Sun kisses from Portoroż
1.
Lipiec 2000
Siedziałem nad pustą kartką mojego notesu, z długopisem w dłoni i bez konkretnej koncepcji. W nozdrza uderzał mnie zapach ciepłego Adriatyku, który rozpościerał się przede mną. Nie miałem wątpliwości, że słoweńska riwiera była najpiękniejszym miejscem, jakie widziałem w życiu. Bardzo żałowałem, że nie mogłem tu spędzić więcej czasu, ale ten gonił, a redakcja czekała na efekty mojej wycieczki. Jeszcze wczoraj, w niedzielę, byłem w sąsiedniej Chorwacji, w miłym miasteczku Umag. Z artykułem o tym miejscu poszło mi całkiem sprawnie. Zaś z samego rana, bo już o w pół do ósmej, wyruszyłem stamtąd na pokładzie M/S Adriatic do Portoroża. Jeszcze nigdy nie płynąłem tak ekskluzywnym statkiem. Zbudowany w 1973 roku miał ponad sześćdziesiąt metrów długości i masę atrakcji z dwoma barami na czele. Po niespełna trzech godzinach żeglugi dotarliśmy do celu mojej podróży. Tu zostałem oczarowany zarówno urokiem otoczenia, jak i gościnnością Słoweńców. Trudno jednak było się dziwić, skoro żyli dostatnio dzięki turystom przyjeżdżającym głównie z sąsiednich Austrii, czy Włoch. Szybko też zorientowałem się, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, można tu było przeżyć fascynujące wakacje. Było tu nawet taniej niż w Polsce.
Niedzielne przedpołudnie poświęciłem na zakwaterowanie się w pobliskim hotelu Salinera. Potem zacząłem zapoznawać się z okolicą. Zbierałem sumiennie materiał na artykuł i chyba pierwszy raz tak naprawdę czerpałem z tego przyjemność...
Drugiego dnia pobytu zwiedziłem niedaleki Piran, skąd wróciłem urzeczony architekturą tamtejszego starego miasta. Potem wykąpałem się w morzu, rozmawiałem z turystami, zachwyconymi jak i ja urodą okolicy i niskimi kosztami luksusowego wypoczynku. Wysłałem też do siebie pocztówkę. Głupi zwyczaj, ale miał już kilkuletnią tradycję. Od czasów pierwszego mojego wyjazdu do nieistniejącego NRD. Miałem wówczas piętnaście lat.
Wieczorem, przed osiemnastą zadowolony z siebie usiadłem w barze, usytuowanym na terenie kompleksu basenów, wypełnionych morską wodą i szukałem weny twórczej. Być może było na to jeszcze zbyt wcześnie. W końcu miałem tu spędzić czas do jutra rana, kiedy to odpływał statek do Wenecji. A poza tym chciałem stworzyć coś więcej, niż tylko puste opinie o walorach Portoroża. Miałem wrażenie, że do tego tekstu przydałaby się jakaś urocza, tkliwa historia. A byłem pewien, że w tak cudownym miejscu mogła rodzić się prawdziwa miłość.
Oderwałem więc wzrok od kartki i zacząłem się rozglądać po stolikach, poszukując ciekawego tematu. Ta para od razu zwróciła na siebie moją uwagę. Było to dwoje staruszków, będących na oko po siedemdziesiątce. Patrzyli na siebie, jak urzeczeni, rozmawiali ze sobą, a ich wzajemne ciepło emanowało w tak niesamowity sposób, że zdecydowałem się właśnie na nich. Zanim jeszcze podniosłem się od stolika przerwali rozmowę i spojrzeli na mnie z miłym uśmiechem na twarzach. Ten gest dodał mi pewności siebie.
Podszedłem do nich, przedstawiłem się i zapytałem, czy nie poświęciliby mi troszkę czasu. Zgodzili się chętnie. Zebrałem więc swoje rzeczy ze stolika i dosiadłem się czując, że trafiłem na swój temat. Sprawnie posługiwali się angielskim, co bardzo mnie ucieszyło, jako, że większość ludzi tutaj władała lepiej niemieckim, co przyprawiało mnie o lekkie bóle głowy, gdyż nie wszystko byłem w stanie zrozumieć. Tu nie było problemów, więc ochoczo zabrałem się do pracy.
- Może jeszcze raz się przedstawię. - zacząłem - Nazywam się Marek Kolski, jestem dziennikarzem jednego z polskich tygodników kobiecych. Mam napisać parę słów o Portorożu, o ludziach spędzających tu wakacje. Wy wyglądaliście tak szalenie sympatycznie, że nie mogłem sobie odmówić przyjemności zamienienia z wami kilku słów.
- Mów mi Tom, a to moja żona Ely.
- Powiedzcie długo jesteście małżeństwem?
- Zbyt krótko... - odparł Tom - Minęło trzydzieści sześć lat, a poznaliśmy się właśnie tutaj, pięć lat wcześniej. Zmarnowaliśmy półtora tysiąca dni, zanim oboje zrozumieliśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
- Poznaliście się tutaj? Czyli to podróż sentymentalna?
- Tak, kiedyś mieszkaliśmy tu, w Europie, teraz jesteśmy już Australijczykami. - odparła Ely - A powrót do tego miejsca skłania nas do refleksji nad nieco zmarnowaną młodością, nad błędami, które popełniliśmy, a było ich tak wiele.
- Oj tak, masa błędnych decyzji, które powinny zaważyć na naszym życiu, ale na szczęście jakoś otrząsnąłem się z marazmu w jakim utkwiłem, przyjechałem do Ely, zaryzykowaliśmy i dziś wiemy, że było to najmądrzejsze, co mogliśmy zrobić. Szkoda tylko, że nie pojąłem tego wcześniej. Mielibyśmy więcej czasu na odkrywanie miłości. A taka, prawdziwa może zdarzyć się tylko raz w życiu. Jeden, jedyny, a tak łatwo ją przegapić...
- Sam się tego boję. - przyznałem szczerze. - Rzadko zdarza się spotkać parę, która po tylu latach spędzonych razem nadal potrafi wyznać sobie miłość. Raczej są z sobą z przyzwyczajenia. Wy chyba jesteście chlubnym wyjątkiem. To naprawdę wzruszające.
- Widzisz, na pierwszy rzut oka nie pasowaliśmy do siebie, wydawało nam się, że barier, które były między nami nie da się przełamać. Ale przy odrobinie wyobraźni okazało się, że zajmowaliśmy się w zasadzie tym samym, tylko w inny sposób. Kiedy to zrozumiałem i przyznałem przed samym sobą, że jeśli nie zaryzykuję, to mogę stracić coś naprawdę wspaniałego, spotkaliśmy się znowu. Rzuciliśmy poprzednie zajęcia, zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Początki były trudne, nie mieliśmy praktycznie nic. Nic, prócz samych siebie. Jak się okazało to wystarczyło, by przetrwać najgorszy okres. Teraz jesteśmy wystarczająco bogaci, by pozwolić sobie nawet na przyjazd tutaj.
- Dużo ogólników... - zauważyłem - Nie zdradzicie mi żadnych szczegółów?
- To już nie ma sensu. Odcięliśmy się od przeszłości... prawie... - odparła Ely - Zostało nam z niej uczucie, które nigdy nie umrze. Kocham cię mój ty niezdaro. - zwróciła się do Toma - Może nie od pierwszego wejrzenia, a od drugiego...
- Ja też cię kocham. Całą ciebie, łącznie z tą blizną po tatuażu pod lewą piersią. Wiesz, chłopcze, że to chyba jedyna rzecz, której mi nigdy nie zdradziła? Po tylu latach wciąż nie wiem, co przedstawiał. Usunęła go dzień po naszym ponownym spotkaniu.
- W dzień moich trzydziestych urodzin... - westchnęła Ely - Ale daj spokój, niech to zostanie moją tajemnicą. Zresztą to nie temat do rozmów z tym młodzieńcem.
Uśmiechnąłem się tylko. Zazdrościłem im tego, co znaleźli w sobie nawzajem. Miałem namacalny dowód, że miłość istniała, lecz w naszym świecie był to nadal towar deficytowy. Chyba posmutniałem, bo Tom zwrócił znów na mnie swą uwagę.
- A ty Mark? Myślisz, że znajdziesz swoją połówkę?
- Chciałbym, ale to takie trudne, trzeba mieć masę szczęścia.
- I odwagi... - dodała Ely.
- Dam ci pewną radę, chłopcze. - Tom wziął głębszy oddech - Kiedy staniesz na rozdrożu, kiedy będziesz musiał podjąć ważną decyzję, przemyśl słowa piętnastoletnich dziewcząt i zrób to, co nie zostanie wypowiedziane, a na co będziesz bardzo czekał...
- Co? - zdziwiłem się i zrobiłem głupią minę.
- A teraz już daj nam spokój. - warknęła Ely.
- Idź już! - ton Toma był podobny.
Nerwowo poderwałem się z miejsca, wpadając na jakąś dziewczynę.
- Uażaj! - krzyknęła.
Rozlała na siebie napój, który miała w ręku.
- Przepraszam bardzo... - odparłem zmieszany i spojrzałem na staruszków.
Wstali od stołu i ruszyli do wyjścia. Westchnąłem tylko. No cóż nie byli młodzi. W ich wieku głowy nie musiały być już tak sprawne, jak mi się początkowo mogło wydawać. Dlatego nagle potraktowali mnie w ten dziwny sposób. Współczułem im. Odprowadziłem ich wzrokiem. Mimo wszystko była to ciekawa rozmowa. Zastanawiałem się, czy to, co mówili było prawdą, czy tylko pięknym wymysłem. Chciałem wierzyć jednak, że naprawdę byli szczęściarzami.
Po godzinie dwudziestej byłem już wykąpany i postanowiłem wejść do hotelowej restauracji. Kilka lampek wina powinno mi pomóc w skleceniu jakiegoś miłego tekstu, w którym mimo wszystko znaleźli swe miejsce Tom i Ely.
Przytłumione światło, miłe wnętrze i nastrojowa muzyka były pierwszymi rzeczami, które rzuciły mi się w oczy. Nie byłem głodny, rzadko jadałem kolacje. Musiałem przyzwyczaić mój organizm do dwóch posiłków dziennie z powodu wolnej przemiany materii, a miałem ledwie dwadzieścia siedem lat i nie chciałem wyglądać jak antałek. I tu zaczynał się mój problem. Głupio mi było usiąść przy stoliku i żłopać samemu alkohol. Zdecydowałem się zająć miejsce przy barze. Wolnych stołków było niewiele. Jeden z nich sąsiadował z elegancką kobietą, trzymającą w dłoni lampkę z ciemnoczerwonym trunkiem. Postanowiłem przysiąść się do niej i zagaić rozmowę. Liczyłem po cichu, że może akurat miałem trochę szczęścia i okaże się ona samotną turystką, jak i ja szukającą towarzystwa?
- Cześć. - rzuciłem - Nie będzie ci przeszkadzało, że usiądę obok?
- To zależy... - odparła i spojrzała na mnie.
Chyba rozpoznała mnie od razu, bo dziwnie się uśmiechnęła. Ja musiałem się chwilę zastanowić. Nie miałem najlepszej pamięci do twarzy, ale w końcu doznałem olśnienia...
- Ty jesteś tą dziewczyną z basenu?...
- Tą samą, która miała pecha wpaść na zrywającego się nagle z krzesła Polaka...
- Skąd wiesz, że akurat Polaka? - byłem zaskoczony
- Przeprosiny padły w tym języku...
- Znasz polski?
- Parę słów, znałam kilku twoich rodaków.
- To poznaj jeszcze jednego, jestem Marek Kolski, dziennikarz.
- Miło mi... - podała mi rękę - Sonia, prostytutka. Bardzo droga prostytutka.
- Och... - na chwilę mnie zatkało, ale szybko się pozbierałem - Serio?
- Mhm.
- I jak idą interesy?
- Nieźle, ale tylko w sezonie. Chcesz przeprowadzić ze mną wywiad? - spojrzała na mnie figlarnie, podpierając dłonią polik.
- Wywiad? Nie. Ale skoro znasz tutejsze okolice mogłabyś mi przybliżyć je od tej ich mroczniejszej strony.
- Nocne życie w Portorożu? Rzeczywiście mało kto zna je tak dobrze jak ja. Wiesz co, wezmę sobie dziś wolne, może czas spędzić noc z kimś kogo na mnie nie stać? Tylko nie zrozum mnie źle. Żadnych gratisowych numerków, żadnych zniżek, tylko rozmowa. OK.?
- A twój alfons nie będzie zły?
- Nie mam alfonsa, mam za to ochroniarza. - skinęła dłonią na dryblasa siedzącego nad Colą w rogu sali - To Zlatko, dobrze go opłacam, a on dobrze sobie radzi nawet z kilkoma przeciwnikami, będzie szedł za nami. Ot tak na wszelki wypadek.
Kiedy Zlatko podszedł do Sonii ta powiedziała mu kilka słów po słoweńsku. Osiłek pokiwał tylko głową w geście zrozumienia.
- No to chodźmy.
Kiedy wyszliśmy poza teren hotelu odwróciłem się za siebie. Zlatko szedł w odległości kilkunastu metrów. Zastanawiałem się, jak powinienem odbierać jego obecność. Poczuć się bezpieczniej, czy bardziej zagrożony?
- Zapomnij o nim. Doceń fakt, że właśnie straciłam kupę forsy. Miałam się dziś spotkać ze stałym klientem, cholernie bogatym Włochem. Więc bądź myślami raczej przy mnie, niż przy Zlatko.
- Spróbuję. - zaśmiałem się - Powiedz mi, od razu mnie poznałaś?
- Pewnie. Wyglądasz wśród opalonego tłumu, jak...
- Syn młynarza, wiem, jeszcze nie nabrałem wakacyjnych barw. Pamiętaj, że ja tu pracuję. A ty, jak trafiłaś do swojego fachu?
- To długa historia i nie dotyczy naszej riwiery.
- Czas mam, a ciekawość zawodowa sprawia, że chętnie posłucham.
- Dobrze, ale pod warunkiem, że ty opowiesz mi później o sobie.
- Zgoda.
- Urodziłam się w Piranie, byłeś tam?
- Tak przed południem, piękne miejsce, wręcz bajeczne.
- Bo tak ma wyglądać, ale wierz mi, że żyją tam tacy sami ludzie, jak wszędzie. Moi rodzice byli alkoholikami. Dorastanie w melinie to nic miłego, ale jakoś udało mi się skończyć szkołę, a wszelkie złe rzeczy odreagowywałam malując. Tuż po maturze spotkałam tu, w Portorożu pewnego Francuza, miał na imię Fabian. Też malował, przekonał mnie, że powinnam wyjechać z nim, do Paryża. Wmówił mi, że zostanę artystką, jak on. No i pojechałam. Jednak jak zwykle bajkowe miejsca tracą swój urok, kiedy w nich zamieszkasz. Stają się rzeczywistością, często bardzo szarą. Fabian wprowadził mnie w środowisko twórcze. Seks, narkotyki, alkohol, nie tak wyobrażałam sobie Paryż. Myślałam, że sięgnę szczytów, a spadłam na dno. Może nie do końca, bo nie wpadłam w żaden nałóg, pewnie dzięki rodzicom, do których nigdy nie chciałam być podobna. Nie wiem. A seks? Stał się moim jedynym dochodem. Na ulicy stałam krótko. Szybko zrozumiałam, co powinnam zrobić, by wyciągnąć ze swojego zawodu spore pieniądze. Rzuciłam Fabiana i zaczęłam pracować na własny rachunek. Kiedy już dobrze poznałam francuski, przez kilka miesięcy byłam wolnym słuchaczem na Sorbonie, na wydziale sztuki. W nocy zarabiałam na studia, jedzenie, mieszkanie i powrót tutaj. Bez żalu opuszczałam ten ich fałszywy raj. Wykupiłam tu mały domek, doszłam do porozumienia z władzami hotelu i rozpoczęłam działalność na starych śmieciach. Tu jest dużo łatwiej. Nikt nie traktuje mnie tutaj jak szmaty, bardziej jako kolejną atrakcję turystyczną. To wszystko. Nawet nie było takie długie... 25 lat... No, ale teraz twoja kolej.
- Ja? Pochodzę z normalnej rodziny. Rodzice już nie żyją, a ja po studiach dziennikarskich miałem do wyboru ambitną gazetę ledwo wiążącą koniec z końcem i bogate, choć ubogie w przekazie pismo kobiece. Wybrałem to drugie. Życie kosztuje, a ja chciałem żyć w dostatku. Widzisz, u mnie to było jeszcze krótsze, mimo iż jestem dwa lata starszy. Czasem myślę, że źle jest ująć życie jednym zdaniem...
- A żona, dziewczyna? Masz kogoś?
- Nie, ale zdaję sobie sprawę, że chyba już czas najwyższy, by się ustatkować. Zaczyna mi brakować stabilizacji... A ty?
- Mam tak wielu mężczyzn na co dzień, że nie potrzebuję żadnego na stałe. Zresztą seks za darmo, to nieprofesjonalne podejście, nie sądzisz?
- Nie wiem, czasem gotów jestem napisać komuś coś za darmo...
- Kiedy ostatnio tak zrobiłeś?
Chwilkę się zastanawiałem.
- Chyba nigdy...
- No widzisz? Mam rację. W końcu jesteśmy zawodowcami.
- Tak...
Z oddali usłyszeliśmy warkot silników. Po chwili minęła nas grupka motocyklistów. Pędzili na złamanie karków przed siebie, niczym nie skrępowani.
- Wiesz, co ja o nich sądzę? - spytała nagle Sonia.
- No?
- To wspaniali kandydaci na dawców narządów...
Buchnąłem śmiechem. Oboje zaczęliśmy się śmiać. Odprężyłem się. Czułem się przy niej znakomicie. Jej brak oporów przed opowiedzeniem swojej przeszłości, poczucie dystansu do samej siebie i otaczającego świata sprawiało, że było mi jej żal. Z jej inteligencją mogła w innych warunkach zostać kimś ważniejszym, ale w jej przypadku życie nie było nastawione do niej przyjaźnie. Szkoda... Przyjrzałem się jej uważnie.
- Znam to spojrzenie... - jęknęła.
- Przepraszam, nie to miałem na myśli... - pojąłem w lot jej uwagę.
- A szkoda. Bo ja nagle nabrałam ochoty na odrobinę romantyzmu. Nawet, jeśli miałby być tylko jego imitacją. Nie brzydziłbyś się mnie pocałować?
- Nie. - odparłem szczerze.
Pochyliłem się w stronę jej ust. Kątem oka dostrzegłem, jak dziewczyna daje jakiś znak swemu ochroniarzowi. Zapomniałem o nim zupełnie. Poczułem jej wargi, były miękkie i delikatne. Spijałem jej smak, nie mając najmniejszej ochoty się od niej oderwać, to było cudowne uczucie. Trwaliśmy tak dłuższą chwilę, a ja tonąłem w prawdziwej rozkoszy.
- Zapomniałam, że to może być takie przyjemne. - powiedziała chwilę po tym, jak się od siebie oderwaliśmy.
W jej uśmiechu było tyle ciepła, że cały zadrżałem. Całowałem się z prostytutką. Uświadomiłem to sobie i nie poczułem się tym w najmniejszym stopniu zażenowany. Teraz, tutaj, pod rozgwieżdżonym niebem słoweńskiej riwiery, nie miało znaczenia, kim ona jest. Doskonale wiedziałem, że poza tym jednym jedynym pocałunkiem, między nami do niczego nie dojdzie, a mimo to chciałem spędzić z nią całą noc.
- Mam nadzieję, że nie robię głupstwa... - stwierdziła - Zlatko! - zawołała.
Odprawiła go, zostaliśmy sami. Mimo, iż zupełnie mnie nie znała, zaufała mi. Musiała przecież czuć, jak drżałem z pożądania w trakcie pocałunku.
- Chodźmy na plażę. - zaproponowała.
Poszedłem z nią, trzymając Sonię za rękę. Zachowywaliśmy się, jak para nastolatków, ale chyba oboje potrzebowaliśmy czegoś takiego, dziewiczo czystego. Całą noc siedzieliśmy nad brzegiem morza rozmawiając o wszystkim. O naszym życiu, jego problemach, nielicznych radościach, o marzeniach, raczej nierealnych. Byliśmy do siebie przytuleni i tak doczekaliśmy świtu. Wschód słońca pozbawił nas intymności nocy.
- Wiesz, wygląda to, jakby słońce zabiło noc, te czerwone smugi wyglądają, jak krew. - powiedziała.
Wiedziałem, że umierała nie tylko noc. Ta więź, która między nami zaistniała wkrótce również miała zginąć. Zrobiło mi się żal. Wynurzające się zza linii horyzontu słońce, szczególnie nad morzem, było zawsze dla mnie upajającym widokiem. Dziś chciałem by nigdy nie wzeszło.
- Chodź, musisz się spakować, odprowadzę cię do portu. Nie mam i tak nic lepszego do roboty. A przed tobą wielki świat, śmierdząca, ale fascynująca Wenecja. Spodoba ci się.
Miałem ochotę powiedzieć, że wcale nie chcę wyjeżdżać, ale to przecież nie miało sensu. Nadchodził nowy dzień, w którym nie było miejsca na romantyzm, nawet jeśli wcale nie był tylko pięknie zagranym przedstawieniem. A może był?
Gdy z walizką stałem przed trapem, już trochę ochłonąłem.
- Nie pisz o mnie lepiej w swoim artykule. Jeśli to pismo kobiece, to żony nie puszczą tutaj swoich bogatych mężów i interes mi podupadnie.
- Napiszę same piękne rzeczy. Polacy będą tu walić na potęgę, obiecuję.
- Powodzenia... - podała mi rękę.
Pocałowałem Sonię w nią.
- Ach wy Polacy z tą waszą szarmancją... Żegnaj, Marek. - „żegnaj” powiedziała po polsku i pocałowała mnie w polik.
- Żegnaj Soniu.
Wsiadłem na pokład Adriatica i stanąłem przy burcie, wpatrując się w dziewczynę aż ta nie zniknęła mi z oczu. Potrząsnąłem głową. Musiałem jeszcze napisać artykuł o riwierze. Miał być doskonały, wyszedł poprawny. Jednak w redakcji przyjęto go bez poprawek. Mimo, iż całkiem pozbawiłem go duszy.
2.
Maj 2001
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę.
- Marek? Tu ja. - poznałem po głosie kolegę z czasów liceum, Piotrka.
- No, cześć. Co się dzieje?
- Juwenalia, bracie! Idziesz?
- Nie wiem, nie jesteśmy już na to za starzy?
- Stary będziesz, jak zaczniesz się zastanawiać, czy dobrze będziesz wyglądał w trumnie. Zresztą, chyba cię przekonam. Powiedz swoje dwa życzenia muzyczne. Jakie kapele chciałbyś usłyszeć w tym roku? Wal śmiało, pewnie ci się spełnią marzenia.
- No dobrze... Kobranocka... - zaryzykowałem.
- W piątek o dziesiątej. A kto drugi?
- Kobra?! Już mnie przekonałeś. A drugi zespół?... Jeśli będzie, to przyjdę tam na kolanach!
- No wal! Bo mnie Tepsa na koniec miesiąca rozliczy.
- Sztywny Pal Azji.
- Sobota, za piętnaście jedenasta.
- Serio?!!! - nie mogłem uwierzyć.
- Tak, a na dodatek Proletariat, Kult i Lady Pank. I to wszystko na Polibudzie! Na Uniwerku będą Myslovitz i Piersi, ale ja nie mam wątpliwości, gdzie pójdę.
- Ja też.
- Co tam u Lilki?
- Jak zwykle. Wiesz, zaczynam się poważnie zastanawiać nad ślubem. Bardzo poważnie.
- Fajna jest, jak już musisz się z kimś żenić, to masz moje poparcie dla jej kandydatury. Ale o poważnych sprawach pogadamy po imprezie. Umówiłem już Jacka, o dziewiątej przed kioskiem przy Akwarium.
- Będę.
- Z Lilką?
- Raczej nie, wiesz, że ona nie przepada za starym polskim rockiem.
- My też będziemy sami. Piwo, dziewczyny i śpiew, jak za dawnych lat.
- Dobra, to do piątku.
- O dziewiątej! - przypomniał.
Był wtorek, miałem więc jeszcze trochę czasu, by wytłumaczyć swojej dziewczynie, że ten weekend spędzę sam, przynajmniej jego wieczorną część. Wiedziałem, że nie będzie szczęśliwa, ale zrozumie moje potrzeby. Nie lubiła mojej muzyki, ale cierpliwie znosiła, gdy usiłowałem ją na nią nawrócić. Bez skutku oczywiście. Poznaliśmy się w grudniu ubiegłego roku na jakiejś imprezie. Była ładna i od razu przyciągnęła mój wzrok. W szybkim czasie okazało się, że możemy stworzyć całkiem fajną parę. Nie robiłem się coraz młodszy, więc przyszedł czas, by podjąć ten najważniejszy krok w moim życiu. Chyba już byłem na to gotowy. Moja ciepła posadka w redakcji przynosiła wystarczający dochód, by stać się głową rodziny. W zasadzie podjąłem już decyzję i nie spodziewałem się z jej strony odmowy. Czułem wręcz, że właśnie tego Lila ode mnie oczekuje.
Po piątkowym wieczorze byłem trochę zmęczony. Przeciągnął się do czwartej nad ranem. Muzyka była doskonała, piwo nieco za zimne, bo i aura trochę się ochłodziła. Ogólnie byłem zadowolony, że dałem się wyciągnąć z domu.
Sobota jednak zapowiadała się znacznie atrakcyjniej. Miał zagrać zespół, który darzyłem wyjątkową estymą. Ich muzyka była ze mną od końca lat osiemdziesiątych zeszłego stulecia. Ich kawałki, były zawsze dla moich uszu jednocześnie ukojeniem i tematem do refleksji. Znałem doskonale większość ich tekstów, byłem więc przygotowany na wielkie emocje. Rzeczywistość jednak przerosła moje oczekiwania. Umiejętnie dobierali repertuar mieszając stare, wysłużone i piękne piosenki z utworami z ich najnowszej, jeszcze nie wydanej płyty. To co czułem trudno było nawet nazwać uniesieniem, to była prawdziwa muzyczna ekstaza. Wraz z przyjaciółmi zdzierałem gardło, jak szczeniak, zapomniałem o swoim wieku, byłem znów nastolatkiem. Tym, z pięknymi ideałami, z wiarą w przyszłość... Kochałem to uczucie, byłem im za nie wdzięczny.
- A teraz „Piętnastoletnie dziewczęta” - zapowiedział wokalista.
To był akurat utwór z nowej płyty. Wsłuchałem się w rytm i słowa.
- Piętnastoletnie dziewczęta, o których marzyłem mając piętnaście lat (...) - intonował.
Od razu naszły mnie refleksje.
- Nigdy nie jest za późno, nigdy nie jest za późno (...) - ciągnął dalej.
I wówczas przyszło olśnienie. Przed oczyma stanął mi Tom na tle Adriatyku i jego tajemnicze słowa. Wysłuchałem całego utworu, z jego refrenem „życzę każdemu z was stać się sławnym, życzę każdemu z was stać się bogatym...”
Trafiło do mnie to „nigdy nie jest za późno”. Na co? Spytałem sam siebie. Zaniepokojony, troszkę zmęczony alkoholem łatwiej akceptowałem, że to właśnie o tą piosenkę chodziło Tomowi. Tym bardziej, że rzeczywiście miałem podjąć właśnie ważną decyzję. Musiałem, ale czy rzeczywiście tego właśnie chciałem? Czy mogłem być szczęśliwy z Lilą? Czy po kilkudziesięciu latach mogliśmy być taką parą, jak Tom i Ely? Nie kochałem mojej dziewczyny. Dawała mi jedynie poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Czy byłem w stanie przeżyć z nią resztę życia? Zaczynałem mieć wątpliwości.
- Ja jej nie kocham! - krzyknąłem do Piotrka.
- Co? - nie usłyszał mnie w tym gwarze.
Machnąłem tylko ręką, na znak, że to nie istotne. Adriatyk... Wspomnienie tamtego wyjazdu doprowadziło mnie do nocy, spędzonej z Sonią. Przypomniałem sobie nasz pocałunek, te chwile, które spędziliśmy nad brzegiem morza. Pierwszy raz od blisko roku pozwoliłem sobie sięgnąć pamięcią do tamtych kilku godzin. Przypomniałem sobie, że nigdy nie było mi tak dobrze, jak wtedy. Ale przecież to nie miało sensu. Nie mogłem jej kochać. Nie po tak krótkim czasie. Wiedzieliśmy o sobie tak niewiele. No i ona była... A ja? Czy też nie sprzedawałem się za pieniądze? Nie znosiłem swojej pracy, była bezproduktywna, zaspokajała potrzeby ludzi, których nigdy nie rozumiałem. Sonia sprzedawała ciało, ja umysł, oboje robiliśmy to w doskonały sposób, udawaliśmy, że sprawia nam to przyjemność, tak, że odbiorcy naszych produktów wierzyli nam, że poświęcamy im coś więcej niż tylko czas. Ale to wszystko był tylko fałsz. Kłamstwo, w które zdążyłem sam uwierzyć i które gotów byłem krzewić w sobie do końca życia. Już jednak wiedziałem. Sam byłem dziwką, traktowaną jako atrakcja turystyczna. Właśnie pojmowałem, że moje dotychczasowe życie nie miało najmniejszego sensu...
- Już można wznosić się wysoko... - otrzeźwił mnie głos z głośnika.
To były ostatnie dźwięki kończącego się koncertu. Usiłowałem sobie przypomnieć, co jeszcze mówił Tom. „Zrób to, co nie zostało wypowiedziane, a na co będziesz czekał”. Na co czekałem? Gdy uświadomiłem sobie co to było oblał mnie zimny dreszcz. Byłem już całkiem trzeźwy. Marzyłem, by zespół zagrał piosenkę, na którą bezskutecznie polowałem od lat. Jej słowa brzmiały:
„Nie zmienię świata, nie zmienię
Nie mam żadnych złudzeń
To nie uda się nikomu
Choć rewolucje są dla ludzi
Ale mogę zmienić się sam
I mogę zmienić ciebie
Możemy zmienić nasz dom
By było nam jak w niebie”
Musiałem zmienić siebie, swoje życie. Nie miałem już wątpliwości. Nie mogłem dłużej tu stać. Musiałem wrócić do domu, przemyśleć to wszystko, co przed chwilą sam sobie przedstawiłem.
W domu znów zwątpiłem w swoje deklaracje. Co mogłem zmienić? Rzucić pracę? Skazać się na zasiłek? To było bez sensu. I co dalej? Nawet jeśli rzeczywiście zakochałem się w portorozkiej prostytutce... Przecież nie pojadę do niej, nie wyznam jej co czuję, bo i tak by mnie wyśmiała. A jeśli nawet nie, to jakie szanse w życiu mieliby tacy ludzie, jak my. Z różnych krajów, z różnych środowisk? Nie. Musiałem pogodzić się z losem. Musiałem ożenić się z Lilką, spłodzić z nią dzieci i udawać do końca życia, że jestem z tym szczęśliwy. Usiadłem w fotelu i zatopiłem twarz w dłoniach. Nie chciałem tak żyć, ale widać takie było moje przeznaczenie...
Wstałem, sięgnąłem do szuflady, wyjąłem z niej plik pocztówek. Wyszukałem tą z Portoroża. Widniał na niej napis „Sun kisses from Portoroż”. Były tam trzy zdjęcia i mapka okolicy. Na jednej z fotografii, zrobionej w nocy, nad morzem siedziała jakaś para. Wpatrywałem się w nią długie minuty. Bałem się myśleć. To dziś tak bolało.
Znów przyszło mi do głowy stwierdzenie z rozmowy ze staruszkami, o znalezieniu mojej drógiej połówki. Ely powiedziała mi wówczas, że prócz szczęścia trzeba mieć jeszcze odwagę. Teraz doskonale to rozumiałem.
3.
Czerwiec 2001
Autokarem dojechałem z lotniska w Lublanie do Portoroża. Z kartą kredytową zawierającą moje oszczędności i zyski ze sprzedaży wszystkiego, co przez 28 lat zgromadziłem, z paroma markami w portfelu i wiarą w sens tego co robię szedłem do hotelowego baru. Kiedy przekroczyłem próg zobaczyłem siedzącego w kącie Zlatko. A więc była tu. Gdy już objąłem wzrokiem ladę, zobaczyłem Sonię rozmawiającą z jakimś dobrze ubranym mężczyzną po czterdziestce. Właśnie wstawali. Nie mogłem ruszyć się z miejsca. Czułem, jak świat się wali. Teraz już byłem pewien, że ją kochałem. Irracjonalne uczucie, ale nie do powstrzymania.
Zauważyła mnie. Szepnęła coś swojemu towarzyszowi i podeszła do mnie.
- Cześć Marek, znów robisz reportaż? - spytała siląc się na spokój.
- Nie. - odparłem.
- To co tu robisz?
- Musiałem... musiałem... - bałem się to wyznać - Kocham cię Soniu.
Z jej oczu popłynęła łza, po niej następna. Nie wiedziałem, co to znaczy.
- Ja też cię kocham, mój niezdaro...
Wbiła się ustami w moje, ja już też nie byłem w stanie powstrzymać łez.
- Czekałam na ciebie. Zaraz po tym, jak odpłynąłeś podeszła do mnie jakaś staruszka i powiedziała. „Bądź dzielna, nie poddawaj się, on cię kocha, wróci. Tym razem może szybciej”. Uwierzyłam jej. Nie wiem, czemu, ale uwierzyłam...
- Tak powiedziała?
To co teraz przyszło mi do głowy było zbyt nieprawdopodobne, by w ogóle o tym myśleć. A jednak błyskawicznie poskładałem fakty.
- Soniu, powiedz, czy masz bliznę pod lewą piersią?
- Nie, a dlaczego pytasz? - spytała pociągając nosem.
- To nie ważne. Jestem tu z tobą i nie zostawię cię już nigdy. Choćby świat się walił, bez względu na naszą przeszłość. Rzuciłem swoją pracę, odrzuciłem wszystko, co było, chcę zacząć od nowa. Wejdziesz w to ze mną?
- Nawet zaraz. Pepe! - zwróciła się do klienta - Nic z tego. Zwijam interes.
Pepe ruszył w naszą stronę, Zlatko jednak w porę powstrzymał go kładąc mu na ramię swoje ciężkie łapsko. Wyraz twarzy osiłka stłumił całą złość Włocha. Pepe ruszył do wyjścia. Podszedł do nas Zlatko. Powiedział coś Soni, przytulił i pocałował w policzek. Potem podszedł do mnie, złapał mnie za kark i nachylił do siebie mniej przyjacielskim gestem.
- Jeśli ją zawiedziesz, znajdę cię i zabiję. - szepnął mi nieudolną angielszczyzną.
- Nie zawiodę. Nigdy. - odparłem wierząc w swoją deklarację.
4.
Lipiec 2005
Na pierwszą rocznicę naszego pierwszego pocałunku przyniosłem jej kwiaty z naszego podwórka. Na więcej nie było mnie stać. Na piątą podarowałem jej diamentową kolię. Ja dostałem złote pióro. Siedzieliśmy przy uroczystej kolacji, naprzeciw siebie. Zakochani, jak nastolatki. Tyle, że nasza miłość przeszła już przez wszystkie etapy dorosłego życia. Od skrajnej biedy gdzieś na australijskim pustkowiu, gdzie osiedliliśmy się wydając prawie wszystkie pieniądze na podróż. Potem Sonia zaczęła malować. Nigdy nie znałem się na sztuce, ale jej prace emanowały całą gamą gorących uczuć, zupełnie, jak ich autorka. Ja zacząłem pisać. Moja książka, choć nie zyskała sobie dobrej oceny krytyków sprzedawała się na tyle dobrze, że stałem się bogatym człowiekiem. Za to dzieła Soni osiągały zawrotne ceny. Dziś mogliśmy pozwolić sobie absolutnie na wszystko. Przenieśliśmy się do Sydney, mieliśmy widok na wspaniałą operę, byliśmy szczęśliwi. Zlatko dbał o nasze bezpieczeństwo, a w tej chwili zajmował się małym Patrykiem, naszym słodkim, siedmiomiesięcznym synkiem.
Włączyłem płytę. Z głośników popłynęły dźwięki piosenki. „Nie zmienię świata, nie zmienię...”
- Wiesz, Marek, zawsze zastanawiałam się nad tym, o co mnie spytałeś, gdy do mnie wróciłeś.
- To znaczy?
- O tą bliznę...
- Nie masz żadnej, sprawdzałem kilka razy. Dziś też chciałbym...
- Ja mówię poważnie. Miałam ci o tym nigdy nie mówić, ale przecież to i tak nie ma już żadnego znaczenia. Widzisz, gdy odpłynąłeś do Wenecji... Poczułam się taka samotna. Od razu wiedziałam, że z tobą moje życie mogłoby wyglądać inaczej. Nie myliłam się. - uśmiech zagościł na chwilę na jej anielskim obliczu, ale szybko znów spoważniała - I wtedy postanowiłam wytatuować sobie datę moich trzydziestych urodzin. Postanowiłam, że jeśli do tego czasu nie znajdę sobie miejsca w życiu, to z sobą skończę w ten właśnie dzień. Jednak ta staruszka... Ja naprawdę jej uwierzyłam, że wrócisz. No i nie zrobiłam tego. A data miała się znaleźć właśnie pod moją lewą piersią... Dlaczego o to spytałeś. Dlaczego zbladłeś?
Sonia Elena Dokić - Ely, Marek Tomasz Kolski - Tom. Trzydzieste urodziny. Blizna. On cię kocha, wróci. Tym razem może szybciej. Boże... Gdyby Tom spóźnił się o jeden dzień...
Dariusz S. Jasiński
Łódź, 28-29.05.2001