Bunsch Karol Opowieści piastowskie 07 Imiennik 1 Śladem pradziada


BUNSCH KAROL

- IMIENNIK cz. I

-Śladem pradziadaODNOWICIEL

P

ośród wielu trosk Odnowiciela polskiego królestwa nie naj-
mniejszą był syn jego pierworodny, ku czci wielkiego pradzia-
da nazwany Bolesławem. W kole najbliższych doradców
dziwiono się tym obawom księcia, gdyż trudno było wyobrazić sobie
świetniej zapowiadającego się młodzieńca. Od dziecka podbijał
wszystkie serca, a urok jego zdał się jeszcze wzrastać z wiekiem.
Wzrastały jednak i te cechy, które w końcu budziły niepokój i spra-
wiały, że książę starał się być surowszym dla syna, wbrew sercu lgną-
cemu do chłopaka. Ciężkie koleje Kazimierzowego dzieciństwa, lata
klasztornych rozmyślań i twarda praca nad odbudową dzieła wielkie-
go dziada, doznane zawody i zdrady, czyniły go wobec ludzi i życia
nieufnym, opanowanym i przewidującym.

Młodociany jego następca nie odziedziczył żadnej z tych, krwawo
zdobytych cech ojcowych. Nie cenił ludzkiego przywiązania, bo go
miał za wiele, lekceważył bogactwa, które po szczęśliwych wojnach
i dzięki mądrej gospodarce Kazimierzowej wracać zaczynały do Pol-
ski. Nie znosił żadnej przygany, natomiast poczucie własnej wagi, ce-
chujące przodków jego dopiero po latach wysiłków i doświadczeń,
płynąć się zdało już w żyłach Bolka wraz z krwią Piastową zmieszaną
?. krwią rzymskich i greckich cesarzy, ruskich i czeskich władców.
Z nią widocznie odziedziczył dumę rządców ówczesnego świata; za-
leżność wszystkich od pana zdała mu się ustalonym jak słońce, księ-
życ i gwiazdy porządkiem, którego nic zmienić nic zdoła.

Zmieniał się jednak i ten porządek, gdyż na jesiennym niebie uka-
zała się nieznana gwiazda, wlokąc za sobą rózgę świetlistą. Nie tylko
prosty lud, ale i wielmoże, a nawet oświeceńsze duchowieństwo
z trwogą patrzyło na ten niezwykły znak, który wielkie zmiany,
a nawet gniew Boży zwiastuje. Wycie psów w bezwietrzne i dziwnie
ciepłe jak na tę porę roku noce, płoszyło sen z ludzkich oczu.


Potwierdzenie przesądnej wiary niedługo dało czekać na siebie. Do
Krakowa, gdzie oczekiwano zapowiedzianego powrotu księcia z Po-
znania, dokąd pojechał odbudowywać zburzone w czasie rozruchów
i czeskiego napadu kościoły i grody, przybył goniec, wzywając Bole-
sława, by zaraz pospieszał do ojca, który zasłabł i widzieć pragnie syna.

Nic chciano wierzyć, by książę, który dopiero czterdzieści cztery la-
ta liczył, miał już opuścić swe dzieło, właśnie teraz, gdy postronne
zdarzenia otwierały państwu jaśniejsze widnokręgi. Lecz sama choro-
ba dostateczną była zgryzoty przyczyną.

- Nic płacz, Mario, męstwa ci będzie potrzeba. I ninie serca nie od-
bieraj, bo i mnie żal życia i strach, czy dobrze zdam sprawę z niego,
choć za to, com przecierpiał, wiele może mi być wybaczone.

Wychudła dłoń Kazimierza o długich palcach spoczęła pieszczotą
na jasnej głowie kobiecej, pochylonej do kolan męża siedzącego przy
płonącym kominie. Książę okryty był szubą futrzaną i drżał chwilami
jakby z zimna, choć na jasnym, wyniosłym czole świeciły drobne
kropelki potu, a piękne jeszcze, męskie, łagodne oblicze płonęło ce-
glastym rumieńcem. Znużone i bolesne oczy odwrócił od ognia i spoj-
rzał na klęczącą niewiastę.

Podniosła zapłakaną twarz i patrzyli na siebie z miłością i żalem.
Maria Dobrogniewa schodziła już z południa swego wieku, ale piękną
była jeszcze córa kijowskiego Włodzimierza, od dwudziestu lat wier-
na Kazimierzowa towarzyszka w szczęściu i niedoli. Szczęścia było
mało, niedoli więcej, a teraz choroba męża burzyła nadzieję lepszej
przyszłości.

Zrazu zdało się, że to nic groźnego. Pokładał się jeno i pokaszliwał.
Przeraziła się dopiero, gdy raz i drugi krew buchnęła mu z ust. Od
kilku dni był jakby silniejszy i dźwignął się nawet z łoża. Nadzieja
zaczęła wracać, lecz dziś wezwał małżonkę, by jej oznajmić, że zgon
czuje niedaleki.

Wiedziała, że nie zwykł pieścić się lub litować nad sobą, lecz całą
siłą uczucia odegnać chciała napierającą na nią pewność, że koniec

już nadziei szczęścia, że sama zostanie; gorzej niż sama, bo z nielet-
nimi dziećmi, niezdolnymi jeszcze objąć spuścizny po ojcu ni czoła
stawić przyczajonym wrogom, którzy raz już po śmierci nieszczęsne-
go Mieszka pokazali, że nie w smak im silne rządy Piastowiców.

Ta sama myśl gnębiła umierającego. Gdy Dobrogniewa głosem
rwącym się od łez pocieszać jęła męża, ozwał się szeptem, kładąc jej
łagodnie dłoń na ustach:

- Nie czas już na próżne słowa. Posłuchaj mnie, Mario, bo wiele
jeszcze mam ci do powiedzenia, a sił i czasu mi braknie.

Zamilkła i przytuliła rękę jego do swej twarzy. Kazimierz po chwili
milczenia przemówił:

- Nie walczyć mi z przeznaczeniem. Sami ostaniecie. Bolka usta-
nawiam następcą po sobie. Nic chcę, by jak dziad mój jednoczyć mu-
siał z powrotem rozbite państwo. Rad bym go ujrzeć jeszcze, ale wola
Boża! Może Bóg przedwczesnym zgonem karze dumę ojcowską, iżem
śmiał myśleć, że wielkiemu pradziadowi dorówna. Może i jego chce
ustrzec przed grzechem pychy. Gdyby ostawszy w pełni sił panem
uładzonego królestwa, zdołał wyzyskać owoce mojej pracy i zamęt
u sąsiadów, łacnie by mógł własnej to przypisać zasłudze. Mnie nie
dane będzie plonu zebrać, choć i klasztor i stolec książęcy po równo
uczyły mnie pokory. O niego się lękam.

Umilkł i łapał oddech z wysiłkiem. Dobrogniewa coś odrzec chcia-
ła, lecz rękę podniósł i mówił dalej:

- Nie dojrzał jeszcze, by władzę udźwignąć ni przed jej pokusami
się obronić. Ty ją za niego dźwigać musisz, póki do lat nie dojdzie.
Arcybiskup Aaron i wojewoda Michał Awdaniec radą i czynem będą
cię wspierać. Wypróbowani to i wierni druhowie, a powagę mają
w kraju, zarówno wśród ludu jak i wśród możnych.

Książę pochylił głowę i przez chwilę zdał się zasypiać. Dobrognie-
wa cicho dźwignęła się z kolan, lecz nie spal widocznie, czy też zbu-
dziło go poruszenie:

-Zaczekaj! Wypocznę - szepnął. Siedział z przymkniętymi oczy-
ma. Otworzył je i kończył:


W BOLESŁAWOWEJ DRUŻYNIE

R

achunek robiąc z życiem, Kazimierz nie zapomniał o długu,
jaki był winien kmieciowi Cieszkowi, który w bitwie z Ma-
sławem życie mu ocalił, a położył własne. Pozostał po Ciesz-
ku syn jedynak, począty w noc przed wyprawą, z której ojciec nie
miał wrócić. Chowała go matka, sama półdziecko jeszcze, rozpiesz-
czona przez męża, miękka i wrażliwa. Doman urodziwy i łagodny,
lubiany był przez wszystkich, ale jeno dzięki żelaznemu zdrowiu
i żywości nie wyrósł na rozpieszczonego chuchraka. Rosły i silny nad
wiek, pewnie wdałby się w ojca, sławnego woja, gdyby nie miękkie
serce, nie tylko nieżyczliwości ludzkiej, ale nawet obojętności znieść
niezdolne. Doman, imieniem po dziadzie, był już podrostkiem, ale żył
i bawił się jak dziecko, nie myśląc o tym, by kiedyś ojcowy dworzec,
matkę i wszystko, co kochał i lubił, miał porzucić.

Książę, który czekał, by chłopak dojrzał, zamierzając wziąć go do
siebie i los mu zapewnić, widząc, że nie dożyje, następcy swemu spła-
tę długu postanowił zlecić. Pewnego pogodnego wieczora Mszczuj
Jastrzębiec z Jakuszowic zjawił się w zagrodzie nad Śreniawą, by za-
brać Domana.

Mszczuj mówił, że na dworze czeka go szczęście, łaska monarsza,
zaszczyty, bogactwa. Książę pamiętał łaskawie, że ojciec Domana
własną krew oddał za niego. Synowi chce za nią odpłacić; za ojcową
krew!

Doman znał ojca jeno z opowiadania. Zasobny był kmieć i silny
mąż. Syn do niego ma być podobny: rosły, śmigły, barczysty, z ja-
snymi jak słońce włosami i szarymi, dużymi oczyma, które błękitnia-
ły w pogodne dni.

Dobry był Cieszek jak dziecko, własnych wrpgó^ nic miał, zabili
go pańscy. A za to syna czeka szczęście!


Niechby sobie czekało! Doman nie chce szczęścia. Tu mu nie zby-
wa na niczym, tam mu na pewno brak będzie wszystkiego, do czego
nawykł: rzeczki wśród łąk, lasu na wzgórzach, domu i psa. A także
tych, co go kochają: matki i domowników, i... małej Bietki, z którą od
roku bawili się razem, jak często jeno mogli i obiecywali sobie, że
zawsze tak będzie. Tymczasem rozkaz książęcy jak nożem uciął do-
tychczasowe życie. Od tej chwili zacząć się ma szczęście. Domanowi
dziwnie ściskało się serce na tę myśl. Ale wuj, który nad nim spra-
wował opiekę, ani słyszeć nie chciał nawet o zwłoce. A Mszczuj po-
cieszał matkę, że sam sześciu synów, jakich miał, oddał na służbę
pańską: trzej starsi, Borzywój, Zbylut i Dobrogost już i na wojnę cho-
dzili, trzech młodszych: Zemę, Odolaja i Jędrzeja teraz odwiózł do
Krakowa, do młodego księcia. Od ilu to już pokoleń służą Piastom
w złym i dobrym losie i nie krzywdują sobie. Nie troszczą się o nic,
nie muszą myśleć o niczym, nawet o duszy zbawieniu. Piasty, jak oć-
ce myślą za cały naród i wiedzą gdzie go wiodą. Na siebie biorą cię-
żar odpowiedzialności, szafują cudzym życiem, ale i własnym.
Pewnie dlatego żyją coraz krócej. Mieszko siedemdziesiątki docią-
gnął, Wielki Bolko już sześćdziesięciu nie doczekał, nieszczęsny
Mieszko młodszy czterdzieści cztery jeno przeżył, ninie zaś Odnowi-
ciel, Boże uchowaj, też długiego wieku nie obiecuje. Praca bo też to
z gruzów odbudować królestwo. Wkrótce przyjść może nowy pan,
a z nim nowi ludzie. Czas zacząć mu służyć. Męstwem pradziada
przypomina, piękny jak archanioł Michał, którego wizerunek znajduje
się w kościele na Skałce, a szczodry jak dziurawy wór.

Przekonał Mszczuj nawet matczyne serce Czesławy, ale nie przeko-
nał Domana. Jechał po szczęście jak na ścięcie. Z szacunkiem odpo-
wiadał na pytania z rzadka rzucane przez Mszczuja, sam nie pytał
o nic. Myślał o Bietce, że darmo czeka i płacze, i samemu płakać mu
się chciało.

Słońce zachodziło na wiatr, który porywał się chwilami, zgarniał
pył z gościńca i pędząc go wirującym słupem to w pola, to znów
wzdłuż drogi, jadącym naprzeciw, porzucał znienacka i słup niknął
jak duch, co w ziemię się zapadł. Mówią, że i licho tym kształtem się

nosi i lepiej mu z drogi uskoczyć, zwłaszcza że oczy i gardło pyłem
zasypie. Ale że pod wieczór było i pospieszać musieli, by przed za-
mknięciem bram na grodzie stanąć, tedy Mszczuj nie zważał na nic.
Zapyleni od stóp do głów docierali do grodu.

Słońce się obejrzało i nakryło drogę krwawym kobiercem blasku,
a kamienne tyny grodu zapłonęły z nagła purpurą. Okna na wynio-
słym stołbie rozżarzyły się pożogą.

- Gore na grodzie! - zakrzyknął Doman.
Mszczuj zaśmiał się i odparł:

- Zgaśnie razem ze słońcem. To jeno szklane gomółki tak grają
w świetle. Twarde jak kamień, a słońce łacniej się przez nie przeci-
śnie niż przez wołowy pęcherz. Barwi się tęczą, rzekłbyś, że kanaka-
mi komnata zasuta. Niejedne cuda tam obaczysz, nie bój się!

Przebrnęli odnogę Rudawki, która sączyła się od Żabiego Kruka
podnóżem niedostępnej skały, ku Wiśle. Wysoko nad nimi pięły się
ku niebu stojącemu w łunie tyny murowanego grodu. Przygniatały
Domana.

Na dziedzińcu panował ruch. Kamieniarze i cieśle, którzy rozbierali
szczątki spalonej w czasie pogańskiego buntu i bezkrólewia katedry
Chrobrego, poskładali kamienie w sterty. Powstać miał z nich budują-
cy się na miejscu dawnej absydy kościółek św. Gereona. Tymczasem
rozsiadła się na nich gromadka przyszłych towarzyszy Domana, któ-
rzy poczet młodego księcia tworzyć mieli.

Oni nie trapili się widocznie, gdyż między nimi wrzał gwar i prze-
śmiechy. Na chwilę umilkli, gdy orszak Mszczuja zatrzymał się przed
bramą grodu, zaciekawieni nowym przybyszem, lecz gdy Mszczuj
wszedł do wnętrza, by księciu Bolesławowi przybycie Domana
oznajmić, gwar wszczął się na nowo.

Doman, onieśmielony, stanął na uboczu i patrzył, jak dwóch krę-
pych wyrostków zajadle wodziło się za łby. Inni podniecali ich
okrzykami, od czasu do czasu wybuchając śmiechem, gdy któryś
z walczących zręczniej drugiego ugodził, lub gdy zwaliwszy się na
ziemię, tarzali się po niej, wzajemnie okładając. Na Domana stojące-
go na uboczu nie zwracano uwagi. Dopiero gdy walczący przytoczyli


się prawie pod jego nogi, a spostrzegłszy go, nagle przerwali walkę
i dysząc gapili się na przybysza, oczy wszystkich zwróciły się ku
Domanowi.

Stal jak pod pręgierzem, nie wiedząc co począć z sobą, gdy z gro-
mady ktoś zakrzyknął:

- A przywitajcie po naszemu przybłędę!

Oba wyrostki bez słowa rzucili się na Domana, który, zmieszany,
starał się jeno odeprzeć ciosy. Lecz gdy go ugodzili raz i drugi bole-
śnie, podniosło się w nim serce. Nim się kto spostrzegł, napastnicy
leżeli na ziemi, a Doman stał nad nimi z zaciśniętymi pięściami.

Z kupy kamieni powstał młody wojak, z twarzy i z postawy podob-
ny do zaczepnych wyrostków. Zbliżył się do Domana i stanąwszy
przed nim, obejrzał go od stóp do głów. Oczy miał zimne i złośliwe.

- Takiżeś osiłek?! - ozwał się chrypliwym głosem. - To może ze
mną spróbujesz?

Nie czekając na odpowiedź, wyciął Domana pięścią w piersi, a po-
tem uchwyciwszy go za rękę, okładać począł gdzie popadło.

Doman usiłował się wyrwać, daremnie się od razów zasłaniając.
Wśród patrzących rozległy się znowu zmieszane okrzyki, a w zapada-
jącym zmierzchu nikt nie zauważył, że z bramy dworca wyszło dwóch
ludzi. Dopiero gdy stanęli przed bijącymi się, spostrzeżono ich i nagle
umilkło wszystko. Cisza zwróciła uwagę napastnika, obejrzał się i od-
skoczywszy, stanął zmieszany w pokornej postawie.

Doman, przetarłszy oczy, spojrzał na młodzieńca, który stał przed
nim. Na twarz jego padały ostatnie blaski zorzy odbijając się w wiel-
kich, głębokich oczach. Nad nimi jak skrzydła czarnego ptaka rozpi-
nały się proste brwi pod mlecznobiałym czołem, okolonym złotą
grzywką lśniących włosów, na których leżał rudawy poblask zachodu.
Pod spojrzeniem tych oczu Domanowi aż włos się zjeżył na głowie,
gdy zaś nieznajomy uśmiechnął się patrząc na Domana, serce się
w nim rozpłynęło. Poczuł, że ze wszystkim co jest w nim, należy do
tego młodzieńca. Zniknęły wspomnienia, cofnęła się gdzieś gorycz
i przygnębienie, stał jak oczarowany. Czar przerwał głos Mszczuja:

- To jest Doman Cieszków, którego miłościwy pan szczególnej wa-
szej łasce poleca.

Podoba mi się - rzekł Bolesław jakby do siebie i zwrócił się do
Domana:

- Pójdźmy na nieszpór.

Wszedł w czarną czeluść bramy kościółka św. Michała, nie ogląda-
jąc się. Doman szedł za nim jak urzeczony. Tak się zaczęło szczęście
Domana.


NA DRODZE DO POZNANIA

N

iebo zawlekło się jesiennymi, szarymi chmurami i gdy orszak
Bolesławów wyruszył do Poznania, drobny, jednostajny
deszcz szemrał po więdnącym listowiu, czernił wilgocią pnie
drzew, barwił na rudo fale wzbierającej Wisły i rozmiękczał drogi.
Z lasu ciągnęły stada czarnego ptactwa, obsiadając blanki wież i wi-
chrząc się chwilami z wielkim krakaniem nad grodem.

Na czele jechał Bolesław z Mszczujem Jastrzębcem, zamyślony ja-
kiś i osowiały. Młodzież z orszaku, zrazu swawoląc zwyczajnie, mil-
kła w miarę jak wilgoć i ziąb docierały do szpiku. Ten i ów płachtę na
łeb zarzucił; milczący orszak człapał po deszczu i błocie doliną Ru-
dawy, u stóp zalesionych zrudziałym już i sczerniałym borem wzgórz.
Na końcu orszaku samotnie wlókł się Doman.

Jeszcze żywo czuł ból oderwania od wszystkiego, do czego nawykł,
a już kamieniem, zaciężyły mu krzywe spojrzenia przyszłych towarzy-
szy, w których odczuł niechęć dla przybłędy, lekceważenie dla kmie-
cego pochodzenia i zazdrość o łaskę młodego pana.

Dziś zresztą młody książę ani na niego nie spojrzał ani nie zagad-
nął. Zadumany jechał daleko na przedzie, jeno biała jego klacz odci-
nała się jasną plamą od szarzyzny mroczniejącego już listopadowego
dnia, jak myśl o Bolku od wszystkich innych ponurych myśli Doma-
na. Żeby nie on, do którego sercem przylgnął od pierwszego wejrze-
nia, Doman zawróciłby chyłkiem i pognał do domu, który złocił mu
się w pamięci blaskami ostatniego pogodnego dnia jesieni, w jakich
go był pożegnał.

Ziąb przejmował Domana. Wiatr ruszył z zachodu i zacinał desz-
czem w twarz. Doman płachtę zaciągnął aż na oczy i zamknął je, by
łatwiej zatrzymać pod powiekami wspomnienia ranków słonecznych.
Były tak jaskrawe, że aż oczy zapiekły go i łzy potoczyły się po po-
liczkach.

Do rzeczywistości przywołał go skrzekliwy śmiech. Ktoś ściągnął
mu płachtę z głowy. Doman otworzył oczy, zawstydzony, iż go na
Izach przyłapano i spojrzał na natręta.

Ujrzał twarz dziwaczną, młodą, ale pomarszczoną i wyblakłą,
z długim, złamanym nosem, małymi, orzechowymi oczyma, które pa-
trzyły na niego z jakąś życzliwą drwiną. Zapadnięta trochę górna
warga okryta była czarniawym puszkiem, a na wysuniętej, spiczastej
brodzie kiełkowało kilka rudawych kłaczków. Nieznajomy przemó-
wił, trochę sepleniąc, gdyż brakło mu dwóch środkowych zębów:

Mało wody z nieba idzie, że jeszcze ją z nosa puszczasz? Doman
był tak przygnębiony, że nic nie odrzekł, jeno głowę odwrócił, a nie-
znajomy chłopak mówił dalej:

Po matusi płaczesz, czy o to, że się tamci - wskazał głową na ja-
dących przodem towarzyszy - boczą na ciebie?

Gdy i teraz nie otrzymał odpowiedzi, zapytał:
Dobrą masz macierz? - Nie było już drwiny w jego głosie i Do-
man skinął głową.

- To źle - rzucił nieznajomy poważnie. Doman zdziwił się tak, że
aż zakrzyknął:

Źle!?

- Juści, że źle. Siedzieć z nią nic będziesz, a gdzie pojedziesz, bę-
dzie ci gorzej niż u niej. A zaś mnie, gdzie pojadę, lepiej niż w domu

zaśmiał się jakoś nieszczerze.

W strapionym sercu Domana odezwało się współczucie dla niezna-
jomego.

Źle ci to było w domu?

Niedobrze. Ojciec mój legł na Mazowszu razem z twoim, gdy
dwa roki miałem. Coś ci go pamiętam, jak przez. mgłę. A macierz wy-
dała się za kmiecia i dzieci mają drugie. Obsiedli moją dziedzinę
i pono poręczniej by im było, żebym sczezł, boby po mnie puściznę
wzięli. Co tam zresztą myśleli nie wiada, bo nigdy nie uświadczysz,
co w drugim siedzi. Ale ojczym prał mnie od małego ile wlazło,
a macierz ino na to patrzyła. Ochrony od niej nie miałem. Prał mnie,
aż raz mi nos złamał i zęby wybił - śmiesznie, jak zając, podniósł


górną wargę, pokazując wyrwę w szczęce - i zeźliło mnie. Poczeka-
łem na niego, jak raz wieczorem wracał do domu i kamieniem wybi-
łem mu oko.

Wyraz zdumienia, który zjawił się na twarzy Domana, widno opo-
wiadający wyjaśnił sobie jako brak wiary w jego słowa, gdyż rzekł:

- Nic wierzysz? Nigdy nie kłamię, jak mi nic z tego nie przyjdzie.
Kamieniami tak praskam, że każdego wróblą ściągnę ci z drzewa,
choćby najwyższego. I zawdy przy sobie kamienie noszę wybrane, bo
nie każdy się nada. Chcesz, to popatrz!

Z sakwy pod opończą wydobył okrągły kamyk i obracał go w ręku,
patrząc, na czym by wykazać celność swych rzutów.

- Konia w ogon śmignę - rzekł, i z niespodziewaną w jego długiej
i wątłej postaci siłą, puścił kamyk, aż zawarczało.

Wlokący się przed nimi o pół strzelania z łuku koń, nagle boleśnie
ugodzony, wierzgnął z rozmachem, a siedzący na nim, skulony pod
deszczem jeździec, stoczył się przez koński łeb i chlupnął w błoto.
Zerwał się zaraz, klnąc, i spłoszonego rumaka uchwyciwszy za wo-
dze, usiłował uspokoić i dosiąść. Zanim mu się udało, chłopcy do-
człapali do niego.

- Pewnie giez go ukąsił - rzucił winowajca pouczająco do poszko-
dowanego. - Nie dziw, że się zbiesił, bo giez jesienią, w deszcz i pod
noc, niepowszednia rzecz.

Poszkodowany nie rzekł nic, jeno spojrzał krzywo, i trąciwszy ko-
nia dopędził orszak, a Nawój mówił dalej jakby nic nie zaszło.

-A za cóż cię wyświecili? - zapytał Doman coraz bardziej zacie-
kawiony nowym znajomym, tak że zapomniał o deszczu i o strapieniu.

Scholastykowi Wolkmarowi, któremu do mszy sługiwałem, miast
wina, octu nalałem w kielich. Żebyś widział jak na mnie spojrzał, kie-
dy wypił - tu chłopak zaśmiał się swawolnie - to by cię omdliło ze
slrachu. Gębę ma zawdy paskudną, a jak się zeźli, to zda się, że smo-
cze ślepia przez niego patrzą.

Ale Domana aż dreszcz przeszedł na myśl o świętokradztwie. Prze-
żegnał się nieznacznie, po czym, by coś rzec, zapytał:

Przeczżeś mu to uczynił?

Przychwalał mnie zawdy i do nauki poganiał, że to, prawi, głowę
mam do wszystkiego najlepszą; „arcybiskupem" - mówi - „krakow-
skim ostaniesz". A jeno wrócił Stanisław ze Szczepanowa z obcych
krajów, gdzieś aż z Paryża, gdzie jeździł na nauki - wraz mnie na
wodę puścił, a do niego się przyczepił. Widzę, że jego na godności
kieruje. - Chłopak zamilkł i zasępił się wyraźnie.

Jakże? - spytał Doman zdziwiony. - Przecie biskupów miłościwy
pan obsadza za zgodą Ojca Świętego. Zresztą na biskupaś za młody,
a w końcu cóż ci po tym?
Chłopak jeno ręką machnął.

Co tam będę gadał z tobą! Mędrsi od ciebie, a nie wiedzą, jak to
idzie. A co mi po tym?! Juści nic, ino ojczyma i przyrodnich zgnębił-
bym do cna. A tak co? Wielkim wojem nie będę, bo bić się nie lubię.
A zaś ci wszyscy - znowu głową pogardliwie wskazał na ledwo już
widoczny przed nimi w mroku orszak książęcy - same zabijaki są i za
to ich książę ceni. Dlatego z tobą będę trzymał, bo jako zmiarkowa-
łem i tyś nieskory do bitki, to z nimi nie wyjdziesz na swoje.

Domanowe serce poruszyło się nadzieją, że znajdzie towarzysza,
choć dziwacznego i niezrozumiałego. Zapytał nieśmiało:


Doman westchnął, zawiedziony. Pomyślał jednak, że lepiej choć ta-
kiego mieć towarzysza i zapytał:

Resztki światłości dziennej rozmazywały się w zadżdżonym mroku.
Mętniejące zarysy stromych pagórków i skałek przeszły z prawej
strony drogi na lewą, oddalały się ku Wiśle i w zupełnej niemal już
ciemności orszak wyjechał na otwartą płaszczyznę, na której krańcu
przez zasłonę deszczu migotały niepewnie jakieś światełka.

Nawój, jadący obok Domana w milczeniu, ozwał się znowu:

- Dojeżdżamy do Morawicy. Zdałoby się zanocować i zjeść co. Ale
może przyjdzie wlec się tak całą noc, nim książę stanąć każe na wy-
poczynek. Nielekka przy nim służba.

Doman, który przemókł już do skóry i przemarzł do kości na listopa-
dowym wietrze i deszczu, szczękając zębami, zapytał ze zdziwieniem:

- Przecie i książę zziębnięty i głodny być musi. Czemu myślisz, że
tu nie staniemy?

Nawój zaśmiał się:

i przemarznie niż on. Dlatego myślę, że przyjdzie nam całą noc czła-
pać po deszczu i błocie.

Zdawało się jednak, że Nawój się przechwalił. Dojeżdżali do mo-
rawickiego gródka, gdyż światła wyraźnie już migotały, zdając się
wznosić ku górze, w miarę jak się zbliżali. Gródek leżał na wynio-
słym wzgórzu, schodzącym ku południowi w wilgotne łąki rozgrzęzłe
od deszczu, od zachodu okrążony topielistą rzeczką, na północ zaś,
gdzie skręcała ledwo szarzejąca w mroku droga, ciemniejsze od je-
siennego, zaciągniętego nieba, majaczyło wyniosłe pasmo wzgórz,
zarosłe czarnym borem.

W ciemnościach obwołały się straże i orszak jął się wspinać na
oślizgłą pochyłość. Książę jednak zamierzał nocować.

- Dociągnijmy do innych, bo bramy zamkną i sami ostaniem na
deszczu - rzucił Nawój i pognał konia, a za nim Doman.

Obszerny, pochyły dziedziniec zaroił się tymczasem od pachołków
ze smolnymi pochodniami, które sycząc dymiły na deszczu i wietrze,
wydobywając przy tym z mroku obszerne zabudowania, z przysadzi-
stym i rozległym dworcem mieszkalnym od południowej strony. Od-
bierano od przybyłych konie, a włodarz Wieściech, który zjawił się na
powitanie, polecił wprowadzić drużynę do gościnnych pomieszczeń
w skrzydle dworzyszcza, sam zaś pokłonił się młodemu panu
i Mszczujowi i prosił do świetlicy.

Bolesław odpowiedział na pokłon lekkim skinieniem głowy i rzucił:
Doman, Żegota, Nawój i Radwan pójdą ze mną. Wezwani skie-
rowali się za księciem, który, nie oglądając się, wszedł do świetlicy,
rzucił przemokniętą kiereję i usiadłszy przy stole, zadumał się. Pozo-
stali, stojąc, czekali na wejście gospodarza, Bogufała Sieciechowica,
głowy rodu Toporów. Nawój szepnął do Domana:

Książę ukłuć chce Topora. Toporczycy nie lubią Żegoty, choć
swojak, zaś Radwan i ty kmiecy synowie, a tych oni za nic mają.
Mnie zaś pewnie wziął, by Strzemieńczyków pozłościć, co się przy
nim jako psy wieszają.

Urwał, gdyż w tej chwili wszedł wojewoda wraz z synem Siecie-
chem, młodzieńcem, podobnym z twarzy i postawy do rodzica. Po-


kłonili sią Bolesławowi w pas, lecz duma i pewność siebie przezierała
z każdego ich ruchu i słowa, choć stary sprawiać sią począł, że czekać
dał na siebie, bo niezdrowym sią czując, wcześnie spać sią pokładł.

Chłop był jednak jak tur, a na jego mąskiej, surowej twarzy nie było
widać żadnych oznak słabości. Oczy patrzyły hardo i przenikliwie,
gdy powiódł nimi po pozostałych, nawet skinieniem głowy na pokło-
ny nie odpowiadając.

Nawój widno omylił sią znowu, gdyż Bolesław powstał i ujmująco
odpowiedział na powitania. Sztywni Starżowie jakoś odmickli, choć
widno starali sią zachować powściągliwość, gdy książę z niespodzie-
wanym ożywieniem wszczął rozmową. Doman w upojeniu śledził
każdy błysk jego oczu, każdy ruch i słowo rozmowy. Dziwował sią,
jak młody książą, niemal chłopię, bystrze wyznawał sią we wszyst-
kich sprawach. Mąciło sią Domanowi w głowie od tych obcych i nie-
zrozumiałych wiadomości. Potem rozmarzyło go ciepło, bijące od
buzującego na ogromnym kominie ognia. Rozsiadł sią wygodnie
i sam nic wiedział, kiedy zapadł w drzemką. Ocknął sią dopiero, gdy
Nawój trącił go, szepcąc:

- Zbudź sią! Jedziemy.

Domanowi niemal na płacz sią zbierało. Nie tknął wieczerzy, która
stała na stole, dopiero rozgrzał sią nieco i sen go morzył, a myśl
o odejściu z ciepła i światła w pluchą i wiatr, niemal bólem go przej-
mowała.

A ty zaś z czego się cieszysz? - zapytał Doman, gdy drżąc, czeka-
li na podcieniu aż im konie przywiodą zaspani pachołkowie.

Bo na moje wyszło; a tyś już pewnie myślał, że nie znam księcia.
Nic lubi Starżów i nie będą z nim mieli lekkiego życia. A my takoż nie.
Tymczasem już konie sprowadzono i za chwilę zgasły za nimi bla-
ski pochodni, a orszak powlókł się w rozwichrzoną i zadeszczoną
ciemność listopadowej nocy, czarnym jak otchłań wąwozem nad rzeczką.


BRACIA

W

łodzisław już jest i prosił, by mówić z wami było mu wolno.
Cień niechęci odbił się na wyniszczonej chorobą twarzy
Kazimierza, lecz nim odpowiedział, Dobrogniewa szepnęła
prosząco:

- Nic odmawiajcie! I to dziecię nasze. Od małego zda mu się, że
wszyscy go krzywdzą, może dlatego, że dola tak mu poskąpiła, jak
udarzyła pierworodnego.

Książę znużonym ruchem skinął głową przyzwalająco, a Dobro-
gniewa wyszła cicho. Po jej wyjściu Kazimierz głowę oparł na ręku
i zamyślił się głęboko.

Zgorączkowany umysł z jakimś niespokojnym pośpiechem prze-
skakiwał od wspomnień do teraźniejszości i przyszłości, od rzeczy
ważnych do drobiazgów, jakby w obawie, by czegoś nic pominąć,
o czymś nie zapomnieć. Wspominał żyjącą gdzieś daleko matkę swą,
Ryksę, której nie widział od czasu, gdy przed dwudziestu laty żegnała
syna wracającego do niewdzięcznej ojczyzny. Stara już musi być, ta
dumna pani, krewna Ottonów, która dokonywa żywota jako mniszka
w brauwillerskim klasztorze św. Benedykta. Twarz jej już zamazała
się w pamięci Kazimierza, jeno pomni, jak żywe, oczy jej dumne
i twarde. Dumne i twarde były, gdy wdowę z pacholęciem wyganiano
z dziedziny; dumne i twarde, gdy żegnała jedynaka na zawsze, na nie-
pewny los, wręczając mu zwróconą przez cesarza Konrada dziadową
koronę, którą sama wywiozła z kraju. Nigdy poświęcana obręcz nie
miała spocząć na jego głowic, by nie drażnić cesarza. Teraz, gdy za-
męt w Niemczech po śmierci Henryka III pozwalał żywić nadzieję, że
włoży ją na umęczone skronie, odejść trzeba.

Odpędza żałość, wraca myślą do tych, co zostają, do maleńkiej ulu-
bienicy, Swiętosławy, do wyrastającego dopiero z pacholęcia naj-

młodszego Mieszka i zatrzymuje się przy dwóch najstarszych - pra-
wie rówieśnikach. Tutaj jest źródło jednej z największych trosk.

Nie miłują się bracia. Starszy od dziecka za nic miał młodszego.
Nie dokuczał mu, nie wadził się z nim, po prostu go nie widział.
A młodszy? Małomówny i zamknięty w sobie, chorowity i nabożny,
nic zdał się groźnym być w przyszłości dla pierworodnego, zwłaszcza
gdy ten całą władzę obejmie. Ale często wątpliwości jakieś nachodzi-
ły Kazimierza, a teraz, gdy umierać mu przychodzi, rozrastają się
w trwogę, jakby w przeczucie jakieś niejasne, że ten słabszy i nędzny
będzie tkwił jak groźba przytajona. Książę wie z czym Włodzisław
przyjść do niego zamierza i wie, że odpowiedź jego jeno oliwy doleje
do ponurego ognia, który w synu płonie; raczej tli się, by wybuchnąć,
gdy jeno oddech dostanie.

Smutne rozmyślania przerwało wejście Dobrogniewy z Włodzisła-
wcm. Podszedł do ojca, nie patrząc mu w oczy, i całując go w rękę,
ugiął kolano. W postawie jego, chuderlawej i przygarbionej, był wy-
raz uniżonej pokory. Nieruchoma twarz o żółtawej cerze nic nie mó-
wiła, jeno oczy czarne z ciemnymi obwódkami, głęboko osadzone,
błyskały jakimś ogniem, gdy widział, że nikt na niego nie patrzy.

Kazimierz cofnął rękę, którą syn przytrzymywał i jakby chcąc za-
pobiec prośbom, mówić zaczął szybkim, trochę zdyszanym głosem:

Późno już, synu, i znużony jestem. Jutro wolę swą wszem wobec
ogłoszę. Nie ostaniesz bez zaopatrzenia, spokojny bądź.

Włodzisław zbierał się coś powiedzieć, gdy kroki rozległy się
w sieni, mocne a lekkie. Zapukano we drzwi, a nim książę wejść po-
zwolił rozwarły się i stanął w nich Bolesław. Jasne kędziory nawilgłe
pd deszczu, oblepiające mu kark, zbryzgane błotem czoło i pociem-
niałe od wody skórznie wskazywały, że przyszedł, jak z konia zsiadł
z podróży w listopadową zawieruchę.

Oczy Kazimierza zabłysły na widok oczekiwanego. Schowane pod
futrem ręce wyciągnął ku przybyłemu, a gdy syn żywo przystąpił, ob-
jął go za głowę, całując. Żaden z nich nie widział spojrzenia Włodzi-
slawa, który cofnął się w cień. Widziała je tylko Dobrogniewa. Ujęła
młodszego syna za rękę i cicho wyprowadziła z komnaty. Szedł nie


opierając się, zgarbiony, z opuszczonymi oczyma. Zda się, bez woli
dał się prowadzić. Krytym krużgankiem przeszli do niewieściego
skrzydła budynków i weszli do komnaty Dobrogniewy.

Na stole, zasłanym haftowanym obrusem, w srebrnym świeczniku
o trzech ramionach, płonęły woskowe świece, których migotliwe bla-
ski grały na bogatych sprzętach, tkaninach i naczyniach. Księżna lubi-
ła przepych, do którego nawykła w rodzicielskim domu, lubiła uczty
i pieśni. Niewiele ich miała przy boku męża, choć miłując ją - sam do
klasztornej skromności nawykły i wieczyście zajęty odbudową znisz-
czonego kraju - zezwalał na nie.

Osiemnaście lat walk i pracy Kazimierzowej zaledwie pozwoliło
zasklepić się ranom. Wiele jeszcze pozostało do odrobienia, ale już
świtała nadzieja spokojnej i lepszej przyszłości, a osobistego szczę-
ścia dla Dobrogniewy. Miast tego wdowi czepiec okoli jej młodą
jeszcze twarz, miast spokoju ciężar ma wziąć na siebie, na którego
dźwiganiu mąż jej przedwcześnie sterał swe siły. Rozżaliła się tak, że
o obecności syna zapomniała.

Stał długo, w milczeniu patrząc na jej pochyloną głowę. Wreszcie
zapytał:

- Po coście mnie tu przywiedli?

Spojrzała na niego załzawionymi oczyma, myślą daleka. Przez
chwilę nic odpowiadała. Gdy zdał się czekać odpowiedzi, rzekła nie-
pewnie:

na wypadek swego zgonu - Boże uchowaj - mnie władzę chce prze-
kazać, bo Bolko jeszcze za młody. Módlmy się raczej, by Bóg się
/miłował nad nami.

Ja się będę modlił, by się nade mną zmiłował, abym ostać nie mu-
siał potyradłem tego pyszałka, co mnie nawet widzieć nie raczy. Po-
szukam pomocy gdzie indziej, jeśli u was jej nie najdę.

Dobrogniewa została sama jeno z ciężkimi myślami. Pamiętała wy-
padki po śmierci nieszczęsnego ojca Kazimierzowego i zrozumiała
groźbę Włodzisława, zwanego Hermanem.

Listopadowy wicher świstał w gałęziach bezlistnych drzew i wył
w kominie, wpychając do izby kłęby dymu, od którego Kazimierz
krztusił się kaszlem i przysłaniał ręką zaczerwienione z wysiłku oczy.
Nic widział twarzy Bolesława, na którą okap rzucał cień i darmo ro-
zeznać pragnął, czy słowa jego, którymi przelać chciał na następcę
mądrość i doświadczenie swego krótkiego a bolesnego żywota, docie-
rają do świadomości syna. Siedział nieporuszony i milczał.
Słuchasz mnie, synu?
Słucham, panie.

Nie mściłem się na tych, którzy wiarę złamali ojcu, ani na tych,
|0 macierz moją wraz ze mną wygnali. Czas miałem w klasztorze
wicie przemyśleć i zrozumieć wiele. Siła mi w tym był pomocny
c/eigodny Aaron, który obdarzył mnie przyjaźnią i w dziele odbudo-
wy, jakie mi Bóg przeprowadzić zlecił, służył mądrością swą, wyrze-
kając się dla mnie duchowego spokoju życia w swoim klasztorze
w Lcodium...

...Rodzica mego gnuśnym przezwano, choć i on żywot cały spędził
w walce. Zapłacił za przodków naszych zdobycze, których sąsiedzi
pr/L-nicść nie mogli. Gdy nie stało wielkiego dziada mojego, którego
samo imię trzymało z dala oręż nieprzyjacielski od granic kraju, rzu-
cili się odbierać, kto żył...

...Miłował lud Wielkiego Bolesława, bo wojnę nosił poza granice,
/wożąc wielkie skarby do kraju i zapewniając spokój wewnętrzny,


w którym rozkwitało wszystko. Nie miłował rodzica mego, bo obro-
nić nie wydolił, co oćce zdobyli. Wojny z napastnikami niszczyły
kraj, a za jego obronę krwią i mieniem lud płacić musiał...

...Nie miłował macierzy mojej, bo dumna była i nieprzystępna. Nie
umiała, czy nie chciała zrozumieć, że lud nasz w książętach swych
swojaków jeszcze zwykł widzieć, do których dostęp miał każdego
czasu i od pokoleń dobra jeno doznawał, pod oćcowym, choć suro-
wym rządem. Obca była Ryksa i obcą pozostała, choć mądrością po-
nad płeć swą sprawy po śmierci ojca mego zdołała uładzić. Zarzucano
jej chciwość, bo zabiegała o powiększenie zasobów, które na obronę
kraju były potrzebne; a przecie wyrzekła się bogactw dobrowolnie
pędząc w ubóstwie dni swoje. Zarzucono jej chęć władzy, a przecie
nie wróciła tu rządzić, pozostając w klasztornym posłuszeństwie...

...Nie mściłem się. Zły czyn sam karę w sobie nosi. Z tych, co wy-
ganiając mnie z matką, myśleli że przywrócą dawną władzę szczepo-
wych książąt, mało kto żyw pozostał. Gdy pękły więzy budowli przez
naszych przodków wzniesionej, dach zawalił się na głowy tych, co
w niej mieszkali. Gdy prawowitych władców nie stało, lud nie myślał
znosić ucisku wielmożów, nie otrzymując w zamian nawet ochrony
przed zewnętrznym wrogiem. Rozprzęgło się wszystko. Brzetysław
byłby bez trudu oba kraje połączył pod swym panowaniem, a ja bym
spokojnie żywota dokończył w klasztorze. Ale nie dozwolił mu ce-
sarz. Czesi złupili bezbronny kraj, obrabowali i spalili resztę Pańskich
przybytków, jakie oszczędziła powrotna fala pogaństwa.

...Gdym wrócił na czele kilku duchownych i stu niemieckich ryce-
rzy, których mi Henryk użyczył, by Brzetysławowe zamiary udarem-
nić, ci co mnie ongiś wygnali, sami służyć szli, choćby za gołe życic,
a lud witał jak zbawcę, bo już wiedział, że lepszy najgorszy pan niż
najkrótszy bezład. - Kazimierz gorzko się uśmiechnął i mówił dalej:

- Jak umiałem, starałem się nie być najgorszym. Choć głowy gdzie
skłonić nie było, choć nieraz znużenie doradzało rzucić pracę, co się
zdała ponad siły, ostałem, bo nad oćcową żadnej dziedziny sprawie-
dliwiej i uczciwiej posiąść niepodobna. Może i miłość posiąść zdoła-
łem, choć jeszcze wciąż popiołów i gruzów więcej tu niż tynów

i dachów. Ty ostaniesz, by dzieła odbudowy dokończyć, ciebie już
może nie wygnają, jako mnie wygnali.

Kazimierz zakaszlał i dłonią usta przysłonił. Między palcami ukaza-
ła się krew. Bolesław zerwał się, bezradnie stając przed rodzicem,
kióry zmagał się jakiś czas z dusznością, łykając głośno. Wysilonym
szeptem dokończył:

Pamiętaj, że służyć masz nie sobie, lecz Bogu i ludziom. Matce
władzę ostawiam, nim ty do lat dojdziesz. A teraz zawołaj mi Aarona.
Czas się na śmierć sposobić.


WIEC

B

ył jeszcze obyczaj zwoływania kmiecych wieców rodowych,
opolnych lub nawet ziemskich, dla załatwienia wspólnych
spraw. Zwoływano je wiosną lub po żniwach, gdy ciepło i po-
goda zezwalały radzić pod gołym niebem. Toteż tajemniczość, pora
niezwykła, gdy szarugi jesienne niosły już mokre płaty śnieżne, miej-
sce na dawno porzuconym uroczysku wśród borów, budziły niepokój
i zaciekawienie. Nie zwoływano też, jak zazwyczaj, całego ludu, jeno
starszyznę, co również wskazywało, że narady tajne mają być. Domy-
ślał się poniektóry, co będzie ich przedmiotem, wieść bowiem o groź-
nej chorobie księcia obleciała już kraj, lecz nie mówiono o tym, chyba
szeptem z najbliższymi. Tłumiony niepokój rozpełzał się po osadach
wraz z jesiennymi mgłami wstającymi z bagien, wśród których na ob-
szernej kępie położone było Wężowe Uroczysko, rzadkimi drzewami
porosłe. Bezlistne już były, nie dając ochrony przed siąpiącym desz-
czem jesiennym, jeno na samym środku wznoszący się olbrzymi dąb
trzymał jeszcze swe pożółkłe listowie, którego resztę dopiero mroźne
wiatry styczniowe obedrzeć zdołają. Wilcza rodzina, która przez ni-
kogo nie niepokojona, z dawna objęła we władanie kępę, ostrzeżona
niechybnym węchem, wyniosła się chyłkiem, na długo zanim usły-
szeć się dały głosy ludzi nadchodzących przez podmokłą brzezinkę ku
kępie od zapomnianej drożyny wiodącej, jedynym przejściem przez
rozkisłe jesiennymi dżdżami bagno. Ruszyli gdzieś widocznie grub-
szego zwierza, gdyż we mgle rozległo się psie jazgotanie i ciężki,
chlapiący kłus uchodzącego łosia, a potem klątwy:

- ...mać jego. W drągowinie musiał zaleć. Byłbym go dostał, żeby
oszczep o gałąź nie trącił.
Odpowiedział gniewny głos:

- Zamilcz! Nikt wiedzieć nie musi, że ci się w książęcym lesie ło-
wów zachciało. Ni parą wołów bym twego łosia nie zapłacił. Niech
idzie zdrów. I tak by go ostawić trzeba było.

- Pierwsi być musimy. Przykryłbym listowiem i zabrałoby się potem.
Głosy zbliżały się i ukazali się nadchodzący: rosły o szpakowatej

brodzie mąż i młodzik lat kilkunastu, tęgi i barczysty. Dotarli pod dąb.
Starszy zeskoczył z konia, wydobył z juków dwa toporki i wziął się do
rąbania rosnących z rzadka chaszczów; gdy nadszedł pacholik, który
spętawszy koniowi nogi, odprowadził go na kraj kępy, stawiać zaczęli
obszerny szałas. Pracowali pilnie, mało kiedy rzucając potrzebne słowo,
lecz nim skończyli, w deszczowej mgle rozległy się głosy i gromadka
kilku ludzi, wynurzywszy się z niej, zbliżyła się do dębu.

Zdrowia wam, Bachorzo - pozdrowił gospodarzy kępy starszy
z przybyłych. - Widzę, że się na dłuższy pobyt gotujecie.

Na deszcz i czekanie się gotuję. Ani wiadomo kto, ani po co wiec
zwołuje w taką porę, że psa żal wygnać z izby odparł zagadnięty.

Przybyły, starosta opolny Chrap, zwrócił się do towarzyszy z rozka-
zem, by szałas kończyć pomogli i naniecili ognia, po czym wziął Ba-
chorze pod ramię, i odszedłszy na bok, usiadł na wystającym z mchu
kamieniu. Bachorza również usiadł na oślizgłym, poczerniałym od wil-
goci naziemnym korzeniu dębu i czekał, z czym Chrap się odezwie.

Powiedzieć prawdę - zaczął Chrap - ja wiec zwołałem. Juści, że
nikt /. domu ruszać nierad w taką porę, ale i dziurę łata się w strzesze,
gdy największy deszcz zacina, bo się wtedy przypomina najłacniej.
Nie pora słońca czekać, gdy się na łeb leje.

Mówią ludzie, że to z powodu książęcej choroby wiec zwołany.
A leć żyje jeszcze i da Bóg, pozdrowieć może. Jeszcze się nic na łeb
nic leje, kromie wody. By zaś znowu nie myślano, że bunt jakowy
zamierzamy.

Co zamierzamy, to się po naradzie pokaże - odparł Chrap wymi-
fcjąco. - Pozdrowicjc książę, czy, uchowaj Bóg, pomrze, przecie nie
wieczny jest. Wielmoże już się obwąchują, by przy zmianie panowa-
iii;i korzyści uchwycić, gdy dziedzic nieletni. A z kogóż korzyści, jeśli
nic z nas?


Rozmowę przerwał zbliżający się gwar. Na kępę weszła gromada
ludzi, niektórzy konno, inni pieszo. Rozchodzili się, biorąc się do
stawiania szałasów, gdyż deszcz przybierał na sile, przyduszając pło-
mienie roznieconego tymczasem ogniska, do którego garnął się kto
mógł, gdyż ziąb był dotkliwy. Wkrótce zapłonęło więcej ognisk, za-
snuwając nisko pełznącymi dymami całą okolicę i czyniąc jeszcze
bardziej nieprzejrzystym szary dzień jesienny, który też chylił się już
ku wieczorowi. Gotowano się nocować, jak kto mógł. Niektórzy
płachty rozpinali na namioty, inni choć daszki stawiali, byle nie spę-
dzić nocy na szarudze.

Jeszcze o gęstniejącym mroku nadciągnęli jacyś ludzie, ale Chrap
nawet już patrzeć nie wyszedł kto, odkładając przegląd i poznajomie-
nie się do rana. Bachorza zaprosił go na nocleg do swego szałasu, po-
rządniej od innych zbudowanego. Zrzucili mokre kożuchy i wpół
leżąc wędzili się w dymie ogniska, na którym Cich Bachorzów warzył
w kociołku wieczerzę. W milczeniu zjedli i czekali, aż pachołek spać
się ułoży. Gdy pomiarkowali, że śpi, pierwszy ozwał się Bachorza:

Czy przyjedzie, nie wiem, bom z nim nie mówił. Ale do przywo-
dzenia najdą się młodsi, jeno niczyje wołanie posłuchu powszechnego
nic najdzie, krom jego. Zbywój na wodza zdały, a i wieści udzielić
może, bo i u dworu bywa i z wielmożami ma styczność.

A wy za czym będziecie? - zapytał Bachorza badawczo.

Za tym, by sprawy nie zasypiać i na baczności się mieć. Wycią-
gną! się i nakrył płachtą. Widno nie miał ochoty do zwierzeń. Bacho-
rza niespokojny był. Pamiętał dobrze nieszczęsną wojnę domową
i czeski najazd. Stracił wszystko, co miał: dom, rodzinę, mienie. Od-
budował się, gdy Kazimierz kraj uspokoił, syna po drugiej żonie się
doczekał. Trzeci raz się nie odbuduje, stary już jest. Za nic nie chce,
by się powtórzyło to, co było po śmierci nieszczęsnego Mieszka.
Westchnął i wyciągnął się również. Długo w noc przechodząc w my-
ślach niewesołe życie, słuchał szelestu deszczowych kropel. Usnął
nad ranem, gdy umilkł szmer deszczu.

Późny listopadowy dzień wstał w morzu mgły gęstej, przenikliwej,
niemal dotykalnej, w której ledwie przeświecały blaski ognisk i ryso-
wały się niepewnie pnie drzew, sczerniałe od wilgoci. Niemrawo bra-
no się do gotowania strawy, uradzając gromadkami przy ogniskach
i czekając, kiedy starszyzna wiec zagai. Ku południowi przeświecać
zac/ęło słońce, blade i małe, a z mgieł wynurzyły się korony najwyż-
szych drzew okalającej kępę puszczy. Potem mgła opadła i nad gło-
wami przeświecać zaczął blady błękit jesiennego nieba.

Pacholikowie zaczęli obiegać kępę, zwołując ludzi; starszyzna roz-
siadła się na skleconych pod dębem ławach z gałęzi, uradzając między
sobą. Gdy zeszli się wszyscy, wstał Chrap i przemówił:

Czekaliśmy na Witosza, widno już nie przybędzie. Nic on do nas,
lo my do niego, jeno wiedzieć musim z czym. Juści dla naszej ziemi
sann stanowić potrafimy, co nam się dobrym zda, ale człeka nie ma
między nami, którego imię budziłoby posłuch od Wisły po Odrę. Nie
I nas jeno chodzi i za nic nasze poczynania, jeśli cały kraj za jednym
nic stanie. Tedy radźmy, a co uradzimy, da się znać Witoszowi. Ro-
zum ma swój, ale i naszym nie pogardzi. Mówcie tedy, co komu na
sercu, a myślę, że łacno do zgody dojdziemy, bo jedna nasza dola.


Dźwignęło się naraz kilku. Chrap spojrzał po nich i wskazując na
rosłego, siwego męża, rzekł:

Zdań pokiwał głową i zaczął:

-Mówicie, wszystkich nas boli! Ale kto to my? Czy dziedzice, co
na swojej ziemi od Piastowych czasów siedzą i których sam książę
ruszyć z niej prawa nie ma? Czy łazęgi, co ziemi swej nic mają, ale
władną sobą wedle woli własnej? Czy zakupieńce i ich pokolenie, co
z wszelkich wyzuci praw, ziemia ich, a nie oni ją dzierżą, których po-
darować albo i przedać można, jako konia lub wołu? Czy to wszystko
my? Widzę ja tu różnych, co na wiecu zasiadać nie mają prawa. Chcę
wiedzieć kto i komu radzi, zanim posłyszę, co.

Między obecnymi szmery się podniosły, ale ucichły, gdy Chrap za-
brał głos:

- Inak wam odpowiem: kto to nie my! Wielmoże, rycerstwo i du-
chowieństwo. I u nich nic każdy zajedno, ale jak mówią my, to o nas
nie myślą. Tedy my - to nie oni, a oni - to nie my. Z tego łacno już
wymiarkujecie, że nie o nich radzić mamy, jeno o sobie. Chcecie, to
radźcie o samych dziedzicach. Najwięcej mamy, to najwięcej stracić
możemy. A czy się zdołamy sami obronić, gdyby znowu książęcego
prawa i sądu nie stało, mówcie, co wam rozum każe.

Szmer się znów podniósł, a Zdań usiadł, przekonany czy zniechę-
cony, tedy Chrap z kolei wskazał na ryżego męża w średnim wieku,
udzielając mu głosu.

Zaczął gwałtownie. Gdy się zapalał, wtrącał obce słowa, ale nie-
mrawy i powściągliwy nastrój pierzchnął, jeno mówić zaczął:

Za nic będzie miał Zdań moje słowa, jeśli baczy jeno na to, że
mnie w pętach za jego jeszcze pamięci przywiedziono i że na wiecu

przemawiać nie mam prawa. Nie mam ziemi. Choć córę dziedzica po-
jąłem, dzieci moje niewolnc są. Jeszcze to szczęście moje, że w ksią-
żęcej wsi siedzę. Stanie mi się krzywda, książęcy sędzia prawo mi
odmierzy, a nie, to do samego księcia drogę znajdę. Może mnie prze-
dać jako konia, ale nie przedaje, może zarżnąć jako wołu, ale nie za-
rzyna. Nie krzywduję sobie, bo książę dba o mnie jako dobry
gospodarz dba o swego konia i wołu. Com powinien, oddam, ale resz-
ta moja i gdybym jeno na koniec nosa patrzał, tedybym rzekł: niech
się dziedzice o siebie troszczą, nie moja rzecz. Ale patrzę przed siebie
i dokoła, i dlatego Zdanowi inaczej odpowiem: my, to ci, co broni
w ręku nie mamy, oni, to ci, co mają. Ma Zdań i jego ród prawo do
ziemi, co ją dzierżą od Piastowych czasów. Niechby księcia nie stało,
co ze swoją siłą za jego prawem stoi, tedy wyzuje go z tej ziemi, kto
jeno będzie miał chęć a miecz, w garści. Taki i łazęgę przedać wydoli,
chociaż wolnego, i na zakupieńca ciężary zwalić, że legnie pod nimi.
Byłem ci i ja wolny, pókim broń dzierżył. Wytrącono mi ją, w jeń-
stwo popadłem. Wytrącili ją i wam. Macic prawo i wolność, póki
książęcej siły i łaski. Głupi ten, co nic wie, że łacniej się spada niż
wznosi i głupi ten, co myśli, że wróci porządek ten, co był za Chro-
brego i jego ojców. Niechby dziś książęcia nie stało, nie wy wielmo-
żów wyżeniecie jako ongi, jeno oni was w jarzmo wezmą, bo mają
broń i siłę, a wy nic.

Ryży skończył i usiadł. Znowu wszczął się szmer i rozległy okrzy-
ki. Chrap rękę wyciągnął, by zamęt uciszyć, gdy od przejścia przez
bagno usłyszano odgłos kopyt końskich i z dała już rozpoznano Zbywoja.

Dojechał i rzuciwszy wodze konia towarzyszowi, wszedł w krąg.
Rozstępowano się przed nim z szacunkiem. Podszedł do Chrapa i po-
witawszy go, parę słów po cichu powiedział. Twarz Chrapa zmierz-
enia. Stał przez chwilę, patrząc na obecnych, po czym rzekł:

Prędko radzić musimy, nie ma czasu na gadanie. Książę zmarł,
wielmoże knują, jak władzę uchwycić! Powiem prosto, co myślę: do
wdowy nam słać i Bolesława. Niech wiedzą, że gdyby trzeba było,
my z nimi. Lepszy nam jeden pan, niż stu panków. Może nie zapomni
i / nami będzie, gdy na nas przyjdzie potrzeba.


Wczesny zmierzch zaczynał dopiero otulać świat mglistą zasłoną,
gdy ostatni opuszczali już kępę. Kto mógł, ciągnął do Poznania z po-
żegnaniem starego, pokłonem dla młodego pana. Przygasły ogniska,
żar obsypywał się szarym popiołem, głucha cisza powróciła na uro-
czysko.

DZIEDZICTWO

W

mglisty, listopadowy dzień Kazimierz oddał ducha Bogu
i spoczął pod kamienną płytą w poznańskiej katedrze, do-
piero co z gruzów wznoszonej. Na mogiłę jego pociekło
niemało łez, pośmiertnej nagrody za trud całego życia, dźwigany
wbrew sercu.

Kazimierz nie kochał władzy. Objął ją, bo mu tak kazało sumienie
i wedle sumienia ją wykonywał. Teraz przejść miała na nieletniego
dziedzica.

Zanim się po obrządkach pogrzebowych rozjeżdżać zaczęto, Do-
brogniewa, choć jeszcze złamana bólem, zwołała możnych i ducho-
wieństwo, by następstwo syna ogłosić, zgodnie z wolą zmarłego,
niespokojna, czy przeciw niej nie powstaną.

Zbierali się już w obszernej, chłodnej i mrocznej komnacie w dwor-
cu kamiennym na Lednickim Ostrowiu, ona zaś z sędziwym Aaro-
nem, krakowskim arcybiskupem i Michałem Awdańcem, wojewodą
poznańskim, w bocznej komnacie radziła nad przebiegiem uroczystości.
Sami wolę pana ogłosić raczycie, czy też zechcecie komu innemu
to powierzyć? — zwróciła się do arcybiskupa.
Zagadnięty podniósł na nią swe wyblakłe, mądre oczy i odparł:
Niech Piotr Bróg nowego pana ogłosi. Może by zawiść powstała,
iż mnie, obcego w tym kraju, nie tylko doradcą waszym ustanowiono,
ile i zlecono obwieszczenie, które najdostojniejszemu przystoi. Na-
leć/ tutejszy człowiek, niech bierze pierwszy krok przede mną.

Jako chcecie - przytaknęła Dobrogniewa, pełna podziwu dla
skromności dostojnego starca - zaś oznaki władzy komu nieść każecie?
Wojewodzie Michałowi by to przystało.
Wymieniony, człek młody jeszcze, bo niespełna czterdzieści lat li-
łzący, najdawniejszy sługa Kazimierza, od pierwszego dnia jego po-
wrotu, z rodu od wieka Piastom, jako żaden inny, wiernego, nie żywił

w sercu mądrej skromności arcybiskupa. Nie chcąc się jednak gor-
szym pokazać, powiedział:

- Może który z Toporczyków oznaki poniesie. Zawistni są o swe
stanowisko, a mnie tam zajedno.

Ale nie było mu zajedno, gdyż ród swój między pierwsze liczył
i zarumienił się na myśl, że ktoś inny spełnić może czynność, która
wyraźnie oznaczała pierwszeństwo między świeckimi dostojnikami
królestwa.

Aaron znając Awdańcową dumę uśmiechnął się dobrotliwie i odparł:

- Gdyby wojewoda Bogufał był tutaj, sam bym wam radził ustąpić
mu, by dumy Starżów nie drażnić. Spokoju i zgody nam trzeba. Ale
skoro nie przyjechał, czekać na niego nie będziemy. Nieobecni się nie
liczą.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz przerwało mu pukanie i do
komnaty wszedł Bolesław.

Przybladła twarz i lekko podkrążone oczy wskazywały, że boleśnie
odczuł śmierć ojca, a może nie próżny był niepokoju przed wielką
zmianą w swym życiu, W postawie jednak miał wyraz dumy i pewno-
ści siebie, trochę jeszcze chłopięcej, którą podnosiło wspaniałe przy-
branie. Na piersi lśnił pancerz z orłem ze srebrnej blachy, biodra
opinał złocisty pas z klamrą kamieniami sadzoną, na barkach płaszcz
purpurowy, podbity sobolami, z gronostajowymi obszywkami, szer-
szymi u szyi, na których jak promienie słońca na śniegu kładły się ja-
sne kędziory trefionych włosów, wymykających się spod złotej siatki.
Oczy matki spoczęły na nim z miłością i dumą.

- Widzę, żeś i ty gotów - rzekła. - Tedy pójdziemy.
Dobrogniewa wyszła, by poczynić ostatnie przygotowania, i wraz

z młodszymi dziećmi do wielkiej świetlicy się udać.

Arcybiskup wyjaśnił Bolesławowi ułożony przebieg uroczystości.
Gdy przeszedł do sprawy wręczenia korony, miecza i włóczni
św. Maurycego i przedstawił wątpliwości wojewody Michała, Bole-
sławowi oczy błysnęły:

- Choćby tu Bogufał był, i tak Michał krok przed nim weźmie.
Starżowie zapomnieć muszą czym byli, jeśli ja mam zapomnieć
o krzywdzie mego rodzica.

Rodzic twój sam o niej zapomniał - odparł surowo Aaron - a ty
nie zapomnij, że zespolenia sił trzeba, by oćcowe dzieło do końca do-
prowadzić.

Bolko zarumienił się, lecz nie odrzekł nic. Od dziecka nawykł, że
/danie Aaronowe nigdy się nie spotkało z niczyim sprzeciwem. Aaron
/.aś, by załagodzić surowe odezwanie, dodał:

Ludzie częściej z głupoty grzeszą niż ze złości. Od chwili, gdy
ociec twój powrócił, Starżowie wiernie służyli. Rozumiał rodzic twój,
że wspaniałomyślność z wroga przyjaciela może uczynić, a koniecz-
ności działania inne są niż myśli. Szukaj przyjaciół, wrogów znaj-
dziesz bez szukania. Ale czas iść do świetlicy - dodał.

Grudniowe, chmurne popołudnie zaledwie już przeciskało odrobinę
s/arego światła przez szklane gomółki okien ogromnej sali, w której
zgromadziło się niemal wszystko, co było świetnego w królestwie.
(idy pachołkowie weszli ze światłem, wnętrze zamigotało od odbitych
w pancerzach, broni i klejnotach blasków, które mnożyć się zdały
w nieskończoność, aż oczy bolały od iskier. Bezładny dotychczas
tłum jął stawać zwarcie rodami, ze starszymi na czele, dworscy
urzędnicy zajęli swe miejsca przy drzwiach i pod ścianami, duchowni
zaś przysunęli się do podwyższenia okrytego suknem. Stały na nim
dwa stolce z wysokimi oparciami, na których wyrzeźbione i srebrem
obite lśniły orły. Obok na klęczniku, samotna i blaskiem swym wybi-
|njn.ca się nad wszystkie klejnoty, lśniła korona Wielkiego Bolesława.

Przyciszony poprzednio gwar wzmógł się na chwilę, a potem
Umilkł. W ciszy oczekiwania, jaka nastała po nim, dość wyraźnie roz-
Bgał się stłumiony szept z miejsca, gdzie za podwyższeniem stanął
poczet młodego księcia.


Kilku dostojników spojrzało karcąco w tę stronę, lecz półmrok,
w jakim stali, uzuchwalał widocznie młodzików, gdyż szept jeno
przycichł cokolwiek, ale nie umilkł.

- Patrz, bo nieprędko obaczysz tyle świetności i dostojeństwa naraz
- szepnął Nawój do stojącego obok Domana.

Doman, który czuł się spłoszony w tym świetnym i licznym zebra-
niu, ledwie dosłyszalnie zapytał:

Szepty przerwał jakiś ruch przy wejściu. Do świetlicy wszedł Aaron
w arcybiskupim paliuszu na ramionach, z infułą na głowie. Górował
nad tłumem, który rozstępował się przed nim z szacunkiem. Za nim
kroczyło dwóch mnichów i szli ku podwyższeniu, gdzie stali kościelni
dostojnicy. Zatrzymawszy się Aaron, półgłosem rozmawiał z niskim,
krępym człowiekiem, w pełnej zbroi, jeno z biskupim krzyżem na zło-
tym łańcuchu i lśniącym z dala pierścieniem na palcu. Słuchając
Aarona, kiwał głową potakująco. Twarz miał okrągłą, poczciwą,
czerwoną, małe oczki, bystre i ruchliwe, z wyrazem pół wesołym, pół
gniewnym.

- Aaron - szepnął Nawój - najtęższa głowa w królestwie. I naj-
większy bogacz. Prócz arcybiskupstwa krakowskiego ma tynieckie
opactwo, które samo za księstwo stoi. Choć się nie pcha, wszystko tu
szło jego głową i pono dalej pójdzie.

- A zaś ten, z którym mówi?
Nawój zaśmiał się z cicha:

- Biskup gnieźnieński, Pietrek Bróg z domu Nałęczów, niedawno
po Stefanie Pobogu osadzony. Jeno że w jego katedrze jeszcze psi
wesela odprawują, albo i wilcy, a na kościelnych sprawach tyle się

zna, co ja... - urwał, bo nie mógł znaleźć porównania, na czym by
znał się tak mało, i ciągnął:

Biskupem ostał za męstwo i wierność. Jak go wyświęcali, to na-
wet przysięgi z Ewangelii odczytać nie wydolił, choć mu ją przedtem
wbijali w łeb. Aż się zeźlił i krzyknie: „Niech będzie jak odczytane".
Ale na wojnie się zna i na łowach, a pono najlepiej na rybołówstwie.
I Jedziesz z nim kiedy gadał, to ino o rybach. Zresztą mała szkoda dla
Kościoła, bo co trzeba, Aaron załatwi. A inni biskupi, też żaden kate-
dry nie ma. Siedzą u siebie po dworach, albo się włóczą. Tylko Aaron
rozpoczął odbudowę spalonej katedry w Krakowie, co ją jeszcze
( hrobry wystawił. A drugi pono Hieronim wrocławski, Rzymianin, -
ten oto suchy, czarniawy, co stoi po prawej stronie od Pietrka. Nie
mówiąc, że biskup Michał Awdanicc, też bogacz z rodu jakich mało,
poznański tum ze swojej kiesy odbudował. A inni ani o to dbają.
W Płocku zresztą biskupa nic ma, jeno archidiakon Paschalis siedzi,
ten młody z głupawą gębą, co stoi za Brogiem. Kołobrzeg odpadł, ku-
jawska stolica w Kruszwicy zburzona, biskup się wałęsa, bo i nie ma
nic do roboty.

A zaś inni duchowni, co stoją za Pietrkicm, co za jedni?
- Ten wysoki tęgi, w świeckim stroju z łańcuchem, to kanonik kra-
kowski, Suła, Toporczyk, jakiś pociotek Piastów. Aaron go potrzebu-
je, bo przez niego trzyma z Toporczykami zgodę, i pewnie go po
Aaronie na krakowski stolec wykierować myślą. A zaś za nim... - Tu
nagle urwał Nawój i przez zęby wycedził:

Bodaj go piorun ustrzelił, choć to grudzień. Popatrz! Ten niski,
garbaty, co gębę w cieniu chowa, że mu jeno te zielone ślepia świecą,
to scholastyk Wolkmar - żeby go sparło! - Nawój sapał ze złości czy
zmieszania i zamilkł, ale w samą porę, bo gwar się rozległ przy wej-
ściu. Słychać było liczne stąpania, pachołkowie z pochodniami usta-
wili się przy drzwiach i ukazał się Bolesław.

Wszedłszy, stanął, czekając widocznie na matkę i doradców. Pew-
nym siebie wzrokiem powiódł po obecnych, którzy wzajem patrzyli
w niego jak w tęczę. Tu i ówdzie rozległy się zmieszane okrzyki po-
witania, lecz zaraz umilkły. Weszła Dobrogniewa z wojewodą Micha-


łem. Za nią kroczył Włodzisław z młodszym bratem Mieszkiem,
dwunastoletnim pacholęciem, które rozglądało się ciekawie po świe-
tlicy, na końcu zaś piastunka niosła małą Świętosławę; dziecko, wid-
no wybite ze snu, przytulało się do opiekunki, obejmując ją za szyję
i popłakując z cicha.

Powitalne okrzyki wzmogły się i przez chwilę gwar zapanował,
wśród którego księżna z orszakiem podeszła do podwyższenia i usia-
dła na tronie. Przed matką stanął Bolesław, za nim zaś wojewoda Mi-
chał Awdaniec, dzierżąc miecz Chrobrego i włócznię św. Maurycego.

Aaron stał na podwyższeniu, koło klęcznika z koroną, wyniosły
i spokojny i patrzył na obecnych, czekając, kiedy się gwar uciszy.
Podniesieniem ręki uspokoił ostatnie odgłosy, po czym przeżegnał
obecnych, nakreślił krzyż na piersiach i półgłosem modlił się przez
chwilę po łacinie, wzywając Ducha Świętego. Następnie niezbyt sil-
nym, choć dziwnie dźwięcznym jak na wiek jego, głosem, zaczął
mówić. Mówił po polsku, ale wolno i z obcym brzmieniem:

- Podobało się Bogu zabrać pana naszego, ale podobało mu się
ubłogosławić go potomstwem. Śmierć ścięła kłos, ostało ziarno, by
wzejść nowym błogosławieństwem dla kraju. Obyczajem przodków
swych pan nasz wyznaczył po sobie następcę, któremu wszyscy przy-
siężemy wiarę, a imię jego wraz nam czcigodny biskup Piotr ogłosi.

Pietrek wystąpił na podwyższenie i zamierzał zabrać głos, gdy
z gromady wysunęło się dwóch ludzi i zbliżało się do siedzących. Na-
łęcz spojrzał na nich gniewnie, ręką machnął i zaczął:

- Każdemu wiadomo, ale ogłosić przystoi, jako jest obyczaj, że
z woli miłościwego pana naszego Kazimierza, komu należy oznaj-
mionej, następcą swym tego oto najstarszego syna swego Bolesława
ustanowił, a zaś każdy, któren w tym kraju żywię, pod błogosławień-
stwem Bożym winien mu będzie posłuszeństwo. Za swojaków i pod-
władnych, co dostojniejsi z urzędów i starsi z rodów, w kościele
świętym mu je przyrzeczemy czestnym słowem i utwierdzimy przy-
sięgą na Ewangelię i słońce. Amen!

Nawój ścisnął rękę Domana i szepnął podniecony:

- Obaczysz, zaraz się zacznie.

Co się zacznie i co zacz ci, co wystąpili?

Ten wysoki, z obwisłym wąsem, to komes płocki, Fulko z Wy-
szogrodu, z domu Lisów, a zaś ten tęgi, z czarną brodą, to Lasota To-
porczyk, sandomierski wojewoda. Swojaki z tych samych rodów, co
umarłego księcia i Ryksę wygnały.

Skąd też ty wszystko wiesz? - szepnął Doman z podziwem, lecz
odpowiedzi nie doczekał, bo Nawój cały w słuch się zamienił, gdy
Fulko mówić zaczął:

Nie zaś, by który z nas woli zmarłego pana i obyczajowi się prze-
ciwił, ni - Boże uchowaj - byśmy co przeciw wyborowi i posłuszeń-
stwu mieli. Stary to obyczaj, że książęta i króle z rodu Piastowego
następców swych znaczyli jak ich wola, ale dawniejszy był jeszcze,
żeśmy - starszyzna rodów - sami panów obierali. Żałośnie wspo-
mnieć, ile kraj na tym ucierpiał, że tych dwóch obyczajów pogodzić
nic umiano i po śmierci Mieszkowej wszystko się bez to rozprzęgło,
u lud prosty skorzystać chciał, że żadnej władzy nie było; ni naszej,
co się z dawnych szczepowych i plemiennych książąt wywodzimy, ni
jfiastowiców, cośmy ich od wieka nad siebie wynieśli i wiernie popie-
rali. A skorzystał kto?! Obcy najeźdźca, co ziemię a wodę prawic jeno
osławił, że po dziś dzień zwaliska jeszcze sterczą, a wiatr popioły
i o/wiał po przybytkach pańskich, grodach książęcych i naszych, nie
mówiąc o osadach opolnych, z których większość sama winna swej
zagładzie, bunt przeciw nam, cośmy ich bronili i Kościołowi święte-
mu podniósłszy. Że zaś Kościół najwięcej może ucierpiał przez te
nieszczęsne wypadki, tedy mniemam, że i najbardziej o to dbać wi-
nien, by się burza nie powtórzyła i by do słusznego układu między
nami a nowym panem doprowadził.
Nawój szarpnął Domana za ramię w podnieceniu:

Rozumiesz? Grozi! Prawy Lis. Gdzie indziej kitą miecc, a gdzie
indziej zmierza.

Tak też widocznie zrozumiał to Pietrek. Czerwone jego oblicze po-
czerwieniało jeszcze, rękę ściągnął mimo woli do biodra. Dobrognic-
wa twarz przysłoniła, a Bolesław stał przybladły, gryząc wargi, jeno
Oczy jego ciskały błyskawice.


Tylko Aaron spokojny był i nieporuszony. Pietrka nieznacznie za
ręką ścisnął, jakby go chciał powstrzymać i równym głosem zaczął:

-Dobrze, żeście nieszczęsne wypadki po śmierci Mieszkowej
wspomnieli. Bo wszystkim nam one przywodzą przed oczy, że we-
wnętrzne walki nie wyszły na dobro nikomu. Szczęściem, że inne dziś
położenie. Prosty lud nawykł już do chrześcijaństwa, a zewnętrzni
wrogowie, którzy wówczas na zgubę naszą się zmówili, dziś sami
u siebie mają zamęt, jakby z Bożego zrządzenia i kary. Ale jako wia-
domo, dziedzic nasz nieletni jeszcze, tedy nie z nim układać się bę-
dziecie, jeno z miłościwą panią - tu pochylił głowę ku Dobrogniewie
wpatrzonej w niego - której zmarły nasz książę opiekę poruczył spo-
łem ze mną i wojewodą Michałem. Radę, jako zawdy w ważnych
chwilach bywało, zwołamy i tam każdemu będzie wolno powiedzieć,
co myśli; a tu jeno hołd prawemu władcy, należycie obwieszczonemu,
złożyć mamy.

- Rozumiesz?! Objechał go - szepnął Nawój do Domana. Lasota
chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz ruch powstał.

Pierwszy Pietrek przystąpił i ugiąwszy kolano, ucałować chciał
dłoń Bolesława. Lecz książę, blady jeszcze, ścisnął za głowę Pietrka,
który oddał mu uścisk, aż chrupnęło. Z kolei przystępowali naprzód
kościelni, a potem świeccy dostojnicy, wedle godności, i tłok powstał
koło podwyższenia. Gdy Lasota i Fulko dłoń Bolesławową całowali,
zimna była i twarda.

Po oddaniu hołdu przez dostojników Dobrogniewa wstała i wziąw-
szy Świętosławę na ręce, przystąpiła do syna, przed którym córeczkę
postawiła, mówiąc:

- A teraz ty ucałuj rękę brata. Niech ci będzie panem łaskawym.
Za Dobrogniewa przysunęli się mały Mieszko i Włodzisław.
Świętosława rękę Bolka ujęła, chcąc ją ucałować, lecz on pochylił

się i objąwszy siostrzyczkę, podniósł ją i uściskał serdecznie. Ucało-
wał też małego brata, lecz gdy Włodzisław przystąpił, twarz Bolka
zgasła i sztywno rękę do niego wyciągnął. Herman pocałował ją, nie
podnosząc oczu.

DAWNY PRZYWÓDCA

P

o mrocznym, krótkim dniu, szare niebo zaciągać się zaczęło
czarnymi chmurami. Dołem spokój jeszcze panował, czasem
jeno w konarach bezlistnych drzew nadnoteckiej puszczy za-
szumiało uderzenie wiatru i oddalało się, by wnet zginąć, ustępując
głuchej ciszy zimowego wieczoru. Po każdym powiewie chłód się
rozchodził coraz przenikliwszy. Górą jednak musiał iść silny wicher,
pędząc chmury śniegowe, gdyż mroczniało z każdą chwilą i wkrótce
smolista ciemność zakryła cały świat.

Jednocześnie uderzenia wiatru stały się częstsze i silniejsze, przez
gąszcz gałęzi przesypywać się jęły zrazu rzadkie płatki śniegu i ciem-
ność stała się jakby mniej zwartą, natomiast pomruki boru przecho-
dziły w jednostajny szum, który wzbierał jak warczenie drapieżnego
zwierzęcia, by wybuchnąć rykiem, od którego zatrzęsic się ziemia.

Wśród tych odgłosów zaledwie dosłyszalne, mimo natężenia, rozle-
gły się słowa:

Pono wybraliśmy się w złą godzinę. Nocować chyba przyjdzie na
miejscu, byle się jaki zaciszny wykrot nalazł.

Niezdrowo dziś w puszczy nocować. Burza idzie.
Traficie zaś do Witosza? Ciemno, że ręki swej nie widzę.
Nie musi być już daleko. Trafię, niech jeno pojaśnieje. Zawieja
Idzie, trochę bielą przyprószy, rozeznam się.

Jakoż przewidywanie sprawdziło się zaraz. Wicher obniżył swój lot,
pędząc przed sobą skłębione fale śnieżycy. Szarpana od dołu korona-
mi wyniosłych drzew, ronić jęła w ciemną głąb niezliczoną ilość
śnieżnych płatków, które wirując w wietrze, rozbijanym na tysiące
strumieni przez pnie potężnych drzew, osiadały na podłożu. Mrok
z czarnego uczynił się szary i z niego wyłoniły się pnie. Chrap
i Zbywój ruszyli, kierując się na północ. Wiatr, choć dołem hamowa-
ny przez drzewa, mroził im twarze i kłuł w oczy, śnieg oblepiał wąsy


i brody i tając od ciepła spływał strugami wody po twarzach. Darli się
naprzód w milczeniu. Zdrożone konie potykały się o korzenie i nie-
równości gruntu na niezbyt jeszcze zamarzłych mokradłach, łamały
skorupę, kaleczyły pęciny. Czas płynął, noc zapadła głęboka, ziąb
przenikał znużone ciała ludzi i koni. Przystanęli za kępą drzew, dającą
jakie takie schronienie przed wiatrem.

Przez chwilę panowało milczenie.

Ruszyli znowu, lecz znużone konie iść nie chciały. Co chwilę
chrapnął któryś, jakby zwierza poczuł. Zeskoczyli tedy i szli pieszo,
wlokąc nogi.

Las rzedł, lecz zarazem wicher wzmógł się, tak że parli przed sie-
bie, zataczając się. Trzeba iść póki sił starczy. Usiąść, to jeno by nie
powstać więcej. Głowy pochylili, bo prąd wichru ze śniegiem patrzeć
nie pozwalał przed siebie i tak wlekli się godzina za godziną. Wresz-
cie Zbywój stanął i rzekł:

- Marna śmierć, ale zda mi się, że się już nie wymigamy. Nie ujdę
dalej.

Chrap nic nie odrzekł, jeno szedł, nawet przyspieszywszy kroku.
Zbywój z westchnieniem ruszył za nim. Nie uszli ni pół stajania, gdy
ze śnieżnego tumanu wynurzył się przed nimi prostokątny, ciemny
kształt, a po chwili w ciemności zaświecił różowy, ciepły blask. Przed
nimi była chata, a w niej płomień, ciepło i życie.

Kołatali długo, zanim z wnętrza rozległ się głos kroków. Drzwi
otwarły się i z ciemnej sieni buchnął na nich opar i dym, a jakiś ko-
biecy głos wezwał do wnętrza.

Zdało im się, że weszli do raju. Ciepło było i zacisznie, choć chata
była uboga. Odgrodzona sionką od pola, izba bez komina, jeno z pa-
leniskiem pośrodku, za całe urządzenie miała jedną ławę pod oknem
i długi stół. Pod przeciwległą, ślepą ścianą widniały dwa legowiska.
Przy słabym odblasku żarzących się głowni rozeznać było można ja-
kiś kształt ludzki okryty skórą. Gdy wyrzekli słowa powitania, leżący
coś odmruknął. Widno nie spał. Niewiasta przyrzuciła szczap na
ognisko i wesoły blask zalał izbę, choć dym gryzł w oczy. Chrap zbli-
żył się do leżącego ze słowami:

Nawet nie zapytacie, kto przyjechał? Leżący, nic odwracając się,
mruknął:

Książę, czy zbiegły niewolnik, mnie zajedno. Spać idźcie, bo noc.

Nie książę, bo pomarł. Chrap jestem. Poznajecie mnie?

Pomarł? - rzucił leżący obojętnie, nie odwracając się. - Będzie
nowy. A was pomnę. Widno wciąż jeszcze macie wilczy nos, kiedy-
ście w taką noc do mnie trafili.
Chrap uśmiechnął się i odparł:

Niewiele brakowało, a bylibyśmy się nic dowlekli.

Teżby się nic nie stało - odburknął leżący i odwróciwszy się do
ściany, wyraźnie dał do zrozumienia, że ma chęć na sen, a nie na
rozmowę.

Tymczasem milcząca niewiasta bez słowa postawiła przed przyby-
szami misy z polewką. Jedli chciwie, czując, jak ciepło rozchodzi się
po skostniałych członkach. Znużone ciała ogarniać poczynała sen-
ność. Ułożyli się, jak się dało i sen nie pozwolił im czekać na siebie.
Musieli spać długo, gdyż obudziwszy się, dostrzegli przez nieprzej-
rzystą błonę w okienku, że na polu jest jasny, słoneczny dzień. Na
palenisku ogień płonął i zapach pieczonego mięsa wraz z dymem
wypełniał całą chatę.

Gdzie Witosz? - zapytał Chrap milczącej niewiasty, która obraca-
ła sarnią pieczeń na drewnianym rożnie.

W las poszedł, wnyki zastawiać. - Kiedy wróci?

Sam pewnie nie wie. Czasem wróci zaraz, czasem i dwa dni go
nie ma.


Zaczęli się naradzać czy czekać, czy iść za nim, gdy niewiasta prze-
rwała:

- Chcecie go ozeźlić, idźcie. Nie lubi ludzi, a najmniej na łowach.

Cierpliwość ich wystawiona była na długą próbę. Krótki, grudnio-
wy dzień miał się już ku schyłkowi, gdy wreszcie rozległ się skrzyp
zmarzłego, przewianego śniegu i w drzwiach stanął gospodarz.

Zbywój patrzył z ciekawością na słynnego ongiś przywódcę. Wzro-
stu był ogromnego, z lekka jeno pochylony. Mimo rozłożystych ra-
mion, uwagę zwracała za duża, nawet na takiego olbrzyma głowa,
tym większa, że okolona strzechą siwych włosów. Cisnął w kąt dźwi-
gane brzemię drobnej zwierzyny i zwracając się do gości, rzucił:

- Gadajcie, czego chcecie.

Gdy jęli opowiadać, zdał się nie bardzo słuchać i pożywiał się, nie
patrząc na nich. Chrap zakończył:

-Nie chcieliście wy do nas przyjechać, myśmy do was przyjechali.
Nikt takiego doświadczenia ani miru nic ma jako wy.

Witosz ręką machnął niechętnie.

Stary zadumał się, jakby w pamięci grzebał. Potem jął mówić, jakby
do siebie:

- Żeby i dziesięć, każdy raz co innego. Gdy pomarł Mieszko, trzy-
maliśmy z Bolkiem. Dobrze było! Niemców przegnał, cesarza zbił,
łupy zwoził, krzywdzić nie dał nikogo. Miłosierdzia nie znał dla wro-
gów, oporu nie zniósł od nikogo. Siłę miał, wartało z nim trzymać.

Umilkł i znowu coś wygrzebywał z pamięci.

- Trzymaliśmy z drugim Mieszkiem dla miłości rodzica. Nic był
zły, ale z oćcem mu się nie równać. Choć może i nie jego wina, ale
rosło mu wszystko ponad głowę: i Bezprym, i Ryksa z Niemcami,

i wielmoże, i duchowieństwo. Słaby był. Gdy pomarł, Ryksa zrazu
górę wzięła, bo oparcie miała o Niemców. Ale już widziałem, że się
nic utrzyma. Nie pomogliśmy, gdy ją wielmoże wraz z synem wyści-
eli. Myślałem, że Piastowe czasy wrócą, gdyśmy to wszyscy głos
mieli we wspólnych sprawach, a obcych nie było, ni panów ni sług.
Nic wróciły! Już się wielmoże wzmogli, na wojnach dorobili, nie
w smak im równość była z nami, nie w smak władza książęca. Rzą-
dzić chcieli, bronić nic umieli. Pana mieć - to silnego. Powstaliśmy.

Starczyło sił, by zwalić, co jeszcze stało. Głupi, myśleliśmy, że
siarczy obalić to, co nowe, a wróci stare. Nie wraca nic, jako nie wra-
Ca woda w strumieniu. Starczyło sił na swoich, nic starczyło na ob-

cych. Nie sztuka była rozegnać kapłanów nowej wiary, nie sztuka
ubiec grody, co w nich nasi straże dzierżyli, sztuka była obronić je
przed Brzetysławem. Zdobyłem, jako mówicie, doświadczenie,
a Brzetysław zdobył kraj. Nie wydoliliśmy w rozbiciu. Byłby się
i w nim utrzymał, jeno nie dał mu cesarz. Gdy z cesarskiej łaski wrócił
tu Kazimierz ze stoma niemieckimi rycerzami i kilkoma obcymi du-
chownymi, ci sami, co nie tak dawno kapłanów chrześcijańskich wy-
rżnęli, a co obcego przegnali, witali ich jak zbawców. Gdy człek nic
więcej nie ma, miłuje gołe życie.

Ja nie poszedłem witać Kazimierza - dodał po chwili - choć był-
by wybaczył jako innym. Mądry był, nie karał, bo wszystkich musiał-
by ukarać. Jeno przestałem wierzyć sobie. A wasza wiara mi za nic.
Osławcie mnie!

Zgorzknieliście! - rzekł Chrap. - Gdyśmy razem wojowali, nigdy
nic brakło wam rady i nic było twardszego od was człeka. Cóże się stało?

Dwadzieścia lat minęło. Miałem czas wszystko przemyśleć.

Cóżeście wymyślili? Ręce opuścić?! By najmniejszy zwierz się

broni, gdy mu do gardła sięgają.
Po cóżeś do mnie przyjechał, skoro radę masz?! Jeno ty chcesz
wiedzieć, czy się obronicie, a o to zwierz nie pyta. Broni się, bo chce żyć nie obroni się, zdycha. Ja ci na to nie odpowiem, choćbym wiedział.

Wybaczcie — rzekł Zbywój. - Nic po wróżbę my przyjechali, jeno
zapytać, czy imię swoje nam dacie, gdyby działać przyszło. Trud


weźmie na siebie kto inny. I może powiecie co robić, gdy wielmoże
przeciw młodemu księciu wystąpią, bo zanosi się na to.

- Trzymajcie z tym, co z wami trzyma, póki ma siłę. Silny jest zaw-
sze mądry, a słaby głupi. Zaś mnie i imię moje ostawcie w spokoju.
Jam niczyj, a imię moje, to już jeno słowo.

Wstali, żegnając się. Zapadał zmrok, więc zatrzymywał ich na noc,
ale nieszczerze. Po chwili skrzyp kopyt na zmarzniętym śniegu
oznajmił, że ruszyli. Gdy umilkły odgłosy, milcząca dotychczas nie-
wiasta zapytała:

WŁODZISŁAW

C

hoć wczesne zawieje wydmami pozawalały drogi, Fulko Lis
ruszył do dom zaraz po uroczystościach poznańskich. Bole-
sław nie taił swej do niego niechęci i komes za rozsądniejsze
Uznał usunąć się mu z oczu, choć Toporczycy ciągnęli go do Krako-
wa, by z jednym więcej potężnym stronnikiem stanąć do rozprawy,
jaką - wiedzieli - Bogufał gotował. Lis chytry był i pomiarkował, że
z Aaronem będzie sprawa, a w niego bić, jako kijem po wodzie; jeno
oczy zachlapic.

Wraz z Lisem jechał Włodzisław ze swym niewielkim orszakiem.
Jego nie wstrzymywał nikt, a matka wyprawiła z ulgą. Prócz służby
towarzyszył mu jeno Wojsław Powała, jedyny może człek, któremu
miody książę okazywał pewne przywiązanie, oraz kapelan, Niemiec,
Otto. Gdy Włodzisław żegnać się przyszedł z Bolesławem, książę
rzekł jeno:

Rodzic ci w Płocku siedzibę wyznaczył, Mazowszem będziesz za-
rządzał. Myślę, że się z Fulkiem jakoś uładzisz, choć sam on rządzić
by się rad. Nie będę się wam naprzykrzał, jeśli mnie nie zmusicie.

Włodzisław pobladł i oczy opuścił. Dobrogniewa chcąc zatrzeć
szorstkie odezwanie się Bolesława, żegnała syna, ściskając go ser-
decznie i błogosławiąc. Wyszła z nim razem. Gdy siadał na koń, rzekła:
Obaczymy się wrychle. Jeno wiosna drogi przesuszy, zjadę do
ciebie z młodszymi.
Odparł, nic patrząc na nią:

Pono wy rządzić mieliście. Widzę już, jako jest.
Trącił konia i ruszył, nie oglądając się. Patrzyła za nim ze łzami
w oczach. I żałowała go i bała się czegoś.

Wraz z nimi ruszył Lasota Toporczyk, który przed wyjazdem do
Krakowa do swego Sandomierza chciał skoczyć. Bolesław z okna pa-
trząc na odjazd, ozwał się drwiąco:

1


- Zeszli się psi z całej wsi. Zadrwił, ale się nie uśmiechnął.

W Gnieźnie podróżni nie popasali długo, bo i nie bardzo było gdzie.
Gdy ruszać mieli dalej i Lasota żegnać się przyszedł, gdyż wykręcić
zamierzał na Ląd, Fulko odezwał się do Włodzisława:

- Jeśli wam nie spieszno objąć swoją dziedzinę, pojechalibyśmy
z Lasotą, bo raźniej. Z Lądu zaś pociągniemy do mnie na Wyszogród.
Cześć mi nowego pana ugościć, a droga niewiele dalsza. Skoro z nami
żyć macie, poznajomić się trzeba. Najmilej w gościnie, a najlepiej
w podróży. Spraw wiele na was nie czeka, chyba łowy, a te i u mnie
urządzić możem.

Włodzisław zarumienił się z lekka i jeno głową skinął, nic nie od-
rzekłszy. Ale gdy ruszyli, ożywił się widocznie, wypytywał Fulkę
o kraj i ludzi, grody i zasoby. Fulko pomiarkował, że młody książę
bystry jest, jeno jakiś przytłumiony. Opowiadał tedy chętnie, lecz gdy
rozgadawszy się, użalać się począł nad Włodzisławem za braterskie
lekceważenie, Włodzisław umilkł i cofnął się w siebie.

Albo dumny jest i ubodło go, że ludzie wiedzą, iż brat za nic go
ma, albo skryty, nieufny i wydać się nie chce z tym, co myśli - rzekł
Fulko do Lasoty, gdy żegnali się w Lądzie.

- Albo jedno i drugie. Czas będziecie mieli poznać go i urobić. Bę-
dzie sposobność, dajcie mu zrozumieć, że na nasz ród liczyć może
i że my na niego liczymy. Włodzisław nabożny jest. Nieźle też będzie
i spowiednika mieć po swojej stronie.

W Wyszogrodzie spędził Włodzisław może najmilsze dni swego
życia. Szły uczty i łowy, młodzież gonitwy sprawiała. Wszędzie
i zawsze dawano księciu pierwszy krok. Gdyby nie zbliżające się Go-
dy, byłby siedział dłużej, lecz sam Fulko przypomniał, że zjazd bę-
dzie w Płocku i wszyscy nowego pana poznać i służby swe ofiarować
mu radzi. Jeszcze i na pożegnanie Fulko konia pod wierzch mu ofia-
rował, z pozłocistym rzędem oraz ozdobne sanie, wiedząc, że Włodzi-
sław, słabego zdrowia i niezbyt tęgi jeździec, zimą saniami radziej
podróżował, choć jeno duchowni mieli ten obyczaj.

Włodzisław, mimo że byle czym się urażał, wyjeżdżał z gościny
z miłymi wspomnieniami. Fulko wystrzegał się pochlebstwa, które
nieufny książę za drwiny mógł wziąć, natomiast tak umiejętnie potra-
fił wyższość i znaczenie Włodzisława podkreślić, że nie tylko od jed-
nego zamachu zdobył jego życzliwość i zaufanie, ale i w nim samym
rozbudzić zdołał pewność siebie, obcą Włodzisławowi dotychczas
całkowicie. Jeszcze się z nowym położeniem nie oswoił i ze sobą nie
policzył, ale już czuł się innym człowiekiem, niż na ojcowym dworze,
lub co gorzej na braterskim, gdzie był niczym.

Toteż, gdy po dwudniowej podróży na czele okazałego orszaku,
złożonego z krewnych i sąsiadów Fulki, dotarł do Płocka, a ducho-
wieństwo i możni, którzy zawiadomieni przez komesa na zjazd już
przybyli, wyszli go witać daleko naprzeciw i prowadzili z okrzykami
U gród, jak wracającego po zwycięstwie wodza, na twarzy Włodzi-
sława zjawił się życzliwy uśmiech, a gdy chleb i sól przy wejściu do
dworca od podczaszego odbierał, w obejściu jego była dostojność,
jemu samemu dziwna.

Po uczcie wieczornej, na której wbrew obyczajowi podchmielił so-
bie trochę, udał się po raz pierwszy do swoich komnat i, choć znużo-
ny, długo nie mógł usnąć. Zamęt miał w głowie od wina i nowych
wrażeń. Leżąc myślał, jak miłą rzeczą jest władza. Snuł plany coraz
śmielsze, lecz w poprzek mu wciąż stawało wspomnienie brata,
a jeszcze nawet myślą nie ważył się przeciw niemu powstać. Miłe
a nowe uczucia rozgoniła mu - jak łasica myszy - zakorzeniona oba-
wa i duszona w sobie nienawiść. Wreszcie sen uwolnił go od rozterki.


POMRUKI

W

ojewoda Bogufał niepotrzebnie siebie i nas niepokoi. -
Głos arcybiskupa był spokojny i równy jak zawsze, lecz
bystrzejsi odczuwali w nim lekką drwinę. - Juści ostroż-
nym być nie zawadzi, ale by nam mogła grozić napaść ze strony któ-
regokolwiek z sąsiadów, temu nie wierzę. Cesarz prawie dzieciak, ce-
sarzowa Agnes dość trosk ma własnych. Sasi z Frankami żrą się, jako
od wieka. Cesarzowa sama postronnego oparcia szuka. By pomoc od
Węgrów uzyskać, zaręczyła Henrykową córę z Salomonem, synem
Andrzeja. Ruś zaś, jeśliby nawet po śmierci nieodżałowanego brata
miłościwej pani naszej pomocą i oparciem nam nie była, jako ongiś,
gdy Masława z Prusakami poskramiać było trzeba - ani myśli, ani
może w nasze sprawy się mieszać, skoro pięciu dziedziców Jarosława
nic umie się między sobą uładzić. Byleśmy zgodę i pokój wewnętrzny
utrzymali, mniemam, że temu osieroconemu królestwu nic, Bogu
dziękować, nie grozi.

- Tedy mówmy o zgodzie i pokoju wewnętrznym - rzucił ostro
i otwarcie już Bogufał, zły, że mu Aaronowa przenikliwość wygodny
pozór wytrąciła i grę jego przejrzała.

Umyślnie, udając słabość, nie ruszył do Poznania, licząc na to, że
bez niego nie będzie zwołana rada królestwa i na wypadek śmierci
Kazimierza będzie musiała odbyć się w Krakowie, gdzie najlepiej
przewagę zdoła wykorzystać. Jakoż dopiął swego i od godziny już ra-
da siedziała w refektarzu krakowskiej kapituły, wielkiej sali o dwu-
dziestu czterech drewnianych słupach, w budynku wzniesionym przez
Aarona na samym środku wawelskiego wzgórza. Darmo jednak Bogu-
fał wysuwał pozory troski o całość państwa. Aaron lepsze od niego
miał wieści i przygwoździć go potrafił. Wojewoda już ledwo hamo-
wał gniew, Aaron zaś spokojnie, lecz również otwarcie zagadnął:

- Mówcie, czego wy żądacie?

- Nic nowego. Chcemy wpływ mieć na sprawy.

Wżdy go macie. Pierwsze, cośmy z miłościwą panią zrobili, to
zwołaliśmy radę wszystkich możnych królestwa.

- Pierwsze, coście zrobili, to ogłosiliście dziedzica i przysięgę
wierności dla niego odebrali, zanim ułożył się z nami, jak rządził bę-
dzie - rzucił gniewnie Toporczyk.

Aaron przybladł nieznacznie, lecz odparł spokojnie:
Taki porządek w tym królestwie, że pan następcę swego znaczy.
A dojdzie następca do lat i obejmie rządy, będziecie się mogli z nim
układać. My zaś, którym zmarły pan opiekę powierzył, bez waszej
rady niczego ważnego nie przedsięweźmiemy. Czy to wam wystarczy?

Bogufał żachnął się, lecz się pohamował, pomiarkowawszy, że
z mądrym i opanowanym, a powszechną cieszącym się powagą arcy-
biskupem, niczego gniewem nic wskóra. Nie chciał też struny prze-
ciągać, daleki od zamiaru doraźnej rozgrywki siłą, jeno trudne
położenie dziedzica i królestwa chciał wykorzystać, by wzorem Cze-
chów możnym przewagę nad księciem zapewnić. Powściągnął gniew
i by odwrócić rozmowę, rzekł:

- Szkoda, że młodego księcia nic ma z nami. Wolałbym mówić
przy nim, niechby wiedział, co myślimy i jak sprawy chcemy ułożyć.

Ostawcie go! Pozwólcie mu korzystać z ostatnich lat swobody,
nim mu ciężkie obowiązki objąć przyjdzie. Sam go na łowy namówi-
łem. Czas piękny, a poznać kraj, ludzi i do trudów się zaprawić nie
zawadzi.

- Mówmy tedy sami - podjął wojewoda. - A naprzód wyjaśnić
wam chciałem, bo jako obcy może nic wiecie o tym - złośliwość za-
brzmiała w głosie wojewody - żeśmy drzewiej sami pana obierali, ni
wiek jeszcze od tego czasu nie minął. Dopiero gdy się Piastowie po-
stronnymi zdobyczami wzmogli i trzymać zaczęli stałą drużynę, wzo-
rem sąsiadów jęli rządzić i rozporządzać całym krajem jak własną
dziedziną. I widzieliśmy do czego doszło; nie daj Bóg, by się powtórzyło.

Aaron udał, że nie zrozumiał przymówki. Głową poważnie kiwał,
a gdy wojewoda skończył, odparł:


- Prawda, żem tu obcy, ale i was przecie przed wiekiem tu nie było,
a wiecie co się działo. A ja, czego nie wiem, o to się pytam, albo
i z ksiąg się dowiem, które dla was zamknięte.

Rozległy się przytłumione śmiechy. Nie wszyscy obecni trzymali
z pysznym a przemożnym wojewodą. Bogufał spojrzał groźnie po
zgromadzonych, Aaron zaś - badawczo, by obliczyć kto z nim. Ani
liczbą, ani znaczeniem stronnicy jego nie byli w przewadze, ale po-
czuł oparcie i jawnie rzucił kości:

- Macic co przeciw wyborowi Bolesława?

Zaskoczony Bogufał zaniemówił, inni zaś zaprzeczać jęli. Aaron
uśmiechnął się nieznacznie do Dobrognicwy, która siedziała skulona,
patrząc w arcybiskupa jak w jedyną obronę.

Borufał powściągnął rozdrażnienie i odparł, siląc się na spokój:

- Słowiańskim obyczajem młodszemu by dziedzina się patrzyła,
a już najmniej, by go nic ukrzywdzić w dziale.

Dobrogniewa zadrżała. Bogufał wic, gdzie wbić klin. Niech Wło-
dzisława jeno wielmoże o krzywdzie upewnią i obiecają poparcie,
bratobójcza walka wybuchnąć gotowa. Aaron jednak odpowiedział:

- Włodzisław otrzymał Mazowsze i pojechał do Płocka, wystarczy
mu na teraz. Mieszko zaś jeszcze mały. Dojdą bracia do lat, nikt im
w ułożeniu się z sobą przeszkadzał nic będzie. A kto by ich, winnych
Bolkowi ślubowane posłuszeństwo, do złamania wiary chciał nakło-
nić, klątwą zostanie obłożony.

W poważnym głosie Aarona zabrzmiała jakaś potęga, przed którą
zadrżeli wszyscy. Bogufał rzekł półgłosem:

- Nikt ich nakłaniał nie będzie.

Ale pomyślał przy tym, że Włodzisława nawet nakłaniać nie trzeba.

To samo pomyślała Dobrogniewa. Jeno Aaron, który znał ludzi
i świat, a na Kazimierzowe potomstwo patrzył od niemowląt, wie-
dział, że Włodzisław nie porwie się sam na brata, bo się go boi.
I dlatego nienawidzi.

Mówmy otwarcie - podjął z uporem Bogufał, widząc, że z do-
świadczonym Aaronem tą drogą najprędzej dojdzie do celu. - Rządzić
może, kto ma siłę, a siłę mamy my. Nie chcemy niczego, jako rze-
kłem, czego już przed tym nie było, a co się zmieniło, gdy Piastowicc
przewagę zyskali nad nami. Nie książę, ale wiece stanowiły, czy po-
kój zawierać, przymierze czynić, czy wojnę wypowiadać; wiece sta-
nowiły, co prawem ma być, jakie należy składać daniny. Niech będzie
jak bywało, bo dobrze bywało, a popsuło się, gdy książę miast z nami
trzymać, swoją jeno wolą wbrew nam rządzić począł, stanowiąc o nas
bez pytania.

Jako rzekliście, obcy tu jestem - odparł Aaron - ale słyszałem, że
na wiecu każdy wolny miał prawo głos zabierać. A jakożc teraz, gdy
od tych czasów, o których mówicie, państwo się rozrosło wielokrot-
nie, wiece będziecie zwoływać? Wżdy niczego nic załatwi w porę.

Juści, wiele zmieniło się, a pierwsze, że książęta jeńców poobsa-
dzali na pustaciach, a kmiecie pomieszali się z nimi, że trudno dziś
rozeznać, kto wolny, a kto nic. Tedy starszych z rodów starczy zwo-
ływać, którzy mówić będą za swojaków, między sobą się uładziwszy.
Rody zaś same najlepiej wiedzą, kto do nich należy, a kto nic. Inni
zaś słuchać mają, a gdy książę i możni razem trzymać będą, nie po-
wtórzy się już, co drzewiej, że prosty lud razem z niewolnymi prze-
ciw nam się dźwignął, by więzy posłuszeństwa zrzucić. Nie wam
zresztą prawić muszę, jako jest w innych krajach.
Aaron kiwał głową potakująco, ale rzekł z powątpiewaniem:

Każdy kraj swoim zwyczajem się rządzi. Nie rozumiem jeno: czy
do dawnych obyczajów wrócić chcecie, czy nowe wprowadzać?

Co dobrego w starym obyczaju, do tego wrócić, a co wymaga
zmiany - zmienić. Wżdy Kościół ze swym prawem i obyczajem nowy
tu jest. Nie wy je chyba za złe uznacie. A wasze dobro z naszym


związane, jako widzieliśmy. Tedy myślę, że nie w was znajdziemy
przeciwnika?!

Aaron zadumał się. Spojrzał po obecnych, którzy szeptali między
sobą z ożywieniem, głosu jednak nie zabierając. Rozumiał, że jedni
trzymają z wojewodą, inni boją się przeciw niemu wystąpić. Wes-
tchnął i rzekł:

- Zbyt to ważne i wielkie sprawy, byśmy zaraz postanowić mogli,
tym bardziej że wojewody Michała nie ma. Naradzimy się z nim.
Chciałbym i Bolesława objaśnić, czego od niego czekacie, bo choć
dziś stanowić nie może, dwa lata, które go od władzy dzielą, miną
szybko. Tymczasem pewni bądźcie, że w sprawach, któreście poru-
szyli, niczego bez was nie postanowimy. Myślę, miłościwa pani -
rzekł zwracając się do Dobrogniewy - że i po waszej myśli tak będzie?

Dobrognicwa jeno głową skinęła, a Aaron, zwracając się do Topor-
czyka, zapytał:

NA ŁOWACH

A

aron całej swej powagi i wymowy użyć musiał, by nakłonić
do wyjazdu Bolesława, który chciał udział wziąć w zebraniu,
Aaron zaś, widząc co się święci, wolał, by książę nic zabierał
głosu w sprawach, do których jeszcze nie dorósł. Wstrząs, jakiego
kraj doznał po śmierci Kazimierza, jeszcze był zbyt świeży, a umysły
zbyt poruszone, by zezwolić na rozgrywkę, do której parli możno-
władcy z Bogufałem na czele, a którą niedojrzały, gwałtowny i za-
wzięty Bolesław gotów był podjąć, sił nie policzywszy. Doświadczo-
ny arcybiskup wiedział, że zwłoka będzie korzystna, a umysły ku
czemu innemu odwrócić może i dlatego przeparł swoje.

Bolesław zaś, gdy na czele swej młodocianej drużyny raz wyruszył,
z łatwością swemu wiekowi właściwą, oderwał myśl od spraw, które
go pochłaniały po śmierci ojca; zapomniał o Bogufale, przeciw któ-
remu szczególną czuł zawziętość i z wrodzoną namiętnością oddał się
Iowom. Gnał dzień za dniem ludzi, konie i psy od wczesnego świtu
nieraz do późnej nocy, tak że częstokroć walili się spać na śniegu,
szałasów nawet nie skleciwszy, całkiem z sił wyzuci.

Doman, nawykły do ruchu i powietrza, a ostatnio ich pozbawiony,
silny i wytrzymały z przyrodzenia, czuł się doskonale i nadążał mło-
demu władcy, któremu zmęczenie było nieznane, a niewygód i bra-
ków zdał się nawet nic dostrzegać. Towarzysze przywykli do
Domana, a on do nich i początkowe jego przygnębienie ustąpiło,
a nawet chwytał się na tym, że przemożna chęć powrotu do domu
i swoich, boleśnie zrazu odczuwana, ustępowała ciekawości nowego
świata, a jeno z przyjemnością myślał, jak wiele, gdy powróci, będą
mieli z Bietką do ugwarzania.

Tylko Strzemieńczyki, mrukliwe i zaczepne, boczyli się dalej na
niego, ale widząc, że książę lubi chłopaka, nie ważyli się go zaczepiać
ni dokuczać mu.

59


Mimo że Doman zyskał już i innych towarzyszy, szukał najchętniej
Nawoja, zarówno z wdzięczności za poparcie w pierwszych, najcięż-
szych chwilach, jak też i dlatego, że mówić z nim można było
o wszystkim, a choć zawsze drwił, przecież wszystko rozumiał. Poza
tym tkwił przy Bolesławie, ustawicznie jeno z dziwnym uporem zaję-
ty odgadywaniem, co książę zrobi lub powie i dzielił się swymi spo-
strzeżeniami z Dorhanem.

Nie trzymając się żadnych szlaków i nie dbając o noclegi w osa-
dach, posuwali się z wolna na południe. Wzgórza rosły coraz wyżej,
a czasami, gdy przebywali otwarte szczyty, w lekkiej mgiełce pogod-
nych, zimowych już dni majaczyło przed nimi zaśnieżone pasmo wy-
sokich gór, ku którym się zbliżali. Osiadły kraj został daleko za nimi.
Utonęli w dziczy bezludnej, nieprzerwanej, zarosłej gęstym borem,
tak że nieraz po kilka dni światło słoneczne widywali jeno przesiane
przez zwarty gąszcz gałęzi, obwisłych pod okiścią, w bezwietrznym,
mroźnym powietrzu. Od tygodni już nie widzieli obcego człowieka,
nawet zbóje nic nie mieli do szukania w tej dziczy odwiecznej, pełnej
zwierza, który nieraz ze zdziwieniem spoglądał na nieznane mu isto-
ty, wdzierające się do jego królestwa. Bolesław zdawał się zapomi-
nać, że inny świat zostawił za sobą, zdawał się nie widzieć, że konie
pochudły, z dawna nie mając innej paszy, jak zwiędłe zioła i mech,
wygrzebywany spod śniegu. Zdawał się nie słyszeć, że ludzie nie-
śmiało sarkać już zaczynają, a do łowów biorą się bez zwykłej ocho-
ty, przy zostając w tyle.

Jeno psy miały się dobrze, karmione zrazu obficie mięsem ubitej
zwierzyny, rade choćby i nigdy nie wracać do ciasnych i dusznych
psiarni, spite krwią, swobodą i jakimiś niejasnymi wspomnieniami
odległych czasów, gdy ich przodkowie polowali tak przez całe życic,
wedle własnej jeszcze woli i ochoty. Ostatnio jednak i psy, gorzej
karmione przez łowców, którzy na zmęczonych koniach i sami znuże-
ni, nieraz i dla siebie niezbyt obfitą zdobywali strawę, zawodzić za-
czynały, na własny rachunek polując; łowczy Mściech klął po cichu,
że myśliwi zejdą psom na nagonkę. Patrząc na pogodne, bladobłękit-
ne, zimowe niebo, odgadnąć usiłował, kiedy zawieje lub odwilże

60

w pomoc przyjdą, by zakończyć te łowy, które zdały się przechodzić
w szaleństwo. Ale na niebie żadnych nie było znaków, a ludzi po
chwilowym zniechęceniu ogarniać zaczynała zmieszana z podziwem
ciekawość, czy długo jeszcze sam książę wytrzyma i czym się to
skończy.

Skończyło się jednak, jak zazwyczaj, niespodzianie. Pewnego dnia,
niedługo po wyruszeniu z noclegu, jadący w przedzie Nawój ugodził
oszczepem wielkiego, górskiego jelenia. Rana była niezbyt ciężka,
gdyż o ile rzucał niechybnie, o tyle nie miał sił, by tęgiego zwierza od
jednego rzutu zwalić.

Jeleń począł uchodzić bystro, kierując się w górskie pasmo na
wschód, a za nim popędził książę. Doman za księciem nadążał tuż,
inni zaś przyzostawali, w miarę jak koniom ubywało sił, a łowcom
ochoty. Jeno Nawój ciągnął śladem, i tak w południc dotarli na szczyt
pasma, gdzie jeleń zaległ na chwilę, widno osłabiony. Spłoszony jed-
nak pobiegł w dół, stokiem schodzącym na wschód.

Nawój zjeżdżał za śladem, nie spiesząc się. Dzień miał się ku koń-
cowi. Światło stało się złote, a cienie pni jęły się wydłużać i zlewać ze
sobą. Cisza była w lesie, jeno gdzieś dzięcioł zapukał, zaskrzeczała
sojka, lub zakwiliły sikorki.

Nawój przyspieszył kroku, by dojechać idących w przedzie Bole-
sława z Domancm. Niezbyt bezpiecznie zostać samemu w lesie na
noc, a wracać do innych, od których odsądzić się musieli, już nic po-
ra. Gdy zjeżdżał, doszedł do jego uszu jakiś odgłos daleki, który rósł
w miarę jak Nawój się posuwał i wkrótce rozeznał szum rzeki.

Koń, widocznie spragniony, sam ruszył kłusem po łagodniejszym
stoku, lecz nim dotarli do wody Nawój ściągnął wodze. Z dołu do-
chodziły głosy ludzkie. Były liczne i brzmiało w nich coś obcego.

Nawoja ogarnął niepokój, ale i zaciekawienie. Rzeka w tym miejscu
czyniła ostry zakręt u stóp schodzącego w nią wzgórza, po którego
drugiej stronic byli snadź jacyś ludzie. Nawój zeskoczył z konia
i wspiął się na szczyt, by z góry spojrzeć, co dzieje się nad rzeką.
Przez rzadki, niepodszyty starodrzew dojrzał obóz. Patrzył bystro
przez chwilę, po czym doskoczył konia i ruszył w dół. Wśród stoją-


cych przed namiotem kilku ludzi poznał księcia; rozmawiał /jakimś

niskim, przysadzistym człowiekiem, o pałąkowatych nogach. Inni sta-
li dokoła, chłopy przeważnie pieczyste, w krótkich, lecz bogato zdob-
nych kożuchach, z kołczanami na plecach i krzywymi szablami przy
boku. Odkryte głowy mieli podgolone, z jednym jedynie kosmykiem
włosów, czarnych i lśniących, z czarnymi, również obwisłymi wąsa-
mi. Ze stroju i wyglądu poznał Nawój Wągrów. Ani chybi, poselstwo.
Gdy dojeżdżał do stojących, Bolesław dostrzegłszy go, niecierpli-
wie przyzwał ręką.

Poselstwo było od Beli, który zaniepokojony przymierzem zawar-
tym przez Andrzeja z cesarzem i małżeństwem Salomona, szukał
oparcia u sąsiada i krewniaka. Że zaś nie chciał temu nadawać rozgło-
su, dowodzić się zdało, iż poselstwo szło przez góry, zimą wcale nic
uczęszczanym szlakiem, miast traktem handlowym przez Morawy
i Śląsk. Pozorem były braterskie pozdrowienia dla nowego władcy,
wraz z bogatymi darami w koniach i broni.

Poseł wielce był rad, że spotkał samego Bolesława, a choć ludzie
jego znużeni byli całodzienną drogą, na życzenie księcia polecił zwi-
nąć dopiero co założony obóz, lubo ostatnie zorze zachodu barwiły
już kraj czerwoną poświatą i noc zapowiadała się mroźna. Gdy ruszy-
li, zimny blask księżyca wyparł gasnące zorze i drzewa rzuciły wątłe,
błękitnawe cienie. Dosiadając konia, Bolesław ozwał się:

- Doman pojedzie zawiadomić łowców, by nie mieszkając wracali
do Krakowa. Ty ostaniesz ze mną - zwrócił się do Nawoja.

Trącił konia piętami i wysforował się wraz z posłem naprzód.

Nawój nierad był, że go rozłączono z Domanem, przed którym lubił

rozsnuwać swe domysły. Nawet pomyślał, że samotnego Domana

wilcy zjeść mogą w lesie, ale nic było co rzec. Pocieszył się zaś my-

ślą, że dowie się wszystkiego wcześniej niż Aaron i Bogufał i może

Bolesławowi radą się przysłużyć potrafi. Książę musi mieć przecież

jakiego doradcę, a lepszego niż on nie znajdzie. Choć znużony był,

śpiący i zgłodniały, jechał tuż za księciem, nastawiając ucha, baczny

na wszystko. Ale Bolesław milczał, a biskup o wyglądzie zbója

z wprawą starego jeźdźca, nawykłego nocować na koniu, wygodnie

rozsiadł się w siodle, wyprostował nogi i zaczął chrapać po chwili,

pomrukując coś przez sen. Nawój przeto owinął się szczelniej wraz

z gowq kożuchem, bo uszy mu marzły, podkulił nogi i pomyślawszy,

że wygodniej byłoby spać choćby w szałasie, usnął także. Nie miał

przeto czasu domyślać się, o czym dumał książę, który patrzył szero-

ko rozwartymi oczyma na wznoszący się półkrąg księżyca. Panowała

cisza, jeno w mroźnym powietrzu kopyta szczękały dźwiękliwie

o kamienie.

Doman po własnych śladach, przy księżycu, koło północy odnalazł
I obozujących łowców. Siedzieli przy ogniskach, pomęczeni tak, że
nawet szałasów nie sklecili, choć mróz brał trzaskający. Gdy psy za-szczekały na Domana, ten i ów odkrył głowę, a dowiedziawszy się, że
nie zaszło nic, co by ich zmusiło przerwać spoczynek, a co więcej, że
łowy skończone i wracać mają do Krakowa, otulili się z powrotem
i posnęli. Pobudzili się jednak wcześnie, przemarznięci na kość i posi-
liwszy się, z zadowoleniem ruszyli na północ. Jaskrawe słońce wzbiło
się ponad bory i promienie jego, oraz ruch koni rozmroziły łowców,tak że orszak zabrzmiał odgłosami młodej wesołości.

Tylko Doman, pozostawszy po raz pierwszy sam bez Bolesława
i Nawoja, czuł się nieswojo i wysunąwszy się na czoło, jechał w mil-
czeniu. Ogarnęła go nagle dziwna tęsknota za domem.


Jechali dzień cały, by na nocleg dobrnąć do ludzkich osad, i pocią-
gnąć do Krakowa, gdzie po długotrwałych trudach spodziewali się
zasłużonego wypoczynku.

Na trzeci dzień jakoś z południa, z wyniosłości górskiego pasma uj-
rzeli w dali gromadę ludzi, zmierzającą w kierunku Tyńca. Pierwszy
Doman dostrzegł drobne postacie na zaśnieżonej płaszczyźnie. Powie-
trze pod zachód było przejrzyste jak kryształ, że mimo oddalenia
można było policzyć ludzi, konie, zaprzęgi i biegnące obok nich psy,
ciągnące długim wężem. Po naradzie postanowiono dognać idących
w przedzie, do Tyńca bowiem nie było już daleko, a u gościnnych
mnichów czekały dawno niezaznanc wygody.

Słońce już barwiło się czerwono, gdy dotarli do ciągnącej gromady
na taką odległość, że słychać było głosy.

Doman i Żcgota skoczyli naprzód dowiedzieć się, kto ciągnie, i po
chwili znaleźli się przy ostatnich saniach. Załadowane zwierzyną
wskazywały, że spotkali myśliwych, również wracających z łowów.

Doman zagadnął jednego z pachołków idących przy saniach:

- Klasztorni ludzie?

Zagadnięty, chłop tęgi, o ponurym obliczu, spojrzał spode łba, lecz
widząc ze stroju i broni, że z kimś dostojniejszym ma do czynienia,
burknął niechętnie:

- Wojewody Bogufała.

Nie pytając więcej, skoczyli naprzód, by się wojewodzie oznajmić.
Zadziwiło ich milczenie, w jakim posuwał się orszak, pokot bowiem
wskazywał, że łowy były udane i zazwyczaj wracano wesoło, ze
śpiewem i prześmiechami. Gdy dotarli jednak na czoło, zrozumieli

przyczynę.

Na wymoszczonych mchem i skórami saniach leżał wojewoda.
Okryty był tak, iż widną była jeno twarz, zwrócona cokolwiek na za-
chód. Półprzymknięte oczy, szkliste i nieruchome, odbijały poblask
zachodzącego słońca. Dojeżdżali właśnie do dawnego grodziska i za-
bity zdał się patrzeć na swą siedzibę rodową. Wyszczerzone spod
szpakowatych wąsów zęby nadawały twarzy wyraz wściekłości, jak

gdyby na wspomnienie, że ród jego gniazda swego został pozbawio-
ny. Na wargach i brodzie widniały ślady sczerniałej już krwi.

Za saniami pacholik prowadził luzem konia, zaś koło sań, z gołą
głową kroczył młody Sieciech, podtrzymując je na wyboistej drodze.
Na przybyłych ani spojrzał.

Doman i Żegota wstrzymali konie i orszak mijał ich w milczeniu.
gdy przechodziły koło nich ostatnie sanie, Żegota zapytał ponurego
chłopa:

Na łowach zginął?

Od tura pobit. Za pewny był swego. Zaskoczył zwierzowi, co się
wyłamał z obieży. Tur o pień go prasnął i starmosił. - Jakaś zła ra-
dość brzmiała w ponurym głosie chłopa; ciągnął dalej:

Zawzięty był. Jeszcze z połamanym krzyżem dźwignął się
i oszczepem, co go z ręki nie wypuścił, za zwierzem mietnął. Ale bo-
gać tam! Zwierz poszedł, a wojewodę wieziemy do Morawicy. Będzie
ludziom czas jakiś spokój, bo młody Sieciech jeszcze nie taki łowny.

Chrząknięcie czy śmiech zgasło, stłumione w kędzierzawej brodzie
osacznika.

Żegota i Doman zawrócili w milczeniu, chwilę czekając, aż docią-
gnie reszta towarzyszy. Choć młodzi i niedoświadczeni, odczuli, że
śmierć Bogufała oznaczała zmianę w położeniu księcia. Gdy orszak
dojechał, Żegota skoczył podzielić się z towarzyszami nowiną, a Do-
man, zamyślony, skręcił w drożynę pnącą się zakrętami ku wyniosłej
skale nad brzegiem Wisły, na której w ostatnich blaskach zachodu
świeciły tyny klasztorne.

O WŁASNYCH SIŁACH

M

łody orzeł, jeno w pióra porośnie i z gniazda wyleci, wnet
wzbija się pod niebo. Patrzy z góry na świat cały, który zda mu
się istnieć jeno po to, by on siły swe, których granic nie zna,
mógł wypróbować. Nie zna jeszcze zasadzek, które na niego czekają, ni
burz, co cisnąć nim mogą o skały i obezwładnionego rzucić na ziemię, z
połamanymi skrzydłami, by nigdy już nie wzbił się pod niebiosa. Wzrok
ma bystry, szpony ostre i silne, śmiałość uderzenia większą od doświad-
czonego już łowcy, który nieraz zajrzał niebezpieczeństwu w oczy. Za-
skakuje nieprzyjaciół zuchwalstwem, obezwładnia szybkością. Jeśli go
coś nie przestrzeże, rośnie z latami w poczuciu siły, by runąć jednego
dnia na pastwę przyziemnych istot, które nawet na łup zbyt marne mu się
zdały. Strachu nie dozna, jeno ogarnie go jakieś ogromne zdziwienie;
zdziwienie i wściekłość już bezsilna.

Jesienią 1059 roku zgasł Aaron, arcybiskup krakowski i opat ty-
niecki, jedyny człowiek, który niedoświadczonego dziedzica w kar-
bach umiał utrzymać.

W osiemnastym roku życia młody książę został samowładnym pa-
nem królestwa. W jednym czasie zrządzeniem losu zniknął wróg
i zwaliła się podpora. Bolesław stanął sam wobec nieznanej przyszłości.

Rzucił się na władzę jak orzeł na łup; błyskawicznie, bezwzględnie,
pewnie. Matka oddała mu ją z radością, że trwożyć się już nie musi
o tron dla syna, wojewoda Michał z ulgą zrzuconej odpowiedzialności.
Przeciwnicy, utraciwszy w Bogufale wodza, przysiedli ze strachu, lub,
płaszcząc się, gorliwość w ofiarowaniu swych służb okazywali. Bole-
sław nie taił bowiem, że przedsięwziął sobie ukarać sprawców wygna-
nia ojca i babki, odnowić granice Chrobrego i zhołdować z powrotem
dawnych lenników. Los stanął mu przy boku, by służyć jego zamiarom.

Gospodarzem został, gdy nadszedł czas żniw. Zbierał plony trudów
i wyrzeczeń swego rodzica. W kraju niebo było spokojne, gdy burze
niszczyły sąsiadów. U młodego władcy szukali schronienia i pomocy.
Zaledwie do lat doszedł, gdy w ręku jego znalazły się losy sąsiednich
królestw i władców. Przychodzili w pokorze i wysiadywali, czekając
na łaskawe słowo, wdzięcząc się i opłacając. Wicher wypadków po-
rwał Bolesława i zdał się nieść na szczyty, na których bywał jego
wielki pradziad; jeno że leciał bez trudu, skrzydła tylko rozpostarłszy,
a szybkość lotu przyprawiała go o zawrót głowy. Gdzieś, nisko, nie-
widoczne i ukryte, kiełkowało Zło. Nawet gdyby je dostrzegł ze swej
wysokości, byłby przeleciał nad nim z lekceważącą pogardą.

Wyborny musiał być miecz pięknego Brzetysława i silna ręka, która
jednym ciosem przecięła żelazny łańcuch dzielący czeskiego bohatera
od szczęścia z Judytą ze Schweinfurtu. Jednak i on, podobnie jak
szczerbiec polskiego krewniaka, nie zdołał przeciąć splotu więzów,
jakimi niemieckie ręce omotały obydwa słowiańskie królestwa, wy-
grywając je przeciw sobie wzajem. Głupota i chciwość małych ludzi,
zdrady i przeniewierstwa dostojników kościelnych i świeckich, przy-
czyniały się do udaremnienia największych zamiarów.

Może i przeczucie przedwczesnego zgonu, oraz brak ufności do
swych następców, skłoniły Brzetysława, iż poniechał wielkich myśli,
jeno całość ojcowizny starał się zabezpieczyć. W regensburskim po-
koju zwrócił Kazimierzowi Śląsk, opłatę daniny tylko sobie zastrze-
gając, zaś granice odebranych Moraw umocnił i warownym Grodż-
cem opatrzył, w obawie, że z kolei Polska podejmie myśl Chrobrego
i sięgnie po jego zdobycze.

Jeszcze w praskim kościele św. Wita nie zdążyło się w proch rozsy-
pać Brzetysławowe ciało, gdy sprawdziły się przewidywania. Między
jego synami spory wybuchły. Osadzony na ołomunieckim stolcu
średni Wratysław jako udzielny książę sobie poczynał, nie uznając
Spitygniewowego zwierzchnictwa, a przyciśnięty zbiegł na Węgry, do
Andrzeja, młodą żonę pozostawiając w kraju. Nie wytrzymała opieki

żupana Mstysza, któremu nadzór nad nią powierzono, i zmarła. Wra-
tysław zaś poślubił córę Andrzej ową Adelajdę i z pomocą nowego
teścia roszczeń swych gotował się dochodzić.

Nie byłby sobą Bolesław, gdyby nie wykorzystał nadarzającej sią
sposobności odebrania utraconej dziedziny Chrobrego. Zebrał na-
tychmiast wojska, by z ziemią zrównać gród, który stał w drodze jego
dumnym zamierzeniom. Gwałtowny i niecierpliwy, spieszył się, lek-
ceważąc przeciwnika i zdanie doświadczonych wojów, iż warownego
grodu konnymi nie weźmie. Na czele pancernych ruszył, dufając, że
męstwem ilość, a zaskoczeniem wyrówna brak tarczowników i oblęż-
niczego sprzętu. Głosom rozsądku tyle jeno przychylił ucha, że po
wojewodę Michała, bawiącego we Wrocławiu, posłał z poleceniem,
by zebrawszy pieszych, ilu ich będzie pod ręką, ku niemu ciągnął,
gdyby nie powiodło się zaskoczenie i gród oblegać wypadło.

Pociągnął tedy Bolesław w górę Wisły na czele tysiąca jezdnych, do
Wrocławia zaś, zajeżdżając konie, gnali książęcy posłańcy, z rozka-
zem do wojewody, by brody obsadził na Nysie i od północy na Gro-
dziec ciągnął z pomocą w razie potrzeby.

Na czele posłańców pędzili Nawój z Domanem, którzy ostawieni
w Krakowie, wprosili się w posły, w nadziei, że wraz z wojskami Mi-
chała z księciem się połączą.

Nawój poganiał tak, że drugiego dnia ostatkiem sił końskich dotarli
do Opola, a gdy konie ledwo już nogi wlokły, zmienili je i rankiem
ruszyli w dalszą drogę. Nawój milczący był i zasępiony. Nie było
zresztą kiedy gadać, gdyż gnali bez wypoczynku, na noclegu zaś tak
byli znużeni, że walili się spać bez wieczerzy. Dopiero pod zachód
trzeciego dnia, gdy drżące z wysiłku i spienione konie żadną miarą do
biegu przymusić się nie dały, a Wrocław już był w oczach, Nawój ze-
skoczył z konia i puściwszy go luzem, wysunął się na czoło orszaku.
Doman zrównał się z nim i jakiś czas szli w milczeniu. Pierwszy za-
gadnął Doman:

- Ukąsiło cię zaś co?

Nawój spojrzał na Domana z błyskiem zniecierpliwienia w oczach:

- Cni mi się czasem pokazywać ci, że miesiąc świeci.

(idy Doman patrzył pytająco, dorzucił:

No, nie rozumiesz? Pokazywać ci to, co sam mógłbyś widzieć,
byś ino miał oczy.

A tobie i we dnie miesiąc świeci - odparł Doman popędliwie.
Nawój zgryźliwie parsknął:

Nigdyś we dnie nie widział miesiąca?! To patrz! Doman obejrzał się.

Prawda! - szepnął zawstydzony.
Słońce właśnie rzuciło ostatni, jaskrawy promień i zanurzyło się za
wzgórza. Na ciemniejący błękit pogodnego nieba wschodził księżyc,
ogromny, pełny, różowozłoty. Gdy jeno wysunął się całą tarczą, nagle
ubywać go zaczęło, jakby się skrywał za niewidzialną zasłoną. Spoj-
rzeli na siebie zmieszani.

Zły znak! bąknął Doman.
Nawój odwrócił się gniewnie i ruszył naprzód. Gdy Doman zrównał
się z nim, mówił:

Co będziem gadać o wróżbach i miesiącu. I bez tego słyszałeś, że
co doświadczeńsi, i Wszcbór, i Mszczuj i Zbylut, nic dobrego wypra-
wie nie wróżyli. Wściec się można, widząc, jak książę samochcąc
w zgubę lezie i nie móc nic na to poradzić.

Dlatego tak nas gnałeś, że konie z nóg, a my z koni lecimy?

Może nie będzie, a może będzie. Dlatego ty się ciesz, a ja się będę
trapił. Zawdy jeden z nas utrafi.

Dosiedli koni i jechali stępa w milczeniu. Księżyc tymczasem
uwolnił się od uroku, wzbił się na pogodne niebo i zmieszał swe świa-
tło z resztkami zorzy. Zyskiwał przewagę z każdą chwilą i wreszcie


zapanował niepodzielnie. W blaskach jego zamigotała rzeka i zalśniły
dachy niedawno odbudowanej katedry i grodu na Tumskim Ostrowiu.
W chwilą później przebywali most. Opowiedziawszy się straży, znu-
żone konie oddali do stajen, a ludzie rozeszli się na posiłek i spoczy-
nek. Jeno Nawój, jak stał, kazał się opowiedzieć wojewodzie,
bawiącemu u biskupa na wieczerzy i czekał na niego, znużony i gorzki.
Nie czekał jednak długo, gdyż wojewoda, usłyszawszy o przybyciu
książęcego poselstwa na zmarnowanych w pośpiechu koniach, poże-
gnał zaraz biskupa i udał się na swą gospodę. Wysłuchał zleceń,
marszcząc brwi i chodzić jął po izbie. Potem stanął przed Nawojem,
pytając:

Nawój pohamował rozdrażnienie i odparł:

- Jestem Nawój Śreniawita. Nie stać mnie, bym był taki głupi jak
ci, co pięści mają większe, a gębę gładką jak tyłek.

Wojewoda spojrzał na niego przenikliwie, lecz machnął ręką i zapytał:

Wojewoda pokiwał głową i zadumał się. Nawój jakby odgadując
jego myśli, dodał:

- Odradzali panowie z rady, by książę z pancernymi ruszał, nim wy
nadciągniecie z tarczownikami.

Wojewoda znowu spojrzał na Nawoja i patrzyli sobie w oczy. Ro-
zumieli się. Wojewoda zapraszającym ruchem wskazał Nawojowi ła-
wę naprzeciw siebie i zapytał:
Wieczerzałeś już?

- Nie. Pilniejsze mi było mówić z wami.

Możesz jeść i gadać. Długo cię nie zatrzymam, boś pewnie zdro-
żony, a jutro nam ruszać.

To rzekłszy pachołkowi wieczerzę dla Nawoja przynieść kazał,
a potem zagadnął:

Jak sądzisz, gdzie książę ninie być może?

- Jak znam jego, a konie i ludzi, których zabrał, za dwa dni pod
grodźcem może stanąć.

A ja za dwie niedziele - mruknął Michał i zamyślił się.

Przecie książęcia bez pomocy nie ostawimy - wtrącił Nawój nie-
spokojnie.
Wojewoda mimo woli uśmiechnął się w odpowiedzi:

Juści, że nie ostawimy. Zresztą gdyby był pobity, to ku nam cią-
gnąć będzie, bo mu pewnikiem odwrót na Kraków odetną.

Myślicie, że go pobiją? Niepokój brzmiał w głosie Nawoja.

- A ty zaś myślisz inaczej? Czesi nie dzieci przecie, a Grodziec nie
/ piasku sypany. Spać idź, ruszamy o świcie.

Przezorny wojewoda Michał, zboczywszy z Niemczy na Odmu-
chów, wszystkie brody na Nysie poobsadzał i wziąwszy przewodni-
ków znających pogranicze, kilkoma szlakami zapuścił się w góry,
wyznaczając jako miejsce zebrania źródło Opy, by jej doliną podsu-
nąć się pod Grodziec. Sam dotarł pierwszy z głównym oddziałem
i w dzikim borze stanął obozem, straże wystawił i czekał na pozostałych.

Zapadła ciepła noc czerwcowa. Zachodzący już księżyc obramiał
srebrną opaską poszarpaną linię prastarych świerków na pasmach
wzgórz zamykających dolinę. Światło jego tańczyło iskrami na beł-
tach potoku, którego szemranie stanowiło jedyny odgłos w głębokiej
ciszy odwiecznego boru, nietkniętego ręką ludzką. Woje spali bez


ognisk, by nie zdradzać postoju wojsk, jeno wojewoda w wydrążeniu
skalnym kazał sobie naniecić małą watrę i siedział nad nią zadumany,
nasłuchując, czy nie dosłyszy odgłosów nadciągających. Nawój sie-
dział koło niego, objąwszy kolana rękoma, a Doman ułożył się obok
na mchu. Również nie do snu mu było, lecz pragnął słyszeć, gdyby
wojewoda wszczął rozmowę z Nawojem. Niepokój jego o księcia
wzrastał z każdą chwilą.

Ale Awdaniec milczał, a i Nawój nie wszczynał rozmowy. Doman
westchnął i położywszy się na wznak, do snu się zbierał, gdy nagle
w głębokiej ciszy bystre jego ucho wyłowiło jakiś głos. Usiadł na-
tychmiast, nasłuchując. Ruch jego zbudził uwagę siedzących. Woje-
woda posłuchał przez chwilę i rzekł:

- Skocz no który popatrzeć, co tam.

Nawój chciał wstać, lecz Doman uprzedził go i popędził w dół po-
toku, skacząc przez kamienie.

Czekali w milczeniu, nasłuchując. Głosy umilkły, natomiast po
chwili rozróżnili odgłos zbliżających się kroków. W księżycowym
świetle ukazały się trzy postacie. Gdy weszły w krąg blasku ogniska,
Nawój poznał przybyłych:

- Mścisław i Klimunt Lisy, z książęcej drużyny.

Wojewoda zerwał się na równe nogi. Przybyli z miejsca rzucili się
na ziemię, znużeni widno do ostatka. Doman stał nad nimi, roztrzę-
siony widocznie. Przez chwilę panowało milczenie. Wojewoda nie
spieszył z pytaniem. Sam widok wojaków był dość wymowny. Obaj
byli bez hełmów, zmierzwione włosy, pełne igliwia i liści, okalały
wynędzniałe twarze. Jeden miał miecz, drugi był bezbronny. W oczach
czaiła się niepewność i strach.

Wojewoda usiadł. Jeden z przybyłych ozwał się:

- Dajcie jeść!

Wojewoda nic nie rzekł, jeno skinął na Domana, który podsunął
przybyłym wędzone mięso i kociołek z kaszą. Jedli chciwie, po czym
dźwignęli się leniwie, napili wody z potoku i legli z powrotem. Wo-
jewoda rozkazał:

- A teraz gadajcie!

Nie spieszno im było. Nawój patrzył na nich bystro i podejrzliwie.
Zwrócił się do wyższego z przybyłych, mówiąc:

Wojewoda słuchał zasępiony:

Doman słuchał, gryząc pięści, wojewoda milczał.

Mścisław choć znużony, dźwignął się, żgnięty zjadliwą drwiną.

- A konie wasze gdzie? Zabrzmiał skrzekliwy śmiech Nawoja:
-Lis jak w strachu, to i przed koniem ucieknie. Wiadomo, co

w sierści, to płochliwe.

Mścisław zerwał się i chciał się rzucić na Nawoja, lecz wojewoda
krzyknął groźnie:


Otulił się w kaftan. Lisy odeszli w bok ku ludziom, a Nawój i Do-
man legli koło siebie. Nie do snu im było.

-To i cóże?! Tysiąc takiego luda, jaki powiódł Bolesław, zjeść się
nie da. Nie same Lisy tam. Za nic jeszcze tura za rogi złapać, gdy siły
brak karku mu nakręcić. Oni zaś zwiać musieli, nim ich otoczyli, tedy
wiedzą tyle co nic. Obaczysz, że gdy książę wróci, obwiesić ich każe
za to, że z pola zbiegli.

Doman milczał przez chwilę. Potem rzekł, jakby do siebie:

Bór jeszcze stał czarny, na tle zaczynającego się barwić nieba, gdy
Michał podniósł obóz i ruszył z biegiem strumienia. Na miejscu zo-
stawił jeno ludzi z poleceniem dla innych oddziałów, by co prędzej za
nim podążały i parł przed siebie, byle jak najrychlej dać pomoc Bole-
sławowi.

Jeszcze pogodne słońce nie zdążyło zajrzeć do doliny, gdy z przed-
niej straży doniesiono, że wojów jakowychś widać naprzeciw ciągną-
cych. Wojewoda skoczył popatrzeć, lecz nim dotarł do straży, nie
miał już wątpliwości, że natknął się na Bolesława, lub przynajmniej
na znaczniejszą część wojsk jego. Jak daleko sięgało oko w głąb roz-
szerzającej się doliny, w promieniach słońca, które wychyliło się zza
wzgórz, lśniły łuskowe pancerze. Szli długim szeregiem, pojedynczo
lub po dwóch, pnąc się pieszo z widocznym utrudzeniem przez ka-
mienie i zwały pni, zalegające gęsto brzegi strumienia, konie za sobą

wiodąc, gdyż zbocza strome były i pokryte jedną plątaniną pni, wy-
krotów i krzów. Gdy nadchodzące wojska zeszły się, przybyli, jak je-
den, domagali się jeść.

Michał skoczył naprzód i jednego z pierwszych spostrzegł wojewo-
dę Wszebora. Bez powitania zapytał:

Tedy nie czas gadać. Ciągnijcie z pancernymi dalej. O dwa staja-
nia zakręt jest, a za nim łączka. Ja tu Czechom zasadzkę zgotuję. Gdy
posłyszycie skrzęt, wracajcie.

Stary wojak w mig zrozumiał zamierzenia Michała. Zakrzyknął na
swoich i ruszyli, a Michał szybko wydał setnikom rozkazy i piesi
wdzierać się jęli na zbocza, kryjąc się, jak który zdołał.

Wojewoda leżał na kraju oberwanego brzeżka i przez korzenie zwi-
sające nad urwiskiem, patrzył niemal prostopadle w dół, na płynący
kilkanaście stóp poniżej potok.

Przez chwilę nie było widać nikogo, zaraz jednak ukazali się dalsi
ludzie z Bolesławowcgo oddziału, widno tylna straż. Szli po dwóch,
bacznie rozglądając się po zboczach i tarczami osłaniając. Niektórzy
z nich mieli łuki; strzały nałożone na cięciwy gotowe były do wy-
puszczenia.

- Byle ino nas nie dostrzegli - szepnął Doman. Wojewoda strzepnął
ręką niecierpliwie. Przywarli do ziemi.

Gdyby się przez nieporozumienie wszczęło zamieszanie, zasadzka
musiałaby chybić. Mijali jednak z wolna przytajonych. Koni nie wie-
dli ze sobą. Potem znów przez chwilę nie było widać nikogo, wresz-
cie ukazała się gromadka ludzi. Jeden z nich siedział na gniadym
koniu. Doman, jeno okiem rzucił, szepnął:

- Książę konia ma nie swojego!


Patrzyli, jak przeciągał pod nimi. Widać było jak na dłoni jego
twarz znużoną i zbiedniała, lecz mimo to zaciętą, pod hełmem powy-
ginanym od ciosów. Tarczę zarzucił na plecy. Tkwiło w niej kilka
strzał. Blachy miał pocięte, koń pokrwawiony był i kulał.

Nawój przytrzymał Domana za rękę, jakby się bał, że ten wyskoczy
z ukrycia. Idący ciągnęli mimo, oglądając się za siebie. Po chwili
zniknęli z oczu, lecz nie czas było patrzeć za nimi, bo nieprzyjaciel

był tuż.

Naprzód ukazało się dwóch ludzi. Szli ostrożnie, kryjąc się za głazy
i krze. W odległości kilkudziesięciu kroków ciągnęła gromada.
Wszystko chłopy tęgie, w skórzanych kaftanach, na plecach kołczany
pełne strzał, łuki w rękach. Na ich czele szedł rosły mąż w pancerzu,
widno dowódca. Zbliżali się bez pośpiechu, bacząc na idącą w prze-
dzie straż. Przechodzili tak blisko, że choć mówili półgłosem, słychać
było każde słowo. Dowódca mówił:

W tej chwili wojewoda poczuł, że Doman się podnosi. Brzęknęła
cięciwa, czeski dowódca ręce rozłożył i padł na twarz ze strzałą
w karku. Nic było czasu na nic. Wojewoda krzyknął „Bij!", aż echo
oddało z wąwozu i wszczął się zamęt.

Czesi jeno kilka strzał zdołali wypuścić, gdy tłum napastników ob-
skoczył ich, odcinając drogę. Nie stracili jednak głowy i gromadą rzu-
cili się w górę strumienia, upatrując dostępnięjszcgo zbocza, na które
by się wedrzeć dało. Lecz w tej chwili posłyszeli i przed sobą wrzask,
który zbliżał się szybko. Pędzili na nich pancerni, a na ich czele Bole-
sław. Dopadł pierwszy, z mieczem wzniesionym, lecz Czesi widząc,
że nie ujdą, jęli rzucać broń, prosząc o łaskę. Nic trwało ni pacierza,
gdy jeńcy leżeli pokotem powiązani, a wojewoda Michał, nadbiega-
jąc, witał księcia z radością. Za nim stał Doman i patrzył rozpromie-
nionymi oczyma, jakby uwierzyć nic mógł, że go żywym widzi.

- Nie pchaj się! - szepnął Nawój, pociągając za rękaw Domana. -
Nie pogłaszcze cię, bo cięty widno jak osa, a od wojewody oberwać
gotowyś za tę strzałę, coś ją bez rozkazu wypuścił.

Odeszli w bok i z dala patrzyli, jak Bolesław uważnie, ze zmarsz-
czoną brwią, słuchał sprawozdania wojewody. Nie podziękował mu,
ni ręki nie podał. Wysłuchawszy Michała, wydał rozkazy, po czym
ułożył się na mchu w cieniu drzewa i zasnął natychmiast.

Nawój zakręcił się koło wojewody, by się dowiedzieć czegoś. Wo-
jewoda coś markotny był, ale ujrzawszy Nawoja, uśmiechnął się i rzekł:

- Praw byłeś, młodziku. Lisy pierwsze uciekły, nim się z Czechami
zderzyli. Książę obwiesić ich kazał.

Nawój odparł zarozumiale:

- I w tym też byłem praw, że dawno już ich nie ma. Nie trudźcie się
szukaniem.


STANISŁAW ZE SZCZEPANOWA

B

aczcie, czy królowie i książęta, o których powiadacie, że jeste-
ście ich poddanymi, rzeczywiście są królami i książętami.
Baczcie, czy przede wszystkim nad sobą dobrze panują, a po-
tem nad swym ludem; bo kto sam sobie jest zły, dla kogóż będzie do-
bry? Baczcie, czy prawnie stoją na czele, bo inaczej za tyranów ich
trzeba uważać raczej, aniżeli za królów. A takim należy się oprzeć
i przeciw nim wystąpić, zamiast im podlegać. Gdybyśmy byli ich pod-
danymi, a nie przełożonymi, musielibyśmy ich występki popierać".

- Co to czytacie, ojcze?

Pytający był mężem, lat około trzydziestu. Szczupły, lecz rosłej po-
stawy, mimo skromnego ciemnego stroju, miał w sobie jakąś dostoj-
ność, czarne zaś jego oczy, skierowane w mroczny kąt izby, skąd
dochodził głos czytającego, miały wyraz namiętny i twardy.

- To list Ojca Świętego Mikołaja pierwszego.

Kąt, z którego padła odpowiedź, był tak mroczny, że odpowiadają-
cy nie mógł czytać. Widno znał pismo na pamięć. W głosie jego
zgrzytliwym brzmiało też coś więcej niż zwykłe przejęcie się. Chciał
coś narzucić i zdaje się osiągnął cel, myśląca bowiem twarz słuchają-
cego zastygła w skupieniu. Dopiero po chwili zapytał:

Stanisław ze Szczepanowa, dziekan i proboszcz kapituły krakow-
skiej, w zamyśleniu zaczął chodzić po izbic. Po chwili stanął.

- Sumienie, mówicie? Własne ono błędy wytknąć może człeku, ale

cudze?

- Kapłanem jesteście. Waszą rzeczą rządzić cudzymi sumieniami,
kapłańską godność podnieść do znaczenia potęgi, na wzór innych krajów.

-Dziwne, że to co mówicie, jakby w powietrzu wisieć się zdało.
Wróciłem, jako wiecie, z Paryża, byłem w Cluny i St. Gilles. Wszę-

dzie, zdałoby się, Kościół zbiera się, by nad światem ująć władzę. Ale
w kraju dawno nie byłem, ba, mowy i obyczaju zapomniałem prawie.
Zaliby i tu wiatr ten zawiał?

Zgrzytliwy śmiech był odpowiedzią na pytanie. Stanisław spojrzał
zdziwiony.

Powietrze tu stoi jako stęchły opar nad bagnem. Czeka na tego,
kto rozpęta burzę, by je oczyścić. Któż to ma uczynić tutaj, gdzie
skumały się godności w Kościele z dostojeństwem rodu. Patrzcie,
choćby w naszej diecezji. Kogóż wyznaczono biskupem, po dwulet-
nim osieroceniu?! Sułę, Toporczyka. Pyszni oni jako króle, ale nie-
dbaluch ten, co o ród swój gotów by się porwać na każdego, wypuścił
z rąk Aaronowy paliusz, który tej stolicy przynależał, choć nawet
książę nakłaniał się, by metropolię w Krakowie pozostawić, skoro
gnieźnieńska zburzona, a on sam tu siedzi, bo mu stąd wojować do-
godniej. A kapituła, któż to? Zgraja nieuków, młokosów przeważnie,
co Kościół za nic mają, a jeno o rody stoją swoje: Nowiny, Bończc,
Półkozice, Jastrzębce. I tak wszędzie. Za starego księcia przecie jesz-
cze trafił się jaki dostojnik w Kościele, co zwiedził świata kawał
i ksiąg przeczytał sporo, bo i sam książę na zachodzie chowany był
i uczony. Ninie jednak za nic nauka, za nic oddanie Kościołowi. Mni-
chów, co tu za Aaronowych czasów kapitułę stanowili, że obcy, do
Tyńca przegnali, choć cnotą świecili i umysłem. Ja ostałem jeno dla-
tego, że z tych dostojników prawic żaden pisma nawet nie zna. Siedzę
tu w moim ciemnym kącie lichy i zapomniany, bom obcy i niskiego
rodu. Nie dla mnie dostojeństwa. Ale w głowie mam światło, a żar
w piersiach, którego nie zgaszą; nie zgaszą, aż im się dach nad gło-
wami zapali. Wówczas ocenią kim jestem!

Bezbrzeżna złość i nienawiść brzmiała w głosie Wolkmara, aż się
Stanisław wzdrygnął:

Stanisław usiadł chmurny i długo panowało milczenie. Wreszcie
podjął:


- Myślę, że was ponosi gorliwość poza granice tego, co osiągnąć
można. Z czymże się to porywać, skoro, jak mówicie, Kościół tu jesz-
cze z ruin się nie dźwiga. Ludzi, co by tak jak my myśleli, nie mamy,
książę w potęgę rośnie z roku na rok, a siła jego i nam jest potrzebna,
bo jako wiemy, raz już lud zrzucił władzę Kościoła, gdy nie stało

władzy królewskiej!

- Lud już nawykł do chrześcijaństwa, zmieniło się wiele - odpo-
wiedział Wolkmar. - A Kościół ma silne korzenie i nic ich wyrwać
nie może. Zaś wiedzcie, że król bez pieniędzy jest słabym królem.
Bolesław miał ich nie będzie, choć płyną do niego ze wszystkich
stron; szczodry jest i rozrzutny, głupiec! Nie pomni, że skąpstwo wa-
dą poddanych, ale cnotą królów. Tej jednej cnoty brak mu wybaczę! -
Wolkmar zaśmiał się zjadliwie. - A wy zbierajcie bogactwa. Przyj-
dzie czas, że się przydadzą.

Stanisław siedział zamyślony i zdawał się walkę jakąś toczyć ze sobą.

- Jakoż mi - zaczął - z tym książęcicm, który tyle mi okazał przy-
chylności, do walki się gotować, choćby i sił starczyło? Dobry jest,
lubo łatwowierny i popędliwy. Jakoż stanąć mu na zdradzie, gdy serce

się buntuje?

- Serce wasze należy do Kościoła, a Kościół musi być zimny
i twardy jak opoka, na której stoi, jeśli dotrwać ma do końca dni.
A ma dotrwać i dotrwa. Nie tchnieniem ust, jeno ostrzem miecza
można pokonać królów. „Necessitas non habet legem"!

Stanisław dłońmi ścisnął czoło:

- Wielkie to, ale i straszne, co mówicie. Przemyśleć to muszę
i z sumieniem się policzyć. Nieraz tu jeszcze zajdę z ksiąg waszych
i mądrości skorzystać. Teraz żegnajcie.

Wstał i wyszedł wolnym krokiem, zamyślony.

Gdy drzwi się zamknęły za wychodzącym, Wolkmar zatarł ręce,

chichocząc.

Co jeno żyło na grodzie i przy gródkach, wyległo patrzeć, jak młody
książę z wojskiem wyrusza znowu na wyprawę. Jechał osadzić Belę

na węgierskim tronie, a wygnać cesarskiego stronnika. Na radzie róż-
ne były głosy i sprawa wahała się długo. Nie wiadomo co przemogło:
złoto Beli, prośby jego, z powołaniem się na związki krwi, rachuba,
czy młodzieńcza żądza czynu, dość, że w świeży poranek hufce pol-
skie stały gotowe do dalekiej drogi, z nimi zaś orszak Beli. On sam
wraz z synami Gejzą, Władysławem i Lambertem czekali przy ko-
niach, w swych krótkich sukniach, z odkrytymi, podgolonymi głowa-
mi, jeszcze pokorni wygnance, ale już nadzieja i podniecenie świeciły
im w oczach.

Nadzieja zdała się uzasadnioną. Wieści nadeszły, że na Węgrzech
rozruch powstał i niepokoje, a Andrzej niezbyt się widocznie pewny
czuje na swoim tronie, skoro syna swego Salomona i skarby wysłał do
Niemiec, mimo że cesarzowa Agnes obiecała mu pomoc i czeski Spi-
tygniew też wyruszyć przyrzekał. Liczył też Bela na poparcie karync-
kiego Konrada, stryjecznego brata Ryksy Mieszkowej, a wreszcie
wszystko mu już było lepsze, niż bezczynne czekanie i wdzięczenie
się każdemu, o kim jeno mógł przypuścić, że wpływ ma na Bolesła-
wa, który choć gościnny i hojny, jeśli nie słowem, to postępowaniem
nieraz dał mu odczuć, że los wygnańca od woli gospodarza zależy.
Gdy staną na węgierskiej ziemi, gdy przybiegną do niego zbuntowane
przeciw Andrzejowi gromady, poczuje wreszcie oddech w piersiach
i wypluje gorycz upokorzeń, których przełknął niejedno podczas
przymusowej gościny. Toteż niecierpliwił się i ptakiem rad by pole-
cieć do kraju, lecz oto i teraz czekać musi, Bolesław bowiem jeszcze
nie wyszedł z zamku, gdzie na czas swej nieobecności ustanowione-
mu wielkorządcy, wojewodzie Michałowi, wydawał ostatnie zarządzenia.
Czekali długo. Bolesław gotowy już do drogi siedział na okrytej
skórami ławie i słuchał stojącego przed nim wojewody, który prawił:

Skoroście już wyruszyć postanowili, wracajcie rychło. Korzyści,
jakie się da, zgarnijcie, ale na wdzięczność nie liczcie. Popatrzcie!
Aźe mi dziwno, że jedziecie wyganiać tego, któregośmy pod ojcem
waszym na tron wprowadzili sami. Zapomniał tamten, zapomni i ten.

- Zapomni, to mu przypomnę - rzucił dumnie Bolesław. - A zaś by
pamiętał, trybut płacić będzie.


- Juści, przydadzą się pieniądze - odparł Awdaniec - ale obecność
wasza w kraju potrzebniejsza. Oto niepokończone stoją rozpoczęte
przez rodzica waszego prace, choćby ta katedra - Michał wskazał na
rozpoczętą budowę, widoczną przez otwarte okno.

Bolesław ręką machnął lekceważąco.

Bolesław powstał i odparł z pewnym zniecierpliwieniem:

Bolesław zmarszczył się, trochę jak chłopak, któremu bronią zaba-
wy i rzucił w odpowiedzi:

Wyszli na zatłoczone dziedzińce. Bolesław w świetnej zbroi z or-
łami na piersiach i szczycie, zaświecił w słońcu jak płomień.

Podano mu mleczną klacz, w purpurę przybraną, doskoczył jej
i z miejsca ruszył cwałem, tak że ten i ów ledwo zdołał z drogi
umknąć. Wśród niemilknących okrzyków tłumu wypadł przez za-
chodnią bramę, a za nim ruszyły hufce.

Wojewoda Michał stał na wale i patrzył, jak wojska, zjechawszy ze
wzgórza, zwolniły koniom na moście wiodącym na Stradom, i prze-
bywszy Wisłę zasnuwać się zaczęły kurzawą, zmierzając ku wzgó-
rzom na południe. Długo jeszcze na czele rozróżnić mógł świetnego

jeźdźca na mlecznej klaczy, aż zanurzyli się w las. Wówczas woje-
woda westchnął i zawrócił do zamku.

Było o czym myśleć. Odpowiedzialność kamieniem zaciężyła wo-
jewodzie, aż głowę pochylił. Wolałby już pociągnąć z Bolesławem,
niż być jego namiestnikiem. Na wojaczce się znał, lubił ją i nie dziwił
się młodemu księciu, że rwie się do niej, czuł jednak w kraju jakieś
prądy, które jeno książęca powaga skierować zdoła we właściwe ło-
żysko. Nie umiał zdać sobie sprawy, co poczynać. Księżna zadowolo-
na, że objęcie władzy przez syna odbyło się bez wstrząsu, z radością
zrzuciła z siebie ciężar i zabrawszy młodsze dzieci, wyjechała do
Włodzisława do Płocka. Aaron, który sam tylko zdolny był sprawami
pokierować, nie żyje; Bolesław o wojnie jeno myśli, ciężar codzien-
nego trudu panowania na wojewodę zrzuciwszy. Michał poczuł nie-
odpartą potrzebę podzielenia się z kimś troską. Z dawnego przyzwycza-
jenia zwrócił kroki do wzniesionego przez Aarona budynku kapituły.

Przeszedł przez obszerny refektarz na przyziemiu i po drewnianych
schodach skierował się na górę, gdzie znajdowały się cele dawnych
zakonników. Teraz mnisi Aaronowi odeszli do Tyńca, nowi zaś kano-
nicy mieszkali na podgrodziu lub w swoich dworcach, wyżkę zaś
zajmował biskup Suła ze swym dworem, który tym jeno różnił się od
dworu każdego innego wielmoży, że więcej się po nim kręciło du-
chownych bez zajęcia, zjeżdżających tu, gdy ich bieda przygniotła,
o pomoc lub zapomogę do biskupa, przesiadujących u niego w ocze-
kiwaniu, kiedy się do niego docisnąć zdołają.

Podłużna sień biegnąca na przestrzał budynku pełna i teraz była lu-
dzi, którzy rozstępowali się przed wojewodą, zmierzającym do kom-
nat, gdzie spodziewał się zastać biskupa.

Zanim jednak dotarł do niego, ruch wszczął się w sieni i sam biskup
ukazał się, przybrany widocznie do podróży. Rozganiając stojących
mu w drodze, spieszył ku schodom. Za nim szło kilku dworskich. Od-
pędzali proszalników, biskup zaś przyspieszał kroku, wymachując rę-
koma, za które chwytali go co zuchwalsi. Gdy ujrzał wojewodę,
zniecierpliwienie odmalowało się na jego twarzy; zatrzymał się nie-
chętnie, pytając:


spokojniej:

- Muszę jechać zaraz, bo z dawna Sieciechowi przyrzekłem odwie-
dzić go. Wrócę za dni kilka. Jeśli nic pilnego, zaczekajcie; jeśli pilne,
pogadajcie ze Stanisławem. Lepiej on się na tych waszych sprawach
rozumie niż ja. No! Wybaczcie, konie już stoją.

Skinął ręką wojewodzie i ruszył przed siebie, zostawiając Michała
trochę gniewnego, a trochę bezradnego. Chciał się jeno troską swą
z kimś podzielić, ale niewłaściwie trafił. Wzruszył ramionami
i skierował się ku wyjściu, przepychając się w tłumie. Poczuł, że ktoś
ułapił go za rękę. Odwrócił się, przed nim stał kanonik Stanisław ze
Szczepanowa. Zniechęcony wojewoda w pierwszym odruchu zamie-
rzał odejść, lecz spojrzawszy w oblicze młodego człowieka, rozmyślił
się. Słyszał o Stanisławie, że mimo młodego wieku jest mężem wiel-
kiej wiedzy i mądrości, a czuł, że jeśli się przed kimś wygada, ciężar
troski mu pofolguje. Spojrzał w czarne, głębokie oczy Stanisława
i nabrał zaufania.

- Jeśli macie czas, pójdźmy do mnie na gospodę; tutaj jak we młynie.

Stanisław jeno głową skinął i ruszyli ku wyjściu. Szli przez dwo-
rzec, wymijając stosy budulca przygotowanego na budowę nowej ka-
tedry i kierowali się ku północnemu skrzydłu zamku, gdzie gospodą
stał wojewoda. Gromadki wyrostków na stertach kamieni bawiły się
w zdobywanie grodu; jedni darli się na nie, drudzy ich spychali. Sta-
nisław, mijając ich, rzekł jakby do siebie:

- To jedno, co tu robić umieją; bić się. Wojewoda ocknął się z za-
myślenia i odparł:

Wojewoda spojrzał zdumiony:

- Juści, prawda! - przyświadczył wojewoda z zastanowieniem.
Weszli do budynków. Wojewoda w izbie swej rozsiadł się na ławie

i wskazując kanonikowi miejsce naprzeciw siebie, nawiązał przerwa-
ną rozmowę:

- Prawcie dalej. Dziwne to, co mówicie.

Stanisław jednak zamilkł i zadumał się. Michał odezwał się znowu:

- Pono bywaliście na Zachodzie? Prawcie, jako tam jest! Zamyślo-
na twarz kanonika ożywiła się:

- Całkiem inaczej niż u was - odpowiedział.
U was, mówicie? Cóżcście to nic nasz?

Stanisław namyślał się przez chwilę i jakby wahał z odpowiedzią:
Prawdę rzec, dzieckiem niemal stąd wyjechałem i dziś jeszcze ła-
twiej mi się czasem rozmówić w łacińskim czy niemieckim języku,
niż w polskim. Ale nic to, pobędę, nawyknę. Jeno porządki tu zgoła
inne niż na Zachodzie, a szczerze mówiąc, żadne.

Wojewoda żachnął się:
Jak to żadne?! Jest prawo i obyczaj, którymi się rządzimy. Wia-
domo, co komu i co od kogo należy, a że nie wszystko jeszcze do ładu
doszło po zniszczeniu, czyż to nasza wina?

Stanisław jakby nic zauważył pewnego podniecenia w głosie woje-
wody i zamyślony odparł:

-Za krótko tu jestem, bym o wszystkim mógł mówić. Ale co Ko-
ścioła dotyczy, dobrze mi znane. Tak wygląda, jak ta oto katedra
Chrobrego - wskazał przez okno na osmoloną jeszcze od pożaru
resztkę katedry, której transept i prezbiterium przerabiano na kośció-
łek pod wezwaniem św. Gereona, oraz na sterty materiału z rozebra-
nych resztek, służące wyrostkom za miejsce zabaw.

-No, cóże! - odparł Michał. - Przecie nie myśmy burzyli, a odbu-
dować jeszcze czasu nie stało. Co inszego było do roboty. Wszak ci


nawet Kazimierz, świeć mu Panie, tyle żywota budowie oddanego na
walce strawić musiał, co mu go też skróciło.

-Juści! Służy panu prawo kościelnych dostojników obsadzać i od
Chrobrego tak bywało, jeno przez te nieszczęsne zamieszki wszystko
to poszło w zapomnienie.

Wojewoda westchnął.

- Ktoś o to zadbać musi. Książę jeno o wojnie myśli - ozwał się
Stanisław.

-Nie jest to złe - rzekł Michał. - Lepiej wojnę nosić do sąsiadów,
niż u siebie ją mieć, bo i kraj się oszczędza, z łupów i danin bogactw
przybywa i powagę to księcia podnosi.

-Jeno że doraźne łupy i niepewne daniny tylko do rozrzutności na-
kłaniają. A od czasu Ryksy nikt tu nawet piatliądza nie bije, choć i to
podnosi powagę, a zyski daje pewniejsze niż niewiadomy wynik wo-
jen.

A ja wzajem o pomoc w moich sprawach. Czcigodny pasterz cza-
su na nic nie ma i na mnie wszystko zrzucił, sam łowami zajęty.
Po wyjściu kanonika rzekł do siebie wojewoda:

- Zda mi się, że byłby z niego godny następca Aarona. Muszę zale-
cić go księciu.

BIETKA

P

ogodny dzień jesienny miał się ku schyłkowi. Łagodne paź-
dziernikowe słońce jeszcze muskało ziemię pieszczotą, ale już
chłód pociągał od Wisły. Spokojny błękit nieba bladł i zasnu-
wał się zygzakowatymi pasmami przejrzystych obłoków, zaróżowio-
nych już w skośnych promieniach słońca, które przedzierały się przez
opar, wstając z nadwiślańskich bagien, zalewisk i mokradeł. Ściana
przeciwległej niepołomickiej puszczy dochodzącej nad sam brzeg
rzeki świeciła złotem i purpurą więdnących liści, przeglądając się w
stalowoszarej płaszczyźnie wodnej, która ciemniała z każdą chwilą.
Barwy bladły, świat szarzał, i zamazywał się mrokiem. Wkrótce na
ciemnej wodzie zamigotały niepewne odbicia gwiazd. Noc już zapa-
dła, pochłaniając zarysy okolicy. Dopiero gdy nad borem leniwie
dźwignął się otyły księżyc i rzucił długą, drgającą ścieżynę po wodnej
płaszczyźnie - pojaśniało. W księżycowym świetle zabielała droga
biegnąca wzdłuż rzeki na wschód.

W ciszy wieczornej z dala już słychać było odgłosy kilku koni,
a wkrótce na drodze zamajaczyły zarysy jeźdźców i rozróżnić się dało
słowa rozmawiających:

- Dobrze, że miesiąc wszedł, bo może bym i nie trafił. Wszak to
cztery lata, jak w domu nie byłem - głos Domana, męski już, na-
brzmiały był radością i tęsknotą.

-Nie tak łacno zapomnieć - odpowiedział szorstko Nawój. - Ja
dawniej doma nic byłem, a trafiłbym i w najciemniejszą noc.

- Dlatego i nie jadę; jej wyżenąć nie chcę. Ale niech jeno zemrze,
nie ostawię ojczyma i przyrodnich ni dnia. Zapomnisz, kto ci co wi-
nien, zjedzą cię jak ulęgałkę.

Ale myśli Domana widno pobiegły ku swoim, gdyż zamiast odpo-
wiedzieć, rzekł:

- Zaraz zakręt będzie, a potem w parę stajań dolinka odchodzi od
drogi, między wzgórzami. Poznam ją pewnikiem.

Spojrzał na niebo, które przetarł powiew od wschodu, iż zalśniło
czystymi, bladymi w księżycowej poświacie gwiazdami.

Nim kurki zejdą, powinniśmy być na miejscu. Macierz i domowi
śpią pewnikiem, ani się czego spodziewając. Niech się prześpią, bo
gadać będziemy do rana.

Ja tam spać pójdę, jeno pojem. - odparł Nawój, ziewając, i zamilkł.

Doman, jadąc, rozglądał się uważnie i niecierpliwie i mimo woli
ponaglał konia, tak że co chwilę wysuwał się przed Nawoja i pachoł-
ka wiodącego juczne z łupem i gościńcami. Pachołek drzemał, kiwa-
jąc się na siodle, a Nawój patrzył w księżyc, nad czymś zadumany.
Przecknął ich głos Domana, który zatrzymał się przy drodze:

- Tutaj skręcamy.

Zjechali z gościńca na ledwo widoczną ścieżynę przez otwartą łąkę,
która zwężała się wchodząc kręto między coraz ciaśniej zbiegające się
pagórki, w końcu zanurzając się w wąwóz. Cień tam już leżał zupeł-
ny, gdyż wzgórza były zalesione. Zarosła trawą i mchem drożyna głu-
szyła odgłos kopyt, tak że posuwali się w ciszy zupełnej. Kilka razy
posłyszeli z dala tupot i szelest przedzierającej się przez krze zwie-
rzyny, która płoszona, uchodziła w głąb lasu.

- Każdy jest głupi na swój sposób. Nie mogę się teraz cieszyć, bo
śpiący jestem i głodny. A ty chcesz, to ciesz się.


Umilkli. Księżyc wznosił się w górę i wkrótce zajrzał do wąwozu,
przepędzając cień, który cofnął się w głąb lasu i leżał tam zaczajony,
by wyczekać na odejście natręta i wrócić na swoje miejsce. Doman,
by zacząć rozmowę, zapytał:

Ale Doman był w tak pogodnym nastroju, że nawet go to nie zeźli-
ło.

Istotnie blisko już było. Wąwóz rozszerzył się znowu w dolinkę
opadającą ku łąkom. Środkiem sączyła się bagnista struga, lśniąca
w promieniach księżyca przez lekką mgiełkę oparu wstającego
z mokradeł. Wzgórza po zachodniej stronic spłaszczyły się, po
wschodniej odbiegły od strugi. Skręcili za nimi i minąwszy stok obro-
sły krzami, ujrzeli z dala na skłonie, schodzącym w bagna Śreniawy,
zarysy budynków osady. Strzechy dachów świeciły srebrem, pod
okapami leżał czarny cień. Doman nie wytrzymał i choć drożyna ba-
gnista była, konia puścił cwałem. Za nim, chcąc nie chcąc, nadążał
Nawój, gdyż klacz jego, nawykła chodzić przy Domanowym siwku,
sama przyspieszyła kroku.

Zaczarowany spokój księżycowej nocy prysnął. Rozszczekały się
psy, konie w stajni pozdrowiły się rżeniem z przybyłymi, przez szpary
w okiennicach zamigotało światło podsyconego ognia. Skrzypnęły

wierzeje i na progu ukazał się mąż w narzuconym na barki kożuchu,
bo noc była chłodna.

Czesławę jednak z najgłębszego snu wywołało imię Domana. Jak
wstała, wybiegła syna witać, ściskając go, śmiejąc się i płacząc na
przemian. Nawój stał w milczeniu, patrzył i dziwnie się uśmiechał.
Sędck przywiódł siostrę do opamiętania, mówiąc, że zdrożonych na-
karmić trzeba przed wypoczynkiem, a sam wyszedł o pachołku i ko-
niach pomyśleć. Dopiero wówczas Doman przypomniał sobie
o towarzyszu i zwracając się do matki, rzekł:

- A to druh mój, Nawój Śrcniawita; powitajcie i jego.

Czesława zwróciła się ku Nawojowi, serdecznie go za ręce ujmując:
Radam ci jako dziecku własnemu. Myślę, że nim pojedziesz swo-
ich odwiedzić, parę dzionków, albo i więcej zabawisz z nami. Będzie
ci dobrze jak w domu. Ale narządzić wam muszę wieczerzę. Siadaj-
cież, zaraz wrócę.

Jakoż wróciła wkrótce, niosąc co jeno w komorze miała najlepsze-
go. Sędek też nadszedł z pachołkiem. Jedli kołacze i mięsiwo, czeka-
jąc aż się polewka uwarzy. Sędek miodem przypijał, a Doman
pełnymi ustami odpowiadał na niekończące się pytania. Tak był zaję-
ty i podniecony, że nic widział, iż Nawój siedzi osowiały, nie jedząc
nic, jeno pijąc często.

Dopiero gdy spać się udali do komory, Doman rozochocony jesz-
cze, raz i drugi zagadnął Nawoja, a gdy ów odpowiadał półgębkiem,
zapytał:

- Cóżeś dziś taki nicmowny? Nie podoba ci się tutaj?


Śpiący jestem odmruknął Nawój i odwróciwszy się do ściany,
ii.u:iągnąl skórę na głowę..

I )iiin.iii i,id by jeszcze gwarzył, ale że zdrożony był, a wypił też tro-
. In nad miarę, tedy i on wyciągnął się i ani nie wiedział, kiedy go sen
gmorzył, Śniła mu się Bietkajak żywa.

( hoć obiecywał sobie zerwać się o świcie, w ciszy, jaka panowała
w osadzie, a od której odwykł przy dworze, długo wyrwać się nie
mógł z. objęć snu i dzień był już duży, gdy otworzył wreszcie zaspane
oczy. Jeno sobie przypomniał, gdzie jest, wyskoczył z łoża i porwaw-
szy szaty, by nie zbudzić Nawoja, cichcem wyszedł do świetlicy
i ubierał się co prędzej.

Czesława wstała już dawno. Czekała widno na przebudzenie syna,
bo zjawiła się zaraz, witając go znowu i ściskając. Doman z roztar-
gnieniem oddawał jej pieszczoty, a gdy przyniosła śniadanie, jadł byle
prędzej i coraz ku drzwiom spozierał. Czesława patrzyła na niego
z uśmiechem i rzekła wreszcie:

Wypadł konia siodłać, jakby go kto ścigał, a Czesława patrzyła
z uśmiechem, jak doskoczył rumaka i z miejsca pędem ruszył.

Dzień był pogodny i złoty, taki sam, jaki Domana przed czterema
laty żegnał, ale niewdzięcznik nie patrzył na uśmiechającą się do nie-
go krasę jesieni. Brakowało w niej Bietki. Razem inaczej patrzyli na
świat. Szczęściem, że nie była daleko, a tęgi, młody koń jeno śmigał,
jakby czuł, że panu jego spieszno.

Daremny był jednak wysiłek wiernego zwierzęcia i pośpiech Do-
mana, bo gdy z leśnej ścieżki skręcili na drogę wiodącą do gródka oj-
ca Bietki, władyki Gosława Lisa, ujrzał kilku jezdnych ciągnących
naprzeciw niego. Gdy dojeżdżał, poznał w jadącym na czele samego
Gosława. Choć niecierpliwość gnała go, nie uchodziło nie powitać

starszego znajomka i sąsiada. Doman, westchnąwszy, ściągnął ko-
niowi wodze.

Stary, dojeżdżając, patrzył na stojącego przy drodze Domana. Gdy
zrównali się, zatrzymał konia i rzucił pół pytająco:

- Doman Cieszków? Bodajże bym cię nie poznał. Mało żeś urósł
i tęgi się zrobił z ciebie pachołek, ale na wielmożę ze stroju i broni
wyglądasz. Prawda, żeś to przy księciu, a łaska pańska i z kmiecego
syna zrobić może pana.

Głos starego był zgryźliwy i Domanowi uczyniło się przykro, ale
nic po sobie nie pokazał, bo przecież Bietki to rodzic. Za to, gdy za-
częli rozmowę, Doman odetchnął z ulgą. Stary jechał na rodową dzie-
dzinę nad Bzurą, gdzie przódzi osadził synów z pierwszego
małżeństwa. Ninic przepadli gdzieś. Pewnie o nich był zawzięty na
księcia. Nic będzie go, to łacniej się z Bietką spotykać, bo i matka jej
mile widziała Domana. Toteż bez sprzeciwu przyłączył się do Gosła-
wa i zawróciwszy, jechał przy boku starego, odpowiadając pogodnie
i dorzecznie na jego pytania.

Stary rad był wywiedzieć się o przebiegu wyprawy i sprawach na
dworze, a Doman opowiadał ochoczo, bo i mówić było o czym i czym
się pochełpić. W ustach jego Bolesław wyrastał na największego wo-
jownika, jakiego nosiła ziemia, i nie dostrzegał, że Lis o Bolcsławo-
wych przewagach słuchał niechętnie. Czasem nawet drwiące słowo
wtrącił, a gdy Doman doszedł do koronacji Beli w Albie i hołdu, jaki
węgierski król złożyć musiał swemu dobroczyńcy, Gosław przerwał
i rzekł:


Skinąwszy Domanowi głową, trącił konia i ruszyli kłusem. Doman
nie od razu zawrócił. Stał zamyślony, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego
Gosław, dawniej mu życzliwy, opryskliwy stał się dla niego. Ale nic
nie wymyślił. Ruszył tedy i wkrótce zapomniał o przykrości. Pewny
był, że Bietka powita go inaczej.

Jakoż się nie omylił. Było już niemal południc, gdy na spienionym
koniu dopadł do dworca i przez otwartą bramę wjechał na dziedziniec.
Przed mieszkalnym budynkiem osadził konia, rozglądając się, komu
by go oddać. Lecz że spieszno mu było, a nie widział nikogo, zesko-
czył i przywiązywał rumaka do krza rosnącego przy wejściu na pod-
cień, gdy drzwi się otwarty i jakaś drobna postać stanęła w nich,
patrząc z ciekawością, kto przyjechał. Doman odwrócił się i przez
mgnienie oka stali naprzeciw siebie, jakby oczom nie wierząc:

- Doman! - krzyknęła Bietka i skoczyła ku niemu.

Porwał ją w ramiona i tulił, a ona pokrywała mu twarz pocałunka-
mi, zanosząc się śmiechem i szlochem z radości. Nie słyszeli, jak
drzwi skrzypnęły i dopiero głos Godzisławy przywołał ich do rzeczy-
wistości.

- Bietka!

Doman puścił dziewczynkę, która ciągnąc go za rękę ku matce, za-
wołała:

- Matuś! Doman wrócił!

Gniewna twarz kobiety rozpogodziła się.

- Bodajże cię! - witała go życzliwie. - Nie poznałabym. Myślałam,
że książę jakowyś przyjechał. Ale na oczach ludzkich się całujecie,
nie dziecko ona już. I tyś źrały pachołek.

Dopiero teraz Doman i Bietka jednocześnie przyjrzeli się sobie bli-
żej i zarumienili się. Doman odparł niepewnie:

-Gdzie zaś na ludzkich oczach... Wżdy nie ma nikogo. Godzisława
zaśmiała się:

- Są dziewki w oborach i parobcy w stajniach. W ciemności i przez
ścianę ludzie dostrzegą, jak młody dziewkę całuje. Ale chodźcie do
świetlicy.

Pora już była południowego posiłku i Godzisława wyszła, by wydać
zarządzenia okazalszego przyjęcia gościa. Doman z Bietka zostali
sami. Przypatrywali się sobie wzajem, a Doman poczuł się jakiś zmie-
szany. Ta sama to była Bietka, a inna. Wyrosła znacznie, pierś jej już
nabrzmiewać zaczynała, a kosy pociemniały i sięgały pasa. W uśmie-
chu też miała coś innego niż dawniej, tak że ogarnęła go jakaś nie-
pewność; ni dziecko, ni dziewczyna. Ona, jakby zgadła o czym
Doman myśli, rzekła po chwili:

- Cóżeś się tak zasumował? Tobie matuś mówi, żem już nie dziec-
ko, a mnie zawsze skrzatem zowie. Alem nic na tyle źrała, byśmy ra-
zem na grzyby jechać nie mogli. Zaraz dziś pojedziemy. Dzień taki
sam jak wtedy, gdyś przyjechać zaniechał. Napłakałam się!

Spojrzała z dziecinną jeszcze zalotnością. Doman wstydził się przy-
znać, że i jego chybione wówczas spotkanie trochę łez kosztowało,
lecz serce się w nim rozpłynęło. Wyciągnął ręce do Bietki, a ona
przygarnęła się do niego i całowała go chciwie.

-Znowu! - rozległ się od drzwi głos Godzisławy, ale nic było
w nim gniewu. Bietka zaśmiała się i skoczyła ku matce:

Godzisława chciała się sprzeciwiać, ale Bietka ściskała ją, do słowa
przyjść nic dając. Matka wzruszyła wreszcie ramionami; niech jadą!
Dzieci to jednak są, a kiedyś... Macierzyńska zapobiegliwość radziła
nie rozdzielać ich. Lubiła Domana, a że ma łaskę książęcą, możny
pewnikiem będzie zeń człek. Przyjdzie czas, to mu odda jedynaczkę.
Rzekła tedy jeno:


- Dobrze, że ojca nie ma, boby nie pozwolił i jeszcze na mnie byłby
gniewny. Jeno ludziom się w oczy nie pchajcie i wracajcie, nim się
ściemni.

Nie pchali się. Doman poczekał w gaiku za sadem. Gdy nadbiegła
zdyszana, dźwignął ją lekko z ziemi i posadził przed sobą. Przez łąkę
między krzami poniósł ich siwek do ciemnego bom. Gdy wjechali
między drzewa, Doman ściągnął konia, i posuwali się w ciszy leśnej.
Rękoma, w których dzierżył wodze, wyczuwał jej szczupłe, dziecinne
ciało. Głowę przechyliła w tył, opierając mu ją na piersiach i zapa-
trzyła się na błękitniejące przez gałęzie niebo. Doman pierwszy prze-
rwał milczenie:

Doman zaśmiał się i zapytał:

- O krasnoludkach, o złotej rybce, czy o czarownicy?

-Nie! - rzuciła z pewnym zniecierpliwieniem. - Myślisz, że zawdy
mam osiem lat. Opowiedz mi o królewicu. Może być i prawda.

- Prawdę trudniej opowiedzieć niż bajkę. I trudniej w nią uwierzyć.

Zaczął jednak. Mówił jakby do siebie, a dziewczynka znowu pa-
trzyła w niebo, jak by tam widziała opisywaną przez Domana postać.
Nie przerywała mu, zadumana. Gdy doszedł do bitwy nad Dunajem
i prawił, jak książę z nieporównanym męstwem wyrąbał się spomię-
dzy wrogów, Bietka znowu obejrzała się na Domana i rzekła cicho:

-Mogli cię zabić! O mnie wtedy nic myślałeś. A ja ni jednego
dzionka nie opuściłam, by nie myśleć o tobie.

Wywinęła mu się spomiędzy rąk i zeskoczyła zręcznie na ziemię.
Nie oglądając się, pobiegła w las. Doman przywiązał konia i ruszył za
nią. Pilnie szukała po ziemi, ale nie widział, by coś zbierała. Gdy
podszedł ku niej, spojrzała na niego. Oczy miała pełne łez:

Nie odrzekł nic. Pochyliła się po chwili i czas jakiś chodzili, zbiera-
jąc grzyby. Niewiele jeszcze było w króbce, gdy Bietka ozwała się:

- Wracać trzeba, słońce zachodzi!

Dosiedli siwka i znowu jechali w milczeniu. Przerwał je Doman:

Nic od razu odpowiedział, jakby się zastanawiał:


SŁUŻBA NIE DRUŻBA

G

dy jeno Doman wyszedł z komory, Nawój odrzucił okrycie
i czas jakiś siedział na łożu, rozmyślając. Potem ubrał się bez
pośpiechu i wyszedłszy na podcień, usiadł na ławie, grzejąc
się do słońca. Tak go zastał Sędek, idący z toporem i leziwem ku staj-
niom. Pozdrowili się i Sędek rzucił:

Nawój zebrał się niezbyt chętnie. Gdy zaszyli się w las i konie prze-
szły w stępa, Sędek zagaił:

Książę ninic pieszych wojów nicwiela potrzebuje, zaś z kmieci
mało który konia posiada, a ma - to się z tym kryje, by go na podwo-
dę nic ciągali. Zaś do stróży i za starego pana mało gdzie brali, wia-
domo, od czasu jak kmiecie grody gdzie stróżowali, ubiegli i żupanów
a duchowieństwo wycięli.
Sędek zachmurzył się:

- Juści, wiem! Ale Kazimierz wybaczył i wszystkich ujednać umiał.
To i służyliśmy mu wiernie. O sobie nie rzekę, ale choćby dziewierz
mój; życie dał za księcia. Zaś książę za to syna mu przygarnął. Może
komesem albo wojewodą ostanie. A mało to innych po urzędach ob-
siadało i ziemie obszerne za zasługi brali? Ninie zaś kmieć nie dopcha
się do urzędu. Z wojen też łupy bywały. Choćby teraz, Doman mało
przywiózł! Niejeden się dorobił. Nie dla nas to ninie.

Nawój zdawał się nad czymś zastanawiać:

Nieradziście księciu?

My byśmy mu radzi byli, byle on nam był rad. Ale nie o tym mie-
liśmy gadać. Powiadajcie, jako było pod Pesztem, bo mówił Doman,
że was tam sprali?

A sprali! Żeby się nie zmarło Spitygnicwowi w samą porę, przez
co Andrzejowi chybiła czeska pomoc, to byśmy może i nie wrócili.
Nawój zaśmiał się cicho. - Ale Wratysław, który na Węgrzech na
wygnaniu siedział, musiał swego pilnować i nic mógł się ruszyć. Bo-
lesław ma szczęście.

- Aleście wrócili. Tedy powiadajcie!

Alba radził bitwy nic wydawać, póki się na całych Węgrzech nie
zwiedzą, że Bela wrócił i nie zbiegną do niego, kto z nim trzyma. Ale
Beli spieszno było, a naszego Bolesława do bitwy nic prosić. Ani po-
patrzy, kto z nim, a kto przeciw niemu. Tcdyśmy uderzyli, nic czeka-
jąc na nikogo, Bolesław zaś na przedzie, choć Wszcbór radził, by
książę z drużyną nie mieszał się zrazu do walki, jeno czekał. Uda się,
to walkę rozstrzygnie, nic to odwrót zasłoni. Nic z Bolesławem nie
wskórał, nawet tego, by na białej klaczy nic stawał, po której każdy
pozna, gdzie książę. Ale księciu snadź o to chodzi, by go każdy wi-
dział. Jeszczem też nie spotkał nikogo, kto by tak mało dbał o życie
jako Bolesław. Swoje, czy cudze - po równi.

Uderzyliśmy tedy, ale Niemce nas osadzili, a potem do Dunaju
przyparli. Ciężko było, i już Węgrzy i poniektórzy z naszych skakać
jęli do rzeki. Alba poległ i innych wielu. Szczęściem rzeka tam szero-
ka, że przepłynąć ani marzyć. Choć wody nie lubię, skoczyłem i ja


i wymknęliśmy się za gniotące nas półkole. Spłynęliśmy i na brzeg
wyleźli, mówię tedy Beli: „Trzeba wracać." Bela chytry jest; wie-
dział, że niech Bolesława zniosą to i jego koniec. Zebrał, co było pod
ręką, a że wieczór już zapadał, z wielkim wrzaskiem uderzyliśmy
z tyłu na Niemców. Zmieszali się, nie wiedząc czy pomoc nie przy-
szła, a książę jeno zmiarkował, żeśmy na tyłach, wraz też uderzył
i przebił się do nas. Ciemność już zapadała i wymknęliśmy się szczę-
śliwie.

- Nocą zjawiły się niespodzianie gromady Węgrów, a ci, co byli po
cesarskiej stronie, do nas przeszli. Jeno świt, uderzyliśmy na nieubez-
pieczonych, co wypoczywali po bitwie, myśląc, że uchodzimy. Przy-
dało im się to, bo też koni ni siebie żałować nie mogli; ale pomogło
niewiele. Bolesław we dnie i w nocy spocząć im nie dał, jako to on
zawsze. My już nawykli, ale Niemce i Węgry z koni się walili z nie-
wyspania i znużenia, aż dopadliśmy ich pod Strzegomiem. Mężni są
Niemce, nie przeczyć, aleśmy ich sprali. Biskup żytycki, Eppo z Na-
umburga, co dowodził nimi, wpadł w nasze ręce. Andrzeja stratowa-
no, że ledwo go można było poznać. Reszta cofała się ku granicy,
byle ujść, mężnie się odcinając, bo i Ernest austriacki z posiłkami
umknął, bojąc się o swoją marchię. Na darmo zresztą, bośmy zajrzeli

i tam, łupy wzięli, a ziemię i wodę ostawili. Wilhelm z Weimaru
z grafem bawarskim Botonem, zebrali, co się dało, rozbitków
i uchodzili. Dopadliśmy ich i obsadziwszy górskie przesmyki, otoczy-
li na lesistym wzgórzu. Jeszcze się blisko dwa dni bronili, choć jeść
i pić nie mieli co. Bylibyśmy wygnietli wszystkich, ale się Gejza
wstawił za Wilhelmem, bo udało mu się jego męstwo. Pojechał tedy
wezwać Wilhelma do poddania się i tak się polubili, że Gejza poty
oćca nył, aż córkę swą Zofię zgodził się wydać za Wilhelma. Bole-
sław Niemców chciał wyciąć, ale dał się przekonać, że lepiej, by

w Miśni przyjazny człek siedział. Niemce jednak widno woleli, by nie
siedział, bo jeno Wilhelm wrócił i wybierał się na swe wesele, struli go.
Nawój skończył i nad czymś się zamyślił, a Sędek westchnął:

Wjechali w dębowy gaik i Sędek zeskoczył z konia, biorąc się do
wyrębywania pali na częstokół. Nawój postał chwilę:

- Pojadę w las, nie czekajcie na mnie.

Nie oglądając się, ruszył zrazu stępa, a gdy Sędek stracił go z oczu,
puścił konia kłusem.

Wrócił późnym wieczorem, gdy kończyli już wieczerzę, i pożywiw-
szy się w milczeniu, odszedł do komory, gdy Doman jeszcze z matką
i wujem przy ogniu gwarzyli.

Doman zarumienił się, bo przyrzekł Bietce codziennie ją odwie-
dzać, a jakoś nie chciało mu się Nawoja brać ze sobą; bał się jego
drwiącego uśmiechu. Przypomniał sobie jednak, że łowy Nawojowi
przyrzekał i z westchnieniem postanowił najbliższego dnia, gdy go
jeno Bietka zwolni, zapolować z druhem. Aż się sam zdziwił, jak
ciężko przyszła mu ta ofiara, ale przemógł się, by gościnności i słowu
nie uchybić.

Nazajutrz Bietka się upierała, że razem z nim pojedzie na łowy, ale
Godzisława nie zezwoliła. Żegnała tedy Domana, choć jeno na jeden
dzionek, jakby się mieli wieki nie widzieć. Domanowi coś ciężko by-
ło na sercu i zasiedział się do późnego wieczora. Gdy wrócił, Nawój


już spał. Gdy zaś Doman, zaspawszy, późnym rankiem oczy otworzył,
Nawoja już nie było, a od Sędka dowiedział się, że dawno osiodłał
swą klacz i w las ruszył.

Zebrał się tedy Doman co prędzej i gwizdnąwszy na psy, podążył
we wskazanym przez Sędka kierunku, spodziewając się, że psy idąc
za tropem, pozwolą mu dopędzić Nawoja.

Jakoż zrazu zdały się dążyć jego śladem, ale wkrótce trafiły na bar-
dziej ponętny trop jelenia i popędziły za nim; zjadliwe ich ujadanie
oznajmiło Domanowi, że idą już za zwierzem na oko. Uniesiony
chętką myśliwską, zapomniał o Nawoju i pognał za jeleniem, który
uchodził bystro i jeno czasem z dala między drzewami Doman ujrzeć
zdołał migające płowe cielsko.

Dobrze już było z południa i koń zapieniony chrapać zaczynał, gdy za-
gnany w bagno jeleń musiał nawrócić. Doman przeciął mu drogę i cisnął
oszczepem, który utkwił w szyi zwierza. Lecz tęgi byk, choć ciężko zra-
niony, uchodził dalej. Doman, zapalony, nie zauważył, że pogodny z rana
dzień mierzchnął; pomiarkował to dopiero, gdy zrazu pojedyncze krople
szemrać zaczęły po zwiędłym listowiu, a potem puścił się deszcz drobny,
lecz gęstniejący z każdą chwilą i pociemniało na dobre.

Mimo to Doman nie zaniechał pościgu, pewny, że ranny jeleń nie
ujdzie daleko. Istotnie wkrótce psi jazgot oznajmił mu, że psy dopadły
zwierza. Skoczył i dojrzał, jak jeleń obwieszony psami usiłował się
dźwignąć, rogami się oganiając. Oszczepu nie było; wytrząsnąć go
musiał z rany, przedzierając się przez krze. Gdy Doman, wyciągnąw-
szy nóż, zbliżał się, by dobić zwierza, wytrzeszczone jego oczy zdały
się błagać o litość.

Doman z ciężkim sercem dorżnął jelenia. Psy jęły chciwie chłeptać
posokę, gryząc się między sobą. Doman ochłonął i zamarkocił się, co
dalej. Ubitego zwierza żal było zostawić, a pilno było noclegu poszu-
kać. Myśliwska chętka zagnała go na bezdroże w nieznaną okolicę,
a coraz przybierający deszcz wraz z zapadającym mrokiem, przesłoni-
ły świat szarą zasłoną, że na kilka kroków nic widać nie było.

Po namyśle Doman postanowił szukać jakiejś osady czy dworca,
gdzie by noc mógł spędzić. Zwierza znajdzie po dniu. Ruszył co prę-

dzej, kierując się na północ ku rzece, gdzie spodziewał się napotkać
ludzkie osady.

Puścił konia kłusem, a znużone i zmoknięte psy biegły przy nim
w milczeniu. Słychać było jeno chlupot kopyt końskich po kałużach
i jednostajny szum deszczu.

Nagle biegnący w przedzie pies zaszczekał. Las uciął się właśnie
i rozwarła się obszerna polana. W głębi ledwo widoczne poprzez ule-
wę majaczyły w półmroku zabudowania obszernego dworzyszcza.
Przybijane ku ziemi ulewą dymy, rozwlekały się po polanie i woń ich
mile połechtała nozdrza zmęczonego, przemokniętego i głodnego
Domana, budząc przedsmak ciepła, bezpieczeństwa i sytości. Już miał
konia popędzić, gdy spod ściany lasu o kilkanaście kroków oderwała
się jakaś postać. Doman ze zdumieniem poznał Nawoja.

- Cóż tu stoisz na deszczu i co cię tu przyniosło? - zapytał.
Patrzę odparł Nawój.

- Ruszajmy! Noc zaraz zapadnie, a zjeść co i osuszyć by się zdało.
W mroku dziwnie zabrzmiał śmiech Nawoja:

Tym razem jeszcze cię do siebie w gościnę nic zaproszę. Wracamy.

Nic czekając, ruszył w głąb lasu. Doman zdumiony tymi słowami
skierował się za nim i zanurzyli się w mrok. Jechali obok siebie
w milczeniu. Znużone konie co chwilę przechodziły w stępa, i tak
wlekli się godzina za godziną.

Zadcszczona, jesienna noc w lesie czarna była jak smoła. Ale
wreszcie Doman rozeznawać zaczął okolicę i ozwał się do Nawoja:

-Niedaleko już!

Nie otrzymał odpowiedzi. Wlekli się dalej i dobrze już po północy
dostrzegli na łysym stoku wzgórza budynki Domanowcj osady. Za-
dziwiło ich, że o tej porze przedzierały się pasma światła przez szpary
w okiennicach. Na szczekanie psów i rżenie koni otwarły się drzwi,
i Doman z Nawojem weszli do sieni. U progu Doman ujrzał zapłakaną
Czesławę:

- Po was, synaczku, przyjechali.

Pospiesznie weszli do izby. Na ich widok zza stołu powstał dworski
pachołek Sułek, który rzekł na powitanie:


Znużony i zaskoczony Doman nie mógł pozbierać myśli. W drodze
trapił się, że spóźni się jutro do Bietki i nie mógł teraz pogodzić się
z myślą, że wcale do niej nie pojedzie.

Doman zmilczał, zawstydzony i przygnębiony. Zjedli pospiesznie
i spać szli do komory, by choć parę godzin wypocząć. Legli, zrzuciw-
szy mokre szmaty i skóry. Po długiej chwili z ciemności ozwał się
szept Nawoja:

- Spisz?

-Nie- również szeptem odparł Doman.

Doman, choć znużony, głowił się nad dziwnymi słowami Nawoja,
wreszcie usnął ciężko. Znowu śniła mu się Bietka, ale jakoś źle.
Szczęściem, sen przerwała matka, trącając go:

- Czas wstawać, dnieje już.

Wyruszyli w słotny poranek. Gdy konie stały już gotowe do drogi,
Czesława ściskała Domana, hamując łzy. Potem Nawój przystąpił, by
ją pożegnać. Wzruszona uścisnęła i jego za głowę i rozpłakała się:

- Wracajże mi i ty. Rada ci zawsze będę jako dziecku. - Dzięki
wam, matko - rzekł dziwnie miękko.

Dosiedli koni i wkrótce zniknęli z oczu Czesławy, przesłonięci jej
łzami i.smugami deszczu.

PODSTĘP WRATYSŁAWA

N

awój i Doman gnali, ile sił w koniach. Nim dotarli do Krako-
wa, gromadka się powiększyła, gdyż i inni woje rozjechali się
po swych dworach i ninie podążali na wezwanie książęce.

W Krakowie nie zastali już księcia. Nie czekając na drużynę, wyru-
szył, otrzymał bowiem wieści, że Wratysław z zemsty za danie schro-
nienia Jaromirowi spustoszył pogranicze, nie zapuszczając się jednak
w głąb kraju, widno w obawie odcięcia. Nawój niepokoił się, że Bole-
sław, jak pod Grodźcem, wciągnąć się da w zasadzkę i ponaglał do-
wodzącego oddziałem Borzywoja Jastrzębca, by koni nie żałując, za
księciem gnali.

Niepokój jego jednak był próżny. Bolesław dobrze pamiętał upoko-
rzenie wyniesione spod Grodźca i postanowił je zatrzeć. Hamował
przyrodzoną gwałtowność, szedł szybko, ale ostrożnie, straże wysyła-
jąc naprzód, na noclegi nawet nie stawał w osadach, by nic zdradzać
pochodu i wieści czekał o nieprzyjacielu.

W spalonym i złupionym Raciborzu podjazd przywiódł jeńców,
przez których książę dowiedział się, iż Wratysław otrzymał już wieści
o jego pochodzie i cofa się na Morawy, mając widno nadzieję w le-
śnych gęstwinach przytaić się przed pościgiem.

Gniew Bolesława przypłacili jeńcy życiem. Ale książę nie dał mu
się ponieść i na nocleg stanął, by przed bitwą znużonym dać wypo-
czynek. Dzięki temu Borzywój ze swym oddziałem zastał jeszcze
księcia w Raciborzu, ku zadowoleniu Nawoja i radości Domana.

Późno w noc naradzał się Bolesław z Wszeborem i starszyzną, by
nie zaniedbać niczego i pomścić grodziecką porażkę, a napaści obrzy-
dzić Wratysławowi. Czech pewny był widocznie, że za tynami
Grodźca nie tylko uchroni się przed pościgiem, ale być może powtó-
rzyć zdoła zasadzkę. Szczęściem, nie mógł iść dość szybko, obciążo-
ny łupem i brańcami, Bolesław zaś nie tracił czasu i późny jesienny

105


świt jeszcze nic rozjaśnił nieba, gdy w bory okrywające gąszczem pa-
smo wzgórz za Odrą zanurzać się zaczęły wojska.

Szli szeroką ławą, gdyż bezdroże oraz plątanina pni, wykrotów i gę-
ste młodniki nie pozwalały poruszać się zwarcie. Szerzej jeszcze szły
gęsto rozrzucone oddziały straży. Posuwali się chyłkiem i tylko sze-
lest krzów i trzaski łamanego suszu przerywały ciszę leśną. Czasem
rozległ się tupot płoszonego zwierza, który wskazywał, że nie natrafili
jeszcze na szlak czeskiego pochodu. Po kilku godzinach przebyli
szczyt pasma i zstępować zaczęli w dół. Koło południa dotarli do
rzeczki, miejscami rozlewającej się w moczar i tu Bolesław wstrzy-
mał pochód, nie tyle dla wypoczynku, ile by w górę i w dół strumie-
nia wysłać konnych, którzy by na otwartych brzegach zbadali miejsce
czeskiej przeprawy. Wojska stanęły i jęły strawę warzyć, lecz jeszcze
nic zdążyły się pożywić, gdy wróciły zwiady, donosząc, że kilka sta-
jań poniżej widać świeży ślad przejścia Czechów.

Z podjazdem zjawił się Wszcbór, który szedł na lewym skrzydle.
Bolesław właśnie na koń siadał, by ruszyć wojska, gdy stary wojak
przystąpił do niego i wskazując na szczyty leżącego przed nimi pasma
wzgórz, powiedział:

1 Granica jednego z plemion śląskich.

Za chwilę rozdzielili się. Wszebór odszedł na południe, znużony
Borzywój powlókł się za śladem czeskiego pochodu, Bolesław zaś
skierował się na zachód. Doman i Nawój wprosili się do niego, choć
czuli w kościach jazdę do Śreniawy, niemal bez wypoczynku.

Tęgi Doman dobrze znosił trud, ale Nawoja trzymała jeno zawzię-
tość, z jaką śledził wszystkie poczynania Bolesława. Książę darł się
pod górę, jakby go kto ścigał. Ni chwili wypocząć nie pozwolił, sam
szedł na czele, własną ręką ciągnąc konia na stromych pochyłościach.
Ale też słońce dopiero zniżało się ku pogodnemu zachodowi, gdy
przekroczyli wał wzgórz i z małej polanki dostrzegli łysinkę leśną,
o której mówił Wszebór. Roiło się na niej od ludzi, którzy rąbali drwa
i rozpinali namioty, bo noce już były chłodne; spętane konie puszczo-
ne były na paszę.

Słońce schowało się za wzgórza i płomienie czeskich ognisk nabie-
rały barwy, w miarę jak znikało światło dzienne. Jednocześnie wsta-
wać zaczynał lekki opar, który wraz z dymami ognisk zasnuwał
obozowisko.

Bolesław pewny był już swego. Nie bardzo się nawet kryjąc, tym
mniej że mrok zapadał, ruszył w dół i zatrzymał się w wąwozie pod-
chodzącym niemal pod samą łysinkę. Ludzie znużeni byli do osta-
teczności, lecz Bolesław niecierpliwił się, czekając na wieści
o nadejściu Wszebora. Rad byłby zaraz uderzyć. Widząc jednak, że
ludzie walą się spać, gdzie który usiadł, pomiarkował, że lepiej za-
czekać do rana, niż wszczynać bitwę ze zmęczonym ludem. Obóz roz-
łożyć kazał, ognie naniecić i wieczerzę gotować. Nie krył się już
zupełnie, pewny, że mu Wratysław nic ujdzie.

Spostrzeżono polskie wojska zaraz, gdyż w czeskim obozie powsta-
ło zamieszanie. Po chwili od straży odezwały się głosy. Przychodziło
czeskie poselstwo.


Na widok nadchodzących Bolesław zerwał się gniewnie i sięgnął do
miecza, lecz przybyli zdali się tego nie dostrzegać. Posłów było
trzech, na czele szedł poważny i okazały mąż z długą, szpakowatą
brodą. Zbliżył się i przystanąwszy o kilka kroków, skłonił się głęboko.

-Czego chcecie? - rzucił popędliwie Bolesław. - Jako wilcy
zgłodniali podchodzicie lasami, by urwać co się da, gdy nie ma paste-
rza. A gdy widzicie łowcę z oszczepem i psiarnią, myślicie gadaniem
ujść rozpiętych sieci. Słów szkoda, miejcie się do walki!

Rosły mąż słuchał Bolesława z pochyloną kornie głową. Gdy książę
skończył, skłonił się powtórnie i odparł:

- Pan mój pokłonić się wam jeno kazał, jako niższy wyższemu. Od
walki nie zamierza się uchylać i za cześć ma sobie spotkanie z tak
znakomitym przeciwnikiem. Jeżeli jesteście godnym synem Kazimie-
rza, który czyny swe słonecznemu światłu ukazywał, pan mój jeno
prosi was pokornie, byście cierpliwi byli do dnia. Nie omieszka sam
służb swych wam ofiarować, byście się do niego trudzić nie musieli.

Tu skłonił się poseł po raz trzeci i patrzył badawczo w twarz Bole-
sława, gdy towarzysze jego rozglądali się tymczasem nieznacznie.
Bolesław odparł opryskliwie:

- Do rana się stąd nie ruszę. A o świcie albo wy przyjdziecie ku
nam albo ja ku wam. Możecie spać spokojnie.

Poseł pokłonił się znowu poważnie, mówiąc:

- Dziękujemy za przyrzeczenie. Śpijcie i wy spokojnie. Jeśli wam
przypadnie zwycięstwo, niech jego chwały ciemność nie gasi.

Jeszcze raz pokłonił się i odszedł poważnym krokiem.
Bolesław polecił setnikowi straże wyznaczyć i do spania się zbierał,
gdy zbliżył się Nawój.

- Wybaczcie, panie - powiedział. - Nie podoba mi się to poselstwo.
Po cóż je Wratysław wysłał, jeśli nie po to, by się upewnić, że noc
będzie miał przed sobą. Ja bym jeno doczekał, aż Wszebór dojdzie
i nie mieszkając uderzył.

Bolesław spochmurniał. Potem ręką machnął i odparł:

- Możeś i praw. Ale słowo się rzekło. Wyślij jeno ludzi do Wszebo-
ra. Uderzymy do dnia.

To rzekłszy, owinął się w skórę, bo chłód dojmujący ciągnął od la-
su, i za chwilę spał kamieniem.

Obudziło go lekkie dotknięcie. Zerwał się na nogi. Nad nim stał
Nawój i wskazywał ręką na czeskie obozowisko. Do świtu było jesz-
cze daleko, ale zamglone niebo już się rozjaśniało. W półmroku widać
było buchające wysoko płomienie ognisk czeskiego obozu. Nawój
ozwał się:

- Palą jak na Kupałę albo jakby woły piec mieli. Jeno ludzi koło
ognisk nie widać.

Książę, drżąc z podniecenia i niecierpliwości, wojska podnieść ka-
zał i gdy się zbierali, wypytywał Nawoja:

- Wszebór nadszedł?

O północy. Byli gońce od niego. Stoją za onym stokiem.

Bolesław, choć palił go gniew i niecierpliwość, przyznał Nawojowi
słuszność. Wysłano kilku ludzi, którzy wrócili po dłuższym czasie,
potwierdzając przypuszczenie Nawoja. Ruszyli tedy gromadą. Na ły-
sym stoku ogniska już się dopalały i bladły w świetle wstającego dnia.
Miast Czechów zastali tam już wojów Wszebora i Borzywoja, którzy
również zauważyli odejście Wratysława. Połączeni, ruszyli razem
w trop za ustępującymi.

Rozpoczął się mozolny pościg, trzy dni trwający. Szli ślad w ślad,
zagarniając przyzostałych, wybijając tylne straże, odbierając brańców
i łupy. Głównej siły Wratysława jednak nie dopadli. Rozwścieczony
przeniewierstwem Bolesław byłby ścigał przeciwnika aż do jego sto-


licy, ale przezorny Wszebór zdołał go przekonać, by się w osiadły
kraj nie zapuszczać, gdyż snadnie w zasadzkę wpaść lub odcięci być
mogą i nawet to utracić, co zyskali.

Bolesław wracał rozczarowany i zły. Roztropny jednak Wszebór rzekł:

-Na wojnie nie ma gniewu. Nie starczy sił, podstępu się chwytać
trzeba.

- Mierzi mnie taki podstęp. Ja bym słowo zdzierżył, choćbyśmy do
ostatniego wyginąć mieli.

Wszebór nieznacznie wzruszył ramionami i nic nie odrzekł, jeno
pomyślał, że Bolesław szczęście ma, iż żaden z sąsiednich władców
w równej mu sile stanąć nie może; ale szczęście lubi się odwrócić,
gdy się tego najmniej spodziewać. Nieznacznie splunął przez ramię
od uroku.

WROCŁAWSKIE BISKUPSTWO

B

olesław wyruszył z dworem do Wrocławia, by po śmierci sę-
dziwego Hieronima, obsadzić na opuszczonej stolicy kanonika
krakowskiego, Jana Jastrzębca. Krzywili się miejscowi, że
opuszczona godność nie któremuś z nich przypadła, ale Bolesław ob-
cego nie chciał i przeprowadził co zamierzył. Odebrał przysięgę wier-
ności od nowego biskupa, po czym pociągnął wraz z dworem do
Poznania i Gniezna.

Zazwyczaj myślą o wojnach i zdobyczach opanowany, mimo woli
skierować musiał umysł ku kościelnym sprawom. Okazało się, że we-
dle kanonicznego prawa nie bardzo jest komu Jana wyświęcić. Choć
mu kanonicy wrocławscy, przeważnie Niemcy z pochodzenia, przed-
stawiali, że po śmierci Aarona nikt w Polsce paliusza nie ma, a gnieź-
nieńskiej metropolii tak jak by nie było, bo z dawna władzy tam nikt
nie wykonuje, Bolesław ani słuchać nie chciał. Choć porywczy i zaję-
ły innymi sprawami, dość był przenikliwy, by spostrzec, iż rodzic je-
go wiedział, co robił, gdy w zburzonym państwie Kościół naprzód
odbudował. Toteż gdy Jastrzębiec napomknął, że jeszcze za Kazimic-
rzowych czasów gnieźnieński arcybiskup wyświęcił szwedzkiego bi-
skupa Osmunda, książę postanowił do Pietrka się udać, by omówić
sprawę sakry Jastrzębca.

Bieda była jeno z tym, że nie wiadomo gdzie Pietrka szukać, bo ka-
icdra jego wciąż jeszcze leżała w gruzach, a sam, nie wiedząc jak ra-
dzić, głowy sobie nic łamał i albo przesiadywał w majętnościach
swych nad Wisłą, albo po krewniakach i znajomkach w gościnę jeź-
dził. Polecił go Bolesław do Poznania ściągnąć i sam do biskupa Mi-
eli ała Awdańca zjechał tam na naradę.

U biskupa szczęśliwie zastał jego imiennika i swojaka, wojewodę
Michała. Biskup też zaraz oznajmił księciu, że Pictrek lada dzień nad-

111


ciągnie, jeno książęcy rybitwowie połów skończą na Wiecanowskim
jeziorze.

Mówiąc to, uśmiechnął się pasterz i dodał:

- Łacniej kota od ryb odciągnąć, niż Pietrka. Wydrą się winien
zwać, nie Brogiem.

Bolesław żachnął się o zwłokę, lecz wojewoda Michał rzekł:

Zmarszczył się Bolesław, lecz biskup, który znał niechęć młodego
władcy do obcych, rzekł:

- Nie ruszymy inaczej, a sprawa pilna. Raz się magdeburskie rosz-
czenia ukróci, a baczcie, jako Brzetysławowe zamiary osiągnięcia ko-
rony rozbiły się o to, że nie miał swego arcybiskupa.

Uśmiechnął się pod wąsem doświadczony pasterz, gdyż znając Bo-
lesława, wiedział, że niczym bardziej do odbudowy metropolii zachę-
cić go nie zdoła. Nie chybił, gdyż książę odparł:

- Robić, to zaraz!

Już się żegnał z biskupem i wojewodą i nie minęły trzy pacierze,
gdy siedział na koniu i sam ciągnął do Pietrka.

Zastał go w Mogilnie, gdy nad jeziorem, jak prawy wódz, wydawał
z zapałem rozkazy rybitwom. Pietrek radośnie powitał księcia i wraz
mówić zaczął o połowie, zachwalając obfitość ryb i pokazując co
większe sztuki, ale Bolesław uciął, mówiąc, że po niego przyjechał,
by wraz do Gniezna pociągnąć, nad odbudową stolicy się naradzić.

Pietrek skrzywił się, lecz nic nie rzekł, jeno klął na swoich ludzi,
niby to poganiając, a z żalem oglądał się na rybitwów. Bolesław zaś,
choć z południa już było, nie zgodził się nawet obiadować, jeno kazał
ruszać, i nocą dojechali do Gniezna.

Stanęli na Grzybowskim podgrodziu, które pierwsze się odbudowa-
ło po napadzie Brzetysława, gdyż obozem tam stała drużyna i załoga
grodu. Inne podgrodzia też pomału dźwigać się zaczynały z popiołów,
jeno na górze Lecha, w miejscu gdzie stał pierwotny gród, świeciła
w księżycowym blasku łysa, miejscami tylko chwastem i chaszczami
porosła pustać. Na tle nocnego nieba rysowały się poszczerbione ru-
iny kościółka św. Jerzego i katedry św. Wojciecha, obramione księży-
cową poświatą.

Bolesław, choć od wczesnego rana był w drodze, zaledwie coś prze-
trąciwszy, nie dał nawet Pietrkowi spokojnie spożyć wieczerzy:
Pójdziemy obaczyć katedrę - rzekł.

-A cóż tam patrzeć?! Kupa kamieni i tyle - mruknął Pietrek nie-
chętnie, ale widząc, że Bolesław zbiera się, ruszył i on. W milczeniu
dotarli na szczyt wzgórza.

Noc już była głęboka. W osadach i przygródkach światła pogasły,
nad okolicą panowało niepodzielnie księżycowe światło. Spokój i ci-
sza były dokoła. Bolesław zadumał się, tak że zapomniał niemal
o obecności Pietrka. W piersi jego wstawało jakieś nieznane uczucie.
Z miejsca, gdzie stoi, wyszła myśl i siła, która z zamętu walk, zatar-
gów i poziomych dążeń małych ludzi, wyłoniła państwo Chrobrego.
Zdała się tu wznosić jak opar, przejmując Bolesława nagłym dresz-
czem. Zapatrzył się w przeszłość i w siebie. Nie umiał nazwać swych
uczuć, bo były pokorą wobec wielkiej przeszłości i dumą, że jemu jest
dane odbudowywać z gruzów wspaniałe dzieło przodków. Z zamyśle-
nia wyrwał go głos Broga:

- Piękne tu są jeziora, jeno woje wasi biorą ryby bezprawnie, bo po-
łów należy do mnie.

Bolesław jakby nie dosłyszał powiedzenia Pietrka.

- Czy to prawda - zapytał - że relikwie świętego Wojciecha ocalały
przed grabieżą?


Pietrek wskazał widniejące opodal ruiny katedry.
-Tam!

Ruszyli stokiem ku Żuławom. Po chwili milczenia Bolesław ode-
zwał się:

-Wybaczcie! Tedy ja pojadę przodem, a wy pociągniecie za mną,
kiedy wam się zda. Byleście jeno znowu nie zaczęli ryb łowić!

Pojadę z wami - rzekł nieco udobruchany Pietrek. - Jeno pomnij-
cie, byście się nie zdarli na nic. I wy nie zawsze będziecie mieli dwa-
dzieścia lat.

- Ale ninie mam - zaśmiał się Bolesław.

Niewysoko jeszcze wzbiło się słońca, gdy orszak książęcy mijał
Bielidło, zanurzając się w puszczę, ciągnącą się prawie bez przerwy
do Poznania. Nim las zasłonił Gniezno przed oczyma odjeżdżających,
Bolesław przystanął i obejrzał się. Z dala, w słonecznym świetle wi-
dać było ludzi, nie większych z odległości od mrówek i jak one roją-
cych się pracowicie przy gruzach katedry. Patrzył przez chwilę, po
czym zawrócił konia i pokłusował na czoło orszaku. Miło jest wojo-
wać, ale i budować miło! W niespokojnej głowic kłębiło się od wiel-
kich zamiarów.

Posłańcy Bolesława nic zastali Suły w Krakowie, gdyż swoim zwy-
czajem bawił w gościnie u Sieciecha, ostawiwszy sprawy na głowic
Stanisława, który też poselstwo odebrał i zaraz pchnął gońca do Mo-
rawicy, sam zaś udał się do Wolkmara. Zamyślony był i chmurny.

Scholastyk jak zazwyczaj siedział nad księgami. Gdy Stanisław
wszedł, podniósł na niego zaczerwienione oczy i po chwili milczenia
zapytał:

- Co nowego, bracie?

Stanisław nie zaraz odpowiedział. Chodził jakiś czas po izbie. Po-
tem przystanął przed Wolkmarem i rzekł:

- Wyjdźmy! Duszno tu!


Wolkmar zebrał się niechętnie. Szli koło wałów, przez dziedziniec,
ku Wiśle. Zapadała już ciepła noc letnia; w krzach nad rzeką darły się
słowiki, od Żabiego Kruka rozbrzmiewał żabi chór. Na ciemniejącym
niebie jedna za drugą rozbłyskiwały gwiazdy.

Pięknie było, ale kapłani zdali się nie widzieć i nie słyszeć, co się
wokół nich dzieje, zajęci rozmową. Przystanęli przy częstokole nad
stokiem. Nie zauważyli też, że opodal w załamaniu wału stoi jakaś
postać i patrzy na Wisłę, na gasnące na wodzie ostatnie poblaski za-
chodu. Mówili półgłosem, lecz w wieczornej ciszy słychać było wy-
raźnie każde słowo:

lesław zwołuje niby radę, ale taka to i rada, co mu jeno przytakuje,
a jeśli i nie, to jest bezsilna, gdy on zrobi, co zechce. Wydrzeć mu
władzę trzeba, a wydrzemy, czas się będzie z wielmożami, czy z Sie-
ciechem ujednać, w czym prawo Kościoła, a w czym ich.

Mnie odwagi nie braknie - rzekł dumnie Stanisław -jeno siły mi
brak. I prawa! Ale niech je uzyskam, nic cofnę się przed niczym!

- Bóg wam da siłę i prawo. Ale pomnijcie, że słyszy i pamięta sło-
wa wasze.

Słyszał je i spamiętał Nawój. Gdy kapłani odeszli, długo jeszcze
stał zamyślony.

SŁOWA PRAWDY

S

łuszne były przewidywania, że Suła z księciem nie zadrze. Bi-
skup bowiem ani słuchać nie chciał o oporze, czy wysuwaniu
jakichś roszczeń dla swej stolicy, co przysporzyłoby mu jeno
pracy i odpowiedzialności. Sieciecha, który mu korzyści przedstawił,
jakie by z uzyskania pierwszeństwa w polskim Kościele dla rodu ich
wyniknęły, ofuknął:

- I tak Nałęczom nie równać się z Toporami, a Bolesławowi posłu-
szeństwom przysiągł, tedy go nie złamię, bobym czci uchybił.

Gdy Wolkmar, wzburzony do głębi, z ksiąg swych przekonać Sułę
usiłował, że czasem posłuszeństwo nie tylko cnotą nie jest, lecz bywa
grzechem, zwymyślał scholastyka od głupich mędrków i chłostą za-
groził, jeśli wtrącać się będzie w nieswoje sprawy; zabrał poczet i po-
ciągnął do Wrocławia, gdzie na Matkę Bożą Zielną Jan uroczyście na
stolicę został wprowadzony.

Bolesław, korzystając ze zjazdu najwyższych kościelnych i świec-
kich dostojników, dni całe trawił na naradach, jak braki usunąć i nad-
robić zaniedbania. Wykazywał przy tym myśl szeroką, gorliwość
i szczodrość aż nadmierną. W Mogilnie postanowił ufundować klasz-
tor Benedyktynów, którzy stanowić będą tymczasową kapitułę Pictr-
kowej stolicy, opat zaś służyć będzie biskupowi pomocą i radą.
Fundował liczne kościoły, a za przykładem pana fundowali je wiel-
może i kościelni dostojnicy. Wojewoda Michał zobowiązał się zało-
żyć i uposażyć klasztor w dziedzicznym Lubinie, Suła - kościół
w Kazimierzy Małej, inni - gdzie komu serce kazało. Zdało się, że
Bolesław od razu przywróci Kościołowi świetność, osiągniętą za pra-
dziada, gdy niespodzianie przybył goniec od nakielskiego komesa Sę-
dziwoja Pałuka z wieścią, że Prusacy, w przypuszczeniu, że książę
jeszcze na Węgrzech i w Austrii wojuje, wpadli na Pomorze, mordu-
jąc i grabiąc.

Bolesław, jak stał, nie żegnając nawet biskupów i ostawiwszy nie-
pokończone sprawy, w kilka koni pognał do Poznania. Wojewoda
Michał z trudem jeno wymóc zdołał na księciu przyrzeczenie, że nie
porwie się na podobne jak w Grodźcu szaleństwo i prócz pancernych
weźmie też łuczników i tarczowników, którzy w lesistych i bagni-
stych okolicach więcej nieraz niż ciężka jazda zdziałać mogą. Bole-
sław skrzywił się na przypomnienie, ale nie mógł sam przed sobą
zaprzeczyć, że pod Grodźcem jeno dzięki rychłemu nadejściu woje-
wody siebie i wojska nie zgubił, przyrzekł więc zastosować się do rady.

Niemniej wojewoda nie był całkiem uspokojony i choć Bolesław
zlecił mu dalsze prowadzenie narad w sprawach kościelnych - pona-
glał ich ukończenie, a po kilku dniach podążył wraz z biskupem do
Poznania.

Awdaniec po przybyciu zastał już tam pomyślne wieści o odparciu
najazdu i srogiej klęsce Prusaków, lecz gdy wezwawszy posłańców
wypytywać ich jął o przebieg wyprawy, stropił się i zmierzchła jego
radość. Choć opowiadali ostrożnie, męstwo Bolesława pod niebo wy-
nosząc, doświadczony wódz wraz poznał, że Bolesław bez potrzeby
drogo za zwycięstwo zapłacił. Mimo iż donosili, że książę nadciąga,
Michał niespokojny wybierał się naprzeciw, lecz nie zdążył jeszcze
z grodu wyruszyć, gdy już zewsząd biegli mieszkańcy, by patrzeć na
wjazd księcia. Wyległy na powitanie lud, pokrzykiwać począł, ale
niepewnie. Za księciem człapało około dwustu pancernych, za nimi
zaś tłum jeńców i wozy z łupami.

Z ciżby raz po raz rozlegał się to krzyk, to płacz kobiecy. Wojewo-
da blady był i usta mu drżały, gdy przystąpił witać Bolesława. Książę,
mimo iż twarz miał butną i zaciętą, zgnębiony był widocznie. Weszli
razem do dworca. Szatni zdjęli Bolesławowi zbroję, a on znużonym
ruchem opadł na ławę. Wojewoda stał przed nim wzburzony. Gdy
szatni wyszli, ochrypłym głosem zapytał:

W oczach wojewody zabłysła niemal rozpacz; znał każdego z tych
wojów, sam wypieścił każdego człeka i konia; swojaków i krewnia-


ków miał między nimi i syna pierworodnego, siedemnastoletniego
młodziana. Wiedział ile wdów i sierot pozostało i wiedział, że nie uj-
rzy już swego najmilszego, w którym największą pokładał dumę i na-
dzieję. Czapką cisnął o ziemię, zakrzyknąwszy:

-Prawie trzystu pancernych straciliście na to pruskie robactwo?!
Dowódcę, który by mi z takim zwycięstwem wrócił, ściąć bym kazał!

Bolesław zerwał się, blady z wściekłości:

Wojewoda rzucił się na ławę, zakrywając oczy rękoma. Bolesław
stał drżący i zmieszany. Po chwili przyskoczył do wojewody i obej-
mując go zawołał:

- Posłuchajcie! Nie winujcic mnie! W rzece potonęli, przeto, że
w żelazo zakuci. Żeby nie Doman, i ja bym zginął. Nic żałowałem
i własnego życia!

Wojewoda ręce odjął od pobladłej twarzy i zaczerwienionych oczu
i jeno głową kiwał; westchnął ciężko:

- I my wam swego życia nie żałujemy; od sześciu pokoleń oćce moi
i dziady waszym służą i żaden swoją śmiercią nie sczeznął, jeno padł
w polu. Nie wypominam wam naszej krwi; jeno syna stracić, jak kota...

Wojewoda zaciął się, lecz przemógłszy się, mówił dalej:

- Darmo krwi wylewać nie wolno, a i wasza nie do was należy. Nie
męstwa wam brak, jeno rozsądku, który przyjdzie z wiekiem, tylko go
dożyć musicie. Źle byśmy wyglądali pod niedołężnym bratem wa-
szym. Srodze już nas Bóg doświadczył śmiercią waszego rodzica.

Bolesław chmurnie zadumany słuchał dalszych słów wojewody:

- Wżdy was prosiłem, byście pancernych jeno wtedy używali, gdy
szyk rozbijać trzeba, lub pościg czynić za uchodzącymi.

Książę zarumienił się, lecz odparł szorstko:

- Choćbym wam dał sąd nad sobą, przecie i wtedy wysłuchać by-
ście mnie musieli, nim potępicie!

-Nie potępiam, jeno mi żal i zgryzota, i o przyszłość niepokój. Ale
mówcie, proszę, jeśli wola wasza.

- Tedy słuchajcie: wysłałem wedle waszej rady gońców do Żnina,
Łekna i innych grodów, by piesi co rychlej na Nakło ciągnęli, skąd
miałem ich zabrać. Źlem uczynił, czy dobrze?

Michał głową pokiwał, a Bolesław mówił dalej:

-Nie przerywajcie; ruszyłem z pancernymi i nakielską załogą,
zwiady przodem wysyłając. Wieczorem doniesiono mi, że Brdę prze-
szli i zalegli obozem. Ostawiłem pieszych i puściłem się za nimi,
w nadziei, że przed zapadnięciem ciemności rzekę zdołam przebyć
i rozprawić się z nimi. Nim dotarłem do brodu, noc się zrobiła czarna,
że i ręki własnej nie ujrzysz, a potem deszcz się puścił ulewny. Do-
czekałem do rana i choć piesi nie dociągnęli, bo gdzieś pobłądzili
w ciemnościach, dojechałem do brodu i patrzę. Rzeka wodę toczy,
kalną jak polewka z juchy, bród jeno po rozjeżdżonych brzegach ro-
zeznać można, a na drugim brzegu stoją straże pruskie. Postrzegli nas
i śmieją się, a o strzelenie z łuku obóz się zbiera do odejścia. Wozy
wyjeżdżają, stada bydła i koni pędzą, a gromady naszych jeńców, po-
wrozami powiązanych, podnoszą wrzask wielki; widno też nas do-
strzegli. Ciemno mi się zrobiło przed oczyma z wściekłości. Ani nic
wiem kiedym w wodę skoczył, ani kto za mną. Tyle jeno, że gdy koń
mój już tylko nozdrza miał nad wodą i znosiła go fala, Doman, co bez
zbroi był, sam w wodę skoczył, a mnie podał swego konia. Wypadłem
na brzeg i natarłem na straże. Stali jako pogłupieli.

- Juści! - mruknął wojewoda.

Ale Bolesław w podnieceniu nawet nie dosłyszał i ciągnął:

- Małom się z nimi zabawił, a już i inni koło mnie. Uderzyliśmy.
Kto z Prusów nie legł, albo się nie przytaił, tego w pętach przywio-


dłem. Jeńcy nasi, cośmy ich uwolnili, po nogach mnie całowali. Ra-
dość była, ale krótka. - Bolesław zaciął się.

- Zebrałem wojów - podjął - i obóz zakładać każę, by wypocząć
i pożywić się po walce, a szaty przemokłe wysuszyć. Patrzę, a tu ni
połowy moich wojów nie ma. Pytam, gdzie są, bo legło może" kilku.
Potonęli. A wżdym ja nawet nikomu w wodę za sobą skakać nie kazał!

Michał smutno pokiwał głową:

Wojewoda westchnął i mówił dalej:

NA KSIĄŻĘCYM DWORZE

S

tary gródek w Morawicy po śmierci Bogufała opustoszał. Rzad-
ko brzmiały dziedzińce łowieckim gwarem, wielu wojów,
których zmarły wojewoda zwykł trzymać przy sobie, rozjechało
się do swych dworców. Choć czas żałoby dawno minął, młody Sie-
ciech mi uczt nie wyprawiał, ni sam nie jeździł w gościnę, na dworze
krakowskim nie pokazując się zgoła. Różnie ludzie tłumaczyli jego
odosobnienie, większość jednak przypuszczała, że w niełasce będąc
u młodego władcy, pragnie zejść księciu z oczu. Z rzadka też kto od-
wiedzał dworzyszcze, które dawniej niemal bez przerwy skupiało co
możniejszych, prawie jak dwór książęcy. Najczęściej jeszcze zajrzał
chyłkiem ktoś z krewniaków, i zabawiwszy niewiele - wyjeżdżał.
Najstarszego i najmożniejszego pnia Starżów dziedzica z dawnego
nawyku za głowę rodu uważali, choć Sieciech młodzik był jeszcze,
niewiele ponad dwadzieścia lat liczący.

Tylko Suła, który z sakrą biskupią przyjął imię Lamberta, zjeżdżał
tu hucznie z dworem, psiarnią i służbą, i przesiadywał nieraz tygo-
dniami całymi, więcej po borach za zwierzem się uganiając, niż prze-
bywając w dworcu. Toteż w jasny, styczniowy dzień, jeno strażnik
zobaczył na krańcu równiny ciągnącej się ku Krakowu, widoczne na
roziskrzonej bieli drobne postacie konnych i jeszcze mniejsze, lecz
bardziej ruchliwe - psiej czeredy, biegł do dworca oznajmić przyjazd
biskupiego dworu.

Sieciech, który zwyczajem swym, długo w noc przesiedział wraz
z zaufanym domownikiem, dalekim krewniakiem Fałkicm, wstawał
dopiero z łoża. Wiadomość przyjął bez radości, niemniej zaraz wydał
zarządzenie wystawnego przyjęcia dostojnego gościa, a sam przybie-
rał się pospiesznie, tak że nim orszak dojechał, Sieciech stał już przy
bramie z. pokłonem i powitaniem. Zaraz też prowadził biskupa do

123


świetlicy, gdzie zastawione już były stoły. Wiedziano, że czcigodny
pasterz lubi dobrze zjeść, a nie lubi czekać, gdyż mu do boru pilno.

Suła, który nad wszystko lubił łowy, a piękny, słoneczny dzień na-
stroił go pogodnie, życzliwie przywitał młodego gospodarza, a rad, że
posiłek już przygotowany i zwłoki nie będzie, zaraz od progu, klepiąc
Sieciecha przyjaźnie, zakrzyknął:

-Za pachołka do przełaju nie pojadę, bo nie bywało u nas tego -
dość szorstko odparł Sieciech. - Zaś turom gnaty łamać, do czasu
sztuka, jako wiecie z rodzicem moim się przydarzyło; ja zaś wolę
swoje na co innego zachować.

Chciał mówić coś dalej, lecz Fałek trącił go nieznacznie, więc
umilkł. Suła, choć niezbyt bystry, pomiarkował się również, umilkł
i wziął się dojadła, po czym obtarłszy brodę rękawem, powiedział:

- Pożywiłem się godnie, rad bym i ciebie kiedy ugościł; będę wra-
cał z łowów, to cię zabiorę. Ciżba ninie w Krakowie, na dworcu, ale
u mnie miejsca nie zbraknie dla ciebie. A młodemu rozerwać się trze-
ba i o ludzi otrzeć. Gwarno tam teraz jak nigdy, a najwięcej ruchu ro-
bi Jaromir. Przez dzień pije i w kości gra, nocą ugania za dziewkami,
że po podgrodziu i osadach ludzie muszą drzwi na noc zapierać. On
też czeka na praskie biskupstwo, jeno sobie tym życia nie truje. Jesz-
czem takiego opoja i kostery w duchownym stanie nie widział. Ale
człek wesoły a możny, poznajomić się z nim warto. Przyjeżdżaj!

- Pomyślę o tym - odparł Sieciech, bez poprzedniej niechęci.
Wyprawił biskupa, przyrzekając, że przed nocą ku niemu nadciągnie.
Gdy ucichł gwar wyjeżdżających, wydał rozkazy przygotowania

koni i sprzętu do łowów, a sam udał się do komory i przybierać się
jął, zamyślony. Tak go zastał Fałek.

- Nad czym dumasz?

Jechać na dwór, czy nie jechać!

Doman i Nawój stali na południowym wale krakowskiego grodu,
patrząc na widne w przejrzystym powietrzu, dalekie, śniegiem okryte
góry. Z podwórców dolatywał gwar, natomiast rozległy przed nimi,
nieskazitelną bielą okryty kraj, stał już w ciszy zachodu. Dalekie góry
zasnuwac zaczynała mgiełka, skośne promienie słońca różowiały, na
śnieżnej płaszczyźnie kładły się błękitne cienie. W szklistym powie-
trzu wzrok leciał w dal niezmierzoną. Brał siarczysty mróz.

- Wracajmy do dworca - pierwszy oz wał się Nawój.


- Lepiej tu. Postójmy jeszcze - odparł Doman niechętnie. - Spoko-
ju teraz ni chwili.

Nawój nie odpowiedział, widocznie nad czymś zamyślony. Po
chwili odezwał się, jakby myśl własną snując dalej:

- A cóże Sieciech dzisiaj zdziałać może?! Będzie służył jako inni.
Nawój nic nic odrzekł, ale nic zdawał się przekonany.

Ruszyli ku dworcowi. Przez serca w okiennicach świetlicy wybie-
gały w mrok promienie światła i dochodził gwar rozpoczynającej się
uczty. Młodzi zawahali się. Doman westchnął:

Weszli przez zatłoczoną ludźmi sień i usiedli na krańcu ustawione-
go w podkowę stołu.

Choć wielu biesiadników kręciło się po świetlicy, zamieszanie czy-
niąc, Nawój wraz zauważył, że nie ma Sieciecha, ni biskupa. Także
książęcy stolec na podwyższeniu stał pusty, jeno po prawej jego stro-
nie rozpierał się młody, bogato ubrany mąż, z wyraźnym zniecierpli-
wieniem mówiący coś do sąsiada.

Nawój szepnął do Domana:

W wyrazie pięknej i młodej jeszcze twarzy praskiego kanonika,
a brata czeskiego króla, było coś zwierzęcego; zwierzęca, nieopano-
wana siła przebijała również z całej jego potężnej postaci i szybkich,
nieprzewidzianych ruchów. Bystre natomiast oczy, o nieprzyjemnym
wyrazie, przytajone były i chytre. Poznać z nich było można, że potra-
fi się miarkować, gdy mu potrzeba, lub gdy na silniejszego trafi.

Jaromir, korzystając ze sporów między bratem a Bolesławem, sie-
dział w gościnie u polskiego księcia, wraz z licznym orszakiem swych
stronników, którzy na równi z nim uchodzić musieli przed Wratysła-
wem. Czas dzielił między rozpustę w nocy, a łowy i gonitwy we dnie,
nic zaniedbując jednak nawiązywania stosunków z każdym, o kim
przypuszczał, że ma, lub może mieć znaczenie. Mimo całej gwałtow-
ności i chciwości, z ludźmi, których zaskarbić sobie pragnął, umiał
być tak układny i hojny, że poparcie u nich znajdywał przed księciem.
Co większe zabijaki w drużynie również lubili go dla jego skłonności
do zabaw i bitki. Jeno prości ludzie nienawidzili go i bali się, gdyż
jeśli kogoś nie potrzebował, lub się go nie lękał, krzywdził. Skargi
zaś, jakie zanoszono przed sędziego Zbyluta, nie zdały się na nic,
gdyż Zbylut jeno wzruszał ramionami, mówiąc, że nie służy mu sąd
nad gościem.

Nie cierpiał go również Doman, choć Jaromir widząc, że Bolesław
szczególnie wyróżnia młodego woja, zjednać go sobie usiłował po-
chlebstwem i podarunkami. Doman unikał go; i teraz usiadł jak najda-
lej od czeskiego księcia, lecz bystre oczy Jaromira dostrzegły go
w zamęcie panującym w świetlicy. Pochyliwszy się, powiedział coś
do siedzącego obok dworzanina swego, który przepchnął się przez
tłum i podszedł do Domana:

Wstał pierwszy i pociągnął za sobą Domana. Gdy docisnęli się do
Jaromira, Czech zaśmiał się, mówiąc:

- Wiem, że pić nie lubisz, ale jeden puchar możesz ze mną wychylić.


Sam niejeden już wypił widocznie, gdyż oczy mu lśniły, a na zaru-
mienionej twarzy świeciły kropelki potu. Pić zresztą mógł jak smok,
bez widocznego skutku, natomiast stawał się jeszcze bardziej nieobli-
czalny. Dlatego nawet zabijaki, którzy pijali z nim razem, pilnie ba-
czyli, kiedy przebierze miarą, gdyż i ubić człeka niczym było dla niego.

Jaromir skinął na podczaszego, by nalał kubek Domanowi, który
usiadł przy nim. Przypił do niego i przygarnął go ręką:

- Gładkiś jak dziewczyna; szkoda, żeś pachołkiem.

Domana ogarnął niesamowity wstręt. Usiłował się wywinąć
z żelaznej ręki byłego kanonika, który nie puszczał go, śmiejąc się
obleśnie.

Nawój, który usiadł naprzeciw, ozwał się:

Jaromir zaśmiał się i puścił Domana. Niespodzianie, nie oglądając
się, sięgnął za siebie i pochwycił przechodzącą młodą dziewczynę,
która niosła misę z kołaczami. Krzyknęła przerażona, lecz on przy-
garnął ją bez wysiłku i posadziwszy sobie na kolanach, bezwstydnie
sięgnął do jej podołka. Chciała się wyrwać, lecz nic puszczał. Nagle
Doman, nie panując nad rozdrażnieniem zerwał się, i z całej mocy
wyciął Jaromira w ramię.

Przez mgnienie oka Jaromir siedział spokojnie. Z nagła odrzucił
dziewczynę i błyskawicznym ruchem chwycił Domana za gardło,
a drugą pięścią zamierzył się, by go w twarz uderzyć. Nawój jednak
szybszy był. Porwał stojący przed nim kielich i cisnął w zaciśniętą
pięść Jaromira, przecinając palce do kości. Jednocześnie krzyknął:

- Książę!

Jaromir puścił Domana, który stał blady i drżący ze wzburzenia.
Wszyscy umilkli i zwrócili się ku wejściu. Istotnie słychać było liczne
kroki w sieni. Drzwi się otwarły i ukazał się w nich stolnik Czestek
Poraj z Imielna, oznajmiając przybycie księcia.

Bolesław wszedł szybkim krokiem, zmierzając ku swemu miejscu.
Za nim, z Sieciechem pod ramię kroczył biskup Lambert Suła, z tyłu

zaś widać było kanonika Stanisława ze Szczepanowa. Wielu z obec-
nych nie wiedziało jeszcze o przyjeździe Sieciecha, toteż na widok
komesa rozległ się szmer zdziwienia.

Przybyli usiedli za stołem. Bolesław patrzył na Jaromira, który ssał
pięść, odpluwając krew oraz na stojącego jeszcze, widocznie wzbu-
rzonego Domana.

Bolesław zmarszczył się i spojrzał pytająco na Domana, lecz Nawój
ozwał się pierwszy:

Wszyscy dookoła, nastawili uszu, mało kto bowiem w rozgwarzc
zmiarkował zajście. Bolesław z kolei zwrócił się do Jaromira, który
nie czekając na zapytanie, rzucił:

Łuna zalała oblicze Jaromira, ale odparł spokojnie, z ledwo do-
strzegalną drwiną:

-Nie żądam, byście ukarali Domana, skoro tak go lubicie. Żebym
ja miał takiego krasnego pachołka, tęż bym spokojniej koło niewiast
chodził.

Bolesław, który zwrócił się tymczasem do Suły, zaledwie dosłyszał
odpowiedź i machnął lekceważąco ręką. Inni jednak usłyszeli.

Tymczasem zapanowało ożywienie i uczta potoczyła się dalej.


Doman wyszedł, aby obejść straże. Za nim wyruszył Nawój. Po
gwarze, jaki panował w świetlicy, cisza zdała się w uszach dzwonić.
Jeno zmarznięty śnieg skrzypiał dźwiękliwie pod ich stopami. W mil-
czeniu obeszli gród. Gdy skończyli obchód, Doman zapytał:

Tedy wyjdźmy z grodu. Dawno nie chodziłem po polach. Noc ta-
ka jasna.

Znanym sobie przełazem opuścili się z wału i zsunęli po stoku
wzgórza na brzeg stawu. Żabi Kruk leżał przed nimi jak płachta bez
skazy, jeno środkiem, ciemniejszym pasmem znaczyła się ścieżka,
którą ludzie z osady nad Rudawą, skracając drogę, wydeptali do gro-
du. Doman i Nawój puścili się nią po lodzie, jeden za drugim, bo
ścieżka była wąska. Dopiero gdy przeszli na drugi brzeg. Nawój
zrównał się z Domanem i zagadnął:

- Po co ci było zadzierać z Jaromirem? Nic by się dziewce nie stało.
Doman, nie od razu, odpowiedział:

- Nie cierpię Jaromira. Mierzi mnie. A jak pomyślałem, żeby tak
kto z Bictką...

Nawój wzruszył ramionami:

Doman wzruszył ramionami lekceważąco:

Doman dogryzki Jaromira nie zrozumiał, natomiast na wzmiankę
o Bietce obruszył się i odparł:

Przecie to dziecko prawie. Żebym bez gęby do niej przyjechał, też
się ucieszy. Jeno ty wszystko widzisz tak jakoś krzywo.

- Może! Jeno myślę, że gdybym nie miał krzywej gęby, nie wi-
działbym krzywo. Dlatego dziękuj Bogu, że ty nie masz takiej.

Umilkli. Minęli osadę nad Rudawą i szli brzegiem rzeczki, omijając
krze. Niemal nadziali się na lisa, który widno pod osadę podchodził,
gnany głodem. Jeno zakręcił kitą i wyciągnięty jak strzała popędził po
białej płaszczyźnie. W jaskrawym świetle pełnego a zmalałego od
mrozu księżyca, długo jeszcze widzieli ciemniejszą plamkę lisiego
futra na lśniącym kobiercu śniegu, aż rozpłynęła się w błękitnawej
dali. Doman westchnął:

Łupieże teraz najlepsze. Lubiłem za drobnym zwierzem w takie
noce się wałęsać. I psa mam, Skoka, co tchórza ze zmarzniętej ziemi
wykopać wydoli, a za kuną na drzewo się wspiąć. Teraz cni mu się
pewnie i zależał pole, bo nic ma komu z nim chodzić. Pojechałoby się
do domu!

- Książę cię nie puści, bo potrzebuje wciąż ciebie. Niedawno zresz-
tą byłeś w domu.

Doman rzekł po chwili:
Wracajmy; jeno człek się wyrwie z tego gwaru, wraz tężyć zaczy-
na za swymi.

-Żebyś sobie białkę przylubił jako inni, zaraz by ci się za Bictką
mniej cniło. Mało ich wdzięczy się do ciebie! Przyjdzie na Bietkę
czas, to ją pojmiesz, a przestaliby się z ciebie podśmiechiwać i szep-
tać po kątach o księciu.

Doman dopiero teraz zrozumiał i ciemny pąs, widoczny nawet przy
księżycowym świetle, wystąpił na jego lica. Na chwilę aż zaniemówił
7. oburzenia:

Jeno mi powiedz, kto się waży, to mu się wraz odechce.


W Domanie zawrzało; odwinął rąką i palnął Nawój a przez łeb, aż
mu czapka spadła.
Schylił sią po nią i otrzepywał ze śniegu; po chwili ozwał sią:

- Żebyś mnie kiedyś przepraszać nie musiał, iżeś mnie niesłusznie
uderzył.

Ale Domanowi już przeszło rozdrażnienie. Przygarnął Nawoja i za-
krzyknął:

W milczeniu już doszli do grodu, każdy zająty własnymi myślami.
Z świetlicy jeszcze dochodził gwar uczty. Nawój, wracając myślą do
przyjazdu Toporczyka, rzekł:

- A Sieciech już sią wkrącił. Bolesław łacno zapomina, choć sią
odgrażał, że mścić sią bądzie za rodzica.

-Zda mi sią, że lepiej, iż sią nie mści. Spokój bądzie. Zresztą Sie-
ciech przecież Ryksy nie wyganiał, bo go nie było na świecie.

- Z rodu kozieł rogaty! - mruknął Nawój.
Weszli do swej izby i przemarznięci usnęli prądko.

W

promieniach obmytego wiosennymi dżdżami, ciepłego
słońca kwietniowego, dwoje rysich kociąt po raz pierwszy
zobaczyło świat. Z ciemności ojczystej dziupli, zgłodniałe,
daremnie piskliwie wzywały matki; niezdarne jeszcze, wspięły sią ku
świecącemu w górze otworowi. Czepiając sią pazurkami chropowatej
kory dębu, zsunęły się tyłem na ziemię.

Mrużyły żółte, wytrzeszczone ślepki od nadmiaru światła, tak że je-
no ciemne kreski przecinały źrenice. Nie potrzebowały jednak rozglą-
dać się, by znaleźć matkę, która leżała rozciągnięta u stóp drzewa,
grzejąc się na słońcu. Nie podniosła nawet głowy, słysząc, że nadcho-
dzi jej potomstwo; jeno zadrgały jej uszy i leniwie poruszył się krótki
ogon. Zmusiła swe małe, by wyszły na świat. Czas im zacząć go po-
znawać, teraz, gdy uśmiecha się wszystko, gdy życie rysia jest łatwe
i przyjemne. Ptactwo już siedzi na gniazdach, młodego zwierza moż-
na znaleźć wszędzie. Nie trzeba czaić się dniami całymi w bezruchu
na mrozie, by głód zaspokoić.

Sutki rysicy nabrzmiałe były mlekiem i małe dobrały się do nich co
rychlej, tłamsząc zawzięcie przednimi łapkami pierś wezbraną drapież-
ną miłością, gotową porwać się przeciw światu całemu w obronie swe-
go potomstwa. Stara leniwie jęła wylizywać miękkie futerka kociąt.
Gdy skończyła, wyciągnęła się znowu, mrużąc oczy, małe zaś, przywy-
kłe już do światła, rozglądały się ciekawie, pełzając niezdarnie od traw-
ki do kamyka, obwąchując wszystko, trącając łapkami i próbując gryźć.

Ryś - nie człowiek, niewielu ma wrogów, których by musiał się
obawiać, ale gdy młode nieruchawe są jeszcze, trzeba szczególnej
ostrożności. Toteż uszy śpiącej rysicy pełniły straż za nią; sterczące
z nich pęczki sierści, drgające pod najlżejszym podmuchem ciepłego,
wiosennego wietrzyka, zdały się kierować uszyma jak żywą istotą,
czujną i baczną na każdy odgłos.

133


Zagapione rysięta nie wiedziały, co się stało, gdy nagle stara pode-
rwała się jak sprężyna, chwyciła jedno z nich w zęby, susem dosko-
czywszy do otworu dziupli, wrzuciła małe do ciemnego wnętrza
i zeskoczyła po drugie, zanim zdumione zdążyło poskarżyć się pi-
skiem na osamotnienie. Gdy żalić się zaczęły, że przerwano im tak
miłą i nową zabawę przydusiła je potężną łapą i nakryła swym ciałem.
Czuły, że natężone jest i gotowe do walki. Zawierzyły matce, że trze-
ba ucichnąć i zamilkły, choć długo jeszcze żaden odgłos nie zdradzał
grożącego im niebezpieczeństwa. Potem i one usłyszały miarowe
dudnienie, jakie wypełniło dziuplę huczącym odgłosem od drgań zie-
mi. Coś zbliżało się do ojczystego drzewa, przeszło całkiem blisko
i zaczęło się oddalać. Napięcie ciała rysicy zelżało; bezszelestnie
wspięła się i żółtymi ślepiami śledziła oddalającego się jeźdźca. Jesz-
cze chwilę tkwiła w otworze, póki nie umilkły odgłosy, po czym ze-
skoczyła na ziemię, by nadal spać w słońcu, czuwając słuchem.

Ostrożność tym razem była niepotrzebna. Doman jechał tak zadu-
many, że nie byłby dostrzegł nawet niedźwiedzia. Oczy jeszcze pełne
miał Bietki, do której wyrwał się był na kilka godzin, ciągnąc opodal
przejazdem wraz z księciem na wyznaczony zjazd wielkanocny na
wiślanej kępie w Solcu, gdzie od pradziadów odbywały się wiece.

Pochylające się słońce przypominało jednak Domanowi, że pospie-
szać trzeba; choć Siwek dobry koń, zapoci się jednak, by dotrzeć
przed nocą do Wiślicy, dokąd książę przodem pociągnął z kilkoma
najbliższymi dworzanami, zostawiając w tyle orszak i wolno ciągnące
wozy.

Doman nawet do matki skoczyć nie zdążył i wstydził się teraz sam
przed sobą, gdyż po to zwolnienie od Bolesława uzyskał, by z nią się
zobaczyć. O Bietce jakoś nie mógł mu wspomnieć, sam nie wiedział
dlaczego.

Chciał zabrać z sobą Nawoja, który jednak odmówił. Lepiej się
zresztą stało, bo jeszcze krócej byłby z Bietką i ani przez chwilę sam,
a i tak wracał z niedosytem palącym. Kilka słów jeno zamienili na
osobności przy pożegnaniu, bo stary Lis był w domu i wymknąć się
było nijak. Domana przyjął dość życzliwie, wypytywał o wszystko

i pożegnał zaproszeniem, by ich wkrótce znowu odwiedził. Doman
wstydził się prosić, by nie mówiono matce, iż był przejazdem, a wie-
dział iż smutno jej będzie, gdy się dowie. Jechał też ze ściśniętym
sercem i z niechęcią myślał, że Nawój wraz pomiarkuje, iż nic był
w domu, jeno u Bietki.

Mędrek! Że wszystko wywęszyć potrafi, zda mu się, że wszystkie
rozumy pojadł. Dawniej drwiący był jeno, a ninie stał się zgryźliwy
i nawet od Domana jakby się odsunął.

Doman wie, dlaczego Nawój się zbicsił, bo wyraźnie zmienił się od
czasu, gdy Stanisław ze Szczepanowa do rady książęcej został zali-
czony. Nawój niegłupi i z pismem obznajmiony, ale gdzie mu do Sta-
nisława! Doman słyszał, jak zachwalano rozum kanonika i jego
znajomość rzymskiego i kościelnego prawa. Sam książę przyjaźnią go
darzy, ceni jego zdanie. On, ani chybi, ostanie biskupem, gdy zemrze
się staremu Sule. Jeno Nawój węszy za nim Wolkmara i jakieś nie-
czyste sprawy. A Wolkmara mało kto na oczy widzi; siedzi w swej
ciemnej izdebce i nosa z. ksiąg nie wyścibia.

Tu Doman mimo woli uśmiechnął się. Wolkmarowi zginęły dwie
księgi. Kto, jak i po co mógł je zabrać, głowili się wszyscy. Z du-
chownych tylko Stanisław, który do nielubianego scholastyka zacho-
dził, znał mowę i pismo łacińskie, ale on przecie nie potrzebował
ksiąg zabierać. Nie było zakamarka na całym grodzie, gdzie by straty
nie szukano, z wyjątkiem sypialnej komnaty księcia, a tam księgi le-
żały spokojnie pod wezgłowiem, aż sprawa przycichła. Potem zabrał
je Nawój i Doman raz przyłapał go na czytaniu tych ksiąg w krzach
nad Wisłą. Zapytany, dlaczego je zabrał, odburknął jeno:

- Nie cierpię tego nietoperza. Mówię ci, że on śpi głową na dół,
trzymając się zadnimi łapami belki u stropu, i przez komin wylatuje
w nocy.

Dopiero po jakimś czasie powiedział Domanowi o przebiegu całej
sprawy; choć nie zdała mu się czystą, Doman zaśmiewał się. Lubił
zresztą Nawoja. Gdy Bietka całowała Domanowe usta, czuł on, że ina-
czej wyglądałoby pożegnanie, gdyby usta miał takie jak Nawój, który
właśnie go od podobnego zeszpecenia uchronił. Nawoja nigdy tak


nikt nie całował, nawet matka własna, która jeśli myśli o jego przy-
jeździe, to z trwogą. Żal się Domanowi uczyniło Nawoja.

Tak rozmyślając, dotarł do gościńca i zrazu puścił konia w cwał,
przechodząc w kłus tyle jeno, by siwka nie zegnać. U przeprawy przez
Nidzicę dognał ciągnący dwór, lecz nie zatrzymując się, jechał dalej.

Jeno parę godzin dzieliło już Domana od celu podróży, więc zwol-
nił koniowi, tym bardziej że kraj zaczynał się pagórkowaty i dosyć
lesisty. Miło było jechać samotnie drogą wśród lasów i zagajników,
w pogodny, wiosenny przedwieczerz. Doman myślą powrócił do księcia.

Szczęście to jednak służyć takiemu władcy. Wszędzie, kędy prze-
ciągano, lud wylęgał, witając radośnie pana, który po raz pierwszy od
objęcia władzy ruszył na objazd kraju, za ojców przykładem wymie-
rzać sprawiedliwość. Przedtem jeno słyszeli o nim, że jak Chrobry,
miecz swój zwycięski poniósł za granice kraju. Samo imię nieciło naj-
lepsze nadzieje. Teraz, gdy widzieli go na własne oczy - pięknego jak
archanioł, w pozłocistej zbroi, na mlecznobiałej klaczy, okrytej pur-
purowym, dzierganym złotem kropieżem - widzieli w nim znamię
powrotu dawnej świetności, sprawiedliwości i ładu. Błogosławień-
stwa sypały się na jego głowę jak kwiecie wiosenne, całowano jego
nogi i ślady kopyt końskich.

Wiara i miłość Domana, jakie ofiarował Bolesławowi od pierwsze-
go wejrzenia, znajdowały w tym swoją karmę. Nie tylko w tym; i pa-
nowie z rady i duchowni nieraz mówili, że wstępuje w ślady
wielkiego pradziada. Gdy jeno oręż swój nasycił krwią, a skarbiec
zdobycznym złotem, wraz przystąpił do zakończenia dzieła swego ro-
dzica, odbudowy polskiego Kościoła. Doman zaś wie, iż znacznie się
do tego przyczynił kanonik Stanisław ze Szczepanowa; i on to wyjed-
nać zdołał Sieciechowi nie tylko przywrócenie do łaski, ale i godność
komesa krakowskiego grodu. Niechęć Nawoja Doman rozumiał, ale
jej nie podzielał. Jeno żal mu było, że się Nawojowi nic w życiu nic
wiedzie.

Gdy ze wzgórz zjechał na bagna nad Nidą i przebywszy długi po-
most łączący pasma wzgórz po obu brzegach, ujrzał światła w oknach
grodowych zabudowań, popędził zmęczonego siwka, który wlókł się

ze zwieszoną głową. Odszukawszy Nawoja, witał go, ściskając tak
serdecznie, jakby go lata nie widział.

Nawój siedział samotnie w izbie, w chacie kołodzieja na przygród-
ku i z całą czelnością czytał jedną z ksiąg wykradzionych. Podniósł
zaczerwienione oczy na Domana zdziwiony i zapytał drwiąco:

- Za Bietkę mnie wziąłeś, czy ci się może nie powiodło i w zamian
wszystkie wierzby przy drodze całujesz.

Doman zarumienił się. Sam nie wiedział dlaczego; może, by osło-
dzić gorycz Nawoja, a może, by uniknąć wypytywania, skłamał:

- Macierz moja kazała cię pozdrowić serdecznie i prosić, byś zaj-
rzał do nas. Pytała, czemuś nie przyjechał. Bardzo cię polubiła.

Nawój spojrzał na Domana przelotnie, a Domanowi omal krew nie
trysnęła z lic ze wstydu. W oczach Nawoja dostrzegł wzruszenie.
Szczęściem Nawój nic nie odrzekł i wlepiwszy oczy w swoją księgę,
zdał się czytać uważnie. Doman długo jednak nic widział, by odwró-
cił kartę, choć zazwyczaj biegle szło mu czytanie. Widno na trudne
jakieś miejsce natrafił. Po dłuższej chwili, nie patrząc na Domana,
powiedział:

- Moja macierz pomarła.


PIOTRAWIN

N

a wyniosłym brzegu wiślanym stał rycerz Pietrek Leliwa
i w postawie pełnej szacunku rozmawiał o zjeździe z kanoni-
kiem Stanisławem. Wiosenne słońce spędziło już mgłę z rze-
ki, wzrok obejmował coraz dalsze przestrzenie. U stóp rozmawiają-
cych, w powodzi kwiecia sadów tonęły budynki Pietrkowcgo dworu,
dalej ku północy wynurzała się z białej fali drewniana wieża kościoła,
prawic czarna na tle rozświetlonej rzecznej płaszczyzny. Ponad nią
szarzały przez lekką mgiełkę zarysy Soleckiej Kępy, na której roj no
już było. Wszyscy jeno na przyjazd Bolesława oczekiwali, który dla
odprawienia sądów w Sandomierzu przyzostał, dwór wysyłając przo-
dem. Lada chwila okazać się winny na rzece tratwy wiozące orszak
książęcy; choć jednak przestrzeń rzeczna, daleko poza ujście Kamien-
nej widoczna była jak na dłoni, nie można było dostrzec na niej ruchu

żadnego.
Kanonik Stanisław rzekł niecierpliwie:
Widno zajść musiała jakaś zwłoka. Mnie do służby Bożej pilno.
Południc niedługo. Książę spóźniony, pewnie też się u was nie za-
trzyma. Pojedzie na zebranie na Solecką Kępę. Książę Włodzisław od
wczoraj tam bawi, powitać go wypada.

Zaczęli schodzić w dół, miedzą między poletkami, okrytymi świeżą
runią. Kanonik szedł przodem, pojąc oczy widokiem. Po chwili zapytał:

Kto by ta ziemię przedawał, jak nie musi. Gdym ją obejmował,
nie było tu nic. A ninic sami widzicie. Żyć tu, nie umierać. A łowy jakie!

Wskazywał ciemny pas borów za bagnami, po zachodniej stronie rzeki.

Prawda i to. Niedawno mi żona pomarła. Ale może założę rodzi-
nę. Jeszczem ta jary. A gdyby i nie, swojaki bliższość mają.

Pietrek przyciskany kręcił się, lecz nie mógł się przemóc. Wreszcie,
by pozbyć się nagabywań, rzekł:

Szli teraz drogą między sadami zasutą kwietnymi płatkami. Pietrek
markotny był jakiś, a kanonik zły, nie wiadomo czy z powodu zwłoki
w przyjeździe księcia, czy z powodu uporu Pietrka. Wolkmar usilnie
zalecał, by majętność nad Wisłą ku Mazowszu kupić, gdzie i Sieciech
ziemie obszerne posiadał. A przewóz na jednym z głównych traktów
wiodących na Ruś, zyski obiecywał.

Zarazem myślał kanonik, jak trudno w tym narodzie przesiąkają
nowe pojęcia. Nie tylko prosty lud, ale i rycerstwo nakłonić się nie
chce do rzymskiego prawa własności ziemi, pozwalając sobie ręce
wiązać rodową wspólnotą, tracącą pogaństwem. Choć liczne bulle pa-
pieskie potępiły mszę i obrządek słowiański, wciąż jeszcze walczyć


z nimi trzeba. Duchowieństwo, do diecezjalnego związku należące,
już Stanisław zdołał przeczyścić. Ba, ale cóż z tego. Rycerstwo i wie-
lu możnych trzymają kapelanów od biskupa nie zależnych,, dając
schronienie schizmatykom, rozbijającym jedność Kościoła. Mówią, że
wolą słuchać mszy w zrozumiałym języku, tak jakby nie o tajemnicę
ołtarza, lecz o gadkę chodziło.

Namiętna natura Stanisława buntowała się, a zarazem gnębiło go
poczucie bezradności. W kimże najdzie pomoc w pracy, którą sobie
za cel życia postawił? Suła dba jeno o ród swój i o łowy, prawda że
nie miesza się kanonikowi w jego poczynania, ale cóż z tego, kiedy
do kapituły z obcych nikogo nie dopuści. Tylko z Wolkmarcm można
myśli wymienić. Jeszcze we wrocławskiej kapitule nie brak światłych
ludzi z zachodu. Na kimś w końcu oprzeć się trzeba, sam nie zdziała
Stanisław nic.

Nadzieję pokładał w zwołanym zjeździe, który głównie sprawom
kościelnym miał być poświęcony. Włodzisław spodziewał się uzyskać
od brata utworzenie biskupstwa w swym grodzie w Płocku i nie żało-
wał kosztów ni starań, by dla zamiarów swych pozyskać duchowień-
stwo. Mnisi z Leodium, którzy w Czerwińsku osiąść mieli, przybyli
z Włodzisławem, inni, przeznaczeni do mogilnieńskiego klasztoru,
czekali już w Gnieźnie. Właściwie pozostawało jeno omówić uposa-
żenie nowo powstających kościołów i klasztorów, co do tego jednak
Stanisław był dobrej myśli. Hojność Bolesława znana była, a Stanis-
ław spodziewał się dla swoich celów znaleźć pomoc w nowych przy-
byszach, a zarazem podnieść powagę i znaczenie krakowskiej diecezji
na tę wyżynę, na jakiej była za czasów Aarona. Niech jeno on sam
zasiądzie na krakowskiej stolicy, ani chybi, zdoła paliusz dla niej uzy-
skać. Spowinowacony z licznymi możnowładcami, kształcony na za-
chodzie, czuł się powołanym na następcę Aarona; przeszkody i trud-
ności podniecały go jeno.

Górne myśli przerwał Leliwa, który wskazując na płaszczyznę
wodną, jaka otworzyła się przed nimi, rzekł:

- Łódź jakowaś ku nam zmierza.

Istotnie w stronę przystani, pędzona prądem i silnymi ramionami
wioślarzy, nadpływała szybko łódź, na której dziobie stał jakiś czło-
wiek. Gdy podpłynęła bliżej, Stanisław rozpoznał w stojącym Nawo-
ja. Nawój również dostrzegł kanonika i zwrócił się do wioślarzy,
którzy kilkoma silnymi pchnięciami dobili do brzegu, aż łódź zgrzytnę-
ła dnem o żwir. Nawój wyskoczył i powitawszy kanonika, powiedział:

Nawój przyglądał się bystro kanonikowi i Pietrkowi. Pomiarkował,
że zaszło coś między nimi, może nawet domyślał się przyczyny gnie-
wu Stanisława. Mimo woli sięgnął ręką do złotego łańcucha, zwisają-
cego na szyi i uśmiechnął się nieznacznie. Gdyby Stanisław wiedział,
za co Nawój łańcuch otrzymał, pewnie by nawet do Solca nic zechciał
z nim jechać. Oznaka nowej godności, która zapełniać się zdała pust-
kę w piersi Nawoja i zmniejszać ucisk, jaki tam odczuwał, zawisła na
niej kosztem Stanisława.

Gdy poprzedniego wieczora książę żalił się, że wydatki wielkie,
a srebra mało, Nawój napomknął:


- Każcie cło i targowe w bitym pieniądzu brać. Można i inne daniny
i powinności na pieniądze zamienić, kiedy będziecie wiedzieli, że ich
jest na tyle. A skarbnik niech pod gardłem i utratą mienia wszystko do
skarbca odprowadza, to będzie w nim zawsze pełno, choć was nic
trzymają się skarby.

Bolesław zamyślił się. Po chwili zdjął z szyi złoty łańcuch i dał go
Nawojowi, mówiąc:

- Aleś chytry. Naści tobie, kiedy, jak mówisz, mnie się złoto nie
trzyma. Zrobię, jako rzekłeś.

Nawój ważył łańcuch w ręku.

Jakoż mam Sule prawa bicia monet nic przyznać, gdy to przecie
kanonik jego, Stanisław, pierwszy wojewodzie Michałowi Awdańco-
wi tę myśl nasunął?

- Suła nic robi nic, a wybije, to Stanisław do bodni schowa. Nic
wiada kiedy wyjdą i na co. Skoroście mi łańcuch dali, jako panu z ra-
dy, tedy mnie posłuchajcie.

I tak się stało, jeno się Nawój nie pochwalił przed nikim.

PO SPADEK

D

nia 21 marca 1063 r. zmarło się Mieszkowej Ryksie. Dokonała
pobożnego żywota w fundowanym przez siebie klasztorze w Sa-
alfeld i tam kazała się pochować. Anno, koloński arcybiskup,
uznał jednak, że jeno skromność jej była przyczyną tego zarządzenia
i z wielką uroczystością pogrzebł ją w Kolonii, gdzie w kościele NP
Marii, również przez nią wybudowanym, spoczęła w marmurowym gro-
bowcu ozdobionym herbem Ezzonidów: połową orła i lwem Palatynatu.

Wieść przywiózł kapłan Herman, syn dawnego dworzanina Ryksy
Embricha, który w Polsce bawiąc, tu się ożenił z Dobrawą, córką pol-
skiego wielmoży. Herman dzieckiem z Polski wyjechał wraz z Ryksą
i choć mowy prawie już zapomniał, ciągnęło go coś przecież do ma-
cierzystego kraju.

Śmierć babki, której na oczy nie widział, a rzadko od niej otrzymy-
wał wieści, niewiele obeszła Bolesława. Natomiast obojętne mu nic
były olbrzymie bogactwa, pozostałe po wygasłym potężnym rodzic
reńskich palatynów, których jedynymi spadkobiercami zostały Kazi-
mierzowc dzieci. Olbrzymie zasoby pochłaniała budowa dwu katedr,
w Gnieźnie i w Płocku, zamierzona fundacja klasztoru w Mogilnie
i innych. Że zaś Bolesław wiedział, iż niełacno przez posły wyciągnąć
będzie należny spadek i spieniężyć pozostałe ziemie, własną osobą
postanowił wyruszyć. Niemal w przeddzień wyjazdu przyszła druga
wieść, z Węgier, o wygnaniu synów Beli: Gejzy, Kolomana i Włady-
sława przez Salomona, który uzyskał pomoc przyszłego dziewierza,
cesarza Henryka, i wbrew woli narodu objął panowanie.

Posłańcy donosili, że królewicze czekają na Bolesława w Krakowie,
żywiąc nadzieję, że książę pomoże im w odzyskaniu ojcowizny, jako
już pomógł ich ojcu, za co przyrzekają wierną przyjaźń i daninę. Bo-
lesław nic im na razie nic odpowiedział, choć lubił pociotków,
a szczególnie najmłodszego Władysława.

W Poznaniu niespodzianie zastał matkę, przybyłą z Płocka z młod-
szym rodzeństwem. Bolesław, po długim niewidzeniu witał ich ser-
decznie i zaraz z progu zagadnął matkę:

- Przyznajcie, żeście nie bez zamiarów do mnie przyjechali. Świę-
tosława pięknie nam wyrosła, czas by pomyśleć ojej przyszłości.

Chciał coś i o bracie powiedzieć, który stał skromnie, milcząc, ale
dojrzał jego smutne oczy w wychudzonej twarzy i urwał. Zwrócił się
do matki:

Wieczorem siedzieli razem w Bolesławowej komnacie. Dobrognie-
wa wypytywała o jego zamiary i poczynania. Zrazu odpowiadał, lecz
przerwał już po chwili:

-Niechajcie! - odparł. - Wiem, że kiedyś żenić się będzie trzeba,
ale ninie ni ochoty, ni czasu. Od pięciu lat, wiecie, nigdziem miejsca
nie zagrzał. Ni chęci ni sił mi nie brak, ale przecie sam nie mogę wy-
dołać wszystkiemu. Na koniu jeno jeżdżę, nie ptakiem latam. Oto
i teraz jechać muszę; nie wiem, czy wrócę za miesiąc, czy za rok.

A wrócę, znów będzie po łokcie roboty. Uładzi się wszystko, a trzeba
będzie, to się ożenię. Tymczasem chcę wolny być.

A może ty serce gdzie postradałeś? Przyznaj się matce, nie zdra-
dzę - uśmiechnęła się.

-Nie! - odparł. - Co tam gdzie było, nieważne. Nic będę się spo-
wiadał, ale szczerze mówię. Ani czasu myśli ku temu skierować; nie
wojuję, to buduję, a niczego przez pół robić nie umiem.

- Wiem ja - z westchnieniem odparła Dobrogniewa. - Jeno gdy, ja-
ko sam mówisz, na jednego za wiele, Włodzisława byś do pomocy
wciągnął, miast go w Płocku trzymać jako na wygnaniu. Boleje on
nad twoją niełaską, której nie zawinił. Jeszcze mu się i w rządy na
Mazowszu wtrącasz, że, jako mówi, sam nie wie czym jest.

-Nie wie?! - rzucił Bolesław niechętnie. - Niczym jest. Nie rzą-
dziłbym ja, rządziliby nim inni. Dlatego żadna mi z niego wyręka, bo
bym przez niego jeno władzę dał tym, którzy by ją mieć chcieli, ale
jej nie dostaną. Radziej o Mieszku myślę. Źrały już i dziedzinę dać by
mu trzeba, a do rządów i wojny wdrażać.

Dobrogniewa oczy zakryła rękoma. Bolesław zdziwiony zapytał:

- Co wam jest?

Odparła po chwili zduszonym głosem:
Nic dziedzina mu się patrzy; mówiłam z nim o tym. Odrzekł mi
jeno, że szkoda zaczynać na ten krótki czas, który mu ostaje. I widzę
iście, że wrychle za małym Ottonem pójdzie.

Dobrogniewa zapłakała cicho, a Bolesław westchnął smutnie:

Ostawcie! - odparł Bolesław niechętnie. - Mierzi mnie, jako śli-
mak. Żyć ma z czego i księcia udawać. Biskupa miał będzie, katedrę
mu buduję - Bolesław uśmiechnął się z przymusem - niech się modli,
bo do niczego więcej niezdatny. Radziej mówcie o Świętochnie. Wda-
ła dziewoja, za godnym jej mężem obejrzeć się trzeba, bo i wiano do-
stanie królewskie.


Twarz matki rozpogodziła się.

Bolesław zmarszczył się, lecz Dobrogniewa rzekła:
Wiem ci, żeście sobie niechętni. Ale ostałby twym dziewierzem,
skończyłyby się spory. Mógłbyś na Rusi krewniakom mym pomoc
dać, jako oni ją dali ojcu twemu. Gdy spokój będzie od Czechów,
a z Rusią przyjaźń, raz na zawsze Niemcy grozić by ustali. Tak rodzic
twój zamyślał.

Bolesław zadumał się głęboko. Dobrogniewa wstała, dodając:

- Pomyśl o tym i naradź się z kim trzeba. Ja nie widzę godniejszego
nad Wratysława.

Zostawiła zamyślonego syna.

W KWEDLINBURGU

W

Kwedlinburgu prawy młyn zastali. Zjazd zwał się cesarski,
ale trzynastoletni wyrostek, choć królem był od czwartego
roku życia, na cesarską godność czekać miał lat kilkana-
ście, a władzy nic powąchał jeszcze. Do niedawna rządziła nim matka
ze swymi doradcami, Henrykiem Brodatym, hercogiem Lotaryngii,
zięciem swym, hercogiem Szwabii, Rudolfem z Rheinfelden, Bertol-
dem z Zahringcn, karynckim i Ottonem z Nordheimu, bawarskim.
Znudziło się to kolońskiemu arcybiskupowi Annonowi, który po
swym wielkim poprzedniku za pierwszego pana się miał w króle-
stwie, i wraz z Adalbertem z Bremy porwali z Kelserweth młodego
władcę i w jego imieniu rozpoczęli rządy. Oni też zjazd teraz zwołali,
ale że książęta trzymali z cesarzową, zjazd wyglądał raczej na synod,
najliczniej przez duchownych dostojników obesłany. Nabożeństwa też
odprawiały się z pompą ogromną, jakiej nie widywali Polacy w swym
ubogim i zniszczonym kraju. Mimo to, gdy kościelnych dostojników
spotykali ciągnących do swych gospód, żeby nie krucyfer, nikt by ich
od świeckich nie odróżnił. Zwłaszcza niedawno konsekrowany arcy-
biskup magdeburski, Werinhar, zwracał uwagę swą wojowniczą po-
stawą i zachowaniem; iście zresztą nie inaczej, jeno mieczem
nawracał owieczki słowiańskie. Kościelni dostojnicy z innych pro-
wincji niemieckich, choć wszyscy niemal butni i zbrojni, przecież
z pewną pogardą patrzyli na magdeburskich, którzy ujmę jeno całemu
stanowi postępowaniem swym przynosili.

Zebrali się już dostojnicy, czekając na nadejście małoletniego króla.
Najdostojniejsi, a między nimi i Bolesław, stali koło podwyższenia,
na którym spoczywał tron cesarski. Bolesław spod oka zerkał na sto-
jącego opodal Wratysława, męża poważnej i okazałej postawy, zmu-
szony przyznać, że piękne jest Brzetysławowe potomstwo. To samo
myślał Wratysław o Kazimierzowym, obaj zaś nad tym myśleli, jakby


się zbliżyć, by nie dać poznać, że się pierwszym jest, który tego pra-
gnie. Nagle Bolesław poczuł, że ktoś mu dłoń kładzie na ramieniu.
Nie znoszący niczyjej poufałości, odwrócił się jak żgnięty i pięścią
strącił rękę, aż zadźwięczały łuski pancerza, nim spojrzał, kto się na
tę śmiałość poważył. Przed nim stał magdeburski arcybiskup i uśmie-
chał się z przymusem.

- Nagli jesteście. Pogadać jeno chciałem z wami.
Bolesław opanował się już i rzekł zimno:

Bolesław parsknął śmiechem:

To rzekłszy, Bolesław odwrócił się pogardliwie. Werinhar, drżąc
z wściekłości, znowu rękę na ramieniu Bolesława położył. Bolesław
odwrócił się na pięcie, zamierzając odepchnąć Werinhara, lecz nie
zdążył, gdyż koloński arcybiskup Anno, który dostrzegł zadzierkę,
wpadł między nich. Bolesław byłby nie zważał na kolońskiego arcy-
biskupa, gdyż wściekłość ćmiła mu oczy, lecz w tej samej chwili he-
roldowie okrzyknęli nadejście cesarza, Anno zaś szybko coś szepnął
do Werinhara, który cofnął się, pozierając jeno na Bolesława złowro-
go. Bolesław jednak nie zauważył już jego spojrzenia, gdyż Henryk
poprzedzany przez pełniących dworskie służby książąt, wchodził wła-
śnie na podwyższenie.

Bolesław, który raz dopiero i to z dala w kościele widział młodego
władcę, patrzył na niego bacznie i ciekawie, zapomniawszy już o zaj-
ściu. W miarę jak patrzył ogarniało go uczucie pogardliwego polito-
wania. Widział wyrostka wybujałego nad wiek, z pociągłą, nic nie
mówiącą twarzą. Wspaniały ubiór czynił go podobnym do kukły, któ-
ra jeno igraszką była w rękach najmożniejszych. Twarz zastygła
w tępym, obojętnym wyrazie, nie ożywiona oczyma, które trzymał
opuszczone, ukryte pod półprzymkniętymi powiekami, w niczym nie
zdradzała syna jednego z największych rzymskich cesarzy. Może
jeszcze czuł upokorzenie, jakiego doznał w kościele św. Szymona
i Judy, skąd ledwo z życiem uszedł z walki, jaką wszczął fuldajski
opat z hildesheimskim biskupem o wyższe miejsce w radzie.

Nawój byłby może zauważył, że od czasu do czasu cesarz rzucał na
boki ukryte spojrzenia, jak schwytany zwierz, który przytaja się, a ba-
czy jeno, czy nie znajdzie dziury, przez którą dałoby się wymknąć.

Ale Nawój stał z dala i rozmawiał z Przybiną, krewniakiem i dwo-
rzaninem królewicza Salomona. Przybiną łamał mowę polską, a Na-
wój węgierską, ale jakoś szło. Przybiną przyłgać się chciał do
polskiego władcy, ale stary ten dworak z daleka objeżdżał, rozmowę
od wspaniałości zjazdu poczynając.

Przybiną uśmiechnął się nieznacznie, mówiąc:

-Nic dziwnego. Trudno rządzić wyrostkowi. Ale dojdzie do lat,
panem będzie świata, a tych, którzy mu ninie pomogą, wdzięcznie bę-
dzie pamiętał. Wszak ci i nasz Salomon sam nic włada, ani wasz Bo-
lesław po Kazimierzowej śmierci nie zaraz objął rządy, a ninie jak
chce, rządzi.

-Juści! Nawet wasz Salomon nie będzie wcale rządził, jeżeli mu
Bolesław nie zezwoli, choć jako słyszę wesele mu sprawiacie z cesar-
ską siostrą. Czekają już wasi królewice w Krakowie. Może się znowu
u was spotkamy.


Giętki Przybina, widząc, że lepiej mówić wprost, odrzekł:

- Daj Boże, jeno nie tak, jak myślicie. Na wesele i koronację prosić
waszego księcia zamyślamy. Trudno teraz gadać o tym, spotkać
chciałbym się z wami i dobrą znajomość zawrzeć. Ostatnie słowa
podkreślił znacząco.

Bystry Nawój zrozumiał i pomyślawszy, że książę i tak zrobi, co
zechce, a od przybytku głowa nie boli, odparł:

- Spotkać się możemy. Mnie tam zajedno kto u was rządził będzie,
bylcśmy z tego mieli, co należy.

Przybina skłonił głowę i obydwaj urwali, aby posłuchać rozpoczy-
nającego się właśnie przemówienia cesarza.

Mówił bezbarwnie jak wyuczoną lekcję, czasami łamiącym się
jeszcze po chłopięcemu głosem. Dziękował za przybycie i gotowość
służb i wzywał do chrześcijańskiej zgody i jedności. Ze szczególną
podzięką zwrócił się do obydwóch słowiańskich władców, których
wspólna obecność pozwala żywić nadzieję, że dojdą do porozumienia
i o związku napomknął, który obydwaj widno mieli na myśli, gdyż
uśmiechnęli się przyzwalająco. Potem wszystkich obecnych prosił, by
zaszczycili swą obecnością zrękowiny siostry jego z Salomonem, je-
mu samemu okazując tym życzliwość, czego nie zapomni. Zakończył
zaproszeniem na ucztę, jaką wyprawia ku czci swoich gości i ruszył
pierwszy, za nim zaś obecni. Stojący w tłumie Doman, górujący
wzrostem nad innymi, przypatrzyć się mógł dobrze najmożniejszym
świata i pomyślał, że żaden z nich równać się nie może z jego księciem.

Podobnie myślał sam Bolesław, a utwierdziły go w tym mniemaniu
najbliższe zdarzenia. Przy uczcie siedział po cesarskiej prawicy, ko-
loński arcybiskup odnosił się do niego ujmująco, przepraszał za We-
rinhara, którego widno z jego zlecenia na uczcie nie było. Wratysław
zabawiał Bolesława niemal uniżenie, nie tając, że rad by dziewierzem
jego ostać, a kilkunastoletni Salomon patrzył na polskiego księcia
z widocznym podziwem i źle ukrytym niepokojem. Cesarz tylko nie-
wiele się odzywał, ale wiadomym było, że nie on, jeno Anno sprawu-
je rządy.

Nazajutrz od rana komnaty, w których Bolesław stał gospodą, roiły
się od posłów obcych władców. Przychodzili z pokłonem i darami,
a w południe sam Anno przysłał z zapytaniem, kiedy mógłby rozmó-
wić się z księciem. Bolesław, który przybył głównie dla załatwienia
spadku po Ryksie i sam wybierał się do arcybiskupa, oświadczył go-
towość do rozmowy. Tymczasem chodził po komnacie zadumany, tak
że zapomniał o południowym posiłku. Usiadł wreszcie i zawołał Do-
man a.

- Biegnij po gospodach i panów zwołaj mi, co duchu.

Czekał dość długo gniewny o zwłokę. Pierwszy nadszedł wojewoda
Wszebór z Bużenina, który, słabując trochę, siedział doma. Wkrótce
po nim wszedł Mirosław Odrowąż, miecznik książęcy, a zniecierpli-
wiony Bolesław, nic czekając na dalszych, zaczął:

- Zdania waszego rad bym wysłuchać, nim postanowię w ważnych
sprawach, jakie mi tu załadzić trzeba.

Zagadnięci spojrzeli po sobie, a roztropny Wszebór rzekł:

- Od tego radni, aby radzili. Ale nikogo z biskupów tu nie ma. Jeśli
sprawy was jeno dotyczą, róbcie jako uważacie, zgodnie z tym, co po-
radzimy, albo nie. Ale jeśli dotyczą królestwa, tedy lepiej niczego nic
przedsiębrać, zanim nie wypowie się rada, co w kraju ostała. Tak za
oćców waszych bywało. Jeśli jeno o spadku po waszej babce myśli-
cie, sprawa prosta: wziąć co się da, ziemię przedać za ile dadzą.

Przódzi rad bym wiedział zdanie wasze o tym, coście tu zobaczyli.
Spojrzeli znowu po sobie i Wszebór podjął znowu:

Anno kręci państwem, a, jako słyszę, Adalbert cesarzem. Nawykli
ludzie na cesarza jako na pana patrzeć, ale nie ma na co. Bez mała tak
tu wygląda, jako u nas po śmierci waszego dziada.


- Jako słyszę, najwięcej kościoły i klasztory wzięły. Mało ich sama
Ryksa ufundowała?! Choć tam Ryksie, gdy wyjeżdżała, nikt skarbów
nie liczył, aleby się połowa wróciła dobrze będzie.

Bolesław, któremu widocznie nie w smak była o tym rozmowa,
przerwał:

- Mówić chcę o Czechach. Wratysław o rękę Świętochny zamierza
uderzyć.

Wszebór i Mirosław znowu porozumieli się oczyma.

Bolesław zmarszczył się:

Bolesław powstał na znak, że rada skończona.

- Rozważę, co mówicie. Zrobię, co wypadnie.

Nadeszli inni, ale odprawił wszystkich i polecił przywołać Nawoja.
Gdy nadszedł, rozkazał:

- Zostaniesz, gdy przyjdzie Anno. Po łacinie do mnie gada, a ja już
zdążyłem zapomnieć.

Zjazd skończył się wreszcie, ku zadowoleniu Domana, lecz srogie
czekało go rozczarowanie, gdy zamiast do domu, skierowali się wraz
z cesarskim orszakiem na południe. Ciągnęli razem, Wratysław i Sa-
lomon, pierwszy, by swatów wysłać do Krakowa i przyjazd swój na
Gody zapowiedzieć, drugi - na koronację do Alby i ślub z cesarską

siostrą. Skarby, które po Ryksie zostały, jechały na czeskich wozach,
i Wratysław zacierał ręce. Nie dość, że uzyskał pokój, o który nie-
zmiernie mu chodziło, gdy na pomoc cesarską w walce z silniejszym
przeciwnikiem nie mógł liczyć wobec zamętu w Niemczech, ale przy
ziemiach Gołężyców i nawet części Opolan zdołał się utrzymać, zrze-
kając się jedynie trybutu z reszty Śląska. Łatwo mu to przyszło, bo go
nie dostawał, ani siłą nie mógł wymusić.

Zacierali ręce i doradcy Salomona, którzy choć nie tanio, kupili
uznanie dla swego władcy. Zapłacą złotem, którego by i tak nie wi-
dzieli, gdyby Bolesław poparł synów Beli; zadowolony był i Anno
i niemal serdecznie żegnał Bolesława, wyrażając nadzieję, że nawią-
zana przyjaźń stateczną pozostanie, a węzły pokrewieństwa, jakie łą-
czą polskiego księcia z Niemcami, także nie zawiodą.

W polskim orszaku nastrój był różny. Starszyzna krzywiła się, że
Bolesław załatwił ważne sprawy bez wiedzy pozostałych w kraju pa-
nów, a nawet ich samych zdania nie bardzo zasięgał. Młodzież rada
była, że jedzie na weselisko, a jak za wyprawę po dziesięć grzywien
na miecz mają otrzymać. Najbardziej zaś radzi byli Strzemicńczyki,
którym ciepło już zaczynało być w Kwcdlinburgu z powodu licznych
burd po gospodach i na targach wyczynianych, tak że pod koniec nie
bardzo mogli się na mieście pokazywać, bo na ich widok wszędzie
brano się do żelaza. Obiecywali sobie, że i w Pradze i w Albie obejrzą
znowu miasta od podgrodzi i poznajomią się z nowymi podwikami,
nie narażając się na ciągłe przygany i pogróżki, jakie w Krakowie
z powodu rozwiązłego życia od Stanisława znosić musieli. A choć
wrzeli na niego, nic śmieli mu się otwarcie postawić w obawie przed
Sułą, który stał za swym kanonikiem.

Bolesław snadź jakieś myśli przeżuwał, bo jechał milczący. Zado-
wolony był natomiast Nawój, którego podniecała gra, jaką książę roz-
poczynał.


KREWNIACY Z RUSI

N

a krakowski zamek zawitała dawno nie bywała cisza. Po gwa-
rze i tłumie weselnych uroczystości Świętosławy gród opu-
stoszał niemal doszczętnie. Bolesław wyjechał wraz z Sułą na
konsekrację odbudowanej gnieźnieńskiej katedry i nieprędko spo-
dziewano się jego powrotu, gdy wieść nadeszła, iż Prusacy znowu
zajmują Pomorze i drużyna pociągnęła do Poznania. Rozjechali się
goście, węgierscy królewicze działy otrzymali za wstawieniem się
Bolesława i wyjechali objąć dziedzinę. Zniknął nawet Jaromir, gdyż
Bolesław przed przybyciem Wratysława usunąć go musiał z dworu.
Starża przyjął Jaromira w gościnę, a korzystając z pory sposobnej po-
ciągnęli razem, by łowów zażyć w Siecicchowych ziemiach.

Ciszę pogłębiał zawalisty śnieg, który padał i padał, okrywając pu-
szystymi czapami dachy budynków i blanki wież, zwałami zalegając
podwórce i skaliste stoki wzgórza. Potem nastały dni pogodne
i mroźne, i gród świecił z dala bielą, na tle bladego błękitu zimowego
nieba.

W ciszy tej Dobrogniewa wypoczywała po trudach przygotowań
i uroczystości weselnych córy i doglądała chorego Mieszka. Dni pły-
nęły spokojnie i równo, jak woda skutej lodem i okrytej puchową
warstwą śniegu Wisły. Księżna wracała myślą do swej młodości, na
krasne łąki nad błękitnym Dnieprem, na szerokie przestrzenie otwar-
tych stepów, skąd wyjechała dzieckiem niemal, jak ninie Świętosła-
wa, by nigdy nic wrócić.

Jakby tęsknotą jej wywołane, zabrzmiały niespodzianie liczne głosy
w podwórcach. Słów nie można było odróżnić, lecz w samym
brzmieniu coś jej przypomniało minione dawne lata. Zaklaskała na
Sądysławę i poleciła dowiedzieć się, kto przybył. Niewiasta po chwili
wpadła podniecona:

- Nasi przyjechali!

Widno i ona tęskniła za krajem, z którego przed ćwierć wiekiem
wyjechała wraz ze swą panią, gdyż lica jej promieniały radością.

Księżnie znani byli krewniacy ci tylko z imienia, gdyż na świecie
nie było ich jeszcze, gdy Ruś opuszczała. Niemniej czekała ze wzru-
szeniem na zjawienie się synów po bratankach. Nie dali długo czekać
na siebie.

Chłopy były już dojrzałe. Oleg nosił się zachodnim obyczajem, po
matce, z grafów Stade, widno przejętym. Postawą natomiast i ruchami
Piastowiców przypominał, wziął coś po babce Ingagerdzie, wnuczce
Świętosławy Mieszkówny. Mścisław natomiast, syn Kazimicrzowej
siostry Bogumiły, przybrany był z ruska, w długą szatę z pozłocistej
sztywnej materii, która przy ogromnym wzroście czyniła go podob-
nym do kamiennego posągu. Młoda twarz okolona już była czarnym
zarostem, w którym świeciły małe, głupawo-chytre oczka. Ciężki był,
a i siłę musiał mieć olbrzymią; przypominał Dobrogniewic Jarosła-
wowego ulubieńca, bratanka Wszesława, słynnego z nadludzkiej siły
i dzikości.

Ninie Mścisław kłaniał się pokornie w pas ciotecznej babce, zaś
mowniejszy widno, choć młodszy, Oleg wystąpił z gładkim powitaniem.

Dobrogniewa rada im była i kazawszy przynieść zdrożonym poczę-
stunek, wypytywać jęła o rodzinę. Aż w głowie jej mącić się zaczęło,
gdy bystry Oleg wymieniać jął dwunastu bratanków i ich potomstwo,
o każdym umiejąc coś powiedzieć, uciesznego nieraz; z opowieści
wynikało jednak, że nic zmieniło się nic na Rusi, po dawnemu żrą się
ze sobą i wojna domowa znowu zawrzała na dobre.

Dobrogniewa posmutniała. Daleka już była od spraw swej ojczy-
zny, lecz bólem przejmowała ją myśl, że w każdym pokoleniu jedno-
czyć się musi przelewem krwi bratniej. Włodzimierz zjednoczył kraj
po trupach braci, Jarosława panowanie kosztowało życie braci Borysa
i Gleba. Teraz znów krew poleje się bratnia. Czyż nie ma rady na to?


Oleg patrzył bystro na księżnę. Widno rozumiał jej myśli, albo
i chciał je nasunąć, gdyż zaczął:

-Nic to, poczekamy - odparł Oleg. - Nie wygnacie nas, myślę.
A i nam, choć bitkę lubimy, czasem przespać by się chciało
w pewności, że się człek nie zbudzi z więzami na rękach, lub w lochu,
albo i wcale. - Zaśmiał się. - Ot takie życie na Rusi, książęce.

- A wasi synowie rzezać się nie myślą między sobą? - zapytał
Mścisław.

Oczy księżny napełniły się łzami, a Oleg fuknął na towarzysza:
Durny ty! Pytaj o dziewkę, co by za takiego capa dali i czy księż-
na ostać nam pozwoli, reszta rzecz nie twoja.

kupi.

- Samo ich gniazdo, Bużenin nad Widawką. Po drodze łowy spra-
wiać możecie.

Wstali, a księżna nie zatrzymywała ich, wiedząc, że znużeni z drogi
być muszą. Gdy odeszli, zadumała się głęboko. Rada by pomóc krew-

niakom i spokój przywrócić ojczyźnie, szarpanej wewnętrznymi i ze-
wnętrznymi walkami. Chciałaby się z kimś naradzić, ale z światlej-
szych pozostał tylko Stanisław ze Szczepanowa. Czuła zaś księżna, że
byłby przeciwny wdawaniu się w ruskie sprawy, choć nie rozumiała
dlaczego.

Postanowiła w końcu czekać powrotu Bolesława. Znała syna na ty-
le, iż wiedziała, że przypomnienie wypraw wielkiego pradziada może
go do sprawy nakłonić. A najpewniejszym sposobem - zaswatać go
na Ruś. Czas na niego i panowie zaczynają już nalegać. Tymczasem
zaś zaswata swojaka z córą wojewody Wszebora. Z tym nie będzie
trudności, a zyska dla swych zamiarów poważnego sprzymierzeńca,
którego dumie pochlebiać będzie, iż córa zostanie kiedyś wielką
księżną kijowską, a on ponownie spowinowaci się z Piastami.

Usnąć nie mogła, rozważając swe przedsięwzięcie. Wreszcie ogar-
nął ją ciężki sen, a potem zmora dusiła.

Długo Sądysława szarpała księżnę, zanim zbudzić ją zdołała. Do-
brogniewa usiadła na łożu i odetchnąwszy z ulgą, żegnać się jęła raz
po raz.

Sądysława przytaknęła, szepcąc nieznacznie jakieś słowa od uroku
nad księżną, która znowu usypiać zaczęła. Spała spokojnie do późne-
go rana i wstawszy nie pamiętała nawet owego snu. Sądysława zaś
wolała jej nie przypominać.

Do Bolesława pobiegł posłaniec z wieścią o przyjeździe krewnia-
ków i księżna czekała niecierpliwie przybycia syna.


OPUSZCZONA

N

ie zapomnę nigdy! - Bietka przytuliła się do matki, która,
gładząc ją po włosach, usiłowała rozżaloną uspokoić. Z Kra-
kowa goście przyjechali i przywieźli wiadomość o ponow-
nym wyjeździe księcia, a z nim razem Domana. Znowu dwa lata mi-
nęły od ostatniego widzenia, ale zawdy z Krakowa mógł skoczyć lub
wieści przysłać. A tak? Choćby poległ, nieprędko się Bietka dowie.
Gorzej, że rodzic, gdy się wypytywała o Domana, fuknął:
- Nic ci do niego, ni do ciebie jemu.

Zmilczała, zmieszana. Rodzic, który dawniej dość lubił chłopaka, co-
raz wyraźniej był mu niechętny. Bietka wie, że stało się to od czasu,
gdy zniknęli przyrodni jej bracia. Nie mówiło się o tym, ale wiedziała,
że zbiegli do Czech. Ojciec więcej teraz w majętnościach nad Bzurą
przesiadywał, albo i do Płocka jeździł do krewniaka Fulki. Mimo to w
domu częściej bywali goście, a najwięcej - Ostasz Odrowąż z Końskie-
go. Rodzic wielce go wyróżniał, zaś Ostasz - Bietkę, której zawsze
zwoził gościńce. Wdowiec był bezdzietny, a Bietka nie na tyle była już
dziecinna, by nie widzieć, że mu się podoba. Mąż był pięknej postawy,
lat około czterdziestu dopiero, Bietce jednak wydawał się bardzo stary.
Zresztą stary czy młody, nie obchodziłoby jej, gdyby nic to, że i ma-
cierz ostatnio zaczęła jej z głowy wybijać Domana. Bietka wiedziała
już ku czemu się ma. Dawniej choć z matką pogwarzyć mogła o Doma-
nic, teraz sama została ze swą tęsknotą i marzeniami.

Cicho wysunęła się z izby. Jaskrawy księżyc lśnił na pogodnym
niebie i budynki rzucały cienie ostre i czarne. Cisza była dokoła. Po
chwili dopiero przerwał ją szelest w krzakach, Bietka poznała, że bie-
ży jej ulubieniec, Chyży. Wyskoczywszy z krzów czarnego bzu ro-
snącego koło domu, skakać jął i łasić się psim obyczajem, chcąc
polizać ją po twarzy.

Tęsknota i uczucie osamotnienia zrodziło w Bietce nagłe postano-
wienie, w którym umocnił ją widok wiernego psa. Musi pójść do mat-
ki Domana; z nią tylko może mówić i ona jedna ją zrozumie. Jeno
przez las trzeba przejść po nocy. Z Domanem nie bałaby się, z Chy-
żym raźniej, choć i tak straszno. Ale nic namyślała się. Z cicha zawo-
łała na psa i puściła się pędem. Dobrze, że pełnia a nie nów: żeby jeno
Chyży licha nie obudził, śpiącego w czarnym bzie.

Zawahała się, gdy z zalanej światłem polany zanurzyć się przyszło
w czarny cień lasu. Przeżegnała się, splunęła za siebie i weszła. Nim
oczy nawykły do mroku, zwolnić musiała. Ogarnął ją wilgotny chłód,
mrówkami chodząc po ciele. Pies przestał ją obskakiwać i szedł spo-
kojnie. Rękę trzymała na jego wielkim kudłatym łbie; bijące od niego
ciepło napawało ją otuchą. Nie czuła się sama.

Cisza leśna narzucała się nieodparcie. Bietka stąpała ostrożnie, sta-
rając się nie czynić najlżejszego hałasu, jakby trzask suchej gałązki
pod stopą zbudzić mógł złe moce zaczajone w głębinie, nakrapianej
z rzadka przedzierającymi się promieniami księżyca.

Na pamięć jej przychodziły wszystkie przejmujące dreszczem bajki
Domana. Gdy jechała, czując za sobą jego mocne ramiona, dreszcz
miły był. Teraz podnosił jej włosy na głowie. Wyobraźnia wypełniała
las wszelkiego rodzaju dziwnymi istotami. Niektóre z nich były do-
bre, ale na myśl, że mogłaby nagle przed sobą obaczyć choćby kra-
snoludka, nogi jej same przyspieszały kroku. Cóż dopiero, gdyby
spotkała Leśnego Dziada lub dziwożony! A już najgorzej coś, co się
czuje, że jest, a czego nie widać.

Nagle ogarnęło ją przerażenie. Czy odgłos jakiś nieuświadomiony,
czy zapach, czy może tylko, że pod ręką jej włos zjeżył się na karku
Chyżego. Zabulgotało mu w gardle stłumione warknięcie i popędził
w las. Posłyszała jeno tupot jego łap i została sama.

Jak spłoszona sarna skoczyła przed siebie. Nic baczyła już na czy-
niony hałas, pędziła gnana strachem, który zdał się wypełniać las ca-
ły. Potknęła się kilka razy o korzenie, krze darły jej włosy, jak ręce
jakichś zaczajonych istot, usiłujących ją schwytać. Przez dudnienie
krwi w uszach zdało jej się, że słyszy zbliżające się głosy. Uciekała


przed nimi, lecz coraz były wyraźniejsze, jakby ze wszystkich stron
zbliżała się obława leśnych istot rozgniewanych wdarciem się w kraj
ich tajemnic.

Biegła resztką sił i oddechu. Wypadła na małą polankę zalaną księży-
cowym światłem, krzyknęła przeraźliwie i upadła, zakrywając oczy.
Wyraźnie zobaczyła Leśnego Dziada. Stał w srebrzystej szacie, z długą
brodą i rozkrzyżowanymi ramionami, jakby ją chciał zatrzymać.

Całą jej istotę wypełnił przeraźliwy lęk; leżała, czekając każdej
chwili, że dotkną jej kościste, zimne ręce i umrze ze strachu.

Nie działo się jednak nic. Pomału krew w jej uszach przestała dud-
nić i uspokoiła się na tyle, że mogła słyszeć. Oczu nie ważyła się
otworzyć, lecz cała zamieniła się w słuch. Nowa fala przerażenia
przygniotła ją do ziemi. Wyraźnie rozróżniła zbliżające się szybkie kroki.

Oprzytomniała, gdy Chyży, ległszy przy niej, trącać ją zaczął wil-
gotnym nosem. Zaniosła sią płaczem, objęła psa rękoma, twarz przy-
tuliła do jego łba i trzęsła się od łkań.

Płacz ulżył jej. Uspokoiła się wreszcie, przylgnęła do psa całym cia-
łem.

- Samą mię ostawiłeś! - szepnęła.

Pomyślała jednak, że pies wprawdzie odbiegł ją, ale wrócił zaraz.
Doman zaś odszedł i nie wraca.

Z ciężkim sercem skierowała się do domu.

Doman nie był winien. Przed weselem Świętosławy nie miał kiedy
dwóch słów z księciem zamienić. Na wesele Gosław nie zjechał, na
co Doman liczył w skrytości, zamierzając Bolesława prosić o swaty,
którym by Gosław odmówić nie śmiał. Jeszcze zaś śladów nie zawiało
po ostatnich gościach weselnych, gdy książę z dworem do Płocka ru-
szył, gnając jak po ogień, by sprawy kościelne uładzić i zaległe sądy
odprawić. Gdy i tam Gosław nie stanął, Doman pomiarkował, że oj-
ciec Bietki umyślnie unika księcia, gdyż dzierżąc ziemie na Mazow-
szu, na roki zjawić się był winien. Zanim jednak pomiarkował, już
jechali do Poznania, a wieści jakie przyszły o pruskim najeździe,

wskazywały, że wyprawa gotuje się na Pomorze. Widzenie z Bietką
odsuwało się znowu na niekreślony czas.

Jak niegdyś, gdy pierwszy raz jechał do Poznania, wlókł się Doman
na końcu orszaku i jak niegdyś zbliżył się do niego Nawój, zagadując
drwiąco:

- Jeno się nie rozbecz, bo słońce świeci i nie zgonisz na deszcz, jak
ongiś, gdy ci z nosa kapać zacznie.

Widząc jednak chmurne oczy towarzysza, dorzucił:

- Wszakżem ci mówił, że nie lekka przy księciu służba i w domu
siedzieć nie będziem. Żebyś był uwierzył, nawykłbyś do tego i nie
trapiłbyś się po próżnicy.

Ale Doman zeźlił się i warknął:

Nawój już miał na końcu języka, że kura też każda inna, a każda le-
ci, jeno kogut zagdacze, ale coś go tknęło. Zmilczał i sam posmutniał.
Doman przynajmniej wie, gdzie chciałby być, a on? Ot, za wiatrem
goni po świecie, jak pajęcza nić, co przyczepi się raz tu, raz tam,
a miejsca swego nie ma nigdzie.

CÓRKA WSZEBORA

N

ie odmówicie gościny pod moim dachem. Choć bez pół młod-
siście ode mnie i wam w końcu spocząć by należało i szczer-
by w drużynie wypełnić. Nadgryzła ją pruska wyprawa.
Bolesław, ocknięty z zamyślenia, patrzył na Wszebora; po chwili
odparł dopiero:

- Zajedziem do was - przeciął Bolesław krótko.
Nie ukrywając radości, Wszebór zakrzyknął:

Wszebór pchnął posłańca do Bużenina, by księcia przybycie oznaj-
mić, Bolesław zaś trącił konia i wysunął się naprzód.

Wiosenne słońce chyliło się ku zachodowi. Ściana boru, przez który
wiódł uczęszczany gościniec z Kalisza do Pajęczna, wydłużała swój
cień i wkrótce światło uciekać jęło po pniach ku górze, a piaszczysty
gościniec przestał świecić złotem. Ptactwo układało się do snu i po
chwili Bolesława otoczyła cisza zupełna.

Przez jakiś czas myśl księcia plątała się około dokonań lat ostat-
nich: klasztor w Mogilnie stawał się rzeczywistością. Drewniane bu-
dynki, mające służyć przybyłym z Tyńca mnichom, wyrosły w oczach,
węgielny kamień pod kościół murowany św. Jana Ewangelisty sam
książę położył. Zasobów mnichom nie zbraknie. Nawet Chrobry nie
dał swemu Trzemesznu tak wielkiego uposażenia. Kościoły w Płocku,
Bielsku, Włocławku i Chełmie też hojnie zostały wyposażone. Spra-
wy kościelne winny ruszyć składnie.

Bolesław westchnął z ulgą, oderwał znużoną myśl od spraw królo-
wania i jechał czas jakiś z uczuciem zupełnego odprężenia. Nad jego
głową świeciły jeszcze zorze pogodnego zachodu, las nasiąkał mro-
kiem. Piaszczysta droga zstępowała ze wzgórz skłonionych ku nieda-
lekiej już Warcie, wiodła prosto jak strzelił, z lekka falując, tak że
chwilami wzrok księcia biegł w dal, aż tam gdzie zwierać się zdały
ściany sosnowego boru. Ciemniało z każdą chwilą, na niebie zabłysły
gwiazdy i chylący się już ku zachodowi sierp młodego księżyca.
Mleczna sierść białej klaczy nabrała srebrnego połysku.

- Zbiedniałaś i ty! - książę poklepał ulubione zwierzę po karku. -
Wypoczniesz.

Klacz zarżała z lekka, potem znów cisza ogarnęła bór. Ale nic było
jej w księciu.

W zaraniu młodości, porwany wichrem wypadków, za cel życia po-
stawił sobie dorównać wielkiemu pradziadowi, okazać się godnym
imiennikiem.

Czyny Chrobrego były dla młodziana jedynym wzorem, jego ślady
znaczyły drogę. Wiodły one i na Ruś.

Pamiętał, że Chrobry wprzód żelaznymi słupami od zachodu się
ubezpieczył, nim wyruszył na ruskie zdobycze. Czy ma odwrócić pra-
dziadowy porządek? Na Rusi trafia się sposobność, która może prze-
minąć, od Niemców ninie nic nie grozi i grozić nic będzie. Bolesław
dobrze rozumiał, dlaczego kupić chcieli tron dla Salomona i spokój
dla Wratysława. Cesarz pomocy potrzebuje przeciw Sasom i sprzy-
mierzeńców przed Bolesławem chciał ubezpieczyć. Bolesław zgodził
się, z myślą o Rusi. Trzeba się nią zająć, tam poszukać potęgi i siły,


której użyje, gdy dojdzie do rozprawy z Niemcami, o jakiej nawet
Chrobry nie myślał, a która raz na zawsze usunie groźbę z tej strony.

Zazwyczaj myśli takie zapalały Bolesława. Dzisiaj go nużą. Mimo
ustawicznego wytężenia wszystkich sił, nieraz gdy zostawał sam, czuł
w sobie jakąś pustkę, której wypełnić nie mogły ani duma z dokona-
nych osiągnięć, ani namiętne pożądanie dalszych. W ten pogodny
wiosenny wieczór uczucie to naszło go z niebywałą siłą. Uciekł od
towarzyszy, a samotność cięży mu jak kamień. Chciałby mieć kogoś
koło siebie, kto by nie mówił z nim o pochłaniających go codziennie
od szeregu lat sprawach, jeno o nim samym; kto by pozwolił zdjąć
pancerz dumy, którym się od ludzi odgradzał; kto by w nim nie wi-
dział jeno władcy, o którego łaski zabiegać trzeba; kto by pozostał mu
bliski, nawet wtedy, gdy nie jest potężnym księciem, który osadzać
i obalać potrafi królów, ale jeno samotnym człowiekiem, co sam
z sobą nie może się uporać.

Czasem w takiej chwili szukał kobiety. Miał, którą zechciał. A po-
tem odchodził z odrazą, jak od uczty, na której wbrew swemu zwy-
czajowi nadużył jadła i napoju. Nigdy się żadnej spoufalić nie
pozwolił, był z nimi bardziej sam, niż w gwarze bitew, uczt, czy na-
rad. Czuł, że lgną do niego, ale czuł też, że bardziej jeszcze niż mę-
żowie, liczą na korzyści z jego łask. I rade są z marnych szmat
i świecideł, które rzucał im jak psu ochłap, by się ich pozbyć i naza-
jutrz zapomnieć, wraz z uczuciem niesmaku po miłosnej przygodzie.
A jednak czuł dzisiaj, że pustkę, od której boleśnie ściska się serce,
wypełnić mogłaby tylko kobieta. I zrozumiał zarazem, że siła i potę-
ga, które postawił sobie za cel życia, odgradzają go od tego, co ludzie
zwykli zwać szczęściem. Naszła go bolesna rozterka i wielkie przy-
gnębienie.

Zatopił się w sobie tak, że nie słyszał dudnienia kopyt konia pędzą-
cego po miękkiej drodze, które zbliżało się szybko. Drpga mijała wła-
śnie fałd wzniesienia, zza którego wypadł jeździec i w ostatniej chwili
ledwo zdołał zedrzeć konia, by nie wpaść na księcia. Przy słabym
świetle Bolesław zaledwie rozeznałby, że na siwym podjezdku siedzi
dziewczyna, gdyby nie głos jej, gdy rzuciła zapytanie:

Trąciła konia, lecz Bolesław silną ręką na miejscu okręcił swego
i rzekł:

- Wrócę z wami, byście zaś na co nic wpadli.
Zaśmiała się dźwięcznie:

Parsknęła:

Skoczyła naprzód, lecz klacz Bolesława, równie jak pan jej, nie
znosząca nikogo przed sobą, w kilku skokach wyprzedziła podjezdka
dziewczyny. Bolesław szarpnął konia w prawo i osadził na miejscu,
zastawiając drogę dziewczynie, tak że znowu omal nie wpadła na niego.

- Iście dobry koń - rzekła, hamując gniew i zmieszanie. - Dwadzie-
ścia grzywien dam za niego. Kupicie sobie dwa.

- Jest do przedania za jeden pocałunek. Przedać mogę całe stado.
Patrzyli sobie z bliska w oczy. Dziewczyna mieszać się poczęła. Na

szczęście w tej chwili rozległy się odgłosy nadjeżdżających. Wszebór
dostrzegł z dala białego konia Bolesławowcgo, stojącego na drodze
i sądząc, że książę czeka na niego sadził kłusem.


Gdy zbliżył się, poznał córkę. W ramiona ją wziął, tuląc do siebie,
a ona oddawała mu uściski w milczeniu. Nasyciwszy tęsknotę ojcow-
ską, Wszebór zakrzyknął:

- Widzę, miłościwy panie, żeście się już poznajomili z mą córą.
Ucałujże rękę pana, Krystyno, i proś niech ci będzie łaskawy.

Ujęła rękę Bolesława, która nie puściła wodzy konia. Poczuł na niej
gorące, miękkie a jędrne wargi. Przeszedł go dreszcz, ale nie rzekł
nic. Wszebór zaś dodał:

- Pozwolicie, że naprzód skoczymy. Radem się dzieckiem sam na-
cieszyć, a dopatrzyć by godne was przyjęcie zgotowano.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył wraz z córką. Książę stał i pa-
trzył za nimi, choć dawno już roztopili się w mroku. Po chwili nadje-
chała reszta orszaku i razem pociągnęli do Bużenina.

Siedzieli już drugą niedzielę i by ostatni pachoł poskarżyć się nie
mógł na gościnę. Dworzec zasobny był we wszystko, obszerny i wy-
godny. Główny, rozległy budynek zajmował szczyt wzgórza nad War-
tą, skąd słał się daleki widok na płaski kraj po wschodniej stronie
rzeki, popstrzony zielenią łąk, na których pasły się stada, zwiercia-
dłami zalewisk i jeziorek, płatami ciemnego boru szpilkowego, aż po
krańce widnokręgu, gdzie pas jasnoszarej zieleni wskazywał kierunek
biegu bagnistej Widawki zmierzającej ukośnie do ujścia swego ku
Warcie.

Na stokach leżały budynki gospodarcze, stajnie, stodoły i chaty cze-
ladzi, na nadbrzeżnej zaś płaszczyźnie - rozległe dziedzińce schodzą-
ce aż do brodu, gdzie rankami i wieczorami pojono i pławiono bydło
i stadninę, a stada gęsi taplały się przez dzień cały, buszując po szu-
warach i z wielkim gwarem wracając wieczorem do dworca.

Niewolni rzemieślnicy garbowali skóry, szyli obuwie i uprzęż, spo-
rządzali siodła, wyprawiali futra z zimowych łupieży, sycili miody,
wędzili mięsiwa, obrabiali żelazo, brąz, a nawet srebro; zasoby gro-
madziły się w komorach i spichlerzach nieprzebrane. Nic to było wo-
jewodzie podejmować liczny orszak książęcy, by i rok siedział.

Czynił to wojewoda rozrzutną ręką, a gościć umiał, bo nie krępował
nikogo i wypoczywał każdy, jak kto chciał, czy to łodzią włócząc się
po rzece, czy konno po lasach, czy wylegując się na słońcu nad wodą
lub w sadzie, który stał w kwieciu i woni w pogodne, ciepłe dni.
Wszystkiego miał każdy w obfitości, stoły dzień cały zastawione, nie
brakło ni zabaw, ni gęśli.

Wojewoda miał z czego i lubił się pokazać, a goszcząc po raz
pierwszy pana, szczególnie był hojny. Cóż stąd, kiedy Bolesław naj-
mniej korzystał z gościny. Rankiem brał konia i wyjeżdżał samotny,
by wrócić o zmroku lub nocą i przetrąciwszy byle co, lec na wypo-
czynek, tak że nie było kiedy nawet zamienić z nim słów paru.

Może wojewoda z pobytem księcia wiązał zbyt zuchwałe nadzieje,
które doznały zawodu, dość że zrazu radosny, pomarkotniał. Nie tylko
nie widział, by książę, wolny od trudów i obowiązków, rozpogodził
się i zbliżył do niego, lecz wyraźnie jeszcze bardziej niż zazwyczaj
był w sobie zamknięty i wyniosły. Wojewoda głowił się, co mogło
być tego przyczyną. Kto i czym mógł urazić pana, gdy wojewoda sam
bystrze wszystkiego doglądał, myśli jego starając się odgadnąć, tak że
z córką nawet niewiele miał czasu się rozgadać.

Niemało też strapienia ojcu przyczyniała właśnie Krystyna. Poże-
gnał ją półdzieckicm jeszcze, wesołym i żywym, powitał dziewczyną,
ku której biegły oczy wszystkie, prócz książęcych. Jeno smutna mu
się zdała.

Wiedział, że wkrótce wydać przyjdzie jedynaczkę i nic za byle ko-
go. Z wysoka zaczynał, a choć skryte nadzieje widział zawiedziony-
mi, nie tym się trapił szczególnie. Zimą byli w gościnie ruscy
książęta, siedzieli przez miesiąc, od samej księżny przywieźli po-
zdrowienia, nie darmo skierowała ich tutaj. Od przełożonej nad nie-
wieścim dworem, dalekiej krewniaczki Zasławy, która po jego
owdowieniu matkę Krystynie i gospodynię zastępowała, wiedział, że
dość się córce podobali, choć śmiała się z ciężkiego Mścisława, celu
podrwiwań Olega. I ten związek pochlebiałby dumie Wszebora. Może
Krystyna dlatego smutna, że czuje, iż to ostatnie już miesiące pobytu
w ulubionym Bużeninie. Postanowił wybadać, co myśli.


Nie zastawszy jej w domu, przepytał służebne, które powiedziały
mu, że Krystyna poszła do sadu. Odszukał ją na samym krańcu. Sie-
działa na urwistym wyniosłym brzegu. Widok stąd był na rzekę lśnią-
cą w dole jak brzeszczot miecza, zachodzącą jeno czasem mgiełką,
gdy powiew, który ruszył się przed zachodem, marszczył jej spokojną
powierzchnię. Pełzały po niej drobne, białe plamki gęsich stad, wraca-
jących już do domu. Krystyna tak była zadumana, że dojrzała dopiero
ojca, gdy stanął nad nią. Spojrzała ku niemu. Oczy miała jak klejnoty,
jasne, przejrzyste, głębokie, ujęte błękitnawymi powiekami pod ciem-
ną, cienką brwią. Bawiła się kosą ciemnych włosów, które połyskiwa-
ły w promieniach zachodzącego słońca, kładącego swe blaski różowe
na twarzy jej białej jak mleko.

Uśmiechnął się do niej i z ojcowską dumą ozwał się:
Myślałby kto, że wodnica na brzeg wyszła o zachodzie. Każdego
byś w topiel zwabiła.

Odwróciła oczy i powiedziała, jakby sama do siebie:

Odwróciła głowę, by ukryć smutne oczy, a Wszebór ciągnął dalej:

sław - jak go znam - na zachodzie i południu sprawy załagodził, nie
po to, by w domu siedzieć. Tym bardziej, że i stamtąd ku nam poglą-
dać zaczynają.

Wielum panów widział, ale takiego jak on, chyba drugiego nie
ma. Ani dziwniejszego też. Za nic mu złoto, za nic życie, za nic nie-
wiasty. Jeno władzy się najeść nie może.

Wszebór, zatopiony w myślach, nie zauważył, że Krystyna umilkła
i w milczeniu doszli do domostwa.

Książę już wrócił, wyjazd swój nazajutrz zapowiadając. Wszebór
zaraz wydał rozkazy, by pożegnalną ucztę przygotować, pobiegł jed-
nak do księcia, próbując zatrzymać go jeszcze. Darmo jednak, gdyż


książę serdecznie lecz stanowczo odmówił, wyjaśniając, że wypoczął
już dosyć, a spraw go czeka wiele.

Przy uczcie siedział naprzeciw Krystyny. Patrzyła na niego ukrad-
kiem, nie wiedząc co dzieje się dokoła. Jego oczy błądziły gdzieś.
Czasem przeszły przez nią, dalekie jakieś i jakby niewidzące. Wcze-
śnie się zerwał i wyszedł, ale światło długo jeszcze przeświecało
z jego komnaty. Rano wstał później niż zazwyczaj, gdy orszak dawno
już był gotowy do drogi. Wszebór czekał z pożegnaniem, pomieszany
trochę, gdyż Krystyna przed świtem wyjechała konno; bał się, by
książę za ujmę nie poczytał, iż żegnać go nie wyszła. Zdało się jed-
nak, że Bolesław nie zauważył nawet tego. Dziękował za gościnę, ze-
zwolił wojewodzie doma pozostać, póki nie przyśle po niego i gdy
mijał wrota, obejrzał się jeszcze, uśmiechając się życzliwie. Potem
spiął konia i za chwilę zginął z oczu wśród drzew. Orszak poczłapał
z wolna za nim.

Bolesław gnał, jakby chciał uciec z tych miejsc, a wypoczęta klacz
śmigała po miękkiej drodze leśnej, biorąc rozpędem faliste wzniesie-
nia i wyrzucając kopytami bryzgi jasnego piasku; w największym pę-
dzie wzięła dłuższą wyniosłość i książę ledwo zdołał osadzić ją na
miejscu, iż wryła się głęboko wszystkimi kopytami. W poprzek drogi
na siwym podjezdku stała Krystyna. Twarz miała bladą jak chusta,
usta zacięte i opuszczone oczy. Nie drgnęła nawet, gdy omal nie trącił
jej koń Bolesława. Książę przemówił pierwszy:

- Tu się żegnamy, gdzieśmy się witali. Juzem myślał, żem wam
niemiły, iżeście uciekli z domu przed pożegnaniem.

Podniosła na niego swe przejrzyste oczy, i rzekła z wysiłkiem, nie-
mal szeptem:

- Nie pośpiałam wam odpowiedzieć wtedy na wasze pytanie, nim
rodzic nadjechał.

-1 dzisiaj odpowiedzieć mi chcecie! Wiem już bez tego. To samo,
co wszystkie inne odpowiadają księciu - zaśmiał się wzgardliwie.

Patrzyła mu w oczy. Widział jak oczy jej mieniły się żalem, gnie-
wem, oburzeniem, lecz zaraz stwardniały dumą.

- Mylicie się - odparła prawie spokojnie. - Nie mam nic do przeda-
nia, a wy jeno kupować umiecie.

Trąciła podjezdka i ruszyła ku domowi. Gdy myślała, że już jej nie
widzi, skręciła w las. Patrzył za nią i chciał się zmusić do śmiechu,
lecz nic mógł. Potem konia puścił w skok.

ŚMIERĆ MIESZKA

Z

Bużenina powrócił Bolesław ponury, zamknięty w sobie i rzu-
cił się w wir zajęć, jakby chciał się w nich zatopić. Dla ludzi
szorstki był, odpychający, a nawet matkę ofuknął, gdy żarto-
bliwie zapytała, czy nie zgubił gdzie serca w podróży. Widząc jednak,
że łzy stanęły jej w oczach, przygarnął ją, mówiąc miękko:

Widząc jednak strapioną twarz matki, dodał:

- Mieszkowi czas by się ożenić. Wraz się za żoną dla niego obejrzym.

Zawstydził się, że od przyjazdu nawet nic zapytał o ulubionego bra-
ta, zajęty swymi sprawami. Dobrogniewa zaś, hamując płacz, rzekła
z wyrzutem:

- Serca nic masz, by mi to powiedzieć. Mogiła mu się patrzy, nie
łożnica.

Przybladł i odrzucił cicho:

- Może nic jest tak źle. Słabuje przecie od dawna, ale trzyma się jakoś.

- Już się o swojej sile nie dźwignie. To koniec - odparła i rozpłaka-
ła się.

Popatrzył na nią ze współczuciem, bezradny.

Stan Mieszka pogarszał się z dniem każdym i wkrótce widoczne już
było, że nie pomyliła się matka, iż kres jego zbliża się szybko.

Przybyły z poselstwem od biskupa Michała pobożny proboszcz po-
znańskiej kapituły Herman, uproszony przez księżnę, wyspowiadał na
śmierć Mieszka, po czym sam Suła udzielił mu ostatniego namasz-
czenia. Gdy wyszli od chorego, Dobrogniewa usiadła w nogach sy-
nowskiego łoża, pochyliła siwiejącą głowę na ręce i hamowała łkanie.
Wiedziała z dawna, że śmierci przeznaczony, ale gdy chwila przyszła,
serce jej rozdzierało się bólem. Miast wnuków doczekać, drugiego już
syna ma pochować. Ileż znieść musi serce matczyne. Tamten, Otto,
maleńki był jeszcze, ten już dojrzały młodzian, ale tak samo czuje
Dobrogniewa, jakby jej kawał serca z piersi wyrywano.

Z wynędzniałej chorobą twarzy ogromne oczy patrzyły na pochylo-
ną głowę matki jakimś już zza świata spojrzeniem.

- Napłaczecie się dość, matko. Teraz chciałbym jeszcze wasz
uśmiech obaczyć. Któż się do mnie uśmiechnie, jeśli nie wy?

Podniosła głowę, usiłując przemocą rozciągnąć ściśnięte wargi do
uśmiechu, lecz nie wydoliła. Łzy rzuciły jej się z oczu, zasłoniła
twarz i zaniosła się płaczem:

- O doloż ty moja! Prędzej wszystkie dzieci na marach niż wnuki
obaczę!

Patrzył na nią, czekając widocznie czujnie, aż się uspokoi. Gdy
przycichła, szepnął:

- Pomogę wam, matko. Za serce wasze dla mnie. Zawołajcie mi
Bolesława. Jeno prędko... prędko.

Wybiegła, by spełnić życzenie konającego. Chory leżał i patrzył
w okno, przez które przeciskały się różowe promienie pogodnego za-
chodu, kładąc się świetlną smugą u jego nóg. Za chwilę pójdzie
w światłość po tej drodze, nim zgasi ją cień wieczoru. Ale chciałby
jeszcze tutaj ślad swój zostawić. Nic zostaje syn z jego krwi, ani echo
czynów wielkich. Chce przekazać najbliższemu imię swe, imię nad-
dziada, które wielkość zdawało się zapowiadać, a rozpłynąć się ma
w nicość.

Rozległy się szybkie kroki i wszedł Bolesław, a za nim Dobrognie-
wa. Usiadła przy chorym i patrzyła z bezsilnym bólem w jego wycią-
gniętą już twarz. Ale on patrzył na brata, który stanął w nogach.


Spojrzenie jego promieniało zachwytem. Światło zachodzącego słoń-
ca grało w jasnych włosach Bolesława, otaczając twarz aureolą świa-
tła. Chory przemówił z wysiłkiem:

- Dziękuję ci, bracie, za łaskę, jaką miałem u ciebie. Rzadko cię
o co prosiłem, nie odmówiłeś mi nigdy. Jeszcze mam prośbę, ostatnią.
Nie odmówisz?

- Nie odmówię - zduszonym głosem odpowiedział Bolesław.
-Nie zostanie nic po mnie. Ni pokolenie, ni sława, ni majętność.

Jeno imię, com nosił, zginąć nie powinno. To jakby część duszy
człowieka, co na ziemi zostaje, by żyć po śmierci jego.

Przerwał i patrzył rozszerzonymi oczyma w blaski zachodu; słońce
pochylało się i słup światła wpadający przez okno pełznął od nóg ku
głowie umierającego. Zaczął znów spiesznym szeptem:

To jedno, co mogę przekazać. Daj je twemu pierworodnemu.
Niech je za mnie nosi i niech je... rozsławi. Będzie piękny... - wpa-
trzył się w Bolesławową twarz, okoloną blaskiem -jak...

Zebrał się w sobie i mocnym głosem prawie zakrzyknął:

- Światło!

Wyprężył się i oczy mu zmętniały. Słup światła wpełznął na jego
twarz i odbił się w oczach, szklistych już i znieruchomiałych.

Dobrogniewa, zanosząc się od łkań, rzuciła się na ziemię. Zerwała
z głowy namitkę i darła włosy, w żalu bezsilnym, nieutulonym. Bole-
sław stał i patrzył dziwnie na matkę. Gdy przycichła, podszedł i pod-
niósł ją, sadzając na ławie.

- Nie płaczcie, matko.

Długo mocowała się z sobą, by się uspokoić. Podniosła wreszcie
głowę i głosem jeszcze przez szloch przerywanym, rzekła:

- Słyszałeś, czego chciał? Przyrzekłeś!

- Dotrzymam! Możecie słać swaty, choćby zaraz. Będziecie jeszcze
mieli Mieszka. Nie umrze to imię.

Przez łzy uśmiechnęła się do przyszłości. Nie znała jej! Z gorącz-
kowym pośpiechem, jakby się bała, że Bolesław cofnie się i odbierze
jej nadzieję, jęła pytać:

Przygasła. Wspomniała jednak, że i ona sama męża swego po raz
pierwszy ujrzała przy zaślubinach. A miłość powstała i przeżyła do
dziś dnia, choć już ciało jego w proch się rozsypało. Żyje we wspo-
mnieniu; połączy się z nim teraz ten oto synaczek.

Spojrzała na zwłoki syna. Na twarz jego padał ostatni promień
słońca. Jakby pod jego ciepłą pieszczotą zjawił się na niej uśmiech,
niby kwiat, który rozwinie się na ściętej gałęzi, blady, smutny, nie-
trwały, ale kwiat. Znak życia, jakby obietnica owocu, którego nie będzie.

Lżej popłynęły łzy Dobrogniewy; nie wstrzymywała ich już. Gdy
znowu oczy podniosła, było ciemno. W mroku białą plamą majaczyła
blada jak płatek twarz Mieszka.

ZABIEGI WOLKMARA

W

wilgotnym powietrzu skrzyp kół o piasty niósł się szeroko,
płosząc z dala już stada kaczek żerujących na bagienkach
i zalewiskach wiślanych. Wzbijały się stadami i ustawiając
się w klucze, ciągnęły ku widocznej w oddali rzece, by zapaść w bar-
dziej niedostępnym miejscu, gdzie już nikt im przeszkadzał nie będzie.

Za nimi leciał wzrok jednego z siedzących na wozie ludzi, których
sposób podróżowania i ciemne szaty zakonnego kroju od razu zdra-
dzały duchownych. Gdy odlatujące ptactwo rozpłynęło się już w błę-
kicie pogodnego nieba, zwrócił oczy ku siedzącemu obok towarzyszo-
wi, na którego szpetnej twarzy malowała się gniewna niecierpliwość.

Ale oczy Hermana ciągnęła widno kwietna łąka między dwoma
wzgórkami, gdyż rzekł, jakby nie słysząc odezwania się sąsiada:

- Nogi zdałoby się wyprostować. Do Tyńca zdążymy i tak przed
kompletą.

Nie czekając na odpowiedź towarzysza, wyskoczył z wozu i prawie
pobiegł łąką. Wolkmar patrzył za nim zgorszony, po czym spod sie-
dzenia wydobył tobołek i ruszył również.

jeno od zakrystii w nadolc północnej wieży, choć niedogodne mi to,
bo nieraz w nocy chciałbym co przeczytać, a pod ręką nic ma.

Wolkmar rozwinął tobołek i zapominając o obecności Hermana,
czytać począł. Herman, leżąc na grzbiecie i patrząc na płynące po nie-
bie białe obłoczki, zapytał:

Spojrzał ze zgorszeniem na leżącego towarzysza, który nie zauwa-
żył karcącego spojrzenia.

- To mi się nie zda - rzucił Herman. - Wżdy Bóg za karę ludziom
pracować przykazał. A niewinne dzieci zwolnił od tego. Tedy widno,
jeśli źrałym próżnować pozwala, łaskaw na nich być musi. Człek się
bliżej Boga czuje, gdy nic nic robiąc w niebo patrzy, miast pod nogi.

Oburzony wyraz twarzy Wolkmara wyraźnie wskazywał, że nic po-
dziela zdania towarzysza, lecz nie śmiał otwarcie zaprzeczyć wyż-
szemu godnością i by odwrócić rozmowę, zagadnął:

Nicdawnoście z Niemiec.»Macie od nas jakie nowiny?

- Od nas? - Herman jakby nic od razu zrozumiał, o co Wolkmar
pyta, gdyż zamyślił się.

Po chwili dopiero odrzekł:


go orły strzegły. Pogrzebli go godnie w klasztorze w Tholei i przy
grobie wielu już uzdrowionych zostało.

Jakoż w dolince leżał już cień, a obłoki na niebie poróżowiały. Ru-
szyli i gdy droga skręciła za wzgórze, oczom ich w blaskach zacho-
dzącego słońca ukazało się tynieckie opactwo.

Na skalistym wzgórzu opadającym stopniowo ku leżącej u jego stóp
osadzie, widniały skromne zabudowania klasztorne. Na dwóch
wschodnich narożnikach bieliły się wyższe od pozostałych trzy ka-
mienne budowle, z oknami i drzwiami z szarego piaskowca. Pozosta-
łe, drewniane, które łączyły się z kamiennymi w prostokąt, nie
zdążyły jeszcze poczernieć od starości i złotem świeciły w zachodzą-
cym słońcu. Całość otoczona była drewnianym ogrodzeniem z przy-
budówką dla furtiana przy narożnej bramie.

Przyjezdni wstępować zaczęli na wzniesienie i przez chwilę drzewa
przesłoniły im widok klasztoru. Gdy wyjechali spomiędzy opłotków,
dostrzegli na drożynie wiodącej do drewnianego kościółka, leżącego
o strzelanie z łuku od bramy, jakąś wyniosłą postać w mnisim habicie,
której głowa zdała się stać w płomieniach. Coś małego, czarnego pod-
skakiwało niezgrabnie za idącym.

- To sam opat, Anchoras. Takich włosów ni brody nie ma nikt inny.
Pospieszajmy, by nam bramy nie zamknięto - rzekł Wolkmar.

Opat tymczasem wszedł w obejście, zaś czarne stworzenie, spło-
szone widocznie przez nadbiegające psy, wzbiło się w powietrze, kra-
cząc, i usiadło na okapie bramy.

- To kruk - wyjaśnił Wolkmar. - Starym obyczajem chowają go na
pamiątkę tego, który żywność przynosił do jaskini świętemu Bene-
dyktowi. Opat surowo reguły i obyczajów klasztornych przestrzega.

Psy tymczasem wypadły z wielkim szczekaniem naprzeciw nad-
chodzących, dobierając się do Wolkmara, który oganiał się trzyma-
nym w ręku kosturem. Zaraz jednak furtian biegł z pomocą, po czym,

odgoniwszy kundle, ukląkł przed przybyłymi i z pochyloną głową
prosił o błogosławieństwo. Wolkmar, klnąc jeszcze pod nosem, po-
drażniony psią napaścią, krzyż nad nim zakreślił, a udobruchany tro-
chę zakonną karnością i pokorą mnicha, zapytał o opata. Furtian bez
słowa wskazał w głąb dziedzińca, gdzie przez podsień wyjście było
ku Wiśle. Przybyli skierowali się tamtędy nad rzekę.

Gdy wyszli znów poza obręb dziedzińca, widok przepaści, jaką ska-
ła urywała się ku Wiśle, aż oddech im zaparł w piersi. Mimo woli
cofnęli się pod ścianę, rozglądając się za opatem.

Spostrzegli go, jak stojąc na wystającym nad przepaścią cyplu ska-
ły, wpatrzony w zachodzące słońce, modlił się. W oczekiwaniu przy-
siedli pod ścianą.

- Bogu najmilsze posłuszeństwo - rzekł Wolkmar dość opryskliwie.
Cierpliwość Wolkmara wystawiona została jednak na długą próbę,

gdyż ostatnie już blaski zachodu barwiły niebo czerwienią i grały po-
łyskliwą łuską na ciemniejącej wodzie, gdy głos kołatek wzywający
na kompletę obudził opata z zamodlenia. Odwrócił się pewnym ru-
chem i szedł ku przybyłym.

Pokłonili mu się i Wolkmar od razu chciał wyłożyć sprawę, z którą
przybyli, lecz opat przerwał:

Wybaczcie. Czas będzie mówić przy wieczerzy. Tymczasem ze-
chciejcie się rozgościć. Brat furtian wskaże wam izbę gościnną.

Głos miał ostry, nawykły widno do rozkazywania. Odwrócił się
i szybkim krokiem odszedł do klasztornej kaplicy, do której zmierzało
już wielu ludzi. Wkrótce w ciszę pogodnego wieczoru wmieszały się
śpiewy psalmów, które jeszcze Aaron wprowadził na wzór leodyjski.
Przeważały cienkie głosy chłopięce.


Herman pokiwał głową, lecz nic nie odrzekł i siedzieli w mrocznie-
jącej z każdą chwilą izbie, aż w sieni rozległy się szybkie kroki
i wpadł młody mniszek, zapraszając do refektarza na wieczerzę.

Skromny posiłek nie trwał długo, po czym młodzież i mnisi odeszli,
a opat pozostał sam z gośćmi. Kazał przynieść wina i kusztyczki.

- Młode to jeszcze wino - tłumaczył - bo i winnice niestare. Na
nowo zakładać musieliśmy po zniszczeniu. Ale już własne mamy i na
chwałę Bożą, i dla gości.

Przypił do przybyłych. Wolkmar wypił i skrzywił się, Herman zaś
rzekł:

- Gdyby mi nie smakowało, nie siedziałbym tutaj - odparł Herman.
Wolkmar zrozumiał widocznie przymówkę:

- To dziwne. Dla nas bo szczodry jest. Niedawno nam Opatowiec
podarował, choć nie ubogi nasz klasztor. I inne uposaża, kościoły sta-
wia. Pierwsze to słyszę, że hojny nie jest - dość oschle zauważył opat.

Wolkmar poczerwieniał, ale pomnąc z kim mówi, rzekł pokornie:
-1 mnie to dziwne. Ktoś nam chyba szkodzi u księcia, skoro nas

tylko pomija w swej łasce, najważniejszą diecezję w królestwie.

Wszakże i menniczego prawa odmówił nam, choć dostał je nie tylko

gnieźnieński, ale i wrocławski biskup.

Wrócił już - odparł krótko opat.

- Tedy zaraz jutro udam się do niego. Pewny jestem, że nie odmó-
wi. A wy ze mną pojedziecie? - zapytał Hermana.

Ja ostanę. Nabożeństwa chcę zażyć, a wkrótce wracać mi do Po-
znania.

- A nam czas spocząć, bo niedługo na Primę wstawać trzeba - za-
kończył Anchoras.

Udali się na spoczynek. Herman i Wolkmar nie rozmawiali już wię-
cej. Wkradła się pomiędzy nich jakaś nieufność. Toteż Wolkmar, gdy
nazajutrz pożegnał Hermana, i stojąc u przewozu, patrzył jak pro-
boszcz z opatem idzie do kościoła, mruknął do siebie nienawistnie:

- Słowiańska jucha po matce. Dobrze, żem się więcej nic wygadał.
A i z opatem trzeba ostrożnie. Na kogóż tu można liczyć?

Rzadko uczęszczana drożyna wiodła krajem bagien wzdłuż rozlcwi-
stej rzeczułki, ginąc w ciemnym wąwozie o skalnych ścianach, za któ-
rym zaczynał się bór. Na skrzypiącym wozie siedział Wolkmar,
zatopiony w myślach czy modlitwie. Wrześniowe słońce dogrzewało
jeszcze mocno. W wąwozie jednak przyczaił się miły chłód, a gdy
przejeżdżali przez rzeczułkę, konie same przystanęły i pochyliwszy


łby, pić zaczęły chciwie. Woźnica też zrzucił kaftan, i przyklęknąw-
szy, obmywać jął kudłatą głowę i kosmatą pierś i tak był tym zajęty,
że nie posłyszał dalekiego zrazu gonu psów, który zbliżał się szybko.

Prędzej nim psy posłyszał, poczuł raczej głuchy tętent, od którego
drgać zdała się ziemia i przez spływającą z włosów na oczy wodę do-
strzegł stadko turów, które sadziło z pochyłości wprost w gardziel
wąwozu.

Woźnica jeno krzyknął i uskoczył na strome zbocze. Konie pode-
rwały się i popędziły jak oszalałe z powrotem; o pień wycięły wozem,
który rozsypał się w drzazgi i pognały dalej, zostawiając leżącego
Wolkmara. Straciwszy przytomność, nie czuł jak śmigały nad nim
płowe cielska zwierząt.

Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą głęboką pustkę błękitnego nieba
bez chmurki. Nie było myśli o co zaczepić. W głowie szumiało mu
jak w lesie. Potem oczyma poruszył i pobiegł wzrokiem po wynio-
słym świerku. Szczyt jego kąpał się w blasku słońca, nieruchomy.

- Nie ma wiatru - pomyślał. - Skąd ten szum?

Nagle przypomniał sobie przygodę i nawrót strachu poderwał go.
Jęknął i legł z powrotem. W krzyżach strzykało go nieznośnie, piersi
miał obolałe. Począł jęczeć, lecz przytomność wróciła mu zupełna.

Ruch i głos jego zwróciły widocznie czyjąś uwagę, gdyż nad nim
ozwał się głos:

- Żyjecie! Myślelim, że was tur stratował.

Nad leżącym pochyliła się twarz młoda jeszcze, okolona czarnym
zarostem, a błękitne, zimne i przenikliwe oczy spojrzały na niego.
Wolkmar poznał Sieciecha, który obmacywał go ostrożnie. Wolkmar
jęknął znowu, lecz Sieciech rzekł z odcieniem lekceważenia:

- Całe macie kości. Pewnie od strachu was zemdliło. Wina się napi-
jecie i przejdzie wam.

To rzekłszy, na pachołka skinął, by podał wina, lecz gdy pachołek
usiłował podnieść leżącego, by go napoić, Wolkmar krzyknął z bólu.
Sieciech spojrzał na niego, mówiąc:

- Musieliście coś odbić. Każę was zanieść do Morawicy. Tam baby
zajmą się wami.

- Do was właśnie jechałem - wystękał Wolkmar.

Sprawę macie? - ciekawość błysnęła w oczach Sieciecha - wró-
cimy skoro, pogadamy.

To rzekłszy, odwrócił się i odszedł ku siedzącym opodal towarzy-
szom. Pachołkom nosze kazał sklecić z gałęzi, by potłuczonego za-
nieść do niezbyt odległego dworca. Sam zaś dosiadł konia i zwracając
się do Fałka, który z zupełną obojętnością gryzł wędzone mięso popi-
jając winem, objaśnił:

-To Wolkmar, scholastyk krakowski. Musiał się jeno potłuc, gdy
konie wóz rozbiły.

Fałek zaśmiał się:

Niski jego głos zgrzytnął jakoś przy ostatnich słowach.

Dosiedli koni i z miejsca puścili je w skok, by dogonić idących
w przedzie psiarczykow i sforę. Pachołkowie zaś ponieśli stękającego
Wolkmara. Nim ciemność zapadła, spoczął w wygodnym łożu, na-
karmiony, napojony i wymaszczony psim sadłem. Ból pofolgował mu
znacznie, ale baby znające, parę niedziel leżeć mu kazały. Nie gnie-
wał się o to i zasypiając myślał, że opłacić się może przygoda.
W Krakowie trudno mu się zbliżyć do Sieciecha, by nic zwrócić uwagi.


DWA WESELISKA

S

tarym gościńcem od Sandomierza ciągnął ku Krakowu okazały
orszak. Skrzypiały swarliwie ładowne wozy otoczone zbrojnymi,
wzbijając tumany kurzu, który stał długo, znacząc ślad pochodu.
Z osad wybiegali ludzie spojrzeć na przejeżdżających. I z dala po-
znać można było, że nie kupcy to jadą, bo orszak zbyt duży i nic woj-
sko ciągnie, bo wozów zbyt wiele; kto jednak dopaść zdołał czoła
orszaku, wraz miarkował, że nowa pani jedzie, gdyż wieść już gruch-
nęła po kraju, że książę córę czernihowskiego Świętosława bierze
i jeszcze latem ruszyły dziewosłęby z Wszcborem na czele.

Niektórzy znali wojewodę, który ninie prowadził orszak, ale nie na
niego zwracały się spojrzenia, choć przybrany był wspaniale. Przy
boku jego jechała na jasnocisawym koniu młoda dziewczyna. Z dala
już ciągnęła wzrok, gdyż w pogodnym słońcu jesiennego popołudnia
koń jej okryty pozłocistym kropieżem cały zdał się być złoty; jaśniej
od złota lśniły jej włosy, spięte purpurowym, perłami haftowanym
czółkiem. Spod ciemnych brwi patrzyły na stojący w krasie jesieni
kraj oczy jasne, spojrzeniem trochę ciekawym, trochę niespokojnym.
Śpiewnym, jakby nieco przytłumionym głosem zwróciła się do Wsze-
bora:

- Bogata i osiadła tu ziemia.

Oczy jej pobiegły po stojących już w ścierni rżyskach, tu i ówdzie
jeno poprzerywanych zielenią łąk lub zagajnikami zaczynających się
już złocić liściastych drzew, wśród których nierzadko unoszące się ku
niebu błękitnawe dymy wskazywały ludzkie osiedla.

- Bogata i osiadła - powtórzył Wszebór - choć nie brak i puszcz
ogromnych, gdzie zwierza częściej spotka niż człeka, ni bagien rozle-
głych, gdzie jeno łoś przejdzie i wilcy gnieżdżą się po łozach, a jesie-
nią aż ciemno bywa, gdy ciągnąć zaczyna ptactwo. Jeno stepów
takich nie masz, jak wasze, gdzie by oko leciało bez końca.

- Stepów nie masz - westchnęła dziewczyna.

W głosie jej taiła się tęsknota i niepokój. Mimo woli przysunęła się
do Wszebora, który bliskim stał jej się w podróży; wiedziała też, że
swojakiem będzie przez ciotecznego brata Mścisława, który ciągnął
zarazem na jej wesele, i na swoje. Podniosła na wojewodę jasne, mgłą
zaszłe oczy i zapytała niemal pokornie:

Wyszesława otrząsnęła się nieznacznie, jakby dreszczem ją przejął
chłodny powiew przedwieczorny, który pociągnął od rzeki. Nie znała
córy tego miłego jej już człeka, ale znała Mścisława. Słowa Wszebora
zabrzmiały w jej uchu jak wróżba ponura. - „Nie dajcie córy za nie-
go" - chciałaby zakrzyknąć, ale wiedziała, że to na nic. Bolesław już
na małżeństwo zezwolił, jak i na przedaż Bużenina. Izasław zgodził
się, zbyt wiele spraw wiązało się z sobą, by dały się cofnąć. Wes-
tchnęła ciężko.

- Spokojni bądźcie - rzekł Wszebór. - Księżna sama Rusinka
i krewniaczką wasza; czeka was z radością, jak córy rodzonej. I zmó-
wić się będziecie mogli, bo nie brak waszych u nas na dworze i mowę
wkrótce sobie przyswoicie, bo do waszej podobna.

Nie rzekł tylko nic o księciu. Że Bolesław sam na zrękowiny nic
wyjechał, można było usprawiedliwić nawałem spraw. Ale w Wiślicy
miał czekać na oblubienicę, a nic czekał. Wszebór nic nie mówił, wy-
tężał jeno wzrok, czy na drodze nie dostrzeże książęcego orszaku.
Droga jednak pusta była i taką pozostała aż do chwili, gdy z sinawej
mgiełki wynurzyły się zarysy wież grodu.

Wjechali między gęsto rozrzucone osady. Tu już tłumnie lud wylę-
gał na drogę i pokrzykując, ciągnął z orszakiem. Witano nową księżnę
radośnie. Nie Niemka była. Wspomnienie nieszczęsnych wypadków,
których źródła dopatrywano się w Ryksic, zakorzeniło niechęć z daw-


na żywioną do związków z zachodnimi sąsiadami, a wiadomo było, że
na radzie nie brakło głosów, by Niemkę księciu zaswatać.

Wkrótce ciżba stała się tak wielka, że orszak z trudem musiał się
przeciskać. Po chwili dojrzeć można było, jak tłumy pruje idący na-
przeciw oddział jezdnych. W zachodzącym słońcu zamigotały zbroje.
Na czele jechał mąż wspaniałej postaci, z łańcuchem złotym na szyi.

Wyszcsławic zabiło serce.

Sieciech tymczasem, dojechawszy na kilkadziesiąt kroków, spręży-
ście zeskoczył z konia i w towarzystwie dwóch młodych wojów szedł
ku księżniczce. Przenikliwe i kolące spojrzenie jasnych oczu obiegło
Wyszesławę badawczo. Skłonił się jednak pokornie i ujmując wodze
jej konia, rzekł:

-Pod nieobecność księcia, mnie cześć pierwszemu was powitać
i na gród wprowadzić, który ma być stolicą waszą.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył pieszo ku grodowi. Szedł szyb-
kim, twardym krokiem, a poprzedzający go zbrojni torowali drogę.
Nie spojrzał nawet na jadących za Wyszesławą Mścisława i Olega.
Wszebór cofnął konia i jechał obok nich zamyślony; wśród niemilk-
nącego gwaru nie dosłyszał, co między sobą mówili.

-Niech nam jeno pomogą buntowników uśmierzyć, to im za łaskę
podziękujemy.

- Jeśli będą tacy głupi jak ty, capie. Dobrze się ubezpieczą, by nas
z ręki nie wypuścić, a co wezmą, to ich. Mało to choćby dziś skarbów
im wieziemy? - głową wskazał na idące za nimi wozy.

- Owa! Myślę że i ja niemało wywiozę. A co będzie, to będzie.
Przynajmniej odpłacimy buntownikom, niech ich jeno w rączkę do-
stanę - spojrzał na swą łapę, obrośniętą czarniawą sierścią i zacisnął
potężną pięść na myśl, jak dusił nią będzie wrogów. Okrucieństwo
i chytrość łączył z głupawą dobrodusznością, która zwodziła nie zna-
jących go bliżej ludzi. Oleg znał go dobrze. Śmiał się w duchu
z Wszebora, który córę daje za niego w nadziei, że zostanie wielką
księżną kijowską. Mścisław nie będzie nigdy wielkim księciem, bo
przy nim nie uchowałby życia nikt z Włodzimierzowego pokolenia.
Ot, starczyłoby nóż w plecy mu wbić w zamieszaniu, lub, jak kniaź
Katapan Rościsława, na ucztę go zaprosić. Ale tymczasem niech żyje,
bo jeszcze może być przydatny.

A ze zdrajcą Wszesławem trzeba skończyć; zemściła się pobłażli-
wość, gdy miast pojmanego podstępem stracić, wtrącono go do wię-
zienia wraz z synkami, a sprowadzeni przez niego Połowcy hulają po
kraju. Pomoc uzyskać należy. Myśl o tym uzbroiła Olega w cierpli-
wość i z uśmiechniętą twarzą wjeżdżał z orszakiem na gród. Nic
skrzywił się nawet, gdy i przy bramie Bolesława nie było, jeno Suła,
uroczyście ubrany, na czele kapituły witał i błogosławił młodą panią.
Potem Wyszesławą wpadła w ramiona Dobrognicwy i niekłamana
serdeczność starej księżny uspokoiła dziewczynę, tak że gdy nazajutrz
z rana doniesiono jej, że książę przyjechał, wyszła go witać z twarzą
pogodnie uśmiechniętą.

Co jeno było znamienitego w Polsce, zjechało do Krakowa na uro-
czystość książęcych zaślubin, dary zaś, otrzymane przez nowożeń-
ców, godne były skarbów, jakie ze zwykłą szczodrobliwością rozdał
Bolesław między drużynę swą, żupanów i gości. Potem życie poto-
czyło się zwykłym korytem, jeno znaczna część możnych na wesele
pociągnęła do Bużenina, świetnością swą niemal książęcemu równe.
Wszebór bowiem bogaty był i gościnny, a córę jedyną wydając za sy-
na wielkiego księcia i Bolesławowego pociotka, nic żałował mienia ni
taidu, by jak najokazalej wypadło weselisko.


Do pełnej świetności bużenińskiego wesela brakło jeno udziału Bo-
lesława, choć stara księżna usilnie namawiała syna, by zaślubiny
krewniaka z córą zasłużonego wodza zaszczycił swoją osobą. Bole-
sław posłał wprawdzie dary bogate, między innymi ulubioną swą
klacz mlecznobiałą, na której był w Bużeninie, lecz wyjazdu odmówił
pod byle pozorem, tak że sądzono nawet, iż Wszebór wypadł snadź
z łaski książęcej, choć przyczyny tego nikt dojść nie umiał.

Wśród drużyny szeptano, że i Doman wpadł w niełaskę. Wprawdzie
książę zdał się go lubić, tak że prawic od siebie go nie puszczał, ale
gdy niejeden darami książęcemi w koniach, zbrojach, pieniądzach
i nadaniach się bogacił, on jedynie nic nie otrzymał. Sam tylko Do-
man zdał się nie zwracać na to uwagi, stroskany zarówno tym, że do
Bietki wyjechać nie może, gdy zawiodła nadzieja, że ona z ojcem na
wesele książęce nadciągnie, jak też zachowaniem samego księcia,
który przy młodej i urodziwej żonie nie wyglądał wcale na szczęśli-
wego. Coś zdało się go gnębić, przed czym ucieczki szukał w pracy,
której nic brakło. Przyjeżdżali i wyjeżdżali posłance z Węgier, z dale-
kiego Rzymu, z Niemiec, z Czech i Rusi, ćwiczono drużynę, zaciąga-
no wojów, objeżdżano konie, kuto broń; nie ulegało wątpliwości, że
gotuje się potężna wyprawa.

PRZEBIMIŁ

P

omrukiwał z cicha lud, stanem i podwodą bardziej niż zazwy-
czaj obarczony. Niesłusznie jednak, z postronnych wypraw bo-
wiem książę łupy zwoził i ciągnął haracze, które napełniając
książęcy skarb, kraj odciążały od danin. Judził ktoś widocznie. Po-
mrukiwali wielmoże, choć i im wyprawa zyski znaczyła; widno nie
o to krzywi byli, jeno że wpływ ich malał, a obawiali się, że książęca
potęga, wzmacniana zwycięstwami, wyrośnie im tak wysoko nad
głowy, że niczym się staną przy księciu. Rada była tylko drużyna,
której łupy, wynagrodzenie za postronną wyprawę i nadania się obie-
cywały, prócz przygód i używania po zwycięstwie, którego byli pew-
ni. Zaciągała się też. młodzież, kogo tylko na konia i zbroję stać było;
dziesiętnicy i setnicy, którym przepatrywanic ochotnych poruczono,
pełne ręce mieli roboty. Między nimi i Strzemicńczyki, którzy zazwy-
czaj bąki jeno zbijali, ninie jako wojaki już doświadczone, dość chęt-
nie wzięli się do pracy, tym bardziej że podnosiło to ich znaczenie
wśród ludzi, nieraz i zysku przysporzyło, a do pijaństwa i zabawy
z nowozaciężnymi nie brakło sposobności.
Nie brakło też i czasem niechęci, raz nawet zajście się zdarzyło.
Przegląd ludzi, koni i broni odbywał się na zewnętrznym dziedziń-
cu, gdzie też zgłaszających się poddawano próbom sprawności. Zgro-
madzeni w szeregu, konie przy pysku trzymając, czekali na swą kolej,
gwarząc między sobą, zawierając znajomości i przyjaźnie, lub kłócąc
się na poczekaniu. Mało którego odrzucano, bo chłopy przeważnie
były na schwał, z rodów możnych, gdyż byle kogo stać nie było na
rynsztunek i rumaka. Że tam który z konia się zwalił, biorąc prze-
szkodę, że przy dosiadaniu skokiem w pełnym uzbrojeniu przez
grzbiet koński przeleciał, lub że go, sił próbując, o ziemię ciśnięto, iż
ledwo zbierał potłuczone kości, nic to; śmiano się jeno i podrwiwano,
ale wiadomo, wielcy woje na kamieniu się nie rodzą i lat trzeba ćwi-

189


czcń i wprawy, by każdej sprostać potrzebie. Wesoło też było i gwar-
no, a krzyki jak dzień długi dobiegały z dworca do zabudowań, gdzie
już na nie nikt nie zwracał uwagi.

Niezwykłą też była wrzawa, która jednego dnia uderzyła uszy księ-
cia. Zmarszczył się i rzekł do Domana.

- Idź no popatrz, co się tam dzieje.

Doman pobiegł, lecz nie wracał długo, a gdy wrzawa nie ustawała,
a nawet zdała się powiększać, Nawój powiedział:

- Biją się chyba. Pójdę ja popatrzeć. Wyszedł, nie czekając na ze-
zwolenie.

Zaczęło się jak zwykle z niczego. Do stojących w szeregu zacięż-
nych przyłączył się jakowyś nikomu nie znany chłystek. Towarzysze
patrzyli na niego i chichocząc, dworowali między sobą. Odpowiadał
im ponuro-zuchwałym spojrzeniem bystrych oczu, co jeno ich pobu-
dzało do większej wesołości.

Śmieszny był bowiem. Młoda twarz wyglądała jakby ją ktoś po-
szarpał, a potem niedbale zeszył z powrotem, cała poznaczona strasz-
liwymi bliznami. Hełm miał na głowie zbyt wielki, który mu aż na
oczy spadał. Widocznie, by temu zapobiec, podłożył zwitek końskie-
go włosia, które wyłaziło spod hełmu siwymi kosmykami, zmieszane
z jego własnym, ciemnym włosem. Wzrostu był niewielkiego, krępy,
toteż łuskowy pancerz, dziedziczny widno, jakiego dawno już nie no-
szono, i zbyt wielki na niego, sięgał mu do kolan, pordzewiały i miej-
scami wyłysiały z łusek, jak do połowy oskrobana ryba. Miecz, zbyt
wielki, z odłamanym końcem i kamienny młot, jaki ninie już jeno
z mogił wykopywano, dopełniały uzbrojenia.

Chmyzowaty siwek, na którym przyjechał, choć widno starannie
utrzymany, nic budziłby większego wyglądem swym zaufania, gdyby
nie to, że chodził za panem krok w krok i równie ponuro patrzył na
inne konie, jak jeździec na ludzi. Idąc kulał wyraźnie na przednią no-
gę, a i w tym jeszcze do pana swego podobny, że na szyi i piersiach
szwy miał po bliznach, widoczne nawet pod kudłatą sierścią.

Gdy prześmiechy stały się głośniejsze i dokuczliwsze, obydwaj od-
sunęli się na bok i czekali cierpliwie, aż przyjdzie na nich kolej prze-
glądu i próby.

Czekali długo; gdy słońce już chyliło się ku zachodowi, gdy ostat-
niego z szeregu próbować i oglądać ukończono i starszyzna zbierała
się odejść ku zabudowaniom, nieznajomy, widząc, że nikt na niego
nie zwraca uwagi, ruszył ku najbliżej stojącemu Czasławowi, który
z braćmi na wieczorną hulankę się zmawiał. Nieznajomy dotknął go
ręką i rzekł:

Odwrócił się, by dalej gadać z braćmi, ale nieznajomy uparty był
i zuchwały. Trącił go ponownie, mówiąc:

Wasza rzecz każdego wypróbować, co się zgłasza. Za to was
książę płaci. Konia mam i zbroję jako inni.

Czasławowi twarz pociemniała, ale że spieszno mu było, tedy za-
śmiał się jeno:

Juści, widzę, że koń a nie pies. Ale nie każdy jest rycerzem, co na
koń siada. Widzę ci też, coś za jeden. Ale takiego wielmożę przyj-
miemy, jak ci ten pancerz łuską z powrotem porośnie i znajdziesz
drugiego takiego do pary, jak ty; razem go będziecie nosili, bo na
dwóch starczy.

Inni obecni wybuchnęli śmiechem, Mroczko dodał:

Znowu wybuchnęli śmiechem. Nieznajomemu posiniały blizny na
twarzy, lecz miast coś odrzec, wydał odgłos przeciągły a jednoznacz-
ny. Przeciwnicy poczerwienieli ze złości, a Czasław krzyknął:


Tego już było za wiele. Czasław ręką sięgnął, by pod gardło chwy-
cić zuchwalca, lecz on, szybki jak wąż, wywinął się i zamachnął mie-
czem, ledwo Czasław szczytem się zdołał osłonić przed niespo-
dzianym, dziwnej siły ciosem, aż nim zatoczyło. Inni jednak skoczyli
z wielkim wrzaskiem na napastnika, biorąc się do oręża, a już ze-
wsząd lecieli gapie patrzeć, co się dzieje, powiększając zamieszanie.
Zdało się, że rozwścieczone Strzemieńczyki na miejscu ubiją niezna-
jomego, gdy wdał się chmyzowaty konik, który stał za nim; odwrócił
się nagle i kopytami śmignął w kupę. Mroczko szczęście miał, że
hełmu nie zdjął, gdyż ugodzony w łeb poleciał kilka kroków i legł
ogłuszony; inni odskoczyli, zaś obcy pozbierał się w mgnieniu oka,
lecz ku zdumieniu obecnych miast zamieszanie wykorzystać do
ucieczki, z dziwną zażartością rzucił się z mieczem na przeciwników,
a za nim siwek jego, gryząc i wierzgając.

Zuchwalstwo to jednak było, gdyż Strzemieńczyki chłopy były tę-
gie a zawzięte; posypały się ciosy, wrzask się uczynił nieopisany,
wśród którego ledwo słychać było głos Domana; wpadłszy między
walczących, imieniem księcia wzywał do spokoju i zaprzestania walki.

Rozwścieczeni jednak Strzemieńczyki, którzy niezbyt lubili unika-
jącego zabaw i pijatyk Domana, a uzuchwaicni niełaską, w jaką, w ich
mniemaniu, Doman popadł u księcia, ani myśleli posłuchać. Mikołaj
jeno krzyknął:

- Odstąp, bo sam oberwiesz! - A gdy Doman uchwycił go za rękę,
do ciosu się zamierzył.

Doman jednak tęższy był od nich. Wydarł miecz Mikołajowi i trza-
snął go pięścią w twarz, którą rozkrwawił, ale inni rzucili się na nie-
go. Obecni skoczyli na pomoc i wyglądało, że bójka stanie się
powszechną, gdy między walczących wpadł Nawój.

Bali się go, bo wiadomo było, że do rady należy, a głos u księcia
ma nic byle jaki, możny jest i przebiegły. Tłum rozstąpił się i zdało
się już, że zajście się skończyło, gdy nagle nieznajomy - oparty o po-
kaleczonego konia z głową ociekającą krwią od ciosu, którego za-
rdzewiały hełm strzymać nie zdolił - poderwał się znienacka
i mieczem ciął stojącego obok Czasława. Sił już widno nic miał, gdyż

skórę jeno rozciął mu na twarzy. Czasław mieczem się zamachnął,
lecz chybił, nieznajomy bowiem padł twarzą tuż pod jego nogi. Cza-
sław chciał go przebić, lecz Doman podbił mu rękę, a Nawój rzekł
cicho, przenikliwie:

Na próżno jednak, gdyż nieznajomy leżał jak martwy, a nad nim
stał koń i trącał go pyskiem. Nawój polecił tedy dwóm pachołkom
wziąć rannego i zanieść do dworca, sam zaś ujął Domana pod rękę
i ruszyli. Zbiegowisko zaczęło się rozchodzić, a za niesionym kroczył,
kulejąc, jego koń. Nawój przed wejściem do dworca obejrzał się i po-
lecił konia do stajen odprowadzić, nakarmić i opatrzyć, rannego zaś
zanieść do swej gospody, gdzie też zaraz się udał, jeno księciu zdał
sprawę z zajścia.

Nieznajomy leżał już rozebrany i obmyty z krwi. Spod chust na
głowie świeciły oczy rozszerzone gorętwą i jakąś zwierzęcą zaciekło-
ścią. Zdał się bezsilny, gdy leżał spokojnie, kiedy jednak Nawój
chciał mu na głowie poprawić opatrunek, ukąsił go w rękę. Nawój,
jeno syknął i rzekł do Domana:

Dziwny stwór. Jak dzikie zwierzę, gotów do walki, póki się
w nim ostatni dech kołace. Niech jeno wyżyje, myślę, że się przyda.
Sam go będę pielęgnował. Żal by mi było chłopca.

- 1 mnie też. Może dlatego, że i jego Strzemieńczyki przyjęły, jako
mnie niegdyś. Spać teraz idę. Zmęczysz się czuwaniem, zawołaj.

Nawój jednak przesiedział przy rannym całą noc, słuchając jego
majaczenia. Dowiedział się smutnej doli nieznajomego, która Nawo-
jowi własne przypomniała dzieciństwo. Resztę dopowiedział mu sam
chłopak; wdzięczny za opiekę, przełamując w sobie nieufność,
a stwierdziwszy prawie z przerażeniem, że Nawój wic o nim wiele
rzeczy, o których myślał, iż nie są wiadome nikomu, niemal za cza-
rownika go uważał i przylgnął doń całkowicie.

Z rodu pochodził możnego Niałków-Jeleni, na imię miał Przebimił.
Ojciec jego, Dzierżysław, po którym widno odziedziczył zawziętość,


gdy innego dziedzictwa nie stało, za wyrządzoną krzywdę ubił
w kłótni sąsiada. Rody ugodziły się o pogłówne i pokorzyć się kazały
winowajcy, w zgrzebnych szatach, boso, z odkrytą głową, u wrót ko-
ścioła. Winowajca, miast pokorzyć się, zbrojnie przed kościołem ze-
branych wojaków napadł, ale własny ród, by wróżdy1 uniknąć, stanął
przeciw niemu. Ludzi mu wybito, sam ledwo uszedł z życiem. Ród za
niego zapłacił ciążę2, lecz od siebie wyświecił, a majętność Babimost
poszła na grzywny. Młoda żona z żalu, zgryzot i niedostatku zmarła,
zaś syna jedynaka Dzierżysław wykradł i wraz z nim jako łazęga
u pewnego dziedzica się przytaił, za rataja się wynajmując. Nie zyskał
i tam miru, bo taki z niego był rataj, jak ogier do orki; posłuchu nic
znosił, do zwady skory i wyniosły. Podejrzewano go przy tym, że
wywołańcem jest, na co wskazywała porąbana zbroja i hełm, których
pozbyć się nie miał serca, dufając, że jeszcze kiedyś przy ich pomocy
zdoła wywalczyć los lepszy.

Jakoż, gdy książę na Węgry wyprawę zwoływał, Dzierżysław konia
swemu gospodarzowi zabrał i uciekł nocą, w nadziei, że sam łupami
się zbogaciwszy i może męstwem łaskę książęcą zdoławszy pozyskać,
wróci do majętności, sławy i rycerskiego stanu.

Nic wiodło się u obcych, gniewnych na ojca ludzi, opuszczonemu
malcowi, który ledwo rozumiał, co mu ojciec wyjeżdżając prawił na
pożegnanie. Ale czekał cierpliwie, znosząc poniewierkę, a nieraz
i głód. Lepiej zrozumiał po roku, gdy miast ojca wojak jakiś przyje-
chał, który zbroję ojcową i hełm odwiózł, jeszcze bardziej poharatane
niż poprzednio, wraz z wiadomością, że ojciec już nie wróci, ale sy-
nowi zaleca, by jeno do lat dojdzie, w rycerską służbę udał się do
księcia. Chłopak zapamiętać - zapamiętał ojcowe przykazanie, ale
wykonać trudniej było. Zbroja wprawdzie ostała, wraz ze złamanym
mieczem i potrzaskanym hełmem, ale jeno dlatego, że kupić tego nikt
nie chciał. Za skradzionego zaś konia dziesięć grzywien srebra trzeba

1 Nienawiść między rodem zabójcy a rodem zabitego.

2 Kara pieniężna za wykroczenie przeciw prawu.

było zapłacić, a że nie miał z czego, komes chłopaka niewolnym
dziedzicowi przysądził, póki by za stratę nie odpracował.

Pracować mógł i do końca życia, bo się nie lepiej do tego nadawał
niż rodzic. Do koni jeno od dziecka miał serce, wciąż myśląc o tym,
na którym pojedzie spełnić ojcowe przykazanie. Ale zdało się, że
równie dobrze mógł myśleć o gwiazdce z nieba. Poszturchiwany,
mścił się jeno i budził coraz większą niechęć, za którą płacił zawzię-
tością. Przeważnie głodny, nie rósł, choć krzepki był i odporny, a chy-
try chytrością prześladowanego zwierzęcia. Jeno od ziemi odrósł,
konie pasał na leśnych polanach aż do śniegów, żyjąc własnym prze-
mysłem i oganiając się od wilków, które jesienią często podchodziły
pod stado, że noce całe trzeba było ogień palić. Zimą spał w stajni
i czyścił ojcową zbroję, przymierzając, czy wrychle w sam raz będzie
na niego i odczyszczą! hełm, w którym istotnie latem kury wysiady-
wały pisklęta. Śmieli się z niogo wszyscy i sam widział, że nigdy
chyba ojcowej miary nie dorośnie.

Konie też, jedyne istoty, które mu sercem płaciły, miały zmianę
przynieść w jego losie, choć zdało się, że staną się przyczyną przed-
wczesnego końca. Pewnej nocy jesiennej, znużony, usnął przy ogni-
sku. Zbudził go ziąb i deszcz, zgasiwszy żar, a poderwał na nogi kwik
i tupot kopyt. Nim dobiegł na miejsce nieszczęścia, wiedział już, że
wilk zarzyna ulubionego źrebaka po siwce. Z gołymi rękoma rzucił
się na wilka i wpił ręce w jego szyję, jak szpony. Nie pamiętał prze-
biegu walki. Czuł, jak wilcze pazury darły mu skórę na nogach,
a paszcza, którą odpychał z całych sił, zawarła się kilka razy na jego
twarzy. Nie puszczał jednak i nie puścił widno, gdyż znaleziono wilka
zdechłego, chłopaka pokaleczonego tak, że też na pozór niewiele mu
się należało, a źrebię zdatne chyba na mięso. Chłopak na tyle odzy-
skał przytomność, że życie dla źróbka uprosił, a wspaniałomyślny
dziedzic w uznaniu męstwa podarował chłopcu niedorżnięte zwierzę,
w przekonaniu, że nic za dzień, to za dwa zdechną obaj.

Nie zdechli jednak, bo się niewiasty nad nim zlitowały, poruszone
męstwem wyrostka i jego przywiązaniem do źrebaka. Chłopak wygoił
się nawet prędko, jeno wisząca w strzępach skóra na twarzy pozrastała


się byle jak, na zawsze znacząc ją strasznymi bliznami. Sam już objął
starania koło źróbka, z którym wilki gorzej się obeszły, bo kawały mię-
sa miał wyszarpane i ścięgna uszkodzone, tak że kulał i już mu to zosta-
ło. Rośli odtąd razem, ni na chwilę się nie rozstając, nie bardzo w łasce
u ludzi, bo chłopak nierobotny był i dziki, a koń jego takoż, że nikt do
niego nawet ze spyżą nie miał przystępu, bo gryzł i kopał bez powodu.

W końcu wyszło to obu na dobre, bo gdy jeno Przebimił poczuł się
na sile, by udźwignąć ojcową zbroję, dziedzic zwolnił go wraz z ko-
niem, bo nicpotem obaj mu byli.

Przebimił na pożegnanie zapowiedział, że dłużnego za ojca konia
odeśle, a dziedzic jeno ramionami wzruszył i ręką machnął pogardli-
wie: - „Może cię tam za stracha na wróble przyjmą, jeno że takiemu
konia dadzą ze słomy, z ogonem z powrósła". - „Obaczymy"! -
mruknął chłopak zawzięcie.

Ninie aż skręcał się na łożu, że dziedzic śmiał się będzie z niego, na
wieść, jakie przyjęcie spotkało chłopca, który danego przyrzeczenia
nigdy spełnić nie zdoła.

Nawój chodził po izbie, nad czymś głęboko zadumany, po czym rzekł:

Młode, o ponurym wejrzeniu oczy wpił w Nawoja, oczekując od
niego wyroku.

Chłopak wyskoczył z łoża i do ręki Nawoja się rzucił.

- Choćbyście mi się obwiesić kazali, nie pożałuję. Niech gospodarz
mój ujrzy, że próżno drwił ze mnie i on głupi, nie ja.

- Nie każę ci się obwiesić, choć nie wiada, czy cię nie obwieszą in-
ni. Chytry być musisz, by się nie wydać, bo skóra twoja w tym.
A gdybyś mnie zawiódł, to pamiętaj, że umiem ja ludzi dźwignąć, po-
trafię w pył zetrzeć. Nie wierzysz, to się zapytaj.

-Nie potrzeba! Wasz jestem, choćby mnie kołem łamali. - Przebi-
mił w piersi się uderzył.

-Tedy słuchaj! Dostaniesz i zbroję, i oręż. Wiesz, że darmoch nie
dają?

-Wszystkiego! Jest chata na podgrodziu przy starym mostku, za
młynem na Rudawie. Tam mi będziesz zostawiał wieści, a ja tobie po-
lecenia. Rzekniesz jeno: „Śreniawa", przyjmą cię, nie pytając. Tam ci
też, co trzeba, dostawię i jeno wydobrzejesz, jedź szczęśliwie. Jeszcze
jedno: bawi u Sieciecha scholastyk Wolkmar; pono choruje, choć w to
nie wierzę. Jeśli ci się uda przyłgać do niego, co nie będzie łatwe, bo
jeszcze od Sieciecha ostrożniejszy, staraj się zyskać jego zaufanie.
Najłatwiej myślę, jeśli poznać mu dasz, że obmierzło ci tu wszystko
i rad byś się dostał na cesarską służbę. Ale pilnuj się! Choćby ci on
zaufał, ty nie ufaj mu nigdy. Ani poznasz, kiedy cię przejrzy i zgubi.
Wiedz, o co grasz! Albo sczeźniesz, albo wyjdziesz na pana.

Nawój odszedł, ostawiając Przebimiła z jego myślami. Podniecenie
nic pozwalało usnąć chłopakowi. Nareszcie zacznie się życie. Czuł, że
mu sprosta; wcześnie go uczyć zaczęło.


NA ŚLISKIEJ DRODZE

S

kośne już promienie słoneczne pokrywały pstrokatym kobier-
cem świateł i cieni podłoże wysokopiennego, liściastego lasu
na wzgórzach dzielących doliny Wisły i Rudawy. Falista droga
gubiła się pod nawisem gałęzi w zielonkawym półmroku.

Skrzeczenie wścibskich sójek wcześniej zdradziło, że ktoś się zbli-
ża, nim zadudniły kopyta na miękkim podłożu i w zielonej głębi uka-
zali się trzej jeźdźcy. Siedzący przy drodze Przebimił spojrzał ku nim,
po czym rozciągnął się na mchu i zamknął oczy. Nie otworzył ich,
gdy jeźdźcy się zatrzymali.

Wojak otworzył oczy, usiadł i zapytał z widoczną złością:

Starszy, którym był Fałek, krewniak Sieciecha i zausznik, spojrzał
spod oka zaciekawiony i zapytał:

- Przeciw księciu? A cóże?

Przebimił wskazał na nie zagojoną jeszcze bliznę na czole i odparł:

- A to! W nagrodę, że służyć mu chciałem. Pożałują jeszcze, że
mnie nie wzięli.

Fałek nastawił uszu i przyjrzał się uważnie wojakowi:

- Zawzięty jesteś! Ale widzę, że i innych blizn ci nie brak, chocieś
młodzik.

- Od dziecka zbieram. Dość mam i zacząłem już rozdawać.
Fałek zaśmiał się znowu:

- Prześmieszny z ciebie człek, choć niewesoły. Jedź no ze mną. Po-
gadać można, może się i dla ciebie służba znajdzie, jakiej chcesz. Je-
no mówisz, żeś nie pieszo. A gdzie koń?

Miast odpowiedzi Przebimił gwizdnął na palcach. W głębi lasu roz-
legł się odgłos kopyt i ukazał się konik jego. Dobiegłszy, zatrzymał
się jak wryty.

Rękę podniósł i koń przyklęknął. Machnął nią, a siwek wyciągnął
się jak długi.

No! No! Ani bym uwierzył, gdyby mi kto powiadał - rzekł Fałek
zdziwiony. - Ale jedźmy no już, bo słońce zachodzi.

Ruszyli. Po drodze Fałek wypytywał młodego wojaka, jednak, choć
ostrożny i doświadczony, więcej sam farby puścił, niż z młodzika
zdołał wydobyć.

Przybywszy do Morawicy Fałek gościa zlecił włodarzowi, a sam
udał się do Sieciecha. Przebimił tymczasem po dworcu uwijał się nie-
znacznie.

Zjazd był liczny i na niepozornego wojaka, w ciżbie innych, nikt
nic zwracał uwagi. Wszczynał rozmowy tu i tam, słuchał, co mówio-
no i nie spiesząc się obszedł cały gródek. Wiedział już, gdzie Wolk-
mar stoi gospodą, i kręcił się w pobliżu, lecz wolał zetknięcie z nim
zostawić przypadkowi, by nie wzbudzić podejrzenia. Przypadek też
mu posłużył.


Stał właśnie, pozornie zagapiony na wjazd nowych gości, gdy po-
czuł na sobie czyjś wzrok. Odwrócił się mimo woli i z opisu Nawoja
wraz pomiarkował, kogo ma przed sobą. Zarazem ucieszył się i ogar-
nęło go jakieś niemiłe uczucie, jakby lęku i obrzydzenia. Nie dał jed-
nak nic poznać po sobie, lecz skłonił się z szacunkiem.

Nie czekając na odpowiedź, skoczył za przybyłymi, a po chwili
wracał już z wiadomościami.

- Niemsta Toporczyk, stryjeczny Sieciechów; lekce go Sieciech
waży, bo nadęty i gadatliwy, ale źe człek możny i spowinowacony,
a księcia nie lubi, tedy Sieciech mu świadczy, bo go potrzebuje.

Zielone oczy Wolkmara patrzyły na Przebimiła badawczo i z zacie-
kawieniem. Zapytał:

Zamilkł i skłonił się, jakby zamierzając odejść, lecz Wolkmar za-
trzymał go:

Miast odpowiedzi Wolkmar zapytał:

-W Krakowie zaciągi czynią. Czemużeś tam nie uderzył? Przebi-
mił zaśmiał się zgryźliwie i odparł:

- Nie zgadliście. Uderzyłem. I mnie uderzyli - wskazał na świeżą
bliznę na czole. - Jeszcze i ja uderzę, jeno nie tak, jak myślicie... -

Urwał jakby się ugryzł w język i skłonił się znowu, lecz Wolkmar
udał, że nie zauważył tego i ciągnął dalej:

Odwrócił się i wszedł do budynku. Przebimił postał chwilę i roz-
glądając się na wszystkie strony, wsunął się za nim.

Gdy na wieczerzę wołano, zjawił się jednak i siedząc na szarym
końcu, jadł i pił w milczeniu, zdając się nie słyszeć, o czym rozmowa
szła przy stole.

Zjazd był znaczniejszy niż zazwyczaj i widno nieprzypadkowy,
gdyż po kolei różni ludzie zdawali sprawę, co się gdzie dzieje w kraju
i w postronnych państwach. Sieciech siedział na podwyższeniu,
z rzadka pytania rzucając. Na Przebimiła raz jeno spojrzał, po czym
dziwnie jakoś oczami porozumiał się z Falkiem i więcej nic zajmował
się już młodym wojakiem, który widocznie zmorzony napitkiem czy
trudem, zasypiać się zdał nad kielichem.

Niemsta Toporczyk, który przyjechał wprost z Krakowa, gdzie
przebywał od książęcego wesela, tak zaczął:

Niemsta poprawił się na siedzeniu i rozstawiając palce, z widocz-
nym uznaniem dla własnej obrotności, wyliczać począł:

- Po pierwsze, kto zna księcia, wie, że o niczym nie myśli, jeno by
Chrobremu dorównać, ba! Jeśli się da, przewyższyć. Chodził Chrobry
do Kijowa, pójdzie i on.


- I to wiem. Ale nie musi iść teraz. Wiecie! - zerknął na Przebimiła.
- Może iść na Prusy, może na Węgry, może przeciw cesarzowi, może
i przeciw Czechom. Wiedzieć trzeba, bo...

Urwał, ale Niemsta i niejeden inny wiedzieli, że wiadomość taką
dobrze można zużyć. Niemsta, który powolny był i dokładny, i lubił
chełpić się zmyślnością, odrzekł:

- Na Pomorze nie pójdzie, gdyż jako nam rzekł Sędziwój Pałuk,
książę od Awdańca z Poznania siły pościągał. Jasne to?!

Prawcie! - odmruknął Sieciech.

a większość zbuntowanych wojsk z nimi. Wratysław ustąpił i Jaromir
ostał biskupem, ale z wyprawy na nas nic.

- Dobrze! - rzekł Sieciech niecierpliwie. - Widzę, że wiecie
wszystko i dokładnie, tedy powiedzcie jeszcze, czemu nie na Węgry
ma ciągnąć? Wżdy pogaństwo tam głowę podniosło, bo - prawią - za
starych bogów powodzenie mieli w wojnach, a ninie nie wiedzie im
się. Czterech biskupów i mnóstwo duchownych wyrżnęli i Stanisław
księcia do wyprawy na Węgry namawiał. Chce się Bolko papiestwu
zasłużyć, tam mu bliżej.

Może - odparł Niemsta - ale królewicowi Władysławowi, gdy go
o pomoc prosił, odpowiedział, że pomoże, gdy z Rusi powróci.

Rozmowa potoczyła się szerzej, zeszli na miejscowe sprawy. Przc-
bimił zdał się spać na dobre, gdy inni ze świetlicy wychodzili. Dźwi-
gnął się ostatni i ziewając, skierował się na swą gospodę. W ciemnej
sieni czworo silnych rąk uchwyciło go znienacka, łeb mu owinęło
szmatą i ani się obejrzał, jak związane miał ręce i nogi i gdzieś go po-
niesiono. Otwierały się drzwi jedne i drugie, potem mu ktoś szmaty ze
łba odkręcił i Przebimił stał przed Sieciechem, który patrzył na niego
złośliwie:

- Nic udało się - rzekł.

Przebimił milczał. Stojący obok Fałek ozwał się:

Ty psie! Znamy się na podstępach, nie pierwszy to raz. Chciałby
on wszystko wiedzieć, co się gdzie mówi i robi. Ale choć nie mam nic
do ukrywania, nie lubię, gdy mnie byle przybłęda tropić się ośmiela.

Nic mi do tego, że nie lubicie - odparł Przebimił zuchwale.
Sieciech zerwał się z ławy i ryknął:


-Nic ci do tego?! Ale może cię obejdzie, że ni pacierza nie zmó-
wisz, a wisiał będziesz.

Fałek zarumienił się, bo istotnie na pierwszy raz za dużo wygadał
przed nieznanym człowiekiem i bał się, by go Przebimił przed Siecie-
chem nie wydał z tej winy. Dlatego zapytał prędko:

Fałek aż oniemiał ze zdziwienia, ale by skończyć sprawę, która mu
nieprzyjemną być zaczynała, wyszedł prędko. Po chwili wrócił i rzekł
do Sieciecha:

- Prawdę mówi. Kanonik prosi, by go ostawić w pokoju. Jeśli wam
niemiły, wraz go gdzie indziej wyśle.

Sieciech wzruszył ramionami, a Fałek zwrócił się do Przebimiła:

- Nie bądź krzyw, ale na ostrożności zawsze się mieć trzeba. Mo-
żesz iść do siebie. - Zdjął mu więzy, a Przebimił poruszał zdrętwia-
łymi rękoma i patrzył na niego nieodgadnionym wzrokiem, aż
Falkowi uczyniło się nieswojo i byłby wolał wojaka czymś przejed-
nać. Przebimił ułatwił mu:

- Spać pójdę, ale swojego dochodził będę. Przed książęcym sądem
odpowiecie za to, żeście mnie naprzód w gościnę zwabili, a potem
wiązać kazali i grozili śmiercią.

W głosie Przebimiła była drwina, i groźba, i zuchwalstwo.

- Dostaniesz! - rzekł Sieciech. - Myślę, że długo ubogim nie bę-
dziesz - zadrwił.

-1 ja się spodziewam - odparł Przebimił. - Dziękuję za dobre sło-
wo. Pozwólcie się tedy pożegnać i życzyć sobie dobrej nocy.

Pokłonił się i wyszedł. Pozostali przez chwilę milczeli. Potem Fałek
splunął, mówiąc:

- Tfu! Wolałbym żmiję znaleźć przy drodze.

Na Wolkmara go Nawój zasadził. To nam nie szkodzi, niech się
wzajem pilnują. Ciekawym, który z tych dwóch łotrów bardziej
szczwany i drugiego objedzie: Wolkmar jego, czy on Wolkmara? Obu
się trzeba strzec, ale obydwaj przydać się mogą kiedyś także - zakoń-
czył Sieciech.


ŚLADEM PRADZIADA

D

ługi i lśniący wąż Bolesławowych wojsk pełznął niepo-
wstrzymanie ku wschodzącemu kwietniowemu słońcu, które
krzesało iskry na grotach włóczni, grało blaskami na hełmach
i tarczach, pogodne, jasne, młode. Wąż przcpełznął przez Bug i zrazu
zaszył się w lasy. Potem wysunął się na otwarte przestrzenie z rzadka
osiadłego kraju i przewijał się podnóżem płaskowyżu, znacząc ślad
swój po bezdrożach zielonych łąk przechodzących ku północy w mo-
kradła, pozostałe po wylewie wiosennym, ku południowi zaś w pa-
górki, porosłe lasem, kępami chaszczów, lub pojedynczymi drzewa-
mi. Słoneczna, wiosenna pogoda napawała serca radością. Ciągnęli
z pieśnią jak na wesele, nikt nie myślał, że może kości swe ostawi
w rozległej dali, pustej, a pełnej życia, która wabić się zdała ku sobie.
Wąż poił się u źródeł Horynia i wił się dalej. Nad Teterewem roz-
sypał się i rozpełznął po kraju. Wojska stanęły na dłuższy postój, za-
bawiając się łowami i połowem, by w świeże mięso i ryby się
zaopatrzyć, a książę czekał na wieści od Izasława, który przodem ru-
szył wraz z synami.

Bolcsławowa wyniosłość i duma gnębiły Izasława, a do wściekłości
doprowadzały synów. Bolesław nie taił, że nie z pomocą spieszy krew-
niakowi, lecz wprowadzić chce na tron wasala, który przyrzec musiał
posłuszeństwo, okup i daninę; przyrzec też musiał powolność kościel-
nym zamierzeniom Bolesława, choć czuł, że w tym największe się kry-
je niebezpieczeństwo i zarzewie wewnętrznego oporu. Niedawno wszak
metropolita rozpoczął starania, by świętymi ogłoszono Borysa i Gleba,
widomy znak, że Cerkiew dla podtrzymania swego znaczenia, sprzyja
podziałowi Rusi, a jednoczenie jej z lacką pomocą napotka na opór nie
tylko metropolity i duchowieństwa, lecz i książąt, bojarów i ludu.
Wszak już teraz bracia Izasławowi, Świętosław i Wszewołod, którzy po
jego stronie przeciw Wszesławowi stali, nie połączyli wojsk swoich

z Bolesławowymi, jawnie dając do zrozumienia, że nie w smak im
sprzymierzeniec. Świętosław, wsławiony zwycięstwem pod Snowskiem,
gdzie zniósł czterokrotnie silniejszą watahę Połowców, szczególnym cie-
szył się mirem. Jego trzytysięczna drużyna, rzucona na szalę buntowni-
ków, jeśliby jej nawet przeważyć nie zdołała przeciw potężnym siłom
polskim, podać mogła Izasława w jeszcze większe lekceważenie i zależ-
ność od polskiego krewniaka. Słał tedy Izasław do braci, pragnąc wy-
miarkować, co poczną i niecierpliwie czekał odpowiedzi. Miast niej
otrzymał wiadomość, że Wszesław wyszedł z Kijowa i pod Białogród się
podsunął. Wszesław zuchwały był, ale nie pozbawiony rozumu, by sam
się na Bolesławową potęgę porywać. Musiał liczyć na jakąś pomoc
i myśl o tym pozbawiała snu Izasława. Mścisław zaś wrzał wściekłością,
gotów własnymi rękoma wydusić wszystkich krewniaków, a szczególną
zawziętość żywił przeciw Kijanom, których bunt był przyczyną wszel-
kich niepowodzeń i upokorzeń.

W końcu wieść przyszła, że Wszesław, porzuciwszy wojska kijow-
skie, nocą umknął do Połocka, a wojska pozbawione wodza były
w rozsypce. Wieść tę potwierdzili posłańcy Świętosława i Wszewołoda.
Zarazem jednak przynieśli wiadomość, że Kijanic poddali się Święto-
sławowi, z zapewnieniem, iż gotowi są przyjąć z powrotem Izasława,
byle bez lackiej pomocy. W przeciwnym razie grozili, że Kijów spalą
i ujdą do Grecji. Świętosław, by ocalić ojcowy gród, przyrzekł im po-
średnictwo i pomoc na wypadek, gdyby Izasław warunku nie przyjął.

Ziemia zdała się rozstępować pod Izasławem. Za brodę się targał
i włosy rwał z głowy. Czuł, że stał się niczym w całej grze. Jeżeli od-
rzuci Świętosławowe pośrednictwo i zgodę z Kijanami, wówczas
sprawę rozstrzygnie walka, oczywiście, jeśli Bolesław nic będzie
wolał na kijowskim tronie wielkoksiążęcym swego teścia Święto-
sława, słynnego wojownika i lubianego księcia. Zwycięży
Świętosław, na wygnanie iść trzeba, bez nadziei powrotu; zwycięży
Bolesław - Kijów da, komu zechce. Izasław niejeden raz na
Bolesławowym dworze słyszał przypomnienie, że Bolesław pomóc
przyrzekał Izasławowi, lecz nie walczyć za niego.


Izasław z rozpaczy wziął się do picia, oddaliwszy Czudyna, Tukę
i innych swych wodzów i bojarów, którzy nic mu nie umieli doradzić.
Siedział samotny, patrząc w brodę i mamrocząc na zmianę modlitwy
i przekleństwa, i tak go zastał wracający z podjazdu Mścisław.
Z pogardą spojrzał na ojca, potem prasnął dzbanem wina o ziemię.
Izasław, klnąc, zerwał się, lecz potężne łapy syna posadziły go
z powrotem.

Płakać począł, ale nieszczerze, patrząc przez palce, czy wzrusza sy-
na, którego też nie był pewny. Nieraz już w Włodzimierzowym poko-
leniu występowali synowie przeciw ojcom. Mścisław, w Polsce
spowinowacony, nuż znajdzie przed Bolesławem orędownika w te-
ściu, zwłaszcza że Kijanie nie przeciw niemu się zbuntowali. Wy-
trzeźwiał na tyle, że zrozumiał, iż przynajmniej ze strony syna
odsunąć musi niebezpieczeństwo; westchnął głęboko, mówiąc:

Izasław westchnął obłudnie:

- Toteż Bóg i święty Spaś pokarali mnie za to.
Mścisław ręką machnął:

Podejrzenie mignęło w oczach Izasława.
Bezpiecznie to? Zdradliwy naród, do buntu skory i niespokojny.

Zwrócił się w kąt izby, gdzie w mroku świeciła pozłocista ikona,
i znaczył się krzyżami, bijąc pokłony i mamrocząc modlitwy. Mści-
sław uśmiechnął się złośliwie i wyszedł wydać rozkazy i do wyjazdu
się przygotować.

Nabrzmiały jeszcze wiosennymi wodami, a nagrzany już majowym
słońcem Dniepr, okrył się przed chłodem przedświtu mgiełką, która
rozpełzała się po stepie i wypełniała kotlinki między wzgórzami, kry-
jąc przed okiem budzące się w bujnych trawach życie. Jeno widoczny
jak na dłoni, z wyżyny, rozsiadły na wzgórzach Kijów, zdał się spać
jeszcze, choć wyniosłe budowle rozświeciły się już jak gdyby wła-


snym światłem, które nasilało się z każdą chwilą, aż wraz ze słońcem
roziskrzyło się, że oczy bolały od patrzenia.

Nie mrużyły się jeno oczarowane oczy Bolesława. Stał na wzgórzu
w otoczeniu wodzów i dworu. Oczy księcia odbijały blaski, którymi
zalśnił gród, pierś głęboko wciągała świeży powiew, ciągnący od rze-
ki, który zganiał mgiełkę. Miliardami kropel osiadała na trawach, od-
słaniając dal odległą, rozświeconą, grającą barwami wiosennego kwiecia.

Życie leży przed nim jak ta dal rozświeconą, płynie w słońcu jak ta
oto rzeka potężna. Oczyma pobiegł książę jej świetlistym szlakiem
daleko na południe. Może myślał, że jak ona zmierza aż do Carogro-
du, że zjednoczy rozdwojony Kościół, że spełni zadanie, którego nie
zdołali spełnić rzymscy cesarze.

Rozmarzony nie słyszał prawie, co mówi stojący obok Izasław, któ-
ry ręką wskazywał na gród:

- Tam oto, nad Boryczewskim wąwozem siedziba Kija, założyciela
miasta, a zaś obok wzgórza, gdzie stały teremy1 jego braci: Chorywi-
ca i Szczekowica z mogiłą Olega. Oskold i Dir tam spoczywają
wskazał cerkiew świętego Mikołaja na Górce węgierskiej za świętą
Ireną. - Te zaś wzgórza to Dorogorzycz i Kapicz, a nad ruczajem koło
nich cerkiew Eliasza. A tu Zofii i Zwiastowania, przez Jarosława wy-
stawione, tamta zaś Bogarodzicy, którą sam wielki Włodzimierz zbu-
dował. Stoją za nią dwa posągi i cztery konie, które z Chersenu
przywiózł. Tu jeszcze święty Jerzy, takoż Jarosława, i moja już, świę-
tego Dymitra. A zaś nad brzegiem, nad pieczarami, gdzie żywot pędzą
czerńcy świątobliwi, cerkiew Wniebowzięcia. Zaś tamta - Bazylego,
gdzie dawniej stał Perun...

Izasław spojrzał na Bolesława, który wpatrywał się w najokazalsze
budynki górujące nad miastem stołbami, na których grały słoneczne
promienie.

-To terem ojca mojego na Berestowym, gdzie staniem. Pociągnie-
my? Mścisław już musiał nas zapowiedzieć i zgotować godne takich
gości przyjęcie.

1 Dwór.

Pokłonił się głęboko, po czym przeżegnał się i dosiadł konia. I jemu
radość świeciła w oczach, choć ćmił ją chwilami niepokój. Mścisław
o szarym jeszcze przedświcie przodem do Kijowa pojechał z orsza-
kiem. Konno do Kijowa jeno kilka pacierzy, winien wrócić już daw-
no. Ale niepodobna Bolesława trzymać przed miastem. Nie można
okazać, że Izasław nie jest pewien swego. Orszak zjechał ze wzgórza
i ruszył ku grodowi.

Kijów spał jeszcze w sinosrebrnym półmroku przedświtu. Napięcie
ostatniego czasu, które dni i noce trzymało na nogach całą niemal
ludność, zlużniło się. Poselstwo od Izasława wróciło, przynosząc
przysięgę, że na buntownikach zemsty szukać nic będzie, i zapewnie-
nie, że Lachy jadą jeno w gości. Sen zmorzył znużonych, choć o świ-
cie zebrać się trzeba, by witać wracającego księcia i objawami pokory
odzyskać łaskę jego.

Z wałów i wież ściągnięto załogi, czuwały jeno straże przy bra-
mach, sennie patrząc w rozszerzający się z każdą chwilą widnokrąg,
ciemny jeszcze na zachodzie i dołem przesłonięty tumanem.

Zaczerniło coś we mgle i na drodze rozległy się głosy. Szczęk broni
oznajmił, że wojsko nadchodzi. Stojący na wyżce Iwar Todkow
otrzeźwiał i bystro wpatrywać się począł. Wolny był jednak od niepo-
koju. Nie ukrywali się, szli bezładną kupą, rozmawiając głośno. Pew-
nie od Izasława posłance, by dopatrzeć, czy zrabowane skarby zostały
zwrócone i dopilnować uroczystego przyjęcia. Jakoż po chwili w ja-
dącym na przedzie woju, po olbrzymim wzroście i świetnej zbroi ro-
zeznał samego Mścisława.

Iwar na ludzi zakrzyknął, by bramę otwierali, a sam zbiegł szybko
witać wjeżdżającego, by o brak gorliwości nie być pomówionym.

W wilgotnym powietrzu poniósł się daleko żałosny zgrzyt otwiera-
nych wrzeciądzy, jak krzyk dręczonego człowieka. Odgłos ten dresz-
czem przeszedł Iwara i zbudził niejednego w położonych opodal
dworcach. Zerwali się, znacząc krzyżem czoło, usta i piersi. Uspokoili
się jednak; odgłos był znany, jeno pora niezwykła. Izasław dopiero ku


południu miał nadciągnąć, ale widocznie ktoś przybył od niego. Ubie-
rali się w pośpiechu, wołając o polewkę. Z kominów wyciągnęły się
białe, gęste dymy i wywijały się prosto ku pogodnemu niebu, rzednąc
z każdą chwilą, w miarę jak płomień chciwiej żreć począł suche pola-
na, i rozjaśniając się w blaskach wstającego już, spokojnego dnia.

Nagle spokój pierzchnął; od bramy rozległ się znowu przeraźliwy
głos. Tym razem był to na pewno głos ludzki. Brzmiała w nim roz-
pacz i groza. Wytężyli uszy; krzyki coraz liczniejsze i bliższe miesza-
ły się z zawodzeniem kobiet i dzieci. Ten i ów za broń chwycił, lecz
ręce opadły. Jeśli wróg wtargnął do miasta, nie czas się bronić. Każdy
przycupnął, modląc się do św. Spasa, św. Przeczystej i św. Mikołaja
Cudotwórcy, by od niego odwrócił nieszczęście.

Pod bramą tymczasem siedemdziesiąt zwłok wybluzgiwało ze ścię-
tych karków resztki krwi do wielkiej kałuży, na której grały blaski
wiosennego słońca, obok zaś wyrosła sterta głów starannie ułożona.
Ze szczytu jej szklistymi już oczyma patrzyła głowa Iwara Todkowa;
Mścisław ściął go własną ręką, gdy z umęczonego nie mógł już wy-
dobyć więcej imion bojarów, którzy Wszesława wyrąbali z więzienia.
Teraz przeto na domysł już jeno porywać i sprowadzać kazał do-
mniemanych spólników buntu, aby zaś przypadkiem duszy swej ży-
ciem niewinnych ofiar nie obciążyć, tylko oczy wydzierać im kazał
Potwornym rykom i jękom kaleczonych ludzi odpowiadał gród mar-
twym milczeniem. Zdało się, że zamarł ze zgrozy.

To samo głuche milczenie towarzyszyło wjazdowi książąt. Lud klę-
czał przy drodze, i w miarę jak orszak się posuwał, chyliły się głowy
jak łan pod wiatrem. Prócz wyłupionych, leżących pod bramą, niczy-
ich oczu widać nie było. Wbił je tłum w ziemię, jakby ukryć chciał, że
ma oczy jeszcze, a może tylko, by nie zdradziły one tego, czego do-
myślać się było można w pomruku, który podnosił się za orszakiem
jak odgłos nadciągającej burzy.

Izasław jechał blady i niepewny po lewicy Bolesława, daremnie usi-
łując słowo z niego wydobyć lub wywnioskować z twarzy, co myśli.
Na widok pomordowanych i pokaleczonych ludzi przy bramie, Bole-
sław splunął jeno, po czym obojętnie rozglądał się, zdając się nie wi-

dzieć wyległych na ulicę tłumów. Mścisław przyłączył się do orszaku
i jechał obok brata Świętopełka, rad z siebie i nareszcie zemstą nasy-
cony. Z przyjemnością myślał o ucztach, które rozpoczną się teraz,
łowach, igrzyskach i przyrzeczonym mu panowaniu w Połocku. Wy-
gnać jeno trzeba Wszesława, lub lepiej schwytać i uśmiercić. Do tego
jeszcze Lachy się przydadzą. By jeno nie zawiedli.

Niepokój o to wzrósł w nim, gdy do grodu na Bcrcstowym dotarli.
Przed bramą, zwaną Złotą, stali dworzanie Izasława i duchowieństwo
z metropolitą na czele. Gdy orszak zbliżył się, poklękali wszyscy,
prócz metropolity i starego Guda Mutorowa. Gud przystąpił do Iza-
sława, kłaniając się w pas, aż siwą brodą niemal zamiatał ziemię i na
tacy podał księciu klucze, nie patrząc na Bolesława; w zachowaniu
jego czuć było tak wyraźnie, iż stara się nic widzieć polskiego księcia,
że Izasław zmieszany przyjął klucze i zwracając się do Bolesława, rzekł:

- Wam je wręczam i od was je przyjmę.

Ledwo dosłyszalny pomruk rozległ się w gromadzie. Zgłuszył go
dźwięczny i donośny głos Bolesława:
Możecie klucze zatrzymać.

Zadudniły kopyta jego końca po zwodzonym moście i wyprzedzając
pobladłego Izasława, wjechał w teremny dziedziniec, na czele swego
orszaku.

POD NIEOBECNOŚĆ PANA

P

o wyjeździe Bolesława, Suła słabować zaczął. Nie dolegało mu
wyraźnie nic, ale zmienił się znacznie. Gdy dawniej dbał jeno
o uczty, łowy i ród własny, tak ninie tylko o duszy zbawienie.
On, który ku zgorszeniu kanoników nieraz na łowach zapomnieć po-
trafił o poście, żył jak mnich; gniewliwy i gwałtowny - złagodniał;
dla ubogich, o których dawniej nie pamiętał, stał się hojny
i miłosierny; natomiast o sprawy swej diecezji, które nigdy nie zaj-
mowały mu zbyt wiele czasu, dbać przestał zupełnie.

W sprężystych rękach Stanisława sprawy kościelne nie ucierpiały
na tym zbytnio, jednak koniecznym się stawało zwołanie synodu, któ-
re sam jeno biskup mógł zarządzić, a doprosić się go o to nie było
można. Wykręcał się, jak mógł: tym, że pogoda nie sprzyja, że księ-
cia, którego zatwierdzeniu podlegają uchwały synodu, nie ma w kraju,
że on sam czuje się słaby. Ustąpił wreszcie, gdy przyjazd zapowie-
dziano legata papieskiego, lecz nic chciał słyszeć o zwołaniu metro-
politalnego synodu, mówiąc, że to Pietrka sprawa, a zwołać polecił
jeno krakowskie duchowieństwo na dzień patrona katedry, by sprawy
uporządkować, i sam w tym dniu z Mikluszowic na swą stolicę ściągnął.

Zaroił się cichy i spokojny pod nieobecność pana krakowski gród,
tym bardziej że księżna ochrzcić postanowiła wreszcie, pięć miesięcy
już liczącego, syna Bolesławowego i następcę. Książę zawiadomiony
o szczęśliwym wydarzeniu, przysłał tylko dary bogate i polecenie, by
go imieniem Mieszka ochrzczono, o przyjeździe jednak nie wspomi-
nał. Wyszesława pogodną twarzą pokrywała zawód i żal i jeno Do-
brogniewa może wiedziała, ile łez ją to kosztowało. Spodziewała się
Wyszesława, że gdy mężowi da następcę, pozyskać zdoła jego serce
i tym się krzepiła w ciężkim okresie oczekiwania. Teraz wiedziała
już, że serce małżonka na zawsze dla niej zamknięte, co więcej, obo-
jętność swą przeniósł snadź na syna, skoro nie spieszy nawet pierwo-

rodnego zobaczyć i powitać. Wśród objawów powszechnej radości
i życzliwości, zwłaszcza ze strony prostego ludu, brakło najważniej-
szego. Od Nawoja, który przywiódł poselstwo, wiedziała, że spokój
w Kijowie i chwilowa nieobecność księcia nie odmieniłaby tam ni-
czego. Nie przyjechał.

Nic tylko ona głowiła się nad przyczyną. Od ludzi z poselstwa wia-
dome było, że książę na Rusi rządzi jak we własnym kraju, drużyna
zaś pozwala sobie na wszystko, a na rozpustę nie w ostatku, w czym
jako zwykle rej wiodą Strzemieńczyki. Nic słychać jednak było, by
książę wdawał się z niewiastami, a tym mniej, by się uwikłał z którą.
Doszły wreszcie do księżnej szepty, które rumieńcem upokorzenia
okrasiły jej lico. Z gniewem i oburzeniem skarciła donoszących i nie
ważono się więcej kalać jej uszu brudnymi i uwłaczającymi poszep-
tami, niemniej złośliwe napomknienie Jaromira sprzed lat odżyło
znowu. Jedynie Nawój domyślał się przyczyny zachowania się księ-
cia, niesposób jej jednak było, zwłaszcza księżnie wyjawić. Nic był
też pewien źródła obmowy, gdyż choć jak zazwyczaj dopatrywał się
go u Wolkmara, rozumiał, iż powstać mogło również Z byle głupiego
powiedzenia, a takiego wkrótce sam był świadkiem.

Przyjechała do Krakowa Bictka wraz z rodzicem swym na chrzest
młodego dziedzica. Nawój w pięknej, siedemnastoletniej już dziew-
czynie, ledwo poznał dziewuszkę, którą raz jeno widział, ona jednak
poznała go zaraz i powitała serdecznie, dopytując nieśmiało o Doma-
na i przyczynę nieobecności umiłowanego. Był przy tym dobrze już
podchmielony Zema Jastrzębczyk, który bez namysłu rąbnął głośno,
iż słyszeli wszyscy:

- Bo książę bez niego nawet spać nie może.

Nawój pijanego takim wzrokiem obrzucił, że Zema się stropił, choć nie
rozumiał o co sprawa, Bietce natomiast szeroko jął tłumaczyć, dlaczego
Doman niezbędny jest księciu w Kijowie, kłamiąc jakby z książki czytał.
Niemniej zdawał sobie sprawę, że i z takiego powiedzenia, którego przy-
czyną była zazdrość o łaskę księcia, uróść może obmowa, gdy trafi na
podatny grunt. Bietka może uwierzyła Nawojowi, może nie, gdyż wysłu-
chała w milczeniu, a potem westchnąwszy, odeszła.

Sercem czekała jeszcze na Domana, ale nadzieja w niej gasła.
Ostasz Odrowąż otwarcie już uderzył o jej rękę. Gdyby nie to, że pod
nieobecność księcia majątkowych spraw nie dało się uładzić, gdyż
Gosław nadane ziemie wianem chciał odstąpić Ostaszowi, co wyma-
gało książęcego zezwolenia, już by ją Doman w czepcu zastał. Zrała
już była i urodna, a Ostasz niemłody, czekać nie miał czasu. Ostatnia
nadzieja - że Doman wróci wraz z Bolesławem, a łaskę mając u nie-
go, zdoła uzyskać, iż książę skłoni Lisa do oddania córki ulubieńco-
wi! Jeżeli nie, pożegnać się przyjdzie z marzeniem, które hodowała
od dzieciństwa. Żal zamieszkał w jej sercu i zwracać się zaczynał
przeciw Domanowi. Nie mogła uwierzyć, że nic uczynić nic potrafi,
by spełnić to, co wzajem sobie przyrzekli.

Po chrzcie małego Mieszka wielu rozjechało się do domów, ale
tłumno i tak było w Krakowie, liczne sprawy bowiem zalegały, które
synod miał załatwić. Został i Gosław, na świadka synodalnego powo-
łany, jako człek bywały i powagą się cieszący.

Synod rozpoczął się uroczystym nabożeństwem w katedrze. Szczu-
pły kościółek niewielu jeno najdostojniejszych mógł pomieścić, jed-
nak Nawój jako podskarbi i poseł książęcy był wraz z innymi panami.
Do mszy asystowali biskupowi Stanisław i Wolkmar. Nawój z cieka-
wością patrzył na Sułę i myślał, że niedługo mu już chyba. Modlił się
żarliwie, a choć asystujący nic nie pokazywali po sobie, Nawój wy-
czuł w nich niecierpliwość i przyganę każdego niemal ruchu pasterza.
Spokorniałe oczy Suły zdały się ich prosić o pobłażanie, że jeszcze im
to miejsce zajmuje przy ołtarzu, i przyrzekać, że wkrótce już odejdzie.
Nikt też patrząc na kapitułę zebraną w całości nie wątpił, kto będzie
następcą, a sam Nawój, choć niezbyt przychylny Stanisławowi musiał
przed sobą przyznać, że nic masz między kanonikami nikogo, co by
wiedzą, doświadczeniem w sprawach kościelnych, nienagannym ży-
ciem i namiętną gorliwością w sprawach Kościoła mógł Stanisławowi
dorównać.

Stanisław też wygłosił po mszy kazanie, obficie krasząc je cytatami
zarówno z Ojców Kościoła jak i starożytnych mędrców; niejeden słu-
chający gęsiej skórki dostał na myśl o sądzie synodalnym, który rów-

nież on, jako dziekan kapituły, miał odprawić. Przysługiwało wpraw-
dzie odwołanie do biskupa, ale Suła na swym tronie siedział pokorny
i zmalały, jakby sam miał być podsądnym. Może też w wyliczonych
przez Stanisława grzechach i wykroczeniach i własne jakieś znalazł,
gdyż w piersi się bił jako drudzy. Było tam i udzielanie sakramentów
za opłatą, zaniedbanie święcenia świąt, gra w kości, niedbalstwo
w obowiązkach urzędu, życie nieodpowiednie stanowi i wiele innych.
Powszechnie wiadome było, że niejedno Sule zarzucić by się dało,
nim do pokuty przystąpił, a choć sąd nad nim nie służył tu nikomu,
przecie Stanisław, jakby ze szczególną surowością, wprost do niego
się zwracał gdy wymieniał te występki. Świadkowie też synodalni
wszelki grzech znany im wyjawić by powinni, w myśl przysięgi, którą
też Stanisław od nich odebrał zaraz po zakończeniu kazania.

Przysięgali tedy, duchowni na Ewangelię, świeccy na krucyfiks,
w ciszy, chórem jak modlitwę, powtarzali za nim rotę:

„Przysięgam na relikwie świętych Pańskich, że co wiem i słysza-
łem, że przeciw woli Bożej i przeciw chrześcijaństwu popełniono, te-
go ani przez pokrewieństwo, ani z miłości, ani ze strachu, ani za
pieniądze nic zataję i wyjawię memu biskupowi albo jego wysłańcom;
zapytany powiem prawdę, co wiem, nie powodując się niechęcią lub
złością. Tak mi dopomóż Bóg i te święte relikwie".

Potem biskup odszedł do siebie, pozostali zaś wyroili się na dzie-
dziniec, w oczekiwaniu sądów.

Nawój szedł sam nad Wisłę i usiadł zadumany nad brzegiem. To, co
słyszał, poruszyło go i napełniło przekonaniem, że Wolkmar przebic-
glejszy jest nawet niż się wydaje, ale cele jego głębiej sięgają niż po
doraźne korzyści, lub wywarcie swej złości na niemiłych mu lu-
dziach. Wśród przestępstw, które wymienił Stanisław - Nawój nie
wątpił, że nie bez wpływu Wolkmara - wiele od wieka książęcym je-
no sądom podlegało. Stanisław ninie sądzić je się zabiera. O ducho-
wieństwie mówi, jakoby o odrębnym stanic, choć każdemu wiadomo,
że kapłan do tego należy, z którego wyszedł; zresztą i to jeszcze by
znieść można, gdyby, jako dotychczas bywało, stany mieszały się
z sobą. Niejeden wszak syn wielmoży na łazęgę szedł, lub nawet na


zakupieńca, gdy w kości dziedzinę przegrał lub roztrwonił, albo
grzywnami za zabójstwo czy inne zbrodnie wyrokiem został znisz-
czony. Choć rzadziej ostatnimi czasy, gdy od wojennej powinności
odsunięci zostali, niejeden jeszcze syn kmiecy dorabiał się na wypra-
wach i do urzędu i gródka dochodził. Nikomu droga ze stanu do stanu
nic była prawem zamknięta. Ninie Stanisław wyraźnie głosi, że mał-
żeństwo bez kościelnej benedykcji nierządem jest i pogańskim oby-
czajem, który pociąga za sobą wywołanie z Kościoła, a potomstwo
pozbawia praw dziedziczenia. Jednocześnie zaś zabrania błogosławić
związki między kmieciami a rycerstwem i wielmożami, głosząc ja-
kowyś impedimenlum conditionis1, którym klin wbija w naród. Jako
żywo nie było takiego prawa. Nawój dość bystry był, by pomiarko-
wać, że wprowadzone przez Stanisława zmiany sięgać mogą bardzo
głęboko, zbyt mało jednak obznajomiony z prawem, by rozeznać je
w całej rozciągłości. Jedno wiedział, że takich zmian bez zezwolenia
księcia nikt nie jest mocen wprowadzać. Wprawdzie książę wyjeżdża-
jąc, zlecił Stanisławowi uporządkowanie spraw kościelnych, ale nie
o takich myślał chyba. Miast siedzieć na Rusi i próbować dla rzym-
skiego Kościoła ją zjednać, w co Nawój nie wierzył, gdyż wiadomo
było, że metropolita Jerzy wrogiem jest łacinników, których za nie-
chrzczcńców uważa, lepiej by Bolesław w domu uporządkowania
spraw dopilnował. Przyszło też na myśl Nawojowi, że gdyby Stani-
sław przeprowadził swoje zmiany, nigdy Doman nie dostanie Bietki.

Nawój zerwał się i ruszył ku grodowi z postanowieniem niezwłocz-
nego powrotu do Kijowa. Co miał zlecone, załatwił, wieści pozbierał,
nie ma tu czekać na co. Wyjedzie, jeno jeszcze z Przcbimiłem musi
się zobaczyć.

W natłoku ludzi nie było to łatwe. Przebimił, który z imienia nale-
żał do biskupiego dworu, zajmował izdebkę koło siedliska Wolkmara
i to nie sam, jeno z klerykiem - łazęgą Otardem, pół Czechem, pół
Niemcem, przytulonym przez Wolkmara. Nie sposób było posłać po
niego bez zwrócenia na to uwagi. Nawój miał jednak nadzieję, że

1 Przeszkoda stanu.

Przebimił sam poszuka z nim spotkania i skierował kroki ku chacie
nad Rudawą, gdzie schodzili się dawniej.

Pogodny dzień jesienny miał się ku schyłkowi. Słońce różowiało
już za oparem wstającym z łąk i trzęsawisk, na które zasuwał się cień
wzgórz Sikornika. Spokój panował, jeno z dala rozlegały się krzyki
koniarów zganiających królewską stadninę do stajen, gdyż noce były
już chłodne.

Nawój patrzył na zbliżające się stado. Sunęło w leżącym przy samej
ziemi oparze, zda się jak białe łabędzie po stawie. Na czele, tanecz-
nym krokiem szedł ojciec stada, mlecznobiały ogier, potomek, jak
wieść niosła, świętych koni z Retra. Z jego to krwi Bolesław dobierał
swe wierzchowce. Nawój rad był, że stadninę przy sposobności oba-
czył; książę dbał o nią wielce i niezawodnie pytać o nią będzie. Stado
przepłynęło opodal, krzyki koniarów, rżenie koni i odgłosy kopyt
umilkły, zaległa cisza.

Nawój siadł pod pochyloną nad ruczajem wierzbą i zadumał się.

W ciszy tej doszły do niego głosy z wnętrza, których nie słyszał
w gwarze uczt kijowskich, wśród trudów podróży i zamieszania kra-
kowskich uroczystości. Pustkę poczuł w sobie, w której echem za-
brzmiały wspomnienia dzieciństwa. Nic wspomnienia krzywd i ponie-
wierki; widok łąk z wstającym nad nimi tumanem, odgłosy pasących
się koni, zapach mokradeł i ciepło rodzinnego domu. Zło jakoś wy-
wietrzało, jak rzecz przemijająca i mało ważna. Oto wczoraj na targu
spotkał jednego z przyrodnich. Poznał go natychmiast i omal nic po-
witał. Ale brat przeszedł obok, spojrzał obojętnie, nic poznał widno.
Nic dziwnego. Ostatni raz widział Nawoja zaniedbanym podrostkiem,
czyż mógł go poznać w dostojniku, jakim jest teraz? Chyba po złama-
nym nosie i wybitych przez ojczyma zębach.

To wspomnienie ukłuło Nawoja. Trzeba iść swoją drogą, na której
zaszedł już daleko. Książę go ceni i potrzebuje, dostojeństwa i majęt-
ności stoją przed nim. A do dom wracać, po co? Wyżenąć przywłasz-
czycieli i co dalej? Gdyby niewiastę wziąć, jako drudzy, rodzinę
założyć! Dziś by dano za niego niejedną, ale serca do niego żadna nic
będzie miała, jako nic ma go nikt, jeno dlatego, że szpetny jest.


Trzyma z nim, kto go potrzebuje, a serce daje komu innemu. Ot,
choćby Doman, do Bietki przylgnął. A książę?... Do Krystyny! Nawój
nie dał się zwieść pozorną obojętnością obojga. Nie bez przyczyny
książę serca nie ma do młodej małżonki. Nawój wie, że się nie myli.
Własne niezaspokojone serce daje mu przeraźliwą bystrość w rozu-
mieniu cudzych.

Mroczniało już. Nawój wstał i otrząsnął się. Chłód ciągnął z ze-
wnątrz, chłód był w nim. Nie zagrzać mu się przy nikim! Wzruszył
ramionami. Nawykł już. Skierował się do chaty.

Stary osadnik, który trudnił się szewstwem, zmarł, ostała jeno jego
córa, niemłoda już i ułomna niewiasta, oraz niewiele chyba od niej
młodszy pies.

Pies przyszedł się łasić. Nawój pogładził go po kudłatym łbie
i usiadł na podcieniu, spoglądając na gubiącą się już w mroku drożynę
ku mostkowi na Rudawie. Niewiasta powitała go, pokornie pod nogi
podejmując:

~ Dawnoście nie bywali. Może do izby pozwolicie. Chłodno już.
W Kijowie siedzę. Poczekam tutaj. A wam jako się wiedzie?

Na dróżce ukazała się jakaś postać, zmierzająca do chaty.

W głosie niewiasty była pokorna prośba. Nawój wiedział, że samot-
na jest. Skinął głową.

- Przyrządźcie. Z Przebimiłem niedługo gadać będę. Przebimił ro-
zejrzał się dokoła ostrożnie, choć mrok już był, i przystąpiwszy, po-
zdrowił Nawoja.

Masz dla mnie jakowe wieści? - zapytał Nawój.
Przebimił ramionami wzruszył.

- Pono zwrócić mi wypadnie, com wziął od was, bo nie odsłużę.
Chyba, że weźmiecie mnie z sobą.

Przebimił patrzył oczekująco z niepokojem w twarz Nawoja. Ale
Nawój oczy wbił w skórznie. Po chwili rzekł:

- Ostaniesz. Mów, co wiesz. Moja rzecz, co mi z tego przyjdzie.
Pilnować masz jeno Wolkmara, bym wiedział, co knuje.

Tymczasem zda mi się, że on mnie pilnuje. Nie mogę rozgryźć
Otarda. Gada o wszystkim i o sobie, jutro co innego niż dziś. Na
Wolkmara klnie, gdy pijany i odgraża się, chwali i liże się, gdy trzeź-
wy. Ruszyć się nic mogę, by nie wypytywał gdzie idę, gdy wrócę
znowu wypytuje o wszystko. Jeszczem mu nigdy prawdy nie powie-
dział, a zda mi się, że i on mnie takoż. Obełgujemy się tak w żywe
oczy, aż mnie mierzi czasem. Tyle z tego dobra, żem się przy nim
niemczyzny poduczył i czasem zrozumiem co gada z łazęgami, którzy
nachodzą biskupi dwór. Ale to, co oni przyniosą, wiecie pewnie i beze
mnie. Zdałoby mi się nauczyć księgi czytać i łacińską mowę rozu-
mieć. Stanisław z Wolkmarcm najwięcej po łacinie gadają.

Nawój zadumał się.

Powtórzył wieści zasłyszane z Niemiec i Węgier i zakończył:


- Rad bym. Otard łaciny zarwał co nieco, i nawet do mszy mnie
służyć przyuczył, by go miał kto zastąpić, gdy się spije, ale bez ksiąg
jakoże się uczyć, choć litery znam. A Wolkmar nie da nikomu księgi
do ręki, chyba w szkole. Zresztą pomiarkować nie śmią, że rozumiem,
bo będą ostrożni.

Nawój nad czymś rozmyślał. Po chwili rzekł:

Przebimił pokłonił się i za chwilę zniknął w mroku. Szedł, zaciera-
jąc ręce. Za wszelką cenę postanowił wyuczyć się łaciny. Może uda
mu się ważnego coś podchwycić. A choćby i nie, mało kto ze świec-
kich pismo i mowę łacińską zna. Kto wic do czego dojdzie z tą umie-
jętnością, przy poparciu Nawoja. Wierzył w niego jak w Boga,
a patrzył jak w tęczę.

BOJANOWA PIEŚŃ

R

anki i wieczory bywały już chłodne i mgliste, przez dzień jed-
nak jarzyło się wielkie i złote jesienne słońce. Łagodnie grzało
zwarzone już przymrozkami źdźbła traw na stepach i liście
drzew w borach, osuszając je z łez, w jakie słoneczna pieszczota
zmieniła osiadły na nich surowy szron. Świat z zielonego stawał się
purpurowy i złoty. W bezwietrzne dni cisza stała nad krajem, drob-
niejsze ptactwo odpłynęło już na południe. Czasem, gdy łagodny jak
westchnienie tęsknoty powiew poruszył liście na drzewach, spływały
na ziemię bezszelestnie całe stada złotych i krasnych płatków, jak roje
motyli, układając się w coraz grubszą warstwę czerwono-złotego ko-
bierca, usianego gęsto słonecznymi plamami, które cedziły się przez
rzedniejące listowie.

Szła po nim kuna, prawie niewidoczna w swym zimowym już fu-
terku, przystając i rozglądając się. Potem zachrobotały pazurki po
srebrzystej korze pokręconego, jakby w cierpieniach długiego żywota,
pnia bukowego. Z ciemnej dziupli jeszcze raz wyjrzała główka dra-
pieżnika, bystre ślepki ogarnęły okolicę, by zniknąć za chwilę. Cisza
była, ale coś zaczynało ją mącić. Niepokój szedł od drogi, która wy-
biegała opodal na łysawy szczyt wyższego od innych pagórka. Widok
rozlegający się z tego miejsca w przejrzystym powietrzu, cieszyć mu-
siał każde oczy. Stalowosrcbrna, połyskliwa wstęga Dniepru, poszar-
pana plamami wysp, ostro odcinała się od skalistych brzegów. Na jej
tle świeciły wszystkimi odcieniami złota rozrzucone wśród drzew
i wzgórz chaty osadników, dworce wielmożów, okazałe cerkwie
i górujący nad resztą dworzec na Berestowym.

Jeździec jednak, który na spoczynek stanął na szczycie wzgórza, nic
patrzył na niezrównany widok. Oczy jego zwracały się ku zachodowi,
choć kraj w tej stronie pusty był, a pochylające się słońce świetlnym
pyłem przesłaniało widnokrąg, nie pozwalając oku lecieć w dal.

223


Okryty ciemnymi plamami potu siwy koń, puszczony wolno, skubał
trawę przy drodze, a dwa duże psy o ostrych pyskach i wysokich no-
gach leżały zziajane, wysunąwszy różowe ozory i dysząc szybko.

Doman przesłonił ogorzałą dłonią szare oczy od blasków i patrzył.
Zdał się czekać na coś, bezskutecznie widno, gdyż od czasu do czasu
pół cierpliwe, pół żałosne westchnienie podnosiło jego pierś szeroką.

Siedział długo i słońce dobrze już się pochyliło nad nieboskłonem,
gdy zaiskrzyło się coś w jego promieniach na gubiącej się w prze-
świetlonej dali drodze. Zerwał się, lecz widno nieraz już doznał za-
wodu, gdyż jakby z rozmyślną powolnością poprawiał popręg u siod-
ła. Doskoczył konia i zjechał ze wzgórza, a zgonione psy niechętnie
ruszyły za nim, jakby im żal było wylegiwania się w cieple słonecz-
nych promieni. W miarę, jak zjeżdżał w dół, jeździec ponaglał konia.
Gdy znalazł się na równinie, puścił go w cwał i osadził dopiero przed
orszakiem kilkunastu jezdnych, ciągnących naprzeciw.

Niechaj! - Doman uchwycił Nawoja za ramię. - Nie drwij! Wie-
ści mi jakowe przywiozłeś? Bietkę widziałeś?

popiera go Bolesław. Opowiada księciu, że przejdzie na łaciński ob-
rządek, jeno nie wcześniej, aż całą owładnie Rusią, by oporu nie
wzbudzić wśród duchowieństwa.

Niechęć brzmiała w głosie Domana.

- A Krystyna? - zapytał Nawój po chwili milczenia.

Spojrzeli na siebie wzajem badawczo, jakby przenikał jeden myśli
drugiego, jeno mówić o tym nic chcieli.

Doman spojrzał na Nawoja pytająco, ale rozmowa się urwała, bo
już wjeżdżali do miasta.

Mimo że wieczór zapadał, ruch był niezwykły na ulicach. Pełno
wszędzie zbrojnych ludzi, widno przez Mścisława przywiedzionych
na wyprawę. Kręciło się też sporo polskich wojów, którzy na gospo-
dach stali. Zaczepiali niewiasty nie bacząc na krzywe, ponure spoj-
rzenia, jakimi ich obrzucano. Na widok Nawoja ten i ów odrywał się
od swej zabawy i wypytywać zaczynał, ale Nawój zbywał znajomków
i ciągnął do dworca, w którego oknach zabłysły już światła lamp


i świeczników, blade jeszcze w półmroku uchodzącego dnia, lecz
z każdą chwilą nasilając swój blask. W głębi dworca natomiast świa-
tła wyparły już szare resztki jesiennego wieczoru i grały iskrami na
klejnotach, bogatej broni i pozłocistych tkaninach, w jakie odziani by-
li schodzący się na wieczorną ucztę biesiadnicy.

Nawój poszedł zdać księciu sprawę z poselstwa, Doman zaś nie-
chętnie przebierał się z łowów na ucztę.

Nie cieszyły Domana kijowskie wspaniałości, obce jego prostej na-
turze; nic korzystał jak inni z nieograniczonej swobody zmieniającej
się w swawolę. Książę jeno zdał się nic nie dostrzegać, zamknięty
w sobie i bardziej jeszcze, niż zazwyczaj, małomówny. Czuł jednak
Doman i w nim jakieś napięcie, które wzrastało z dnia na dzień. Do-
myślał się przyczyny, jeno z trwogą patrzył, kiedy rozpęta się burza
i jak kamień wiszący na krawędzi otchłani runie skłębiona w Bole-
sławie namiętność.

Mimo swego przywiązania do księcia, Doman chciał odjechać;
książę go nie puścił, choć uproszony Nawój, gdy wyjeżdżał z posel-
stwem, wstawiał się za Domanem i wyjaśnił, co ciągnęło go do kraju.
Książę rzekł jeno, że nie brak dziewuch i w Kijowie, a Doman jest mu
potrzebny. Do czego? Rzadko z nim nawet słowo jakie zamienił i nie
przeciwił się, gdy Doman wałęsać się zaczął za miastem z psami, któ-
re stanowiły jedyny łup przezeń na wyprawie nabyty.

Teraz Doman przybrał się i czekał na księcia wezwanie. Po dniu
spędzonym na łowach wolałby spać iść, lub z Nawojem pogwarzyć.
Czuł, że Nawój nic powiedział mu wszystkiego. Znów siedzieć trzeba
będzie pewnie do szarego świtu jak zazwyczaj i słuchać wrzasków
pijanych towarzyszy. W przyległej świetlicy zaczynał się już gwar.
Widno czekano jeno na księcia, który uradza z Nawojem.

Doman wyszedł na krużganek i patrzył na przewijający się po dzie-
dzińcu tłum. Nadjeżdżali z miasta dostojnicy i drużyna książąt. Zo-
stawiali konie i wchodzili po szerokich schodach. Przy świetle po-
chodni i kaganków Doman rozeznawał znajomych już sobie ludzi.
Przybył pośród ostatnich sam metropolita Jerzy w gronie duchow-
nych, główny i otwarty wróg Bolesławowych zamysłów, zjednoczenia

Rusi i usunięcia schizmy. Przy wejściu rozmawiał z Mścisławem, któ-
ry olbrzymią postacią górował nad tłumem. W orszaku metropolity
Doman dostrzegł jakąś postać nieznaną, wzrostem jeszcze Mścisława
przewyższającą. Człek był już stary, z potężną szpakowatą brodą;
w pewnej chwili metropolita zwrócił się do niego, wszczynając roz-
mowę. Doman słów nie zrozumiał, ale zadziwił go głos obcego, niski
a potężny, jak pomruk nadciągającej burzy. Zaciekawiony zapytał
o niego; był to słynny pieśniarz, Bojan, zaufany metropolity.

Nie miał już czasu patrzeć, gdyż w tej chwili wyszedł książę, skinął
na Domana i razem weszli do świetlicy.

Oczy musieli przymrużyć, blask bowiem tysiąca lamp i świec zale-
wał ogromną salę zamkową. Przystanęli! Izasław, który siedział
u szczytu ustawionego w podkowę stołu, zerwał się na widok Bole-
sława i postąpił ku niemu. Gwar przycichł i książę podszedł bez po-
śpiechu, zajmując miejsce przygotowane na podwyższeniu. Nie rzucił
okiem, gdy posłyszał szelest szat niewieścich; obok niego usiadła
Krystyna.

Biesiadnicy zajmowali miejsca wedle godności. Przez chwilę sły-
chać było jeno szuranie ław i stołków. Po prawicy Bolesława stanął
Izasław i zdał się czekać na coś. Poniżej usiadł z hałasem Mścisław,
za nim brat jego Świętopełk. Wewnętrzna strona podkowy wolna by-
ła, jeno naprzeciw książąt usadowił się metropolita z orszakiem.
Mścisław, już widocznie podpity, nie czekając, wychylił stojący przed
nim kubek i skinął na podczaszego, by go napełnił ponownie. Nie
zważał na karcące spojrzenia ojca i mówić coś jął do brata, gdy jed-
nak Świętopełk trącił go, Mścisław obejrzał się i zamilkł. Zapanowała
cisza.

- Na ucztę prosiłem - zaczął Izasław - pana mego i krewniaka -
skłonił się przed Bolesławem - i was, ojcze chrystolubny - skłonił się
przed metropolitą - i was, dostojnicy i mężni woje mego sprzymie-
rzeńca, polskiego księcia, i was, moje wierne jarły, gudy i bojary, któ-
rzyście serce swe dla mnie zachowali, gdy przed nicpoczciwymi
zdrajcami z oćcowego grodu i dziedziny musiałem uchodzić, by po-
moc i sprawiedliwość uprosić u krewniaka mego.

Tu znowu skłonił się przed Bolesławem, który obojętnie głową skinął.

-Nie pierwszy to korczak społem wychylim z druhami naszymi
dobrymi, Polakami, którzy nam pomoc świadczą, osłoną służąc świę-
tej Rusi, gdy niewierne psy Połówce, Torki i Pieczeniegi, a żal Bogu,
gorsi od nich z własnej krwi zaklęte wrogi w pokoju nam od przod-
ków ostawioną dziedziną cieszyć się nie dają. Jutro mężny syn mój -
wskazał głową na Mścisława - polskich i ruskich wojów powiedzie
przeciw niewiernemu Wszesławowi, przez którego zuchwalstwo
i chciwość już nieraz święta ziemia nasza ruska skalana była krwią
bratnią. Wypijmyż na pomyślność, bo cóż lepiej serca łączy i otwiera,
jeśli nie słodkie wino i miód.

Izasław przerwał i spojrzał na Bolesława, który jednak siedział,
oczy utkwiwszy w stojący przed nim pozłocisty puchar greckiej robo-
ty, jakby go nic poza tym cackiem złotniczej sztuki nie obchodziło.
Izasław chrząknął i ciągnął dalej:

- Niejeden kości świętej ziemi naszej ostawi, ale imię walecznych
nie umrze. Ucieszmyż się dziś jadłem i napojem, potem nam Bojan
o czynach przodków zaśpiewa. Nie masz uciechy bez wina i pieśni.
W pieśni jest Rusi wesele, bez niej się obejść nie możem.

- A my bez białek! - krzyknął od końca stołu Żegost Jeleń.
Izasław zmarszczył się, lecz uśmiech wymusił na usta i odparł:

- Juści wiem, że młodzi bez niewiast skuczno. Zatańczą wam po-
łowieckie niewolnice. A teraz pijmy! W wasze ręce - zwrócił się do
Bolesława.

Bolesław wypił, i skinął na stojącego za nim Domana, by mu dolał.

Dawniej Doman niewiele miał roboty z dolewaniem. Książę wychy-
lił kubek lub dwa i patrzył jeno z uśmiechem lekceważenia, jak piją
inni. Ostatnio sam pił, jakby płomień jakiś chciał ugasić, iż nieraz
Doman prowadzić musiał pana na gospodę. Pił milczkiem, prawie nie
jedząc, nazajutrz zły bywał, że nie przystąp. Dziś znowu pić zaczął.

Pili wszyscy. Wielka sala brzmiała gwarem, że mało kto własne
słowo mógł usłyszeć. Ci z polskich wojów, którzy nazajutrz ciągnąć
mieli na Połock, trącali się z ruskimi towarzyszami z pijacką rzewno-
ścią. Młodzież, zuchwała z przyrodzenia, nie czując ręki swego pana

nad sobą, przebrała już dawno miarę. Bolesław zdał się tego nie wi-
dzieć. Nawój, siedząc na zakręcie stołu o kilka miejsc od księcia, pa-
trzył na niego niespokojnie.

Twarz Bolesława była blada, na czoło wystąpiły kropelki potu,
widno już był podpity. Znaczyło się na niej jakieś pomieszanie udręki
i gniewu. Mimo że siedział nieruchomy, bawiąc się jedynie pucharem,
który wychylał raz po raz jakby o tym nie wiedząc, widać było wy-
raźnie, że uwagę ma skupioną na czymś tak silnie, że nie dostrzega co
dzieje się dokoła. Nawój nie wątpił, że uwagę księcia ściągała Krystyna.

I ona siedziała nieruchomo; spod wysokiego, naszywanego perłami
i złotem namitka wymykały się ciemne, lśniące włosy, przy których
bielszą jeszcze zdała się jej pociągła twarz, jakby ręką mistrza wykuta
w marmurze. Zdradzał w niej życie jeno krasny rumieniec i wiśniowe
usta. W swej obszernej, sztywnej od złota szacie, robiła wrażenie po-
sągu, w który ktoś wprawił jasne i przejrzyste jak woda szafiry oczu.
Lśniły zimnym blaskiem klejnotów. Czasami jeno, gdy pijany już zu-
pełnie Mścisław głos podnosił, lub nieopanowanymi ruchami potęż-
nych rąk roztrącał naczynia na stole, przez twarz Krystyny przebiega-
ło lekkie drgnienie.

Od miesięcy już jako pierwsza niewiasta na dworze, bo Izasław był
wdowcem, tak bez ruchu i słowa siadywała obok polskiego księcia.
Darmo mozolił się Izasław, nakłaniając synową, aby sprzymierzeńca,
w którym czuł pogardliwą niechęć, przychylniej starała się usposobić.
Była taka, jak od przyjazdu swego była dla wszystkich; jak mówił
Mścisław: głaz. Nie zdołały jej poruszyć ani jego dzikie pieszczoty,
ani zwierzęce wybuchy gniewu, w którym niejedną już duszę wypę-
dził z ciała. Pierwsza niewiasta na dworze! Ile razy za włosy ją ciągał
w przystępie wściekłości, że niczym jej poruszyć nie może, ile razy
brał ją przy służebnych, ile razy służebne brał przy niej. Na darmo!
Wolałby, by nożem pchnęła jego, lub samą siebie. Jej obojętność do-
prowadzała go do szału.

Chciwy władzy, bogactw i użycia, chciałby przez Krystynę wpływ
uzyskać na polskiego władcę, a zarazem trząsł się z gniewu na myśl
o jakiejkolwiek poufałości między nimi. Nieobcą mu była zawiedzio-


na nadzieja Wszebora, że córkę wyda za Bolesława, uderzyła go nie-
obecność księcia w Bużeninie na zaślubinach. Darmo dręczył żonę
wypytywaniem o przeszłość, nie rzekła mu nigdy ni słowa. Podejrze-
wał tedy, że coś ukrywa; by zmusić ją do mówienia klął i plugawił
przed nią polskiego księcia. Daremnie. W jego obecności czulił się
z nią grubiańsko, lub zwierzał ze swych z nią przeżyć. Osiągnął tyle
jedynie, że Bolesław odnosił się do niego z tak nieukrywaną, bez-
mierną pogardą, iż chytry Izasław postanowił syna w porę z dworu
usunąć. Przyrzeczenie osadzenia go na Połocku stwarzało dogodną
sposobność. Izasław liczył godziny do jego wyjazdu i, jak mógł, starał
się rozruszać i zabawić jeszcze bardziej niż zazwyczaj zamkniętego
w sobie gościa. Wolałby tę ucztę pożegnalną mieć już za sobą. Zdało
mu się, że siedzi między dwiema chmurami, z których lada chwila
piorun może wystrzelić.

Pijani byli niemal wszyscy; krzyki wzmagały się, miejscami
wszczynały się kłótnie. Słowom nikt nie kładł już tamy i padały coraz
grubsze. Metropolita koło północy wstał i tłumacząc się nabożeń-
stwem, wyszedł. Z nim opuścili zebranie duchowni. Izasław odetchnął
na chwilę. Spojrzenie Jerzego zdało się obciążać go wszystkim, co
działo się tutaj.

Przygasać zaczynały światła, ale nie rozognione napitkiem głowy.
Po kątach zewlekały się cienie, a dochodzące z nich odgłosy świad-
czyły, że młodzież nie zważa już na nic. Krystyna wstała, zamierzając
odejść, lecz Mścisław krzyknął:

- Ostaniesz!

Zaczerwienione oczy świeciły mu zwierzęcym podnieceniem. Zdał
się znajdować przyjemność w jej udręce. Nie widział, jak ręka Bole-
sława zgniotła trzymany kubek. Izasław widział; pochylił się ku Kry-
stynie za plecyma polskiego księcia i szepnął:

- Ostań! Już niedługo.

Zaklaskał w dłonie, a gdy uciszyło się cokolwiek, przemówił:

- Lepiej serca ucieszą niż wasze pieśni!
Zarżały śmiechy, lecz zgłuszył je potężny głos:

Miłość pieję i zemstę wilczycy,
Mądrej Olgi, małżonki Igora.

Głos miał siłę żywiołu. Wypełniać zdał się całą komnatę i drżeć pod
stropem, jak echo przewalającego się grzmotu. W ciszy, która nastała
nagle, jakby wszyscy zawstydzili się wątłości swych własnych gło-
sów, dały się słyszeć kroki. Człek brodaty, olbrzymi, o szerokich ba-
rach i potężnej piersi szedł wolno od drzwi, przy których poprzednio
siedział niezauważony. W ręku trzymał lirę. Zbliżywszy się do książąt
stanął w pełnym świetle, patrząc na nich. Po chwili dopiero skłonił
się. Oczy miał proroka; czarne jak noc, przepaściste, ogromne. Zdało
się, że nie człek, lecz burza. Jak grom też huczał jego głos, przy któ-
rym wtór lutni zdał się szemraniem strumyka wśród wichru:

Jest mogiła u Iskorostcnia,
Ciemna struga u stóp jej wypływa.
Gdy się miesiąc na nowiu odmienia.
Prawią ludzie, krew płynie w niej żywa...

Śpiewał o miłości wiernej, silniejszej niż śmierć, i zemście prze-
myślnej, nienasyconej, okrutnej. Choć dzieje te znane były Rusinom,
a i niejednemu z Polaków, wszyscy słuchali jak urzeczeni, z zapartym
oddechem. Pijacki, rozpasany nastrój zgasł. Miłość to nie zabawa:
krew zmienia w płomień, który pożera wszystko...

Nie zachodu rozpłoniły się zorze,

Ale dachy Iskorostenia,

Tam, gdzie gród był, płomieni jest morze!

Chmura dymu i morze płomienia.


Płonie niebo nad Iskorosteniem
Krwawa łuna gasi światło księżyca.
U mogiły lśni strumień płomieniem.
Dokonała swej zemsty wilczyca.

Śpiewak skończył i skłonił się znowu. Podźwięk pieśni zdał się
drżeć jeszcze w powietrzu. Przedłużało się milczenie. W ciszy rozległ
się nagle głos Bolesława:

- Pięknie śpiewacie, Bojanie.

Zdjął złoty łańcuch z szyi i cisnął go piewcy pod nogi. Bojan skło-
nił się i odparł śmiało:

- Nam waszego złota nie trzeba.

Izasław zadrżał, lecz Bolesław jeno uśmiechnął się drwiąco. Nato-
miast młodym wojom włosy gniewem sprężyło na głowach zuchwal-
stwo śpiewaka, który skłonił się i wolnym krokiem odszedł na swoje
miejsce.

Gdy śpiewak mijał otwarty koniec podkowy stołu, poskoczył ku
niemu Dobrogost Nałęcz, zwany Wydrzyoko, znany kpiarz. Sam jego
widok podziałał jak oliwa na wzburzone fale. Niektórzy już się śmiać
zaczęli, pewni krotochwili. Bojan patrzył na niego ze swej wysokości,
gotów na wszystko.

- Pozwólcie mi swej liry - rzekł Wydrzyoko. - Nie chcecie złota, to
wam pieśnią za pieśń zapłacę. A łańcuch przyda mi się. Lubię złoto
i wasze i nasze, byle jeno było moje.

Rozległy się prześmiechy, a gdy Bojan stał niepewny, Dobrogost
dodał:

- Nic lękajcie się. Nie zaćmię was; ani pół tak głośno nie śpiewam.
Bojan z wahaniem wręczył lirę natrętowi. Wydrzyoko, zataczając

się z lekka, podszedł ku książętom, skłonił się tak głęboko, że łańcuch
zręcznie podjął z ziemi. Włożywszy go sobie na szyję, rozkraczył się
szeroko i naśladując Bojana, milczał przez chwilę. Cisza zaległa. Ru-
sini milczeli w niepewności, Polacy - w oczekiwaniu jakiegoś błazeń-
stwa. Dobrogost szarpnął struny fałszywie i jakby umyślnie równic
fałszywie piać zaczął, czkając przy tym paskudnie:

Będzie spokój panował na Rusi,
Jeno książąt wyrzynać się musi.
Zresztą trzeba albo też nie trzeba
Rżnie Świętopełk Borysa i Gleba.

Lecz trudniejsza była już sprawa,
Kiedy przyszło do Jarosława.
Od Pieczyngów pożyczać trza miecza.
Przegrał bitwę u grodu Lubecza.

Więc do teścia pędzi Chrobrego

I pobili u Buga - Mądrego.

Nie chciał mieć w Bolesławie dziewierza.

Więc obeszło się bez przymierza.

Dostąpiła Przedysława zaszczytu,

Spała z Chrobrym od wieczora do świtu...

Nastrój prysnął. Wojacka miłość jest prostsza. Kończy się światłem
dnia, a nie łuną pożaru. Gromki wybuch śmiechu polskiej drużyny
przerwał pieśń. Niektórzy z ław pospadali, tarzając się w niepo-
wstrzymanej, pijackiej wesołości. Bolesławowi jeno szczęki drgały
i oczy zapłonęły jakimś dziwnym ogniem. Na salę wpadło sześć nie-
wolnic w białych, przejrzystych giczłach. Dwie z nich, ustawiwszy się
po bokach, rozpoczęły przygrywkę na fletni i bębenku, pozostałe za-
pląsały. Wojacy Bolesława, nie przywykli do takich widowisk, zrazu
patrzyli z zaciekawieniem, po chwili zaczęli głośno wymieniać spro-
śne spostrzeżenia.

Mścisław, pijany już zupełnie, patrzył na półnagie kobiety z wyra-
zem zwierzęcej chuci. Nagle jakaś myśl pijacka zaświtała widno
w jego rozpalonej głowie, gdyż zerwał się, doskoczył do Krystyny
i chwytając ją za rękę, zaczął bełkotać:

- Pójdź!


;

Spojrzała na niego. W jej obojętnych oczach odbiło się zdumienie,
a pąs oburzenia nagle objął jej twarz. Usiłowała wyswobodzić rękę,
lecz jego żelazny chwyt nie popuszczał. Zaczęli się szamotać, gdy
straszliwe uderzenie w pierś odepchnęło Mścisława od Krystyny. Za-
toczył się i, ryknąwszy, rzucić się chciał na napastnika. Przed nim stał
Bolesław. Oczy jego gorzały tak straszliwą wściekłością, że nawet
pijany Mścisław przez skórę poczuł, iż gra idzie o życie i zawahał się.
Przytomny Doman z tyłu za ręce go uchwycił, Izasław zaś doskoczył
do Krystyny, wołając rozpaczliwie:

- Wyjdź! Wyjdź zaraz!

Skierowała się ku drzwiom; Bolesław uchwycił ją pod ramię i wy-
szli razem.

Doman puścił Mścisława gotowy na wszystko. Mścisław jednak
nawet nie obejrzał się. Usiadł przy stole, i oparłszy głowę o krawędź,
zaniósł się pijackim łkaniem. Nagle przesadził stół i doskoczył do
tancerek, które zbiły się w spłoszoną gromadkę. Porwał pierwszą
z brzegu i roztrącając biesiadników, którzy stali mu na drodze, wy-
biegł z komnaty.

Rozległy się znowu śmiechy i nagła wesołość ogarnęła wszystkich.
Za przykładem Mścisława zaczęto chwytać dziewczęta, które opierały
się z krzykiem. Izasław otarł pot z czoła, spojrzał na kotłowisko pija-
nych, i szepnąwszy coś podczaszemu, opuścił salę. Za nim wyszło
kilku starszyzny i Nawój z Domanem. Skierowali się do komnaty Bo-
lesława. Darmo przez chwilę dobijali się do drzwi. Nie odpowiedział
im nikt, drzwi pozostały zaparte.

PO UCZCIE

S

tali naprzeciw siebie w słabym świetle płonącego na kominie
ognia. Blisko jak wówczas, gdy zobaczyli się po raz pierwszy.
Zda się, jeno ręce wyciągnąć. Choć rozpalony napitkiem, na-
miętnością i gniewem, Bolesław poczuł, że przepaść jest między nimi.
Gdy siłą wciągnął ją do swej komnaty, zdało mu się, że prysły wszel-
kie przeszkody, że je złamać potrafi. Teraz stanęły mu przed oczyma
swoje i jej śluby; syn, którego jeszcze nic widział; prawa gościnności;
hańba jej i jej ojca, ulubionego wodza. Waliły się na niego jak lawina
kamienia. Zdało mu się, że niezdolny jest się poruszyć. Usiadł ciężko
na ławic i głowę ujął w dłonie. Nic słyszał kołatania, bo krew młotami
waliła mu w skroniach. Nie czuł, że czas płynie, jakby skończyło się
już wszystko. Rozumiał jeno, że wciągnął ją na kraj przepaści, a teraz
siły mu brak by ją zepchnąć. To nie Przcdysława na jedną noc, lecz
jedyna miłość całego życia! Nie zelżywość chciał wyrządzić Mści-
sławowi, lecz taiła się w nim nadzieja, że wróci to, co czuł przez
chwilę w lesie pod Bużcnincm, gdy zobaczyli się po raz pierwszy: ci-
sza, spokój, słodycz - wszystko to, czego nic znał, jak daleko sięgał
pamięcią. Jednocześnie widział z przeraźliwą jasnością, że to już
wrócić nie może, a zarazem czuł, że wyrzec się jej i zapomnieć nic
/doła, choćby świat miał mu się zwalić na głowę. Teraz już nie! Jeno
dowiedzieć się, co czuje ona! Czy mu zapomni, że zgodził się oddać
ją na pastwę tego zwierza, czy zrozumiała, co miała oznaczać biała
klacz, którą przesłał jej w ślubnym upominku. Może wzięła to za
drwinę? Nie widział, by jej dosiadała, nie mógł jakoś zapytać, dlacze-
go. Podniósł głowę, by spojrzeć jej w oczy. Nie wyczytał z nich nic.
Ruchem rozpaczy wyciągnął ręce:
- Krystyno!

Co, panie? - zapytała z pozorną obojętnością.
- Nie mów tak. Czy potrafisz zapomnieć?

- O tym, że byłam jego niewolnicą, czy że teraz jestem waszą?
Wyciągnięte dłonie opadły Bolesławowi. Zrozumiał. Był już prze-
raźliwie trzeźwy. Przeklęta pieśń o Przedysławie! Nic mógł sam przed
sobą zaprzeczyć, że przypomnienie urągliwej swawoli naddziada
pchnęło go do tego, iż zawlókł ją do siebie. Wszystko jedno, co'stanie
się teraz. Jej hańba jest już czymś dokonanym i nie dającym się cof-
nąć. Ogarnęła go rozpacz jak wicher. Nie myślał już o niczym. Porwał
ją w ramiona. Nie broniła się.

Czas płynął. Leżeli obok siebie w ciemności. Na kominie ledwo już
żar przeświecał spod popiołu. Bolesław utkwił w nim oczy. Sen był
od niego równie daleki jak szczęście. Osiągnął to, co prześladowało
go od pierwszej chwili, gdy poznał Krystynę. Teraz czuł, że wolałby
nic dożyć tego. Wiedział, że wstanie dzień, który szarzył już szklane
gomółki w oknach, że spojrzeć trzeba będzie w przejrzyste oczy Kry-
styny. Budziło się w nim pragnienie, by noc trwała wiecznie. To jesz-
cze w jego mocy jest uczynić. Obok leży krótki miecz. Po drugiej zaś
stronie ona, najcenniejsza zdobycz wyprawy. Leży tak cicho, jakby
już nie żyła. Nasłuchiwać zaczął jej oddechu. Nie słyszał nic.

Wkradający się dzień zaznaczył ledwie zarysy przedmiotów i zaczął
je zabarwiać. Kąt, w którym stało łoże, ciemny był jeszcze zupełnie,
lecz postać Krystyny już zarysowała się w mroku. Leżała twarzą wtu-
lona w wezgłowie; smukła, okryta miękką skórą łosia, kurczyła się
i drgała chwilami jakby od hamowanych łkań. Bolesław dźwignął się
i oparty na łokciu, patrzył na nią. Czuł jakby mu kto serce ściskał że-
lazną obręczą. Po dłuższej chwili nieśmiało rękę na jej głowie poło-
żył. Skurczyła się jakby w przestrachu czy wstręcie. Cofnął dłoń.

- Krystyno! - szepnął.

Długo trwało, nim odwróciła twarz. Oczy miała zamknięte, ciemno
podkrążone. Twarz jakby się zapadła przez tę jedną noc... Leżały na
niej cienie. Posiniałe, jakby z lekka nabrzmiałe wargi poruszyły się:

-Za moją miłość...

Nic dokończyła. Straszliwy płacz przerwał tamę dumy i władzy nad
sobą, trząsł nią jak wicher krzewiną, targał i skręcał jej ciało. Bole-
sław patrzył bezradny, bojąc się dotknąć jej, choć serce rwało mu się

z bólu i uczucia jakiegoś gorzkiego szczęścia. Kochała go... dawniej!
Patrzył długo, choć uspokoiła się już. Wreszcie stanowczym ruchem
wstał, przybrał się i zaklaskał w dłonie. Natychmiast zjawił się Na-
wój, jakby czekał pod drzwiami. Twarz miał przybladłą z bezsenności.

Zmarszczka zniecierpliwienia i gniewu przeorała gładkie czoło Bo-
lesława.

- Kiedy? Co się stało?

Wyszedł do sieni, drzwi za sobą zamykając.

Zdało mu się, że w głosie Nawoja brzmi przygana, lecz wolał udać,
że jej nie dostrzega. Paliła go niecierpliwość.

Jeno się z uczty rozeszli, pożar wszczął się na Szczekowicy.
Tknęło mnie i poleciałem. Płonął dworzec Adułba Gomołowa. Zgasili
ludzie z sąsiedztwa i znaleźli osmolonego Tworka Nagodzica bez łba
i żonę bojara takoż zarżniętą. Widno bojar zarżnął żonę i gacha, bo
sam zbiegł. Nasi do bitki się wzięli, ledwie starszyzna zdołała poha-
mować.

Twarz Bolesława skurczyła się gniewem, a Nawój ciągnął:

- Przed świtem, gdy dziesiętnicy budzić jęli tych, co na wyprawę
mieli ciągnąć z Mścisławem, okazało się, że Wydrzyoko nic pojedzie,
bo takoż bez głowy go naszli.

Książę zdał się o czymś myśleć z wysiłkiem. Ozwał się:

Z Krystyną? - zapytał cicho Nawój.


i pary z gęby nie puści. Żonę ma młodą, to mu do niej spieszno, a na
odludziu siedzi.

- Niech jedzie zaraz. Zapowiedz mu, a potem Izasława mi wezwij
do świetlicy.

Bolesław odwrócił się i wszedł do swej komnaty. Krystyna, ubrana
już jak na wczorajszą ucztę, stała przy oknie. Gdy teraz zwróciła się
ku niemu, jeszcze bardziej niż wczoraj czyniła wrażenie posągu.
Twarz jej przybladła, oczy przygasły. Gdy podszedł, rzekła cicho:

- Noc już uszła, myślę, że mnie puścicie. Osiągnęliście swoje,
zbezcześciliście mnie i zelżyli Mścisława, okazaliście moc swoją.
Mścisław was nie dosięgnie, ale pomści się na mnie. Żegnajcie!

Skłoniła się i chciała przejść. Uchwycił ją za rękę. Przymknęła
oczy, lecz nie wyrywała się.

- Słuchaj, Krystyno! Miłowałem cię od pierwszego wejrzenia, je-
nom nie wierzył, że ty mnie miłujesz. Dziś uwierzyłem.

Przerwał i czekał, lecz nie odrzekła nic. Ciągnął, westchnąwszy:

W głosie był wyrzut, żal i coś jeszcze, od czego serce zadrgało
w Bolesławie. Ręce wyciągnął, lecz powstrzymał się.

- Nie wiem, kiedy wrócę do kraju. Ale może spotkamy się jeszcze.
A wtenczas po łeb się schyli, kto waży się słowo powiedzieć na cie-
bie. Klnę się na wszystko, co mi święte.

Odwrócił się i wyszedł. Nie widział, jak ręce jej wyciągnęły się za nim.

Izasław niecierpliwie chodził po komnacie. Posłaniec Bolesława
wyrwał go ze snu, w którym tak chętnie zatopił wspomnienia wczo-
rajszej uczty i położenia, w jakim się znalazł.

Nie było miłe. Kijanie zerkali ku jego braciom, pamiętni, że jemu to
do zawdzięczenia mają Mścisławową rzeź i uciążliwych gości, któ-
rych wprowadził wbrew przyrzeczeniu. Bracia, nawet sam teść Bolc-

sława, stronią od niego, wiedząc, że gdyby nie polska pomoc, jeden
z nich zasiadałby na stolcu wielkoksiążęcym. Metropolita i igumen
burzą lud przeciw łacinnikom i przeciw niemu, który za pomoc, połą-
czenie ruskiej cerkwi z rzymską przyrzekł.

Pomoc! Bolesław ani myśli taić, że od niego tylko zależy, czy jutro
nie wezwie na kijowski tron teścia swego, Świętosława. Dobrze choć,
że mimo nocnych zajść, Mścisław wyruszył na Połock z lacką pomo-
cą. Izasław pozbył się zarazem kłopotliwego syna i nadzieję ma po-
zbyć się Wszesława. A sprawa z Krystyną pod nieobecność jej męża
straciła na ostrości. Zamyślił się, czy jakiejś korzyści nic można by
z niej wyciągnąć. Wszystko zależy od tego, czy Bolesław da się tą
sprawą przydusić, czy sam dusił go będzie. Izasław czekał z napię-
ciem, układając sobie, co ma mówić.

Gdy Bolesław wszedł w towarzystwie Nawoja, Izasław wstał
wprawdzie na jego widok, ale bez zwyczajnych pokłonów i serdecz-
ności; wyraz twarzy przybrał w miarę dostojny i obrażony, jeno oczy
mu latały niespokojne i badawcze.

Bolesław jednak twarz miał nieprzeniknioną, a zmiany w zachowa-
niu krewniaka zdał się nie dostrzegać. Usiadł i zaczął z miejsca:

Nic nic rozumiecie. Swoje puszczę w niepamięć. By zaś na przy-
szłość nic wydarzyło się to, co wczoraj, Mścisław nie śmie tu wracać,
a wy zakładników mi dacie, którzy mi odpowiadać będą za spokój
i bezpieczeństwo.

Oczy Izasława zaiskrzyły się chytrością, lecz przybrał strapiony
wyraz twarzy i odparł z wyrzutem:

Tak sobie ze mną, krewniakiem swym, poczynacie, jakbym nie
z dobrej woli i ochoty was tu podejmował. Cierpliwie znoszę swawolę
waszych wojów, a gdy się miarka bez mej winy przebrała, zakładni-
ków mam dawać, by ich jeszcze uzuchwalić. Święty Spaś i święta
Przeczysta widzą, że to niesprawiedliwe.


Izasław głowę pochylił. Gdy Bolesław z Nawojem wyszli, zaklął
szpetnie.

SIEROCTWO I CZEPIEC WDOWI

S

tyczniowy wicher pędził śnieżne krupy po szklistym lodzie
skuwającym Widawkę, strumyki zmierzające do niej, bagna
oraz stawki po brzegach. Sunęły nisko, jak woda, po gładkiej
powierzchni, czasami jeno podrywając się tumanem, by przypaść
znowu. Czepiały się każdej, by najmniejszej nierówności, jakby znu-
żone tym lotem przyziemnym bez celu i kresu, ustawiając się białymi,
spłaszczonymi klinami przeciw wichurze. Narastały w zaspy, które
skuwał siarczysty mróz, rozszerzały się, rosły i łączyły z sobą, zasła-
niając białym całunem czarniawą powierzchnię lodu. Szedł wczesny,
zimowy wieczór, lecz świat miast ciemnieć, jaśniał. Wreszcie wszyst-
ko zlało się w szarobiaławym mroku.

Jakiś cień zjawił się w zawiei. Poruszał się mozolnie, kopiąc
w śniegu. Gdy przystanął nad brzegiem, rozróżnić można było konia
z jeźdźcem. Rumak, naglony, chrapnął niespokojnie, zanim wstąpił na
zmarzniętą płaszczyznę rzeki. Gdzie śnieg leżał lżejszym jeno nalo-
tem, nogi konia ślizgały się po gładkiej powierzchni. Wówczas jeź-
dziec ściągnął go silną dłonią, by nie zaczął bić kopytami w cienką
jeszcze skorupę. Gdyby się załamała, jeźdźca czekała śmierć nie-
chybna. Do rana nikt by nawet nie odnalazł miejsca, gdzie rzeka po-
chłonęła i jeźdźca i konia. Mróz zetnie przeręblę, śnieg ją wygładzi
i zda się, nic się nie stało.

Śmierć! Rozwiązuje wszystko, czego życic rozwiązać nic potrafi.
A jednak nie chce się umierać w dwudziestu leciech, choćby się zda-
ło, że skończone już wszystko, że nie czeka nic. Gdzieś przecież
w głębi tai się nadzieja, że zacznie się coś na nowo, czym żyć będzie
można, coś się odmieni, a to, co przeszło, zapadnie w niepamięć i nicość.

Jeno trudno zapomnieć. Krystyna po powrocie do Bużenina zrazu
tylko ulgę odczuła. Skończyło się życic, które jak zmora nocna zosta-
ło w pamięci, od którego uciekała do wspomnień dzieciństwa i dni


pierwszej młodości, wyłaniających się z każdego kąta starego domo-
stwa, z każdego krzu przydrożnego, każdego zakrętu rzeki. Odesłała
białą klacz, zniszczyła wszystko, co mogło jej przypominać ten okres
życia, który dolę jej miał stanowić, a który urwał się nagle w pamięt-
ną noc w Kijowie. Spaliła przeszłość, ale zostały popioły i pustka.
Pustki tej nie mogły już wypełnić wspomnienia dzieciństwa. Znane
miejsca i widoki wiążą się nie tylko z zabawami i przeżyciami dzie-
cinnymi, ale i z tym, co zaciążyło na jej życiu kamieniem, którego
spalić się nie da.

Na zewnątrz spokojnie było. Ojciec wojował gdzieś daleko na Wę-
grzech. Nie wiada kiedy wróci. Ale gdy wróci, co powie ten dumny
potomek libickich książąt, który jeno między panującymi widział
godne stadło dla swej jedynaczki? Co powie ten stary człowiek, wnu-
ków chcący po niej doczekać, na których by przelał sławę swego
imienia, zebrane majętności i znaczenie? Co powie ojciec, którego
córę bez jego wiedzy odebrano mężowi i do domu odesłano, po nocy
spędzonej z nią jak z niewolnicą? Krystyna nie wiedziała, ale domy-
ślić się mogła z zachowania krewnych. Nie rozgłaszała swego powro-
tu, nie pokazywała się nigdzie, ale przecie wiedziano. Ze swojaków
nic odwiedził jej nikt. Właśni ludzie na jej widok spuszczali oczy,
mówili o rzeczach obojętnych. Upokarzało to Krystynę, choć milsze
było, niż współczucie i niedomówione użalanie się nad nią Zasławy,
która starała się ją pocieszać, budząc jeno w Krystynie większe po-
czucie krzywdy i niesprawiedliwości. Krystyna stronić zaczęła od lu-
dzi i uciekać przed samą sobą.

Od ludzi uciec łatwo, ale nie od siebie. Na swym podjezdku, w po-
godę i słotę, w ciepłe jesienne dni i w mroźne wichury zimowe, wałę-
sała się bez celu, samotnie, mimo próśb i błagań Zasławy, że zdrowie
traci i naraża życie.

Życie! Zdało jej się, że nic jej po nim, że nic dba o nie, że chce się
go pozbyć. Ale gdy kopyta konia stukały po cienkim lodzie, przecho-
dził ją dreszcz na myśl, że lada chwila zapaść się może w mroźną
i mroczną toń Widawki. Lód odgrodzi ją od świata i nigdy już nie uj-
rzy słońca. Czy tylko słońca?

Odetchnęła z ulgą i otarła pot z czoła, gdy koń stanął na brzegu,
i mimo że zapadał w kopny śnieg, sam puścił się cwałem, jakby uciec
chciał od tego miejsca, gdzie czyhać się zdała śmierć.

Nie wstrzymywała go. Dopiero gdy dotarli do stóp wzgórz, na któ-
rych zaczynał się las, ściągnęła wodze.

W lesie spokojniej było. Wicher grał tylko w szczytach drzew, pę-
dząc przed sobą kurniawę, na dole jednak jeno pył śnieżny opadał
z suchym szelestem. Znużony koń stękał z wysiłku, przypominając
Krystynie, że nie pojony i bez obroku od rana. Trzeba wracać, inaczej
zmarnować się może jedyny jej towarzysz od powrotu do Bużenina.
Skierowała konia w stronę gościńca wiodącego do dworu.

Wicher zdawał się nacichać, lecz nagnał ciemnych, śniegowych
chmur, które wytrzepywać jęły swą zawartość. Gęsty opad śnieżny
sunął cicho i jednostajnie, zasłaniając świat białą, półprzezroczystą
zasłoną. Po szumie wichury zapanowała senna cisza.

I Krystynę po całodziennej tułaczce na mrozie ogarniała senność.
Ot, położyć się na miękkim puchu i zasnąć! Wiedziała, że i to śmierć,
ale nie bała się takiej. Uśnie i nie zbudzi się więcej. Gdy ją znajdą,
będzie nie obrzydliwą, obrzękłą topielicą, lecz bryłą lodu. Może bę-
dzie świeciło słońce. Żal jej się zrobiło konia, ale pewnie pobiegnie
do domu. Zostanie sama.

Lęk ją chwytał, lecz pomyślała, że sama była właściwie zawsze od
czasu, gdy odumarła ją matka. Jeno że gdy koń przybieży do domu,
szukać jej zaczną i zbudzą. A nie miała serca przywiązać wiernego
zwierzęcia, by na śmierć z głodu i pragnienia, albo od wilków je ska-
zać. Ostatnio nie słychać było o wilkach w okolicy, lecz nagle jakiś
daleki i niepewny głos zmącił nocną ciszę. Krystyna zaczęła nasłuchiwać.

Głos powtórzył się. Nie był wilczy, raczej jak wołanie człowieka.
Ruszyła w kierunku, skąd szedł. Powtórzył się jeszcze, już wyraźniej-
szy. Odpowiedziała wołaniem. Nie trwało długo, a posłyszała tętent
kopyt i po chwili z ciemności wynurzył się jeździec. Zatrzymali ko-
nie. Krystyna zapytała:

- Wyście o pomoc wołali?

W głosie nieznajomego brzmiało zdziwienie:

Chwycił za uzdę jej konia i odparł:

Nie czekając trąciła konia i gdy znalazła się na drodze pognała, nie
zważając na stękanie znużonego konia. Pędziła falistym gościńcem.
Na szczycie najwyższego wzniesienia nagle zdarła rumaka. Wyraźnie
spostrzegła jakąś postać na białym koniu stojącą w poprzek drogi. On!?

Nie poruszyło się nic. Śnieg spływał z cichym szelestem, który głu-
szyło bicie jej serca. Podjechała i roześmiała się gorzko. Zwalony ko-
nar, śniegiem obsypany, łudził w mroku oczy postacią, którą tu
niegdyś spotkała. Jeno wtedy wiosna była, z lasu ciągnęły wonie,
gwiazdy błyszczały na niebie. A ninie jest zimna, ciemna noc.
Dreszcz przeszedł Krystynę; trąciła konia i ruszyła dalej. Trzeba ra-
tować zbłąkanych.

Słuchała w swej izbie, jak parobcy wyruszyli z saniami i pochod-
niami smolnymi, potem słuchała ciszy zimowej nocy, aż gwar się roz-
legł w podwórcach, głosy ludzkie i zamęt w całym dworze. Pomału
nastał spokój i Krystyna do snu się już zabierała, gdy rozległo się pu-
kanie i weszła Zasława. Na twarzy starej piastunki widniało podnie-
cenie, spłakane miała oczy. Znając miękkie serce Zasławy, Krystyna
zrazu myślała, że któremuś z przyjezdnych coś się przygodziło, lecz
Zasława ściskała ją, łkając:

Nie żyje. Mówił Żelisław Belina, ten, coś go w boru naszła.
Z Przemyśla do dom wraca i z drogi się zbił. Nadziwić się nie może,

że sama włóczysz się bezdrożami po nocy. Ale żeby nie to, byłby
przepadł z ludźmi, bo mu piesi całkiem ustali, a mróz znowu bierze,
aż kąsa.

Stara zaniosła się znowu płaczem, niezbyt zrozumiałym dla Krysty-
ny, która nie zwierzała się nikomu, sądziła jednak, że stara domyśla
się, iż Krystyna nie tęskni za małżonkiem. Z pewnym tedy zniecier-
pliwieniem rzekła:

-Nie płaczcie, bo nie ma o co i prawcie po porządku. Żelisław
z księciem był? Z Przemyśla jedzie? Wracają?

Lecz Zasława nie odpowiedziała na pytanie i znowu z nawrotem
płaczu tulić jęła Krystynę. Potem wyciągnęła czepiec wdowi z wła-
snych wybrany i wręczając Krystynie, mówiła:

- Ot, tobie przybranie na twoją głowinę, w wiośnie żywota.

Niewieścią ciekawością wiedziona chciała zaraz obaczyć, jak bę-
dzie Krystynie we wdowim czepcu. Krystyna gniewnie chwyciła wrę-
czone jej przybranie i cisnęła na ziemię.

Nosić go nic będę. Ostawcie mnie!

- Co też mówisz, córuchno!? W czymże będziesz chodziła? Nie
w namitku przecie, skoro mąż nic żyje i nie w czółku ani wianku. Bez
niczego, z obciętymi kosami!? Jak ladacznica?

Stara załamała ręce i kiwając głową, rzekła:

- Może i lepiej, że pan nasz tego strapienia nie dożył.


Oczy Krystyny otwierały się coraz szerzej. Skurcz chwycił ją za
gardło. Stała bez głosu. Nie mogła i nie chciała zrozumieć. Wreszcie
usiadła ciężko i szeptem ochrypłym zapytała:

Pobladłe policzki Krystyny zarumieniły się, oczy zapłonęły gniewem.

Stara z przerażeniem spojrzała na rozszalałe oczy Krystyny; jąkając
się i trzęsąc, zaczęła:

Musiała wyglądać strasznie, bo stara poderwała się i biegiem wypa-
dła z izby, drzwi za sobą zatrzaskując. Krystyna została sama.

SYN

P

obyt Bolesława w Kijowie rychło już dobiegł końca. Zarówno
sprawy wewnętrzne jak i postronne nagliły go do powrotu.
Grożąca od dawna napaść Czechów, sprawy węgierskie i ko-
ścielne domagały się obecności księcia w kraju, na Rusi zaś siedzieć
nie było po co. Zjednanie Rusi dla rzymskiego Kościoła wymagało
długiej pracy i przygotowania, nic rokując zresztą wielkich nadziei.
Izasław przyrzekał więcej, niż chciał i mógł dotrzymać. Nie lubił du-
chowieństwa, które przeszkadzało mu w zjednoczeniu całego kraju
pod jednym berłem, ale i nie spieszno mu było lud przeciw sobie
podburzać.

W zimowy poranek z ulgą też patrzył, jak z bramy grodu wychodzi-
ły Bolcsławowc hufce. 1 Bolesław wyjeżdżał z ulgą. Wiedział o nagłej
śmierci Mścisława, który w zdobytym Połocku rządzić zaczął po swo-
jemu i życiem to przypłacił. Krystyna była wdową.

Bolesław utknął w Przemyślu, nie kwapiąc się z powrotem do Kra-
kowa. Objeżdżał i umacniał Bełz, Czerwień i inne pomniejsze grody,
nic spuszczając oka z wypadków na Rusi i nie wyrzekając się zamiaru
kościelnego jej opanowania. W Żmigrodzie Sandomierskim i Zawi-
choście ufundował biskupstwa łacińskie dla Rusi, znacznymi ziemia-
mi nad Wisłokiem, z grodem Kunice, uposażył i założył eremy,
których mnisi mieli stanowić kapitułę.

Nie przestawał też mieszać się w sprawy Węgier, gdzie Salomon
wszystkich sobie zdołał zrazić i trzymał się jeno dzięki poparciu
krewniaków - niemieckiego i czeskiego. Wygnany Gejza, nie mogąc
doczekać się Bolesława w Krakowie, przybył do Przemyśla, by prę-
dzej pomoc uprosić.

Niemniej, choć przez posły jeno, książę niemało czasu i uwagi po-
święcał krajowym sprawom, nie skąpiąc uposażeń i nadań fundowa-
nym kościołom. Założonemu przez wojewodę Michała opactwu

247


w Lubiniu nadał gród wraz z narokicm, dziesięcinami i innymi do-
chodami; po zmarłym Anchorasie, Scescusa opatem na Tyńcu usta-
nowił, do Krakowa jednak się nie ruszał, tak że dziwiono się
powszechnie, iż nieciekawy nawet obejrzeć pierworodnego, który już
rok życia kończył. Dopiero gdy otrzymał wieści o gotującym się na-
padzie czeskim, zebrał się i wyjechał.

Wbrew zwyczajowi, choć jeno z nielicznym orszakiem, ciągnął tak
wolno, że goniec z wieścią o jego powrocie na kilka dni przed nim
dotarł do Krakowa, budząc zrozumiały ruch w sennym pod nieobec-
ność pana grodzie.

Towarzysze Bolesława, a szczególniej Doman, którym spieszno by-
ło do swoich po blisko dwuletniej nieobecności, zdziwieni byli po-
wolnością pochodu, a gdy Bolesław przybywszy do Biecza stanął na
dłuższy postój, nie mówiąc nawet, kiedy dalej pociągnie, zniecierpli-
wienie ogarnęło ich i kilku odjechało bez zezwolenia. Bolesław zdał
się tego nawet nie widzieć, ponury, zamknięty w sobie i widno czymś
wewnętrznie udręczony.

Doman, który wydobrzał już z ran, sechł z tęsknoty i pewnego wie-
czoru zbierać się począł do drogi. Nawój patrzył w milczeniu. Gdy
Doman żegnał się z nim, powiedział:

- Wiem. Pójdę do księcia prosić za tobą. Choć nie wiem, czy co
wskóram, bo siedzi sam i nie gada z nikim. Coś go gryzie...

- Mójeś ty! - zakrzyknął Doman. - Nigdy ci nic zapomnę.

- A zapomnij! Ale siedź tymczasem przynajmniej aż wrócę.
I nie czekając, udał się do Bolesława.

Książę istotnie zmieniony był. Twarz miał poczerniałą i zapadłą,
oczy świeciły gorączką. Wysłuchał Nawoja z roztargnieniem i odparł
niecierpliwie:

Nawój, który spodziewał się wybuchu gniewu, ośmielił się do reszty:

Gniew przeorał bruzdą gładkie czoło Bolesława. Milcząc, patrzył na
Nawoja świecącymi oczyma.

„Przebrałem miarkę" - pomyślał Nawój. Patrzył jednak w oczy
księcia, bardziej ciekawy niż trwożny. Wybuchnie, albo nic?

Nagle Bolesław odwrócił się i biegać jął w kółko po komnacie.
Usiadł w zaciemnionym kącie i twarz zasłonił rękoma.

- Nic zdzierżę dłużej - szepnął.

Nawój milczał. Czuł, że książę wyrzucić coś z siebie pragnie, jeno
nic pozwala mu duma. Silniejsze przełamało ją widocznie, gdyż mó-
wić zaczął pospiesznie, jakby się bał, że zatnie się znowu; mówił jak
do siebie, ale Nawój rozumiał.

Ni dnia, ani nocy... ni myśli swobodnej. Za nic mi wszystko. Mo-
gę mieć każdą, a żadnej nie chcę...
Zerwał się prawie krzyknął:
Pojedziesz do Krakowa. Księżna niech wraca do rodzica. Na-
tychmiast! Ze wszystkim! Bym po niej śladu nic zastał.


- Wżdy możecie bez tego... - rzucił Nawój.
Książę wstał. Nawój patrzył na niego badawczo.
„Wybuchnie?!" pomyślał.

Ale Bolesław usiadł, mówiąc nawet jakby spokojniej, lecz widać
było, że łamie się i błąka.

- Jeno Chrobry silniejszy był od was - przerwał Nawój.
Książę zerwał się znowu.

„To mi nie ujdzie!" - pomyślał Nawój.
Lecz twarz Bolesława zdradzała jeno mękę.

Gdy Nawój, pokłoniwszy się, wyszedł, Bolesław siadł ciężko na
ławie, głowę objąwszy rękoma.

Nawój z Domanem ruszyli razem, ale mimo że szybko ciągnęli,
Doman coraz wyprzedzał Nawój a, tak że ginął mu z oczu, a gdy or-
szak na nocleg stanął w małej osadzie zwanej Łysiny, gospodarz po-
witał Nawoja słowami:

- Towarzysz wasz, co przed wami jechał, kazał powiedzieć, że
spieszno mu i na nocleg nie stanie.

Nawój nie odrzekł nic. O świcie wyruszył i w południe wjeżdżał na
gród w Krakowie, gdzie go obskoczyli, kto żył, pytając o księcia.
Zbył ich byle czym i do starej księżny się udał.

Dobrogniewa siedziała w swej komnacie z dworkami, które zdobiły
szaty pontyfikalne dla nowo założonych kościołów, pieśni śpiewając
pobożne. Na wieść, iż przybył posłaniec od syna, odprawiła niewiasty
i zaraz go wołać kazała. Gdy Nawój wszedł z pokłonem, nim zdołał
się odezwać, powiedziała:

Juści wiem, że nic dobrego nie przywozicie. Stało się co Bolkowi,
czy zamiar odmienił i nie wraca? Czeka tu wszystko na niego,
a synaczek nie ostatni. Mówić już zaczyna, a taki do zmarłego Miesz-
ka podobny, aż mnie w sercu ściska. Gdyby go znał, ptakiem by przy-
leciał, bo nie było wdalszego chłopięcia.

Gdy Nawój nie odpowiadał, rzekła:
Czemuż stoicie? Siadajcie i mówcie!

- Że się dobrej wieści nie spodziewacie, miłościwa pani, lżej by mi
mówić było. A że myślicie, iż syn go zwabi, ciężej.

-Nie trzymajcie w niepewności - szepnęła. - Nic darmo śniło mi
się, że Bolko głownię cisnął do swego łoża.

- Książę widzieć nie chce ni żony, ni syna. Odesłać ich kazał Świę-
tosławowi - rzekł Nawój.

To być nie może! krzyknęła Dobrogniewa z rozpaczą. - Chyba
że i mnie wygna! Czemuż to? Co się stało?


Za ręce go uchwyciła.

-Człek z was bywały, zaufanie macie księcia. Nie odmawiajcież
rady i pomocy. Nie wam muszę mówić, ile zła powstanie, gdyby się
tak stało, jak książę kazał. A przeciwić mu się, wiem ci ja, co będzie!
Wiadomo, że nie znosi oporu.

Nawój zadumał się.

Dobrogniewa wstała. Na twarzy jej malowało się postanowienie.

- Powtórzę Wyszesławie, ale wyjechać nie pozwolę. Niech się, co
chce, dzieje. Ma ona prawo walczyć o syna... a ja o wnuka.

Skierowała się ku wyjściu, lecz w tej chwili w drzwiach ukazała się
Wyszesława. I ona usłyszała o przybyciu książęcego posłańca, i jej
przeczucie powiedziało, że ze złą wieścią przyjechał; z jaką - chciała
wiedzieć nie mieszkając. Piękna jej twarz spokojna była, jeno ciemne
brwi ściągnięte. Od progu zapytała:

- Kiedy książę wraca?

Dobrogniewa i Nawój spojrzeli po sobie, jakby wzajem się do mó-
wienia zachęcając. Dobrogniewa hamując westchnienie, rzekła:

Dobrogniewa objęła synową.

- Ciężko mi o tym mówić, córko... Bolko widzieć cię nie chce.
Wyszesława pobladła, lecz odrzekła spokojnie:

- Nie będę go w oczy kłuła. Jeno syna niech uzna, jako jest obyczaj.
Nie siedział zresztą i siedział przy mnie nie będzie. Nawykłam już żyć
jako wdowa.

- Chryste! - szepnęła Dobrogniewa i błagalnie spojrzała na Nawoja.
Ulitował się jej:

- Ja to, miłościwa pani, rozkaz otrzymałem oznajmić, iż książę po-
lecił wam wraz z synem wracać do waszego rodzica.

Zapanowało milczenie. Dobrogniewa i Nawój nie patrzyli na Wy-
szesławę. Myśleli, że płaczem wybuchnie, lecz żal jej przeszedł
w gniew i oburzenie.

Nie odejdę, niech mnie związaną odwieźć każe. Znosiłam, że mi
za miłość i wiarę obojętnością płacił i... wiarołomstwem. Ale nie
zniosę, by syna pozbawiał praw i mnie wyrządził zelżywość dla tej...
ladacznicy.

Nawój spojrzał na nią. Szpetna jego twarz nosiła wyraz jakiegoś
smutku. Cicho odparł:

- Człek, gdy sam skrzywdzony, łacno krzywdzi innych. Cóżc winna
Krystyna, że ją za Mścisława oddali, któren pies był, nie człek? I cóżc
winna, że ją pan nasz siłą wziął, jak niewolnicę? A ninie jeszcze sie-
rotą ostała. Ją lżyć łatwo, bo nikt nie stoi za nią.

Zaległo milczenie. Po chwili Wyszesława podjęła:

Została; ale oczekiwanie na to, co będzie, przytłaczało ją kamie-
niem. Gdy z początkiem nieobecności męża dniami i nocami żarła ją
tęsknota, myślała, że gorszego losu być nic może. Dziś zdało jej się,
że wówczas szczęśliwą się mogła nazwać: czekała na miłość. A dzi-
siaj?... Gdyby nie troska o dziecko, sama by uciekła. Kazał jej wyje-


chać, widzieć jej nawet nie chce, za miłość, którą mu ofiarowała, za-
płacił pogardą. Czyż nie jest młoda i piękna? Czym go tamta urzekła,
że krwi się własnej chce wyrzec? Od pytań tych zamęt powstawał w
jej udręczonej głowie. Niech będzie, co chce, byle już wiedzieć - co.

Ale musi walczyć, po to pozostała. Nie o siebie, jej już nic nie po-
może, jeno o dziecko. Niechby żył z kim chce, byle się syna nie wy-
rzekał, nie odbierał mu świetnej przyszłości, pozwolił jej cieszyć się
choć szczęściem dziecka, gdy własnym cieszyć się nie może.

Czas płynął. Cienie lip przed oknami Wyszesławy, okrytych świe-
żym pąkowiem, wydłużały się niepostrzeżenie, bezustannie, prze-
możnie jak przeznaczenie. Nim z ostatnimi promieniami pogodnego
słońca pobiegną w nieskończoność, rozstrzygnie się jej los. Nie jej!
Już rozstrzygnięty; jeno dziecka.

Spało spokojnie. Błękitnawe, prawie przezroczyste powieki, przez
które zdały się przeświecać chabry źrenic, drgają chwilami; widno
i zamknięte oczy razi blask promieni zachodzącego słońca, które złoci
skręty ciemnych kędziorów. Gdy stanęła jednak między śpiącym syn-
kiem a słońcem, obudził się i widząc pochyloną nad sobą twarz matki,
uśmiechnął się do niej. Wówczas pomyślała, że byłby jeszcze większy
ból niż ten, który największym jej się zdawał: gdyby wygnał ją jak
Chrobry Judytę, a zostawił syna. A tak może się stać! Jeśli nie z tych
samych powodów, które skłoniły Chrobrego, by syna obcym nie wy-
dawać, to pewnikiem dlatego, że gdy go jeno ujrzy, pokochać musi.

Jak oszalała jęła pospiesznie ubierać syna. Uciec, póki jeszcze czas,
póki jej go nie odbiorą! Ale już za późno. Słychać ruch w podwórcach
i kroki w sieni. Weszła Dobrogniewa ze słowami:

- Dobrze, żeś Mieszka przybrała. Bolko już na podgrodziu. Wyj-
dziemy go witać przy bramie wewnętrznego dziedzińca.

Ujęła wnuka za rączkę:

- Ociec przyjechał - rzekła - witać go idziemy.

Ruszyła przodem. Wyszesława szła za świekrą, jak ciężki kamień
niosąc jedną myśl: „Byle mnie z dzieckiem nic rozłączył!..."

Na zewnętrznym dziedzińcu gwar tymczasem zapanował, rozległy
się okrzyki i tupot kopyt końskich; ucichł przed zamkniętą bramą, za

którą dwoje serc niewieścich tłukło się tak, iż zda się, przekrzyczeć
winny ten gwar i zamęt.

Bolesław z konia zeskoczył zdziwiony, że bramę zastał zamkniętą.
W tej chwili jednak rozwarły się wierzeje i w sieni ujrzał dwie nie-
wiasty z małym chłopaczkiem pośrodku. Blask zachodzącego słońca
padał na gromadkę.

Przez twarz Bolesława przeleciała fala gniewnego zmieszania. Stali
w milczeniu. Wzrok księcia spoczął na synu; patrzył w jego oczy,
dziwnie poważne i smutne. Nie mógł swoich oderwać. Gdzieś już wi-
dział te oczy, w takich samych blaskach zachodu. Oczy brata, Miesz-
ka. Gdy umierał...

Postąpił krok naprzód. Dobrogniewa schyliła się i podnosząc wnu-
ka, rzekła:

- To rodzic twój! Powitaj go!

Malce ruchem trochę wyuczonym rączki wyciągnął do ojca, który
pochwycił go i do piersi przygarnął. Chłopczyna, może ze strachu, że
ten obcy, ogromny człowiek w złocistym pancerzu zabiera go od mat-
ki, a może wyczuwając powszechne napięcie, nagle rozpłakał się ser-
decznie, główkę kładąc na ojcowskim ramieniu.

Bolesław szedł przed siebie jak urzeczony, tuląc syna i szepcąc:

- Cicho! Cicho! Ode mnie cię krzywda nie spotka.

Wyszesława czekała. Książę przy wieczerzy siedział z dostojnikami
i sprawy przy kubku omawiali. Pogodniejszy był jakiś, jeno chwilami
myśl jego zdała się ulatywać gdzie indziej, gdyż na pytania odpowia-
dał z roztargnieniem; chwilami znów jakby zmarszczka gniewu prze-
orywała czoło. Północ już dochodziła, gdy wstał, mówiąc:

- Jutro będzicm radzić dalej. Dziś na spoczynek już czas.
Wyszedł i udał się do sypialnej komnaty. Światła gasły, zamek za-

snuwał cień. Świeciło już tylko jedno okienko w komnacie Wysze-
sławy, jak gwiazda zagubiona na chmurnym niebie. Jeszcze czekała.

Co może rzec człowiekowi, który wziął ją wbrew sercu, nie umiejąc
się z nim policzyć, a nawykł nad innymi panować, nie nad sobą?! Ją


zaś życic tego nauczyło. Przestała się wahać; zawołała służebną i po-
słała do Bolesława z prośbą, by sam przyszedł, lub jej przyjść pozwo-
lił. Jeżeli odmówi, będzie wiedziała co ją czeka. Syna zabierze
i zbiegnie. Jak, z kim? - nie myślała w tej chwili. Rzuciła się na kola-
na przed krucyfiksem w modlitwie żarliwej, ślubując znieść bez
szemrania wszelkie ciosy, byle ominęła ją rozłąka z synem. Rozszala-
łymi oczyma patrzyła w twarz Ukrzyżowanego, która zdała się drgać
od chybotliwego płomienia świec i mówić coś do niej bezgłośnie,
wskazując na Matkę Boleściwą wyrzeźbioną misternie, jak kuli się
u stóp krzyża. Nie zrozumiała. Mały Mieszko spał spokojnie, słyszała
jego równy oddech. W tej chwili rozległy się męskie kroki. Dźwignę-
ła się i postąpiła ku drzwiom. Stanął w nich Bolesław; zawahał się.
Wszedł, nic patrząc na żonę. Usiadł ciężko i milczał.

- Nie tak bym was rada witać, ale wiem, że nic wam już po mnie -
zaczęła spokojnie. - Jeno cofnąć się nie da, że syn wasz jest moim
synem i jemu jestem potrzebna. Nie rozłączajcie nas...

Zagryzła wargi i parała się z głosem, by go spokojnym uczynić:

- W niczym wam przeszkadzać nie będę, nic użalę się ni słowem, ni
spojrzeniem, jeno pozwólcie mi żyć... nie odbierajcie mi wszystkiego,
gdy ja wam nic nie odbieram.

Głos jej zadrgał błaganiem. Bolesław oczy wbił w ziemię i zaległo
milczenie. Ozwał się głucho:

- Ostańcie! Wiem, że skrzywdziłem was... I ją... I siebie... Nie dziś,
dawno już. Ale dziecka nie skrzywdzę.

Wstał i podszedł do kołyski. Długo patrzył na śpiącego chłopczynę.
Wyszesława stanęła po drugiej stronie. Gdy oczy wreszcie podniósł,
spotkały się ich spojrzenia i Wyszesława uśmiechnęła się do męża:

BOLESŁAW I KRYSTYNA

N

awój wymknął się do swej chaty nad Rudawą, gdzie spodzie-
wał się zastać Przebimiła i wieści od niego zasięgnąć. Czuł po-
trzebę, by w samotności uporządkować swe myśli. Choć mówił
sobie, że najgorsze minęło, a reszta go nie obchodzi, nie mógł zapo-
mnieć o losie Wyszesławy. Młoda i piękna kobieta, cierpliwie
i z dostojeństwem znosząc ciężki los, którego nie zawiniła, czeka tam,
umierając w niepokoju, czy nie odbiorą ostatniego, co jej zostało
w życiu: jedynego syna. A pomóc jej w niczym nie można; Nawój zbyt
dobrze znał Bolesława i zbyt dobrze rozumiał jego namiętność do Kry-
styny.

- Straszna niewola miłowanie - mruknął do siebie. - Dobrze, że ja
nie miłuję nikogo...

Otrząsnął się. Mówił, by się upewnić, bo całkiem pewien nie był.
Przed oczyma stały mu pociemniałe z oburzenia oczy młodej księżny.

- Ani mnie nikt! - Tego był całkiem pewny. Roześmiał się z przy-
musem. - Ale mnie za to potrzebują. Księżne proszą o pomoc, książę
znosić musi, że mu prawdę mówię.

Nawój wyprostował się w sobie i odetchnął. Trzeba kroczyć po jed-
nej drodze. Jak Doman do miłowania, on zaś - do władzy.

Nawój przyspieszył kroku; byłby zadowolony z siebie, gdyby nie
wracająca uporczywie myśl o Wyszesławie.

- Dowiem się jutro, jak sprawy stoją- mruknął zeźlony.

Późną już nocą Nawój wracał na gród nie doczekawszy się Przebi-
miła. Sen go nie brał, i miast przez groblę nad Żabim Krukiem szedł
ścieżką przez bagna ku północnej bramie. Cisza była dokoła, nad
głową wisiało nieruchomo wygwieżdżone niebo, z bagien i stawów
wstawała lekka mgiełka, z której z rzadka dochodziły uszu Nawój a
odgłosy gnieżdżącego się tam ptactwa. W ciszy tej Nawój jakby sły-
szał przez chwilę przytłumiony odgłos kopyt pędzącego konia; jakaś

257


bielsza od mgły plamka zamajaczyła przez chwilę od drogi na Sław-
ków. Któż mógł wyjeżdżać o tej porze?

Dotarł do przełazu w częstokole, nie chciał się bowiem opowiadać
strażnikowi i zauważył w cieniu jakąś postać. Gdy się zbliżył, poznał
Przebimiła.

„Nie myliłem się!" - pomyślał Nawój i żal mu się uczyniło opusz-
czonej Wyszesławy, a do Przebimiła rzekł:

- Powiedz mu, że książę Stanisławowi ze Szczepanowa jutro na ra-
dzie przewodzić kazał, a wróci nie wcześniej jak na drugą niedzielę.

Przebimił patrzył na Nawoja z zastanowieniem.

Księciu się zda, że ludzkim oczom ujść zdoła. Gadać będą, bo jest
o czym. Po dwóch latach nawet jednej nocy nie przespał w domu, by
choć z podróży wypocząć. Naradę zwołał i zapomniał o tym. Wypra-
wa się gotuje, a przygotowań nie dopatrzy. Przypiliło go! - zaśmiał
się z cicha Przebimił.

- Wiem ci, żeś chytry. Nie musisz się z tym przypominać. Spać
idźmy, bo późno. Jutro wieczorem będę nad Rudawą. Pogadamy,
o czym trzeba.

Odwrócił się, wspiął na przełaz i zniknął za częstokołem. Przebimił
stał przez chwilę, zastanawiając się, co ukłuć mogło Nawoja. Chyba

nie to, że książę do Krystyny pojechał. Wzruszył ramionami i prze-
szedł na podwórzec.

Żal Krystyny stracił swe ostrze piekące, rozdrażnienie mijało
w jednostajnym spokoju gródka. Skarcona Zasława nie ważyła się
więcej ni słowem potrącić przeszłości i pomału dawna przychylność
zapanowała między niewiastami, choć bez dawnej poufałości. Trapiło
to starą piastunkę, lecz przepłoszonej tymczasem starczyło, że Kry-
styna uspokoiła się, więcej przesiadywała w domu i nawet można by-
ło z nią pomówić o gospodarstwie i sprawach domowych. Pomówić,
lub raczej wygadać się, Krystyna bowiem wysłuchiwała obojętnie
zamierzeń i utyskiwań starej, nie wtrącając się do niczego, a jeśli na-
wet rzuciła jakieś pytanie, widać było, że nie czeka na odpowiedź
i daleka jest myślą. Gdzie nią wędruje, nie wiada.

Wiosna runęła na kraj, nagła i gorąca. Wody z tających zwałów
śnieżnych nic zdołały uciec i rozlały się szeroko w klinie między Wi-
dawką a Wartą, tworząc olbrzymie jezioro, z którego jak wyspy ster-
czały płachty ciemnych jeszcze borów. Drogi rozmiękły, stały się
przepadłistc i Krystyna dniami całymi nic opuszczała dworca, wycho-
dząc jeno na wyniosły brzeg za sadem, skąd wzrokiem przynajmniej
błądzić mogła po kraju szerokim, który z dniem każdym krasił się co-
raz żywszymi barwami.

Przywróciła wiosna i Krystynie krasę, którą przygasiły włóczęgi
w zimowe wichury i udręka wewnętrzna. Wypoczynek zaróżowił jej
lica, pozłociło je wiosenne słońce, krótko przystrzyżone włosy podro-
sły i grubym węzłem opadały na barki, znowu wyprostowane, jakby
ubyło im ciężaru. Oczy odzyskały dawny blask, jeno bez dawnego
spokoju. Zdała się czekać na coś. Skoro tylko drogi podeschły trochę,
znowu na swym podjezdku wyruszała co dzień, nieodmiennie na
wzgórza ku gościńcowi sieradzkiemu, dokąd zresztą prowadził jedyny
suchy szlak; gdzie indziej grzęziel jeszcze stała.

Zasława znów trapić się zaczęła o swą wychowankę i po długich
wahaniach postanowiła rozmówić się z nią. Trafiła się sposobność,


gdy pierwsza burza wiosenna z ulewnym, ciepłym deszczem zatrzy-
mała Krystyną w domu. Po wieczornym udoju, wracając z kaplicy
dworcowej, zastała ją Zasława w komnacie na zabawie z ulubioną su-
ką. Krystyna trzymała w ramionach kilkudniowe szczenią, a suka ob-
skakiwała ją, poszczekując. Po raz pierwszy od przyjazdu Krystyna
śmiała się wesoło. Zasława przystanęła przez chwilą w drzwiach, pa-
trząc na igraszki.

Krystyna urwała i odwróciła twarz. Stara popatrzyła na nią badaw-
czo i z wahaniem zapytała:

Stara odskoczyła przerażona, że znowu wybuch wywołała, lecz
Krystyna nagle zaniosła się płaczem. Zasława stała nad nią, bezradnie
gładząc po ciemnych włosach. Pokiwała głową ze zrozumieniem i ci-
cho westchnąwszy, wyszła.

1 Dziecię.

Nie zbliżając się, widziała za chwilę, jak Krystyna przeszła do sta-
jen i osiodławszy wierzchowca, wyjechała za bramę, choć dzień miał
się już ku końcowi.

- Znowu się zacznie - mruknęła Zasława. - Dobrze, że choć noc
idzie pogodna i ciepła.

Słońce istotnie zachodziło pogodnie, świat stawał się różowy i zło-
ty. Pełny, jak dżdżem obmyty, księżyc wychylił się zza borów
i w miarę jak przestawały się żarzyć zorze zachodu, wypierał blaski
gasnącego nieba i panoszył się, skrapiając obficie srebrem płaszczy-
zny stawów i bagienek i poszarpane szczyty borów. Jeno w leśnej
głębi leżał półmrok, z rzadka przeszywany srebrnym grotem księży-
cowego promienia, który przecisnąć się zdołał przez zazdrosną sieć
listowia po to, by zgasnąć za chwilę. Na rozgrzanych bagnach wsta-
wały błędne ogniki, bezsilne w księżycowej poświacie, sunęły nie-
pewne i rozpływały się w nicość.

- Jak moja miłość - myślała Krystyna. - Jeno mi zaświeciła, zgasła.
Jedna chwila starczyć musi na całe życie. Krystyna dosiadła konia

i ruszyła ku drodze. Noc taka sama jak wówczas. Wonie płyną z lasu,
spokój jest, ale czuć w nim napięcie życia, które wówczas było
i w niej. Łacniej wspomnieć tam, gdzie zetknęli się, nie wiedząc jesz-
cze nawet kim są, a jeno czując, jak coś przemożnie pcha ich ku sobie.

Puściła podjezdka w cwał, jak gdyby w pędzie dognać można było
wspomnienie. Cienie drzew rozstępowały się i uciekały w tył, droga
wywijała się przed nią jak szara wstęga, fałdy wzgórz kołysały nią,
jak wielka fala. Gdy pęd wynosił ją na szczyt, zdarła rumaka. Przed
nią widniała w mroku biała plama.

Serce jej stanęło, a potem tłuc się jęło z łoskotem. Opanowała się
jednak. Wspomniała, że raz już ją zwiódł ośnieżony konar. Biała pla-
ma oderwała się od ciemnej ściany boru i zbliżała się. Trwało to nie-
skończoność. Krystyna nie wiedziała, czy czas biegnie, czy się cofa,
jednego była pewna: to Bolesław!

Konie spętane zostawili przy drodze i szli, trzymając się za ręce.
Żadne nie przemówiło ani słowa. Przygarnął ich i wchłonął bór: cisza
i ciemność.


Słońce zdążyło już obejść ziemię i las nasycał się barwą, gdy stali
znów przy koniach, żegnając się. Jeszcze jeno oczu sobą nie nasycili.
Chłonęli się wzajemnie wzrokiem. Twarze obojga przybladłe były
w świetle wstającego dnia. Krystyna pierwsza przykryła oczy długimi
rzęsami. - Nie spoczniecie u mnie? - zapytała nieśmiało.

Zaśmiał się gorzko:

Pieszczotliwym ruchem gładziła, białą dłonią o długich palcach,
mleczną grzywę klaczy. Nie śmiała pogładzić jasnych kędziorów Bo-
lesława, na które właśnie upadł pierwszy promień wschodzącego
słońca. W trzeźwym świetle dziennym znowu był księciem. Jednako
dumny i wyniosły w szczęściu i w bólu. Dociągnął popręgów i sko-
czył w siodło. Patrzył jeszcze na Krystynę z wysokości.

- Sam będę dbał o klacz, jeno teraz musi mnie jeszcze donieść do
Krakowa. Twoja była i zda mi się, że jeno ona może nosić mnie ku tobie.

Poklepał po karku klacz, która zarżała cicho. Krystyna podniosła
promieniste oczy.

Przyniesie was znowu skoro? - zapytała.

Bolesław spochmurniał. Dopiero teraz uświadomił sobie, że żegnają
się na długo.

- Nie wiem - odparł. - Ale ty wiedz jedno: nie ma dla mnie innej
krom ciebie niewiasty.

Zawrócił w miejscu i trąciwszy konia, ruszył cwałem. Jej oczy po-
biegły za nim, póki nie zniknął na zakręcie.

- Mój! - szepnęła.

Ujęła konia za uzdę i szła ku domowi. Nie spieszno jej było zoba-
czyć ludzi. Po raz pierwszy od wyjazdu do Kijowa zbierać jęła kwia-
ty, całe wielkie naręcze wonnych, wiosennych kwiatów.

CHYBIONE ROZJEMSTWO

B

olesław niechętnie wyjeżdżał do Merseburga. Znowu oddala
się spotkanie z Krystyną. Wiosnę spędził na pomorskiej wy-
prawie, gdzie krwawo dał się we znaki trzymającym się upar-
cie pogaństwa książętom, którzy niepomni na dawne związki, z każ-
dej sposobności korzystali, by najechać Bolesławowe ziemie.

Uzuchwalała ich długa jego nieobecność i oparcie, jakie znajdywali
w Prusakach i polskich zbiegach, których namnożyło się dużo. Nowo-
ści, jakie w krakowskiej diecezji wprowadził Stanisław, a za jego
wzorem duchowieństwo w innych diecezjach, i ucisk oraz nadużycia
wielmożów, skłaniały łazęgów, a nawet kmieci, by dawnej wolności
między poganami szukać. Bolesław, który przez długą nieobecność
wyszedł ze spraw krajowych, nie mógł sobie zdać sprawy; dlaczego
ninic burzyć się zaczyna lud, w początkach jego panowania nie szczę-
dzący, jak ojcu, objawów przywiązania. Ze zwykłą porywczością
mścił się na zbiegach i tych, którzy dawali im schronienie.

Gdy sam wojował na Pomorzu, wojewoda Michał siły zbierał na
morawskiej granicy, gdzie walki nie ustawały prawic od czasu, kiedy
Bolesław na Ruś wyruszył. I Wratysław chciał jego nieobecność wy-
korzystać. Do niego szli też zbiegowie, jeno z wielmożów, którzy, czy
to nieposłuszeństwem narazili się Bolesławowi, czy też uchodzili
przed karą za popełnione przestępstwa.

Mimo sił niepożytych czuł Bolesław, że wszystkiemu sam nie wy-
doła, tym bardziej że widoczne rozprężenie zmuszało do pracy w kra-
ju, a przybyłe poselstwo od papieża Aleksandra czekało w Krakowie,
by o sprawach Kościoła uradzać.

Pod koniec lata wracając z Pomorza, Bolesław zatrzymał się w Lubi-
niu, gdzie zastał Awdańca, który jako fundator klasztoru wielce uroczy-
ście przez mnichów był podejmowany. Towarzyszyło wojewodzie
niemało kościelnych i świeckich dostojników i zjazd się uczynił znaczny.

263


Po naradach uchwalono walną przeciw Wratysławowi wyprawę,
tym bardziej że z Rusi znów przyszły wieści o niepokojach i walkach
między Izasławem a braćmi. Bolesław rozsierdzony był na niego, że
nie dotrzymał obietnic i nawet daniny nie zapłacił. Nie zamierzał
książę dać mu pomocy, niemniej zdało się pewnym, że znowu na Ruś
trzeba będzie pociągnąć. Były i głosy przeciwne, natomiast wszyscy
godzili się, by Wratysławowi dobrą dać naukę i spokój wreszcie uzy-
skać na południowej granicy.

W przeddzień wyjazdu przybieżał jednak goniec z Poznania,
oznajmiając przyjazd poselstwa cesarskiego, z poleceniem zaniecha-
nia walk z Wratysławem, z którym cesarz swe rozjemstwo zapowia-
dał, i z wezwaniem na zjazd do Merseburga.

Bolesław żachnął się zrazu i kazał powiedzieć posłom cesarskim, że
obejdzie się bez rozjemstwa, a jechać na zjazd nie ma czasu, bo na
wyprawę ciągnie. Po naradzie dał się jednak przekonać, by nie draż-
nić niepotrzebnie cesarza. Na wezwanie pojechał. Zlecił jednak Aw-
dańcowi wojska w dalszym ciągu zbierać i ku Morawom posunąć.

W Miśni spotkały się orszaki obu władców i gładki a chytry Wraty-
sław przysłał pozdrowienia i zaproszenie na rozmowę. Bolesław ostro
odmówił, a co więcej, rozzuchwalone do reszty pobytem w Kijowie
Strzemieńczyki burdę wszczęły z Czechami w gospodzie, która się
omal ogólną bitwą nie zakończyła. Pociągnęli dalej dziewierze, każdy
z osobna, z większą jeszcze zawziętością w sercach, i w dzień Micha-
ła Archanioła przybyli do Merseburga.

Przez osiem lat, od poprzedniego pobytu Bolesława w Niemczech
zmieniło się wiele. Zmienił się i sam cesarz. Z przydługiego wyrostka
stał się wysokim, trochę chuderlawym mężem. Jasny, rudawy zarost
zacierać już zaczynał zarys ust i szczęki, co wraz z zachowaniem da-
wało mu wygląd dojrzały nad wiek, dwadzieścia lat bowiem liczył
dopiero. Spłoszone dawniej oczy, miały obecnie wyraz chmurny i nie-
ufny. Pozostały mu skryte spojrzenia na boki, choć pozór umiał przy-
brać pewny siebie i dostojny. Widać było, że życie wcześnie go
uczyło, gdzie przeskoczyć można, a gdzie podleźć należy.

Z dawnych „opiekunów" nie było już niemal nikogo, a dwór cesar-
ski znacznie bardziej świecki przybrał wygląd. Niektórzy pomarli, in-
nych cesarz się pozbył, ostatni zaś z nich, Otto z Nordheimu i hercog
Magnus saski w więzieniu oczekiwali swego losu, po nieudałym na
cesarza zamachu. Bawarię otrzymał zięć Ottona, Welf, Sasi jednak
wrzeli i pomoc czeska cenną była dla Henryka. Toteż Wratysław cie-
szył się szczególnymi względami cesarza, w przeciwieństwie do Bo-
lesława. Henryk nie zapomniał widocznie lekceważenia okazywanego
mu za poprzedniego pobytu przez polskiego księcia, a może chciał
wyższość swą dać odczuć. Dość, że po przybyciu Bolesława do Mer-
seburga, rozmyślnie przez kilka dni nie zapraszał księcia.

Drażliwy zazwyczaj Bolesław dobrze jednak czuł swą wagę i rozu-
miał cel tego postępowania. Na zamku się nie jawił, cesarskim zausz-
nikom okazywał otwartą pogardę, natomiast bez obsłonek szukał
przeciwnych cesarzowi saskich wielmożów, na uczty ich zapraszając
do siebie i obdarzając ze zwykłą rozrzutnością. Po kilku zaś dniach
przez Nawoja Henrykowi oznajmić polecił, że nie ma czasu na czeka-
nie i wyjeżdża nazajutrz. Cesarz spostrzegł, że przebrał miarę
i z miejsca zmienił postępowanie. Odpowiedział Bolesławowi, że jeno
nawał zajęć nie pozwolił mu dotychczas załatwić sprawy, dla której
zaprosił go, w trosce o jedność i zgodę między chrześcijańskimi
władcami. Skoro Bolesławowi jednak spieszno, nic zamierza go za-
trzymywać, prosi jeno, by przybył nazajutrz na ucztę, a spodziewa się,
że przy kielichach sprawę między polskim a czeskim księciem ku
wspólnemu dobru uładzi.

Nawój, który przyniósł tę wiadomość, sądził, że Bolesław odmówi
zaproszeniu. Książę rzekł jednak:

- Pójdę. Oduczę chłystka lepszych od siebie lekceważyć.

-Jeno się gniewowi ponieść nic dajcie. Niepotrzebna wam zadzier-
ka z cesarzem.


- Niech wiedzą. Sił nie mają, by mi przeszkodzić. Zresztą co będę
sobie odmierzał z góry. Postąpię, jak mi się zda.

Nawój westchnął. Zmilczał jednak. Taki już książę jest i nie zmieni
się. Towarzyszył mu też nazajutrz na ucztę w nielicznym orszaku do-
stojników, z góry domyślając się, co będzie.

Ucztę przygotowano w niewielkiej, sklepionej sali zamku. Widno
cesarz nie chciał mieć wielu świadków rozprawy z Bolesławem. Czy
nic był pewny, jak się rozwinie, czy też sądził, że w szczupłym gronie
łatwiej dogadają się dziewierze, dość, że przywiódł z sobą jeno mer-
scburskiego biskupa, Winthera i burgrafa Altwina. Zresztą, gdy Bole-
sław nadszedł, Henryka jeszcze nie było. Natomiast czekał już
Wratysław, rozmawiając z biskupem. Przyciszyli głosy, spoglądając
na Bolesława, który nawet głową im nie skinął i podszedłszy do okna,
rozpoczął głośną rozmowę z Nawojem i miecznikiem Mirosławem
Odrowążem. Nie odwrócił się nawet, gdy burgraf Altwin oznajmił
nadejście cesarza. Dopiero gdy usłyszał głosy u wejścia, przerwał
i pewnym krokiem ruszył naprzeciw Henryka. Zanim się skłonił, ob-
rzucił go wzrokiem, jakby oceniając, po czym ozwał się:

-Nie moja wina, że razem witać i żegnać mi was przychodzi. Wi-
dzę, że czas wasz drogi, ale i mój nie tańszy.

Nieruchoma twarz Henryka nic zdradziła nic, gdy odpowiedział:

- Tymczasem witajcie! Mniemam, że ni mój, ni wasz czas stracony
nie będzie. Zda się niekiedy poweselić, a jeśli się przy kielichu
i sprawy da uładzić, tedy zysk podwójny. Siadajmy!

Zajął miejsce na podwyższeniu przy niewielkim stole, wskazując
miejsce naprzeciw siebie Bolesławowi. Po prawicy cesarza usiadł
Wratysław, po lewicy Winther, inni wedle godności i cesarz skinął na
Altwina, by kazał wnosić potrawy.

Jedli zrazu w milczeniu, jeno Wratysławowi towarzysze, żupani
Prostej i Jutta, szeptali coś między sobą.

Bolesław jadł jakby od niechcenia i skończył pierwszy. Cesarz
uśmiechając się z przymusem, zapytał:

Cesarz poczerwieniał z lekka i odparł:

- Możem zaraz zacząć mówić o sprawie. Myślę, że i wam milej,
żem na ucztę, miast na sąd was zaprosił.

Bolesław żachnął się, lecz siedzący obok Nawój trącił go nieznacz-
nie, więc zmilczał. Cesarz zaś jakby chcąc złagodzić powiedzenie, dodał:

Bolesław milczał, jakby się namyślał, jeno palcami bębnił po stole.
Cesarz mniemając, że się do zgody nakłania, chcąc go zaskoczyć, ujął
kielich i rzekł:

Cesarz pobladł, a Bolesław podjął:

- Tanio chcielibyście pokój dla swego sprzymierzeńca kupić. Jeśli
mi Wratysław Gołężyców i Opolan odda, wypiję jako litkup, choć mi
się pić nie chce. Inaczej pić nic będę.

Cesarz chciał coś rzec, lecz piękna twarz Wratysława poczerwienia-
ła i nie panując nad sobą, zakrzyknął:

- Całe Śląsko po sprawiedliwości moje. Dawnoż to rodzic wasz
trybut z niego płacił?! Ni piędzi ziemi wam nie ustąpię.

Bolesław, którego gniew Wratysława zdał się uspokajać, patrzył na
niego zimno i odparł:


Bolesław popatrzył na niego drwiąco:

- Gdy mnie nie było, cesarz spokojnie przyglądał się, jak moją
dziedzinę szarpie Wratysław. Ninie na Sasów mu potrzebny, to pokój
robi między chrześcijany. Ale u mnie miecz ma ostatnie słowo.

Cesarz wstał. W twarzy miał hamowany gniew. Zacinając się, rzekł
ochrypłym głosem:

- Nic mnie się sprawiać. Wysłuchałem, co trzeba i postanowiłem:
zadowolić się ma każdy swoim krajem. Kto by zaś drugiego napasto-
wał, mojego pokosztuje miecza.

To powiedziawszy wyszedł, nie żegnając nikogo. Winther powstał
również, lecz po chwili wahania zwrócił się do Bolesława:

Odwrócił się i opuścił komnatę, a z nim Nawój i Mirosław. Gdy do-
siadali koni, Nawój ozwał się:

- Jeśli radzić wolno, wyjeżdżajmy zaraz. Pamiętajcie, że i waszego
pradziada podstępem zgładzić chcieli u siebie.

Bolesław roześmiał się i odparł:

PO MORAWSKIEJ WYPRAWIE

N

awój jechał ponury i chmurny jak listopadowe dni, które zim-
nymi mgłami przysłaniały świat. Niekiedy, w południowych
godzinach, słońce przedrzeć się zdołało przez gęstwę i z bla-
dego błękitu słało ziemi ostatnie, bezsilne pieszczoty. Czasem jeno
przeświecało jak srebrny pieniążek przez opar, by za chwilę utonąć
we mgle, która zdała się ogarniać ziemię całą. Dni były krótkie i po-
dróż wlokła się tym bardziej, że ludzie i konie znużeni byli do osta-
teczności. Morawska wyprawa Bolesława uderzyła we Wratysławowe
ziemie jak piorun, którego można się spodziewać, ale uchronić się
przed nim nie sposób. Darmo opierał się Wratysław, darmo o pomoc
słał do cesarza. Sasi zwołani na wyprawę, nic stanęli przeciw Bolesła-
wowi, co więcej, raz za razem wszczynali rozruch, który cesarz musiał
poskramiać, jak palący policzek odczuwając Bolcsławowe poczynania.
Spłynęły Morawy krwią i zasnuły się dymem w ostatnie pogodne
dni jesieni i dopiero listopadowe szarugi wstrzymały dalszy pochód.
Bolesław wracał wolno, bo wojska znużone były nad miarę, a zbity
i wewnętrznymi waśniami szarpany Wratysław nie mógł myśleć o po-
ścigu.

Książę szedł na Cieszyn, skąd rozpuściwszy wojska, zdążać miał do
Krakowa, gdyż czekało wiele spraw pilnych. Nawoja zaś pchnął do
Bużenina po Krystynę.

Dopóki trwały przygotowania i wyprawa, Bolesław zdał się całko-
wicie nimi pochłonięty, niedostępny żadnej myśli, nie związanej
z wojną. Jeno skończył, myśl jego z tą samą gwałtownością zwróciła
się ku Krystynie. Toczył walkę z sobą, by, jak wówczas w Krakowie,
nie cisnąć wszystkiego i nie lecieć do niej. Szarpał się i gryzł. Nawój
wiedząc, co dręczy Bolesława powstrzymać go zdołał. Klął sam sie-
bie, bo w zamian książę jechać mu kazał, by Krystynę sprowadził do
Krakowa. Nawój wlókł się bezdrożami, w towarzystwie dwóch jeno

pachołków. Często musiał nocować w lesie, rzadko z suchą odzieżą
na grzbiecie, znużony i przygnębiony.

Myśl jego, zazwyczaj trzeźwa i jasna, rozwlekała się jak mgła je-
sienna, zacierając właściwy stosunek do spraw i ludzi, własnych dą-
żeń i osiągnięć. Ogarniało go ogromne jakieś zniechęcenie. Czuł się
niepotrzebny nikomu, ni sobie. Wlókł się samotny i milczący, prze-
żywając wspomnienia zdarzeń i czynów, zdziwiony, że wszystko to
mogło go kiedyś podniecać do gorętwy. Zazdrościł tym, których serce
potrafi się o coś tak zaczepić, że im to za sen i jadło stanie. Własnemu
zabronił, ale dopominało się nieustannie. Wewnętrzna walka nużyła
Nawoja.

Zazdrościł przede wszystkim księciu; jego się nuda nie ima. Życie
za krótkie, by przeżyć namiętność, co się w nim kłębi; każdej chwili
gotów postawić wszystko. Z niechęcią myślał, że nie zna jednak Bo-
lesława.

Książę ma szczęście, ale trudno temu jeno jego nieustające powo-
dzenie przypisać. Oto i teraz: zadarł zuchwale i, zda się, niepotrzebnie
z cesarzem. Cesarz wyszedł upokorzony, Bolesław zwycięski. Wraty-
sław nieprędko dźwignie się po klęsce, by pomoc dać cesarzowi prze-
ciw Sasom. Bolesław od zachodu uzyskał wolną rękę; będzie ją mógł
tym skuteczniej przyłożyć do ruskich i węgierskich sporów, na któ-
rych i tak ważyła. Rosło znaczenie polskiego księcia, a malało cesar-
skie. Nie cesarz, lecz on wznosić i obalać może królów. Daleki Rzym
zajmuje się zapomnianą dotychczas Polską. Nawojowi zdało się, że
postępowaniem Bolesława rządzi jakaś myśl, tak szybka, że dla in-
nych nieuchwytna. Wiedział, że zmierza do korony. Czyżby do kró-
lewskiej tylko? Starał się nadążyć Bolesławowcj myśli i czuł, że nie
potrafi, jak nie mógł ciałem wydołać podejmowanym przez księcia
trudom. Cierpiała w Nawoju miłość własna i pewność siebie. Chciał
odkryć przyczynę powodzeń Bolesława, ale myśl opadała bezsilnie
i wlókł się dalej osowiały.

W Opolu Nawój zatrzymał się na dłuższy postój i tam doszła go
wiadomość o śmierci wrocławskiego biskupa Jana Jastrzębca i spo-
rach, jakie o następstwo po zmarłym wybuchły w kapitule, w znacz-


nej cząści jeszcze z Niemców złożonej. Pomyślał, że uporządkowania
wymagają sprawy kościelne i zaraz uprzytomnił sobie, że te właśnie
sprawy Bolesław uładzić sobie przedsięwziął, korzystając ze spokoj-
niejszej pory i obecności papieskiego poselstwa.

- Zbędna moja dorada - mruknął do siebie z niechęcią i choć wy-
poczynek przywrócił mu nieco sił, powlókł się dalej, nie spiesząc,
tym bardziej że jesienne pluchy zmuszały do zatrzymywania się po
osadach i dworach, nieraz przez dzień i dłużej.

Nieopodal Wielunia, ciemną nocą, w ulewie niosącej już śnieżne
płaty, skostniały i przemarznięty dotarł do znaczniejszej osady i za-
trzymał się w większym od innych dworcu, starosty opolnego. Zdało
mu się, że powitano go niechętnie, co po części przypisał spóźnionej
porze, gdyż spało już wszystko i gospodarz nawet nie wyszedł go po-
witać, choć Nawój opowiedział się książęcym wysłannikiem. Nie
rozmyślał zresztą nad tym, gdyż znużony był i nawet wieczerzy nie
czekał, jeno zrzucił mokre szaty i zakopał się w skóry, szczękając
z zimna zębami. W nocy uczyniło mu się gorąco, iż pozrzucał wszyst-
ko z siebie i w potach przemęczył się do świtu. Usnął dopiero nad ra-
nem. Dzień już był jasny, gdy zbudziło go pukanie. Słaby był tak, że
nie chciało mu się dźwignąć i zawołał:

- Wejść!

Wszedł siwy już, lecz rosły i tęgi mąż, bystrymi oczyma obrzucił
Nawoja, pokłonił się i rzekł:

- Chrap mnie zowią, starostą opolnym tu jestem. Przyszedłem wy-
wiedzieć się, jakiego stanu żądacie i na kiedy przygotować podwodę.

Z szorstkiego głosu i sztywnego zachowania Nawój wraz pomiar-
kował, że gospodarzowi dojadły powinności. Dźwignął się z trudem
i odparł:

- Mnie to pierwszemu jako gościowi imię swe wyjawić przystało.
Nawój Śreniawita jestem. Stanu nie żądam, jeno że słabość jakaś
mnie naszła, o gościnę proszę, której wdzięcznie pamiętać i, da Bóg,
odwzajemnić nie omieszkam. Podwody nie potrzebuję, bo choć ze-
szkapiały nam konie, wypoczną, pójdą dalej.

Poznał Nawój, że trafił, gdyż brodata twarz gospodarza rozpogodzi-
ła się widocznie. Usiadł, mówiąc:

- Bóg gości przynosi, a bies komesów, żupanów, komorników i in-
ną psiarnię książęcą. Co insze, święta gościnność, a psia powinność.
Ostańcie, choćby przez całą zimę, a waszym zdrowiem wnet się baby
zajmą. I o konie bądźcie spokojni. Rzeknijcie, skąd jesteście, bym i ja
was sposobną porą nic omieszkał odwiedzić. Mało teraz wielmożów
i rycerstwa, co by nie gardzili kmieciem.

Nawój zaczerwienił się i odparł wymijająco:

- Podskarbim jestem u księcia i na grodzie siedzę w Krakowie,
choć bogać tam takie siedzenie! Z księciem jeżdżę i ninie też wracam
z wyprawy, jeno mnie książę z rozkazem wysłał.

Chrap spochmurniał znowu:

Jesienny wicher świstał w gałęziach bezlistnych drzew, wył w ko-
minie i bębnił deszczem po gontach dachu i okiennicach, a Nawój le-
żał z przymkniętymi oczyma i słuchał Chrapowych żalów:

- Książę wojować musi, bo z wojen bogactwa płyną do kraju.
Prawda i to, że kraj wielki, a książę jeden i wszystkiego sam nie doj-
rzy. Nie na niego się żalę, jeno przestrzec chciałbym, póki nie za póź-
no. Lud jeszcze go miłuje, ale nie widzi nigdy, jeno stu panków, co
pęcznieją jak kora na wiosnę, nie tylko z łupów, ale i z tego, co z nas
wbrew prawu i obyczajowi wycisną. 1 drzewiej książę jeden był, a za
Chrobrego kraj nawet większy był niż ninie; i drzewiej jeden możny
bywał, drugi zaś ubogi. Jeno pan wysoko był nad wszystkim, jako
słońce nad światem, zajedno czy nad dębem czy nad krzewiną i jedno
prawo było dla wszystkich, cośmy tu wolni rośli na tej ziemi. Ninie
nie jeno łupy, ale i ludzi z wyprawy zwożą i nicwolnych wsi przyby-


wa. A zadrugi1 porozbijane, ten i ów broni w garści ni oparcia w ro-
dzie nie mając, pod opiekę się ucieka książęcą i wolność traci.
A często jako woda z garnka do ognia, bo ciśnie go potem komes czy
włodarz, powinności, jakie chce, nakładając, nawet prawa nie ma, ni
możności do książęcego sądu się odwołać. Albo mu do pogan droga
na Pomorze, albo do lasu na zbójkę. Z osiadłego dziedzica ścigany,
zwierz się czyni. Mówią, że książę ład wprowadzać będzie, od Ko-
ścioła poczynając. Daj to Bóg! Jedną pijawkę więcej z niego uczynili.
Za święte sakramenty płacić każą sobie, chrztu nie wyłączając, co już
jawnie jest przeciw prawu. A nie stać kogo, jako bydlę żyć musi.

- Żcbyć to wszystko! - podjął Chrap po chwili. - Jeszcze i tym klin
wbijają w naród i zamieszanie czynią: od wieka żenił się kto z kim
chciał, nikogo nie pytając, a potomstwo prawa miało do dziedzicze-
nia. Ninie za nieprawe uznają zrodzone w nic pobłogosławionym
przez nich związku. Jedni tak sądzą, drudzy inaczej, nikt nie wie, jak
ma być. A chceli rycerski człowiek pojąć córę kmiecia, odmawiać za-
czynają błogosławieństwa, że, mówią, stan nierówny. Człek z was,
widzę, mądry choć młody, sami baczycie do czego mierzą. Naród
wiodą w kozi róg, z którego wyjścia nie najdzie. Zgniotą nas, że i gło-
su słychać nic będzie; sami wszystkim zawładną. A wówczas książę
od nich jeno będzie zależny. Nietrudno przewidzieć, co się stanic.

Chrap urwał i patrzył ponuro w ogień.

- Z Krakowa idzie ta zaraza, ktoś ci tam jest, co dobrze wie, do
czego zmierza. Powtórzcie księciu, co mówiłem, by nie było za póź-
no, jeśli już nie za późno - zakończył.

Wstał i pożegnał Nawoja. Nawój jednak długo leżał, rozmyślając
o tym, co zasłyszał. Choć strapiony był, czuł się znowu potrzebny
i z siebie zadowolony. Opowiadanie Chrapa potwierdzało jego podej-
rzenia, że coś się knuje w Krakowie. Nie miał wątpliwości, gdzie szu-
kać źródła.

1 Wspólnota rodowa.

Książę przyjął Nawoja wyrzutami z powodu zwłoki, gdy zaś usły-
szał, że Krystyna odmówiła przyjazdu na dwór, wybuchnął gniewnym
zniecierpliwieniem. Musiał na kimś wywrzeć swe rozczarowanie,
obojętne zaś milczenie Nawoja podniecało go coraz bardziej, tak że
w końcu kazał mu iść precz i nie pokazywać się na oczy.

Nawój odszedł bez słowa, książę zaś zaraz począł się zbierać, pa-
chołkom z wozami ciągnąć kazał za sobą, sam zaś pognał przodem do
Bużenina.

Po drodze, gdy grudniowy wicher ochłodził mu rozpaloną głowę,
pojął, że niesłusznie skarcił Nawoja, zbyt jednak zajęty był myślą
o Krystynie, by się nad Nawojem zastanawiać. Przyrzekł jeno sobie,
że go załagodzi i gnał aż konie dymiły; zimowym wieczorem, ze
śniegiem spadł do Bużenina.

Krystyna siedziała właśnie w swej komnacie na niedźwiedziej skó-
rze przed kominem, zapatrzona w skaczące języki płomieni i myślą
daleka od wszystkiego, co się dokoła niej działo. Biała jej ręka od
niechcenia gładziła puszystą sierść leżącej obok ulubionej suki, jedy-
nej istoty, której obecność nie męczyła i nie przeszkadzała.

Żyła tak od ostatniego spotkania z Bolesławem, z samą sobą uładzić
się nie mogąc. Gorycz złamanego w zaraniu życia, wzgardzonej
pierwszej miłości, poniewierka i upokorzenie, przez jakie przeszła jej
duma, tkwiły w niej głęboko. Gdy myślała o tym, co wycierpiała, czu-
ła do Bolesława nigdy niegasnący żal. A zarazem pamiętała, że jeno
ujął jej rękę, świat zdał się odmieniać, nie istniała przeszłość ni przy-
szłość, nie było nikogo, jeno ich dwoje, należących do siebie bez sło-
wa, każdym tchnieniem ust i każdą kroplą krwi.

Gdy odjechał, żal i gorycz wstały znowu. Świadomie buntowała się
przeciw niemu. Czy nie on zgotował ten los, jej, dumnej córze Wsze-
bora? Czy wówczas, gdy ujrzeli się po raz pierwszy, nie wiedzieli
oboje, jak dzisiaj, że należą tylko do siebie, że muszą do siebie nale-
żeć, wbrew wszystkiemu co się stanie, wbrew światu całemu?


A jednak on dumę i nieufność położył między nią a sobą. Uśmiech-
nęła się gorzko. Pomylił się, wziął ją i tak, jak niewolnicę, niemal
w oczach męża. Do upokorzeń zaznanych z jego poręki sam dodał
jeszcze jedno.

Krystynę ogarnia gniew na samą siebie. I ona potrafi zastawić się
przed nim dumą. Odmówiła wyjazdu do Krakowa. Czym miała tam
być? Niech inne szukają zaszczytu, by dzielić łoże z księciem na jed-
ną noc, czy dwie, gdy sobie przypomni o nich, a potem odjedzie, bo
ma ważniejsze sprawy niż miłość. Krystyna odmówiła wyjazdu, ale
gdy pomyśli, że mogła być teraz z nim, coś się w niej skręca boleśnie.
Nic wyrzuci go z życia, chyba z życiem razem. Czary czy urok? Jeśli
tak, może by kto odczynił. Ale gdy uświadamia sobie pustkę, jaka by
w niej pozostała, nie chce za nic.

Krystyna dorzuciła drew do gasnącego ognia i słucha, jak pryskać
zaczyna żywica i trzeszczą polana. Lubi te odgłosy. Niosą z sobą
wspomnienia szczęśliwych chwil, gdy ojciec za rzadkich swych
w domu pobytów brał ją na kolana i gładząc po ciemnych włosach,
bajki opowiadał. Dziś ojca nie ma, bajki się rozwiały, ale płomień zo-
stał. Inny, a ten sam; świeci i grzeje. Może i palić jak miłość, ale gdy
zgaśnie, zimno jest i ciemno. Niech płonie!

Nawój mówił, że Bolesław wydrzeć się nie zdoła od spraw, jakie go
na dworze trzymają. Jeśli czuje to samo, co ona, musi przyjechać.
A jeśli nie, to Krystyna jechać nie ma po co. Musi mieć pewność, że
jest dla niego ważniejsza niż wszystko. Tylko wtedy zdoła zapo-
mnieć, co przeszła przez niego.

Leżąca na skórze suka nagle podniosła łeb. Szczeknęła krótko i jed-
nym susem wypadła przez drzwi. Na podwórcu rozległy się liczne
szczekania, a za chwilę - i głosy ludzkie. Potem - kroki, szybkie,
mocne, sprężyste, jak bicie serca Krystyny. Zamknęła oczy i wycią-
gnęła ręce.

DZIEWOSŁĘBY

C

hoć przewaliła się choroba, Nawojowi zostało osłabienie i
otępienie. Ciekawość, z jaką śledził życie, odeszła go, szero-
kie i dalekie zamiary zdały mu się małe i niewarte zachodu.
Gdy przyjdzie taka chwila, nie ma co robić z sobą, nie ma miejsca na
świecie, które by domem mógł nazwać, gdzie by go czekał spokój
i ktoś swój. Otrzymał wprawdzie ziemie na Podgórzu, zakupieńcami
obsadził i dworzec kazał pobudować, ale nie był w nim jeszcze. Nie
miał kiedy, a teraz, gdy wolniejszy jest, nie chce mu się tam jechać. Cze-
ka go jeno pustka i nuda.

Nawój wie, że mu to przejdzie. Ale gdzieś trzeba przetrwać. Przy-
szedł mu na myśl Doman. Miesiące mijają, ani sam nic wraca, ani
wieści nie przysłał ni razu. Zaniepokojony o niego Nawój ożywił się
nieco. Znowu myśl ma o co zaczepić i coś przed sobą. Postanowił je-
chać nic mieszkając.

Zbylutowi wiadomość zostawił dokąd jedzie, gdyby książę go po-
trzebował, wziął pachołka i worek z grzywnami od wypadku i jesien-
ny, szary poranek zastał go już w drodze do Cicszkowcgo dworca.
Drugiego dnia pod wieczór wjeżdżał w obejście, witany szczekaniem
psów. Jeno konia oddał nadbiegłemu pachołkowi, otwarły się drzwi
na podcień i stanęła w nich Czesława, zmieniona i postarzała. Plasnę-
ła w dłonie, gdy się zbliżył.

drzwi komory i wszedł.

W komorze mrok już panował, jeno błoną obciągnięte okienko sza-
rzało jeszcze resztką uchodzącego światła dziennego. Nawój więcej
słuchem skierował się ku łożu, starając się dojrzeć Domana.

277


Głos Domana był jakiś obcy, senny, obojętny. Nawój w ciemności
wymacał stołek i usiadł.

W tej chwili Czesława wniosła zapalony kaganek z tłuszczem
i czerwono-żółty, niepewny blask oświetlił leżącego. Oczy miał
przymknięte, twarz zapadłą, martwą. Nawój zaniepokoił się.

Nawoja niepokoiła milkliwość Domana i paliła ciekawość, ale po-
stanowił czekać, aż sam się Doman rozgada. Istotnie po chwili zapytał:

Doman westchnął: \

Nawój zerwał skóry, okrywające Domana. Doman zbierał się nie-
chętnie, mówiąc:

-Nie mówiłam, że jeno druh twój przyjedzie, wraz odmieni się
wszystko i znajdzie się rada.

Przy wieczerzy Nawój o nic nie pytał, jeno po krótkości opowie-
dział dzieje merseburskiego wyjazdu i wyprawy czeskiej. Gdy skoń-
czyli jeść, rzekł do Czesławy:

- Teraz nam miodu dajcie i ostawcie samych. Mamy o sprawach do
ugwarzenia.

Gdy wyszła, postawiwszy dzban i kubki, Nawój przypił do Doma-
na, mówiąc:

- Nie pijesz ty do mnie, piję do ciebie ja. Ale od gadania się nie
wywiniesz. A nie, to jak tu stoję, na koń siadam i nic ujrzymy się wię-
cej. Nie z ciekawości pytam, ale komu nie poradzić, temu nie pomóc.

Zarumienione z lekka od miodu oblicze Domana poczerwieniało.
Zaczął, zrazu zacinając się, z przymusem. Potem jakby zapomniał, że
Nawój słucha, mówił jak do siebie:

Wiesz, jakośmy się z Bietką od dzieci mieli k'sobie. Namęczyłem
się dość, tym ci gorzej, że czułem jej tęsknicę; jakby mnie wołała.
Tedy po powrocie z Kijowa rzekłem sobie: niech będzie co chce, jadę
po nią...

...Przyjechałem, było, w majowy dzień, na przedwieczerz. Anim
zamarzył, że ją zaraz ujrzę, bo wiedziałem, że ostatnio nieżyczliwy mi
jej rodzic i za Ostasza zamyśla ją wydać. Jenom drżał, czy już nie za
późno...

...Była u nas. Jeszcześmy się w garści dzierżyli przy matce. Ale
przed zachodem Bietką uciekać chce, bo macierzy swej przyrzekła, że
wróci do dom za dnia, a strzymać musi słowo, bo nie puściłaby jej
więcej. Ociec do Płocka szczęściem wyjechał na weselisko Wojsła-
wowej córy. Wzięliśmy konie i pojechali. Ani umiem opowiedzieć,
jak cudnie było. Gwarzyliśmy jako dzieci. Jasne zorze stały na niebie,
a las śpiewał, i mruczał, i woniał, i wabił...

...Zatrzymaliśmy się i zasłuchali, aż się późno zrobiło. Księżyc się
wytoczył pełny na niebo i jakby się uśmiechał do nas: Jedźcie na
przełaj, poświecę. - Skusił nas...


...Jenośmy kawałek ujechali, przeciskając się przez gąszcze, polan-
ka się otworzyła maleńka; dokoła świerki śmigłe, ciemne od dołu, je-
no wierzchołki srebrzą się od miesiąca. I cisza taka, że jeno słychać,
jak biją serca. Zda się, że świata nie masz, ni ludzi, jeno ten kawałe-
czek ziemi wśród lasu, mchem wyścielony i to świetliste niebo nad
głową. Przysiedliśmy na chwilę...

Nawój twarz ręką przysłonił. I śmiech go brał, i złość, i zarazem żal
jakiś nieokreślony. Nie przerywał. Doman po chwili podjął znowu:

- Gdyśmy się sobie przypomnieli, miesiąc już zaszedł, niebo pobla-
dło, a gwiazdy zaczynały mrugać, jakby senne. Bietka się ocknęła
pierwsza: „Jezu!" - krzyknie - „Kosę mi utną na moście, jako nie-
rządnicy!" Pognaliśmy jak oszaleli, ale dogna to noc, co uszła?! Ju-
zem do niej do dom nic zajrzał, ani ona się więcej nie pokazała. Moja
macierz pomiarkowała i jej musiała pomiarkować. Nijak się było wi-
dywać. Zda się, że głowa zgorzeje, że serce się z piersi wydrze i samo
poleci. A tu czekać trzeba, jako pod pręgierzem; nic to, że ja, ale ona!
Pytasz, czemu nie wracałem? Jakoże mi było?

Doman zamilkł. Nawój siedział cicho. Po chwili Doman ciągnął:

-Jeździłem patrzeć, ale ni z dala nie ujrzałem jej więcej. Widno
zamknęli ją, czy wywieźli. A stary nie wracał. Aż wreszcie przyszła
wieść, że przyjechał z Ostaszem Odrowążem, by się ostatecznie
o wiano uładzić...

...Nie gadałem z nikim w domu, ale czułem, że wiedzą. Chodzili-
śmy jak niemi koło siebie, bo o czym tu mówić? Aż jednego wieczora
przychodzi Sędek do mnie i powiada: „Jadę w swaty do Gosława,
oczyma świecić za ciebie". - Swojaków wziął z sobą, pojechali. Na
rozżarzonych węglach lżej by czekać było, niż wonczas. Wrócił wie-
czorem ponury i wściekły, tak że ni słowa rzec nie chciał, jeno czapkę
cisnął i do komory poszedł. Nie spał, tylko klął i kopał sprzęty. Miar-
kowałem już, że źle, ale musiałem się dowiedzieć, jak sprawy stoją...
Macierz mi powiedziała nazajutrz. Myślał Sędek, że w najgorszym ra-
zie przyjmą go czarną polewką i wieniec grochowy przyniesie. Niechby
Gosław wiedział przynajmniej, żeśmy zelżywości uczynić mu nie
chcieli. Odstoi się sprawa, można by jeszcze raz spróbować. Ale on

zaraz zakrzyknął, że psu parszywemu córę by radziej dał niż mnie,
choćby go nawet hańba ode mnie nie spotkała, i wróżdę zapowiedział.
Nikt od nas nic ma się pokazywać u niego, bo go psami wyszczuje,
a mnie ubije, gdzie obaczy. W Sędku też podniosło się serce i odparł,
że i nam nie cześć dziewkę brać, co się dopilnować nie umiała, a choć
my jeno kmiecie, wiernie panu służymy i czestnie, nie jak jego syny,
co w hańbie do wroga uchodzić musieli. Stary z orężem skoczył na
Sędka i choć się pomiarkował, że zbyłby czci, swata ubijając w swym
domu, rozeszli się, odkazując sobie wzajem...

...Co mi było robić? Ostawić sprawę jak stała, to na wieki poniechać
i myśli o Bietce. Może ubłagam starego. Nie rzekłem w domu nic, boby
mi nie zezwolili. Konia wziąłem i pojechałem do Gosława. Nie brałem
ni miecza ni noża, bo czasem człeka serce poniesie, gdy go zelżą...

Doman umilkł i milczał tak długo, że wreszcie Nawój zapytał:

Doman zamilkł. Nawój wstał, mówiąc:

- Spać teraz idę, bo znużonym, a rankiem wstawać trzeba. Jadę do
Gosława.

Mójżeś ty! - zakrzyknął Doman. - By cię jeno to samo, co mnie,
nie spotkało.

- Toteż miecz i nóż wezmę od wypadku. Ale myślę, że i potrzebne
nie będą.

Gosław wrzał. Bezpośrednio gniew jego kierował się przeciw Doma-
nowi, jako sprawcy niesławy córki i chybienia zamierzonego związku
z możnym rodem Odrowążów. Gniew ten podsycała jednak nienawiść do
księcia, która, skrywana, wierciła w wątpiach starego, żyć mu nie dając.
Z księcia to poręki sam ostał na starość, gdy synowie w Czechach kryć
się musieli, nie mogąc się w kraju pokazać. Miewał wieści od nich, wio-
dło im się nieźle. Gosław żywił nieśmiałą nadzieję, że wrócą kiedyś


z Czechami. Ostatnia wyprawa morawska nadzieję tę przekreśliła, a zer-
wanie zamierzonego związku z Ostaszem pozbawiło pomocy, jaką przez
zięcia mógł uzyskać. Toteż snuł się po opustoszałym domu jak chmura
gradowa. Godzisława, przeciw której również zwracał się gniew starego,
o to, że pobłażliwością swą i niedozorem przyczyniła się do Osławienia
całego domu, kryła się przed mężem, zaprzeczyć nie mogąc, że wbrew
jego woli sprzyjała w sercu związkowi młodych, teraz, zda się, ostatecz-
nie przez własną ich nieopatrzność udaremnionemu.

Toteż, gdy przez zasłonę śnieżnych płatków ujrzała na podjeździe
Nawoja, którego znała z opowiadania, serce w niej zabiło zarazem
trwogą i nadzieją. Chciała biec ku niemu, by wywiedzieć się o Doma-
na i przestrzec, lecz wstrzymała ją trwoga, by mąż jej na rozmowie
z nim nie przyłapał i nie posądził o spiski. Stary spał jeszcze, ale za-
raz pewnie dowie się o przyjeździe gościa i każdej chwili nadejść może.

Nawój tymczasem konia oddał i za włodarzem szedł do świetlicy.
Zrzucił ośnieżony kożuch i stał przed kominem, rozcierając zgrabiałe
ręce. Przybrany był bogato, z łańcuchem złotym na szyi, mieczem
w pozłocistej pochwie u pasa, za którym tkwił nóż. Mimo szpetnej
twarzy i przygarbionej postaci miał w sobie dostojeństwo i powagę.
Nie stracił ich, gdy po dłuższej chwili posłyszał szybkie kroki
i Gosław wszedł, prawie wpadł do izby, z twarzą zaczerwienioną,
z oczyma krwią nabiegłymi.

Nawój odwrócił się bez pośpiechu, ledwie skłoniwszy głowę i pa-
trzył spokojnie na gospodarza, który przybrał taką postawę, jakby
rzucić się chciał na gościa.

-Nic mówili wam w Cieszkowym dworcu, że ja gości stamtąd
psami przyjmuję? - zaczął stary przerywanym głosem.

Usiedli naprzeciw siebie, badając się wzrokiem. Gosław zaczął
pierwszy.

Stary skoczył na równe nogi:

Stary zawahał się, lecz krew znowu uderzyła mu do głowy:
Nie ujrzę? To się obaczy. Czasy się zmieniają. Nie zawdy bę-
dziem pod piastowskim butem.
Nawój patrzył przenikliwie:


- Na Wojsławowym weselu wam to powiedzieli? Wami będąc, nic
jeździłbym ja na Hermanowy dwór. Mają was na oku.

Stary pobladł, lecz odparł, starając się głos pewnym uczynić:

- To i co, że jeżdżę? Moja dziedzina w jego dzielnicy. Mało ludzi

tam jeździ?!
-Juści, dwór ruchliwy. Nawet i z Niemiec tam przyjeżdżają i...

z Czech.

- Co chcecie rzec?

Głos Gosława drżał wyraźnie.

Gosław patrzył na Nawoja ponuro.

- Zgoda, kiedy tak gadacie. Wrócą syny, wydam córę. Niech ją bie-
rze, jako już wziął. Nie sprawię weseliska, gdy młodzica w chomącie
miast wianka. Ni wiana nie dam, ni znać nie chcę ni jej, ni Domana,
ni was. Niech wrogów moich rodzi z rodzicielskim zaklęciem.

- Stoi zmowa, choć bez litkupu. - Nawój ramionami ruszył pogar-
dliwie i skierował się ku wyjściu. Stary nawet się nie ruszył, jeno mu
szczęki latały z wściekłości.

Gdy pacholik Nawojowi konia podawał, pochylił się niby coś przy
strzemieniu poprawiając i rzekł półgłosem:

- Bietkę dziedzic wywieźli nad Bzurę do siebie.

Nawój wysupłał z trzosa pieniążek i dając go pacholikowi pochylił
się ku niemu i szepnął:

- Niech się krzepi. Może jeszcze lepszego doczeka.

Ruszył, nic oglądając się. Za bramą klacz wypuścił i leciał, ile pary
w koniu. Znowu był rad z siebie.

POKRZYŻOWANE ZAMIARY

D

oman, choć nie całkowicie jeszcze do sił przyszedł, spieszył
tym razem do Krakowa, jakby go istotnie tam czekało szczę-
ście. Nawój jednak hamował, mówiąc, że choćby nawet ksią-
żę się zgodził, i tak Doman uzbroić się musi w cierpliwość, aż Lisy
wrócą.

Toteż, choć do Krakowa było już jeno mil parę, postanowił zano-
cować w gospodzie, do której dotarli o wczesnym zmroku. Gdy od-
dawszy konie weszli do izby, w siedzącym przy stole wojaku poznali
Jędrzeja Jastrzębczyka. Zerwał się na ich widok i zakrzyknął:

Nawój uśmiechnął się nieznacznie i zapytał:

- Po cóżeś się zadłużył? Mało masz, coś z kijowskiej i czeskiej wy-
prawy przywiózł?

Jędrzej jeno ręką strzepnął:

Rodzaj egzekucji na osobie dłużnika, areszt za długi.

285


mnie zatkało, gdy kupiec dziesięć grzywien srebra zacenił, ale myślę:
nic dam ja, da kto inny. Tedy mówię, by poczekał do drugiego dnia,
to pieniądz przyniosę. Kupiec może by się zgodził, żeby licho nie na-
dało Przebimiła. Stał pobok i słyszał. Przystępuje do kupca i mówi:
„Dam pięć grzywien zaraz". - Zaczęli się tarżyć. Tedy mówię do
Przebimiła: „Cóże ci po szłomie? W swoim, co masz, kury sadzić
możesz, tyle on i wojny widział". - Jeszcze mi jucha odszczeknął, że
zajedno kurzy kuper i moja głowa. Myślę, dam w łeb, ale zacięty jest,
będzie bójka, a książę surowo nakazał, by spokój był na targowisku.
„Pożycz dziesięć grzywien, piętnaście ci oddam na jutro". - „O pie-
niądze nie stoję" - odrzekł. Skończyło się, że mi dziesięć grzywien
pożyczył, którem pod wiarą i poczciwością oddać przyrzekł nazajutrz,
a nic, to załogą mu stanę gdzie każe, póki nic spłacę, a szłom jego.
Zapłaciłem kupcowi i poszliśmy litkup wypić. Potem idę do braci po-
życzyć pieniędzy. Mówię Zemic, a on: „Z duszy bym dał, ale nie
mam, poczekaj dwa dni, to ci parę grzywien pożyczę". - Idę do Odo-
lana, to samo. „Cóż u licha" - mówię - „dlaczego pojutrze?" - Oka-
zało się, że co mieli pieniędzy, na dwa dni Przebimiłowi pożyczyli, bo
im z lichwą oddać przyrzekł.

- Iście mu nic oddałem, bo skąd miałem wziąć - ciągnął po chwili
i zaraz mnie tu załogą zasadził, a szłom zabrał. Myślałem, że zwrócę,
jak on braciom odda, ale on sędziemu Zbylutowi do wiernych rąk zło-
żył, mówiąc, że chrześcijaninowi lichwy brać nie Iza i pozwał ich.
Prawi mu Odolan: „Przecie sam większą bierzesz?" - „Nijakiej ja li-
chwy nie biorę, dziesięć grzywien dałem Jędrzejowi, dziesięć mi się
należy". „A szłom?" - pyta Odolan. „Szłom" - prawi - „Jędrzej mi po
dobrej woli przyrzekł. Lichwa ino w pieniądzach jest". - Dogada się
tu z takim, co z wykrętnikami trzyma i uczy się, jak ludzi mamić.
Dawniej każdy wiedział i rozumiał, że co słuszne, to prawo. Teraz ci
nowości wprowadzają, że pies się nie wyzna. Siedzę i klnę, a w brzu-
chu mi kruczy. Jeszcze mi tam drudzy koło Gostki się kręcą, co z oć-
cem przyjechała. Stary Dzierżykraj Leliwa też klnie. Skarżyć się
przyjechał na Stanisława, że Piotrawin od Pietrka po pijanemu na
uczcie wyłudził.

Nawój nastawił uszu:

Nawój nie dopytywał się więcej, bo pomyślał, że dowie się od
Przebimiła. Powiedział jeno Jędrzejowi:

Zjedli wieczerzę i spać poszli, ale rankiem ciemno jeszcze było, gdy
Doman naglił do drogi. Pożegnali Jędrzeja do rychłego zobaczenia
i niewiele po wschodzie słońca stanęli w Krakowie.

Z pierwszymi płatkami śniegu spadła na krakowski gród wieść
o śmierci biskupa Lamberta Sulisława Toporczyka z Mikluszowic.
Dla nikogo nie była niespodziewana, bo chorzał ostatnio obłożnie,
a byli i tacy, co czekali na nią z niecierpliwością. Mimo to zamiesza-
nie powstało, choć zmarły biskup nigdy do spraw kościelnych nic
przykładał się szczególnie. W ostatnich latach rządził diecezją niemal
samodzielnie kanonik Stanisław Turzyna ze Szczepanowa, ale w chwili
śmierci Suły nie było i jego, gdyż wyjechał wraz z Wolkmarcm na
wesele córy krewniaka, Wojsława Powały do Płocka, a jeszcze po
drodze wizytować miał kościoły i własne sprawy załatwić. W kapitule
wszczęto narady w sprawie następstwa po zmarłym biskupie, nie-
mniej bez Stanisława niczego przedsięwziąć nie było można i zaraz
też pchnęli gońca po niego, niecierpliwie oczekując powrotu.


Jednomyślność była w kapitule, że Stanisław najgodniejszym jest,
by pastorał w jego włożyć ręce. Jeno że książę, choć Stanisławowi
przychylny, zniecierpliwiony ciągnącymi się od blisko trzech lat spo-
rami o opróżnioną wrocławską katedrę, uprzednio już wyraził życze-
nie, by wrocławskie biskupstwo objął Stanisław. Było wątpliwe, czy
da się księcia przekonać i do zmiany zamiaru nakłonić.

Nawój, korzystając z pozoru, otwarcie do siebie wezwał Przebimiła,
zamknął się z nim i upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje, zaczął:

Spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Przebimił ciągnął:

- Stanisławowi się Piotrawin udał. Ziemie dobre, osada okazała,
kościół Pietrek wystawił, a przewóz srebrem sypie.

Ale Stanisław zawzięty, a Pietrek uparty, zresztą co mu po pienią-
dzu, kiedy ma go zadość. Nie mogli się uładzić. Aż ci pojechali na
wesele do Wojsława i tam Pietrka zabadli, że przedał, a książę Wło-
dzisław pono zezwolił.

miarkowałem. Stanisław wyrzuty robił Wolkmarowi, że z jego poręki
czterdzieści grzywien stracił, a majętność rodzonym zwrócić trzeba,
bo umowa wedle każdego prawa nieważna. Macie jeszcze wiedzieć,
że nijakich pieniędzy przy Pietrku nie naszli, gdy go rankiem po
uczcie martwym naleźli w łożu. A Wolkmar odrzecze: „Macie w gar-
ści osadę, trzymajcie. Książę łaskaw na was, to choćby Leliwy ważyli
się na sąd z krakowskim biskupem, mocen wam Piotrawin przysądzić.
Zdajcie to na mnie, a myślcie radziej o tym, coście mi obiecali".

- Nie miarkujesz, co mu obiecał? - zapytał Nawój.
Przebimił wzruszył ramionami:

- Dowiecie się. Ale słuchajcie dalej. Stanisław mu odrzecze: „Nijak
mi teraz prosić księcia, gdy mu naganie muszę, że małżonkę porzucił,
a z nałożnicą żyje". - Jak to Wolkmar usłyszał, aż skoczył: „Od tego
zaczynać chcecie?! Nie tylko mnie, ale i was pastorał jeszcze ominąć
może". - Rozumiecie. Dwie stolice wolne, w sam raz dla nich.

Nawój odparł zimno:

- Szeroko rozstawia sieci. Ale mu dziurę zrobię. Co dalej?
-Jeszcze się coś ci spierali, alem już nie słyszał, bo przyszedł

Otard. Po staremu pilnujemy się wzajem. Czasem już mi brzydnie.
Nie weźmiecie mnie z tej służby? - patrzył prosząco na Nawoja.

Pomyślał, że oto i on, jak książę Domana, wyzyskuje jedynego
człeka, który darzy go przywiązaniem, niczego w zamian nie żądając.
Tak już widno świat urządzony. Westchnął i pożegnał Przebimiła.

Czekało wszystko na księcia. Najniecierpliwicj zaś czekał Doman.
Nikomu nie było już tajne, że Bolesław bawi u Krystyny, ale jeno
szeptem mówiono o tym. Nie nowina była władcom trzymać nałożni-

ce, ale zazwyczaj nikt dla nich nie porzucał prawowitej małżonki, ni
ważnych spraw państwowych. Zdało się ludziom, że świat cały patrzy
na Bolesława, on zaś patrzy jeno w oczy Krystyny. Ci, co ją znali,
mówili, że nie masz w świecie takich klejnotów, które by blaskiem
mogły dorównać jej oczom. Urzekły księcia.

Wrócił tak niespodzianie, jak wyjechał. Zakotłowało się na dworze,
poselstwa dopominały się posłuchania, urzędnicy czekali z zaległymi
sprawami. Bolesław jednak tego dnia nie przyjął nikogo, jeno posłań-
ca Suły, przybyłego do księcia z przedśmiertnym listem biskupa, ka-
zał przyzwać zaraz, wypytywał o ostatnie chwile zmarłego i pismo
polecił objaśnić sobie:

„W Bogu, przed którym stoję, nadzieja moja, że jak On żywot mój
grzeszny wybaczy, tak i wy, żem się zaufania waszego godnym nic
okazał. Grzechy moje jako człeka i chrześcijanina spodziewam się,
iżem pokutą zgładził, jeno jako kamień na sumieniu mym ciężą za-
niedbania moje jako pasterza. Do wojny i łowów Bóg mnie stworzył,
dlatego tuszę, że mi część winy odpuści, skoro się Sam w wyrokach
swoich omylił. W pokorze też znosiłem przygany, jakie mnie od wła-
snych spotykały kanoników i niegodny się czuję spocząć koło po-
przedników moich, a zwłaszcza wielkiego Aarona, którego bym przez
wieki wstydzić się musiał, aż do dnia Sądu. Więcej mi za życia drze-
wa nad głową szumiały niż kościelne śpiewy, niech tak i po śmierci
ostanie.

Jeśli, o co pokornie proszę, duszy mojej ulgę przynieść zechcecie,
na następcę swego - świątobliwego Stanisława wam zalecam. Gdyby
nie on, co za mnie mądrym rozumem i śmiałym sercem dźwigał
brzemię pasterza, ciężar, i tak srodze gniotący, przywaliłby mnie ze
szczętem. Niech mi i to za pokutę stanie, iże pastorał po mnie weźmie
ten, co mi nigdy nie szczędził przygany, którą w pokorze za słuszną
uznaję. Może, gdy naprawi moje zaniedbania, Bóg mi resztę czyśćca
daruje, do chwały swej przyjmie i chociażby nie z tak bliska jako in-
nym biskupom w oblicze Swoje spoglądać zezwoli. Po prawdzie mię-
dzy wojami moje miejsce i w tym i w Niebieskim Królestwie.

Gdy, jako wiecie, nie ostawiam potomstwa ze swojej krwi, niech
dziedzinę moją biorą krewniaki po bliższości. A co zasię za żywota
swego grzesznego nabyłem, więcej o to niż o Kościół święty stojąc,
niech temuż Kościołowi za mnie służy. Do łaski waszej kołatam, by-
ście z prawa swego do puścizny po mnie nie korzystali1 i co ziemi na-
danej posiadam, nadali następcy memu, w znanej hojności waszej
nadzieję kładąc, że i tym ulgę mej grzesznej duszy przyniesiecie,
w zamian za co ja, gdy już zbawionym będę, za waszą modlić się nie
omieszkam.

t Lambcrtus".

Krzyż Suła własną, do oszczepu bardziej nawykłą ręką nakreślił,
poza tym w piśmie nie był biegły. Bolesław zadumał się nad listem
zmarłego biskupa, którego lubił. Nierad był zmieniać raz powziętego
zamiaru, ale bał się odmówić ostatniej prośbie zmarłego. Przestał się
wahać i zawiadomił kapitułę, że zgadza się na wybór Stanisława.

Zaraz też wszczęto przygotowania do intronizacji, gońce pobiegli
do Pietrka i innych biskupów, by stawili się na konsekrację na dzień
Matki Boskiej Gromnicznej. Kapituła zaś korzystając, że poselstwo
iść miało do Ojca Świętego, Aleksandra II, w innych sprawach ko-
ścielnych, postanowiła odnieść się do niego o zatwierdzenie wyboru.

Bolesław się nie przeciwił, choć od czasu gnieźnieńskiego zjazdu
Chrobrego z Ottonem panującemu służyło prawo obsadzania bisku-
pich stolic w Polsce. Rad był ukazać uległość Kościołowi, gdyż zary-
sowywał się już spór niemieckich biskupów ze stolicą Piotrowa
i Bolesław zaznaczyć chciał, po czyjej będzie stronie. Pewny zaś był,
że i tak żadna stolica wbrew jego woli obsadzona nic będzie.

Nazajutrz po powrocie, jeno świtał późny zimowy dzień, książę za-
wezwał do siebie Nawoja.

Ius spolii.


Powitał go, ni słowem nie wspominając o sprawie Krystyny. Spo-
kojniejszy był niż zazwyczaj, nie pogodniejszy jednak. Pospiesznie
i na pozór obojętnie jął wypytywać o wszystko. Nawój równie obojęt-
nie i krótko odpowiadał. Rozumiał, iż Bolesław nierad przyznać, że
niesłusznie z nim postąpił, lecz znał swoją wagę i nie myślał dać do
poznania, że za łaskę ma sobie to, iż książę wezwał go przed innymi.
Krótko, jak włodarz zakarbowane snopy, wymienił, kto i z czym przy-
był na dwór.

Bolesław zmarszczył się gniewnie, lecz zapytał spokojnie:

- Poczeka jak ja na dań, którą przyrzekł, lub na Rusi nawrócenie.
Nawój skinął głową:

wyczytawszy pytanie w oczach księcia. - Już jak się oni we dwóch
wezmą, nie będziem się musieli o kościelne sprawy troszczyć. Urzą-
dzą je sami. Nic brak im pomyślenia ni śmiałości.

Gniewna zmarszczka przeorała czoło księcia; patrzył na Nawoja,
jakby go chciał przewiercić oczyma.

Na twarzy Bolesława zjawił się gniew i zdziwienie.

Skłonił się i wyszedł. Czuł się zawiedziony i upokorzony. Jedno-
cześnie wzrastała w nim zawziętość, by Doman dostał Bictkę wbrew
wszystkiemu i wszystkim. Trzeba jeno działać, nim się Lis dowie, że
nic z Nawojowego przyrzeczenia nie wyszło. Szybko i sprawnie ukła-
dał w głowie, co czynić należy.


NOWY BISKUP KRAKOWSKI

S

tanisław, rękę trzymając na odrzwiach swej katedry, przysięgał
posłuszeństwo Bolesławowi:
„...chrzczę znakiem Krzyża Świętego swe lice i prawdziwie
przysięgam; a jeślim po prawdzie przysięgał, odpuść mi Boże, a jeśli
nie po prawdzie, nic odpuść mi Boże".

-Amen - odpowiedzieli chórem stojący za nim biskupi: Pietrek
z Gniezna, Michał z Poznania i Jan z Płocka.

Ceremonia konsekracji była zakończona. Na tyłach zgromadzonego
na dziedzińcach tłumu wszczął się ruch, lecz Stanisław rękę spoczy-
wającą na drzwiach podniósł w górę. W jaskrawych promieniach lu-
towego, południowego słońca zalśnił na niej jak iskra biskupi
pierścień. Wstrzymali się, widząc, że chce przemówić. W powszech-
nej ciszy zabrzmiał donośnie głos biskupa:

Kościelni dostojnicy zawrócili w głąb katedry, by szaty liturgiczne
złożyć, świeccy zaś, z księciem na czele, skierowali się ku kapitulne-
mu dworcowi. Przygotowano też ucztę dla pomniejszych gości i ludu
w dworskich zabudowaniach, i wkrótce gwar wesoły napełnił całe
wzgórze i trwał, aż wyiskrzona mrozem gwiaździsta noc, martwym
spokojem zasnuła gród. Gasły światła, po stokach skrzypiał śnieg pod

stopami biesiadników, którzy nie znajdując miejsca w dworskich bu-
dynkach szli spać na podgrodzie, do krewniaków i znajomków. Poma-
łu uspokajał się i ten ruch, zapanowała cisza i sen. Nie spały jeno
straże, okutane w kożuchy i tylko tupanie zmarzniętych nóg dla roz-
grzewki, zdradzało, że ktoś czuwa.

Choć żaden odgłos nie dochodził z komnaty nowego biskupa,
a ciemność zdała się wskazywać, że śpi, znużony całodziennymi uro-
czystościami, czuwał i on. Twarz ukrył w dłoniach opartych na pulpi-
cie klęcznika i zatonął w modlitwie czy rozmyślaniach tak głęboko,
że nie zauważył nawet, gdy dopaliła się świeca, przy której czytał roz-
łożoną na pulpicie księgę. Oczy jednak przebiegały znane słowa
Ewangelii, nie ciągnąc myśli za sobą. Usiłował przeto modlić się, lecz
i słowa modlitwy płynęły bezwolnie. Przestał i dał folgę myślom,
czekając aż samo znużenie przygasi kłębiący się w nim żar i zahamuje
ich bieg. Ale nic przychodził i sen.

Stanisław spoglądał w głąb samego siebie, jak obcy, i sam dziwił
się powstałej w nim burzy. Osiągniętą godnością nie był zaskoczony.
Z dawna i on sam i wszyscy dokoła wiedzieli, że stolica, jaka się
otworzy, jemu przypadnie. Miał ze sobą urodzenie i łaskę książęcą,
umysłem zaś i wykształceniem wzbijał się wysoko nad poziom pozo-
stałego duchowieństwa. Z dawna też rzeczywistą władzę sprawował
w krakowskiej diecezji, a wpływ jego i przykład sięgał daleko poza
nią. Skąd w nim ten dziwny niepokój, który chwilami przechodził
w trwogę. Trwogę przed czym? Przed samym sobą? Przed drogą, jaka
się przed nim dziś otworzyła? Bo to nie cel jej, lecz początek. Stani-
sław wie, że droga jego prowadzić ma do ugruntowania niezawisłej
władzy biskupa, ale jednocześnie wie także, jak niebezpieczne to
przedsięwzięcie, gdy księciem jest Bolesław. Gdyby na tronie zasia-
dał pobożny a słaby Włodzisław! Nowy ład, jaki wprowadzić zamie-
rza ku powszechnemu dobru, stałby się rzeczywistością. Mógłby
działać otwarcie i jawnie, zgodnie ze swą dumną i zawziętą naturą,
nic musiałby słuchać szeptanych rad Wolkmara, czaić się i pełzać,
czekać i imać się półśrodków, uginać się i poniżać.


Złożył przysięgę posłuszeństwa, bo musiał złożyć, ale wie, że po-
słuszeństwo winien tym nakazom, które są w nim. Im posłuszny -
niemal jak wyzwanie rzucił dziś księciu, wszem wobec, że prawem
mu będzie dobro Kościoła. Książę nie rzekł nic, ale musiał zrozumieć,
skoro zrozumieli biskupi, z wyjątkiem prostaka Pietrka. Wolkmar
czynił nawet Stanisławowi wyrzuty, że zdradza się. Z czym? Z tym,
co jasno ma przed oczyma, jako cel życia, przez Boga wyznaczony!

Dumny i nieugięty, nieraz zżymał się sam na siebie, że powodować
się daje człowiekowi, do którego czasami odczuwał coś w rodzaju od-
razy, mimo jego wiedzy głębokiej, uczoności i tajemniczej siły, cią-
gnącej Stanisława nieodparcie. Bo nie mógł zaprzeczyć, że to
pierwszy Wolkmar jemu nieznanemu wówczas młodemu kapłanowi,
przepowiedział krakowską stolicę. Nie tylko przepowiedział, on pro-
wadził go do niej. Umiał obliczyć każdy krok, zyskiwać ludzi i środ-
ki, umiał wyczuć to, czego nie potrafił Stanisław, ze swą namiętną,
wybuchową naturą. Jest potrzebny; jest niezbędny. A jednak cięży!

Stanisława, jak błyskawica, olśniło przypomnienie: Wolkmar mówił
o arcybiskupstwie krakowskim. Czy omylił się? Stanisław wie, że
książę za metropolitę uważa Pietrka, że kroki uczynił u papieża o od-
nowienie kościelnego ustroju, jaki był za Chrobrego, z metropolią
w Gnieźnie. Co może przeciw temu zdziałać jeden kanonik?

Myśl Stanisława zgubiła się w chaosie snu.

Pro reverentia beati Petri, principis Aposłolorum, sub cuius vela-
mento te statuturum constituisti, et pro amore regi.s Caroli alias Ca-
simiri, domini vestri, eius ąuoąue coniugis Mariae, eorum ąuoąue filii
Boleslai, et pro honore totius regni vestri statuimus, stabilimus, dica-
mus et benedicimus in perpetuum in Ecclesia et civitate Cracoviensi
esse Archiepiscopum et metropolim.
Cui subicimus omnes omnium
Episcopatuum parochias, ąue in toto sunt Regno Poloniae, ut archie-
piscopali morę universis presideat. Tibi ąuoąue et successoribus tuis

pallium de corpore beati Petri sumptum concedimus diebus solemnis
a iure institutis deferendum .

Wolkmar podniósł zaczerwione oczy od pożółkłej karty starego
pergaminu, na której przy świetle kaganka, starannie zastanawiając
się, układał przez siebie wymyśloną bullę papieską na arcybiskupstwo
krakowskie. Stanisław może spać, wystarczy, że on czuwa. Skończył
i zatarł zgrabiałe ręce, zadowolony z siebie. Ogień na kominie wy-
gasł, żar pokrył się popiołem, kanonik posypał nim wilgotne jeszcze
pismo. Dorzucił drew na palenisko, przysunął stołek do komina i cze-
kając aż ogień chwyci suche trzaski i ogrzeje zziębnięte jego ciało,
zatonął w myślach.

„Regnum Poloniae"! „Dla miłości Bolesława"! „Arcybiskupstwo!"
Przemóc musiał wewnętrzny opór. Niech fałsz będzie całkowity, wia-
rogodny. Prawda jest obojętna, potrzebne jest prawdopodobieństwo,
pozór prawdy. Ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć. A zwłaszcza ci
tutaj. Łatwowierni, gwałtowni, nieopanowani! Zda im się, że mają
jakieś cele, jeno pędzą ku nim jak byki, z pochylonymi łbami, nie ba-
cząc co na drodze, nic widząc co się dzieje dokoła.

On za to uważa na wszystko i dlatego wie, że niczego nie wolno
lekceważyć i nikogo. Zwłaszcza dwóch ludzi: Sieciecha i Nawoja.
Z Sieciechem tymczasem mają wspólną drogę, jeno zważać trzeba,
gdzie się rozejdzie. Z Nawojem inna sprawa. Nieprzejednany jest,
niedostępny i ostrożny. Czy Wolkmar ongiś, wyświecając ze szkoły
podrostka, o którym wiedział, że nie ma co z sobą zrobić, mógł przy-

Ku czci św. Piotra, księcia Apostołów, pod którego osłonę schronić się posta-
nowiłeś i dla miłości króla Karola inaczej Kazimierza, waszego pana, oraz je-
go małżonki Marii i ich syna Bolesława i dla uczczenia całego waszego
królestwa postanawiamy, ustalamy, nadajemy i błogosławimy na zawsze, by
w Kościele i mieście krakowskim było arcybiskupstwo i metropolia, której
poddajemy wszystkie wszystkich biskupstw parafie, jakie są w całym Króle-
stwie Polskim, by obyczajem arcybiskupim im przewodził. Tobie zaś i twym
następcom dozwalamy paliusz zdjęty z ciała św. Piotra nosić w dni uroczyste,
prawem ustanowione - (tekst historycznego falsyfikatu, niewiadomego po-
chodzenia, rzekomej bulli na arcybiskupstwo krakowskie).


puścić, że stanie się on najbardziej wpływowym doradcą i zaufanym
powiernikiem księcia, dlatego jeno, że umiał praskać do wróbli ka-
mieniami? Wolkmar jeszcze raz uprzytomnił sobie, że nie wolno lek-
ceważyć niczego i nikogo.

Błony w oknach poszarzały z lekka. Pomyślał, że pora udać się na
spoczynek. Zwinął zapisaną kartę i wsunął między księgi. Niech leży,
aż przyjdzie czas ją odnaleźć. Usiadł na wąskiej ławie i zaczął ściągać
skórznie, gdy rozległo się skrobanie do drzwi i wszedł Otard. Wolk-
mar pytająco wskazał na ścianę, która oddzielała jego izbę od izdebki
zajmowanej przez Otarda wraz z Przebimiłem.

Nie ma go dotychczas - rzekł Otard. - Możem mówić swobodnie.

„Prawdę mi rzekł" - pomyślał Wolkmar, a głośno zapytał:

Przebimił siedział na progu kapitulnego budynku, czyszcząc i sma-
rując starannie uprząż. Siwek jego stał przed nim, trącając go od czasu
do czasu pyskiem, gdy zajęty pan zapomniał dać mu kawałek osuchy.

- Odczep się, bo do wieczora nie skończę - mówił Przebimił, a koń
kiwał głową ze zrozumieniem, by po chwili znowu trącić go pyskiem,
z którego jakby w uśmiechu wyszczerzał żółte zęby. Przebimił znowu
dawał mu odczepne, klnąc konia grubymi wyrazami, lecz głosem tak
czułym, jakby mówił z kochanką.

Za plecami siedzącego zjawił się Otard i stanął, jakby się nad czymś
namyślał. Przebimił nic odwracając się poznał, kto nadchodzi, lecz
nie przerwał swego zajęcia. Nic spojrzał nawet, gdy Otard podszedł-
szy, stanął obok i wpatrywał się bacznie w twarz, na którą padały
promienie zachodzącego słońca, uwydatniając straszliwe blizny
i bruzdy. Otard stał przez chwilę w milczeniu, po czym z nagła zagadnął:

- Cave! Volcmarus te suspicit! .

Potargana twarz Przebimiła nie drgnęła najmniejszym mięśniem.
Sięgnął po uzdę i odparł od niechcenia:

- In saecula saeculorum2.

Otard roześmiał się mimo woli na taką odpowiedź, i odparł po polsku:

- Mówię, że Wolkmar kazał ci przyjść przed wyjazdem.

- To czemu nie rzekniesz po ludzku, albo przynajmniej po niemiecku.
Otard ledwo zdołał uskoczyć; siwek okręcił się nagle i gwizdnął

kopytami, aż zawarczało powietrze. Kleryk zaklął grubo, a Przebimił
zaśmiał się:

- Strzeż się! Siwek nic lubi, by nam przeszkadzano, gdy rozma-
wiamy z sobą. Idź, i powiedz kanonikowi, że przyjdę, jeno przygotuję
się do drogi.

Otard odszedł, krzywo spojrzawszy na Przebimiła. Nadal nic wie-
dział, czy Przebimił rozumie język łaciński. Byłby pewny, że nie ro-
zumie, bo znając Wolkmara uląkłby się takiego ostrzeżenia. Ale
dlaczego powtórzył słowa „strzeż się!"? Mógł to być przypadek.

1 Strzeż się! Wolkmar cię podejrzewa!
Na wieki wieków.


a mogła być drwina. Przebimiła nie rozgryzie. Otard zły, opowiedział
zajście Wolkmarowi. Wolkmar zamyślał się.

- Dowiemy się jeszcze - powiedział. - Jedno pewne, że chytry to
łotr, ale taki może być potrzebny, jeno trzeba się mieć przed nim na
baczności.

Umilkli, bo nadszedł Przebimił. Wolkmar ozwał się:

- Księciu Włodzisławowi się pokłonisz od biskupa. Będzie się o co
pytał, odpowiesz. O opiekę poproś nad Piotrawinem, by krewni Pietr-
ka nie szarpali. Nawrotem wstąpisz tam pieniądze od biskupiego wło-
darza odebrać. Zaś to pismo oddasz kapelanowi Włodzisława, Ottono-
wi. Spraw się dobrze i wracaj rychło, a nie minie cię nagroda.

Przebimił wziął pergamin, schował za pazuchę i rzekł:

Pokłonił się i wyszedł, dosiadł siwka i ruszył. Jeno wyjechał za
bramę, wyciągnął pergamin i przy ostatnich blaskach zachodu czytał
mozolnie. Przeczytawszy zaśmiał się i mruknął:

Na plewy chce mnie złapać. Juści, przydałyby mi się i dwie
grzywny, ale się o nie nie upomnę. Przyjdzie czas, to mi zapłaci za
wszystko razem.

Pognał siwka i rad z siebie, ruszył.

Gdy jeno Przebimił wyszedł, Wolkmar rzekł do Otarda:

- Jeśli słusznie go podejrzewamy, musi się złapać. Chciwy jest
i gdy mu Otto pieniędzy nie da, jako w piśmie stoi, będzie się upomi-
nał. A nie da mu, bo nie ma żadnych moich pieniędzy. Nie głupim
u niego ostawiać, by się domyślił skąd są.

Otard patrzył na Wolkmara, jakby i on domyślał się czegoś. Wolk-
mar połapał się zaraz i rzekł ze złością:


PRZYSŁUGA ZA PRZYSŁUGĘ

C

iepła noc rozpostarła się nad płaskim krajem. Ciemność otula-
ła okolicę, choć na niebo wyroiły się gwiazdy: migotliwe ich
odbicia iskrzyły się w stawkach i bagienkach, wśród których
ledwo widoczna w mroku droga wiła się ku Wiśle. Leniwy wąż Bzury
pełznął bezgłośnie, coraz to skrętem o gościniec się ocierając.

W ciszy tej daleko niosły się odgłosy kopyt końskich i słowa roz-
mowy. Zbliżały się do olszowego zagajnika leżącego między drogą
a rzeką. Stukot kopyt ustał, a w ciemności zabrzmiał głos:

i tak jazgotu narobią i ludzi mu pewno nie brak, a Nawój surowo
przykazywał, by nie ubić nikogo. Naskoczyć musim z nagła, dziewkę
porwać i pomykać, co pary w koniach, bo droga przed nami daleka,
a Gosław ścigał nas będzie, ani chybi, i pomoc od Fulki z Wyszogrodu
rychło może dostać.

- Zjeść i przespać też by się zdało - odezwał się trzeci głos.

Zaczęli gadać jeden przez drugiego, lecz pierwszy, który widocznie
dowodził wyprawą, nakazał ostro:

- Stulcie pyski, bo o milę was słychać. Niech Zema i Jędrzej podej-
dą pod gródek opatrzeć. Uda się im złowić kogo, tym lepiej. My tu
zaczekamy.

Z cienia na jaśniejszy pas drogi wysunęły się dwie postacie. Idąc,
gadali półgłosem:

Jakoż ma wschodzie niebo poróżowiało jakby łuną, a za chwilę
miedziany krążek księżyca wysunął się na widnokrąg. Przyspieszyli
kroku, by dotrzeć pod gródek, zanim księżyc rozświeci się srebrem,
zdradzając ruch każdy. Wkrótce zaczerniła przed nimi ciemniejsza od
nocy masa zabudowań leżących na obłym wzniesieniu nad rzeką.
Skręcili ku niemu z drogi i przystanęli.

Podsunęli się bliżej. Księżyc bladł z każdą chwilą i widoczne już
były wyraźnie zarysy budynków, zębaty szczyt częstokołu i zakręt
wodnej płaszczyzny dochodzącej łukiem niemal do drogi.

- Z tej strony nie dostąpi, trzeba podejść dalej - rzekł Jędrzej.

Szli teraz chyłkiem od krza do krza. Po kilkudziesięciu krokach do-
tarli do zjazdu z gościńca ku gródkowi. Opodal zaświeciła znowu
przed nimi wodna płaszczyzna.

Wytężyli słuch. W głuszy nocnej wyraźny, choć cichy, doleciał ich
jakiś ruch na dziedzińcu, stąpanie koni i lekki skrzyp, jakby ktoś
ostrożnie i przydługo otwierał furtkę w bramie.

Szybko naradzili się szeptem:

- Ktoś wyjeżdża. Schwytamy?

- Jeno chybić nam nic Iza, bo wrzasku narobi. A konno jest, ujść może.
Stań na drodze, jednego człeka się nie ulęknie. Nim się spostrze-
że, ja z tyłu naskoczę, pysk zatkam i z konia ściągnę.

Nie było już czasu. W księżycowym świetle widać było wyraźnie
pojedynczego jeźdźca. Zbrojny był, bo iskry skakały po żelazie. Zema
stanął na skraju drogi i stał nieruchomo, by jak najdłużej zostać nie-
zauważonym. Jezdny zbliżył się już tak, że musiał dostrzec Zemę.


Ściągnął konia, jakby się zawahał, lecz zaraz ruszył dalej. Zema wy-
stąpił na środek drogi. Serce mu biło z podniecenia.

- Czego? - zapytał jezdny.

W głosie jego wyczuć można było gniew i niepewność.

- Coś ważnego mam rzec wam - odparł Zema, chwytając za wodze
rumaka.

Jeździec zdarł konia i dźgnął ostrogą, aż Zemę poderwało, lecz
w tej chwili Jędrzej jak kot doskoczył z tyłu i jeźdźca wpół ułapiwszy,
wraz z nim zwalił się na ziemię. Migiem przekocił się na wierzch
i usiadł mu na twarzy, zaś Zema za nogi go ułapił.

Dyszeli przez chwilę. Pojmany leżał jak martwy, spłoszony koń po-
gnał przed siebie. Jędrzej ujął brańca pod gardło, by zdusić głos w ra-
zie potrzeby. Spojrzał w twarz leżącego i niemal krzyknął:

Kopnął leżącego, mówiąc:

- Powróz cię nie minie, ale chcesz go doczekać, ni pyska nie
otwórz. Wstawaj, pójdziem!

Szli szybko ku swoim, dzierżąc brańca za ręce. Szedł, nie stawiając
oporu. Po chwili zapytał zduszonym głosem:

- Dokąd mnie wiedziecie?

- Do najbliższego drzewa. Jeno wyspowiadamy cię przedtem.
Umilkli. Za chwilę zaczerniał przed nimi zagajnik. Z cienia ozwał

się głos:

Na drogę wysypali się schowani, lecz Borzywój odpędził ich; przyj-
rzał się pojmanemu.

Głos drżał mu tak, że Odolan zaśmiał się i rzekł:

- Nie zmieniłeś się nic i po staremu tchórzem podszyty. A dostęp
do gródka najbliższy kędy?

Jeno od drogi. Indziej bagno i woda. Tu Zema trącił Borzywoja,
mruknąwszy:

Borzywój aż krok odstąpił ze zdziwienia.

- Tedy niech pilnują tutaj Klimunta, a my jedziem jak w gości.
Podeszli do pozostałych i poleciwszy siadać na koń Jędrzejowi

i Odolanowi, a Klimunta związać i pilnować, póki nie wrócą, sami
dosiedli rumaków. Pozostali zaczęli wypytywać, lecz Borzywój odparł:

- Nie czas teraz gadać. Dowiecie się.

Ruszył cwałem, a trzej bracia za nim i po chwili dobijali się do wrót
jak do własnego domu.

Rozjazgotały się psy i wraz głos zapytał od bramy:


- W nocy do gródka nie puścim. O dwa stajania osada, tam dadzą,
co należy.

Naradzali się szeptem; Borzywój zawołał:

- Panu rzeknij, że wieści mamy od Nawoja.

~ Kręcisz - rzekł strażnik nieufnie. - Od bramy odstąpcie, bo ludzi
zwołam.

-A zwołaj! Jeno się pana wpierw zapytaj, czy chce, by wszyscy
wiedzieli jacy goście w nocy przyjeżdżają do niego.

Przez chwilę panowało milczenie, jakby strażnik się wahał. Potem
rzekł niepewnie:

- Za kilka pacierzy przyjdzie tu strażą, to poślę po pana. Tymcza-
sem odstąp, bo bełt puszczę.

Odeszli na pół stajania.

Jakoż słychać było skrzyp wrzeciądzy. Borzywój postanowił:

- Zema i Odolan, zostaniecie tu. By mi nikt z grodu nic wyszedł. Ty
pójdź! - skinął na Jędrzeja.

Wjechali w otwartą bramę i zeskoczyli z koni. W stojącym przy
wejściu mężu poznali Gosława. Przyjrzał się im i zapytał:

- Jastrzębce? Tamci dwaj gdzie?

Prowadził ich za sobą do dworca; szli w milczeniu. Jędrzejowi ser-
ce po trosze podchodziło do gardła, ale Borzywój szedł pewnym kro-
kiem, jakby do krewniaka w gości. Weszli do małej bokówki, z której
przeświecało światło. Gospodarz ręką wskazał na ławę i krótko rzekł:

Mówił poważnie, lecz czuć było, że kpi. Gosławowi krew uderzyła
do głowy, lecz zrozumiał, że przyjechali po dziewkę. Mniemał jed-
nak, że to Nawój dopełnił warunku; powiedział tedy:

- Czub1 wydam, jak przedaną krowę, jeno nie prędzej, aż syny wró-
cą. Książę zezwolił?

Borzywój pominął pytanie i rzucił lekko:
I na krowę litkup wypić trzeba. Jeno prawiście, że za wcześnie, bo
potarżyc się przyjechalim. Kupić ją chcemy za jednego lisa. Wiele
niewart, ale widzę, że i sami niewysoko swoją krew cenicie.

Gosławowi żyły wybiegły na czoło:

- Coś rzekł?!

Ochrypły szept ledwo wyszedł ze zduszonego wściekłością gardła.
Borzywój obojętnie bawił się głownią miecza. Jędrzej ledwo usie-
dzieć mógł z podniecenia, lecz Borzywój rzekł spokojnie:

- Iście dziwne tarżenie, gdy każdy swą kupię gani. Dlatego myślę,
łacno dojdzicm do zgody. Dacie dziewkę, co jej nie cenicie, za syna,
co niewart nic.

Gosław zrozumiał. Jak stał, skoczył ku drzwiom, lecz Jędrzej szyb-
szy był. Obalił starego, klęknął mu na piersiach i spojrzał pytająco na
brata. Ten jednak powiedział:

Wściekłość rozsadzała piersi Gosława, lecz pewność siebie Borzy-
wój a świadczyła, że opór byłby daremny. Opanował się:

- Dziewkę wydam, gdy oddacie mi syna. A między nami wróżda do
pośledniej kropli krwie.

Borzywój poważnie skinął głową:


- Wróżda -jak wasza wola, a dziewkę wydacie -jak nasza, bo nie
wy mnie, aleja was dzierżę w garści.

- Nie dam się wam drugi raz podstępem wziąć, przeniewiercom.
Borzywój dźwignął się groźnie:

-Przeniewiercom?! Komuśmy to wiarę złamali? Wam? Złapalim
Klimunta, jako psa wściekłego, bo prawa ognia ni wody nie ma. Wy
to przeniewiercą jesteście, boście wywołańca pod dach swój przyjęli.
A z czym przyjechał, dowiemy się. Klimunt miękki jest, jenom mu
pogroził, wraz zaczął śpiewać. A wonczas nie wiem, czy się was wła-
sny ród nie wyprze, by od siebie zgubę odsunąć.

Gosław pobladł jak czechło. Przez chwilę starał się zapanować nad
sobą. Rzekł rwącym się głosem:

Na skinienie Borzywój a Jędrzej odstąpił od drzwi i wyszedł za Go-
sławem. Po chwili wrócili. Za nimi jak cień wsunęła się Bietka.

Borzywój i bracia nie przejmowali się sprawą Domana. Niezbyt go
lubili. Zresztą jeden to dziewkę weźmie, a potem jej krzywdę chce
wynagrodzić? Zwykła rzecz. Ale gdy Borzywój spojrzał na dziew-
czynę, poruszyło mu się coś w wojackim sercu.

Stała, jakby się chciała pod ziemię schować. Na wynędzniałe, zapa-
dłe policzki wystąpił jaskrawy rumieniec. Ciemne, obcięte włosy roz-
sypane dokoła twarzy, jeszcze ją mniejszą czyniły. Drżała wyraźnie.
Gosław rzekł:

- Tu macie dziewkę. Oddaję ją dla Domana, czy dla was na ucie-
chę, zajedno mi. Osławę mi przyniosła, niech ją bierze z sobą, wraz
z ojcowym przekleństwem miast wiana. A ninie oddajcie Klimunta.

Dziewczyna skurczyła się, twarz ukryła w dłoniach i suche łkanie
wstrząsnęło nią, jakby już łez nie miała. Borzywój podszedł do Bictki
i głowę podniósł jej w górę, mówiąc:

- Nie miłowanie hańba, jeno żeś córą takowego rodzica. Ale ninie
będziesz Domanową niewiastą, a Doman czestny człek. Krzep się, bo
kres twej niedoli.

Zwrócił się do Jędrzeja:

- Sprowadź tu resztę wraz z Klimuntem. Na powrozie go przywieść
jak psa. Wręczymy go godnemu rodziciclowi, by wiedział, że słowo
dzierżymy.

A zwracając się do Gosława, drżącego w bezsilnej wściekłości, do-
dał drwiąco:

- Byście zaś wiedzieli, że dziewkę wyżej cenimy niż waszego syna,
przyrzekam wam, że jeno złowimy drugiego, skórę jego wam odeśle-
my na dokładkę. A wy do przekleństwa dołożycie parę koni z wozem
i niewiastę, by dziewka zwieńczona z Domanem nie musiała sama
z wojakami jechać. Wstydno dla niej. Ani słowa! - warknął, widząc,
że Gosław zbiera się do sprzeciwu. Bym nie zapomniał, żem to
jeszcze pod waszym dachem.

Niewiele czasu upłynęło, a po drodze zalanej księżycowym bla-
skiem poruszał się orszak Borzywoja. Szło za nim szczekanie psów
i przekleństwa Gosława. Borzywój jednak nie zważał na nie. Wysunął
się, zamyślony, na czoło. Jędrzej docwałował do niego zadowolony.


U SZCZYTU

Z

miłością do syna krył się Bolesław jak z wstydliwą słabością.
Wiedziała jednak o niej Wyszesława i czasem serce jej biło
nieśmiałą nadzieją, że dziecko z powrotem połączyć ich zdoła.
Na razie jednak nic tego nie zapowiadało. Książę nie znosił niczyjej
obecności podczas zabaw swych z synem, i księżna pomiarkowawszy
to, wymykała się chyłkiem, gdy Bolesław do niewieścich komnat za-
chodził. Kiedy żaliła się na to ze łzami przed świekrą, Dobrogniewa
odparła surowo:

- Przódzi płakałaś, że syna nie miłuje, potem, że was zechce rozłą-
czyć. A ninie już ci nie dość i tego, że was nie rozłączył i że go miłuje.

Wyszesława wspomniała na swoje ślubowanie i pokornie ucałowała
rękę Dobrognicwy.

- Słusznie mnie ganicie, pani matko. Człek zawdy chciałby więcej
niż ma.

Ułagodzona Dobrogniewa pogładziła synową po jasnych włosach.

- Nie trać serca, niewiastko. Może was syn jeszcze połączy.
Wyszesława odwróciła twarz, by łzy ukryć. Po chwili odrzekła cicho:

Przystąpiła do otwartego okna wychodzącego na południowy stok
wzgórza i patrzyła na widnego z dala Bolesława, który mówił coś do
stojącego przed nim chłopaczka. Wyszesława stanęła obok. Patrzyła
również i oczy jej się szkliły. Mimo woli wyrwał się jej szept:

- Ptakiem by ku nim polecieć, a nie Iza mi.

I rozpłakała się niespodzianie, a Dobrogniewa miast łajać przytuliła
synową. I jej szkliły się oczy.

Mały Mieszko stał przed ojcem i patrzył na niego swymi poważny-
mi ciemnofiołkowymi oczyma, o długich rzęsach. W rączkach trzy-
mał pełno stokroci i innych kwiatów wiosennych. Wyciągnął je ku
ojcu i poprosił:

Istotnie ubrany był w łosiowy kubrak powygniatany od zbroi, bez
żadnych ozdób ni broni. Chłopczyk jednak odparł poważnie:

- Oczki ci się świecą i włoski.

Wgramolił się na ojcowe kolana i gładzić zaczął rączką jasne kę-
dziory. Dziwnym wzruszeniem przejęła Bolesława dziecięca piesz-
czota. Przygarnął jędrne i ciepłe ciałko chłopięce czując, jak się
w nim samym coś rozluźnia i mięknie. By się opanować, wstał
i biorąc synka za rękę, rzekł:

- Pójdź! Będzicm kamieniami praskać do wody.

Stojące u okna niewiasty widziały, jak się wiedli za ręce ku Wiśle,
aż zniknęli za pochyłością. Stały jeszcze, gdy za księciem po zboczu
szybko schodził Nawój.

- Coś ważnego stać się musiało - rzekła niespokojnie Wyszesława
kiedy się Nawój przeszkadzać waży księciu.

- Nawój księcia się nie lęka. Ale zda się, przyjechał ktoś, bo gwar
słychać z podwórców.

Nasłuchiwały pilnie przez chwilę.

oznajmił:


Wyszesława zmieszała się i wyszła niepostrzeżenie. Wiadomo było,
że rodzic jej wraz z Wszewołodem czerńihowskim wygnali z Kijowa
Izasława, który, własnych ludzi niepewny, uciekł, w zachodnich gro-
dach usiłując się utrzymać. Ale snadź i tam ciepło mu się uczyniło,
skoro ważył się przybyć do Bolesława, nietającego się ze swą niechę-
cią do wiarołomnego hołdownika. Widno Izasław przez macierz od
księcia wymóc coś zamierza, dlatego, jeno z konia zsiadł, z księżną
starą obaczyć się pragnie. Wyszesława sercem stała za ojcem, a nie
wiedziała jak Dobrogniewa przyjmie bratanka, tedy wolała wyjść.
Stanęła w bramie na zewnętrzny dziedziniec, z dala patrząc na orszak
Izasławowy, ludzi, konie i wozy ładowne. Co żyło na grodzie, leciało
gapić się na przyjezdnych. Księżna dostrzegła Domana i skinęła na
niego. Gdy podszedł, zapytała:

Istotnie Nawój nadchodził szybkim krokiem. Na widok księżny
i Domana zatrzymał się i skłonił. Małe jego, zazwyczaj drwiące oczy,
spoglądały na Wyszesławę z jakąś smutną życzliwością:

Dobrogniewa oczekiwała bratanka w swej komnacie. Chłopięciem
był, gdy z kraju wyjeżdżała, nigdy nie byli z sobą zżyci. Ninie był jej
obcy niemal, a jednak rosnąca z wiekiem tęsknota za krajem dzieciń-
stwa, mieszała się z życzliwością dla każdego, kto ojczyznę jej przy-
pominał, a ciągłe walki bratobójcze przepajały ją troską i bólem.
Pomóc chciałaby i krewniakom, i uciśnionej ojczyźnie, jeno z przy-
krością myślała, jak niewiele może. Bolesław ma swoje zamiary,

a wpłynąć na niego niełatwo. Zapewne on lepiej te sprawy pojmuje.
Może dla Rusi byłoby korzystniej, by ktoś silną dłonią powściągnął
wiecznie zwaśnionych książąt, którzy wzajem na siebie naprowadzają
wrogów zewnętrznych, kraj jeno niszcząc. Mimo to postanowiła po-
móc Izasławowi. Toteż gdy nadszedł, kłaniając się w pas i wdzięcząc,
rzekła do niego poważnie:

Dobrogniewa westchnęła, mówiąc:

Izasław oczy ręką trzeć zaczął, by wzruszyć Dobrogniewę i patrzył
przez palce, czy skutek osiągnął.

- Myślę, że to wam wyjednać zdołam i syn mój nie da się tułać
krewniakowi.

Izasław począł dziękować, przesadzając w wyrazach wdzięczności,
lecz Dobrogniewa rzekła z westchnieniem:

- Jeszcze nie dziękujcie. Trudno wiedzieć, co Bolesław zamyśla.
A prędkie bywają jego postanowienia.

Prędsze było nawet niż się obawiała. W tej chwili zapukano do
drzwi i wszedł Nawój. Na jego widok Izasław skrzywił się niechętnie,
lecz pomny wagi, jaką ma głos Nawoja u księcia, witać go zaczął
z nieszczerym wylaniem jak równego sobie. Nawój jednak choć ni-
sko, zimno się skłonił, mówiąc:


- Pan mój czeka na was w świetlicy.

Izasław idąc do księcia daremnie próbował nawiązać rozmowę
z Nawojem. Niepokoił się, lecz gdy wszedł do komnaty witać jął Bo-
lesława z udaną radością. Bolesław jednak, nie wstając nawet i nie
prosząc siadać, zapytał z ostrą drwiną:

- Przywieźliście zaległą daninę? W samą porę, bo właśnie wolniej-
szy jestem i byłbym sam pojechał upomnieć się o nią.

Izasław pobladł, lecz by zyskać na czasie, mówił:

- Pamiętam ja o tym, ale jakoże mi płacić było, kiedy wciąż jeno na
wojnę musiałem łożyć. A ninie, choć ubogi jestem, zadatek dam ja-
kowyś, a resztę uiszczą wiernie, gdy jeno odzyskam swoje, ku czemu
myślę, nic odmówicie mi pomocy. Ale czas o tym mówić, bo wpierw
o gościną prosić was chciałem.

Gniew wystąpił na oblicze Bolesława. Powstał i głosem tnącym jak
miecz odparł:

Plewa dla mnie wasze słowo. Z każdym przeciw każdemu knować
myślicie, nie strzymacie nikomu niczego. Nie chcieliście to Teodoze-
go moimi się pozbyć rękoma, a gdym odszedł, z nim knuliście, jak
udaremnić przyłączenie ruskiego Kościoła do Rzymu, coście mi pod
czcią przyrzekli!

Izasław poznał, że przegrał, lecz ratować chciał, co się da jeszcze.
Drżącym głosem rzekł:

- Nie wstyd wam gnębić starszego krewniaka, którego los przygiął?
Bezbronnego, co wam zaufał, obedrzeć? Pójdę, gdzie oczy poniosą,
skoro odmawiacie mi przytułku, ale powściągnijcie chciwość swoją,
bo Bóg was ukarze za moją krzywdę.

-Precz, płazie! - krzyknął Bolesław, a zwracając się do Nawoja,
rozkazał:

- Odliczyć tysiąc pięćset funtów złota i w dwójnasób tyle srebra
z Izasławowych wozów, bo należy mi się tyle. Nie starczy, to szaty
i broń pobrać, a braknie i tego, to ludzi przedać. Stawi kto opór - ubić!

Nie spojrzał na nikogo i wyszedł szybkim krokiem. Za nim Izasław,
twarz zasłaniając; tym razem płakał naprawdę.

Płakała też Dobrogniewa, gdy wieczorem po wyjeździe Izasława
udała się do syna. Żal jej było krewniaka, że tułać się musi, życia na-
wet niepewny. Doszły ją słuchy, bo szeptano po całym dworze, że
mimo iż Bolesław swoje odebrał, Izasław skarby wiózł nieprzeliczo-
ne. Nuż się ktoś na nie złakomi, bo wydawać się mogło nawet, iż
książę, choć srodze zazwyczaj zbójką tąpił, gniewny na Izasława, nie
bardzo by sią może mścił za niego.

Bolesław wrócił właśnie z rady, na której postanowiono zająć grody
Izasławowe, Wołyń i Chełm oraz pomoc dać węgierskim królewi-
czom, mającą wyruszyć z Halicza, gdzie siedział ulubieniec księcia,
Władysław. Książa zbierał sią wcześniej na spoczynek, gdyż zwycza-
jem swym natychmiast chciał wszcząć przygotowania do zamierzo-
nych wypraw. Powitał też matką z hamowaną niecierpliwością,
domyślając sią celu odwiedzin. Jednak na widok jej łez, kornie uca-
łował jej race, mówiąc:


Ucałowała Bolesława i wyszła. Książę zaklaskał na szatnego, a roz-
dziewąjąc się, głęboko się nad czymś zadumał. Gdy szatny zbierał się
do wyjścia, książę kazał przywołać Nawoja.

Czekał, leżąc, z rękami podłożonymi pod głowę i patrzył w pułap.
Nie odwrócił oczu, gdy wszedł Nawój.

- Pojedziesz w posły do Świętosława. Zbieraj się zaraz.
Nawój nie dał poznać po sobie, że go ten rozkaz zaskoczył.
Zapytał spokojnie:

- Przymierze czynić?

- Rzekniesz mu, że ostawię go w Kijowie, jeśli dań zapłaci i pomoc

da, gdy zawołam.

- Łacniej by go było przydusić, gdyby tu siedział Izasław.

Bolesław z gniewu aż usiadł na łożu, ale roześmiał się z przymusem:

Okrył się skórą na znak, że rozmowa skończona. Nawój wyszedł ci-
cho. Książę jednak długo jeszcze leżał bezsennie i postanawiał sobie,
że na przyszłość nie da się ponosić sercu. Gniew ogarnął go na same-
go siebie; ilekroć idzie za porywem, niekorzyść jeno odnosi. Zazdro-
ścił Nawojowi, że wszystko na zimno potrafi obliczać, a zarazem
powstawała niechęć przeciw niemu, iż kłuje go tym w oczy zuchwale,
a trudno mu odmówić słuszności.

Darmo czekała Krystyna zapowiedzianego przyjazdu księcia przed
wyprawą. Darmo czekał Mieszko, by ojciec przyszedł się z nim ba-
wić. Książę rzucił się w wir zajęć i przygotowań, pokończył je pioru-
nem i na wyprawę ciągnął, syna nie pożegnawszy. Mały Mieszko
z okna jeno widział świetnego jeźdźca na białym koniu, jak ruszał na
czele zbrojnego hufca. Wołał i ręką machał, ale książę nie obejrzał się
nawet. Dziecięcy głos utonął w gwarze. Chmurne oczy dziecka pa-
trzyły za ojcem, aż zniknął.

Izasław istotnie udał się o pomoc do cesarza, który przebywał
w Mainzu, z powodu zamieszek, jakie nieustannie wzniecali Sasi. Ce-
sarz przyjął kniazia łaskawie i straż nad nim powierzył margrafowi
Dedi z Miśni. Również łaskawie, a bardziej łapczywie przyjął znaczne
sumy, jakie ofiarował mu Izasław za pomoc, pieniędzy bowiem po-
trzebował gwałtownie. Natychmiast też wysłał trewirskiego probosz-
cza Burharda ze Stade, którego siostra Kunegunda z Weimaru
poślubiona była Świctosławowi - z żądaniem, by Swiętosław ustąpił
z Kijowa i uznał Izasławowe zwierzchnictwo. W zamian za to Izasław
przyrzekł pomoc w wyprawie, którą cesarz obwołał przeciw Bolesła-
wowi, by wreszcie zgnębić zuchwalca, jawnie odmawiającego posłu-
szeństwa.

Burhardowi nie więcej niż cesarzowi zależało na tym by dziewierz
jego z Kijowa ustąpił, wiedział natomiast, że cesarz potrzebuje pie-
niędzy. Wziął tedy od Świętosława wielkie skarby dla cesarza w za-


płacie za odmowę pomocy Izasławowi i rad z korzystnego załatwienia
sprawy, z początkiem sierpnia z powrotem stanął w Merseburgu,
gdzie cesarz wyznaczył zbór wojsk na wyprawę przeciw Polsce.

Cesarz był wielce zgryziony, bowiem wojna domowa w Niemczech
rozszalała się na dobre. W saskim powstaniu czuł cesarz złoto Bole-
sława, który je umiał zgarniać zewsząd, a sypał hojną ręką, gdy zaszła
potrzeba. W samym grodzie Wołyniu pobrał Bolesław dwa tysiące
funtów złota, zdobył Włodzimierz, Chełm, Łuck i inne miasta. Wsze-
wołod podszedł pod Wołyń, lecz cofnął się bez walki, a Bolesław
przerwawszy wojnę ruską, na Węgry rzucił się, gdzie Salomon ledwo
się już trzymał, pomocy cesarskiego dziewierza nie mogąc się docze-
kać. Bolesław dotarł aż pod Budę, a Salomon zmuszony schronić się
do Musur, posłów wysłał stamtąd z prośbą o pokój. Całe lato wlokły
się układy i wreszcie Bolesław za wielkie sumy zgodził się uznać Sa-
lomona królem, pod warunkiem, że trzecią część państwa ustąpi sy-
nom Beli.

Osłabiwszy w ten sposób cesarskiego sprzymierzeńca, a własnych
na Węgrzech zostawiwszy, Bolesław wrócił do kraju i w Przemyślu
spędził zimę, sprawom wewnętrznym czas poświęcając.

Rósł w siły i powagę. Coraz częściej oczy świata, a zwłaszcza Ko-
ścioła zwracały się na nieznaną, czy zapomnianą do niedawna Polskę.
Nie tylko księciu, ale i wielu innym zdało się, że już osiągnął on te
wyżyny, na które wzbił się Chrobry pod koniec swego pracowitego
i chwały pełnego żywota. A przecież książę liczył dopiero lat trzy-
dzieści i droga dalszych zwycięstw i przewag stała przed nim otwarta.

KAROL

BUNSCH

POWIEŚCI PIASTOWSKIE

DZIKOWY SKARB

OJCIEC I SYN

ROK TYSIĘCZNY

BRACIA

BEZKRÓLEWIE

ODNOWICIEL

IMIENNIK

I. ŚLADEM PRADZIADA
II. MIECZ I PASTORAŁ
PRZEKLEŃSTWO
ZDOBYCIE KO
ŁOBRZEGU
PSIE POLE
POWROTNA DROGA
WAWELSKIE WZG
ÓRZE
WYWO
ŁAŃ CY
PRZE
ŁOM

TRYLOGIA ANTYCZNA

OLIMPIAS

PARMENION

ALEKSANDER



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bunsch Karol Powieści piastowskie 07 IMIENNIK Śladem pradziada
Bunsch Karol Opowieści Piastowskie 12 Powrotna droga
Bunsch Karol Opowieści Piastowskie 10 Zdobycie Kołobrzegu
Bunsch Karol Opowieści Piastowskie 15 Przełom
Bunsch Karol Powiesci Piastowskie 05 Bezkrólewie
Bunsch Karol Powieści Piastowskie 10 ZDOBYCIE KOŁOBRZEGU
Bunsch Karol Powiesci Piastowskie 09 Przeklenstwo
Bunsch Karol Powiesci piastowskie 11 Psie Pole
Bunsch Karol Powieści Piastowskie 06 ODNOWICIEL
Bunsch Karol Powiesci Piastowskie 06 Odnowiciel
Bunsch Karol Powieści piastowskie 09 PRZEKLŃSTWO
Bunsch Karol Powieści piastowskie 14 WYWOŁAŃCY
Bunsch Karol Powiesci piastowskie 10 Zdobycie Kolobrzegu

więcej podobnych podstron