Bunsch Karol Powieści piastowskie 07 IMIENNIK Śladem pradziada

background image

Bunsch Karol

IMIENNIK

ŚLADEM PRADZIADA

POWIEŚCI PIASTOWSKIE

background image

Powieść z czasów Bolesława Śmiałego

Wydawnictwo Literackie

Kraków

1984

ŚLADEM PRADZIADA

background image

I. ODNOWICIEL

Pośród wielu trosk Odnowiciela polskiego królestwa nie najmniejszą był syn jego

pierworodny, ku czci wielkiego pradziada nazwany Bolesławem. W kole najbliższych
doradców dziwiono się tym obawom księcia, gdyż trudno było wyobrazić sobie świetniej
zapowiadającego się młodzieńca. Od dziecka podbijał wszystkie serca, a urok jego zdał się
jeszcze wzrastać z wiekiem. Wzrastały jednak i te cechy, które w końcu budziły niepokój i
sprawiały, że książę starał się być surowszym dla syna, wbrew sercu lgnącemu do chłopaka.
Ciężkie koleje Kazimierzowskiego dzieciństwa, lata klasztornych rozmyślań i twarda praca
nad odbudową dzieła wielkiego dziada, doznane zawody i zdrady — czyniły go wobec ludzi
i życia nieufnym, opanowanym i przewidującym.

Młodociany jego następca nie odziedziczył żadnej z tych krwawo zdobytych cech

ojcowych. Nie cenił ludzkiego przywiązania, bo go miał za wiele, lekceważył bogactwa,
które po szczęśliwych wojnach i dzięki mądrej gospodarce Kazimierzowej wracać zaczynały
do Polski. Nie znosił żadnej przygany, natomiast poczucie własnej wagi, cechujące
przodków jego dopiero po latach wysiłków i doświadczeń, płynąć się zdało już w żyłach
Bolka wraz z krwią Piastową zmieszaną z krwią rzymskich i greckich cesarzy, ruskich i
czeskich władców. Z nią widocznie odziedziczył dumę rządców ówczesnego świata;
zależność wszystkich od pana zdała mu się ustalonym jak słońce, księżyc i gwiazdy
porządkiem, którego nic zmienić nie zdoła.

Zmieniał się jednak i ten porządek, gdyż na jesiennym niebie ukazała się nieznana

gwiazda, wlokąc za sobą rózgę świetlistą. Nie tylko prosty lud, ale i wielmoże, a nawet
oświeceńsze duchowieństwo z trwogą patrzyło na ten niezwykły znak, który wielkie zmiany,
a nawet i gniew Boży zwiastuje. Wycie psów w bezwietrzne i dziwnie ciepłe jak na tę porę
roku noce płoszyło sen z ludzkich oczu.

Potwierdzenie przesądnej wiary niedługo dało czekać na siebie. Do Krakowa, gdzie

oczekiwano zapowiedzianego powrotu księcia z Poznania, dokąd pojechał odbudowywać
zburzone w czasie rozruchów i czeskiego napadu kościoły i grody, przybył goniec,
wzywając Bolesława, by zaraz pospieszał do ojca, który zasłabł i widzieć pragnie syna.

Nie chciano wierzyć, by książę, który dopiero czterdzieści cztery lata liczył, miał już

background image

opuścić swe dzieło, właśnie teraz, gdy postronne zdarzenia otwierały państwu jaśniejsze
widnokręgi. Lecz i sama choroba dostateczną była zgryzoty przyczyną.

— Nie płacz, Mario, męstwa ci będzie potrzeba. I mnie serca nie odbieraj, bo i mnie żal

życia i strach, czy dobrze zdam sprawę z niego, choć za to, com przecierpiał, wiele może mi
być wybaczone.

Wychudła dłoń Kazimierza o długich palcach spoczęła pieszczotą na jasnej głowie

kobiecej, pochylonej do kolan męża siedzącego przy płonącym kominie. Książę okryty był
szubą futrzaną i drżał chwilami jakby z zimna, choć na jasnym, wyniosłym czole świeciły
drobne kropelki potu, a piękne jeszcze, męskie, łagodne oblicze płonęło ceglastym
rumieńcem. Znużone i bolesne oczy odwrócił od ognia i spojrzał na klęczącą niewiastę.

Podniosła zapłakaną twarz i patrzyli na siebie z miłością i żalem. Maria Dobrogniewa

schodziła już z południa swego wieku, ale piękna była jeszcze córa kijowskiego
Włodzimierza, od dwudziestu lat wierna Kazimierzowa towarzyszka w szczęściu i niedoli.
Szczęścia było mało, niedoli więcej, a teraz choroba męża burzyła nadzieję lepszej
przyszłości.

Zrazu zdało się, że to nic groźnego. Pokładał się jeno i pokaszliwał. Przeraziła się

dopiero, gdy raz i drugi krew buchnęła mu z ust. Od kilku dni był jakby silniejszy i dźwigał
się nawet z łoża. Nadzieja zaczęła wracać, lecz dziś wezwał małżonkę, by jej oznajmić, że
zgon czuje niedaleki.

Wiedziała, że nie zwykł pieścić się lub litować nad sobą, lecz całą siłą uczucia odegnać

chciała napierającą na nią pewność, że koniec już nadziei szczęścia, że sama zostanie; gorzej
niż sama, bo z nieletnimi dziećmi, niezdolnymi jeszcze objąć spuścizny po ojcu ni czoła
stawić przyczajonym wrogom, którzy raz już po śmierci nieszczęsnego Mieszka pokazali, że
nie w smak im silne rządy Piastowiców.

Ta sama myśl gnębiła umierającego. Gdy Dobrogniewa głosem rwącym się od łez

pocieszać jęła męża, ozwał się szeptem, kładąc jej łagodnie dłoń na ustach:

— Nie czas już na próżne słowa. Posłuchaj mnie, Mario, bo wiele jeszcze mam ci do

powiedzenia, a sił i czasu mi braknie.

Zamilkła i przytuliła rękę do swej twarzy. Kazimierz po chwili milczenia przemówił:

— Nie walczyć mi z przeznaczeniem. Sami ostaniecie. Bolka ustanawiam następcą po

sobie. Nie chcę, by jak dziad mój jednoczyć musiał z powrotem rozbite państwo. Rad bym
go ujrzeć jeszcze, ale wola Boża! Może Bóg przedwczesnym zgonem karze dumę ojcowską,
iżem śmiał myśleć, że wielkiemu pradziadowi dorówna. Może i jego chce ustrzec przed
grzechem pychy. Gdyby, ostawszy w pełni sił panem uładzonego królestwa, zdołał
wyzyskać owoce mojej pracy i zamęt u sąsiadów, łacnie by mógł własnej to przypisać
zasłudze. Mnie nie dane będzie plonu zebrać, choć i klasztor, i stolec książęcy po równo

background image

uczyły mnie pokory. O niego się lękam.

Umilkł i łapał oddech z wysiłkiem. Dobrogniewa coś odrzec chciała, lecz rękę podniósł

i mówił dalej:

— Nie dojrzał jeszcze, by władzę udźwignąć ni przed jej pokusami się obronić. Ty ją za

niego dźwigać musisz, póki do lat nie dojdzie. Arcybiskup Aaron i wojewoda Michał
Awdaniec radą i czynem będą cię wspierać. Wypróbowani to i wierni druhowie, a powagę
mają w kraju zarówno wśród ludu, jak i wśród możnych.

Książę pochylił głowę i przez chwilę zdawał się zasypiać. Dobrogniewa cicho

dźwignęła się z kolan, lecz nie spał widocznie, czy też zbudziło go poruszenie:

— Zaczekaj! Wypocznę — szepnął. Siedział z przymkniętymi oczyma. Otworzył je i

kończył:

— Każ na jutro zwołać zebranie panów z rady i wielmożów, kto nadciągnął. Obawiam

się już czekać, by nie było za późno, a sam wolę swą chcę ogłosić. Lepiej byłoby, gdyby
Bolko mógł ją usłyszeć, ale sił ubywa mi szybko.

— Bolko lada dzień przybyć powinien — odparła Dobrogniewa stłumionym głosem.

II. W BOLESŁAWOWEJ DRUŻYNIE

Rachunek robiąc z życiem, Kazimierz nie zapomniał o długu, jaki był winien kmieciowi

Cieszkowi, który w bitwie z Mojsławem życie mu ocalił, a położył własne. Pozostał po
Cieszku syn jedynak, poczęty w noc przed wyprawą, z której ojciec nie miał wrócić.
Chowała go matka, sama półdziecko jeszcze, rozpieszczona przez męża, miękka i wrażliwa.
Doman, urodziwy i łagodny, lubiany był przez wszystkich, ale jeno dzięki żelaznemu
zdrowiu i żywości nie wyrósł na rozpieszczonego chuchraka. Rosły i silny nad wiek, pewnie
wdałby się w ojca, sławnego woja, gdyby nie miękkie serce, nie tylko nieżyczliwości
ludzkiej, ale nawet obojętności znieść nie zdolne. Doman, imieniem po dziadzie, był już
podrostkiem, ale żył i bawił się jak dziecko, nie myśląc o tym, by kiedyś ojcowy dworzec,
matkę i wszystko, co kochał i lubił, miał porzucić.

Książę, który czekał, by chłopak dojrzał, zamierzał wziąć go do siebie i los mu

zapewnić, widząc, że nie dożyje, następcy swemu spłatę długu postanowił zlecić. Pewnego
pogodnego wieczora Mszczuj Jastrzębiec z Jakuszowic zjawił się w zagrodzie nad Śreniawą,
by zabrać Domana.

background image

Mszczuj mówił, że na dworze czeka go szczęście, łaska monarsza, zaszczyty, bogactwa.

Książę pamiętał łaskawie, że ojciec Domana własną krew oddał za niego. Synowi chce za
nią odpłacić; za ojcową krew!

Doman znał ojca jeno z opowiadania. Zasobny był kmieć i silny mąż. Syn do niego ma

być podobny: rosły, śmigły, barczysty, z jasnymi jak słońce włosami i szarymi, dużymi
oczyma, które błękitniały w pogodne dni.

— Dobry był Cieszek jak dziecko, własnych wrogów nie miał, zabili go pańscy. A za to

syna czeka szczęście!

Niechby sobie czekało! Doman nie chce szczęścia. Tu mu nie zbywa na niczym, tam mu

na pewno brak będzie wszystkiego, do czego nawykł: rzeczki wśród łąk, lasu na wzgórzach,
domu i psa. A także tych, co go kochają: matki i domowników i... małej Bietki, z którą od
roku bawili się razem, jak często jeno mogli, i obiecywali sobie, że zawsze tak będzie.
Tymczasem rozkaz książęcy jak nożem uciął dotychczasowe życie. Od tej chwili zacząć się
ma szczęście. Domanowi dziwnie ściskało się serce na tę myśl. Ale wuj, który nad nim
sprawował opiekę, ani słyszeć nie chciał nawet o zwłoce. A Mszczuj pocieszał matkę, że
sam sześciu synów, jakich miał, oddał na służbę pańską: trzej starsi, Borzywój, Zbylut i
Dobrogost, już i na wojnę chodzili, trzech młodszych: Zemę, Odolaja i Jędrzeja, teraz
odwiózł do Krakowa, do młodego księcia. Od ilu to już pokoleń służą Piastom w złym i
dobrym losie i nie krzywdują sobie. Nie troszczą się o nic, nie muszą myśleć o niczym,
nawet o duszy zbawieniu. Piasty jak oćce myślą za cały naród i wiedzą, gdzie go wiodą. Na
siebie biorą ciężar odpowiedzialności, szafują cudzym życiem, ale i własnym. Pewnie
dlatego żyją coraz krócej. Mieszko siedemdziesiątki dociągnął, Wielki Bolko już
sześćdziesięciu nie doczekał, nieszczęsny Mieszko młodszy czterdzieści cztery jeno przeżył,
ninie zaś Odnowiciel, Boże uchowaj, też długiego wieku nie obiecuje. Praca bo też z gruzów
odbudować królestwo. Wkrótce przyjść może nowy pan, a z nim nowi ludzie. Czas zacząć
mu służyć. Męstwem pradziada przypomina, piękny jak archanioł Michał, którego
wizerunek znajduje się w kościele na Skałce, a szczodry jak dziurawy wór.

Przekonał Mszczuj nawet matczyne serce Czesławy, ale nie przekonał Domana. Jechał

po szczęście jak na ścięcie. Z szacunkiem odpowiadał na pytania z rzadka rzucane przez
Mszczuja, sam nie pytał o nic. Myślał o Bietce, że darmo czeka i płacze, i samemu płakać
mu się chciało.

Słońce zachodziło na wiatr, który porywał się chwilami, zgarniał pył z gościńca i pędząc

go wirującym słupem to w pola, to znów wzdłuż drogi, jadącym naprzeciw, porzucał
znienacka i słup niknął jak duch, co w ziemię się zapadł. Mówią, że i licho tym kształtem się
nosi i lepiej mu z drogi uskoczyć, zwłaszcza że oczy i gardło pyłem zasypie. Ale że pod
wieczór było i pospieszyć musieli, by przed zamknięciem bram w grodzie stanąć, tedy
Mszczuj nie zważał na nic. Zapyleni od stóp do głów docierali do grodu.

Słońce się obejrzało i nakryło drogę krwawym kobiercem blasku, a kamienne tyny

grodu zapłonęły z nagła purpurą. Okna na wyniosłym stołbie rozżarzyły się pożogą.

background image

— Gore na grodzie! — zakrzyknął Doman. Mszczuj zaśmiał się i odparł:

— Zgaśnie razem ze słońcem. To jeno szklane gomółki tak grają w świetle. Twarde jak

kamień, a słońce łacniej się przez nie przeciśnie niż przez wołowy pęcherz. Barwi się tęczą,
rzekłbyś, że kanakami komnata zasnuta. Niejedne cuda tam obaczysz, nie bój się!

Przebrnęli odnogę Rudawki, która sączyła się od Żabiego Kruka, podnóżem

niedostępnej skały, ku Wiśle. Wysoko nad nimi pięły się ku niebu, stojącemu w łunie, tyny
murowanego grodu. Przygniatały Domana.

Na dziedzińcu panował ruch. Kamieniarze i cieśle, którzy rozbierali szczątki spalonej w

czasie pogańskiego buntu i bezkrólewia katedry Chrobrego, poskładali kamienie w sterty.
Powstać miał z nich budujący się na miejscu dawnej absydy kościółek Św. Gereona.
Tymczasem rozsiadła się na nich gromadka przyszłych towarzyszy Domana, którzy poczet
młodego księcia tworzyć mieli.

Nie trapili się widocznie, gdyż między nimi wrzał gwar i prześmiechy. Na chwilę

umilkli, gdy orszak Mszczuja zatrzymał się przed bramą grodu, zaciekawieni nowym
przybyszem, lecz gdy Mszczuj wszedł do wnętrza, by księciu Bolesławowi przybycie
Domana oznajmić, gwar wszczął się na nowo.

Doman, onieśmielony, stanął na uboczu i patrzył, jak dwóch krępych wyrostków zajadle

wodziło się za łby. Inni podniecali ich okrzykami, od czasu do czasu wybuchając śmiechem,
gdy któryś z walczących zręczniej od drugiego ugodził lub gdy zwaliwszy się na ziemię
tarzali się po niej, wzajemnie okładając. Na Domana stojącego na uboczu nie zwracano
uwagi. Dopiero gdy walczący przytoczyli się prawie pod jego nogi, a spostrzegłszy go nagle
przerwali walkę i dysząc gapili się na przybysza, oczy wszystkich zwróciły się ku
Domanowi.

Stał jak pod pręgierzem, nie wiedząc, co począć z sobą, gdy z gromady ktoś zakrzyknął:

— A przywitajcie po naszemu przybłędę!

Oba wyrostki bez słowa rzucili się na Domana, który, zmieszany, starał się jeno

odeprzeć ciosy. Lecz gdy go ugodzili raz i drugi boleśnie, podniosło się w nim serce. Nim
się kto spostrzegł, napastnicy leżeli na ziemi, a Doman stał nad nimi z zaciśniętymi
pięściami.

Z kupy kamieni powstał młody wojak, z twarzy i z postawy podobny do zaczepnych

wyrostków. Zbliżył się do Domana i stanąwszy przed nim obejrzał go od stóp do głów. Oczy
miał zimne i złośliwe.

— Takiżeś osiłek?! — ozwał się chrypliwym głosem. — To może ze mną spróbujesz?

Nie czekając na odpowiedź, wyciął Domana pięścią w piersi, a potem, uchwyciwszy go

za rękę, okładać począł gdzie popadło.

Doman usiłował się wyrwać, daremnie się od razów zasłaniając. Wśród patrzących

background image

rozległy się znowu zmieszane okrzyki, a w zapadającym zmierzchu nikt nie zauważył, że z
bramy dworca wyszło dwóch ludzi. Dopiero gdy stanęli przed bijącymi się, spostrzeżono ich
i nagle umilkło wszystko. Cisza zwróciła uwagę napastnika, obejrzał się i odskoczywszy
stanął zmieszany w pokornej postawie.

Doman, przetarłszy oczy, spojrzał na młodzieńca, który stał przed nim. Na twarz jego

padały ostatnie blaski zorzy, odbijając się w wielkich, głębokich oczach. Nad nimi jak
skrzydła czarnego ptaka rozpinały się proste brwi pod mlecznobiałym czołem, okolone złotą
grzywką lśniących włosów, na których leżał rudawy poblask zachodu. Pod spojrzeniem tych
oczu Domanowi aż włos się zjeżył na głowie, gdy zaś nieznajomy uśmiechnął się patrząc na
Domana, serce się w nim rozpłynęło. Poczuł, że ze wszystkim, co jest w nim, należy do tego
młodzieńca. Zniknęły wspomnienia, cofnęła się gdzieś gorycz i przygnębienie, stał jak
oczarowany.

Czar przerwał głos Mszczuja:

— To jest Doman Cieszków, którego miłościwy pan szczególnej waszej łasce poleca.

— Podoba mi się — rzekł Bolesław jakby do siebie i zwrócił się do Domana:

— Pójdźmy na nieszpór.

Wszedł w czarną czeluść bramy kościółka Św. Michała, nie oglądając się. Doman szedł

za nim jak urzeczony.

Tak się zaczęło szczęście Domana.

III. NA DRODZE DO POZNANIA

Niebo zawlekło się jesiennymi, szarymi chmurami i gdy orszak Bolesławów wyruszył

do Poznania, drobny, jednostajny deszcz szemrał po więdnącym listowiu, czernił wilgocią
pnie drzew, barwił na rudo fale wzbierającej Wisły i rozmiękczał drogi. Z lasu ciągnęły stada
czarnego ptactwa, obsiadając blanki wież i wichrząc się chwilami z wielkim krakaniem nad
grodem.

Na czele jechał Bolesław z Mszczujem Jastrzębcem, zamyślony jakiś i osowiały.

Młodzież z orszaku, zrazu swawoląc zwyczajnie, milkła w miarę jak wilgoć i ziąb docierały

background image

do szpiku. Ten i ów płachtę na łeb zarzucił; milczący orszak człapał po deszczu i błoci?
doliną Rudawy, u stóp zalesionych zrudziałym już i sczerniałym borem wzgórz. Na końcu
orszaku samotnie wlókł się Doman.

Jeszcze żywo czuł ból oderwania od wszystkiego, do czego nawykł, a już kamieniem

zaciężyły mu krzywe spojrzenia przyszłych towarzyszy, w których odczuł niechęć do
przybłędy, lekceważenie dla kmiecego pochodzenia i zazdrość o łaskę młodego pana.

Dziś zresztą młody książę ani na niego nie spojrzał, ani nie zagadnął. Zadumany jechał

daleko na przedzie, jeno biała jego klacz odcinała się jasną plamą od szarzyzny
mroczniejącego już listopadowego dnia, jak myśl o Bolku od wszystkich innych ponurych
myśli Domana. Żeby nie on, do którego sercem przylgnął od pierwszego wejrzenia, Doman
zawróciłby chyłkiem i pognał do domu, który złocił mu się w pamięci blaskami ostatniego
pogodnego dnia jesieni, w jakich go był pożegnał.

Ziąb przejmował Domana. Wiatr ruszył z zachodu i zacinał deszczem w twarz. Doman

płachtę zaciągnął aż na oczy i zamknął je, by łatwiej zatrzymać pod powiekami
wspomnienia blasków słonecznych. Były tak jaskrawe, że aż oczy zapiekły go i łzy
potoczyły się po policzkach.

Do rzeczywistości przywołał go skrzekliwy śmiech. Ktoś ściągnął mu płachtę z głowy.

Doman otworzył oczy, zawstydzony, iż go na łzach przyłapano, i spojrzał na natręta.

Ujrzał twarz dziwaczną, młodą, ale pomarszczoną i wyblakłą, z długim złamanym

nosem, małymi, orzechowymi oczyma, które patrzyły na niego z jakąś życzliwą drwiną.
Zapadnięta trochę górna warga okryta była czarniawym puszkiem, a na wysuniętej,
spiczastej brodzie kiełkowało kilka rudawych kłaczków. Nieznajomy przemówił trochę
sepleniąc, gdyż brakło mu dwóch środkowych zębów:

— Mało wody z nieba idzie, że jeszcze ją z nosa puszczasz?

Doman był tak przygnębiony, że nic nie odrzekł, jeno głowę odwrócił, a nieznajomy

chłopak mówił dalej:

— Po matusi płaczesz, czy o to, że się tamci — wskazał głową na jadących przodem

towarzyszy — boczą na ciebie?

Gdy i teraz nie otrzymał odpowiedzi, zapytał:

— Dobrą masz macierz? — Nie było już drwiny w jego głosie i Doman skinął głową.

— To źle — rzucił nieznajomy poważnie.

Doman zdziwił się tak, że aż zakrzyknął:

— Źle?!

— Juści, że źle. Siedzieć z nią nie będziesz, a gdzie pojedziesz, będzie ci gorzej niż u

niej. A zaś mnie, gdzie pojadę, lepiej niż w domu — zaśmiał się jakoś nieszczerze.

background image

W strapionym sercu Domana odezwało się współczucie dla nieznajomego.

— Źle ci to było w domu?

— Niedobrze. Ojciec mój legł na Mazowszu razem z twoim, gdy dwa roki miałem. Coś

ci go pamiętam, jak przez mgłę. A macierz wydała się za kmiecia i dzieci mają drugie.
Obsiedli moją dziedzinę i pono poręczniej by im było, żebym sczezł, boby po mnie puściznę
wzięli. Co tam zresztą myśleli, nie wiada, bo nigdy nie uświadczysz, co w drugim siedzi.
Ojczym prał mnie od małego ile wlazło, a macierz ino na to patrzyła. Ochrony od niej nie
miałem. Prał mnie, aż mi nos złamał i zęby wybił — śmiesznie jak zając podniósł górną
wargę, pokazując wyrwę w szczęce — i zeźliło mnie. Poczekałem na niego, jak raz
wieczorem wracał do domu, i kamieniem wybiłem mu oko.

Wyraz zdumienia, który zjawił się na twarzy Domana, widno opowiadający wyjaśnił

sobie jako brak wiary w jego słowa, gdyż rzekł:

— Nie wierzysz? Nigdy nie kłamię, jak mi nic z tego nie przyjdzie. Kamieniami tak

praskam, że każdego wróbla ściągnę ci z drzewa, choćby najwyższego. I zawżdy przy sobie
kamienie noszę wybrane, bo nie każdy się nada. Chcesz, to popatrz!

Z sakwy pod opończą wydobył okrągły kamyk i obracał go w ręku patrząc, na czym by

wykazać celność swoich rzutów.

— Konia w ogon śmignę — rzekł i t niespodziewaną w jego długiej i wątłej postaci siłą

puścił kamyk, aż zawarczało.

Wlokący się przed nimi o pół strzelania z łuku koń, nagle boleśnie ugodzony, wierzgnął

z rozmachem, a siedzący na nim, skulony pod deszczem jeździec stoczył się przez koński
łeb i chlupnął w błoto. Zerwał się zaraz, klnąc, i spłoszonego rumaka uchwyciwszy za
wodze, usiłował uspokoić i dosiąść. Zanim mu się udało, chłopcy doczłapali do niego.

— Pewnie giez go ukąsił — rzucił winowajca pouczająco do poszkodowanego. — Nie

dziw, że się zbiesił, bo giez jesienią, w deszcz i pod noc, niepowszednia rzecz.

Poszkodowany nie rzekł nic, jeno spojrzał krzywo i trąciwszy konia dopędził orszak, a

Nawój mówił dalej, jakby nic nie zaszło.

— Ojczym długo chorzał, bo mu oko gniło. Tedy ja się rządzić zacząłem. Naprałem się

przyrodnich, żem za wszystko swoje odpłacił z nawiązką, aż się macierz postarała, że mnie
do Krakowa oddali na naukę przy kapitule, bo prawią, żem na woja niezdały, a na
duchownego w sam raz.

— A skądżeś się przy młodym księciu wziął w drużynie? — zapytał Doman

zaciekawiony.

— Książę Bolko lubił się przypatrywać, jak ciskam. Gdy mnie z kapituły wyświecili i

do dom wracać miałem, kazał pozostać przy sobie, to i jestem.

background image

— A za cóż cię wyświecili? — zapytał Doman coraz bardziej zaciekawiony nowym

znajomym, tak że zapomniał o deszczu i strapieniu.

— Scholastykowi Wolkmarowi, któremu do mszy sługiwałem, miast wina, octu

nalałem w kielich. Żebyś widział, jak na mnie spojrzał, kiedy wypił — tu chłopak zaśmiał
się swawolnie — toby cię omdliło ze strachu. Gębę ma zawdy paskudną, a jak się zeźli, to
zda się, że smocze ślepia przez niego patrzą.

Ale Domana aż dreszcz przeszedł na myśl o świętokradztwie. Przeżegnał się

nieznacznie, po czym, by coś rzec, zapytał:

— Przeczżeś mu to uczynił?

— Przychwalał mnie zawdy i do nauki poganiał, że to, prawi, głowę mam do

wszystkiego najlepszą; „arcybiskupem" — mówi — „krakowskim ostaniesz". A jeno wrócił
Stanisław ze Szczepanowa z obcych krajów, gdzieś aż z Paryża, gdzie jeździł na nauki —
wraz mnie na wodę puścił, a do niego się przyczepił. Widzę, że jego na godności kieruje. —
Chłopak zamilkł i zasępił się wyraźnie.

— Jakże? — spytał Doman zdziwiony. — Przecież biskupów miłościwy pan obsadza

za zgodą Ojca Świętego. Zresztą na biskupaś za młody, a w końcu cóż ci po tym?

Chłopak jeno ręką machnął.

— Co tam będę gadał z tobą! Mędrsi od ciebie, a nie wiedzą, jak to idzie. A co mi po

tym?! Juści nic, ino ojczyma i przyrodnich zgnębiłbym do cna. A tak co? Wielkim wojem nie
będę, bo bić się nie lubię. A zaś ci wszyscy — znowu głową pogardliwie wskazał na ledwo
już widoczny przed nimi w mroku orszak książęcy — same zabijaki są i za to ich książę
ceni. Dlatego z tobą będę trzymał, bo jako zmiarkowałem i tyś nieskory do bitki, to z nimi
nie wyjdziesz na swoje.

Domanowe serce poruszyło się nadzieją, że znajdzie towarzysza, choć dziwacznego i

niezrozumiałego. Zapytał nieśmiało:

— To będziesz druhem moim?

— Nie — odparł chłopak. — Jeno przeciw nim razem trzymać będziemy i nie stanę ci

na zdradzie. A jakby się odmieniło, to ci naprzód powiem, byś miał się na baczności.

Doman Westchnął, zawiedziony. Pomyślał jednak, że lepiej choć takiego mieć

towarzysza, i zapytał:

— A jakoże cię zowią i jakiegoś rodu?

— Z jednych jesteśmy stron. Ojciec mój pod stanicą Śreniawy razem z twoim wojował.

Zowią mnie Nawój Dzierżysławów, zaś patronem moim jest święty Marek Ewangelista.

background image

Resztki światłości dziennej rozmazywały się w zadżdżonym mroku. Mętniejące zarysy

stromych pagórków i skałek przeszły z prawej strony drogi na lewą, oddalały się ku Wiśle i
w zupełnej niemal już ciemności orszak wyjechał na otwartą płaszczyznę, na której krańcu
przez zasłonę deszczu migotały niepewnie jakieś światełka.

Nawój, jadący obok Domana w milczeniu, ozwał się znowu.

— Dojeżdżamy do Morawicy. Zdałoby się zanocować i zjeść co. Ale może przyjdzie

wlec się tak całą noc, nim książę stanąć każe na wypoczynek. Nielekka przy nim służba.

Doman, który przemókł już do skóry i przemarzł do kości na listopadowym wietrze i

deszczu, szczękając zębami zapytał ze zdziwieniem:

— Przecie i książę zziębnięty i głodny być musi. Czemu myślisz, że tu nie staniemy?

Nawój zaśmiał się:

— Zaraz poznać, żeś nie bywały. Morawica to Starżów jest gniazdo. Siedzą na nim i

patrzą ku Tyńcowi, skąd ich Piasty wygnali, i zapomnieć nie mogą, że Tyniec starszy od
Krakowa, a oni tu dawniej władali. A zaś książę im pamięta, że oćca jego opuścili w
potrzebie i wraz z babką wygnali. Dziś, gdy spokój przywrócony, ni oni nieradzi wojować z
księciem, ni on z nimi i nawet świadczą sobie wzajem. Ale młody książę inny już jest i nie
tai, że Starżów nie kocha. A myślisz, że ziąb czy głód zmusi go, by pod ich dach zajechał, to
też go nie znasz. Zresztą nikt go nie zna, krom mnie — dorzucił zarozumiale i ciągnął:

— Bywało, zaduma się nad czym, jako dziś, to zda się świata nie widzi koło siebie,

choćby pioruny biły. Prędzej kamień zgłodnieje i przemarznie niż on. Dlatego myślę, że
przyjdzie nam całą noc człapać po deszczu i błocie.

Zdawało się jednak, że Nawój się przechwalił. Dojeżdżali do morawickiego gródka,

gdyż światła wyraźnie już migotały, zdając się wznosić ku górze, w miarę jak się zbliżali.
Gródek leżał na wyniosłym wzgórzu, schodzącym ku południowi w wilgotne łąki rozgrzęzłe
od deszczu, od zachodu okrążony topielistą rzeczką, na północ zaś, gdzie skręcała ledwo
szarzejąca w mroku droga, ciemniejsze od jesiennego, zaciągniętego nieba, majaczyło
wyniosłe pasmo wzgórz, zarosłe czarnym borem.

W ciemnościach obwołały się straże i orszak jął się wspinać na oślizgłą pochyłość.

Książę jednak zamierzał nocować.

— Dociągnijmy do innych, bo bramy zamkną i sami ostaniem na deszczu — rzucił

Nawój i pognał konia, a za nim Doman.

Obszerny, pochyły dziedziniec zaroił się tymczasem od pachołków ze smolnymi

pochodniami, które sycząc dymiły na deszczu i wietrze, wydobywając przy tym z mroku
obszerne zabudowania, z przysadzistym i rozległym dworcem mieszkalnym od południowej
strony. Odbierano od przybyłych konie, a włodarz Wieściech, który zjawił się na powitanie,
polecił wprowadzić drużynę do gościnnych pomieszczeń w skrzydle dworzyszcza, sam zaś

background image

pokłonił się młodemu panu i Mszczujowi i prosił do świetlicy.

Bolesław odpowiedział na pokłon lekkim skinieniem głowy i rzucił:

— Doman, Żegota, Nawój i Radwan pójdą ze mną.

Wezwani skierowali się za księciem, który nie oglądając się wszedł do świetlicy, rzucił

przemokniętą kiereję i usiadłszy przy stole zadumał się. Pozostali stojąc czekali na wejście
gospodarza, Bogufała Sieciechowica, głowy rodu Toporów. Nawój szepnął do Domana:

— Książę ukłuć chce Topora. Toporczycy nie lubią Żegoty, choć swojak, zaś Radwan i

ty kmiecy synowie, a tych oni za nic mają. Mnie zaś pewnie wziął, by Strzemieńczyków
pozłościć, co się przy nim jako psy wieszają.

Urwał, gdyż w tej chwili wszedł wojewoda wraz z synem Sieciechem, młodzieńcem

podobnym z twarzy i postawy do rodzica. Pokłonili się Bolesławowi w pas, lecz duma i
pewność siebie przezierała z każdego ich ruchu i słowa, choć stary sprawiać się począł, że
czekać dał na siebie, bo niezdrowym się czując wcześniej spać się pokładł.

Chłop był jednak jak tur, a na jego męskiej, surowej twarzy nie było widać żadnych

oznak słabości.

Oczy patrzyły hardo i przenikliwie, gdy powiódł nimi po pozostałych, nawet skinieniem

głowy na pokłony nie odpowiadając.

Nawój widno omylił się znowu, gdyż Bolesław powstał i ujmująco odpowiedział na

powitania. Sztywni Starżowie jakoś odmiękli, choć widno starali się zachować
powściągliwość, gdy książę z niespodziewanym ożywieniem wszczął rozmowę. Doman w
upojeniu śledził każdy błysk jego oczu, każdy ruch i słowo rozmowy. Dziwował się, jak
młody książę, niemal chłopię, bystrze wyznawał się we wszystkich sprawach. Mąciło się
Domanowi w głowie od tych obcych i niezrozumiałych wiadomości. Potem rozmarzyło go
ciepło bijące od buzującego na ogromnym kominie ognia Rozsiadł się wygodnie i sam nie
wiedział, kiedy zapadł w drzemkę. Ocknął się dopiero, gdy Nawój trącił go, szepcąc:

— Zbudź się! Jedziemy.

Domanowi niemal na płacz się zbierało. Nie tknął wieczerzy, która stała na stole,

dopiero rozgrzał się nieco i sen go morzył, a myśl o odejściu z ciepła i światła w pluchę i
wiatr niemal bólem go przejmowała.

— Coże się stało? — zapytał szeptem, gdy Bolesław żegnał się już ze Starżami, aż

chłodem wiało od niego, oni zaś kłaniali się widocznie hamując wzburzenie. Wyszli przez
sień na dziedziniec, a Nawój z ociągającym się Domanem na ostatku.

— Trzeba było nie spać, tobyś sam zobaczył. Opowiedzieć trudno — odparł Nawój. —

Zgadali się o chorobie księcia i Bolko zapytał, czy jadą do Poznania. Starża się zdrowiem
wykręcił, a Bolko rzekł jeno: „Będziecie go jeszcze żałowali" — niby nic, nawet nie spojrzał
na nich, a starego mało krew nie zalała; dobrze zrozumiał. I zaraz się książę żegnać począł, a

background image

oni nawet nie wstrzymywali. — Nawój zatarł ręce.

— A ty zaś z czego się cieszysz? — zapytał Doman, gdy drżąc czekali na podcieniu, aż

im konie przywiodą zaspani pachołkowie.

— Bo na moje wyszło: a tyś już pewnie myślał, że nie znam księcia. Nie lubi Starżów i

nie będą z nim mieli lekkiego życia. A my takoż nie.

Tymczasem już konie sprowadzono i za chwilę zgasły za nimi blaski pochodni, a orszak

powlókł się w rozwichrzoną i zadeszczoną ciemność listopadowej nocy, czarnym jak otchłań
wąwozem nad rzeczką.

IV. BRACIA

Włodzisław już jest i prosi, by mówić z wami było mu wolno.

Cień niechęci odbił się na wyniszczonej chorobą twarzy Kazimierza, lecz nim

odpowiedział, Dobrogniewa szepnęła prosząco:

— Nie odmawiajcie! I to dziecię nasze. Od małego zda mu się, że wszyscy go

krzywdzą, może dlatego, że dola tak mu poskąpiła, jak udarzyła pierworodnego.

Książę znużonym ruchem skinął głową przyzwalająco, a Dobrogniewa wyszła cicho. Po

jej wyjściu Kazimierz głowę oparł na ręku i zamyślił się głęboko.

Zgorączkowany umysł z jakimś niespokojnym pośpiechem przeskakiwał od wspomnień

do teraźniejszości i przyszłości, od rzeczy ważnych do drobiazgów, jakby w obawie, by
czegoś nie pominąć, o czymś nie zapomnieć. Wspominał żyjącą gdzieś daleko matkę swą,
Ryksę, której nie widział od czasu, gdy przed dwudziestu laty żegnała syna wracającego do
niewdzięcznej ojczyzny. Stara już musi być ta dumna pani, krewna Ottonów, która
dokonywa żywota jako mniszka w brauwillerskim klasztorze Św. Benedykta. Twarz jej już
zamazała się w pamięci Kazimierza, jeno pomni, jak żywe, oczy jej dumne i twarde. Dumne
i twarde były, gdy wdowę z pacholęciem wyganiano z dziedziny; dumne i twarde, gdy
żegnała jedynaka na zawsze, na niepewny los, wręczając mu zwróconą przez cesarza
Konrada dziadową koronę, którą sama wywiozła z kraju. Nigdy poświęcana obręcz nie
miała spocząć na jego głowie, by nie drażnić cesarza. Teraz, gdy zamęt w Niemczech po
śmierci Henryka Trzeciego pozwalał żywić nadzieje, że włoży ją na umęczone skronie,
odejść trzeba.

background image

Odpędza żałość, wraca myślą do tych, co zostają, do maleńkiej ulubienicy, Świętosławy,

do wyrastającego dopiero z pacholęcia najmłodszego Mieszka i zatrzymuje się przy dwóch
najstarszych — prawie rówieśnikach. Tutaj jest źródło jednej z największych trosk.

Nie miłują się bracia. Starszy od dziecka za nic miał młodszego. Nie dokuczał mu, nie

wadził się z nim, po prostu go nie widział. A młodszy? Małomówny i zamknięty w sobie,
chorowity i nabożny, nie zdał się groźnym być w przyszłości dla pierworodnego, zwłaszcza
gdy ten całą władzę obejmie. Ale często wątpliwości jakieś nachodziły Kazimierza, a teraz,
gdy umierać mu przychodzi, rozrastają się w trwogę, jakby w przeczucie jakieś niejasne, że
ten słabszy i nędzny będzie tkwił jak groźba przytajona. Książę wie, z czym Włodzisław
przyjść do niego zamierza, i wie, że odpowiedź jego jeno oliwy doleje do ponurego ognia,
który w synu płonie; raczej tli się, by wybuchnąć, gdy jeno oddech dostanie.

Smutne rozmyślania przerwało wejście Dobrogniewy z Włodzisławem. Podszedł do

ojca, nie patrząc mu w oczy, i całując go w rękę ugiął kolano. W postawie jego, chuderlawej
i przygarbionej, by) wyraz uniżonej pokory. Nieruchoma twarz o żółtawej cerze nic nie
mówiła, jeno oczy czarne z ciemnymi obwódkami, głęboko osadzone, błyskały jakimś
ogniem, gdy widział, że nikt na niego nie patrzy.

Kazimierz cofnął rękę, którą syn przytrzymywał, i jakby chcąc zapobiec prośbom,

mówić zaczął szybkim, trochę zdyszanym głosem:

— Późno już, synu, i znużony jestem. Jutro wolę swą wszem wobec ogłoszę. Nie

ostaniesz bez zaopatrzenia, spokojny bądź.

Włodzisław zbierał się coś powiedzieć, gdy kroki rozległy się w sieni mocne a lekkie.

Zapukano we drzwi, a nim książę wejść pozwolił, rozwarły się i stanął w nich Bolesław.
Jasne kędziory nawilgłe od deszczu, oblepiające mu kark, zbryzgane błotem czoło i
pociemniałe od wody skórznie wskazywały, że przyszedł, jak z konia zsiadł z podróży w
listopadową zawieruchę.

Oczy Kazimierza zabłysły na widok oczekiwanego. Schowane pod futrem ręce

wyciągnął ku przybyłemu, a gdy syn żywo przystąpił, objął go za głowę, całując. Żaden z
nich nie widział spojrzenia Włodzisława, który cofnął się w cień. Widziała je tylko
Dobrogniewa. Ujęła młodszego syna za rękę i cicho wyprowadziła z komnaty. Szedł nie
opierając się, zgarbiony, z opuszczonymi oczyma. Zda się, bez woli dał się prowadzić.
Krytym krużgankiem przeszli do niewieściego skrzydła budynków i weszli do komnaty
Dobrogniewy.

Na stole, zasłanym haftowanym obrusem, w srebrnym świeczniku o trzech ramionach

płonęły woskowe świece, których migotliwe blaski grały na bogatych sprzętach, tkaninach i
naczyniach. Księżna lubiła przepych, do którego nawykła w rodzicielskim domu, lubiła
uczty i pieśni. Niewiele ich miała przy boku męża, choć miłując ją — sam do klasztornej
skromności nawykły i wieczyście zajęty odbudową zniszczonego kraju — zezwalał na nie.

Osiemnaście lat walk i pracy Kazimierzowej zaledwie pozwoliło zasklepić się ranom.

background image

Wiele jeszcze pozostało do odrobienia, ale już świtała nadzieja spokojnej i lepszej
przyszłości, a osobistego szczęścia dla Dobrogniewy. Miast tego wdowi czepiec okoli jej
młodą jeszcze twarz, miast spokoju ciężar ma wziąć na siebie, na którego dźwiganiu mąż jej
przedwcześnie sterał swe siły. Rozżaliła się tak, że o obecności syna zapomniała.

Stał długo, w milczeniu patrząc na jej pochyloną głowę. Wreszcie zapytał:

— Po coście mnie tu przywiedli?

Spojrzała na niego załzawionymi oczyma, myślą daleka. Przez chwilę nie odpowiadała.

Gdy zdał się czekać odpowiedzi, rzekła niepewnie:

— Ociec znużony jest.

— Znużony?! Ale Bolka zatrzymał na rozmowie.

— Czekał na niego. — Zakryła oczy rękoma i dodała stłumionym głosem:

— Nie spodziewa się już ozdrowieć, a pewnikiem wiele jeszcze ma mu do

powiedzenia.

— Jemu ma, a mnie nie. Za wżdy tak było. Na łasce chce mnie zostawić, jako pradziad

Bezpryma — przytłumiony głos Włodzisława zazgrzytał.

— Co ty prawisz? — załamała ręce. Odczuła groźne przypomnienie. — Wszystkich

was jednakowo miłujemy, a on przecie najstarszy. Ociec na wypadek swego zgonu — Boże
uchowaj — mnie władzę chce przekazać, bo Bolko jeszcze za młody. Módlmy się raczej, by
Bóg się zmiłował nad nami.

— Ja się będę modlił, by się nade mną zmiłował, abym ostać nie musiał potyradłem

tego pyszałka, co mnie nawet widzieć nie raczy. Poszukam pomocy gdzie indziej, jeśli u was
jej nie najdę.

Dobrogniewa została sama, jeno z ciężkimi myślami. Pamiętała wypadki po śmierci

nieszczęsnego ojca Kazimierzowego i zrozumiała groźbę Włodzisława, zwanego
Hermanem.

Listopadowy wicher świstał w gałęziach bezlistnych drzew i wył w kominie, wpychając

do izby kłęby dymu, od którego Kazimierz krztusił się kaszlem i przysłaniał ręką
zaczerwienione z wysiłku oczy. Nie widział twarzy Bolesława, na którą okap rzucał cień, i
darmo rozeznać pragnął, czy słowa jego, którymi przelać chciał na następcę mądrość i
doświadczenie swego krótkiego a bolesnego żywota, docierają do świadomości syna.
Siedział nieporuszony i milczał.

— Słuchasz mnie, synu?

— Słucham, panie.

background image

— Nie mściłem się na tych, którzy wiarę złamali oćcu, ani na tych, co macierz moją

wraz ze mną wygnali. Czas miałem w klasztorze wiele przemyśleć i zrozumieć wiele. Siła
mi w tym był pomocny czcigodny Aaron, który obdarzył mnie przyjaźnią i w dziele
odbudowy, jakie mi Bóg przeprowadzić zlecił, służył mądrością swą, wyrzekając się dla
mnie duchowego spokoju życia w swoim klasztorze w Leodium...

...Rodzica mego Gnuśnym przezwano, choć i on żywot cały spędził w walce. Zapłacił

za przodków naszych zdobycze, których sąsiedzi przenieść nie mogli. Gdy nie stało
wielkiego dziada mojego, którego samo imię trzymało z dala oręż nieprzyjacielski od granic
kraju, rzucili się odbierać, kto żył...

...Miłował lud Wielkiego Bolesława, bo wojnę nosił poza granice, zwożąc wielkie

skarby do kraju i zapewniając spokój wewnętrzny, w którym rozkwitało wszystko. Nie
miłował rodzica mego, bo obronić nie wydolił, co oćce zdobyli. Wojny z napastnikami
niszczyły kraj, a za jego obronę krwią i mieniem lud płacić musiał...

...Nie miłował macierzy mojej, bo dumna była i nieprzystępna. Nie umiała, czy nie

chciała zrozumieć, że lud nasz w książętach swych swojaków jeszcze zwykł widzieć, do
których dostęp miał każdego czasu i od pokoleń dobra jeno doznawał, pod oćcowym, choć
surowym rządem. Obca była Ryksa i obcą pozostała, choć mądrością ponad płeć swą sprawy
po śmierci ojca mego zdołała uładzić. Zarzucano jej chciwość, bo zabiegała o powiększenie
zasobów, które na obronę kraju były potrzebne; a przecie wyrzekła się bogactw dobrowolnie
pędząc w ubóstwie dni swoje. Zarzucono jej chęć władzy, a przecie nie wróciła tu rządzić
pozostając w klasztornym posłuszeństwie...

...Nie mściłem się. Zły czyn sam karę w sobie nosi. Z tych, co wyganiając mnie z matką

myśleli, że przywrócą dawną władzę szczepowych książąt, mało kto żyw pozostał. Gdy
pękły więzy budowli przez naszych przodków wzniesionej, dach zawalił się na głowy tych,
co w niej mieszkali. Gdy prawowitych władców nie stało, lud nie myślał znosić ucisku
wielmożów nie otrzymując w zamian nawet ochrony przed zewnętrznym wrogiem.
Rozprzęgło się wszystko. Brzetysław byłby bez trudu oba kraje połączył pod swym
panowaniem, a ja bym spokojnie żywota dokończył w klasztorze. Ale nie dozwolił mu
cesarz. Czesi złupili bezbronny kraj, obrabowali i spalili resztę Pańskich przybytków, jakie
oszczędziła powrotna fala pogaństwa.

...Gdym wrócił na czele kilku duchownych i stu niemieckich rycerzy, których mi

Henryk użyczył, by Brzetysławowe zamiary udaremnić, ci, co mnie ongiś wygnali, sami
służyć szli, choćby za gołe życie, a lud witał jak zbawcę, bo już wiedział, że lepszy
najgorszy pan niż najkrótszy bezład. — Kazimierz gorzko się uśmiechnął i mówił dalej:

— Jak umiałem, starałem się nie być najgorszym. Choć głowy gdzie skłonić nie było,

choć nieraz znużenie doradzało rzucić pracę, co się zdała ponad siły, ostałem, bo nad oćcową
żadnej dzedziny sprawiedliwiej i uczciwiej posiąść niepodobna. Może i miłość posiąść
zdołałem, choć jeszcze wciąż popiołów i gruzów więcej tu niż tynów i dachów. Ty ostaniesz,
by dzieła odbudowy dokończyć, ciebie już może nie wygnają, jako mnie wygnali.

background image

Kazimierz zakaszlał i dłonią usta przysłonił. Między palcami ukazała się krew. Bolesław

zerwał się, bezradnie stając przed rodzicem, który zmagał się jakiś czas z dusznością,
łykając głośno. Wysilonym szeptem dokończył:

— Pamiętaj, że służyć masz nie sobie, lecz Bogu i ludziom. Matce władzę ostawiam,

nim ty do lat dojdziesz. A teraz zawołaj mi Aarona. Czas się na śmierć sposobić.

V. WIEC

Był jeszcze obyczaj zwoływania kmiecych wieców rodowych, opolnych lub nawet

ziemskich, dla załatwienia wspólnych spraw. Zwoływano je wiosną lub po żniwach, gdy
ciepło i pogoda zezwalały radzić pod gołym niebem. Toteż tajemniczość, pora niezwykła,
gdy szarugi jesienne niosły już mokre płaty śnieżne, miejsce na dawno porzuconym
uroczysku wśród borów, budziły niepokój i zaciekawienie. Nie zwoływano też, jak
zazwyczaj, całego ludu, jeno starszyznę, co również wskazywało, że narady tajne mają być.
Domyślał się poniektóry, co będzie ich przedmiotem, wieść bowiem o groźnej chorobie
księcia obleciała już kraj. lecz nie mówiono o tym, chyba szeptem z najbliższymi. Tłumiony
niepokój rozpełzał się po osadach wraz z jesiennymi mgłami wstającymi z bagien, wśród
których na obszernej kępie położone było Wężowe Uroczysko, rzadkimi drzewami porosłe.
Bezlistne już były, nie dając ochrony przed siąpiącym deszczem jesiennym, jeno na samym
środku wznoszący się olbrzymi dąb trzymał jeszcze swe pożółkłe listowie, którego resztę
dopiero mroźne wiatry styczniowe obedrzeć zdołają. Wilcza rodzina, która przez nikogo nie
niepokojona z dawna objęła we władanie kępę, ostrzeżona niechybnym węchem, wyniosła
się chyłkiem, na długo zanim usłyszeć się dały głosy ludzi nadchodzących przez podmokłą
brzezinkę ku kępie od zapomnianej drożyny, jedynym przejściem przez rozkisłe jesiennymi
dżdżami bagno. Ruszyli gdzieś widocznie grubszego zwierza, gdyż we mgle rozległo się
psie jazgotanie i ciężki, chlapiący kłus uchodzącego łosia, a potem klątwy:

— ...mać jego. W drągowinie musiał zaleć. Byłbym go dostał, żeby oszczep o gałąź nie

trącił.

Odpowiedział gniewny głos:

— Zamilcz! Nikt wiedzieć nie musi, że ci się w książęcym lesie łowów zachciało. Ni

parą wołów bym twego łosia nie zapłacił. Niech idzie zdrów. I tak by go ostawić trzeba było.

— Pierwsi być musimy. Przykryłbym listowiem i zabrałoby się potem.

background image

Głosy zbliżały się i ukazali się nadchodzący: rosły o szpakowatej brodzie mąż i młodzik

lat kilkunastu, tęgi i barczysty. Dotarli pod dąb. Starszy zeskoczył z konia, wydobył z juków
dwa toporki i wziął się do rąbania rosnących z rzadka chaszczów; gdy nadszedł pacholik,
który spętawszy koniowi nogi odprowadził go na kraj kępy, stawiać zaczęli obszerny szałas.
Pracowali pilnie, mało kiedy rzucając potrzebne słowo, lecz nim skończyli, w deszczowej
mgle rozległy się głosy i gromadka kilku ludzi, wynurzywszy się z niej, zbliżyła się do dębu.

— Zdrowia wam, Bachorzo — pozdrowił gospodarzy kępy starszy z przybyłych. —

Widzę, że się na dłuższy pobyt gotujecie.

— Na deszcz i czekanie się gotuję. Ani wiadomo kto, ani po co wiec zwołuje w taką

porę, że psa żal wygnać z izby — odparł zagadnięty.

Przybyły, starosta opolny Chrap, zwrócił się do towarzyszy z rozkazem, by szałas

kończyć pomogli i naniecili ognia, po czym wziął Bachorze pod ramię i odszedłszy na bok
usiadł na wystającym z mchu kamieniu. Bachorza również usiadł na oślizgłym,
poczerniałym od wilgoci naziemnym korzeniu dębu i czekał, z czym Chrap się odezwie.

— Powiedzieć prawdę — zaczął Chrap — ja wiec zwołałem. Juści, że nikt z domu

ruszać nierad w taką porę, ale i dziurę łata się w strzesze, gdy największy deszcz zacina, bo
się wtedy przypomina najłacniej. Nie pora słońca czekać, gdy się na łeb leje.

— Mówią ludzie, że to z powodu książęcej choroby wiec zwołany. Aleć żyje jeszcze i

da Bóg, pozdrowieć może. Jeszcze się nic na łeb nie leje kromie wody. By zaś znowu nie
myślano, że bunt jakowy zamierzamy.

— Co zamierzamy, to się po naradzie pokaże — odparł Chrap wymijająco. —

Pozdrowieje książę czy, uchowaj Boże, pomrze, przecie nie wieczny jest. Wielmoże już się
obwąchują, by przy zmianie panowania korzyści uchwycić, gdy dziedzic nieletni. A z kogóż
korzyści, jeśli nie z nas?

Rozmowę przerwał zbliżający się gwar. Na kępę weszła gromada ludzi, niektórzy

konno, inni pieszo. Rozchodzili się, biorąc się do stawiania szałasów, gdyż deszcz przybierał
na sile, przyduszając płomienie roznieconego tymczasem ogniska, do którego garnął się kto
mógł, gdyż ziąb był dotkliwy. Wkrótce zapłonęło więcej ognisk, zasnuwając nisko
pełznącymi dymami całą okolicę i czyniąc jeszcze bardziej nieprzejrzystym szary dzień
jesienny, który też chylił się już ku wieczorowi. Gotowano się nocować, jak kto mógł.
Niektórzy płachty rozpinali na namioty, inni choć daszki stawiali, byle nie spędzić nocy na
szarudze.

Jeszcze o gęstniejącym mroku nadciągnęli jacyś ludzie, ale Chrap nawet już patrzeć nie

wyszedł kto, odkładając przegląd i poznajomienie się do rana. Bachorza zaprosił go na
nocleg do swego szałasu, porządniej od innych zbudowanego. Zrzucili mokre kożuchy i
wpółleżąc wędzili się w dymie ogniska, na którym Ciech Bachorzów warzył w kociołku
wieczerzę. W milczeniu zjedli i czekali, aż pachołek spać się ułoży. Gdy pomiarkowali, że
śpi, pierwszy ozwał się Bachorza:

background image

— Zagaicie wiec od rana, czy czekać będziecie na kogo?

— Witosza i Zbywoja rad bym doczekał. Bez nich trudno by było coś poczynać.

— Poczynać?! — Bachorza badawczo spojrzał na towarzysza. Przezwiska mówiły

wiele. Choć Witosza młodzi już nie znali, lecz żył w pamięci. Stary był, pono wielkiego
Mieszka jeszcze pamiętał. Za domowej wojny był najbardziej znanym z przywódców
pogańskich gromad. Gdy Kazimierz powrócił, wycofał się w zacisze i słychać więcej o nim
nie było. Mało kto wiedział, czy żyje jeszcze. Zbywój zasię był jedynym z kmieci, który, za
zasługi od Kazimierza gródek i obszerne ziemie otrzymawszy i do rycerskiego stanu
podniesiony, do wielmożów się nie pchał i trzymał z dawnymi swojakami.

— Poczynać... albo nie poczynać — odparł Chrap. — Co wiec uchwali, to robić, ale

razem wszyscy.

— Myślicie, że Witosz przyjedzie? I że przywodzić by się podjął? Przecie to już grzyb

zmurszały.

— Czy przyjedzie, nie wiem, bom z nim nie mówił. Ale do przywodzenia najdą się

młodsi, jeno niczyje wołanie posłuchu powszechnego nie najdzie, krom jego. Zbywój na
wodza zdały, a i wieści udzielić może, bo i u dworu bywa, i z wielmożami ma styczność.

— A wy za czym będziecie? — zapytał Bachorza badawczo.

— Za tym, by sprawy nie zasypiać i na baczności się mieć.

Wyciągnął się i nakrył płachtą. Widno nie miał ochoty do zwierzeń. Bachorza

niespokojny był. Pamiętał dobrze nieszczęsną wojnę domową i czeski najazd. Stracił
wszystko, co miał: dom, rodzinę, mienie. Odbudował się, gdy Kazimierz kraj uspokoił, syna
po drugiej żonie się doczekał. Trzeci raz się nie odbuduje, stary już jest. Za nic nie chce, by
się powtórzyło to, co było po śmierci nieszczęsnego Mieszka. Westchnął i wyciągnął się
również. Długo w noc, przechodząc w myślach niewesołe życie, słuchał szelestu
deszczowych kropel. Usnął nad ranem, gdy umilkł szmer deszczu.

Późny listopadowy dzień wstał w morzu mgły gęstej, przenikliwej, niemal dotykalnj, w

której ledwie przeświecały blaski ognisk i rysowały się niepewnie pnie drzew, sczerniałe od
wilgoci. Niemrawo brano się do gotowania strawy, uradzając gromadkami przy ogniskach i
czekając, kiedy starszyzna wiec zagai. Ku południowi przeświecać jęło słońce, blade i małe,
a z mgieł wynurzyły się korony najwyższych drzew okalającej kępę puszczy. Potem mgła
opadła i nad głowami przeświecać zaczął blady błękit jesiennego nieba.

Pacholikowie zaczęli obiegać kępę, zwołując ludzi; starszyzna rozsiadła się na

skleconych pod dębem ławach z gałęzi, uradzając między sobą. Gdy zeszli się wszyscy,
wstał Chrap i przemówił:

— Czekaliśmy na Witosza, widno już nie przybędzie. Nie on do nas, to my do niego,

jeno wiedzieć musim z czym. Juści dla naszej ziemi sami stanowić potrafimy, co nam się

background image

dobrym zda, ale człeka nie ma między nami, którego imię budziłoby posłuch od Wisły po
Odrę. Nie o nas jeno chodzi i za nic nasze poczynania, jeśli cały kraj za jednym nie stanie.
Tedy radźmy, a co uradzimy, da się znać Witoszowi. Rozum ma swój, ale i naszym nie
pogardzi. Mówcie tedy, co komu na sercu, a myślę, że łacno do zgody dojdziemy, bo jedna
nasza dola.

Dźwignęło się naraz kilku. Chrap spojrzał po nich i wskazując na rosłego, siwego męża

rzekł:

— Zdan najstarszy, niech pierwszy mówi.

— Nie mówić chcę, jeno zapytać. O czym radzić mamy? — rzekł zagadnięty.

— Chcecie, to prawcie o czym wola — odparł z pewnym zniecierpliwieniem Chrap. —

Ale każdy rozumie, że nie po to wiec zwołany, by wysłuchać, że kogo w kościach łamie,
albo by się wnukami pochwalić, jeno by o tym uradzić, co wszystkich boli, i jak zaradzić
temu.

Zdan pokiwał głową i zaczął:

— Mówicie, wszystkich nas boli! Ale kto to my? Czy dziedzice, co na swojej ziemi od

Piastowych czasów siedzą i których sam książę ruszyć z niej prawa nie ma? Czy łazęgi, co
ziemi swej nie mają, ale władną sobą wedle woli własnej? Czy zakupieńce i ich pokolenie,
co z wszelkich wyzuci praw, ziemia ich, a nie oni ją dzierżą, których podarować albo i
przedać można jako konia lub wołu? Czy to wszystko my? Widzę ja tu różnych, co na wiecu
zasiadać nie mają prawa. Chcę wiedzieć, kto i komu radzi, zanim posłyszę, co.

Między obecnymi szmery się podniosły, ale ucichły, gdy Chrap zabrał głos.

— Inak wam odpowiem: kto to nie my! Wielmoże, rycerstwo i duchowieństwo. I u nich

nie każdy za jedno, ale jak mówią my, to o nas nie myślą. Tedy my — to nie oni, a oni — to
nie my. Z tego łacno już wymiarkujecie, że nie o nich radzić mamy, jeno o sobie. Chcecie, to
radźcie o samych dziedzicach. Najwięcej mamy, to najwięcej stracić możemy. A czy się
zdołamy sami obronić, gdyby znowu książęcego prawa i sądu nie stało, mówcie, co wam
rozum każe.

Szmer się znów podniósł, a Zdan usiadł, przekonany czy zniechęcony, tedy Chrap z

kolei wskazał na ryżego męża w średnim wieku, udzielając mu głosu.

Zaczął gwałtownie. Gdy się zapalał, wtrącał obce słowa, ale niemrawy i powściągliwy

nastrój pierzchnął, jeno mówić zaczął:

— Za nic będzie miał Zdan moje słowa, jeśli baczy jeno na to, że mnie w pętach za

jego jeszcze pamięci przywiedziono i że na wiecu przemawiać nie mam prawa. Nie mam
ziemi. Choć córę dziedzica pojąłem, dzieci moje niewolne są. Jeszcze to szczęście moje, że
w książęcej wsi siedzę. Stanie mi się krzywda, książęcy sędzia prawo mi odmierzy, a nie, to
do samego księcia drogę znajdę. Może mnie przedać jako konia, ale nie przedaje, może

background image

zarżnąć jako wołu, ale nie zarzyna. Nie krzywduję sobie, bo książę dba o mnie jako dobry
gospodarz dba o swego konia i wolu. Com powinien, oddam, ale reszta moja i gdybym jeno
na koniec nosa patrzył, tedybym rzekł: niech się dziedzice o siebie troszczą, nie moja rzecz.
Ale patrzę przed siebie i dokoła i dlatego Zdanowi inaczej odpowiem: my to ci, co broni w
ręku nie mamy, oni to ci, co mają. Ma Zdan i jego ród prawo do ziemi, co ją dzierżą od
Piastowych czasów. Niechby księcia nie stało, co ze swoją siłą za jego prawem stoi, tedy
wyzuje go z tej ziemi, kto jeno będzie miał chęć a miecz w garści. Taki i łazęgę przedać
wydoli, chociaż wolnego, i na zakupieńca ciężary zwalić, że legnie pod nimi. Byłem ci i ja
wolny, pókim broń dzierżył. Wytrącono mi ją, w jeństwo popadłem. Wytrącili ją i wam.
Macie prawo i wolność, póki książącej siły i łaski. Głupi ten, co nie wie, że łacniej się spada,
niż wznosi, i głupi ten, co myśli, że wróci porządek ten, co był za Chrobrego i jego ojców.
Niechby dziś książęcia nie stało, nie wy wielmożów wyżeniecie jako ongi, jeno oni was w
jarzmo wezmą, bo mają broń i siłę, a wy nic.

Ryży skończył i usiadł. Znowu wszczął się szmer i rozległy okrzyki. Chrap rękę

wyciągnął, by zamęt uciszyć, gdy od przejścia przez bagno usłyszano odgłos kopyt końskich
i z dala już rozpoznano Zbywoja.

Dojechał i rzuciwszy wodze konia towarzyszowi, wszedł w krąg. Rozstępowano się

przed nim z szacunkiem. Podszedł do Chrapa i powitawszy go, parę słów po cichu
powiedział. Twarz Chrapa zmierzchła. Stał przez chwilę patrząc na obecnych, po czym
rzekł:

— Prędko radzić musimy, nie ma czasu na gadanie. Książę zmarł, wielmoże knują, jak

władzę uchwycić! Powiem prosto, co myślę: do wdowy nam słać i Bolesława. Niech wiedzą,
że gdyby trzeba było, my z nimi. Lepszy nam jeden pan niż stu panków. Może nie zapomni i
z nami będzie, gdy na nas przyjdzie potrzeba.

Wczesny zmierzch zaczynał dopiero otulać świat mglistą zasłoną, gdy ostatni opuszczali

już kępę. Kto mógł, ciągnął do Poznania z pożegnaniem starego, pokłonem dla młodego
pana. Przygasły ogniska, żar obsypywał się szarym popiołem, głucha cisza powróciła na
uroczysko.

VI. DZIEDZICTWO

W mglisty, listopadowy dzień Kazimierz oddał ducha Bogu i spoczął pod kamienną

płytą w poznańskiej katedrze, dopiero co z gruzów wznoszonej. Na mogiłę jego pociekło

background image

niemało łez, pośmiertnej nagrody za trud całego życia, dźwigany wbrew sercu.

Kazimierz nie kochał władzy. Objął ją, bo mu tak kazało sumienie, i wedle sumienia ją

wykonywał. Teraz przejść miała na nieletniego dziedzica.

Zanim się po obrządkach pogrzebowych rozjeżdżać zaczęto, Dobrogniewa, choć jeszcze

złamana bólem, zwołała możnych i duchowieństwo, by następstwo syna ogłosić, zgodnie z
wolą zmarłego, niespokojna, czy przeciw niej nie powstaną.

Zbierali się już w obszernej, chłodnej i mrocznej komnacie w dworcu kamiennym na

Lednickim Ostrowiu, ona zaś z sędziwym Aaronem, krakowskim arcybiskupem, i Michałem
Awdańcem, wojewodą poznańskim, w bocznej komnacie radziła nad przebiegiem
uroczystości.

— Sami wolę pana ogłosić raczycie, czy też zechcecie komu innemu to powierzyć? —

zwróciła się do arcybiskupa.

Zagadnięty podniósł na nią swe wyblakłe, mądre oczy i odparł:

— Niech Piotr Bróg nowego pana ogłosi. Może by zawiść powstała, iż mnie, obcego w

tym kraju, nie tylko doradcą waszym ustanowiono, ale i zlecono obwieszczenie, które
najdostojniejszemu przystoi. Nałęcz tutejszy człowiek, niech bierze pierwszy krok przede
mną.

— Jako chcecie — przytaknęła Dobrogniewa pełna podziwu dla skromności dostojnego

starca — zaś oznaki władzy komu nieść każecie?

— Wojewodzie Michałowi by to przystało.

Wymieniony, człek młody jeszcze, bo niespełna czterdzieści lat liczący, najdawniejszy

sługa Kazimierza, od pierwszego dnia jego powrotu, z rodu od wieka Piastom, jako żaden
inny, wiernego, nie żywił w sercu mądrej skromności arcybiskupa. Nie chcąc się jednak
gorszym pokazać, powiedział:

— Może który z Toporczyków oznaki poniesie. Zawistni są o swe stanowisko, a mnie

tam za jedno.

Ale nie było mu za jedno, gdyż ród swój między pierwsze liczył i zarumienił się na

myśl, że ktoś inny spełnić może czynność, która wyraźnie oznaczała pierwszeństwo między
świeckimi dostojnikami królestwa.

Aaron znając Awdańcową dumę uśmiechnął się dobrotliwie i odparł:

— Gdyby wojewoda Bogufał był tutaj, sam bym wam radził ustąpić mu, by dumy

Starżów nie drażnić. Spokoju i zgody nam trzeba. Ale skoro nie przyjechał, czekać na niego
nie będziemy. Nieobecni się nie liczą.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz przerwało mu pukanie i do komnaty wszedł

Bolesław.

background image

Przybladła twarz i lekko podkrążone oczy wskazywały, że boleśnie odczuł śmierć ojca,

a może niepróżny był niepokoju przed wielką zmianą w swym życiu. W postawie jednak
miał wyraz dumy i pewności siebie, trochę jeszcze chłopięcej, którą podnosiło wspaniałe
przybranie. Na piersi lśnił pancerz z orłem ze srebrnej blachy, biodra opinał złocisty pas z
klamrą kamieniami sadzoną, na barkach płaszcz purpurowy, podbity sobolami, z
gronostajowymi obszywkami, szerszymi u szyi, na których jak promienie słońca na śniegu
kładły się jasne kędziory trefionych włosów, wymykających się spod złotej siatki. Oczy
matki spoczęły na nim z miłością i dumą.

— Widzę, żeś i ty gotów — rzekła. — Tedy pójdziemy.

Dobrogniewa wyszła, by poczynić ostatnie przygotowania i wraz z młodszymi dziećmi

do wielkiej świetlicy się udać.

Arcybiskup wyjaśnił Bolesławowi ułożony przebieg uroczystości. Gdy przeszedł do

sprawy wręczenia korony, miecza i włóczni św. Maurycego i przedstawił wątpliwości
wojewody Michała, Bolesławowi oczy błysnęły:

— Choćby tu Bogufał był i tak Michał krok przed nim weźmie. Starżowie zapomnieć

muszą, czym byli, jeśli ja mam zapomnieć o krzywdzie mego rodzica.

— Rodzic twój sam o niej zapomniał — odparł surowo Aaron — a ty nie zapomnij, że

zespolenia sił trzeba, by oćcowe dzieło do końca doprowadzić.

Bolko zarumienił się, lecz nie odrzekł nic. Od dziecka nawykł, że zdanie Aaronowe

nigdy się nie spotkało z niczyim sprzeciwem. Aaron zaś, by załagodzić surowe odezwanie,
dodał:

— Ludzie częściej z głupoty grzeszą niż ze złości. Od chwili, gdy ojciec twój powrócił,

Starżowie wiernie służyli. Rozumiał rodzic twój, że wspaniałomyślność z wroga przyjaciela
może uczynić, a konieczności działania inne są niż myśli. Szukaj przyjaciół, wrogów
znajdziesz bez szukania. Ale czas iść do świetlicy — dodał.

Grudniowe, chmurne popołudnie zaledwie już przeciskało odrobinę szarego światła

przez szklane gomółki okien ogromnej sali, w której zgromadziło się niemal wszystko, co
było świetnego w królestwie, Gdy pachołkowie weszli ze światłem, wnętrze zamigotało od
odbitych w pancerzach, broni i klejnotach blasków, które mnożyć się zdały w
nieskończoność, aż oczy bolały od iskier. Bezładny dotychczas tłum jął stawać zwarcie
rodami, ze starszymi na czele, dworscy urzędnicy zajęli swe miejsca przy drzwiach i pod
ścianami, duchowni zaś przysunęli się do podwyższenia okrytego suknem. Stały na nim dwa
stolce z wysokimi oparciami, na których wyrzeźbione i srebrem obite lśniły orły. Obok na
klęczniku, samotna i blaskiem swym wybijająca się nad wszystkie klejnoty, lśniła korona
Wielkiego Bolesława.

Przyciszony poprzednio gwar wzmógł się na chwilę, a potem umilkł. W ciszy

background image

oczekiwania, jaka nastała po nim, dość wyraźnie rozlegał się stłumiony szept z miejsca,
gdzie za podwyższeniem stanął poczet młodego księcia.

Kilku dostojników spojrzało karcąco w tę stronę, lecz półmrok, w jakim stali,

uzuchwalał widocznie młodzików, gdyż szept jeno przycichł cokolwiek, ale nie umilkł.

— Patrz, bo nieprędko obaczysz tyle świetności i dostojeństwa naraz — szepnął Nawój

do stojącego obok Domana.

Doman, który czuł się spłoszony w tym świetnym i licznym zebraniu, ledwie

dosłyszalnie zapytał:

— Czy włożą księciu koronę na głowę?

— Może kiedyś, ale nieprędko. Przecie i stary książę koronowany nie był, by nie

drażnić cesarza.

— Chciałbym, żeby włożyli — szepnął Doman. Nawój zaśmiał się i odrzekł:

— Co tam ty! Sam książę chciałby. I nie spocznie póki się to nie stanie. Jak go znam.

Szepty przerwał jakiś ruch przy wejściu. Do świetlicy wszedł Aaron w arcybiskupim

paliuszu na ramionach, z infułą na głowie. Górował nad tłumem, który rozstępował się przed
nim z szacunkiem. Za nim kroczyło dwóch mnichów i szli ku podwyższeniu, gdzie stali
kościelni dostojnicy. Zatrzymawszy się, Aaron półgłosem rozmawiał z niskim, krępym
człowiekiem w pełnej zbroi, jeno z biskupim krzyżem na złotym łańcuchu i lśniącym z dala
pierścieniem na palcu. Słuchając Aarona kiwał głową potakująco. Twarz miał okrągłą,
poczciwą, czerwoną, małe oczki, bystre i ruchliwe, z wyrazem pół wesołym, pół gniewnym.

— Aaron — szepnął Nawój — najtęższa głowa w królestwie. I największy bogacz.

Prócz arcybiskupstwa krakowskiego ma tynieckie opactwo, które samo za księstwo stoi.
Choć się nie pcha, wszystko tu szło jego głową i pono dalej pójdzie.

— A zaś ten, z którym mówi? Nawój zaśmiał się z cicha:

Biskup gnieźnieński, Pietrek Bróg z domu Leszczyców, niedawno po Stefanie Pobogu

osadzony. Jeno że w jego katedrze jeszcze psi wesela odprawują albo i wilcy, a na
kościelnych sprawach tyle się zna, co ja... — urwał, bo nie mógł znaleźć porównania, na
czym by znał się tak mało, i ciągnął:

— Biskupem ostał za męstwo i wierność. Jak go wyświęcali, to nawet przysięgi z

Ewangelii odczytać nie wydolił, choć mu ją przedtem wbijali w łeb. Aż się zeźlił i krzyknie:
„Niech będzie jak odczytane". Ale na wojnie się zna i na łowach, a pono najlepiej na
rybołówstwie. Będziesz z nim kiedy gadał, to ino o rybach. Zresztą mała szkoda dla
Kościoła, bo co trzeba, Aaron załatwi. A inni biskupi, też żaden katedry nie ma. Siedzą u
siebie po dworach albo się włóczą. Tylko Aaron rozpoczął odbudowę spalonej katedry w
Krakowie, co ją jeszcze Chrobry wystawił. A drugi pono Hieronim wrocławski, Rzymianin
— ten oto suchy, czarniawy, co stoi po prawej stronie od Pietrka. Nie mówiąc, że biskup

background image

Michał Awdaniec, też bogacz z rodu jakich mało, poznański tum ze swojej kiesy odbudował.
A inni ani o to dbają. W Płocku zresztą biskupa nie ma, jeno archidiakon Paschalis siedzi,
ten młody z głupawą gębą, co stoi za Brogiem. Kołobrzeg odpadł, kujawska stolica w
Kruszwicy zburzona, biskup się wałęsa, bo i nie ma nic do roboty.

— A zaś inni duchowni, co stoją za Pietrkiem, co za jedni?

— Ten wysoki, tęgi, w świeckim stroju z łańcuchem, to kanonik krakowski, Suła,

Toporczyk, jakiś pociotek Piastów. Aaron go potrzebuje, bo przez niego trzyma z
Toporczykami zgodę, i pewnie go po Aaronie na krakowski stolec wykierować myślą. A zaś
za nim... — Tu nagle urwał Nawój i przez zęby wycedził:

— Bodaj go piorun ustrzelił, choć to grudzień. Popatrz! Ten niski, garbaty, co gębę w

cieniu chowa, że mu jeno te zielone ślepia świecą, to scholastyk Wolkmar — żeby go sparło!
— Nawój sapał ze złości czy zmieszania i zamilkł, ale w samą porę, bo gwar się rozległ przy
wejściu. Słychać było liczne stąpania, pachołkowie z pochodniami ustawili się przy
drzwiach i ukazał się Bolesław.

Wszedłszy stanął, czekając widocznie na matkę i doradców. Pewnym siebie wzrokiem

powiódł po obecnych, którzy wzajem patrzyli w niego jak w tęczę. Tu i ówdzie rozległy się
zmieszane okrzyki powitania, lecz zaraz umilkły. Weszła Dobrogniewa z wojewodą
Michałem. Za nią kroczył Włodzisław z młodszym bratem Mieszkiem, dwunastoletnim
pacholęciem, które rozglądało się ciekawie po świetlicy, na końcu zaś piastunka niosła małą
Świętosławę; dziecko, widno wybite ze snu, przytulało się do opiekunki, obejmując ją za
szyję i popłakując z cicha.

Powitalne okrzyki wzmogły się i przez chwilę gwar zapanował, wśród którego księżna z

orszakiem podeszła do podwyższenia i usiadła na tronie. Przed matką stanął Bolesław, za
nim zaś wojewoda Michał Awdaniec, dzierżąc miecz Chrobrego i włócznię św. Maurycego.

Aaron stał na podwyższeniu, koło klęcznika z koroną, wyniosły i spokojny, i patrzył na

obecnych czekając, kiedy się gwar uciszy. Podniesieniem ręki uspokoił ostatnie odgłosy, po
czym przeżegnał obecnych, nakreślił krzyż na piersiach i półgłosem modlił się przez chwilę
po łacinie, wzywając Ducha Świętego. Następnie niezbyt silnym, choć dziwnie dźwięcznym
jak na wiek jego głosem, zaczął mówić. Mówił po polsku, ale wolno i z obcym brzmieniem:

— Podobało się Bogu zabrać pana naszego, ale podobało mu się ubłogosławić go

potomstwem. Śmierć ścięła kłos, ostało ziarno, by wzejść nowym błogosławieństwem dla
kraju. Obyczajem przodków swych pan nasz wyznaczył po sobie następcę, któremu wszyscy
przysiężemy wiarę, a imię jego wraz nam czcigodny biskup Piotr ogłosi.

Pietrek wystąpił na podwyższenie i zamierzał zabrać głos, gdy z gromady wysunęło się

dwóch ludzi i zbliżało się do siedzących. Nałęcz spojrzał na nich gniewnie, ręką machnął i
zaczął:

— Każdemu wiadomo, ale ogłosić przystoi, jako jest obyczaj, że z woli miłościwego

pana naszego Kazimierza, komu należy oznajmionej, następcą swym tego oto najstarszego

background image

syna swego Bolesława ustanowił, a zaś każdy, któren w tym kraju żywię, pod
błogosławieństwem Bożym winien mu będzie posłuszeństwo. Za swojaków i podwładnych,
co dostojniejsi z urzędów i starsi z rodów, w kościele świętym mu je przyrzeczemy czestnym
słowem i utwierdzimy przysięgą na Ewangelię i słońce. Amen!

Nawój ścisnął rękę Domana i szepnął podniecony:

— Obaczysz, zaraz się zacznie.

— Co się zacznie i co zacz ci, co wystąpili?

— Ten wysoki, z obwisłym wąsem, to komes płocki, Fulko z Wyszogrodu, z domu

Lisów, a zaś ten tęgi, z czarną brodą, to Lasota Toporczyk, sandomierski wojewoda. Swojaki
z tych samych rodów, co zmarłego księcia i Ryksę wygnały.

— Skąd też ty wszystko wiesz? — szepnął Doman z podziwem, lecz odpowiedzi nie

doczekał, bo Nawój cały w słuch się zamienił, gdy Fulko mówić zaczął:

— Nie zaś, by który z nas woli zmarłego pana i obyczajowi się przeciwił, ni — Boże

uchowaj — byśmy co przeciw wyborowi i posłuszeństwu mieli. Stary to obyczaj, że książęta
i króle z rodu Piastowego następców swych znaczyli jak ich wola, ale dawniejszy był
jeszcze, żeśmy — starszyzna rodów — sami panów obierali. Żałośnie wspomnieć, ile kraj na
tym ucierpiał, że tych dwóch obyczajów pogodzić nie umiano i po śmierci Mieszkowej
wszystko się bez to rozprzęgło, a lud prosty skorzystać chciał, że żadnej władzy nie było; ni
naszej, co się z dawnych szczepowych i plemiennych książąt wywodzimy, ni Piasto wiców,
cośmy ich od wieka nad siebie wynieśli i wiernie popierali. A skorzystał kto?! Obcy
najeźdźca, co ziemię a wodę prawie jeno ostawił, że po dziś dzień zwaliska jeszcze sterczą, a
wiatr popioły rozwiał po przybytkach pańskich, grodach książęcych i naszych, nie mówiąc o
osadach opolnych, z których większość sama winna swej zagładzie, bunt przeciw nam,
cośmy ich bronili, i Kościołowi świętemu podniósłszy. Że zaś Kościół najwięcej może
ucierpiał przez te nieszczęsne wypadki, tedy mniemam, że i najbardziej o to dbać winien, by
się burza nie powtórzyła i by do słusznego układu między nami a nowym panem
doprowadził.

Nawój szarpnął Domana za ramię w podnieceniu:

— Rozumiesz? Grozi! Prawy Lis. Gdzie indziej kitą miece, a gdzie indziej zmierza.

Tak też widocznie zrozumiał to Pietrek. Czerwone jego oblicze poczerwieniało jeszcze,

rękę ściągnął mimo woli do biodra. Dobrogniewa twarz przysłoniła, a Bolesław stał
przybladły gryząc wargi, jeno oczy jego ciskały błyskawice.

Tylko Aaron spokojny był i nieporuszony. Pietrka nieznacznie za rękę ścisnął, jakby go

chciał powstrzymać, i równym głosem zaczął:

— Dobrze, żeście nieszczęsne wypadki po śmierci Mieszkowej wspomnieli. Bo

wszystkim nam one przywodzą przed oczy, że wewnętrzne walki nie wyszły na dobre

background image

nikomu. Szczęściem, że inne dziś położenie. Prosty lud nawykł już do chrześcijaństwa, a
zewnętrzni wrogowie, którzy wówczas na zgubę naszą się zmówili, dziś sami u siebie mają
zamęt, jakby z Bożego zrządzenia i kary. Ale jako wiadomo, dziedzic nasz nieletni jeszcze,
tedy nie z nim układać się będziecie, jeno z miłościwą panią — tu pochylił głowę ku
Dobrogniewie wpatrzonej w niego — której zmarły nasz książę opiekę poruczył społem ze
mną i wojewodą Michałem. Radę, jako zawżdy w ważnych chwilach bywało, zwołamy i tam
każdemu będzie wolno powiedzieć, co myśli; a tu jeno hołd prawemu władcy, należycie
obwieszczonemu, złożyć mamy.

— Rozumiesz?! Objechał go — szepnął Nawój do Domana.

Lasota chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz ruch powstał. Pierwszy Pietrek przystąpił i

ugiąwszy kolano, ucałować chciał dłoń Bolesława. Lecz książę, blady jeszcze, ścisnął za
głowę Pietrka, który oddał mu uścisk, aż chrupnęło. Z kolei przystępowali naprzód
kościelni, a potem świeccy dostojnicy, wedle godności, i tłok powstał koło podwyższenia.
Gdy Lasota i Fulko dłoń Bolesławową całowali, zimna była i twarda.

Po oddaniu hołdu przez dostojników Dobrogniewa wstała i, wziąwszy Świętosławę na

ręce, przystąpiła do syna, przed którym córeczkę postawiła, mówiąc:

— A teraz ty ucałuj rękę brata. Niech ci będzie panem łaskawym.

Za Dobrogniewa przysunęli się mały Mieszko i Włodzisław.

Świętosława rękę Bolka ujęła, chcąc ją ucałować, lecz on pochylił się i objąwszy

siostrzyczkę podniósł ją i uściskał serdecznie. Ucałował też małego brata, lecz gdy
Włodzisław przystąpił, twarz Bolka zgasła i sztywno rękę do niego wyciągnął. Herman
pocałował ją nie podnosząc oczu.

VII. DAWNY PRZYWÓDCA

Po mrocznym, krótkim dniu szare niebo zaciągać się zaczęło czarnymi chmurami.

Dołem spokój jeszcze panował, czasem jeno w konarach bezlistnych drzew nadnoteckiej
puszczy zaszumiało uderzenie wiatru i oddalało się, by wnet zginąć, ustępując głuchej ciszy
zimowego wieczoru. Po każdym powiewie chłód się rozchodził coraz przenikliwszy. Górą
jednak musiał iść silny wicher, pędzący chmury śniegowe, gdyż mroczniało z każdą chwilą i
wkrótce smolista ciemność zakryła cały świat.

background image

Jednocześnie uderzenia wiatru stały się częstsze i silniejsze, przez gąszcz gałęzi

przesypywać się jęły zrazu rzadkie płatki śniegu i ciemność stała się jakby mniej zwartą,
natomiast pomruki boru przechodziły w jednostajny szum, który wzbierał jak warczenie
drapieżnego zwierzęcia, by wybuchnąć rykiem, od którego zatrzęsie się ziemia.

Wśród tych odgłosów zaledwie dosłyszalnie, mimo natężenia, rozległy się słowa:

— Pono wybraliśmy się w złą godzinę. Nocować chyba przyjdzie na miejscu, byle się

jaki zaciszny wykrot znalazł.

— Niezdrowo dziś w puszczy nocować. Burza idzie

— Traficie zaś do Witosza? Ciemno, że ręki swej nie widzę.

— Nie musi być już daleko. Trafię, niech jeno pojaśnieje. Zawieja idzie, trochę bielą

przyprószy, rozeznam się.

Jakoż przewidywanie sprawdziło się zaraz. Wicher obniżył swój lot pędząc przed sobą

skłębione fale śnieżycy. Szarpana od dołu koronami wyniosłych drzew ronić jęła w ciemną
głąb niezliczoną ilość śnieżnych płatków, które wirując w wietrze, rozbijanym na tysiące
strumieni przez pnie potężnych drzew, osiadały na podłożu. Mrok z czarnego uczynił się
szary i z niego wyłoniły się pnie. Chrap i Zbywój ruszyli, kierując się na północ. Wiatr, choć
dołem hamowany przez drzewa, mroził im twarze i kłuł w oczy, śnieg oblepiał wąsy i brody
i tając od ciepła spływał strugami wody po twarzach. Darli się naprzód w milczeniu.
Zdrożone konie potykały się o korzenie i nierówności gruntu na niezbyt jeszcze zamarzłych
mokradłach, łamały skorupę, kaleczyły pęciny. Czas płynął, noc zapadła głęboka, ziąb
przenikał znużone ciała ludzi i koni. Przystanęli za kępą drzew, dającą jakie takie
schronienie przed wiatrem.

— Nie zabłądziliście aby? — zapytał Zbywój.

— Dawno nie wiem, gdzie jesteśmy. Baczę jeno, by się. nie zbić z kierunku — odparł

Chrap.

Przez chwilę panowało milczenie.

— Zanocujemy tu chyba — rzekł Zbywój znużonym głosem.

— Bez ognia zmarzniemy do rana. Noc długa. Jeśli ciągniemy na północ i Ucho nas nie

zwodzi, powinniśmy trafić na łączkę nad strugą, co płynie do Noteci. Nad strugą chata
Witosza. Byłem do łączki dotarł, znajdę się.

Ruszyli znowu, lecz znużone konie iść nie chciały. Co chwila chrapnął któryś, jakby

zwierza poczuł. Zeskoczyli tedy i szli pieszo, wlokąc nogi.

Las rzedł, lecz zarazem wicher wzmógł się, tak że parli przed siebie zataczając się.

Trzeba iść póki sił starczy. Usiąść, to jeno by nie powstać więcej. Głowy pochylili, bo prąd
wichru ze śniegiem patrzeć nie pozwalał przed siebie, i tak wlekli się godzina za godziną.

background image

Wreszcie Zbywój stanął i rzekł:

— Marna śmierć, ale zda mi się, że się już nie wymigamy. Nie ujdę dalej.

Chrap nic nie odrzekł, jeno szedł, nawet przyspieszywszy kroku. Zbywój z

westchnieniem ruszył za nim. Nie uszli ni pół stajania, gdy ze śnieżnego tumanu wynurzył
się przed nimi prostokątny, ciemny kształt, a po chwili w ciemności zaświecił różowy, ciepły
blask. Przed nimi była chata, a w niej płomień, ciepło i życie.

Kołatali długo, zanim z wnętrza rozległ się głos kroków. Drzwi otwarły się i z ciemnej

sieni buchnął na nich opar i dym, a jakiś kobiecy głos wezwał do wnętrza.

Zdało im się, że weszli do raju. Ciepło było i zacisznie, choć chata była uboga.

Odgrodzona sionką od pola, izba bez komina, jeno z paleniskiem pośrodku, za całe
urządzenie miała jedną ławę pod oknem i długi stół. Pod przeciwległą, ślepą ścianą widniały
dwa legowiska. Przy słabym odblasku żarzących się głowni rozeznać było można jakiś
kształt ludzki okryty skórą. Gdy wyrzekli słowa powitania, leżący coś odmruknął. Widno nie
spał. Niewiasta przyrzuciła szczap na ognisko i wesoły blask zalał izbę, choć dym gryzł w
oczy. Chrap zbliżył się do leżącego ze słowami:

— Nawet nie zapytacie, kto przyjechał?

Leżący nie odwracając się mruknął:

— Książę czy zbiegły niewolnik, mnie za jedno. Spać idźcie, bo noc.

— Nie książę, bo pomarł. Chrap jestem. Poznajecie mnie?

— Pomarł? — rzucił leżący obojętnie, nie odwracając się. — Będzie nowy. A was

pomnę. Widno jeszcze macie wilczy nos, kiedyście w taka noc do mnie trafili.

Chrap uśmiechnął się i odparł:

— Niewiele brakowało, a bylibyśmy się nie dowlekli.

— Też by się nic nie stało — odburknął leżący i odwróciwszy się do ściany wyraźnie

dał do zrozumienia, że ma chęć na sen, a nie na rozmowę.

Tymczasem milcząca niewiasta bez słowa postawiła przed przybyszami misy z polewką.

Jedli chciwie, czując, jak ciepło rozchodzi się po skostniałych członkach. Znużone ciała
ogarniać poczynała senność. Ułożyli się, jak się dało, i sen nie pozwolił im czekać na siebie.
Musieli spać długo, gdyż obudziwszy się dostrzegli przez nieprzejrzystą błonę w okienku, że
na polu jest jasny, słoneczny dzień. Na palenisku ogień płonął i zapach pieczonego mięsa
wraz z dymem wypełniał całą chatę.

— Gdzie Witosz? — zapytał Chrap milczącej niewiasty, która obracała sarnią pieczeń

na drewnianym rożnie.

— W las poszedł, wnyki zastawiać.

background image

— Kiedy wróci?

— Sam pewnie nie wie. Czasem wróci zaraz, czasem i dwa dni go nie ma.

Zaczęli się naradzać, czy czekać, czy iść za nim, gdy niewiasta przerwała:

— Chcecie go ozeźlić, idźcie. Nie lubi ludzi, a najmniej na łowach.

Cierpliwość ich wystawiona była na długą próbę. Krótki, grudniowy dzień miał się już

ku schyłkowi, gdy wreszcie rozległ się skrzyp zmarzłego, przewianego śniegu i w drzwiach
stanął gospodarz.

Zbywój patrzył z ciekawością na słynnego ongiś przywódcę. Wzrostu był ogromnego, z

lekka jeno pochylony. Mimo rozłożystych ramion uwagę zwracała za duża, nawet na takiego
olbrzyma, głowa, tym większa, że okolona strzechą siwych włosów. Cisnął w kąt dźwigane
brzemię drobnej zwierzyny i zwracając się do gości rzucił:

— Gadajcie, czego chcecie.

Gdy jęli opowiadać, zdał się nie bardzo słuchać i pożywiał się nie patrząc na nich.

Chrap zakończył:

— Nie chcieliście wy do nas przyjechać, myśmy do was przyjechali. Nikt takiego

doświadczenia ani miru nie ma jako wy.

Witosz ręką machnął niechętnie.

— Doświadczenie, juści! — odmruknął. — Jest czym rozmyślać by i w najdłuższe

wieczory. Ale nikomu z niego nic, jako i mnie samemu. Dlategom nie przyjechał.

— Jak to?! — zaperzył się Chrap. — Czym starzy od młodych mądrzejsi, jeśli nie

doświadczeniem! Jako mówiłem, pomarł książę Kazimierz. Wyście już cztery razy przeżyli
zmianę pana, najłacniej poradzić zdołacie, co robić.

Stary zadumał się, jakby w pamięci grzebał. Potem jął mówić jakby do siebie:

— Żeby i dziesięć, każdy raz co innego. Gdy pomarł Mieszko, trzymaliśmy z Bolkiem.

Dobrze było! Niemców przegnał, cesarza zbił, łupy zwoził, krzywdzić nie dał nikogo.
Miłosierdzia nie znał dla wrogów, oporu nie zniósł od nikogo. Siłę miał, wartało z nim
trzymać.

Umilkł i znowu coś wygrzebywał z pamięci.

— Trzymaliśmy z drugim Mieszkiem dla miłości rodzica. Nie był zły, ale z oćcem mu

się nie równać. Choć może i nie jego wina, ale rosło mu wszystko ponad głowę: i Bezprym, i
Ryksa z Niemcami, i wielmoże, i duchowieństwo. Słaby był. Gdy pomarł, Ryksa zrazu górę
wzięła, bo oparcie miała o Niemców. Ale już widziałem, że się nie utrzyma. Nie
pomogliśmy, gdy ją wielmoże wraz z synem wyścigli. Myślałem, że Piastowe czasy wrócą,
gdyśmy to wszyscy głos mieli we wspólnych sprawach, a obcych nie było, ni panów, ni sług.

background image

Nie wróciły! Już się wielmoże wzmogli, na wojnach dorobili, nie w smak im równość była z
nami, nie w smak władza książęca. Rządzić chcieli, bronić nie umieli. Pana mieć — to
silnego. Powstaliśmy. Starczyło sił, by zwalić, co jeszcze stało. Głupi, myśleliśmy, że starczy
obalić to, co nowe, a wróci stare. Nie wraca nic, jako nie wraca wodą. w strumieniu.
Starczyło sił na swoich, nie starczyło na obcych. Nie sztuka była rozegnać kapłanów nowej
wiary, nie sztuka ubiec grody, co w nich nasi strażę dzierżyli, sztuka była obronić je przed
Brzetysławem. Zdobyłem, jako mówicie, doświadczenie, a Brzetysław zdobył kraj. Nie
wydoliliśmy w rozbiciu. Byłby się w nim utrzymał, jeno nie dał mu cesarz. Gdy z cesarskiej
łaski wrócił tu Kazimierz ze stoma niemieckimi rycerzami i kilkoma obcymi duchownymi,
ci sami, co nie tak dawno kapłanów chrześcijańskich wyrżnęli, a co obcego przegnali, witali
ich jak zbawców. Gdy człek nic więcej nie ma, miłuje gołe życie.

— Ja nie poszedłem witać Kazimierza — dodał po chwili — choć byłby wybaczył jako

innym. Mądry był, nie karał, bo wszystkich musiałby ukarać. Jeno przestałem wierzyć sobie.
A wasza wiara mi za nic. Ostawcie mnie!

— Zgorzknieliście! — rzekł Chrap. — Gdyśmy razem wojowali, nigdy nie brakło wam

rady i nie było twardszego od was człeka. Cóże się stało?

— Dwadzieścia lat minęło. Miałem czas wszystko przemyśleć.

— Cóżeście wymyślili? Ręce opuścić?! By najmniejszy zwierz się broni, gdy mu do

gardła sięgają.

— Po cóżeś do mnie przyjechał, skoro radę masz?! Jeno ty chcesz wiedzieć, czy się

obronicie, a o to zwierz nie pyta. Broni się, bo chce żyć, nie broni się, zdycha. Ja nic na to
nie odpowiem, choćbym wiedział.

— Wybaczcie — rzekł Zbywój. — Nie po wróżbę my przyjechali, jedno zapytać, czy

imię swoje nam dacie, gdyby działać przyszło. Trud weźmie na siebie kto inny. I może
powiecie, co robić, gdy wielmoże przeciw młodemu księciu wystąpią, bo zanosi się na to.

— Trzymajcie z tym, co z wami trzyma, póki ma siłę. Silny jest zawsze mądry, a słaby

głupi. Zaś mnie i imię moje ostawcie w spokoju. Jam niczyj, a imię moje to już jeno słowo.

Wstali żegnając się. Zapadał zmrok, więc zatrzymywał ich na noc, ale nieszczerze. Po

chwili skrzyp kopyt na zamarzniętym śniegu oznajmił, że ruszyli. Gdy umilkły odgłosy,
milcząca dotychczas niewiasta zapytała:

— Dlaczego odmówiliście im rady? Życie stawili i nie żałowali trudu, by ją posłyszeć.

— Lepiej, córuś, by myśleli, że im odmawiam, niż że jej nie ma, boby im ręce opadły.

Chrobry nie wstanie z martwych.

— Są tacy, co wierzą, że wstanie — rzekła cicho. — Lub że odrodzi się w swym

imienniku.

background image

========================

VIII. WŁODZISŁAW

Choć wczesne zawieje wydmami pozawalały drogi, Fulko Lis ruszył do dom zaraz po

uroczystościach poznańskich. Bolesław nie taił swej do niego niechęci i komes za
rozsądniejsze uznał usunąć się mu z oczu, choć Toporczycy ciągnęli go do Krakowa, by z
jednym więcej potężnym stronnikiem stanąć do rozprawy, jaką — wiedzieli — Bogufał
gotował. Lis chytry był i pomiarkował, że z Aaronem będzie sprawa, a w niego bić, jako
kijem po wodzie; jeno oczy zachlapie.

Wraz z Lisem jechał Włodzisław ze swym niewielkim orszakiem. Jego nie

wstrzymywał nikt, a matka wyprawiła z ulgą. Prócz służby towarzyszył mu jeno Wojsław
Powała, jedyny może człek, któremu młody książę okazywał pewne przywiązanie, oraz
kapelan, Niemiec, Otto. Gdy Włodzisław żegnać się przyszedł z Bolesławem, książę rzekł
jeno:

— Rodzic ci w Płocku siedzibę wyznaczył, Mazowszem będziesz zarządzał. Myślę, że

się z Fulkiem jakoś uładzisz, choć sam on rządzić by się rad. Nie będę się wam naprzykrzał,
jeśli mnie nie zmusicie.

Włodzisław pobladł i oczy opuścił. Dobrogniewa, chcąc zatrzeć szorstkie odezwanie się

Bolesława, żegnała syna, ściskając go serdecznie i błogosławiąc. Wyszła z nim razem. Gdy
siadał na koń, rzekła:

— Obaczymy się wrychle. Jeno wiosna drogi przesuszy, zjadę do ciebie z młodszymi.

Odparł nie patrząc na nią:

— Pono wy rządzić mieliście. Widzę już jako jest. Trącił konia i ruszył nie oglądając

się. Patrzyła za nim ze łzami w oczach. I żałowała go, i bała się czegoś.

Wraz z nimi ruszył Lasota Toporczyk, który pRzed wyjazdem do Krakowa do swego

Sandomierza chciał skoczyć. Bolesław, z okna patrząc na odjazd, ozwał się drwiąco:

— Zeszli się psi z całej wsi. Zadrwił, ale się nie uśmiechnął.

W Gnieźnie podróżni nie popasali długo, bo i nie bardzo było gdzie. Gdy ruszać mieli

dalej i Lasota żegnać się przyszedł, gdyż wykręcić zamierzał na Ląd, Fulko odezwał się do
Włodzisława:

— Jeśli wam nie spieszno objąć swoją dziedzinę, pojechalibyśmy z Lasotą, bo raźniej.

Z Lądu zaś pociągniemy do mnie na Wyszogród. Cześć mi nowego pana ugościć, a droga

background image

niewiele dalsza. Skoro z nami żyć macie, poznajomić się trzeba. Najmilej w gościnie, a
najlepiej w podróży. Spraw wiele na was nie czeka, chyba łowy, a te i u mnie urządzić
możem.

Włodzisław zarumienił się z lekka i jeno głową skinął, nic nie odrzekłszy. Ale gdy

ruszyli, ożywił się widocznie, wypytywał Fulkę o kraj i ludzi, grody i zasoby. Fulko
pomiarkował, że młody książę bystry jest, jeno jakiś przytłumiony. Opowiadał tedy chętnie,
lecz gdy rozgadawszy się, użalać się począł nad Włodzisławem za braterskie lekceważenie,
Włodzisław umilkł i cofnął się w siebie.

— Albo dumny jest i ubodło go, że ludzie wiedza, iż brat za nic go ma, albo skryta

nieufny i wydać się nie chce z tym, co myśli — rzeki Fulko do Lasoty, gdy żegnali się w
Lądzie.

— Albo jedno i drugie. Czas będziemy mieli poznać go i urobić. Będzie sposobność,

dajcie mu zrozumieć, że na nasz ród liczyć może i my na niego liczymy. Włodzisław
nabożny jest. Nieźle też będzie i spowiednika mieć po swojej stronie.

W Wyszogrodzie spędził Włodzisław może najmilsze dni swego życia. Szły uczty i

łowy, młodzież gonitwy sprawiała. Wszędzie i zawsze dawano księciu pierwszy krok.
Gdyby nie zbliżające się Gody, byłby siedział dłużej, lecz sam Fulko przypomniał, że zjazd
będzie w Płocku i wszyscy nowego pana poznać i służby swe ofiarować mu radzi. Jeszcze i
na pożegnanie Fulko konia pod wierzch mu ofiarował z pozłocistym rzędem oraz ozdobne
sanie, wiedząc, że Włodzisław, słabego zdrowia i niezbyt tęgi jeździec, zimą saniami radziej
podróżował, choć jeno duchowni mieli ten obyczaj.

Włodzisław, mimo że byle czym się urażał, wyjeżdżał z gościny z miłymi

wspomnieniami. Fulko wystrzegał się pochlebstwa, które nieufny książę za drwiny mógł
wziąć, natomiast tak umiejętnie potrafił wyższość i znaczenie Włodzisława podkreślić, że
nie tylko od jednego zamachu zdobył jego życzliwość i zaufanie, ale i w nim samym
rozbudzić zdołał pewność siebie, obcą Włodzisławowi dotychczas całkowicie. Jeszcze się z
nowym położeniem nie oswoił i ze sobą nie policzył, ale już czuł się innym człowiekiem niż
na ojcowym dworze, lub co gorzej na braterskim, gdzie był niczym.

Toteż, gdy po dwudniowej podróży na czele okazałego orszaku, złożonego z krewnych i

sąsiadów Fulki, dotarł do Płocka, a duchowieństwo i możni, którzy zawiadomieni przez
komesa na zjazd już przybyli, wyszli go witać daleko naprzeciw i prowadzili z okrzykami na
gród, jak wracającego po zwycięstwie wodza, na twarzy Włodzisława zjawił się życzliwy
uśmiech, a gdy chleb i sól przy

wejściu do dworca od podczaszego odbierał, w obejściu jego

była dostojność, jemu samemu dziwna.

Po uczcie wieczornej, na której wbrew obyczajowi podchmielił sobie trochę, udał się po

raz pierwszy do swoich komnat i choć znużony, długo nie mógł usnąć. Zamęt miał w głowie
od wina i nowych wrażeń. Leżąc myślał, jak miłą rzeczą jest władza. Snuł plany coraz
śmielsze, lecz w poprzek mu wciąż stawało wspomnienie brata, a jeszcze nawet myślą nie
ważył się przeciw niemu powstać. Miłe a nowe uczucia rozgoniła mu — jak łasica myszy —

background image

zakorzeniona obawa i duszona w sobie nienawiść. Wreszcie sen uwolnił go od rozterki.

IX. POMRUKI

Wojewoda Bogufał niepotrzebnie siebie i nas niepokoi. — Głos arcybiskupa był

spokojny i równy jak zawsze, lecz bystrzejsi odczuwali w nim lekką drwinę. — Juści
ostrożnym być nie zawadzi, ale by nam mogła grozić napaść ze strony któregokolwiek z
sąsiadów, temu nie wierzę. Cesarz prawie dzieciak, cesarzowa Agnes dość trosk ma
własnych. Sasi z Frankami żrą się, jako od wieka. Cesarzowa sama postronnego oparcia
szuka. By pomoc od Węgrów uzyskać, zaręczyła Henrykową córę z Salomonem, synem
Andrzeja. Ruś zaś, jeśliby nawet po śmierci nieodżałowanego brata miłościwej pani naszej
pomocą i oparciem nam nie była jako ongiś, gdy Mojsława z Prusakami poskramiać było
trzeba — ani myśli, ani może w nasze sprawy się mieszać, skoro pięciu dziedziców
Jarosława nie umie się między sobą uładzić. Byleśmy zgodę i pokój wewnętrzny utrzymali,
mniemam, że temu osieroconemu królestwu nic, Bogu dziękować, nie grozi.

— Tedy mówmy o zgodzie i pokoju wewnętrznym — rzucił ostro i otwarcie już

Bogufał, zły, że mu Aaronowa przenikliwość wygodny pozór wytrąciła i grę jego przejrzała.

Umyślnie, udając słabość, nie ruszył do Poznania licząc na to, że bez niego nie będzie

zwołana rada królestwa i na wypadek śmierci Kazimierza będzie musiała odbyć się w
Krakowie, gdzie najlepiej przewagę zdoła wykorzystać. Jakoż dopiął swego i od godziny już
rada siedziała w refektarzu krakowskiej kapituły, wielkiej sali o dwudziestu czterech
drewnianych słupach, w budynku wzniesionym przez Aarona na samym środku
wawelskiego wzgórza. Darmo jednak Bogufał wysuwał pozory troski o całość państwa.
Aaron lepsze od niego miał wieści i przygwoździć go potrafił. Wojewoda już ledwo
hamował gniew, Aaron zaś spokojnie, lecz również otwarcie zagadnął:

— Mówcie, czego wy żądacie?

— Nic nowego. Chcemy wpływ mieć na sprawy.

— Wżdy go macie. Pierwsze, cośmy z miłościwą panią uczynili, to zwołaliśmy radę

wszystkich możnych królestwa.

— Pierwsze, coście zrobili, to ogłosiliście dziedzica i przysięgę wierności dla niego

odebrali, zanim ułożył się z nami, jak rządzić będzie — rzucił gniewnie Toporczyk.

background image

Aaron przybladł nieznacznie, lecz odparł spokojnie:

— Taki porządek w tym królestwie, że pan następcę swego znaczy. A dojdzie następca

do lat i obejmie rządy, będziecie się mogli z nim układać. My zaś, którym zmarły pan opiekę
powierzył, bez waszej rady niczego ważnego nie przedsięweźmiemy. Czy to wam
wystarczy?

Bogufał żachnął się, lecz się pohamowął, pomiarkowawszy, że z mądrym i

opanowanym, a powszechną cieszącym się powagą arcybiskupem niczego gniewem nie
wskóra. Nie chciał też struny przeciągać, daleki od zamiaru doraźnej rozgrywki siłą, jeno
trudne położenie dziedzica i królestwa chciał wykorzystać, by wzorem Czechów możnym
przewagę nad księciem zapewnić. Powściągnął gniew i by odwrócić rozmowę, rzekł:

— Szkoda, że młodego księcia nie ma z nami. Wolałbym mówić przy nim, niechby

wiedział, co myślimy i jak sprawy chcemy ułożyć.

— Ostawcie go! Pozwólcie mu korzystać z ostatnich lat swobody, nim mu ciężkie

obowiązki objąć przyjdzie. Sam go na łowy namówiłem. Czas piękny, a poznać kraj, ludzi i
do trudów się zaprawić nie zawadzi.

— Mówmy tedy sami — podjął wojewoda. — A naprzód wyjaśnić wam chciałem, bo

jako obcy może nie wiecie o tym — złośliwość zabrzmiała w głosie wojewody — żeśmy
drzewiej sami pana obierali, ni wiek jeszcze od tego czasu nie minął. Dopiero gdy się
Piastowie postronnymi zdobyczami wzmogli i trzymać zaczęli stałą drużynę, wzorem
sąsiadów jęli rządzić i rozporządzać całym krajem jak własną dziedziną. I widzieliśmy, do
czego doszło; nie daj Bóg, by się powtórzyło.

Aaron udał, że nie zrozumiał przymówki. Głową poważnie kiwał, a gdy wojewoda

skończył, odparł:

— Prawda, żem tu obcy, ale i was przecie przed wiekiem tu nie było, a wiecie, co się

działo. A ja, czego nie wiem, o to się pytam albo i z ksiąg się dowiem, które dla was
zamknięte.

Rozległy się przytłumione śmiechy. Nie wszyscy obecni trzymali z pysznym a

przemożnym wojewodą. Bogufał spojrzał groźnie po zgromadzonych, Aaron zaś —
badawczo, by obliczyć, kto z nim. Ani liczbą, ani znaczeniem stronnicy jego nie byli w
przewadze, ale poczuł oparcie i jawnie rzucił kości.

— Macie co przeciw wyborowi Bolesława?

Zaskoczony Bogufał zaniemówił, inni zaś zaprzeczać jęli. Aaron uśmiechnął się

nieznacznie do Dobrogniewy, która siedziała skulona, patrząc w arcybiskupa jak w jedyną
obronę.

Bogufał powściągnął rozdrażnienie i odparł siląc się na spokój:

— Nie mamy nic przeciw Bolkowi. Ale i przeciw Włodzisławowi i Mieszkowi — nic.

background image

Tedy jeno przeciw temu, by stanowiono bez nas, cośmy tu na tych ziemiach kniażyli
wcześniej, niż przyszli Piastowie.

— Jako słyszałem, Piastowie nie wam, ale Morawcom władzę nad Wiślanami odebrali?

— rzucił Aaron pytająco, ale nikt nie wątpił, co chciał powiedzieć, i Bogufał pominął
pytanie, natomiast rzekł:

— Słowiańskim obyczajem młodszemu by dziedzina się patrzyła, a już najmniej, by go

nie ukrzywdzić w dziale.

Dobrogniewa zadrżała. Bogufał wie, gdzie wbić klin. Niech Włodzisława jeno

wielmoże o krzywdzie upewnią i obiecają poparcie, bratobójcza walka wybuchnąć gotowa.
Aaron jednak odpowiedział:

— Włodzisław otrzymał Mazowsze i pojechał do Płocka, wystarczy mu na teraz.

Mieszko zaś jeszcze mały. Dojdą bracia do lat, nikt im w ułożeniu się z sobą przeszkadzać
nie będzie. A kto by ich, winnych Bolkowi ślubowane posłuszeństwo, do złamania wiary
chciał nakłonić, klątwą zostanie obłożony.

W poważnym głosie Aarona zabrzmiała jakaś potęga, przed którą zadrżeli wszyscy.

Bogufał rzekł półgłosem:

— Nikt ich nakłaniał nie będzie.

Ale pomyślał przy tym, że Włodzisława nawet nakłaniać nie trzeba.

To samo pomyślała Dobrogniewa. Jeno Aaron, który znał ludzi i świat, a na

Kazimierzowe potomstwo patrzył od niemowląt, wiedział, że Włodzisław nie porwie się sam
na brata, bo się go boi. I dlatego nienawidzi.

— Mówmy otwarcie — podjął z uporem Bogufał widząc, że z doświadczonym

Aaronem tą drogą najprędzej dojdzie do celu. — Rządzić może, kto ma siłę, a siłę mamy
my. Nie chcemy niczego, jako rzekłem, czego już przedtem nie było, a co się zmieniło, gdy
Piastowie przewagę zyskali nad nami. Nie książę, ale wiece stanowiły, czy pokój zawierać,
przymierze czynić, czy wojnę wypowiadać; wiece stanowiły, co prawem ma być, jakie
należy składać daniny. Niech będzie, jak bywało, bo dobrze bywało, a popsuło się, gdy
książę, miast z nami trzymać, swoją jeno wolą wbrew nam rządzić począł, stanowiąc o nas
bez pytania.

— Jako rzekliście, obcy tu jestem — odparł Aaron — ale słyszałem, że na wiecu każdy

wolny miał prawo głos zabierać. A jakoże teraz, gdy od tych czasów, o których mówicie,
państwo się rozrosło wielokrotnie, wiece będziecie zwoływać? Wżdy niczego nie załatwi w
porę.

— Juści, wiele zmieniło się, a pierwsze, że książęta jeńców poobsadzali na pustaciach,

a kmiecie pomieszali się z nami, że trudno dziś rozeznać, kto wolny, a kto nie. Tedy
starszych z rodów starczy zwoływać, którzy mówić będą za swojaków, między sobą się

background image

uładziwszy. Rody zaś same najlepiej wiedzą, kto do nich należy, a kto nie. Inni zaś słuchać
mają, a gdy książę i możni razem trzymać będą, nie powtórzy się już, co drzewiej, że prosty
lud razem z niewolnikami przeciw nam się dźwignął, by więzy posłuszeństwa zrzucić. Nie
wam zresztą prawić muszę, jako jest w innych krajach.

Aaron kiwał głową potakująco, ale rzekł z powątpiewaniem:

— Każdy kraj swoim zwyczajem się rządzi. Nie rozumiem jeno: czy do dawnych

obyczajów wrócić chcecie, czy nowe wprowadzać?

— Co dobrego w starym obyczaju, do tego wrócić, a co wymaga zmiany — zmienić.

Wżdy Kościół ze swym prawem i obyczajem nowy tu jest. Nie wy je chyba za złe uznacie. A
wasze dobro z naszym związane, jako widzieliśmy. Tedy myślę, że nie w was najdziemy
przeciwnika?!

Aaron zadumał się. Spojrzał po obecnych, którzy szeptali między sobą z ożywieniem,

głosu jednak nie zabierając. Rozumiał, że jedni trzymają z wojewodą, inni boją się przeciw
niemu wystąpić. Westchnął i rzekł:

— Zbyt to ważne i wielkie sprawy, byśmy zaraz postanowić mogli, tym bardziej że

wojewody Michała nie ma. Naradzimy się z nim. Chciałbym i Bolesława objaśnić, czego od
niego czekacie, bo choć dziś stanowić nie może, dwa lata, które go od władzy dzielą, miną
szybko. Tymczasem pewni bądźcie, że w sprawach, któreście poruszyli, niczego bez was nie
postanowimy. Myślę, miłościwa pani — rzekł zwracając się do Dobrogniewy — że i po
waszej myśli tak będzie?

Dobrogniewa jeno głową skinęła, a Aaron, zwracając się do Toporczyka, zapytał:

— Czy wafli to wystarczy?

— Obaczymy — odparł Bogufał.

X. NA ŁOWACH

Aaron całej swej powagi i wymowy użyć musiał, by nakłonić do wyjazdu Bolesława,

background image

który chciał udział wziąć w zebraniu. Aaron zaś, widząc, co się świeci, wolał, by książę nie
zabierał głosu w sprawach, do których jeszcze nie dorósł. Wstrząs, jakiego kraj doznał po
śmierci Kazimierza, był zbyt świeży, a umysły zbyt poruszone, by zezwolić na rozgrywkę,
do której parli możnowładcy z Bogufałem na czele, a którą niedojrzały, gwałtowny i
zawzięty Bolesław gotów był podjąć, sił nie policzywszy. Doświadczony arcybiskup
wiedział, że zwłoka będzie korzystna, a umysły ku caemu innemu odwrócić może i dlatego
przeparł swoje.

Bolesław zaś, gdy na czele swej młodocianej drużyny raz wyruszył, z łatwością swemu

wiekowi właściwą oderwał myśl od spraw, które go pochłaniały po śmierci ojca; zapomniał
o Bogufale, przeciw któremu szczególną czuł zawziętość, i z wrodzoną namiętnością oddał
się łowom. Gnał dzień za dniem ludzi, konie i psy od wczesnego świtu nieraz do późnej
nocy, tak że częstokroć walili się spać na śniegu, szałasów nawet nie skleciwszy, całkiem z
sił wyzuci.

Doman, nawykły do ruchu i powietrza, a ostatnio ich pozbawiony, silny i wytrzymały z

przyrodzenia, czuł się doskonale i nadążał młodemu władcy, któremu zmęczenie było
nieznane, a niewygód i braków zdał się nawet nie dostrzegać. Towarzysze przywykli do
Domana, a on do nich i początkowe jego przygnębienie ustąpiło, a nawet chwytał się na tym,
że przemożna chęć powrotu do domu i swoich, boleśnie zrazu odczuwana, ustępowała
ciekawości nowego świata, a jeno z przyjemnością myślał, jak wiele, gdy powróci, będą
mieli z Bietką do ugwarzania.

Tylko Strzemieńczyki, mrukliwe i zaczepne, boczyli się dalej na niego, ale widząc, że

książę lubi chłopaka, nie ważyli się go zaczepiać ni dokuczać mu.

Mimo że Doman zyskał i innych towarzyszy, szukał najchętniej Nawoja, zarówno z

wdzięczności za poparcie w pierwszych, najcięższych chwilach, jak też i dlatego, że mówić
z nim można było o wszystkim, a choć zawsze drwił, przecież wszystko rozumiał. Poza tym
tkwił przy Bolesławie, ustawicznie jeno z dziwnym uporem zajęty odgadywaniem, co książę
zrobi lub powie, i dzielił się swymi spostrzeżeniami z Domanem.

Nie trzymając się żadnych szlaków i nie dbając o noclegi w osadach, posuwali się z

wolna na południe. Wzgórza rosły coraz wyżej, a czasami, gdy przebywali otwarte szczyty,
w lekkiej mgiełce pogodnych, zimowych już dni majaczyło przed nimi zaśnieżone pasmo
wysokich gór, ku którym się zbliżali. Osiadły kraj został daleko za nimi. Utonęli w dziczy
bezludnej, nieprzerwanej, zarosłej gęstym borem, tak że nieraz po kilka dni światło
słoneczne widywali jeno przesiane przez zwarty gąszcz gałęzi obwisłych pod okiścią w
bezwietrznym, mroźnym powietrzu. Od tygodni już nie widzieli obcego człowieka, nawet
zbóje nic nie mieli do szukania w tej dziczy odwiecznej, pełnej zwierza, który nieraz ze
zdziwieniem spoglądał na nie znane mu istoty, wdzierające się do jego królestwa. Bolesław
zdawał się zapominać, że inny świat zostawił za sobą, zdawał się nie widzieć, że konie
pochudły, z dawna nie mając innej paszy, jak zwiędłe zioła i mech wygrzebywany spod
śniegu. Zdawał się nie słyszeć, że ludzie nieśmiało sarkać już zaczynają, a do łowów biorą
się bez zwykłej ochoty, przyzostając w tyle.

background image

Jeno psy miały się dobrze, karmione zrazu obficie mięsem ubitej zwierzyny, rade

choćby i nigdy nie wracać do ciasnych i dusznych psiarni, spite krwią, swobodą i jakimiś
niejasnymi wspomnieniami odległych czasów, gdy ich przodkowie polowali tak przez całe
życie, wedle własnej jeszcze woli i ochoty. Ostatnio jednak i psy, gorzej karmione przez
łowców, którzy na zmęczonych koniach i sami znużeni, nieraz i dla siebie niezbyt obfitą
zdobywali strawę, zawodzić zaczynały, na własny rachunek polując; łowczy Mściech klął po
cichu, że myśliwi zejdą psom na nagonkę. Patrząc na pogodne, bladobłękitne, zimowe niebo,
odgadnąć usiłował, kiedy zawieje lub odwilże w pomoc przyjdą, by zakończyć te łowy,
które zdały się przechodzić w szaleństwo. Ale na niebie żadnych nie było znaków, a ludzi po
chwilowym zniechęceniu ogarniać zaczynała zmieszana z podziwem ciekawość, czy długo
jeszcze sam książę wytrzyma i czym się to skończy.

Skończyło się jednak, jak zazwyczaj, niespodzianie. Pewnego dnia, niedługo po

wyruszeniu z noclegu, jadący w przedzie Nawój ugodził oszczepem wielkiego górskiego
jelenia. Rana była niezbyt ciężka, gdyż o ile rzucał niechybnie, o tyle nie miał sił, by tęgiego
zwierza od jednego rzutu zwalić.

Jeleń począł uchodzić bystro, kierując się w górskie pasmo na wschód, a za nim

popędził książę. Doman za księciem nadążał tuż, inni zaś przyzostawali, w miarę jak koniom
ubywało sił, a łowcom ochoty. Jeno Nawój ciągnął śladem i tak w południe dotarł na szczyt
pasma, gdzie jeleń zaległ na chwilę, widno osłabiony. Spłoszony jednak pobiegł w dół,
stokiem schodzącym na wschód.

Nawój zjeżdżał za śladem, nie spiesząc się. Dzień miał się ku końcowi. Światło stało się

złote, a cienie pni jęły się wydłużać i zlewać ze sobą. Cisza była w lesie, jeno gdzieś dzięcioł
zapukał, zaskrzeczała sojka lub zakwiliły sikorki.

Nawój przyspieszył kroku, by dojechać idących w przedzie Bolesława z Domanem.

Niezbyt bezpiecznie zostać samemu w lesie na noc, a wracać do innych, od których odsądzić
się musieli, już nie pora. Gdy zjeżdżał, doszedł do jego uszu jakiś odgłos daleki, który rósł,
w miarę jak Nawój się posuwał, i wkrótce rozeznał szum rzeki.

Koń, widocznie spragniony, sam ruszył kłusem po łagodniejszym stoku, lecz nim dotarli

do wody, Nawój ściągnął wodze. Z dołu dochodziły głosy ludzkie. Były liczne i brzmiało w
nich coś obcego.

Nawoja ogarnął niepokój, ale i zaciekawienie. Rzeka w tym miejscu czyniła ostry zakręt

u stóp schodzącego w nią wzgórza, po którego drugiej stronie byli snadź jacyś ludzie. Nawój
zeskoczył z konia i wspiął się na szczyt, by z góry spojrzeć, co dzieje się nad rzeką. Przez
rzadki, niepodszyty starodrzew dojrzał obóz. Patrzył bystro przez chwilę, po czym skoczył w
siodło i ruszył w dół. Wśród stojących przed namiotem kilku ludzi poznał księcia;
rozmawiał z jakimś niskim, przysadzistym człowiekiem o pałąkowatych nogach. Inni stali
dokoła, chłopy przeważnie pieczyste, w krótkich, lecz bogato zdobnych kożuchach, z
kołczanami na plecach i krzywymi szablami przy boku. Odkryte głowy mieli podgolone, z
jednym jedynie kosmykiem włosów, czarnych i lśniących, z czarnymi, również obwisłymi
wąsami. Ze stroju i wyglądu poznał Nawój Węgrów. Ani chybi, poselstwo.

background image

Gdy dojeżdżał do stojących, Bolesław, dostrzegłszy go, niecierpliwie przyzwał ręką.

— Pójdź no, bo dogadać się z nimi nie mogę. Pamiętasz co z łacińskiego języka?

— Co nieco pamiętam — odparł Nawój ukrywając zadowolenie, bo srodze był

ciekawy, z czym i od kogo poselstwo przybywa. Ale niełatwe czekało go zadanie. Poseł,
biskup strzegomski, Janus, więcej na herszta zbójów wyglądał niż na kościelnego
dostojnika, a nogi jego wskazywały, że większość życia spędził na koniu. Tyle umiał łaciny,
co mszę odśpiewać, polski język zaś kaleczył śmiesznie. Czego jednak Nawój nie zrozumiał,
tego, bystrym będąc, domyślił się i dogadali się jakoś.

Poselstwo było od Beli, który zaniepokojony przymierzem zawartym przez Andrzeja z

cesarzem i małżeństwem Salomona, szukał oparcia u sąsiada i krewniaka. Że zaś nie chciał
temu nadawać rozgłosu, dowodzić się zdało, iż poselstwo szło przez góry, zimą wcale nie
uczęszczanym szlakiem, miast traktem handlowym przez Morawy i Śląsk. Pozorem były
braterskie pozdrowienia dla nowego władcy, wraz z bogatymi darami w koniach i broni.

Poseł wielce był rad, że spotkał samego Bolesława, a choć ludzie jego znużeni byli

całodzienną drogą, na życzenie księcia polecił zwinąć dopiero co założony obóz, lubo
ostatnie zorze zachodu barwiły już kraj czerwoną poświatą i noc zapowiadała się mroźna.
Gdy ruszyli, zimny blask księżyca wyparł gasnące zorze i drzewa rzuciły wątłe, błękitnawe
cienie. Dosiadając konia Bolesław ozwał się:

— Doman pojedzie zawiadomić łowców, by nie mieszkając wracali do Krakowa. Ty

ostaniesz ze mną — zwrócił się do Nawoja.

Trącił konia piętami i wysforował się wraz z posłem naprzód.

Nawój nierad był, że go rozłączono z Domanem, przed którym lubił rozsnuwać swe

domysły. Nawet pomyślał, że samotnego Domana wilcy zjeść mogą w lesie, ale nie było co
rzec. Pocieszył się zaś myślą, że dowie się wszystkiego wcześniej niż Aaron i Bogufał i
może Bolesławowi radą się przysłużyć potrafi. Książę musi mieć przecież jakiegoś doradcę,
a lepszego niż on nie znajdzie. Choć znużony był, śpiący i zgłodniały, jechał tuż za księciem,
nastawiając ucha, baczny na wszystko. Ale Bolesław milczał, a biskup o wyglądzie zbója z
wprawą starego jeźdźca, nawykłego nocować na koniu, wygodnie rozsiadł się w siodle,
wyprostował nogi i zaczął chrapać po chwili, pomrukując coś przez sen. Nawój przeto
owinął się szczelniej wraz z głową kożuchem, bo uszy mu marzły, podkulił nogi i
pomyślawszy, że wygodniej byłoby spać choćby w szałasie, usnął także. Nie miał przeto
czasu domyślać się, o czym dumał książę, który patrzył szeroko rozwartymi oczyma na
wznoszący się półkrąg księżyca. Panowała cisza, jeno w mroźnym powietrzu kopyta
szczękały dźwiękliwie o kamienie.

Doman po własnych śladach, przy księżycu, koło północy odnalazł obozujących

łowców. Siedzieli przy ogniskach, pomęczeni tak, że nawet szałasów nie sklecili, choć mróz
brał trzaskający. Gdy psy zaszczekały na Domana, ten i ów odkrył głowę, a dowiedziawszy

background image

się, że nie zaszło nic, co by ich zmusiło przerwać spoczynek, a co więcej, że łowy skończone
i wracać mają do Krakowa, otulili się z powrotem i posnęli. Pobudzili się jednak wcześnie,
przemarznięci na kość i posiliwszy się, z zadowoleniem ruszyli na północ. Jaskrawe słońce
wzbiło się ponad bory i promienie jego oraz ruch koni rozmroziły łowców, tak że orszak
zabrzmiał odgłosami młodej wesołości.

Tylko Doman, pozostawszy po raz pierwszy sam bez Bolesława i Nawoja, czuł się

nieswojo i wysunąwszy się na czoło jechał w milczeniu. Ogarnęła go nagle dziwna tęsknota
za domem.

Jechali dzień cały, by na nocleg dobrnąć do ludzkich osad i pociągnąć do Krakowa,

gdzie po długotrwałych trudach spodziewali się zasłużonego wypoczynku.

Na trzeci dzień, jakoś z południa, z wyniosłości górskiego pasma ujrzeli w dali gromadę

ludzi zmierzającą w kierunku Tyńca. Pierwszy Doman dostrzegł drobne postacie na
zaśnieżonej płaszczyźnie. Powietrze pod zachód było przejrzyste jak kryształ, tak że mimo
oddalenia można było policzyć ludzi, konie, zaprzęgi i biegnące obok nich psy. Do Tyńca
nie było już daleko, a u gościnnych mnichów czekały dawno nie zaznane wygody.

Słońce już barwiło się czerwono, gdy dotarli do ciągnącej gromady na taką odległość, że

słychać było głosy.

Doman i Żegota skoczyli naprzód dowiedzieć się, kto ciągnie, i po chwili znaleźli się

przy ostatnich saniach. Załadowane zwierzyną wskazywały, że spotkali myśliwych również
wracających z łowów.

Doman zagadnął jednego z pachołków idących przy saniach:

— Klasztorni ludzie?

Zagadnięty, chłop tęgi, o ponurym obliczu, spojrzał spode łba, lecz widząc ze stroju i

broni, że z kimś dostojniejszym ma do czynienia, burknął niechętnie:

— Wojewody Bogufała.

Nie pytając więcej, skoczyli naprzód, by się wojewodzie oznajmić. Zadziwiło ich

milczenie, w jakim posuwał się orszak, pokot bowiem wskazywał, że łowy były udane i
zazwyczaj wracano wesoło, ze śpiewem i prześmiechami. Gdy dotarli jednak na czoło,
zrozumieli przyczynę.

Na wymoszczonych mchem i skórami saniach leżał wojewoda. Okryty był tak, iż widną

była jeno twarz, zwrócona cokolwiek na zachód. Półprzymknięte oczy, szkliste i
nieruchome, odbijały poblask zachodzącego słońca. Dojeżdżali właśnie do dawnego
grodziska i zabity zdał się patrzeć na swą siedzibę rodową. Wyszczerzone spod
szpakowatych wąsów zęby nadawały twarzy wyraz wściekłości, jak gdyby na wspomnienie,
że ród jego gniazda swego został pozbawiony. Na wargach i brodzie widniały ślady
sczerniałej już krwi.

background image

Za saniami pacholik prowadził luzem konia, zaś koło sań z gołą głową kroczył młody

Sieciech, podtrzymując je na wyboistej drodze. Na przybyłych ani spojrzał.

Doman i Żegota wstrzymali konie i orszak mijał ich w milczeniu. Gdy przychodziły

koło nich ostatnie sanie, Żegota zapytał ponurego chłopa:

— Na łowach zginął?

— Od tura pobit. Za pewny był swego. Zaskoczył zwierzowi, co się wyłamał z obierzy.

Tur o pień go prasnął i starmosił. — Jakaś zła radość brzmiała w ponurym głosie chłopa;
ciągnął dalej:

— Zawzięty był. Jeszcze z połamanym krzyżem dźwignął się i oszczepem, co go z ręki

nie wypuścił, za zwierzem mietnął. Ale bogać tam! Zwierz poszedł, a wojewodę wieziemy
do Morawicy. Będzie ludziom czas jakiś spokój, bo młody Sieciech jeszcze nie taki łowny.

Chrząknięcie czy śmiech zgasło, stłumione w kędzierzawej brodzie osadnika.

Żegota i Doman zawrócili w milczeniu, chwilę czekając, aż dociągnie reszta

towarzyszy. Choć młodzi i niedoświadczeni, odczuli, że śmierć Bogufała oznaczała zmianę
w położeniu księcia. Gdy orszak dojechał, Żegota skoczył podzielić się z towarzyszami
nowiną, a Doman, zamyślony, skręcił w drożynę pnącą się zakrętami ku wyniosłej skale nad
brzegiem Wisły, na której w ostatnich blaskach zachodu świeciły tyny klasztorne.

XI. O WŁASNYCH SIŁACH

Młody orzeł, jeno w pióra porośnie i z gniazda wyleci, wnet wzbija się pod niebo.

Patrzy z góry na świat cały, który, zda mu się, istnieje jeno po to, by on siły swe, których
granic nie zna, mógł wypróbować. Nie zna jeszcze zasadzek, które na niego czekają, ni burz,
co cisnąć nim mogą o skały i obezwładnionego rzucić na ziemię, z połamanymi skrzydłami,
by nigdy już nie wzbił się pod niebiosa. Wzrok ma bystry, szpony ostre i silne, śmiałość
uderzenia większą od doświadczonego już łowcy, który nieraz zajrzał niebezpieczeństwu w
oczy. Zaskakuje nieprzyjaciół zuchwalstwem, obezwładnia szybkością. Jeśli go coś nie
przestrzeże, rośnie z latami w poczuciu siły, by runąć jednego dnia na pastwę przyziemnych
istot, które nawet na łup zbyt marne mu się zdały. Strachu nie dozna, jeno ogarnie go jakieś
ogromne zdziwienie; zdziwienie i wściekłość już bezsilna.

background image

Jesienią 1059 roku zgasł Aaron, arcybiskup krakowski i opat tyniecki, jedyny człowiek,

który niedoświadczonego dziedzica w karbach umiał utrzymać.

W osiemnastym roku życia młody książę został samowładnym panem królestwa. W

jednym czasie zrządzeniem losu zniknął wróg i zwaliła się podpora. Bolesław stanął sam
wobec nieznanej przyszłości.

Rzucił się na władzę jak orzeł na łup; błyskawicznie, bezwzględnie, pewnie. Matka

oddała mu ją z radością, że trwożyć się już nie musi o tron dla syna, wojewoda Michał z
ulgą zrzuconej odpowiedzialności. Przeciwnicy, utraciwszy w Bogufale wodza, przysiedli ze
strachu lub, płaszcząc się, gorliwość w ofiarowaniu swych służb okazywali. Bolesław nie
taił bowiem, że przedsięwziął sobie ukarać sprawców wygnania ojca i babki, odnowić
granice Chrobrego i zhołdować z powrotem dawnych lenników. Los stanął mu przy boku, by
służyć jego zamiarom.

Gospodarzem został, gdy nadszedł czas żniw. Zbierał plony trudów i wyrzeczeń swego

rodzica. W kraju niebo było spokojne, gdy burze niszczyły sąsiadów. U młodego władcy
szukali schronienia i pomocy. Zaledwie do lat doszedł, gdy w ręku jego znalazły się losy
sąsiednich królestw i władców. Przychodzili w pokorze i wysiadywali, czekając na łaskawe
słowo, wdzięcząc się i opłacając. Wicher wypadków porwał Bolesława i zdał się nieść na
szczyty, na których bywał jego wielki pradziad; jeno że leciał bez trudu, skrzydła tylko
rozpostarłszy, a szybkość lotu przyprawiła go o zawrót głowy. Gdzieś, nisko, niewidoczne i
ukryte, kiełkowało Zło. Nawet gdyby je dostrzegł ze swej wysokości, byłby przeleciał nad
nim z lekceważącą pogardą.

Wyborny musiał być miecz pięknego Brzetysława i silna ręka, która jednym ciosem

przecięła żelazny łańcuch dzielący czeskiego bohatera od szczęścia z Judytą ze
Schweinfurtu. Jednak i on, podobnie jak Szczerbiec polskiego krewniaka, nie zdołał przeciąć
splotu więzów, jakimi niemieckie ręce omotały obydwa słowiańskie królestwa, wygrywając
je przeciw sobie wzajem. Głupota i chciwość małych ludzi, zdrady i przeniewierstwa
dostojników kościelnych i świeckich przyczyniały się do udaremnienia największych
zamiarów.

Może i przeczucie przedwczesnego zgonu oraz brak ufności do swych następców

skłoniły Brzetysława, iż poniechał wielkich myśli, jeno całość ojcowizny starał się
zabezpieczyć. W regensburskim pokoju zwrócił Kazimierzowi Śląsk, opłatę daniny tylko
sobie zastrzegając, zaś granice odebranych Moraw umocnił i warownym Grodźcem opatrzył,
w obawie, że z kolei Polska podejmie myśl Chrobrego i sięgnie po jego zdobycze.

Jeszcze w praskim kościele Św. Wita nie zdążyło się w proch rozsypać Brzetysławowe

ciało, gdy sprawdziły się przewidywania. Między jego synami spory wybuchły. Osadzony na
ołomunieckim stolcu średni Wratysław jako udzielny książę sobie poczynał, nie uznając
Spitygniewowego zwierzchnictwa, a przyciśnięty zbiegł na Węgry, do Andrzeja, młodą żonę
pozostawiając w kraju. Nie wytrzymała opieki żupana Mstysza, któremu nadzór nad nią

background image

powierzono, i zmarła. Wratysław zaś poślubił córę Andrzejową Adelajdę i z pomocą nowego
teścia roszczeń swych gotował się dochodzić.

Nie byłby sobą Bolesław, gdyby nie wykorzystał nadarzającej się sposobności odebrania

utraconej dziedziny Chrobrego. Zebrał natychmiast wojska, by z ziemią zrównać gród, który
stał w drodze jego dumnym zamierzeniom. Gwałtowny i niecierpliwy, spieszył się
lekceważąc przeciwnika i zdanie doświadczonych wojów, iż warownego grodu konnymi nie
weźmie. Na czele pancernych ruszył, dufając, że wyrówna męstwem ilość, a zaskoczeniem
brak tarczowników i oblężniczego sprzętu. Głosom rozsądku tyle jeno przychylił ucha, że po
wojewodę Michała, bawiącego we Wrocławiu, posłał z poleceniem, by zebrawszy pieszych,
ilu ich będzie pod ręką, ku niemu ciągnął, gdyby nie powiodło się zaskoczenie i gród
oblegać wypadło.

Pociągnął tedy Bolesław w górę Wisły na czele tysiąca jezdnych, do Wrocławia zaś,

zajeżdżając konie, gnali książęcy posłańcy z rozkazem do wojewody, by brody obsadził na
Nysie i od północy na Grodziec ciągnął z pomocą w razie potrzeby.

Na czele posłańców pędzili Nawój z Domanem, którzy, zostawieni w Krakowie,

wprosili się w posły, w nadziei, że wraz z wojskami Michała z księciem się połączą.

Nawój poganiał tak, że drugiego dnia ostatkiem sił końskich dotarli do Opola, a gdy

konie ledwo już nogi wlokły, zmienili je i rankiem ruszyli w dalszą drogę. Nawój milczący
był i zasępiony. Nie było zresztą kiedy gadać, gdyż gnali bez wypoczynku, na noclegu zaś
tak byli znużeni, że walili się spać bez wieczerzy. Dopiero pod zachód trzeciego dnia, gdy
drżące z wysiłku i spienione konie żadną miarą do biegu przymusić się nie dały, a Wrocław
już był w oczach, Nawój zeskoczył z konia i puściwszy go luzem, wysunął się na czoło
orszaku. Doman zrównał się z nim i jakiś czas szli w milczeniu. Pierwszy zagadnął Doman:

— Ukąsiło cię zaś co?

Nawój spojrzał na Domana z błyskiem zniecierpliwienia w oczach:

— Cni mi się czasem pokazywać ci, że miesiąc świeci.

Gdy Doman patrzył pytająco, dorzucił:

— No, nie rozumiesz? Pokazywać ci to, co sam mógłbyś widzieć, byś ino miał oczy.

— A tobie i we dnie miesiąc świeci — odparł Doman popędliwie.

Nawój zgryźliwie parsknął:

— Nigdyś we dnie nie widział miesiąca?! To patrz! Doman obejrzał się.

— Prawda! — szepnął zawstydzony.

Słońce właśnie rzuciło ostatni, jaskrawy promień i zanurzyło się za wzgórza. Na

ciemniejący błękit pogodnego nieba wschodził księżyc, ogromny, pełny, różowozłoty. Gdy
jeno wysunął się całą tarczą, nagle ubywać go zaczęło, jakby się skrywał za niewidzialną

background image

zasłoną. Spojrzeli na siebie zmieszani.

— Zły znak! — bąknął Doman.

Nawój odwrócił się gniewnie i ruszył naprzód. Gdy Doman zrównał się z nim, mówił:

— Co będziem gadać o wróżbach i miesiącu. I bez tego słyszałeś, że co doświadczeńsi,

i Wszebór, i Mszczuj, i Zbylut, nic dobrego wyprawie nie wróżyli. Wściec się można
widząc, jak książę samochcąc w zgubę lezie i nie móc nic na to poradzić.

— Dlatego tak nas gnałeś, że konie z nóg, a my z koni lecimy?

— A dlatego! Ale co to pomoże?! Jeżeli nawet wojewodę Michała jeszcze zastaniemy i

gdyby dziś ruszył, to i tak z pieszymi przez góry i lasy ani w dwie niedziele nie zdąży do
Grodźca. A tymczasem może być po wszystkim.

— Jak to po wszystkim? — zapytał Doman niespokojnie.

— A po wszystkim! Po księciu, po wojsku i po nas. Doman milczał, zasępiony. Po

chwili ozwał się:

— Może nie będzie tak źle. Bolesław mężny jest i ludzi wziął takich, że lepszych nie

najdzie.

— Może nie będzie, a może będzie. Dlatego ty się ciesz, a ja się będę trapił. Zawżdy

jeden z nas utrafi.

Dosiedli koni i jechali stępa w milczeniu. Księżyc tymczasem uwolnił się od uroku,

wzbił się na pogodne niebo i zmieszał swe światło z resztkami zorzy. Zyskiwał przewagę z
każdą chwilą i wreszcie zapanował niepodzielnie. W blaskach jego zamigotała rzeka i
zalśniły dachy niedawno odbudowanej katedry i grodu na Tumskim Ostrowiu. W chwilę
później przebywali most. Opowiedziawszy się straży, znużone konie oddali do stajen, a
ludzie rozeszli się na posiłek i spoczynek. Jeno Nawój, jak stał, kazał się opowiedzieć
wojewodzie, bawiącemu u biskupa na wieczerzy, i czekał na niego, znużony i gorzki.

Nie czekał jednak długo, gdyż wojewoda, usłyszawszy o przybyciu książęcego

poselstwa na zmarnowanych w pośpiechu koniach, pożegnał zaraz biskupa i udał się na swą
gospodę. Wysłuchał zleceń marszcząc brwi i chodzić jął po izbie. Potem stanął przed
Nawojem pytając:

— A ty coś za jeden, młodziku?

— Książęcy posłaniec — odparł Nawój opryskliwie, gdyż zdało mu się, że w głosie

wojewody słyszy lekceważenie. Wojewoda jednak uśmiechnął się pod bujnym, jasnym
wąsem i klepiąc Nawoja po ramieniu, rzekł:

— Obrotny masz język. Żebyś i miecz miał taki, przydałbyś się lepiej przy księciu niż

tutaj. Pytam dlatego, że cię nie pomnę, choć gębę masz taką, że spamiętać łatwo i głupi nie
jesteś.

background image

Nawój pohamował rozdrażnienie i odparł:

— Jestem Nawój Śreniawita. Nie stać mnie, bym był taki głupi jak ci, co pięści mają

większe, a gębę gładką jak tyłek.

Wojewoda spojrzał na niego przenikliwie, lecz machnął ręką i zapytał:

— Książę dawno wyruszył?

— Równo z nami. Trzy dni temu.

— To trzy dni jechaliście z Krakowa do Wrocławia? — W głosie wojewody brzmiał

podziw.

— Trzy dni. I myślę, że o trzy dni za długo. Wojewoda pokiwał głową i zadumał się.

Nawój jakby odgadując jego myśli dodał:

— Odradzali panowie z rady, by książę z pancernymi ruszał, nim wy nadciągniecie z

tarczownikami.

Wojewoda znowu spojrzał na Nawoja i patrzyli sobie w oczy. Rozumieli się. Wojewoda

zapraszającym ruchem wskazał Nawojowi ławę naprzeciw siebie i zapytał:

— Wieczerzałeś już?

— Nie. Pilniejsze mi było mówić z wami.

— Możesz jeść i gadać. Długo cię nie zatrzymam, boś pewnie zdrożony, a jutro nam

ruszać.

To rzekłszy pachołkowi wieczerzę dla Nawoja przynieść kazał, a potem zagadnął:

— Jak sądzisz, gdzie książę ninie być może?

— Jak znam jego, a konie i ludzi, których, zabrał, za dwa dni pod Grodźcem może

stanąć.

— A ja za dwie niedziele — mruknął Michał i zamyślił się.

— Przecież książęcia bez pomocy nie osławimy — wtrącił Nawój niespokojnie.

Wojewoda mimo woli uśmiechnął się w odpowiedzi:

— Juści, że nie ostawimy. Zresztą gdyby był pobity, to ku nam ciągnąć będzie, bo mu

pewnikiem odwrót na Kraków odetną.

— Myślicie, że go pobiją?

Niepokój brzmiał w głosie Nawoja.

— A ty zaś myślisz inaczej? Czesi nie dzieci przecie, a Grodziec nie z piasku sypany.

background image

Spać idź, ruszamy o świcie.

Przezorny wojewoda Michał, zboczywszy z Niemczy na Otmuchów, wszystkie brody na

Nysie poobsadzał i wziąwszy przewodników znających pogranicze kilkoma szlakami
zapuścił się w góry, wyznaczając jako miejsce zebrania źródło Opy, by jej doliną podsunąć
się pod Grodziec. Sam dotarł pierwszy z głównym oddziałem i w dzikim borze stanął
obozem, straże wystawił i czekał na pozostałych.

Zapadła ciepła noc czerwcowa. Zachodzący już księżyc obramiał srebrną opaską

poszarpaną linię prastarych świerków na pasmach wzgórz zamykających dolinę. Światło
jego tańczyło iskrami na belkach potoku, którego szemranie stanowiło jedyny odgłos w
głębokiej ciszy odwiecznego boru, nie tkniętego ręką ludzką. Woje spali bez ognisk, by nie
zdradzać postoju wojsk, jeno wojewoda w wydrążeniu skalnym kazał sobie naniecić małą
watrę i siedział nad nią zadumany, nasłuchując, czy nie dosłyszy odgłosów nadciągających.
Nawój siedział koło niego, objąwszy kolana rękoma, a Doman ułożył się obok na mchu.
Również nie do snu mu było, lecz pragnął słyszeć, gdyby wojewoda wszczął rozmowę z
Nawojem. Niepokój jego o księcia wzrastał z każdą chwilą.

Ale Awdaniec milczał, a i Nawój nie wszczynał rozmowy. Doman westchnął i

położywszy się na wznak do snu się zbierał, gdy nagle w głębokiej ciszy bystre jego ucho
wyłowiło jakiś głos. Usiadł natychmiast nasłuchując. Ruch jego zbudził uwagę siedzących.
Wojewoda posłuchał przez chwilę i rzekł:

— Skocz no który popatrzeć, co tam.

Nawój chciał wstać, lecz Doman uprzedził go i popędził w dół potoku, skacząc przez

kamienie.

Czekali w milczeniu nasłuchując. Głosy umilkły, natomiast po chwili rozróżnili szmer

zbliżających się kroków. W księżycowym świetle ukazały się dwie postacie. Gdy weszły w
krąg blasku ogniska, Nawój poznał przybyłych:

— Mścisław i Klimunt Lisy, z książęcej drużyny.

Wojewoda zerwał się na równe nogi. Przybyli z miejsca rzucili się na ziemię, znużeni

widno do ostatka. Doman stał nad nimi, roztrzęsiony widocznie. Przez chwilę panowało
milczenie. Wojewoda nie spieszył z pytaniem. Sam widok wojaków był dość wymowny.
Obaj byli bez hełmów, zmierzwione włosy, pełne igliwia i liści, okalały wynędzniałe twarze.
Jeden miał miecz, drugi był bezbronny. W oczach czaiła się niepewność i strach.

Wojewoda usiadł. Jeden z przybyłych ozwał się:

— Dajcie jeść!

Wojewoda nic nie rzekł, jeno skinął na Domana, który podsunął przybyłym wędzone

mięso i kociołek z kaszą. Jedli chciwie, po czym dźwignęli się leniwie, napili wody z potoku

background image

i legli z powrotem. Wojewoda rozkazał:

— A teraz gadajcie!

Nie spieszno im było. Nawój patrzył na nich bystro i podejrzliwie. Zwrócił się do

wyższego z przybyłych, mówiąc:

— Ty gadaj, Mścisław. Zawsześ przecie był mowny.

Zagadnięty odburknął coś niechętnie, lecz wojewoda zapytał niecierpliwie:

— Gadaj, gdzie i jak was rozbili?

— Co tam gadać! Jako wilkowi w paszczę Bolko nas zawiódł. Odrę przeszliśmy, ni

człeka jednego nie spotkawszy, co dziwne było. Wszebór przestrzegał, że wciągają nas w
zasadzkę, i radził czekać, póki wy nie nadejdziecie. Ale książę ni koniom nie dał
wypoczynku, parł jeno naprzód, nie chcąc słuchać nikogo. Wieczorem dotarliśmy pod
Grodziec i przylegli w lesie, by o świcie uderzyć. Jakoż uderzyliśmy — głową w zaparte
bramy, a z tyłu na nas mrowie.

Wojewoda słuchał zasępiony:

— A z księciem co? — zapytał.

— Z wałów pociski leciały, że jako grad bębniły po pancerzach, ani się bić, ani się

przebić. Lec musiał, jako i drudzy.

Doman słuchał gryząc pięści, wojewoda milczał.

— Ale wyście się przebili — zabrzmiał zgryźliwy głos Nawoja. Była w nim wyraźna

złośliwość.

— Nie wiem, czy prócz nas kto ocalał, chyba że połonili którego.

— Czekałeś, aż ubili ostatniego i dopieroś uciekł?!

Mścisław, choć znużony, dźwignął się, żgnięty zjadliwą drwiną.

— A ty czego?! Myślisz iż przeto, żem znużony, zelżywość niecham sobie uczynić

takiemu wypędkowi!

— Dość przygryzek — rzekł wojewoda. — Gadaj, jakoście uszli?

— A kto tam w skrzęcie się wyznał? Przebiliśmy się jakoś i w las uskoczyli.

— Nie widzieliście, by kto więcej uchodził i którędy?

— Ścigali nas, nie czas się było oglądać.

— A konie wasze gdzie?

background image

Zabrzmiał skrzekliwy śmiech Nawoja:

— Lis jak w strachu, to i przed koniem ucieknie. Wiadomo, co w sierści, to płochliwe.

Mścisław zerwał się i chciał się rzucić na Nawoja, lecz wojewoda krzyknął groźnie:

— Dosyć! Pytam, gdzie konie?

— Poranione były. Musielim porzucić.

— Spać idźcie — rzekł wojewoda. — Ruszamy przed świtem, nie czekając na resztę.

Otulił się w kaftan. Lisy odeszli w bok ku ludziom, a Nawój i Doman legli koło siebie.

Nie do snu im było.

— Nie trap się — szepnął Nawój — łżą jako psy.

— Może i łżą. Ale to pewne, że bitwa już była, że Grodźca nie ubiegli i że ich

otoczono.

— To i cóże? Tysiąc takiego luda, jak powiódł Bolesław, zjeść się nie da. Nie same

Lisy tam. Za nic jeszcze tura za rogi złapać, gdy siły brak karku mu nakręcić. Oni zaś zwiać
musieli, nim ich otoczyli, tedy wiedzą tyle co nic. Obaczysz, że gdy książę wróci, obwiesić
ich każe za to, że z pola zbiegli.

Doman milczał przez chwilę. Potem rzekł jakby do siebie:

— To bracia przyrodni Bietki! Nawój otulił się szczelniej opończą.

— O to się trapisz?! Obaczysz, że ich na rano nie będzie — szepnął.

Bór jeszcze stał czarny na tle zaczynającego się barwić nieba, gdy Michał podniósł obóz

i ruszył z biegiem strumienia. Na miejscu zostawił jeno ludzi z poleceniem dla innych
oddziałów, by co prędzej za nim podążały, i parł przed siebie, byle jak najrychlej dać pomoc
Bolesławowi.

Jeszcze pogodne słońce nie zdążyło zajrzeć do doliny, gdy z przedniej straży

doniesiono, że wojów jakowychś widać naprzeciw ciągnących. Wojewoda skoczył
popatrzeć, lecz nim dotarł do straży, nie miał już wątpliwości, że natknął się na Bolesława
lub przynajmniej na znaczniejszą część wojsk jego. Jak daleko sięgało oko w głąb
rozszerzającej się doliny, w promieniach słońca, które wychyliło się zza wzgórz, lśniły
łuskowe pancerze. Szli długim szeregiem, pojedynczo lub po dwóch, pnąc się pieszo z
widocznym utrudzeniem przez kamienie i zwały pni zalegające gęsto brzegi strumienia,
konie za sobą wiodąc, gdyż zbocza strome były i pokryte jedną plątaniną pni, wykrotów i
krzów. Gdy nadchodzące wojska zeszły się, przybyli, jak jeden, domagali się jeść.

Michał skoczył naprzód i jednego z pierwszych spostrzegł wojewodę Wszebora. Bez

background image

powitania zapytał:

— Książę gdzie?

— Z tyłu idzie. Szczęście to, żeśmy was spotkali. Od trzech dni bez strawy prawie

ciągniemy, bośmy juczne wszystkie stracili.

— Książę zaś czemu przyzostał?

— Czesi ciągną za nami. Łuczników mało mamy, a oni na oczach idą i zasadzki czynią

po drodze. Więcej ludzi od tego odpadło niż w bitwie, bo znają kraj, a nam bronić się nijak.

— Tedy nie czas gadać. Ruszajcie z pancernymi dalej. O dwa stajania zakręt jest, a za

nim łączka. Ja tu Czechom zasadzkę zgotuję. Gdy posłyszycie skrzęt, wracajcie.

Stary wojak w mig zrozumiał zamierzenia Michała. Zakrzyknął na swoich i ruszyli, a

Michał szybko wydał setnikom rozkazy i piesi wdzierać się jęli na zbocza, kryjąc się, jak
który zdołał.

Wojewoda leżał na kraju oberwanego brzeżka i przez korzenie zwisające nad urwiskiem

patrzył niemal prostopadle w dół, na płynący kilkanaście stóp poniżej potok.

Przez chwilę nie było widać nikogo, zaraz jednak ukazali się dalsi ludzie z

Bolesławowego oddziału, widno tylna straż. Szli po dwóch, bacznie rozglądając się po
zboczach i tarczami osłaniając. Niektórzy z nich mieli łuki, strzały nałożone na cięciwy
gotowe były do wypuszczenia.

— Byle ino nas nie dostrzegli — szepnął Doman. Wojewoda strzepnął ręką

niecierpliwie. Przywarli do ziemi. Gdyby się przez nieporozumienie wszczęło zamieszanie,
zasadzka musiałaby chybić. Mijali jednak z wolna przytajonych. Koni nie wiedli ze sobą.
Potem znów przez chwilę nie było widać nikogo, wreszcie ukazała się gromadka ludzi.
Jeden z nich siedział na gniadym koniu. Doman, jeno okiem rzucił, szepnął:

— Książę konia ma nie swojego!

Patrzyli, jak przeciągał pod nimi. Widać było jak na dłoni jego twarz znużoną i

zbiedniała, lecz mimo to zaciętą, pod hełmem powyginanym od ciosów. Tarczę zarzucił na
plecy. Tkwiło w niej kilka strzał. Blachy miał pocięte, koń pokrwawiony był i kulał.

Nawój przytrzymał Domana za rękę, jakby się bał, że ten wyskoczy z ukrycia. Idący

ciągnęli mimo, oglądając się za siebie. Po chwili zniknęli z oczu, lecz nie czas było patrzeć
za nimi, bo nieprzyjaciel był tuż.

Naprzód ukazało się dwóch ludzi. Szli ostrożnie kryjąc się za głazy i krze. W odległości

kilkudziesięciu kroków ciągnęła gromada. Wszystko chłopy tęgie, w skórzanych kaftanach,
na plecach kołczany pełne strzał, łuki w rękach. Na ich czele szedł rosły mąż w pancerzu,
widno dowódca. Zbliżali się bez pośpiechu, bacząc na idącą w przedzie straż. Przechodzili
tak blisko, że choć mówili półgłosem, słychać było każde słowo. Dowódca mówił:

background image

— Kto go ubije, nagrodą weźmie wszystko, co przy nim.

— Czary jakieś — odparł idący obok brodaty mężczyzna. — Od trzech dni strzela do

niego, kto może; konie pod nim już dwa ubili, a jemu nic!

W tej chwili wojewoda poczuł, że Doman się podnosi. Brzęknęła cięciwa, czeski

dowódca ręce rozłożył i padł na twarz ze strzałą w karku. Nie było czasu na nic. Wojewoda
krzyknął „Bij", aż echo oddało z wąwozu i wszczął się zamęt.

Czesi jeno kilka strzał zdołali wypuścić, gdy tłum napastników obskoczył ich, odcinając

drogę. Nie stracili jednak głowy i gromadą rzucili się w górą strumienia, upatrując
dostępniejszego zbocza, na które by się wedrzeć dało. Lecz w tej chwili posłyszeli i przed
sobą wrzask, który zbliżał się szybko. Pędzili na nich pancerni, a na ich czele Bolesław.
Dopadł pierwszy, z mieczem wzniesionym, lecz Czesi widząc, że nie ujdą, jęli rzucać broń,
prosząc o łaskę. Nie trwało ni pacierza, gdy jeńcy leżeli pokotem powiązani, a wojewoda
Michał, nadbiegając, witał księcia z radością. Za nim stał Doman i patrzał rozpromienionymi
oczyma, jakby uwierzyć nie mógł, że go żywym widzi.

— Nie pchaj się! — szepnął Nawój, pociągając za rękaw Domana. — Nie pogłaszcze

cię, bo cięty widno jak osa, a od wojewody oberwać gotowyś za tę strzałę, coś ją bez
rozkazu wypuścił.

Odeszli w bok i z dala patrzyli, jak Bolesław uważnie, ze zmarszczoną brwią, słuchał

sprawozdania wojewody. Nie podziękował mu ni ręki nie podał. Wysłuchawszy Michała
wydał rozkazy, po czym ułożył się na mchu w cieniu drzewa i zasnął natychmiast.

Nawój zakręcił się koło wojewody, by się dowiedzieć czegoś. Wojewoda coś markotny

był, ale ujrzawszy Nawoja uśmiechnął się i rzekł:

— Praw byłeś, młodziku. Lisy pierwsze uciekły, nim się z Czechami zderzyli. Książę

obwiesić ich kazał.

Nawój odparł zarozumiale:

— Iw tym też byłem praw, że dawno już ich nie ma. Nie trudźcie się szukaniem.

XII. STANISŁAW ZE SZCZEPANOWA

Baczcie, czy królowie i książęta, o których powiadacie, że jesteście ich poddanymi,

rzeczywiście są królami i książętami. Baczcie, czy przede wszystkim nad sobą dobrze
panują, a potem nad swym ludem; bo kto sam sobie jest zły, dla kogóż będzie dobry?

background image

Baczcie, czy prawnie stoją na czele, bo inaczej za tyranów ich trzeba uważać raczej aniżeli
za królów. A takim należy się oprzeć i przeciw nim wystąpić, zamiast im podlegać.
Gdybyśmy byli ich poddanymi, a nie przełożonymi, musielibyśmy ich występki popierać".

— Co to czytacie, ojcze?

Pytający był mężem lat około trzydziestu. Szczupły, lecz rosłej postawy, mimo

skromnego ciemnego stroju miał w sobie jakąś dostojność, czarne zaś jego oczy, skierowane
w mroczny kąt izby, skąd dochodził głos czytającego, miały wyraz namiętny i twardy.

— To list Ojca Świętego, Mikołaja pierwszego.

Kąt, z którego padła odpowiedź, był tak mroczny, że odpowiadający nie mógł czytać.

Widno znał pismo na pamięć. W głosie jego zgrzytliwym brzmiało też coś więcej niż zwykłe
przejęcie się. Chciał coś narzucić i zdaje się osiągnął cel, myśląca bowiem twarz
słuchającego zastygła w skupieniu. Dopiero po chwili zapytał:

— A któż rozsądzić może, prawli jest król czy nie?

— Sumienie!

Stanisław ze Szczepanowa, dziekan i proboszcz kapituły krakowskiej, w zamyśleniu

zaczął chodzić po izbie. Po chwili stanął.

— Sumienie, mówicie? Własne ono błędy wytknąć może człeku, ale cudze?

— Kapłanem jesteście. Waszą rzeczą rządzić cudzymi sumieniami, kapłańską godność

podnieść do znaczenia potęgi, na wzór innych krajów.

— Dziwne, że to, co mówicie, jakby w powietrzu wisieć się zdało. Wróciłem, jako

wiecie, z Paryża, byłem w Cluny i St Gilles. Wszędzie, zdałoby się, Kościół zbiera się, by
nad światem ująć władzę. Ale w kraju dawno nie byłem, ba, mowy i obyczaju zabyłem
prawie. Zaliby i tu wiatr ten zawiał?

Zgrzytliwy śmiech był odpowiedzią na pytanie. Stanisław spojrzał zdziwiony.

— Powietrze tu stoi jako stęchły opar nad bagnem. Czeka na tego, kto rozpęta burzę, by

je oczyścić. Któż to ma uczynić tutaj, gdzie skumały się godności w Kościele z
dostojeństwem rodu. Patrzcie, choćby w naszej diecezji. Kogóż wyznaczono biskupem, po
dwuletnim osieroceniu?! Sułę, Toporczyka. Pyszni oni jako króle, ale niedbaluch ten, co o
ród swój gotów by się porwać na każdego, wypuścił z rąk Aaronowy paliusz, który tej
stolicy przynależał, choć nawet książę nakłaniał się, by metropolię w Krakowie pozostawić,
skoro gnieźnieńska zburzona, a on sam tu siedzi, bo mu stąd wojować dogodniej. A kapituła,
któż to? Zgraja nieuków, młokosów przeważnie, co Kościół za nic mają, a jeno o rody stoją
swoje: Nowiny, Bończe, Półkozice, Jastrzębce. I tak wszędzie. Za starego księcia przecie
jeszcze trafił się jaki dostojnik w Kościele, co zwiedził świata kawał i ksiąg przeczytał
sporo, bo i sam książę na Zachodzie chowany był i uczony. Ninie jednak za nic nauka, za nic
oddanie Kościołowi. Mnichów, co tu za Aaronowych czasów kapitułę stanowili, że obcy, do

background image

Tyńca przegnano, choć cnotą świecili i umysłem. Ja ostałem jeno dlatego, że z tych
dostojników prawie żaden pisma nawet nie zna. Siedzę tu w moim ciemnym kącie lichy i
zapomniany, bom obcy i niskiego rodu. Nie dla mnie dostojeństwa. Ale w głowie mam
światło, a żar w piersiach, którego nie zgaszą; nie zgaszą, aż im się dach nad głowami zapali.
Wówczas ocenią, kim jestem!

Bezbrzeżna złość i nienawiść brzmiała w głosie Wolkmara, aż się Stanisław wzdrygnął:

— Czemu mi to mówicie? — zapytał.

— Bo wy tutaj jedni zrozumieć mnie możecie. A żeście i wy z wielmożów i pono

księżny krewniak, droga przed wami otwarta ku szczytom.

Stanisław usiadł chmurny i długo panowało milczenie. Wreszcie podjął:

— Myślę, że was ponosi gorliwość poza granice tego, co osiągnąć można. Z czymże się

to porywać, skoro, jak mówicie, Kościół tu jeszcze z ruin się nie dźwiga. Ludzi, co by tak
jak my myśleli, nie mamy, książę w potęgę rośnie z roku na rok, a siła jego i nam jest
potrzebna, bo jako wiemy, raz już lud zrzucił władzę Kościoła, gdy nie stało władzy
królewskiej.

— Lud już nawykł do chrześcijaństwa, zmieniło się wiele — odpowiedział Wolkmar.

— A Kościół ma silne korzenie i nic ich wyrwać nie może. Zaś wiedzcie, że król bez
pieniędzy jest słabym królem. Bolesław miał ich nie będzie, choć płyną do niego ze
wszystkich stron; szczodry jest i rozrzutny, głupiec! Nie pomni, że skąpstwo wadą
poddanych, ale cnotą królów. Tej jednej cnoty brak mu wybaczę! — Wolkmar zaśmiał się
zjadliwie. — A wy zbierajcie bogactwa. Przyjdzie czas, że się przydadzą.

Stanisław siedział zamyślony i zdawał się walkę jakąś toczyć ze sobą.

— Jakoż mi — zaczął — z tym książęciem, który tyle mi okazał przychylności, do

walki się gotować, choćby i sił starczyło? Dobry jest, lubo łatwowierny i popędliwy. Jakoż
stanąć mu na zdradzie, gdy serce się buntuje?

— Serce wasze należy do Kościoła, a Kościół musi być zimny i twardy jak opoka, na

której stoi, jeśli dotrwać ma do końca dni. A ma dotrwać i dotrwa, Nie tchnieniem ust, jeno
ostrzem miecza można pokonać królów. Necessitas non habet legem!

1

Stanisław dłońmi ścisnął czoło:

— Wielkie to, ale i straszne, co mówicie. Przemyśleć to muszę i z sumieniem się

policzyć. Nieraz tu jeszcze zajdę z ksiąg waszych i mądrości skorzystać. Teraz żegnajcie.

1

Necessitas non habet legem — konieczność nie zna prawa

background image

Wstał i wyszedł wolnym krokiem, zamyślony.

Gdy drzwi się zamknęły za wychodzącym, Wolkmar zatarł ręce chichocząc.

Co jeno żyło na grodzie i przygródkach, wyległo patrzeć, jak młody książę z wojskiem

wyrusza znowu na wyprawę. Jechał osadzić Belę na węgierskim tronie, a wygnać
cesarskiego stronnika. Na radzie różne były głosy i sprawa wahała się długo. Nie wiadomo,
co przemogło: złoto Beli, prośby jego, z powołaniem się na związki krwi, rachuba czy
młodzieńcza żądza czynu, dość że w świeży poranek hufce polskie stały gotowe do dalekiej
drogi, z nimi zaś orszak Beli. On sam wraz z synami Gejzą, Władysławem i Lambertem
czekali przy koniach, w swych krótkich sukniach, z odkrytymi, podgolonymi głowami,
jeszcze pokorni wygnance, ale już nadzieja i podniecenie świeciły im w oczach.

Nadzieja zdała się uzasadnioną. Wieści nadeszły, że na Węgrzech rozruch powstał i

niepokoje, a Andrzej niezbyt się widocznie pewny czuje na swoim tronie, skoro syna swego
Salomona i skarby wysłał do Niemiec, mimo że cesarzowa Agnes obiecała mu pomoc i
czeski Spitygniew też wyruszyć przyrzekał. Liczył też Bela na poparcie karynckiego
Konrada, stryjecznego brata Ryksy Mieszkowej, a wreszcie wszystko mu już było lepsze,
niż bezczynne czekanie i wdzięczenie się każdemu, o kim jeno mógł przypuścić, że wpływ
ma na Bolesława, który choć gościnny i hojny, jeśli nie słowem, to postępowaniem nieraz
dał mu odczuć, że los wygnańca od woli gospodarza zależy. Gdy staną na węgierskiej ziemi,
gdy przybiegną zbuntowane przeciw Andrzejowi gromady, Bela poczuje wreszcie oddech w
piersiach i wypluje gorycz upokorzeń, których przełknął wiele podczas przymusowej
gościny. Toteż niecierpliwił się i ptakiem rad by polecieć do kraju, lecz oto i teraz czekać
musi, Bolesław bowiem jeszcze nie wyszedł z zamku, gdzie na czas swej nieobecności
ustanowionemu wielkorządcy, wojewodzie Michałowi, wydawał ostatnie zarządzenia.

Czekali długo. Bolesław, gotowy już do drogi, siedział na okrytej skórami ławie i

słuchał stojącego przed nim wojewody, który prawił:

— Skoroście już wyruszyć postanowili, wracajcie rychło. Korzyści, jakie się da,

zgarnijcie, ale na wdzięczność nie liczcie. Popatrzcie! Aże mi dziwno, że jedziecie wyganiać
tego, któregośmy pod ojcem waszym na tron wprowadzili sami. Zapomniał tamten, zapomni
i ten.

— Zapomni, to mu przypomnę — rzucił dumnie Bolesław. — A zaś by pamiętał, trybut

płacić będzie.

— Juści, przydadzą się pieniądze — odparł Awdaniec — ale obecność wasza w kraju

potrzebniejsza. Oto nie pokończone stoją rozpoczęte przez rodzica waszego prace, choćby ta
katedra — Michał wskazał na rozpoczętą budowę, widoczną przez otwarte okno.

Bolesław ręką machnął lekceważąco.

— Ojciec mój odbudowywać począł zburzoną katedrę Chrobrego, ja zaś wolę

background image

odbudować jego granice.

— Chrobry budował i jedno, i drugie — cicho rzucił Michał. — Nie stało go, jedno i

drugie poszło w ruinę. Czy nie lepiej w kraju naprzód się umocnić? Kościół przecie podporą
był władzy waszego pradziada; mało też o co tak on dbał.

Bolesław powstał i odparł z pewnym zniecierpliwieniem:

— Tymczasem ta podpora sama podpory potrzebuje. Samże przecie kamieni na budowę

nosił nie będę. Przywiozę złota i brańców, będzie za co i kim budować. No, żegnajcie! —
Życzliwie klepnął lubianego wojewodę, by mu szorstką odpowiedź osłodzić. — Jadę, bo
Beli przyrzekłem, wrócę, jak zakończę sprawę.

— Wojewoda Wszebór sam mógłby hufce poprowadzić — napomknął, już bez nadziei

przekonania księcia, Awdaniec.

Bolesław zmarszczył się, trochę jak chłopak, któremu bronią zabawy, i rzucił w

odpowiedzi:

— Zrzęda się z was robi. Budujcie sobie, gdy mnie nie będzie, przecie wam ostawiam

wszelką władzę. Ostańcie w zdrowiu!

— Wracajcie w zdrowiu!

Wyszli na zatłoczone dziedzińce. Bolesław w świetnej zbroi, z orłami na piersiach i

szczycie, zaświecił w słońcu jak płomień. Podano mu mleczną klacz w purpurę przybraną,
doskoczył jej i z miejsca ruszył cwałem, tak że ten i ów ledwo zdołał z drogi umknąć. Wśród
nie milknących okrzyków tłumu wypadł przez zachodnią bramę, a za nim ruszyły hufce.

Wojewoda Michał stał na wale i patrzył, jak wojska, zjechawszy ze wzgórza, zwolniły

koniom na moście wiodącym na Stradom i przebywszy Wisłę zasnuwać się zaczęły kurzawą,
zmierzając ku wzgórzom na południe. Długo jeszcze na czele rozróżnić mógł świetnego
jeźdźca na mlecznej klaczy, aż zanurzyli się w las. Wówczas wojewoda westchnął i zawrócił
do zamku.

Było o czym myśleć. Odpowiedzialność kamieniem zaciężyła wojewodzie, aż głowę

pochylił. Wolałby już pociągnąć z Bolesławem, niż być jego namiestnikiem. Na wojaczce
się znał, lubił ją i nie dziwił się młodemu księciu, że rwie się do niej, czuł jednak w kraju
jakieś prądy, które jeno książęca powaga skierować zdoła we właściwe łożysko. Nie umiał
zdać sobie sprawy, co poczynać. Księżna zadowolona, że objęcie władzy przez syna odbyło
się bez wstrząsu, z radością zrzuciła z siebie ciężar i zabrawszy młodsze dzieci wyjechała do
Włodzisława do Płocka. Aaron, który sam tylko zdolny był sprawami pokierować, nie żyje;
Bolesław o wojnie jeno myśli, ciężar codziennego trudu panowania na wojewodę
zrzuciwszy. Michał poczuł nieodpartą potrzebę podzielenia się z kimś troską. Z dawnego
przyzwyczajenia zwrócił kroki do wzniesionego przez Aarona budynku kapituły.

Przeszedł przez obszerny refektarz na przyziemiu i po drewnianych schodach skierował

background image

się na górę, gdzie znajdowały się cele dawnych zakonników. Teraz mnisi Aaronowi odeszli
do Tyńca, nowi zaś kanonicy mieszkali na podgrodziu lub w swoich dworcach, wyżkę zaś
zajmował biskup Suła ze swym dworem, który tym jeno różnił się od dworu każdego innego
wielmoży, że więcej się po nim kręciło duchownych bez zajęcia, zjeżdżających tu, gdy ich
bieda przygniotła, o pomoc lub zapomogę do biskupa, przesiadujących u niego w
oczekiwaniu, kiedy się do niego docisnąć zdołają.

Podłużna sień biegnąca na przestrzał budynku pełna i teraz była ludzi, którzy

rozstępowali się przed wojewodą zmierzającym do komnat, gdzie spodziewał się zastać
biskupa.

Zanim jednak dotarł do niego, ruch wszczął się w sieni i sam biskup ukazał się,

przybrany widocznie do podróży. Rozganiając stojących mu w dradze, spieszył ku schodom.
Za nim szło kilku dworskich. Odpędzali proszalników, biskup zaś przyspieszał kroku
wymachując rękoma, za które chwytali go co zuchwalsi. Gdy ujrzał wojewodę,
zniecierpliwienie odmalowało się na jego twarzy; zatrzymał się niechętnie, pytając:

— Do mnie? Jeżeli niepilne, przyjdźcie kiedy indziej. Spieszno mi.

— Pomówić z wami chciałem o sprawach.

— A dajcież mi spokój! — zakrzyknął biskup. — Mam ja swoje sprawy.

Poczerwieniał z podrażnienia, lecz wspomniał, z kim mówi, i dodał spokojniej:

— Muszą jechać zaraz, bo z dawna Sieciechowi przyrzekłem odwiedzić go. Wrócę za

dni kilka. Jeśli nic pilnego, zaczekajcie; jeśli pilne, pogadajcie ze Stanisławem. Lepiej on się
na tych waszych sprawach rozumie niż ja. No! Wybaczcie, konie już stoją.

Skinął ręką wojewodzie i ruszył przed siebie, zostawiając Michała trochę gniewnego, a

trochę bezradnego. Chciał się jeno troską swą z kimś podzielić, ale niewłaściwie trafił.
Wzruszył ramionami i skierował się ku wyjściu, przepychając się w tłumie. Poczuł, że ktoś
ułapił go za rękę. Odwrócił się, przed nim stał kanonik Stanisław ze Szczepanowa.
Zniechęcony wojewoda w pierwszym odruchu zamierzał odejść, lecz spojrzawszy w oblicze
młodego człowieka rozmyślił się. Słyszał o Stanisławie, że mimo młodego wieku jest
mężem wielkiej wiedzy i mądrości, a czuł, że jeśli się przed kimś wygada, ciężar troski mu
pofolguje. Spojrzał w czarne, głębokie oczy Stanisława i nabrał zaufania.

— Jeśli macie czas, pójdźmy do mnie na gospodę; tutaj jak we młynie.

Stanisław jeno głową skinął i ruszyli ku wyjściu. Szli przez podwórzec wymijając stosy

budulca przygotowanego na budowę nowej katedry i kierowali się ku północnemu skrzydłu
zamku, gdzie gospodą stał wojewoda. Gromadki wyrostków na stertach kamieni bawiły się
w zdobywanie grodu; jedni darli się na nie, drudzy ich spychali. Stanisław mijając ich rzekł
jakby do siebie:

— To jedno, co tu robić umieją: bić się. Wojewoda ocknął się z zamyślenia i odparł:

background image

— Żebyśmy tego nie umieli, już by nas nie było. Lecz cóż dziwnego, że młodym walka

smakuje. Ot i nasz pan walczyć pojechał, choć tyle pracy w kraju. Ale wy kapłanem
jesteście, nie rozumiecie tego.

— Rozumiem ci ja dobrze. — Oczy kanonika zabłysły. — Ale czy walczy się jeno

mieczem?

Wojewoda spojrzał zdumiony:

— Jak to? — zapytał.

— Gdy stawiacie w grodzie tyny, których taran nie ugryzie, gdy kopiecie wilcze doły

lub walicie przesiekę, czy nie walczycie, choć wroga jeszcze nie ma, a miecza wyciągać nie
trzeba.

— Juści, prawda! — przyświadczył wojewoda z zastanowieniem.

Weszli do budynków, wojewoda w izbie swej rozsiadł się na ławie i wskazując

kanonikowi miejsce naprzeciw siebie, nawiązał przerwaną rozmowę.

— Prawcie dalej. Dziwne to, co mówicie. Stanisław jednak zamilkł i zadumał się.

Michał odezwał się znowu:

— Pono bywaliście na Zachodzie? Prawcie, jako tam jest!

Zamyślona twarz kanonika ożywiła się:

— Całkiem inaczej niż u was — odpowiedział.

— U was, mówicie? Cóżeście to nie nasz?

Stanisław namyślał się przez chwilę i jakby wahał z odpowiedzią:

— Prawdę rzec, dzieckiem niemal stąd wyjechałem i dziś jeszcze łatwiej mi się czasem

rozmówić w łacińskim czy niemieckim języku niż w polskim. Ale nic to, pobędę, nawyknę.
Jeno porządki tu zgoła inne niż na Zachodzie, a szczerze mówiąc, żadne.

Wojewoda żachnął się:

— Jak to żadne?! Jest prawo i obyczaj, którymi się rządzimy. Wiadomo, co komu i co

od kogo należy, a że nie wszystko jeszcze do ładu doszło po zniszczeniu, czyż to nasza
wina?

Stanisław jakby nie zauważył pewnego podniecenia w głosie wojewody i zamyślony

odparł:

— Za krótko tu jestem, bym o wszystkim mógł mówić. Ale co Kościoła dotyczy,

dobrze mi znane. Tak wygląda, jak ta oto katedra Chrobrego — wskazał przez okno na
osmaloną jeszcze od pożaru resztka katedry, której transept i' prezbiterium przerabiano na
kościółek pod wezwaniem Św. Gereona, oraz na sterty materiału z rozebranych resztek,

background image

służące wyrostkom za miejsce zabaw.

— No cóże! — odparł Michał. — Przecie nie myśmy burzyli, a odbudować jeszcze

czasu nie stało. Co inszego było do roboty. Wszak ci nawet Kazimierz, świeć mu Panie, tyle
żywota budowie oddanego na walce strawić musiał, co mu go też skróciło.

— A jednak Kazimierz, mimo walki, spraw Kościoła nie zaniedbywał. Jego to przecie

staraniem ta stolica metropolią ostała, gdy gnieźnieńska zniszczona i snadź nieprędko się
dźwignie. Ale nie stało Aarona, nie zadbano o to, by paliusz na stałe pozostał przy
krakowskiej stolicy i znowu kraj kościelnej głowy pozbawiony, a magdeburskiej podlegać
nie chce.

— Juści, że nie chce. Ale przecie książę starał się w Rzymie o metropolię dla Krakowa,

jeno magdeburski arcybiskup przeszkodził.

— Tyle z tych starań, że krakowska stolica dwa lata bez pasterza była, przez co

rozprzęgło się wszystko do reszty. Nie ma komu praw Kościoła przestrzegać ni
duchowieństwa i wiernych w karności utrzymać i dźwignąć, co popalone zostało, a nowe
wznosić. Lud, co się już zaczął był wdrażać do chrześcijańskiego porządku, bez duchownej
opieki żyje i pogańskim często rządzi się jeszcze obyczajem, szczególnie w sprawach
małżeństwa dotyczących. Nie czas się pytać, gdy sprawa nagli; Aarona sam Kazimierz
arcybiskupem ustanowił i Ojciec Święty go później zatwierdził. Wszak ci i na wojnie, gdy
wódz zginie, kto inny objąć musi prowadzenie, byle jeno miał serce po temu i głowę.

— Juści! Służy panu prawo kościelnych dostojników obsadzać i od Chrobrego tak

bywało, jeno przez te nieszczęsne zamieszki wszystko to poszło w zapomnienie.

Wojewoda westchnął.

— Ktoś o to zadbać musi. Książę jeno o wojnie myśli — ozwał się Stanisław.

— Nie jest to złe — rzekł Michał. — Lepiej wojnę nosić do sąsiadów, niż u siebie ją

mieć, bo kraj się oszczędza, z łupów i danin bogactw przybywa, i powagę to księcia podnosi.

— Jeno że doraźne łupy i niepewne daniny tylko do rozrzutności nakłaniają. A od czasu

Ryksy nikt tu nawet pieniądza nie bije, choć i to podnosi powagę, a zyski daje pewniejsze
niż niewiadomy wynik wojen.

— Mądry z was, widzę, człek, choć młody — rzekł wojewoda z uznaniem. — Że mi

też to na myśl nie przyszło. Wnet oficynę stawić każę, jeno ze skarbnikiem uradzę.

— Bywała zawsze w Krakowie, a ninie, gdy stolicą ostał, przystałoby tu bić monetę.

Na Zachodzie i biskupi ją biją. Zdałoby się i u nas.

— O tym musiałby książę sam stanowić. Dziękuję wam. Przynajmniej wiem, o co ręce

zaczepić. Ulżyło mi. Nieraz jeszcze was o radę poproszę.

— A ja wzajem o pomoc w moich sprawach. Czcigodny pasterz czasu na nic nie ma i

background image

na mnie wszystko zrzucił, sam łowami zajęty.

Po wyjściu kanonika rzekł do siebie wojewoda:

— Zda mi się, że byłby z niego godny następca Aarona. Muszę zalecić go księciu.

XIII. BIETKA

Pogodny dzień jesienny miał się ku schyłkowi. Łagodne październikowe słońce jeszcze

muskało ziemię pieszczotą, ale już chłód pociągał od Wisły. Spokojny błękit nieba bladł i
zasnuwał się zygzakowatymi pasmami przejrzystych obłoków, zaróżowionych już w
skośnych promieniach słońca, które przedzierały się przez opar wstający z nadwiślańskich
bagien, zalewisk i mokradeł. Ściana przeciwległej Niepołomickiej Puszczy, dochodzącej nad
sam brzeg rzeki, świeciła złotem i purpurą więdnących liści, przeglądając sie w
stalowoszarej płaszczyźnie wodnej, która ciemniała z każdą chwilą. Barwy bladły, świat
szarzał i zamazywał się mrokiem. Wkrótce na ciemnej wodzie zamigotały niepewne odbicia
gwiazd. Noc już zapadała pochłaniając zarysy okolicy. Dopiero gdy nad borem leniwie
dźwignął się otyły księżyc i rzucił długą, drgającą ścieżynę po wodnej płaszczyźnie —
pojaśniało. W księżycowym świetle zabielała droga biegnąca wzdłuż rzeki na wschód.

W ciszy wieczornej z dala słychać było odgłosy kilku koni, a wkrótce na drodze

zamajaczyły zarysy jeźdźców i rozróżnić się dało słowa rozmawiających:

— Dobrze, że miesiąc wzeszedł, bo może bym i nie trafił. Wszak to cztery lata, jak w

domu nie byłem — Domana, męski już, nabrzmiały był radością i tęsknotą.

— Nie tak łacno zapomnieć — odpowiedział szorstko Nawój. — Ja dawniej doma nie

byłem, a trafiłbym i w najciemniejszą noc.

— Nie odwiedzisz swoich?

— Mam czas ich wyżenąć.

— Nie o tym myślałem — jakaś przykrość zabrzmiała w głosie Domana — jeno

odwiedzić ich jak swojaków. Tyle lat, a zawżdy to matka przecie.

— Dlatego i nie jadę; jej wyżenąć nie chcę. Ale niech jeno zemrze, nie ostawię ojczyma

i przyrodnich ni dnia. Zapomnisz, co ci kto winien, zjedzą cię jak ulęgałkę.

Ale myśli Domana widno pobiegły ku swoim, gdyż miast odpowiedzieć, rzekł:

— Zaraz zakręt będzie, a potem c parę stajań dolinka odchodzi od drogi, między

wzgórzami. Poznam ją pewnikiem.

background image

Spojrzał na niebo, które przetarł powiew od wschodu, iż zalśniło czystymi, bladymi w

księżycowej poświacie gwiazdami.

— Nim kurki wzejdą, powinniśmy być na miejscu. Macierz i domowi śpią pewnikiem,

ani się czego spodziewając. Niech się prześpią, bo gadać będziemy do rana.

— Ja tam spać pójdę, jeno pojem — odparł Nawój ziewając i zamilkł.

Doman jadąc rozglądał się uważnie a niecierpliwie i mimo woli ponaglał konia, tak że

co chwila wysuwał się przed Nawoja i pachołka wiodącego juczne z łupem i gościńcami.
Pachołek drzemał kiwając się na siodle, a Nawój patrzył w księżyc, nad czymś zadumany.
Przecknął ich głos Domana, który zatrzymał się przy drodze:

— Tutaj skręcamy.

Zjechali z gościńca na ledwo widoczną ścieżynę przez otwartą łąkę, która zwężała się

wchodząc kręto między coraz ciaśniej zbiegające się pagórki, w końcu zanurzając się w
wąwóz. Cień tam już leżał zupełny, gdyż wzgórza były zalesione. Zarosła trawą i mchem
drożyna głuszyła odgłosy kopyt, tak że posuwali się w ciszy zupełnej. Kilka razy posłyszeli
z dala tupot i szelest przedzierającej się przez krzt zwierzyny, która płoszona uchodziła w
głąb lasu.

— Na łowy jeździć będziem, w sam raz idzie pora — rzekł Doman szeptem.

— Hm! — odburknął Nawój.

— Nie cieszysz się?

— Co się mam naprzód cieszyć.

— Głupiś! — rzucił Doman po pedli wie.

— Każdy jest głupi na swój sposób. Nie mogę się teraz cieszyć, bo śpiący jestem i

głodny. A ty chcesz, to ciesz się.

Umilkli. Księżyc wznosił się w górę i wkrótce zajrzał do wąwozu przepędzając cień,

który cofnął się w głąb lasu i leżał tam zaczajony, by wyczekać na odejście natręta i wrócić
na swoje miejsce. Doman, by zacząć rozmowę, zapytał:

— O czym tak dumasz?

— O niczym — odparł zagadnięty.

— Ja zaś o Bietce. Wyróść musiała.

— Juści — burknął Nawój. — Co nie rośnie, zdycha. Ale Doman był w tak pogodnym

nastroju, że nawet to go nie zeźliło.

— Cóże cię dziś ugryzło, że mnie chcesz ukąsić? Żałujesz, żeś ze mną pojechał, miast

siedzieć w tym młynie, jaki jest w Krakowie, gdzie kąt do spania i miejsce przy stole znaleźć

background image

trudno? Dlatego nas książę na czas do domów rozpuścił. Jaromir syn przecie królewski, to
go byle jak pomieścić się nie godzi. Rok z górą wojowaliśmy, wypocząć się przyda. A po
cóżeś miał sam zostać? Obaczysz, jak u nas dobrze, nie będziesz żałował.

— Śpiący jestem i głodny — mrukliwie powtórzył Nawój.

— Niedaleko już. Pojesz i spać pójdziesz.

Istotnie blisko już było. Wąwóz rozszerzył się znowu w dolinkę opadającą ku łąkom.

Środkiem sączyła bagnista struga, lśniąca w promieniach księżyca przez lekką mgiełkę
oparu wstającego z mokradeł.

Wzgórza po zachodniej stronie spłaszczyły się, po wschodniej odbiegły od strugi.

Skręcili za nimi i minąwszy stok obrosły krzami ujrzeli z dala, na skłonie schodzącym w
bagna Śreniawy, zarysy budynków osady. Strzechy dachów świeciły srebrem, pod okapami
leżał czarny cień. Doman nie wytrzymał i choć drożyna bagnista była, konia puścił cwałem.
Za nim chcąc nie chcąc nadążał Nawój, gdyż klacz jego, nawykła chodzić przy
Domanowym siwku, sama przyspieszyła kroku.

Zaczarowany spokój księżycowej nocy prysnął. Rozszczekały się psy, konie w stajni

pozdrowiły się rżeniem z przybyłymi, przez szpary w okiennicach zamigotało światło
podsyconego ognia. Skrzypnęły wierzeje i na progu ukazał się mąż w narzuconym na barki
kożuchu, bo noc była chłodna.

— Kogo Bóg przynosi? — zapytał.

— Wujku! — krzyknął Doman i zeskoczywszy z konia biegł witać.

— Doman! Śmierci bym się prędzej spodziewał. Rok temu wiadomość przyszła, że na

Węgrzech wojujecie, i nic od tego czasu. Matczysko się zapłakiwało, że cię tam gdzie ubili,
ażem nieraz fuknąć musiał.

— Matka doma? Zdrowa?

— Doma. Trochę tam słabuje, więc się przeniosłem do was, bo nie ma komu

gospodarki doglądać, gdy obijasz się po świecie. Ale ciszej, bo śpi. Chodźcie do izby, ziąb.

Czesławę jednak z najgłębszego snu wywołało imię Domana. Jak wstała, wybiegła syna

witać, ściskając go, śmiejąc się i płacząc na przemian. Nawój stal w milczeniu, patrzył i
dziwnie się uśmiechał. Sędek przywiódł siostrę do opamiętania, mówiąc, że zdrożonych
nakarmić trzeba przed wypoczynkiem, a sam wyszedł o pachołku i koniach pomyśleć.
Dopiero wówczas Doman przypomniał sobie o towarzyszu i zwracając się do matki rzekł:

— A to druh mój, Nawój Śreniawita; powitajcie i jego.

Czesława zwróciła się ku Nawojowi serdecznie go za ręce ujmując:

— Radam ci jako dziecku własnemu. Myślę, że nim pojedziesz swoich odwiedzić, parę

dzionków albo i więcej zabawisz z nami. Będzie ci dobrze jak w domu. Ale narządzić wam

background image

muszę wieczerzę. Siadajcież, zaraz wrócę.

Jakoż wróciła wkrótce, niosąc co jeno w komorze miała najlepszego. Sędek też nadszedł

z pachołkiem. Jedli kołacze i mięsiwo, czekając, aż się polewka uwarzy. Sędek miodem
przypijał, a Doman pełnymi ustami odpowiadał na nic kończące się pytania. Tak był zajęty i
podniecony, że nie widział, iż Nawój siedzi osowiały nie jedząc nic, jeno pijąc często.

Dopiero gdy spać się udali do komory, Doman, rozochocony jeszcze, raz i drugi

zagadnął Nawoja, a gdy ów odpowiedział półgębkiem, zapytał:

— Cóżeś dziś taki niemowny? Nie podoba ci się tutaj?

— Śpiący jestem — odmruknął Nawój i odwróciwszy się do ściany naciągnął skórę na

głowę.

Doman rad by jeszcze gwarzył, ale że zdrożony był, a wypił też trochę nad miarę, tedy i

on wyciągnął się i ani nie wiedział, kiedy go sen zmorzył. Śniła mu się Bietka jak żywa.

Choć obiecywał sobie zerwać się o świcie, w ciszy, jaka panowała w osadzie, a od

której odwykł przy dworze, długo wyrwać się nie mógł z objęć snu i dzień był już duży, gdy
otworzył wreszcie zaspane oczy. Jeno sobie przypomniał, gdzie jest, wyskoczył z loża i
porwawszy szaty, by nie zbudzić Nawoja, cichcem wyszedł do świetlicy i ubierał się co
prędzej.

Czesława wstała już dawno. Czekała widno na przebudzenie syna, bo zjawiła się zaraz

witając go znowu i ściskając. Doman z roztargnieniem oddawał jej pieszczoty, a gdy
przyniosła śniadanie, jadł byle prędzej i coraz ku drzwiom spozierał. Czesława patrzyła na
niego z uśmiechem i rzekła wreszcie:

— No, lećże już do swojej Bietki. Czekała cztery lata, to wytrzymałaby jeszcze, aż ty

pojesz sobie. A Nawoja nie weźmiesz?

— Niech śpi. Małośmy nie dospali?

— Pięknie, że dbasz o druha bardziej niż o siebie. No, dobrze już, mnie będziesz miał

czas uściskać, gdy wrócisz — mówiła odpychając go łagodnie.

Wypadł konia siodłać, jakby go ktoś ścigał, a Czesława patrzyła z uśmiechem, jak

doskoczył rumaka i z miejsca pędem ruszył.

Dzień był pogodny i złoty, taki sam, jaki Domana przed czterema laty żegnał, ale

niewdzięcznik nie patrzył na uśmiechającą się do niego krasę jesieni Brakowało w niej
Bietki. Razem inaczej patrzyli na świat. Szczęściem, że nie była daleko, a tęgi, młody koń
jeno śmigał, jakby czuł, że panu jego spieszno.

Daremny był jednak wysiłek wiernego zwierzęcia i pośpiech Domana, bo gdy z leśnej

ścieżki skręcili na drogę wiodącą do gródka ojca Bietki, władyki Gosława Lisa, ujrzał kilku
jezdnych ciągnących naprzeciw niego. Gdy dojeżdżał, poznał w jadącym na czele samego

background image

Gosława. Choć niecierpliwość gnała go, nie uchodziło nie powitać starszego znajomka i
sąsiada. Doman westchnąwszy ściągnął koniowi wodze.

Stary dojeżdżając patrzył na stojącego przy drodze Domana. Gdy zrównali się,

zatrzymał konia i rzucił pół pytająco:

— Doman Cieszków? Bodaj że bym cię nie poznał. Mało, żeś urósł i tęgi się zrobił z

ciebie pachołek, ale na wielmożę ze stroju i broni wyglądasz. Prawda, żeś to przy księciu, a
łaska pańska i z kmiecego syna zrobić może pana.

Głos starego był zgryźliwy i Domanowi uczyniło się przykro, ale nic po sobie nie

pokazał, bo przecież Bietki to rodzic. Za to, gdy zaczęli rozmowę, Doman odetchnął z ulgą.
Stary jechał na rodową dziedzinę nad Bzurą, gdzie przódzi osadził synów z pierwszego
małżeństwa. Ninie przepadli gdzieś. Pewnie o nich był zawzięty na księcia. Nie będzie go, to
łacniej się z Bietką spotykać, bo i matka jej mile widziała Domana. Toteż bez sprzeciwu
przyłączył się do Gosława i zawróciwszy jechał przy boku starego, odpowiadając pogodnie i
dorzecznie na jego pytania.

Stary rad był wywiedzieć sią o przebiegu wyprawy i sprawach na dworze, a Doman

opowiadał ochoczo, bo i mówić było o czym, i czym się pochełpić. W ustach jego Bolesław
wyrastał na największego wojownika, jakiego nosiła ziemia, i nie dostrzegał, że Lis o
Bolesławowych przewagach słuchał niechętnie. Czasem nawet drwiące słowo wtrącił, a gdy
Doman doszedł do koronacji Beli w Albie i hołdu, jaki węgierski król złożyć musiał swemu
dobroczyńcy, Gosław przerwał i rzekł:

— Sposobniejszą porą mi opowiesz; teraz ja pośpieszać muszę, a tobie z drogi, jak

widzę.

— Do was się właśnie wybierałem.

— Tedy jedź. Niewiasty rade cię ujrzą. Wdały z ciebie pachołek i strojnyś jak książęcy

syn. Jeno szaty widno nie nasze.

— Z Węgier wracamy; młodzi niemal wszyscy tamtejszym obyczajem przybrani.

Konnemu dogodniejsze krótkie szaty.

— A ludzkie mięso też jeść nawykliście?

— Gadki to są. Węgrzy chrześcijanie jako i my. Może tam i jaki znachor na lekarstwo

da komu.

— No dobrze już; ostawaj z Bogiem. Skinąwszy Domanowi głową, trącił konia i

ruszyli kłusem. Doman nie od razu zawrócił. Stał zamyślony, nie bardzo rozumiejąc,
dlaczego Gosław, dawniej mu życzliwy, opryskliwy stał się dla niego. Ale nic nie wymyślił.
Ruszył tedy i wkrótce zapomniał o przykrości. Pewny był, że Bietka powita go inaczej.

Jakoż się nie omylił. Było już niemal południe, gdy na spienionym koniu dopadł do

dworca i przez otwartą bramę wjechał na dziedziniec. Przed mieszkalnym budynkiem

background image

osadził konia, rozglądając się, komu by go oddać. Lecz że spieszno mu było, a nie widział
nikogo, zeskoczył i przywiązał rumaka do krza rosnącego przy wejściu na podcień, gdy
drzwi się otwarły i jakaś drobna postać stanęła w nich patrząc z ciekawością, kto przyjechał.
Doman odwrócił się i przez mgnienie oka stali naprzeciw siebie, jakby oczom nie wierząc:

— Doman! — krzyknęła Bietka i skoczyła ku niemu.

Porwał ją w ramiona i tulił, a ona pokrywała mu twarz pocałunkami zanosząc się

śmiechem i szlochem z radości. Nie słyszeli, jak drzwi skrzypnęły, i dopiero głos
Godzisławy przywołał ich do rzeczywistości.

— Bietka!

Doman puścił dziewczynkę, która ciągnąc go za rękę ku matce, zawołała:

— Matuś! Doman wrócił!

Gniewna twarz kobiety rozpogodziła się.

— Bodajby cię! — witała go życzliwie. — Nie poznałabym. Myślałam, że książę

jakowyś przyjechał. Ale na oczach ludzkich się całujecie, nie dziecko ona już. I tyś źrały
pachołek.

Dopiero teraz Doman i Bietka jednocześnie przyjrzeli się sobie bliżej i zarumienili się.

Doman odparł niepewnie:

— Gdzie zaś na ludzkich oczach... Wżdy nie ma nikogo.

Godzisława zaśmiała się:

— Są dziewki w oborach i parobcy w stajniach. W ciemności i przez ścianę ludzie

dostrzegą jak młody dziewkę całuje. Ale chodźcie do świetlicy.

Pora już była południowego posiłku i Godzislawa wyszła, by wydać zarządzenia

okazalszego przyjęcia gościa. Doman z Bietką zostali sami. Przypatrywali się sobie wzajem,
a Doman poczuł się jakiś zmieszany. Ta sama to była Bietka, a inna. Wyrosła znacznie, pierś
jej już nabrzmiewać zaczynała, a kosy pociemniały i sięgały pasa. W uśmiechu też miała coś
innego niż dawniej, tak że ogarnęła go jakaś niepewność; ni dziecko, ni dziewczyna. Ona,
jakby zgadła, o czym Doman myśli, rzekła po chwili:

— Cóżeś się tak zasumował? Tobie matuś m żem już nie dziecko, a mnie zawżdy

skrzatem zowie Alem nie na tyle źrała, byśmy razem na grzyby jechać nie mogli. Zaraz dziś
pojedziemy. Dzień taki sam jak wtedy, gdyś przyjechać zaniechał. Napłakałam się!

Spojrzała z dziecinną jeszcze zalotnością. Doman wstydził się przyznać, że i jego

chybione wówczas spotkanie trochę łez kosztowało, lecz serce się w nim rozpłynęło.
Wyciągnął ręce do Bietki, a ona przygarnęła się do niego i całowała go chciwie.

— Znowu! — rozległ się od drzwi głos Godzisławy, ale nie było w nim gniewu. Bietka

background image

zaśmiała się i skoczyła ku matce:

— To jeno na powitanie, matuś. A jak pojedziemy razem na grzyby, to wam obiecuję,

że się całować nie będziemy.

— Na jakie zaś grzyby?

— Te, cośmy ich pozbierać nie pośpieli, gdy ze dwora po Domana przyjechali. Jeno

Doman poje, wraz jedziemy.

Godzisława chciała się sprzeciwiać, ale Bietka ściskała ją, do słowa przyjść nie dając.

Matka wzruszyła wreszcie ramionami; niech jadą! Dzieci to jednak są, a kiedyś...
Macierzyńska zapobiegliwość radziła nie rozdzielać ich. Lubiła Domana, a że ma łaskę
książęcą, możny pewnikiem będzie zeń człek. Przyjdzie czas, to mu odda jedynaczkę.
Rzekła tedy jeno:

— Dobrze, że ojca nie ma, boby nie pozwolił i jeszcze na mnie byłby gniewny. Jeno

ludziom się w oczy nie pchajcie i wracajcie, nim się ściemni.

Nie pchali się. Doman poczekał w gaiku za sadem. Gdy nadbiegła zdyszana, dźwignął

ją lekko z ziemi i posadził przed sobą. Przez łąkę między krzami poniósł ich siwek do
ciemnego boru. Gdy wjechali między drzewa, Doman ściągnął konia i posuwali się W ciszy
leśnej. Rękoma, w których dzierżył wodze, wyczuwał jej szczupłe, dziecięce ciało. Głowę
przechyliła w tył, opierając mu ją na piersiach, i zapatrzyła się na błękitniejące przez gałęzie
niebo. Doman pierwszy przerwał milczenie:

— Czemu nic nie mówisz?

— Bo mi dobrze. Zda mi się, że lecę. Jak jesienią babie lato wiatr żenię na południe,

nieraz myślałam, jak by to było dobrze uczepić się białej nitki i polecieć za tobą. Tobyś się
dopiero zadziwił, jakbym ci tak z nieba spadła!

— Zawżdy jeszcze bajki sobie zmyślać lubisz?

— Lubię. Ale wolę, jak ty opowiadasz, bo mi się zdadzą prawdziwsze. A tyle lat cię nie

było. Musiałam sobie opowiadać sama.

— O czymżeś sobie opowiadała?

— O nas! — Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. — Ale teraz ty musisz mi coś

opowiedzieć, skoroś wrócił.

Doman zaśmiał się i zapytał:

— O krasnoludkach, o złotej rybce czy o czarownicy?

— Nie! — rzuciła z pewnym zniecierpliwieniem. — Myślisz, że zawżdy mam osiem

lat. Opowiedz mi o królewicu. Może być i prawda.

background image

— Prawdę trudniej opowiedzieć niż bajkę. I trudniej w nią uwierzyć.

Zaczął jednak. Mówił jakby do siebie, a dziewczynka znowu patrzyła w niebo, jakby

tam widziała opisywaną przez Domana postać. Nie przerywała mu, zadumana. Gdy doszedł
do bitwy nad Dunajem i prawił, jak książę z nieporównanym męstwem wyrąbał się
spomiędzy wrogów, Bietka znowu obejrzała się na Domana i rzekła cicho:

— Mogli cię zabić! O mnie wtedy nie myślałeś. A ja ni jednego dzionka nie opuściłam,

by nie myśleć o tobie.

Wywinęła mu się spomiędzy rąk i zeskoczyła zręcznie na ziemię. Nie oglądając się

pobiegła w las. Doman przywiązał konia i ruszył za nią. Pilnie szukała po ziemi, ale nie
widział, by coś zbierała. Gdy podszedł ku niej, spojrzała na niego. Oczy miała pełne łez:

— Co się stało, Bietko? — zapytał niespokojnie i chciał przygarnąć dziewczynkę, ale

umknęła mu się:

— Ty go miłujesz?!

Nie odrzekł nic. Pochyliła się po chwili i czas jakiś chodzili zbierając grzyby. Niewiele

jeszcze było w króbce, gdy Bietka ozwała się:

— Wracać trzeba, słońce zachodzi!

Dosiedli siwka i znowu jechali w milczeniu. Przerwał je Doman:

— Żebyś go znała, miłowałabyś go sama.

— Nie lubię go — rzekła porywczo.

Po chwili zapytała:

— A on ciebie miłuje?

Nie od razu odpowiedział, jakby się zastanawiał:

— On jest inny niż wszyscy; i on jest jeden, a nas jest wielu.

— Widzisz! A tyś dla mnie jeden.

— Mojaś ty, Bietko! — wykrzyknął i chciał ją przytulić. Ale Bietka pochyliwszy głowę

na kark konia rozpłakała się.

background image

XIV. SŁUŻBA NIE DRUŻBA

Gdy jeno Doman wyszedł z komory, Nawój odrzucił okrycie i czas jakiś siedział na

łożu, rozmyślając. Potem ubrał się bez pośpiechu i wyszedłszy na podcień usiadł na ławie,
grzejąc się od słońca. Tak go zastał Sędek idący z toporem i leziwem ku stajniom.
Pozdrowili się i Sędek rzucił:

— Doman do Lisów pojechał. A wy co robić myślicie?

— Nic! Dobrze mi tu, to posiedzę.

— Dzień długi! Będzie się wam cniło. Jedźcie ze mną do boru. Barcie mam opatrzyć i

drągowiny naciąć na ostrokół. Samowtór raźniej!

Nawój zebrał się niezbyt chętnie. Gdy zaszyli się w las i konie przeszły w stępa, Sędek

zagaił:

— Rad bym posłuchał, jakeście wojowali. Za młodu i ja z Kazimierzem chodziłem na

Prusaków. Ale ni nie książę nie woła kmieci na wyprawę. Ba! i do grodów na stróżę ich nie
biorą, chyba na wyrobek. Człek już zapomniał bronią robić.

— Ale radzi byście?

— Rad nierad, ale wspomnieć miło. Prawcie!

— Książę ninie pieszych wojów niewiela potrzebuje, zaś z kmieci mało który konia

posiada, a ma — to się z tym kryje, by go na podwodę nie ciągali. Do stróży i za starego
pana mało gdzie brali, wiadomo, od czasu jak kmiecie grody przez siebie obsadzone ubiegli
i żupanów a duchowieństwo wycięli.

Sędek zachmurzył się:

— Juści, wiem! Ale Kazimierz wybaczył i wszystkich ujednać umiał. To i służyliśmy

mu wiernie. O sobie nie rzekę, ale choćby dziewierz mój; życie dat zj księcia. Zaś książę za
to syna mu przygarnął. Mozę komesem albo wojewodą ostanie. Ale mało to innych po
urzędach obsiadło i ziemie obszerne za zasługi brali? Ninie zaś kmieć nie dopcha się do
urzędu. Z wojen też Lipy bywały. Choćby teraz, Doman mało przywiózł! Niejeden się
dorobił. Nie dla nas to ninie.

Nawój zdawał się nad czymś zastanawiać:

— Mądrzyście! Człek bez broni w garści prędzej-później niewolnikiem ostanie.

Dlatego i ja wojuję, choć nie lubię. Ale Bolesław wielmożów nie kocha i uczy ich pokory.

— I cóż z tego! Bogacą się, władzę mają, a nas zaczynają cisnąć. Pożalić się nie ma

komu. Od czterech lat, jak się zmarło Kazimierzowi, książę ni razu kraju z sądami nie
objechał. Ba! nie miał kiedy. A po grodach sądzą, jak im dogodnie. Jakieści nowe prawa

background image

wprowadzają, których nikt nie zna, a wolnych po równi z niewolnymi mają.

— Nieradziście księciu?

— My byśmy mu radzi byli, byle on nam był rad. Ale nie o tym mieliśmy gadać.

Powiadajcie, jako było pod Pesztem, bo mówił Doman, że was tam sprali?

— A sprali! Żeby się nie zmarło Spitygniewowi w samą porę, przez co Andrzejowi

chybiła czeska pomoc, tobyśmy może i nie wrócili. — Nawój zaśmiał się cicho. — Ale
Wratysław, który na Węgrzech na wygnaniu siedział, musiał swego pilnować i nie mógł się
ruszyć. Bolesław ma szczęście.

— Aleście wrócili. Tedy powiadajcie!

— Alba radził bitwy nie wydawać, póki się na całych Węgrzech nie zwiedzą, że Bela

wrócił i nie zbiegną do niego, kto z nim trzyma. Ale Beli spieszno było, a naszego Bolesława
do bitwy nie prosić. Ani popatrzy, kto z nim, a kto przeciw niemu. Tedyśmy uderzyli, nie
czekając na nikogo, Bolesław zaś na przedzie, choć Wszebór radził, by książę z drużyną nie
mieszał się zrazu do walki, jeno czekał. Uda się, to walkę rozstrzygnie, nie — to odwrót
zasłoni. Nic z Bolesławem nie wskórał, nawet tego, by na białej klaczy nie stawał, po której
każdy pozna, gdzie książę. Ale księciu snadź o to chodzi, by go każdy widział. Jeszczem też
nie spotkał nikogo, kto by tak mało dbał o życie jako Bolesław. Swoje czy cudze — po
równi.

Uderzyliśmy tedy, ale Niemce nas osadzili, a potem do Dunaju przyparli. Ciężko było i

już Węgrzy i poniektórzy z naszych skakać jęli do rzeki. Alba poległ i innych wielu.
Szczęściem rzeka tam szeroka, że przepłynąć ani marzyć. Choć wody nie lubię, skoczyłem i
ja i wymknęliśmy się za gniotące nas półkole. Spłynęliśmy i na brzeg wyleźli, mówię tedy
Beli: „Trzeba wracać". Bela chytry jest; wiedział, że niech Bolesława zniosą, to i jego
koniec. Zebrał, co było pod ręką, a że wieczór już zapadał, z wielkim wrzaskiem
uderzyliśmy z tyłu na Niemców. Zmieszali się, nie wiedząc, czy pomoc nie przyszła, a
książę jeno zmiarkował, żeśmy na tyłach, wraz też uderzył i przebił się do nas. Ciemność już
zapadała i wymknęliśmy się szczęśliwie.

— Tedy, widzę, mężny z was człek i przemyślny. Na wodza byście się zdali.

— Zaś tam! Nie lubię wojny. A chodziło mi jeno o Bolesława, bo co bym zrobił bez

niego!

— Prawcie dalej! Jakoście zwyciężyli?

— Nocą zjawiły się niespodzianie gromady Węgrów, a ci, co byli po cesarskiej stronie,

do nas przeszli. Jeno świt, uderzyliśmy na nie ubezpieczonych, co wypoczywali po bitwie,
myśląc, że uchodzimy. Przydało im się to, bo też koni ni siebie żałować nie mogli; ale
pomogło niewiele. Bolesław we dnie i w nocy spocząć im nie dał, jako to on zawsze. My już
nawykli, ale Niemce i Węgry z koni się walili z niewyspania i znużenia, aż dopadliśmy ich
pod Strzegomiem. Mężni są Niemce, nie przeczyć, aleśmy ich sprali. Biskup żytycki, Eppo z

background image

Naumburga, co dowodził nimi, wpadł w nasze ręce. Andrzeja stratowano, że ledwo go
można było poznać. Reszta cofała się ku granicy, byle ujść, mężnie się odcinając, bo i Ernest
austriacki z posiłkami umknął, bojąc się o swoją marchię. Na darmo zresztą, bośmy zajrzeli i
tam, łupy wzięli, a ziemię i wodę osławili. Wilhelm z Weimaru z grafem bawarskim
Botonem zebrali co się dało rozbitków i uchodzili. Dopadliśmy ich i obsadziwszy górskie
przesmyki otoczyli na lesistym wzgórzu. Jeszcze się blisko dwa dni bronili, choć jeść i pić
nie mieli co. Bylibyśmy wygnietli wszystkich, ale się Gejza wstawił za Wilhelmem, bo
udało mu się jego męstwo. Pojechał tedy wezwać Wilhelma do poddania się i tak się
polubili, że Gejza poty oćca nył, aż córkę swą Zofię zgodził się wydać za Wilhelma.
Bolesław Niemców chciał wyciąć, ale dał się przekonać, że lepiej, by w Miśni przyjazny
człek siedział. Niemce jednak widno woleli, by nie siedział, bo jeno Wilhelm wrócił i
wybierał się na swe wesele, struli go.

Nawój skończył i nad czymś się zamyślił, a Sędek westchnął:

— Bitkę rozumiem, ale żeby tak łudzi gubić!

— Jeden woli na niedźwiedzia oszczepem polować, a drugi w stępicę lub w grodzę go

schwytać.

Wjechali w dębowy gaik i Sędek zeskoczył z konia, biorąc się do wyrębywania pali na

częstokół. Nawój postał chwilę:

— Pojadę w las, nie czekajcie na mnie.

Nie oglądając się ruszył zrazu stępa, a gdy Sędek stracił go z oczu, puścił konia kłusem.

Wrócił późnym wieczorem, gdy kończyli już wieczerzę, i pożywiwszy się w milczeniu

odszedł do komory, gdy Doman jeszcze z matką i wujem przy ogniu gwarzyli.

— Dziwny ten twój druh — rzekł Sędek. — Choć młodzik, gada jak stary. Jeno że

mrukliwy jakiś.

— Nie był taki — odparł Doman. — Dopiero, jakeśmy tu jechali, już się w drodze

biesić zaczął.

— Coś go gryźć musi — dorzuciła Czesława. — Nie miarkujesz, co? Z gościny przecie

rad być winien, dogadzam mu, jak umiem. Może o to gniewny, że ty do Bietki jeździsz, a
jego ostawujesz samego?

Doman zarumienił się, bo przyrzekł Bietce codziennie ją odwiedzać, a jakoś nie chciało

mu się Nawoja brać ze sobą; bał się jego drwiącego uśmiechu. Przypomniał sobie jednak, że
łowy Nawojowi przyrzekał, i z westchnieniem postanowił najbliższego dnia, gdy go jeno
Bietka zwolni, zapolować z druhem. Aż się sam zdziwił, jak ciężko przyszła mu ta ofiara, ale
przemógł się, by gościnności i słowu nie uchybić.

background image

Nazajutrz Bietka się upierała, że razem z nim pojedzie na łowy, ale Godzisława nie

zezwoliła. Żegnała tedy Domana, choć jeno na jeden dzionek, jakby się mieli wieki nie
widzieć. Domanowi coś ciężko było na sercu i zasiedział się do późnego wieczora. Gdy
wrócił, Nawój już spał. Gdy zaś Doman, zaspawszy, późnym rankiem oczy otworzył,
Nawoja już nie było, a od Sędka dowiedział się, że dawno osiodłał swą klacz i w las ruszył.

Zebrał się tedy Doman co prędzej i gwizdnąwszy na psy podążył we wskazanym przez

Sędka kierunku, spodziewając się, że psy, idąc za tropem, pozwolą mu dopędzić Nawoja.

Jakoż zrazu zdały się dążyć jego śladem, ale wkrótce trafiły na bardziej ponętny trop

jelenia i popędziły za nim; zjadliwe ich ujadanie oznajmiło Domanowi, że idą już za
zwierzem na oko. Uniesiony chętką myśliwską zapomniał o Nawoju i pognał za jeleniem,
który uchodził bystro i jeno czasem z dala między drzewami Doman ujrzeć zdołał migające
płowe cielsko.

Dobrze już było z południa i koń zapieniony chrapać zaczynał, gdy zagnany w bagno

jeleń musiał nawrócić. Doman przeciął mu drogę i cisnął oszczepem, który utkwił w szyi
zwierza. Lecz tęgi byk, choć ciężko zraniony, uchodził dalej. Doman, zapalony, nie
zauważył, że pogodny z rana dzień mierzchnął; pomiarkował to dopiero, gdy zrazu
pojedyncze kropił szemrać zaczęły po zwiędłym listowiu, a potem puścił się deszcz drobny,
lecz gęstniejący z każdą chwilą, i pociemniało na dobre.

Mimo to Doman nie zaniechał pościgu, pewny, że ranny jeleń nie ujdzie daleko.

Istotnie, wkrótce psi jazgot oznajmił mu, że psy dopadły zwierza. Skoczył i dojrzał, jak jeleń
obwieszony psami usiłował się dźwignąć, rogami się oganiając. Oszczepu nie było;
wytrząsnąć go musiał z rany, przedzierając się przez krze. Gdy Doman wyciągnąwszy nóż
zbliżał się, by dobić zwierza, wytrzeszczone jego oczy zdały się błagać o litość.

Doman z ciężkim sercem dorżnął jelenia. Psy jęły chciwie chłeptać posokę, gryząc się

między sobą. Doman ochłonął i zamarkocił się, co dalej. Ubitego zwierza żal było zostawić,
a pilno było noclegu poszukać. Myśliwska chętka zagnała go na bezdroże w nieznaną
okolicę, a coraz przybierający deszcz wraz z zapadającym mrokiem przesłoniły świat szarą
zasłoną, że na kilka kroków nic widać nie było.

Po namyśle Doman postanowił szukać jakiejś osady czy dworca, gdzie by noc mógł

spędzić. Zwierza znajdzie po dniu. Ruszył co prędzej, kierując się na północ ku rzece, gdzie
spodziewał się napotkać ludzkie osady.

Puścił konia kłusem, a znużone i zmoknięte psy biegły przy nim w milczeniu. Słychać

było jeno chlupot kopyt końskich po kałużach i jednostajny szum deszczu.

Nagle biegnący w przedzie pies zaszczekał. Las uciął się właśnie i rozwarła się obszerna

polana. W głębi ledwo widoczne poprzez ulewę majaczyły w półmroku zabudowania
obszernego dworzyszcza. Przybijane ku ziemi ulewą dymy rozwlekały się po P nie i woń ich
mile połechtała nozdrza zmęczonego, przemokniętego i głodnego Domana, budząc
przedsmak ciepła, bezpieczeństwa i sytości. Już miał konia popędzić, gdy spod ściany lasu o

background image

kilkanaście kroków oderwała się jakaś postać. Doman ze zdumieniem poznał Nawoja.

— Cóż tu stoisz na deszczu i co cię tu przyniosło? — zapytał.

— Patrzę — odparł Nawój.

— Ruszajmy! Noc zaraz zapadnie, a zjeść co i osuszyć by się zdało.

W mroku dziwnie zabrzmiał śmiech Nawoja:

— Tym razem jeszcze cię do siebie w gościnę nie zaproszę. Wracamy.

Nie czekając ruszył w głąb lasu. Doman zdumiony tymi słowami skierował się za nim i

zanurzyli się w mrok. Jechali obok siebie w milczeniu. Znużone konie co chwila
przechodziły w stępa i tak wlekli się godzina za godziną.

Zadeszczona, jesienna noc w lesie czarna była jak smoła. Ale wreszcie Doman

rozeznawać zaczął okolicę i ozwał się do Nawoja:

— Niedaleko już!

Nie otrzymał odpowiedzi. Wlekli się dalej i dobrze już po północy dostrzegli na łysym

stoku wzgórza budynki Domanowej osady. Zdziwiło ich, że o tej porze przedzierały się
pasma światła przez szpary w okiennicach. Na szczekanie psów i rżenie koni otwarły się
drzwi i Doman z Nawojem weszli do sieni. U progu Doman ujrzał zapłakaną Czesławę:

— Po was, syneczku, przyjechali.

Pospiesznie weszli do izby. Na ich widok zza stołu powstał dworski pachołek Sulek,

który rzekł na powitanie:

— Książę kazał wam wracać nie mieszkając.

— Co się stało?

Znużony i zaskoczony Doman nie mógł pozbierać myśli. W drodze trapił się, że spóźni

się jutro do Bietki, i nie mógł teraz pogodzić się z myślą, że wcale do niej nie pojedzie.

— Czesi wpadli na Śląsk. Książę zbiera drużynę na wyprawę.

Nieprzyjemnie zabrzmiał śmiech Nawoja.

— Czemu rechocesz? — zapytał Doman, zły i rozżalony.

— Bośmy się też napolowali! Było się z czego cieszyć.

Doman zmilczał zawstydzony i przygnębiony. Zjedli pospiesznie i spać szli do komory,

by choć parę godzin wypocząć. Legli zrzuciwszy mokre szmaty i skóry. Po długiej chwili z
ciemności ozwał się szept Nawoja:

— Śpisz?

background image

— Nie — również szeptem odparł Doman.

— Słuchaj! Ja sam pojadę, a księciu powiem, żeś zachorzał.

Domana aż poderwała na łożu myśl, że mógłby jeszcze zostać przy Bietce, ale

zawstydził się zaraz:

— Nie będę księcia oszukiwał. Ani ciebie nie ostawię samego. Aleś ty dobry! — dodał

serdecznie.

— A tyś głupi. Ale lepiej ci z tym. A ja i tak sam jestem. Śpijmy, bo niedługo świt.

Doman, choć znużony, głowił się nad dziwnymi słowami Nawoja, wreszcie usnął

ciężko. Znowu śniła mu się Bietka, ale jakoś źle. Szczęściem sen przerwała matka, trącając
go:

— Czas wstawać, dnieje już.

Wyruszyli w słotny poranek. Gdy konie stały już gotowe do drogi, Czesława ściskała

Domana, hamując łzy. Potem Nawój przystąpił, by ją pożegnać. Wzruszona uścisnęła i jego
za głowę i rozpłakała się:

— Wracajże mi i ty. Rada ci zawsze będę jako dziecku.

— Dzięki wam, matko — rzekł dziwnie miękko. Dosiedli koni i wkrótce zniknęli z

oczu Czesławy, przesłonięci jej łzami i smugami deszczu.

XV. PODSTĘP WRATYSŁAWA

Nawój i Doman gnali, ile sił w koniach. Nim dotarli dc Krakowa, gromadka się

powiększyła, gdyż i inni woje rozjechali się po swych dworach i ninie podążali na wezwanie
książęce.

W Krakowie nie zastali już księcia. Nie czekając na drużynę wyruszył, otrzymał

bowiem wieści, że Wratysław z zemsty za danie schronienia Jaromirowi spustoszył
pogranicze, nie zapuszczając się jednak w głąb kraju, widno w obawie odcięcia. Nawój
niepokoił się, że Bolesław, jak pod Grodźcem, wciągnąć się da w zasadzkę, i ponaglał
dowodzącego oddziałem Borzywoja Jastrzębca, by koni nie żałując za księciem gnali.

Niepokój jego jednak był próżny. Bolesław dobrze pamiętał upokorzenie wyniesione

background image

spod Grodźca i postanowił je zatrzeć. Hamował przyrodzoną gwałtowność, szedł szybko, ale
ostrożnie, straże wysyłając naprzód, na noclegi nawet nie stawał w osadach, by nie zdradzać
pochodu, i wieści czekał o nieprzyjacielu.

W spalonym i złupionym Raciborzu podjazd przywiódł jeńców, przez których książę

dowiedział się, iż Wratysław otrzymał już wieści o jego pochodzie i cofa się na Morawy,
mając widno nadzieję w leśnych gęstwinach przytaić się przed pościgiem.

Gniew Bolesława przypłacili jeńcy życiem. Ale książę nie dal mu się ponieść i na

nocleg stanął, by przed bitwą znużonym dać wypoczynek. Dzięki temu Borzywój ze swym
oddziałem zastał jeszcze księcia w Raciborzu, ku zadowoleniu Nawoja i radości Domana.

Późno w noc naradzał się Bolesław z Wszeborem i starszyzną, by nie zaniedbać niczego

i pomścić grodziecką porażkę, a napaści obrzydzić Wratysławowi. Czech pewny był
widocznie, że za tynami Grodźca nie tylko uchroni się przed pościgiem, ale być może
powtórzyć zdoła zasadzkę. Szczęściem nie mógł iść dość szybko, obciążony łupem i
brańcami, Bolesław zaś nie tracił czasu i późny jesienny świt jeszcze nie rozjaśnił nieba, gdy
w bory okrywające gąszczem pasmo wzgórz za Odrą zanurzać się zaczęły wojska.

Szli szeroką ławą, gdyż bezdroże oraz plątanina pni, wykrotów i gęste młodniki nie

pozwalały poruszać się zwarcie. Szerzej jeszcze szły gęsto rozrzucone oddziały straży.
Posuwali się chyłkiem i tylko szelest krzów i trzask łamanego suszu przerywały ciszę leśną.
Czasem rozległ się tupot płoszonego zwierza, który wskazywał, że nie natrafili jeszcze na
szlak czeskiego pochodu. Po kilku godzinach przebyli szczyt pasma i zstępować zaczęli w
dół. Koło południa dotarli do rzeczki, miejscami rozlewającej się w moczar, i tu Bolesław
wstrzymał pochód, nie tyle dla wypoczynku, ile by w górę i w dół strumienia wysłać
konnych, którzy by na otwartych brzegach zbadali miejsce czeskiej przeprawy. Wojska
stanęły i jęły strawę warzyć, lecz jeszcze nie zdążyły się pożywić, gdy wróciły zwiady
donoszące, że kilka stajań poniżej widać świeży ślad przejścia Czechów.

Z podjazdem zjawił się Wszebór, który szedł na lewym skrzydle. Bolesław właśnie na

koń siadał, by ruszyć wojska, gdy stary wojak przystąpił do niego i wskazując na szczyty
leżącego przed nimi pasma wzgórz powiedział:

— Tamtędy biegnie już gołęska granica

2

. Jeśli prędko pójdziemy, przed zachodem

winniśmy ich dognać. Za tym szczytem — wskazywał ręką — jest łysinka. Myślę, że tam
staną na nocleg. Lepiej, byśmy ich dopadli, zanim w dolinę Opy zejdą. W swoim kraju
pewniejsi będą.

— Toteż ruszamy nie mieszkając — odparł Bolesław.

— Nim dojdziemy, ściemni się. Dzień krótki. Lepiej zaskoczyć ich od tyłu, a bitwę

wydać jutro.

2 Granica jednego z plemion śląskich.

background image

— Co radzicie? Byle zaraz — niecierpliwie spytał Bolesław.

— Borzywoja oddział najbardziej znużony, jeno pochód będą hamować. Niech idą

czeskim śladem, a gdy zmiarkują już, gdzie Wratysław, niech staną i zaczekają, aż posłyszą,
że zaczęła się bitwa.

— Dobrze! A reszta?

— Podzielimy się na dwa hufce i obejdziemy wzgórze z obu stron. Gdyby nawet

pomiarkowali, wracać by musieli na naszą stronę. Jeżeli nam chybi, zejdziemy się wszyscy
na łysince i tam przenocujemy, by znowu nie wpaść w zasadzkę w ciemności. Czas będzie
radzić, co dalej.

— Będzie jako mówicie. Ruszamy.

Za chwilę rozdzielili się. Wszebór odszedł na południe, znużony Borzywój powlókł się

za śladem czeskiego pochodu, Bolesław zaś skierował się na zachód. Doman i Nawój
wprosili się do niego, choć czuli w kościach jazdę ze Śreniawy, niemal bez wypoczynku.

Tęgi Doman dobrze znosił trud, ale Nawoja trzymała jeno zawziętość, z jaką śledził

wszystkie poczynania Bolesława. Książę darł się pod górę, jakby go kto ścigał. Ni chwili
wypocząć nie pozwolił, sam szedł na czele, własną ręką ciągnąc konia na stromych
pochyłościach. Ale też słońce dopiero zniżało się ku pogodnemu zachodowi, gdy
przekroczyli wał wzgórz i z małej polanki dostrzegli łysinkę leśną, o której mówił Wszebór.
Roiło się na niej od ludzi, którzy rąbali drwa i rozpinali namioty, bo noce już były chłodne;
spętane konie puszczone były na paszę.

Słońce schowało się za wzgórza i płomienie czeskich ognisk nabierały barwy w miarę,

jak znikało światło dzienne. Jednocześnie wstawać zaczynał lekki opar, który wraz z
dymami ognisk zasnuwał obozowisko.

Bolesław pewny był już swego. Nie bardzo się nawet kryjąc, tym mniej że mrok

zapadał, ruszył w d6ł i zatrzymał się w wąwozie podchodzącym niemal pod samą łysinkę.
Ludzie znużeni byli do ostateczności, lecz Bolesław niecierpliwił się czekając na wieści o
nadejściu Wszebora. Rad byłby zaraz uderzyć. Widząc jednak, że ludzie walą się spać, gdzie
który usiadł, pomiarkował, że lepiej zaczekać do rana, niż wszczynać bitwę ze zmęczonym
ludem. Obóz rozłożyć kazał, ognie naniecić i wieczerzę gotować. Nie krył się już zupełnie,
pewny, że mu Wratysław nie ujdzie.

Spostrzeżono polskie wojska zaraz, gdyż w czeskim obozie powstało zamieszanie. Po

chwili od straży odezwały się głosy. Przychodziło czeskie poselstwo.

Na widok nadchodzących Bolesław zerwał się gniewnie i sięgnął do miecza, lecz

przybyli zdali się tego nie dostrzegać. Posłów było trzech, na czele szedł poważny i okazały
mąż z długą, szpakowatą brodą. Zbliżył się i przystanąwszy o kilka kroków skłonił się
głęboko.

background image

— Czego chcecie? — rzucił popędliwie Bolesław. — Jako wilcy zgłodniali

podchodzicie lasami, by urwać co się da, gdy nie ma pasterza. A gdy widzicie łowcę z
oszczepem i psiarnią, myślicie gadaniem ujść rozpiętych sieci. Słów szkoda, miejcie się do
walki!

Rosły mąż słuchał Bolesława z pochyloną kornie głową. Gdy książę skończył, skłonił

się powtórnie i odparł:

— Pan mój pokłonić się wam jeno kazał, jako niższy wyższemu. Od walki nie zamierza

się uchylać i za cześć ma sobie spotkanie z tak znakomitym przeciwnikiem. Jeżeli jesteście
godnym synem Kazimierza, który czyny swe słonecznemu światłu ukazywał, pan mój jeno
prosi was pokornie, byście cierpliwi byli do dnia. Nie omieszka sam służb swych wam
ofiarować, byście się do niego trudzić nie musieli.

Tu skłonił się poseł po raz trzeci i patrzył badawczo w twarz Bolesława, gdy towarzysze

jego rozglądali się tymczasem nieznacznie. Bolesław odparł opryskliwie:

— Do rana się stąd nie ruszę. A o świcie albo wy przyjdziecie ku nam, albo ja ku wam.

Możecie spać spokojnie.

Poseł pokłonił się znowu poważnie, mówiąc: — Dziękujemy za przyrzeczenie. Śpijcie i

wy spokojnie. Jeśli wam przypadnie zwycięstwo, niech jego chwały ciemność nie gasi.

Jeszcze raz pokłonił się i odszedł poważnym krokiem.

Bolesław polecił setnikowi straże wyznaczyć i do spania się zbierał, gdy zbliżył się

Nawój.

— Wybaczcie, panie — powiedział. — Nie podoba mi się to poselstwo. Po cóż je

Wratysław wysłał, jeśli nie po to, by się upewnić, że noc będzie miał przed sobą. Ja bym
jeno doczekał, aż Wszebór dojdzie, i nie mieszkając uderzył.

Bolesław spochmurniał. Potem ręką machnął i odparł:

— Możeś i praw. Ale słowo się rzekło. Wyślij jeno ludzi do Wszebora. Uderzymy do

dnia.

To rzekłszy owinął się w skórę, bo chłód dojmujący ciągnął od lasu, i za chwilę spał

kamieniem.

Obudziło go lekkie dotknięcie. Zerwał się na nogi. Nad nim stał Nawój i wskazywał

ręką na czeskie obozowisko. Do świtu było jeszcze daleko, ale zamglone niebo już się
rozjaśniało. W półmroku widać było buchające wysoko płomienie ognisk czeskiego obozu.
Nawój ozwał się:

— Palą jak na Kupałę albo jakby woły piec mieli. Jeno ludzi koło ognisk nie widać.

Książę, drżąc z podniecenia i niecierpliwości, wojska podnieść kazał i gdy się zbierali,

wypytywał Nawoja:

background image

— Wszebór nadszedł?

— O północy. Byli gońce od niego. Stoją za onym stokiem.

— Borzywój?

— Musiał dociągnąć. Wieści nie mógł przesłać, boby przez Czechów iść musieli.

— A jako myślisz? Dawno Wratysław odszedł?

— Pewnikiem, skoro ciemność zapadła i ludzi jeno ostawił, by podsycali ogniska. Tyle

że gęstwą musieli się przedzierać w ciemnościach, więc nie uszli daleko.

— Ruszamy! — rzekł książę niecierpliwie.

— Może by zwiady naprzód wysłać. Pewności nie ma, że odeszli. Zasadzka może być.

Bolesław, choć palił go gniew i niecierpliwość, przyznał Nawojowi słuszność. Wysłano

kilku ludzi, którzy wrócili po dłuższym czasie, potwierdzając przypuszczenia Nawoja.
Ruszyli tedy gromadą. Na łysym stoku ogniska już się dopalały i bladły w świetle
wstającego dnia. Miast Czechów zastali tam już wojów Wszebora i Borzywoja, którzy
również zauważyli odejście Wratysława. Połączeni ruszyli razem w trop za ustępującymi.

Rozpoczął się mozolny pościg, trzy dni trwający. Szli ślad w ślad, zagarniając

przyzostałych, wybijając tylne straże, odbierając brańców i łupy. Głównej siły Wratysława
jednak nie dopadli. Rozwścieczony przeniewierstwem Bolesław byłby ścigał przeciwnika aż
do jego stolicy, ale przezorny Wszebór zdołał go przekonać, by się w osiadły kraj nie
zapuszczać, gdyż snadnie w zasadzkę wpaść lub odcięci być mogą i nawet to utracić, co
zyskali.

Bolesław wracał rozczarowany i zły. Roztropny jednak Wszebór rzekł:

— Na wojnie nie ma gniewu. Nie starczy sił, podstępu się chwytać trzeba.

— Mierzi mnie taki podstęp. Ja bym słowo zdzierżył, choćbyśmy do ostatniego

wyginąć mieli.

Wszebór nieznacznie wzruszył ramionami i nic nie odrzekł, jeno pomyślał, że Bolesław

szczęście ma, iż żaden z sąsiednich władców w równej mu sile stanąć nie może; ale
szczęście lubi się odwrócić, gdy się tego najmniej spodziewać. Nieznacznie splunął przez
ramię od uroku.

background image

XVI. WROCŁAWSKIE BISKUPSTWO

Bolesław wyruszył z dworem do Wrocławia, by po śmierci sędziwego Hieronima

obsadzić na osieroconej stolicy kanonika krakowskiego, Jana Jastrzębca. Krzywili się
miejscowi, że opuszczona godność nie któremuś z nich przypadła, ale Bolesław obcego nie
chciał i przeprowadził, co zamierzył. Odebrał przysięgę wierności od nowego biskupa, po
czym pociągnął wraz z dworem do Poznania i Gniezna.

Zazwyczaj myślą o wojnach i zdobyczach opanowany, mimo woli skierować musiał

umysł ku kościelnym sprawom. Okazało się, że wedle kanonicznego prawa nie bardzo jest
komu Jana wyświęcić. Choć mu kanonicy wrocławscy, przeważnie Niemcy z pochodzenia,
przedstawiali, że po śmierci Aarona nikt w Polsce paliusza nie ma, a gnieźnieńskiej
metropolii tak jakby nie było, bo z dawna władzy tam nikt nie wykonuje, Bolesław ani
słuchać nie chciał. Choć porywczy i zajęty innymi sprawami, dość był przenikliwy, by
spostrzec, iż rodzic jego wiedział, co robił, gdy w zburzonym państwie Kościół naprzód
odbudował. Toteż gdy Jastrzębiec napomknął, że jeszcze za Kazimierzowych czasów
gnieźnieński arcybiskup wyświęcił szwedzkiego biskupa Osmunda, książę postanowił do
Pietrka się udać, by omówić sprawy sakry Jastrzębca.

Bieda była jeno z tym, że nie wiadomo, gdzie Pietrka szukać, bo katedra jego wciąż

jeszcze leżała w gruzach, a sam, nie wiedząc jak radzić, głowy sobie nie łamał i albo
przesiadywał w majętnościach swych nad Wisłą, albo po krewniakach i znajomkach w
gościnę jeździł. Polecił go Bolesław do Poznania ściągnąć i sam do biskupa Michała
Awdańca zjechał tam na naradę.

U biskupa szczęśliwie zastał jego imiennika i swojaka, wojewodę Michała. Biskup też

zaraz oznajmił księciu, że Pietrek lada dzień nadciągnie, jeno książęcy rybitwowie połów
skończą na Wiecanowskim Jeziorze.

Mówiąc to uśmiechnął się pasterz i dodał:

— Łacniej kota od ryb odciągnąć niż Pietrka. Wydrą się winien zwać, nie Brogiem.

Bolesław żachnął się o zwłokę, lecz wojewoda Michał rzekł:

— Odbudujecie mu stolicę, to doma siedział będzie. Ryb mu też w Gnieźnie nie

braknie.

— Ryb nie, ale duchownych, co by pismo znali i mowę łacińską. Ani tam ksiąg, ani

sprzętu kościelnego. Z niczego budować trzeba, jak od nowego — odparł biskup.

— Kapłanów może wy byście mogli odstąpić ze swojej diecezji? — spytał Bolesław.

— Ja?! Przecie sam walczę z brakami. Sobory; surowo zakazały mszę w słowiańskim

języku śpiewać. Sam muszę oczy przymykać, że wbrew zakazom służbę Bożą się
odprawuje. Nie ma innej rady, jeno, jak za Mieszka, mnichów od Sasów sprowadzić.

background image

Zmarszczył się Bolesław, lecz biskup, który znał niechęć młodego władcy do obcych,

rzekł:

— Nie ruszymy inaczej, a sprawa pilna. Raz się magdeburskie roszczenia ukróci, a

baczcie, jako Brzetysławowe zamiary osiągnięcia korony rozbiły się o to, że nie miał swego
arcybiskupa.

Uśmiechnął się pod wąsem doświadczony pasterz, gdyż znając Bolesława wiedział, że

niczym bardziej do odbudowy metropolii zachęcić go nie zdoła. Nie chybił, gdyż książę
odparł:

— Robić, to zaraz!

Już się żegnał z biskupem i wojewodą i nie minęły trzy pacierze, gdy siedział na koniu i

sam ciągnął do Pietrka.

Zastał go w Mogilnie, gdy nad jeziorem, jak prawy wódz, wydawał z zapałem rozkazy

rybitwom. Pietrek radośnie powitał księcia i wraz mówić zaczął o połowie, zachwalając
obfitość ryb i pokazując co większe sztuki, ale Bolesław uciął, mówiąc, że po niego
przyjechał, by wraz do Gniezna pociągnąć, nad odbudową stolicy się naradzić.

Pietrek skrzywił się, lecz nic nie rzekł, jeno klął na swoich ludzi, niby to poganiając, a z

żalem oglądał się na rybitwów. Bolesław zaś, choć z południa już było, nie zgodził się nawet
obiadować, jeno kazał ruszać i nocą dojechali do Gniezna.

Stanęli na Grzybowskim podgrodziu, które pierwsze się odbudowało po napadzie

Brzetysława, gdyż obozem tam stała drużyna i załoga grodu. Inne podgrodzia też pomału
dźwigać się zaczynały z popiołów, jeno na Górze Lecha, w miejscu gdzie stał pierwotny
gród, świeciła w księżycowym blasku łysa, miejscami tylko chwastem i chaszczami porosła
pustać. Na tle nocnego nieba rysowały się poszczerbione ruiny kościółka Św. Jerzego i
katedry Św. Wojciecha, obramione księżycową poświatą.

Bolesław, choć od wczesnego rana był w drodze, zaledwie coś przetrąciwszy, nie dał

nawet Pietrkowi spokojnie spożyć wieczerzy:

— Pójdziemy obaczyć katedrę — rzekł.

— A cóż tam patrzeć?! Kupa kamieni i tyle — mruknął Pietrek niechętnie, ale widząc,

że Bolesław zbiera się, ruszył i on. W milczeniu dotarli na szczyt wzgórza.

Noc już była głęboka. W osadach i przygródkach światła pogasły, nad okolicą panowało

niepodzielnie księżycowe światło. Spokój i cisza były dokoła. Bolesław zadumał się tak, że
zapomniał niemal o obecności Pietrka. W piersi jego wstawało jakieś nieznane uczucie. Z
miejsca, gdzie stoi, wyszła myśl i siła, która z zamętu walk, zatargów i poziomych dążeń
małych ludzi wyłoniła państwo Chrobrego. Zdała się tu wznosić jak opar, przejmując
Bolesława nagłym dreszczem. Zapatrzył się w przeszłość i w siebie. Nie umiał nazwać
swych uczuć, bo były pokorą wobec wielkiej przeszłości i dumą, że jemu jest dane

background image

odbudować z gruzów wspaniałe dzieło przodków. Z zamyślenia wyrwał go głos Broga:

— Piękne tu są jeziora, jeno woje wasi biorą ryby bezprawnie, bo połów należy do

mnie.

Bolesław jakby nie dosłyszał powiedzenia Pietrka.

— Czy to prawda — zapytał — że relikwie świętego Wojciecha ocalały przed

grabieżą?

— Prawda!

— Gdzie są?

Pietrek wskazał widniejące opodal ruiny katedry.

— Tam!

— Pójdźcie okazać mi miejsce.

— Miejsca nie znam. Nie byłem w Gnieźnie, gdy praski Sewerus własną ręką rozbijał

grób świętego patrona. Gdybym był wtedy, nie stałbym teraz z wami. Po lasach my wonczas
wojowali. Ale mówił stary zakonnik, Miłosław Doliwa, że nim Brzetysław tu nadszedł,
ukryli przed napadem święte zwłoki, a Radzyma w to miejsce podłożyli. Zrabowali jeno
Czesi trzy złote płyty, kamieniami sadzone, wraz ze złotym krzyżem, którymi pradziad wasz
ozdobił grób swego przyjaciela i orędownika; zabrali Radzyma i pięciu męczenników, ale
św. Wojciech pozostał. Gdzie leży, wie jeno Miłosław, ale uparty jak cap; zaklął się, że nie
zdradzi miejsca, póki godnego grobowca nie przygotujem. I nie powiedział, choć go lagą
zwaliłem. A jakoże grobowiec przygotować, kiedy katedra leży w gruzach?

— Jutro od rana budować zaczniemy!

— Chyba dziś? Bo do świtu już niedaleko; ale mamy budować, to chodźmy teraz

spocząć.

Ruszyli stokiem ku Żuławom. Po chwili milczenia Bolesław odezwał się:

— Jana Jastrzębca wyświęcić musicie na wrocławskiego biskupa.

— Jakoże to mogę uczynić, skoro paliusza nie mam? Ani mi go Ojciec Święty tu nie

przyśle, bo katedry nie mam, ani ja do Rzymu nie pojadę. Zresztą nie da mi, bo z cesarzem
zadzierać nie zechce ani magdeburskiemu arcybiskupowi potwierdzonych praw odbierać.

— Wyświęcicie Jana, mówię! — ostro powtórzył Bolesław. — Była tu metropolia i

będzie, choć poganie wycięli kapłanów, a Brzetysław katedrę zburzył. Arcybiskupem
jesteście.

— Każecie, to wyświęcę. Co mi tam! Byle ino ważne było. Biskupów swoich dwóch

mamy, bo bez tego już by całkiem nie szło. Ino mówię, że to, co trzeba, ja czytał nie będę.

background image

Starym już i oczy mi nie dopisują. Michał Awdaniec niech czyta. Bardzo uczony, nic to dla
niego.

— Dobrze! Po Sułę zaraz poślę, a my jutro do Poznania pociągniemy, to po drodze

zabierzem Awdańca. — Bolesław uśmiechnął się, bo wiedział, że Pietrek wzrok ma bystry,
jeno czytać prawie nie umie.

— Jutro czy dziś? — gniewnie zapytał Bróg. — Ja nie mam dwudziestu lat jako wy!

— Wybaczcie! Tedy ja pojadę przodem, a wy pociągniecie za mną, kiedy wam się zda.

Byleście jeno znowu nie zaczęli ryb łowić!

— Pojadę z wami — rzekł nieco udobruchany Pietrek. — Jeno pomnijcie, byście się

nie zdarli na nic. I wy nie zawżdy będziecie mieli dwadzieścia lat.

— Ale ninie mam — zaśmiał się Bolesław.

Niewysoko jeszcze wzbiło się słońce, gdy orszak książęcy mijał Bielidło, zanurzając się

w puszczę ciągnącą się prawie bez przerwy do Poznania. Nim las zasłonił Gniezno przed
oczyma odjeżdżających, Bolesław przystanął i obejrzał się. Z dala, w słonecznym Świetle
widać było ludzi nie większych z odległości od mrówek i jak one rojących się pracowicie
przy gruzach katedry. Patrzył przez chwilę, po czym zawrócił konia i pokłusował na czoło
orszaku. Miło jest wojować, ale i budować miło. W niespokojnej głowie kłębiło się od
wielkich zamiarów.

Posłańcy Bolesława nie zastali Suły w Krakowie, gdyż swoim zwyczajem bawił w

gościnie u Sieciecha, ostawiwszy sprawy na głowie Stanisława, który też poselstwo odebrał i
zaraz pchnął gońca do Morawicy, sam zaś udał się do Wolkmara. Zamyślony był i chmurny.

Scholastyk jak zazwyczaj siedział nad księgami. Gdy Stanisław wszedł, podniósł na

niego zaczerwienione oczy i po chwili milczenia zapytał:

— Co nowego, bracie?

Stanisław nie zaraz odpowiedział. Chodził jakiś czas po izbie. Potem przystanął przed

Wolkmarem i rzekł:

— Wyjdźmy! Duszno tu!

Wolkmar zebrał się niechętnie. Szli koło wałów, przez dziedziniec, ku Wiśle. Zapadała

już ciepła noc letnia; w krzach nad rzeką zanosiły się słowiki, od Żabiego Kruka
rozbrzmiewał żabi chór. Na ciemniejącym niebie jedna za drugą rozbłyskiwały gwiazdy.

Pięknie było, ale kapłani zdali się nie widzieć i nie słyszeć, co się wokół nich dzieje,

zajęci rozmową. Przystanęli przy częstokole nad stokiem. Nie zauważyli też, że opodal w
załamaniu wału stoi jakaś postać i patrzy na Wisłę, na gasnące na wodzie ostatnie poblaski
zachodu. Mówili półgłosem, lecz w wieczornej ciszy słychać było wyraźnie każde słowo:

background image

— Zaczekajmy, aż Suła wróci. Bez niego nic postanowić nie możemy — rzekł

Stanisław.

— Co Suła zrobi, zgadnąć nietrudno. Byle spokój miał, zrobi, co każe ten młokos.

Jedyna nadzieja w Sieciechu, który wpływ ma na Sułę, a z nami trzyma, bo wie, że jedynie
wspólnie z nami kres można położyć samowoli.

— Sieciech swego jeno patrzy, a trudno wymiarkować, do czego dąży — odparł

Stanisław. — Czasem mi się zda, że pycha jego nie mniejsza niż Bolesławowa, jeno umie się
przytajać.

— A niech patrzy swojego, byleśmy nasze przy tym osiągnęli; jego i nasze to jedno.

— Nie jedno — odparł Stanisław w zamyśleniu. — Nie przeczę, że Sieciech nabożny

jest i Kościołowi przychylny; na budowę domów Bożych nie szczędzi, a kapłanów, co
pogaństwem czy schizmą cuchnęli, przegnał na nasze żądanie. Ale przecie nie o to jeno
chodzi, bo i Bolesławowi pobożności i hojności dla Kościoła nikt nie ujmie. Jeno że
Bolesław władzę swą samowolnie wywiera, Kościoła nie wyłączając, a Sieciech, zda mi się,
potrzebuje nas jeno ku pomocy. Nie wiem, czy tylko władzę księcia chce ograniczyć, czy
samemu ją zagarnąć.

— A jeśli i tak jest, to i cóże? Wszędzie Kościół odnosi ze zmian korzyści, bo łacniej

się podzielić łupem, niż dać ze swego. A gdzież to tak jest w chrześcijańskim królestwie, by
Kościół po równi z wielmożami zależał we wszystkim od samowoli półszalonego młokosa?
Wszakże sam cesarz z biskupami i książęty liczyć się musi. A tu Bolesław zwołuje niby
radę, ale taka to i rada, co mu jeno przytakuje, a jeśli i nie, to jest bezsilna, gdy on zrobi, co
zechce. Wydrzeć mu władzę trzeba, a wydrzemy, czas się będzie z wielmożami czy z
Sieciechem ujednać, w czym prawo Kościoła, a w czym ich.

— Nie o tym mieliśmy mówić, jeno o wyświęceniu Jastrzębca — rzekł Stanisław

niechętnie. — Człek pobożny jest i cnotliwy, żony przynajmniej nie ma, jako inni kanonicy.
Jeśliby już z tutejszych ktoś biskupem miał ostać, to on najgodniejszy. Jeno że gdy Pietrek
święceń mu udzieli, tedy jasnym będzie, że krakowska stolica straci stanowisko swe za
Aarona zyskane.

— Gdyby Suła się uparł, musieliby się o sakrę do Engelharda odnieść, bo pozostanie

jeno Pietrek i Michał

— Cóże nam z tego, że magdeburska stolica dla swych roszczeń znajdzie

potwierdzenie?

— A to, że gnieźnieńska metropolia, wbrew prawu powstała, nie odżyje, a ninie, gdy w

Krakowie jest stolica, tutaj pozostanie, jeśli odbuduje się Kościół W Polsce.

— Daj to Boże! — westchnął Stanisław. — Ale Suła chce mieć spokój i z księciem nie

zadrze.

background image

— Ciężko Bóg stolicę naszą doświadcza takim biskupem. Oto skutki, gdy nie mądrość i

zasługi, nie wybór kanoniczny doświadczonych i Kościołowi oddanych ludzi pasterzy
wyznacza, jeno monarsza samowola i rodowe przywileje. Ale to się musi odmienić. Kościół
nie może być zwyciężony, jeno że do zwycięstwa odwagi potrzeba i gotowości, nawet by
życie stawić.

— Mnie odwagi nie braknie — rzekł dumnie Stanisław — jeno siły mi brak. I prawa!

Ale niech je uzyskam, nie cofnę się przed niczym!

— Bóg wam da siłę i prawo. Ale pomnijcie, że słyszy i pamięta słowa wasze.

Słyszał je i spamiętał Nawój. Gdy kapłani odeszli, długo jeszcze stał zamyślony.

XVII. SŁOWA PRAWDY

Słuszne były przewidywania, że Suła z księciem nie zadrze. Biskup bowiem ani słuchać

nie chciał o oporze czy wysuwaniu jakichś roszczeń dla swej stolicy, co przysporzyłoby mu
jeno pracy i odpowiedzialności. Sieciecha, który mu korzyści przedstawił, jakie by z
uzyskania pierwszeństwa w polskim Kościele dla rodu ich wyniknęły, ofuknął:

— I tak Nałęczom nie równać się z Toporami, a Bolesławowi posłuszeństwom

przysiągł, tedy go nie złamię, bobym czci uchybił.

Gdy Wolkmar, wzburzony do głębi, z ksiąg swych przekonać Sułę usiłował, że czasem

posłuszeństwo nie tylko cnotą nie jest, lecz bywa grzechem, zwymyślał scholastyka od
głupich mędrków i chłostą zagroził, jeśli wtrącać się będzie w nie swoje sprawy; zabrał
poczet i pociągnął do Wrocławia, gdzie na Matkę Bożą Zielną Jan uroczyście na stolicę
został wprowadzony.

Bolesław, korzystając ze zjazdu najwyższych kościelnych i świeckich dostojników, dni

całe trawił na naradach, jak braki usunąć i nadrobić zaniedbania. Wykazywał przy tym myśl
szeroką, gorliwość i szczodrość aż nadmierną. W Mogilnie postanowił ufundować klasztor
benedyktynów, którzy stanowić będą tymczasową kapitułę Pietrkowej stolicy, opat zaś
służyć będzie biskupowi pomocą i radą. Fundował liczne kościoły, a za przykładem pana
fundowali je wielmoże i kościelni dostojnicy. Wojewoda Michał zobowiązał się założyć i
uposażyć klasztor w dziedzicznym Lubinie, Suła — kościół w Kazimierzy Małej, inni —
gdzie komu serce kazało. Zdało się, że Bolesław od razu przywróci Kościołowi świetność
osiągniętą za pradziada, gdy niespodzianie przybył goniec od nakielskiego komesa

background image

Sędziwoja Pałuka z wieścią, że Prusacy, w przypuszczeniu iż książę jeszcze na Węgrzech i
w Austrii wojuje, wpadli na Pomorze mordując i grabiąc.

Bolesław, jak stał, nie żegnając nawet biskupów i ostawiwszy nie pokończone sprawy,

w kilka koni pognał do Poznania. Wojewoda Michał z trudem jeno wymóc zdołał na księciu
przyrzeczenie, że nie porwie się na podobne jak w Grodźcu szaleństwo i prócz pancernych
weźmie też łuczników i tarczowników, którzy w lesistych i bagnistych okolicach więcej
nieraz niż ciężka jazda zdziałać mogą. Bolesław skrzywił się na przypomnienie, ale nie mógł
sam przed sobą zaprzeczyć, że pod Grodźcem jeno dzięki rychłemu nadejściu wojewody
siebie i wojska nie zgubił, przyrzekł więc zastosować się do rady.

Niemniej wojewoda nie był całkiem uspokojony i choć Bolesław zlecił mu dalsze

prowadzenie narad w sprawach kościelnych — ponaglał ich ukończenie, a po kilku dniach
podążył wraz z biskupem do Poznania.

Awdaniec po przybyciu zastał już tam pomyślne wieści o odparciu najazdu i srogiej

klęsce Prusaków, lecz gdy wezwawszy posłańców wypytywać ich jął o przebieg wyprawy,
stropił się i zmierzchła jego radość. Choć opowiadali ostrożnie, męstwo Bolesława pod
niebo wynosząc, doświadczony wódz wraz poznał, że Bolesław bez potrzeby drogo za
zwycięstwo zapłacił. Mimo iż donosili, że książę nadciąga, Michał niespokojny wybierał się
naprzeciw, lecz nie zdążył jeszcze z grodu wyruszyć, gdy już zewsząd biegli mieszkańcy, by
patrzeć na wjazd księcia. Wyległy na powitanie lud pokrzykiwać począł, ale niepewnie. Za
księciem człapało około dwustu pancernych, za nimi zaś tłum jeńców i wozy z łupami.

Z ciżby raz po raz rozlegał się to krzyk, to płacz kobiecy. Wojewoda blady był i usta mu

drżały, gdy przystąpił witać Bolesława. Książę, mimo iż twarz miał butną i zaciętą,
zgnębiony był widocznie. Weszli razem do dworca. Szatni zdjęli Bolesławowi zbroję, a on
znużonym ruchem opadł na ławę. Wojewoda stał przed nim wzburzony. Gdy szatni wyszli,
ochrypłym głosem zapytał:

— Mieliście pięciuset jezdnych. Gdzie reszta?

— Przecież z wojny wracam, nie z wesela — szorstko odparł książę.

W oczach wojewody zabłysła niemal rozpacz; znał każdego z tych wojów, sam

wypieścił każdego człeka i konia; swojaków i krewniaków miał między nimi i syna
pierworodnego, siedemnastoletniego młodziana. Wiedział, ile wdów i sierot pozostało, i
wiedział, że nie ujrzy już swego najmilszego, w którym największą pokładał dumę i
nadzieję. Czapką cisnął o ziemię zakrzyknąwszy:

— Prawie trzystu pancernych straciliście na to pruskie robactwo?! Dowódcę, który by

mi z takim zwycięstwem wrócił, ściąć bym kazał!

Bolesław zerwał się, blady z wściekłości:

— Ale wy mnie ściąć nie możecie, a ja was — jak zechcę!

background image

— A zetnijcie! Za jedno mi!

Wojewoda rzucił się na ławę, zakrywając oczy rękoma. Bolesław stał drżący i

zmieszany. Po chwili przyskoczył do wojewody i obejmując go zawołał:

— Posłuchajcie! Nie winujcie mnie! W rzece potonęli, przeto że w żelazo zakuci. Żeby

nie Doman, i ja bym zginął. Nie żałowałem i własnego życia!

Wojewoda ręce odjął od pobladłej twarzy i zaczerwienionych oczu i jeno głową kiwał;

westchnął ciężko:

— I my wam swego życia nie żałujemy; od sześciu pokoleń oćce moi i dziady waszym

służą i żaden swoją śmiercią nie sczezł, jeno padł w polu. Nie wypominam wam naszej krwi;
jeno syna stracić jak kota...

Wojewoda zaciął się, lecz przemógłszy się mówił dalej:

— Darmo krwi wylewać nie wolno, a i wasza nie do was należy. Nie męstwa wam

brak, jeno rozsądku, który przyjdzie z wiekiem, tylko go dożyć musicie. Źle byśmy
wyglądali pod niedołężnym bratem waszym. Srodze już nas Bóg doświadczył śmiercią
waszego rodzica.

Bolesław chmurnie zadumany słuchał dalszych słów wojewody:

— Wżdy was prosiłem, byście pancernych jeno wtedy używali, gdy szyk rozbijać

trzeba lub pościg czynić za uchodzącymi.

Książę zarumienił się, lecz odparł szorstko:

— Choćbym wam dał sąd nad sobą, przecie i wtedy wysłuchać byście mnie musieli,

nim potępicie!

— Nie potępiam, jeno mi żal i zgryzota, i o przyszłość niepokój. Ale mówcie, proszę,

jeśli wola wasza.

— Tedy słuchajcie: Wysłałem wedle waszej rady gońców do Żnina, Łekna i innych

grodów, by piesi co rychlej na Nakło ciągnęli, skąd miałem ich zabrać. Źlem uczynił czy
dobrze?

Michał głową pokiwał, a Bolesław mówił dalej:

— Dognałem ich przed Nakłem i zamierzałem tam zaczekać na nich, gdy wieść

przyszła, że Prusacy uchodzą. Czy się zwiedzieli, że ciągnę, czy co innego, dość że jęli się
cofać ku swym granicom, mnogiego jeńca i łupy uwożąc. Co byście wy zrobili?

— Zaczekałbym, aż wojsko dociągnie, i za nimi ruszył.

— A ja nie! Łacniej ich pobić u siebie niż u nich.

— Bywaliśmy i u nich — odparł głucho wojewoda.

background image

— Nie przerywajcie; ruszyłem z pancernymi i nakielską załogą, zwiady przodem

wysyłając. Wieczorem doniesiono mi, że Brdę przeszli i zalegli obozem. Osławiłem
pieszych i puściłem się za nimi w nadziei, że przed zapadnięciem ciemności rzekę zdołam
przebyć i rozprawić się z nimi. Nim dotarłem do brodu, noc się zrobiła czarna, że i ręki
własnej nie ujrzysz, a potem deszcz się puścił ulewny. Doczekałem do rana i choć piesi nie
dociągnęli, bo gdzieś pobłądzili w ciemnościach, dojechałem do brodu i patrzę. Rzeka wodę
toczy, kalną jak polewka z juchy, bród jeno po rozjeżdżonych brzegach rozeznać można, a
na drugim brzegu stoją straże pruskie. Postrzegli nas i śmieją się, a o strzelenie z łuku obóz
się zbiera do odejścia. Wozy wyjeżdżają, stada bydła i koni pędzą, a gromady naszych
jeńców, powrozami powiązanych, podnoszą wrzask wielki; widno też nas dostrzegli.
Ciemno mi się zrobiło przed oczyma z wściekłości. Ani nie wiem, kiedym na nich ruszył,
ani kto za mną. Tyle jeno, że gdy koń mój już tylko nozdrza miał nad wodą i znosiła go fala,
Doman, co bez zbroi był, sam w wodę skoczył, a mnie podał swego konia. Wypadłem na
brzeg i natarłem na straże. Stali jako pogłupieli.

— Juści! — mruknął wojewoda.

Ale Bolesław w podnieceniu nawet nie dosłyszał i ciągnął:

— Małom się z nimi zabawił, a już i inni koło mnie. Uderzyliśmy. Kto z Prusaków nie

legł albo się nie przytaił, tego w pętach przywiodłem. Jeńcy nasi, cośmy ich uwolnili, po
nogach mnie całowali. Radość była, ale krótka. — Bolesław zaciął się.

— Zebrałem wojów — podjął — i obóz zakładać każę, by wypocząć i pożywić się po

walce, a szaty przemokłe wysuszyć. Patrzę, a tu ni połowy moich wojów nie ma. Pytam,
gdzie są, bo legło może kilku. Potonęli. A wżdy ja nawet nikomu w wodę za sobą skakać nie
kazał.

Michał smutno pokiwał głową:

— Skończyliście? Pozwólcie! Jak mi żal każdego I nich, jak za synem płaczę — tu

wojewoda chrząknął, bo go coś w gardle ścisnęło — pierwszy bym go własną ręką ściął,
gdyby widząc, że siebie na zgubę rzucacie, za wami nie poszedł. Złe wojsko, co w
ogień i wodę za swym wodzem nie pójdzie. Ale — wybaczcie — zły to wódz, co bez
potrzeby wojsko w ogień i wodę wiedzie. Tego, co się stało, ni Bóg odczynić nie potrafi, ale
człeku po to rozum dał, by naukę z przeszłości wynosił na przyszłość.

— Toteż postanowiłem, że jazda pancerzy nosić nie będzie. Przez nie potonęli!

Wojewoda westchnął i mówił dalej:

— I wasz wielki pradziad pono za młodu sercu w bitwie dawał się ponosić. Jeno on

miał rodzica, który go silną dłonią umiał powściągnąć. Wy go już nie macie, tedy tym pilniej
nauczyć się musicie sami powściągać siebie. Wybaczcie prawdę! Nieczęsto wam ją kto
powie, bo lepiej płaci w pychę pana wzbijać. Ale ja nie dla nagród wam służę, jeno dla
miłości, jaką darzyłem waszego rodzica i jaka wam przeszła w spadku.

background image

— Jako od rodzica przyjmuję — rzekł Bolesław i serdecznie rękę wodza uścisnął. — I

to też prawda, że krom od was, nie przyjąłbym przygany od nikogo.

XVIII. NA KSIĄŻĘCYM DWORZE

Stary gródek w Morawicy po śmierci Bogufała opustoszał. Rzadko brzmiały dziedzińce

łowieckim gwarem, wielu wojów, których zmarły wojewoda zwykł trzymać przy sobie,
rozjechało się do swych dworców. Choć czas żałoby dawno minął, młody Sieciech ni uczt
nie wyprawiał, ni sam nie jeździł w gościnę, na dworze krakowskim nie pokazując się zgoła.
Różnie ludzie tłumaczyli jego odosobnienie, większość jednak przypuszczała, że w niełasce
będąc u młodego władcy, pragnie zejść księciu z oczu. Z rzadka też kto odwiedzał
dworzyszcze, które dawniej niemal bez przerwy skupiało co możniejszych, prawie jak dwór
książęcy. Najczęściej jeszcze zajrzał chyłkiem ktoś z krewniaków i zabawiwszy niewiele —
wyjeżdżał. Najstarszego i najmożniejszego pnia Starżów dziedzica z dawnego nawyku za
głowę rodu uważali, choć Sieciech młodzik był jeszcze, niewiele ponad dwadzieścia lat
liczący.

Tylko Suła, który z sakrą biskupią przyjął imię Lamberta, zjeżdżał tu hucznie z dworem,

psiarnią i służbą i przesiadywał nieraz tygodniami całymi, więcej po borach za zwierzem się
uganiając, niż przebywając w dworcu. Toteż w jasny, styczniowy dzień, jeno strażnik
zobaczył na krańcu równiny ciągnącej się ku Krakowu widoczne na roziskrzonej bieli
drobne postacie konnych i jeszcze mniejsze, lecz bardziej ruchliwe — psiej czeredy, biegł do
dworca oznajmić przyjazd biskupiego dworu.

Sieciech, który zwyczajem swym długo w noc przesiedział wraz z zaufanym

domownikiem, dalekim krewniakiem Falkiem, wstawał dopiero z łoża. Wiadomość przyjął
bez radości, niemniej zaraz wydał zarządzenie wystawnego przyjęcia dostojnego gościa, a
sam przybierał się pospiesznie, tak że nim orszak dojechał, Sieciech stał już przy bramie z
pokłonem i powitaniem. Zaraz też prowadził biskupa do świetlicy, gdzie zastawione już były
stoły. Wiedziano, że czcigodny pasterz lubi dobrze zjeść, a nie lubi czekać, gdyż mu do boru
pilno.

Suła, który nad wszystko lubił łowy, a piękny, słoneczny dzień nastroił go pogodnie,

życzliwie przywitał młodego gospodarza, a rad, że posiłek już przygotowany i zwłoki nie
będzie, zaraz od progu, klepiąc Sieciecha przyjaźnie, zakrzyknął:

— My pospieszymy się z jadłem, a ty przebierz się do łowów: nie mieszkając ruszamy.

background image

— Posilajcie się zdrowo — odparł Sieciech — wstrzymywać was nie chcę, jedźcie,

kiedy wam ochota. Ją później za wami dociągnę, bo poczet i sprzęt niegotowe.

— Powiedz, że się lenisz do łowów. Poczet i sprzęt niepotrzebne, bo ja mam swoje.

Tylko się przybrać i na koń siadać. Chłop z ciebie, że jeno turom gnaty łamać, a gnuśnyś.

— Za pachołka do przełaju nie pojadę, bo nie bywało u nas tego — dość szorstko

odparł Sieciech. — Zaś turom gnaty łamać, do czasu sztuka, jako wiecie z rodzicem moim
się przydarzyło; ja zaś wolę swoje na co innego zachować.

— Zgorzkniałeś — rzekł biskup wyrozumiale — nie dziwota, bo jako mnich tu

siedzisz. Wziąłbyś niewiastę, bo lata masz po temu, i żył jak drudzy. Wraz by ci do łowów
ochota przyszła i do wszystkiego.

— Dziękuję za swaty; może by jakiś włodyczka córę dał za mnie, co niczym nie

jestem.

— Topór jesteś — odparł biskup dumnie. — Ale może ty iście mnichem ostać

zamierzasz? Jeno że na Tyńcu opat Anchoras siedzi; suchy jak kość, a tacy najdłużej żyją.
Słyszę, że Bolko do Mogilna mnichów zamierza sprowadzić i klasztor założyć. Tam byś
łacnie opatem mógł ostać.

— I za to dzięki wam — rzucił nie ukrywając rozdrażnienia Sieciech. — Przyjdzie mój

czas, sam będę opatów obsadzał i klasztory budował, a jeśli do Tyńca wrócę, to nie na opata.

Chciał mówić coś dalej, lecz Fałek trącił go nieznacznie, więc umilkł. Suła, choć

niezbyt bystry, pomiarkował się również, umilkł i wziął się do jadła, po czym, obtarłszy
brodę rękawem, powiedział:

— Pożywiłem się godnie, rad bym i ciebie kiedy ugościł; będę wracał z łowów, to cię

zabiorę. Ciżba ninie w Krakowie na dworcu, ale u mnie miejsca nie zbraknie dla ciebie. A
młodemu rozerwać się trzeba i o ludzi otrzeć. Gwarno tam teraz jak nigdy, a najwięcej ruchu
robi Jaromir. Przez dzień pije i w kości gra, nocą ugania za dziewkami, że po podgrodziu i
osadach ludzie muszą drzwi na noc zapierać. On też czeka na praskie biskupstwo, jeno sobie
tym życia nie truje. Jeszczem takiego opoja i kostery w duchownym stanie nie widział. Ale
człek wesoły a możny, poznajomić się z nim warto. Przyjeżdżaj!

— Pomyślę o tym — odparł Sieciech, bez poprzedniej niechęci.

Wyprawił biskupa przyrzekając, że przed nocą ku niemu nadciągnie.

Gdy ucichł gwar wyjeżdżających, wydał rozkazy przygotowania koni i sprzętu do

łowów, a sam udał się do komory i przybierać się jął, zamyślony. Tak go zastał Fałek.

— Nad czym dumasz?

— Jechać na dwór, czy nie jechać?

— Czas ci się ruszyć. I swoim się przypomnieć, i obcych poznać nie zawadzi. Bolesław

background image

zabaczyć już musiał zadzierki, które miał z twym rodzicem. Małoż to naszych rodowych, a
choćby i Sułę, po urzędach poobsadzał? Tobie byle jakiego nie da. Jeno musisz być gotowy
kark uginać. Zaś przyjdzie czas, to my jemu pyszny kark ugniemy. Tylko cierpliwość!

— Cierpliwości już się nauczyłem. Pojadę.

Doman i Nawój stali na południowym wale krakowskiego grodu, patrząc na widne w

przejrzystym powietrzu, dalekie, śniegiem okryte góry. Z podwórców dolatywał gwar,
natomiast rozległy przed nimi. nieskazitelną bielą okryty kraj stał już w ciszy zachodu. Góry
zasnuwać zaczynała mgiełka, skośne promienie słońca różowiały, na śnieżnej płaszczyźnie
kładły się błękitne cienie. W szklistym powietrzu wzrok leciał w dal niezmierzoną. Brał
siarczysty mróz.

— Wracajmy do dworca — pierwszy ozwał się Nawój.

— Lepiej tu. Postójmy jeszcze — odparł Doman niechętnie. — Spokoju teraz ni chwili.

Nawój nie odpowiedział, widocznie nad czymś zamyślony. Po chwili odezwał się, jakby

myśl własną snując dalej:

— Ciekawym, po co Sieciech do Krakowa przyjechał.

— Po cóż by! — odparł Doman. — Sułę pewnie odwiedzić.

— Cztery lata go nie odwiedzał. Ani chybi, służby zechce ofiarować księciu.

— Cóż by było dziwnego. Inni to już dawno uczynili.

— Inni, jako inni. Przekonali się, że z księciem wojować nie ma sposobu, a przy nim

można skorzystać. Ale Sieciech Bogufała syn. A gdyby Bogufał żył, nie byłby książę tak
łacno zgarnął wszystkiego w rękę.

— A cóże Sieciech dzisiaj zdziałać może?! Będzie służył jako inni.

Nawój nic nie odrzekł, ale nie zdawał się przekonany.

Ruszyli ku dworcowi. Przez serca w okiennicach świetlicy wybiegały w mrok

promienie światła i dochodził gwar rozpoczynającej się uczty. Młodzi zawahali się. Doman
westchnął:

— Trzeba pójść. Co dzień teraz jeno uczty, a pląsy i pijatyka. Że też książę na to

pozwala. Ni zjeść spokojnie, ni się wyspać.

— Gościnny jest, a Jaromir bez pijatyki i dziewek żyć nie umie. Jeszcze przy księciu

się hamuje. Ale chodźmy, by zdążyć przed księciem.

Weszli przez zatłoczoną ludźmi sień i usiedli na krańcu ustawionego w podkowę stołu.

background image

Choć wielu biesiadników kręciło się po świetlicy, zamieszanie czyniąc, Nawój wraz

zauważył, że nie ma Sieciecha ni biskupa. Także książęcy stolec na podwyższeniu stał pusty,
jeno po prawej jego stronie rozpierał się młody, bogato ubrany mąż, z wyraźnym
zniecierpliwieniem mówiący coś do sąsiada.

Nawój szepnął do Domana:

— Jaromir pierwszy przychodzi, a odchodzi ostatni, gdy innych już wyniosą. Wieprz

by pękł od tego, co on zeżre i wypije. A nie przejdzie koło dziewki, jak koło grochu, żeby
nie skubnął.

— Prędzej do byka podobny niż do wieprza — rzucił Doman.

W wyrazie pięknej i młodej jeszcze twarzy praskiego kanonika, a brata czeskiego króla,

było coś zwierzęcego; zwierzęca, nieopanowana siła przebijała również z całej jego potężnej
postaci i szybkich, nieprzewidzianych ruchów. Bystre natomiast oczy, o nieprzyjemnym
wyrazie, przytajone były i chytre. Poznać z nich było można, że potrafi się miarkować, gdy
mu potrzeba lub gdy na silniejszego trafi.

Jaromir, korzystając ze sporów między bratem a Bolesławem, siedział w gościnie u

polskiego księcia wraz z licznym orszakiem swych stronników, którzy na równi z nim
uchodzić musieli przed Wratysławem. Czas dzielił między rozpustę w nocy a łowy i gonitwy
we dnie, nie zaniedbując jednak nawiązywania stosunków z każdym, o kim przypuszczał, że
ma lub może mieć znaczenie. Mimo całej gwałtowności i chciwości, z ludźmi, których
zaskarbić sobie pragnął, umiał być tak układny i hojny, że poparcie u nich znajdywał wobec
księcia. Co większe zabijaki w drużynie również lubili go za jego skłonności do zabaw i
bitki. Jeno prości ludzie nienawidzili go i bali się, gdyż jeśli kogoś nie potrzebował lub się
go nie lękał, krzywdził. Skargi zaś, jakie zanoszono przed sędziego Zbyluta, nie zdały się na
nic, gdyż Zbylut jeno wzruszał ramionami mówiąc, że nie służy mu sąd nad gościem.

Nie cierpiał go również Doman, choć Jaromir widząc, że Bolesław szczególnie

wyróżnia młodego woja, zjednać go sobie usiłował pochlebstwem i podarunkami. Doman
unikał go; i teraz usiadł jak najdalej od czeskiego księcia, lecz bystre oczy Jaromira
dostrzegły go w zamęcie panującym w świetlicy. Pochyliwszy się powiedział coś do
siedzącego obok dworzanina swego, który przepchnął się przez tłum i podszedł do Domana:

— Książę Jaromir wypić chce z wami — oznajmił.

Doman zawahał się, lecz Nawój mruknął:

— Idźże; nie zje cię. Dość ma innego mięsa. Wstał pierwszy i pociągnął za sobą

Domana.

Gdy docisnęli się do Jaromira, Czech zaśmiał się mówiąc:

— Wiem, że pić nie lubisz, ale jeden puchar możesz ze mną wychylić.

Sam niejeden już wypił widocznie, gdyż oczy mu lśniły, a na zarumienionej twarzy

background image

świeciły kropelki potu. Pić zresztą mógł jak smok, bez widocznego skutku, natomiast stawał
się jeszcze bardziej nieobliczalny. Dlatego nawet zabijaki, którzy pijali z nim razem, pilnie
baczyli, kiedy przebierze miarę, gdyż i ubić człeka niczym było dla niego.

Jaromir skinął na podczaszego, by nalał kubek Domanowi, który usiadł przy nim.

Przypił do niego i przygarnął go ręką:

— Gładkiś jak dziewczyna; szkoda, żeś pachołkiem.

Domana ogarnął niesamowity wstręt. Usiłował się wywinąć z żelaznej ręki byłego

kanonika, który nie puszczał go, śmiejąc się obleśnie.

Nawój, który usiadł naprzeciw, ozwał się:

— Jeno z wierzchu gładki; w środku kolczasty.

— A ty czemu się wtrącasz z twoją paskudną gębą? — syknął Jaromir.

— Bo nie mam innej — odpalił Nawój.

Jaromir zaśmiał się i puścił Domana. Niespodzianie, nie oglądając się, sięgnął za siebie i

pochwycił przechodzącą młodą dziewczynę, która niosła misę z kołaczami. Krzyknęła
przerażona, lecz on przygarnął ją bez wysiłku i posadziwszy sobie na kolana bezwstydnie
sięgnął do jej podołka. Chciała się wyrwać, lecz nie puszczał. Nagle Doman, nie panując nad
rozdrażnieniem, zerwał się i z całej mocy wyciął Jaromira w ramię.

Przez mgnienie oka Jaromir siedział spokojnie. Z nagła odrzucił dziewczynę i

błyskawicznym ruchem chwycił Domana za gardło, a drugą pięścią zamierzył się, by go w
twarz uderzyć. Nawój jednak szybszy był. Porwał stojący przed nim kielich i cisnął w
zaciśniętą pięść Jaromira, przecinając palce do kości. Jednocześnie krzyknął:

— Książę!

Jaromir puścił Domana, który stał blady i drżący ze wzburzenia. Wszyscy umilkli i

zwrócili się ku wejściu. Istotnie słychać było liczne kroki w sieni. Drzwi się otwarły i ukazał
się w nich stolnik Czestek Poraj z Imielna, oznajmiając przybycie księcia.

Bolesław wszedł szybkim krokiem, zmierzając ku swemu miejscu. Za nim, z

Sieciechem pod ramię, kroczył biskup Lambert Suła, z tyłu zaś widać było kanonika
Stanisława ze Szczepanowa. Wielu z obecnych nie wiedziało jeszcze o przyjeździe
Sieciecha, toteż na widok komesa rozległ się szmer zdziwienia.

Przybyli usiedli za stołem. Bolesław patrzył na Jaromira, który ssał pięść odpluwając

krew, oraz na stojącego jeszcze, widocznie wzburzonego Domana.

— Co się tu stało? — zapytał.

— Wasi ludzie gości biją — odparł Jaromir.

background image

Bolesław zmarszczył się i spojrzał pytająco na Domana, lecz Nawój ozwał się pierwszy:

— To ja skaleczyłem dostojnego Jaromira.

— Przecz?

— Bo inaczej byłby ubił Domana.

Wszyscy dookoła nastawili uszu, mało kto bowiem w rozgwarze zmiarkował zajście.

Bolesław z kolei zwrócił się do Jaromira, który nie czekając na zapytanie, rzucił:

— Pachoł wasz rękę na mnie podnieść się ważył.

— Boście bezwstydnie z niewiastą sobie poczynali! — krzyknął Doman.

— Widzicie go, mnicha! Cóże ona zmówiona z tobą czy co?

Bolesław ogarnął Jaromira zimnym spojrzeniem:

— Skarżą się ludzie, że niewiastom nie dajecie pokoju.

Jaromir zaśmiał się nieszczerze:

— W pokorze wyznaję, że prawda. Ale czyż wy zawsze im dajecie pokój? Grzeszni my.

— Wżdy nie jako pies, na ludzkich oczach — rzucił Bolesław pogardliwie.

Łuna zalała oblicze Jaromira, ale odparł spokojnie, z ledwo dostrzegalną drwiną:"

— Nie żądam, byście ukarali Domana, skoro tak go lubicie. Żebym ja miał takiego

krasnego pachołka, też bym spokojniej koło niewiast chodził.

Bolesław, który zwrócił się tymczasem do Suły, zaledwie dosłyszał odpowiedź i

machnął lekceważąco ręką. Inni jednak usłyszeli.

Tymczasem zapanowało ożywienie i uczta potoczyła się dalej.

Doman wyszedł, aby obejść straże. Za nim ruszył Nawój. Po gwarze, jaki panował w

świetlicy, cisza zdała się w uszach dzwonić. Jeno zmarznięty śnieg skrzypiał dźwiękliwie
pod ich stopami. W milczeniu obeszli gród. Gdy skończyli obchód, Doman zapytał:

— Pójdziemy spać?

— Jakoś sen mnie nie bierze.

— Ja takoż nie usnę; ale stać zimno.

— Tedy wyjdźmy z grodu. Dawno nie chodziłem po polach. Noc taka jasna.

Znanym sobie przełazem opuścili się z wału i zsunęli po stoku wzgórza na brzeg stawu.

Żabi Kruk leżał przed nimi jak płachta bez skazy, jeno środkiem ciemniejszym pasmem
znaczyła się ścieżka, którą ludzie z osady nad Rudawą skracając drogę, wydeptali do grodu.

background image

Doman i Nawój puścili się nią po lodzie, jeden za drugim, bo ścieżka była wąska. Dopiero
gdy przeszli na drugi brzeg, Nawój zrównał się z Domanem i zagadnął:

— Po co ci było zadzierać z Jaromirem? Nic by się dziewce nie stało.

Doman, nie od razu, odpowiedział:

— Nie cierpię Jaromira. Mierzi mnie. A jak pomyślałem, żeby tak kto z Bietką...

Nawój wzruszył ramionami:

— Niceś nie myślał. A najmniej, że Jaromir odemści się. Żebym go na czas nie palnął,

byłbyś w twarz dostał, a taką pięścią to jakby cię koń kopnął; choćby i nie ubił, wyglądałbyś
niczym ja.

— Prawda! Nawet ci nie podziękowałem; ale za jedno mi. Niech ludzi przy mnie nie

krzywdzi.

— Za jedno ci? Obaczyłbyś, jak z taką gębą jak moja trudno żyć. Ty masz gładką, to

cię ludzie lubią. A już najbardziej niewiasty.

Doman wzruszył ramionami lekceważąco:

— Nic mi po tym. Nie stoję o nie.

— Gadaj tak, to ci powtórzą, co rzekł o tobie Jaromir. Zresztą masz Bietkę, to nie

musisz stać o inne. Obaczyłbyś, jak miło, gdy żadna o człeka nie stoi

Doman dogryzki Jaromira nie zrozumiał, natomiast na wzmiankę o Bietce obruszył się i

odparł:

— Przecie to dziecko prawie. Żebym bez gęby do niej przyjechał, też się ucieszy. Jeno

ty wszystko widzisz tak jakoś krzywo.

— Może! Jeno myślę, że gdybym nie miał krzywej gęby, nie widziałbym krzywo.

Dlatego dziękuj Bogu, że ty nie masz takiej.

Umilkli. Minęli osadę nad Rudawą i szli brzegiem rzeczki, omijając krze. Niemal

nadziali się na lisa, który widno pod osadę podchodził, gnany głodem Jeno zakręcił kitą i
wyciągnięty jak strzała popędził po białej płaszczyźnie. W jaskrawym świetle pełnego, a
zmalałego od mrozu księżyca długo jeszcze widzieli ciemniejszą plamkę lisiego futra na
lśniącym kobiercu śniegu, aż rozpłynęła się w błękitnej dali. Doman westchnął:

— Łupieże teraz najlepsze. Lubiłem za drobnym zwierzem w takie noce się wałęsać. I

psa mam, Skoka, co tchórza ze zmarzniętej ziemi wykopać wydoli, a za kuną na drzewo się
wspiąć. Teraz cni mu się pewnie i zależał pole, bo nie ma komu z nim chodzić. Pojechałoby
się do domu!

— Książę cię nie puści, bo wciąż ciebie potrzebuje. Niedawno zresztą byłeś w domu.

background image

Doman rzekł po chwili:

— Wracajmy; jeno człek się wyrwie z tego gwaru, wraz tążyć zaczyna za swymi.

— Żebyś sobie białkę przylubił jako inni, zaraz by ci się za Bietką mniej cniło. Mało

ich wdzięczy się dc ciebie?! Przyjdzie na Bietkę czas, to ją pojmiesz, a przestaliby się z
ciebie podśmiechiwać i szeptać po kątach o księciu.

Doman dopiero teraz zrozumiał i ciemny pąs, widoczny nawet przy księżycowym

świetle, wystąpił na jego lica. Na chwilę aż zaniemówił z oburzenia:

— Jeno mi powiedz, kto się waży, to mu się wraz odechce.

— Wszystkim gęby nie zatkasz; a już najmniej babom. Korci je, że nic o Bolesławie

nie wiedzą, a z ciebie żadnej nie mają uciechy.

— A czemuż to z ciebie się nie śmieją ? Też żadnej nie masz.

— Bo żadnej nic po mnie. Żeby Bolesław jawnie trzymał nałożnicę, jako inni, też by

gadać przestali. Ale panowie dawno go swatają, a on ni żony wziąć nie chce, ni...

— Ni co?

— Nic. Ty patrzysz prosto i nic nie widzisz, a ja krzywo i widzę. Obydwaście głupi. Na

obmowę się wystawiacie, jakby było za co. A niechby się wam dola odmieniła, to żadna na
was nie popatrzy, jako na mnie.

W Domanie zawrzało; odwinął rękę i palnął Nawoja przez łeb, aż mu czapka spadła.

Schylił się po nią i otrzepywał ze śniegu; po chwili ozwał się:

— Żebyś mnie kiedyś przepraszać nie musiał, iżeś mnie niesłusznie uderzył.

Ale Domanowi już przeszło rozdrażnienie. Przygarnął Nawoja i zakrzyknął:

— Nie bądź krzyw; tak mnie to wszystko dziś roztrzęsło.

— Widzę ci ja; dlatego ci odpuszczę. Inaczej drogo byś zapłacił.

W milczeniu już doszli do grodu, każdy zajęty władnymi myślami. Z świetlicy jeszcze

dochodził gwar uczty. Nawój wracając myślą do przyjazdu Toporczyka rzekł:

— A Sieciech już się wkręcił. Bolesław łacno zapomina, choć się odgrażał, że mścić się

będzie za rodzica.

— Zda mi się, lepiej, iż się nie mści. Spokój będzie. Zresztą Sieciech przecież Ryksy

nie wyganiał, bo go nie było na świecie.

— Z rodu kozieł rogaty! — mruknął Nawój.

Weszli do swej izby i przemarznięci usnęli prędko.

background image

XIX. MATKA

W promieniach obmytego wiosennymi dżdżami. ciepłego słońca kwietniowego, dwoje

rysich kociąt po raz pierwszy zobaczyło świat. Z ciemności ojczystej dziupli, zgłodniałe,
daremnie piskliwie wzywały matki; niezdarnie jeszcze, wspięły się ku świecącemu W górze
otworowi. Czepiając się pazurkami chropowatej kory dębu, zsunęły się tyłem na ziemię.

Mrużyły żółte, wytrzeszczone ślepki od nadmiaru światła, tak że jeno ciemne kreski

przecinały źrenice. Nie potrzebowały jednak rozglądać się, by znaleźć matkę, która leżała
rozciągnięta u stóp drzewa, grzejąc się na słońcu. Nie podniosła nawet głowy, słysząc, że
nadchodzi jej potomstwo; jeno zadrgały jej uszy i leniwie poruszył się krótki ogon. Zmusiła
swe małe, by wyszły na świat. Czas im zacząć go poznawać, teraz gdy uśmiecha się
wszystko, gdy życie rysia jest łatwe i przyjemne. Ptactwo już siedzi na gniazdach, młodego
zwierza można znaleźć wszędzie. Nie trzeba czaić się dniami całymi w bezruchu na mrozie,
by głód zaspokoić.

Sutki rysicy nabrzmiałe były mlekiem i małe dobrały się do nich co rychlej, tłamsząc

zawzięcie przednimi łapkami pierś wezbraną drapieżną miłością, gotową porwać się przeciw
światu całemu w obronie swego potomstwa. Stara leniwie jęła wylizywać miękkie futerka
kociąt. Gdy skończyła, wyciągnęła się znowu, mrużąc oczy, małe zaś, przywykłe już do
światła rozglądały się ciekawie, pełzając niezdarnie od trawki do kamyka, obwąchując
wszystko, trącając łapkami i próbując gryźć.

Ryś nie człowiek, niewielu ma wrogów, których by musiał się obawiać, ale gdy młode

nieruchawe są jeszcze, trzeba szczególnej ostrożności. Toteż uszy śpiącej rysicy pełniły straż
za nią; sterczące z nich pęczki sierści drgającej pod najlżejszym podmuchem ciepłego,
wiosennego wietrzyka, zdały się kierować uszyma jak żywą istotą, czujną i baczną na każdy
odgłos.

Zagapione rysięta nie wiedziały, co się stało, gdy nagle stara poderwała się jak sprężyna,

chwyciła jedno z nich w zęby, susem doskoczywszy do otworu dziupli, wrzuciła małe do
ciemnego wnętrza i zeskoczyła po drugie, zanim zdumione zdążyło poskarżyć się piskiem na
osamotnienie. Gdy żalić się zaczęły, że przerwano im tak miłą i nową zabawę, przydusiła je
potężną łapą i nakryła swym ciałem. Czuły, że natężone jest i gotowe do walki. Zawierzyły
matce, że trzeba ucichnąć, i zamilkły, choć długo jeszcze żaden odgłos nie zdradzał
grożącego im niebezpieczeństwa. Potem i one usłyszały miarowe dudnienie, jakie wypełniło
dziuplę huczącym odgłosem od drgań ziemi. Coś zbliżało się do ojczystego drzewa, przeszło

background image

całkiem blisko i zaczęło się oddalać. Napięcie ciała rysicy zelżało; bezszelestnie wspięła się
i żółtymi ślepiami śledziła oddalającego się jeźdźca. Jeszcze chwilę tkwiła w otworze, póki
nie umilkły odgłosy, po czym i skoczyła na ziemię, by nadal spać w słońcu czuwając
słuchem.

Ostrożność tym razem była niepotrzebna. Doman jechał tak zadumany, że nie byłby

dostrzegł nawet niedźwiedzia. Oczy jeszcze pełne miał Bietki, do której wyrwał się był na
kilka godzin, ciągnąc opodal przejazdem wraz z księciem na wyznaczony zjazd wielkanocny
na wiślanej kępie w Solcu, gdzie od pradziadów odbywały się wiece.

Pochylające się słońce przypomniało jednak Domanowi, że pospieszać trzeba; choć

siwek dobry koń, zapoci się jednak, by dotrzeć przed nocą do Wiślicy, dokąd książę przodem
pociągnął z kilkoma najbliższymi dworzanami, zostawiając w tyle orszak i wolno ciągnące
wozy.

Doman nawet do matki skoczyć nie zdążył i wstydził się teraz sam przed sobą, gdyż po

to zwolnienie od Bolesława uzyskał, by z nią się zobaczyć. O Bietce jakoś nie mógł mu
wspomnieć, sam nie wiedział dlaczego.

Chciał zabrać z sobą Nawoja, który jednak odmówił. Lepiej się zresztą stało, bo krócej

byłby z Bietką i ani przez chwilę sam, a i tak wracał z niedosytem palącym. Kilka słów jeno
zamienili na osobności przy pożegnaniu, bo stary Lis był w domu i wymknąć się było nijak.
Domana przyjął dość życzliwie, wypytywał o wszystko i pożegnał zaproszeniem, by ich
wkrótce znowu odwiedził. Doman wstydził się prosić, by nie mówiono matce, iż był
przejazdem, a wiedział, iż smutno jej będzie, gdy się dowie. Jechał też ze ściśniętym sercem
i z niechęcią myślał, że Nawój wraz pomiarkuje, iż nie był w domu, jeno u Bietki.

Mędrek! Że wszystko wywęszyć potrafi, zda mu się, że wszystkie rozumy pojadł.

Dawniej drwiący był jeno, a ninie stał się zgryźliwy i nawet od Domana jakby się odsunął.

Doman wie, dlaczego Nawój się zbiesił, bo wyraźnie zmienił się od czasu, gdy

Stanisław ze Szczepanowa do rady książęcej został zaliczony. Nawój niegłupi i z pismem
obznajomiony, ale gdzie mu do Stanisława! Doman słyszał, jak zachwalano rozum kanonika
i jego znajomość rzymskiego i kościelnego prawa. Sam książę przyjaźnią go darzy, ceni jego
zdanie. On, ani chybi, ostanie biskupem, gdy zemrze się staremu Sule. Jeno Nawój węszy za
nim Wolkmara i jakieś nieczyste sprawy. A Wolkmara mało kto na oczy widzi; siedzi w swej
ciemnej izdebce i nosa z ksiąg nie wyścibia.

Tu Doman mimo woli uśmiechnął się. Wolkmarowi zginęły dwie księgi. Kto, jak i po co

mógł je zabrać, głowili się wszyscy. Z duchownych tylko Stanisław, który do nie lubianego
scholastyka zachodził, znał mowę i pismo łacińskie, ale on przecie nie potrzebował ksiąg
zabierać. Nie było zakamarka na całym grodzie, gdzie by straty nie szukano, z wyjątkiem
sypialnej komnaty księcia, a tam księgi leżały spokojnie pod wezgłowiem, aż sprawa
przycichła. Potem zabrał je Nawój i Doman raz przyłapał go na czytaniu tych ksiąg w krzach
nad Wisłą. Zapytany, dlaczego je zabrał, odburknął jeno:

background image

— Nie cierpię tego nietoperza. Mówię ci, że on śpi głową na dół, trzymając się zadnimi

łapami belki u stropu, i przez komin wylatuje w nocy.

Dopiero po jakimś czasie powiedział Domanowi o przebiegu całej sprawy; choć nie

zdała mu się czystą, Doman zaśmiewał się. Lubił zresztą Nawoja. Gdy Bietka całowała
Domanowe usta, czuł on, że inaczej wyglądałoby pożegnanie, gdyby usta miał takie jak
Nawój, który właśnie go od podobnego zeszpecenia uchronił. Nawoja nigdy tak nikt nie
całował, nawet matka własna, która jeśli myśli o jego przyjeździe, to z trwogą. Żal się
Domanowi uczyniło druha.

Tak rozmyślając dotarł do gościńca i zrazu puścił konia w cwał, przechodząc w kłus tyle

jeno, by siwka nie zegnać. U przeprawy przez Nidzicę dognał ciągnący dwór, lecz nie
zatrzymując się jechał dalej.

Jeno parę godzin dzieliło już Domana od celu podróży, więc zwolnił koniowi, tym

bardziej że kraj zaczynał się pagórkowaty i dosyć lesisty. Miło było iechać samotnie drogą
wśród lasów i zagajników, w pogodny, wiosenny przedwieczerz. Doman myślą powrócił do
księcia.

Szczęście to jednak służyć takiemu władcy. Wszędzie, kędy przeciągano, lud wylegał

witając radośnie pana, który po raz pierwszy od objęcia władzy ruszył nu objazd kraju, za
ojców przykładem wymierzać sprawiedliwość. Przedtem jeno słyszeli o nim, że jak Chrobry
miecz swój zwycięski poniósł za granice kraju. Samo imię nieciło najlepsze nadzieje. Teraz,
gdy widzieli go na własne oczy — pięknego jak archanioł, w pozłocistej zbroi, na
mlecznobiałej klaczy, okrytej purpurowym, dzierganym złotem kropierzem — widzieli w
nim znamię powrotu dawnej świetności, sprawiedliwości i ładu. Błogosławieństwa sypały
się na jego głowę jak kwiecie wiosenne, całowano jego nogi i ślady kopyt końskich.

Wiara i miłość Domana, jakie ofiarował Bolesławowi od pierwszego wejrzenia,

znajdowały w tym swoją karmę. Nie tylko w tym; i panowie z rady, i duchowni nieraz
mówili, że wstępuje w ślady wielkiego pradziada. Gdy jeno oręż swój nasycił krwią, a
skarbiec zdobycznym złotem, wraz przystąpił do zakończenia dzieła swego rodzica,
odbudowy polskiego Kościoła. Doman zaś wie, iż znacznie się do tego przyczynił kanonik
Stanisław ze Szczepanowa; i on to wyjednać zdołał Sieciechowi nie tylko przywrócenie do
łaski, ale i godność komesa krakowskiego grodu. Niechęć Nawoja Doman rozumiał, ale jej
nie podzielał. Jeno żal mu było, że się Nawojowi nic w życiu nie wiedzie.

Gdy ze wzgórz zjechał na bagna nad Nidą i przebywszy długi pomost łączący pasma

wzgórz po obu brzegach, ujrzał światła w oknach grodowych zabudowań, popędził
zmęczonego siwka, który wlókł się ze zwieszonym łbem. Odszukawszy Nawoja witał go
ściskając tak serdecznie, jakby go lata nie widział.

Nawój siedział samotnie w izbie, w chałupie kołodzieja na przygródku i z całą

czelnością czytał jedną z ksiąg wykradzionych. Podniósł zaczerwienione oczy na Domana
zdziwiony i zapytał drwiąco:

background image

— Za Bietkę mnie wziąłeś, czy ci się może nie powiodło i w zamian wszystkie wierzby

przy drodze całujesz?

Doman zarumienił się. Sam nie wiedział, dlaczego; może by osłodzić gorycz Nawoja, a

może by uniknąć wypytywania, skłamał:

— Macierz moja kazała cię pozdrowić serdecznie i prosić, byś zajrzał do nas. Pytała,

czemuś nie przyjechał. Bardzo cię polubiła.

Nawój spojrzał na Domana przelotnie, a Domanowi omal krew nie trysnęła z lic ze

wstydu. W oczach Nawoja dostrzegł wzruszenie. Szczęściem Nawój nic nie odrzekł i
wlepiwszy oczy w swoją księgę zdał się czytać uważnie. Doman długo jednak nie widział,
by odwrócił kartę, choć zazwyczaj biegle szło mu czytanie. Widno na trudne jakieś miejsce
natrafił. Po dłuższej chwili, nie patrząc na Domana, powiedział:

— Moja macierz pomarła.

XX. PIOTRAWIN

Na wyniosłym brzegu wiślanym stał rycerz Pietrek Leliwa i w postawie pełnej szacunku

rozmawiał o zjeździe z kanonikiem Stanisławem. Wiosenne słońce spędziło już mgłę z rzeki,
wzrok obejmował coraz dalsze przestrzenie. U stóp rozmawiających, w powodzi kwiecia
sadów tonęły budynki Pietrkowego dworu, dalej ku północy wynurzała się z białej fali
drewniana wieża kościoła, prawie czarna na tle rozświetlonej rzecznej płaszczyzny. Ponad
nią szarzały przez lekką mgiełkę zarysy Soleckiej Kępy, na której rojno już było. Wszyscy
jeno na przyjazd Bolesława oczekiwali, który dla odprawienia sądów w Sandomierzu
przyzostał, dwór wysyłając przodem. Lada chwila ukazać się winny na rzece tratwy wiozące
orszak książęcy; choć jednak przestrzeń rzeczna daleko poza ujście Kamiennej widoczna
była jak na dłoni, nie można było dostrzec na niej żadnego ruchu.

Kanonik Stanisław rzekł niecierpliwie:

— Widno zajść musiała jakaś zwłoka. Mnie do służby Bożej pilno. Południe niedługo.

Książę spóźniony, pewnie też się u was nie zatrzyma. Pojedzie na zebranie na Solecką Kępę.
Książę Włodzisław od Wczoraj tam bawi, powitać go wypada.

— Gospodarzem jestem, poczekam, póki Bolesław nie przyjedzie. Nużby wypocząć u

mnie zapragnął.

background image

— Jako chcecie.

Zaczęli schodzić w dół, miedzą między poletkami okrytymi świeżą runią. Kanonik szedł

przodem, pojąc oczy widokiem.

Po chwili zapytał:

— Przewóz naprzeciw Kamiennej do was należy?

— Mój ci jest — odparł Pietrek.

— Nie przedalibyście tej osady? — zapytał Stanisław.

— Kto by ta ziemię przedawał, jeśli nie musi. Gdym ją obejmował, nie było tu nic. A

ninie — sami widzicie. Żyć tu, nie umierać. A łowy jakie!

Wskazywał ciemny pas borów za bagnami, po zachodniej stronie rzeki.

— Na Bożą chwałę by poszło — odparł Stanisław.

— Juści, juści. Ja Bożej chwale nie skąpię. Kościółek, jako widzicie, pobudowałem i

trzymam przy nim kapelana, któremu płacę dziesięcinę i z karczmy, i z przewozu.

— Samotniście, a dłużej ziemi niż człeka.

— Prawda i to. Niedawno mi żona pomarła. Ale może założę rodzinę. Jeszczem ta jary.

A gdyby i nie, swojaki bliższość mają.

— Prawo macie przedać. Już jeno kmiecie rodami ziemię trzymają — rzekł kanonik

dość sucho.

— Nowe teraz prawa, ale obyczaju nie ma. Ani chęci. Tak sobie umyśliłem, że nie

ożenię się, to tu spocznę przy żonie. Dobra niewiasta była.

— Namyślcie się. Za gotowy pieniądz ziemi dostaniecie, ile strzyma. Inni darmoch

Kościołowi dają. Dawno to biskup Suła dał na Kościół rodową ziemię w Małej Kazimierzy,
com i sam na pergaminie po wieczne czasy zaświadczył, a sześciu rycerzy dziesięcinę mu
nadało z dziesięciu wsi? I Bogu to miłe, i książę życzliwym okiem patrzy na tych, co nie
żałują Kościołowi świętemu, by go dźwignąć z upadku, w jakim pozostawał.

Pietrek, przyciskany, kręcił się, lecz nie mógł się przemóc.

Wreszcie, by pozbyć się nagabywań, rzekł:

— Pomyślę. Niepilno. Wżdy i książę musiałby przyzwolić.

— Pamiętajcie! A książę mi życzliwy. Zezwoli. Szli teraz drogą między sadami,

zasnutą płatkami kwiatów. Pietrek markotny był jakiś, a kanonik zły, nie wiadomo, czy z
powodu zwłoki w przyjeździe księcia, czy z powodu uporu Pietrka. Wolkmar usilnie zalecał,
by majętność nad Wisłą ku Mazowszu kupić, gdzie i Sieciech ziemie obszerne posiadał. A

background image

przewóz na jednym z głównych traktów wiodących na Ruś zyski obiecywał.

Zarazem myślał kanonik, jak trudno w tym narodzie przesiąkają nowe pojęcia. Nie tylko

prosty lud ale i rycerstwo nakłonić się nie chce do rzymskiego prawa własności ziemi,
pozwalając sobie ręce wiązać rodową wspólnotą, tracącą pogaństwem. Choć liczne bulle
papieskie potępiły msze i obrządek słowiański, wciąż jeszcze walczyć z nimi trzeba.
Duchowieństwo do diecezjalnego związku należące już Stanisław zdołał przeczyścić. Ba, ale
cóż z tego. Rycerstwo i wielu możnych trzymają kapelanów od biskupa niezależnych, dając
schronienie schizmatykom rozbijającym jedność Kościoła. Mówią, że wolą słuchać mszy w
zrozumiałym języku, tak jakby nie o tajemnicę ołtarza, lecz o gadkę chodziło.

Namiętna natura Stanisława buntowała się, zarazem gnębiło go poczucie bezradności.

W kimże najdzie pomoc w pracy, którą sobie za cel życia postawił? Suła dba jeno o ród swój
i o łowy, prawda, że nie miesza się kanonikowi w jego poczynania, ale cóż z tego, kiedy do
kapituły z obcych nikogo nie dopuści. Tylko z Wolkmarem można myśli wymienić. Jeszcze
we wrocławskiej kapitule nie brak światłych ludzi z Zachodu. Na kimś w końcu oprzeć się
trzeba, sam nie zdziała Stanisław nic.

Nadzieję pokładał w zwołanym zjeździe, który głównie sprawom kościelnym miał być

poświęcony. Włodzisław spodziewał się uzyskać od brata utworzenie biskupstwa w swym
grodzie w Płocku i nie żałował kosztów ni starań, by dla zamiarów swych pozyskać
duchowieństwo. Mnisi z Leodium, którzy w Czerwińsku osiąść mieli, przybyli z
Włodzisławem, inni, przeznaczeni do mogilnieńskiego klasztoru, czekali już w Gnieźnie.
Właściwie pozostawało jeno omówić uposażenie powstających kościołów i klasztorów, co
do tego jednak Stanisław spodziewał się dla swoich celów znaleźć pomoc w nowych
przybyszach, a zarazem podnieść powagę i znaczenie krakowskiej diecezji na tę wyżynę, na
jakiej była za czasów Aarona. Niech jeno on sam zasiądzie na krakowskiej stolicy, ani chybi,
zdoła paliusz dla niej uzyskać. Spowinowacony z licznymi możnowładcami, kształcony na
Zachodzie, czuł się powołany na następcę Aarona; przeszkody i trudności podniecały go
jeno.

Górne myśli przerwał Leliwa, który wskazując na płaszczyznę wodną, jaka otworzyła

się przed nimi, rzekł:

— Łódź jakowaś ku nam zmierza.

Istotnie w stronę przystani, pędzona prądem i silnymi ramionami wioślarzy, nadpływała

szybko łódź, na której dziobie stał jakiś człowiek. Gdy podpłynęła bliżej, Stanisław
rozpoznał w stojącym Nawoja. Nawój również dostrzegł kanonika i zwrócił się do
wioślarzy, którzy kilkoma silnymi pchnięciami dobili do brzegu, aż łódź zgrzytnęła dnem o
żwir. Nawój wyskoczył i powitawszy kanonika powiedział:

— Książę kazał wam oznajmić, że na zjazd przybyć nie może. Uradzajcie sami, sądy

Zbylut ma odprawić. Potem do Poznania pociągniecie za nami.

— Cóż się stało? — zapytał Stanisław zaskoczony.

background image

— Ryksa pomarła. Pono do Niemiec ruszyć nam przyjdzie. Mam to obwieścić

Włodzisławowi i książęcą matkę, która bawi w Płocku, zawiadomić.

— Zabiorę się z wami do łodzi — rzekł Stanisław. — A wy? — zwrócił się do Pietrka.

— Ja ostanę.

— Jak chcecie — gniewnie pożegnał go kanonik. Zrozumiał, że Leliwa boi się

dalszych nagabywań o sprzedaż Piotrawina. Patrzył na osadę. Nie miał zwyczaju wyrzekać
się tego, co przedsięwziął.

Nawój przyglądał się bystro kanonikowi i Pietrkowi. Pomiarkował, że zaszło coś

między nimi, może nawet domyślał się przyczyny gniewu Stanisława. Mimo woli sięgnął
ręką do złotego łańcucha, zwisającego na szyi i uśmiechnął się nieznacznie. Gdyby
Stanisław wiedział, za co Nawój łańcuch otrzymał, pewnie by nawet do Solca nie zechciał z
nim jechać. Oznaka nowej godności, która zapełniać się zdała pustkę w piersi Nawoja i
zmniejszać ucisk, jaki tam odczuwał, zawisła na niej kosztem Stanisława.

Gdy poprzedniego wieczora książę żalił się, że wydatki wielkie, a srebra mało, Nawój

napomknął:

— Są tacy, co je mają. Pozwólcie im bić je.

Bolesław spojrzał pytająco i rzekł z wahaniem:

— Biskupi mają srebro, ale cóż mi z tego, że oni bić będą?

— Wybiją, to puszczą, a puszczą, to musi przyjść do was.

— A to jakim sposobem?

— Każcie cło i targowe w bitym pieniądzu brać. Można i inne daniny i powinności na

pieniądze zamienić, kiedy będziecie wiedzieli, że ich jest na tyle. A skarbnik niech pod
gardłem i utratą mienia wszystko do skarbca odprowadza, to będzie w nim zawsze pełno,
choć was nie trzymają się skarby.

Bolesław zamyślił się. Potem zdjął z szyi złoty łańcuch i dał go Nawojowi mówiąc:

— Aleś chytry. Naści tobie, kiedy, jak mówisz, mnie się złoto nie trzyma. Zrobię, jak

rzekłeś.

Nawój ważył łańcuch w ręku.

— Michał buduje i funduje, to prędko puści — rzucił. — Pietrek takoż, choć dużo nie

ma, ale zawdy on najstarszy.

— A Suła?

— Sule prawa tego nie dawajcie.

background image

— Jakoż mam Sule prawa bicia monet nie przyznać, gdy to przecie kanonik jego,

Stanisław, pierwszy wojewodzie Michałowi Awdańcowi tę myśl nasunął?

— Suła nie robi nic, a wybije, to Stanisław do bodni schowa. Nie wiada, kiedy wyjdą i

na co. Skoroście mi łańcuch dali, jako panu z rady, tedy mnie posłuchajcie.

I tak się stało, jeno się Nawój nie pochwalił przed nikim.

XXI. PO SPADEK

Dnia 21 marca 1063 r. zmarło się Mieszkowej Ryksie. Dokonała pobożnego żywota w

fundowanym przez siebie klasztorze w Saalfeld i tam kazała się pochować. Anno, koloński
arcybiskup, uznał jednak, że jeno skromność jej była przyczyną tego zarządzenia i z wielką
uroczystością pogrzebł ją w Kolonii, gdzie w kościele Najświętszej Panny Marii, również
przez nią wybudowanym, spoczęła w marmurowym grobowcu ozdobionym herbem
Ezzonidów: połową orła i lwem Palatynatu.

Wieść przywiózł kapłan Herman, syn dawnego dworzanina Ryksy Embricha, który w

Polsce bawiąc, tu ożenił się z Dobrawą, córką polskiego wielmoży. Herman dzieckiem z
Polski wyjechał wraz z Ryksą i choć mowy już zapomniał, ciągnęło go coś przecież do
macierzystego kraju.

Śmierć babki, której na oczy nie widział, a rzadko od niej otrzymywał wieści, niewiele

obeszła Bolesława. Natomiast obojętne mu nie były olbrzymie bogactwa, pozostałe po
wygasłym potężnym rodzie reńskich palatynów, których jedynymi spadkobiercami zostały
Kazimierzowe dzieci. Olbrzymie zasoby pochłaniała budowa dwu katedr w Gnieźnie i w
Płocku, zamierzona fundacja klasztoru w Mogilnie i innych. Że zaś Bolesław wiedział, iż
niełacno przez posły wyciągnąć będzie należny spadek i spieniężyć pozostałe ziemie, własną
osobą postanowił wyruszyć. Niemal w przeddzień wyjazdu przyszła druga wieść, z Węgier,
o wygnaniu synów Beli: Gejzy, Kolomana i Władysława, przez Salomona, który uzyskał
pomoc przyszłego dziewierza, cesarza Henryka, i wbrew woli narodu objął panowanie.

Posłańcy donosili, że królewicze czekają na Bolesława w Krakowie, żywiąc nadzieję, że

książę pomoże im w odzyskaniu ojcowizny, jako już pomógł ich ojcu, za co przyrzekają
wierną przyjaźń i daninę. Bolesław nic im na razie nie odpowiedział, choć lubił pociotków, a
szczególnie najmłodszego Władysława.

W Poznaniu niespodzianie zastał matkę, przybyłą z Płocka z młodszym rodzeństwem.

background image

Bolesław po długim niewidzeniu witał ich serdecznie i zaraz z progu zagadnął matkę:

— Przyznajcie, żeście nie bez zamiarów do mnie przyjechali. Świętosława pięknie nam

wyrosła, czas by pomyśleć o jej przyszłości.

Chciał coś i o bracie powiedzieć, który stał skromnie, milcząc, ale dojrzał jego smutne

oczy w wychudzonej twarzy i urwał. Zwrócił się do matki:

— Jeno się wyparzę i zjem coś, zajdźcie do mnie. Do cesarza się wybieram, a stamtąd

może i dalej, tedy nieprędko obaczymy się znowu.

— Rychło wyjedziesz?

— Jutro się z panami chcę naradzić i orszak przygotować, by nie pokazywać się byle

jak cesarzowi. Na noc ruszę lub pojutrze do dnia.

Wieczorem siedzieli razem w Bolesławowej komnacie. Dobrogniewa wypytywała o

jego zamiary i poczynania. Zrazu odpowiadał, lecz przerwał już po chwili:

— Pono nie o mnie mieliśmy mówić.

Jednaka troska moja o was wszystkich, choć niejednako Bóg was udarzył. Ciebie

najwięcej — patrzyła z miłością na dorodną postać syna — i choć dzięki Aaronowi, niech
mu Bóg odpłaci, obawy moje o tron okazały się płonne, od ciebie zacznę, bo i ze
starszeństwa, i z godności tak się należy.

— Cóże o mnie chcecie uradzać? — uśmiechnął się z lekkim przymusem, domyślając

się, do czego matka zmierza, a rozmowa me po chęci mu była.

— Dwadzieścia jeden lat skończyłeś. Za żoną dla ciebie czas byłby się obejrzeć.

Pomnę, co przeżyłam, gdy rodzic twój nieletnie dzieci odumierał, a nikt nie wie, kiedy komu
od Boga kres sądzony.

— Niechajcie! — odparł. — Wiem, że kiedyś żenić się będzie trzeba, ale ninie ni

ochoty, ni czasu. Od pięciu lat, wiecie, nigdziem miejsca nie zagrzał. Ni chęci, ni sił mi nie
brak, ale przecie sam nie mogę wydołać wszystkiemu. Na koniu jeno jeżdżę, nie ptakiem
latam. Oto i teraz jechać muszę; nie wiem, czy wrócę za miesiąc, czy za rok. A wrócę, znów
będzie po łokcie roboty. Uładzi się wszystko, a trzeba będzie, to się ożenię. Tymczasem chcę
wolny być.

— A może ty serce gdzie postradałeś? Przyznaj się matce, nie zdradzę — uśmiechnęła

się.

— Nie! — odparł. — Co tam gdzie było, nieważne. Nie będę się spowiadał, ale

szczerze mówię. Ani czasu myśli ku temu skierować; nie wojuję, to buduję, a niczego przez
pół robić nie umiem.

— Wiem ja — z westchnieniem odparła Dobrogniewa. — Jeno gdy, jako sam mówisz,

na jednego za wiele, Włodzisława byś do pomocy wciągnął, miast go w Płocku trzymać jako

background image

na wygnaniu. Boleje on nad twoją niełaską, której nie zawinił. Jeszcze mu się i w rządy na
Mazowszu wtrącasz, że, jako mówi, sam nie wie, czym jest.

— Nie wie?! — rzucił Bolesław niechętnie. — Niczym jest. Nie rządziłbym ja,

rządziliby nim inni. Dlatego żadna mi z niego wyręka, bobym przez niego jeno władzę dał
tym, którzy by ją mieć chcieli, ale jej nie dostaną. Radziej o Mieszku myślę. Źrały już i
dziedzinę dać by mu trzeba, a do rządów i wojny wdrażać.

Dobrogniewa oczy zakryła rękoma. Bolesław zdziwiony zapytał:

— Co wam jest?

Odparła po chwili zduszonym głosem:

— Nie dziedzina mu się patrzy; mówiłam z nim o tym. Odrzekł mi jeno, że szkoda

zaczynać na ten krótki czas, który mu ostaje. I widzę iście, że wrychle za małym Ottonem
pójdzie.

Dobrogniewa zapłakała cicho, a Bolesław westchnął smutnie:

— To sam ostanę!

— Wszakże ci i Włodzisław bratem. Bywa, że się swarzą bracia, a potem godzą i żyją

w miłości. Byś go jeno do łaski chciał przywrócić. Cóż ci zawinił?

— Ostawcie! — odparł Bolesław niechętnie. — Mierzi mnie jako ślimak. Żyć ma z

czego i księcia udawać. Biskupa miał będzie, katedrę mu buduję — Bolesław uśmiechnął się
z przymusem — niech się modli, bo do niczego więcej niezdatny. Radziej mówcie o
Świętochnie. Wdała dziewoja, za godnym jej mężem obejrzeć się trzeba, bo i wiano dostanie
królewskie.

Twarz matki rozpogodziła się.

— Król by jej się patrzył.

— Ba! — uśmiechnął się Bolesław. — Jeno jaki? Na waszej Rusi ile grodów, tylu

królów i nie wiada, który i jak długo się utrzyma. Węgierski Salomon z cesarską siostrą
zeswatany. Z cesarzem o spadek po babce uładzić się muszę, nie chcę sobie rąk wiązać.

— Tedy chyba Wratysław. Mężny jest i chytry. Zmarła mu Adelajda, żony będzie

szukał.

Bolesław zmarszczył się, lecz Dobrogniewa rzekła:

— Wiem ci, żeście sobie niechętni. Ale ostałby twym dziewierzem, skończyłyby się

spory. Mógłbyś na Kusi krewniakom mym pomoc dać, jak oni ją dali Ojcu twemu. Gdy
spokój będzie od Czechów, a z Rusią przyjaźń, raz na zawsze Niemcy grozić by ustali. Tak
rodzic twój zamyślał.

background image

Bolesław zadumał się głęboko. Dobrogniewa wstała dodając:

Pomyśl o tym i naradź się, z kim trzeba. Ja nie widzę godniejszego nad Wratysława.

Zostawiła zamyślonego syna.

XXII. W KWEDLINBURGU

W Kwedlinburgu prawy młyn zastali. Zjazd zwał się cesarski, ale trzynastoletni

wyrostek, choć królem był od czwartego roku życia, na cesarską godność czekać musiał lat
kilkanaście, a władzy nie powąchał jeszcze. Do niedawna rządziła nim matka ze swymi
doradcami, Henrykiem Brodatym, hercogiem Lotaryngii, zięciem swym, hercogiem
Szwabii, Rudolfem z Rheinfelden, Bertoldem z Ziihringen, karynckim, i Ottonem z
Nordheimu, bawarskim. Znudziło się to kolońskiemu arcybiskupowi Annonowi, który po
swym wielkim poprzedniku za pierwszego pana się miał w królestwie, i wraz z Adalbertem z
Bremy porwali z Keiserwerth młodego władcę i w jego imieniu rozpoczęli rządy. Oni też
zjazd teraz zwołali, ale że książęta trzymali z cesarzową, zjazd wyglądał raczej na synod,
najliczniej przez duchownych dostojników obesłany. Nabożeństwa też odprawiały się z
pompą ogromną, jakiej nie widywali Polacy w swym ubogim i zniszczonym kraju. Mimo to,
gdy kościelnych dostojników spotykali ciągnących do swych gospód, żeby nie krucyfer, nikt
by ich od świeckich nie odróżnił. Zwłaszcza niedawno konsekrowany arcybiskup
magdeburski, Werinhar, zwracał uwagę swą wojowniczą postawą i zachowaniem; iście
zresztą nie inaczej, jeno mieczem nawracał owieczki słowiańskie. Kościelni dostojnicy z
innych prowincji niemieckich, choć wszyscy niemal butni i zbrojni, przecież z pewną
pogardą patrzyli na magdeburskich, którzy ujmę jeno całemu stanowi postępowaniem swym
przynosili.

Zebrali się już dostojnicy czekając na nadejście małoletniego króla. Najdostojniejsi, a

między nimi i Bolesław, stali koło podwyższenia, na którym spoczywał tron cesarski.
Bolesław spod oka zerkał na stojącego opodal Wratysława, męża poważnej i okazałej
postawy, zmuszony przyznać, że piękne jest Brzetysławowe potomstwo. To samo myślał
Wratysław o Kazimierzowym, obaj zaś nad tym myśleli, jak by się zbliżyć, by nie dać
poznać, że się pierwszym jest, który tego pragnie. Nagle Bolesław poczuł, że ktoś mu dłoń
kładzie na ramieniu. Nie znoszący niczyjej poufałości, odwrócił się jak żgnięty i pięścią
strącił rękę, aż zadźwięczały łuski pancerza, nim spojrzał, kto się na tę śmiałość poważył.
Przed nim stał magdeburski arcybiskup i uśmiechał się z przymusem.

— Nagli jesteście. Pogadać jeno chciałem z wami.

background image

Bolesław opanował się już i rzekł zimno:

— Gadać mogę nawet z waszym psiarkiem. A słyszałem już, że wy w Magdeburgu

rękoma gadacie. Jeno nie ze mną.

— Gdy rękoma gadam, miecz zwykłem w nich trzymać — odparł blady z wściekłości

Werinhar. — Ale myślę, że z wami, jako z władcą kraju należącego do mojej prowincji,
dogadam się bez tego.

Bolesław parsknął śmiechem:

— Krotofilny, widzę, z was człek, żarty się was trzymają.

— Żarty to dla was bulle papieskie, które zatwierdziły władzę magdeburskiego

arcybiskupa nad wszystkimi krajami słowiańskimi? — rzucił podnieconym głosem
Werinhar.

— Widno żarty to są, skoroście naprzód o mieczu opowiadali. Mam ci ja swojego

arcybiskupa, co też radziej mieczem gada, bo nie zna się na pergaminach. Chcecie z nim
pogadać, nie przeszkadzam. Możecie mu zapowiedź wysłać na Sąd Boży, poręczam, że nie
odmówi. A mnie się nie naprzykrzajcie, bo nie na rozmowy z wami przyjechałem.

To rzekłszy Bolesław odwrócił się pogardliwie. Werinhar drżąc z wściekłości znowu

rękę na ramieniu Bolesława położył. Bolesław odwrócił się na pięcie, zamierzając
odepchnąć Werinhara, lecz nie zdążył, gdyż koloński arcybiskup Anno, który dostrzegł
zadzierkę, wpadł między nich. Bolesław byłby nie zważał na kolońskiego arcybiskupa, gdyż
wściekłość ćmiła mu oczy, lecz w tej samej chwili heroldowie okrzyknęli nadejście cesarza,
Anno zaś szybko coś szepnął do Werinhara, który cofnął się, pozierając jeno na Bolesława
złowrogo. Bolesław jednak nie zauważył już jego spojrzenia, gdyż Henryk, poprzedzany
przez pełniących dworskie służby książąt, wchodził właśnie na podwyższenie.

Bolesław, który raz dopiero i to z dala w kościele widział młodego władcę, patrzył na

niego bacznie i ciekawie, zapomniawszy już o zajściu. W miarę jak patrzył, ogarniało go
uczucie pogardliwego politowania. Widział wyrostka wybujałego nad wiek, z pociągłą, nic
nie mówiącą twarzą. Wspaniały ubiór czynił go podobnym do kukły, która jeno igraszką
była w rękach najmocniejszych. Twarz zastygła w tępym, obojętnym wyrazie, nie ożywiona
oczyma, które trzymał opuszczone, ukryte pod półprzymkniętymi powiekami, w niczym nie
zdradzała syna jednego z największych rzymskich cesarzy. Może jeszcze czuł upokorzenie,
jakiego doznał w kościele Św. Szymona i Judy, skąd ledwo z życiem uszedł z walki, jaką
wszczął fuldajski opat z hildesheimskim biskupem o wyższe miejsce w radzie.

Nawój byłby może zauważył, że od czasu do czasu cesarz rzucał na boki ukryte

spojrzenia, jak schwytany zwierz, który przytaja się, a baczy jeno, czy nie znajdzie dziury,
przez którą dałoby się wymknąć.

Ale Nawój stał z dała i rozmawiał z Przybiną, krewniakiem i dworzaninem królewicza

Salomona. Przybiną łamał mowę polską, a Nawój węgierską, ale jakoś szło. Pizybina

background image

przyłgać się chciał do polskiego władcy, ale stary ten dworak z daleka objeżdżał, rozmowę
od wspaniałości zjazdu poczynając.

— Wiecie, że połowy biskupów i książąt jeszcze brak. Żaden władca chrześcijański nie

ma tylu i tak wspaniałych wasali.

— Samych arcybiskupów sześciu — odparł Nawój. — Jeno że nie cesarz ich, lecz oni

cesarza mają.

Przybina uśmiechnął się nieznacznie, mówiąc:

— Nic dziwnego. Trudno rządzić wyrostkowi. Ale dojdzie do lat, panem będzie świata,

a tych, którzy mu ninie pomogą, wdzięcznie będzie pamiętał. Wszak ci i nasz Salomon sam
nie włada, ani wasz Bolesław po Kazimierzowej śmierci nie zaraz objął rządy, a ninie jak
chce, rządzi.

— Juści! Nawet wasz Salomon nie będzie wcale rządził, jeżeli mu Bolesław nie

zezwoli, choć, jako słyszę, wesele mu sprawiacie z cesarską siostrą. Czekają już wasi
królewice w Krakowie. Może się znowu u was spotkamy.

Giętki Przybina, widząc, że lepiej mówić wprost, odrzekł:

— Daj Boże, jeno nie tak, jak myślicie. Na wesele l koronację prosić waszego księcia

zamyślamy. Trudno teraz gadać o tym, spotkać chciałbym się z wami i dobrą znajomość
zawrzeć.

Ostatnie słowa podkreślił znacząco.

Bystry Nawój zrozumiał i pomyślawszy, że książę i tak zrobi, co zechce, a od przybytku

głowa nie boli, odparł:

— Spotkać się możemy. Mnie tam za jedno, kto u was rządził będzie, byleśmy z tego

mieli, co należy.

Przybina skłonił głowę i obydwaj urwali, aby posłuchać rozpoczynającego się właśnie

przemówienia cesarza.

Mówił bezbarwnie, jak wyuczoną lekcję, czasami łamiącym się jeszcze po chłopięcemu

głosem. Dziękował za przybycie i gotowość służb i wzywał do chrześcijańskiej zgody i
jedności. Ze szczególną podzięką zwrócił się do obydwóch słowiańskich władców, których
wspólna obecność pozwala żywić nadzieję, że dojdą do porozumienia, i o związku
napomknął, który obydwaj widno mieli na myśli, gdyż uśmiechnęli się przyzwalająco.
Potem wszystkich obecnych prosił, by zaszczycili swą obecnością zrękowiny siostry jego z
Salomonem, jemu samemu okazując tym życzliwość, czego nie zapomni. Zakończył
zaproszeniem na ucztę, jaką wyprawia ku czci swoich gości, i ruszył pierwszy, za nim zaś
obecni. Stojący w tłumie Doman, górujący wzrostem nad innymi, przypatrzyć się mógł
dobrze najmożniejszym świata i pomyślał, że żaden z nich równać się nie może z jego
księciem.

background image

Podobnie myślał sam Bolesław, a utwierdziły go w tym mniemaniu najbliższe

zdarzenia. Przy uczcie siedział po cesarskiej prawicy, koloński arcybiskup odnosił się do
niego ujmująco, przepraszał za Werinhara, którego widno z jego zlecenia na uczcie nie było.
Wratysław zabawiał Bolesława niemal uniżenie, nie tając, że rad by dziewierzem jego ostać,
a kilkunastoletni Salomon patrzył na polskiego księcia z widocznym podziwem i źle
ukrytym niepokojem. Cesarz tylko niewiele się odzywał, ale wiadomym było, że nie on, jeno
Anno sprawuje rządy.

Nazajutrz od rana komnaty, w których Bolesław stał gospodą, roiły się od posłów

obcych władców. Przychodzili z pokłonem i darami, a w południe sam Anno przysłał z
zapytaniem, kiedy mógłby rozmówić się z księciem. Bolesław, który przybył głównie dla
załatwienia spadku po Ryksie i sam wybierał się do arcybiskupa, oświadczył gotowość do
rozmowy. Tymczasem chodził po komnacie zadumany, tak że zapomniał o południowym
posiłku. Usiadł wreszcie i zawołał Domana.

— Biegnij po gospodach i panów zwołaj mi, co duchu.

Czekał dość długo, gniewny o zwłokę. Pierwszy nadszedł wojewoda Wszebór z

Bużenina, który słabując trochę siedział doma. Wkrótce po nim wszedł Mirosław Odrowąż
miecznik książęcy, a zniecierpliwiony Bolesław, nie czekając na dalszych, zaczął:

— Zdania waszego rad bym wysłuchać, nim posła nowie w ważnych sprawach, jakie

mi tu zaladzić trzeba.

Zagadnięci spojrzeli po sobie, a roztropny Wszebór rzekł:

— Od tego radni, aby radzili. Ale nikogo z biskupów tu nie ma. Jeśli sprawy was jeno

dotyczą, róbcie jako uważacie, zgodnie z tym, co poradzimy, albo nie. Ale jeśli dotyczą
królestwa, tedy lepiej niczego nie przedsiębrać, zanim nie wypowie się rada, co w kraju
ostała. Tak za oćców waszych bywało. Jeśli jeno o spadku po waszej babce myślicie, sprawa
prosta: wziąć, co się da, ziemię przedać, za ile dadzą.

— Przódzi rad bym wiedział zdanie wasze o tym, coście tu zobaczyli.

Spojrzeli po sobie i Wszebór podjął znowu:

— Anno kręci państwem, a jako słyszę, Adalbert cesarzem. Nawykli ludzie na cesarza

jako na pana patrzeć, ale nie ma na co. Bez mała tak tu wygląda, jako u nas po śmierci
waszego dziada.

— Czczą was tutaj, bo się boją — dodał Odrowąż.

— Myślę, że ze spadkiem po królowej nie będzie trudności. Po prawdzie to od nas

wywiezione.

— Po Ezzonidach też sporo zostało — wtrącił Bolesław z pewną niechęcią.

— Jako słyszę, najwięcej kościoły i klasztory wzięły. Mało ich sama Ryksa

background image

ufundowała?! Choć tam Ryksie, gdy wyjeżdżała, nikt skarbów nie liczył, aleby się połowa
wróciła, dobrze będzie.

Bolesław, któremu widocznie ne w smak była o tym rozmowa, przerwał:

— Mówić chcę o Czechach. Wratysław o rękę Świętochny zamierza uderzyć.

Wszebór i Mirosław znowu porozumieli się oczyma.

— O tym macierzy waszej poradzić by się wypadało

— Mówiłem; sama na Wratysława wskazała.

— Tedy widno będzie weselisko — rzekł Wszebór.

— Układ jakowyś trzeba będzie zawrzeć. Niech darmo pieniądz nasz do nich nie idzie.

Będzie można na północ oczy obrócić — dodał Odrowąż. — Albo i na Węgry. Znowu
szykuje się tam walka.

Bolesław zmarszczył się:

— Jeśli ja synów Beli nie poprę, nie będzie się komu bić.

Odrowąż spojrzał spod oka i nic nie rzekł, Wszebór natomiast ozwał się.

— Mówiłem i z Pietrkiem, i z Sułą, i z Michałem. Wszyscy oni przeciw Salomonowi

stoją. A i wy przecie samiście Salomona wraz z oćcem wygnali nie po to chyba, by go teraz
wprowadzać. Inni panowie takoż za synami Beli stoją.

Bolesław powstał na znak, że rada skończona.

— Rozważę, co mówicie. Zrobię, co wypadnie.

Nadeszli inni, ale odprawił wszystkich i polecił przywołać Nawoja. Gdy nadszedł,

rozkazał:

— Zostaniesz, gdy przyjdzie Anno. Po łacinie do mnie gada, a ja już zdążyłem

zapomnieć.

Zjazd skończył się wreszcie, ku zadowoleniu Domana, lecz srogie czekało go

rozczarowanie, gdy zamiast do domu, skierowali się wraz z cesarskim orszakiem na
południe. Ciągnęli razem, Wratysław i Salomon, pierwszy, by swatów wysłać do Krakowa i
przyjazd swój na Gody zapowiedzieć, drugi — na koronację do Alby i ślub z cesarską
siostrą. Skarby, które po Ryksie zostały, jechały na czeskich wozach, i Wratysław zacierał
ręce. Nie dość, że uzyskał pokój, o który niezmiernie mu chodziło, gdy na pomoc cesarską w
walce z silniejszym przeciwnikiem nie mógł liczyć wobec zamętu w Niemczech, ale przy
ziemiach Gołężyców i nawet części Opolan zdołał się utrzymać, zrzekając się jedynie
trybutu z reszty Śląska. Łatwo mu to przyszło, bo go nie dostawał ani siłą nie mógł

background image

wymusić.

Zacierali ręce i doradcy Salomona, którzy, choć nietanio, kupili uznanie dla swego

władcy. Zapłacą złotem, którego by i tak nie widzieli, gdyby Bolesław poparł synów Beli;
zadowolony był i Anno, i niemal serdecznie żegnał Bolesława, wyrażając nadzieję, że
nawiązana przyjaźń stateczną pozostanie, a węzły pokrewieństwa, jakie łączą polskiego
księcia z Niemcami, także nie zawiodą.

W polskim orszaku nastroje były różne. Starszyzna krzywiła się, że Bolesław załatwił

ważne sprawy bez wiedzy pozostałych w kraju panów, a nawet ich samych zdania nie bardzo
zasięgał. Młodzież rada była, że jedzie na weselisko, a jak za wyprawę po dziesięć grzywien
na miecz mają otrzymać. Najbardziej zaś radzi byli Strzemieńczyki, którym ciepło już
zaczynało być w Kwedlmburgu z powodu licznych burd pa gospodach i na targach
wyczynianych, tak że pod koniec nie bardzo mogli się na mieście pokazywać, bo na ich
widok wszędzie brano się do żelaza. Obiecywali sobie, że i w Pradze, i w Albie obejrzą
znowu miasta od podgrodzi i poznajomią się z nowymi podwikami, nie narażając się na
ciągłe przygany i pogróżki, jakie w Krakowie z powodu rozwiązłego życia od Stanisława
znosić musieli. A choć wrzeli na niego, nie śmieli mu się otwarcie postawić w obawie przed
Sułą, który stał za swym kanonikiem.

Bolesław snadź jakieś myśli przeżuwał, bo jechał milczący. Zadowolony był natomiast

Nawój, którego podniecała gra, jaką książę rozpoczynał.

XXIII. KREWNIACY Z RUSI

Na krakowski zamek zawitała dawno nie bywała cisza. Po gwarze i tłumie weselnych

uroczystości Świętosławy gród opustoszał niemal doszczętnie. Bolesław wyjechał wraz z
Sulą na konsekrację odbudowanej gnieźnieńskiej katedry i nieprędko spodziewano się jego
powrotu, gdy wieść nadeszła, iż Prusacy znowu zajmują Pomorze, i drużyna pociągnęła do
Poznania. Rozjechali się goście, węgierscy królewicze działy otrzymali za wstawieniem się
Bolesława i wyjechali objąć dziedzinę. Zniknął nawet Jaromir, gdyż Bolesław przed
przybyciem Wratysława usunąć go musiał z dworu. Starża przyjął Jaromira w gościnę, a
korzystając z pory sposobnej pociągnęli razem, by łowów zażyć w Sieciechowych ziemiach.

Ciszę pogłębiał zawalisty śnieg, który padał i padał, okrywając puszystymi czapami

dachy budynków i blanki wież, zwałami zalegając podwórce i skaliste stoki wzgórza. Potem
nastały dni pogodne i mroźne, i gród świecił z dala bielą na tle bladego błękitu zimowego

background image

nieba.

W ciszy tej Dobrogniewa wypoczywała pa trudach przygotowań i uroczystości

weselnych córy i doglądała chorego Mieszka. Dni płynęły spokojnie i równo, jak woda
skutej lodem i okrytej puchową warstwą śniegu Wisły. Księżna wracała myślą do swej
młodości, na krasne łąki nad błękitnym Dnieprem, na szerokie przestrzenie otwartych
stepów, skąd wyjechała dzieckiem niemal, jak ninie Świętosława, by nigdy nie wrócić.

Jakby tęsknotą jej wywołane, zabrzmiały niespodzianie liczne głosy w podwórcach.

Słów nie można było odróżnić, lecz w samym brzmieniu coś jej przypomniało minione
dawne lata. Zaklaskała na Sądysławę i poleciła dowiedzieć się, kto przybył. Niewiasta po
chwili wpadła podniecona:

— Nasi przyjechali!

Widno i ona tęskniła za krajem, z którego przed ćwierć wiekiem wyjechała wraz ze swą

panią, gdyż lica jej promieniały radością.

— Kto zacz? — zapytała Dobrogniewa, której udzieliło się podniecenie służebnej.

— Pociotkowie wasi, Mścisław Izasławic i Oleg Świętosławie. Jeno się przebiorą z

podróży, zaraz tu przyjdą.

Księżnie znani byli krewniacy ci tylko z imienia, gdyż na świecie nie było ich jeszcze,

gdy Ruś opuszczała. Niemniej czekała ze wzruszeniem na zjawienie się synów po
bratankach. Nie dali długo czekać na siebie.

Chłopy były już dojrzałe. Oleg nosił się zachodnim obyczajem, po matce z grafów Stade

widno przejętym. Postawą natomiast i ruchami Piastowiców przypominał, wziął coś po
babce Ingagerdzie, wnuczce Świętosławy Mieszkówny. Mścisław natomiast, syn
Kazimierzowej siostry Bogumiły, przybrany był z ruska, w długą szatę z pozłocistej
sztywnej materii, która przy ogromnym wzroście czyniła go podobnym do kamiennego
posągu. Młoda twarz okolona już była czarnym zarostem, w którym świeciły małe, głupawo-
chytre oczka. Ciężki był, a i siłę musiał mieć olbrzymią; przypominał Dobrogniewie
Jarosławowego ulubieńca, bratanka Wszesława, słynnego z nadludzkiej siły i dzikości.

Ninie Mścisław kłaniał się pokornie w pas cioteczna babce, zaś mowniejszy widno,

choć młodszy Oleg wystąpił z gładkim powitaniem.

Dobrogniewa rada im była i kazawszy przynieść zdrożonym poczęstunek, wypytywać

jęła o rodzinę. Aż w głowie jej mącić się zaczęło, gdy bystry Oleg wymieniać jął dwunastu
bratanków i ich potomstwo, o każdym umiejąc coś powiedzieć, uciesznego nieraz; z
opowieści wynikało jednak, że nie zmieniło się nic na Rusi, po dawnemu żrą się ze sobą i
wojna domowa znowu zawrzała na dobre.

Dobrogniewa posmutniała. Daleka już była od spraw swej ojczyzny, lecz bólem

przejmowała ją myśl, że w każdym pokoleniu jednoczyć się musi przelewem krwi bratniej.

background image

Włodzimierz zjednoczył kraj po trupach braci, Jarosława panowanie kosztowało życie braci
Borysa i Gleba. Teraz znów krew poleje się bratnia. Czyż nie ma rady na to?

Oleg patrzył bystro na księżnę. Widno rozumiał jej myśli albo chciał je nasunąć, gdyż

zaczął:

— Niełatwo kniaziom przeżyć na naszej Rusi, tedy przyjechaliśmy, póki żywi, pokłonić

się i poznajomić.

— Wżeniłbym się tu — rzekł wprost, grubym głosem, Mścisław. — Byle dziewka

można była i z rodu wam miłego.

— Mogę cię zaswatać — odparła księżna. — Ale cóże z tego. Łaskę mego syna

pozyskać musicie. Może wspomni, jako brat mój ojcu jego pomagał. Szkoda jeno, że
Bolesława nie ma i wróci nieprędko. Prusaków przytłumić musi, korzystając, że zimą bagna
stanęły, które ich chronią.

— Nic to, poczekamy — odparł Oleg. — Nie wygnacie nas, myślę. A i nam, choć bitkę

lubimy, czasem przespać by się chciało w pewności, że się człek nie zbudzi z więzami na
rękach albo w lochu, albo i wcale. — Zaśmiał się. — Ot, takie życie na Rusi książęce.

— A wasi synowie rzezać się nie myślą między sobą? — zapytał Mścisław.

Oczy księżny napełniły się łzami, a Oleg fuknął na towarzysza:

— Durny ty! Pytaj o dziewkę, co by za takiego capa dali, i czy księżna ostać nam

pozwoli, reszta rzecz nie twoja.

— Ostańcie — rzekła księżna — choć cnić wam się tu będzie, bo dwór opustoszał.

Chyba łowami się zabawicie. Lasów ni zwierza nie brak. Ni dziewek krasnych; jest w czym
wybierać.

— A ród, który najmożniejszy? — zapytał Mścisław.

— Ani chybi, Starze! Ale Bolesław ich nie lubi.

— Tak do biesa z nimi. A z innych?

— Mili Awdańce. Ale dziewki tam zdałej do ożenku nie widzę. Poraje też wielki ród. Z

libickich książąt się wiodą, z Piastami powinowaci.

— Niech będą Poraje. Ale szukać ich gdzie? Obejrzeć warto, nim się kupi.

— Samo ich gniazdo Bużenin nad Widawką. Po drodze łowy sprawiać możecie.

Wstali, a księżna nie zatrzymywała ich wiedząc, że znużeni z drogi być muszą. Gdy

odeszli, zadumała się głęboko. Rada by pomóc krewniakom i spokój przywrócić ojczyźnie,
szarpanej wewnętrznymi i zewnętrznymi walkami. Chciałaby się z kimś naradzić, ale z
światlejszych pozostał tylko Stanisław ze Szczepanowa. Czuła zaś księżna, że byłby

background image

przeciwny wdawaniu się w ruskie sprawy, choć nie rozumiała dlaczego.

Postanowiła w końcu czekać powrotu Bolesława. Znała syna na tyle, iż wiedziała, że

przypomnienie wypraw wielkiego pradziada może go do sprawy nakłonić. A
najpewniejszym sposobem — zaswatać go na Ruś. Czas na niego i panowie zaczynają już
nalegać. Tymczasem zaś zaswata swojaka z córką wojewody Wszebora. Z tym nie będzie
trudności, a zyska dla swych zamiarów poważnego sprzymierzeńca, którego dumie
pochlebiać będzie, iż córa zostanie kiedyś wielką księżną kijowską, a on ponownie
spowinowaci się z Piastami.

Usnąć nie mogła rozważając swe przedsięwzięcie. Wreszcie ogarnął ją ciężki sen, a

potem zmora dusiła.

Długo Sądysława szarpała księżnę, zanim zbudzić ją zdołała. Dobrogniewa usiadła na

łożu i odetchnąwszy z ulgą żegnać się jęła raz po raz.

— Śniło wam się coś? Bo krzyczeliście, a nie mogłam się was dobudzić.

— Śniło mi się, że byłam nad Dnieprem. Woda była jakaś mętna, choć niebo pogodne.

A potem woda wzbierać jęła i poczerwieniała jak krew. Chciałam uciekać i nie mogłam, a
wada wznosiła się wyżej i wyżej. Już mi stopy moczyła, gdy się zbudziłam. Dobrze, że to
sen.

Sądysława przytaknęła, szepcąc nieznacznie jakieś słowa od uroku nad księżną, która

znowu usypiać zaczęła. Spała spokojnie do późnego rana i wstawszy nie pamiętała nawet
owego snu. Sądysława zaś wolała jej nie przypominać.

Do Bolesława pobiegł posłaniec z wieścią o przyjeździe krewniaków i księżna czekała

niecierpliwie przybycia syna.

XXIV. OPUSZCZONA

Nie zapomnę nigdy! — Bietka przytuliła się do matki, która gładząc ją po włosach

usiłowała rozżaloną uspokoić. Z Krakowa goście przyjechali i przywieźli wiadomość o
ponownym wyjeździe księcia, a z nim razem Domana. Znowu dwa lata minęły od ostatniego
widzenia, ale zawżdy z Krakowa mógł skoczyć lub wieści przysłać. A tak? Choćby poległ,
nieprędko się Bietka dowie. Gorzej, że rodzic, gdy się wypytywała o Domana, fuknął:

— Nic ci do niego ni do ciebie jemu.

background image

Zmilczała, zmieszana. Rodzic, który dawniej dość lubił chłopaka, coraz wyraźniej był

mu niechętny. Bietka wie, że stało się to od czasu, gdy zniknęli przyrodni jej bracia. Nie
mówiło się o tym, ale wiedziała, że zbiegli do Czech. Ojciec więcej teraz w majętnościach
nad Bzurą przesiadywał albo i do Płocka jeździł do krewniaka Fulki. Mimo to w domu
częściej bywali goście a najwięcej — Ostasz Odrowąż z Końskiego. Rodzic wielce go
wyróżniał, zaś Ostasz — Bietkę, której zawsze zwoził gościńce. Wdowiec był bezdzietny, a
Bietka nie na tyle była już dziecinna, by nie widzieć, że mu się podoba. Mąż był pięknej
postawy, lat około czterdziestu dopiero, Bietce jednak wydawał się bardzo stary. Zresztą
stary czy młody, nie obchodziłoby jej, gdyby nie to, że i macierz ostatnio zaczęła jej z głowy
wybijać Domana. Bietka wiedziała już, ku czemu się ma. Dawniej choć z matką pogwarzyć
mogła o Domanic, teraz sama została ze swą tęsknotą i marzeniami.

Cicho wysunęła się z izby. Jaskrawy księżyc lśnił na pogodnym niebie i budynki rzucały

cienie ostre i czarne. Cisza była dokoła. Po chwili dopiero przerwał ją szelest w krzakach.
Bietka poznała, że bieży jej ulubieniec, Chyży. Wyskoczywszy z krzów czarnego bzu
rosnącego koło domu skakać jął i łasić się psim obyczajem, chcąc polizać ją po twarzy.

Tęsknota i uczucie osamotnienia zrodziło w Bietce nagłe postanowienie, w którym

umocnił ją widok wiernego psa. Musi pójść do matki Domana; z nią tylko może mówić i ona
jedna ją zrozumie. Jeno przez las trzeba przejść po nocy. Z Domanem nie bałaby się, z
Chyżym raźniej, choć i tak straszno. Ale nie namyślała się. Z cicha zawołała na psa i puściła
się pędem. Dobrze, że pełnia, a nie nów, żeby jeno Chyży licha nie obudził śpiącego w
czarnym bzie.

Zawahała się, gdy z zalanej światłem polany zanurzyć się przyszło w cień lasu.

Przeżegnała się, splunęła za siebie i weszła. Nim oczy nawykły do mroku, zwolnić musiała.
Ogarnął ją wilgotny chłód, mrówkami chodząc po ciele. Pies przestał ją obskakiwać i szedł
spokojnie. Rękę trzymała na jego wielkim, kudłatym łbie; bijące od niego ciepło napawało ją
otuchą. Nie czuła się sama.

Cisza leśna narzucała się nieodparcie. Bietka stąpała ostrożnie, starając się nie czynić

najlżejszego hałasu, jakby trzask suchej gałązki pod stopą zbudzić mógł złe moce zaczajone
w głębinie, nakrapianej z rzadka przedzierającymi się promieniami księżyca.

Na pamięć jej przychodziły wszystkie przejmujące dreszczem bajki Domana. Gdy

jechała, czując za sobą jego mocne ramiona, dreszcz miły był. Teraz podnosił jej włosy na
głowie. Wyobraźnia wypełniała las wszelkiego rodzaju dziwnymi istotami. Niektóre z nich
były dobre, ale na myśl, że mogłaby nagle przed sobą obaczyć choćby krasnoludka, nogi jej
same przyspieszały kroku. Cóż dopiero, gdyby spotkała Leśnego Dziada lub dziwożony! A
już najgorzej coś, co się czuje, że jest, a czego nie widać.

Nagle ogarnęło ją przerażenie. Czy odgłos jakiś nie uświadomiony, czy zapach, czy

może tylko, że pod ręką jej włos zjeżył się na karku Chyżego. Zabulgotało mu w gardle
stłumione warknięcie i popędził w las. Posłyszała jeno tupot jego łap i została sama.

Jak spłoszona sarna skoczyła przed siebie. Nie baczyła już na czyniony hałas, pędziła

background image

gnana strachem, który zdał się wypełniać las cały. Potknęła się kilka razy o korzenie, krze
darły jej włosy jak ręce jakichś zaczajonych istot, usiłujących ją schwytać. Przez dudnienie
krwi w uszach zdało jej się, że słyszy zbliżające się głosy. Uciekała przed nimi, lecz coraz
były wyraźniejsze, jakby ze wszystkich stron zbliżała się obława leśnych istot,
rozgniewanych wdarciem się w kraj ich tajemnic.

Biegła resztką sił i oddechu. Wypadła na małą polankę zalaną księżycowym światłem,

krzyknęła przeraźliwie i upadła zakrywając oczy. Wyraźnie zobaczyła Leśnego Dziada. Stał
w srebrzystej szacie, z długą brodą i rozkrzyżowanymi ramionami, jakby ją chciał
zatrzymać.

Całą jej istotę wypełnił przeraźliwy lęk; leżała czekając każdej chwili, że dotkną jej

kościste, zimne ręce i umrze ze strachu. Nie działo się jednak nic. Pomału krew w jej uszach
przestała dudnić i uspokoiła się na tyle, że mogła słyszeć. Oczu nie ważyła się otworzyć,
lecz cała zamieniła się w słuch. Nowa fala przerażenia przygniotła ją do ziemi. Wyraźnie
rozróżniła zbliżające się szybkie kroki.

Oprzytomniała, gdy Chyży, ległszy przy niej, trącać ją zaczął wilgotnym nosem.

Zaniosła się płaczem, objęła psa rękoma, twarz przytuliła do jego łba i trzęsła się od łkań.

Płacz ulżył jej. Uspokoiła się wreszcie, przylgnęła do psa całym ciałem.

— Samą mię ostawiłeś! — szepnęła.

Pomyślała jednak, że pies wprawdzie odbiegł ją, ale wrócił zaraz. Doman zaś odszedł i

nie wraca.

Z ciężkim sercem skierowała się do domu.

Doman nie był winien. Przed weselem Świętosławy nie miał kiedy dwóch słów z

księciem zamienić. Na wesele Gosław nie zjechał, na co Doman liczył w skrytości,
zamierzając Bolesława prosić o swaty, którym by Gosław odmówić nie śmiał. Jeszcze zaś
śladów nie zawiało po ostatnich gościach weselnych, gdy książę z dworem do Płocka ruszył,
gnając jak po ogień, by sprawy kościelne uładzić i zaległe sądy odprawić. Gdy i tam Gosław
nie stanął, Doman pomiarkował, że ojciec Bietki umyślnie unika księcia, gdyż dzierżąc
ziemie na Mazowszu, na roki zjawiać się był winien. Zanim jednak pomiarkował, już jechali
do Poznania, a wieści, jakie przyszły o pruskim najeździe, wskazywały, że wyprawa gotuje
się na Pomorze. Widzenie z Bietką odsuwało się znowu na nieokreślony czas.

Jak niegdyś, gdy pierwszy raz jechał do Poznania, wlókł się Doman na końcu orszaku i

jak niegdyś zbliżył się do niego Nawój, zagadując drwiąco:

— Jeno się nie rozbecz, bo słońce świeci i nie zgonisz na deszcz, jak ongiś, gdy ci z

nosa kapać zacznie.

Widząc jednak chmurne oczy towarzysza dorzucił:

— Wszakżem ci mówił, że nielekka przy księciu służba i w domu siedzieć nie będziem.

background image

Żebyś był uwierzył, nawykłbyś do tego i nie trapiłbyś się po próżnicy.

Ale Doman zeźlił się i warknął:

— Kiedyś taki żyrzec, to mi radziej wywróż, kiedy Bietkę dostanę.

— Ja nie wróżę, jeno myślę. Nic oi po babie, skoro my tak do końca życia włóczyć się

będziem. Choćbyś ją i pojął, czekać nie będzie, aż jej kości z chłopa odwiozą. Innego se
najdzie tymczasem.

— Całkiem ona do drugich niepodobna — odparł Doman tęsknie, jakby własnym

myślom odpowiadając. — Będzie czekała, choć życie całe.

Nawój już miał na końcu języka, że kura też każda inna, a każda leci, jeno kogut

zagdacze, ale cos go tknęło. Zmilczał i sam posmutniał. Doman przynajmniej wie, gdzie
chciałby być, a on? Ot, za wiatrem goni po świecie, jak pajęcza nić, co przyczepi się raz tu,
raz tam, a miejsca swego nie ma nigdzie.

XXV. CÓRKA WSZEBORA

Nie odmówicie gościny pod moim dachem. Choć bez pół młodsiście ode mnie i wam w

końcu spocząć by należało i szczerby w drużynie wypełnić. Nadgryzła ją pruska wyprawa.

Bolesław, ocknięty z zamyślenia, patrzył na Wszebora; po chwili odparł dopiero:

— Rad bym, ale w Krakowie pilne czekają mnie sprawy. Poselstwo tam siedzi od

ruskich swojaków. Może co ważnego mają.

— Im pilno, nie wam. Wiadomo, wojna domowa na Rusi, pomocy prosić będą.

Choćbyśmy ją i dali, i tak zaraz nie ruszymy. Ludzie zdarci jako mietły. Lataśmy w domu
nie byli! Od kwedlinburskiego zjazdu jeno się włóczymy po świecie. Córę chciałbym
obaczyć. Inni także rodziny odwiedzić radzi.

— Wojakowi najlepiej bez rodziny.

— Może i tak. Ale skąd by się woje brali?! I wam czas rodzinę założyć, by następcę

ostawić po sobie,

— Zajedziem do was — przeciął Bolesław krótko.

background image

Nie ukrywając radości, Wszebór zakrzyknął:

— Dziękuję wam. Nie pożałujecie. Odpasą się i ludzie, i konie. Potem choćby zaraz na

wyprawę ruszać.

— Obaczym, jak wypadnie — odparł Bolesław zamyślony. — W Krakowie uradzimy.

A mamy u was wypoczywać, to wypoczywajmy.

Wszebór pchnął posłańca do Bużenina, by księcia przybycie oznajmić, Bolesław zaś

trącił konia i wysunął się naprzód.

Wiosenne słońce chyliło się ku zachodowi. Ściana boru, przez który wiódł uczęszczany

gościniec z Kalisza do Pajęczna, wydłużała swój cień i wkrótce światło uciekać jęło po
pniach ku górze, a piaszczysty gościniec przestał świecić złotem. Ptactwo układało się do
snu i po chwili Bolesława otoczyła cisza zupełna.

Przez jakiś czas myśl księcia plątała się około dokonań lat ostatnich: klasztor w

Mogilnie stawał się rzeczywistością. Drewniane budynki, mające służyć przybyłym z Tyńca
mnichom, wyrosły w oczach, węgielny kamień pod kościół murowany Św. Jana Ewangelisty
sam książę położył. Zasobów mnichom nie zbraknie. Nawet Chrobry nie dał swemu
Trzemesznu tak wielkiego uposażenia. Kościoły w Płocku, Bielsku, Włocławku i Chełmie
też hojnie zostały wyposażone. Sprawy kościelne, winny ruszyć składnie.

Bolesław westchnął z ulgą, oderwał znużoną myśl od spraw królowania i jechał czas

jakiś z uczuciem zupełnego odprężenia. Nad jego głową świeciły jeszcze zorze pogodnego
zachody, las nasiąkał mrokiem. Piaszczysta droga zstępowała ze wzgórz skłonionych ku
niedalekiej Warcie, wiodła prosto jak strzelił, z lekka falując, tak że chwilami wzrok księcia
biegł w dal, aż tam gdzie zwierać się zdały ściany sosnowego boru. Ciemniało z każdą
chwilą, na niebie zabłysły gwiazdy i chylący się już ku zachodowi sierp młodego księżyca.
Mleczna sierść białej klaczy nabrała srebrnego połysku.

— Zbiedniałaś i ty! — książę poklepał ulubione zwierzę po karku. — Wypoczniesz.

Klacz zarżała z lekka, potem znów cisza ogarnęła bór. Ale nie było jej w księciu.

W zaraniu młodości, porwany wichrem wypadków, ta cel życia postawił sobie

dorównać wielkiemu pradziadowi, okazać się godnym imiennikiem.

Czyny Chrobrego były dla młodziana jedynym wzorem, jego ślady znaczyły drogę.

Wiodły one i na Ruś.

Pamiętał, że Chrobry wprzód żelaznymi słupami od zachodu się ubezpieczył, nim

wyruszył na ruskie zdobycze Czy ma odwrócić pradziadowy porządek? Na Rusi trafia się
sposobność, która może przeminąć, od Niemców ninie nic nie grozi i grozić nie będzie.
Bolesław dobrze rozumiał, dlaczego kupić chcieli tron dla Salomona i spokój dla
Wratysława. Cesarz pomocy potrzebuje przeciw Sasom i sprzymierzeńców przed
Bolesławem chciał ubezpieczyć. Bolesław zgodził się, z myślą o Rusi. Trzeba się nią zająć,

background image

tam poszukać potęgi i siły, której użyje, gdy dojdzie do rozprawy z Niemcami, o jakiej
nawet Chrobry nie myślał, a która raz na zawsze usunie groźbę z tej strony.

Zazwyczaj myśli takie zapalały Bolesława. Dzisiaj go nużą. Mimo ustawicznego

wytężenia wszystkich sil, nieraz gdy zostawał sam, czuł w sobie jakąś pustkę, której
wypełnić nie mogła ani duma z dokonanych osiągnięć, ani namiętne pożądanie dalszych. W
ten pogodny, wiosenny wieczór uczucie to naszło go z niebywałą siłą. Uciekł od towarzyszy,
a samotność ciąży mu jak kamień. Chciałby mieć kogoś koło siebie, kto by nie mówił z nim
o pochłaniających go codziennie od szeregu lat sprawach, jeno o nim samym; kto by
pozwolił zdjąć pancerz dumy, którym się od ludzi odgradzał; kto by w nim nie widział jeno
władcy, o którego łaski zabiegać trzeba; kto by pozostał mu bliski nawet wtedy, gdy nie jest
potężnym księciem, który osadzać i obalać potrafi królów, ale jeno samotnym człowiekiem,
co sam z sobą nie może się uporać.

Czasem w takiej chwili szukał kobiety. Miał, którą zechciał. A potem odchodził z

odrazą, jak od uczty, na której wbrew swemu zwyczajowi nadużył jadła i napoju. Nigdy się
żadnej spoufalić nie pozwolił, był z nimi bardziej sam niż w gwarze bitew, uczt czy narad.
Czuł, że lgną do niego, ale czuł też, że bardziej jeszcze niż mężowie liczą na korzyści z jego
łask. I rade są z marnych szmat i świecideł, które rzucał im jak psu ochłap, by się ich pozbyć
i nazajutrz zapomnieć, wraz z uczuciem niesmaku po miłosnej przygodzie. A jednak czuł
dzisiaj, że pustkę, od której boleśnie ściska się serce, wypełnić mogłaby tylko kobieta. I
zrozumiał zarazem, że siła i potęga, które postawił sobie za cel życia, odgradzają go od tego,
co ludzie zwykli zwać szczęściem. Naszła go bolesna rozterka i wielkie przygnębienie.

Zatopił się w sobie tak, że nie słyszał dudnienia kopyt konia pędzącego po miękkiej

drodze, które zbliżało się szybko. Droga mijała właśnie fałd wzniesienia, zza którego wypadł
jeździec i w ostatniej chwili ledwo zdołał zedrzeć konia, by nie wpaść na księcia. Przy
słabym świetle Bolesław zaledwie rozeznałby, że na siwym podjezdku siedzi dziewczyna,
gdyby nie głos jej, gdy rzuciła pytanie:

— Z książęcego orszaku?

— Tak — odparł Bolesław, rad, że spotkanie przerwało ponurą zadumę.

— Był już u nas posłaniec z zapowiedzią przyjazdu księcia. Nie musicie się spieszyć.

— Nie spieszno mi — rzekł Bolesław z uśmiechem.

— Ale mnie spieszno. Rodzicam od dwu lat nie widziała.

Trąciła konia, lecz Bolesław silną ręką na miejscu okręcił swego i rzekł:

— Wrócę z wami, byście zaś na co nie wpadli. Zaśmiała się dźwięcznie:

— Każde drzewo znam w tym lesie, z zamkniętymi oczyma trafię wszędy.

— Z zamkniętymi oczyma rozbić się najłatwiej. Czasem pień przez noc na środku drogi

wyrośnie.

background image

— Ee! — zaśmiała się lekceważąco. — Pięknego macie konia — odwróciła rozmowę.

— A wy — piękne oczy. I bystre, skoroście po ćmie cnoty konia poznali. Może

powiedzieć zdołacie, czym i ja piękny?!

Parsknęła:

— Koń mnie obchodzi, nie wy.

Trąciła swego piętami i zawołała:

— Obaczym, czy tak ścigły jak mój. Skoczyła naprzód, lecz klacz Bolesława, równie

jak pan jej nie znosząca nikogo przed sobą, w kilku skokach wyprzedziła podjezdka
dziewczyny. Bolesław szarpnął konia w prawo i osadził na miejscu, zastawiając drogę
dziewczynie, tak że znowu omal nie wpadła na niego.

— Iście dobry koń — rzekła hamując gniew i zmieszanie. — Dwadzieścia grzywien

dam za niego. Kupicie sobie dwa.

— Jest do przedania za jeden pocałunek. Przedać mogę całe stado.

Patrzyli sobie z bliska w oczy. Dziewczyna mieszać się poczęła. Na szczęście w tej

chwili rozległy się odgłosy nadjeżdżających. Wszebór dostrzegł z dala białego konia
Bolesławowego, stojącego na drodze, i sądząc, że książę czeka na niego, sadził kłusem.

Gdy zbliżył się, poznał córkę. W ramiona ją wziął tuląc do siebie, a ona oddawała mu

uściski w milczeniu. Nasyciwszy tęsknotę ojcowską, Wszebór zakrzyknął:

— Widzę, miłościwy panie, żeście się już poznajomili z mą córą. Ucałujże rękę pana,

Krystyno, i proś, niech ci będzie łaskawy.

Ujęła rękę Bolesława, która nie puściła wodzy konia. Poczuł na niej gorące, miękkie a

jędrne wargi. Przeszedł go dreszcz, ale nie rzekł nic. Wszebór zaś dodał:

— Pozwólcie, że naprzód skoczymy. Radem się dzieckiem sam nacieszyć, a dopatrzyć,

by godne was przyjęcie zgotowano.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył wraz z córką. Książę stał i patrzył za nimi, choć

dawno już roztopili się w mroku. Po chwili nadjechała reszta orszaku i razem pociągnęli do
Bużenina.

Siedzieli już drugą niedzielę i by ostatni pachoł poskarżyć się nie mógł na gościnę.

Dworzec zasobny był we wszystko, obszerny i wygodny. Główny, rozległy budynek
zajmował szczyt wzgórza nad Wartą, skąd słał się daleki widok na płaski kraj po wschodniej
stronie rzeki, popstrzony zielenią łąk, na których pasły się stada, zwierciadłami zalewisk i
jeziorek, płatami ciemnego boru szpilkowego, aż po krańce widnokręgu, gdzie pas
jasnoszarej zieleni wskazywał kierunek biegu bagnistej Widawki, zmierzającej ukośnie do
ujścia swego ku Warcie.

background image

Na stokach leżały budynki gospodarcze, stajnie, stodoły i chaty czeladzi, na nadbrzeżnej

zaś płaszczyźnie — rozległe dziedzińce schodzące aż do brodu, gdzie rankami i wieczorami
pojono i pławiono bydło i stadninę, a stada gęsi taplały się przez dzień cały, buszując po
szuwarach i z wielkim gwarem wracając wieczorem do dworca.

Niewolni rzemieślnicy garbowali skóry, szyli obuwie i uprząż, sporządzali siodła,

wyprawiali futra z zimowych łupieży, sycili miody, wędzili mięsiwa, obrabiali żelazo, brąz,
a nawet srebro; zasoby gromadziły się w komorach i spichlerzach nieprzebrane. Nic to było
wojewodzie podejmować liczny orszak książęcy, by i rok siedział. Czynił to wojewoda
rozrzutną ręką, a gościć umiał, bo nie krępował nikogo i wypoczywał każdy, jak kto chciał,
czy to łodzią włócząc się po rzece, czy konno po lasach, czy wylegując się na słońcu nad
wodą lub w sadzie, który stał w kwieciu i woni w pogodne, ciepłe dni. Wszystkiego miał
każdy w obfitości, stoły dzień cały zastawione, nie brakło ni zabaw, ni gęśli.

Wojewoda miał z czego i lubił się pokazać, a goszcząc po raz pierwszy pana,

szczególnie był hojny. Cóż stąd, kiedy Bolesław najmniej korzystał z gościny. Rankiem brał
konia i wyjeżdżał samotny, by wrócić o zmroku lub nocą i przetrąciwszy byle co, lec na
wypoczynek, tak że nie było kiedy nawet zamienić z nim słów paru.

Może wojewoda z pobytem księcia wiązał zbyt zuchwale nadzieje, które doznały

zawodu, dość że zrazu radosny, pomarkotniał. Nie tylko nie widział, by książę, wolny od
trudów i obowiązków, rozpogodził się i zbliżył do niego, lecz wyraźnie jeszcze bardziej niż
zazwyczaj był w sobie zamknięty i wyniosły. Wojewoda głowił się, co mogło być tego
przyczyną. Kto i czym mógł urazić pana, gdy wojewoda sam bystrze wszystkiego doglądał,
myśl jego starając się odgadnąć, tak że z córką nawet niewiele miał czasu się rozgadać.

Niemało też strapienia ojcu przyczyniała właśnie Krystyna. Pożegnał ją półdzieckiem

jeszcze, wesołym i żywym, powitał dziewczyną, ku której biegły oczy wszystkie prócz
książęcych. Jeno smutna mu się zdała.

Wiedział, że wkrótce wydać przyjdzie jedynaczkę i nie za byle kogo. Z wysoka

zaczynał, a choć skryte nadzieje widział zawiedzionymi, nie tym się trapił szczególnie. Zimą
byli w gościnie ruscy książęta, siedzieli przez miesiąc, od samej księżny przywieźli
pozdrowienia, nie darmo skierowała ich tutaj. Od przełożonej nad niewieścim dworem,
dalekiej krewniaczki Zasławy, która po jego owdowieniu matkę Krystyny i gospodynię
zastępowała, wiedział, że dość się córce podobali, choć śmiała się z ciężkiego Mścisława,
celu podrwiwań Olega. I ten związek pochlebiałby dumie Wszebora. Może Krystyna dlatego
smutna, że czuje, iż to ostatnie już miesiące pobytu w ulubionym Bużeninie. Postanowił
wybadać, co myśli.

Nie zastawszy jej w domu, przepytał służebne, które powiedziały mu, że Krystyna

poszła do sadu. Odszukał ją na samym krańcu. Siedziała na urwistym, wyniosłym brzegu.
Widok stąd był na rzekę lśniącą w dole jak brzeszczot miecza, zachodzącą jeno czasem
mgiełką, gdy powiew, który ruszył się przed zachodem, marszczył jej spokojną
powierzchnię. Pełzały po niej drobne, białe plamki gęsich stad, wracających już do domu.
Krystyna tak była zadumana, że dojrzała dopiero ojca, gdy stanął nad nią. Spojrzała ku

background image

niemu. Oczy miała jak klejnoty, jasne, przejrzyste, głębokie, ujęte błękitnawymi powiekami
pod czarną, cienką brwią. Bawiła się kosą ciemnych włosów, które połyskiwały w
promieniach zachodzącego słońca, kładącego swe blaski różowe na twarzy jej białej jak
mleko.

Uśmiechnął się do niej i z ojcowską dumą ozwał się:

— Myślałby kto, że wodnica na brzeg wyszła o zachodzie. Każdego byś w topiel

zwabiła.

Odwróciła oczy i powiedziała jakby sama do siebie:

— Nie każdego!

— Bo i nie trzeba. Starczy jeden, byle godny był. Ruscy kniazie bawili tu zimą. Obuś

urzekła czy jednego? — zaśmiał się z lekkim przymusem, lecz gdy mu nie odpowiedziała,
dodał poważnie:

— Wiesz przecie, że życia tu nad rzeką nie przesiedzisz. Już mnie z dala o twoją rękę

nagabywano. Coż ci się lepszego trafić może, niż być panią w Kijowie o złotych bramach?

Odwróciła głowę, by ukryć smutne oczy, a Wszebór ciągnął dalej:

— Juści, i u nas nie brak możnych rodów, ale któremu tam do Rurykowiców. Dzieci

twe władcami byłyby, a ród nasz wyrósłby nad inne, z samymi Piast owicami się krewniąc.
Ale nie będę cię zmuszał. Pytali o ciebie i Awdańce, i Pałuki, i Łodzie. Nie odrzekłem nic,
ale wiedzieć muszę, czego się trzymać. Gdy raz swaty przyjdą, zelżywość by była odmawiać
i wróżda łacno mogłaby wyniknąć. Cóże zamyślasz?

— Mnie za jedno. Tylko nie naglijcie mnie. Źle to wam ze mną?

— Co ja tam z tobą siedzę, dziecko — rzekł jakby z żalem. — Nie wiem, czy nie

prędzej w Kijowie będę niż zasię w Bużeninie. Tak mi się coś widzi, że w tamtą stronę wiatr
wieje. Miarkuję coś, że Bolesław — jak go znam — na zachodzie i południu sprawy
załagodził nie po to, by w domu siedzieć. Tym bardziej że i stamtąd ku nam poglądać
zaczynają.

— Bużenina mi żal — odparła cicho.

— Człek nie grzyb, na miejscu nie ustoi. Zresztą to już od księcia uzyskam, że mi

Bużenin pozwoli zięciowi odstąpić, by się rodowi po mej śmierci prawa bliższości nie
dopominali. Da ci Bóg, ujrzysz jeszcze nasze gniazdo; nie, to z synów twych który kiedyś tu
osiądzie. Miło pomyśleć, że swoja krew na swojej ostanie ziemi.

— Róbcie, jako chcecie — otrząsnęła się, jakby dreszcz ją przeszedł, i dodała:

— Ziąb ciągnie od rzeki. Trzeba do domu iść. Słońce już zaszło i książę wrócić może.

— Wróci on albo nie wróci. Któż go tam wie. A on, jakoże ci się udał? Aniś mi nie

background image

rzekła, o czym gadaliście, nimem nadjechał.

— Jeno co spotkaliśmy się. Ani czas było się zmówić — odwróciła twarz, by nie

dostrzegł, że łzy stanęły jej w oczach.

— Wielum panów widział, ale takiego jak on chyba drugiego nie ma. Ani

dziwniejszego też. Za nic mu złoto, za nic życie, za nic niewiasty. Jeno władzy się najeść nie
może.

— Za nic niewiasty? — zapytała dziwnym głosem, lecz Wszebór szedł za swymi

myślami:

— Sama widzisz, skoro i na ciebie ani spojrzy. Niedawno mi rzekł, że wojakowi lepiej

nie mieć rodziny. I księżna nalega, by się żenił, i panowie z rady, a on nie chce. Ale teraz
myślę, że ruscy książęta nie na darmo przyjechali. Chcąli od nas pomocy, to łacniej im
będzie ją zyskać, gdy krewniaczkę księciu zaswatają. A księżna, sama Rusinka, poprze ich.
Jak się baba uweźmie, to postawi na swoim, a powagę ma dużą u Bolesława, matka
umiłowana.

Wszebór, zatopiony w myślach, nie zauważył, że Krystyna umilkła, i w milczeniu doszli

do domostwa.

Książę już wrócił, wyjazd swój nazajutrz zapowiadając. Wszebór zaraz wydał rozkazy,

by pożegnalną

ucztą przygotować, pobiegł jednak do księcia, próbując zatrzymać go jeszcze. Darmo

jednak, gdyż książę serdecznie, lecz stanowczo odmówił, wyjaśniając, że wypoczął już
dosyć, a spraw go czeka wiele.

Przy uczcie siedział naprzeciw Krystyny. Patrzyła na niego ukradkiem, nie wiedząc, co

dzieje się dokoła. Jego oczy błądziły gdzieś. Czasem przeszły przez nią, dalekie jakieś i
jakby nie widzące. Wcześnie się zerwał i wyszedł, ale światło długo jeszcze przeświecało z
jego komnaty. Rano wstał później niż zazwyczaj, gdy orszak dawno już był gotowy do
drogi. Wszebór czekał z pożegnaniem, zmieszany trochę, gdyż Krystyna przed świtem
wyjechała konno; bał się, by książę za ujmę nie poczytał, iż żegnać go nie wyszła. Zdało się
jednak, że Bolesław nie zauważył nawet tego. Dziękował za gościnę, zezwolił wojewodzie
doma pozostać, póki nie przyśle po niego, i gdy mijał wrota, obejrzał się jeszcze,
uśmiechając się życzliwie. Potem spiął konia i za chwilę zginął z oczu wśród drzew. Orszak
poczłapał z wolna za nim.

Bolesław gnał, jakby chciał uciec z tych miejsc, a wypoczęta klacz śmigała po miękkiej

drodze leśnej, biorąc rozpędem faliste wzniesienia i wyrzucając kopytami bryzgi jasnego
piasku; w największym pędzie wzięła dłuższą wyniosłość i książę ledwo zdołał osadzić ją na
miejscu, iż wryła się głęboko wszystkimi kopytami. W poprzek drogi na siwym podjezdku
stała Krystyna. Twarz miała bladą jak chusta, usta zacięte i opuszczone oczy. Nie drgnęła
nawet, gdy omal nie trącił jej koń Bolesława. Książę przemówił pierwszy:

background image

— Tu się żegnamy, gdzieśmy się witali. Jużem myślał, żem wam niemiły, iżeście

uciekli z domu przed pożegnaniem.

Podniosła na niego swe przejrzyste oczy i rzekła z wysiłkiem, niemal szeptem:

— Nie pośpiałam wam odpowiedzieć wtedy na wasze pytanie, nim rodzic nadjechał.

— I dzisiaj odpowiedzieć mi chcecie! Wiem już bez tego. To samo, co wszystkie inne

odpowiadają księciu — zaśmiał się wzgardliwie.

Patrzyła mu w oczy. Widział, jak oczy jej mieniły się żalem, gniewem, oburzeniem, lecz

zaraz stwardniały dumą.

— Mylicie się — odparła prawie spokojnie. — Nie mam nic do przedania, a wy jeno

kupować umiecie.

Trąciła podjezdka i ruszyła ku domowi. Gdy myślała, że już jej nie widzi, skręciła w las.

Patrzał za nią i chciał się zmusić do śmiechu, lecz nie mógł. Potem konia puścił w skok.

XXVI. ŚMIERĆ MIESZKA

Z Bużenina powrócił Bolesław ponury, zamknięty w sobie i rzucił się w wir zajęć, jakby

chciał się w nich zatopić. Dla ludzi szorstki był, odpychający, a nawet matkę ofuknął, gdy
żartobliwie zapytała, czy nie zgubił gdzie serca w podróży. Widząc jednak, że łzy stanęły jej
w oczach, przygarnął ją, mówiąc miękko:

— Wybaczcie! Nie czas mi teraz myśleć o tym, czego chcecie.

— A kiedyż czas będzie? Wżdy spokój teraz!

— Dlatego i nie muszę się przedać. Mnie inni potrzebują, nie ja ich.

— Daj Boże, by zawsze tak było — odparła z westchnieniem. — Ale jakoże?

Bezżennym ostaniesz?

— Może i ostanę. Jeśli będę musiał, wezmę żonę, inaczej nie — powiedział twardo.

Widząc jednak strapioną twarz matki, dodał:

— Mieszkowi czas by się ożenić. Wraz się za żoną dla niego obejrzym.

background image

Zawstydził się, że od przyjazdu nawet nie zapytał o ulubionego brata, zajęty swymi

sprawami. Dobrogniewa zaś, hamując płacz, rzekła z wyrzutom:

— Serca nie masz, by mi to powiedzieć. Mogiła mu się patrzy, nie łożnica.

Przybladł i rzucił cicho:

— Może nie jest tak źle. Słabuje przecie od dawna, ale trzyma się jakoś.

— Już się o swojej sile nie dźwignie. To koniec — odparła i rozpłakała się.

Popatrzył na nią ze współczuciem, bezradny.

Stan Mieszka pogarszał się z dniem każdym i wkrótce widocznym już było, że nie

pomyliła się matka, iż kres jego zbliża się szybko.

Przybyły z poselstwem od biskupa Michała pobożny proboszcz poznańskiej kapituły

Herman, uproszony przez księżną, wyspowiadał na śmierć Mieszka, po czym sam Suła
udzielił mu ostatniego namaszczenia. Gdy wyszli od chorego, Dobrogniewa usiadła w
nogach synowskiego łoża, pochyliła siwiejącą głowę na ręce i hamowała łkanie. Wiedziała z
dawna, że śmierci przeznaczony, ale gdy chwila przyszła, serce jej rozdzierało się bólem.
Miast wnuków doczekać, drugiego już syna ma pochować. Ileż znieść musi serce matczyne.
Tamten, Otto, maleńki był jeszcze, ten już dojrzały młodzian, ale tak samo czuje
Dobrogniewa, jakby jej kawał serca z piersi wyrwano.

Z wynędzniałej chorobą twarzy ogromne oczy patrzyły na pochyloną głowę matki

jakimś już zza świata spojrzeniem.

— Napłaczecie się dość, matko. Teraz chciałbym jeszcze wasz uśmiech obaczyć. Któż

się do mnie uśmiechnie, jeśli nie wy?

Podniosła głowę usiłując przemocą rozciągnąć ściśnięte wargi do uśmiechu, lecz nie

wydoliła. Łzy rzuciły jej się z oczu, zasłoniła twarz i zaniosła się płaczem:

— O dołóż ty moja! Prędzej wszystkie dzieci na marach niż wnuki obaczę!

Patrzył na nią, czekając widocznie czujnie, aż się uspokoi. Gdy przycichła, szepnął:

— Pomogę wam matko. Za serce wasze dla mnie. Zawołajcie mi Bolesława. Jeno

prędko... prędko.

Wybiegła, by spełnić życzenie konającego. Chory leżał i patrzył w okno, przez które

przeciskały się różowe promienie pogodnego zachodu, kładąc się świetlną smugą u jego
nóg. Za chwilę pójdzie w światłość po tej drodze, nim zgasi ją cień wieczoru. Ale chciałby
jeszcze tutaj ślad swój zostawić. Nie zostaje syn z jego krwi ani echo czynów wielkich Chce
przekazać najbliższemu imię swe, imię naddziada, które wielkość zdawało się zapowiadać, a
rozpłynąć się ma w nicość.

Rozległy się szybkie kroki i wszedł Bolesław, a za nim Dobrogniewa. Usiadła przy

background image

chorym i patrzyła z bezsilnym bólem w jego wyciągniętą już twarz. Ale on patrzył na brata,
który stanął w jego nogach. Spojrzenie jego promieniało zachwytem. Światło zachodzącego
słońca grało w jasnych włosach Bolesława, otaczając twarz aureolą światła. Chory
przemówił z wysiłkiem:

— Dziękuję ci, bracie, za łaskę, jaką miałem u ciebie. Rzadko cię o co prosiłem, nie

odmówiłeś mi nigdy. Jeszcze mam prośbę, ostatnią. Nie odmówisz?

— Nie odmówię — zduszonym głosem odpowiedział Bolesław.

— Nie zostanie nic po mnie. Ni pokolenie, ni sława, ni majętność. Jeno imię, com

nosił, zginąć nie powinno. To jakby część duszy człowieka, co na ziemi zostaje, by żyć po
śmierci jego.

Przerwał i patrzył rozszerzonymi oczyma w blaski zachodu; słońce pochylało się i słup

światła wpadający przez okno pełznął od nóg ku głowie umierającego. Zaczął znów
spiesznym szeptem:

— To jedno, co mogę przekazać. Daj je twemu pierworodnemu. Niech je za mnie nosi i

niech je... rozsławi. Będzie piękny... wpatrzył się w Bolesławową twarz, okoloną blaskiem
— jak...

Zebrał się w sobie i mocnym głosem prawie zakrzyknął:

— Światło!

Wyprężył się i oczy mu zmętniały. Słup światła wpełznął na jego twarz i odbił się w

oczach, szklistych Już i znieruchomiałych.

Dobrogniewa, zanosząc się od łkań, rzuciła się na ziemię. Zerwała z głowy namitkę i

darła włosy w żalu bezsilnym, nieutulonym. Bolesław stał i patrzył dziwnie na matkę. Gdy
przycichła, podszedł i podniósł ją sadzając na ławie.

— Nie płaczcie, matko.

Długo mocowała się z sobą, by się uspokoić. Podniosła wreszcie głowę i głosem jeszcze

przez szloch przerywanym rzekła:

— Słyszałeś, czego chciał? Przyrzekłeś!

— Dotrzymam! Możecie słać swaty, choćby zaraz. Będziecie jeszcze mieli Mieszka.

Nie umrze to imię.

Przez łzy uśmiechnęła się do przyszłości. Nie znała jej! Z gorączkowym pośpiechem,

jakby się bała, że Bolesław cofnie się i odbierze jej nadzieję, jęła pytać:

— Do kogo słać mam? Którą wybrałeś? Jeno to dziecko pochowam, zaraz słać

będziemy. Powiedz, do kogo? Kędy? Wyszesławę Świętosławównę rada bym mieć za córkę.

background image

— Za jedno mi. Sami wybierajcie.

Przygasła. Wspomniała jednak, że i ona sama męża swego po raz pierwszy ujrzała przy

zaślubinach. A miłość powstała i przeżyła do dziś dnia, choć już ciało jego w proch się
rozsypało. Żyje we wspomnieniu; połączy się z nim teraz ten oto synaczek.

Spojrzała na zwłoki syna. Na twarz jego padał ostatni promień słońca. Jakby pod jego

ciepłą pieszczotą, zjawił się na niej uśmiech, niby kwiat, który rozwinie się na ściętej gałęzi,
blady, smutny, nietrwały, ale kwiat. Znak życia, jakby obietnica owocu, którego nie będzie.

Lżej popłynęły łzy Dobrogniewy; nie wstrzymywał ich już. Gdy znowu oczy podniosła,

było ciemno. W mroku białą plamą majaczyła blada jak opłatek twarz Mieszka.

XXVII, ZABIEGI WOLKMARA

W wilgotnym powietrzu skrzyp kół o piasty niósł się szeroko, płosząc z dala już stadka

kaczek żerujących na bagienkach i zalewiskach wiślanych. Wzbijały się stadami i ustawiając
się w klucze ciągnęły ku widocznej w oddali rzece, by zapaść w bardziej niedostępnym
miejscu, gdzie już nikt im przeszkadzać nie będzie.

Za nimi leciał wzrok jednego z siedzących na wozie ludzi, których sposób

podróżowania i ciemne szaty zakonnego stroju od razu zdradzały duchownych. Gdy
odlatujące ptactwo rozpłynęło się już w błękicie pogodnego nieba, zwrócił oczu ku
siedzącemu obok towarzyszowi, na którego szpetnej twarzy malowała się gniewna
niecierpliwość.

— Zda mi się, że nie bardzo uważacie, co mówię? — żachnął się Wolkmar.

— Wybaczcie. Dzieckiem tu bywałem. Wspomnienia odżywają w człeku — sprawił się

z uśmiechem Herman, proboszcz poznańskiej katedry.

— Prawda, żeście tu urodzeni. Lżej wam tu żyć będzie. Nie tak jako mnie.

Ale oczy Hermana ciągnęła widno kwietna łąka między dwoma wzgórkami, gdyż rzekł,

jakby nie słysząc odezwania się sąsiada:

— Nogi zdałoby się wyprostować. Do Tyńca zdążymy i tak przed kompletą.

Nie czekając na odpowiedź towarzysza, wyskoczył z wozu i prawie pobiegł łąką.

background image

Wolkmar patrzył za nim zgorszony, po czym spod siedzenia wydobył tobołek i ruszył
również.

— Po cóż te księgi z sobą niesiecie? Wżdy woźnica i pachołkowie ostali przy wozie.

— Nikomu tu nie ufam. Raz mi już dwie księgi ukradł ktoś z własnej mej izby. Od tego
czasu w skarbcu je trzymam, do którego wejście jeno od zakrystii w nadole północnej wieży,
choć niedogodne mi to, bo nieraz w nocy chciałbym co przeczytać, a pod ręką nie ma.

Wolkmar rozwinął tobołek i zapominając o obecności Hermana czytać począł. Herman,

leżąc na grzbiecie i patrząc na płynące po niebie obłoczki, zapytał:

— Co czytacie?

— Świętego Augustyna. Taką właśnie księgę mi skradziono, a choć zda mi się, że na

pamięć ją umiem, za każdym razem odkrywam nowe mądrości. Wdzięcznym wam, żeście
mi ją do skopiowania zawierzyli. Żal mi się z nią choć na krótko rozstać, dlategom się sam
wybrał do Tyńca, by opata uprosić, aby leniwych kopistów poganiał. Anchoras surowy jest i
chłosty nie żałuje, gdy trzeba. Wielki to i obmierzły grzech lenistwo, a w kraju tym
powszechny jako nigdzie.

Spojrzał ze zgorszeniem na leżącego towarzysza, który nie zauważył karcącego

spojrzenia.

— To mi się nie zda — rzucił Herman. — Wżdy Bóg za karę ludziom pracować

przykazał. A niewinne dzieci zwolnił od tego. Tedy widno, jeśli źrałym próżnować pozwala,
łaskaw na nich być musi. Człek się bliżej Boga czuje, gdy nic nie robiąc w niebo patrzy
miast pod nogi.

Oburzony wyraz twarzy Wolkmara wyraźnie wskazywał, że nie podziela zdania

towarzysza, lecz nie śmiał otwarcie zaprzeczyć wyższemu godnością i by odwrócić
rozmowę, zagadnął:

— Niedawnoście z Niemiec. Macie od nas jakie nowiny?

— Od nas? — Herman jakby nie od razu zrozumiał, o co Wolkmar pyta, gdyż zamyślił

się.

Po chwili dopiero odrzekł:

— Juści! Są wieści i cale niezwykłe. Pewno będziemy mieli nowego męczennika.

— Kogóż to? — zapytał Wolkmar, cały w słuch

zamieniony.

— Kunona. To siostrzan kolońskiego arcybiskupa, który go zrobił arcybiskupem

Trewiru, ale się kler i lud sprzeciwił. Tedy siłą go chciał wprowadzić. Bitwa była i Kunona
pojmanego umęczyli, a Anno poraniony został. Kilka dni zwłok szukali, aż odnaleźli po

background image

świetle niebieskim, które nad nim świeciło. Dziki zwierz nie ruszył ciała, bo go orły strzegły.
Pogrzebli go godnie w klasztorze w Tholei i przy grobie wielu już uzdrowionych zostało.

— Wielka jest moc Boża — rzekł Wolkmar, a pomyślał, że i Anno potężny jest i wiele

potrafi. Zamyślił się tak, że nie słyszał prawie, co mówił dalej Herman. Dopiero po chwili
ozwał się:

— Ku wieczorowi się ma. Trzeba nam dalej.

Jakoż w dolince leżał już cień, a obłoki na niebie poróżowiały. Ruszyli i gdy droga

skręciła za pagórek, oczom ich w blaskach zachodzącego słońca ukazało się tynieckie
opactwo.

Na skalistym wzgórzu, opadającym stopniowo ku leżącej u jego stóp osadzie, widniały

skromne zabudowania klasztorne. Na dwóch wschodnich narożnikach bieliły się wyższe od
pozostałych trzy kamienne budowle, z obramowaniami okien i drzwi z szarego piaskowca.
Pozostałe, drewniane, które łączyły się z kamiennymi w prostokąt, nie zdążyły jeszcze
poczernieć od starości i złotem świeciły w zachodzącym słońcu. Całość otoczona była
drewnianym ogrodzeniem z przybudówką dla furtiana przy narożnej bramie.

Przyjezdni wstępować zaczęli na wzniesienie i przez chwilę drzewa przesłoniły im

widok klasztoru. Gdy wyjechali spomiędzy opłotków, dostrzegli na drożynie wiodącej do
drewnianego kościółka, leżącego o strzelenie z łuku od bramy, jakąś wyniosłą postać w
mnisim habicie, której głowa zdała się stać w płomieniach. Coś małego, czarnego
podskakiwało niezgrabnie za idącym.

— To sam opat, Anehoras. Takich włosów ni brody nie ma nikt inny. Pospieszajmy, by

nam bramy nie zamknięto — rzekł Wolkmar.

Opat tymczasem wszedł w obejście, zaś czarne stworzenie, spłoszone widocznie przez

nadbiegające psy, wzbiło się w powietrze kracząc i usiadło na okapie bramy.

— To kruk — wyjaśnił Wolkmar. — Starym obyczajem chowają go na pamiątkę tego,

który żywność przynosił do jaskini świętemu Benedyktowi. Opat surowo reguły i obyczajów
klasztornych przestrzega.

Psy tymczasem wypadły z wielkim szczekaniem naprzeciw nadchodzących, dobierając

się do Wolkmara, który oganiał się trzymanym w ręku kosturem. Zaraz jednak furtian biegł z
pomocą, po czym, odgoniwszy kundle, ukląkł przed przybyłymi i z pochyloną głową prosił
o błogosławieństwo. Wolkmar, klnąc jeszcze pod nosem, podrażniony psią napaścią, krzyż
nad nim zakreślił, a udobruchany trochę zakonną karnością i pokorą mnicha, zapytał o opata.
Furtian bez słowa wskazał w głąb dziedzińca, gdzie przez podcień wyjście było ku Wiśle.
Przybyli skierowali się tamtędy nad rzekę.

Gdy wyszli znów poza obręb dziedzińca, widok przepaści, jaką skała urywała się nad

rzeką, aż oddech im zaparł w piersi. Mimo woli cofnęli się pod ścianę, rozglądając się za
opatem.

background image

Spostrzegli go, jak stojąc na wystającym nad przepaścią cyplu skały, wpatrzony w

zachodzące słońce, modlił się. W oczekiwaniu przysiedli pod ścianą.

— Siedem razy reguła na modły zbierać się każe, a opatowi jeszcze mało — szepnął

Wolkmar niby z uznaniem, ale w głosie jego czuć było zniecierpliwienie.

— Kto wie, czy nie milsza Bogu taka modlitwa, co z serca płynie na widok piękna,

jakie stworzył, niż z nakazu.

— Bogu najmilsze posłuszeństwo — rzekł Wolkmar dość opryskliwie.

Cierpliwość Wolkmara wystawiona została jednak na długą próbę, gdyż ostatnie już

blaski zachodu barwiły niebo czerwienią i grały połyskliwą łuską na ciemniejącej wodzie,
gdy głos kołatek wzywający na kompletę obudził opata z zamodlenia. Odwrócił się pewnym
ruchem i szedł ku przybyłym.

Pokłonili mu się i Wolkmar od razu chciał wyłożyć sprawę, z którą przybyli, lecz opat

przerwał:

— Wybaczcie. Czas będzie mówić przy wieczerzy. Tymczasem zechciejcie się

rozgościć. Brat furtian wskaże wam izbę gościnną.

Głos miał ostry, nawykły widno do rozkazywania Odwrócił się i szybkim krokiem

odszedł do klasztornej kaplicy, do której zmierzało już wielu ludzi. Wkrótce w ciszę
pogodnego wieczoru wmieszały się śpiewy psalmów, które jeszcze Aaron wprowadził na
wzór leodyjski. Przeważały cienkie głosy chłopięce.

— Siła oblatów w szkole tutejszej. Więcej niż u nas przy kapitulnej — rzekł Wolkmar z

goryczą. — Ale opat dba o to, nie tak jak Suła. I księgi sami sporządzają, ja zaś rzadko mogę
się o nie doprosić.

— Rok życia więcej nauczy niż najgrubsza księga — rzucił Herman jakby do siebie.

— Człek bez nauki to najgłupsze ze zwierząt — odrzucił Wolkmar urażony.

— Człek bez cnoty to najniebezpieczniejsze zwierzę.

— Nie cenicie nauki, a widzę, że nieobca wam. To, coście rzekli, napisał pogański

mędrzec Arystoteles.

Herman pokiwał głową, lecz nic nie odrzekł i siedzieli w mroczniejącej z każdą chwilą

izbie, aż w sieni rozległy się szybkie kroki i wpadł młody mniszek, zapraszając do refektarza
na wieczerzę.

Skromny posiłek nie trwał długo, po czym młodzież i mnisi odeszli, a opat pozostał sam

z gośćmi. Kazał przynieść wina i kusztyczki.

— Młode to jeszcze wino — tłumaczył — bo i winnice niestare. Na nowo zakładać

musieliśmy po zniszczeniu. Ale już własne mamy — i na chwałę Bożą, i dla gości.

background image

Przypił do przybyłych. Wolkmar wypił i skrzywił się, Herman zaś rzekł:

— Chwalić Boga i za takie. Wszystko w tym kraju wyrośnie, jeno spokoju trzeba i

ładu.

— Dziwne mi to, że wam, coście niedawno starsze wino pijali, smakuje tu wszystko —

wtrącił Wolkmar zgryźliwie.

— Gdyby mi nie smakowało, nie siedziałbym tutaj — odparł Herman.

Wolkmar zrozumiał widocznie przymówkę:

— Jeden siedzi, bo chce, drugi, bo musi — powiedział.

Herman dziwnie spojrzał na Wolkmara, a bystry opat miarkując zadzierkę, by rozmowę

odwrócić, zapytał:

— Pono sprawę jakąś macie do mnie: słucham was.

— Prosić was chciałem, byście mi dzieło świętego Augustyna De civitate Dei

skopiować kazali. Nie stać mnie, by je sprowadzić. Suła o księgi nie dba, Stanisław
oszczędny jest, a książę niezbyt dla niego hojny.

— To dziwne. Dla nas bo szczodry jest. Niedawno nam Opatowiec podarował, choć

nieubogi nasz klasztor. I inne uposaża, kościoły stawia. Pierwsze to słyszę, że hojny nie jest
— dość oschle zauważył opat.

Wolkmar poczerwieniał, ale pomnąc, z kim mówi, rzekł pokornie:

— I mnie to dziwne. Ktoś nam chyba szkodzi u księcia, skoro nas tylko pomija w swej

łasce, najważniejszą diecezję w królestwie. Wszakże i menniczego prawa odmówił nam,
choć dostał je nie tylko gnieźnieński, ale i wrocławski biskup.

— Księgę wam każę przepisać — odwrócił rozmowę opat. — Jeno pergaminu

dostarczyć musicie.

— Wszakże i to na wagę złota. Będę musiał komesa Sieciecha uprosić. Jeszcze u niego

najłacniej znaleźć nam wsparcie i potrzeb naszych zrozumienie. Jeno nie wiem, kiedy wróci.

— Wrócił już — odparł krótko opat.

— Tedy zaraz jutro udam się do niego. Pewny jestem, że nie odmówi. A wy ze mną

pojedziecie? — zapytał Hermana.

— Ja ostanę. Nabożeństwa chcę zażyć, a wkrótce wracać mi do Poznania

— A nam czas spocząć, bo niedługo na primę wstawać trzeba — zakończył Anchoras.

Udali się na spoczynek. Herman i Wolkmar nie rozmawiali już więcej. Wkradła się

pomiędzy nich jakaś nieufność. Toteż Wolkmar, gdy nazajutrz pożegnał Hermana i stojąc u

background image

przewozu patrzył, jak proboszcz z opatem idzie do kościoła, mruknął do siebie nienawistnie:

— Słowiańska jucha po matce. Dobrze, żem się więcej nie wygadał. A i z opatem

trzeba ostrożnie. Na kogóż tu można liczyć?

Rzadko uczęszczana drożyna wiodła krajem bagien wzdłuż rozlewistej rzeczułki, ginąc

w ciemnym wąwozie o skalnych ścianach, za którym zaczynał się bór. Na skrzypiącym
wozie siedział Wolkmar, zatopiony w myślach czy modlitwie. Wrześniowe słońce
dogrzewało jeszcze mocno. W wąwozie jednak przyczaił się miły chłód, a gdy przejeżdżali
przez rzeczułkę, konie same przystanęły i pochyliwszy łby pić zaczęły chciwie. Woźnica też
zrzucił kaftan i przyklęknąwszy obmywać jął kudłatą głowę i kosmatą pierś i tak był tym
zajęty, że nie posłyszał dalekiego zrazu gonu psów, który zbliżał się szybko.

Prędzej nim psy posłyszał, poczuł raczej głuchy tętent, od którego drgać zdała się

ziemia, i przez spływającą z włosów na oczy wodę dostrzegł stadko turów, które sadziło z
pochyłości wprost w gardziel wąwozu.

Woźnica jeno krzyknął i uskoczył na strome zbocze. Konie poderwały się i popędziły

jak oszalałe z powrotem; o pień wycięły wozem, który rozsypał się w drzazgi, i pognały
dalej, zostawiając leżącego Wolkmara. Straciwszy przytomność, nie czuł, jak śmigały nad
nim płowe cielska zwierząt.

Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą głęboką pustkę błękitnego nieba bez chmurki. Nie

było myśli o co zaczepić. W głowie szumiało mu jak w lesie. Potem oczyma poruszył i
pobiegł wzrokiem po wyniosłym świerku. Szczyt jego kąpał się w blasku słońca,
nieruchomy.

Nie ma wiatru — pomyślał. — Skąd ten szum?

Nagle przypomniał sobie przygodę i nawrót strachu poderwał go. Jęknął i legł z

powrotem. W krzyżach strzykało go nieznośnie, piersi miał obolałe. Począł jęczeć, lecz
przytomność wróciła mu zupełna.

Ruch i głos jego zwróciły widocznie czyjąś uwagę, gdyż nad nim ozwał się głos:

— Żyjecie! Myślelim, że was tur stratował.

Nad leżącym pochyliła się twarz młoda jeszcze, okolona czarnym zarostem, a błękitne,

zimne i przenikliwe oczy spojrzały na niego. Wolkmar poznał Sieciecha, który obmacywał
go ostrożnie. Wolkmar jęknął znowu, lecz Sieciech rzekł z odcieniem lekceważenia:

— Całe macie kości. Pewnie od strachu was zemdliło. Wina się napijecie i przejdzie

wam.

To rzekłszy na pachołka skinął, by podał wina, lecz gdy pachołek usiłował podnieść

leżącego, by go napoić, Wolkmar krzyknął z bólu.

background image

Sieciech spojrzał na niego mówiąc:

— Musieliście coś odbić. Każę was zanieść do Morawicy. Tam baby zajmą się wami.

— Do was właśnie jechałem — wystękał Wolkmar.

— Sprawę macie? — ciekawość błysnęła w oczach Sieciecha — wrócimy skoro,

pogadamy.

To rzekłszy odwrócił się i odszedł ku siedzącym opodal towarzyszom. Pachołkom nosze

kazał sklecić z gałęzi, by potłuczonego zanieść do niezbyt odległego dworca. Sam zaś
dosiadł konia i zwracając się do Kałka, który z zupełną obojętnością gryzł wędzone mięso
popijając winem, objaśnił:

— To Wolkmar, scholastyk krakowski. Musiał się jeno potłuc, gdy konie wóz rozbiły.

Fałek zaśmiał się:

— A niezbożny byk szacunku nie miał dla duchownej szaty.

— Mamy polować, ruszajmy, bo uszła zwierzyna za Wisłę przejdzie, a tam już

Anchorasa ziemie — przerwał Sieciech.

Niski jego głos zgrzytnął jakoś przy ostatnich słowach.

Dosiedli koni i z miejsca puścili je w skok, by dogonić idących w przedzie psiarczyków

i sforę. Pachołkowie zaś ponieśli stękającego Wolkmara. Nim ciemność zapadła, spoczął w
wygodnym łożu, nakarmiony, napojony i wymaszczony psim sadłem. Ból pofolgował mu
znacznie, ale baby znające parę niedziel leżeć mu kazały. Nie gniewał się o to i zasypiając
myślał, że opłacić się może przygoda. W Krakowie trudno mu się zbliżyć do Sieciecha, by
nie zwrócić uwagi.

XXVIII. DWA WESELISKA

Starym gościńcem od Sandomierza ciągnął ku Krakowu okazały orszak. Skrzypiały

swarliwie ładowne wozy otoczone zbrojnymi, wzbijając tumany kurzu, który stał długo,
znacząc ślad pochodu.

Z osad wybiegali ludzie spojrzeć na przejeżdżających. I z dala poznać można było, że

nie kupcy to jadą, bo orszak zbyt duży, i nie wojsko ciągnie, bo wozów zbyt wiele; kto

background image

jednak dopaść zdołał czoła orszaku, wraz miarkował, że nowa pani jedzie, gdyż wieść już
gruchnęła po kraju, że książę córę czernihowskiego Świętosława bierze i jeszcze latem
ruszyły dziewosłęby z Wszeborem na czele.

Niektórzy znali wojewodę, który ninie prowadził orszak, ale nie na niego zwracały się

spojrzenia, choć przybrany był wspaniale. Przy boku jechała na jasnocisawym koniu młoda
dziewczyna. Z dala już ciągnęła wzrok, gdyż w pogodnym słońcu jesiennego popołudnia
koń jej, okryty pozłocistym kropieżem, cały zdał się być złoty; jaśniej od złota lśniły jej
włosy, spięte purpurowym, perłami haftowanym czółkiem. Spod ciemnych brwi patrzyły na
stojący w krasie jesieni kraj oczy jasne, spojrzeniem trochę ciekawym, trochę niespokojnym.
Śpiewnym, jakby nieco przytłumionym głosem zwróciła się do Wszebora:

— Bogata i osiadła tu ziemia.

Oczy jej pobiegły po stojących już w ścierni rżyskach, tu i ówdzie jeno poprzerywanych

zielenią łąk lub zagajnikami zaczynających się już złocić liściastych drzew, wśród których
nierzadko unoszące się ku niebu błękitnawe dymy wskazywały ludzkie osiedla.

— Bogata i osiadła — powtórzył Wszebór — choć nie brak i puszcz ogromnych, gdzie

zwierza częściej spotka niż człeka, ni bagien rozległych, gdzie jeno łoś przejdzie i wilcy
gnieżdżą się po łozach, a jesienią aż ciemno bywa, gdy ciągnąć zaczyna ptactwo. Jeno
stepów takich nie masz, jak wasze, gdzie by oko leciało bez końca.

— Stepów nie masz — westchnęła dziewczyna.

W głosie jej taiła się tęsknota i niepokój. Mimo woli przysunęła się do Wszebora, który

bliskim stał jej się w podróży; wiedziała też, że swojakiem będzie przez ciotecznego brata
Mścislawa, który ciągnął zarazem na jej wesele i na swoje. Podniosła na wojewodę jasne,
mgłą zaszłe oczy i zapytała niemal pokornie:

— Będziecie mi życzliwi?

— Jakożby nie!!! — odparł żywo. — I panią mi będziecie, i swojaczką. A córę mam

prawie w waszych leciech — dodał tkliwie. — Tęskno mi za nią będzie, gdy z mężem
odjedzie, choć i tak nieczęsto ją widywałem. Wciąż wojujem, a i teraz niedługo pewnie
waszym ruszymy z pomocą. Tak wam dobra życzę, jak i jej.

Wyszesława otrząsnęła się nieznacznie, jakby dreszczem ją przejął chłodny powiew

przedwieczorny, który pociągnął od rzeki. Nie znała córy tego miłego jej już człeka, ale
znała Mścisława. Słowa Wszebora za brzmiały w jej uchu jak wróżba ponura. — ,,Nie dajcie
córy za niego" — chciała zakrzyknąć, ale wiedziała, że to na nic. Bolesław już na
małżeństwo zezwolił, jak i na przedaż Bużenina. Izasław zgodził się, zbyt wiele spraw
wiązało się z sobą, by dały się cofnąć. Westchnęła ciężko.

— Spokojni bądźcie — rzekł Wszebór. — Księżna sama Rusinka i krewniaczka wasza;

czeka was z radością, jak córy rodzonej. I zmówić się będziecie mogli, bo nie brak waszych
u nas na dworze, i mowę wkrótce sobie przyswoicie, bo do waszej podobna.

background image

Nie rzekł tylko nic o księciu. Że Bolesław sam na zrękowiny nie wyjechał, można było

usprawiedliwić nawałem spraw. Ale w Wiślicy miał czekać na oblubienicę, a nie czekał.
Wszebór nic nie mówił, wytężał jeno wzrok, czy na drodze nie dostrzeże książęcego
orszaku. Droga jednak pusta była i taką pozostała aż do chwili, gdy z sinej mgiełki
wynurzyły się zarysy wież grodu.

Wjechali między gęsto rozrzucone osady. Tu już tłumnie lud wyległ na drogę i

pokrzykując ciągnął z orszakiem. Witano nową księżnę radośnie. Nie Niemka była.
Wspomnienie nieszczęsnych wypadków, których źródła dopatrywano się w Ryksie,
zakorzeniło niechęć z dawna żywioną do związków z zachodnimi sąsiadami, a wiadomo
było, że na radzie nie brakło głosów, by Niemkę księciu zaswatać.

Wkrótce ciżba stała się tak wielką, że orszak z trudem musiał się przeciskać. Po chwili

dojrzeć można było, jak tłumy pruje idący naprzeciw oddział jezdnych. W zachodzącym
słońcu zamigotały zbroje. Na czele jechał mąż wspaniałej postaci z łańcuchem złotym na
szyi.

Wyszesławie zabiło serce.

— To on?! — zapytała z cicha.

— To palatyn Sieciech — objaśnił Wszebór, sam widno niemile zaskoczony

nieobecnością Bolesława.

Sieciech tymczasem, dojechawszy na kilkadziesiąt kroków, sprężyście zeskoczył z

konia i w towarzystwie dwóch młodych wojów szedł ku księżniczce. Przenikliwe i kolące
spojrzenie jasnych oczu obiegło Wyszesławę badawczo. Skłonił się jednak pokornie i
ujmując wodze jej konia rzekł:

— Pod nieobecność księcia mnie cześć pierwszemu was powitać i na gród wprowadzić,

który ma być stolicą waszą.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył pieszo ku grodowi. Szedł szybkim, twardym

krokiem, a poprzedzający go zbrojni torowali drogę. Nie spojrzał nawet na jadących za
Wyszesławą Mścisława i Olega. Wszebór cofnął konia i jechał obok nich zamyślony; wśród
nie milknącego gwaru nie dosłyszał, co między sobą mówili.

— Wielką cześć nam wyrządził Bolesław — rzekł Oleg drwiąco.

— Albo co? — zapytał Mścisław.

— Takiego wielkiego dostojnika wysłał na powitanie, że nawet my za mali jesteśmy, by

nas dojrzeć raczył.

— Jakbym mu przez łeb dał, toby był mały — mruknął basem Mścisław.

— Ale mu nie dasz, jeszcze o łaskę jego zabiegać będziesz; taki już smak ma łaska, gdy

o nią prosimy. Co będzie, gdy ją już wyświadczą?!

background image

— Niech nam jeno pomogą buntowników uśmierzyć, to im za łaskę podziękujemy.

— Jeśli będą tacy głupi jak ty, capie. Dobrze się ubezpieczą, by nas z ręki nie wypuścić,

a co wezmą, to ich. Mało to choćby dziś skarbów im wieziemy? — głową wskazał na idące
za nimi wozy.

— O, wa! Myślę, że i ja niemało wywiozę. A co będzie, to będzie. Przynajmniej

odpłacimy buntownikom, niech ich jeno w rączkę dostanę — spojrzał na swą łapę,
obrośniętą czarniawą sierścią, i zacisnął potężną pięść na myśl, jak dusił nią będzie wrogów.
Okrucieństwo i chytrość łączył z głupawą dobrodusznością, która zwodziła nie znających go
bliżej ludzi. Oleg znał go dobrze. Śmiał się w duchu z Wszebora, który córę daje za niego w
nadziei, że zostanie wielką księżną kijowską. Mścisław nie będzie nigdy wielkim księciem,
bo przy nim nie uchowałby życia nikt z Włodzimierzowego pokolenia. Ot, starczyłoby nóż
w plecy mu wbić w zamieszaniu lub, jak kniaź Katapan Rościsława, na ucztę zaprosić. Ale
tymczasem niech żyje, bo jeszcze może być przydatny.

A ze zdrajcą Wszesławem trzeba skończyć; zemściła się pobłażliwość, gdy miast

pojmanego podstępem stracić, wtrącono go do więzienia wraz z synkami, a sprowadzeni
przez niego Połowcy hulają po kraju. Pomoc uzyskać należy. Myśl o tym uzbroiła Olega w
cierpliwość i z uśmiechniętą twarzą wjeżdżał z orszakiem na gród. Nie skrzywił się nawet,
gdy i przy bramie Bolesława nie było, jeno Suła, uroczyście ubrany, na czele kapituły witał i
błogosławił młodą panią. Potem Wyszesława padła w ramiona Dobrogniewy i niekłamana
serdeczność starej księżny uspokoiła dziewczynę, tak że gdy nazajutrz z rana doniesiono jej,
że książę przyjechał, wyszła go witać z twarzą pogodnie uśmiechniętą.

Co jeno było znamienitego w Polsce, zjechało do Krakowa na uroczystość książęcych

zaślubin, dary zaś, otrzymane przez nowożeńców, godne były skarbów, jakie ze zwykłą
szczodrobliwością rozdał Bolesław między drużynę swą, żupanów i gości. Potem życie
potoczyło się zwykłym korytem, jeno znaczna część możnych pociągnęła na wesele do
Bużenina, świetnością swą niemal książęcemu równe. Wszebór bowiem bogaty był i
gościnny, a córkę jedyną wydając za syna wielkiego księcia i Bolesławowego pociotka, nie
żałował mienia ni trudu, by jak najokazalej wypadło weselisko.

Do pełnej świetności bużenińskiego wesela brakio jeno udziału Bolesława, choć stara

księżna usilnie namawiała syna, by zaślubiny krewniaka z córą zasłużonego wodza
zaszczycił swoją osobą. Bolesław posłał wprawdzie dary bogate, między innymi ulubioną
swą klacz mlecznobiałą, na której był w Bużeninie, lecz wyjazdu odmówił pod byle
pozorem, tak że sądzono nawet, iż Wszebór wypadł snadź z łaski książęcej, choć przyczyny
tego nikt dojść nie umiał.

Wśród drużyny szeptano, że i Doman popadł w niełaskę. Wprawdzie książę zdał się go

lubić, tak że prawie od siebie go nie puszczał, ale gdy niejeden darami książęcymi w
koniach, zbrojach, pieniądzach i nadaniach bogacił się, on jedynie nic nie otrzymał. Sam
tylko Doman zdał się nie zwracać na to uwagi, stroskany zarówno tym, że do Bietki

background image

wyjechać nie może, gdy zawiodła nadzieja, że ona z ojcem na wesele książęce nadciągnie,
jak też zachowaniem samego księcia, który przy młodej i urodziwej żonie nie wyglądał
wcale na szczęśliwego. Coś zdało się go gnębić, przed czym ucieczki szukał w pracy, której
nie brakło. Przyjeżdżali i wyjeżdżali posłance z Węgier, z dalekiego Rzymu, z Niemiec, z
Czech i Rusi, ćwiczono drużynę, zaciągano wojów, objeżdżano konie, kuto broń; nie ulegało
wątpliwości, że gotuje się potężna wyprawa.

XXIX. PRZEBIMIŁ

Pomrukiwał z cicha lud, stanem i podwodą bardziej niż zazwyczaj obarczony.

Niesłusznie jednak, z postronnych wypraw bowiem książę łupy zwoził i ciągnął haracze,
które napełniając książęcy skarb, kraj odciążały od danin. Judził ktoś widocznie.
Pomrukiwali wielmoże, choć i im wyprawa zyski znaczyła, widno nie o to krzywi byli, jeno
że wpływ ich malał, a obawiali się, że książęca potęga, wzmacniana zwycięstwami,
wyrośnie im tak wysoko nad głowy, że niczym się staną przy księciu. Rada była tylko
drużyna, której łupy, wynagrodzenie za postronną wyprawę i nadania się obiecywały, prócz
przygód i używania po zwycięstwie, którego byli pewni. Zaciągała się też młodzież, kogo
tylko na konia i zbroję stać było; dziesiętnicy i setnicy, którym przepatrywanie ochotnych
poruczono, pełne ręce mieli roboty. Między nimi i Strzemieńczyki, którzy zazwyczaj bąki
jeno zbijali, ninie jako wojacy już doświadczeni dość chętnie wzięli się do pracy, tym
bardziej że podnosiło to ich znaczenie wśród ludzi, nieraz i zysku przysporzyło, a do
pijaństwa i zabawy z nowozaciężnymi nie brakło sposobności.

Nie brakło też i czasem niechęci, raz nawet zajście się zdarzyło.

Przegląd ludzi, koni i broni odbywał się na zewnętrznym dziedzińcu, gdzie też

zgłaszających się poddawano próbom sprawności. Zgromadzeni w szeregu, konie przy
pysku trzymając, czekali na swą kolej gwarząc między sobą, zawierając znajomości i
przyjaźnie lub kłócąc się na poczekaniu. Mało którego odrzucano, bo chłopy przeważnie
były na schwał, z rodów możnych, gdyż byle kogo stać nie było na rynsztunek i rumaka. Że
tam który z konia się zwalił biorąc przeszkodę, że przy dosiadaniu skokiem w pełnym
uzbrojeniu przez grzbiet koński przeleciał, lub że go, sił próbując, o ziemię ciśnięto, iż
ledwo zbierał potłuczone kości, nic to; śmiano się jeno i podrwiwano, ale wiadomo, wielcy
woje na kamieniu się nie rodzą i lat trzeba ćwiczeń i wprawy, by każdej sprostać potrzebie.
Wesoło też było i gwarno, a krzyki jak dzień długi dobiegały z dworca do zabudowań, gdzie
już na nie nikt nie zwracał uwagi.

background image

Niezwykłą też była wrzawa, która jednego dnia uderzyła uszy księcia. Zmarszczył się i

rzekł do Domana:

— Idź no, popatrz, co się tam dzieje.

Doman pobiegł, lecz nie wracał długo, a gdy wrzawa nie ustawała, a nawet zdała się

powiększać, Nawój powiedział:

— Biją się chyba. Pójdę ja popatrzeć. Wyszedł nie czekając na zezwolenie.

Zaczęło się jak zwykle z niczego. Do stojących w szeregu zaciężnych przyłączył się

jakowyś nikomu nie znany chłystek. Towarzysze patrzyli na niego i chichocąc dworowali
między sobą. Odpowiadał im ponuro-zuchwałym spojrzeniem bystrych oczu, co jeno ich
pobudzało do większej wesołości.

Śmieszny był bowiem. Młoda twarz wyglądała jakby ją ktoś poszarpał, a potem

niedbale zeszył z powrotem, cała poznaczona straszliwymi bliznami. Hełm miał na głowie
zbyt wielki, który mu aż na oczy spadał. Widocznie, by temu zapobiec, podłożył zwitek
końskiego włosia, które wyłaziło spod hełmu siwymi kosmykami, zmieszane z jego
własnym ciemnym włosem. Wzrostu był niewielkiego, krępy, toteż łuskowy pancerz,
dziedziczny widno, jakiego dawno już nie noszono, i zbyt wielki na niego, sięgał mu do
kolan, pordzewiały i miejscami wyłysiały z łusek, jak do połowy oskrobana ryba. Miecz
zbyt wielki, z odłamanym końcem, i kamienny młot, jaki ninie już jeno z mogił
wykopywano, dopełniały uzbrojenia.

Chmyzowaty siwek, na którym przyjechał, choć widno starannie utrzymany, nie

budziłby większego wyglądem swym zaufania, gdyby nie to, że chodził za panem krok w
krok i równie ponuro patrzył na inne konie, jak jeździec na ludzi. Idąc kulał wyraźnie na
przednią nogę, a i w tym jeszcze do pana swego podobny, że na szyi i piersiach szwy miał
po bliznach, widoczne nawet pod kudłatą sierścią.

Gdy prześmiechy stały się głośniejsze i dokuczliwsze, obydwaj odsunęli się na bok i

czekali cierpliwie, aż przyjdzie na nich kolej przeglądu i próby.

Czekali długo, słońce już chyliło się ku zachodowi, gdy ostatniego z szeregu próbować i

oglądać ukończono i starszyzna zbierała się odejść ku zabudowaniom. Nieznajomy, widząc,
że nikt na niego nie zwraca uwagi, ruszył ku najbliżej stojącemu Czasławowi, który z braćmi
na wieczorną hulankę się zmawiał. Nieznajomy dotknął go ręką i rzekł:

— Mnieście jeszcze nie wypróbowali.

Czasław obejrzał się, zaśmiał się i odparł:

— Spojrzeć wystarczy na ciebie i bydlę twoje.

Odwrócił się, by dalej gadać z braćmi, ale nieznajomy uparty był i zuchwały. Trącił go

ponownie mówiąc:

background image

— Wasza rzecz każdego wypróbować, co się zgłasza. Za to was książę płaci. Konia

mam i zbroję jako inni.

Czasławowi twarz pociemniała, ale że spieszno mu było, tedy zaśmiał się jeno:

— Juści, widzę, że koń, a nie pies. Ale nie każdy jest rycerzem, co na koń siada. Widzę

ci też, coś za jeden. Ale takiego wielmożę przyjmiemy, jak ci ten pancerz łuską z powrotem
porośnie i znajdziesz drugiego takiego do pary, jak ty; razem go będziecie nosili, bo na
dwóch starczy.

Inni obecni wybuchnęli śmiechem, Mroczko dodał:

— W twoim szłomie, żeby nie był dziurawy, kaszą można by gotować.

— Zaś tam — zaśmiał się Mikołaj. — Wżdy widno, że kura w nim jaja wysiadywała.

Jeszcze ściółka wyłazi.

Znowu wybuchnęli śmiechem. Nieznajomemu posiniały blizny na twarzy, lecz zamiast

coś odrzec, wydał odgłos przeciągły a jednoznaczny. Przeciwnicy poczerwienieli ze złości, a
Czasław krzyknął:

— Ty wieprzu! Powietrze psuć będziesz starszyźnie! Wynoś się, pókiś cały.

— Rzyć wam jeno odrzekła na wasze gadanie. I tak mędrsza od was.

Tego już było za wiele. Czasław ręką sięgnął, by pod gardło chwycić zuchwalca, lecz

on, szybki jak wąż, wywinął się i zamachnął mieczem, ledwo Czasław szczytem się zdołał
osłonić przed niespodzianym, dziwnej siły ciosem, aż nim zatoczyło. Inni jednak skoczyli z
wielkim wrzaskiem na napastnika, biorąc się do oręża, a już zewsząd lecieli gapie patrzeć,
co się dzieje, powiększając zamieszanie. Zdało się, że rozwścieczone Strzemieńczyki na
miejscu ubiją nieznajomego, gdy wdał się chmyzowaty konik, który stał za nim; odwrócił się
nagłe i kopytami śmignął w kupę. Mroczko szczęście miał, że hełmu nie zdjął, gdyż
Ugodzony w łeb poleciał kilka kroków i legł ogłuszony; inni odskoczyli, zaś obcy pozbierał
się w mgnieniu oka, lecz ku zdumieniu obecnych miast zamieszanie wykorzystać do
ucieczki, z dziwną zażartością rzucił się z mieczem na przeciwników, a za nim siwek jego,
gryząc i wierzgając.

Zuchwalstwo to jednak było, gdyż Strzemieńczyki chłopy były tęgie a zawzięte;

posypały się ciosy, wrzask się uczynił nieopisany, wśród którego ledwo słychać było głos
Domana; wpadłszy między walczących, imieniem księcia wzywał do spokoju i zaprzestania
walki.

Rozwścieczeni jednak Strzemieńczyki, którzy niezbyt lubili unikającego zabaw i pijatyk

Domana, a uzuchwaleni niełaską, w jaką, w ich mniemaniu, Doman popadł u księcia, ani
myśleli posłuchać. Mikołaj jeno krzyknął:

— Odstąp, bo sam oberwiesz! — A gdy Doman uchwycił go za rękę, do ciosu się

zamierzył.

background image

Doman jednak tęższy był od nich. Wydarł miecz Mikołajowi i trzasnął go pięścią w

twarz, którą rozkrwawił, ale inni rzucili się na niego. Obecni skoczyli na pomoc i wyglądało,
że bójka stanie się powszechną, gdy między walczących wpadł Nawój.

Bali się go, bo wiadomo było, że do rady należy, a glos u księcia ma nie byle jaki,

możny jest i przebiegły. Tłum rozstąpił się i zdało się już, że zajście się skończyło, gdy nagle
nieznajomy — oparty o pokaleczonego konia, z głową ociekającą krwią od ciosu, którego
zardzewiały hełm strzymać nie zdolił — poderwał się znienacka i mieczem ciął stojącego
obok Czasława. Sił już widno nie miał, gdyż skórę jeno rozciął mu na twarzy. Czasław
mieczem się zamachnął, lecz chybił, nieznajomy bowiem padł twarzą tuż pod jego nogi.
Czasław chciał go przebić, lecz Doman podbił mu rękę, a Nawój rzekł cicho, przenikliwie:

— Kto jeszcze mieczem ruszy, za końskim ogonem po dziedzińcu pojedzie. —

Dotykając zaś nogą leżącego rozkazał:

— Wstawaj!

Na próżno jednak, gdyż nieznajomy leżał jak martwy, a nad nim stał koń i trącał go

pyskiem. Nawój polecił tedy dwóm pachołkom wziąć rannego i zanieść do dworca, sam zaś
ujął Domana pod rękę i ruszyli. Zbiegowisko zaczęło się rozchodzić, a za niesionym kroczył
kulejąc jego koń. Nawój przed wejściem do dworca obejrzał się i polecił konia do stajen
odprowadzić, nakarmić i opatrzyć, rannego zaś zanieść do swej gospody, gdzie też zaraz się
udał, jeno księciu zdał sprawę z zajścia.

Nieznajomy leżał już rozebrany i obmyty z krwi. Spod chust na głowie świeciły oczy

rozszerzone gorętwą i jakąś zwierzęcą zaciekłością. Zdał się bezsilny, gdy leżał spokojnie,
kiedy jednak Nawój chciał mu na głowie poprawić opatrunek, ukąsił go w rękę. Nawój jeno
syknął i rzekł do Domana:

— Dziwny stwór. Jak dzikie zwierzę, gotów do walki, póki się w nim ostatni dech

kołace. Niech jeno wyżyje, myślę, że się przyda. Sam go będę pielęgnował. Żal by mi było
chłopca.

— I mnie też. Może dlatego, że i jego Strzemieńczyki przyjęły jako mnie niegdyś. Spać

teraz idę. Zmęczysz się czuwaniem, zawołaj.

Nawój jednak przesiedział przy rannym całą noc, słuchając jego majaczenia.

Dowiedział się smutnej doli nieznajomego, która Nawojowi własne przypomniała
dzieciństwo. Resztę dopowiedział mu sam chłopak: wdzięczny za opiekę, przełamując w
sobie nieufność, a stwierdziwszy prawie z przerażeniem, że Nawój wie o nim wiele rzeczy, o
których myślał, iż nie są wiadome nikomu, niemal za czarownika go uważał i przylgnął doń
całkowicie.

Z rodu pochodził możnego Niałków-Jeleni, na imię miał Przebimił. Ojciec jego,

Dzierżysław, po którym widno odziedziczył zawziętość, gdy innego dziedzictwa nie stało, za
wyrządzoną krzywdę ubił w kłótni sąsiada. Rody ugodziły się o pogłówne i pokorzyć się
kazały winowajcy, w zgrzebnych szatach, boso, z odkrytą głową, u wrót kościoła.

background image

Winowajca, miast pokorzyć się, zbrojnie przed kościołem zebranych wojaków napadł, ale
własny ród, by wróżdy

3

uniknąć, stanął przeciw niemu. Ludzi mu wybito, sam ledwo uszedł

z życiem. Ród za niego zapłacił ciążę,

4

lecz od siebie wyświecił, a majętność Babimost

poszła na grzywny. Młoda żona z żalu, zgryzot i niedostatku zmarła, zaś syna jedynaka
Dzierżysław wykradł i wraz z nim jako łazęga u pewnego dziedzica się przytaił, za rataja się
wynajmując. Nie zyskał i tam miru, bo taki z niego był rataj, jak ogier do orki; posłuchu nie
znosił, do zwady skory i wyniosły. Podejrzewano go przy tym, że wywołańcem jest, na co
wskazywała porąbana zbroja i hełm, których pozbyć się nie miał serca, dufając, że jeszcze
kiedyś przy ich pomocy zdoła wywalczyć los lepszy.

Jakoż gdy książę na Węgry wyprawę zwoływał, Dzierżysław konia swemu

gospodarzowi zabrał i uciekł nocą, w nadziei, że sam, łupami się zbogaciwszy i może
męstwem łaskę książęcą zdoławszy pozyskać, wróci do majętności, sławy i rycerskiego
stanu.

Nie wiodło się u obcych, gniewnych na ojca ludzi, opuszczonemu malcowi, który ledwo

rozumiał, co mu ojciec wyjeżdżając prawił na pożegnanie. Ale czekał cierpliwie, znosząc
poniewierkę, a nieraz i głód. Lepiej zrozumiał po roku, gdy miast ojca wojak jakiś
przyjechał, który zbroję ojcową i hełm odwiózł, jeszcze bardziej poharatane niż poprzednio,
wraz z wiadomością, że ojciec już nie wróci, ale synowi zaleca, by, jeno do lat dojdzie, w
rycerską służbę udał się do księcia. Chłopak zapamiętał — zapamiętał ojcowe przykazanie,
ale wykonać trudniej było. Zbroja wprawdzie ostała, wraz ze złamanym mieczem i
potrzaskanym hełmem, ale jeno dlatego, że kupić tego nikt nie chciał. Za skradzionego zaś
konia dziesięć grzywien srebra trzeba było zapłacić, a że nie miał z czego, komes chłopaka
niewolnym dziedzicowi przysądził, póki by za stratę nie odpracował.

Pracować mógł i do końca życia, bo się nie lepiej do tego nadawał niż rodzic. Do koni

jeno od dziecka miał serce, wciąż myśląc o tym, na którym pojedzie spełnić ojcowe
przykazanie. Ale zdało się, że równie dobrze mógł myśleć o gwiazdce z nieba.
Poszturchiwany, mścił się jeno i budził coraz większą niechęć, za którą płacił zawziętością.
Przeważnie głodny, nie rósł, choć krzepki był i odporny, a chytry chytrością
prześladowanego zwierzęcia. Jeno od ziemi odrósł, konie pasał na leśnych polanach aż do
śniegów, żyjąc własnym przemysłem i oganiając się od wilków, które jesienią często
podchodziły pod stado, że noce całe trzeba było ogień palić. Zimą spał w stajni i czyścił
ojcową zbroję, przymierzając, czy wrychle w sam raz będzie na niego, i odczyszczał hełm,
w którym istotnie latem kury wysiadywały pisklęta. Śmieli się z niego wszyscy i sam

3

wróżdy — nienawiści między rodami zabójcy i zabitego

4

ciążę — karę pieniężną za wykroczenie przeciw prawu

background image

widział, że nigdy chyba ojcowej miary nie dorośnie.

Konie też, jedyne istoty, które mu sercem płaciły, miały zmianę przynieść w jego losie,

choć zdało się, ze staną się przyczyną przedwczesnego końca. Pewnej nocy jesiennej
znużony usnął przy ognisku. Zbudził Ko ziąb i deszcz, który zgasił żar, a poderwał na nogi
kwik i tupot kopyt. Nim dobiegł na miejsce nieszczęścia, wiedział już, że wilk zarzyna
ulubionego źrebaka po siwce. Z gołymi rękoma rzucił się na wilka i wpił ręce w jego szyję
jak szpony. Nie pamiętał przebiegu walki. Czuł, jak wilcze pazury darły mu skórę na
nogach, a paszcza, którą odpychał z całych sił, zawarła się kilka razy na jego twarzy. Nie
puszczał jednak i nie puścił widno, gdyż znaleziono wilka zdechłego, chłopaka
pokaleczonego tak, że też na pozór niewiele mu się należało, a źrebię zdatne chyba na
mięso. Chłopak na tyle odzyskał przytomność, że tycio dla źróbka uprosił, a
wspaniałomyślny dziedzic w uznaniu męstwa podarował chłopcu niedorżnięte zwierzę, w
przekonaniu, że nie za dzień, to za dwa zdechną obaj.

Nie zdechli jednak, bo się niewiasty nad nimi zlitowały, poruszone męstwem wyrostka i

jego przywiązaniem do źrebaka. Chłopak wygoił się nawet prędko, jeno wisząca w strzępach
skóra na twarzy pozrastała się byle jak, na zawsze znacząc ją strasznymi bliznami. Sam już
objął starania koło źróbka, z którym wilki gorzej się obeszły, bo kawały mięsa miał
wyszarpane i ścięgna uszkodzone tak że kulał i już mu to zostało. Rośli odtąd razem, ni na
chwilę się nie rozstając, nie bardzo w łasce u ludzi, bo chłopak nierobotny był i dziki, a koń
jego takoż, że nikt do niego nawet ze spyżą nie miał przystępu, bo gryzł i kopał bez powodu.

W końcu wyszło to obu na dobre, bo gdy jeno Przebimił poczuł się na sile, by

udźwignąć ojcową zbroję, dziedzic zwolnił go wraz z koniem, bo nicpotem obaj mu byli.

Przebimił na pożegnanie zapowiedział, że dłużnego za ojca konia odeśle, a dziedzic

jeno ramionami wzruszył i ręką machnął pogardliwie: „Może cię tam za stracha na wróble
przyjmą, jeno że takiemu konia dadzą ze słomy, z ogonem z powrósła". — „Obaczymy!" —
mruknął chłopak zawzięcie.

Ninie aż skręcał się na łożu, że dziedzic śmiał się będzie z niego na wieść, jakie

przyjęcie spotkało chłopca, który danego przyrzeczenia nigdy spełnić nie zdoła.

Nawój chodził po izbie, nad czymś głęboko zadumany, po czym rzekł:

— Do drużyny cię nie przyjmą, choć mężny i zawzięty z ciebie pachołek. Inaczej

zaradzić trzeba.

— Zaradźcie, a potem możecie ze mną zrobić, co się wam podoba. Za nic mi życie,

jeśli mam ratajem ostać do śmierci.

Młode, o ponurym wejrzeniu oczy wpił w Nawoja, oczekując od niego wyroku.

— Potrafisz się przytajać z tym, co w tobie? — zapytał Nawój.

— Wżdy od dziecka nic innego nie czynię.

background image

— Nie bardzoś się przytajał ze Strzemieńczykami — Nawój uśmiechnął się pod

rzadkim wąsem.

— Bo za jedno mi już było, a drwić ze mnie nie będzie nikt.

— Dobrze! Spróbuję cię. Konia dostaniesz zaraz; odeślij swemu dziedzicowi, byś się

wolny czuł.

Chłopak wyskoczył z łoża i do ręki Nawoja się rzucił.

— Choćbyście mi się obwiesić kazali, nie pożałuję.

Niech gospodarz mój ujrzy, że próżno drwił ze mnie i on głupi, nie ja.

— Nie każę ci się obwiesić, choć nie wiada, czy cię nie obwieszą inni. Chytry być

musisz, by się nie wydać, bo skóra twoja w tym. A gdybyś mnie zawiódł, to pamiętaj, że
umiem ja ludzi dźwignąć, potrafię też w pył zetrzeć. Nie wierzysz, to się zapytaj.

— Nie potrzeba! Wasz jestem, choćby mnie kołem łamali. — Przebimił w piersi się

uderzył.

— Tedy słuchaj! Dostaniesz i zbroję, i oręż. Wiesz, że darmoch nie dają?

— Wiem! Ale cóże mi z tym czynić, skoro, jako mówicie, do drużyny mnie nie

przyjmą?

— Nie tylko książę ludzi potrzebuje. Słuchaj, co Ci rzekę. Pojedziesz do Morawicy, do

Sieciecha. Ostrożny on jest i dobrze obwąchuje, nim kogo przyjmie. Jeszcze mi się nie udało
swego człeka mu wsadzić. Ale o zajściu twym ze Strzemieńczykami wie. Bodziesz klął na
księcia i nas wszystkich. Jeśli chytrze to zrobisz, przyjmie cię. Na dworze pokazywać się nie
śmiesz, chyba że ci Sieciech każe, a i to wtedy ni do mnie, ni do Domana słowem nie śmiesz
zagadać.

— Rozumiem — rzekł Przebimił. — Jeno gdzie wam donosić, czego się dowiem, i

czego mam się dowiedzieć?

— Wszystkiego! Jest chata na podgrodziu przy starym mostku, za młynem na Rudawie.

Tam mi będziesz ostawiał wieści, a ja tobie polecenia. Rzekniesz jeno: „Śreniawa", przyjmą
cię nie pytając. Tam ci też, co trzeba, dostawię i jeno wydobrzejesz, jedź szczęśliwie.
Jeszcze jedno: bawi u Sieciecha scholastyk. Wolkmar; pono choruje, choć w to nie wierzę.
Jeśli ci się uda przyłgać do niego, co nie będzie łatwe, bo jeszcze od Sieciecha ostrożniejszy,
staraj się zyskać jego zaufanie. Najłatwiej, myślę, jeśli poznać mu dasz, że obmierzło ci tu
wszystko i rad byś się dostał na cesarską służbę. Ale pilnuj się! Choćby ci on zaufał, ty nie
ufaj mu nigdy. Ani poznasz, kiedy cię przejrzy i zgubi. Wiedz, o co grasz! Albo sczeźniesz,
albo wyjdziesz na pana.

Nawój odszedł, ostawiając Przebimiła z jego myślami. Podniecenie nie pozwalało usnąć

chłopakowi. Nareszcie zacznie się życie. Czuł, że mu sprosta; wcześnie go uczyć zaczęło.

background image

XXX. NA ŚLISKIEJ DRODZE

Skośne już promienie słoneczne pokrywały pstrokatym kobiercem świateł i cieni

podłoże wysokopiennego, liściastego lasu na wzgórzach dzielących doliny Wisły i Rudawy.
Falista droga gubiła się pod nawisem gałęzi w zielonkawym półmroku.

Skrzeczenie wścibskich sójek wcześniej zdradziło, że ktoś się zbliża, nim zadudniły

kopyta na miękkim podłożu i w zielonej głębi ukazali się trzej jeźdźcy. Siedzący przy drodze
Przebimił spojrzał ku nim, po czym rozciągnął się na mchu i zamknął oczy. Nie otworzył
ich, gdy jeźdźcy się zatrzymali.

— Śpi czy ubity? — zapytał starszy, brodaty jeździec.

— Wraz obaczę — odparł pacholik i zeskoczywszy z konia przystąpił do leżącego,

trącając go z lekka.

Wojak otworzył oczy, usiadł i zapytał z widoczną złością:

— Czego?

— Śpicie?

— Wżdy samiście mnie zbudzili.

Starszy roześmiał się i rzekł:

— Nie sierdźcie się. Myślelim, że ubity lub ranny, choć o zbójach dawno tu nie

słychać. A i wieczór Już rychło.

— Wieczór jest co dzień — odparł Przebimił kwaśno.

Przejezdny zaśmiał się znowu.

— Ale pod dachem wieczerzać i nocować milej. A piechty dziś już nie dojdziecie do

innego niż w Morawicy.

— Najmilej pod swoim, ale go nie mam. Nie jestem pieszo, a za gościnę dziękuję.

Starszy zmarszczył się i zapytał ostrzej:

— Czemuż to za gościnę z dobrej woli ofiarował dziękujesz? Masz co przeciw

background image

Sieciechowi?

— Przeciw niemu nie, jeno przeciw jego panu.

Wojak, którym był Fałek, krewniak Sieciecha i zausznik, spojrzał spod oka

zaciekawiony i zapytał:

— Przeciw księciu? A cóże?

Przebimił wskazał na nie zagojoną jeszcze bliznę na czole i odparł:

— A to! W nagrodę, że służyć mu chciałem. Pożałują jeszcze, że mnie nie wzięli.

Fałek nastawił uszu i przyjrzał się uważnie Przebimiłowi:

— Zawzięty jesteś! Ale widzę, że i innych blizn ci nie brak, chocieś młodzik.

— Od dziecka zbieram. Dość mam i zacząłem już rozdawać.

Fałek zaśmiał się znowu:

— Prześmieszny z ciebie człek, choć niewesoły. Jedź no ze mną. Pogadać można, może

się i dla ciebie służba znajdzie, jakiej chcesz. Jeno mówisz, żeś nie pieszo. A gdzie koń?

Miast odpowiedzi Przebimił gwizdnął na palcach. W głębi lasu rozległ się odgłos kopyt

i ukazał się konik jego. Dobiegłszy zatrzymał się jak wryty.

— Dobrze ćwiczony koń, choć nieurodny — rzekł z uznaniem Fałek.

— Ni psa lepiej nie ułoży — odparł Przebił z zadowoleniem. — Ani gadać nie muszę,

czego chcę.

Rękę podniósł i koń przyklęknął. Machnął nią, a siwek wyciągnął się jak długi.

— No! No! Anibym uwierzył, gdyby mi kto powiadał — rzekł Fałek zdziwiony. — Ale

jedźmy już, bo słońce zachodzi.

Ruszyli. Po drodze Fałek wypytywał młodego wojaka, jednak, choć ostrożny i

doświadczony, więcej farby puścił, niż z młodzika zdołał wydobyć. Przybywszy do
Morawicy Fałek gościa zlecił włodarzowi, a sam udał się do Sieciecha. Przebimił
tymczasem po dworcu uwijał się nieznacznie.

Zjazd był liczny i na niepozornego wojaka, w ciżbie innych, nikt nie zwracał uwagi.

Wszczynał rozmowy tu i tam, słuchał, co mówiono, i nie spiesząc obszedł cały gródek.
Wiedział już, gdzie Wolkmar gospodą, i kręcił się w pobliżu, lecz wolał zetknięcie z nim
zostawić przypadkowi, by nie wzbudzić podejrzeń. Przypadek też mu posłużył.

Stał właśnie, pozornie zagapiony na wjazd nowych iści, gdy poczuł na sobie czyjś

wzrok. Odwrócił się woli i z opisu Nawoja wraz pomiarkował, kogo ma przed sobą.
Zarazem ucieszył się i ogarnęło go jakieś niemiłe uczucie, jakby lęku i obrzydzenia. Nie dał

background image

jednak nic poznać po sobie, lecz skłonił się z szacunkiem.

— Kto to przyjechał? — zapytał go skrzekliwy głos.

— Obcy tu jestem, wielebny panie, i nie znam nikogo, ale wraz się dowiem.

Nie czekając na odpowiedź skoczył za przybyłymi, n po chwili wracał już z

wiadomościami.

— Niemsta Toporczyk, stryjeczny Sieciechów, lekce go Sieciech waży, bo nadęty i

gadatliwy, ale że człek możny i spowinowacony, a księcia nie lubi, tedy śieciech mu
świadczy, bo go potrzebuje.

Zielone oczy Wolkmara patrzyły na Przebimiła badawczo i z zaciekawieniem. Zapytał:

— Z Krakowa jesteś?

— Z Krakowa jadę, bodaj go grom spalił, a jestem ze świata i jadę w świat.

— Nieskoryś do gadania o sobie.

— Wolę o innych.

— A tu zaś skądeś się wziął?

Fałek mnie zaprosił, bo prawi, ludzi potrzebują. Ale mam służyć, to takiemu panu, co

nikogo nie ma nad sobą.

Zamilkł i skłonił się, jakby zamierzając odejść, lecz Wolkmar zatrzymał go:

— Zaczekaj! Dziś i tak w świat nie pojedziesz. Może bym ci służbę, jakiej chcesz,

naraił.

— Wybaczcie, panie, ale nie zdaje mi się, byście mi tam, gdzie trzeba, pomóc mogli.

Miast odpowiedzi Wolkmar zapytał:

— W Krakowie zaciągi czynią. Czemużeś tam nie uderzył?

Przebimił zaśmiał się zgryźliwie i odparł:

— Nie zgadliście. Uderzyłem. I mnie uderzyli — wskazał na świeżą bliznę na czole. —

Jeszcze i ja uderzę, jeno nie tak, jak myślicie... — Urwał, jakby się ugryzł w język i skłonił
się znowu, lecz Wolkmar udał, że nie zauważył tego, i ciągnął dalej:

— Tedy nie wiem, jakiemu panu służyć myślisz, jeżeli nie księciu.

— Wybaczcie, za mało się znamy — rzucił Przebimił opryskliwie, lecz Wolkmar

podchwycił:

— Możemy się poznać lepiej. Przyjdźże do mnie, gdy nikt patrzył nie będzie.

background image

Odwrócił się i wszedł do budynku. Przebimił postał chwilę i rozglądając się na

wszystkie strony wsunął się za nim.

Gdy na wieczerzę wołano, zjawił się jednak i siedząc na szarym końcu jadł i pił w

milczeniu, zdając się nie słyszeć, o czym rozmowa szła przy stole.

Zjazd był znaczniejszy niż zazwyczaj i widno nieprzypadkowy, gdyż po kolei różni

ludzie zdawali sprawę, co się gdzie dzieje w kraju i w postronnych państwach. Sieciech
siedział na podwyższeniu, z rzadka pytania rzucając. Na Przebimiła raz jeno spojrzał, po
czym dziwnie jakoś oczami porozumiał się z Falkiem i więcej nie zajmował się już młodym
wojakiem, który, widocznie zmorzony napitkiem czy trudem, zasypiać się zdał nad
kielichem.

Niemsta Toporczyk, który przyjechał wprost z Krakowa, gdzie przebywał od książęcego

wesela, tak zaczął:

— Ani chybi, wyprawa idzie na Ruś.

— Po czym miarkujecie? — zapytał Sieciech.

— Że wyprawa idzie, zmiarkować nietrudno. Zaciągi robią na wszystkie sposoby. I

skarb na to poszedł, i posag Wyszesławy, i od kupców Bolesław pieniędzy pożycza. Mało:
lud daninami przycisnął, choć nie zwykł tego czynić. Mruczą.

— Że wyprawa idzie, widziałem sam, jeno dlaczego mniemacie, że na Ruś?

Niemsta poprawił się na siedzeniu i rozstawiając palce, z widocznym uznaniem dla

własnej obrotności, wyliczać począł:

— Po pierwsze, kto zna księcia, wie, że o niczym nie myśli, jeno by Chrobremu

dorównać, ba! jeśli się da, przewyższyć. Chodził Chrobry do Kijowa, pójdzie i on.

— I to wiem. Ale nie musi iść teraz. Wiecie! — zerknął na Przebimiła. — Może iść na

Prusy, może na Węgry, może przeciw cesarzowi, może i przeciw Czechom. Wiedzieć
trzeba, bo...

Urwał, ale Niemsta i niejeden inny wiedzieli, że wiadomość taką dobrze można zużyć.

Niemsta, który powolny był i dokładny, a lubił chełpić się zmyślił ością, odrzekł:

— Na Pomorze nie pójdzie, gdyż jako nam rzekł Sędziwój Pałuk, książę od Awdańca z

Poznania siły pościągał. Jasne to?!

— Prawcie! — odmruknął Sieciech.

— Tedy słuchajcie. Wrócili posły z Rzymu. Po co tam jeździć mogli?

— Wiadomo, Bolesławowi chciałoby się korony. I sam nie tai; nie mówił to, że królów

wynosi i zniża, sam zaś księciem jest jeno, choć od cesarza potężniejszy? Ale wiecie coś,
mówcie; na zgadywanie czasu szkoda.

background image

— Dobrze. Że Bolesław Kościół w kraju i gnieźnieńską metropolię rad by odbudować,

wiadomo. Ale mówił mi kanonik Stanisław ze Szczepanowa, że śni się księciu misja na
Rusi, by znaczenie swe u papieża Aleksandra podnieść. Zaś wiem, bo słyszałem i sam, i od
innych, że Izasław, nie mając serca Połowcom się przeciwstawić, bunt wywołał u Kijan,
którzy zrabowali dworzec Izasława, a Wszesława uwolnili z więzienia i osadzili na stolcu
książęcym. Są już posły od Izasława z prośbą o pomoc, a samego ino co potrzeć. Krewniak,
nie krewniak, ale sposobność jest w ruskie sprawy się wmieszać. I pozór...

— Ba! — rzekł ktoś. — Ale słyszeliśmy, że Wratysław na nas wyprawę gotuje. Jakoż

teraz Bolesławowi kraj z wojska ogołocić?

— Prawda i to. Ale wiecie, że zmarło się Sewerusowi i bracia wezwali Jaromira do

kraju, by praskie biskupstwo objął po nim, jako jeszcze zarządził ich rodzic. Jeno Wratysław
Jaromira nie kocha i Niemca Lanczę biskupem praskim uczynił, kapelana swego i
proboszcza z Litomierzyc. Stało wtedy wojsko oraz panowie na śląskiej granicy w
Dobeninie, gotowe ruszyć na nas, i tam się wszyscy udali, niby dla wyboru. Choć większość
za Jaromirem była, Wratysław Lanczy wręczył pastorał i pierścień. Ale Kojata Wszeborowic
i Smil, żupan z Żałcu, pobuntowali wojsko i książąt i udali się do Opoczna, a większość
zbuntowanych wojsk z nimi. Wratysław ustąpił i Jaromir ostał biskupem, ale z wyprawy na
nas nic.

— Dobrze! — rzekł Sieciech niecierpliwie. — Widzę, że wiecie wszystko i dokładnie,

tedy powiedzcie jeszcze, czemu nie na Węgry ma ciągnąć? Wżdy pogaństwo tam głowę
podniosło, bo — prawią — za starych bogów powodzenie mieli w wojnach, a ninie nie
wiedzie im się. Czterech biskupów i mnóstwo duchownych wyrżnęli i Stanisław księcia do
wyprawy na Węgry namawiał. Chce się Bolko papiestwu zasłużyć, tam mu bliżej.

— Może — odparł Niemsta — ale królewicowi Władysławowi, gdy go o pomoc prosił,

odpowiedział, że pomoże, gdy z Rusi powróci.

— To czemu u licha nie gadacie od razu, że wieść pochodzi od samego księcia, miast

rozpowiadać szeroko.

— Bo przyda się wiedzieć wszystko — odrzekł Niemsta, cokolwiek urażony, że

Sieciech nie docenia jego wiadomości i znawstwa stosunków postronnych.

Rozmowa potoczyła się szerzej, zeszli na miejscowe sprawy. Przebimił zdał się spać na

dobre, gdy inni ze świetlicy wychodzili. Dźwignął się ostatni i ziewając skierował się na swą
gospodę. W ciemnej sieni czworo silnych rąk uchwyciło go znienacka, łeb mu owinęło
szmatą i ani się obejrzał, jak związane miał ręce i nogi i gdzieś go poniesiono. Otwierały się
drzwi jedne i drugie, potem mu ktoś szmaty ze łba odkręcił i Przebimił stał przed
Sieciechem, który patrzył na niego złośliwie:

— Nie udało się — rzekł.

Przebimił milczał. Stojący obok Fałek ozwał się:

background image

— Przyznaj się, że cię Nawój chciał tu wkręcić. Śmierć będziesz miał lżejszą.

— Nie Nawój, jeno wyście mnie tu zwabili.

— Ty psie! Znamy się na podstępach, nie pierwszy to raz. Chciałby on wszystko

wiedzieć, co się gdzie mówi i robi. Ale choć nie mam nic do ukrywania, nie lubię, gdy mnie
byle przybłęda tropić się ośmiela.

— Nic mi do tego, że nie lubicie — odparł Przebimił zuchwale.

Sieciech zerwał się z ławy i ryknął:

— Nic ci do tego?! Ale może cię obejdzie, że ni pacierza nie zmówisz, a wisiał

będziesz.

— Tedy każcie mnie na bramie obwiesić. Niech każdemu będzie wiadomo, jaka

gościna u komesa Sieciecha.

— Gościna? — syknął Sieciech powściągając się.

— A gościna! Myślałem, że to krewniak wasz — rzekł Przebimił wskazując głową na

Falka. — Gdybym wiedział, że nie ma prawa w gości do was prosić, nigdy bym tu nie
przyjechał. Ani o gościnę, ani o służbę nie prosiłem, bo znalazłem już sobie inną Tedy
spokojni być możecie, że was podpatrywać nie będę.

— Nie wyłżesz się — rzekł Fałek, cokolwiek niepewnie. — Gdzieżeś to służbę

znalazł? W drodze nic nie mówiłeś.

— Nie zwykłem gadać bez potrzeby o swych sprawach, jak wy o waszych. A wyłgiwać

się nie mam z czego i prawdę mówię. Przekonać się możecie, jeśli wola.

Fałek zarumienił się, bo istotnie na pierwszy raz za dużo wygadał przed nieznanym

człowiekiem i bał się, by go Przebimił przed Sieciechem nie wydał z tej winy. Dlatego
zapytał prędko:

— Jak mogę sprawdzić?

— Zapytajcie kanonika Wolkmara.

Fałek aż oniemiał ze zdziwienia, ale aby skończyć sprawę, która mu nieprzyjemną być

zaczynała, wyszedł prędko. Po chwili wrócił i rzekł do Sieciecha:

— Prawdę mówi. Kanonik prosi, by go ostawić w pokoju. Jeśli wam niemiły, wraz go

gdzie indziej wyśle.

Sieciech wzruszył ramionami, a Fałek zwrócił się do Przebimiła:

— Nie bądź krzyw, ale na ostrożności zawsze się mieć trzeba. Możesz iść do siebie. —

Zdjął mu więzy, a Przebimił poruszył zdrętwiałymi rękoma i patrzył na niego
nieodgadnionym wzrokiem, aż Fałkowi uczyniło się nieswojo i byłby wolał wojaka czymś

background image

przejednać. Przebimił ułatwił mu:

— Spać pójdę, ale swojego dochodzić będę. Przed książęcym sądem odpowiecie za to,

żeście mnie naprzód w gościnę zwabili, a potem wiązać kazali i grozili śmiercią.

Fałek pobladł, a Sieciechowi aż zęby zaświeciły spod wąsa z wściekłości. Pohamował

się jednak. Teraz już sprzątnąć się nie da zuchwalca, skoro jest w służbie u Wolkmara, który
wie o nim. Zaś do sądu sprawy dopuścić nie można. Rzekł zimno:

— Grzywnę ci najwyżej przysądzą, a ja ci dam dziesięć na zgodę.

— Dajcie dwadzieścia, to zapomnę, że u was byłem w gościnie; inaczej mogłoby mi się

przypomnieć. Nawet przysługę kiedyś kupić ode mnie będziecie mogli. Niedrogo, pókim
ubogi.

W głosie Przebimiła była drwina i groźba, i zuchwalstwo.

— Dostaniesz! — rzekł Sieciech. — Myślę, że długo ubogim nie będziesz — zadrwił.

— I ja się spodziewam — odparł Przebimił. — Dziękuję za dobre słowo. Pozwólcie się

tedy pożegnać i życzyć sobie dobrej nocy.

Pokłonił się i wyszedł. Pozostali przez chwilę milczeli. Potem Fałek splunął mówiąc:

— Tfu! Wolałbym żmiję znaleźć przy drodze.

— Na Wolkmara go Nawój zasadził. To nam nie szkodzi, niech się wzajem pilnują.

Ciekawym, który z tych dwóch łotrów bardziej szczwany i drugiego objedzie. Wolkmar
jego, czy on Wolkmara? Obu się trzeba strzec, ale obydwaj przydać się mogą kiedyś także
— zakończył Sieciech.

XXXI. ŚLADEM PRADZIADA

Długi i lśniący wąż Bolesławowych wojsk pełznął niepowstrzymanie ku wschodzącemu

kwietniowemu słońcu, które krzesało iskry na grotach włóczni, grało blaskami na hełmach i
tarczach, pogodne, jasne, młode. Wąż przepełznął przez Bug i zrazu zaszył się w lasy. Potem
wysunął się na otwarte przestrzenie z rzadka osiadłego kraju i przewijał się podnóżem
płaskowyżu, znacząc ślad swój po bezdrożach zielonych łąk, przechodzących ku północy w
mokradła pozostałe po wylewie wiosennym, ku południowi zaś w pagórki porosłe lasem,

background image

kępami chaszczów lub pojedynczymi drzewami. Słoneczna wiosenna pogoda napawała
serca radością. Ciągnęli z pieśnią jak na wesele, nikt nie myślał, że może kości swe ostawi w
rozległej dali, pustej, a pełnej życia, która wabić się zdała ku sobie.

Wąż poił się u źródeł Horynia i wił się dalej. Nad Teterewem rozsypał się i pełznął po

kraju. Wojska stanęły na dłuższy postój, zabawiając się łowami i połowem, by w świeże
mięso i ryby się zaopatrzyć, a książę czekał na wieści od Izasława, który przodem ruszył
wraz z synami.

Bolesławowa wyniosłość i duma gnębiły Izasława, a do wściekłości doprowadzały

synów. Bolesław nie taił, że nie z pomocą spieszy krewniakowi, lecz wprowadzić chce na
tron wasala, który przyrzec musiał posłuszeństwo, okup i daninę; przyrzec też musiał
powolność kościelnym zamierzeniom Bolesława, choć czuł, że w tym największe się kryje
niebezpieczeństwo i zarzewie wewnętrznego oporu. Niedawno wszak metropolita rozpoczął
starania, by świętymi ogłoszono Borysa i Gleba, widomy znak, że Cerkiew dla podtrzymania
swego znaczenia sprzyja podziałowi Rusi, a jednoczenie jej z lacką pomocą napotka na opór
nie tylko metropolity i duchowieństwa, lecz i książąt, bojarów i ludu. Wszak już teraz bracia
Izasławowi, Świętosław i Wszewołod, którzy po jego stronie przeciw Wszesławowi stali, nie
połączyli wojsk swoich z Bolesławowymi, jawnie dając do zrozumienia, że nie w smak im
sprzymierzeniec. Świętosław, wsławiony zwycięstwem pod Snowskiem, gdzie zniósł
czterokrotnie silniejszą watahę Połowców, szczególnym cieszył się mirem. Jego
trzytysięczna drużyna, rzucona na szalę buntowników, jeśliby jej nawet przeważyć nie
zdołała przeciw potężnym silom polskim, podać mogła Izasława w jeszcze większe
lekceważenie i zależność od polskiego krewniaka. Słał tedy Izasław do braci, pragnąc
wymiarkować, co poczną, i niecierpliwie czekał odpowiedzi. Miast niej otrzymał
wiadomość, że Wszesław wyszedł z Kijowa i pod Białogród się podsunął. Wszesław
zuchwały był, ale me pozbawiony rozumu, by sam się na Bolesławową potęgę porywać.
Musiał liczyć na jakąś pomoc i myśl o tym pozbawiała snu Izasława. Mścisław zaś wrzał
wściekłością, gotów własnymi rękoma wydusić wszystkich krewniaków, a szczególną
zawziętość żywi t przeciw Kijanom, których bunt był przyczyną wszelkich niepowodzeń i
upokorzeń.

W końcu wieść przyszła, że Wszesław, porzuciwszy wojska kijowskie, nocą umknął do

Połocka, a wojska pozbawione wodza były w rozsypce. Wieść tę potwierdzili posłańcy
Świętosława i Wszewoloda. Zarazem jednak przynieśli wiadomość, że Kijanie poddali się
Świętosławowi, z zapewnieniem, iż gotowi są przyjąć z powrotem Izasława, byle bez lackiej
pomocy. W przeciwnym razie grozili, że Kijów spalą i ujdą do Grecji. Świętosław, by ocalić
ojcowy gród, przyrzekł im pośrednictwo i pomoc na wypadek, gdyby Izasław warunków nie
przyjął.

Ziemia zdała się rozstępować pod Izasławem. Za brodę się targał i włosy rwał z głowy.

Czuł, że stał się niczym w całej grze. Jeżeli odrzuci Świętosławowe pośrednictwo i zgodę z
Kijanami, wówczas sprawę rozstrzygnie walka, oczywiście, jeśli Bolesław nie będzie wolał
na kijowskim tronie wielkoksiążęcym swego teścia Świętosława, słynnego wojownika i
lubianego księcia. Zwycięży Świętosław, na wygnanie iść trzeba, bez nadziei powrotu;

background image

zwycięży Bolesław — Kijów da, komu zechce. Izasław niejeden raz na Bolesławowym
dworze słyszał przypomnienie, że Bolesław pomóc przyrzekł Izasławowi, lecz nie walczyć
za niego.

Izasław z rozpaczy wziął się do picia, oddaliwszy Czudyna, Tukę i innych swych

wodzów i bojarów, którzy nic mu nie umieli doradzić. Siedział samotny, patrząc w brodę i
mamrocząc na zmianę modlitwy i przekleństwa, i tak go zastał wracający z podjazdu
Mścisław. Z pogardą spojrzał na ojca, potem prasnął dzbanem wina o ziemię. Izasław klnąc
zerwał się, lecz potężne łapy syna posadziły go z powrotem.

— Popijemy, gdy czas przyjdzie. Teraz radzić trzeba.

Izasław z wściekłości przeszedł w przygnębione rozrzewnienie:

— Ojca nie szanujesz, synku. Przepadlimy już. Ca nam ostało? Ot, pić, a potem choć

się obwieś. Nie będziesz ty już wielkim kniaziem, nie!

Płakać począł, ale nieszczerze, patrząc przez palce, czy wzruszy syna, którego też nie

był pewny. Nieraz już w Włodzimierzowym pokoleniu występowali synowie przeciw ojcom.
Mścisław, w Polsce spowinowacony, nuż znajdzie przed Bolesławem orędownika w teściu,
zwłaszcza że Kijanie nie przeciw niemu się zbuntowali. Wytrzeźwiał na tyle, że zrozumiał,
iż przynajmniej ze strony syna odsunąć musi niebezpieczeństwo; westchnął głęboko,
mówiąc:

— Chytry ty, synku. Radź! Dla ciebie ja wszak zabiegam o kijowski tron. Niech jeno na

nim siądę, połocką dziedzinę wydzielę tobie. Źle się już raz stało, żem twej rady nie
posłuchał i Wszesława nie ubił; potem było już za późno. Co teraz działać?

— Co działać? Do Świętosława słać, że godzicie się na pośrednictwo, i do Kijan, że

warunki ich przyjmiecie.

— Jakoż? Przecie Bolesława nie odeślę do domu, bo nie pójdzie.

— Skądże będą wiedzieć? Nim się spostrzegą, że nieprawda, my będziemy w Kijowie.

— Uwierzą to na słowo? Przysięgać każą, krzyż całować.

— Nie całowaliście to, Wszesławowi mir przyrzekając, a do turmy poszedł! Nie to złe,

jeno że z niej uszedł.

Izasław westchnął obłudnie:

— Toteż Bóg i święty Spas pokarali mnie za to.

Mścisław ręką machnął:

— Gorzej, że Kijanie mogą i przysiędze nie uwierzyć, ale spróbować trzeba. Zresztą i

Bolesława namówić można, by odesłał wojska na Węgry, bo tu Już niepotrzebne. Wystarczy,
jeśli ostanie sam z drużyną. I taniej nam wypadnie.

background image

— Można by! Wojska niech Wszebór na Węgry powiedzie. On, myślę, nam

nieżyczliwy, musiała mu się córka na ciebie skarżyć.

— Ona? — twarz Mścisława poczerwieniała zezłości. — Niechbym pomiarkował,

ubiję. Ale to nieprawda. Pyszna ona jako diabeł, nie skarżyłaby się przed nikim. Nieraz,
bywa, sponiewieram jak sukę, ni słowa nie rzeknie, jeno patrzy tymi oczyma jak kamienie;
przeźroczne, a co na dnie — nie widzisz. Prędzej sobie... albo mnie śmierć zrobi. — Zaśmiał
się szeroko. — Dlatego ją lubię.

Sam Wszebór mógł coś wypatrzyć. Nie będzie go — lepiej.

— Nic mi po nim; ale jeszcze nie odszedł. Jedźmy no do Bolesława. Tuka i Czudyn

niech do Świętosława jadą w poselstwie. A do Kijan pojadę ja sam. Podejrzenie mignęło w
oczach Izasława.

— Bezpiecznie to? Zdradliwy naród, do buntu skory i niespokojny.

— Nie bójcie się. A trzeba i Bolesławowi okazać, że mir iście zawarty i jeno w gości go

prosimy.

— Trzeba! Tedy jedziemy nie mieszkając, jeno się przybiorę przystojnie.

Zwrócił się w kąt izby, gdzie w mroku świeciła pozłocista ikona, i znaczył się krzyżami,

bijąc pokłony i mamrocąc modlitwy. Mścisław uśmiechnął się złośliwie. Wyszedł wydać
rozkazy i do wyjazdu się przygotować.

Nabrzmiały jeszcze wiosennymi wodami, a nagrzany już majowym słońcem Dniepr

okrył się przed chłodem przedświtu mgiełką, która rozpełzała się po stepie i wypełniała
kotlinki między wzgórzami, kryjąc przed okiem budzące się w bujnych trawach życie. Jeno
widoczny jak na dłoni z wyżyny, rozsiadły na wzgórzach Kijów zdał się spać jeszcze, choć
wyniosłe budowle rozświeciły się już jak gdyby własnym światłem, które nasilało się z
każdą chwilą, aż wraz ze słońcem roziskrzyło się, że oczy bolały od patrzenia.

Nie mrużyły się jeno oczarowane oczy Bolesława. Stał na wzgórzu w otoczeniu

wodzów i dworu. Oczy księcia odbijały blaski, którymi zalśnił gród, pierś głęboko wciągała
świeży powiew, ciągnący od rzeki, który zganiał mgiełkę. Miliardami kropel osiadła na
trawach, odsłaniając dal odległą, rozświeconą, grającą barwami wiosennego kwiecia.

Upajało Bolesława poczucie siły i wielkości. Oto jest tutaj w swych dwudziestu sześciu

leciech, gdzie pradziad jego był niemal u schyłku dni swoich.

Życie leży przed nim jak ta dal rozświeconą, płynie w słońcu jak ta oto rzeka potężna.

Oczyma pobiegł książę jej świetlistym szlakiem daleko na południe. Może myślał, że jak
ona zmierza aż do Carogrodu, że zjednoczy rozdwojony Kościół, że spełni zadanie, którego
nie zdołali spełnić rzymscy cesarze.

background image

Rozmarzony nie słyszał prawie, co mówi stojący obok Izasław, który ręką wskazywał

na gród:

— Tam oto, nad Boryczewskim wąwozem siedziba Kija, założyciela miasta, a zaś obok

wzgórza, gdzie stały teremy

5

jego braci: Chorywica i Szczekowica z mogiłą Olega. Askold i

Dir tam spoczywają — wskażą i cerkiew Świętego Mikołaja na Górce Węgierskiej za Świętą
Ireną. — Te zaś wzgórza to Dorogorzycz i Kapicz, a nad ruczajem koło nich cerkiew
Eliasza. A tu Zofii i Zwiastowania, przez Jarosława wystawione, tamta zaś Bogarodzicy,
którą sam wielki Włodzimierz zbudował. Stoją za nią dwa posągi i cztery konie, które z
Chersonezu przywiózł. Tu jeszcze Święty Jerzy, takoż Jarosława, i moja już Świętego
Dymitra. A zaś nad brzegiem, nad pieczarami, gdzie żywot pędzą czerńcy świątobliwi,
cerkiew Wniebowzięcia. Zaś tamta — Bazylego, gdzie dawniej stał Perun...

Izasław spojrzał na Bolesława, który wpatrywał się w najokazalsze budynki górujące

nad miastem stołbami, na których grały słoneczne promienie.

— To terem ojca mojego na Berestowym, gdzie staniem. Pociągniemy? Mścisław już

musiał nas zapowiedzieć i zgotować godne takich gości przyjęcie. Wdzięczen wam jestem,
żeście rabunku i gwałtów swoim zakazali.

Pokłonił się głęboko, po czym przeżegnał się i dosiadł konia. I jemu radość świeciła w

oczach, choć ćmił ją chwilami niepokój. Mścisław o szarym jeszcze przedświcie przodem do
Kijowa pojechał z orszakiem. Konno do Kijowa jeno kilka pacierzy, winien wrócić już
dawno. Ale niepodobna Bolesława trzymać przed miastem. Nie można okazać, że Izasław
nie jest pewien swego. Orszak zjechał ze wzgórza i ruszył ku grodowi.

Kijów spał jeszcze w sinosrebrnym półmroku przedświtu. Napięcie ostatniego czasu,

które dni i noce trzymało na nogach całą niemal ludność, zluźniło się.

Poselstwo od Izasława wróciło, przynosząc przysięgę, że na buntownikach zemsty

szukać nie będzie, i zapewnienie, że Lachy jadą jeno w gości. Sen zmorzył znużonych, choć
o świcie zebrać się trzeba, by witać wracającego księcia i objawami pokory odzyskać łaskę
jego.

Z wałów i wież ściągnięto załogi, czuwały jeno straże przy bramach, sennie patrząc w

rozszerzający się z każdą chwilą widnokrąg, ciemny jeszcze na zachodzie i dołem
przesłonięty tumanem.

Zaczerniło coś we mgle i na drodze rozległy się głosy. Szczęk broni oznajmił, że wojsko

nadchodzi. Stojący na wyżce Iwar Todkow otrzeźwiał i bystro wpatrywać się począł. Wolny
był jednak od niepokoju. Nie ukrywali się, szli bezładną kupą, rozmawiając głośno. Pewnie

5

teremy — dwory

background image

od Izasława posłance, by dopatrzyć, czy zrabowane skarby zostały zwrócone, i dopilnować
uroczystego przyjęcia. Jakoż po chwili w jadącym na przedzie woju po olbrzymim wzroście
i świetnej zbroi rozeznał samego Mścisława.

Iwar na ludzi zakrzyknął, by bramę otwierali, a sam zbiegł szybko witać wjeżdżającego,

by o brak gorliwości nie być pomówionym.

W wilgotnym powietrzu poniósł się daleko żałosny zgrzyt otwieranych wrzeciądzy, jak

krzyk dręczonego człowieka. Odgłos ten dreszczem przeszedł Iwara i zbudził niejednego w
położonych opodal dworcach. Zerwali się znacząc krzyżem czoło, usta i piersi. Uspokoili się
jednak; odgłos był znany, jeno pora niezwykła. Izasław dopiero ku południu miał
nadciągnąć, ale widocznie ktoś przybył od niego. Ubierali się w pośpiechu, wołając o
polewkę. Z kominów wyciągnęły się białe, gęste dymy i wywijały się prosto ku pogodnemu
niebu, rzednąc z każdą chwilą, w miarę jak ogień chciwiej żreć począł suche polana, i
rozjaśniając się w blaskach wstającego już, spokojnego dnia.

Nagle spokój pierzchnął; od bramy rozległ się znowu przeraźliwy głos. Tym razem był

to na pewno głos ludzki. Brzmiała w nim rozpacz i groza. Wytężyli uszy; krzyki coraz
liczniejsze i bliższe mieszały się z zawodzeniem kobiet i dzieci. Ten i ów za broń chwycił,
lecz ręce opadły. Jeśli wróg wtargnął do miasta, nie czas się bronić. Każdy przycupnął,
modląc się do św. Spasa, św. Przeczystej i św. Mikołaja Cudotwórcy, by od niego odwrócił
nieszczęście.

Pod bramą tymczasem siedemdziesiąt zwłok wybluzgiwało ze ściętych karków resztki

krwi do wielkiej kałuży, na której grały blaski wiosennego słońca, obok zaś wyrosła sterta
głów starannie ułożona. Ze szczytu jej szklistymi już oczyma patrzyła głowa Iwara
Todkowa; Mścisław ściął go własną ręką, gdy z umęczonego nie mógł już wydobyć więcej
imion bojarów, którzy Wszesława wyrąbali z więzienia. Teraz, przeto na domysł już jeno
porywać i prowadzić kazał domniemanych wspólników buntu, aby zaś przylądkiem duszy
swej życiem niewinnych ofiar nie obciążyć, tylko oczy wydzierać im kazał. Potwornym
rykom i jękom kaleczonych ludzi odpowiadał gród martwym milczeniem. Zdało się, że
zamarł ze zgrozy.

To samo głuche milczenie towarzyszyło wjazdowi książąt. Lud klęczał przy drodze i w

miarę jak orszak się posuwał, chyliły się głowy jak łan pod wiatrem. Prócz wyłupionych,
leżących pod bramą, niczyich oczu widać nie było. Wbił je tłum w ziemię, jakby ukryć
chciał, że ma oczy jeszcze, a może tylko, by nie zdradziły one tego, czego domyślać się było
można W pomruku, który podnosił się za orszakiem jak odgłos nadciągającej burzy.

Izasław jechał blady i niepewny po lewicy Bolesława, daremnie usiłując słowo z niego

wydobyć lub wywnioskować z twarzy, co myśli. Na widok pomordowanych i
pokaleczonych ludzi przy bramie Bolesław splunął jeno, po czym obojętnie rozglądał się,
zdając się nie widzieć wyległych na ulicę tłumów. Mścisław przyłączył się do orszaku i
jechał obok brata Świętopełka, rad z siebie i nareszcie zemstą nasycony. Z przyjemnością
myślał o ucztach, które rozpoczną się teraz, łowach, igrzyskach i przyrzeczonym mu
panowaniu w Połocku. Wygnać jeno trzeba Wszesława lub lepiej schwytać i uśmiercić. Do

background image

tego jeszcze Lachy się przydadzą. By jeno nie zawiedli.

Niepokój o to wzrósł w nim, gdy do grodu na Berestowym dotarli. Przed bramą, zwaną

Złotą, stali dworzanie Izasława i duchowieństwo z metropolitą na czele. Gdy orszak zbliżył
się, poklękali wszyscy prócz metropolity i starego Guda Mutorowa. Gud przystąpił do
Izasława, kłaniając się w pas, aż siwą brodą niemal zamiatał ziemię, i na tacy podał księciu
klucze, nie patrząc na Bolesława; w zachowaniu jego czuć było tak wyraźnie, iż stara się nie
widzieć polskiego księcia, że Izasław zmieszany przyjął klucze i zwracając się do Bolesława
rzekł:

— Wam je wręczam i od was je przyjmę.

Ledwo dosłyszalny pomruk rozległ się w gromadzie. Zgłuszył go dźwięczny i donośny

głos Bolesława.

— Możecie klucze zatrzymać. Tym oto każdą bramę otworzę.

Dobył miecza i trącił białego konia wpierając go między klęczący tłum ruskich

dostojników, jakby ich nie widział. Rozpierzchli się, a książę podjechał pod kratę w bramie i
ciął z rozmachem, aż żelazo iskry sypnęło. Zadudniły kopyta jego konia po zwodzonym
moście i wyprzedzając pobladłego Izasława, wjechał w teremny dziedziniec na czele swego
orszaku.

XXXII. POD NIEOBECNOŚĆ PANA

Po wyjeździe Bolesława Suła słabować zaczął. Nie do mu wyraźnie nic, ale zmienił się

znacznie, dawniej dbał jeno o uczty, łowy i ród własny, tak ninie tylko o duszy zbawienie.
On, który ku zgorszeniu kanoników nieraz na łowach zapomnieć potrafił o poście, żył jak
mnich; gniewliwy i gwałtowny — złagodniał; dla ubogich, o których dawniej nie
pamiętał, stał się hojny i miłosierny; natomiast o sprawy swej diecezji, które nigdy nie
zajmowały lun zbyt wiele czasu, dbać przestał zupełnie.

W sprężystych rękach Stanisława sprawy kościelne nie ucierpiały na tym zbytnio,

jednak koniecznym się stawało zwołanie synodu, które sam jeno biskup mógł zarządzić, a
doprosić się go o to nie było można. Wykręcał się, jak mógł; tym, że pogoda nie sprzyja, że
księcia, którego zatwierdzeniu podlegają uchwały synodu, nie ma w kraju, że on sam czuje
się słaby. Ustąpił wreszcie, gdy przyjazd zapowiedziano legata pieskiego, lecz nie chciał
słyszeć o zwołaniu metropolitalnego synodu, mówiąc, że to Pietrka sprawa, A zwołać polecił

background image

jeno krakowskie duchowieństwo na dzień patrona katedry, by sprawy uporządkować, i sam
w tym dniu z Mikluszowic na swą stolicę ściągnął.

Zaroił się cichy i spokojny pod nieobecność pana krakowski gród, tym bardziej że

księżna ochrzcić postanowiła wreszcie, pięć miesięcy już liczącego, Bolesławowego syna i
następcę. Książę, zawiadomiony o szczęśliwym wydarzeniu, przysłał tylko dary bogate i
polecenie, by go imieniem Mieszka ochrzczono, o przyjeździe jednak nie wspomniał.
Wyszesława pogodną twarzą pokrywała zawód i żal i jeno Dobrogniewa może wiedziała, ile
łez ją to kosztowało. Spodziewała się Wyszesława, że gdy mężowi da następcę, pozyskać
zdoła jego serce, i tym się krzepiła w ciężkim okresie oczekiwania. Teraz wiedziała już, że
serce małżonka na zawsze dla niej zamknięte, co więcej, obojętność swą przeniósł snadź na
syna, skoro nie spieszy nawet pierworodnego zobaczyć i powitać. Wśród objawów
powszechnej radości i życzliwości, zwłaszcza ze strony prostego ludu, brakło
najważniejszego. Od Nawoja, który przywiódł poselstwo, wiedziała, że spokój w Kijowie i
chwilowa nieobecność księcia nie odmieniłaby tam niczego. Nie przyjechał.

Nie tylko ona głowiła się nad przyczyną. Od ludzi z poselstwa wiadomym było, że

książę na Rusi rządzi jak we własnym kraju, drużyna zaś pozwala sobie na wszystko, a na
rozpustę nie w ostatku, w czym jako zwykle rej wodzą Strzemieńczyki. Nie słychać jednak
było, by książę wdawał się z niewiastami, a tym mniej, by się uwikłał z którą. Doszły
wreszcie do księżnej szepty, które rumieńcem upokorzenia okrasiły jej lico. Z gniewem i
oburzeniem skarciła donoszących i nie ważono się więcej kalać jej uszu brudnymi i
uwłaczającymi poszeptami, niemniej złośliwe napomknienie Jaromira sprzed lat odżyło
znowu. Jedynie Nawój domyśla się przyczyny zachowania się księcia, nie sposób jej jednak
było, zwłaszcza księżnie, wyjawić. Nie był też pewien źródła obmowy, gdyż choć jak
zazwyczaj dopatrywał się go u Wolkmara, rozumiał, iż powstać mogło również z byle
głupiego powiedzenia, a takiego wkrótce sam był świadkiem.

Przyjechała do Krakowa Bietka wraz z rodzicem swym na chrzest młodego dziedzica.

Nawój w pięknej, siedemnastoletniej już dziewczynie ledwo poznał dziewuszkę, którą raz
jeno widział, ona jednak poznała go zaraz i powitała serdecznie, dopytując nieśmiało o
Domana i przyczynę nieobecności umiłowanego. Był przy tym dobrze już podchmielony
Zema Jastrzębczyk, który bez namysłu rąbnął głośno, iż słyszeli wszyscy:

— Bo książę bez niego nawet spać nie może.

Nawój pijanego takim wzrokiem obrzucił, że Zema się stropił, choć nie rozumiał, o co

sprawa. Bietce natomiast szeroko jął tłumaczyć, dlaczego Doman niezbędny jest księciu w
Kijowie, kłamiąc jakby z książki czytał. Niemniej zdawał sobie sprawę, że z takiego
powiedzenia, którego przyczyną była zazdrość o łaskę księcia, uróść może obmowa, gdy
trafi na podatny grunt. Bietka może uwierzyła Nawojowi, może nie, gdyż wysłuchała w
milczeniu, a potem westchnąwszy odeszła.

Sercem czekała jeszcze na Domana, ale nadzieja w niej zgasła. Ostasz Odrowąż

otwarcie już uderzył O jej rękę. Gdyby nie to, że pod nieobecność księcia majątkowych
spraw nie dało się uładzić, gdyż Gosław nadane ziemie wianem chciał odstąpić Ostaszowi,

background image

co wymagało książęcego zezwolenia, już by ją Doman w czepcu zastał. Źrała już była i
urodna, a Ostasz niemłody, czekać nie miał czasu. Ostatnia nadzieja — że Doman wróci
wraz z Bolesławem, a łaskę mając u niego, zdoła uzyskać, iż książę skłoni Lisa do oddania
córki ulubieńcowi! Jeżeli nie, pożegnać się przyjdzie z marzeniem, które hodowała od
dzieciństwa. Żal zamieszkał w jej sercu i zwracać się zaczynał przeciw Domanowi. Nie
mogła uwierzyć, że nic uczynić nie potrafi, by spełnić to, co wzajem sobie przyrzekli.

Po chrzcie małego Mieszka wielu rozjechało się do domów, ale tłumno i tak było w

Krakowie, liczne sprawy bowiem zalegały, które synod miał załatwić. Został i Gosław, na
świadka synodalnego powołany, jako człek bywały i powagą się cieszący.

Synod rozpoczął się uroczystym nabożeństwem w katedrze. Szczupły kościółek

niewielu jeno najdostojniejszych mógł pomieścić, jednak Nawój jako podskarbi i poseł
książęcy był wraz z innymi panami. Do mszy asystowali biskupowi Stanisław i Wolkmar.
Nawój z ciekawością patrzył na Sułę i myślał, że niedługo mu już chyba. Modlił się żarliwie,
a choć asystujący nic nie pokazywali po sobie, Nawój wyczuł w nich niecierpliwość i
przyganę każdego niemal ruchu pasterza. Spokorniałe oczy Suły zdały się ich prosić o
pobłażanie, że jeszcze im to miejsce zajmuje przy ołtarzu i przyrzekać, że wkrótce już
odejdzie. Nikt też patrząc na kapitułę zebraną w całości nie wątpił, kto będzie następcą, a
sam Nawój, choć niezbyt przychylny Stanisławowi, musiał przed sobą przyznać, że nie masz
między kanonikami nikogo, co by wiedzą, doświadczeniem w sprawach kościelnych,
nienagannym życiem i namiętną gorliwością w sprawach Kościoła mógł Stanisławowi
dorównać.

Stanisław też wygłosił po mszy kazanie, obficie krasząc je cytatami zarówno z Ojców

Kościoła, jak i starożytnych mędrców; niejeden słuchający gęsiej skórki dostał na myśl o
sądzie synodalnym, który również on, jako dziekan kapituły, miał odprawić. Przysługiwało
wprawdzie odwołanie do biskupa, ale Suła na swym tronie siedział pokorny i zmalały, jakby
sam miał być podsądnym. Może też w wyliczonych przez Stanisława grzechach i
wykroczeniach i własne jakieś znalazł, gdyż w piersi się bił jako drudzy. Było tam i
udzielanie sakramentów za opłatą, zaniedbanie święcenia świąt, gra w kości, niedbalstwo w
obowiązkach urzędu, życie nieodpowiednie stanowi i wiele innych. Powszechnie wiadomym
było, że niejedno Sule zarzucić by się dało, nim do pokuty przystąpił, a choć sąd nad nim nie
służył nikomu, przecie Stanisław ze szczególną surowością jakby wprost do niego się
zwracał, gdy wymieniał te występki. Świadkowie też synodalni wszelki grzech znany im
wyjawić byli powinni, w myśl przysięgi, którą też Stanisław od nich odebrał zaraz po
zakończeniu kazania.

Przysięgali tedy duchowni na Ewangelię, świeccy na krucyfiks, w ciszy, chórem jak

modlitwę powtarzali za nim rotę:

„Przysięgam na relikwie świętych pańskich, że co wiem i słyszałem, iż przeciw woli

Bożej i przeciw chrześcijaństwu popełniono, tego ani przez pokrewieństwo, ani z miłości,
ani ze strachu, ani za pieniądze nie zataję i wyjawię memu biskupowi albo jego wysłańcom;
zapytany powiem prawdę, co wiem, nie powodując się niechęcią lub złością. Tak mi

background image

dopomóż Bóg i te święte relikwie".

Potem biskup odszedł do siebie, pozostali zaś wyroili się na dziedziniec w oczekiwaniu

sądów.

Nawój szedł sam nad Wisłę i usiadł zadumany nad brzegiem. To, co słyszał, poruszyło

go i napełniło przekonaniem, że Wolkmar przebieglejszy jest nawet niż się wydaje, ale cele
jego głębiej sięgają niż po doraźne korzyści lub wywarcie swej złości na niemiłych mu
ludziach. Wśród przestępstw, które wymienił Stanisław — Nawój nie wątpił, że nie bez
wpływu Wolkmara — wiele od wieka książęcym jeno idom podlegało. Ninie Stanisław
sądzić się zbiera. O duchowieństwie mówi jakoby o odrębnym stanie, choć każdemu
wiadomo, że kapłan do tego należy, z którego wyszedł; zresztą i to jeszcze znieść można,
gdyby, jako dotychczas bywało, stany mieszały się sobą. Niejeden wszak syn wielmoży na
łazęgę szedł lub nawet na zakupieńca, gdy w kości dziedzinę przegrał lub roztrwonił, albo
grzywnami za zabójstwo czy inne zbrodnie wyrokiem został zniszczony. Choć i rzadziej
ostatnimi czasy, gdy od wojennej powinności odsunięci zostali, niejeden jeszcze syn kmiecy
dorabiał się na wyprawach i do urzędu i gródka dochodził. Nikomu droga ze stanu do stanu
nie była prawem zamknięta. Ninie Stanisław wyraźnie głosi, że małżeństwo bez kościelnej
benedykcji nierządem jest i pogańskim obyczajem, który pociąga za sobą wywołanie z
Kościoła, a potomstwo pozbawia praw dziedziczenia. Jednocześnie zaś zabrania błogosławić
związki między kmieciami a rycerstwem i wielmożami, głosząc jakowyś impedimentum
conditionis
,

6

którym klin wbija w naród. Jako żywo nie było takiego prawa. Nawój dość

bystry był, by pomiarkować, że wprowadzone przez Stanisława zmiany sięgać mogą bardzo
głęboko, zbyt mało jednak obznajmiony z prawem, by rozeznać je w całej rozciągłości.
Jedno wiedział, że takich zmian bez zezwolenia księcia nikt nie jest mocen wprowadzać.
Wprawdzie książę wyjeżdżając zlecił Stanisławowi uporządkowanie spraw kościelnych, ale
nie o takich myślał chyba. Miast siedzieć na Rusi i próbować dla rzymskiego Kościoła ją
zjednać, w co Nawój nie wierzył, gdyż wiadomo było, że metropolita Jerzy wrogiem jest
łacinników, których za niechrzczeńców uważa, lepiej by, Bolesław w domu uporządkowania
spraw dopilnował. Przyszło też na myśl Nawojowi, że gdyby Stanisław przeprowadził swoje
zmiany, nigdy Doman nie dostanie Bietki.

Nawój zerwał się i ruszył ku grodowi z postanowieniem niezwłocznego powrotu do

Kijowa. Co miał zlecone, załatwił, wieści pozbierał, nie ma tu czekać na co. Wyjedzie, jeno
jeszcze z Przebimiłem musi się zobaczyć.

W natłoku ludzi nie było to łatwe. Przebimił, który z imienia należał do biskupiego

dworu, zajmował izdebkę koło siedliska Wolkmara, i to nie sam, jeno z klerykiem-łazęgą
Otardem, pół Czechem, pół Niemcem, przytulonym przez Wolkmara. Nie sposób było
posłać po niego bez zwrócenia na to uwagi. Nawój miał jednak nadzieję, że Przebimił sam
poszuka z nim spotkania i skierował kroki ku chacie nad Rudawą, gdzie schodzili się

6 impedimentum conditionis — przeszkodę stanu

background image

dawniej.

Pogodny dzień jesienny miał się ku schyłkowi. Słońce różowiało już za oparem

wstającym z łąk i trzęsawisk, na które zasuwał się cień wzgórz Si-kornika. Spokój panował,
jeno z dala rozlegały się krzyki koniarzy zganiających królewską stadninę do stajen, gdyż
noce były już chłodne.

Nawój patrzył na zbliżające się stado. Sunęło w leżącym przy samej ziemi oparze, zda

się, jak białe łabędzie po stawie. Na czele tanecznym krokiem szedł ojciec stada,
mlecznobiały ogier, potomek, jak wieść niosła, świętych koni z Retra. Z jego to krwi
Bolesław dobierał swe wierzchowce. Nawój rad był, że stadninę przy sposobności obaczył;
książę dbał o nią wielce i niezawodnie pytać o nią będzie. Stado przepłynęło opodal, krzyki
koniarów, rżenie koni i odgłosy kopyt umilkły, zaległa cisza.

Nawój siadł pod pochyloną nad ruczajem wierzbą i zadumał się.

W ciszy tej doszły do niego głosy z wnętrza, których nie słyszał w gwarze uczt

kijowskich, wśród trudów podróży i zamieszania krakowskich uroczystości. Pustkę poczuł w
sobie, w której echem zabrzmiały wspomnienia dzieciństwa. Nie wspomnienia krzywd i
poniewierki; widok łąk z wstającym nad nimi tumanem, odgłosy pasących się koni, zapach
mokradeł i ciepło rodzinnego domu. Zło jakoś wywielitrzało, jak rzecz przemijająca i mało
ważna. Oto wczoraj na targu spotkał jednego z przyrodnich. Poznał go natychmiast i omal
nie powitał. Ale brat przeszedł obok, spojrzał obojętnie, nie poznał widno. Nic dziwnego.
Ostatni raz widział Nawoja zaniedbanym podrostkiem, czyż mógł go poznać w dostojniku,
jakim jest teraz? Chyba po złamanym nosie i wybitych przez ojczyma zębach.

To wspomnienie ukłuło Nawoja. Trzeba iść swoją drogą na której zaszedł już daleko.

Książę go ceni i potrzebuje, dostojeństwa i majętności stoją przed nim. A do dom wracać, po
co? Wyżenąć przywłaszczycieli i co dalej? Gdyby niewiastę wziąć jako drudzy rodzinę
założyć! Dziś by dano za niego niejedną, ale serca do niego żadna nie będzie miała, jako nie
ma go nikt, dlatego jeno, że szpetny jest. Trzyma z nim, kto go potrzebuje, a serce daje komu
innemu. Ot, choćby Doman, do Bietki przylgnął. A książę?... Do Krystyny! Nawój nie dał
się zwieść pozorną obojętnością obojga. Nie bez przyczyny książę serca nie ma dla młodej
małżonki. Nawój wie, że się nie myli. Własne niezaspokojone serce daje mu przeraźliwą
bystrość w rozumieniu cudzych.

Mroczniało już. Nawój wstał i otrząsnął się. Chłód ciągnął z zewnątrz, chłód był w nim.

Nie zagrzać mu się przy nikim! Wzruszył ramionami. Nawyki już. Skierował się do chaty.

Stary osadnik, który trudnił się szewstwem, zmarł, ostała jeno jego córa, niemłoda już i

ułomna niewiasta, oraz niewiele chyba od niej młodszy pies.

Pies przyszedł się łasić. Nawój pogłaskał go po kudłatym łbie i usiadł na podcieniu,

spoglądając na gubiącą się już w mroku drożynę ku mostowi na Rudawie. Niewiasta
powitała go, pokornie pod nogi podejmując.

— Dawnoście nie bywali. Może do izby pozwolicie. Chłodno już.

background image

— W Kijowie siedzę. Poczekam tutaj. A wam jako się wiedzie?

— Z łaski waszej, żyję. Może księgi dać wam wasze?

— Nie trzeba. Wraz jadę do Kijowa, jeno z Przebimiłem się obaczę.

— Tylko co go patrzeć.

Na dróżce ukazała się jakaś postać zmierzająca do chaty.

— Ostawcie nas samych — polecił Nawój.

— Spożyjecie u mnie wieczerzę?

W głosie niewiasty była pokorna prośba. Nawój wiedział, że samotna jest. Skinął głową.

— Przyrządźcie. Z Przebimiłem niedługo gadać będę.

Przebimił rozejrzał się dokoła ostrożnie, choć mrok już był, i przystąpiwszy pozdrowił

Nawoja.

— Masz dla mnie jakowe wieści? — zapytał Nawój.

Przebimił ramionami wzruszył.

— Pono zwrócić mi wypadnie, com wziął od was, bo nie odsłużę. Chyba że weźmiecie

mnie z sobą.

Przebimił patrzył oczekująco z niepokojem w twarz Nawoja. Ale Nawój oczy wbił w

skórznie. Po chwili rzekł:

— Ostaniesz. Mów, co wiesz. Moja rzecz, co mi z tego przyjdzie. Pilnować masz jeno

Wolkmara, bym wiedział, co knuje.

— Tymczasem zda mi się, że on mnie pilnuje. Nie mogę rozgryźć Otarda. Gada o

wszystkim i o sobie, jutro co innego niż dziś. Na Wolkmara klnie, gdy pijany, i odgraża się,
chwali i liże się, gdy trzeźwy. Ruszyć się nie mogę, by nie wypytywał, gdzie idę, gdy wrócę,
znowu wypytuje o wszystko. Jeszczem mu nigdy prawdy nie powiedział, a zda mi się, że i
on mnie takoż. Obełgujemy się tak w żywe oczy, aż mnie mierzi czasem. Tyle z tego
dobrego, żem się przy nim niemczyzny poduczył i czasem zrozumiem, co gada z łazęgami,
którzy nachodzą biskupi dwór. Ale to, co oni przyniosą, wiecie pewnie i beze mnie. Zdałoby
mi się nauczyć księgi czytać i łacińską mowę rozumieć. Stanisław z Wolkmarem najwięcej
po łacinie gadają.

— A dałbyś to rady?

— Co bym nie dał.

— Słyszysz, co mówią?

background image

— Juści, słyszę. Szparę wydłubałem w ścianie, u ucho mam, że wilk nie stąpnie, bym

go nie posłyszał. Księgi czytają i gadają nieraz do świtu. Ale u czym, nie miarkuję.

Nawój zadumał się.

— Coś trzeba będzie obmyślić. Tymczasem gadaj, co wiesz.

— Ot, powiem co tu i tam połapałem.

Powtórzył wieści zasłyszane z Niemiec i Węgier i zakończył:

— Wratysław żre się z braćmi, choć ustąpił w sprawie praskiego stolca dla Jaromira,

przecie nie darował Smilowi i Kojacie, że zniweczyli mu jego zamiary osadzenia Lanczy na
biskupstwie, a co więcej, najazdu na nas. Trzeba się liczyć, że dalej zamyśla o najeździe,
korzystając, że książę w Kijowie.

— Wiem o tym — Nawój ręką machnął. — Wojewoda Michał sobie w razie potrzeby

poradzi. Ale słuchaj dalej, co mówią. Iście zdałoby się, byś poznał łacińską mowę i pismo.
Więcej zdoliłbyś się wywiedzieć.

— Rad bym. Otard łaciny zarwał co nieco i nawet do mszy mnie służyć przyuczył, by

go miał kto zastąpić, gdy się spije, ale bez ksiąg jakoż się uczyć, choć litery znam. A
Wolkmar nie da nikomu księgi do ręki, chyba w szkole. Zresztą pomiarkować nie śmią, że
rozumiem, bo będą ostrożni.

Nawój nad czymś rozmyślał. Po chwili rzekł:

— Mam ci ja dwie księgi. Nawet tutaj schowane. Ale prawdę rzec, skradłem je

Wolkmarowi. Otard o nich wiedzieć nie śmie, bo wraz by się wydało przed Wolkmarem.
Mniejsza mi nawet o księgi, ale pewnie by zmiarkował, że się wąchamy. Chytry jest.

— Ostawcie mi je. Może jako z nich skorzystać potrafię.

— Dobrze, jeno ostrożny bądź. Możesz odejść. Ja ostanę tu jeszcze.

Przebimił pokłonił się i za chwilę zniknął w mroku. Szedł zacierając ręce. Za wszelką

cenę postanowił wyuczyć się łaciny. Może uda mu się ważnego coś podchwycić. A choćby i
nie, mało kto ze świeckich pismo i mowę łacińską zna. Kto wie, do czego dojdzie z tą
umiejętnością, przy poparciu Nawoja. Wierzył w niego jak w Boga, a patrzył jak w tęczę.

background image

XXXIII. BOJANOWA PIEŚŃ

Ranki i wieczory bywały już chłodne i mgliste, przez dzień jednak jarzyło się wielkie i

złote jesienne słońce. Łagodnie grzało zwarzone już przymrozkami źdźbła traw na stepach i
liście drzew w borach, osuszając je z łez, w jakie słoneczna pieszczota zmieniła osiadły na
nich surowy szron. Świat z zielonego stawał się purpurowy i złoty. W bezwietrzne dni cisza
stała nad krajem, drobniejsze ptactwo odpływało już na południe. Czasem, gdy łagodny jak
westchnienie tęsknoty powiew poruszył liście na drzewach, spływały na ziemię
bezszelestnie całe stada złotych i krasnych płatków, jak roje motyli, układając się w coraz
grubszą warstwę czerwono-złotego kobierca, usianego gęsto słonecznymi plamami, które
cedziły się przez rzedniejące listowie.

Szła po nim kuna, prawie niewidoczna w swym zimowym już futerku, przystając i

rozglądając się. Potem zachrobotały pazurki po srebrzystej korze pokręconego, jakby w
cierpieniach długiego żywota, pnia bukowego. Z ciemnej dziupli jeszcze raz wyjrzała
główka drapieżnika, bystre ślepki ogarnęły okolicę, by zniknąć za chwilę. Cisza była, ale coś
zaczynało ją mącić. Niepokój szedł od drogi, która wybielała opodal na łysawy szczyt
wyższego od innych pagórka. Widok rozlegający się z tego miejsca W przejrzystym
powietrzu cieszyć musiał każde oczy. Stalowosrebrna, połyskliwa wstęga Dniepru,
poszarpana plamami wysp, ostro odcinała się od skalistych brzegów. Na jej tle świeciły
wszystkimi odcieniami złota rozrzucone wśród drzew i wzgórz chaty osadników, dworce
wielmożów, okazałe cerkwie i górujący nad resztą dworzec na Berestowym.

Jeździec jednak, który na spoczynek stanął na szczycie wzgórza, nie patrzył na

niezrównany widok. Oczy jego zwracały się ku zachodowi, choć kraj w tej stronie pusty był,
a pochylające się słońce świetlnym pyłem przesłaniało widnokrąg, nie pozwalając spojrzeniu
lecieć w dal.

Okryty ciemnymi plamami potu siwy koń, puszczony wolno, skubał trawę przy drodze,

a dwa duże psy o ostrych pyskach i wysokich nogach leżały zziajane, wysunąwszy różowe
ozory i dysząc szybko.

Doman przesłonił ogorzałą dłonią szare oczy od blasków i patrzył. Zdał się czekać na

coś, bezskutecznie widno, gdyż od czasu do czasu pół cierpliwe, pół żałosne westchnienie
podnosiło jego pierś szeroką.

Siedział długo i słońce dobrze już pochyliło się nad nieboskłonem, gdy zaiskrzyło się

coś w jego promieniach na gubiącej się w prześwietlonej dali drodze. Zerwał się, lecz widno
nieraz już doznał zawodu, gdyż jakby z rozmyślną powolnością poprawiał popręg u siodła.
Doskoczył konia i zjechał ze wzgórza, a zgonione psy niechętnie ruszyły za nim, jakby im
żal było wylegiwania się w cieple słonecznych promieni. W miarę jak zjeżdżał w dół,
jeździec ponaglał konia. Gdy znalazł się na równinie, puścił go w cwał i osadził dopiero
przed orszakiem kilkunastu jezdnych ciągnących naprzeciw.

— Doman!

background image

— Nawój! Myślałem, że już nigdy nie wrócisz.

— Cóżeś tak za mną zatążył? — zapytał drwiąco Nawój, lecz widząc, że przykrość

wyrządził towarzyszowi, dodał zaraz:

— Wieczór zapada. Jedźmy. Po drodze ugwarzymy. Gdzieżeś tak konia zegnał?

— Dropie szczuję — Doman pokazywał ptaka wielkości głuszca, przytroczonego do

siodła. — Psy kupiłem zdatne do tych łowów. Człek się zapomina, gdy mu wicher zagra w
uszach od pędu.

— Inni inaczej zapominają. Nie przyuczyłeś się od nich?

— Niechaj! — Doman uchwycił Nawoja za ramię. — Nie drwij! Wieści mi jakowe

przywiozłeś? Bietkę widziałeś?

— Widziałem. Krasna z niej dziewoja, aż oczy rwie. I czas by jej pod czepiec. Pokwap

się, by nie było za późno. Sto lat czekać nie będzie.

— Cóże ja zrobić mogę?! Wiesz, jako mnie książę nawet z tobą nie puścił. Wiekować

tu chyba będziem.

— Wiekować nie, ale zimować pewnikiem. A tu co słychać?

— Na Połock wyprawa się gotuje przeciw Wszesławowi. Izasław sam ma sił dosyć, ale

chciałby naszej pomocy, by wszyscy widzieli, że popiera go Bolesław. Opowiada księciu, że
przejdzie na łaciński obrządek, jeno nie wcześniej, aż całą owładnie Rusią, by oporu nie
wzbudzić wśród duchowieństwa.

— Mami księcia. Nie wierzę mu. Myślę, że i książę nie wierzy. Nie lubi go zresztą.

— Iście, klnie go nieraz, zwłaszcza gdy sobie podpije. Aż Izasław zaciska zęby.

— Książę pije? — zapytał Nawój ze zdumieniem.

— Pije, jako tu wszyscy. Tyle że niewiastom się nie dał jak inni. Uczty niemal co dzień.

Mścisław przyjechał, by wyprawę na Połock poprowadzić, pewnie i dziś trafimy na ucztę.
Niechęć brzmiała w głosie Domana.

— A Krystyna? — zapytał Nawój po chwili milczenia.

Spojrzeli na siebie wzajem badawczo, jakby przenikał jeden myśli drugiego, jeno

mówić o tym nie chcieli.

— Jest tutaj — odparł Doman odwracając oczy.

— Zaszło co nowego?

— Nic. Siadują na ucztach obok siebie. Prawie słowa nie zamienili. On pije, ona siedzi

jak pień, a stary Izasław kręci się i przygaduje.

background image

— Rad by widno przez nią do Bolesława trafić. Licho wie, co tam między nimi.

— Może się Krystyna Mścisława boi, bo to zwierz, nie człek. Choć niemal na ludzkich

oczach z innymi obcuje, pono zazdrosny o żonę, że ubić by ją potrafił. Żal mi jej.

— Źle jest.

Doman spojrzał na Nawoja pytająco, ale rozmowa się urwała, bo już wjeżdżali do

miasta.

Mimo że wieczór zapadał, ruch był niezwykły na ulicach. Pełno wszędzie zbrojnych

ludzi, widno przez Mścisława przywiedzionych na wyprawę. Kręciło się też sporo polskich
wojów, którzy na gospodach stali. Zachowywali się butnie a drwiąco, zaczepiali niewiasty
nie bacząc na krzywe, ponure spojrzenia, jakimi ich obrzucano. Na widok Nawoja ten i ów
odrywał się od swej zabawy i wypytywać zaczynał, ale Nawój zbywał znajomków i ciągnął
do dworca, w którego oknach zabłysły już światła lamp i świeczników, blade jeszcze w
półmroku uchodzącego dnia. Lecz z każdą chwilą nasilające swój blask. W głębi dworca
natomiast światła wyparły już szare resztki jesiennego wieczoru i igrały skrami na
klejnotach, bogatej broni i pozłocistych tkaninach, w jakie odziani byli schodzący się na
wieczorną ucztę biesiadnicy.

Nawój poszedł zdać księciu sprawę z poselstwa. Doman zaś niechętnie przebierał się z

łowów na ucztę.

Nie cieszyły Domana kijowskie wspaniałości, obce jego prostej naturze; nie korzystał

jak inni z nieograniczonej swobody zmieniającej się w swawolę. Książę jeno zdał się nic nie
dostrzegać, zamknięty w sobie i bardziej jeszcze niż zazwyczaj małomówny. Czuł jednak
Doman i w nim jakieś napięcie, które wzrastało z dnia na dzień. Domyślał się przyczyny,
jeno z trwogą patrzył, kiedy rozpęta się burza i jak kamień wiszący na krawędzi otchłani
runie skłębiona w Bolesławie namiętność.

Mimo swego przywiązania do księcia Doman chciał odjechać; książę go nie puścił, choć

uproszony Nawój, gdy wyjeżdżał z poselstwem, wstawiał się za Domanem i wyjaśnił, co
ciągnęło go do kraju. Książę rzekł jeno, że nie brak dziewuch i w Kijowie, a Doman jest mu
potrzebny. Do czego? Rzadko z nim nawet słowo jakie zamienił i nie przeciwił się, gdy
Doman wałęsać się zaczął za miastem z psami, które stanowiły jedyny łup przezeń na
wyprawie nabyty. Inni śmieli się z niego, zbierając bogactwa gdzie i jak się dało.

Teraz Doman przybrał się i czekał na księcia wezwanie. Po dniu spędzonym na łowach

wolałby spać Iść lub z Nawojem pogwarzyć. Czuł, że Nawój nie posiedział mu wszystkiego.
Znów siedzieć trzeba będzie pewnie do szarego świtu jak zazwyczaj i słuchać wrzasków
pijanych towarzyszy. W przyległej świetlicy zaczynał się już gwar. Widno czekano jeno na
księcia, który uradza z Nawojem.

Doman wyszedł na krużganek i patrzył na przewijający się po dziedzińcu tłum.

Nadjeżdżali z miasta dostojnicy i drużyna książąt. Zostawili konie i wchodzili po szerokich
schodach. Przy świetle pochodni i kaganków Doman rozeznawał znajomych już sobie ludzi.

background image

Przybył pośród ostatnich sam metropolita Jerzy w gronie duchownych, główny i otwarty
wróg Bolesławowych zamysłów zjednoczenia Rusi i usunięcia schizmy. Przy wejściu
rozmawiał z Mścisławem, który olbrzymią postacią górował nad tłumem. W orszaku
metropolity Doman dostrzegł jakąś postać nieznaną, wzrostem jeszcze Mścisława
przewyższającą. Człek był już stary, z potężną szpakowatą brodą; w pewnej chwili
metropolita zwrócił się do niego, wszczynając rozmowę. Doman słów nie zrozumiał, ale
zadziwił go głos obcego, niski a potężny, jak pomruk nadciągającej burzy. Zaciekawiony
zapytał o niego; był to słynny pieśniarz, Bojan, zaufany metropolity.

Nie miał już czasu patrzeć, gdyż w tej chwili wyszedł książę, skinął na Domana i razem

weszli do świetlicy.

Oczy musieli przymrużyć, blask bowiem tysiąca lamp i świec zalewał ogromną salę

zamkową. Przystanęli. Izasław, który siedział u szczytu ustawionego w podkowę stołu,
zerwał się na widok Bolesława i postąpił ku niemu. Gwar przycichł i książę podszedł bez
pośpiechu, zajmując miejsce przygotowane na podwyższeniu. Nie rzucił okiem, gdy
posłyszał szelest szat niewieścich; obok niego usiadła Krystyna.

Biesiadnicy zajmowali miejsca wedle godności. Przez chwilę słychać było jeno szuranie

ław i stołków. Po prawicy Bolesława stanął Izasław i zdał się czekać na coś. Poniżej usiadł z
hałasem Mścisław, za nim brat jego Świętopełk. Wewnętrzna strona podkowy wolna była,
jeno naprzeciw książąt usadowił się metropolita z orszakiem. Mścisław, już widocznie
podpity, nie czekając wychylił stojący przed nim kubek i skinął na podczaszego, by go
napełnił ponownie. Nie zważał na karcące spojrzenia ojca i mówić coś jął do brata, gdy
jednak Świętopełk trącił go, Mścisław obejrzał się i zamilkł. Zapanowała cisza.

— Na ucztę prosiłem — zaczął Izasław — pana mego i krewniaka — skłonił się przed

Bolesławem — i was, ojcze chrystolubny — skłonił się przed metropolitą — i was,
dostojnicy i mężni woje mego sprzymierzeńca, polskiego księcia, i was, moje wierne jarły,
gudy i bojary, którzyście serce swe dla mnie zachowali, gdy przed niepoczciwymi zdrajcami
z oćcowego grodu i dziedziny musiałem uchodzić, by pot moc i sprawiedliwość uprosić u
krewniaka mego.

Tu znowu skłonił się przed Bolesławem, który obojętnie głową skinął.

— Nie pierwszy to korczak społem wychylim z druhami naszymi dobrymi, Polakami,

którzy nam pomoc świadczą, osłoną służąc świętej Rusi, gdy niewierne psy Połówce, Turki i
Pieczeniegi, a żal Bogu, gorsi od nich z własnej krwi zaklęte wrogi w pokoju nam od
przodków ostawioną dziedziną cieszyć się nie dają. Jutro mężny syn mój — wskazał głową
na Mścisława — polskich i ruskich wojów powiedzie przeciw niewiernemu Wszesławowi,
przez którego zuchwalstwo i chciwość już nieraz święta ziemia nasza ruska skalana była
krwią bratnią. Wypijmyż na pomyślność, bo cóż lepiej serca łączy i otwiera, jeśli nie słodkie
wino i miód.

Siedzący u końca stołu Tworek Nagodzić trącił sąsiada Zemę i coś sprośnego bąknął

półgłosem. Wiedzieli wszyscy, że jawnie sypia z żoną bojara Adułba Gomołowa, w którego

background image

dworcu stał gospodą, drwiąc z niego w żywe oczy. Kto nie posłyszał odezwania, domyślił
się, i stłumione śmiechy rozległy się między Polakami.

Izasław przerwał i spojrzał na Bolesława, który jednak siedział oczy utkwiwszy w

stojącym przed nim pozłocistym pucharze greckiej roboty, jakby go nic poza tym cackiem
złotniczej sztuki nie obchodziło, Izasław chrząknął i ciągnął dalej:

— Niejeden kości świętej ziemi naszej ostawi, ale imię walecznych nie umrze.

Ucieszmyż się dziś jadłem i napojem, potem nam Bojan o czynach przodków zaśpiewa. Nie
masz uciechy bez wina i pieśni. W pieśni jest Rusi wesele, bez niej się obejść nie możem.

— A my bez białek! — krzyknął od końca stołu Żegost Jeleń.

Izasław zmarszczył się, lecz uśmiech wymusił na usta i odparł:

— Juści wiem, że młodzi bez niewiast skuczno. Zatańczą wam połowieckie niewolnice.

A teraz pijmy! W wasze ręce — zwrócił się do Bolesława.

Bolesław wypił i skinął na stojącego za nim Domana by mu dolał. Ostrożność tę Nawój

wymógł na księciu. Nie nowiną była trucizna na ruskich dworach.

Dawniej Doman niewiele miał roboty z dolewaniem. Książę wychylił kubek lub dwa i

patrzył jeno z uśmiechem lekceważenia, jak piją inni. Ostatnio sam pił, jakby płomień jakiś
chciał ugasić, iż nieraz Doman prowadzić musiał pana na gospodę. Pił milczkiem, prawie
nie jedząc, nazajutrz zły bywał, że nie przystąp. Dziś znowu pić zaczął.

Pili wszyscy. Wielka sala brzmiała gwarem, że mało kto własne słowo mógł usłyszeć.

Ci z polskich wojów, którzy nazajutrz ciągnąć mieli na Połock, trącali się z ruskimi
towarzyszami z pijacką rzewnością, często jednak koląc drwiną lub słowem złośliwym.
Rusini nie odpowiadali, mając wyraźny nakaz księcia, by jakichkolwiek zwad unikać, choć
ciężko nieraz było. Młodzież, zuchwała z przyrodzenia, nie czując ręki swego pana nad
sobą, przebrała już dawno miarę. Bolesław zdał się tego nie widzieć. Nawój patrzył
badawczo. Trzeźwy jak zawsze, miarkował, że zuchwalcy zmierzają wprost do wywołania
burzy. Siedząc na zakręcie stołu o kilka miejsc od księcia, patrzył na niego niespokojnie.

Twarz Bolesława była blada, na czoło wystąpiły kropelki potu, widno już był podpity.

Znaczyło się na niej jakieś pomieszanie udręki i gniewu. Mimo że siedział nieruchomy,
bawiąc się jedynie pucharem, który wychylał raz po raz jakby o tym nie wiedząc, widać było
wyraźnie, że uwagę ma skupioną na czymś tak silnie, że nie dostrzega, co dzieje się dokoła.
Nawój nie wątpił, że uwagę księcia ściągała Krystyna.

I ona siedziała nieruchomo; spod wysokiego, naszywanego perłami i złotem namitka

wymykały się ciemne, lśniące włosy, przy których bielszą jeszcze zdała się jej pociągła
twarz, jakby ręką mistrza wykuta w marmurze. Zdradzał w niej życie jeno krasny rumieniec
i wiśniowe usta. W swej obszernej, sztywnej od złota szacie robiła wrażenie posągu, w który
ktoś wprawił jasne i przejrzyste jak woda szafiry oczu. Lśniły zimnym blaskiem klejnotów.
Czasem jeno, gdy pijany już zupełnie Mścisław głos podnosił lub nieopanowanymi ruchami

background image

potężnych rąk roztrącał naczynia na stole, przez twarz Krystyny przebiegało lekkie
drgnienie.

Od miesięcy już jako pierwsza niewiasta na dworze bo Izasław był wdowcem, bez

ruchu i słowa siadywała obok polskiego księcia. Darmo mozolił się Izasław nakłaniając
synową, aby sprzymierzeńca, w którym czuł pogardliwą niechęć, przychylniej starała się
usposobić. Była taka, jak od przyjazdu swego była dla wszystkich; jak mówił Mścisław:
głaz. Nie zdołały jej poruszyć ani jego dzikie pieszczoty, ani zwierzęce wybuchy gniewu, w
którym niejedną już duszę wypędził z ciała. Pierwsza niewiasta na dworze! Ile razy za włosy
ją ciągał w przystępie wściekłości, że niczym jej poruszyć nie może, ile razy brał ją przy
służebnych, ile razy służebne brał przy niej. Na darmo! Wolałby, by nożem pchnęła jego lub
sama siebie. Jej obojętność doprowadzała go do szału.

Chciwy władzy, bogactw i użycia, chciałby przez Krystynę wpływ uzyskać na polskiego

władcę, a zarazem trząsł się z gniewu na myśl o jakiejkolwiek poufałości między nimi.
Nieobcą mu była zawiedziona nadzieja Wszebora, że córkę wyda za Bolesława, Uderzyła go
nieobecność księcia w Bużeninie na zaślubinach. Darmo dręczył żonę wypytywaniem o
przeszłość, nie rzekła mu nigdy ni słowa. Podejrzewał tedy, że coś ukrywa; by zmusić ją do
mówienia, klął i plugawił przed nią polskiego księcia. Daremnie. W jego obecności czulił się
z nią grubiańsko lub zwierzał ze swych z nią przeżyć. Osiągnął tyle jedynie, że Bolesław
odnosił się do niego z tak nie ukrywaną bezmierną pogardą, iż chytry Izasław postanowił
syna w porę z dworu usunąć. Przyrzeczenie osadzenia go na Połocku stwarzało dogodną
sposobność. Izasław liczył godziny do jego wyjazdu i, jak mógł, starał się rozruszać i
zabawić jeszcze bardziej niż zazwyczaj zamkniętego w sobie gościa. Wolałby tę ucztę
pożegnalną mieć już za sobą. Zdało mu się, że siedzi między dwoma chmurami, z których
lada chwila piorun może wystrzelić. Nastrój reszty biesiadników nie zmniejszał tego
uczucia.

Pijani byli niemal wszyscy; krzyki wzmagały się, miejscami wszczynały się kłótnie.

Słowom nikt nie kładł już tamy i padały coraz grubsze. Metropolita koło północy wstał i
tłumacząc się nabożeństwem wyszedł. Z nim opuścili zebranie duchowni. Izasław odetchnął
na chwilę. Spojrzenie Jerzego zdało się obciążać go wszystkim, co działo się tutaj.

Przygasać zaczynały światła, ale nie rozognione napitkiem głowy. Po kątach zawlekały

się cienie, a dochodzące z nich odgłosy świadczyły, że młodzież nie zważa już na nic.
Krystyna wstała, zamierzając odejść, lecz Mścisław krzyknął:

— Ostaniesz!

Zaczerwienione oczy świeciły mu zwierzęcym podnieceniem. Zdał się znajdować

przyjemność w jej udręce. Nie widział, jak ręka Bolesława zgniotła trzymany kubek. Izasław
widział; pochylił się ku Krystynie za plecami polskiego księcia i szepnął:

— Ostań! Już niedługo.

Zaklaskał w dłonie, a gdy uciszyło się cokolwiek, przemówił:

background image

— Nim strzemiennego wypijem przed wyprawą, pieśń niech serce ucieszy.

Zaśpiewajcie, Bojanie!

— Dziewki pogańskie nam przyrzekłeś! — rozległ się okrzyk.

— Lepiej serca ucieszą niż wasze pieśni!

— Nie, to ruskie dziewki pobierzem!

Zarżały śmiechy, lecz zgłuszył je potężny głos:

Miłość pieję i zemstę wilczycy,

Mądrej Olgi, małżonki Igora.

Głos miał siłę żywiołu. Wypełniać zdał się całą komnatę i drżeć pod stropem jak echo

przewalającego się grzmotu. W ciszy, która nasłała nagle, jakby wszyscy zawstydzili się
wątłości swych własnych głosów, dały się słyszeć kroki. Człek brodaty, olbrzymi, o
szerokich barach i potężnej piersi szedł wolno od drzwi, przy których poprzednio siedział
nie zauważony. W ręku trzymał lirę. Zbliżywszy się do książąt stanął w pełnym świetle,
patrząc na nich. Po chwili dopiero skłonił się. Oczy miał proroka; czarne jak noc,
przepaściste, ogromne. Zdało się, że nie człek, lecz burza. Jak grom też huczał jego głos,
przy którym wtór lutni zdał się szemraniem strumyka wśród wichru:

Jest mogiła u Iskorostenia,

Ciemna struga u stóp jej wypływa.

Gdy się miesiąc na nowiu odmienia,

Prawią ludzie, krew płynie w niej żywa...

Darmo Olga w swym sercu stęskniona

Płaczem, łzami małżonka przyzywa,

Aż spłynęła krew miłości czerwona,

Czarną zemsty krwią serce napływa.

Śpiewał o miłości wiernej, silniejszej niż śmierć, i zemście przemyślanej, nienasyconej,

background image

okrutnej. Choć te znane były Rusinom, a i niejednemu z Polaków, wszyscy słuchali jak
urzeczeni, z zapartym oddechem. Pijacki, rozpasany nastrój zgasł. Miłość to nie zabawa:
krew zmienia w płomień, który pożera wszystko...

Nie zachodu rozpłoniły się zorze,

Ale dachy Iskorostenia

Tam, gdzie gród był, płomieni jest morze!

Chmura dymu i morze płomienia.

Plonie niebo nad Iskorosteniem,

Krwawa łuna gasi światło księżyca.

U mogiły lśni strumień płomieniem,

Dokonała swej zemsty wilczyca.

Śpiewak skończył i skłonił się znowu. Wciąż jeszcze trwało milczenie. Najbardziej

pijani zrozumieli, dlaczego Bojan śpiewał o zemście. W głosie, którego podźwięk zdał się
drżeć jeszcze w powietrzu, brzmiała groźba. Przedłużało się milczenie. W ciszy rozległ się
nagle głos Bolesława:

— Pięknie śpiewacie, Bojanie. Gdyby głosem można zabijać, pewnie nikt z nas nie

uszedłby stąd żywy.

Zdjął złoty łańcuch z szyi i cisnął go piewcy pod nogi. Bojan skłonił się i odparł śmiało:

— Nam waszego złota nie trzeba. Dajcie je swoim, może się prędzej nasycą.

Izasław zadrżał, lecz Bolesław jeno uśmiechnął się drwiąco. Natomiast młodym wojom

włosy gniewem sprężyło na głowach zuchwalstwo śpiewaka. Zdało się, że rzucą się na
zuchwalca, który skłonił się i wolnym krokiem odszedł na swoje miejsce.

Gdy śpiewak mijał otwarty koniec podkowy stołu, poskoczył ku niemu Dobrogost

Nałęcz, zwany Wydrzyoko, znany kpiarz. Sam jego widok podziałał jak oliwa na wzburzone
fale. Niektórzy już się śmiać zaczęli, pewni krotochwili. Bojan patrzył na niego ze swej
wysokości, gotów na wszystko.

— Pozwólcie mi swej liry — rzekł Wydrzyoko. — Nie chcecie złota, to wam pieśnią za

pieśń zapłacę. A łańcuch przyda mi się. Lubię złoto, i wasze, i nasze, byle jeno było moje.

background image

Rozległy się prześmiechy, a gdy Bojan stał niepewny, Dobrogost dodał:

— Nie lękajcie się. Nie zaćmię was; ani pół tak głośno nie śpiewam. Pieśń wam

zapieję, którą dziad mój z Kijowa przywiózł wraz ze złotem. Złota już dawno nie ma, ale
pieśń oddam.

Bojan z wahaniem wręczył lirę natrętowi. Wydrzyoko zataczając się z lekka podszedł ku

książętom, skłonił się tak głęboko, że łańcuch zręcznie podjął z ziemi. Włożywszy go sobie
na szyję, rozkraczył się szeroko i naśladując Bojana milczał przez chwilę. Cisza zaległa.
Rusini milczeli w niepewności. Polacy — w oczekiwaniu jakiegoś błazeństwa. Dobrogost
szarpnął struny fałszywie i jakby umyślnie równie fałszywie piać zaczął, czkając przy tym
paskudnie:

Będzie spokój panował na Rusi,

Jeno książąt wyrzynać się musi.

Zresztą trzeba albo też nie trzeba

Rżnie Świętopełk Borysa i Gleba.

Lecz trudniejsza była już sprawa,

Kiedy przyszło do Jarosława.

Od Pieczyngów pożyczać trza miecza.

Przegrał bitwę u grodu Lubecza.

Więc do teścia pędzi Chrobrego

I pobili u Buga - Mądrego.

Nie chciał mieć w Bolesławie dziewierza.

Więc obeszło się bez przymierza.

Dostąpiła Przedysława zaszczytu,

Spała z Chrobrym od wieczora do świtu...

background image

Nastrój prysnął. Wojacka miłość jest prostsza. Kończy się światłem dnia, a nie łuną

pożaru. Gromki wybuch śmiechu polskiej drużyny przerwał pieśń. Niektórzy z ław pospadali,
tarzając się w niepowstrzymanej, pijackiej wesołości. Bolesławowi jeno szczęki drgały i oczy
zapłonęły jakimś dziwnym ogniem. Na salę wpadło sześć niewolnic w białych, przejrzystych
giezłach. Dwie z nich, ustawiwszy się po bokach, rozpoczęły przygrywkę na fletni i bębenku,
pozostałe zapląsały. Wojacy Bolesława, nie przywykli do takich widowisk, zrazu patrzyli z
zaciekawieniem, po chwili zaczęli głośno wymieniać sprośne spostrzeżenia.

Mścisław, pijany już zupełnie, patrzył na półnagie kobiety z wyrazem zwierzęcej chuci.

Nagle jakaś myśl pijacka zaświtała widno w jego rozpalonej głowie, gdyż zerwał się,
doskoczył do Krystyny i chwytając ją za rękę, zaczął bełkotać:

— Pójdź!

Spojrzała na niego. W jej obojętnych oczach odbiło się zdumienie, a pąs oburzenia

nagle objął jej twarz. Usiłowała wyswobodzić rękę, lecz jego żelazny chwyt nie popuszczał.
Zaczęli się szamotać, gdy straszliwe uderzenie w pierś odepchnęło Mścisława od Krystyny.
Zatoczył się i ryknąwszy rzucić się chciał na napastnika. Przed nim stał Bolesław. Oczy jego
gorzały tak straszliwą wściekłością, że nawet pijany Mścisław przez skórę poczuł, iż gra
idzie o życie, i zawahał się. Przytomny Doman z tyłu za ręce go uchwycił, Izasław zaś
doskoczył do Krystyny wołając rozpaczliwie:

— Wyjdź! Wyjdź zaraz!

Skierowała się ku drzwiom; Bolesław uchwycił ją pod ramię i wyszli razem. Izasław

dobrze obliczył, gdyż chwila jeszcze, a między biesiadnikami rozpoczęłaby się rzeź. Polskie
miecze błyskały już w powietrzu; starczyło, by miecza dobył którykolwiek z Rusinów.

Doman puścił Mścisława, gotowy na wszystko. Mścisław jednak nawet nie obejrzał się.

Usiadł przy stole i oparłszy głowę o krawędź zaniósł się pijackim łkaniem. Nagle przesadził
stół i doskoczył do tancerek, które zbiły się w spłoszoną gromadkę. Porwał pierwszą z
brzegu i roztrącając biesiadników, którzy stali mu na drodze, wybiegł z komnaty.

Rozległy się znowu śmiechy i nagła wesołość ogarnęła wszystkich. Za przykładem

Mścisława zaczęto chwytać dziewczęta, które opierały się z krzykiem. Izasław otarł pot z
czoła, spojrzał na kotłowisko pijanych i szepnąwszy coś podczaszemu opuścił salę. Za nim
wyszło kilku starszyzny i Nawój z Domanem. Skierowali się do komnaty Bolesława. Darmo
przez chwilę dobijali się do drzwi. Nie odpowiedział im nikt, drzwi pozostały zaparte.

background image

XXXIV. PO UCZCIE

Stali naprzeciw siebie w słabym świetle płonącego na kominie ognia. Blisko jak

wówczas, gdy zobaczyli się po raz pierwszy. Zda się, jeno ręce wyciągnąć. Choć rozpalony
napitkiem, namiętnością i gniewem, Bolesław poczuł, że przepaść jest między nimi. Gdy siłą
wciągnął ją do swej komnaty, zdało mu się, że prysły wszelkie przeszkody, że je złamać
potrafi. Teraz stanęły mu przed oczyma swoje i jej śluby; syn, którego jeszcze nic widział;
prawa gościnności; hańba jej i jej ojca, ulubionego wodza. Waliły się na niego jak lawina
kamienia. Zdało mu się, że niezdolny jest się poruszyć. Usiadł ciężko na ławic i głowę ujął
w dłonie. Nic słyszał kołatania, bo krew młotami waliła mu w skroniach. Nie czuł, że czas
płynie, jakby skończyło się już wszystko. Rozumiał jeno, że wciągnął ją na kraj przepaści, a
teraz siły mu brak by ją zepchnąć. To nie Przedysława na jedną noc, lecz jedyna miłość
całego życia! Nie zelżywość chciał wyrządzić Mścisławowi, lecz taiła się w nim nadzieja, że
wróci to, co czuł przez chwilę w lesie pod Bużeninem, gdy zobaczyli się po raz pierwszy:
cisza, spokój, słodycz — wszystko to, czego nic znał, jak daleko sięgał pamięcią.
Jednocześnie widział z przeraźliwą jasnością, że to już wrócić nie może, a zarazem czuł, że
wyrzec się jej i zapomnieć nie zdoła, choćby świat miał mu się zwalić na głowę. Teraz już
nie! Jeno dowiedzieć się, co czuje ona! Czy mu zapomni, że zgodził się oddać ją na pastwę
tego zwierza, czy zrozumiała, co miała oznaczać biała klacz, którą przesłał jej w ślubnym
upominku. Może wzięła to za drwinę? Nie widział, by jej dosiadała, nie mógł jakoś zapytać,
dlaczego. Podniósł głowę, by spojrzeć jej w oczy. Nie wyczytał z nich nic. Ruchem rozpaczy
wyciągnął ręce:

— Krystyno!

— Co, panie? — zapytała z pozorną obojętnością.

— Nie mów tak. Czy potrafisz zapomnieć?

— O tym, że byłam jego niewolnicą, czy że teraz jestem waszą?

Wyciągnięte dłonie opadły Bolesławowi. Zrozumiał. Był już przeraźliwie trzeźwy. Przeklęta
pieśń o Przedysławie! Nie mógł sam przed sobą zaprzeczyć, że przypomnienie urągliwej
swawoli naddziada pchnęło go do tego, iż zawiódł ją do siebie. Wszystko jedno, co stanie się
teraz. Jej hańba jest już czymś dokonanym i nie dającym się cofnąć. Ogarnęła go rozpacz jak
wicher. Nie myślał już o niczym. Porwał ją w ramiona. Nie broniła się.

Czas płynął. Leżeli obok siebie w ciemności. Na kominie ledwo już żar przeświecał

spod popiołu. Bolesław utkwił w nim oczy. Sen był od niego równie daleki, jak szczęście.
Osiągnął to, co prześladowało go od pierwszej chwili, gdy poznał Krystynę. Teraz czuł, że
wolałby nie dożyć tego. Wiedział, że wstanie dzień, który szarzył już szklane gomółki w
oknach, że spojrzeć trzeba będzie w przejrzyste oczy Krystyny. Budziło się w nim
pragnienie, by noc trwała wiecznie. To jeszcze w jego mocy jest uczynić. Obok leży krótki
miecz. Po drugiej zaś stronie ona, najcenniejsza zdobycz wyprawy. Leży tak cicho, jakby już
nie żyła. Nasłuchiwać zaczął jej oddechu. Nie słyszał nic.

background image

Wkradający się dzień zaznaczył ledwie zarysy przedmiotów i zaczął je zabarwiać. Kąt,

w którym stało łoże, ciemny był jeszcze zupełnie, lecz postać Krystyny już zarysowała się w
mroku. Leżała twarzą wtulona w wezgłowie; smukła, okryta miękką skórą łosią, kurczyła się
i drgała chwilami jakby od hamowanych łkań. Bolesław dźwignął się i oparty na łokciu
patrzył na nią. Czuł, jakby mu kto serce ściskał żelazną obręczą. Po dłuższej chwili
nieśmiało rękę na jej głowie położył. Skurczyła się jakby w przestrachu czy wstręcie. Cofnął
dłoń.

— Krystyno! — szepnął.

Długo trwało, nim odwróciła twarz. Oczy miała zamknięte, ciemno podkrążone. Twarz

jakby się zapadła przez tę jedną noc... Leżały na niej cienie. Posiniałe, Jakby z lekka
nabrzmiałe wargi poruszyły się:

— Za moją miłość...

Nie dokończyła. Straszliwy płacz przerwał tamę dumy i władzy nad sobą, trząsł nią jak

wicher krzewiną, targał i skręcał jej ciało. Bolesław patrzył bezradny, bojąc się dotknąć jej,
choć serce rwało mu się z bólu I uczucia jakiegoś gorzkiego szczęścia. Kochała go...
dawniej! Patrzył długo, choć uspokoiła się już. Wreszcie stanowczym ruchem wstał,
przybrał się i zaklaskał w dłonie. Natychmiast zjawił się Nawój, jakby czekał pod drzwiami.
Twarz miał przybladłą z bezsenności.

— Gdzie Doman? — rzucił krótko Bolesław.

— Raniony — odparł Nawój.

Zmarszczka zniecierpliwienia i gniewu przeorała gładkie czoło Bolesława.

— Kiedy? Co się stało?

Wyszedł do sieni, drzwi za sobą zamykając.

— Przed świtem. A stało się wiele tej nocy.

— Gadaj! — mruknął Bolesław, zaciskając zęby.

Zdało mu się, że w głosie Nawoja brzmi przygana, lecz wolał udać, że jej nie dostrzega.

Paliła go niecierpliwość.

— Jeno się z uczty rozeszli, pożar wszczął się na Szczekowicy. Tknęło mnie i

poleciałem. Płonął dworzec Adułba Gomołowa. Zgasili ludzie z sąsiedztwa i znaleźli
osmolonego Tworka Nagodzica bez łba i żonę i takoż zarżniętą. Widno bojar zarżnął żonę i
gacha, bo sam zbiegł. Nasi do bitki się wzięli, ledwie starszyzna zdołała pohamować.

Twarz Bolesława skurczyła się gniewem, a Nawój ciągnął:

— Przed świtem, gdy dziesiętnicy budzić jęli tych, co na wyprawę mieli ciągnąć z

Mścisławem, okazało się, że Wydrzyoko nie pojedzie, bo takoż bez głowy go naszli. Zamęt

background image

się zrobił między naszymi, bo chcieli biec mścić się. Ledwom ich powstrzymał,
zapewniając, że sami wymierzycie sprawiedliwość. Za mało nas jest, a lud wzburzony...

Nawój przerwał, a Bolesław zapytał ponownie:

— A cóż Doman?

— Gdy się na podwórcu spierali nasi z ruskimi i do mieczów brać zaczynali, w zamęcie

dwóch Rusinów wpadło do dworca i biegło tu. Doman, który przy drzwiach stał, zastawił
się. Ubił obydwu, nim nadbiegli nasi i rozsiekali ich w kawałki. Tyle że poraniony.

— Ciężko?

— Nie będzie mu nic, ale parę niedziel poleży.

Nawój umilkł i patrzył na księcia, który zdał się o czymś myśleć z wysiłkiem. Książę

ozwał się:

— Chciałem słać Domana do kraju. Nie może on, pojedziesz ty.

— Wżdy dopiero wróciłem. I może tu wam będę potrzebniejszy. Ciepło się robi. Wam

by samemu wracać. W kraju was brak.

— O tym pomówim. Tymczasem musi jechać ktoś pewny a milkliwy. I to zaraz.

— Z Krystyną? — zapytał cicho Nawój.

— Tak — rzucił Bolesław krótko.

— Niech jedzie Miłosław Doliwa. Rękę ma prędszą od języka, nim się wyjąka, człek

zapomni, o czym mówić zaczął. Przykazać mu, to i pary z gęby nie puści. Żonę ma młodą,
to mu do niej spieszno, a na odludziu siedzi.

— Niech jedzie zaraz. Zapowiedz mu, a potem Izasława mi wezwij do świetlicy.

Bolesław odwrócił się i wszedł do swej komnaty. Krystyna, ubrana już jak na

wczorajszą ucztę, stała przy oknie. Gdy teraz zwróciła się ku niemu, jeszcze bardziej niż
wczoraj czyniła wrażenie posągu. Twarz jej przybladła, oczy przygasły. Gdy podszedł,
rzekła cicho:

— Noc już uszła, myślę, że mnie puścicie. Osiągnęliście swoje, zbezcześciliście mnie i

zelżyli Mścisława, okazaliście moc swoją. Mścisław was nie dosięgnie, ale pomści się na
mnie. Żegnajcie!

Skłoniła się i chciała przejść. Uchwycił ją za rękę. Przymknęła oczy, lecz nie wyrywała

się.

— Słuchaj, Krystyno! Miłowałem cię od pierwszego wejrzenia, jenom nie wierzył, że

ty mnie miłujesz. Dziś uwierzyłem.

background image

Przerwał i czekał, lecz nie odrzekła nic. Ciągnął, westchnąwszy:

— Nie ma twoich ślubów z Mścisławem. Przebierz się do drogi zaraz. Wracasz do

Bużenina. Białą klacz do Krakowa odeślij. Nie jesteś moją, bom wziął cię po niewoli.
Zapomnij!

— Zapomnieć?! — szepnęła.

W głosie był wyrzut, żal i coś jeszcze, od czego serce do w Bolesławie. Ręce wyciągnął,

lecz powstrzymał się.

— Nie wiem, kiedy wrócę do kraju. Ale może spotkamy się jeszcze. A wtenczas po łeb

się schyli, kto waży się słowo powiedzieć na ciebie. Klnę się na wszystko, co mi święte.

Odwrócił się i wyszedł. Nie widział, jak ręce jej Wyciągnęły się za nim.

Izasław niecierpliwie chodził po komnacie. Posłaniec Bolesława wyrwał go ze snu, w

którym tak chętnie zatopił wspomnienia wczorajszej uczty i położenia w jakim się znalazł.

Nie było miłe. Kijanie zerkali ku jego braciom, pamiętni, że jemu to do zawdzięczenia

mają Mścisławową rzeź i uciążliwych gości, których wprowadził wbrew przyrzeczeniu.
Bracia, nawet sam teść Bolesława, stronią od niego, wiedząc, że gdyby nie polska pomoc,
jeden z nich zasiadłby na stolcu wielkoksiążęcym. Metropolita i igumen burzą lud przeciw
łacinnikom i przeciw niemu, który za pomoc przyrzekł połączenie ruskiej cerkwi z rzymską.

Pomoc! Bolesław ani myśli taić, że od niego tylko zależy, czy jutro nie wezwie na

kijowski tron teścia swego, Świętosława. Dobrze choć, że mimo nocnych zajść Mścisław
wyruszył na Połock z lacką pomocą. Izasław pozbył się zarazem kłopotliwego syna i
nadzieję powziął pozbyć się Wszesława. A sprawa z Krystyną pod nieobecność jej męża
straciła na ostrości. Zamyślił się, czy jakiej korzyści nie można by z nie] wyciągnąć.
Wszystko zależy od tego, czy Bolesław da się tą sprawą przydusić, czy sam dusił go będzie.
Izasław czekał z napięciem, układając sobie, co ma mówić

Gdy Bolesław wszedł w towarzystwie Nawoja, Izasław wstał wprawdzie na jego widok,

ale bez zwyczajnych pokłonów i serdeczności; wyraz twarzy przybrał w miarę dostojny i
obrażony, jeno oczy mu latały niespokojne i badawcze.

Bolesław jednak twarz miał nieprzeniknioną, a zmiany w zachowaniu krewniaka zdał

się nie dostrzegać. Usiadł i zaczął z miejsca:

— Gdybym nie wiedział, że niewiele tu znaczycie, policzyłbym się z wami za

zabójstwo moich wojów i zamach na mnie samego.

Izasław poczerwieniał, lecz odparł siląc się na spokój:

— Wojacy wasi sami zawinili, a i wy...

background image

— Dość o tym! Krystynę rodzicowi odesłałem. Nie będzie córa mego wodza żoną

takiego zwierza, jako syn wasz.

— Rozumiem... — podjął Izasław uśmiechając się złośliwie, lecz Bolesław przerwał

mu znowu:

— Nic nie rozumiecie. Swoje puszczę w niepamięć. By zaś na przyszłość nie

wydarzyło się to, co wczoraj, Mścisław nie śmie tu wracać, a wy zakładników mi dacie,
którzy mi odpowiadać będą za spokój i bezpieczeństwo.

Oczy Izasława zaiskrzyły się chytrością, lecz przybrał strapiony wyraz twarzy i odparł z

wyrzutem:

— Tak sobie ze mną, krewniakiem swym, poczynacie, jakbym nie z dobrej woli i

ochoty was tu podejmował. Cierpliwie znoszę swawolę waszych wojów, a gdy się miarka
bez mej winy przebrała, zakładników mam dawać, by ich jeszcze uzuchwalić. Święty Spas i
święta Przeczysta widzą, że to niesprawiedliwe.

— Nie będziem się spierać — zimno rzucił Bolesław. — Lepiej, że sami dacie

zakładników, niżbym ja miał ich brać siłą. To rozumiecie. A swoich ja już powściągnę.

— Juści wolę, by było spokojnie — wzdychając jakby z ulgą odparł Izasław. — Niech

wszyscy widzą, żeśmy nadal w dobrej przyjaźni i nie płoche nasze przymierze. A
przyrzekacie swoich powściągnąć, zakładników dam, ludzi najznaczniejszych: metropolitę
Jerzego i peczerskiego igumena Teodozego. Czczą ich bojary i lud, za świętych uważając.

— Nie weźmiem ich — wtrącił się niespodziewanie Nawój. — Trzeba nam takich, by

ich zarżnąć można było, jeśli naszych nie ostawią w spokoju. Nie myślim waszej wierze
robić męczenników, a sobie wrogów na Rusi całej. Chcecie się ich pozbyć, uczyńcie to bez
naszej pomocy.

Izasław przybladł ze złości, lecz pogardliwie ramionami wzruszył i zwrócił się do

Bolesława:

— Czekam, co wy powiecie.

— Dacie wojewodę waszego Kośniaczka i jarla Bręczysława. Jednego wy lubicie, a

drugiego Kijanie.

— Ciężka sercu memu wasza nieufność, ale nie będę się przeciwił. Na długoż to?

— Póki nie wyjadę, a wyjadę, kiedy mi się spodoba. Nie prędzej, aż się wszyscy

przekonają dowodnie, że wola moja siedzieć albo jechać.

Izasław głowę pochylił. Gdy Bolesław z Nawojem wyszli, zaklął szpetnie.

background image

XXXV. SIEROCTWO I CZEPIEC WDOWI

Po szklistym lodzie skuwającym Widawkę, strumyki zmierzające do niej, bagna oraz

stawki po brzegach, styczniowy wicher pędził śnieżne krupy. Sunęły nisko, jak woda, po
gładkiej powierzchni, czasami jeno podrywając się tumanem, by przypaść znowu. Czepiały
się każdej, by najmniejszej nierówności, jakby znużone tym lotem przyziemnym bez celu i
kresu, ustawiając się białymi, spłaszczonymi klinami przeciw wichurze. Narastały w zaspy,
które skuwał siarczysty mróz, rozszerzały się, rosły i łączyły z sobą, zasłaniając białym
całunem czarniawą powierzchnię lodu. Szedł wczesny, zimowy wieczór, lecz świat, miast
ciemnieć, jaśniał. Wreszcie wszystko zlało się w szarobiaławym mroku.

Jakiś cień zjawił się w zawiei. Poruszał się mozolnie, kopiąc w śniegu. Gdy przystanął

nad brzegiem, rozróżnić można było konia z jeźdźcem. Rumak, naglony, chrapnął
niespokojnie, zanim wstąpił na zmarzniętą płaszczyznę rzeki. Gdzie śnieg leżał lżejszym
jeno nalotem, nogi konia ślizgały się po gładkiej powierzchni. Wówczas jeździec ściągał go
silną dłonią, by nie zaczął bić kopytami w cienką jeszcze skorupę. Gdyby się załamała,
jeźdźca czekała śmierć niechybna. Do rana nikt by nawet nie odnalazł miejsca, gdzie rzeka
pochłonęła i jeźdźca, i konia. Mróz zetnie przeręblę, śnieg ją wygładzi i zda się, nic się nie
stało.

Śmierć! Rozwiązuje wszystko, czego życie rozwiązać nie potrafi. A jednak nie chce się

umierać w dwudziestu leciech, choćby się zdało, że skończone już wszystko, że nie czeka
nic. Gdzieś przecież w głębi tai się nadzieja, że zacznie się coś na nowo, czym żyć będzie
można, coś się odmieni, a to, co przeszło, zapadnie w niepamięć i nicość.

Jeno trudno zapomnieć. Krystyna po powrocie da Bużenina zrazu tylko ulgę odczuła.

Skończyło się życie, które jak zmora nocna zostało w pamięci, od którego uciekała do
wspomnień dzieciństwa i dni pierwszej młodości, wyłaniających się z każdego kąta starego
domostwa, z każdego krzu przydrożnego, każdego zakrętu rzeki. Odesłała białą klacz,
zniszczyła wszystko, co mogło jej przypominać ten okres życia, który dolę jej miał stanowić,
a który urwał się nagle w pamiętną noc w Kijowie. Spaliła przeszłość, ale zostały popioły i
pustka. Pustki tej nie mogły już wypełnić wspomnienia dzieciństwa. Znane miejsca i widoki
wiążą się nie tylko z zabawami i przeżyciami dziecinnymi, ale z tym, co zaciążyło na jej
życiu kamieniem, którego spalić się nie da.

background image

Na zewnątrz spokojnie było. Ojciec wojował gdzieś daleko na Węgrzech. Nie wiada,

kiedy wróci. Ale gdy wróci, co powie ten dumny potomek libickich książąt, który jeno
między panującymi widział godne stadło dla swej jedynaczki? Co powie ten stary człowiek,
wnuków chcący po niej doczekać, na których by przelał sławę swego imienia, zebrane
majętności i znaczenie? Co powie ojciec, którego córę bez jego wiedzy odebrano mężowi i
do domu odesłano, po nocy spędzonej z nią jak z niewolnicą? Krystyna nie wiedziała, ale
domyślić się mogła z zachowania krewnych. Nie rozgłaszała swego powrotu, nie
pokazywała się nigdzie ale przecie wiedziano. Ze swojaków nie odwiedził jej nikt. Właśni
ludzie na jej widok spuszczali oczy, mówili o rzeczach obojętnych. Upokarzało to Krystynę,
choć milsze było niż współczucie i nie domówione użalanie się nad nią Zasławy, która
starała się ją pocieszać, budząc jeno w Krystynie większe poczucie krzywdy i
niesprawiedliwości. Krystyna stronić zaczęła od ludzi i uciekać przed samą sobą.

Od ludzi uciec łatwo, ale nie od siebie. Na swym podjezdku, w pogodę i słotę, w ciepłe

jesienne dni i w mroźne wichury zimowe, wałęsała się bez celu, samotnie, mimo próśb i
błagań Zasławy, że zdrowie traci i naraża życie.

Życie! Zdało jej się, że nic jej po nim, że nie dba o nie, że chce się go pozbyć. Ale gdy

kopyta konia stukały po cienkim lodzie, przechodził ją dreszcz na myśl, że lada chwila
zapaść się może w mroźną i mroczną toń Widawki. Lód odgrodzi ją od świata i nigdy już nie
ujrzy słońca. Czy tylko słońca?

Odetchnęła z ulgą i otarła pot z czoła, gdy koń stanął na brzegu, i mimo że zapadał w

kopny śnieg, sam puścił się cwałem, jakby uciec chciał od tego miejsca, gdzie czyhać się
zdała śmierć.

Nie wstrzymywała go. Dopiero gdy dotarli do stóp wzgórz, na których zaczynał się las,

ściągnęła wodze.

W lesie spokojniej było. Wicher grał tylko w szczytach drzew pędząc przed sobą

kurniawę, na dole jednak jeno pył śnieżny opadał z suchym szelestem. Znużony koń stękał z
wysiłku, przypominając Krystynie, że nie pojony i bez obroku od rana. Trzeba wracać,
inaczej zmarnować się może jedyny jej towarzysz od powrotu do Bużenina. Skierowała
konia w stronę gościńca wiodącego do dworu.

Wicher zdawał się nacichać, lecz nagnał ciemnych, śniegowych chmur, które

wytrzepywać jęły swą zawartość. Gęsty opad śnieżny sunął cicho i jednostajnie, zasłaniając
świat białą, półprzeźroczystą zasłoną. Po szumie wichury zapanowała senna cisza.

I Krystynę po całodziennej tułaczce na mrozie ogarniała senność. Ot, położyć się na

miękkim puchu i zasnąć! Wiedziała, że i to śmierć, ale nie bała się takiej. Uśnie i nie zbudzi
się więcej. Gdy ją znajdą, będzie nie obrzydliwą, obrzękłą topielicą, lecz bryłą lodu.

Może będzie świeciło słońce. Żal jej się zrobiło konia, ale pewnie pobiegnie do domu.

Zostanie sama.

Lęk ją chwytał, lecz pomyślała, że sama była właściwie zawsze od czasu, gdy odumarła

background image

ją matka. Jeno że gdy koń przybieży do domu, szukać jej zaczną i zbudzą. Ale nie miała
serca przywiązać wiernego zwierzęcia, by na śmierć z głodu i pragnienia albo od wilków je
skazać. Ostatnio nie słychać było o wilkach w okolicy, lecz nagle jakiś daleki i niepewny
głos zmącił nocną ciszę. Krystyna zaczęła nasłuchiwać.

Głos powtórzył się. Nie był wilczy, raczej jak wołanie człowieka. Ruszyła w kierunku,

skąd szedł. Powtórzył się jeszcze, już wyraźniejszy. Odpowiedziała wołaniem. Nie trwało
długo, a posłyszała tętent kopyt i po chwili z ciemności wynurzył się jeździec. Zatrzymali
konie. Krystyna zapytała:

— Wyście o pomoc wołali?

W głosie nieznajomego brzmiało zdziwienie:

— Samaście? W boru o takiej porze?

Odpowiedziała pytaniem:

— Zbłądziliście? Jedźcie za mną! — i zawróciła konia w kierunku drogi na Bużenin.

Chwycił za uzdę jej konia i odparł:

— Zabłądziłem, ale nie sam jestem. Towarzyszy ostawiłem, którzy ustali ze wszystkim.

Im pomoc dać trzeba.

— Wracajcie tedy ku nim. Ognia naniećcie! — podawała mu krzesiwo. — Ludzi

przyślę z saniami, to zabiorą waszych.

Nie czekając trąciła konia i gdy znalazła się na drodze, pognała nie zważając na stękanie

znużonego konia. Pędziła falistym gościńcem. Na szczycie najwyższego wzniesienia nagle
zdarła rumaka. Wyraźnie spostrzegła jakąś postać na białym koniu stojącą w poprzek drogi.
On!?

Nie poruszyło się nic. Śnieg spływał z cichym szelestem który głuszyło bicie jej serca.

Podjechała i roześmiała się gorzko. Zwalony konar, śniegiem obsypany, w mrokuu łudził
oczy postacią, którą tu niegdyś spotkała. Jeno wtedy wiosna była, z lasu ciągnęły wonie,
gwiazdy błyszczały na niebie. A ninie jest zimna, ciemna noc. Dreszcz przeszedł Krystynę;
żgnęła konia i ruszyła dalej. Trzeba ratować zbłąkanych.

Słuchała w swej izbie, jak parobcy wyruszyli z saniami i pochodniami smolnymi, potem

słuchała ciszy zimowej nocy, aż gwar się rozległ w podwórcach, głosy ludzkie i zamęt w
całym dworze. Pomału nastał spokój i Krystyna do snu się już zabierała, gdy rozległo się
pukanie i weszła Zasława. Na twarzy starej piastunki widniało podniecenie, spłakane miała
oczy. Znając miękkie serce Zasławy, Krystyna zrazu myślała, że któremuś z przyjezdnych
coś się przygodziło, lecz Zaslawa ściskała ją, łkając:

— Biednaś ty, biedna, sieroto!

— Co się stało? — zawołała Krystyna starając się uwolnić z jej ramion.

background image

— Czepiec tobie wdowi w dwudziestu leciech!

Krystyna przybladła, lecz zapytała spokojnie:

— Mścisław nie żyje?

— Nie żyje. Mówił Żelisław Belina, ten, coś go w boru naszła. Z Przemyśla do dom

wraca i z drogi się zbił. Nadziwić się nie może, że sama włóczysz się bezdrożami po nocy.
Ale żeby nie to, byłby przepadł z ludźmi, bo mu piesi całkiem ustali, a mróz znowu bierze,
aż kąsa.

— Nie o mrozie mi prawcie! Kiedy Mścisław zmarł?

— Pono struty. Jeno w Połocku zasiadł. A kto go otruł, nie wiada. Żelislaw mówi, że

pewnie swoi, bo zły to człek miał być. A Rusiny szepcą między sobą, że na rozkaz
Bolesława, przez ciebie, Krystyno.

Stara zaniosła się znowu płaczem, niezbyt zrozumiałym dla Krystyny, która nie

zwierzała się nikomu, sądziła jednak, że stara domyśla się, iż Krystyna nie tęskni za
małżonkiem. Z pewnym tedy zniecierpliwieniem rzekła:

— Nie płaczcie, bo nie ma o co, i prawcie po porządku. Żelisław z księciem był? Z

Przemyśla jedzie? Wracają?

Lecz Zasława nie odpowiedziała na pytanie i znowu z nawrotem płaczu tulić jęła

Krystynę. Potom wyciągnęła czepiec wdowi z własnych wybrany i wręczając Krystynie
mówiła:

— Ot, tobie przybranie na twoją głowinę, w wiośnie żywota.

Niewieścią ciekawością wiedziona chciała zaraz obaczyć, jak będzie Krystynie we

wdowim czepcu. Krystyna gniewnie chwyciła wręczone jej przybranie i cisnęła na ziemię.

— Nosić go nie będę. Ostawcie mnie!

— Co też mówisz, córuchno?! W czymże będziesz chodziła? Nie w namitku przecie,

skoro mąż nie żyje, i nie w czółku ani wianku. Bez niczego, z obciętymi kosami?! Jak
ladacznica?

— Prawiście — odparła Krystyna twardo — ani w wianku, ani w namitku, ani we

wdowim czepku, bez kos, z gołą głową. Jak ladacznica!

— Słyszaneż to! Wżdy widziałaś, że ludzie się gorszą. A ninie, gdy możesz już czepiec

nosić, nie chcesz?

— Nie mężem był mi Mścisław, nie wdowa ja po nim. Nie będę czepca nosiła. Dość o

tym.

Stara załamała ręce i kiwając głową rzekła:

background image

— Może i lepiej, że pan nasz tego strapienia nie dożył.

Oczy Krystyny otwierały się coraz szerzej. Skurcz chwycił ją za gardło. Stała bez głosu.

Nie mogła i nie chciała zrozumieć. Wreszcie usiadła ciężko i szeptem ochrypłym zapytała:

— Ociec?

— Nie żyje! Taki dobry pan i wojak sławny. W Haliczu mu się zmarło, gdzie

węgierskiego królewicza Władysława na tron wprowadził z książęcego rozkania. Trzy dni
jeno chorzał i zmiotła go kostucha. Bóg go zabrał, by oszczędzić mu wstydu.

Pobladłe policzki Krystyny zarumieniły się, oczy zapłonęły gniewem.

— Precz, głupia! — krzyknęła.

— Co ty, córuchno, co ty?!

— Precz! Bo nie wiem, co zrobię.

Stara z przerażeniem spojrzała na rozszalałe oczy Krystyny; jąkając się i trzęsąc

zaczęła:

— Ja nic, córuchno, jeno ludzie...

— Precz! — krzyknęła Krystyna postępując ku Zasławie.

Musiała wyglądać strasznie, bo stara poderwała się i biegiem wypadła z izby, drzwi za

sobą zatrzaskując. Krystyna została sama.

XXXVI. SYN

Pobyt Bolesława w Kijowie rychło już dobiegł końca. Zarówno sprawy wewnętrzne, jak

i postronne nagliły go do powrotu. Grożąca od dawna napaść Czechów, sprawy węgierskie i
kościelne domagały się obecności księcia w kraju, na Rusi zaś siedzieć nie było po co.
Zjednanie jej dla rzymskiego Kościoła wymagało długiej pracy i przygotowania, nie rokując
zresztą wielkich nadziei. Izasław przyrzekał więcej, niż chciał i mógł dotrzymać. Nie lubił
duchowieństwa, które przeszkadzało mu w zjednoczeniu całego kraju jednym berłem, ale nie
spieszno mu było lud przeciw sobie podburzać.

W zimowy poranek z ulgą też patrzył, jak z bramy grodu wychodziły Bolesławowe

background image

hufce. I Bolesław wyjeżdżał z ulgą. Wiedział o nagłej śmierci Mścisława, który w zdobytym
Połocku rządzić zaczął po swojemu i życiem to przypłacił. Krystyna była wdową.

Bolesław utknął w Przemyślu, nie kwapiąc się z powrotem do Krakowa. Objeżdżał i

umacniał Bełz, Czerwień i inne pomniejsze grody, nie spuszczając oka z wypadków na Rusi
i nie wyrzekając się zamiaru kościelngo jej opanowania. W Żmigrodzie Sandomierskim i
Zawichoście ufundował biskupstwa łacińskie dla Rusi, uposażył znacznymi ziemiami nad
Wisłokiem, z grodem Kunice, i założył eremy, których mnisi mieli stanowić kapitułę.

Ne przestawał też mieszać się w sprawy Węgier, gdzie Salomon wszystkich sobie zdołał

zrazić i trzymał się jeno dzięki poparciu krewniaków — niemieckiego i czeskiego. Wygnany
Gejza, nie mogąc doczekać się Bolesława w Krakowie, przybył do Przemyśla, by prędzej
pomoc uprosić.

Niemniej, choć przez posły jeno, książę niemało czasu i uwagi poświęcał krajowym

sprawom, nie skąpiąc uposażeń i nadań fundowanym kościołom. Założonemu przez
wojewodę Michała opactwu w Lubiniu nadał gród wraz z narokiem, dziesięcinami i innymi
dochodami; po zmarłym Anchorasie, Sceskusa opatem na Tyńcu ustanowił, do Krakowa
jednak się nie ruszał, tak że dziwiono się powszechnie, iż nie ciekawy nawet obejrzeć
pierworodnego, który już rok życia kończył. Dopiero gdy otrzymał wieści o gotującym siej
napadzie czeskim, zebrał się i wyjechał.

Wbrew zwyczajowi, choć jeno z nielicznym orszakiem, ciągnął tak wolno, że goniec z

wieścią o jegoj powrocie na kilka dni przed nim dotarł do Krakowa, j budząc zrozumiały
ruch w sennym pod nieobecność pana grodzie.

Towarzysze Bolesława, a szczególniej Doman. którym spieszno było do swoich po

blisko dwuletniej nieobecności, zdziwieni byli powolnością pochodu, a gdy Bolesław
przybywszy do Biecza stanął na dłuższy postój, nie mówiąc nawet, kiedy dalej pociągnie,
zniecierpliwienie ogarnęło ich i kilku odjechało bez zezwolenia. Bolesław zdał się tego
nawet nie widzieć, ponury, zamknięty w sobie i widno czymś wewnętrznie udręczony.

Doman, który wydobrzał już z ran, sechł z tęsknoty i pewnego wieczoru zbierać się

począł do drogi. Nawój patrzył w milczeniu. Gdy Doman żegnał się z nim, powiedział:

— Żegnamy się na dobre; jeśli bez pozwoleństwa wyjedziesz, wracać nie masz po co.

— A czemuż to inni uszli i nic im! — krzyknął Doman rozżalony.

— Czy nic, to się okaże! Tymczasem zda się, iż książę nie widzi nawet, że ich brak. A

zbiegniesz ty, pomiarkuje zaraz.

— To cóż mi robić? — zapytał niemal z rozpaczą Doman. — Macierz chcę raz ujrzeć

i...

— Wiem. Pójdę do księcia prosić za tobą. Choć nie wiem, czy co wskóram, bo siedzi

sam i nie gada z nikim. Coś go gryzie...

background image

— Mójeś ty! — zakrzyknął Doman. — Nigdy ci nie zapomnę.

— A zapomnij! Ale siedź tymczasem przynajmniej, aż wrócę.

I nie czekając udał się do Bolesława. Książę istotnie zmieniony był. Twarz miał

poczerniałą i zapadłą, oczy świeciły gorączką. Wysłuchał Nawoja z roztargnieniem i odparł
niecierpliwie:

— Nie czas mi teraz myśleć o Domanie. Nie będę go potrzebował, sam zwolnię.

— Ale jemu czas myśleć o sobie, kiedy o nim nikt nie myśli. Dwóch psów i kilku

szczerb w skórze dorobił się w Kijowie — odparł śmiało Nawój.

— Cóż się o niego zastawiasz, skoro sam nie dba o to — odparł jakby z pewnym

zakłopotaniem Bolesław.

Nawój, który spodziewał się wybuchu gniewu, ośmielił się do reszty:

— Zastawiam się nie o to, o co nie dba, jeno o to, o co dba. Mówiłem wam już, że ma

dziewczynę. Natążył się zadość.

— Cóże mu ona? Mało innych? Wdały jest, niejedna by go chciała.

— A wy nie każdą mieć możecie?!

Gniew przeorał bruzdą gładkie czoło Bolesława. Milcząc patrzył na Nawoja świecącymi

oczyma.

„Przebrałem miarkę" — pomyślał Nawój. Patrzył jednak w oczy księcia, bardziej

ciekawy niż trwożny. Wybuchnie, albo nie?

Nagle Bolesław odwrócił się i biegać jął w kółko po komnacie. Usiadł w zaciemnionym

kącie i twarz zasłonił rękoma.

— Nie zdzierżę, dłużej — szepnął.

Nawój milczał. Czuł, że książę wyrzucić coś z siebie pragnie, jeno nie pozwala mu

duma. Silniejsze przełamało ją widocznie, gdyż mówić zaczął pospiesznie, jakby się bał, że
zatnie się znowu; mówił jak do siebie, ale Nawój rozumiał.

— Ni dnia, ani nocy... ni myśli swobodnej. Za nic mi wszystko. Mogę mieć każdą, a

żadnej nie chcę...

Zerwał się i prawie krzyknął:

— Pojedziesz do Krakowa. Księżna niech wraca do rodzica. Natychmiast! Ze

wszystkim! Bym po niej śladu nie zastał.

— Z synem waszym?

background image

— Ze wszystkim, mówię — odparł.

— Bezprym! — rzekł Nawój cicho. — Albo gorzej. Bedą go mieli w ręku, przyjdzie

czas, użyć nie omieszkają. Co ostatnie z tego, coście zamierzyli?!

— Dość o tym myślałem. Nie zmogę się. Muszę ją mieć...

— Wżdy możecie bez tego... — rzucił Nawój.

Książę wstał.

Nawój patrzył na niego badawczo.

„Wybuchnie?!" — pomyślał.

Ale Bolesław usiadł, mówiąc nawet jakby spokojniej, lecz widać było, że łamie się i

błąka.

— Nie chcę tak jak w Kijowie. Gorzej mi było. A jeszcze i Wszebór nie żyje. Sama jest.

Pomyśli, że dlatego... nigdy nie będzie moja... nie chcę tak.

— Nie wróci się, co było. Na zerwanym powrozie zawżdy węzeł ostanie. A wrogów

starczy wam na Rusi. Trzeb aż jeszcze i Świętosława, który mir ma i poważanie u ludu?
Juści nie będzie was miłował, gdy mu odeślecie córę.

— Nie dbam o niego; nie dbam o nic! Chrobry też Judytę odesłał...

— Jeno Chrobry silniejszy był od was — przerwał Nawój.

Książę zerwał się znowu.

„To mi nie ujdzie!" — pomyślał Nawój.

Lecz twarz Bolesława zdradzała jeno mąką.

— Wiem — szepnął jak do siebie. — Ale on miał niewiastę, którą umiłował. Spokojny

był w sobie. A ja?! Dość! — krzyknął w nagłym gniewie. — Pojedziesz i uczynisz, co każę!

— Jak każecie — odparł Nawój zimno i wstał. — A co z Domanem?

— Niech jedzie do licha. Jeno wracać ma zaraz. Gdy Nawój pokłoniwszy się wyszedł,

Bolesław siadł ciężko na ławie, głowę objąwszy rękoma.

Nawój z Domanem ruszyli razem, ale mimo że szybko ciągnęli, Doman coraz

wyprzedzał Nawoja, tak że ginął mu z oczu, a gdy orszak na nocleg stanął w małej osadzie
zwanej Łysiny, gospodarz powitał Nuwoja słowami:

— Towarzysz wasz, co przed wami jechał, kazał powiedzieć, że spieszno mu i na

nocleg nie stanie.

background image

Nawój nie odrzekł nic. O świcie wyruszył i w południe wjeżdżał na gród w Krakowie,

gdzie go obskoczyli, kto żył, pytając o księcia. Zbył ich byle czym i do starej księżny się
udał.

Dobrogniewa siedziała w swej komnacie z dworkami, które zdobiły szaty pontyfikalne

dla nowo założonych kościołów, pieśni śpiewając pobożne. Na wieść, że przybył posłaniec
od syna, odprawiła niewiasty i zaraz go wołać kazała. Gdy Nawój wszedł z pokłonem, nim
zdołał się odezwać, powiedziała:

— Juści, wiem, że nic dobrego nie przywozicie. Stało się co Bolkowi, czy zamiar

odmienił i nie wraca? Czeka tu wszystko na niego, a synaczek nieostatni. Mówić już
zaczyna, a taki do zmarłego Mieszka podobny, że mnie w sercu ściska. Gdyby go Bolko
znał, ptakiem by przyleciał, bo nie było wdalszego chłopięcia.

Nawój nie odpowiadał, rzekła:

— Czemu stoicie? Siadajcież i mówcie!

— Że się dobrej wieści nie spodziewacie, miłościwa pani, lżej by mi mówić było. A że

myślicie, iż syn go zwabi, ciężej.

— Nie trzymajcie w niepewności — szepnęła. — Nie darmo śniło mi się, że Bolko

głownię cisnął do swego łoża.

— Książę widzieć nie chce żony, ni syna. Odesłać ich kazał Świętosławowi — rzekł

Nawój.

— To być nie może! — krzyknęła Dobrogniewa z rozpaczą. — Chyba że i mnie

wygna! Czemuż to? Co się stało?

— Słyszeliście o Krystynie Mścisławowej?

— Juści coś gadali. Ale, Wierę, sama Wyszesława nie myśli, by Bolko przez dwa lata

jak mnich żył. Gadali i co inne, że wstyd powtórzyć, wżdy lepiej, że tamto przycichło. Ale
cóże to ma do wygnania żony z synaczkiem? Wiadomo, że woje chuci przyzwalać zwykli,
jako to na wojnie. Grzechy wyspowiadają, pokutę odprawią, będzie jak było.

— Swego syna nie znacie. Z nikim ni sam z sobą w układy wchodzić nie umie. Nie

moja rzecz zresztą. Rzekłem, co mi kazano, wy czyńcie, co się wam zda.

Za ręce go chwyciła.

— Człek z was bywały, zaufanie macie księcia. Nie odmawiajcież rady i pomocy. Nie

wam muszę mówić, ile zła powstanie, gdyby się tak stało, jak książę kazał. A sprzeciwić mu
się, wiem ci ja, co będzie! Wiadomo, że nie znosi oporu.

Nawój zadumał się.

— Opór jest w nim samym — powiedział. — Widziałem, jak się łamał. Możecie mu

background image

rzec, by sam żonie, a nie przez posły oznajmił, iż jej nie chce i wraz z synem wygania.
Obaczym, czy powie.

— Tak nie można. Przecie Wyszesława wiedzieć musi; czekała na niego. Jeno dziecię

coś pojmować zaczęło, wciąż prawi mu o oćcu, a mały już rozumie... i czeka. —
Dobrogniewa oczy przysłoniła. — Ma ją krzywda spotkać, niech zelżywość przynajmniej
ominie, by ją przez trzecie ręce jak wiarołomną wyganiał z pierworodnym, jakby nie jego
krew była.

Dobrogniewa wstała. Na twarzy jej malowało się postanowienie.

— Powtórzę Wyszesławie, ale wyjechać nie pozwolę. Niech się, co chce, dzieje. Ma

ona prawo walczyć o syna... a ja o wnuka.

Skierowała się ku wyjściu, lecz w tej chwili w drzwiach ukazała się Wyszesława. I ona

usłyszała o przybyciu książęcego posłańca, i jej przeczucie powiedziało, że ze złą wieścią
przyjechał; z jaką — chciała wiedzieć nie mieszkając. Piękna jej twarz spkojna była, jeno
ciemne brwi ściągnięte. Od progu zapytała:

— Kiedy książę wraca?

Dobrogniewa i Nawój spojrzeli po sobie, jakby wzajem się do mówienia zachęcając.

Dobrogniewa hamując westchnienie rzekła:

— Wraca, jeno nie do ciebie.

— Wiem ci ja, że nie do mnie, i darmo bym czekała — odparła Wyszesława siląc się

na spokój. — Ale czekają inni, i ludzie, i sprawy.

Dobrogniewa objęła synową.

— Ciężko mi o tym mówić, córko... Bolko widzieć cię nie chce.

Wyszesława pobladła, lecz odrzekła spokojnie:

— Nie będę go w oczy kłuła. Jeno syna niech uzna, jakoo jest obyczaj. Nie siedział

zresztą i siedział przy nie będzie. Nawykłam już żyć jako wdowa.

— Chryste! — szepnęła Dobrogniewa i błagalnie spojrzała na Nawoja.

Ulitował się jej:

— Ja to, miłościwa pani, rozkaz otrzymałem oznajmić, iż książę polecił wam wraz z

synem wracać do waszego rodzica.

Zapanowało milczenie. Dobrogniewa i Nawój nie patrzyli na Wyszesławę. Myśleli, że

płaczem wybuchnie, lecz żal jej przeszedł w gniew i oburzenie.

— Nie odejdę, niech mnie związaną odwieźć każe.

background image

Znosiłam, że mi za miłość i wiarę obojętnością płacił i... wiarołomstwem. Ale nie

zniosę, by syna pozbawiał praw i mnie wyrządził zelżywość dla tej... ladacznicy.

Nawój spojrzał na nią. Szpetna jego twarz nosiła wyraz jakiegoś smutku. Cicho odparł:

— Człek, gdy sam skrzywdzony, łacno krzywdzi innych. Cóże winna Krystyna, że ją za

Mścisława oddali, któren pies był, nie człek? I cóże winna, że ją pan nasz siłą wziął jak
niewolnicę? A ninie jeszcze sierotą ostała. Ją lżyć łatwo, bo nikt nie stoi za nią.

Zaległo milczenie. Po chwili Wyszesława podjęła:

— Nie ona winna, to kto?

— Nie nam sądzić — po chwili cicho rzekła Dobrogniewa. — Jeno Bolka powstrzymać

od tego, co jemu samemu szkód tylko będzie przyczyną. Nie gniewem, jeno cierpliwością
coś wskórać można. Może odmieni święty Spas i święta Przeczysta. Mnie masz za sobą,
córuchno, jeno przyrzec mi musisz, że gniewu, choć słusznego, nie pokażesz po sobie.

— Dzięki wam, pani matko. Przyrzekam.

Została; ale oczekiwanie na to, co będzie, przytłaczało ją kamieniem. Gdy z początkiem

nieobecności męża dniami i nocami żarła ją tęsknota, myślała, że gorszego losu być nie
może. Dziś zdało jej się, że wówczas szczęśliwą się mogła nazwać: czekała na miłość! A
dzisiaj?... Gdyby nie troska o dziecko, sama by uciekła. Kazał jej wyjechać, widzieć jej
nawet nie chce, za miłość, którą mu ofiarowała, zapłacił pogardą. Czyż nie jest młoda i
piękna? Czym go tamta urzekła, że krwi się własnej chce wyrzec? Od pytań, tych zamęt
powstawał w jej udręczonej głowie. Niech będzie, co chce, byle już wiedzieć — co.

Ale musi walczyć, po to pozostała. Nie o siebie, jej już nic nie pomoże, jeno o dziecko.

Niechby żył z kim chce, byle się syna nie wyrzekał, nie odbierał mu świetnej przyszłości,
pozwolił jej cieszyć się choć szczęściem dziecka, gdy własnym cieszyć się nie może.

Czas płynął. Cienie lip przed oknami Wyszesławy, okrytych świeżym pąkowiem,

wydłużały się niepostrzeżenie, bezustannie, przemożnie jak przeznaczenie. Nim z ostatnimi
promieniami pogodnego słońca pobiegną w nieskończoność, rozstrzygnie się jej los. Nie jej!
Już rozstrzygnięty; jeno dziecka.

Spało spokojnie. Błękitnawe, prawie przeźroczyste powieki, przez które zdały się

przeświecać chabry źrenic, drgają chwilami; widno i zamknięte oczy razi blask promieni
zachodzącego słońca, które złoci skręty ciemnych kędziorów. Gdy stanęła jednak między
śpiącym synkiem a słońcem, obudził się i widząc pochyloną nad sobą twarz matki
uśmiechnął się do niej. Wówczas pomyślała, że byłby jeszcze większy ból niż ten, który
największym jej się zdawał: gdyby wygnał ją jak Chrobry Judytę, a zostawił syna. A tak
może się stać! Jeśli nie z tych samych powodów, które skłoniły Chrobrego, by syna obcym
nie wydawać, to pewnikiem dlatego, że skoro go jeno ujrzy, pokochać musi.

Jak oszalała jęła pospiesznie ubierać syna. Uciec, póki jeszcze czas, póki jej go nie

background image

odbiorą! Ale już za późno. Słychać ruch w podwórcach i kroki w sieni. Weszła Dobrogniewa
ze słowami:

— Dobrze, żeś Mieszka przybrała. Bolko już na podgrodziu. Wyjdziemy go witać przy

bramie wewnętrznego dziedzińca.

Ujęła wnuka za rączkę:

— Ociec przyjechał — rzekła — witać go idziemy.

Ruszyła przodem. Wyszesława szła za świekrą, jak ciężki kamień niosąc jedną myśl:

„Byle mnie z dzieckiem nie rozłączył!..."

Na zewnętrznym dziedzińcu gwar tymczasem zapanował, rozległy się okrzyki i tupot

kopyt końskich; ucichł przed zamkniętą bramą, za którą dwoje serc niewieścich tłukło się
tak, iż zda się, przekrzyczeć winny ten gwar i zamęt.

Bolesław z konia zeskoczył zdziwiony, że bramę zastał zamkniętą. W tej chwili jednak

rozwarły się wierzeje i w sieni ujrzał dwie niewiasty z małym chłopaczkiem pośrodku. Blask
zachodzącego słońca padał na gromadkę.

Przez twarz Bolesława przeleciała fala gniewnego zmieszania. Stali w milczeniu. Wzrok

księcia spoczął na synu; patrzył w jego oczy, dziwnie poważne i smutne. Nie mógł swoich
oderwać. Gdzieś już widział te oczy, w takich samych blaskach zachodu. Oczy brata,
Mieszka. Gdy umierał...

Postąpił krok naprzód. Dobrogniewa schyliła się i podnosząc wnuka rzekła:

— To rodzic twój! Powitaj go!

Malec ruchem trochę wyuczonym rączki wyciągnął do ojca, który pochwycił go i do

piersi przygarnął. Chłopczyna może ze strachu, że ten obcy, ogromny człowiek w złocistym
pancerzu zabiera go od matki, a może wyczuwając powszechne napięcie, nagle rozpłakał się
serdecznie, główkę kładąc na ojcowskim ramieniu.

Bolesław szedł przed siebie jak urzeczony, tuląc syna i szepcąc:

— Cicho! cicho! Ode mnie cię krzywda nie spotka.

Wyszesława czekała. Książę przy wieczerzy siedział z dostojnikami i sprawy przy

kubku omawiali. Pogodniejszy był jakiś, jeno chwilami myśl jego zdała się ulatywać gdzie
indziej, gdyż na pytania odpowiadał z roztargnieniem; chwilami znów jakby zmarszczka
gniewu przeorywała czoło. Północ już dochodziła, gdy wstał mówiąc:

— Jutro będziem radzić dalej. Dziś na spoczynek już czas.

Wyszedł i udał się do sypialnej komnaty. Światła gasły, zamek zasnuwał cień. Świeciło

background image

już tylko jedno okienko w komnacie Wyszesławy, jak gwiazda zagubiona na chmurnym
niebie. Jeszcze czekała.

Co może rzec człowiekowi, który wziął ją wbrew sercu, nie umiejąc się z nim policzyć,

a nawykł nad innymi panować, nie nad sobą?! Ją zaś życie tego nauczyło. Przestała się
wahać; zawołała służebną i posłała do Bolesława z prośbą, by sam przyszedł lub jej przyjść
pozwolił. Jeżeli odmówi, będzie wiedziała, co ją czeka. Syna zabierze i zbiegnie. Jak, z kim?
— nie myślała w tej chwili. Rzucała się na kolana przed krucyfiksem w modlitwie żarliwej
ślubując znieść bez szemrania wszelkie ciosy, byle ominęła ją rozłąka z synem.
Rozszalałymi oczyma patrzyła w twarz Ukrzyżowanego, która zdała się drgać od
chybotliwego płomienia świec i mówić coś do niej bezgłośnie wskazując na Matkę
Boleściwą wyrzeźbioną misternie, jak kuli się u stóp krzyża. Nie zrozumiała. Mały Mieszko
spał spokojnie, słyszała jego równy oddech. W tej ohwili rozległy się męskie kroki.
Dźwignęła się i postąpiła ku drzwiom. Stanął w nich Bolesław; zawahał się. Wszedł nie
patrząc na żonę. Usiadł ciężko i milczał.

— Nie tak bym was rada witać, ale wiem, że nic wam już po mnie — zaczęła

spokojnie. — Jeno cofnąć się nie da, że syn wasz jest moim synem i jemu jestem potrzebna.
Nie rozłączajcie nas...

Zagryzła wargi i parała się z głosem, by go spokojnym uczynić.

— W niczym wam przeszkadzać nie będę, nie użalę się ni słowem, ni spojrzeniem, jeno

pozwólcie mi żyć… nie odbierajcie mi wszystkiego, gdy ja wam nic nie odbieram.

Głos jej zadrgał błaganiem. Bolesław oczy wbił w ziemię i zaległo milczenie. Ozwał się

głucho:

— Ostańcie! Wiem, że skrzywdziłem was... I ją... I siebie... Nie dziś, dawno już. Ale

dziecka nie skrzywdzę.

Wtał i podszedł do kołyski. Długo patrzył na śpiącego chłopczynę. Wyszesława stanęła

po drugiej stronie. Gdy oczy wreszcie podniósł, spotkały się ich wejrzenia i Wyszesława
uśmiechnęła się do męża.

— Szczęśliwa jestem — szepnęła. — I wy bądźcie szczęśliwi.

Odetchnął jakby z ulgą.

— Dziękuję wam — powiedział.

background image

XXXVII. BOLESŁAW I KRYSTYNA

Nawój wymknął się do swej chaty nad Rudawą gdzie spodziewał się zastać Przebimiła i

wieści od niego zasięgnąć. Czuł potrzebę, by w samotności uporządkować swe myśli. Choć
mówił sobie, że najgorsze minęło, a reszta go nie obchodzi, nie mógł zapomnieć o losie
Wyszesławy. Młoda i piękna kobieta, cierpliwie i z dostojeństwem znosząc ciężki los,
którego nie zawiniła, czeka tam, umierając w niepokoju, czy nie odbiorą ostatniego, co jej
zostało w życiu: jedynego syna. A pomóc jej w niczym nie można; Nawój zbyt dobrze znał
Bolesława i zbyt dobrze rozumiał jego namiętność do Krystyny.

— Straszna niewola miłowanie — mruknął do siebie. — Dobrze, że ja nie miłuję

nikogo...

Otrząsnął się. Mówił, by się upewnić, bo całkiem pewien nie był. Przed oczyma stały

mu pociemniałe z oburzenia oczy młodej księżny.

— Ani mnie nikt! — Tego był całkiem pewny. Roześmiał się z przymusem. — Ale

mnie za to potrzebują. Księżne proszą o pomoc, książę znosić musi, że mu prawdę mówię.

Nawój wyprostował się w sobie i odetchnął. Trzeba kroczyć po jednej drodze. Jak

Doman do miłowania, on zaś — do władzy.

Nawój przyspieszył kroku; byłby zadowolony z siebie, gdyby nie wracająca uporczywie

myśl o Wyszesławie.

— Dowiem się jutro, jak sprawy stoją — mruknął zeźlony.

Późną już nocą Nawój wracał na gród nie doczekawszy się Przebimiła. Sen go nie brał i

miast przez groblę nad Żabim Krukiem, szedł ścieżką przez bagna ku północnej bramie.
Cisza była dokoła, nad głową wisiało nieruchomo wygwieżdżone niebo, z bagien i stawów
wstawała lekka mgiełka, z której z rzadka dochodziły uszu Nawoja odgłosy gnieżdżącego
się tam ptactwa. W ciszy tej Nawój jakby słyszał przez chwilę przytłumiony odgłos kopyt
pędzącego konia; jakaś bielsza od mgły plamka zamajaczyła przez chwilę od drogi na
Sławków. Kto mógł wyjeżdżać o tej porze?

Dotarł do przełazu w częstokole, nie chciał się bowiem opowiadać strażnikowi, i

zauważył w cieniu jakąś postać. Gdy się zbliżył, poznał Przebimiła.

— Na co tu czekasz i czemuś nie przyszedł ku mnie? — zapytał półgłosem.

— Nie mogłem, bo Wolkmar mi kazał baczyć, jak obróci się sprawa z księżną.

— A teraz co robisz?

— Patrzę. Książę był u księżny, ale niedługo. Potem wprost do stajen poszedł, konia

wziął i wyjechał. Namyślam się, co mam rzec Wolkmarowi.

background image

„Nie myliłem się!" — pomyślał Nawój i żal mu się uczyniło opuszczonej Wyszesławy, a

do Przebimiła rzekł:

— Powiedz mu, że książę Stanisławowi ze Szczepanowa jutro na radzie przewodzić

kazał, a wróci nie wcześniej jak na drugą niedzielę.

Przebimił patrzył na Nawoja z zastanowieniem.

— Rozumiem. Tak mu rzekę.

— Co rozumiesz, schowaj dla siebie. A słuchaj, co inni o tym mówić będą.

— Księciu się zda, że ludzkim oczom ujść zdoła. Gadać będą, bo jest o czym. Po

dwóch latach nawet jednej nocy nie przespał w domu, by choć z podróży wypocząć. Naradę
zwołał i zapomniał o tym.

Wyprawa się gotuje, a przygotowań nie dopatrzy. Przypiliło go! — zaśmiał się z cicha

Przebimił.

— Myśleć możesz — odparł Nawój — jeno nie pyskuj.

Zasumowany był jakiś.

— Ja jeno przed wami — odparł Przebimił, trochę zmieszany.

— Wiem ci, żeś chytry. Nie musisz się z tym przypominać. Spać idźmy, bo późno. Jutro

wieczorem będę nad Rudawą. Pogadamy, o czym trzeba.

Odwrócił się, wspiął na przełaz i zniknął za częstokołem. Przebimił stał przez chwilę,

zastanawiając się, co ukłuć mogło Nawoja. Chyba nie to, że książę do Krystyny pojechał.
Wzruszył ramionami i przeszedł na podwórzec.

Żal Krystyny stracił swe ostrze piekące, rozdrażnienie mijało w jednostajnym spokoju

gródka. Skarcona Zasława nie ważyła się więcej ni słowem potrącić przeszłości i pomału
dawna przychylność Zapanowała między niewiastami, choć bez dawnej poufałości. Trapiło
to starą piastunkę, lecz przepłoszonej tymczasem starczyło, że Krystyna uspokoiła się,
więcej przesiadywała w domu i nawet można było z nią pomówić o gospodarstwie i
sprawach domowych. Pomówić lub raczej wygadać się, Krystyna bowiem wysłuchiwała
obojętnie zamierzeń i utyskiwań starej, nie wtrącając się do niczego, a jeśli nawet rzuciła
jakieś pytanie, widać było, że nie czeka na odpowiedź i daleko jest myślą. Gdzie nią
wędruje, nie wiada.

Wiosna runęła na kraj, nagła i gorąca. Wody z tających zwałów śnieżnych nie zdołały

uciec i rozlały się szeroko w klinie między Widawką a Wartą, tworząc olbrzymie jezioro, z
którego jak wyspy sterczały płachty ciemnych jeszcze borów. Drogi rozmiękły, stały się
przepadliste i Krystyna dniami całymi nie opuszczała dworca, wychodząc jeno na wyniosły
brzeg za sadem, skąd wzrokiem przynajmniej błądzić mogła po kraju szerokim, który z

background image

dniem każdym krasił się coraz żywszymi barwami.

Przywróciła wiosna i Krystynie krasę, którą przygasiły włóczęgi w zimowe wichury i

udręka wewnętrzna. Wypoczynek zaróżowił jej lica, pozłociło je wiosenne słońce, krótko
przystrzyżone włosy podrosły i grubym węzłem opadały na barki, znowu wyprostowane,
jakby ubyło im ciężaru. Oczy odzyskały dawny blask, jeno bez dawnego spokoju. Zdała się
czekać na coś. Skoro tylko drogi podeschły trochę, znowu na swym podjezdku wyruszała co
dzień, nieodmiennie na wzgórza ku gościńcowi sieradzkiemu, dokąd zresztą prowadził
jedyny suchy szlak; gdzie indziej grzęziel jeszcze stała.

Zasława znów trapić się zaczęła o swą wychowankę i po długich wahaniach

postanowiła rozmówić się znią. Trafiła się sposobność, gdy pierwsza burza wiosenna z
ulewnym ciepłym deszczem zatrzymała Krystynę w domu. Po wieczornym udoju wracając z
kaplicy dworcowej, zastała ją Zasława w komnacie na zabawie z ulubioną suką. Krystyna
trzymała w ramionach kilkudniowe szczenię, a suka obskakiwała ją poszczekując. Po raz
pierwszy od przyjazdu Krystyna śmiała się wesoło. Zasława przystanęła przez chwilę w
drzwiach, patrząc na igraszki.

Czędo

7

piastować by ci się zdało, nie szczeniaka — ozwała się.

Śmiech Krystyny zgasł i twarz pobladła; odparła twardo:

— Bóg mnie ustrzegł od tego.

— Nie o tym myślałam — pospiesznie rzuciła Zasława — jeno że co minęło, trawą

zarosło, a życie przed tobą. A siedzą tu opodal Jastrzębce. Ród godny, ziemie graniczą. Nie
mówię zresztą, są inni, wybierzesz, kogo zechcesz. Jakże to samej żyć białogłowie — stara
westchnęła — ni serca o co zaczepić, ni tej ziemi pod nogami. Nawet mi dziwno, że się
krewniaki o Bużenin nie upomniały. Nie lza ziemi trzymać niewieście.

— Nic oćcowym krewniakom do Bużenina, bo Mścisławowi za książęcym

zezwoleniem przedany, a losem moim już raz porządzono. Zadość będzie.

— Wżdy ja nie rządzić chcę, jeno twojego dobra pragnę. Dość się człek naśpi w

pustym łożu, gdy stary. Nie wiesz, jak zimno i gorzko.

— Wiem, jak zimno i gorzko...

Krystyna urwała i odwróciła twarz.

Stara popatrzyła na nią badawczo i z wahaniem zapytała:

— A może ty kogo w sercu nosisz?

7

czędo — dziecię

background image

— Ostawcie mnie! — krzyknęła Krystyna.

Stara odskoczyła przerażona, że znowu wybuch wywołała, lecz Krystyna nagle zaniosła

się płaczem. Zasława stała nad nią, bezradnie gładząc po ciemnych włosach. Pokiwała głową
ze zrozumieniem i cicho westchnąwszy wyszła.

Nie zbliżając się widziała, jak Krystyna za chwilę przeszła do stajen i osiodławszy

wierzchowca wyjechała za bramę, choć dzień miał się już ku końcowi.

— Znowu się zacznie — mruknęła Zasława. — Dobrze, że choć noc idzie pogodna i

ciepła.

Słońce istotnie zachodziło pogodnie, świat stawał się różowy i złoty. Pełny, jak dżdżem

obmyty księżyc wychylił się zza borów i w miarę jak przestawały się żarzyć zorze zachodu,
wypierał blaski gasnącego nieba i panoszył się skrapiając obficie srebrem płaszczyzny
stawów i bagienek i poszarpane szczyty borów. Jeno w leśnej głębi leżał półmrok, z rzadka
przeszywany srebrnym grotem księżycowego promienia, który przecisnąć się zdołał przez
zazdrosną sieć listowia po to, by zgasnąć za chwilę. Na rozgrzanych bagnach wstawały
błędne ogniki, bezsilne w księżycowej poświacie, sunęły niepewnie i rozpływały się w
nicości.

Jak moja miłość — myślała Krystyna. — Jeno mi zaświeciła, zgasła.

Jedna chwila starczyć musi na całe życie. Krystyna dosiadła konia i ruszyła ku drodze.

Noc taka sama Jak wówczas. Wonie płyną z lasu, spokój jest, ale czuć w nim napięcie życia,
które wówczas było i w niej. Łacniej wspomnieć tam, gdzie zetknęli się, nie wiedząc jeszcze
nawet, kim są, a jeno czując, jak coś przemożnie pcha ich ku sobie.

Puściła podjezdka w cwał, jak gdyby w pędzie dognać można było wspomnienie. Cienie

drzew rozstępowały się i uciekały w tył, droga wywijała się przed nią jak szara wstęga, fałdy
wzgórz kołysały nią jak wielka fala. Gdy pęd wynosił ją na szczyt, zdarła rumaka. Przed nią
widniała w mroku biała plama.

Serce jej stanęło, a potem tłuc się jęło z łoskotem. Opanowała się jednak. Wspomniała,

że raz już ją zwiódł ośnieżony konar. Biała plama oderwała się od ciemnej ściany boru i
zbliżała się. Trwało to nieskończoność. Krystyna nie wiedziała, czy czas biegnie, czy się
cofa, jednego była pewna: to Bolesław!

Konie spętane zostawili przy drodze i szli trzymając się za ręce. Żadne nie przemówiło

ani słowa. Przygarnął ich i wchłonął bór: cisza i ciemność. Słońce zdążyło już obejść ziemię
i las nasycał się barwą, gdy stali znów przy koniach, żegnając się. Jeszcze jeno oczu sobą nie
nasycili. Chłonęli się wzajemnie wzrokiem. Twarze obojga przybladłe były w świetle
wstającego dnia. Krystyna pierwsza przykryła oczy długimi rzęsami.

— Nie spoczniecie u mnie? — zapytała nieśmiało.

Zaśmiał się gorzko:

background image

— Spocząłem przy tobie. Teraz trud mnie czeka.

— Koń się zmarnuje.

Pieszczotliwym ruchem gładziła białą dłonią o długich palcach mleczną grzywę klaczy.

Nie śmiała pogładzić jasnych kędziorów Bolesława, na które właśnie padł pierwszy promień
wschodzącego słońca.

W trzeźwym świetle dziennym znowu był księciem. Jednakowo dumny i wyniosły w

szczęściu i w bólu.

Dociągnął popręgów i skoczył w siodło. Patrzył jeszcze na Krystynę z wysokości.

— Sam będę dbał o klacz, jeno teraz musi mnie jeszcze donieść do Krakowa. Twoja

była i zda mi się, że jeno ona może nosić mnie ku tobie.

Poklepał po karku klacz, która zarżała cicho.

Krystyna podniosła promieniste oczy.

— Przyniesie was znowu skoro? — zapytała.

Bolesław spochmurniał. Dopiero teraz uświadomił sobie, że żegnają się na długo.

— Nie wiem — odparł. — Ale ty wiedz jedno: nie ma dla mnie innej krom ciebie

niewiasty.

Zawrócił w miejscu i trąciwszy konia ruszył cwałem. Jej oczy pobiegły za nim, póki nie

zniknął na zakręcie.

— Mój! — szepnęła.

Ujęła konia za uzdę i szła ku domowi. Nie spieszno jej było zobaczyć ludzi. Po raz

pierwszy od wyjazdu do Kijowa, zbierać jęła kwiaty, całe wielkie naręcze wonnych,
wiosennych kwiatów.

XXXVIII. CHYBIONE ROZJEMSTWO

Bolesław niechętnie wyjeżdżał do Merseburga. Znowu oddala się spotkanie z Krystyną.

Wiosnę spędził na pomorskiej wyprawie, gdzie krwawo dał się we znaki trzymającym się

background image

uparcie pogaństwa książętom, którzy niepomni na dawne związki, z każdej sposobności
korzystali, by najechać Bolesławowe ziemie.

Uzuchwalała ich długo jego nieobecność i oparcie, jakie znajdowali w Prusakach i

polskich zbiegach, których namnożyło się dużo. Nowości, jakie w krakowskiej diecezji
wprowadził Stanisław, a za jego wzorem duchowieństwo w innych diecezjach, i ucisk oraz
nadużycia wielmożów skłaniały łazęgów, a nawet kmieci, by dawnej wolności między
poganami szukać. Bolesław, który przez długą nieobecność wyszedł ze spraw krajowych, nie
mógł sobie zdać sprawy, dlaczego ninie burzyć się zaczyna lud, w początkach jego
panowania nie szczędzący jak ojcu objawów przywiązania. Ze zwykłą porywczością mścił
się na zbiegach i tych, którzy dawali im schronienie.

Gdy sam wojował na Pomorzu, wojewoda Michał siły zbierał na morawskiej granicy,

gdzie walki nie ustawały prawie od czasu, kiedy Bolesław na Ruś wyruszył. I Wratysław
chciał jego nieobecność wykorzystać. Do niego szli też zbiegowie, jeno z wielmożów, którzy
czy to nieposłuszeństwem narazili się Bolesławowi, czy też uchodzili przed karą za
popełnione przestępstwa.

Mimo sił niepożytych Bolesław czuł, że wszystkiemu sam nie wydoła, tym bardziej że

widoczne rozprzężenie zmuszało do pracy w kraju, a przybyłe poselstwo od papieża
Aleksandra czekało w Krakowie, by o sprawach Kościoła uradzać.

Pod koniec lata, wracając z Pomorza, Bolesław zatrzymał się w Lubiniu, gdzie zastał

Awdańca, który jako fundator klasztoru wielce uroczyście przez mnichów był podejmowany.
Towarzyszyło wojewodzie niemało kościelnych i świeckich dostojników i zjazd się uczynił
znaczny.

Po naradach uchwalono walną przeciw Wratysławowi wyprawę, tym bardziej że z Rusi

znów przyszły wieści o niepokojach i walkach między Izasławem a braćmi. Bolesław
rozsierdzony był na niego, że nie dotrzymał obietnic i nawet daniny nie zapłacił. Nie
zamierzał książę dać mu pomocy, niemniej zdało się pewnym, że znowu na Ruś trzeba
będzie pociągnąć. Były i głosy przeciwne, natomiast wszyscy godzili się, by Wratysławowi
dobrą dać naukę i spokój wreszcie uzyskać na południowej granicy.

W przeddzień wyjazdu przybieżał jednak goniec z Poznania, oznajmiając przyjazd

poselstwa cesarskiego z poleceniem zaniechania walk z Wratysławem, z którym cesarz swe
rozjemstwo zapowiadał, i z wezwaniem na zjazd do Merseburga.

Bolesław żachnął się zrazu i kazał powiedzieć posłom cesarskim, że obejdzie się bez

rozjemstwa, a jechać na zjazd nie ma czasu, bo na wyprawę ciągnie. Po naradzie dał się
jednak przekonać, by nie drażnić niepotrzebnie cesarza. Na wezwanie pojechał. Zlecił
jednak Awdańcowi wojska w dalszym ciągu zbierać i ku Morawom posunąć.

W Miśni spotkały się orszaki obu władców i gładki a chytry Wratysław przysłał

pozdrowienia i zaproszenie na rozmowę. Bolesław ostro odmówił, a co więcej,
rozzuchwalone do reszty pobytem w Kijowie Strzemieńczyki wszczęły z Czechami w

background image

gospodzie burdę, która się omal ogólną bitwą nie zakończyła.

Pociągnęli dalej dziewierze, każdy z osobna, z większą jeszcze zawziętością w sercach i

w dzień Michała Archanioła przybyli do Merseburga.

Przez osiem lat od poprzedniego pobytu Bolesława w Niemczech zmieniło się wiele.

Zmienił się i sam cesarz. Z przydługiego wyrostka stał się wysokim, trochę chuderlawym
mężem. Jasny, rudawy zarost zacierać już zaczynał zarys ust i szczęki, co wraz z
zachowaniem dawało mu wygląd dojrzały nad wiek, dwadzieścia lat bowiem liczył dopiero.
Spłoszone dawniej oczy miały obecnie wyraz chmurny i nieufny. Pozostały mu skryte
spojrzenia na boki, choć pozór umiał przybrać pewny siebie i dostojny. Widać było, że życie
wcześnie go uczyło, gdzie przeskoczyć może, a gdzie podleźć należy.

Z dawnych „opiekunów" nie było już niemal nikogo, a dwór cesarski znacznie bardziej

świecki przybrał wygląd. Niektórzy pomarli, innych cesarz się pozbył, ostatni zaś z nich,
Otto z Nordheimu i hercog Magnus saski, w więzieniu oczekiwali swego losu po nieudałym
na cesarzu zamachu. Bawarię otrzymał zięć Ottona, Welf, Sasi jednak wrzeli i pomoc czeska
cenną była dla Henryka. Toteż Wratysław cieszył się szczególnymi względami cesarza, w
przeciwieństwie do Bolesława. Henryk nie zapomniał widocznie lekceważenia okazywanego
mu przez polskiego księcia za poprzedniego pobytu, a może chciał wyższość swą dać
odczuć. Dość że po przybyciu Bolesława do Merseburga rozmyślnie przez kilka dni nie
zapraszał księcia.

Drażliwy zazwyczaj Bolesław dobrze jednak czuł swą wagę i rozumiał cel tego

postępowania. Na zamku się nie jawił, cesarskim zausznikom okazywał otwartą pogardę,
natomiast bez obsłonek szukał przeciwnych cesarzowi saskich wielmożów, na uczty ich
zapraszając do siebie i obdarzając ze zwykłą rozrzutnością. Po kilku zaś dniach Henrykowi
oznajmić polecił przez Nawoja, że nie ma czasu na czekanie i wyjeżdża nazajutrz.

Cesarz spostrzegł, że przebrał miarę, i z miejsca zmienił postępowanie. Odpowiedział

Bolesławowi, że jeno nawał zajęć nie pozwolił mu dotychczas załatwić sprawy, dla której
zaprosił go w trosce o jedność i zgodę między chrześcijańskimi władcami. Skoro
Bolesławowi jednak spieszno, nie zamierza go zatrzymywać, prosi jeno, by przybył
nazajutrz na ucztę, a spodziewa się, że przy kielichach sprawę między polskim a czeskim
księciem wspólnemu dobru uładzi.

Nawój, który przyniósł tę wiadomość, sądził, że Bolesław odmówi zaproszeniu. Książę

rzekł jednak:

— Pójdę. Oduczę chłystka lepszych od siebie lekceważyć.

— Jeno się gniewowi ponieść nie dajcie. Niepotrzebna wam zadzierka z cesarzem.

— Śmiać mi się chce z tej kukły, co się panem świata być mieni. Zrobię, co zechcę —

rzucił z nagłą złością.

— Zrobicie! Jeno nie musicie powiadać. Wiele by dali, by wiedzieć, co zamierzacie.

background image

— Niech wiedzą. Sił nie mają, by mi przeszkodzić. Zresztą co będę sobie odmierzał z

góry. Postąpię, jak mi się zda.

Nawój westchnął. Zmilczał jednak. Taki już książę jest i nie zmieni się. Towarzyszył mu

też nazajutrz na ucztę w nielicznym orszaku dostojników, z góry domyślając się, co będzie.

Ucztę przygotowano w niewielkiej, sklepionej sali zamku. Widno cesarz nie chciał mieć

wielu świadków rozprawy z Bolesławem. Czy nie był pewny, jak się rozwinie, czy też
sądził, że w szczupłym gronie łatwiej dogadają się dziewierze, dość że przywiódł z sobą
jeno merseburskiego biskupa Winthera i burgrafa Altwina. Zresztą gdy Bolesław nadszedł,
Henryka jeszcze nie było. Natomiast czekał już Wratysław rozmawiając z biskupem.
Przyciszyli głosy spoglądając na Bolesława, który nawet głową im nie skinął i podszedłszy
do okna rozpoczął głośną rozmowę z Nawojem i miecznikiem Mirosławem Odrowążem.
Nie odwrócił się nawet, gdy burgraf Altwin oznajmił nadejście cesarza. Dopiero gdy
usłyszał głosy u wejścia, przerwał i pewnym krokiem ruszył naprzeciw Henryka. Zanim się
skłonił, obrzucił go wzrokiem, jakby oceniając, po czym ozwał się:

— Nie moja wina, że razem witać i żegnać mi was przychodzi. Widzę, że czas wasz

drogi, ale i mój nie tańszy.

Nieruchoma twarz Henryka nie zdradziła nic, gdy odpowiedział:

— Tymczasem witajcie! Mniemam, że ni mój, ni wasz czas stracony nie będzie. Zda się

niekiedy poweselić, a jeśli się przy kielichu i sprawy da uładzić, tedy zysk podwójny.
Siadajmy!

Zajął miejsce na podwyższeniu przy niewielkim stole, wskazując miejsce naprzeciw

siebie Bolesławowi. Po prawicy cesarza usiadł Wratysław, po lewicy Winther, inni wedle
godności i cesarz skinął na Altwina, by kazał wnosić potrawy.

Jedli zrazu w milczeniu, jeno Wratysławowi towarzysze, żupani Prostej i Jutta, szeptali

coś między sobą.

Bolesław jadł jakby od niechcenia i skończył pierwszy. Cesarz uśmiechając się z

przymusem zapytał:

— Nie smakuje wam nasze jadło?

— Jem, kiedym głodny. Nie na jadło tu przyjechałem.

Cesarz poczerwieniał z lekka i odparł:

— Możem zaraz zacząć mówić o sprawie. Myślę, że i wam milej, żem na ucztę, miast

na sąd was zaprosił.

Bolesław żachnął się, lecz siedzący obok Nawój trącił go nieznacznie, więc zmilczał.

Cesarz zaś, jakby chcąc złagodzić powiedzenie, dodał:

— O rozjemstwie myślałem. Na moim dworze związek wasz z Wratysławem został

background image

skojarzony, tuszę, że i tutaj załagodzimy godne pożałowania spory.

— Nic by milsze nie było i sam już zgodę czynić próbowałem, jako między braćmi

przystało — ozwał się milczący dotychczas Wratysław. — Że się tam pograniczni żupani
wadzą albo i zbóje czynią napaści, zwyczajna to rzecz. Ani wiem, czym złość w bracie
moim zbudzić zdołałem, skoro przez tyle lat pokój między nami panował przykładny.

— Tedy nic łatwiejszego, jak pokój przywrócić, gdy jeden rękę do zgody wyciąga —

odezwał się Winther. — Pan nasz miłować się kazał między sobą, a cesarską rzeczą dbać, by
pokój panował między chrześcijany.

Bolesław milczał, jakby się namyślał, jeno palcami bębnił po stole. Cesarz mniemając,

że się do zgody nakłania, chcąc go zaskoczyć ujął kielich i rzekł:

— Piję za zgodę między swojakami. Myślę, że mi nie odmówicie.

— Piję, kiedy mam pragnienie! — rąbnął Bolesław, nim Nawój zdołał go trącić.

Cesarz pobladł, a Bolesław podjął:

— Tanio chcielibyście pokój dla swego sprzymierzeńca kupić. Jeśli mi Wratysław

Gołężyców i Opolan odda, wypiję jako litkup, choć mi się pić nie chce. Inaczej pić nie będę.

Cesarz chciał coś rzec, lecz piękna twarz Wratysława poczerwieniała i nie panując nad

sobą zakrzyknął:

— Całe Śląsko po sprawiedliwości moje! Dawnoż to rodzic wasz trybut z niego płacił?!

Ni piędzi ziemi wam nie ustąpię.

Bolesław, którego gniew Wratysława zdał się uspokajać, patrzył na niego zimno i

odparł:

— Dawno! Jeszcze dzisiejszego cesarza na świecie nie było. A Śląsk zawsze bywał

tego, kto silniejszy. Myślicie, że gdy ja na Rusi wojuję, to mi go wydrzeć zdołacie.

— Ninie nie wojujecie, a wydrę! — zakrzyknął Wratysław.

— Pohamujcie gniew — zawołał Winther. — Do cesarza należy ostatnie słowo.

Rozstrzygnie po sprawiedliwości.

Bolesław popatrzył na niego drwiąco:

— Gdy mnie nie było, cesarz spokojnie przyglądał się, jak moją dziedzinę szarpie

Wratysław. Ninie na Sasów mu potrzebny, to pokój robi między chrześcijany. Ale u mnie
miecz ma ostatnie słowo.

Cesarz wstał. W twarzy miał hamowany gniew. Zacinając się, rzekł ochrypłym głosem:

— Nie mnie się sprawiać. Wysłuchałem, co trzeba, i postanowiłem: zadowolić się ma

każdy swoim krajem. Kto by zaś drugiego napastował, mojego pokosztuje miecza.

background image

To powiedziawszy wyszedł nie żegnając nikogo. Winther powstał również, lecz po

chwili wahania zwrócił się do Bolesława:

— Trzebaż wam cesarskiego gniewu, miast dotychczasowej przychylności? Namyślcie

się jeszcze. Nikt z cesarstwem wojny nie wygrał.

— Mój pradziad wygrał. Cesarzowi poradźcie, by się namyślił. Ja mam własnych

doradców.

Odwrócił się i opuścił komnatę, a za nim Nawój i Mirosław. Gdy dosiedli koni, Nawój

ozwał się:

— Jeśli radzić wolno, wyjeżdżajmy zaraz. Pamiętajcie, że i waszego pradziada

podstępem zgładzić chcieli u siebie.

Bolesław roześmiał się i odparł:

— To Strzemieńczyki będą rade. Im jeno w to graj, by się bitka zaczęła.

— Ale nas za mało. Po co wam życie darmo stawić?

— Możem jechać, choćby i zaraz. Nic tu już nie mam do szukania. Zresztą spieszyć się

trzeba, bo Wratysław, przestrzeżony, nie omieszka się umocnić.

— Juści! — odparł Nawój gorzko. — Tyle waszego zysku z tej rozmowy.

— Ostaw! — rzekł gniewnie Bolesław. — Stać mnie na to, cesarzowi niech za

gościniec starczy.

— Byle jeno nam gościńca nie dołożyli.

— Boisz się? — zapytał książę drwiąco.

— Życie jest za ciekawe, żeby głupio umierać.

— Na noc ruszymy — urwał Bolesław niecierpliwie. Zamilkł i utonął w jakiejś

zadumie.

XXXIX. PO MORAWSKIEJ WYPRAWIE

Nawój jechał ponury i chmurny jak listopadowe dni, które zimnymi mgłami

background image

przysłaniały świat. Niekiedy, w południowych godzinach, słońce przedrzeć się zdołało przez
gęstwę i z bladego błękitu słało ziemi ostatnie, bezsilne pieszczoty. Czasem jeno
przeświecało jak srebrny pieniążek przez opar, by za chwilę utonąć we mgle, która zdała się
ogarniać ziemię całą. Dni były krótkie i podróż wlokła się tym bardziej, że ludzie i konie
znużeni byli do ostateczności. Morawska wyprawa Bolesława uderzyła we Wratysławowe
ziemie jak piorun, którego można się spodziewać, ale uchronić się przed nim nie sposób.
Darmo opierał się Wratysław, darmo o pomoc słał do cesarza. Sasi, zwołani na wyprawę
przeciw Bolesławowi, nie stanęli, co więcej, raz za razem wszczynali rozruch, który cesarz
musiał poskramiać, jak palący policzek odczuwając Bolesławowe poczynania.

Spłynęły Morawy krwią i zasnuły się dymem w ostatnie pogodne dni jesieni i dopiero

listopadowe szarugi wstrzymały dalszy pochód. Bolesław wracał wolno, bo wojska znużone
były nad miarę, a zbiły i wewnętrznymi waśniami szarpany Wratysław nie mógł myśleć o
pościgu.

Książę szedł na Cieszyn, skąd rozpuściwszy wojska zdążać miał do Krakowa, gdyż

czekało wiele spraw pilnych. Nawoja zaś pchnął do Bużenina po Krystynę.

Dopóki trwały przygotowania i wyprawa, Bolesław zdał się całkowicie nimi

pochłonięty, niedostępny żadnej myśli nie związanej z wojną. Jeno skończył, myśl jego z tą
samą gwałtownością zwróciła się ku Krystynie. Toczył walkę z sobą, by jak wówczas w
Krakowie, nie cisnąć wszystkiego i nie lecieć do niej. Szarpał się i gryzł. Nawój wiedząc, co
dręczy Bolesława, powstrzymać go zdołał. Klął sam siebie, bo w zamian książę jechać mu
kazał, by Krystynę sprowadził do Krakowa. Nawój wlókł się bezdrożami, w towarzystwie
dwóch jeno pachołków. Często musiał nocować w lesie, rzadko z suchą odzieżą na
grzbiecie, znużony i przygnębiony.

Myśl jego, zazwyczaj trzeźwa i jasna, rozwlekała się jak mgła jesienna, zacierając

właściwy stosunek do spraw i ludzi, własnych dążeń i osiągnięć. Ogarniało go ogromne
jakieś zniechęcenie. Czuł się niepotrzebny ni komu, ni sobie. Wlókł się samotny i milczący,
przeżywając wspomnienia zdarzeń i czynów, zdziwiony, że wszystko to mogło go kiedyś
podniecać do gorętwy. Zazdrościł tym, których serce potrafi się o coś tak zaczepić, że im to
za sen i jadło stanie. Własnemu zabronił, ale dopominało się nieustannie. Wewnętrzna walka
nużyła Nawoja.

Zazdrościł przede wszystkim księciu; jego się nuda nie ima. Życie za krótkie, by

przeżyć namiętność, co się w nim kłębi; każdej chwili gotów postawić wszystko. Z niechęcią
myślał, że nie zna jednak Bolesława.

Książę ma szczęście, ale trudno temu jeno jego nieustające powodzenie przypisać. Oto i

teraz zadarł zuchwale i, zda się, niepotrzebnie z cesarzem. Cesarz wyszedł upokorzony,
Bolesław zwycięski. Wratysław nieprędko dźwignie się po klęsce, by pomoc dać cesarzowi
przeciw Sasom. Bolesław od zachodu uzyskał wolną rękę; będzie ją mógł tym skuteczniej
przyłożyć do ruskich i węgierskich sporów, na których i tak ważyła. Rosło znaczenie
polskiego księcia, a malało cesarskie. Nie cesarz, lecz on wznosić i obalać może królów.
Daleki Rzym zajmuje się zapomnianą dotychczas Polską. Nawojowi zdało się, że

background image

postępowaniem Bolesława rządzi jakaś myśl tak szybka, że dla innych nieuchwytna.
Wiedział, że zmierza do korony. Czyżby do królewskiej tylko? Starał się nadążyć
Bolesławowej myśli i czuł, że nie potrafi, jak nie mógł ciałem wydołać podejmowanym
przez księcia trudom. Cierpiała w Nawoju miłość własna i pewność siebie. Chciał odkryć
przyczynę powodzeń Bolesława, ale myśl opadała bezsilnie i wlókł się dalej osowiały.

W Opolu Nawój zatrzymał się na dłuższy postój i tam doszła go wiadomość o śmierci

wrocławskiego biskupa Jana Jastrzębca i sporach, jakie o następstwo po zmarłym wybuchły
w kapitule, w znacznej części jeszcze z Niemców złożonej. Pomyślał, że uporządkowania
wymagają sprawy kościelne, i zaraz uprzytomnił sobie, że te właśnie sprawy Bolesław
uładzić sobie przedsięwziął, korzystając ze spokojniejszej pory i obecności papieskiego
poselstwa.

— Zbędna moja dorada — mruknął do siebie z niechęcią i choć wypoczynek

przywrócił mu nieco sił, powlókł się dalej nie spiesząc się, tym bardziej że jesienne pluchy
zmuszały do zatrzymywania się po osadach i dworach, nieraz przez dzień i dłużej.

Nie opodal Wielunia, ciemną nocą, w ulewie niosącej już śnieżne płaty, skostniały i

przemarznięty dotarł do znaczniejszej osady i zatrzymał się w większym od innych dworcu
starosty opolnego. Zdało mu się, że powitano go niechętnie, co po części przypisał
spóźnionej porze, gdyż spało już wszystko i gospodarz nawet nie wyszedł go powitać, choć
Nawój opowiedział się książęcym wysłannikiem. Nie rozmyślał zresztą nad tym, gdyż
znużony był i nawet wieczerzy nie czekał, jeno zrzucił mokre szaty i zakopał się w skóry,
szczękając z zimna zębami. W nocy uczyniło mu się gorąco, iż pozrzucał wszystko z siebie i
w potach przemęczył się do świtu. Usnął dopiero nad ranem. Dzień już był jasny, gdy
zbudziło go pukanie. Słaby był tak, że nie chciało mu się dźwignąć i zawołał:

— Wejść!

Wszedł siwy już, lecz rosły i tęgi mąż, bystrymi oczyma obrzucił Nawoja, pokłonił się i

rzekł:

— Chrap mnie zowią, starostą opolnym tu jestem. Przyszedłem wywiedzieć się, jakiego

stanu żądacie i na kiedy przygotować podwodę.

Z szorstkiego głosu i sztywnego zachowania Nawój wraz pomiarkował, że

gospodarzowi dojadły powinności. Dźwignął się z trudem i odparł:

— Mnie to pierwszemu jako gościowi imię swe wyjawić przystało. Nawój Śreniawita

jestem. Stanu nie żądam, jeno że słabość jakaś mnie naszła, o gościnę proszę, której
wdzięcznie pamiętać i, da Bóg, odwzajemnić nie omieszkam. Podwody nie potrzebuję, bo
choć zeszkapiały nam konie, wypoczną, pójdą dalej.

Poznał Nawój, że trafił, gdyż brodata twarz gospodarza rozpogodziła się widocznie.

Usiadł mówiąc:

— Bóg gości przynosi, a bies komesów, żupanów, komorników i inną psiarnię książęcą.

background image

Co insze święta gościnność, a psia powinność. Ostańcie, choćby przez całą zimę, a waszym
zdrowiem wnet się baby zajmą. I o konie bądźcie spokojni. Rzeknijcie, skąd jesteście, bym i
ja was sposobną porą nie omieszkał odwiedzić. Mało teraz wielmożów i rycerstwa, co by nie
gardzili kmieciem.

Nawój zaczerwienił się i odparł wymijająco.

— Podskarbim jestem u księcia i na grodzie siedzę w Krakowie, choć bogać tam takie

siedzenie! Z księciem jeżdżę i ninie też wracam z wyprawy, jeno mnie książę z rozkazem
wysłał.

Chrap spochmurniał znowu:

— Tedy nieprędko z waszej gościny skorzystam. Choć tam księcia czasem w Krakowie

poświeci, nic kmieciowi do szukania na grodzie. Do pana się nie dopcha. Ważniejsze książę
ma sprawy.

— Żałobę macie na kogo? Przyjeżdżajcie. Książę ninie w Krakowie posiedzi, a ja wam

ręczę, że was wysłucha.

— Nie o mnie chodzi.

Jesienny wicher świstał w gałęziach bezlistnych drzew, wył w kominie i bębnił

deszczem po gontach dachu i okiennicach, a Nawój leżał z przymkniętymi oczyma i słuchał
Chrapowych żalów:

— Książę wojować musi, bo z wojen bogactwa płyną do kraju. Prawda i to, że kraj

wielki, a książę jeden i wszystkiego sam nie dojrzy. Nie na niego się żalę, jeno przestrzec
chciałbym, póki nie za późno. Lud jeszcze go miłuje, ale nie widzi nigdy, jeno stu panków,
co pęcznieją jak kora na wiosnę, nie tylko z łupów, ale i z tego, co z nas wbrew prawu i
obyczajowi wycisną. I drzewiej książę jeden był, a za Chrobrego kraj nawet większy był niż
ninie; i drzewiej jeden możny bywał, drugi zaś ubogi. Jeno pan wysoko był nad wszystkimi,
jako słońce nad światem, za jedno, czy nad dębem, czy nad krzewiną, i jedno prawo było dla
wszystkich, cośmy tu wolni rośli na tej ziemi. Ninie nie jeno łupy, ale i ludzi z wyprawy
zwożą i niewolnych wsi przybywa. A zadrugi

8

porozbijane, ten i ów, broni w garści ni

oparcia w rodzie nie mając, pod opiekę się ucieka książęcą i wolność traci. A często jako
woda z garnka do ognia, bo ciśnie go potem komes czy włodarz, powinności, jakie chce,
nakładając, nawet prawa nie ma ni możności do książęcego sądu się odwołać. Albo mu do
pogan droga na Pomorze, albo do lasu na zbój. Z osiadłego dziedzica ścigany zwierz się
czyni. Mówią, że książę ład wprowadzać będzie, od Kościoła poczynając. Daj to Bóg! Jedną
pijawkę więcej z niego uczynili. Za święte sakramenty płacić każą sobie, chrztu nie
wyłączając, co już jawnie jest przeciw prawu. A nie stać kogo, jako bydlę żyć musi.

8 Zadrugi — wspólnoty rodowe

background image

— Żebyć to wszystko! — podjął Chrap po chwili. Jeszcze i tym klin wbijają w naród i

zamieszanie czynią: od wieka żenił się kto z kim chciał, nikogo nie pytając, a potomstwo
prawo miało do dziedziczenia. Ninie za nieprawe uznają zrodzone w nie pobłogosławionym
przez nich związku. Jedni tak sądzą, drudzy inaczej, nikt nie wie, jak ma być. A chceli
rycerski człowiek pojąć córkę kmiecia, odmawiać zaczynają błogosławieństwa, że, mówią,
stan nierówny. Człek z was, widzę, mądry, choć młody, sami baczycie, do czego mierzą.
Naród wiodą w kozi róg, z którego wyjścia nie najdzie. Zgniotą nas, że i głosu słychać nie
będzie; sami wszystkim zawładną. A wówczas książę od nich jeno będzie zależny. Nietrudno
przewidzieć, co się stanie.

Chrap urwał i patrzył ponuro w ogień.

— Z Krakowa idzie ta zaraza, ktoś ci tam jest, co dobrze wie, do czego zmierza.

Powtórzcie księciu, co mówiłem, by nie było za późno, jeśli już nie za późno — zakończył.

Wstał i pożegnał Nawoja. Nawój jednak długo leżał rozmyślając o tym, co zasłyszał.

Choć strapiony był, czuł się znowu potrzebny i z siebie zadowolony. Opowiadanie Chrapa
potwierdzało jego podejrzenia, że coś się knuje w Krakowie. Nie miał wątpliwości, gdzie
szukać źródła.

Książę przyjął Nawoja wyrzutami z powodu zwłoki, gdy zaś usłyszał, że Krystyna

odmówiła przyjazdu na dwór, wybuchnął gniewnym zniecierpliwieniem. Musiał na kimś
wywrzeć swe rozczarowanie, obojętne zaś milczenie Nawoja podniecało go coraz bardziej,
tak że w końcu kazał mu iść precz i nie pokazywać się na oczy.

Nawój odszedł bez słowa, książę zaś zaraz począł się zbierać. Pachołkom z wozami

ciągnąć kazał za sobą, sam natomiast pognał przodem do Bużenina.

Po drodze, gdy grudniowy wicher ochłodził mu rozpaloną głowę, pojął, że niesłusznie

skarcił Nawoja, zbyt jednak zajęty był myślą o Krystynie, by się nad Nawojem zastanawiać.
Przyrzekł jeno sobie, że go załagodzi, i gnał, aż konie dymiły; zimowym wieczorem, ze
śniegiem spadł do Bużenina.

Krystyna siedziała właśnie w swej komnacie na niedźwiedziej skórze przed kominem,

zapatrzona w skaczące języki płomieni i myślą daleka od wszystkiego, co się dokoła niej
działo. Biała jej ręka od niechcenia gładziła puszystą sierść leżącej obok ulubionej suki,
jedynej istoty, której obecność nie męczyła i nie przeszkadzała.

Żyła tak od ostatniego spotkania z Bolesławem, z samą sobą uładzić się nie mogąc.

Gorycz złamanego w zaraniu życia, wzgardzonej pierwszej miłości, poniewierka i
upokorzenie, przez jakie przeszła jej duma, tkwiły w niej głęboko. Gdy myślała o tym, co
wycierpiała, czuła do Bolesława nigdy nie gasnący żal. A zarazem pamiętała, że jeno ujął jej
rękę, świat zdał się odmieniać, nie istniała przeszłość ni przyszłość, nie było nikogo, jeno ich
dwoje, należących do siebie bez słowa, każdym tchnieniem ust i każdą kroplą krwi.

background image

Gdy odjechał, żal i gorycz wstały znowu. Świadomie buntowała się przeciw niemu. Czy

nie on zgotował ten los jej, dumnej córze Wszebora? Czy wówczas, gdy ujrzeli się po raz
pierwszy, nie wiedzieli oboje, jak dzisiaj, że należą tylko do siebie, że muszą do siebie
należeć wbrew wszystkiemu, co się stanie, wbrew światu całemu?

A jednak on dumę i nieufność położył między nią a sobą. Uśmiechnęła się gorzko.

Pomylił się, wziął ją i tak, jak niewolnicę, niemal na oczach męża. Do upokorzeń zaznanych
z jego poręki sam dodał jeszcze jedno.

Krystynę ogarnia gniew na samą siebie. I ona potrafi zastawić się przed nim dumą.

Odmówiła wyjazdu do Krakowa. Czym miała tam być? Niech inne szukają zaszczytu, by
dzielić łoże z księciem na jedną noc czy dwie, gdy sobie przypomni o nich, a potem
odjedzie, bo ma ważniejsze sprawy niż miłość.

Krystyna odmówiła wyjazdu, ale gdy pomyśli, że mogła być teraz z nim, coś się w niej

skręca boleśnie. Nie wyrzuci go z życia, chyba z życiem razem. Czary czy urok? Jeśli tak,
może by kto odczynił. Ale gdy uświadamia sobie pustkę, jaka by w niej pozostała, nie chce
za nic.

Krystyna dorzuciła drew do gasnącego ognia i słucha, jak pryskać zaczyna żywica i

trzeszczą polana. Lubi te odgłosy. Niosą z sobą wspomnienia szczęśliwych chwil, gdy ojciec
za rzadkich swych w domu pobytów brał ją na kolana i gładząc po ciemnych włosach bajki
opowiadał. Dziś ojca nie ma, bajki się rozwiały, ale płomień został. Inny, a ten sam; świeci i
grzeje. Może i palić jak miłość, ale gdy zgaśnie, zimno jest i ciemno. Niech płonie!

Nawój mówił, że Bolesław wydrzeć się nie zdoła od spraw, jakie go na dworze

trzymają. Jeśli czuje to samo, co ona, musi przyjechać. A jeśli nie, to Krystyna jechać nie ma
po co. Musi mieć pewność, że jest dla niego ważniejsza niż wszystko. Tylko wtedy zdoła
zapomnieć, co przeszła przez niego.

Leżąca na skórze suka nagle podniosła łeb. Szczeknęła krótko i jednym susem wypadła

przez drzwi. Na podwórcu rozległy się liczne szczekania, a za chwilę, — i głosy ludzkie.
Potem — kroki szybkie, mocne, sprężyste, jak bicie serca Krystyny. Zamknęła oczy i
wyciągnęła ręce.

XL. DZIEWOSŁĘBY

Choć przewaliła się choroba, Nawojowi zostało osłabienie i otępienie. Ciekawość, z

background image

jaką śledził życie, odeszła go, szerokie i dalekie zamiary zdały mu się małe i niewarte
zachodu. Gdy przyjdzie taka chwila, nie ma co robić z sobą, nie ma miejsca na świecie,
które by domem mógł nazwać, gdzie by go czekał spokój i ktoś swój. Otrzymał wprawdzie
ziemie na Pogórzu, zakupieńcami obsadził i dworzec kazał pobudować, ale nie był w nim
jeszcze. Nie miał kiedy, a teraz, gdy wolniejszy jest, nie chce mu się tam jechać. Czeka go
jeno pustka i nuda.

Nawój wie, że mu to przejdzie. Ale gdzieś trzeba przetrwać. Przyszedł mu na myśl

Doman. Miesiące mijają, ani sam nie wraca, ani wieści nie przysłał ni razu. Zaniepokojony o
niego Nawój ożywił się nieco. Znowu myśl ma o co zaczepić i coś przed sobą. Postanowił
jechać nie mieszkając.

Zbylutowi wiadomość zostawił, dokąd jedzie, gdyby książę go potrzebował, wziął

pachołka i worek z grzywnami od wypadku i jesienny szary poranek zastał go już w drodze
do Cieszkowego dworca. Drugiego dnia pod wieczór wjeżdżał w obejście, witany
szczekaniem psów. Jeno konia oddał nadbiegłemu pachołkowi, otwarły się drzwi na podcień
i stanęła w nich Czesława, zmieniona i postarzała. Plasęła w dłonie, gdy się zbliżył.

— Mówiłam, że przyjedziecie, jako dobremu druhowi przystało.

— Gdzie Doman i co z nim? — zagadnął z miejsca Nawój.

— Jest doma. Leży w komorze. A co z nim, sam wam opowie.

Westchnęła i zakrzątnęła się koło wieczerzy, a Nawój zakołatał do drzwi komory i

wszedł.

W komorze mrok już panował, jeno błoną obciągnięte okienko szarzało jeszcze resztą

uchodzącego światła dziennego. Nawój więcej słuchem skierował się ku łożu, starając się
dojrzeć Domana.

— Nawet mnie nie powitasz? Oniemiałeś czy śpisz? Gadajże co.

— Witaj mi. Dobrze, żeś przyjechał.

Głos Domana był jakiś obcy, senny, obojętny. Nawój w ciemności wymacał stołek i

usiadł.

— Chorzejesz?

— Może i chorzeję. Poszczerbili mnie. Zagoiło się, ale żyć mi się nie chce.

W tej chwili Czesława wniosła zapalony kaganek z tłuszczem i czerwonożółty,

niepewny blask oświetlił leżącego. Oczy miał przymknięte, twarz zapadłą, martwą. Nawój
zaniepokoił się.

— Dawno tak leżysz?

— Alboż ja wiem! Nie liczę.

background image

Nawoja niepokoiła milkliwość Domana i paliła ciekawość, ale postanowił czekać, aż

sam się Doman rozgada. Istotnie po chwili zapytał:

— Z dworu jedziesz? Co tam słychać?

— Z dworu. Ale nie po to, by opowiadać tobie, co tam słychać, jeno wywiedzieć się, co

z tobą. Miałeś wracać zaraz, a rok już niedługo, ni ciebie, ni wieści.

Doman westchnął:

— Wiedziałem, żeście na wyprawę chodzili... beze mnie. Nijak mi było wracać.

Myślałem: sprawy uładzę, wrócę. Nie poszło.

— Z Bietką? — zapytał Nawój.

— Z Bietką — przytaknął Doman i umilkł.

— Słuchaj no — zaczął po chwili Nawój. — Zamrzeć się wybierasz czy tak ino leżysz,

bo nie wiesz, co począć?

— Nic mi już nie jest, ale wstawać nie ma po co.

— Choćby po to, by mi cześć jako gościowi wyrządzić. A dowiem się, co było, może

co uradzimy. Wyłaź!

Nawój zerwał skóry okrywające Domana. Doman zbierał się niechętnie, mówiąc:

— Ostawiłbyś mnie. Na nic ja ni komu, ni sobie.

— To się okaże. Odziewaj się. — Podał Domanowi leżące obok szaty, nagląc go. Gdy

weszła Czesława prosić na wieczerzę, zastała syna już ubranego. Zakrzyknęła:

— Nie mówiłam, że jeno druh twój przyjedzie, wraz odmieni się wszystko i znajdzie

się rada.

Przy wieczerzy Nawój o nic nie pytał, jeno w krótkości opowiedział dzieje

merseburskiego wyjazdu i wyprawy czeskiej. Gdy skończyli jeść, rzekł do Czesławy:

— Teraz nam miodu dajcie i ostawcie samych. Mamy o sprawach do ugwarzenia.

Gdy wyszła postawiwszy dzban i kubki, Nawój przypił do Domana, mówiąc:

— Nie pijesz ty do mnie, piję do ciebie ja. Ale od gadania się nie wywiniesz. A nie, to

jak tu stoję, na koń siadam i nie ujrzymy się więcej. Nie z ciekawości pytam, ale komu nie
poradzić, temu nie pomóc.

Zarumienione z lekka od miodu oblicze Domana poczerwieniało. Zaczął, zrazu

zacinając się, z przymusem. Potem jakby zapomniał, że Nawój słucha, mówił jak do siebie:

— Wiesz, jakeśmy się z Bietką od dzieci mieli k'sobie. Namęczyłem się dość, tym

background image

gorzej, że czułem jej tęsknicę; jakby mnie wołała. Tedy po powrocie z Kijowa rzekłem
sobie: niech będzie, co chce, jadę po nią...

...Przyjechałem, było, w majowy dzień, na przedwieczerz. Anim zamarzył, że ją zaraz

ujrzę, bo wiedziałem, że ostatnio nieżyczliwy mi jej rodzic i za Ostasza zamyśla ją wydać.
Jenom drżał, czy nie za późno...

...Była u nas. Jeszcześmy się w garści dzierżyli przy matce. Ale przed zachodem Bietka

uciekać chce, bo macierzy swej przyrzekła, że wróci do dom za dnia. a strzymać musi słowo,
bo nie puściłaby jej więcej. Ociec do Płocka szczęściem wyjechał na weselisko
Wojsławowej córy. Wzięliśmy konie i pojechali. Ani umiem opowiedzieć, jak cudnie było.
Gwarzyliśmy jako dzieci. Jasne zorze stały na niebie, a las śpiewał i mruczał, i woniał, i
wabił...

...Zatrzymaliśmy się i zasłuchali, aż się późno zrobiło. Księżyc się wytoczył pełny na

niebo i jakby się uśmiechał do nas: Jedźcie na przełaj, poświecę. — Skusił nas...

...Jenośmy kawałek ujechali, przeciskając się przez gąszcze, polanka się otworzyła

maleńka; dokoła świerki śmigłe, ciemne od dołu, jeno wierzchołki srebrzą się od miesiąca. I
cisza taka, że jeno słychać, jak biją serca. Zda się, że świata nie masz ni ludzi, jeno ten
kawałeczek ziemi wśród lasu, mchem wyścielony, i to świetliste niebo nad głową.
Przysiedliśmy na chwilę...

Nawój twarz ręką przysłonił. I śmiech go brał, i złość, i zarazem żal jakiś nieokreślony.

Nie przerywał. Doman po chwili podjął znowu:

— Gdyśmy się sobie przypomnieli, miesiąc już zaszedł, niebo pobladło, a gwiazdy

zaczynały mrugać, jakby senne. Bietka się ocknęła pierwsza: „Jezu!" — krzyknie. — „Kosę
mi utną na moście jako nierządnicy!" Pognaliśmy jak oszaleli, ale dogna to noc, co uszła?!
Juzem do niej do dom nie zajrzał ani ona się więcej nie pokazała. Moja macierz
pomiarkowała i jej musiała pomiarkować. Nijak się było widywać. Zda się, że głowa
zgorzeje, że serce się z piersi wydrze i samo poleci. A tu czekać trzeba jako pod pręgierzem;
nie to, że ja, ale ona! Pytasz, czemu nie wracałem? Jakoże mi było?

Doman zamilkł. Nawój siedział cicho. Po chwili Doman ciągnął:

— Jeździłem patrzeć, ale ni z dala nie ujrzałem jej więcej. Widno zamknęli ją czy

wywieźli. A stary nie wracał. Aż wreszcie przyszła wieść, że przyjechał z Ostaszem
Odrowążem, by się ostatecznie o wiano uładzić...

...Nie gadałem z nikim w domu, ale czułem, że wiedzą. Chodziliśmy jak niemi koło

siebie, bo o czym tu mówić? Aż jednego wieczora przychodzi Sędek do mnie i powiada:
„Jadę w swaty do Gosława, oczyma świecić za ciebie". Swojaków wziął z sobą, pojechali.
Na rozżarzonych węglach lżej by czekać było niż wonczas. Wrócił wieczorem ponury i
wściekły, tak że ni słowa rzec nie chciał, jeno czapkę cisnął i do komory poszedł. Nie spał,
tylko klął i kopał sprzęty. Miarkowałem już, że źle, ale musiałem się dowiedzieć, jak sprawy
stoją... Macierz mi powiedziała nazajutrz. Myślał Sędek, że w najgorszym razie przyjmą go

background image

czarną polewką i wieniec grochowy przyniesie. Niechby Gosław wiedział przynajmniej,
żeśmy zelżywości uczynić mu nie chcieli. Odstoi się sprawa, można by jeszcze raz
spróbować. Ale on zaraz zakrzyknął, że psu parszywemu córę by radziej dał niż mnie,
choćby go nawet hańba ode mnie nie spotkała, i wróżdę zapowiedział. Nikt od nas nie ma
się pokazywać u niego, bo go psami wyszczuje, a mnie ubije, gdzie obaczy. W Sędku też
podniosło się serce i odparł, że i nam nie cześć dziewkę brać, co się dopilnować nie umiała,
a choć my jeno kmiecie, wiernie panu służymy i czestnie, nie jak jego syny, co w hańbie do
wroga uchodzić musieli. Stary z orężem skoczył na Sędka i choć się pomiarkował, że zbyłby
czci, swata ubijając w swym domu, rozeszli się, odkazując sobie wzajem...

...Co mi było robić? Ostawić sprawę jak stała, to na wieki poniechać i myśli o Bietce.

Może ubłagam starego. Nie rzekłem w domu nic, boby mi nie zezwolili. Konia wziąłem i
pojechałem do Gosława. Nie brałem ni miecza, ni noża, bo czasem człeka serce poniesie,
gdy go zelżą...

Doman umilkł i milczał tak długo, że wreszcie Nawój zapytał:

— I cóże się stało?

— Odwieźli mnie do dom o świecie nie wiedzącego. Pono i nie odwieźliby, jeno się

Ostasz za mnie zastawił. Wolej by nie odwieźli, niż jemu mam być życie winien. Cóż mi
zresztą życie?!

Doman zamilkł. Nawój wstał mówiąc:

— Spać teraz idę, bo znużonym, a rankiem wstawać trzeba. Jadę do Gosława.

— Mójżeś ty! — zakrzyknął Doman. — By cię jeno to samo, co mnie nie spotkało.

— Toteż miecz i nóż wezmę od wypadku. Ale myślę, że i potrzebne nie będą.

Gosław wrzał. Bezpośrednio gniew jego kierował się przeciw Domanowi jako sprawcy

niesławy córki i chybienia zamierzonego związku z możnym rodem Odrowążów. Gniew ten
podsycała jednak nienawiść do księcia, która skrywana, wierciła w wątpiach starego, żyć mu
nie dając. Z księcia to poręki sam ostał na starość, gdy synowie w Czechach kryć się musieli,
nie mogąc się w kraju pokazać. Miewał wieści od nich, wiodło im się nieźle. Gosław żywił
nieśmiałą nadzieję, że wrócą kiedyś z Czechami. Ostatnia wyprawa morawska nadzieję tę
przekreśliła, a zerwanie zamierzonego związku z Ostaszem pozbawiło pomocy, jaką przez
zięcia mógł uzyskać. Toteż snuł się po opustoszałym domu jak chmura gradowa.
Godzisława, przeciw której również zwracał się gniew starego, o to, że pobłażliwością swą i
niedozorem przyczyniła się do osławienia całego domu, kryła się przed mężem, zaprzeczyć
nie mogąc, że wbrew jego woli sprzyjała w sercu związkowi młodych, teraz zda się,
ostatecznie przez własną ich nieopatrzność udaremnionemu.

Toteż gdy przez zasłonę śnieżnych płatków ujrzała na podjeździe Nawoja, którego znała

background image

z opowiadania, serce w niej zabiło zarazem trwogą i nadzieją. Chciała biec ku niemu, by
wywiedzieć się o Domana i przestrzec, lecz wstrzymała ją trwoga, by mąż jej na rozmowie z
nim nie przyłapał i nie posądził o spiski. Stary spał jeszcze, ale zaraz pewnie dowie się o
przyjeździe gościa i każdej chwili nadejść może.

Nawój tymczasem konia oddał i za włodarzem szedł do świetlicy. Zrzucił ośnieżony

kożuch i stał przed kominkiem, rozcierając zgrabiałe ręce. Przybrany był bogato, z
łańcuchem złotym na szyi, mieczem w pozłocistej pochwie u pasa, za którym tkwił nóż.
Mimo szpetnej twarzy i przygarbionej postaci miał w sobie dostojeństwo i powagę. Nie
stracił ich, gdy po dłuższej chwili posłyszał szybkie kroki i Gosław wszedł, prawie wpadł do
izby, z twarzą zaczerwienioną, z oczyma krwią nabiegłymi.

Nawój odwrócił się bez pośpiechu, ledwie skłoniwszy głowę, i patrzył spokojnie na

gospodarza, który przybrał taką postawę, jakby rzucić się chciał na gościa.

— Nie mówili wam w Cieszkowym dworcu, że ja gości stamtąd psami przyjmuję? —

zaczął stary przerywanym głosem.

— Nieraz człowiek w gniewie niemądre słowo powie. Nie wierzę, by taka była wasza

gościnność.

— Nie prosiłem was w gościnę i wiem, z czym przyjeżdżacie. Zachodu szkoda.

— Nie gościny, to stanu mi udzielicie jako książęcemu podskarbiemu — odparł Nawój

zimno. — Nawet poręczniej mi będzie i mówić łatwiej gościem nie będąc.

— Sprawę macie do mnie od księcia? — zapytał spokojniej już Gosław.

— Nie zwykłem mówić stojący.

— Siadajcież, proszę.

Usiedli naprzeciw siebie, badając się wzrokiem. Gosław zaczął pierwszy.

— Mówcież, jeśli wola, o co sprawa.

— Myślę, że ciężko rodzicielowi, którego wszystkie dzieci w niesławie tułają się po

świecie.

Stary skoczył na równe nogi:

— Moja to rzecz, nie księcia ni wasza, coście pierwsi synów moich oskarżyli. Przez

was musieli uchodzić.

— Przeze mnie ujść zdołali, na prośbę Domana, że to przyrodni Bietki, którą wówczas

już pojąć zamierzył.

— Zamierzył, jeno mnie pytać zabył, czy ją dam za kmiecia i książęcego pachołka! —

krzyknął Gosław.

background image

— Nie pytał też, co mu dacie za to, że syny nie poszli wisieć między szyszki. Z

wolnych kmieci jest jako i my wszyscy, i sami Piastowie. Cóż, że na gródku nie siedzi ni
urzędu nie ma?!

— Za późno o tym gadać — burknął Gosław ponuro. — Zhańbił mnie, wiedzą ludzie o

tym, wróżda między nami.

— Wasza wina, że wiedzą. Trzeba było sprawie łeb urwać, weselisko wyprawić po

obyczaju. Można to jeszcze uczynić. Upłynie trochę czasu, ludzie zapomną. Jeszcze po nim
wnuki będziecie piastowali.

— Po psie bym wolał! — wrzasnął Gosław. — Dość o tym. Tyleście mi mieli do

powiedzenia?

— Tyle, nie tyle — rzekł Nawój oschle. — Jeszcze od siebie zapytać chciałem, czy

gdyby książę winę waszym synom darował, zwolicie na związek Domana? Pomyślcie, że
inak nie ujrzycie synów nigdy. Smutna jest starość samotna.

Stary zawahał się, lecz krew znowu uderzyła mu do głowy:

— Nie ujrzę? To się obaczy. Czasy się zmieniają. Nie zawżdy będziem pod

piastowskim butem.

Nawój patrzył przenikliwie:

— Na Wojsławowym weselu wam to powiedzieli? Wami będąc, nie jeździłbym ja na

Hermanowy dwór. Mają was na oku.

Stary pobladł, lecz odparł starając się głos pewnym uczynić:

— Toż i co, że jeżdżę? Moja dziedzina w jego dzielnicy. Mało ludzi tam jeździ?!

— Juści, dwór ruchliwy. Nawet i z Niemiec tam przyjeżdżają i... z Czech.

— Co chcecie rzec?

Głos Gosława drżał wyraźnie.

— A to — rzekł wstając Nawój — że kto się ze zdrajcami znosi, ten sam zdrajca. A jak

wiadomo, po starym obyczaju, zdrajców się ćwiartuje. Nie doczekacie Hermanowych
dobrodziejstw ni wielmożów panowania.

— Z synami się znoszę. Wolno mi! — krzyknął Gosław.

— Będą pytali, o czym. Niejeden i pytania nie przeżyje. Czasu mi brak. Dla

Domanowego teścia uczyniłbym, co w mojej mocy. Pytam: przyjmiecie moje warunki?

Gosław patrzył na Nawoja ponuro.

— Zgoda, kiedy tak gadacie. Wrócą syny, wydam córę. Niech ją bierze, jako już wziął.

background image

Nie sprawię weseliska, gdy młodzica w chomącie miast wianka. Ni wiana nie dam, ni znać
nie chcę ni jej, ni Domana, ni was. Niech wrogów moich rodzi z rodzicielskim zaklęciem.

— Stoi zmowa, choć bez litkupu. — Nawój ramionami wzruszył pogardliwie i

skierował się ku wyjściu. Stary nawet się nie poruszył, jeno mu szczęki latały z wściekłości.

Gdy pacholik Nawojowi konia podawał, pochylił się, niby coś przy strzemieniu

poprawiając, i rzekł półgłosem:

— Bietkę dziedzic wywieźli nad Bzurę do siebie.

Nawój wysupłał z trzosa pieniążek i dając go pacholikowi pochylił się ku niemu i

szepnął:

— Niech się krzepi. Może jeszcze lepszego doczeka. Ruszył nie oglądając się. Za

bramą klacz wypuścił i leciał, ile pary w koniu. Znowu był rad z siebie.

XLI. POKRZYŻOWANE ZAMIARY

Doman, choć niecałkowicie jeszcze do sił przyszedł, spieszył tym razem do Krakowa,

jakby go istotnie tam czekało szczęście. Nawój jednak hamował, mówiąc, że choćby nawet
książę się zgodził, i tak Doman uzbroić się musi w cierpliwość, aż Lisy wrócą.

Toteż choć do Krakowa było już jeno mil parę, postanowił zanocować w gospodzie, do

której dotarli o wczesnym zmroku. Gdy oddawszy konie weszli do izby, w siedzącym przy
stole wojaku poznali Jędrzeja Jastrzębczyka. Zerwał się na ich widok i zakrzyknął:

— Dobrze, żeście przyjechali! Może mnie wybawicie.

— Od czego zaś? — zapytał Nawój.

Załogą stoję

9

jeść mi jeno raz na dzień wolno. Bogdaj go świerzb stoczył, kręta!

— Kogóż?

— Przebimiła.

9 załogą stać — rodzaj aresztu za długi

background image

Nawój uśmiechnął się nieznacznie i zapytał:

— Po cóżeś się zadłużył? Mało masz, coś z kijowskiej i czeskiej wyprawy przywiózł?

Jędrzej ieno ręką strzepnął:

— Pieniądz nie trzyma się człeka jako liść w łaźni, jeno leci jak na wietrze.

— Nie mogłeś u braci pożyczyć lub u kogoś z drużyny, jeno u biskupiego woja? I na

cóż ci było?

— Szłom mi się trafił kupić, jakiegoś nie widział. Mój Czechy porąbali, dobrze, że bez

łba. Zjazd teraz w Krakowie, kupii nawieziono co niemiara, aż człeku ślepia wyłażą. Licho
nadało, żem na targowicę poszedł, kiedy denarem nie śmierdzę. Jenom szłom obaczył, wraz
sobie rzekłem, że muszę go mieć, choćbym dziedzinę miał przedać. Aże mnie zatkało, gdy
kupiec dziesięć grzywien srebra zacenił, ale myślę: nie dam ja, da kto inny. Tedy mówię, by
poczekał do drugiego dnia, to pieniądz przyniosę. Kupiec może by się zgodził, żeby licho
nie nadało Przebimiła. Stał pobok i słyszał. Przystępuje do kupca i mówi: „Dam pięć
grzywien zaraz". Zaczęli się tarżyć. Tedy mówię do Przebimiła: „Cóże ci po szłomie? W
twoim, co masz, kury sadzić możesz, tyle on i wojny widział". Jeszcze mi jucha
odszczeknął, że za jedno kurzy kuper i moja głowa. Myślę, dam w łeb, ale zacięty jest,
będzie bójka, a książę surowo nakazał, by spokój był na targowisku. „Pożycz dziesięć
grzywien, piętnaście ci oddam na jutro". — „O pieniądze nie stoję" — odrzekł. Skończyło
się, że mi dziesięć grzywien pożyczył, którem pod wiarą i poczciwością oddać przyrzekł
nazajutrz, a nie, to załogą mu stanę, gdzie każe, póki nie spłacę, a szłom jego. Zapłaciłem
kupcowi i poszliśmy litkup wypić. Potem idę do braci pożyczyć pieniędzy. Mówię Zemie, a
on: „Z duszy bym dał, ale nie mam, poczekaj dwa dni, to ci parę grzywien pożyczę". Idę do
Odolana, to samo. „Cóż u licha — mówię — dlaczego pojutrze?" Okazało się, że co mieli
pieniędzy, na dwa dni Przebimiłowi pożyczyli, bo im z lichwą oddać przyrzekł. Iście mu nie
oddałem, bo skąd miałem wziąć — ciągnął po chwili — i zaraz mnie tu załogą zasadził, a
szłom zabrał. Myślałem, że zwrócę, jak on braciom odda, ale on sędziemu Zbylutowi do
wiernych rąk złożył, mówiąc, że chrześcijaninowi lichwy brać nie lza, i pozwał ich. Prawi
mu Odolan: „Przecież sam większą bierzesz?" — „Nijakiej ja lichwy nie biorę, dziesięć
grzywien dałem Jędrzejowi, dziesięć mi się należy". — „A szłom?" — pyta Odolan. —
„Szłom — prawi — Jędrzej mi po dobrej woli przyrzekł. Lichwa ino w pieniądzach jest".
Dogada się tu z takim, co z wykrętnikami trzyma i uczy się, jak ludzi mamić. Dawniej każdy
wiedział i rozumiał, że co słuszne, to prawo. Teraz ci nowości wprowadzają, że pies się nie
wyzna. Siedzę i klnę, a w brzuchu mi kruczy. Jeszcze mi tam drudzy koło Gostki się kręcą,
co z oćcem przyjechała. Stary Dzierżykraj Leliwa też klnie. Skarżyć się przyjechał na
Stanisława, że Piotrawin od Pietrka po pijanemu na uczcie wyłudził.

Nawój nastawił uszu:

background image

— A czemuż to Dzierżykraj skarżyć się przyjechał, a nie Pietrek?

— Pietrek pomarł na drugi dzień po uczcie. Mówią, że się przepił i serce go zadusiło.

Nawój nie dopytywał się więcej, bo pomyślał, że dowie się od Przebimiła. Powiedział

jeno Jędrzejowi:

— Wykupię cię od Przebimiła. A pomnij: przysługa za przysługę!

— Żebyś mi biesa za ogon kazał przytrzymać, i to ci przyrzekam! — zakrzyknął

Jędrzej, któremu pilno było do Gostki.

— Gospodarzowi załogę zapłacę, wieczerzę możesz zjeść z nami. A zaraz jutro

zawezwę Przebimiła i uładzę z nim sprawę.

— Dzięki ci. A Przebimiłowi i tak łeb sposobną porą rozbiję.

— Właśnie musisz mi przyrzec to, że go osławisz w spokoju. Zdrowiej i tobie będzie.

Pomnisz, jak go Strzemieńczyki próbowali?

— Niech ta! Ale mnie krew zalewa ze złości.

— Zalej piwem, przejdzie ci.

Zjedli wieczerzę i spać poszli, ale rankiem ciemno jeszcze było, gdy Doman naglił do

drogi. Pożegnali Jędrzeja do rychłego zobaczenia i niewiele po wschodzie słońca stanęli w
Krakowie.

Z pierwszymi płatkami śniegu spadła na krakowski gród wieść o śmierci biskupa

Lamberta Sulisława Toporczyka z Mikluszowic. Dla nikogo nie była niespodziewana, bo
chorzał ostatnio obłożnie, a byli i tacy, co czekali na nią z niecierpliwością. Mimo to
zamieszanie powstało, choć zmarły biskup nigdy do spraw kościelnych szczególnie się nie
przykładał. W ostatnich latach rządził diecezją niemal samodzielnie kanonik Stanisław
Turzyna ze Szczepanowa, ale w chwili śmierci Suły nie było i jego, gdyż wyjechał wraz z
Wolkmarem na wesele córy krewniaka, Wojsława Powały do Płocka, a jeszcze po drodze
wizytować miał kościoły i własne sprawy załatwić. W kapitule wszczęto narady w sprawie
następstwa po zmarłym biskupie, niemniej bez Stanisława niczego przedsięwziąć nie było
można i zaraz też pchnęli gońca po niego, niecierpliwie oczekując powrotu.

Jednomyślność była w kapitule, że Stanisław najgodniejszym jest, by pastorał w jego

włożyć ręce. Jeno że książę, choć Stanisławowi przychylny, zniecierpliwiony ciągnącymi się
od blisko trzech lat sporami o opróżnioną wrocławską katedrę, uprzednio już wyraził
życzenie, by wrocławskie biskupstwo objął Stanisław. Było wątpliwe, czy uda się księcia
przekonać i do zmiany zamiaru nakłonić.

Nawój, korzystając z pozoru, otwarcie do siebie wezwał Przebimiła, zamknął się z nim i

upewniszy się, że nikt nie podsłuchuje, zaczął:

— Zwolnisz Jędrzeja z załogi i szłom mu zwrócisz.

background image

Przebimił skrzywił się.

— Przecie praw jestem, a szłom mi się udał.

— Ja za niego zapłacę. Nie chcę, byś miał zadzierki z drużynnikami. Nie po tom ci się

uczyć kazał, byś ludzi obdzierać umiał. Tyle z twojej nauki?

— Od was nie wezmę. A nie obdzierają się ludzie wzajem? Kto silny, to słabszego, kto

chytry — głupszego. Samże książę nie słabszych łupi, a świątobliwi kanonicy —
głupszych?!

— Za dużo mędrkujesz, bacz, byś nie przesolił. O Pietrka sprawie mówisz?

— Juści. Słyszeliście już o niej?

— Gadaj, co wiesz.

— Z dawna Wolkmar Stanisława namawiał, by ziemię ku Mazurom nad Wisłą kupił, że

to, prawi, w sąsiedztwie Sieciechowych i do Hermana do Płocka blisko; baczycie?

Spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Przebimił ciągnął:

— Stanisławowi się Piotrawin udał. Ziemie dobre, osada okazała, kościół Pietrek

wystawił, a przewóz srebrem sypie. Ale Stanisław zawzięty, a Pietrek uparty, zresztą co mu
po pieniądzu, kiedy ma go zadość. Nie mogli się uładzić. Aż ci pojechali na wesele do
Wojsława i tam Pietrka zabadli, że przedał, a książę Włodzisław pono zezwolił.

— To o cóże się Dzierżek prawować przyjechał?

— Tu się okaże, że moje nauka w las nie poszła. Słyszałem, jak Stanisław z

Wolkmarem o tym mówili; po łacinie, ale już nieco pomiarkowałem. Stanisław wyrzuty
robił Wolkmarowi, że z jego poręki czterdzieści grzywien stracił, a majętność rodzonym
zwrócić trzeba, bo umowa wedle każdego prawa nieważna. Macie jeszcze wiedzieć, że
nijakich pieniędzy przy Pietrku nie naszli, gdy go rankiem po uczcie martwym naleźli w
łożu. A Wolkmar odrzecze: „Macie w garści osadę, trzymajcie. Książę łaskaw na was, to
choćby Leliwy ważyli się na sąd z krakowskim biskupem, mocen wam Piotrawin
przysądzić. Zdajcie to na mnie, a myślcie radziej o tym, coście mi obiecali".

— Nie miarkujesz, co mu obiecał? — zapytał Nawój.

Przebimił wzruszył ramionami:

— Dowiecie się. Ale słuchajcie dalej. Stanisław mu odrzecze: „Nijak mi teraz prosić

księcia, gdy mu naganić muszę, że małżonkę porzucił, a z nałożnicą żyje". Jak to Wolkmar
usłyszał, aż skoczył: „Od tego zaczynać chcecie?! Nie tylko mnie, ale i was pastorał jeszcze
ominąć może". Rozumiecie. Dwie stolice wolne, w sam raz dla nich.

Nawój odparł zimno:

background image

— Szeroko rozstawia sieci. Ale mu dziurę zrobię Co dalej?

— Jeszcze się coś ci spierali, alem już nie słyszał, bo przyszedł Otard. Po staremu

pilnujemy się wzajem. Czasem już mi brzydnie. Nie weźmiecie mnie z tej służby? — patrzył
prosząco na Nawoja.

— Sam pamiętam o tobie. Jeno rozgryzę wszystko, co się tu mota. Spokojny bądź, że

cię nie minie nagroda.

— Nazbierałem już dość. Sieciechowe grzywny mnożą się jak myszy. Żeby nie wy,

dawno bym to cisnął.

— Tedy dziękuję ci. Tym ci bardziej nie zapomnę o tobie. Ale niełacno mi kogo innego

za ciebie postawić.

Pomyślał, że oto i on, jak książę Domana, wyzyskuje jedynego człeka, który darzy go

przywiązaniem, niczego w zamian nie żądając. Tak już widno świat urządzony. Westchnął i
pożegnał Przebimiła.

Czekało wszystko na księcia. Najniecierpliwiej zaś czekał Doman. Nikomu nie było już

tajne, że Bolesław bawi u Krystyny, ale jeno szeptem mówiono o tym. Nie nowina była
władcom trzymać nałożnice, ale zazwyczaj nikt dla nich nie porzucał prawowitej małżonki
ni ważnych spraw państwowych. Zdało się ludziom, że świat cały patrzy na Bolesława, on
zaś patrzy jeno w oczy Krystyny. Ci, co ją znali, mówili, że nie masz w świecie takich
klejnotów, które by blaskiem mogły dorównać jej oczom. Urzekły księcia.

Wrócił tak niespodzianie, jak wyjechał. Zakotłowało się na dworze, poselstwa

dopominały się posłuchania, urzędnicy czekali z zaległymi sprawami. Bolesław jednak tego
dnia nie przyjął nikogo, jeno posłańca Suły, przybyłego do księcia z przedśmiertnym listem
biskupa, kazał przyzwać zaraz, wypytywał o ostatnie chwile zmarłego i pismo polecił
objaśnić sobie:

„W Bogu, przed którym stoję, nadzieja moja, że jak On żywot mój grzeszny wybaczy,

tak i wy, żem się zaufania waszego godnym nie okazał. Grzechy moje jako człeka i
chrześcijanina spodziewam się, iżem pokutą zgładził, jeno jako kamień na sumieniu mym
ciążą zaniedbania moje jako pasterza. Do wojny i łowów Bóg mnie stworzył, dlatego tuszę,
że mi część winy odpuści, skoro się Sam w wyrokach swoich omylił. W pokorze też
znosiłem przygany, jakie mnie od własnych spotkały kanoników, i niegodny się czuję
spocząć koło poprzedników moich, a zwłaszcza wielkiego Aarona, którego bym przez wieki
wstydzić się musiał, aż do dnia Sądu. Więcej mi za żywota drzewa nad głową szumiały niż
kościelne śpiewy, niech tak i po śmierci ostanie.

Jeśli, o co pokornie proszę, duszy mojej ulgę przynieść zechcecie, na następcę swego

świątobliwego Stanisława wam zalecam. Gdyby nie on, co za mnie mądrym rozumem i
śmiałym sercem dźwigał brzemię pasterza, ciężar, i tak srodze gniotący, przywaliłby mnie ze

background image

szczętem. Niech mi i to za pokutę stanie, iże pastorał po mnie weźmie ten, co mi nigdy nie
szczędził przygany, którą w pokorze za słuszną uznaję. Może, gdy naprawi moje
zaniedbania, Bóg mi resztę czyśćca daruje, do chwały swej przyjmie i chociażby nie z tak
bliska jako innym biskupom, w oblicze Swoje spoglądać zezwoli. Po prawdzie między
wojami moje miejsce i w tym, i w Niebieskim Królestwie.

Gdy, jako wiecie, nie ostawiam potomstwa ze swojej krwie, niech dziedzinę moją biorą

krewniaki po bliższości. A co się za żywota swego grzesznego nabyłem, więcej o to niż o
Kościół święty stojąc, niech temuż Kościołowi za mnie służy. Do łaski waszej kołatam,
byście z prawa swego do puścizny po mnie nie korzystali i co ziemi nadanej posiadam,
nadali następcy memu, w znanej hojności waszej nadzieję kładąc, że i tym ulgę mej
grzesznej duszy przyniesiecie, w zamian za co ja, gdy już zbawionym będę, za waszą modlić
się nie omieszkam.

Lambertus".

Krzyż Suła własną, do oszczepu bardziej nawykłą ręką nakreślił, poza tym w piśmie nie

był biegły. Bolesław zadumał się nad listem zmarłego biskupa, którego lubił. Nierad był
zmieniać raz powziętego zamiaru, ale bał się odmówić ostatniej prośbie zmarłego. Przestał
się wahać i zawiadomił kapitułę, że zgadza się na wybór Stanisława.

Zaraz też wszczęto przygotowania do intronizacji, gońce pobiegli do Pietrka i innych

biskupów, by stawili się na konsekrację na dzień Matki Boskiej Gromnicznej. Kapituła zaś
korzystając, że poselstwo iść miało do Ojca Świętego, Aleksandra Drugiego, w innych
sprawach kościelnych, postanowiła odnieść się do niego o zatwierdzenie wyboru.

Bolesław się nie przeciwił, choć od czasu gnieźnieńskiego zjazdu Chrobrego z Ottonem

panującym służyło prawo obsadzania biskupich stolic w Polsce. Rad był ukazać uległość
Kościołowi, gdyż zarysowywał się już spór niemieckich biskupów ze stolicą Piotrową i
Bolesław zaznaczyć chciał, po czyjej będzie stronie. Pewny zaś był, że i tak żadna diecezja
wbrew jego woli obsadzona nie będzie.

Nazajutrz po powrocie, jeno świtał późny zimowy dzień, książę zawezwał do siebie

Nawoja.

Powitał go, ni słowem nie wspominając o sprawie Krystyny. Spokojniejszy był niż

zazwyczaj, nie pogodniejszy jednak. Pospiesznie i na pozór obojętnie jął wypytywać o
wszystko. Nawój równie obojętnie i krótko odpowiadał. Rozumiał, iż Bolesław nierad
przyznać, że niesłusznie z nim postąpił, lecz znał swoją wagę i nie myślał dać do poznania,
że za łaskę ma sobie to, iż książę wezwał go przed innymi. Krótko, jak włodarz
zakarbowane snopy, wymienił, kto i z czym przybył na dwór.

— Jest od Sasów graf Rinardus. Powstanie się u nich gotuje. Pewnie o pomoc prosić

background image

będzie.

— Dostanie — rzucił krótko książę.

— Są Czudyn i Sinko od Izasława.

Bolesław zmarszczył się gniewnie, lecz zapytał spokojnie:

— Co słychać na Rusi?

— Świętosław, z pomocą Wszewołoda, wygnał Izasława z Kijowa. Izasław czeka

pomocy od was.

— Poczeka, jak ja na dań, którą przyrzekł, lub na Rusi nawrócenie.

Nawój skinął głową:

— Z Teodozym się wącha, któren jest wróg zaklęty rzymskiego Kościoła. Nie liczyć

nam na przyrzeczenia Izasława, których ani może, ani myśli dotrzymać.

— Nie liczę — rzekł Bolesław sucho. — A Węgry?

— Królewice też pomocy czekają. Jako to u nich. Zrazu przeciw Salomonowi lud i

wielmoże stanęli i Gejza zdradą go pokonał pod Kemey, przy pomocy Ottona i Konrada,
którzy wadzą się z Wratysławem. Dwukrotnie odparli cesarskie posiłki z Niemiec i Włoch.
Ale potem odwrócili się Węgrzy od Gejzy i do nas uszli królewice.

— Pomoc dostaną, ale sam ciągnąć nie mogę, bo i dla kościelnych, i dla saskich spraw

w kraju muszę pozostać. Proś mi królewica Władysława; rad go obaczę.

— Stanisław ze Szczepanowa też się do was sprasza.

— Trzeba będzie i jego przyjąć, ale nie dziś. Mam pilniejsze sprawy.

— Jemu też pilno. Prośbę będzie miał do was. Byście po Janie Jastrzębcu Wolkmara na

wrocławskiej stolicy obsadzili — dodał Nawój, wyczytawszy pytanie w oczach księcia. —
Już jak się oni we dwóch wezmą, nie będziem się musieli o kościelne sprawy troszczyć.
Urządzą je sami. Nie brak im pomyślenia ni śmiałości.

Gniewna zmarszczka przeorała czoło księcia; patrzył na Nawoja, jakby go chciał

przewiercić oczyma.

— Kpisz? — zapytał.

— Nie! Jeno chciałbym wiedzieć, kto rządzić będzie. Wy czy oni?

Bolesław zamierzył się pięścią w stół, lecz pohamował się.

— Czelny jesteś — rzekł. — Wiem, że masz z nimi swoje zadzierki. Wolkmar ni żaden

Niemiec biskupem nie ostanie, a Stanisław będzie, bo tak postanowiłem. Przysięgę

background image

wierności złoży jako inni, a w kraju teraz posiedzę, to sam dopilnuję, czego trzeba. Możesz
odejść.

— Mam i ja prośbę do waszej miłości — rzekł Nawój.

— Mów! — rzucił książę krótko.

— Byście Lisom — Mścisławowi i Klimuntowi darowali winy i wrócić do kraju

zezwolili.

Na twarzy Bolesława zjawił się gniew i zdziwienie.

— Tyż to za zdrajcami i przeniewiercami prosisz?

Nawój poczerwieniał, lecz odparł spokojnie:

— Dość się wam nasłużyłem, bym o trzymanie ze zdrajcami nie był pomawiany. Za

Domanem proszę, któremu Gosław córę oddać przyrzekł, jeśli ułaskawicie mu synów.

— Doman niech rad będzie, jeśli mu ujdzie na sucho, że samochcąc służbę porzucił. I

nie po sercu mi, by wiązał się z Gosławem, co mi nieżyczliwy. Dość o tym.

— Rzekliście, panie — odparł Nawój chłodno.

Skłonił się i wyszedł. Czuł się zawiedziony i upokorzony. Jednocześnie wzrastała w nim

zawziętość, by Doman dostał Bietkę wbrew wszystkiemu i wszystkim. Trzeba jeno działać,
nim się Lis dowie, że nic z Nawojowego przyrzeczenia nie wyszło. Szybko i sprawnie
układał w głowie, co czynić należy.

XLII. NOWY BISKUP KRAKOWSKI

Stanisław, rękę trzymając na drzwiach swej katedry, przysięgał posłuszeństwo

Bolesławowi:

„...chrzczę znakiem Krzyża Świętego swe lice i prawdziwie przysięgam; a jeślim po

prawdzie przysięgał, odpuść mi, Boże, a jeśli nie po prawdzie, nie odpuść mi, Boże”.

— Amen — odpowiedzieli chórem stojący za nim biskupi: Pietrek z Gniezna, Michał z

Poznania i Jan z Płocka.

background image

Ceremonia konsekracji była zakończona. Na tyłach zgromadzonego na dziedzińcach

tłumu wszczął się ruch, lecz Stanisław rękę spoczywającą na drzwiach podniósł w górę. W
jaskrawych promieniach lutowego, popołudniowego słońca zalśnił na niej jak iskra biskupi
pierścień. Wstrzymali się, widząc, że chce przemówić. W powszechnej ciszy zabrzmiał
donośnie głos biskupa.

— Bogu wszechmocnemu zaś z wolnego serca szczerze przysięgam, jako pierwszym

mi będzie prawem wielkość Kościoła, w którym Królestwo Boże wcielone zostało przez
wcielenie Pana naszego. Zaś podporą jego jest władca chrześcijański, woli Bożej uległy,
sprawiedliwość odmierzający, pokój czyniący. Lecz że nie śpi szatan pychy, książę
ciemności, membra diaboli ścinać przysięgam kosą apostolską. Ni dłoń ma zadrży trwogą, ni
serce litością.

— Amen! — zakończył Pietrek, który niezbyt uważał, co mówi Stanisław, rad, że

skończył szybko, gdyż mróz był dotkliwy, a w refektarzu czekała uczta, zgłodniał zaś
celebrując uroczystości od rana.

Kościelni dostojnicy zawrócili w głąb katedry, by szaty liturgiczne złożyć, świeccy zaś,

z księciem na czele, skierowali się ku kapitulnemu dworcowi. Przygotowano też ucztę dla
pomniejszych gości i ludu w dworskich zabudowaniach, i wkrótce gwar wesoły napełnił całe
wzgórze i trwał, aż wyiskrzona mrozem gwiaździsta noc martwym spokojem zasnuła gród.
Gasły światła, po stokach skrzypiał śnieg pod stopami biesiadników, którzy nie znajdując
miejsca w dworskich budynkach szli spać na podgrodzie, do krewniaków i znajomków.
Pomału uspokajał się i ten ruch, zapanowała cisza i sen. Nie spały jeno straże, okutane w
kożuchy, i tylko tupanie zmarzniętych nóg dla rozgrzewki zdradzało, że ktoś czuwa.

Choć żaden odgłos me dochodził z komnaty nowego biskupa, a ciemność zdała się

wskazywać, że śpi, znużony całodziennymi uroczystościami, czuwał i on. Twarz ukrył w
dłoniach opartych na pulpicie klęcznika i zatonął w modlitwie czy rozmyślaniach tak
głęboko, że nie zauważył nawet, gdy dopaliła się świeca, przy której usiłował czytać
rozłożoną na pulpicie księgę. Oczy jednak przebiegały znane słowa ewangelii, nie ciągnąc
myśli za sobą. Próbował przeto modlić się, lecz i stówa modlitwy płynęły bezwolnie.
Przestał i dał folgę myślom, czekając aż samo znużenie przygasi kłębiący się w nim żar i
zahamuje ich bieg. Ale nie przychodził i sen.

Stanisław spoglądał w głąb samego siebie jak obcy i sam dziwił się powstałej w nim

burzy. Osiągniętą godnością nie był zaskoczony. Z dawna i on sam, i wszyscy dokoła
wiedzieli, że stolica, jaka się otworzy, jemu przypadnie. Miał za sobą urodzenie i łaskę
książęcą, umysłem zaś i wykształceniem wzbijał się wysoko nad poziom pozostałego
duchowieństwa. Z dawna też rzeczywistą władzę sprawował w krakowskiej diecezji, a
wpływ jego i przykład sięgał daleko poza nią. Skąd w nim ten dziwny niepokój, który
chwilami przechodził w trwogę. Trwogę przed czym? Przed samym sobą? Przed drogą, jaka
się przed nim dziś otworzyła? Bo to nie cel jej, lecz początek, Stanisław wie, że droga jego
prowadzić ma do ugruntowania niezawisłej władzy biskupa, ale jednocześnie wie także, jak
niebezpieczne to przedsięwzięcie, gdy księciem jest Bolesław. Gdyby na tronie zasiadał

background image

pobożny a słaby Włodzisław! Nowy ład, jaki wprowadzić zamierza ku powszechnemu
dobru, stałby się rzeczywistością. Mógłby działać otwarcie i jawnie, zgodnie ze swą dumną i
zawziętą naturą, nie musiałby słuchać szeptanych rad Wolkmara, czaić się i pełzać, czekać i
imać się półśrodków, uginać się i poniżać.

Złożył przysięgę posłuszeństwa, bo musiał złożyć, ale wie, że posłuszeństwo winien

tym nakazom, które są w nim. Im posłuszny — niemal jak wyzwanie rzucił dziś księciu,
wszem wobec, że prawem mu będzie dobro Kościoła. Książę nie rzekł nic, ale musiał
zrozumieć, skoro zrozumieli biskupi, z wyjątkiem prostaka Pietrka. Wolkmar czynił nawet
Stanisławowi wyrzuty, że zdradza się. Z czym? Z tym, co jasno ma przed oczyma jako cel
życia przez Boga wyznaczony!

Dumny i nieugięty, nieraz zżymał się sam na siebie, że powodować się daje

człowiekowi, do którego czasami odczuwał coś w rodzaju odrazy, mimo jego wiedzy
głębokiej, uczoności i tajemniczej siły, ciągnącej Stanisława nieodparcie. Bo nie mógł
zaprzeczyć, że to pierwszy Wolkmar jemu, nieznanemu wówczas młodemu kapłanowi,
przepowiedział krakowską stolicę. Nie tylko przepowiedział, on prowadził go do niej. Umiał
obliczyć każdy krok, zyskiwać ludzi i środki, umiał wyczuć to, czego nie potrafił Stanisław
ze swą namiętną, wybuchową naturą. Jest potrzebny; jest niezbędny. A jednak ciąży!

Stanisława jak błyskawica olśniło przypomnienie: Wolkmar mówił o arcybiskupstwie

krakowskim. Czy omylił się? Stanisław wie, że książę za metropolitę uważa Pietrka, że
kroki uczynił u papieża o odnowienie kościelnego ustroju, jaki był za Chrobrego, z
metropolią w Gnieźnie. Co może przeciw temu zdziałać jeden kanonik?

Myśl Stanisława zgubiła się w chaosie snu.

Pro reverentia beati Petri, principis Apostolorum, sub cuius velamento te statuturum

constituisti, et pro amore regis Caroli alias Casimiri, domini vestri, eius quoque coniugis
Mariae, eorum quoque filii Boleslai et pro honore totius regni vestri statuimus, stabilimus,
dicamus et benedicimus in perpetuum in Ecclesia et civitate Cracoviensi esse
Archiepisccpum et metropolim. Cui subicimus omnes omnium Episcopatuum parochias,
quae in toto sunt Regno Poloniae, ut archiepiscopali more universis presideat. Tibi
quoque et successoribus tuis pallium de corpore beati Petri sumptum concedimus diebus

background image

solemnis a iure institutis deferendum

10

.

Wolkmar podniósł zaczerwienione oczy od pożółkłej karty starego pergaminu, na

której przy świetle kaganka, starannie zastanawiając się, układał przez siebie wymyśloną
bullę papieską na arcybiskupstwo krakowskie. Stanisław może spać, wystarczy, że on
czuwa. Skończył i zatarł zgrabiałe ręce, zadowolony z siebie. Ogień na kominie wygasł,
żar pokrył się popiołem, kanonik posypał nim wilgotne jeszcze pismo. Dorzucił drew na
palenisko, przysunął stołek do komina i czekając, aż ogień chwyci suche trzaski i ogrzeje
zziębnięte jego ciało, zatonął w myślach.

Regnum Poloniae"! „Dla miłości Bolesława"! „Arcybiskupstwo"! Przemóc musiał

wewnętrzny opór. Niech fałsz będzie całkowity, wiarygodny. Prawda jest obojętna,
potrzebne jest prawdopodobieństwo, pozór prawdy. Ludzie wierzą w to, w co chcą
wierzyć. A zwłaszcza ci tutaj. Łatwowierni, gwałtowni, nieopanowani! Zda im się, że
mają jakieś cele, jeno pędzą ku nim jak byki, z pochylonymi łbami, nie bacząc, co na
drodze, nie widząc, co się dzieje dokoła.

On za to uważa na wszystko i dlatego wie, że niczego nie wolno lekceważyć i

nikogo. Zwłaszcza dwóch ludzi: Sieciecha i Nawoja. Z Sieciechem tymczasem mają
wspólną drogę, jeno zważać trzeba, gdzie się rozejdzie. Z Nawojem inna sprawa.
Nieprzejednany jest, niedostępny i ostrożny. Czy Wolkmar ongiś, wyświecając ze szkoły
podrostka, o którym wiedział, że nie ma co z sobą zrobić, mógł przypuścić, że stanie się
on najbardziej wpływowym doradcą i zaufanym powiernikiem księcia, dlatego jeno, że
umiał praskać do wróbli kamieniami? Wolkmar jeszcze raz uprzytomnił sobie, że nie
wolno lekceważyć niczego i nikogo.

Błony w oknach poszarzały z lekka. Pomyślał, że pora udać się na spoczynek.

Zwinął zapisaną kartkę i wsunął między księgi. Niech leży, aż przyjdzie czas ją odnaleźć.
Usiadł na wąskiej ławie i zaczął ściągać skórznie, gdy rozległo się skrobanie do drzwi i
wszedł Otard. Wolkmar pytająco wskazał na ścianę, która oddzielała jego izbę od izdebki

10 Pro reverentia beati Petri, principis…— Ku czci św. Piotra, księcia Apostołów, pod

którego osłonę schronić się postanowiłeś, i dla miłości króla Karola, inaczej Kazimierza, waszego
pana, oraz jego małżonki Marii i ich syna Bolesława i dla uczczenia całego waszego królestwa
postanawiamy, ustalamy, nadajemy i błogosławimy na zawsze, by w Kościele i mieście
krakowskim było arcybiskupstwo i metropolia, której poddajemy wszystkie wszystkich biskupów
parafie, jakie są w całym Królestwie Polskim, by obyczajem arcybiskupim im przewodził, Tobie
zaś i twym następcom dozwalamy paliusz zdjęty z ciała św. Piotra nosić w dni uroczyste, prawem
ustanowione. (Tekst historycznego falsyfikatu, niewiadomego pochodzenia, rzekomej bulli na
arcybiskupstwo krakowskie.)

background image

zajmowanej przez Otarda wraz z Przebimiłem.

— Nie ma go dotychczas — rzekł Otard. — Możem mówić swobodnie.

— Wywiedziałeś się, po co Nawój go wzywał?

— Jędrzeja z załogi wykupił.

„Prawdę mi rzekł" — pomyślał Wolkmar, a głośno zapytał:

— A nie wywiedziałeś się, kto mógł księcia uprzedzić, o co Stanisław prosić go

zamierza? Mówiłem z biskupem jedynie raz, tutaj i w łacińskim języku. Podsłuchać nas
mógł jeno Przebimił... albo ty.

— Mógł się i biskup gdzieś wygadać; ostrożny nie jest. Mógł się i pomylić, że

książę wprzód wiedział, o co prosić zamierza. Przecież mu książę tego nie powiedział,
jeno sam tak miarkuje.

— Może być tak, a może inaczej, a ja muszę wiedzieć. Masz wybadać, czy

Przebimił zna mowę łacińską. Jeśli tak, to jest nasłany i trzeba... — nie dokończył.

— Podejrzewacie go, to wydalcie. Ale skąd by znał? I jakoże się mam wywiedzieć?

— Nie ufam nikomu, a wszystkich oddalić nie sposób.

— Ciężko to słuchać mnie, co wierniej wam niż pies służę — rzekł Otard

pochylając głowę. — Przebimiła nie rozgryzę. Dwa lata z nim żywię pod jednym
dachem, a jeszcze ni na żart prawdy mi nie powiedział.

— Nic mi z wierności głupca — odparł Wolkmar ozięble — Słowem kłamać łatwo,

postępkiem trudniej. Wymyślisz co, zjaw się. A teraz dość. Słońce już wzejdzie wkrótce,
czas mi na spoczynek.

Przebimił siedział na progu kapitulnego budynku czyszcząc i smarując starannie

uprząż. Siwek jego stał przed nim, trącając go od czasu do czasu pyskiem, gdy zajęty pan
zapomniał dać mu kawałek osuchy.

— Odczep się, bo do wieczora nie skończę — mówił Przebimił, a koń kiwał głową

ze zrozumieniem, by po chwili znowu trącić go pyskiem, z którego jakby w uśmiechu
wyszczerzał żółte zęby. Przebimił znowu dawał mu odczepne, klnąc konia grubymi
wyrazami, lecz głosem tak czułym, jakby mówił z kochanką.

Za plecami siedzącego zjawił się Otard i stanął, jakby się nad czymś namyślał.

Przebimił nie odwracając się poznał, kto nadchodzi, lecz nie przerwał swego zajęcia. Nie

background image

spojrzał nawet, gdy Otard podszedłszy stanął obok i wpatrywał się bacznie w twarz, na
którą padały promienie zachodzącego słońca, uwydatniając straszliwe blizny i bruzdy.
Otard stał przez chwilę w milczeniu, po czym z nagła zagadnął:

Cave! Volkmarus te suspicit!

11

Potargana twarz Przebimiła nie drgnęła najmniejszym mięśniem. Sięgnął po uzdę i

odparł od niechcenia:

In saecula saeculorum

12

.

Otard roześmiał się mimo woli na taką odpowiedź i odparł po polsku:

— Mówię, że Wolkmar kazał ci przyjść przed wyjazdem.

— To czemu nie rzekniesz po ludzku albo przynajmniej po niemiecku.

Otard ledwo zdołał uskoczyć, siwek okręcił się nagle i gwizdnął kopytami, aż

zawarczało powietrze. Kleryk zaklął grubo, a Przebimił zaśmiał się:

— Strzeż się! Siwek nie lubi, by nam przeszkadzano, gdy rozmawiamy z sobą! Idź i

powiedz kanonikowi, że przyjdę, jak przygotuję się do drogi.

Otard odszedł, krzywo spojrzawszy na Przebimiła. Nadal nie wiedział, czy Przebimił

rozumie język łaciński. Byłby pewny, że nie rozumie, bo znając Wolkmara uląkłby się
takiego ostrzeżenia. Ale dlaczego powtórzył słowa „strzeż się!"? Mógł to być przypadek,
a mogła być drwina. Przebimiła nie rozgryzie. Otard, zły, opowiedział zajście
Wolkmarowi. Wolkmar zamyślił się.

— Dowiemy się jeszcze — powiedział. — Jedno pewne, że chytry to łotr, a taki

może być potrzebny, jeno trzeba się mieć przed nim na baczności.

Umilkli, bo nadszedł Przebimił. Wolkmar ozwał się:

— Księciu Włodzisławowi się pokłonisz od biskupa. Będzie się o co pytał,

odpowiesz. O opiekę poproś nad Piotrawinem, by krewni Pietrka nie szarpali. Nawrotem
wstąpisz tam pieniądze od biskupiego włodarza odebrać. Zaś to pismo oddasz
kapelanowi Włodzisława, Ottonowi. Spraw się dobrze i wracaj rychło, a nie minie cię

11 Cave! Volkmarus te suspicit — Strzeż się! Wolkmar cię podejrzewa!

12 In saecula saeculorum — na wieki wieków

background image

nagroda.

Przebimił wziął pergamin, schował za pazuchę i rzekł:

— Czas, byście popuścili wodze waszej hojności. Książęce wojaki za każdą

wyprawę po dziesięć grzywien otrzymują, prócz łupów, a ja od was rzadko kiedy
pieniądz jaki obaczę. Chyba mi przyjdzie służbę zmienić.

— Cierpliwy bądź, już niedługo. Zresztą, słyszę, dorobiłeś się i tak, skoro

książęcym wojakom pieniędzy pożyczasz.

— Dorobiłem się swoim przemysłem, a mam, bo wzorem waszym żyję cnotliwie i

szczędzę. Ale i mnie od przybytku głowa nie zaboli.

Pokłonił się i wyszedł, dosiadł siwka i ruszył. Jeno wyjechał za bramę, wyciągnął

pergamin i przy ostatnich blaskach zachodu czytał mozolnie. Przeczytawszy zaśmiał się i
mruknął:

— Na plewy chce mnie złapać. Juści, przydałyby mi się i dwie grzywny, ale się o

nie nie upomnę. Przyjdzie czas, to mi zapłaci za wszystko razem.

Pognał siwka i rad z siebie ruszył. Gdy jeno Przebimił wyszedł, Wolkmar rzekł do

Otarda:

— Jeśli słusznie go podejrzewamy, musi się złapać. Chciwy jest i gdy mu Otto

pieniędzy nie da, jako w piśmie stoi, będzie się upominał. A nie da mu, bo nie ma
żadnych moich pieniędzy. Niegłupim u niego ostawiać, by się domyślił, skąd są.

Otard patrzył na Wolkmara, jakby i on domyślał się czegoś. Wolkmar połapał się

zaraz i rzekł ze złością:

— Ja nie mam żadnych pieniędzy. Wszystko, co jest, do Stanisława należy. No, idź

już, bo czas na wieczorne modlitwy.

XLIII. PRZYSŁUGA ZA PRZYSŁUGĘ

background image

Ciepła noc rozpostarła się nad płaskim krajem. Ciemność otulała okolicę, choć na

niebo wyroiły się gwiazdy: migotliwe ich odbicia iskrzyły się w stawkach i bagienkach,
wśród których ledwo widoczna w mroku droga wiła się ku Wiśle. Leniwy wąż Bzury
pełznął bezgłośnie, coraz to skrętem o gościniec się ocierając.

W ciszy tej daleko niosły się odgłosy kopyt końskich i słowa rozmowy. Zbliżały się

do olszowego zagajnika leżącego między drogą a rzeką. Stukot kopyt ustał, a w
ciemności zabrzmiał głos:

— Tutaj staniem, póki miesiąc nie wzejdzie. Nie musi już być daleko.

— Po licha ci miesiąc. O ćmie łacniej podejść niepostrzeżenie.

— Łacniej i nie łacniej. Nikt z nas nie zna Lisowego gródka. Psy i tak jazgotu

narobią i ludzi mu pewno nie brak, a Nawój surowo przykazał, by nie ubić nikogo.
Naskoczyć musim z nagła, dziewkę porwać i pomykać co pary w koniach, bo droga
przed nami daleka, a Gosław ścigał nas będzie, ani chybi, i pomoc od Fulki z
Wyszogrodu rychło może dostać.

— Zjeść i przespać też by się zdało — ozwał się trzeci głos.

— A najbardziej złowić kogoś z gródka, by wywiedzieć się, gdzie dziewka i czy

Gosław jest u siebie. Gdyby go nie było, łacniej pójdzie wszystko.

— Można by i gardła u niego przepłukać. Lisy z dawna w tej jamie siedzą, miody

muszą mieć stare.

Zaczęli gadać jeden przez drugiego, lecz pierwszy, który widocznie dowodził

wyprawą, nakazał ostro:

— Stulcie pyski, bo o milę was słychać. Niech Zema i Jędrzej podejdą pod gródek

rozpatrzyć się. Uda się im złowić kogo, tym lepiej. My tu zaczekamy.

Z cienia na jaśniejszy pas drogi wysunęły się dwie postacie. Idąc gadali półgłosem.

— Od rzeki zajdziem. Nie bez tego, by w taką noc z dziewką lub do dziewki kto nie

wyszedł. A straż od tamtej strony pewnikiem nie stoi, bo woda broni.

— Podejdźmy bliżej. Potem uradzimy. Miesiąc wraz wzejdzie, to będzie widniej.

Jakoż na wschodzie niebo poróżowiało jakby łuną, a za chwilę miedziany krążek

księżyca wysunął się na widnokrąg. Przyspieszyli kroku, by dotrzeć pod gródek, zanim
księżyc rozświeci się srebrem, zdradzając ruch każdy. Wkrótce zaczerniła przed nimi
ciemniejsza od nocy masa zabudowań leżących na obłym wzniesieniu nad rzeką. Skręcili
ku niemu z drogi i przystanęli.

background image

— Śpi już chyba wszystko — rzekł Zema. — Nawet pies się nie odezwie.

— Światło prześwieca z onego okna. Ktoś czuwa.

Podsunęli się bliżej. Księżyc bladł z każdą chwilą i widoczne już były wyraźnie

zarysy budynków, zębaty szczyt częstokołu i zakręt wodnej płaszczyzny dochodzącej
łukiem niemal do drogi.

— Z tej strony nie dostąpi, trzeba podejść dalej — rzekł Jędrzej.

Szli teraz chyłkiem od krza do krza. Po kilkudziesięciu krokach dotarli do zjazdu z

gościńca ku gródkowi. Opodal zaświeciła znowu przed nimi wodna płaszczyzna.

— Bierz licho — mruknął Jędrzej. — Dostęp jeno od tej strony. Chyba...

— Cichaj...

Wytężyli słuch. W głuszy nocnej wyraźny, choć cichy, doleciał ich jakiś ruch na

dziedzińcu, stąpanie koni i lekki skrzyp, jakby ktoś ostrożnie i przydługo otwierał furtkę
w bramie.

Szybko naradzili się szeptem:

— Ktoś wyjeżdża. Schwytamy?

— Jeno chybić nam nie lza, bo wrzasku narobi. A konno jest, ujść może.

— Stań na drodze, jednego człeka się nie ulęknie. Nim się spostrzeże, ja z tyłu

naskoczę, pysk zatkam i z konia ściągnę.

Nie było już czasu. W księżycowym świetle widać było wyraźnie pojedynczego

jeźdźca. Zbrojny był, bo iskry skakały po żelazie. Zema stanął na skraju drogi i stał
nieruchomo, by jak najdłużej zostać nie zauważonym. Jezdny zbliżył się już tak, że
musiał dostrzec Zemę. Ściągnął konia, jakby się zawahał, lecz zaraz ruszył dalej. Zema
wystąpił na środek drogi. Serce mu biło z podniecenia.

— Czego? — zapytał jezdny.

W głosie jego wyczuć można było gniew i niepewność.

— Coś ważnego mam rzec wam — odparł Zema chwytając za wodze rumaka.

Jeździec zdarł konia i dźgnął ostrogą, aż Zemę poderwało, lecz w tej chwili Jędrzej

jak kot doskoczył z tyłu i jeźdźca wpół ułapiwszy wraz z nim zwalił się na ziemię.
Migiem przekocił się na wierzch i usiadł mu na twarzy, zaś Zema za nogi go ułapił.

Dyszeli przez chwilę. Pojmany leżał jak martwy, spłoszony koń pognał przed siebie.

background image

Jędrzej ujął brańca pod gardło, by zdusić głos w razie potrzeby. Spojrzał w twarz
leżącego i niemal krzyknął:

— Popatrz!

— Lisaśmy ułowili — rzekł Zema ze zdumieniem. — Tyżeś to, Klimunt, obwiesiu?!

Stęskniłeś się za powrozem?

Kopnął leżącego mówiąc:

— Powróz cię nie minie, ale chcesz go doczekać, ni pyska nie otwórz. Wstawaj,

pójdziem!

Szli szybko ku swoim dzierżąc brańca za ręce. Szedł nie stawiając oporu. Po chwili

zapytał zduszonym głosem:

— Dokąd mnie wiedziecie?

— Do najbliższego drzewa. Jeno wyspowiadamy cię przedtem.

Umilkli. Za chwilę zaczerniał przed nimi zagajnik. Z cienia ozwał się głos:

— Zema? Złowiliście kogoś, widzę.

— Anibyś zgadł kogo.

Na drogę wysypali się schowani, lecz Borzywój odpędził ich; przyjrzał się

pojmanemu.

— Klimunt?! No, tego możem ubić. Nawój się gniewał nie będzie. Jeno wpierw mi

powie, jestli Bietka na gródku, a nie, to gdzie? W swaty my przyjechali. A gadaj prędko i
prawdę, bo mam takie sposoby, że z kamienia głos wycisnę.

— Jest — odparł Klimunt.

Głos drżał mu tak, że Odolan zaśmiał się i rzekł:

— Nie zmieniłeś się nic i po staremu tchórzem podszyty. A dostęp do gródka

najbliższy kędy?

— Jeno od drogi. Indziej bagno i woda.

Tu Zema trącił Borzywoja mruknąwszy:

— Pójdź no na stronę; coś ci rzekę.

Odeszli na bok.

background image

— Gadaj prędko. Noc uchodzi, a kawałek jej musim ostawić za sobą.

— Może nie musim. Lepiej by spokojnie wjechać do gródka i z dziewką wyjechać z

Gosławowym przyzwoleniem. A inak nic obejdzie się bez bijatyki, bo dostęp iście jeno
od drogi.

— Mędrek! Juści, że lepiej, jeno jak?

— Za Klimunta!

Borzywój aż krok odstąpił ze zdziwienia.

— Dałby nam książę, gdyby się dowiedział, iżeśmy zdrajcę wypuścili, który

knować tu przyjechał pewnikiem.

— Któże nas wyda? Gosław, Klimunt czy który z nas? I tak cienka nasza skóra. Za

zbrojną napaść i porwanie dziewki sądami i klątwą ścigać nas będą. Nie bez tego, byśmy
kogo nie ubili, a i z nas niejeden może kości położyć.

— Prawda! — odparł Borzywój chmurnie. — Tani Jędrzejowy szłom! Bodaj trąd

stoczył tego Przebimiła.

— Nie pomoże kląć. Przystajesz?

— Trzeba!

— Tedy niech pilnują tutaj Klimunta, a my jedziem jak w gości.

Podeszli do pozostałych i poleciwszy siadać na koń Jędrzejowi i Odolanowi, a

Klimunta związać i pilnować, póki nie wrócą, sami dosiedli rumaków. Pozostali zaczęli
wypytywać, lecz Borzywój odparł:

— Nie czas teraz gadać. Dowiecie się.

Ruszył cwałem, a trzej bracia za nim i po chwili dobijali się do wrót jak do własnego

domu.

Rozjazgotały się psy i wraz głos zapytał od bramy:

— Kogo niesie?

— Przystawy księcia — odparł Borzywój.

— W nocy do gródka nie puścim. O dwa stajania osada, tam dadzą, co należy.

Naradzali się szeptem; Borzywój zawołał:

— Panu rzeknij, że wieści mamy od Nawoja.

background image

— Kręcisz — rzekł strażnik nieufnie. — Od bramy odstąpcie, bo ludzi zwołam.

— A zwołaj! Jeno się pana wpierw zapytaj, czy chce by wszyscy wiedzieli, jacy

goście w nocy przyjeżdżają do niego.

Przez chwilę panowało milczenie, jakby się strażnik wahał. Potem rzekł niepewnie:

— Za kilka pacierzy przyjdzie tu strażą, to poślę po pana. Tymczasem odstąp, bo

bełt puszczę.

Odeszli na pół stajania.

— Widno nie straża stoi, jeno ktoś zaufany. Poczekamy mało wiele, nie puszczą, to

bramę trza łupać.

— Obędzie się. Już otwierają.

Jakoż słychać było skrzyp wrzeciądzy. Borzywój postanowił:

— Zema i Odolan, zostaniecie tu. By mi nikt z grodu nie wyszedł. Ty pójdź! —

skinął na Jędrzeja.

Wjechali w otwartą bramę i zeskoczyli z koni. W stojącym przy wejściu mężu

poznali Gosława. Przyjrzał się im i zapytał:

— Jastrzębce? Tamci dwaj gdzie?

— Do osady odesłalim. Dwóch nas udźwignie wieści, byście nie myśleli, że napad

jakowy.

— Nie boję się — odmruknął. — Pójdźcie! Prowadził ich za sobą do dworca; szli w

milczeniu.

Jędrzejowi serce po trosze podchodziło do gardła, ale Borzywój szedł pewnym

krokiem, jakby do krewniaka w gości. Weszli do małej bokówki, z której przeświecało
światło. Gospodarz ręką wskazał na ławę i krótko rzekł:

— Mówcie!

— Miodu byście postawili, jako jest obyczaj, gdy swaty przyjeżdżają — zaczął

Borzywój.

Mówił poważnie, lecz czuć było, że kpi. Gosławowi krew uderzyła do głowy, lecz

zrozumiał, że przyjechali po dziewkę. Mniemał jednak, że to Nawój dopełnił warunku;
powiedział tedy:

background image

Czub

13

wydam, jak przedaną krowę, jeno nie prędzej, aż syny wrócą. Książę

zezwolił?

Borzywój pominął pytanie i rzucił lekko:

— I na krowy litkup wypić trzeba. Jeno prawiście, że za wcześnie, bo potarżyć się

przyjechalim. Kupić ją chcemy za jednego lisa. Wiele niewart, ale widzę, że i sami
niewysoko swoją krew cenicie.

Gosławowi żyły wybiegły na czoło:

— Coś rzekł?!

Ochrypły szept ledwo wyszedł ze zduszonego wściekłością gardła. Borzywój

obojętnie bawił się głownią miecza. Jędrzej ledwie usiedzieć mógł z podniecenia, lecz
Borzywój rzekł spokojnie:

— Iście dziwne tarżenie, gdy każdy swą kupię gani. Dlatego myślę, łacno dojdziem

do zgody. Dajcie dziewkę, co jej nie cenicie, za syna, co niewart nic.

Gosław zrozumiał. Jak stał, skoczył ku drzwiom, lecz Jędrzej szybszy był. Obalił

starego, klęknął mu na piersiach i spojrzał pytająco na brata. Ten jednak powiedział:

— Puść go, jeno przy drzwiach stań. — A zwracając się do Gosława, który dźwigał

się pomału, rzekł:

— Myślicie, że z dziećmi sprawa? Nijak! Sprawiedliwie mówię: wydajcie dziewkę

dla Domana, oddam wam Klimunta całego i zdrowego. A spróbujcie na siłę, to i ja nie na
zabawę przyjechałem. Dziewkę siłą wezmę, a was wraz z synem obwieszę. Czasu
szkoda. Jedno słowo: tak albo nie?

Wściekłość rozsadzała piersi Gosława, lecz pewność siebie Borzywoja świadczyła,

że opór byłby daremny. Opanował się.

— Dziewkę wydam, gdy oddacie mi syna. A między nami wróżda do pośledniej

kropli krwie.

Borzywój poważnie skinął głową:

— Wróżda — jak wasza wola, a dziewkę wydacie — jak nasza, bo nie wy mnie, ale

ja was dzierżę w garści.

13 Czub — pogardliwie: dziewka

background image

— Nie dam się wam drugi raz podstępem wziąć, przeniewiercom!

Borzywój dźwignął się groźnie:

— Przeniewiercom?! Komuśmy to wiarę złamali? Wam? Złapalim Klimunta jako

psa wściekłego, bo prawa ognia ni wody nie ma. Wy to przeniewiercą jesteście, boście
wywołańca pod dach swój przyjęli. A z czym przyjechał, dowiemy się. Klimunt miękki
jest, jenom mu pogroził, wraz zaczął śpiewać. A wonczas nie wiem, czy się was własny
ród nie wyprze, by od siebie zgubę odsunąć.

Gosław pobladł jak czechło. Przez chwilę starał się zapanować nad sobą. Rzekł

rwącym się głosem:

— Dobrze. Wydam dziewkę, a wy Klimunta. Jeno pod czcią przyrzec musicie, że

swobodnie odjedzie.

— Niech jedzie. Jeszcze go dostaniem.

— Pójdźmy po dziewkę.

Na skinienie Borzywój a Jędrzej odstąpił od drzwi i wyszedł za Gosławem. Po chwili

wrócili. Za nimi jak cień wsunęła się Bietka.

Borzywój i bracia nie przejmowali się sprawą Domana. Niezbyt go lubili. Zresztą

jeden to dziewkę weźmie, a potem jej krzywdę chce wynagrodzić? Zwykła rzecz. Ale
gdy Borzywój spojrzał na dziewczynę, poruszyło mu się coś w wojackim sercu.

Stała, jakby się chciała pod ziemię schować. Na wynędzniałe, zapadłe policzki

wystąpił jaskrawy rumieniec. Ciemne, obcięte włosy, rozsypane dokoła twarzy, jeszcze ją
mniejszą czyniły. Drżała wyraźnie. Gosław rzekł:

— Tu macie dziewkę. Oddaję ją dla Domana czy dla was na uciechę, za jedno mi.

Osławę mi przyniosła, niech ją bierze z sobą, wraz z ojcowym przekleństwem miast
wiana. A ninie oddajcie Klimunta.

Dziewczyna skurczyła się, twarz ukryła w dłoniach i suche łkanie wstrząsnęło nią,

jakby już łez nie miała. Borzywój podszedł do Bietki i głowę podniósł jej w górę
mówiąc:

— Nie miłowanie hańba, jeno żeś córą takowego rodzica. Ale ninie będziesz

Domanową niewiastą, a Doman czestny człek. Krzep się, bo kres twej niedoli.

Zwrócił się do Jędrzeja:

— Sprowadź tu resztę wraz z Klimuntem. Na powrozie go przywieść jak psa.

Wręczymy go godnemu rodzicielowi, by wiedział, że słowo dzierżymy.

background image

A zwracając się do Gosława, drżącego w bezsilnej wściekłości, dodał drwiąco:

— Byście zaś wiedzieli, że dziewkę wyżej cenimy niż waszego syna, przyrzekam

wam, że jeno złowimy drugiego, skórę jego wam odeślemy na dokładkę. A wy do
przekleństwa dołożycie parę koni z wozem i niewiastę, by dziewka zwieńczona z
Domanem nie musiała sama z wojakami jechać. Wstydno dla niej. Ani słowa! —
warknął, widząc, że Gosław zbiera sie do sprzeciwu. — Bym nie zapomniał, żem to
jeszcze pod waszym dachem.

Niewiele czasu upłynęło, a po drodze zalanej księżycowym blaskiem poruszał się

orszak Borzywoja. Szło za nim szczekanie psów i przekleństwa Gosława. Borzywój
jednak nie zważał na nic. Wysunął się zamyślony na czoło. Jędrzej docwałował do niego
zadowolony.

— Gładko poszło, aniśmy się spodziewać mogli.

— A ty masz swój szłom. Jeno nie kupuj nic więcej, ani od Przebimiła, ani od

Nawoja.

— Widzę, żeś cięty. O cóże?

— Bo mnie gryzie, żem zdrajców puścić musiał, a teraz wodę do gęby, by nie

dowiedział się książę.

— O, wa — odparł Jędrzej lekko. — Z Nawojem dobrze trzymać. A co tam księciu

o Lisów. Nie takich ma wrogów i ani o to dba!

XLIV. U SZCZYTU

Z miłością do syna krył się Bolesław jak z wstydliwą słabością. Wiedziała jednak o

niej Wyszesława i czasem serce jej biło nieśmiałą nadzieją, że dziecko z powrotem
połączyć ich zdoła. Na razie jednak nic tego nie zapowiadało. Książę nie znosił niczyjej
obecności podczas zabaw swych z synem i księżna, pomiarkowawszy to, wymykała się
chyłkiem, gdy Bolesław do niewieścich komnat zachodził. Kiedy żaliła się na to ze łzami
przed świekrą, Dobrogniewa odparła surowo:

background image

— Przódzi płakałaś, że syna nie miłuje, potem, że was zechce rozłączyć. A ninie już

ci nie dość i tego, że was nie rozłączył i że go miłuje.

Wyszesława wspomniała na swoje ślubowanie i pokornie ucałowała rękę

Dobrogniewy.

— Słusznie mnie ganicie pani matko. Człek zawżdy chciałby więcej, niż ma.

Ułagodzona Dobrogniewa pogładziła synową po jasnych włosach.

— Nie trać serca, niewiastko. Może was syn jeszcze połączy.

Wyszesława odwróciła twarz, by łzy ukryć. Po chwili odrzekła cicho:

— Musiałby Bolko wpierw odejść od tamtej. A jako wiecie, przepada, ilekroć

sprawy go nie trzymają... a nawet gdy go trzymają. I boję się, że łacniej on mnie z synem
rozłączy. Już dziś Mieszko bardziej do niego lgnie niż do mnie. A wżdy trzech lat nie ma
jeszcze i potrzebna mu jestem. Co będzie, gdy podrośnie i odbiorą mi go z obyczaju?

— Taka już dola niewieścia. Wtedy będziesz płakała. A ninie ciesz się, że mąż doma

siedzi i z dzieckiem się zabawia.

Przystąpiła do otwartego okna wychodzącego na południowy stok wzgórza i patrzyła

na widnego z dala Bolesława, który mówił coś do stojącego przed nim chłopaczka.
Wyszesława stanęła obok. Patrzyła również i oczy jej się szkliły. Mimo woli wyrwał się
jej szept:

— Ptakiem by ku nim polecieć, a nie lza mi.

I rozpłakała się niespodzianie, a Dobrogniewa miast łajać przytuliła synową. I jej

szkliły się oczy.

Mały Mieszko stał przed ojcem i patrzył na niego swymi poważnymi

ciemnofiołkowymi oczami o długich rzęsach. W rączkach trzymał pełno stokroci i innych
kwiatów wiosennych. Wyciągnął je ku ojcu i poprosił:

— Wianek uwić!

— Cóżeś to, dziewczyna, by ci wianki wić — uśmiechnął się Bolesław. —

Dorośniesz, to będziesz nosił wianek z prawdziwego złota.

— Będę taki duży jak ty? — zapytał chłopczyk z niedowierzaniem.

— Może jeszcze większy.

— I taki świecący?

background image

Bolesław roześmiał się:

— Wżdy dziś nic się na mnie nie świeci.

Istotnie, ubrany był w łosiowy kubrak powygniatany od zbroi, bez żadnych ozdób ni

broni. Chłopczyk jednak odparł poważnie:

— Oczki ci się świecą i włoski.

Wygramolił się na ojcowe kolana i gładzić zaczął rączką jasne kędziory. Dziwnym

wzruszeniem przejęła Bolesława dziecięca pieszczota. Przygarnął jędrne i ciepłe ciałko
chłopięce, czując, jak się w nim samym coś rozluźnia i mięknie. By się opanować, wstał i
biorąc syna za rękę rzekł:

— Pójdź! Będziem kamieniami praskać do wody. Stojące u okna niewiasty widziały,

jak się wiedli za ręce ku Wiśle, aż zniknęli za pochyłością. Stały jeszcze, gdy za księciem
po zboczu szybko schodził Nawój.

— Coś ważnego stać się musiało — rzekła niespokojnie Wyszesława — kiedy się

Nawój przeszkadzać waży księciu.

— Nawój księcia się nie lęka. Ale zda się, przyjechał ktoś, bo gwar słychać z

podwórców.

— Nasza mowa — rzekła Dobrogniewa.

— Ani chybi, poselstwo — szepnęła Wyszesława. — Od ojca mego, czy...

W tej chwili wszedł komornik i zwracając się do Dobrogniewy oznajmił:

— Bratanek wasz, pani, przyjechał i ku wam idzie.

— Który? — zapytała księżna.

— Izasław.

Wyszesława zmieszała się i wyszła niepostrzeżenie. Wiadomo było, że rodzic jej

wraz z Wszewołodem czernihowskim wygnali z Kijowa Izasława, który własnych ludzi
niepewny, uciekł, w zachodnich grodach usiłując się utrzymać. Ale snadź i tam ciepło mu
się uczyniło, skoro ważył się przybyć do Bolesława, nie tającego się ze swą niechęcią do
wiarołomnego hołdownika. Widno Izasław przez macierz od księcia wymóc coś
zamierza, dlatego, jeno z konia zsiadł, z księżną starą obaczyć się pragnie. Wyszesława
sercem stała za ojcem, a nie wiedziała, jak Dobrogniewa przyjmie bratanka, tedy wolała
wyjść. Stanęła w bramie na zewnętrzny dziedziniec, z dała patrząc na orszak Izasławowy,
ludzi, komie i wozy ładowne. Co żyło w grodzie, leciało gapić się na przyjezdnych.
Księżna dostrzegła Domana i skinęła na niego. Gdy podszedł, zapytała:

background image

— Nawój już wrócił od księcia?

— Wrócił. Oto idzie.

Istotnie, Nawój nadchodził szybkim krokiem. Na widok księżny i Domana zatrzymał

się i skłonił. Małe jego, zazwyczaj drwiące oczy spoglądały na Wyszesławę z jakąś
smutną życzliwością:

— Poślijcie, pani, piastunkę po Mieszka. Książę nadejdzie zaraz. Bądźcie spokojni.

Nie dostanie Izasław pomocy przeciw rodzicowi waszemu.

— Sama pójdę po dziecko. Wam dzięki.

Dobrogniewa oczekiwała bratanka w swej komnacie. Nigdy nie byli z sobą zżyci.

Ninie był jej obcy niemal, a jednak rosnąca z wiekiem tęsknota za krajem dzieciństwa
mieszała się z życzliwością dla każdego, kto ojczyznę jej przypominał, a ciągłe walki
bratobójcze przepajały ją troską i bólem. Pomóc chciałaby i krewniakom, i uciśnionej
ojczyźnie, jeno z przykrością myślała, jak niewiele może. Bolesław ma swoje zamiary, a
wpłynąć na niego niełatwo. Zapewne on lepiej te sprawy pojmuje. Może dla Rusi byłoby
korzystniej, by ktoś silną dłonią powściągnął wiecznie zwaśnionych książąt, którzy
wzajem na siebie naprowadzają wrogów zewnętrznych, kraj jeno niszcząc. Mimo to
postanowiła pomóc Izasławowi. Toteż gdy nadszedł, kłaniając się w pas i wdzięcząc,
rzekła do niego poważnie:

— Wolałabym w innych zaiste okolicznościach gościem was widzieć. Znowu,

słyszę, z braćmiście w wojnie. Póki tego będzie?

— Nie moja wina, miłościwa pani. Ja spokoju pragnę i posłuszeństwo mi się należy

jako najstarszemu. Cóż, kiedy niepoczciwcom nie w smak ono. Świętosław mało nie
pęknie od rozpierającej go pychy, że udało mu się pobić Połowców i mir ma u ludu. Na
to widno liczy, że teściem jest syna waszego. Ale judzić przeciw niemu potrafił, chytrzec.

Dobrogniewa westchnęła mówiąc:

— Judzić i wy umiecie. Do zgody pomóc się będę starała, do wojny — nie. I nie

wiem, czy co wskóram. Bolesław was nie lubi i nie ufa wam.

— Cóżem winien? Podejmowałem go jak krewniaka i pana. Niechby mi choć

gościny udzielił, jak wszystkim książętom udziela, którzy muszą ze swych krajów
uchodzić. Może zmiłuje się Bóg sprawiedliwy i dolę odmieni. Gdzież mi się tułać
bezdomnemu!

Izasław oczy ręką trzeć zaczął, by wzruszyć Dobrogniewę, i patrzył przez palce, czy

background image

skutek osiągnął.

— Myślę, że to wam wyjednać zdołam i syn mój nie da się tułać krewniakowi.

Izasław począł dziękować, przesadzając w wyrazach wdzięczności, lecz

Dobrogniewa rzekła z westchnieniem:

— Jeszcze nie dziękujcie. Trudno wiedzieć, co Bolesław zamyśla. A prędkie bywają

jego postanowienia.

Prędsze były nawet, niż się obawiała. W tej chwili zapukano do drzwi i wszedł

Nawój. Na jego widok Izasław skrzywił się niechętnie, lecz pomny wagi, jaką ma głos
Nawoja u księcia, witać go zaczął z nieszczerym wylaniem, jak równego sobie. Nawój
jednak, choć nisko, zimno się skłonił mówiąc:

— Pan mój czeka na was w świetlicy.

Izasław, idąc do księcia, daremnie próbował nawiązać rozmowę z Nawojem.

Niepokoił się, lecz gdy wszedł do komnaty, witać jął Bolesława z udaną radością.
Bolesław jednak nie wstając nawet i nie prosząc siadać, zapytał z ostrą drwiną:

— Przywieźliście zaległą daninę? W samą porę, bo właśnie wolniejszy jestem i

byłbym sam pojechał upomnieć się o nią,

Izasław pobladł, lecz by zyskać na czasie, mówił:

— Pamiętam ja o tym, ale jakoże mi płacić było, kiedy wciąż jeno na wojnę

musiałem łożyć. A ninie, choć ubogi jestem, zadatek dam jakowyś, a resztę uiszczę
wiernie, gdy jeno odzyskam swoje, ku czemu, myślę, nie odmówicie mi pomocy. Ale
czas o tym mówić, bo wpierw o gościnę prosić was chciałem.

Gniew wystąpił na oblicze Bolesława. Powstał i głosem tnącym jak miecz odparł:

— Plewa dla mnie wasze słowo. Z każdym przeciw każdemu knować myślicie, nie

strzymacie nikomu niczego. Nie chcieliście to Teodozego moimi się pozbyć rękoma, a
gdym odszedł, z nim knuliście, jak udaremnić przyłączenie ruskiego Kościoła do Rzymu,
coście mi pod czcią przyrzekli!

— Jakże mogłem, gdy lud się burzy i duchowieństwo? Ale niech jeno zjednoczę

Ruś całą przy waszej pomocy, święcie wam przyrzekam buntowników ukrócić.

— Dość — krzyknął Bolesław. — Mnie waszej pomocy na Rusi nie trzeba.

Znaleźliście drogę do mnie, ja wam ją pokażę od siebie. A daninę skarbnik mój zaraz
odliczy. Nie starczy, to sprzedam was jako niewolnika.

Izasław poznał, że przegrał, lecz ratować chciał, co się da jeszcze. Drżącym głosem

background image

rzekł:

— Nie wstyd wam gnębić starszego krewniaka, którego los przygiął? Bezbronnego,

co wam zaufał, obedrzeć? Pójdę, gdzie oczy poniosą, skoro odmawiacie mi przytułku, ale
powściągnijcie chciwość swoją, bo Bóg was ukarze za moją krzywdę.

— Precz, płazie! — krzyknął Bolesław, a zwracając się do Nawoja rozkazał:

— Odliczyć tysiąc pięćset funtów złota i w dwójnasób tyle srebra z Izasławowych

wozów, bo należy mi się tyle. Nie starczy, to szaty i broń pobrać, a braknie i tego, to ludzi
przedać. Stawi kto opór — ubić!

Nie spojrzał na nikogo i wyszedł szybkim krokiem. Za nim — Izasław twarz

zasłaniając; tym razem płakał naprawdę.

Płakała też Dobrogniewa, gdy wieczorem po wyjeździe Izasława udała się do syna.

Żal jej było krewniaka, że tułać się musi, życia nawet niepewny. Doszły ją słuchy, bo
szeptano po całym dworze, że mimo iż Bolesław swoje odebrał. Izasław skarby wiózł
nieprzeliczone. Nuż się ktoś na nie złakomi, bo wydawać się mogło nawet, iż książę,
choć srodze zazwyczaj zbójkę tępił, gniewny na Izasława, nie bardzo by się może mścił
za niego.

Bolesław wrócił właśnie z rady, na której postanowiono zająć grody Izasławowe,

Wołyń i Chełm, oraz pomoc dać węgierskim królewiczom, mającą wyruszyć z Halicza,
gdzie siedział ulubieniec księcia, Władysław. Książę zbierał się wcześniej na spoczynek,
gdyż zwyczajem swym natychmiast chciał wszcząć przygotowania do zamierzonych
wypraw. Powitał też matkę z hamowaną niecierpliwością, domyślając się celu odwiedzin.
Jednak na widok jej łez kornie ucałował jej ręce, mówiąc:

— Nie trapcie się o Izasława. Ani łez waszych niewart, ani nie stało mu się nic.

Tym, co jeszcze ma, do końca żywota opędzi wszystkie potrzeby, a panować więcej nie
będzie. Ni Ruś go nie chce, ni ja.

— Nie o tym już, synu, mówić chcę, co się stało, jeno co się stać może. Na ciebie

hańba by spadła, gdyby Izasława obdarli po drodze, lub Boże broń, ubili. Już i tak gadać
będą po świecie, żeś daninę ściągnął z niego siłą, a samego wygnał.

— Niech gadają! Wziąłem, co mi się należało, wygnałem, bo za psa go mam.

— Wżdy to krewniak mój — rzekła z przykrością.

background image

— Wybaczcie. Chcecie, to przystawów

14

mu dam, którzy go zawiodą, gdzie zechce, i

niech nie słyszę o nim więcej.

— Dziękuję ci, synu, i za to.

Ucałowała Bolesława i wyszła. Książę zaklaskał na szatnego, a rozdziewając się,

głęboko się nad czymś zadumał. Gdy szatny zbierał się do wyjścia, książę kazał
przywołać Nawoja.

Czekał leżąc w rękami podłożonymi pod głowę i patrzył w pułap. Nie odwrócił oczu,

gdy wszedł Nawój.

— Pojedziesz w posły do Świętosława. Zbieraj się zaraz.

Nawój nie dał poznać po sobie, że go ten rozkaz zaskoczył. Zapytał spokojnie:

— Przymierze czynić?

— Rzekniesz mu, że ostawię go w Kijowie, jeśli dań zapłaci i pomoc da, gdy

zawołam.

— Łacniej by go było przydusić, gdyby tu siedział Izasław.

— Juści tak — odparł książę z niezadowoleniem — ale stało się. Jeszcze odstawić

go przyrzekłem, dokąd zechce.

— Nietrudno zgadnąć, dokąd: do cesarza!

Bolesław z gniewu aż usiadł na łożu, ale roześmiał się z przymusem:

— Niech jedzie. Obu ich mam za nic.

— A niesłusznie. Pomnijcie, że nawet Wielki Mieszko tych cęgów nie lekceważył,

jakie by powstały, gdyby się Ruś z Niemcami przeciw nam złączyła. Trzeba było
przynajmniej złoto odebrać Izasławowi, za które kupić może pomoc. A cesarzowi przyda
się złoto na walkę z Sasami.

— Ale Mieszko miał przeciw sobie Ottonów, nie tę kukłę. A i Ruś silniejsza była niż

ninie. Dziś ja silniejszy jestem.

— A jutro cesarz może mieć przewagę. Zmienia się to.

— Co mi kraczesz!

14 Przystawów — straż

background image

— Nie kraczę, jeno mówię: po co wzmacniać wrogów. I najsilniejszy czasem

spocząć musi.

— Dlatego i mnie spać się chce teraz. Przyjdziesz rano po rozkazy. Ninie zaraz

wyślesz dziesięciu zbrojnych, którzy odprowadzą Izasława choćby do bezdni i licho go
bierz. Jastrzębce niech jadą. Niepotrzebni nu teraz.

Okrył się skórą na znak, że rozmowa skończona. Nawój wyszedł cicho. Książę

jednak długo jeszcze leżał bezsennie i postanawiał sobie, że na przyszłość nie da się
ponosić sercu. Gniew ogarnął go na samego siebie; ilekroć idzie za porywem, niekorzyść
jeno odnosi. Zazdrościł Nawojowi, że wszystko na zimno potrafi obliczać, a zarazem
powstała niechęć przeciw niemu, iż kłuje go tym w oczy zuchwale, a trudno mu odmówić
słuszności.

Darmo czekała Krystyna zapowiedzianego przyjazdu księcia przed wyprawą. Darmo

czekał Mieszko, by ojciec przyszedł się z nim bawić. Książę rzucił się w wir zajęć i
przygotowań, pokończył je piorunem i na wyprawę ciągnął, syna nie pożegnawszy. Mały
Mieszko z okna jeno widział świetnego jeźdźca na białym koniu, jak ruszał na czele
zbrojnego hufca. Wołał i ręką machał, ale książę nie obejrzał się nawet. Dziecięcy głos
tonął w gwarze. Chmurne oczy dziecka patrzyły za ojcem, aż zniknął.

Izasław istotnie udał się o pomoc do cesarza, który przebywał w Moguncji z powodu

zamieszek, jakie nieustannie wzniecali Sasi. Cesarz przyjął kniazia łaskawie i straż nad
nim powierzył margrafowi Dedi z Miśni. Również łaskawie, a bardziej łapczywie przyjął
znaczne sumy, jakie ofiarował mu Izasław za pomoc, pieniędzy bowiem potrzebował
gwałtownie. Natychmiast też wysłał trewirskiego proboszcza Burharda ze Stade, którego
siostra Kunegunda z Weimaru poślubiona była Świętosławowi — z żądaniem, by
Świętosław ustąpił z Kijowa i uznał Izasławowe zwierzchnictwo. W zamian za to Izasław
przyrzekł pomoc w wyprawie, którą cesarz obwołał przeciw Bolesławowi, by wreszcie
zgnębić zuchwalca, jawnie odmawiającego posłuszeństwa.

Burhardowi nie więcej niż cesarzowi zależało na tym, by dziewierz jego z Kijowa

ustąpił, wiedział natomiast, że cesarz potrzebuje pieniędzy. Wziął tedy od Świętosława
dla cesarza wielkie skarby w zapłacie za odmowę pomocy Izasławowi i rad z
korzystnego załatwienia sprawy, z początkiem sierpnia z powrotem stanął w Merseburgu,
gdzie cesarz wyznaczył zbór wojsk na wyprawę przeciw Polsce.

Cesarz był wielce zgryziony, bowiem wojna domowa w Niemczech rozszalała na

dobre. W saskim powstaniu czuł cesarz złoto Bolesława, który je umiał zagarniać
zewsząd, a sypał hojną ręką, gdy zaszła potrzeba. W samym grodzie Wołyniu pobrał
Bolesław dwa tysiące funtów złota, zdobył Włodzimierz, Chełm, Łuck i inne miasta.

background image

Wszewołod podszedł pod Wołyń, lecz cofnął się bez walki, a Bolesław, przerwawszy
wojnę ruską, na Węgry się rzucił, gdzie Salomon ledwo się już trzymał, pomocy
cesarskiego dziewierza nie mogąc się doczekać. Bolesław dotarł aż pod Budę, a
Salomon, zmuszony schronić się do Musur, posłów wysłał stamtąd z prośbą o pokój.
Całe lato wlokły się układy i wreszcie Bolesław za wielkie sumy zgodził się uznać
Salomona królem, pod warunkiem, że trzecią część państwa ustąpi synom Beli.

Osłabiwszy w ten sposób cesarskiego sprzymierzeńca, a własnych na Węgrzech

zostawiwszy, Bolesław wrócił do kraju i w Przemyślu spędził zimę, sprawom
wewnętrznym czas poświęcając.

Rósł w siłę i powagę. Coraz częściej oczy świata, a zwłaszcza Kościoła, zwracały się

na nieznaną czy zapomnianą do niedawna Polskę. Nie tylko księciu, ale i wielu innym
zdało się, że już osiągnął on te wyżyny, na które wzbił się Chrobry pod koniec swego
pracowitego i chwały pełnego żywota. A przecież książę liczył dopiero lat trzydzieści i
droga dalszych zwycięstw i przewag stała przed nim otwarta.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bunsch Karol Opowieści piastowskie 07 Imiennik 1 Śladem pradziada
Bunsch Karol Powiesci Piastowskie 05 Bezkrólewie
Bunsch Karol Powieści Piastowskie 10 ZDOBYCIE KOŁOBRZEGU
Bunsch Karol Powiesci Piastowskie 09 Przeklenstwo
Bunsch Karol Powiesci piastowskie 11 Psie Pole
Bunsch Karol Powieści Piastowskie 06 ODNOWICIEL
Bunsch Karol Powiesci Piastowskie 06 Odnowiciel
Bunsch Karol Powieści piastowskie 09 PRZEKLŃSTWO
Bunsch Karol Powieści piastowskie 14 WYWOŁAŃCY
Bunsch Karol Powiesci piastowskie 10 Zdobycie Kolobrzegu
Bunsch Karol Powieści Piastowskie 11 PSIE POLE
Bunsch Karol Powieści piastowskie 12 POWROTNA DROGA
Bunsch Karol Powiesci piastowskie 06 Odnowiciel
Bunsch Karol Powiesci Piastowskie 10 Zdobycie Kołobrzegu

więcej podobnych podstron