Bidul jest droższy.
Do rzeczników praw obywatelskich i praw dziecka trafia coraz więcej skarg osób, którym sądy ograniczają prawa rodzicielskie, a nawet odbierają dzieci tylko dlatego, że żyją w biedzie. Specjaliści biją na alarm: bezpodstawne odbieranie dzieci rodzicom trzeba ukrócić
Zabieranie rodzicom dzieci z byle powodów staje się powoli społeczną plagą. Wie to doskonale Roman Górecki z „Naszego Gniazda” - Stowarzyszenia Rodzicielstwa Zastępczego. „Nasze Gniazdo” od dawna zabiega w opiece społecznej o to, by jej pracownicy nie zabierali mechanicznie dzieci i nie kierowali ich do rodzin zastępczych lub - co gorsza - do domów dziecka tylko i wyłącznie z powodu biedy. - Urzędnicy nie potrafią pomóc ludziom w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Chcą pozbyć się problemu. Złożenie wniosku o odebranie dzieci wydaje się najłatwiejsze. A to przecież patologia - podkreśla Górecki, do którego częściej niż kiedyś trafiają takie sprawy. - Sądy, urzędnicy, kuratorzy wolą ograniczać lub odbierać prawa rodzicielskie i mieć święty spokój - podkreśla mec. Maria Walkiewicz, łódzka adwokat, zajmująca się tego typu sprawami.
Rodzice bez Róży
Sprawa Róży powoli stała się głośna. Najpierw sądy w Szamotułach, a potem w Poznaniu zadecydowały o odebraniu dziecka rodzicom - Władysławowi Sz. i Wiolecie W. - kilka dni po urodzeniu. Róża trafiła do rodziny zastępczej, bo sędziowie uznali, że jej rodzice nie są w stanie się nią opiekować. Rodzina pochodzi ze wsi Chojno-Błota i wychowuje już troje dzieci. Sędziowie zaufali negatywnej opinii kuratorki. Jak tłumaczył prezes Sądu Rejonowego w Poznaniu, rozpatrującego zażalenie w tej sprawie, sędziowie nie popełnili pomyłki. - Sąd, kierując się dobrem dziecka, przy pasywności matki w sprawowaniu opieki rodzicielskiej oraz braku czasu u ojca dziecka, postanowił zażalenie odrzucić - mówił dziennikarzom. Tymczasem, jak zwracają uwagę osoby znające rodziców Róży, sąd zaufał kuratorce, nie biorąc pod uwagę pozytywnej opinii pracowników opieki społecznej, sołtysa, proboszcza czy dyrektor szkoły, do której chodzi rodzeństwo Róży. - Ze mną, z księdzem ani z sąsiadami kuratorka w ogóle nie rozmawiała - oburza się Jarosław Mikołajczak, sołtys wsi i radny gminny. - W ten sposób, zaocznie, nie mogą zapadać decyzje przesądzające o losach rodzin i ich dzieci! To jawna niesprawiedliwość. Rodzinie pana Władysława, którego doskonale znam i szanuję, dzieje się wielka krzywda.
Łatwiej zabrać dzieci...
W rodzinie Róży kuratorka stwierdziła „niewydolność wychowawczo-opiekuńczą”, związaną z upośledzeniem matki. Dzieci, jej zdaniem, wychowywane są w złych warunkach mieszkaniowych. W uzasadnieniu wniosku napisała, że „dzieci niemalże zawsze są brudne. W pomieszczeniach zawsze jest bałagan”. Sołtys Mikołajczak, proboszcz, ale także wiele innych osób znających rodzinę - wszyscy tę opinię uważają za skandaliczną. Wydane na jej podstawie decyzje sądów to też skandal, ale to mało powiedziane - ocenia proboszcz ks. Paweł Pawlicki. - Dla mnie to niewytłumaczalne, że na takich podstawach zabiera się matce niemowlę. I to w rodzinie, gdzie dzieci są zdrowe, odżywione, dobrze się uczą i po prostu są kochane - podkreśla. - Owszem, lekarz stwierdził u matki upośledzenie, ale lekkie, a poza tym Róża i jej rodzeństwo mają także ojca - przyznaje pełnomocnik rodziny mec. Małgorzata Heller-Kaczmarska. Ponadto - jak podkreśla - nie można mówić o niewydolności wychowawczo-opiekuńczej matki, gdy starsze dzieci dobrze się uczą, są zadbane, co jednoznacznie potwierdzają osoby znające rodzinę.
Roman Górecki ze stowarzyszenia „Nasze Gniazdo” zwraca uwagę, że pochopne zabieranie dzieci rodzinom ma jeszcze jeden aspekt: to także marnotrawstwo społecznych sił i środków. - W Polsce brakuje rodzin zastępczych i powinny do nich trafiać dzieci z rodzin rzeczywiście patologicznych - podkreśla. Z pewnością nie jest nią rodzina Róży. - Żyją skromnie, ubogo, ale wiele rodzin tak żyje - mówi sołtys Mikołajczak. - Jeśli nawet były jakieś niedociągnięcia, to nic poważnego. Pan Władysław starał się i nadal się stara. Trochę handlował, trochę się imał różnych prac. A poza tym ma dużą gospodarkę - 17 hektarów. To normalna, choć nieco uboga rodzina. Powinny im czasem pomagać służby państwowe. Ale one nie pomagały. Łatwiej było ustanowić kuratora, a potem zabrać dzieci.
Nie w tym przypadku
O tej sprawie też kilka tygodni temu sporo pisały gazety: łodzianka Beata G., wcześniej matka dwóch córek, postanowiła walczyć o prawo do opieki nad kilkumiesięcznym chłopcem, którego urodziła obcym ludziom. O takie samo prawo wystąpił jego biologiczny ojciec. Prawdopodobnie nagłośnienie sprawy stało się powodem problemów, które może mieć biologiczna matka, ojciec i sam chłopiec. Starania o prawo do opieki nad nim spowodowały, że do sprawy wkroczyły sądy rodzinne, które chcą się przyjrzeć obu rodzinom. Mniej więcej w tym samym czasie łódzki sąd wszczął postępowanie o ograniczenie prawa opieki nad córkami Beacie G., a warszawski ma zadecydować o odebraniu praw rodzicielskich ojcu chłopca urodzonego przez „matkę zastępczą”. Pani Beata może utracić dzieci, bo ma już ograniczone prawa rodzicielskie - rodzina od kilku lat jest pod nadzorem kuratora.
Jednym z powodów, że sądy wkroczyły do akcji jest to, że sprawa stała się głośna. Biegły ma sprawdzić, jak czyn matki wpłynął na córki surogatki i w jakich warunkach mieszkają. Niewiadome są także przyszłe losy chłopca. Prawdopodobne jest, że jego biologicznemu ojcu zostaną odebrane prawa rodzicielskie, a maluch trafi do placówki opiekuńczej. - Kwestionowanie prawa pani Beaty do opieki nad córkami ze względów materialnych jest koszmarnym nieporozumieniem. Mamy ekspertyzę, wykonaną na zlecenie sądu, o pozytywnych więziach matki i dzieci. One są najważniejsze - mówi mec. Maria Walkiewicz, jej pełnomocnik. Zdaniem mec. Walkiewicz, ta i inne podobne sytuacje wskazują na szafowanie prawami rodzicielskimi w wypadkach, gdy potrzebna jest pomoc, także kuratora, tymczasem kurator jej nie udziela. - Nie może być tak, że sąd ogranicza czy odbiera prawa rodziców do dzieci tylko na podstawie trudnej sytuacji materialnej, mieszkaniowej, nieporadności życiowej itd., tymczasem zdarza się to coraz częściej - mówi mec. Walkiewicz. - Oczywiście, są sytuacje, że trzeba to zrobić, gdy w grę wchodzi pijaństwo, narkotyki, porzucenie dzieci, ale w tym wypadku nie ma o tym mowy.
Tylko w skrajnych przypadkach
Sprawa jest bardzo delikatna - zwraca uwagę ks. prof. Jan Szubka, prawnik z Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie. - Z jednej strony czasem nie ma innego wyjścia, trzeba zabrać dziecko. Ale tylko w przypadkach skrajnych, patologicznych, gdy zagrożone jest życie i zdrowie dziecka. Na pewno jednak nie w przypadku ubóstwa. Nigdy dom dziecka nie zastąpi rodziny. Biednym rodzinom trzeba pomagać. Kościół stara się to robić, m.in. przez Caritas, ale główną rolę musi odgrywać państwo - podkreśla ksiądz profesor. - Jeśli tego nie robi, nie spełnia swej roli. Ks. dr. Zbigniewa Sobolewskiego, etyka, sekretarza Cariats Polska, zadziwia sposób myślenia urzędników szafujących odbieraniem praw rodzicielskich. - Często wydaje się to najłatwiejsze i najtańsze. Tymczasem jest to myślenie prostackie. Pobyt w domu dziecka kosztuje ponad 3 tys. zł miesięcznie! Gdyby połowę tych pieniędzy przeznaczyć na pomoc rodzinom, pewnie nie byłoby problemu zabierania dzieci rodzicom z powodu ubóstwa - mówi. Jak zwraca uwagę, państwo za spore pieniądze funduje sobie problemy. Patologia bowiem rodzi patologię. W placówkach wychowawczych, choćby były najlepsze, dzieci przeżywają traumę wyrwania ze środowiska rodzinnego. Ciągnie się to za nimi przez całe życie. - Dyrektor jednego z prowadzonych przez nas domów dziecka opowiadał mi, jak serce mu się kraje, gdy jedzie z nakazem sądowym po dziecko. Przygląda się rodzinie: rzeczywiście jest biednie, ale bez patologii, alkoholu itp. Ale nie ma wyjścia: sąd wydał postanowienie, trzeba je wykonać - opowiada ks. dr Sobolewski. Oczywiście, winni są nie tylko czy nie przede wszystkim urzędnicy i sądy. - Potrzebna jest wola polityczna. Sędziowie wiedzą, że muszą coś zrobić, a nie mogąc np. przekazać rodzinie jakiejś sumy pieniędzy i zobowiązać gminy do objęcia pomocą - ograniczają prawo do opieki nad dziećmi.
Sąsiedzka pomoc
Rodzice Róży nie przestali walczyć o córkę, złożyli do sądu kolejny wniosek w tej sprawie. - Rodzice nie są małżeństwem, ojciec uznał córkę, dziewczynka powinna szybko wrócić do domu - mówi mec. Małgorzata Heller-Kaczmarska. Decyzja wielkopolskich sądów o odebraniu Róży rodzicom, a potem informacje o prawdopodobnie nielegalnej sterylizacji jej matki zszokowały lokalną społeczność. Sąsiedzi, mieszkańcy wsi, samorządowcy, przy wsparciu parafii w Chojnie-Błotach, pisali w obronie rodziców Róży protesty, pisma, apele, próbowali zaktywizować posłów i znaczących urzędników. Sprawą zainteresował się minister sprawiedliwości, rzecznicy praw obywatelskich i dziecka. Sprawa zintegrowała lokalną społeczność. Przyniosło to konkretną pomoc rodzinie Róży. - Organizacją pomocy zajmuje się specjalny zespół, który powołaliśmy - podkreśla proboszcz ks. Paweł Pawlicki. Oprócz proboszcza są w nim m.in. burmistrz sąsiednich Wronek, dyrektor ośrodka opieki społecznej i sołtys. - Gotowy jest plan remontu domu, założyliśmy specjalne konto, gdzie można wpłacać pieniądze na pomoc rodzinie, opieka skierowała do niej asystenta, który ma pomóc w prowadzeniu domu. Znalazł się człowiek, który ufunduje stypendium dla trojga uczących się dzieci pana Władysława - wylicza ksiądz. - Tej rodzinie chyba uda się pomóc. Oby udało się pomóc także innym.
Alarmujący raport OECD Polska nie dba o dzieci
Polskie dzieci są biedne, mieszkają w ciasnocie i często sięgają po alkohol, bardzo źle wygląda ich sytuacja w porównaniu do rówieśników z 24 krajów należących do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), zrzeszającej najbardziej rozwinięte państwa świata. Takie są wyniki raportu przedstawionego 1 września 2009 r., zatytułowanego „Doing Better for Children”. Na dodatek - polskie dzieci nie mogą wyglądać dostatecznej pomocy od państwa, bo polityka prorodzinna pozostawia wiele do życzenia. Po prostu - polskie państwo nie dba o swoje dzieci. Pod względem statusu materialnego gorzej żyją jedynie dzieci z Meksyku i z Turcji. Znacznie lepiej żyje się dzieciom w Czechach czy na Słowacji. Polskie dzieci mają najgorsze spośród wszystkich krajów OECD warunki mieszkaniowe. Tuż za Polską znalazły się w tej klasyfikacji Węgry i Słowacja. Pocieszające jest jedynie to, że znaleźliśmy się na szóstym miejscu pod względem wychowania w pełnych rodzinach, z matką i ojcem. O dzieci, patrząc przynajmniej na ilość inwestowanych w nie publicznych pieniędzy od urodzenia do czasu uzyskania pełnoletniości, polskie państwo się nie troszczy. Średnio jest to niewiele ponad 43 tys. dolarów. Dla porównania - u naszych bratanków Węgrów suma ta wynosi 90 tys. dolarów.
Witold Dudziński
Debata o wykluczeniu.
Oblicza się, że milion osób (z rodzinami daje to kilka milionów) z powodu niskich dochodów przestaje spłacać kredyty bankowe i instytucji parabankowych. Kredytowa pętla zadłużenia zaciska się, zagrażając wykluczeniem społecznym. Ale żeby zarządzać rodzinnym budżetem, trzeba mieć czym - mówią ekonomiści.
Dane Głównego Urzędu Statystycznego podają smutny obraz kondycji polskiej rodziny. Analizując dochody i wydatki gospodarstwa domowego Kowalskich w 2007 r., obliczono, że przeciętny dochód na osobę wynosił 929 zł, w tym czasie wydatki na osobę - 810 zł. W następnym roku sytuacja niewiele się poprawiła, dochód wynosił 1045 zł, a wydatki - 904 zł. Te niewielkie nadwyżki - 119 zł w 2007 r. i 141 zł w 2008 r. - trudno było rodzinie przeznaczyć na oszczędzanie, jeżeli tyle potrzeb jest niezaspokojonych.
Pod koniec ubiegłego roku 170 tys. Polaków miało zaciągniętych po 10 i więcej kredytów. W tym czasie poniżej progu ubóstwa znajdowało się 14,6 proc. gospodarstw domowych, co oznacza, że co dziesiąta rodzina znajdowała się na skraju wykluczenia finansowego, bo jak powiększać majętność, jak oszczędzać, skoro nie ma z czego. Kondycji finansowej polskiej rodziny i propozycjom kształtowania umiejętności poruszania się po rynku usług finansowych poświęcona była debata w „Rzeczpospolitej” pt. „Usługi finansowe dla wszystkich Polaków”, odbywająca się pod patronatem SKOK-ów na progu roku ogłoszonego przez Komisję Europejską Rokiem Walki z Ubóstwem i Wykluczeniem Społecznym. Na debatę zaproszono naukowców, przedstawicieli rządu, organizacji społecznych i mediów.
Rynek dla Kowalskiego
Gdyby nawet nasz statystyczny Kowalski chciał oszczędzać, to jego doświadczenia nie skłaniają go do działań na rynku usług finansowych. Pamiętał dobrze galopującą inflację na początku lat 90., kiedy to jego oszczędności, gromadzone latami, topniały z dnia na dzień. Wzrastała u niego nieufność do nieudolnych rządów i niechęć do inwestowania. W tym czasie ubogi i siermiężny polski rynek konsumpcyjny puchł od nieznanych dotąd dóbr i usług sprzedawanych po promocyjnych cenach. Te niewielkie nadwyżki finansowe Kowalscy szybko wydawali na produkty często niepotrzebne i słabej jakości. A przeciętny polski emeryt? Dla emeryta, z trudem wiążącego koniec z końcem, gospodarowanie swoim budżetem to comiesięczne zdobywanie Mount Everestu, z zadyszką, czy wystarczy na czynsz, światło, ogrzewanie. Nasz emeryt żywi się skromnie, z dóbr konsumpcyjnych rezygnuje, chciałby się leczyć, ale z leków może sobie pozwolić tylko na najtańsze. A dzieci? Dzieci, dawniej z dumą oszczędzające w Szkolnych Kasach Oszczędności, dziś kieszonkowe wydają na batony, fast foody i słodkie napoje w sklepikach szkolnych. Młodzi, którym banki sztucznie podwyższyły zdolności kredytowe, szybko decydowali się na pożyczki, nie czytając regulaminów zapisanych maczkiem i wyrzucając do kosza listy z banku o zmianach regulaminu.
Potrzeba edukacji
- Nie ma u nas edukacji o konstruowaniu budżetu domowego, nie ma wiedzy o rynku usług finansowych, w reklamach banków są obecni ludzie młodzi, bo to do nich kierowany jest przekaz - mówiła prof. Halina Wasilewska-Trenker, członek Rady Polityki Pieniężnej.
Obecnie 2 mln Polaków ma problemy ze spłatą zobowiązań finansowych. To równia pochyła do wpadnięcia w pułapkę kredytową i w konsekwencji zagrożenia wykluczeniem społecznym. Taki stan rzeczy wynika z braku świadomości konsekwencji niebezpiecznych zachowań na rynku usług finansowych. Nie tylko brak pracy czy mieszkania wyklucza człowieka czy rodzinę ze społeczeństwa. Podstawą wykluczenia jest brak świadomości. - NBP rozwija działalność edukacyjną skierowaną do ludzi w różnym wieku - mówiła prof. Małgorzata Zaleska z Narodowego Banku Polskiego. - Wykluczenie ma aspekt socjologiczny i ekonomiczny. NBP bada rynek pracy, stopień zamożności społeczeństwa, rynek dóbr i usług. Z badań rynku pracy wynika, że na 17 mln Polaków aktywnych zawodowo przypada 2 mln bezrobotnych, a 12 mln jest biernych zawodowo. W Polsce poszukiwanie pracy trwa 11 miesięcy (kobiety miesiąc dłużej). Czas poszukiwania pracy wydłuża się wraz z obniżaniem się poziomu wykształcenia. Wykształcenie jest ważne nie tylko w efektywniejszym i bardziej mobilnym poruszaniu się po rynku pracy, ale też w świadomości społecznej. Z badań wynika, że bezrobotni wykazują postawy roszczeniowe, oczekując od pracodawcy ponadprzeciętnego wynagrodzenia. Uważają np., że dojazd do pracy wynoszący 1 godz. powinien zwiększyć ich wynagrodzenie o 400 zł.
Na dorobku
- Nasze społeczeństwo jest wciąż na dorobku, ale zauważa się wzrost ubankowienia Polaków - twierdzi prof. Zaleska. Jeszcze kilka lat temu ponad 50 proc. naszych rodaków nie posiadało rachunku bankowego, obecnie posiada go już 80 proc., a i tak w Unii Europejskiej zajmujemy trzecie miejsce od końca. Za nami są Włosi i Hiszpanie.
Zmiana przepisów idzie w kierunku zwiększania świadomości społecznej, przejrzystości usług bankowych i instytucji parabankowych. - Przygotowana przez Komisję Nadzoru Finansowego Rekomendacja T zaostrza warunki przyznawania kredytów. Umowa kredytowa w banku będzie dłuższa niż obecnie, ale informacja dla klienta prostsza, gdyż przeciętny człowiek nie jest wykształcony w terminologii finansowej. Takie same warunki będzie musiał spełniać europejski formularz kredytowy wprowadzony w ustawie o kredycie konsumenckim. Dla nas, konsumentów, najważniejsze jest, by te przepisy nie były martwe - zauważa prof. Zaleska - dlatego tak ważne są instrumenty kontroli.
Skok SKOK-ów
Ustawa o kredycie konsumenckim idzie w kierunku uświadomienia sobie swoich praw i edukacji. Te działania rzeczywiście mogą poprawić sytuację, ale dopiero w przyszłości.
A dzisiaj? Wiceprezes SKOK Wiktor Kamiński mówił, że instytucje bankowe nie są dla każdego. Nastawione na zysk akcjonariusza, nie obsługują klientów, którzy takich możliwości nie dają. SKOK-i zgromadziły 10 mld zł od takich właśnie drobnych ciułaczy, którzy oszczędzają kilkadziesiąt zł. Stawiając diagnozę obecnej sytuacji, wiceprezes Kamiński potwierdził spostrzeżenia swoich przedmówców, że Polak nie jest wyedukowany w poruszaniu się po rynku usług finansowych, a ponadto brak jest instytucji, które informowałyby kredytobiorcę o skutkach zaciągania kredytów. Takich informacji nie udzieli osoba w banku, gdyż jest wynagradzana nie za informowanie, lecz za liczbę sprzedanych kredytów. Umowa kredytowa jest tak samo ważna, jak umowa o pracę, kształcenie, zdrowie, mieszkanie. Jeżeli komuś zostaje 100 zł z miesięcznego wynagrodzenia, trudno sobie wyobrazić, by oszczędzał na emeryturę. Gdybyśmy nie byli instytucjonalnie do tego zobligowani, tzn. pracodawca nie odprowadzałby do ZUS-u naszego zobowiązania emerytalnego, to zostalibyśmy bez emerytury. Do edukacji finansowej obliguje nas również Unia Europejska. Narodowa Strategia Edukacji Finansowej to powinność państwa, a państwo ogranicza liczbę godzin przedsiębiorczości w szkole tylko dlatego, że są słabo prowadzone, zamiast dać narzędzia nauczycielom. Edukacja powinna być prowadzona od przedszkola do wieku emerytalnego, gdyż w różnym wieku przy różnych dochodach korzystamy z różnych usług.
Przeciw prawom ludzkim
Prof. Henryk Cioch z KUL-u, prawnik specjalizujący się w prawie spółdzielczym, mówił o konieczności wypracowania instrumentów, które pozwolą zapobiegać pułapkom kredytowym, doprowadzającym do wykluczenia finansowego całych rodzin. Rośnie zadłużenie członków spółdzielni mieszkaniowych. - Rodziny nie tylko nie obsługują kredytów, ale też powinności wobec spółdzielni. A te, które mają średnie dochody, wolą spłacać kredyty niż powinności wobec spółdzielni. A trzeba pamiętać, że w banku stopa oprocentowania kredytu wynosi 20 proc. w skali roku, w Providencie wysokość w skali miesiąca wynosi 20 proc. - mówił prof. Cioch. - Takie działania powodują, że zagrożonych upadłością konsumencką jest milion osób, a gdy dodamy członków ich rodzin, daje to już sumę kilku milionów Polaków. Dlaczego ceny usług bankowych są u nas wyższe niż w Szwajcarii? - pytał prof. Cioch. - Dlaczego upomnienie z banku doliczone jest do rachunku w cenie 40 zł (10 euro), czyli wynosi tyle, ile zasiłek dla dziecka? To ceny zagrażające nie tylko wykluczeniem społecznym czy finansowym, ale prawom ludzkim. Prof. Cioch mówił o roli, jaką dla mniej zamożnej części społeczeństwa pełnią SKOK-i, które w przeciwieństwie do banków nie działają zarobkowo, przeznaczając cały dochód na rozwój i edukację prowadzoną w ramach Instytutu Stefczyka czy Stowarzyszenia Krzewienia Edukacji Ekonomicznej.
Nie tylko zysk
Główny ekonomista SKOK-ów Janusz Szewczyk mówił o pogłębiającym się poziomie ubóstwa w naszym kraju. 17 proc. Polaków ma dochody na poziomie 500 zł; mamy 70 proc. bezrobotnych absolwentów szkół średnich i wyższych, 70 proc. Polaków nie ma żadnych oszczędności. 1 milion Polaków nie może spłacać kredytów. Status wykluczonych osiągnęli młodzi, którzy zaciągnęli kilka kredytów i zostali wciągnięci na odpowiednią listę. A przecież młodzi mieli być siłą napędową polskiej gospodarki.
W podsumowaniu debaty podkreślano wartość edukacji i informacji w zmniejszaniu obszarów wykluczenia finansowego. Podkreślano wartość i dostępność niedrogich usług finansowych kierowanych do mniej zamożnych grup społecznych. Zwrócono uwagę na rolę spółdzielczości jako pełnoprawnej wspólnotowej formy przedsiębiorczości. W okresie wychodzenia z kryzysu to właśnie różne formy działalności ekonomicznej, nie zawsze nastawione na zysk, mogą pomóc wykluczonym w stawaniu się pełnoprawnymi członkami społeczeństwa. Oczywiście, potrzebne są ramy prawne takich przedsięwzięć. I tu nikt nie zastąpi państwa.
Anna Cichobłazińska
Czas na atom.
Klamka chyba już zapadła: w Polsce będzie wykorzystywana energia jądrowa. I choć oficjalnie podano wstępny termin uruchomienia pierwszej elektrowni atomowej — koniec 2020 r. — dotrzymanie go będzie trudne. Brakuje fachowców, są wątpliwości co do opłacalności przedsięwzięcia, trzeba liczyć się też z protestami ekologów.
Gdy przed ponad rokiem premier Donald Tusk zapowiedział budowę pierwszej elektrowni atomowej, wydawało się, że to kolejne hasło bez pokrycia. Tym bardziej że zapowiedź powołania pełnomocnika rządu do spraw rozwoju energetyki jądrowej nieszybko została spełniona. Wkrótce jednak do realizacji projektu wyznaczono Polską Grupę Energetyczną, rozpoczęto przymiarki do zmian w prawie atomowym i szukanie pieniędzy, przygotowanie analiz poprzedzających wybór technologii. Padł też termin uruchomienia pierwszego bloku przyszłej elektrowni.
Budowa pierwszej elektrowni (z co najmniej dwóch planowanych) ma kosztować kilkadziesiąt miliardów złotych, ale nie pieniądze są największym problemem. Jest nim brak odpowiednio wykształconych pracowników, a także przyzwolenia społecznego na budowę takiej elektrowni. Jak pokazują badania, przeciwników budowy elektrowni atomowej jest co najmniej tylu, ilu zwolenników. Są też wątpliwości natury etycznej. — Czy chcąc zapewnić sobie bezpieczeństwo energetyczne — zastanawia się franciszkanin o. Zbigniew Świerczek z Ruchu Ekologicznego św. Franciszka z Asyżu (REFA) — na pewno powinniśmy obciążać radioaktywnymi odpadami przyszłe pokolenia?
Po Czarnobylu
Ten rok ma być kluczowy dla decyzji w sprawie rozwoju energetyki jądrowej w naszym kraju — ocenia pełnomocnik rządu Hanna Trojanowska. Do końca roku ma dojść do opracowania i przyjęcia przez władze programu polskiej energetyki jądrowej, a także wskazania kilku możliwych lokalizacji budowy.
Wbrew planom resortu gospodarki, nie udało się ich jeszcze wytypować. Powód: zaskakująco dużo propozycji. Władze województw wskazały aż 28 miejsc. — Trzeba więcej czasu, żeby sprawdzić wszystkie możliwości — twierdzi Trojanowska. — I więcej czasu — dodajmy — żeby nagłośnić entuzjastów tej energetyki.
To po protestach społecznych (i po katastrofie w Czarnobylu) zatrzymano kiedyś budowę elektrowni w Żarnowcu. Dziś jest jednak inaczej, entuzjaści mają mocniejsze argumenty. Po pierwsze — twierdzą, że nie jesteśmy już skazani na wynalazki „made in USSR”. Elektrownie nowej generacji są niemal w stu procentach bezpieczne, a ich pracownicy nie zapadają na nowotwory częściej niż przedstawiciele innych zawodów. Ponadto są bardziej bezpieczne niż te tradycyjne.
Po drugie — nie damy sobie rady bez elektrowni tego typu. Wymusi to wzrastające zużycie energii i ograniczenia w emisji dwutlenku węgla. Liczyć się będzie bezpieczeństwo energetyczne i uniezależnienie od dostaw energii z krajów tak nieprzewidywalnych, jak Rosja. Poza tym prąd z siłowni jądrowych jest tańszy niż z konwencjonalnych elektrowni.
Cel dla terrorystów
Specjaliści powołują się m.in. na analizę Agencji Rynku Energii w ramach prac nad „Polityką energetyczną Polski do 2030 r.”, z której wynika, że nie uda się w dłuższej perspektywie racjonalnie pokryć rosnącego zapotrzebowania na energię elektryczną w Polsce bez uruchomienia takich elektrowni. Przeciwników siłowni atomowych to jednak nie wzrusza.
— Skoro tak, to trzeba zmniejszyć zużycie prądu tam, gdzie to możliwe. Trzeba zająć się przestarzałymi liniami przesyłowymi i niewydolnymi instalacjami, które sprawiają, że jesteśmy jednym z najbardziej energochłonnych krajów UE — podkreśla Jarema Dubiel z ekologicznej Inicjatywy Antynuklearnej.
Inicjatywa wskazuje na zagrożenia i społeczne obawy, szczególnie przed budową takiego obiektu w ich okolicy. W czasie transportu paliwa do reaktora lub podczas wywożenia odpadów może dojść do wycieku promieniotwórczych substancji. Wreszcie — elektrownia atomowa to wymarzony cel dla terrorystów. Wskazuje też na bagatelizowany aspekt finansowy: Polski, nawet Polskiej Grupy Energetycznej, nie stać na taką inwestycję. Jeśli nawet, to nie należy się łudzić, że firma nie wrzuci tego w ceny energii, które każdy z nas odczuje na własnej skórze. Miliardy lepiej wydać na modernizację. A gdyby dodać do tego inwestycje w odnawialne źródła energii, czyste elektrownie węglowe, wiatrowe i produkujące prąd z biomasy, możemy być spokojni przez kilka pokoleń...
Jednak energetyka węglowa (i wiatrowa) wcale nie jest tańsza od jądrowej — podkreślają zwolennicy „atomówki”. Jeśli, to tylko w kilku miejscach na ziemi — tam, gdzie węgiel jest bardzo płytko. Gdzie indziej jest droższa ze względu na tzw. koszty zewnętrzne, m.in. opłaty środowiskowe.
— Nie ma dokąd uciec przed energetyką jądrową. Wiatr jest niestabilny, słońce w nocy nie świeci, węgiel się kończy, a wodę już wykorzystaliśmy — tłumaczy doc. dr inż. Andrzej Strupczewski z Instytutu Energii Atomowej w Świerku. — Wybór jest prosty, jeśli chcemy być niezależni energetycznie — podkreśla.
Czy jednak Polska będzie miała w 2020 r. taką elektrownię? Technicznie jest to możliwe, jednak Międzynarodowa Agencja Atomistyki oblicza, że budowa pierwszej instalacji trwa kilkanaście lat, nawet krajom z atomowym doświadczeniem zajmuje to dziesięć lat. Problemem najbardziej opóźniającym inwestycje nie jest technika, ale ludzie. A kluczem do powodzenia jest silne i trwałe poparcie społeczne. Potrzebna jest akcja informacyjna, a także uczciwy dialog, który w Polsce jeszcze nawet się nie rozpoczął.
Odstraszanie gości
Przeciwnicy energii uzyskiwanej z atomów mają też sporo możliwości odwołań oraz zaskarżeń wszystkich możliwych decyzji urzędników. Budowę elektrowni można przeciągać. Jak zapowiada Dubiel, jego organizacja znalazła już prawników, którzy za darmo pomogą w zaskarżaniu decyzji urzędników. Ale największym sojusznikiem ekologów — jak twierdzi Dubiel — będą, jak kiedyś, mieszkańcy okolic przyszłej budowy.
Bo to, co zdaniem rządu jest konieczne dla kraju, wcale nie cieszy np. mieszkańców okolic Żarnowca, który wciąż znajduje się na czele listy możliwych lokalizacji. — Jesteśmy dziś gminą turystyczną, a elektrownia odstraszyłaby gości — mówi Bohdan Sokołek, sołtys Żarnowca.
Protesty mieszkańców są bardzo prawdopodobne, protestować będą ekolodzy. Tyle że jeśli jeszcze kilka lat temu przeciwnicy energetyki jądrowej mogli liczyć na poparcie ogromnej większości społeczeństwa, dziś jest inaczej. A niechcianą w Żarnowcu elektrownię chętnie wezmą do siebie inni, np. Bełchatów czy Nowe Miasto n. Pilicą. Albo Klempicz k. Wronek. Są tam wykupione tereny, które mogą pomieścić cztery bloki jądrowe po 1000 MW każdy. 12 ha ziemi pod elektrownię od kilkunastu lat jest otoczone ogrodzeniem, leży odłogiem i czeka na lepsze czasy. Tak jak podupadająca wieś. Projektowi budowy nie mówią „nie” władze kopalni i elektrowni Bełchatów.
— Gotowa infrastruktura i dobra lokalizacja pozwalają nam myśleć o elektrowni jądrowej. Przygotowaliśmy koncepcję budowy w są-
siedztwie obecnej elektrowni — deklaruje Jacek Kaczorowski, prezes Kopalni Bełchatów. W ocenie ekspertów, ta kandydatura stoi wysoko, jednak najpewniej nie wygra pierwszego rozdania, raczej drugie. Elektrownia w Bełchatowie powstałaby wtedy ok. 2030 r., kiedy to mają się wyczerpać okoliczne złoża węgla.
Odpady do środowiska
Przeciwnicy rozwoju tego typu energetyki wskazują na niebezpieczeństwo związane ze składowaniem odpadów jądrowych. Obecnie nie ma stuprocentowo skutecznej metody ich utylizacji. Nie jest ich dużo, lecz muszą być izolowane od środowiska przez co najmniej... 100 tys. lat.
— Mam wątpliwości, czy wolno byłoby nam zostawiać te odpady przyszłym pokoleniom. Na zasadzie: zostawiamy to wam, wy się o to martwcie. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo przeniknięcia odpadów do środowiska — mówi franciszkanin o. Świerczek z REFA. Także to zachęca do większego niż do tej pory zainteresowania się energią ze źródeł odnawialnych.
O. Świerczka nie przekonują zapewnienia, że w Polsce istnieją tzw. wysady solne (kilkukilometrowe słupy soli w głębi ziemi) na Kujawach, gdzie ponoć bezpiecznie można je składować. Zresztą te „schowki” to sprawa dalszej przyszłości, bo przez pierwsze 70 lat odpady paliwa są przechowywane przy elektrowni.
Zdaniem Państwowej Agencji Atomistyki, bardziej palącym problemem niż odpady jest brak odpowiednich specjalistów. Ekipa wyszkolona do obsługi Żarnowca postarzała się i nie ma następców. Spora grupa inżynierów wyjechała do pracy w USA, a na uczelniach zlikwidowano odpowiednie kierunki studiów. W Europie specjaliści są wręcz zasysani przez prywatne firmy. Wciąż brakuje pracowników mających potrzebne umiejętności.
Sieć na jeden blok
Z badań Politechniki Śląskiej wynika, że sieć energetyczną w obecnym stanie da się wykorzystać tylko przy jednym bloku o mocy 1,6 tys. MW, i to zlokalizowanym w Żarnowcu. — Oddanie do użytku kolejnych, a planowane są cztery, będzie wręcz groźne dla systemu, bo jest on za mały na takie bloki — twierdzi prof. Jan Popczyk.
Co w zamian? Powinniśmy się zainteresować bardziej odnawialnymi źródłami energii, także geotermią, która ma ogromne, niewykorzystywane dotychczas możliwości. A skoro już tak bardzo chcemy być krajem atomowym, można się przymierzyć do zastosowania rozproszonej energetyki jądrowej.
— Są firmy, które oferują małe bloki — twierdzi prof. Popczyk. — Gdybyśmy wybrali to rozwiązanie, zniknęłyby w dużym stopniu problem sieci i obawy o poziom bezpieczeństwa, moglibyśmy łatwiej dostosować moc takiej małej elektrowni do aktualnych potrzeb systemu — podkreśla.
Jednak Dubiela takie stwierdzenia o szkodliwości mniejszych elektrowni nie przekonują. — To tylko kwestia skali — ocenia. — Nasze bezpieczeństwo wymaga uniezależnienia się nie tylko od Rosji, ale także od atomu — uważa.
Decyzje rządu pokazują jednak, że elektrownie jądrowe w Polsce raczej powstaną. Ze względów społecznych (np. masowych protestów) mogą zostać tylko nieco odłożone plany.
Witold Dudziński
Ekspansja chińskiego smoka.
Podczas gdy rozwinięte gospodarki świata borykają się z kryzysem, Chiny zaskakują ciągle bardzo wysoką dynamiką wzrostu. Co szczególnie ważne, nie nakręcają rozwoju zewnętrznymi kredytami. Są posiadaczami największych rezerw walutowych na świecie. Nic więc dziwnego, że ich rola w globalnej ekonomii stale się zwiększa.
24 mln nowych miejsc pracy
W trzecim kwartale ubiegłego roku chińska gospodarka wzrosła o 8,9 proc. w stosunku do danych z 2008 r. Przedstawiciel biura statystycznego w Pekinie, przedstawiając te dane, oświadczył, iż spodziewa się przekroczenia 8 proc. wzrostu za cały 2009 r. Według niektórych ekspertów, może to być jeszcze więcej. A prawie wszyscy są zgodni, że w 2010 r. Chiny wrócą na ścieżkę rozwoju mierzoną dwucyfrowym przyrostem PKB. Było tak przed wybuchem światowego kryzysu - w latach 2003-07 i w pierwszych dwóch kwartałach 2008 r.. Przez lata gospodarka ta utrzymywała co kwartał dwucyfrowy poziom wzrostu.
O powrocie do tej tendencji może świadczyć zrealizowanie rocznych planów zwiększenia zatrudnienia już w październiku 2009 r. W ciągu dziesięciu miesięcy powstało 9,4 mln nowych miejsc pracy, podczas gdy plany rządowe mówiły o 9 mln w ciągu całego roku. Dlatego Chiny śmiało kreślą perspektywy. W ciągu dwu, trzech lat chcą zatrudnić 24 mln nowych pracowników. Władze chińskie mają też świadomość, że przyszłości nie mogą opierać wyłącznie na eksporcie. Światowy kryzys zmniejszył bowiem zapotrzebowanie na ich towary. Aby nie spowodować załamania popytu na swoją produkcję u największego odbiorcy, Pekin zmuszony jest kredytować gospodarkę amerykańską i podtrzymywać wartość dolara. Z tego powodu m.in. zablokował propozycję zgłoszoną przez Rosję, Indie i Brazylię, aby w rozliczeniach międzynarodowych pieniądz amerykański zastąpić inną walutą. Nic więc dziwnego, że prasa zachodnia, komentując ostatnią wizytę prezydenta Baracka Obamy w Państwie Środka, złośliwie stwierdziła, że zachowywał się tam jak klient w banku.
Rząd próbuje więc rozbudzać popyt wewnętrzny i odnotowuje pozytywne efekty tej polityki. Potwierdzeniem wzrostu zamożności i konsumpcji ze strony samych Chińczyków jest to, co dzieje się na tamtejszym rynku samochodowym. Sprzedaż aut skoczyła o ponad 70 proc. w stosunku do roku ubiegłego. Rekordowe wyniki odnotował chiński oddział Mercedesa, produkujący nie najtańsze modele. Tylko w listopadzie 2009 r. z jego salonów wyjechało 8,5 tys. aut, co stanowiło przyrost o 224 proc. w stosunku do listopada 2008 r. A dla niemieckiego koncernu było to 10 proc. całej światowej sprzedaży.
Najdłuższy gazociąg na świecie
7 tys. km - taką długość ma najdłuższy gazociąg na świecie. Połączył on trzy państwa Azji Środkowej (Turkmenistan, Uzbekistan, Kazachstan) z Chinami. Prawie 2 tys. km rury przez trzy kraje 8 tys. robotników położyło w ciągu 27 miesięcy. Pozostałe 5 tys. km już istnieje i biegnie przez Państwo Środka, ale ma być zdublowane. Druga nitka ma powstać do końca 2011 r.
Nowy odcinek został już uroczyście otwarty przez prezydentów czterech krajów. Jeszcze w tym roku do Chin ma nim popłynąć 150 mln m3 gazu, w przyszłym roku ma to być 6 mld m3, a za trzy lata - 40 mld m3. Surowiec będzie pochodził ze znajdującego się w Turkmenistanie jednego z największych pól gazowych na świecie. W ten sposób Chiny zapewniają sobie łatwy dostęp do ważnego dla jej gospodarki „błękitnego paliwa”.
W przypadku tej inwestycji podziw budzą dwa elementy. Po pierwsze - w regionie tradycyjnie zdominowanym przez Rosję, wbrew jej stanowisku, udało się Pekinowi tak łatwo osiągnąć swój cel. Po wtóre - tempo realizacji inwestycji. W Europie w ciągu dwóch lat nie załatwiono by nawet podstawowych pozwoleń. I w tym tkwi, oprócz kosztów czynników produkcji, główna przewaga Chin nad zbiurokratyzowaną zachodnią gospodarką.
Dodajmy, że Państwo Środka radzi sobie nie tylko w regionach z silnymi wpływami rosyjskimi. Podczas ostatniego - drugiego podziału koncesji na wydobycie ropy w Iraku chiński koncern CNPS uzyskał prawa do eksploatacji jednego ze złóż, z którego ma wydobywać 26 mln ton ropy rocznie. Przy pierwszym podejściu ta sama chińska firma wspólnie z brytyjsko-amerykańskim BP otrzymała złoża Rumaila - największe w Iraku i jedno z pięciu największych na świecie. Docelowo ma stamtąd płynąć 140 mln ton ropy rocznie. Zaznaczmy, że Chiny nie tylko nie wysyłały żołnierzy do Iraku na pomoc USA, ale otwarcie sprzeciwiały się interwencji. Mimo to partycypują w naftowych profitach. Polska, która miała znaczący udział w irackiej operacji, wycofała się bez niczego.
10 mld dolarów dla Afryki
W poszukiwaniu terenów na gospodarczą ekspansję przywódcy największego narodu świata swój wzrok kierują na Czarny Ląd. Kraje na południe od Sahary są zacofane i biedne. Nie mają kapitału na rozwój, ale mają trochę surowców i dużo ludzi chętnych do pracy za minimalne wynagrodzenie. Chińskie władze chcą wykorzystać swoje ogromne rezerwy finansowe do pobudzania rozwoju w krajach afrykańskich. Bierze się pod uwagę możliwość przeniesienia tam części wyjątkowo pracochłonnej produkcji eksportowej, takiej jak wyrób butów czy zabawek. Z tym wiązałyby się inwestycje w infrastrukturę. Może to być początek drogi rozwoju, jaką swego czasu przeszły Chiny i inne kraje azjatyckie.
W listopadzie 2009 r. w Pekinie postanowiono przeznaczyć 10 mld dolarów na nisko oprocentowane pożyczki dla Afryki. Kilku krajom darowano wcześniej udzielone kredyty i zniesiono cła na 60 proc. towarów z najbiedniejszych regionów. Na taką pomoc nie stać ani USA, ani UE. Oczywiście, nie jest to działalność charytatywna. Pieniądze te wrócą z nawiązką na chiński rynek w postaci zakupów towarów i usług. Azjatycki dobroczyńca uzyskuje też łatwy dostęp do wielu surowców i zdobywa rynek zbytu dla swoich produktów. W ciągu ostatnich ośmiu lat obroty handlowe Chin z Afryką wzrosły dziesięciokrotnie. Nowy potężny strumień pomocy tę dynamikę wzrostu jeszcze bardziej przyśpieszy, uzależniając gospodarczo i politycznie kraje afrykańskie od Pekinu.
Bogusław Kowalski
Homeopatia - kpiny z medycyny.
"Nic". "Zero". "Ujemna próżnia". Oto farmakopea "lekarzy homeopatów". Śmieszne? Nie... To interes wszechczasów. Sprzedawać nic za pieniądze. Podkreślać, że to nic jest istotą leku. Informować klientów, że dostają nic. Nikt już nigdy nie wpadnie na pomysł wykorzystania nicości. Oto próg transcendencji. Media na pierwszej linii
Technologia produkcji leków homeopatycznych polega na wielokrotnym rozcieńczaniu różnych substancji wybranych przy pomocy klucza okultystyczno-astrologicznego. Rodzaj substancji nie ma żadnego znaczenia, gdyż w ostatecznym rozcieńczeniu zazwyczaj nie ma już po niej śladu. Jednak dzięki specjalnemu sposobowi rozcieńczania (wytrząsanie) sam płyn staje się "duchowy" na skutek "dynamicznego uwolnienia energii kosmicznej leku". Rozcieńczenia te określane są w skali dziesiętnej i setnej. Przykład: skala dziesiętna: 1 kroplę zawiesiny substancji "leczniczej" miesza się z 9 kroplami obojętnej cieczy. Po ich wymieszaniu otrzymuje się roztwór drugi dziesiętny, oznaczony symbolem D2. Z otrzymanego roztworu pobiera się 1 kroplę i miesza ją z kolejnymi 9 kroplami obojętnej cieczy. Z otrzymanej mieszaniny pobiera się, itd., itd.
W skali setnej wyjściową kroplę "leku" miesza się z 99 kroplami cieczy. Jest to drugi roztwór setny oznaczony jako C 2 lub CH 2. Z otrzymanej mieszaniny pobiera się, itd., itd. Rozcieńczenia takie powtarzane są wielokrotnie według uznania producenta.
Np. żeby uzyskać powszechnie stosowany na grypę "lek" oscillococcinum (mgr farm. Iwona Wojtysiak-Karwacka, "Alma Mater" 2002, 160-161) substancję wyjściową, którą jest ekstrakt z wątroby i serca dzikiej kaczki (sic!) rozcieńcza się w opisany wyżej sposób 200 razy (CH 200). Oznacza to ni mniej ni więcej, że szansa trafienia na jedną "aktywną terapeutycznie kaczą molekułę" wynosi 10400. Ta ostatnia liczba to jedynka i czterysta zer - 10 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 - raptem około cztery razy więcej cząstek niż zawiera widzialny wszechświat (fizycy, z którymi rozmawiałem nie wykluczają tych wielkości). Czysta poezja. Według "U.S. News & World Report" (17.02.1997) z jednej ustrzelonej kaczki można uzyskać oscillococcinum za około 20 milionów USD (Biuletyn Sceptyczny, 2002, www.amsoft.com.pl/bs/Homeopatia.html).
Prosty eksperyment wykazał, że po przeprowadzonym "homeopatycznie" dwunastokrotnym rozcieńczeniu roztworu soli kuchennej, w badanym roztworze nie ma już ani jednej cząsteczki NaCl. Na etykietach leków homeopatycznych widzimy zaś często symbole CH 30, CH 100, a nawet CH 1000. W tym miejscu poddaję się. Nie wiem, jak to skomentować, by nie być niegrzecznym i nie poddawać w wątpliwość zdrowych zmysłów lekarzy i farmaceutów traktujących poważnie homeopatię.
Oni jednak nie ukrywają tego dążenia do nieskończoności; co więcej podkreślają, że jest to istota homeopatii. Według nich aktywność leku jest tym większa, im bardziej jest on rozcieńczony i "wytrzęsiony". Wytrząsanie, czyli tzw. potencjalizacja pomaga wydobyć "niematerialną naturę substancji" posiadającą "energię witalną".
Objawienie.
Tylko tak można nazwać początki homeopatii. Nie jest to bowiem medycyna znana w czasach starożytnych jak pisze pani I. Wojtysiak-Karwacka, ani "medycyna naturalna" gromadząca przez wieki różne zabobony, lecz "cud-medycyna" (przyp. aut.) nie potrzebująca przyczyny dla wywołania skutku. Wywodzi się ona w prostej linii z powszechnego w XVIII wieku okultyzmu, i jak to zwykle bywa, "objawiła się" jak deus ex machina w umyśle jednego człowieka dr. Samuela Hahnemanna (1755-1843).
Według odkrywcy stało się to podczas seansu spirytystycznego. Zrozumiał wtedy, że "choroba to tylko duchowy, dynamiczny rozstrój". W podobny sposób rozumują zwolennicy medycyny holistycznej i tutaj koło się zamyka, gdyż wiemy, że Hahnemann był wyznawcą ideologii panteistycznej Spinozy, która jest istotą holizmu. Stąd już tylko krok do uwzględnienia w teorii homeopatii "leczniczych energii kosmicznych". Objawienie musi posiadać swój przedmiot kultu, tak by przyszli wyznawcy mieli się do czego odwoływać. Najlepiej, gdyby to było coś na kształt Biblii. I rzeczywiście. W 1810 roku powstaje Organon sztuki leczenia, który zawiera podstawy filozofii homeopatii. W 1960 r. na międzynarodowym kongresie homeopatii w Montreux kilkuset (sic!) współcześnie praktykujących lekarzy stwierdziło, że Organon dla homeopaty jest tym, czym Biblia dla chrześcijanina. Jeden z uczestników kongresu, Kunzli, tak to ujmuje: Suche i teoretyczne studia zdają się na nic i waszym chorym nie przyniosą żadnej pomocy. Trzeba, byście przeniknęli ducha tej niezwykłej książki, byście rozmyślali i medytowali nad wszystkim co zawiera. Im więcej będziecie ją studiować, tym większy będzie pożytek, który z niej wyciągniecie. Jest w tym dużo racji, bo tylko w stanie "alfa-theta" (osiągnięcie skupienia zwanego "wewnętrznym sanktuarium") można zrozumieć teksty zawarte w Organonie. Przeczytajmy np. fragment paragrafu 16: Lekarz jest więc w stanie usunąć owe chorobowe zaburzenia jedynie przez oddziaływanie na ową niematerialną energię przy pomocy substancji obdarzonych mocami modyfikującymi, także niematerialnymi (dynamicznymi), a odbieranymi przez unerwioną wrażliwość obecną w całym organizmie. Tak oto jedynie dzięki ich dynamicznemu oddziaływaniu na energię witalną mogą leki przywrócić zdrowie i rzeczywiście odnawiają równowagę biologiczną chorego. Za czasów komuny można było wziąć każde, odpowiednio długie przemówienie sekretarzy partyjnych, przemieszać w nich w dowolny sposób rozdziały, akapity, zdania i słowa, by w efekcie otrzymać logiczny wywód np. o wyższości socjalizmu, nienaruszalności paktów wojskowych i geopolitycznym przymusie kochania Związku Radzieckiego.
Taką samą nowomową posługują się wszystkie medycyny holistyczne, homeopatyczne, naturalne, a także bioenergoterapie, radiestezje i Bóg wie, jakie jeszcze systemy leczenia paranormalnego. Wymusza to logika języka. Nie mogą przecież te "paranauki" zaanektować języka stricte naukowego, bo natychmiast stałyby się źródłem dowcipów. Posługują się więc filozoficznymi ogólnikami, które nie dostarczają żadnej interpretowalnej informacji i żadnego dowodu skuteczności leczenia.
Doktryna i język homeopatii
Homeopatia opiera się na czterech zasadach:
1) podobieństwo: słowo homeopatia składa się z dwóch greckich słów - homoion (podobne) i pathos (ból, choroba). Podobne leczy się podobnym (similla similibus curantur). Oznacza to, iż jeśli jakiś patogen powoduje objawy choroby, to może też z niej wyleczyć. Np. nic nie stoi na przeszkodzie, by homeopatycznie rozcieńczone do 1018 (czyli całkowicie usunięte z roztworu), sproszkowane kamienie nerkowe leczyły kamicę nerkową (autentyczna kuracja jest opisana w Guide practique d'homeopathie przez J. Hodlera). Kompletny absurd jest tu uderzający i żaden normalnie myślący człowiek nie podejmie dyskusji na ten temat. Ja osobiście zawsze byłem przekonany, że patogen trzeba zwalczać środkiem skierowanym przeciwko niemu i o dziwo - sprawdza się to do dzisiaj.
2) rozcieńczanie pozwala na zastosowanie zasady najmniejszej dawki leku. Według homeopatów im większe rozcieńczenie, tym silniejsze działanie leku. Działanie terapeutyczne wykazuje także roztwór, w którym leku już nie ma. Mało tego, im więcej go nie ma, tym jest skuteczniejszy. Dla celów artystycznych zasadę tę można odwrócić, jak to zrobiła Natalia Kukulska śpiewając: "im więcej Ciebie - tym mniej"
3) potencjalizacja: fakt, że rozcieńczanie samo w sobie nic nie wnosi do aktywności leku był zrozumiały nawet dla Hahnemanna. Nie mając pewnie pojęcia o brzytwie Ockhama wprowadził więc nową jakość. Było to wytrząsanie (jeden raz przy pierwszym rozcieńczaniu, dwa razy przy drugim itd.). Proces ten nazwał potencjalizacją. Cóż to takiego jest ta potencjalizacja. Otóż potencjalizacja w najgłębszym sensie odpowiada znaczeniowo potencjalizacji i służy do uzyskania właściwej potencji leku. Potencja leku jest zaś miarą jego potencjalizacji, którą uzyskuje się drogą potencjalizacji. Szanowni Czytelnicy, poproście jakiegokolwiek homeopatę, by wytłumaczył wam, co znaczy potencjalizacja. Jeżeli się zgodzi, zachowajcie chociaż przez 5 minut powagę. Dłużej się nie da. Przygotowując się do napisania artykułu przeprowadziłem dyskusję z farmaceutą stojącym za ladą swojej apteki z lekami homeopatycznymi. Występowałem w roli klienta i za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć czegoś o potencjalizacji. Rozmawialiśmy jak gęś z prosięciem. Z apteki zostałem wyproszony. Farmaceuta obraził się, gdy stwierdziłem, że zamiast określenia potencjalizacja - równie dobrze można by używać terminów: maksymalizacja, energetyzacja, sublimacja, centralizacja, synchronizacja, homogenizacja, mobilizacja, multiplikacja lub mistyfikacja. Język zniesie wszystko, tyle że przez to nie nabiera cech naukowości. Wprost przeciwnie: jak drogowskaz wskazuje pustkę myślową kryjącą się za takimi wyrażeniami. Zbędna już wydaje się uwaga, że z punktu widzenia współczesnej wiedzy chemicznej, fizycznej, mechanicznej i molekularnej - opisywana potencjalizacja wpływa jedynie na zmęczenie ręki wytrząsającej roztwór leku. Pisanie, że jest to magia czy szamaństwo byłoby dowartościowaniem dziecinnej zabawy w fabrykę lekarstw.
4) personalizacja: zanim wspomnę o "odkryciach" Hahnemanna, muszę powiedzieć, że żaden zdrowy na umyśle lekarz nie rozpocznie leczenia chorego bez dokładnego przestudiowania historii jego dolegliwości i określenia możliwych reakcji na zastosowane leki. Fakt, że należy wykonać odpowiednie badania i dostosować postępowanie do aktualnego stanu chorego i jego warunków środowiskowych nie wymaga przypominania. Tego uczą na studiach medycznych. A oto co uroiło się w głowach homeopatów: nie ma potrzeby poszukiwać konkretnej choroby czy dysfunkcji organu. Należy jedynie znaleźć "lekarstwo", które wywołuje objawy podobne do chorobowych. Po odpowiednim rozcieńczeniu ma ono mieć skutek terapeutyczny. Dobór leku jednak musi być zindywidualizowany (personalizacja) przez określenie typu konstytucyjnego i typu charakteru chorego. Typy konstytucyjne wg homeopatów to: 1) karboniczny (węglowo-wapienny), 2) fosforyczny (fosfo-wapienny) i 3) fluoryczny (fluoro-wapienny). Typy charakteru - 1) ignatia (typ płaczliwy), 2) pulsatilla (typ płochliwy, romantyczny i czuły), itd., itd. "Typy" te odpowiadają nazwom specyfików homeopatycznych. Pisałem już, że homeopatia to poezja. Tutaj widać, że liryczna.
Badania naukowe (mistyfikacje i oszustwa)
Zaletą leków homeopatycznych, jak pisze mgr farm. Iwona Wojtysiak-Karwacka, jest ich skuteczność potwierdzona badaniami naukowymi. Otóż należy wiedzieć, że literatura naukowa na temat homeopatii finansowana jest niemal wyłącznie przez francuskie laboratoria BOIRON i DOLISOS produkujące leki homeopatyczne. Żaden niezależny naukowiec nie potwierdził nigdy wyników tych badań. Żadne poważne czasopismo naukowe nie zamieszcza prac na temat homeopatii. Pierwsze próby kliniczne (oparte na poprawnej metodzie badawczej) zostały przeprowadzone przez Fritza Donnera w 1939 roku. Zakończyły się kompletnym fiaskiem. W latach osiemdziesiątych, mimo kpin środowiska naukowego, przeprowadzony został we Francji eksperyment, którego inicjatorem była Georgina Dufoix, ówczesna minister zdrowia. Wyniki opublikował "Lancet" w 1988 roku. Okazało się, że u chorych, którzy otrzymywali leki homeopatyczne, uzyskano wyniki gorsze niż w grupie kontrolnej (przyznać trzeba, że nie były one statystycznie istotne). 30 czerwca 1988 r. Rada Naukowa tygodnika "Nature" zgodziła się na opublikowanie wstępnego komunikatu na temat doświadczeń z lekami homeopatycznymi dr J. Benveniste. Warunkiem publikacji całego artykułu była weryfikacja danych przez niezależny zespół naukowców.
Komisja, w której składzie był James Randi, iluzjonista, bez trudu wykazała ordynarne oszustwo dokonane w trakcie prezentacji eksperymentów laboratoryjnych, co zostało opublikowane w tymże periodyku 27 października 1988 roku na stronie 763. Nie przejmując się tą kompromitacją, Dolisos Laboratoires w 1994 roku tak opisuje wyniki prac Jacques'a Benveniste (obecnie awansował już na profesora - przyp. aut.): potwierdzono zasadę biologicznej aktywności preparatów wysokorozrzedzonych. Oto skuteczność firmowych badań naukowych.
Jako ciekawostkę podaję, że roczny obrót firmy, która finansowała badania ww. naukowca wyniósł w 1994 roku 595 milionów FF.
Miejsce homeopatii we współczesnej medycynie
Homeopatia sama w sobie nie jest ani lepsza ani gorsza od różnych szamańsko-magicznych działań bioenergoterapeutycznych wywołujących efekt placebo. Smuci tylko fakt, że zajmują się nią osoby posiadające dyplomy lekarza medycyny. Są to więc ludzie, którzy posiadają akademicką wiedzę farmaceutyczną, która przecież nijak nie przystaje do homeopatycznego bełkotu. Gdyby byli ludźmi honoru, zwróciliby dyplomy lekarskie. W przeciwnym wypadku deprecjonują zawód lekarza. Nie chcę pisać, że oszukują pacjentów. Po prostu starają się poprawić swoją sytuację materialną.
Według mnie wprowadzanie na rynek leków homeopatycznych nie różni się niczym od wprowadzania do obiegu fałszywych pieniędzy. O ile jednak fałszywe pieniądze nie czynią większej szkody (są wychwytywane przez banki i policję), to stosowanie leków homeopatycznych może prowadzić do zaniechania lub opóźnienia właściwego leczenia ze wszystkimi z tego wynikającymi skutkami. Kto wie jednak, czy nie większą szkodę wyrządza się młodym, niedoświadczonym lekarzom, informowanym przez "specjalistów homeopatii" o skuteczności takiego postępowania. Stąd już bowiem tylko krok do mentalnej akceptacji innych, "komplementarnych" metod leczenia propagowanych przez prymitywne, chciwe i oszukańcze media. I tak, w części środowiska lekarskiego szerzy się ignorancja, objawiająca się posiadaniem własnej opinii na temat homeopatii. "Opinii", a nie wiedzy. Z oczywistego powodu broni się jej za wszelką cenę, czego dowodem będą pełne oburzenia reakcje na ten artykuł.
Ważne uwagi
Żyjemy w wolnym kraju. Nikt nie może zabronić działalności żadnemu stowarzyszeniu wielbicieli homeopatii. Nikt nie może zabronić prowadzenia praktyki przez lekarzy homeopatów. Nikt nie powinien krytykować pacjentów przyjmujących preparat o nazwie oscillococcinum. Ja jednak przysięgałem, że nie sprzeniewierzę się prawdzie naukowej i zdrowemu rozsądkowi. Dlatego też nigdy nie podam moim pacjentom chorym na grypę granulek sporządzonych z laktozy i sacharozy, które są w laboratorium BOIRON nasączane metodą potrójnej impregnacji "kaczym panaceum" w ilości 10400 razy mniej niż nic.
Proszę mi wybaczyć, ale nie chce mi się wierzyć w to, co pisze mgr farm. Iwona Wojtysiak-Karwacka w ostatnim numerze "Alma Mater". Cytuję dosłownie: Lubelska Akademia Medyczna również współpracuje z CEDH. Na Wydziale Farmaceutycznym organizowane są kursy I i II stopnia z zakresu leczenia metodą homeopatyczną, na które bardzo serdecznie zainteresowanych zapraszamy. Mam nadzieję, że jest to raczej osobista inicjatywa ww. pani magister realizowana poza programem akademickim Wydziału Farmaceutycznego.
Wyjaśniam, że skrót CEDH oznacza Centrum Kształcenia i Rozwoju Homeopatii utworzone z inicjatywy laboratorium BOIRON. Tak, tak - to samo laboratorium, które fałszuje wyniki swoich badań, co zostało naocznie stwierdzone przez niezależną komisję naukową.
Z niecierpliwością oczekuję na drugą część artykułu pani mgr farm. Iwony Wojtysiak-Karwackiej pt. Homeopatia, który ukaże się w najbliższym numerze "Alma Mater". Tym razem Szanownym Czytelnikom będzie łatwiej skonfrontować nasze poglądy.
Uprzejmie proszę o przesyłanie uwag na adres: and_greg@dsk.lublin.pl
Prof. dr hab. med. Andrzej Gregosiewicz
Katedra i Klinika Ortopedii Dziecięcej
Podczas pisania artykułu korzystałem m.in. z danych zawartych w "Biuletynie Sceptycznym" redagowanym przez Adama Pietrasiewicza. Autor ten zaproponował, by na opakowaniach leków homeopatycznych umieszczać bardziej szczegółowe zalecenia np.: Nie należy nadużywać bez zasięgnięcia opinii dozorcy.
http://www.psychomanipulacja.pl/art/homeopatia-kpiny-z-medycyny.htm