Steel Danielle
Teraz i na zawsze
Pogoda była wspaniała. Na jaskrawo błękitnym niebie rysowały się ostro śnieżnobiałe obłoki. Wymarzony koniec lata. Upał sprawiał, że wszystko stawało się powolne i zmysłowe. Takie dni rzadko trafiały się w San Francisco.
Lan siedział w plamie słońca przy stoliku z różowego marmuru na tarasie restauracji Enrica. Dookoła huczał ruch uliczny, przechodziły pary umówione na lunch. Było ciepło rozkosznie.
Lan założył nogę na nogę i starannie oddzielił jedną kromkę chleba od pozostałych. Chleb był świeży i miękki. W wazoniku na stole uśmiechały się trzy stokrotki. Dwie siedzące nie opodal dziewczyny zerknęły na lana i zachichotały. Był nie tylko "fajny", miał w sobie coś więcej; nawet one to zauważyły. Szczupły, niebieskooki blondyn o wysokich kościach policzkowych, nieprawdopodobnie długich nogach i uderzają- co zgrabnych dłoniach często bywał celem ludzkich spojrzeń. łan Clark miał klasę i na swój nonszalancki sposób zdawał sobie z tego sprawę. Jego żona także to dostrzegała, ale i sama była piękną kobietą. Bliźni mierzyli ich z dala pożądliwym wzrokiem, jakim zwykle spogląda się na gwiazdy filmowe. Interesowało ich, o czym Clarkowie mówią, dokąd chodzą, z kim się spotykają, co jadają, jak gdyby ocierając się o ich życie mogli przejąć cokolwiek z tej niewymuszonej elegancji. Oczywiście były to pobożne życzenia. Z klasą trzeba się urodzić albo za ciężkie pieniądze kupić jej pozory. Lan nie musiał udawać. Miał to we krwi.Siedząca o kilka stolików dalej kobieta w różowej sukience i wielkim słomkowym kapeluszu przyglądała mu się dyskretnie. Patrzyła na jego dłonie, kiedy podnosił kromkę chleba do ust, na jego wargi, gdy pił. Nawet jasne włoski na ramionach, wystających spod podwiniętych rękawów koszuli, wydawały jej się znajome. On oczywiście w ogóle jej nie zauważył, bo i skąd? Nie wiedział o jej istnieniu. Po chwili kobieta odwróciła wzrok.
Tan Ciarek żył jak król. Uroki życia - złotawe, miękkie i dojrzałe - czekały, by je zrywał pełnymi garściami. Przez cały ranek pracował nad trzecim rozdziałem swojej nowej powieści i jej postaci zaczęły już nabierać barw; stawały się równie rzeczywiste jak mijający go przechodnie - poruszały się, śmiały, dążyły ku swoim celom. Znał je już na wylot. Był ich ojcem, twórcą, przyjacielem, a one odnosiły się do niego życzliwie. Początek książki zawsze wprawiał go w podniosły nastrój. Jego życie zaludniało się wtedy nowymi twarzami. Widział je, kiedy stukał w maszynę do pisania, nawet jej klawiatura stawała się miększa w dotyku.
Miał wszystko, o czym mógł zamarzyć: ukochane miasto, nową książkę i żonę, z którą wciąż potrafił się śmiać, bawić i kochać. Po siedmiu latach nadal ją uwielbiał, uwielbiał jej uśmiech, wyraz oczu, sposób, w jaki czytała na głos jego teksty, siedząc nago w starym wiklinowym fotelu z puszką piwa w dłoni. Wszystko układało się dobrze, a dziś właśnie Jessie wracała do domu. Przez trzy tygodnie harował jak wół, lecz teraz nagłe poczuł się samotny; samotny i napalony jak diabli...
Jessie...
Tan zamknął oczy i usunął z głowy uliczny hałas. Długonoga Jessie o złocistych, połyskujących jedwabiście włosach, o zielonych oczach migoczących złotawymi plamkami... Jessie objadająca się o drugiej w nocy ciastem posmarowanym masłem orzechowym i grubą warstwą dżemu morelowego, wypytująca go o zdanie na temat wiosennej kolekcji...
- Mówię poważnie, Tan, powiedz prawdę: podobają ci się te rzeczy czy nie? Z męskiego punktu widzenia! Tylko nie próbuj mnie bujać!
Jak gdyby jego męski punkt widzenia miał jakiekolwiek znaczenie! Wielkie zielone oczy wpatrywały się w niego, jakby szukały potwierdzenia, że ją kocha... Kochał ją.
Rozmyślał o niej, sącząc dżin z tonikiem, i znów z lekkim uciskiem w dołku przypomniał sobie, ile jej zawdzięcza. O to właśnie chodziło: miał jej za co być wdzięczny. Praca w szkole dawała mu głodową pensję, korepetycje jeszcze mniej. Potem znalazł sobie posadę w księgarni, ale rzucił ją, bo Jessie uważała, że nie jest to praca dla niego. Kiedy jego pierwsza powieść zrobiła piramidalną klapę, przez krótki okres parał się nawet dziennikarstwem. Spadek Jessie rozwiązał ich problemy. Pozostał jeszcze prywatny problem Tana.
- Ciekaw jestem, pani Ciarke, kiedy wreszcie znudzi się pani małżeństwo z przymierającym głodem literatem - rzekł krótko któregoś dnia, uważnie mierząc ją wzrokiem.
Jessie roześmiała się potrząsając głową, aż słońce zaiskrzyło się w jej włosach.
- Nie wyglądasz na zagłodzonego - poklepała go po brzuchu i delikatnie cmoknęła w policzek. - Kocham cię, Tan.
- Chyba oszalałaś. Ale ja też cię kocham.
To łato podkopało jego wiarę w siebie. W ciągu ośmiu miesięcy nie zarobił ani grosza. To Jessie miała pieniądze. Niech to cholera!
- Dlaczego mówisz, że oszalałam? Bo szanuję cię za to, co robisz? Bo uważam cię za dobrego męża, chociaż nie pracujesz na Madison Avenue? T co z tego? Tak bardzo tęsknisz za dziennikarstwem czy po prostu musisz mieć jakiś pretekst, żeby zadręczać się do końca życia? - w głosie Jessie zabrzmiała gorycz zmieszana z gniewem. - Dlaczego nie potrafisz cieszyć się z tego, kim jesteś?
- A kimże ja jestem?
- Pisarzem. T to dobrym.
- Kto tak powiedział?
- Krytycy, ot, co.
- Mój portfel jakoś tego nie odczuł.
- Sikaj na swój portfel! - miała tak poważną minę, że musiał się roześmiać.
- Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Jest taki chudziutki, że mógłbym nie trafić.
- Och, ty wariacie! Czasem doprowadzasz mnie do szału!
-Jessie powoli powiodła palcem po wewnętrznej stronie jego uda, a on aż zadrżał.
Pamiętał to wyraźnie do dziś.
Potem wracali z plaży, trzymając się za ręce jak dwoje szczęśliwych dzieci. Do domu nie dotarli. Kilka mil dalej Lan dostrzegł niewielki wąwóz nie opodal drogi. Zaparkował i kochali się pod drzewami, zanurzeni w leniwych szmerach lata. Leżąc obok niej w samej koszuli stwierdził, że nigdy do końca nie zrozumie, co ją z nim wiąże... i co jego wiąże z nią. W małżeństwie nie zadaje się pytania: "Czy to dla moich pieniędzy, kochanie?" Czasem go kusiło, żeby to wyjaśnić. Niekiedy bał się, że trzyma go przy niej jej niezachwiana wiara w jego talent. Nie lubił o tym myśleć, ale zapewne po części tak właśnie było.
Ileż to nocy spędzili na spieraniu się przy kawie i winie w jego gabinecie! Były to najlepsze chwile ich małżeństwa.
- Ale ja wiem, Lan, wiem, że ci się uda. - Zawsze była cholernie pewna swego. To dlatego zmusiła go, żeby rzucił pracę na Madison Avenue. A może chciała go od siebie uzależnić? Nad tym też czasami się zastanawiał.
- Skąd możesz wiedzieć, u diabła? To tylko marzenia, Jessie. Czy wiesz, ile totalnych zer pisze jakieś bzdety i myśli sobie: "To jest to!"?
- No to co? Ty jesteś lepszy.
- Niekoniecznie.
Rzuciła w niego kieliszkiem wina, a on ściągnął ją na futrzany dywan i ze śmiechem wycierał ochlapaną twarz o jej piersi. Było im tak dobrze!
Między innymi dlatego musiał teraz napisać dobrą powieść. Dla niej. I dla siebie też. Tym razem musiało mu się udać. Sześć lat pisania zaowocowało jedną katastrofalną powieścią i zbiorem pięknych bajek dla dzieci, które krytycy natychmiast uznali za arcydzieło. Sprzedano niecałe sześć tysięcy egzemplarzy.
Ale teraz będzie inaczej. Czuł to. Ta powieść będzie jego dzieckiem, tak jak "Lady J." była dzieckiem Jessie.
Jessie zrobiła z tego niewielkiego butiku kwitnący interes. potrafiła właściwie rozłożyć akcenty, miała wyczucie. Należała do ludzi, którzy w czarodziejski sposób odmieniają wszystko, czegokolwiek dotkną, przede wszystkim zaś miała styl. I klasę jak mało kto. Jessie urodziła się z klasą. Promieniowała klasą. Nawet kiedy leżała z zamkniętymi oczami.
Na przykład w porze lunchu wpadała do niego z rozwianymi włosami i uśmiechem w oczach. Muskała ustami jego szyję i nagle na biurku wśród papierów lądowała cudowna łososiowa róża. Albo stawiała żółtego tulipana w kryształowym wazonie na tacy z filiżanką kawy, kilkoma plastrami prosciutto, odrobiną cantaloupe, cienkim kawałkiem sera brie i "New York Timesem" albo "Le Figaro". Po prostu wiedziała, jak osiągnąć właściwy efekt. Miała dar odmieniania wszystkiego w coś lepszego, w coś więcej.
Na myśl o Jessie lan znów się uśmiechnął. Gdybym z nim siedziała, miałaby na sobie coś odrobinę skandalicznego
- plażową sukienkę odsłaniającą plecy, lecz zakrywającą ramiona albo habit po szyję rozcięty z boku dość wysoko, by na ułamek sekundy ukazać wścibskim oczom kształtne udo; ewentualnie kokieteryjny kapelusz, pozwalający dojrzeć jedno zielone oko, podczas gdy drugie kryłoby się zalotnie.
Ta ostatnia myśl zwróciła jego uwagę na kobietę w słomkowym kapeluszu, siedzącą kilka stolików dalej. Nigdy jej tu nie widział, a była z pewnością warta uwagi, zwłaszcza w gorące letnie popołudnie zakropione dwoma dżinami z tonikiem. Ze swojego miejsca nie dostrzegał jej twarzy, zaledwie czubek podbródka.
Miała szczupłe ramiona i zgrabne dłonie pozbawione jakichkolwiek ozdób. Lan patrzył, jak sączy przez słomkę mocno spieniony koktajl. Ten widok, w połączeniu z myślą o własnej żonie, obudził w nim znajome podniecenie. Jaka szkoda, że Jessie była tak daleko! Wymarzona pogoda, żeby iść na plażę, pocić się, pływać, otrzepywać z piasku i smarować nawzajem olejkiem do opalania po całym rozgrzanym ciele.
Nieznajoma musnęła wargami sterczącą Z kieliszka słomkę. Pragnął jej. Pragnął Jessie.
Doczekał się cannelloni, ale nie był to dobry wybór. Za tłuste, za gorące i za dużo. Powinien był zamówić sałatkę. Po kilku kęsach z bólem serca poprosił o kawę. Dzień był Zbyt upalny, żeby wiele od siebie wymagać. O ileż prościej pozwolić sobie na drobne szaleństwo. Przynajmniej w wyobraźni; to wszak nieszkodliwe. U Enrica zawsze czuł się znakomicie. Tu się relaksował, obserwował ludzi, spotykał znajomych pisarzy i podziwiał kobiety.
Bez szczególnego powodu zamówił trzeciego drinka. Rzadko pił cokolwiek poza białym winem, ale dżin był zimny i orzeźwiający. W zazwyczaj chłodnym klimacie taki upał przyprawiał o dziwny zawrót głowy.
Tłum u Enrica przypływał i odpływał, szukał miejsc na tarasie, nie w ciemnym, ozdobionym pluszami wnętrzu. Biznesmeni uwalniali szyję z krawatów, modelki przybierały wdzięczne pozy, artyści gryzmolili coś na skrawkach papieru, poeci dowcipkowali, uliczni muzycy zagłuszali szum przejeżdżających samochodów. Przypominało to pierwszy dzień wakacji. Bary topless drzemały z wyłączonymi neonami, czekając zmierzchu. Tu wrzało prawdziwe życie. Świeże, mające posmak hazardu.
Dziewczyna w kapeluszu nie uniosła głowy, kiedy Lan odszedł, ale spojrzała za nim, a potem wzruszyła ramionami i poprosiła o rachunek. Zawsze mogła wrócić, a kto wie...
Lan był już wstawiony, choć nie na tyle, aby było to widać. Zanucił fragment "Ode to a Faceless Beauty", sadowiąc się za kierownicą samochodu ,Jessie. O ileż chętniej wpasowałby się w jej piękne ciało! Był nieznośnie podniecony.
Czerwonego ,,Morgana" prowadziło się z przyjemnością. Kiedy nacisnął pedał gazu, uznał, że był to diabelnie efektowny prezent dla bardzo efektownej kobiety. Wydał na niego całą zaliczkę na bajki. Wariactwo. Ale Jessie oszalała na punkcie tych czterech kółek, a Lan szalał za Jessie.
Zawrócił i zatrzymał się na światłach niedaleko Enrica. Z prawej strony mignęło mu coś różowego. Słomkowy kapelusz zwisał teraz na palcu, a kobieta spoglądała w niebo. Szła
w letnich pantoflach na wysokich obcasach, kołysząc lekko biodrami. Różowa sukienka opinała się na pośladkach, rude loki muskały jej twarz. Wyglądała ładnie i cholernie seksownie. Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia dwa? Lan znów poczuł uporczywą żądzę. Miedziane loki lśniły w słońcu. Miał ochotę ich dotknąć. Chciał jej wyrwać z dłoni kapelusz i uciec, żeby pobiegła za nim. Był w świetnym nastroju, a nie miał partnera do zabawy.
Jechał za nią powoli. Dziewczyna obejrzała się i jej twarz pojaśniała nagle, jak gdyby nie spodziewała się, że znów go zobaczy i była teraz przyjemnie zaskoczona. Uśmiechnęła się, lekko wzruszając ramionami. Przeznaczenie. A zatem to będzie dzisiaj. Dobrze, że tak się ubrała. Zwolniła, czując na sobie jego gorący wzrok.
Lan zatrzymał się i siedział w samochodzie, a ona stała na rogu i patrzyła na niego. Nie była tak młoda, jak sądził. Dwadzieścia sześć.., siedem lat? Ale wciąż świeża. Świeża i kusząca po trzech dżinach z tonikiem na prawie pusty żołądek.
Przyglądała mu się czujnie, choć nieco drapieżnie. Obfity biust zaskakująco kontrastował z dziewczęcym rysunkiem ramion.
- Czy my się znamy? - oparła kapelusz na wysuniętym biodrze. Spodnie lana natychmiast zrobiły się za ciasne.
- Nie, nie sądzę.
- Przyglądał mi się pan.
- Tak? Przepraszam... Podoba mi się pani kapelusz.
Odprężyła się. Odwzajemnił jej uśmiech, nieco już rozczarowany. Była starsza od Jessie, może nawet rok czy dwa starsza od niego. Z większej odległości wyglądała ślicznie, teraz złudzenie prysło. Przy skórze głowy widać było czarną linię odrostów. Ale gapił się na nią, to prawda.
- Jeszcze raz bardzo przepraszam. Może gdzieś panią podwieźć?
- Chętnie, dzięki. Za gorąco dziś na spacery. - Znowu się uśmiechnęła i pociągnęła za klamkę. Lan otworzył drzwi od wewnątrz Usiadła obok niego, odsłaniając kawałek uda. Ten widok nie był iluzją.
- Dokąd?
Milczała przez chwilę.
- Róg Market i Dziesiątej. Nie sprawię kłopotu?
- Jasne, że nie. Mam czas.
Zaskoczył go ten adres. Dziwne miejsce na pracę, fatalne na mieszkanie.
- Już do pracy? - spojrzała na niego pytająco.
- Mniej więcej. Pracuję w domu. - Zazwyczaj nie był taki wylewny, lecz w jej towarzystwie czuł się skrępowany, zobowiązany do wyjaśnień. Używała ciężkich perfum, a sukienka opinała jej uda. Lan pragnął kobiety. Ale pragnął Jessie. A Jessie miała wrócić dopiero za dziesięć godzin.
- Czym się zajmujesz?
Miał już na końcu języka, że jest żigolakiem utrzymywanym przez żonę, ale jakoś się powstrzymał.
- Jestem pisarzem - rzucił krótko.
- Nie lubisz tego?
- Uwielbiam. Skąd to pytanie?
- Tak się jakoś skrzywiłeś. Bardziej ci do twarzy z tym chłopięcym uśmiechem.
- Dziękuję.
- Da nada. Niezły wóz - obrzuciła go taksującym spojrzeniem. Dobrze skrojona markowa koszula, drogie buty.
- Co to? MG?
- Nie, ,,Morgan" - Słowa: "I należy do mojej żony" uwięzły mu w gardle. - A czym ty się zajmujesz?
- Teraz jestem kelnerką u Kondora. Chciałam zobaczyć, jak wygląda to miejsce w dziennym świetle, dlatego przyszłam na lunch do Enrica. Zupełnie inni ludzie. I o tej porze trzeźwiejsi, niż kiedy ja mam z nimi do czynienia.
Kondor nie słynął z przyzwoitej klienteli. Był to lokal typu "Original Topless" i Lan podejrzewał, że kobieta obsługuje klientów półnaga. Jeszcze raz wzruszyła ramionami, a potem uśmiechnęła się powoli. W jej oczach czaił się smutek, jakiś żal, zadawniony i natrętny. Raz czy dwa spojrzała na niego dziwnie. I znów Lan poczuł się skrępowany.
- Mieszkasz na rogu Market i Dziesiątej? - zapytał na
odczepnego
1- Tak. W hotelu. A ty?
Zawahał się; wypadało coś odpowiedzieć. Ale kobieta nie czekała, aż się zdecyduje.
- Pozwól, niech zgadnę. ,Pacific Heights? - pytanie zabrzmiało z lekka oskarżycielsko.
Skąd to przypuszczenie? - bez większego powodzenia starał się udać rozbawienie. Przyjrzał się jej, kiedy zatrzymali się na światłach. Mogła być sekretarką albo kimś, kto gra małą rólkę w filmie. Nie wyglądała tanio. Na jej twarzy malowało się
zmęczenie.
- Kochanie, z daleka czuć od ciebie Pacific Heights.
- Nie dajmy się ogłupić zapachom. Poza tym nie wszystko złoto, co się świeci. - Lan dodał gazu i skręcił w Market Street.
- Żonaty?
Skinął głową.
- Szkoda. Najlepsi zawsze są żonaci.
- To źle? - posuwał się za daleko, ale dżin z tonikiem wzmógł jego wrodzoną ciekawość.
- Czasami tak, czasami nie. Zależy od faceta. W twoim wypadku... kto wie? Podobasz mi się.
- To mi schlebia. Jesteś atrakcyjną kobietą... Jak ci na
imię?
- Margaret. Maggie.
- Ładne imię. Czy to tu, Maggie? - był to jedyny hotel W tym rejonie.
- Tak, tu. Pięknie, prawda? Nie ma jak w domu. - Próbowała zatuszować zmieszanie nonszalancją i łan nagle stwierdził, że jej współczuje. Odrapany budynek wyglądał przygnębiająco.
- Wejdziesz na drinka?
W jej oczach wyczytał, że zrani ją odmowa, jemu zaś nie Chciało się wracać do domu i pracować. Do wyjazdu na lotnisko miał jeszcze dziewięć i pół godziny. Wiedział jednak, co może się zdarzyć, jeżeli przyjmie zaproszenie. Pozwolić na coś takiego w dniu powrotu Jessie byłoby podłością. wytrzymał trzy tygodnie. Powinien wytrzymać jeszcze to jedno popołudnie.
Tyle że dziewczyna wyglądała tak samotnie, a dżin i upał zbierały swoje żniwo. W domu nie należało do niego nic oprócz pięciu szuflad rękopisów i nowej maszyny olivetti, którą dostał od Jessie. Książę małżonek. Żigolo.
- Chętnie, jeśli zrobisz mi do niego kawę. Gdzie mogę
zaparkować?
- Najlepiej tuż przed wejściem. Tam nie ma zakazu. Kiedy wjeżdżał na krawężnik, dziewczyna zerknęła na
tablicę rejestracyjną. Nietrudno było ją zapamiętać. Litery składały się w imię. Jessie, pomyślała. Odpowiednie imię dla tak przystojnego mężczyzny
Rozdział II Jessie uśmiechnęła się słysząc, jak samolot ze zgrzytem wypuszcza podwozie. Zapięła pas, światełko nad głową zgasło i po raz ostatni zatoczyli koło nad płytą lotniska. Wyraźnie widziała jaśniejące w dole światła.
Zerknęła na zegarek. Znała Jana na wylot. W tej chwili pewnie miota się po parkingu, przerażony, że nie zdąży na czas, by ustawić się przy wyjściu z rękawa. W końcu znajdzie miejsce i rzuci się pędem do budynku, a kiedy przed nią stanie, będzie zasapany, rozdygotany i szczęśliwy. Zawsze tak było. I to właśnie nadawało jej powrotom do domu niepowtarzalny klimat.
Miała wrażenie, że od wyjazdu minął okrągły rok. Na szczęście kupiła mnóstwo świetnych rzeczy. Wiosenna kolekcja będzie fantastyczna: delikatne pastele, miękkie wełny skrojone blisko ciała, rozbielone kraty, jedwabne bluzki o szerokich rękawach i te cudowne zamsze. Jessie nigdy nie potrafiła się oprzeć zamszowym fatałaszkom. To będzie dobra wiosna dla butiku. Zamówione towary zaczną spływać dopiero za trzy łub cztery miesiące, ale sama myśl o nich przyprawiała Jessie o miły dreszczyk podniecenia. Miała je wyryte w pamięci. Projekt wiosennej kolekcji był gotowy. Zawsze planowała wszystko na długo naprzód; lubiła wiedzieć, co ją czeka. Świadomość, że zarówno jej praca, jak i życie prywatne potoczy się po ustalonych, przewidywalnych torach, dawała jej poczucie bezpieczeństwa.
W październiku wybierali się z Lianem do Karmelu. Święto Dziękczynienia mieli spędzić z przyjaciółmi, Boże Narodzenie na nartach nad jeziorem Tahoe, a potem umyślili sobie na krótko wyskoczyć do Meksyku, żeby się trochę opalić. Później zaś rozpocznie się sprzedaż wiosennej kolekcji. Wszystko było dokładnie zaplanowane, podobnie jak podróże, posiłki, garderoba. Mogła sobie na to pozwolić: miała dobrze prosperującą firmę, niezawodne współpracownice i męża, na którym zawsze mogła polegać. W jej życiu było bardzo niewiele zmiennych i to w nim najbardziej lubiła. Zapewne dlatego nigdy nie marzyła o dziecku: byłoby to coś, nad czym nie mogłaby do końca zapanować. We dwójkę żyło im się o wiele łatwiej; nikt z nią nie rywalizował o uczucia lana. Jessie nie znosiła konkurencji.
Kola samolotu dotknęły pasa i Jessie przymknęła oczy. len... Jakże się za nim stęskniła przez ostatnie tygodnie! W ciągu dnia miała mnóstwo pracy, wieczorami spotykała się z różnymi ludźmi, lecz gdy późną nocą wracała do hotelu, przeważnie znajdowała jeszcze czas, żeby do niego zadzwonić. Nie mogła przecież wyciągnąć ręki i dotknąć go, wtulić się w jego ramiona. Nie mogła śmiać mu się w nos, łechtać go po piętach ani stanąć za nim pod prysznicem i czubkiem języka zbierać krople wody z jego usianych śmiesznymi piegami pleców.
Wyciągnęła przed siebie długie nogi, z trudem nakazując sobie jeszcze trochę cierpliwości. Miała ochotę się zerwać i biec do niego - już, natychmiast. Może komuś trudno byłoby w to uwierzyć, ale w jej życiu nie było innych mężczyzn. Jan bił wszystkich na głowę. Był inteligentniejszy i bardziej seksowny, czulszy i bardziej kochający. Doskonale rozumiał, czego oczekuje, i sam potrafił zaspokoić większość jej potrzeb. W ciągu siedmiu lat małżeństwa Jessie straciła kontakt z większością swoich nowojorskich znajomych, a w San Francisco nie znalazła nowych. Nie odczuwała braku koleżanek, powiernic, "najlepszych" przyjaciółek. Miała lana. To on był jej najlepszym przyjacielem, kochankiem, a po śmierci Jaka zastąpił jej również brata. Co z tego, że - jak podejrzewała - od czasu do czasu pozwalał sobie na mały skok w bok? Nie chełpił się podbojami i oszczędzał jej uczucia. Potrafiła to uszanować. A zresztą podejrzenia to nie to sarno co pewność.
Podobnie funkcjonowało małżeństwo jej rodziców, a przecież było szczęśliwe przez wiele lat. Na ich przykładzie Jessie nauczyła się, że o pewnych rzeczach się nie mówi, aby nie ranić drugiej osoby. Podstawą dobrego małżeństwa jest szacunek, a czasem przejawia się on właśnie tym, by przemilczeć to, czego świadomość niczego nie naprawi. Kiedy przyszła na świat, rodzice nie byli już młodzi: matka dobiegała czterdziestki, a ojciec skończył czterdzieści pięć lat. I może właśnie dlatego, że w chwili ślubu oboje byli już dojrzałymi ludźmi, żywili do siebie głębszy szacunek niż większość małżeńskich par. Nie starali się zmieniać siebie nawzajem. Dla Jessie była to cenna lekcja.
Umarli niemal jednocześnie, a na rok przed ich śmiercią zginął w Wietnamie młodszy brat Jessie, Jakie. Została sama. Na szczęście był przy niej Lan... Ilekroć o tym myślała, czuła zimny dreszcz. Umarłaby bez niego, tak samo jak umarł ojciec, kiedy odeszła matka. Teraz on był dla niej wszystkim. To on tulił ją w nocy, kiedy miała zły sen. On ją rozśmieszał, kiedy coś dotknęło ją zbyt głęboko. Pamiętał wszystkie chwile, które miały dla niej znaczenie, rozumiał jej język i śmiał się z jej najgorszych dowcipów. Znał ją. Była jego kobietą, a równocześnie jego małą dziewczynką. Jeśli więc nawet czasami ją zdradzał, nie miało to znaczenia, dopóki był przy niej. A był zawsze.
Posłyszała świst odsuwanych drzwi. Pięciogodzinny lot dobiegł końca, pora wracać do domu. Ludzie stłoczyli się w przejściu między rzędami foteli. Jessie sięgnęła po płaszcz, drugą ręką wygładzając nieco zmięte spodnie. Były z beżowego zamszu, który cudownie harmonizował z jedwabną koszulą w karmelowym odcieniu. Zielone oczy Jessie jaśniały w opalonej twarzy, blond włosy gęstą grzywą spadały jej na ramiona.
Jaskrawo pomarańczowy płaszczyk również był zamszowy. Kupiła go w Nowym Jorku, bo Lan uwielbiał ją w ciepłych kolorach. Uśmiechnęła się na myśl, jak bardzo mu się spodoba. I na pewno będzie zachwycony tym swetrem, który sprawiła mu u Pierre"a Cardina. Lubiła go rozpieszczać.
Wyprzedzało ją trzech biznesmenów i grupka tłoczących się kobiet, ale przy wzroście Jessie rzut oka ponad głowami rozgdakanych pań nie sprawiał najmniejszej trudności. Lan stał tuż przy wejściu z szerokim uśmiechem na twarzy. Pomachała do niego; uniósł dłoń na powitanie i zaczął zręcznie przedzierać się przez tłum. W końcu porwał ją w ramiona.
- Nareszcie!... Dziewczyno, wyglądasz cudownie! - pochylił się ku niej z uszczęśliwioną miną i pocałował ją w usta. Teraz czuła się już jak w domu.
- Miło cię znów dotknąć - powiedziała głaszcząc go po twarzy, gładkiej i pachnącej cytryną.
- Jessie, żebyś ty wiedziała, jak ja za tobą tęskniłem...
Z powagą przytaknęła ruchem głowy. Ona tęskniła za nim co najmniej tak samo, jeśli nie bardziej
- Jak książka?
Nieźle. - Mówili krótkimi frazami jak ludzie, którzy rozumieją się w lot. Nie musieli używać wielu słów.
Lan podniósł jej wielką skórzaną walizę.
- No, laleczko, jedziemy do domu.
Ujęła go pod rękę i wyszli z lotniska długimi, równymi, idealnie zgranymi krokami. Włosy Jessie rytmicznie omiatały ramię męża.
- Przywiozłam ci prezent.
Uśmiechnął się. Zawsze przywoziła mu prezenty.
- Widzę, że sobie także. Bombowy płaszcz.
- Naprawdę ci się podoba? Nie uważasz, że jest kiczowaty? Mnie się wydawał trochę za krzykliwy
- Na tobie wygląda dobrze. W ogóle we wszystkim ci do
twarzy
- Jesteś podejrzanie miły. Co przeskrobałeś? Rozbiłeś
Samochód?
- Coś podobnego! Czy tak wita męża kochająca żona?
- Rozbiłeś?
- Nie, zamieniłem na hondę, ale jednośladową. Pomyślałem, że wolałabyś mieć motocykl.
- Dzięki za troskę. Już się nie mogę doczekać pierwszej jazdy. A teraz spójrz mi w oczy: da się go wyklepać?
- Wyklepać! Trzeba ci wiedzieć, moja pani, że twój wóz jest nie tylko w idealnym stanie, ale również czy s ty, czego nie dało się o nim powiedzieć, kiedy wyjeżdżałaś. Cały się wprost kleił!
- Wiem... - lessie zwiesiła głowę, a łan wyszczerzył radośnie wszystkie zęby
- Powinna się pani wstydzić, pani Clarke, ale i tak panią kocham - pocałował ją w czubek nosa.
Zarzuciła mu ręce na szyję.
- Zgadnij, co ci mam do powiedzenia.
- Ile razy mogę zgadywać?
Raz.
Też mnie kochasz?
Zgadłeś! - zachichotała.
Co dostanę w nagrodę za poprawną odpowiedź?
- Mnie.
- Doskonale. Biorę.
- Jakże się cieszę, że już jestem w domu! - westchnęła.
Przystanęli przy taśmie czekając, aż ukaże się reszta bagażu. Lan widział ulgę w jej oczach. Nie cierpiała latać samolotem w ogóle nie cierpiała wyjazdów. Bała się, że nie wróci albo że pod jej nieobecność on zginie w wypadku samochodowym. Od śmierci rodziców bała się niemal wszystkiego. Nie zdążyła jeszcze dojść do siebie po utracie brata, kiedy dotknął ją następny cios. Czasami Tan zastanawiał się, czy nie skończy się to chorobą. Łęki, histerie, nocne koszmary... Jessie przestała przypominać dziewczynę, jaką kiedyś znał. Nagle stała się zupełnie od niego zależna. Przy okazji uzależniała i jego - na przykład zdołała go namówić, by rzucił pracę i poświęcił się wyłącznie pisarstwu. Stać ją było na to, żeby ich utrzymać. Tyle tylko że Lan wcale nie był pewny, czy on może sobie na coś takiego pozwolić. Na razie jednak układ zdawał egzamin, a Jessie poczuła się znacznie pewniej.
Patrzyła na niego z uśmiechem.-Czekaj, niech no tylko dowiozę cię do domu...
- Masz niecne zamiary?
- Mowa! Będziesz w siódmym niebie!
- Nie wątpię!
Ściągali na siebie spojrzenia, czasem nie pozbawione zawiści. Byli piękną parą, która miała od życia wszystko. Taki widok rzadko uchodzi uwagi.
Widząc swojego ,,Morgana", Jessie uśmiechnęła się z durną.
- Wygląda jak nowy! Coś ty z nim zrobił?
- Umyłem. Powinnaś czasem spróbować. Efekt gwarantowany!
- Och, bądźże już cicho! - zamachnęła się na niego żartobliwie, ale Lan uchylił się i złapał ją za rękę.
Zamiast mnie bić, wsiadaj do wozu, amazonko - klepnął ją w pośladek i otworzył przed nią drzwi.
- Nie nazywaj mnie tak, ty nędzny wyskrobku!
- Czy mnie uszy nie mylą? - nasrożył się Lan. - Pani, jak śmiałaś mnie tak zelżyć? -porwał ją z ziemi i bez pardonu wrzucił na fotel. - 0! A pozwolę sobie zaznaczyć, że to nie przelewki, dźwignąć z ziemi taką herod-babę!
- jesteś podły!
Oboje wiedzieli, że Jessie nie ma kompleksów na punkcie swego wzrostu. Była nawet z niego zadowolona.
- Zresztą mam wrażenie, że ostatnio zaczynam się kurczyć - dodała.
- Coś takiego! Zjechałaś poniżej dwóch metrów? - Lin parsknął śmiechem, przymocowując bagaż na tyle samochodu.
Idź do diabła. Doskonale wiesz, że mam tylko metr osiemdziesiąt, a przy ostatnim mierzeniu wyszło mi nawet metr siedemdziesiąt dziewięć!
- Widocznie znów mierzyłaś się na siedząco.
Wsunął się za kierownicę i zajrzał jej głęboko w oczy.
- Dobry wieczór, pani Clarke. Witamy w domu!
- Witaj, kochanie. Cieszę się, że wróciłam.
Lan przekręcił kluczyk w stacyjce, a Jessie zrzuciła z ramion Płaszcz i podwinęła rękawy.
- Cały dzień było tak ciepło?
- Było wściekle gorąco, słonecznie i w ogóle wspaniale. A jeżeli jutro też tak będzie, wybierzemy się razem na plażę. Możesz zadzwonić do butiku i powiedzieć, że gwałtowne opady śniegu uziemiły cię w Chicago.
- Opady śniegu we wrześniu? Jesteś stuknięty. Poza tym, kochanie, naprawdę nie mogę - zaprotestowała niepewnie.
- Możesz, możesz. Porwę cię, jeśli będę musiał.
- No to może trochę się spóźnię.
- Wyśmienity pomysł - Lan uśmiechnął się zwycięsko zwolnił sprzęgło
- Naprawdę było tak ładnie?
- Ładniej niż myślisz. A byłoby jeszcze ładniej, gdybyś tu była. Zjadłem dziś lunch u Enrica i przez cały czas łamałem sobie głowę, co ze sobą począć do twojego przyjazdu.
- Jestem pewna, że znalazłeś sobie zajęcie.
W głosie Jessie nie było złośliwości, a wyraz twarzy lana nie zmienił się nawet na jotę.
- E, takie tam nudy - odparł.
Rozdział III
- Jessie, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam.
- I wzajemnie - oparła mu na brzuchu potarganą głowę. Obudzili się niedawno - na tyle, żeby raz się kochać.
- Nie może być wzajemnie, głuptasku. Nie jestem piękną
kobietą.
- Ale jesteś wspaniałym mężczyzną.
- Co za romantyzm! Jesteś wprost stworzona na muzę jej literata.
Uśmiechnęła się, a on delikatnie powiódł palcem wzdłuż kręgosłupa.
- Nie rób tego, kochanie, bo będziesz miał kłopoty
- zaciągnęła się papierosem, którego palili na spółkę, i usiadła, żeby go pocałować
- O której idziemy na plażę, najdroższa?
- Kto powiedział, że idziemy na plażę? Muszę wpaść do butiku. Nie było mnie trzy tygodnie.
- Więc jeden dzień nic tu nie zmieni. Obiecałaś, że dzisiaj
pójdziesz ze mną na plażę. - Lan zrobił nadąsaną minę.
- Nic podobnego.
- Z całą pewnością tak było. No, może prawie. Powiedziałem, że cię porwę, i dałbym głowę, że spodobał ci się ten pomysł.
Roześmiała się, mierzwiąc mu dłonią włosy. Był niemożliwy. Duży chłopiec. Ale jaki piękny! Nigdy nie mogła mu się oprzeć.
- Jesteś straszny. Muszę iść do pracy.
- Robisz problem tam, gdzie go nie ma. Zadzwoń do dziewcząt, powiedz im, że będziesz jutro, i jedziemy. Jak mogłabyś zmarnować taki dzień, na miłość boską?
Zarabiając na życie.
Zmarszczył brwi. Nie lubił takich uwag. Sugerowały, że on nie zarabia na życie.
- A może pójdę zaraz i szybciej skończę?
- Szybciej, czyli tuż przed zmierzchem? Jessie, jesteś zakałą towarzystwa. Właśnie tak. Zakałą towarzystwa.
- Obiecuję, że wyjdę ze sklepu o pierwszej - rzuciła przez ramię, idąc nago do kuchni.
- Lepsze to niż nic. Chryste, jaką masz śliczną pupę. Zeszczuplałaś.
Uśmiechnęła się i posłała mu całusa.
- O pierwszej, obiecuję. Lunch zjemy w domu.
- Czy to znaczy to, co myślę, że znaczy?
Jessie skinęła głową z filuterną miną.
- Dobrze. O wpół do pierwszej jestem pod "Lady J."
"Lady J." mieściła się na parterze biało-żółtego wiktoriańskiego domu przy Union Street. Szyld zastępowała grawerowana mosiężna tabliczka. Dwa razy w miesiącu Jessie sama zmieniała dekorację w szerokiej witrynie. Ceniła efektowną prostotę i teraz, wprowadzając ,,Morgana" na podjazd, zerknęła w okno, żeby sprawdzić, co wymyśliły dziewczęta w czasie jej nieobecności. Wystawę zdobiła tweedowa spódnica, prosta bluzka w kolorze wielbłądziej wełny, bursztynowe paciorki i rudy żakiecik udrapowany na zielonym aksamitnym krześle. Wyglądało to doskonale; miało klimat jesieni. To, że dopiero zaczynało się babie lato, nie miało znaczenia. Nikt nie kupował odzieży na babie lato. Kupowano na jesień.
Zamówione w Nowym Jorku towary kłębiły jej się w głowie, kiedy wyciągała walizki z samochodu i biegła do drzwi. Były otwarte; dziewczęta wiedziały, że przyjdzie wcześniej.
- Proszę, proszę, kogóż to widzimy! Zina! Jessie wróciła!
- drobna dziewczyna o orientalnej urodzie klasnęła w dłonie i skoczyła na równe nogi, mierząc Jessie zachwyconym
spojrzeniem. - Wyglądasz fantastycznie!
Stanowiły ciekawą parę. Jasna, prosta uroda Jessie ostro kontrastowała z delikatnym wdziękiem Japonki.
- Kat! Obcięłaś włosy! - Jessica cofnęła się o krok. Miesiąc temu lśniące czarne włosy Kat zwisały do pasa, chyba że związała je w kok. Teraz ledwie zasłaniały uszy.
- Do szału mnie doprowadzało upinanie ich. Jak ci się podobam? - wykonała piruet, pozwalając włosom rozkołysać się wokół głowy. Ubrana była jak zwykle na czarno, co podkreślało jej gibkość. Między innymi ten koci wdzięk był przyczyną, dla której Jessie nazywała ją "Kat". Na imię miała Katsuko, co znaczy "pokój".
- Szaleńczo!
Dalsze słowa Jessie utonęły w przeraźliwym okrzyku:
- Hurra! Wróciłaś!
To była Zina. Kasztanowłosa, ciemnooka i zmysłowa.
W przeciwieństwie do koleżanek natura obdarzyła ją dość obfitym biustem, a jej usta mówiły, że kocha mężczyzn i śmiech. Do tego miała wspaniałe zgrabne nogi. Mężczyźni padali trupem, kiedy kręciła biodrami, ona zaś uwielbiała ich drażnić.
- Widziałaś, co Kat zrobiła z włosami? - Zina mówiła takim tonem, jak gdyby zwiastowała tragedię wszechczasów.
- Ja bym płakała przez rok. - Uśmiechnęła się, potrząsając własnymi krótkimi loczkami. - Jak było w Nowym Jorku?
- Pięknie, cudownie, strasznie, brzydko i gorąco. Ale ubaw miałam przedni. Poczekajcie, aż zobaczycie, co kupiłam.
- Jakie kolory? - Jak na osobę ubierającą się niemal wyłącznie w czerń i biel, Kat miała ogromne wyczucie gorących barw. Umiała je mieszać, kontrastować, łączyć. Nie była ich tylko w stanie nosić.
- Wszystko pastelowe, a takie piękne, że padniecie z wrażenia - Jessica dumnie przeszła się po grubym beżowym dywanie. - Kto zrobił wystawę? Jest śliczna.
- Zina - Kat prędko wyrzekła się chwały na rzecz przyjaciółki. - Dobry pomysł z tym krzesłem, prawda?
- Prawda. Widzę, że nadal tworzycie towarzystwo wzajemnej adoracji, drogie panie. Czy od mojego wyjazdu zarobiłyśmy jakiś mamy grosz? - Jessie opadła na swój ulubiony skórzany fotel, tak głęboki, że mogła swobodnie wyciągnąć nogi. To na nim panowie zazwyczaj czekali, aż ich damy załatwią sprawunki.
- Zarobiłyśmy całe mnóstwo pieniędzy. W każdym razie przez pierwsze dwa tygodnie. Ten był gorszy; pogoda za dobra
- zameldowała szybko Kat, przypominając Jessie, że ma tylko cztery godziny na pracę, zanim Lan porwie ją na plażę.
.Zina wręczyła jej filiżankę czarnej kawy, z którą Jessie ruszyła na oględziny. Kolekcja jesienna, zakupiona pięć miesięcy wcześniej, doskonale prezentowała się na tle beżowo-brązowych wełen i skór. Dwie ściany butiku wyłożone były lustrami, w każdym kącie kipiał gąszcz roślin. Zielone gałązki pięły się pod sufitem, podświetlone przez zamaskowane lampy.
Jak tam idzie duńszczyzna? - Oprócz spódnic i swetrów w pełnej gamie czerwieni duńska kolekcja obejmowała też cudownie miękkie płaszcze w soczystym wiśniowym odcieniu, w których kobiety rozkwitały jeszcze efektowniej niż w futrach. lessie zamówiła jeden specjalnie dla siebie.
- Całkiem nieźle - stwierdziła Zina. - A co u lana? Nie Widziałyśmy go od tygodni.
Jan pojawił się raz, aby zrealizować czek, nazajutrz po wyjeździe Jessie.
Pracuje nad nową książką.
Zina uśmiechnęła się ciepło i skinęła głową. Lubiła go. Kat nie mogłaby z czystym sumieniem powiedzieć tego samego.
Ale Kat wciąż myślała na sposób nowojorski. Była w tym mieście szefową działu zakupów odzieży sportowej, dopóki zmęczona ciągłym napięciem nie zdecydowała się przeprowadzić do San Francisco. W ciągu tygodnia dostała pracę w "Lady J." i była z niej równie zadowolona, jak Jessie z jej kwalifikacji. Prowadziła też książki rachunkowe, wiedziała więc, jaki procent dochodów Jessie wydaje jej mąż.
Przez pół godziny gawędziły przy kawie. W tym czasie Katsuko pokazała Jessie kilka wycinków prasowych, gdzie była mowa o "Lady J.", Zina wspomniała o dwóch nowych klientkach, które praktycznie wykupiły cały sklep. Dyskutowały też o planach pokazu, który Jessie miała zamiar urządzić, zanim wyjedzie w październiku do Carmelu. Kat już miała kilka świetnych pomysłów.
Wszystkie trzy doskonale się uzupełniały i razem stanowiły imponujący zespół. Butik nie ucierpiał pod nieobecność właścicielki, bo dziewczęta szanowały swoją pracę. Jessie dobrze płaciła, miały rabat na zakup fantastycznych łaszków i dobrą szefową, a to już była rzadkość. Kat miała za sobą trzy jędze - jedną gorszą od drugiej - Zina zaś długi szereg podejrzanych facetów, którzy żądali, aby pisała na maszynie, stenografowała i świadczyła usługi łóżkowe - niekoniecznie w tej właśnie kolejności. Jessica była wymagająca, ale z siebie dawała tyle samo, a często więcej. Uczyniła z "Lady J." kwitnący interes i oczekiwała, że pomogą jej utrzymać ten stan. Nie było to trudne zadanie. O każdej porze roku Jessie potrafiła tchnąć w szmatki nowe życie, co zapewniało jej wierną klientelę. "Lady J." była solidna niczym skała, tak jak sama Jessica i wszystko dookoła niej.
- Chyba wezmę się za pocztę. Dużo tego?
- Nie jest tragicznie. Zina odwaliła najgorszą robotę:
listy od pań, które były tu w marcu i zastanawiają się, czy ten żółty golfik jeszcze jest w sprzedaży. I tym podobne bzdury. Wszystko już załatwione.
- Zina, kocham cię.
- Zawsze do usług. - Zina wykonała głęboki ukłon, aż jasnozielona wycięta bluzka napięła się pod ciężarem jej piersi.
Kiedyś z niej pokpiwały, lecz minęło im. Każda z nich na swój sposób była bardzo pociągająca.
Jessie zniknęła w biurze na zapleczu i z zadowoleniem 0ejrzała się wokoło. Rośliny kwitły, listy były starannie posegregowane i ułożone, rachunki popłacone. Już na pierwszy rzut oka było widać, że wszystko jest w porządku. Musiała tylko odrobić obowiązkową lekturę. Była w połowie, kiedy w drzwiach stanęła Zina z zagadkowym wyrazem twarzy.
- Jakiś człowiek chce się z tobą widzieć. Mówi, że to pilne.
Jej mina świadczyła, ze nie był to zwykły klient i nie przyszedł nic kupić.
- W jakiej sprawie?
- Nie powiedział. To jego wizytówka. - Zina podała jej biały kanonik.
William Houghton. Inspektor. Policja San Francisco. Jessie nic z tego nie rozumiała.
- Czy coś się zdarzyło pod moją nieobecność? do sklepu? - Może nie chciały jej martwić już wolały odczekać i powiedzieć jej później
- Nie, Jessie. Naprawdę nic się nie zdarzyło. Nie mam pojęcia, o co może mu chodzić. - Nowoorleański akcent Ziny brzmiał dziecinnie, kiedy była zmartwiona.
Ja też nie. Wprowadź go, to zobaczymy
Pilotowany przez ubraną w obcisłe spodnie Zinę inspektor najwyraźniej był pod wrażeniem.
Pan Houghton? - Jessica wstała i widać było, że jej wzrost dopełnił zestawu silnych wrażeń, jakim został dziś poddany policjant. - Jestem Jessica Cłarke.
- Chciałbym porozmawiać z panią na osobności.
- Proszę bardzo. Napije się pan kawy? - Policjant Potrząsnął głową, wskazała mu więc krzesło i sama usiadła.
W czym mogę pomóc, inspektorze? Panna Nelson mówiła, Zt to coś pilnego
o Tak, to prawda. Czy to pani ,,Morgan" stoi na zewnątrz? Jessica skinęła głową. Pod jego ostrym spojrzeniem zrobiło jej się słabo. Pewnie Lan znowu zapomniał zapłacić mandat. Już raz musiała wyciągać go z aresztu z powodu głupich dwustu dolarów. W San Francisco policjanci nie patrolują ulic po próżnicy. Jeśli lekceważysz czerwone światło - płać, a jak nie, idziesz za kratki.
- Owszem. Moje imię jest na tablicy rejestracyjnej.
- Uśmiechnęła się, mając nadzieję, że ręka jej nie zadrży, kiedy będzie zapalać papierosa. Co za absurd. Nie zrobiła nic złego, ale w samym słowie "policja" było coś, co budziło poczucie winy, przerażenie, panikę.
- Jeździła nim pani wczoraj?
- Nie, wczoraj byłam w Nowym Jorku w interesach. Przyleciałam późnym wieczorem. - Jakby musiała dowodzić, że przebywała poza miastem, i to całkiem legalnie. Gdyby Lan tu był... W takich sytuacjach radził sobie o wiele lepiej niż ona.
- Kto jeszcze jeździ tym samochodem?
Nie: "Czy ktoś jeszcze?", tylko: "Kto jeszcze?"
- Mój mąż - ścisnęło ją w dołku na wspomnienie lana.
- Czy używał go wczoraj? - Inspektor Houghton zapalił papierosa i spojrzał na nią taksująco.
- Ma swój samochód. Tym przyjechał po mnie na lotnisko. Prosiłam go o to przez telefon.
Houghton skinął głową.
- Kto jeszcze mógł go używać? Brat? Kolega? Przyjaciel?
- jego oczy błysnęły znacząco i Jessie poczuła złość.
- Jestem mężatką, inspektorze. I nikt nie jeździ moim samochodem. - Niby się odcięła, ale coś w twarzy Houghtona mówiło jej, że nie odniosła zwycięstwa.
- Samochód zarejestrowany jest na adres sklepu...
Sklepu! Butiku, ty baranie, butiku!
- . . .Zakładam, że jest pani jego właścicielką?
- Zgadza się. O co właściwie chodzi, inspektorze? - wydmuchnęła dym i spojrzała mu w oczy. Jej dłoń drżała lekko. Coś było nie tak.
- Chciałbym porozmawiać z pani mężem. Czy mogłaby mi pani podać adres jego firmy? - inspektor wyjął pióro i wyczekująco pochylił się nad swoją wizytówką.
- Czy chodzi o mandat za parkowanie? Znam mojego męża... cóż, jest zapominalski - uśmiechnęła się kokieteryjnie, lecz nie pomogło.
- Nie chodzi o parkowanie. Gdzie pracuje mąż? - oczy policjanta były zimne jak lód.
- W domu. To sześć przecznic stąd, na Vallejo. - Chciała mu zaproponować, że go podwiezie, nie zdobyła się jednak na taką śmiałość. Nabazgrała adres na firmowej wizytówce "Lady J."
- Dziękuję. Będę w kontakcie. - Houghton wstał i podszedł do drzwi.
- Inspektorze, byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby wyjaśnił mi pan, o co chodzi.
Popatrzył na nią zagadkowym spojrzeniem człowieka, który zadaje pytania, ale sam na nie nie odpowiada.
- Pani Clarke, ja sam nie mam pewności, o co chodzi. Kiedy tę pewność zdobędę, dam pani znać.
- Dziękuję. - Za co mu dziękowała? Niech to diabli!
Wyszła za nim i zobaczyła, że wsiada do oliwkowego sedana. Za kierownicą siedział drugi mężczyzna. Jeździli zatem parami. Umieszczona z tyłu antena zakołysała się gwałtownie, kiedy skręcili w stronę Vallejo.
- Co się stało? - Kat spochmurniała, a Zina była szczerze zmartwiona.
- Cholera, sama chciałabym wiedzieć. Zapytał mnie tylko, kto jeździ samochodem, a potem powiedział, że chce porozmawiać z łanem. Założę się, że znowu zapomniał zapłacić mandat.
W głębi duszy czuła jednak, że wcale nie o to chodzi. Houghton też tak stwierdził. W takim razie o co? Ładne powitanie!
Wróciła do biura i zadzwoniła do domu. Zajęte. Potem weszła do sklepu klientka, Trish Barclay, i Jesąie musiała osobiście sprzedać jej futrzany żakiet z wystawy. Trish była jedną z ich najlepszych klientek, wypadało więc powściągnąć zdenerwowanie. Zanim wróciła do telefonu, minęło dwadzieścia pięć minut. Tym razem nikt nie podniósł słuchawki.
Niemożliwe! Musiał tam być. Był w domu, gdy wychodziła... i kiedy ostatnio dzwoniła. Chryste, może to coś poważnego? Może miał wypadek i nic jej nie powiedział? Może
ktoś został ranny? Ale przecież czegoś takiego by przed nią nie zataił. Telefon dzwonił bez przerwy, lecz nikt się nie odzywał. Może jechał już do niej. Minęła jedenasta.
Przyszedł Nick Morris, który potrzebował czegoś ekstra dla żony; o mały włos zapomniałby o jej urodzinach i teraz na gwałt musiał wydać przynajmniej czterysta dolarów. Ta sekutnica nie była tego warta, Jessie jednak zajęła się Nickiem, bo go lubiła. Zanim opuścił sklep, obładowany stosem złocisto brązowych pudeł, weszła Barbara Fuller, potem Holly Jenkins, potem Joan Wilcox, apotem... minęło południe. lian nie dał znaku życia. Zadzwoniła jeszcze raz, ogarnięta już lekką paniką. Może był w drodze? Miał po nią wpaść przed pierwszą.
Kiedy do pierwszej się nie pokazał, zaczęło jej się zbierać na płacz. Co za koszmarny dzień! Problemy, napięcia i ci ludzie. Nie ma jak w domu. Gdzie jest Lan? I jeszcze ten bęcwał Houghton wypytuje ją o samochód. Kiedy Zina wyszła na lunch, Jessie schroniła się w biurze. Musiała przez chwilę być sama. Pomyśleć. Odetchnąć. Nabrać odwagi do zrobienia tego, przed czym się wzdragała. Był prosty sposób, żeby się dowiedzieć. Wystarczyło tam zadzwonić, zapytać, czy mają lana Powersa Clarke"a, i odetchnąć z ulgą, jeśli odpowiedź okaże się negatywna. Albo zabrać książeczkę czekową, wsiąść w samochód i znów go wyciągnąć, jeśli aresztowali go za naruszenie przepisów drogowych. Nic wielkiego. Wypiła jednak następną filiżankę kawy i wypaliła dwa papierosy, nim zdołała sięgnąć po słuchawkę.
W informacji podano jej numer. Pałac Sprawiedliwości.
Więzienie miejskie. To jakiś absurd. Czuła się jak idiotka i chciało jej się śmiać na myśl, co powie Lan, jeśli wejdzie w momencie, kiedy ona będzie dzwonić do więzienia. Będzie
jej dokuczał przez tydzień.
W słuchawce zaszczekał jakiś głos. Więzienie miejskie, przy telefonie sierżant Palmer. Jezu. Co teraz? Skoro już dzwonisz, zapytaj tego gościa, kretynko.
- Hm... chciałabym się dowiedzieć, czy jest u was... pan Clarke. lan Powers Clarke. Za naruszenie przepisów drogowych.
- Proszę przeliterować nazwisko - sierżant dyżurny zachował formalny ton. Naruszenie przepisów drogowych to poważna sprawa.
- Clarke. Z "e" na końcu. łan. I-A-N C-L-A-R-K-E.
- Zaciągnęła się papierosem. W drzwiach stanęła Katsuko
proponując jej lunch. Jessica potrząsnęła energicznie głową i gestem poprosiła o zamknięcie drzwi. Od paru godzin, od wizyty inspektora Houghtona, nerwy miała napięte jak postronki.
Po nie kończącej się przerwie głos znów odezwał się w słuchawce:
- Clarke. Tak, jest tutaj.
Cóż, brawo. Teraz mogła odetchnąć. To przykrość, ale nie koniec świata. Przynajmniej wie, gdzie jest, i może go stamtąd zabrać w ciągu godziny. Zastanawiała się, ilu mandatów nie opłacił tym razem. Ale teraz powie mu, co o tym myśli. Omal nie osiwiała przez niego. A Houghton to łajdak. Dlaczego nie powiedział, że chodzi o mandat?
- Aresztowano go przed godziną. W tej chwili jest przesłuchiwany.
- W sprawie mandatów za parkowanie? - zdumiała się. To śmieszne, przechodzi wszelkie pojęcie.
- Nie, proszę pani. W sprawie oskarżenia o napaść i gwałt.
Jessie miała wrażenie, że sufit spada jej na głowę, a ściany wyciskają oddech z płuc.
-Co?
- Trzykrotny gwałt i napaść.
- Dobry Boże. Czy mogę z nim pomówić? - dłonie drżały jej tak bardzo, że musiała oburącz chwycić słuchawkę. Śniadanie stanęło jej w gardle.
- Nie. Wolno mu porozumieć się z adwokatem, a pani może go odwiedzić jutro, między jedenastą a czternastą. Nie wyznaczono jeszcze kaucji. W czwartek rozprawa wstępna.
- Dyżurny przerwał połączenie, a ona siedziała z głuchą słuchawką w dłoni, patrząc przed siebie martwym wzrokiem. Kiedy Katsuko z kanapką w ręku otworzyła drzwi, ujrzała, że Jessie płacze.
- Dobry Boże, co się stało? - Szefowa nigdy nie traciła panowania nad sobą, nie załamywała się, nie skarżyła... Przynajmniej nigdy nie widziały jej takiej w sklepie.
- Nie wiem, co się stało. Ale to jest niewiarygodna, potworna, zupełnie idiotyczna pomyłka! - Jessie porwała kanapkę przyniesioną przez Kat i rzuciła nią przez pokój. Trzykrotny gwałt. I napaść. Co to ma znaczyć, do diabła?
Rozdział IV - Dokąd tak pędzisz?
Jessie wyminęła wracającą z lunchu Zinę i wypadła na ulicę.
- Spróbujcie sobie wyobrazić, że jeszcze nie wróciłam z Nowego Jorku - rzuciła przez ramię, wsiadając do samochodu. - Jadę do domu. Tylko do mnie nie dzwońcie.
- Źle się czujesz? - zawołała za nią Zina, ale Jessica tylko potrząsnęła głową, wcisnęła sprzęgło, przekręciła kluczyk i wrzuciła wsteczny bieg.
Zina weszła do butiku z oszołomieniem na twarzy, jednakże Kat nie była jej w stanie powiedzieć nic ponad to, czego sama była świadkiem. Jessie byla zdenerwowana; nie wiadomo dlaczego. Miało to coś wspólnego z poranną wizytą policjanta. Po południu w butiku panował zbyt duży ruch, aby miały czas na domysły. Katsuko podejrzewała, że chodzi o lana, Zina w ogóle nie wiedziała, co o tym sądzić.
Po powrocie do domu Jessica jedną ręką chwyciła telefon, a drugą książkę adresową. Na kuchennym stole stała nie dopita filiżanka z kawą. Lan był w połowie śniadania, kiedy go aresztowano, a Jessie miała głębokie przeczucie, że Houghton dopilnował tego osobiście. Ciekawe, co na to sąsiedzi.
Obok filiżanki leżal stosik zapisanych na maszynie kartek nowej książki. Żadnej wiadomości. Lan musiał być równie zaskoczony jak ona. Najwyraźniej oskarżenie było wyssane z palca. Przyczepili się do niewłaściwego człowieka. Za parę godzin cały ten koszmar się skończy i łan wróci do domu. Jessie uspokoiła się nieco. Nie powinna wpadać w panikę. Potrzebny im tylko adwokat.
Pospiesznie przerzuciła książkę adresową. Miała szczęście
- wbrew jej obawom Philip WaId nie wyszedł na lunch i mógł poświęcić jej chwilę czasu. Był szefem kancelarii adwokackiej, prawnikiem o doskonałej reputacji, którego oboje z Lanem darzyli szacunkiem.
- Ale, Jessico, ja nie prowadzę spraw karnych.
- A cóż to za różnica?
- Niestety, spora. Potrzebny ci będzie dobry specjalista od spraw kryminalnych.
- Na litość boską, przecież on jest niewinny! Potrzebujemy kogoś, kto wszystko wyjaśni i pomoże mu się z tego wyplątać.
- Rozmawiałaś z nim?
- Nie, nie pozwolili mi. Posłuchaj, Philipie, mam do ciebie prośbę. Jedź tam i pomów z Lanem. Po prostu porozmawiaj z nim. Przecież to jakiś absurd. W słuchawce zapadła cisza.
- Dobrze, tyle mogę zrobić. Ale nie wezmę tej sprawy. Byłoby to nieuczciwe w stosunku do was.
- Jakiej znowu sprawy? To zwyczajna pomyłka!
- Orientujesz się, jak dotarli do Lana?
- Nie wiem dokładnie, ale ma to coś wspólnego z moim samochodem.
- Mają twoje numery rejestracyjne?
- Tak.
- No cóż, możliwe, że ktoś po prostu pomylił cyfry albo litery.
Jessica nie odezwała się, lecz przyszło jej do głowy, że trudno pomylić z czymś imię "Jessie". Poczuła niepokój. Był to jedyny fakt, który burzył jej niezachwianą pewność.
- Powiem ci, co zrobimy - odezwał się WaId. - Pojadę do aresztu, zobaczę się z Lanem, dowiem się, co się dzieje, a tobie tymczasem podam nazwiska paru obrońców w sprawach karnych. Skontaktuj się z nimi. Jeśli się na któregoś zdecydujesz, powiedz mu, że później do niego zadzwonię i przekażę mu dane. I nie zapomnij dodać, że dzwonisz z mojego polecenia.
Jessie westchnęła głęboko.
- Dziękuję ci, Philipie. Dzięki za pomoc.
Podał jej nazwiska i przyrzekł wpaść zaraz po wizycie w więzieniu. Jessie rozłączyła się, usiadła nad zimną kawą i zaczęła po kolei wykręcać numery znajomych Philipa Wajda.
W miarę upływu czasu coraz bardziej upadała na duchu.
Pierwszego adwokata nie było w mieście. Drugi przez cały najbliższy tydzień był zajęty w sądzie i nie mógł się obarczać kolejną sprawą. Trzeci nie miał czasu nawet na rozmowę. Czwarty właśnie wyszedł. Za to piąty poświęcił jej nieco więcej uwagi. Jessice od razu nie spodobał się jego głos.
- Był już notowany?
- Naturalnie, że nie! Jedyne przestępstwo, jakiego się kiedykolwiek dopuścił, to parkowanie na zakazie.
- Zażywa narkotyki?
Nie.
- Pije?
- Skądże, co najwyżej wino na przyjęciu.
Chryste, ten facet z góry zakładał, że Lan jest winny. Słyszała to wyraźnie w jego głosie.
- Od jak dawna zna tę kobietę? Czy był z nią wcześniej związany?
- Nic nie wiem o tej kobiecie. A w ogóle to wszystko jest tragiczną pomyłką.
- Skąd ta pewność?
Drań. Jessie czuła, jak rośnie w niej nienawiść.
- Znam mojego męża.
- Czy ofiara go zidentyfikowała?
- Nie wiem. Pan Waid ma się z nim spotkać. Kiedy wróci, przekaże panu wszystkie informacje.
Kiedy wróci... z więzienia!... Boże drogi, lan jest w więzieniu, i to wcale nie sen, a ten przeklęty kauzyperda zadaje jej idiotyczne pytania! A kogo obchodzi, czy Lan znał tę kobietę? Ważne, żeby wrócił do domu, i to jak najszybciej. Czy ktokolwiek jest w stanie to zrozumieć? Jessie czuła dudnienie krwi w skroniach i bolesny ucisk w piersi. Najwyższym wysiłkiem nakazywała sobie spokój.
- No cóż, młoda damo, sprawa przedstawia się następująco: wpakowali się państwo w kłopoty. Ale to dość interesujący przypadek... - rzekł prawnik, a Jessie jęknęła w duchu. - Dlatego też chętnie się nim zajmę. Pozostaje kwestia honorarium. Płatne z góry...
- Z góry? - Jessie była zaskoczona.
- Tak. To powszechna, jeśli nie wyłączna praktyka wśród moich kolegów po fachu. Muszę brać honorarium z góry, ponieważ kiedy wystąpię przed sądem w imieniu pani męża, zostanę zarejestrowany jako jego obrońca i zgodnie z przepisami nie będę już mógł odstąpić od sprawy niezależnie od tego, czy mi pani zapłaci, czy nie. A jeśli zapadnie wyrok skazujący, może się zdarzyć, że wystawi mnie pani do wiatru. Czy posiadają państwo jakiś majątek?
łan miałby zostać skazany? Idiota!
- Owszem, posiadamy majątek - wycedziła przez zęby.
- Jakiego rodzaju?
- Mogę panu zaręczyć, że pokryje należność.
- Wolę się upewnić. Moje honorarium wyniesie piętnaście tysięcy dolarów.
- Co?! Z góry?
- Połowę chciałbym otrzymać przed rozprawą wstępną.
A resztę zaraz po niej.
- Ależ to niemożliwe! W ciągu dwóch dni nie uda mi się spieniężyć tęgo, co posiadam.
- W takim razie nie będę mógł pani pomóc.
- Bardzo panu dziękuję. - Miała ochotę powiedzieć mu, żeby się powiesił, ale panika znów chwyciła ją za gardło. Na miłość boską! Czy nikt jej nie pomoże?
Szósty prawnik z listy Philipa okazał się istotą ludzką. Nazywał się Martin Schwartz.
- Wygląda na to, że macie państwo poważny problem, a w każdym razie ma go pani mąż. Czy pani zdaniem on to zrobił?
Interesujące pytanie. Jessie poczuła wdzięczność do tego człowieka już choćby za to, że dopuszczał cień wątpliwości.
Zawahała się na chwilę. Zasługiwał na przemyślaną odpowiedź.
- Nie, nie sądzę. I to nie dlatego, że jestem jego żoną. Nie wierzę, że byłby zdolny do czegoś takiego. Lan nie jest tego typu człowiekiem. Poza tym nie musiałby uciekać się do gwałtu.
- Wierzę pani. Ale ludzie czasami robią dziwne rzeczy, pani Clarke. I dla własnego dobra powinna się pani oswoić z tą myślą. Możliwe, że nie zna pani swego męża aż tak dobrze, jak się pani wydaje.
Wszystko było możliwe. Ale Jessie jakoś nie mogła w to uwierzyć.
- Chętnie porozmawiałbym z panem Waldem, kiedy wróci z widzenia.
- Bardzo byłabym panu za to wdzięczna. W czwartek ma się odbyć ta... no... rozprawa wstępna. Do tego czasu musimy znaleźć prawnika, a Philip twierdzi, że jego doświadczenie zawodowe nie kwalifikuje go do tego rodzaju sprawy.
Sprawa... sprawa... sprawa... Na sam dźwięk tego słowa Jessikę przechodziły ciarki.
- Philip to dobry fachowiec.
- Wiem. Panie mecenasie... niezręcznie mi o tym mówić, ale...
- Chodzi o honorarium?
- No właśnie. - Jessica westchnęła głęboko, czując, jak żołądek zaciska jej się w ciasny supeł.
- To rzecż do uzgodnienia. Postaram się być rozsądny.
- Powiem panu szczerze: człowiek, z którym rozmawiałam, zanim zadzwoniłam do pana, żądał piętnastu tysięcy do czwartku. W tak krótkim terminie nie zdołałabym zgromadzić nawet połowy tej sumy.
- Czy macie państwo jakieś aktywa?
o Boże, nie! Znowu?
- Owszem, mamy aktywa - odparła Jessie cierpko.
- Mam Dom, samochód i firmę. Mój mąż też ma samochód. Ale nie damy rady sprzedać domu czy mojej firmy w ciągu dwóch dni.
Schwartz zwrócił uwagę, że mówiła "moja" firma, nie "nasza". Zaciekawiło go, jaka jest "jego" profesja, jeśli w ogóle zarabia na swoje utrzymanie.
- Nie chodzi mi o to, żeby od ręki wyzbywała się pani wszystkiego - rzekł spokojnie. - Pomyślałem tylko, że będzie potrzebne zabezpieczenie kaucji, jeśli oczywiście zarzuty zostaną podtrzymane, a o tym przekonamy się "dopiero w czwartek. Kaucja może być dość wysoka. Zresztą tym także będziemy się martwić później. Co się zaś tyczy mojego honorarium, uważam, że dwa tysiące przed rozprawą to rozsądna cena. Jeżeli dojdzie do procesu, zapłaci pani dodatkowo pięć tysięcy dolarów. Ale do tego czasu miną co najmniej dwa miesiące, a skoro jest pani znajomą Philipa, nie będę ponaglał. - Jessie przemknęło przez myśl, że ludzie nie będący znajomymi Philipa mieli w takiej sytuacji powody do zmartwienia. Poczuła, że ogarnia ją fala wdzięczności. - Co pani na to?
Jessica, oszołomiona, lecz nieco spokojniejsza, wymamrotała, że się zgadza. Wymagania Schwartza były z pewnością o wiele przystępniejsze niż poprzedniego rozmówcy. Jeśli wyciągnie z konta wszystkie oszczędności, będzie mogła wpłacić od razu przynajmniej te dwa tysiące. Później - jeśli zajdzie taka konieczność - zajmą się zbieraniem pozostałych pięciu. W razie potrzeby zawsze może sprzedać samochód. Poza tym ma jeszcze biżuterię po matce, dotąd nietykalną. Nawet łan uważał ją za świętość.
- Damy sobie radę.
- Doskonale. Kiedy mógłbym się z panią spotkać?
- Kiedy pan sobie życzy.
- Wobec tego zapraszam jutro do kancelarii. Dziś wieczorem porozmawiam jeszcze z panem Waldem, a z samego rana odwiedzę pani męża. Czy moglibyśmy się spotkać o dziesiątej trzydzieści?
- Naturalnie.
- Świetnie. Wydobędę z policji odpis raportu i zorientuję się w faktach. Odpowiada to pani?
- Oczywiście. Mam wrażenie, jakby ktoś zdjął mi z ramion tysiącfuntowy ciężar. Przyznam się panu, że wpadłam w panikę. Nigdy dotąd nie zetknęłam się z tą stroną życia. Policji, kaucja, doniesienia, zarzuty, przesłuchania... Nie wiem, co się dookoła dzieje. Nie mam nawet pojęcia, co się naprawdę stało.
- Niebawem się o tym przekonamy. Na razie niech się pani nie martwi.
- Dziękuję, panie mecenasie. Bardzo panu dziękuję.
- Do zobaczenia jutro.
Jessica odłożyła słuchawkę i poczuła, że łzy znów napływają jej do oczu. Schwartz był dla niej miły. Nareszcie ktoś potraktował ją przyzwoicie. Dotąd każdy obchodził się z nią obcesowo: począwszy od inspektorów policji, którzy nie chcieli jej udzielić żadnej informacji, poprzez sierżantów z aresztu, którzy powiadamiali ją o zarzutach ciążących na jej mężu i odkładali słuchawkę, aż po adwokatów, którzy żądali piętnastu tysięcy dolarów w gotówce w ciągu czterdziestu ośmiu godzin... Dopiero teraz trafiła na kogoś, kto jest po prostu człowiekiem. A do tego, wedle słów Philipa, dobrym adwokatem. Łzy znaczyły gorące ślady na twarzy Jessiki. Musiała wziąć się w garść, zanim przyjedzie Wald.
Philip Wald zjawił się o wpół do szóstej. Minę miał zasępioną, w jego oczach widać było znużenie.
- Widziałeś się z Lanem? - Jessie czuła, że oczy znów zaczynają ją palić. Najwyższym wysiłkiem powstrzymywała łzy.
- Widziałem.
- Jak on się czuje?
- Nieźle. Jest oszołomiony, ale nic mu nie dolega. Bardzo się o ciebie martwi.
- Powiedziałeś mu, że u mnie wszystko w porządku?
Ręce drżały jej gwałtownie. Kawa, którą wlewała w siebie przez cały dzień, pogorszyła tylko sytuację. Nie wyglądała na osobę, u której wszystko jest "w porządku".
- Powiedziałem, że ty też się mocno przejęłaś, co w tych okolicznościach jest całkiem zrozumiałe. Może lepiej usiądźmy, Jessico.
Nie podobał jej się ton Philipa, ale być może był po prostu zmęczony. Oboje mieli za sobą długi i ciężki dzień. Dzień, który zdawał się nie mieć końca.
- Rozmawiałam z Martinem Schwartzem - oznajmiła.
- Chyba weźmie sprawę lana. Miałam ci przekazać, że zadzwoni do ciebie wieczorem.
- To dobrze. Myślę, że go polubicie. To doskonały adwokat, a przy tym bardzo miły człowiek.
Wprowadziła Philipa do salonu, gdzie rozsiadł się na długiej białej otomanie, zwróconej w stronę okna. Jessica zajęła miejsce w miękkim zamszowym fotelu, stojącym obok starego mosiężnego stolika, który kupili z Lanem we Włoszech w czasie podróży poślubnej. Wciągnęła głęboko powietrze, wypuściła je z westchnieniem i zanurzyła stopy w kosmatym dywanie. Ten miły przytulny pokój dotąd zawsze przynosił jej ukojenie. Tu czuła, że jest w domu i nic jej nie zagraża... aż do dziś. Teraz miała wrażenie, że nic nie będzie już takie jak dawniej i że minęły wieki, odkąd po raz ostatni znalazła bezpieczną przystań w ramionach lana.
Jej wzrok niemal odruchowo powędrował w stronę zawieszonego nad kominkiem niewielkiego portretu męża, który własnoręcznie namalowała przed laty. łan uśmiechał się na nim łagodnie. To było potworne. Dlaczego go tu nie ma? Nagle z bólem wspomniała uczucie, jakiego doświadczyła, kiedy po otrzymaniu depeszy ze sztabu marynarki porządkowała rzeczy Jake"a i natknęła się wśród nich na jego zdjęcie z lat szkolnych. Jakże przejmujący jest uśmiech człowieka, którego już nie ma!
- Jessico?
Spłoszona podniosła wzrok. Philip patrzył na nią ze współczuciem. Wydawała mu się rozkojarzona, jak gdyby myślami była daleko stąd. Zauważył, że spoglądając na portret miała na twarzy wyraz nieutulonej w bólu wdowy, półprzytomne, zasnute cierpieniem oczy. Cóż za historia! Zerknął w okno, a potem znów na nią, mając nadzieję, że przez ten czas Jessie dojdzie do siebie, choć mimo wszystko nie traciła panowania. Jej manierom trudno było cokolwiek zarzucić, tylko wyraz oczu pozwalał się domyślić, że ma strapienie.
Waid nie był pewien, czy powinna w tej chwili wysłuchiwać szczegółów, ale nie miał wyjścia: musiał jej to opowiedzieć, od początku do końca.
- Jessico, macie kłopoty.
Uśmiechnęła się ze znużeniem i wierzchem dłoni otarła z policzka zabłąkaną łzę.
- Delikatnie powiedziane - zażartowała blado. - A co, wydarzyło się coś nowego?
Wald zignorował tę nieudaną próbę podniesienia nastroju. Chciał to już mieć za sobą.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby to zrobił. Ale sam przyznał, że wczoraj po południu spal z tą kobietą. Odbył z nią... stosunek - Wald wbił wzrok w prawe kolano, próbując zbić to niesmaczne słowo w długą, niewyraźną sylabę.
- Rozumiem.
Wcale nie rozumiała. Jak można było zrozumieć? Jan kochał się z jakąś kobietą. I ta kobieta oskarżyła go o gwałt. Dlaczego ona, Jessie, nic nie czuła? Jakieś niewiarygodne, tępe odrętwienie okryło ją niczym gigantyczny kapelusz. Nie było w niej żadnej złości, nic, może szczypta żalu. Szkoda, że musiała to usłyszeć od obcego człowieka. Papieros wypalił się do filtra i zgasł jej w palcach, a Jessie wciąż czekała na dalszy ciąg.
- Mówi, że wypił za dużo w czasie lunchu. Że nie było cię kilka tygodni, a on jest mężczyzną... Oszczędzę ci tego. Zauważył tę dziewczynę w restauracji. Po kilku drinkach wpadła mu w oko.
- Poderwał ją? - te słowa wypowiadał za nią ktoś inny. Słyszała je, ale nie czuła odrętwiałych warg. Zupełnie jakby ktoś wyłączył jej usta, serce, mózg. Powstrzymała atak histerycznego śmiechu na myśl, co by było, gdyby miała pełny pęcherz; pewnie zmoczyłaby fotel, nie wiedząc nawet, że to robi. Czuła się jak po przedawkowaniu nowokainy.
- Nie. Chciał wrócić do domu i popracować nad książką. Kiedy zatrzymał się na światłach, ona stała na rogu. J na swoje nieszczęście zaproponował, że ją podwiezie. Wsiadła i urok częściowo prysł; była starsza, niż sądził. Z raportu wynika, że ma trzydzieści lat, chociaż Jan zaklina się, że więcej. Podała mu adres hotelu na Market, a Janowi zrobiło się jej po prostu żal. Wszedł z nią, wypił drinka - miała w pokoju pół butelki Burbona - który, jak mówi, uderzył mu do głowy, no i... odbyli stosunek.
Twarz Jessiki nie wyrażała żadnych uczuć; filtr papierosa wciąż tkwił w jej palcach. Wałd odchrząknął, rozejrzał się i ciągnął dalej:
- Potem włożył spodnie i wrócił do domu. Wziął prysznic, zdrzemnął się, zjadł kanapkę i wyjechał po ciebie. To wszystko.
Jego głos świadczył jednak, że wcale nie koniec na tym.
- Nie brzmi to ładnie. Ale nie wyglądał na gwałt. Na czym oparli oskarżenie?
- Na jej zeznaniach. Musisz pamiętać, Jessico, jak delikatną kwestią jest dziś oskarżenie o gwałt. Przez całe lata mężczyźni składali winę na zgwałcone kobiety. Prywatny detektyw ujawniał, że powódka nie była dziewicą, co automatycznie oczyszczało mężczyznę z zarzutów. Skargę oddalano, a kobieta zostawała ze swoją hańbą. Te czasy już minęły. Teraz i policja, i sądy są ostrożniejsze, bardziej skłonne dać wiarę kobiecie. To zmiana na lepsze, tyle że od czasu do czasu pojawia się jakaś pani, która chce na tym ogniu upiec własną pieczeń. Składa fałszywe zeznania i teraz dla odmiany całkiem przyzwoity facet może dostać... hm... w kość.
Jessica nie mogła powstrzymać uśmiechu. Philip był tak absolutnie, całkowicie przyzwoity! Była pewna, że kiedy kocha się z żoną, ma na sobie spodenki ze sklepu Brook Brothers.
- Szczerze mówiąc, Jessico, sądzę, że Lan miał pecha:
natknął się na chorą, nieszczęśliwą kobietę. Przespała się z nim, potem nazwała to gwałtem. Jan twierdzi, że zachowywała się prowokująco; ponoć powiedziała mu, że jest kelnerką w barze topless, co akurat nie jest zgodne z prawdą. Widocznie od początku miała jakieś szalone zamiary. Bóg jeden wie, jak często próbowała już tych sposobów, pogróżek, oskarżeń. Najwyraźniej jednak nigdy wcześniej nie była na policji. Piekielnie trudno będzie udowodnić jej kłamstwo. Oczywiście nie obejdzie się bez procesu. Trudno jest dowieść gwałt, ale trudno też wykazać, że nie miał miejsca. Jeśli baba się uprze, prokurator musi wnieść oskarżenie. A inspektor prowadzący sprawę uwierzył tej kobiecie. Tak więc jesteśmy w kropce. Jeśli ktoś zagnie parol na lana, będą problemy w sądzie.
Przez dłuższą chwilę milczeli oboje. Potem Philip westchnął i mówił dalej:
- Czytałem raporty policyjne. Ta kobieta twierdzi, że prosiła lana o podwiezienie do biura. Jest sekretarką w hotelu na yan Ness. Zamiast tego zabrał ją na róg Market, gdzie... gdzie wypili tego nieszczęsnego drinka. Dziękujmy Bogu, że nie oskarżyła go o uprowadzenie. W każdym razie rzekomo zmusił ją zarówno do normalnego stosunku, jak i do... czynów nienaturalnych. To właśnie drugi i trzeci punkt oskarżenia. Zakładam, że zrezygnuje z zarzutu napaści, bo nie ma badań lekarskich.
Philip mówił o tym wszystkim tak przerażająco trzeźwo, że Jessica poczuła się dziwnie. Miała wrażenie, że unosi się w gęstej melasie; wszystko dokoła było takie powolne i nierealne. Jakie znowu "czyny nienaturalne"?
- Na miłość boską, Philipie, co rozumiesz przez "nienaturalne"? Lan jest zupełnie normalny w łóżku!
Wałd oblał się rumieńcem, Jessica nie. To nie była pora na zażenowanie.
- Stosunek oralny i analny. Wiesz, to w końcu zboczenia...
Jessica zacisnęła usta. Stosunek oralny nie wydawał jej się sprzeczny z naturą.
- Na to ostatnie nie mają jednoznacznych dowodów, ale wątpię, by wycofali zarzut. Tak się niefortunnie złożyło, że zanim tam dojechałem, Lan przyznał się śledczemu, że odbył stosunek z tą kobietą. Nie powinien był w ogóle o tym wspominać. Źle się stało.
- Czy to mu zaszkodzi?
- Można się ubiegać w sądzie o wyłączenie jego zeznań z materiału dowodowego, twierdząc, że podczas przesłuchania był w stanie szoku. Martin się tym zajmie.
Jessica siedziała przez chwilę z zamkniętymi oczami. Nie mogła uwierzyć, że to wszystko rzeczywiście na nią spadło.
- Dlaczego ona to robi? Czego może chcieć od lana? Pieniędzy? Do diabła, dam jej, ile zechce!
- Wiem, że jest ci bardzo ciężko, Jessico. Masz dobrego prawnika, zdaj się na niego. Na pewno cię nie zawiedzie. Jednego absolutnie nie wolno ci zrobić: pod żadnym pozorem nie proponuj tej kobiecie pieniędzy. Policja i tak nie zostawi tej sprawy, nawet jeśli powódka wycofa oskarżenie, a będzie to wyglądać na próbę przekupstwa. Panowie z kryminalnej bardzo się tym interesują. Nieczęsto zdarza im się gwałt na Pacific Heights, a są tacy, którzy aż się palą, żeby dobrać się do skóry wyższym sferom. Sierżant Houghton, prowadzący tę sprawę, poczynił kilka przykrych uwag pod adresem "pewnych ludzi, którym się wydaje, że wszystko im ujdzie na sucho, zwłaszcza kosztem maluczkich". Nie spodobał mu się ani Lan, ani to, co zobaczył w butiku. Nie dałbym głowy, czy w głębi ducha nie uważa was za parę degeneratów, którzy zrobią wszystko, żeby się dobrze zabawić. Jeśli tak, to trzeba się z nim obchodzić niezmiernie delikatnie. Dzielę się z tobą tylko wrażeniami, Jessico, ale proszę, żebyś była ostrożna. Za żadne skarby nie płać tej kobiecie. Zaszkodzisz Lanowi i sobie. Jeśli zadzwoni, pozwól jej mówić. Później będziesz mogła zrobić z tego użytek w sądzie. Ale nie dawaj jej ani grosza! - Philip zaakcentował ostatnie słowa i nerwowo przygładził sobieo włosy. - Straszne, że mszę ci to wszystko opowiadać. Ale masz prawo wiedzieć, co się dzieje. Muszę przyznać, że znosisz to nadspodziewanie dobrze.
Jessice łzy cisnęły się do oczu. Starała się trzymać w garści, ale wiedziała, że gdyby ktokolwiek zaczął jej teraz okazywać współczucie... albo gdyby w drzwiach stanął Lan... zapłakałaby się na śmierć.
Dziękuję ci, Philipie. - Jej głos zabrzmiał zimno, odpychająco. - Pewne jest przynajmniej, że nie było gwałtu. Teraz trzeba to wyjaśnić w sądzie. Jeśli Martin Schwartz stanie na wysokości zadania...
Jessie, to śmierdząca sprawa. Musisz być przygotowana na trudności.
- Rozumiem - skinęła głową, żeby zabrzmiało to bardziej stanowczo, ale w gruncie rzeczy nic nie rozumiała. Od jedenastej rano nic do niej nie docierało. Wiedziała tylko, że lana nie ma i że spał z inną kobietą. Musiała teraz stawić temu czoło. Publicznie. Na resztę przyjdzie czas później.
Philip Wałd nie był w stanie podnieść jej na duchu. Poczuł się niepewnie; zachowywała taki niewiarygodny spokój! Dobrze, że umiała panować nad emocjami, ale zarazem trochę go to zmroziło. Ciekawe, co działo się w jej duszy. Zastanawiał się, jak w takiej sytuacji zareagowałaby jego żona, siostra, którakolwiek ze znanych mu kobiet. Jessie była z zupełnie innej gliny. Nazbyt zrównoważona jak na jego gust, choć jej oczy zadawały temu kłam. Były jak dwa stłuczone okna. Zdradzały, że we wnętrzu rozgrywa się tragedia.
- Pozwolą mu do mnie zadzwonić? - zapytała. - Myślałam, że każdy ma prawo do jednego telefonu.
Kiedy aresztowali go za mandaty, zadzwonił.
- Pozwolić, pozwolą, ale odniosłem wrażenie, że to on nie chce.
- Nie chce?
- Nie był pewien, jak ty to zniesiesz. Mówił o kropli, która przepełnia czarę.
- Idiota.
Philip spuścił wzrok, a po chwili zebrał się do wyjścia. To był aż nadto niemiły dzień. Dziękował losowi, że nie prowadzi takich spraw, nie zniósłby tego bowiem. Nie zazdrościł Martinowi Schwartzowi, obojętne, ile pieniędzy można było na tym zarobić.
Po jego wyjściu Jessie została w salonie. Czekała na dzwonek telefonu albo dźwięk klucza obracającego się w zamku. łan przyjdzie, zawsze do niej wracał. Próbowała udawać, że dom nie jest pusty. Nuciła pod nosem i mówiła do siebie. Czasami późną nocą słyszała głos matki albo Jake"a,
albo taty, ale przecież Lan nigdy... Zadzwoni, musi zadzwonić.
Nie mógłby zostawić jej samej z tym strachem, obiecał, że tego nie zrobi, a Lan zawsze dotrzymywał obietnic... zawsze, aż dotąd. Siedziała w ciemności na podłodze w holu. W ten
sposób usłyszy go, zanim jeszcze wejdzie. Złamał obietnicę.
Spał z inną kobietą, a teraz ona musi sobie z tym poradzić.
Nienawidziła jej, nienawidziła... Jej tak, ale nie jego. Może Lan już jej nie kocha? Może zakochał się w tej kobiecie?... Dlaczego nie dzwoni, do cholery? Dlaczego?... -
Łzy spłynęły jej po twarzy jak letni deszcz. Do rana leżała na chłodnej drewnianej podłodze, Telefon nie zadzwonił.
Rozdział V
Biura Schwartza, Drewesa i Jonesa mieściły się w budynku Bank of America przy California Street. Doskonały adres. Jessica wjechała windą na czterdzieste piętro. Wyglądała na kobietę zadbaną, elegancką i znużoną. Twarz przesłoniła wielkimi ciemnymi okularami, miała na sobie ciemnogranatowy kostium, zarezerwowany na spotkania w interesach i pogrzeby. Ta okazja była po trosze jednym i drugim. Przyszła pięć minut wcześniej, ale Martin Schwartz już czekał.
Sekretarka poprowadziła ją długim, wyłożonym dywanem korytarzem, z którego okien rozciągał się widok na zatokę. Biura zajmowały naroże północnej strony budynku. Odpowiedni lokal dla dużej, dobrze prosperującej firmy.
Gabinet Martina Schwartza miał przeszklone dwie ściany, a jego wystrój był surowy i chłodny. Na widok Jessiki adwokat wstał zza biurka. Był mężczyzną średniego wzrostu, o gęstych siwych włosach. Nosił okulary i marszczył brwi.
- Pani Clarke?
Sekretarka zapowiedziała ją wprawdzie, ale i bez tego by ją rozpoznał, wyglądała bowiem dokładnie tak, jak oczekiwał; zamożnie i elegancko. Była przy tym młodsza, niż się spodziewał, i spokojniejsza, niż ośmiełił się mieć nadzieję.
- Tak - wyciągnęła rękę, którą uścisnął mocno.
Oszałamiająca młoda kobieta. Zestawił ją w myśli z nie ogolonym, zmęczonym, lecz mimo to przystojnym mężczyzną, którego rano widział w miejskim więzieniu. Razem musieli się świetnie prezentować. Tak też niechybnie będą wyglądać w sądzie. Może nawet za dobrze - zbyt pięknie, zbyt młodo. Ta sprawa nie będzie łatwa.
- Proszę, niech pani usiądzie.
Skinęła głową, usiadła w fotelu po przeciwnej stronie biurka i przeczącym gestem skwitowała propozycję filiżanki kawy.
- Widział się pan z Lanem?
- Tak. I z sierżantem Houghtonem. I z zastępcą prokuratora okręgowego, wyznaczonym do tej sprawy. A zeszłego wieczoru ponad godzinę rozmawiałem z Philipem Wałdem. Teraz chcę porozmawiać z panią, a potem zobaczymy, z czym właściwie mamy do czynienia - uśmiechnął się zdawkowo i przerzucił papiery na biurku. - Pani Clarke, czy państwo zażywają narkotyki?
- Nie. Ani ja, anilan. W ciągu całego życia wypaliliśmy ledwie parę skrętów, a i to bez większego przekonania. Rzadko też pijemy coś mocniejszego od wina.
- Nie odbiegajmy od tematu. Chciałbym wrócić do narkotyków. Czy ktoś z waszych przyjaciół ma z nimi styczność?
- Nic nie wiem na ten temat.
- Czy cokolwiek, co ma z tym związek, może wyjść na jaw w czasie śledztwa? Coś, co dotyczyłoby pani albo pani męża?
- Nie, jestem pewna, że nie.
- To dobrze. - Schwartz wyglądał, jak gdyby jej odpowiedzi sprawiły mu ulgę.
- Dlaczego pan o to pyta?
- Och, to takie haczyki, które zapewne chętnie by wykorzystał Houghton. Poczynił kilka niemiłych uwag na temat pani sklepu. Ponoć pracuje tam dziewczyna, która wygląda, jakby zarabiała na życie tańcem brzucha, a druga to egzotyczna Azjatka. Do tego dochodzi fakt, że pani mąż jest pisarzem, a wie pani, jakie ludzie potrafią snuć fantazje. Houghton to człowiek o żywej wyobraźni, a przy tym typowy umysł niższych warstw klasy średniej, ogarnięty niechęcią do wszystkiego, co pochodzi z waszej części miasta.
- Tak przypuszczałam. Był w butiku, zanim aresztował lana. A ta "tancerka", która tak go zainteresowała, to młoda dama, która ma nieszczęście nosić biustonosz z miseczką D. Dwa razy w tygodniu chodzi do kościoła.
- Brzmi to czarująco. - Schwartzowi udało się wreszcie wymusić na niej uśmiech.
- Jeśli zdaniem sierżanta Houghtona cierpimy na nadmiar gotówki, i w tym wypadku się myli. Mój stan posiadania, który tak go zaniepokoił, można bardzo prosto wyjaśnić. Kilka lat temu zmarli moi rodzice i brat. Odziedziczyłam po nich wszystko. Jestem ostatnia z rodziny.
- Rozumiem. - Po krótkiej pauzie Schwartz dodał:
- To smutne.
Jessie skinęła głową, nie podnosząc wzroku.
- Mam lana.
- A dzieci?
Potrząsnęła głową, a on zaczął rozumieć. To dlatego nie było w niej złości, dlatego tak desperacko pragnęła powrotu męża, dlatego ani słowem nie skomentowała oskarżeń. Stąd brał się ów niemal przerażający pośpiech, który wyczuł w jej głosie przez telefon i teraz znowu w biurze. "Mam lana" mówiło wszystko. Był to cały stan posiadania Jessiki Clarke.
- Rozumiem, że nie ma szans na odrzucenie oskarżeń.
- Żadnych. Ta kobieta podniosła za wielką wrzawę wokół sprawy. Chce się dobrać panu Clarke"owi do skóry. Trzeba się przygotować na to, że będą bez pardonu grzebać w waszym życiu. Czy potrafi to pani wytrzymać?
Znów ograniczyła się do skinienia głową. Schwartz zastanawiał się przez chwilę, czy powiedzieć jej, że łan nie jest tego taki pewny.
- Czy powinienem jeszcze o czymś wiedzieć? Jakieś błędy młodości? Problemy małżeńskie? Seksualne.., nazwijmy to, orgie, w których braliście państwo udział?...
Milcząco zaprzeczyła, lecz w jej wzroku pojawił się niepokój.
- Przepraszam, ale muszę pytać o takie rzeczy. I lepiej zawczasu zdobyć się na szczerość. Oczywiście przeprowadzimy własne śledztwo na temat tej dziewczyny. Mam bardzo dobrego detektywa. Staniemy na głowie, żeby ratować Lana.
Znów się do niej uśmiechnął i przez chwilę miała wrażenie, że to sen. Lan nie siedzi w więzieniu, ten człowiek wcale nie pyta o orgie i narkotyki - jest po prostu przyjacielem jej ojca
- a wszystko, co się dzieje, to tylko taka zabawa.
Poczuła, że Schwartz się jej przygląda. Znów trzeba bylo udawać, że to się dzieje naprawdę. Gorzej jeszcze, udawać, że Lan wylądował za kratkami...
- Czy możemy wyciągnąć go stamtąd przed procesem?
- Mam nadzieję, ale to zależy przede wszystkim od pani. Gdyby zarzuty nie były tak poważne, mógłby wyjść za poręczeniem, czyli bez płacenia kaucji. Jednak przy tego rodzaju zarzutach jestem prawie pewien, że sędzia nałożył kaucję, chociaż Lan nie jest notowany. Reszta będzie zależeć od pani możliwości. Mówiono o dwudziestu pięciu tysiącach
dolarów. To dużo. Trzeba by oddać w depozyt gotówkę aż do zakończenia procesu albo zapłacić dwa i pół tysiąca poręczycielowi sądowemu i dać mu gwarancję na pokrycie reszty zobowiązania. Zobaczymy, może uda się obniżyć tę kwotę do jakiejś rozsądnej wysokości.
Jessica wzięła głęboki oddech i machinalnie zdjęła okulary. To, co Schwartz zobaczył, wstrząsnęło nim do głębi: oczy nabiegłe krwią, opuchnięte i przerażone, otoczone sinymi kręgami. Spokój i opanowanie były tylko pozorem. Dotąd uważał, że to ona nosi spodnie w tym związku, ale może się mylił, może lan był brzytwą, której starała się uchwycić. Przestał się niepokoić o niego. Był w lepszej formie niż jego żona, to nie ulegało wątpliwości.
Schwartz zmusił się, by powrócić myślami do kaucji. Jessica nie spuszczała z niego oczu, najwyraźniej nieświadoma, jak wiele mu właśnie odkryła.
- Czy będzie pani w stanie wnieść kaucję?
Popatrzyła na niego zmęczonym wzrokiem i powoli skinęła głową.
- Mogę zastawić firmę. - Wiedziała, że jeśli wręczy Schwartzowi czek, który miała w torebce, nie wystarczy jej na poręczyciela. A nie było wyboru. Musieli mieć adwokata, żeby w ogóle martwić się o kaucję. Weźmie pożyczkę pod zastaw samochodu. Albo domu. To nie ma znaczenia. Jeśli jednak...
- Co będzie, jeżeli nie zdołam wpłacić kaucji w całości?
- Tam nie ma kredytów, pani Clarke. Musi pani opłacić
dziesięć procent poręczyciela i zastawić dostateczną równowartość, inaczej nie wypuszczą Lana z więzienia. - Do kiedy?
- Do zakończenia procesu.
- Boże! Nie mam wyboru, prawda?
- W jakim sensie?
- Muszę zastawić wszystko.
Skinął głową; było mu przykro. Rzadko współczuł swym klientom. Gdyby jęczała, szlochała, zirytowałaby go tylko, tymczasem zdobyła jego szacunek. Ani ona, ani jej mąż nie
zasłużyli na to, co ich spotkało. Znów zaczął się zastanawiać, co L naprawdę zaszło. W głębi ducha czuł, że nie było gwałtu.
Pytanie tylko, czy da się to udowodnić...
Przez następne dziesięć minut wyjaśniał jej przebieg procedury sądowej: odczytuje się oskarżonemu zarzuty, ustala skład orzekający i wyznacza datę rozprawy wstępnej. Ofiary na niej nie będzie.
- Gdzie panią dzisiaj znajdę w razie potrzeby, pani Clarke?
Zapisała mu telefon butiku. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że będzie musiała tam pójść.
- Teraz idę do lana, a potem będę w butiku. I proszę mówić mi Jessica albo Jessie. Będziemy się teraz dosyć często widywać.
- Z przyjemnością będę się tak do ciebie zwracał. I chciałbym się z tobą spotkać tutaj w piątek. Z obojgiem, jeśli zdołasz wyciągnąć męża za kaucją. - To "jeśli" sprawiło, że dreszcz przebiegł jej po plecach. - Albo nie, przełóżmy to na poniedziałek. Jeśli go uwolnisz, przyda się wam dzień lub dwa dla relaksu. A potem jak najszybciej weźmiemy się do roboty. Nie mamy zbyt wiele czasu.
- A ile czasu mamy? - Tak pacjent pyta lekarza, ile pozostało mu życia.
- Dokładnie będzie wiadomo po rozprawie wstępnej. Proces powinien się odbyć w ciągu dwóch miesięcy.
- Przed Bożym Narodzeniem?
Przez moment Schwartz miał wrażenie, że rozmawia z dzieckiem.
- Przed Bożym Narodzeniem. Jeśli go z jakiegoś powodu nie odroczymy. Ale Tan powiedział mi dziś rano, że chce mieć to jak najszybciej za sobą i zapomnieć o wszystkim.
Zapomnieć?, pomyślała. Kto mógłby o tym zapomnieć? Schwartz wstał, zdjął okulary i wyciągnął do niej rękę.
- Spróbuj się odprężyć, Jessico. Na razie zmartwienia zostaw mnie.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - wstała i uścisnęła mu dłoń. - Bardzo ci dziękuję. Czy coś przekazać Tanowi?
- zatrzymała się w drzwiach.
- Możesz mu powiedzieć, że jest szczęściarzem - rzekł ciepło.
Jessica uśmiechnęła się ze smutkiem i wyszła.
Martin Schwartz usiadł, obrócil krzeslo w stronę okna, wsunął między zęby koniec uszka okularów i potrząsnął głową. Sprawa zapowiadała się paskudnie. Był pewien, że Lan tego nie zrobił, i równie pewien, że w sądzie będą kłopoty. Państwo Ciarke byli młodzi, szczęśliwi, piękni i bogaci, atonie przysporzy im przychylności ławy przysięgłych. Kobiety od razu znienawidzą Jessie; mężczyźni poczują niechęć do lana, ponieważ żaden z nich nie uwierzy, że pisanie może być pracą. Do tego wyczuwalna aura dostatku... Złe widział tę sprawę. A powódka była kobietą silną, choć prawdopodobnie chorą. Miał tylko nadzieję, że uda mu się znaleźć coś, co pozwoli ją zniszczyć. To była brzydka gra, lecz stwarzała jedyną szansę dla Tana.
Rozdział VI Jessica zatrzymała się w holu, żeby zadzwonić do butiku. Odebrała Zina, bardzo zaniepokojona, od rana bowiem bezskutecznie próbowały się z nią skontaktować.
- Jessie, czy coś się stało?
- Nie, nic takiego - odparła, jej głos przeczył jednak słowom. - U was wszystko w porządku?
- Jasne. Przyjdziesz?
- Po lunchu. Do zobaczenia.
Odwiesiła słuchawkę, zanim Zina zdążyła zapytać o coś więcej, i zeszła na parking. Była biedniejsza o dwa tysiące dolarów, ale czuła się lepiej. Czek w niebieskiej kopercie
- pierwsza część honorarium Martina Schwartza - pozostał na biurku sekretarki. Dotrzymała słowa. Teraz na jej koncie zostało sto osiemdziesiąt jeden dolarów, lecz Tan miał adwokata. Jakąż cenę przyszło im zapłacić za chwilę jego przyjemności z przygodnie poznaną dziewczyną!
Jadąc przez miasto, starała się o tym nie myśleć. Była nie tyle zła, co skonsternowana. Kim była ta kobieta? Dlaczego uwzięła się na lana? Po rozmowie ze Schwartzem upewniła się, że lan nie zrobił nic złego poza poderwaniem sobie babki na rozkoszne popołudnie. Doprawdy, mógł wybrać staranniej!
Znalazła miejsce do parkowania na Bryant Street, na- przeciw długiego ciągu biur poręczycieli. Ciekawe, z którym z nich będzie się jutro targować. Wszystkie biura wyglądały mało zachęcająco, wręcz obskurnie; szybko ruszyła do gmachu Pałacu Sprawiedliwości. Tu przeszła przez wykrywacz metalu, a strażnik przeszukał jej torebkę. Prócz tego musiała się wylegitymować. Kolejka była długa, lecz szybko posuwała się do przodu.
Wśród odrażających, zaniedbanych ludzi czuła się bardzo nie na miejscu. Wzrost wyróżniał ją spośród kobiet i większości mężczyzn, granatowy kostium w tym otoczeniu wyglądał absurdalnie. Były tu białe kobiety w obcisłych spodniach ze skaju, sztucznych tygrysich kurtkach i rozdeptanych sandałach; czarni mężczyźni w satynowych ubraniach i czarne dziewczyny w szatkach przypominających nocne koszule ze sztucznego jedwabiu. Zadawała sobie pytanie, czy poderwana przez lana kobieta wyglądała jak jedna z tych. Żywiła nadzieję, że nie, chociaż jakie to miało teraz znaczenie? Kolana jej drżały i nie wiedziała, czy zdoła cokolwiek wykrztusić. Jak miała z nim rozmawiać?
Drżącą ręką wcisnęła w windzie guzik szóstego piętra i żołądek od razu podjechał jej do gardła. Znalazła się tu kiedyś, gdy Lan nie zapłacił mandatu, wtedy jednak nie było to widzenie. Po prostu wpłaciła grzywnę i zabrała go stąd. Tym razem było zupełnie inaczej.
Winda zatrzymała się na szóstym piętrze i Jessie wysiadła. Nagle uświadomiła sobie, że zniosłaby każdy strach i gniew, przedarłaby się przez stokroć większy tłum alfonsów w satynie, byle tylko być blisko lana.
Odwiedzający kłębili się w poczekalni, a strażnik wprowadzał kilkuosobowe grupy za stalowe drzwi. Jessie miała wrażenie, że ludzie ci wchodzą w otchłań, z której już nigdy nie wrócą.
Chwilę później sama znalazła się w środku. Pokój był duszny, bez okien, oświetlony jarzeniówkami. Wewnętrzna ściana składała się z długich szklanych paneli z małymi półeczkami, na których stały aparaty telefoniczne. Dopiero teraz zrozumiała, że będzie ich dzielić szyba. Co można wyjaśnić przez telefon?
Zastanawiała się, gdzie ma podejść, i nagle poczuła na sobie wzrok. Łzy napłynęły jej do oczu. Teraz nie mogła płakać! Pomachała do niego niepewnie, starając się ukryć drżenie rąk, i ruszyła przed siebie na miękkich nogach. Kiedy stanęła przed nim, przez chwilę patrzyli na siebie. Lan odezwał się pierwszy.
- Jak się masz?
- Dobrze. A ty?
Znów chwilę milczał, potem skinął głową z ostrożnym, kruchym uśmiechem.
- Wspaniale. - Uśmiech zniknął. - Och, maleńka, tak mi przykro, że naraziłem cię na to wszystko. To jakiś obłęd... Mogę ci tylko powiedzieć, że cię kocham. Nie wiem, co będzie dalej, nie wiedziałem, jak to przyjmiesz...
- A co myślałeś? Ze stchórzę? ucieknę? - Była tak urażona, że spuścił wzrok. Ciężko było mu spojrzeć jej w oczy.
- Nie, ale ten problem... Chodzi oto, że... Jezu, Jessie, co mam ci powiedzieć?
Uśmiechnęła się blado.
- Już powiedziałeś. Ja też cię kocham. I tylko to ma znaczenie. Jakoś damy sobie radę.
- Tak, ale... Jess, to nie będzie łatwe. Baba upiera się przy swoim, a ten gliniarz, Houghton, zachowuje się tak, jakby złapał Kubę Rozpruwacza.
- Niezły okaz, prawda?
- Rozmawiał z tobą? - Lan był zaskoczony.
- Tuż przed wizytą u ciebie.
lan zbładł.
- Powiedział ci, o co chodzi?
Potrząsnęła głową i odwróciła wzrok.
- Och, Jess... Wiem, jaki to dla ciebie koszmar. Aż trudno uwierzyć.
- To prawda. Ale jakoś go przetrwamy - posłała mu najpiękniejszy i najdzielniejszy ze wszystkich swoich uśmiechów. - Jak ci się podoba Schwartz?
- Adwokat? Owszem. Pewnie sporo kosztował, co?
- Jessie próbowała Zmienić temat, lecz Lan nie dał się zbyć.
- Ile?
Spojrzała na niego z goryczą.
- To nieistotne.
- Może dla ciebie, Jessie, ale dla mnie tak. Ile?
- Dwa tysiące teraz i pięć, jeśli dojdzie do procesu. - Nie mogła uniknąć jego wzroku.
- Żartujesz?
Potrząsnęła głową.
- Człowiek, z którym rozmawiałam wcześniej, chciał piętnaście tysięcy gotówką, i to z góry.
- Jezu Chryste, Jessie... to absurd. Zwrócę ci te pieniądze.
- Nudzisz, kochanie.
- Kocham cię, Jess - spojrzał na nią tkliwie i Jessica znowu z trudem powstrzymała szloch.
- Jak mogłeś w ogółe do mnie nie zadzwonić? - Nie
chciała mu mówić, że tkwiła całą noc przy drzwiach, bliska histerii, ale tak wykończona, że nie mogła się ruszyć.
- Jak mogłem dzwonić, Jess? Co miałem ci powiedzieć?...
Siedziałem tu jak kołek i nic z tego nie mogłem pojąć.
No to po co z nią spałeś, do diabla?, pomyślała. Ale kiedy spojrzała na niego, fala gniewu opadła. Był równie nieszczęśliwy jak ona. Nawet bardziej.
- Jak sądzisz, dlaczego ona oskarża cię o... o...
- O gwałt? - powiedział to takim tonem, jakim czyta się wyrok śmierci. - Nie wiem. Może jest chora albo szalona, albo ktoś ją puścił kantem. Może chce pieniędzy. Skąd mam wiedzieć, do diabła? Jessie, ja... - odwrócił wzrok, potem spojrzał jej w oczy. W kącikach jego oczu lśniły łzy. - Jak my będziemy z tym żyć?
- Przestań! - syknęła. - Natychmiast przestań! Doczekamy końca tej sprawy i już nigdy nie będziemy o tym myśleć.
- Na pewno? Zastanów się uczciwie, czy zdołasz? Czy za każdym razem, kiedy na mnie spojrzysz, nie będziesz mnie ani trochę nienawidzić za tę kobietę, za forsę, którą straciłaś, i... do diabła! - przejechał ręką po włosach i sięgnął do kieszeni po papierosa. Jessie zauważyła nagle, że ma na sobie bawełniane więzienne kalesony.
- Dobry Boże, nie pozwolili ci się nawet ubrać? - Ze zgrozą wyobrażała sobie, jak sierżant Houghton wyciąga go z domu nagiego i w kajdankach.
- Urocze, prawda? Zabrali moje spodnie do laboratorium, żeby sprawdzić, czy nie ma na nich śladów nasienia. To było takie brutalne, takie ohydne, takie... No właśnie, będą mi potrzebne jakieś spodnie na jutro do sądu. - łan zadumał się i głęboko zaciągnął papierosem. - Zupełnie tego nie rozumiem. Jeśli chciała pieniędzy, mogła mnie po prostu szantażować. Wiedziała, że jestem żonaty.
To miłe, pomyślała cynicznie Jessie, a potem spojrzała na lana, na jego kalesony i potargane blond włosy, na ten dom wariatów dookoła i wybuchneła śmiechem.
- Dobrze się czujesz? - przestraszył się nie na żarty. Wyglądała jednak na szczerze rozbawioną.
- Powiem ci coś, co zabrzmi kretyńsko. Czuję się doskonale. I kocham cię, a to jest najlepszy dowcip, bądź więc uprzejmy wrócić szybko do domu. I powiem ci jeszcze coś:
ślicznie ci w kalesonach.
To był ten sam śmiech, który miliony razy słyszał o drugiej nad ranem, kiedy dokuczała mu chodząc nago po domu i czytając jego książkę z ołówkiem za każdym uchem. Był to śmiech, z jakim oblewała go wodą w kąpieli i łaskotała w łóżku. Cała Jessie! Nagle Lan uśmiechnął się po raz pierwszy, odkąd zaczął się ten koszmar.
- Droga pani, jest pani stuknięta, ale to nie szkodzi. Czy będzie pani uprzejma wyciągnąć mnie z tego pierdla, żebym mógł wrócić do domu i... - zbladł.
- Zgwałcić mnie? Czemu nie? - zaśmiała się znowu, lecz ciszej. Już było dobrze. Miała go przed sobą; kochał ją, a więc była bezpieczna. Kiedy nagle odszedł i została po nim tylko ta niewiarygodna cisza, czuła się tak, jakby umarł. Ale on żył. Zawsze będzie żył i zawsze będzie należał do niej. Miała ochotę zatańczyć, tu, pośrodku sali widzeń, w sąsiedztwie sutenerów i złodziei.
- Panie Clarke, jak to się dzieje, że kocham pana tak bardzo?
- Ponieważ cierpi pani na niedorozwój umysłu, ale dli mnie to tym lepiej. Hej, szanowna pani, czy mogłabyś przez chwilę zachować powagę? - W zmęczonych, podkrążonych oczach Jessie wciąż czaił się śmiech.
- Słucham?
- Naprawdę zwrócę ci te pieniądze.
- Nie martw się o to.
- Zwrócę. Myślę, że nadszedł czas, żebym wrócił do pracy. Ten układ się nie sprawdza, Jessie, i wiesz o tym dobrze.
- Owszem, sprawdza się. Co ci się w nim nie podoba?
- To, że nie chcę być utrzymankiem, nawet w imię spodziewanych profitów z mojej kariery pisarskiej. To zabójcze dla mojego ego i jeszcze gorsze dla naszego małżeństwa.
- Bzdura.
- Żadna bzdura. Mówię poważnie. To nie jest właściwy czas ani miejsce, chcę jednak, żebyś wiedziała, że wszystkie koszty zwrócę ci co do grosza. Jasne? - Jessie miała ochotę wykręcić się od odpowiedzi, lecz łan coraz bardziej się
zacietrzewiał. - Mówię poważnie, Jessie. Nie ty będziesz za to płacić.
- Dobrze - spojrzała na niego z ironią i w tej samej chwili strażnik położył jej rękę na ramieniu. Widzenie dobiegło końca. A tak wiele mieli sobie jeszcze do powiedzenia!
- Nie martw się, kochanie. Zobaczymy się jutro w sądzie.
- Zauważył, że zmarkotniała.
- Zadzwonisz wieczorem?
Potrząsnął głową. Nie, teraz już mu nie pozwolą.
- Och... Ale ja cię potrzebuję, Lan... Ja...
- Wyśpij się dobrze przed rozprawą. Obiecujesz? - Skinęła głową jak grzeczne dziecko. - Tak bardzo cię kocham, less. Dbaj o siebie, proszę cię, zrób to dla mnie.
Znów przytaknęła.
- A ty? Lan... Ja... umrę bez ciebie.
- Nie myśl tak. Teraz idź, zobaczymy się jutro. I Jess... dziękuję ci. Za wszystko.
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
W słuchawce zapadła cisza. Jessica odwróciła się i wraz z innymi wyszła do windy. Znowu była sama. łan odszedł. Ale teraz na nowo wiedziała, jak wygląda, co mówi, przypomniała sobie nawet zapach jego skóry, choć przecież dzieliła ich szyba. Znowu był żywy. I był z nią.
Rozdział VII
Wciąż myślała o lanie, więzieniu, Schwartzu, Houghtonie. Oczy inspektora zdawały się ją prześladować.
- A czym się zajmuje pani mąż? - Pytanie padło z ust kobiety, która przeglądała właśnie wieszak z nowymi aksamitnymi spódnicami. Były w kolorze czerwonego wina, z czarnym jedwabnym przybraniem. Kopie Saint-Laurenta.
- Mój mąż? Siedzi... to jest, chciałam powiedzieć, siedzi w domu i pisze książki.
Panie uznały to za zabawne; nawet dziewczęta zachichotały pod nosem. Jessica też się śmiała, próbując powstrzymać łzy cisnące się pod powieki.
- Mój mąż też to robił, zanim zajął się golfem. - Druga dama podała do zapakowania dwie spódnice i bluzkę, podczas gdy pierwsza przeszła do spodni.
Był to ciężki dzień, ale uchronił ją przed rozmową z Ziną i Katsuko. Dochodziła piąta, kiedy wreszcie usiadły przy
kawie.
- Jessie, czy wszystko u was gra?
- Mniej więcej. Mamy trochę kłopotów, ale jutro się to
ułoży. - Jutro Lan będzie już w domu i będą mogli załatwić to razem. Żeby tylko wrócił!
- Martwiłyśmy się o ciebie jak diabli. Cieszę się, że jest już lepiej. - Zina wyglądała na usatysfakcjonowaną, ale Kat wciąż uważnie patrzyła Jessice w oczy.
- Wyglądasz fatalnie, Jessico Clarke.
- Uwielbiam pochlebstwa. To przez ten pogrzebowy kostium - rozejrzała się wokół, zastanawiając się, czyby dla poprawienia nastroju nie włożyć na siebie czegoś z jesiennej kolekcji. Tyle że było już późno, a ona była zmęczona i nie miała sił się przebierać. Za kilka minut zamykały sklep.
Wstała, prostując plecy, obolałe na skutek nocy spędzonej na podłodze. Przeżycia dnia też im nie posłużyły. Właśnie masowała zesztywniały kark, gdy do sklepu weszła klientka. Dziewczęta porozumiały się wzrokiem, lecz Jessie je uprzedziła. Praca odrywała przynajmniej jej myśli od ponurych spraw, a kobieta wyglądała na sympatyczną.
- Czym mogę służyć?
- Czy pozwoli pani, że się rozejrzę? Słyszałam o tym butiku od znajomej, a zauważyłam już, że macie ładne rzeczy na wystawie.
- Miło mi. Proszę dać mi znać, jeśli będzie pani potrzebna pomoc.
Wymieniły uprzejme uśmiechy i klientka zaczęła przerzucać odzież sportową. Wyglądała na trzydzieści kilka lat, chociaż trudno było o pewność. Miała na sobie elegancki, prosty czarny kostium, kremową lnianą bluzkę, jasną apaszkę i sporo drogiej złotej biżuterii - w tym parę kolczyków z brylantami i onyksami, które od razu przykuły uwagę Jessie. Ta kobieta wydawała dużo pieniędzy. Ale, paradoksalnie, stwarzała wrażenie, iż rozumie, że w życiu są też ważniejsze rzeczy.
Kobieta przechodziła od wieszaka do wieszaka. Promieniowało z niej coś, co dałoby się określić jako zadowolenie z życia. Do tego miała w sobie ten rodzaj wdzięku, który budzi zainteresowanie. Młoda twarz, popielato blond włosy lekko przetykane siwizną. W jakiś dziwny sposób - może przez jasny błękit oczu - przypominała Jessie kota syjamskiego.
- Czy chodzi pani o coś konkretnego? Mamy na zapleczu parę nowych rzeczy.
Kobieta uśmiechnęła się w odpowiedzi i potrząsnęła głową.
- Powinno się mnie za to obić, ale podoba mi się ten zamszowy płaszcz. Macie ósemkę? - Wyglądała jak dziecko, które wie, że kupuje za dużo łakoci, lecz wyrzuty sumienia nie psują mu apetytu.
- Sprawdzę. - Jessica zniknęła na zapleczu.
Tego rozmiaru nie było, miała jednak podobny płaszcz, o czterdzieści dolarów droższy. Jessica usunęła etykietkę
z ceną i podała go klientce. Był w ciepłym cynamonowym kolorze i miał lekko dopasowany krój. Leżał na tej kobiecie cudownie i ona też to zauważyła. Zresztą osoba o takiej
figurze mogłaby się owinąć w stary pled i też wyglądałaby dobrze.
- Ile kosztuje?
- Trzysta dziesięć.
Zina i Kat wymieniły zdumione spojrzenia, ale znały Jessie na tyle dobrze, by nie oponować. W jej szaleństwach zawsze była metoda i zawsze słuszna. Ta kobieta musiała być kimś, kogo warto zachęcić do zakupów.
Cena płaszcza nie zrobiła na kłientce wrażenia.
- Czy znajdą się do tego spodnie?
- Miałyśmy, ale się skończyły.
- Szkoda.
Zdążyła jednak wybrać trzy swetry, bluzkę i zamszowy żakiet w tonie płaszcza, zanim uznała, że narobiła dość szkód jak na jeden dzień. Dla butiku był to łatwy i dobry interes. Klientka wyciągnęła książeczkę czekową oprawioną w zielony zamsz i spojrzała na Jessie spod oka.
- Jeśli zobaczy mnie tu pani w ciągu najbliższego tygodnia, proszę mnie wyrzucić za drzwi.
- Koniecznie? - zmartwiła się Jessie.
- To rozkaz, nie prośba! - kobieta zaśmiała się i bez mrugnięcia wypisała czek na grubo ponad pięćset dolarów. Nazywała się Astrid Bonner i mieszkała na Vallejo, jedną przecznicę od lessie.
- Jesteśmy niemal sąsiadkami, pani Bonner. - Jessie podała jej swój adres, a Astrid Bonner spojrzała na nią zdziwiona.
- Znam ten dom! Nieduży, biało-niebieski, z bajecznie kolorowym kwieciem w ogródku?
- Kłuje w oczy z odległości mili!
- No i dobrze. Wprowadza tu trochę ożywczego wdzięku. I ma pani czerwony sportowy samochód?
- Tam stoi - Jessica wskazała za okno.
Zaśmiały się obie. Zina cicho zamknęła drzwi. Było kwadrans po szóstej.
- Może ma pani ochotę na drinka?
Miały na zapleczu butelkę Johnniego Walkera. Niektóre klientki lubiły czasem dłużej pogawędzić, a klient był tu panem.
- Chętnie, ale naprawdę nie mogę. Panie na pewno chcą już iść do domu.
Jessie uśmiechnęła się grzecznie. Katsuko zapakowała zakupy pani Bonner w dwa błyszczące pudła wypełnione żółtopomarańczową bibułką i przewiązała je wstążką.
- Sklep należy do pani? - Jessie skinęła głową. - Ma pani tu piękne fatałaszki. Prawdę mówiąc, ten płaszcz jest mi potrzebny jak dziura w moście, ale nie potrafię sobie niczego odmówić. To mój największy problem.
- Wydawanie pieniędzy jest najlepszym lekarstwem na niektóre bolączki.
Kobieta w milczeniu pokiwała głową. Jessie świetnie czuła się w jej towarzystwie. Nie ciągnęło jej do domu; chętnie by z kimś porozmawiała. Ciekawa była, gdzie mieszka Astrid Bonner. Nagłe wpadła na świetny pomysł.
- Może panią podwieźć? Właśnie wychodzę.
Pretekst był wyborny, żeby uciec i w ten sposób uniknąć pytań, którymi Zina i Kat zasypałyby ją zaraz po zamknięciu. Nie powiedziała im jeszcze, że rano idzie do sądu.
- Bardzo pani miła, dziękuję. Zwykle chodzę piechotą, L kiedy jestem tak blisko domu, ale z tymi pudłami... - z uśmiechem Astrid Bonner wyglądała jeszcze młodziej. Jessie głowiła
się, ile może mieć lat.
Porwała płaszcz, torebkę i odwróciła się do dziewcząt.
- Dobranoc, moje drogie. Do zobaczenia jutro. Rano mnie nie będzie.
Otworzyła drzwi przed Astrid i już były na zewnątrz. Bez pytań, bez odpowiedzi, bez kłamstw. Kamień spadł Jessie z serca. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jej ciążył przez całe popołudnie.
W samochodzie Astrid ułożyła sobie pudła na kolanach i ruszyły do domu.
- Sklep musi zajmować pani dużo czasu.
- Owszem, ale bardzo to lubię. A propos, jestem Jessica Clarke. Właśnie zdałam sobie sprawę, że jeszcze się nie przedstawiłam. Przepraszam. - Wymieniły uśmiechy, a wieczorna bryza uniosła świeżo ułożone włosy Astrid Bonner.
- Może zasunę dach?
- Ależ nie ma potrzeby - zaśmiała się Astrid i zerknęła na Jessie. - Nie jestem ani tak stara, ani tak skołtuniała, na
miłość boską. Muszę przyznać, że zazdroszczę pani tego sklepu. Pracowałam dla magazynu mody w Nowym Jorku. Było to dziesięć lat temu, ale moda wciąż jest moim hobby.
- My też pochodzimy z Nowego Jorku. Co panią tu sprowadziło?
- Mąż. Właściwie byłam tu w delegacji. Poznałam Toma i już nie wróciłam do pracy. - Astrid z przyjemnością sięgnęła do wspomnień.
- Coś takiego? I wciąż tam na panią czekają?
Wybuchnęły śmiechem.
- No, nie, pojechałam jeszcze raz na wschód. Złożyłam wypowiedzenie i taki był koniec mojej kariery.
- Nie żałowała pani?
Pytanie było może zbyt osobiste, ale sposób bycia Astrid zniewalał wręcz do szczerości.
- Nie, nigdy. Tom odmienił całe moje życie.
Jessica miała już na końcu języka: "To straszne", kiedy zastanowiła się głębiej. Przecież lan też zmienił wszystko w jej życiu, choć nie skłaniał jej do wyjazdu, nie kazał zrezygnować z kariery. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby zrezygnować z "Lady J."
- Nie żałowałam ani przez moment - powtórzyła Astrid.
- Tom był nadzwyczajnym człowiekiem. Zmarł w zeszłym
- Och, jak mi przykro. Macie dzieci?
Astrid zaśmiała się i potrząsnęła głową.
- Nie. Tom miał pięćdziesiąt osiem lat, a ja trzydzieści dwa, kiedy za niego wyszłam. Wydawało nam się, że jesteśmy na to za starzy. W dodatku nie mam zbyt rozwiniętych uczuć macierzyńskich. Wolałam ten nie kończący się miesiąc miodowy.
- Ja też często mam wrażenie - wtrąciła Jessie - że dzieci mogłyby wszystko popsuć.
- Nie, gdybyście ich pragnęli. Przeżyliśmy z Tomem dziesięć wspaniałych lat. Tylko że teraz zrobiło się wokół mnie tak cicho!...
A zatem Astrid miała czterdzieści dwa lata. Trudno było w to uwierzyć.
- Dlaczego nie podejmie pani pracy?
- A jakąż pracę mogłabym znaleźć? Myślałam o redakcji "Vogue"a", ale tu jej nie ma. Zresztą po tylu latach "Vogue" też by mnie już nie zechciał. Człowiek wychodzi z obiegu... A do Nowego Jorku na pewno już nie wrócę. Nigdy.
- Może więc coś pokrewnego kreowaniu mody?
- Na przykład?
- Butik.
- I tu wracamy do punktu wyjścia, moja droga. W niegodziwy sposób zazdroszczę pani "Lady J."
- Niepotrzebnie. Też ma swoje wady.
- I zalety, nieprawdaż? Często pani wyjeżdża?
- Dwa dni temu wróciłam z Nowego Jorku.
Omal nie dodała: "A wczoraj mój mąż został aresztowany za gwałt". Astrid chybaby dostała zawału. Jessie westchnęła głęboko, zapominając na chwilę, że nie jest sama.
- Czy ta podróż była aż taka nieprzyjemna? - zapytała Astrid z uśmiechem.
- Jaka podróż?
- Do Nowego Jorku. Westchnęła pani tak przejmująco, jakby ktoś pani umarł.
- Przepraszam. Miałam ciężki dzień. -Jessie próbowała się uśmiechnąć, lecz nagle znowu poczuła brzemię koszmaru.
- Czy stało się coś złego? - Astrid spojrzała na nią badawczo.
- Nic, czego nie dałoby się naprawić.
- Czy mogłabym w czymś pomóc?
Niesamowita kobieta. Ledwie się poznały, a ona już chce jej pomagać. Jessie uśmiechnęła się i przyhamowała na rogu.
- Nie, wszystko jest w porządku, naprawdę. A pani już mi pomogła. Zakończyła pani mój dzień kroplą słonecznego światła. Który dom należy do pani?
- Tamten - Astrid wskazała palcem solidne ceglane dworzyszcze z czarnymi okiennicami i schludnie przystrzyżonym żywopłotem. Jessie w ostamiej chwili powstrzymała się od gwizdnięcia. Oboje z lanem często oglądali ten dom i zastanawiali się, kto w nim mieszka. Podejrzewali, że
właściciele dużo podróżują, ponieważ okna przeważnie były zamknięte.
- Pani Bonner, muszę pani oddać komplement. Od lat zazdrościmy pani tego domu.
- Och, to pochlebstwo. I proszę mi mówić po imieniu. Zresztą twój dom wygląda o wiele radośniej, Jessico. Ten jest okropnie... - zachichotała - dorosły, to chyba właściwe słowo. Był już urządzony, kiedy wyszłam za Toma, zresztą bardzo pięknie. Musisz wpaść do mnie na kawę. Albo na drinka.
- Z przyjemnością.
- To może od razu?
- Hm... przykro mi, ale prawdę mówiąc jestem trochę zmęczona. Przez trzy tygodnie szalałam w Nowym Jorku, a od przyjazdu też zwijałam się jak w ukropie. Może kiedy indziej...
- Będę zachwycona. Jeszcze raz dziękuję za podwiezienie. Jesteś aniołem.
Astrid wysiadła i pomachała jej, wchodząc po schodach do domu. Jessie też pożegnała ją skinieniem ręki. A więc to ten dom! Cieszyła się, że poznała Astrid Bonner. Czarująca kobieta.
Wróciła do domu, myśląc o tym, co mówiła Astrid. Wyglądało na to, że dla swojego męża zrezygnowała z wielu rzeczy. I dało jej to szczęście.
Jessie weszła do ciemnego salonu, zrzuciła buty i usiadła na kanapie. Przeglądała w myślach ten niewiarygodny dzień
- od wizyty u Martina Schwartza i ogołocenia konta do widzenia z lanem i krzepiącego spotkania z Astrid Bonner... Kiedy życie znów stanie się realne?
Miała ochotę zrobić sobie drinka, lecz na taki wysiłek po prostu nie było jej stać. Jej umysł pracował bez ustanku, natomiast ciało przeobraziło się jakby w kłodę drewna i najzwyczajniej przestało jej słuchać. Była sama w domu, w którym lan zawsze na nią czekał. I ta nieznośna cisza.., zupełnie jak w mieszkaniu Jake"a, kiedy poszła tam po jego śmierci... Dlaczego myślała o Jake"u? lan nie umarł. I jutro będzie w domu. Będzie? Będzie. A jeśli... Nie mogła się uspokoić. Dzwonek u drzwi brzęczał dosyć długo, nim zdołał przykuć jej uwagę. Zebrała resztki energii, żeby wstać i zapytać, kto to.
Jej głos ledwie dotarł na drugą stronę drzwi. Ale gość go usłyszał. Spojrzał przez ramię na swojego towarzysza i skinął głową. Drugi mężczyzna wrócił do zielonego samochodu.
- Policja.
Na dźwięk tego słowa serce Jessie załomotało dziko. Musiała oprzeć się o ścianę. Co znowu?
- Słucham?
- Tu inspektor Houghton. Chciałbym rozmawiać z panią Clarke.
Kusiło ją, by odpowiedzieć, że pani Clarke nie ma w domu, lecz na podjeździe stał jej samochód. Skoro postanowił się z nią zobaczyć, nie było przed nim ucieczki. Zawładnęli jej życiem. I życiem Lana.
Jessie powoli otworzyła drzwi. Nawet bez butów była o cal wyższa od policjanta. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Cały żal do lana, do losu, Jessie przelała na inspektora Houghtona. Łatwo było go nienawidzić.
- Dobry wieczór. Mogę wejść?
Odsunęła się na bok, zapaliła światło i wprowadziła go do salonu. Stanęła przed nim na środku pokoju, nie prosząc, by usiadł.
- I cóż, inspektorze? Ma pan coś nowego? - Ton jej głosu nie skrywał uczuć, jakimi darzyła policjanta.
- Doszedłem do wniosku, że powinniśmy sobie uciąć małą pogawędkę.
- Czy to normalna procedura?
A jeśli on chce ją zgwałcić? Tym razem gwałt byłby prawdziwy... O Boże... Czemu tu nie ma Jana!
- Absolutnie normalna, pani Klarke.
Byli przeciwnikami, naturalnymi wrogami, jak pyton i jego łup. Rola ofiary napawała Jessie przerażeniem, które starała się zataić - podobnie jak on ukrywał, że jej uroda robi na nim wrażenie. Nienawidził Jana z wielu powodów. I tego już nie zdołał ukryć.
- Czy ma pani coś przeciwko temu, że usiądę?
Tak, pomyślała. Wynocha z mojego domu!
- Skądże - wskazała mu kanapę, a sama usiadła na krześle.
- Piękny dom, pani Klarke. Długo tu państwo mieszkacie?
- Houghton rozejrzał się, notując w pamięci szczegóły, podczas gdy Jessie wyobrażała sobie, że wydrapuje mu oczy. Po chwili wzięła się w garść. Można nie cierpieć glin, ale nie wolno im tego okazać. Była niewinna, Lan też, a mimo to się bała.
- Inspektorze, czy to oficjalne przesłuchanie, czy rozmowa towarzyska? Mój adwokat mówił mi dzisiaj, że pod jego nieobecność nie muszę z nikim rozmawiać. - Patrzyła na mankiet nogawki jego spodni, spod której wystawała brązowa skarpetka. Nagle poczuła mdłości. Nie była pewna, czy wzięła rano pigułkę. A potem spojrzała na jego obrzydliwy krawat w kolorze musztardy i postanowiła, że jeśli spróbuje ją tknąć, zabije go.
- Nie, nie musi pani ze mną rozmawiać, ale mam kilka pytań i chyba będzie zręczniej, jeśli zadam je tutaj.Wielki zaszczyt.
- Myślę, że wolałabym odpowiedzieć na nie w sądzie.
- Oboje wiedzieli, że w sądzie w ogóle nie musi zeznawać. Była żoną oskarżonego.
- Jak pani woli. - Inspektor ruszył do drzwi, lecz zatrzymał się przy barku. - Pani też pije?To pytanie doprowadziło ją do szału.
- Nie, i mój mąż także nie.
- Tak też myślałem. Zeznał, że był pijany, kiedy zabrał ofiarę do hotelu. Nie wygląda na alkoholika.
Serce Jessie zamarło, a wzrok wypełnił się nienawiścią. Ten łajdak próbował ją zahaczyć.
- Proszę wyjść, inspektorze. Natychmiast.
Houghton spojrzał jej w oczy. Pod maską uprzejmości kipiała w nim złość. Jego głos był ledwie słyszalny, mimo że stał zaledwie o krok od niej.
- Dlaczego się marnujesz z takim smętnym capem?
- Precz! - jej głos był równie cichy, a całe ciało drżało.
- Co robisz, kiedy on idzie do dziwki? Masz innego kochasia? Wierz mi, skarbie, nie warto go żałować. Takich jak on są tuziny.
- Wynoś się! - te słowa były jak uderzenie bicza. Po raz pierwszy w życiu Jessie miała ochotę zabić.
Houghton obrócił się na pięcie i podszedł do drzwi.
- Jeszcze się zobaczymy - rzucił.
Wrócił o dziesiątej wieczorem w towarzystwie dwóch umundurowanych policjantów i świadka. Mieli zamiar szukać broni i narkotyków. Tym razem jednak był zaaferowany i nieprzenikniony. Unikał jej wzroku przez całą godzinę, kiedy grzebali w szafkach i szufladach, przeglądali jej bieliznę, wytrząsali na łóżko zawartość jej torebek, rozsypywali płatki mydlane i rozrzucali papiery lana po całym pokoju.
Nie znaleźli niczego. Zrobienie porządku zajęło jej cztery i pół godziny, przez następne dwie próbowała się uspokoić. Jej lęk okazał się zasadny. Zgwałcił ją - nie w taki sposób, jakiego się obawiała, ale pomimo wszystko był to gwałt. Zdjęcia matki leżały w nieładzie na biurku, pigułki antykoncepcyjne na stole w kuchni. Całe jej życie zostało bezlitośnie obnażone. Teraz była to także i jej wojna. I po raz pierwszy od siedmiu lat nie było przy niej lata. Mało tego, to on sprawił, że musiała stanąć twarzą w twarz z napastnikiem, i zostawił ją samą, bez pomocy. To jego wina. Teraz on także był wrogiem.
Rozdział VIII Jessica siedziała z Martinem Schwartzem w jednym z dalszych rzędów sali rozpraw. Było po dziesiątej. Na wokandzie znalazło się tak wiele spraw, że kolejne posiedzenia coraz bardziej się opóźniały. Wszystkie były do siebie podobne:. zamiast zarzutów podawano numery naruszonych przepisów prawa, ustalano kaucję i pojawiały się nowe twarze. W końcu w drzwiach stanął Jan prowadzony przez strażników. Schwartz przeszedł na przód sali. I tym razem, dzięki Bogu, ograniczono się do paragrafów. Zapytany, czy rozumie, o co jest oskarżony, Tan odpowiedział twierdząco
Prokurator zażądał dwudziestu pięciu tysięcy dolarów kaucji. Schwartz wniósł o redukcję tej kwoty, na co jego przeciwniczka zerwała się i zgłosiła sprzeciw, powołując się na charakter sprawy. Sędzia jednak był innego zdania. Obniżył kaucję do piętnastu tysięcy, łupnął młotkiem i wezwał następnego oskarżonego. Termin rozprawy wstępnej wyznaczono za dwa tygodnie.
- Co teraz mamy robić? - spytała szeptem Jessica, kiedy Schwartz do niej podszedł. Jan tymczasem opuścił już salę i wrócił do aresztu.
- Musisz zdobyć półtora tysiąca dla poręczyciela sądowego i dać zastaw na całą kwotę.
- Jak to zrobić?
- Chodźmy. Pójdę z tobą.
Jezu... Piętnaście tysięcy? Nagłe to do niej dotarło. Kolosalna suma. Czy coś może być warte piętnaście tysięcy dolarów? Tak. Tan.
Przeszli razem na drugą stronę ulicy. Kantory poręczycieli robiły odstręczające wrażenie, a ten, do którego weszli, wcale nie był lepszy od pozostałych. Cuchnęło w nim dymem z cygar, popielniczki były przepełnione, a na kanapie drzemało dwóch mężczyzn, którzy widocznie na coś czekali. Nastroszona blondynka zapytała, z czym przyszli, Schwartz wyjaśnił więc sprawę. Kobieta połączyła się z więzieniem i sporządziła notatkę o zarzutach, spoglądając uważnie na Jessie.
- Musi pani wnieść zastaw. Czy ma pani własny dom?
Jessie przytaknęła. Podała urzędniczce swój adres, a także nazwę i adres butiku oraz nazwę banku, który prowadził jej księgi hipoteczne.
- Jak pani sądzi, ile warta jest pani firma? Co to jest? Sklep z ubraniami?
Jessie skinęła głową, czując się w jakimś sensie poniżona. Może dlatego, że ta kobieta znała już zarzuty.
- Tak, to butik. Mamy duży zapas towaru.
Dlaczego starała się zrobić wrażenie na tej idiotce? Rozumiała jednak, że właśnie ta idiotka trzyma w ręku klucz do wolności lana. Schwartz stał z boku, przyglądając się formalnościom.
- Cóż, musimy zadzwonić do banku. Proszę przyjść o czwartej.
- Czy wtedy będziecie państwo mogli wnieść kaucję?
- Boże, żeby tylko go wypuścili! Gardło znów ścisnęła jej panika, cierpko-gorzka jak żółć.
- To zależy od tego, co powiedzą w banku na temat pani domu i firmy - odparła chłodno kobieta. - Pani mąż ma konto w tym samym banku? - Jessie skinęła głową, szarzejąc na twarzy. - Dobrze. To nam oszczędzi czasu. Proszę przynieść tysiąc pięćset dolarów. Gotówką.
- Gotówką?
- Albo czek potwierdzony przez bank.
- Dziękuję.
Wyszli na ulicę i Jessie odetchnęła głęboko świeżym powietrzem. Zdawało jej się, że minęły lata od czasu, gdy zrobiła to po raz ostatni. Odetchnęła raz jeszcze i spojrzała na Schwartza.
- Co się dzieje z ludźmi, którzy nie mają pieniędzy?
- Nie wychodzą za kaucją.
- I co?
- Zostają w areszcie aż do ogłoszenia werdyktu.
- Nawet jeśli są niewinni? Siedzą przez cały czas w areszcie.
- Do zakończenia procesu nie wiadomo, czy są niewinni.
- A co się stało z zasadą, że obywatel jest niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy?
Schwartz wzruszył ramionami. Wizyta u poręczyciela zepsuła mu humor. Rzadko chodził tam z klientami. Lan jednak prosił go o to, a on obiecał spełnić jego prośbę. Dziwnie się czuł traktując tę wysoką, samodzielną kobietę, jakby była słaba i bezbronna. Podejrzewał jednak, że Lan ma słuszność - pod płaszczem i zbroją kryła się krucha, wrażliwa istota. Zastanawiał się, czy ta zbroja pęknie, nim proces dobiegnie końca. Tylko tego jeszcze brakowało.
- A skąd biedni ludzie biorą adwokatów? Jezu. Miał się jeszcze bawić w pracownika opieki społecznej?
- Dostają obrońców z urzędu, Jessico. Nie sądzisz, że mamy dość własnych kłopotów? Zamiast martwić się o innych, może byś tak poszła do banku i zaczęła załatwiać co trzeba?
- Przepraszam.
- Niepotrzebnie. Ten system jest wstrętny i ja o tym wiem. Ale nie ustanowiono go dla wygody biedaków. Pozostaje się cieszyć, że do nich nie należymy.
- Ale to nie w porządku, Martinie.
Potrząsnął głową i uśmiechnął się do niej.
- To co? Idziesz do banku?
- Tak jest.
- To dobrze. Mam iść z tobą?
- Naturalnie, że nie. Czy niańczenie klientów należy do twoich stałych obowiązków czy też Lan cię w to ubrał?
- Ja... nie... och, na miłość boską, idźże już! I daj mi znać, kiedy go wypuszczą. Albo wcześniej, jeśli będę mógł jakoś pomóc.
A może pożyczyłbyś nam piętnaście tysięcy, skarbie?, pomyślała. Wciąż nie miała pojęcia, skąd wytrzasnąć pieniądze. Co powie w banku? Prawdę. I będzie błagać, jeśli zajdzie taka potrzeba. Piętnaście tysięcy... nieosiągalne jak Mount Everest.
Po sześciu papierosach i półgodzinnej męczącej rozmowie z kierownikiem działu kredytów krótkoterminowych Jessica wzięła półtora tysiąca dolarów pożyczki pod zastaw samochodu. Została zapewniona, że kiedy zadzwonią z biura poręczyciela, bank potwierdzi jej stan posiadania. W czasie rozmowy na twarzy urzędnika pojawił się wyraz zdumienia, które desperacko starał się ukryć. A przecież Jessie nie powiedziała mu nawet, jakie zarzuty ciążą na jej mężu; tylko to, że jest w więzieniu. Modliła się, by poręczyciel też trzymał język za zębami. Pieniądze miała w kieszeni, a dom i firma były warte dziesięć razy więcej, niż wymagano. Dręczyło ją jednak uczucie, że tego wszystkiego jest jeszcze za mało. I wtedy pomyślała o swojej skrytce bankowej.
- Pani Klarke?
Nie odpowiedziała.
- Pani Klarke? Czy ma pani jeszcze jakieś życzenie?
- Przepraszam, zamyśliłam się. Tak. Chciałabym zajrzeć do skrytki.
- Ma pani przy sobie klucz?
Skinęła głową. Nosiła go wraz z innymi.
- Panna Lopez zaraz z panią pójdzie.
Podążyła za nim w zadumie; po chwili spostrzegła, że idzie za nie znaną jej bliżej panną Lopez. A potem stanęła przed skrytką i panna Lopez podała jej dużą metalową kasetę.
- Chciałaby pani przejść do pokoju obok?
- Tak... tak, dziękuję.
Nie powinna tego robić, ale jeśli dom i "Lady J." nie wystarczą? Wiedziała, że zachowuje się bezsensownie, ulega panice. Musiała jednak być pewna... dla lana.
Panna Lopez zostawiła ją samą w małym sterylnym pomieszczeniu, wyposażonym w brązowe biurko z formiki i czarne winylowe krzesło. Na ścianie wisiał brzydki widok Wenecji, który wyglądał, jak gdyby wycięto go z pudełka po czekoladkach. Ostrożnie otworzyła kasetę. Były w niej trzy saszetki z brązowej skóry, dwa puzderka z wyblakłego czerwonego zamszu i mniejsze niebieskie pudełko, a w nim pamiątki po Jake"u. Spinki, które ojciec dał mu na dwudzieste pierwsze urodziny, sygnet szkolny, sygnet z marynarki. Przeważnie rupiecie, ale tak bardzo w stylu jej brata.
Uśmiechnęła się przez łzy, kiedy zobaczyła te liche precjoza, leżące bezładnie na beżowej irsze. Wciąż jeszcze lekko nim pachniały. Pamiętała, jak dokuczała Jake"owi na temat szkolnego sygnetu. Był z tego szkaradzieństwa tak cholernie dumny! Wsunęła sygnet na palec. Dla niej był o wiele za duży, byłby za duży nawet dla Lana. Jake miał prawie dwa metry wzrostu.
Brązowe saszetki zawierały skarby jej rodziców: listy, które pisali do siebie na przestrzeni lat, wiersze matki, fotografie, pukle włosów jej i Jake"a. Każdy z tych przedmiotów miał znaczenie emocjonalne. Teraz wszystkie sprawiały ból.
Sięgnęła do pierwszej saszetki, muskając palcem delikatny złoty inicjał w dolnym rogu. Na wierzchu leżało zdjęcie całej rodziny, zrobione z okazji którychś świąt wielkanocnych.
Miała wtedy jedenaście czy dwanaście lat, Jake siedem. Nie, tego nie mogła znieść. Ostrożnie zamknęła saszetkę i sięgnęła po to, po co tu przyszła.
Czerwone szkatułki na biżuterię. Nie do wiary! Zamierzała wziąć ze sobą biżuterię matki. Tak cenną, tak świętą itak wciąż matczyną, że Jessie przez wszystkie te lata nie włożyła ani jednego jej pierścionka. A teraz chciała je oddać obcym. Dla Lana.
Rubin w starej oprawie należał do jej babki. Dwa eleganckie jadeitowe pierścienie ojciec przywiózł matce z Dalekiego Wschodu. Wymarzony pierścionek ze szmaragdem dostała od niego na pięćdziesiąte urodziny. I zaręczynowy pierścionek z brylantem... i ślubna obrączka, ta "prawdziwa" - wytarty cienki krążek, który zawsze nosiła i wolała od eleganckiej obrączki ze szmaragdem i brylantem, kupionej przez ojca do tamtego pierścionka. Dwie bransoletki ze złotych ogniwek. Złoty zegarek z drobnymi brylancikami wokół tarczy. I wielka stylowa szafirowa brosza, także obsadzana brylantami, która również należała do babci Jessie.
Drugie puzderko zawierało trzy sznury idealnie równych pereł, perłowe klipsy i maleńkie kolczyki z brylantami, które wraz z Jakiem kupili matce na rok przed jej śmiercią. Jessice ścisnęło się serce. Wiedziała, że nie będzie w stanie zostawić ich poręczycielce, musiała jednak coś wziąć na wszelki wypadek. Jeszcze dwa dni temu nie przyszłoby jej to do głowy, ale teraz...
Poukładała resztę w kasecie i wyszła. Spędziła tu prawie dwie godziny. Bank kończył już urzędowanie.
Kiedy wróciła na Bryant Street, kobieta za biurkiem opychała się hamburgerem nad popołudniową gazetą.
- Są pieniądze? - zapytała z pełnymi ustami.
Jessica skinęła głową.
- Czy dzwoniła pani do banku w sprawie gwarancji?
- Miała już dość, a związane z klejnotami matki przeżycia dopełniły czary goryczy
- Do jakiego banku? - na obliczu kobiety odmalowało się bezgraniczne zdumienie. Jessie zacisnęła pięści, żeby nie krzyknąć.
- California Union Trust Bank. Chciałam wpłacić dziś kaucję za mojego męża.
- O co jest oskarżony?
Na miłość boską, czy ta baba oszalała? Pamiętała, że Jessie miała wrócić z pieniędzmi, a zapomniała o reszcie? A może to z niej chciała zrobić idiotkę?
- O gwałt i napaść - prawie wykrzyczała te słowa.
- Ma pani jakiś majątek?
- Na litość boską, już mnie pani o wszystko wypytała! Miała pani zadzwonić do banku w sprawie mojej firmy i hipoteki domu. Byłam tu z adwokatem, wypełniałam papiery i...
- Dobra. Jak się pani nazywa?
- Ciarke. E na końcu.
- Racja. Jest. - Kobieta wyciągnęła formularz tłustymi palcami. - Ale mąż dziś nie wyjdzie.
- Dlaczego? - Jessie poczuła skurcz w gardle.
- Jest za późno, żeby dzwonić do banku.
- Cholera. I co teraz?
- Proszę przyjść rano.
A zatem Lan jeszcze jedną noc spędzi w więzieniu. Nic, tylko się powiesić.
- Chce pani rozmawiać z szefem?
Twarz Jessie pojaśniała.
- Teraz? -
- Tak. Jest u siebie.
- Świetnie. Proszę mu powiedzieć, że czekam.
Boże... spraw, żeby się okazał człowiekiem.., błagam...
Z drugiego pokoju wyłonił się mężczyzna w dżinsach i trykotowej koszulce, o ramionach pokrytych Czarnymi, mocno skręconymi włosami. Był mniej więcej w jej wieku. Dłubał w zębach brudnym paluchem, na którym połyskiwał damski złoty pierścionek z olbrzymim różowym brylantem. Na jej widok cmoknął, wyjął rękę z ust i podał Jessie na powitanie. Uścisnęła ją nie bez odrazy.
- Dzień dobry. Jestem Jessica Clarke.
- Barry York. Czym mogę pani służyć?
- Próbuję wpłacić kaucję za mojego męża.
- O co jest oskarżony? A zresztą, chwileczkę. Przejdźmy do biura. Chce pani piwa?
- Nie, dziękuję. - W rzeczy samej chętnie napiłaby się piwa, tyle że nie z nim. Była zgrzana, zmęczona, spragniona, lecz w towarzystwie Barry"ego Yorka nie przełknęłaby nawet wody.
- Kawy?
- To zbyteczne.
Należało przyznać, że usiłował zachowywać się obyczajnie. Wprowadził ją do małego, obskurnego pokoju ze zdjęciami nagich kobiet na ścianach, usiadł w obrotowym krześle, nałożył na głowę zielony daszek, włączył magnetofon i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Nie widujemy tu wielu osób pani pokroju, pani Ciarke.
- Ja... no cóż, dziękuję.
- Kłopoty ze starym? Jeździł po pijaku?
- Nie, gwałt.
Barry gwizdnął przeciągle, a Jessica wbiła wzrok w jego pępek. Przynajmniej nie ukrywał, co myśli.
- A to numer! Ile kaucji?
- Piętnaście tysięcy.
- Niedobrze.
- Cóż, z tego powodu tu jestem. -Dla ciebie, skarbie, to dobrze: będziesz mógł sobie kupić złotą wykałaczkę z brylantową główką. -Rozmawiałam już dziś z tą młodą damą; miała zadzwonić do mojego banku i...
- 1? - jego twarz stwardniała.
- Zapomniała.
Barry potrząsnął głową.
- Nie zapomniała. My nie poręczamy kaucji tej wysokości.
- Nie?
- Zazwyczaj nie. - Jessica czuła, że zaraz się rozpłacze.
- Pewno nie chciała pani o tym mówić.
- Czyli straciłam cały dzień na próżno, w moim banku czekają na telefon od was, mój mąż wciąż jest w więzieniu... I co ja teraz, u licha, mam zrobić?
- Może zjadłaby pani ze mną kolację. - York wyłączył muzykę i pogłaskał ją po dłoni. Z ust zionęło mu pastrami i czosnkiem.
Jessica popatrzyła na niego zimno i wstała.
- Widzę, że mój adwokat miał fałszywe pojęcie o tym biurze. Postaram się wyprowadzić go z błędu.
- Kto jest pani adwokatem?
- Martin Schwartz. Był tu ze mną przed południem.
- No cóż, pani... jak się pani nazywa?
- Klarke.
- Pani Klarke. Dlaczego nie usiądzie pani spokojnie i nie zacznie rozmawiać jak człowiek interesu?
- Teraz czy po kolacji? Czy też po wysłuchaniu jeszcze paru nagrań?
- Podobały się pani? Tak właśnie sobie myślałem.
Znów włączył magnetofon. Jessie nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać, czy krzyczeć. Było oczywiste, że w tym tempie nigdy nie wydostanie lana z więzienia.
- To jak będzie z kolacją?
- Kolacje jadam z mężem, panie York. Czy jest szansa, że mi pan to dziś umożliwi?
- Dzisiaj? Nie ma mowy. Najpierw muszę zadzwonić do banku.
- Na tym stanęło o wpół do pierwszej.
- Tak, bardzo mi przykro. Zadbam o to osobiście z samego rana, ale po godzinach urzędowania nie jestem w stanie nic zrobić; nie w przypadku kaucji tej wysokości. Co pani daje w zastaw?
- Moją firmę lub dom. Albo i firmę, i dom, zależy od pana. Taki miałam zamiar, ale teraz proponuję co innego.
- To było szaleństwo, głupota, lecz miała już tak cholernie dość, że musiała spróbować. Sięgnęła po torebkę i wyjęła puzderka z biżuterią matki. - Co pan na to?
Barry York przez dziesięć minut nie wydobył z siebie ani słowa.
- Ładne.
- To mało powiedziane. Ten szmaragd i brylant to piękne klejnoty. A szafirowa brosza jest warta majątek. Podobnie perły.
- Tak. Zapewne. Ale problem polega na tym, że nie mogę mieć pewności, dopóki nie zaniosę ich do wyceny. A to też trzeba odłożyć do jutra. Skąd to pani ma?
Ukradłam!
- To rzeczy mojej matki - powiedziała na głos.
- Wie, że pani stary siedzi w pudle?
- Raczej nie. Nie żyje.
- Och, jakże mi przykro. Proszę pani, zaraz z rana zaniosę to rzeczoznawcy, a potem zadzwonię do banku. Wyciągniemy staruszka jeszcze przed południem. Jeżeli to jest warte tyle, na ile wygląda, ma pani na to moje słowo. Do tego czasu nic nie mogę zrobić. Honorarium, rzecz jasna, pani dla mnie ma?
Tak, skarbie, co do centa.
- Mam.
- To dobrze. A zatem jesteśmy umówieni.
- Panie York, dlaczego nie weźmie pan dzisiaj biżuterii jod razu nie złoży kaucji? Mąż nigdzie się nie wybiera, a jutro załatwimy te wszystkie idiotyczne formalności. Gdyby pańska asystentka zadzwoniła do banku wtedy, kiedy miała to zrobić...
Potrząsnął głową i znów zaczął dłubać w zębach.
- Chciałbym, ale nie mogę. Po prostu nie mogę. Tu chodzi o mój interes. Zajmę się tym rano. Obiecuję. Proszę przyjść o wpół do jedenastej i wszystko będzie załatwione.
- Dobrze. -Wstała, czując, że świat wali się jej na głowę. Chwyciła zamszowe puzderka i schowała do torby.
- Nie zostawi mi pani tego?
- Nie. Wzięłam je na wypadek, gdyby była szansa na zwolnienie męża jeszcze dzisiaj. Myślałam, że pozna się panna wartości biżuterii. W tej sytuacji wolę zastawić dom i sklep.
W porządku. - York nie był zachwycony. - To wysoka kaucja, wie pani.
Zmęczona skinęła głową.
- Nie widzę problemu, skoro daję dobre zabezpieczenie. A mój mąż jest porządnym człowiekiem, nie ucieknie. Nie straci pan ani grosza.
- Zdziwiłaby się pani, gdybym pani opowiedział, jacy ludzie dają nogę.
- Do zobaczenia jutro o wpół do jedenastej -wyciągnęła rękę, którą York potrząsnął zamaszyście.
- Nie zmieni pani zdania co do tej kolacji? Źle pani wygląda. Trochę dobrego żarcia, wino, taniec... do licha, czemu nie miałaby się pani trochę zabawić, zanim stary wróci do domu? I proszę się tak nie martwić: skoro kogoś zgwałcił, ma pani przynajmniej pewność, że nie jest pedałem.
- Do widzenia panu.
W milczeniu opuściła biuro, wsiadła do samochodu i pojechała do domu.
Półtorej godziny później zasnęła na kanapie i obudziła się dopiero o dziewiątej rano, Czuła się tak, jakby umarła poprzedniej nocy. Do tego miała potworne dreszcze.
Kłopoty zaczęły zbierać swoje żniwo. Cienie pod oczyma rozgościły się już na stałe, same oczy jakby się zapadły, a przy tym zaczęła tracić na wadze. Wypiła dwie filiżanki kawy, skubnęła kawałek tosta, wypaliła sześć papierosów, potem zadzwoniła do butiku i powiedziała dziewczętom, żeby i dzisiaj zapomniały o jej istnieniu Punktualnie o dziesiąte) trzydzieści była w biurze Yorka.
Przy biurku siedziały dwie nowe osoby - dziewczyna o włosach w kolorze wojskowych butów, zawzięcie mieląca gumę, i młody brodacz z meksykańskim akcentem. Tym razem Jessica od razu zapytała o Yorka.
- Oczekuje mnie.
Oboje spojrzeli na nią, jakby jeszcze nigdy nie słyszeli takich słów.
Dwie minuty później pojawił się Barry York w przybrudzonych szortach i trykotowej koszulce. W ręku niósł rakietę i egzemplarz "Playboya".
- Gra pani w tenisa? - zagadnął.
- Nie dzisiaj. Dzwonił pan do banku?
Uśmiechnął się błogo.
- Proszę do biura. Kawy?
- Nie, dziękuję. - Zaczynała odnosić wrażenie, że ten koszmar nigdy się nie skończy, że przez resztę życia będzie się miotać pomiędzy Houghtonem a Yorkiem, salami sądowymi, więzieniami, bankami... i tak bez końca. Nie było wyjścia z tej
matni. łan też był tylko mitem; kimś, kogo stworzyła, lecz nie zdążyła poznać; strażnikiem świętego Graala.
- Mówiłem już pani, że źle pani wygląda? Odżywia się pani prawidłowo?
- Odżywiam się znakomicie. Ale mój mąż jest w więzieniu, panie York, i bardzo bym chciała go stamtąd wyciągnąć. Są na to szanse w najbliższej przyszłości?
- Spore - rozpromienił się. - Rozmawiałem z bankiem i wszystko załatwiłem. Zastawia pani dom i wyraża zgodę na konfiskatę dochodów z butiku, jeżeli pani mąż nie stawi się
w sądzie. Zatrzymuję też szmaragdowy pierścionek i broszkę
z szafirami.
- Co takiego? - ocknęła się dopiero wtedy, gdy wspomniał o biżuterii. - Chyba mnie pan nie zrozumiał. Zastawiam dom i sklep. Mówiłam już wczoraj, że biżuterię matki gotowa byłam dać panu pod warunkiem, że mąż zostanie zwolniony od razu. Jako rodzaj gwarancji.
- Tak. Dziś będę czuł się pewniej z taką samą gwarancją.
- Ale ja nie.
- A jak będzie się czuł pani mąż, jeśli zostanie w mamrze?
- Panie York, czy nie ma żadnego przepisu ograniczającego samowolę poręczycieli sądowych? - Martin napomknął jej coś na ten temat.
- Zarzuca mi pani nieuczciwość?
o Boże, jeżeli teraz się obrazi...
- Nie, proszę posłuchać...
- To ty posłuchaj, mała: nie zamierzam się użerać z babą, która wpiera mi oszustwo. Oddaję ci przysługę i nadstawiam dupy za twojego starego, a ty nazywasz mnie złodziejem. Nie mam ochoty tego wysłuchiwać.
- Przepraszam - łzy znów napłynęły jej do oczu. Nie wiedziała już, czy w ogóle to przetrwa. York rzucił na nią okiem i wzruszył ramionami.
- No dobra. Powiem ci coś: dasz mi tylko pierścionek.
Teraz lepiej?
- Świetnie. - Brzmiało to podejrzanie, lecz było jej wszystko jedno. Nic już nie miało znaczenia. Nawet to, czy Lan ucieknie, a jej zabiorą i dom, i firmę, i samochód, i matczyny pierścionek. Nic.
York postarał się, żeby wypełnianie formularzy potrwało dwa razy dłużej, niż było to konieczne, i dotknął jej piersi, kiedy sięgał po długopis. Spojrzała na niego surowo, a on stwierdził z uśmiechem, że byłaby piękna, gdyby odżywiała się prawidłowo, i że miał taką wysoką dziewczynę w ogólniaku. Na imię miała Mona. Jessica bąknęła tylko: "Aha" i nadal podpisywała papiery. Wreszcie York odgryzł końcówkę długiego, cienkiego cygara i podniósł słuchawkę, żeby powiadomić areszt.
- Bernice pójdzie z tobą, Jessico - postanowił zwracać się do niej po imieniu. - A w ogóle, jeśli kiedykolwiek będziesz w potrzebie, zadzwoń. Zawsze do usług.
Jessie podała mu rękę, modląc się w duchu, żeby taka potrzeba nie zaszła. Czuła się tak, jakby miała zemdleć. Już dwa dni temu doszła do kresu wytrzymałości.
Zanim Barry York wydelegował swoją asystentkę na drugą stronę ulicy, było prawie południe. Dla Jessie równie dobrze mogła to być północ. Była wykończona, zdenerwowana, wszystko zaczynało się jej rozmazywać przed oczami. Żyła w nierealnym świecie, wypełnionym złymi, podstępnymi ludźmi.
Bernice wzięła plik papierów, przerzuciła je z szelestem, włożyła do ust świeżą gumę, a potem przeszła z Jessie do Pałacu Sprawiedliwości. Podała papiery w okienku na drugim piętrze i na chwilę odwróciła się do Jessiki.
- Zamierzasz zostać ze starym?
- Słucham?
- Zostaniesz ze swoim mężem?
- Tak... oczywiście... dlaczego? - zmieszała się Jessie, Jakim prawem ta dziewucha pyta ją o takie rzeczy?
- To kawał drania, laluniu. I nieźle cię kosztuje. - Bernice potrząsnęła głową i energiczniej poruszyła szczęką.
- Jest tego wart.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i machnęła ręką w stronę wind.
- No to możesz go sobie wziąć - oświadczyła mlaszcząc językiem i ruszyła w dół po schodach.
Kilka chwil później Jessica stanęła przed drzwiami aresztu. Nacisnęła dzwonek, by przywołać strażnika.
- Słucham? Dzisiaj nie ma widzeń.
- Mój mąż ma wyjść za kaucją.
- Jak się nazywa?
- Lan Clarke. - "Ten słynny gwałciciel", przemknęło jej przez głowę. - Biuro Yorktowne dzwoniło w tej sprawie.
- Sprawdzę.
Sprawdzę? Co tu jest do sprawdzania? Macie dom, firmę, pierścionek i jeszcze chcecie coś sprawdzać? A niechże was diabli porwą razem z biurem Yorktowne, inspektorem Houghtonem i... Lanem? Całkiem możliwe. Była na niego wściekła; nie za to, co zrobił, lecz za to, że nie był z nią, kiedy tak bardzo go potrzebowała.
Czekała pod drzwiami prawie pół godziny, oparta o ścianę i nie bardzo świadoma tego, co się wokół dzieje. Zaczynała już dochodzić do wniosku, że nigdy nie zobaczy lana, kiedy nagle drzwi się otworzyły i stanął przed nią. Był nie ogolony, zmarnowany, brudny i wyczerpany. Ale wolny. Zainwestowała w niego wszystko, co posiadała. Powoli osunęła się z jękiem w jego ramiona.
- Już dobrze, maleńka... już dobrze. Wszystko będzie dobrze, Jess... - powtarzał, prowadząc ją do windy. Kiedy zobaczył papiery kaucyjne, a w nich wzmiankę o pierścionku jej matki, zrozumiał o wiele więcej, niż zdołałaby mu powiedzieć.
Gdy stanęli przy samochodzie, przywarła do niego mocno i zaszlochała jak dziecko. Posadził ją w fotelu, mocno objął ramieniem i tak zawiózł do domu.
Rozdział IX - Co dzisiaj robisz, kochanie?
Jessie nalała Lanowi drugą filiżankę kawy i spojrzała na zegarek. Dochodziła dziewiąta, a ona od dwóch dni nie była w butiku. Miała uczucie, jakby odeszła stamtąd wiele miesięcy temu i żyła przez ten czas w letargu. Ale koszmar się skończył. Lan był w domu. Większość dnia, nim zasnęła, spędziła w jego ramionach. Znowu wyglądał jak Lan. Czysty, ogolony, nieco już wypoczęty. Miał na sobie popielate spodnie i golf. Ilekroć na niego patrzyła, chciała go dotknąć, aby upewnić się, że to nie złudzenie.
- Będziesz pisał?
- Jeszcze nie wiem. Może po prostu trochę się powałkonię. - Wiedział, że ona musi iść do pracy. Przez ostatnie dni zrobiła dla niego aż nadto.
- Szkoda, że nie mogę zostać z tobą w domu - spojrzała na niego tęsknie znad filiżanki kawy i nakryła dłonią jego dłoń.
- Zabiorę cię za to na lunch.
- Mam pomysł. Powałkoń się w butiku.
Zajrzał jej w oczy. Zachowywała się tak, jak przez kilka miesięcy po śmierci Jake"a: przerażała ją myśl, że kiedy straci go z oczu, on zniknie.
- Przeszkadzałbym ci tylko, najdroższa. Zresztą mam coś do załatwienia.
Zacisnęła mu palce na dłoni. Zrozumiał bez słów.
- Myślałem, żeby poszukać pracy - dodał.
- Nie! - cofnęła rękę, a jej oczy błysnęły. - Nie, Lan, proszę.
- Jessico, bądź rozsądna. Czy pomyślałaś, ile to nas kosztuje, a ściślej mówiąc, ile kosztuje ciebie? Powinienem od razu rozejrzeć się za jakąś posadą. Byle jaką, po prostu za czymś, co przyniesie nam trochę pieniędzy.
- A co zrobisz, kiedy będziesz musiał chodzić na przesłuchania? I w czasie procesu? Co wtedy? - Znów ścisnęła go za rękę; dostrzegł w jej oczach ból. Miną miesiące, zanim przejdzie jej ten lęk.
- Czego dokładnie ode mnie oczekujesz, Jess?
- Ze skończysz książkę.
- I zostawię wszystko na twojej głowie?
Później się zrewanżujesz, skoro tak ci na tym zależy.
Choć prawdę mówiąc, mam to w nosie. Co za różnica, kto podpisuje czeki?
- Dla mnie to jest różnica. Zawsze była i zawsze będzie.
- Wiedział jednak, że nie zdoła skoncentrować się na czymkolwiek, dopóki wisi mu nad głową ten proces. Proces!...
Przez całe przedpołudnie huczało mu w głowie tylko to jedno słowo. Wątpliwe, by w takim stanie mógł podjąć jakąś pracę.
- Zobaczymy - powiedział.
- Kocham cię - znów miała oczy pełne łez.
Uszczypnął ją w czubek nosa.
- Jeżeli jeszcze raz spojrzysz na mnie tak łzawo, zaciągnę cię do łóżka i dam ci prawdziwy powód do płaczu.
Jessie zaśmiała się i dolała sobie kawy.
- Po prostu nie mogę uwierzyć, że jesteś w domu. Kiedy cię nie było, czułam się... - słowa uwięzły jej w gardle.
- Trzeba się było napawać spokojem i ciszą, głuptasie. Do diabła, nie sądziłaś chyba, że zostanę tam na zawsze? Ten rodzaj empirycznych badań po jakimś czasie znuży nawet literata.
Wariat - znowu się uśmiechnęła. - Chcesz mnie zawieźć do pracy?
- Z rozkoszą.
Jessie wstawiła filiżanki do zlewu i sięgnęła po swój nowy płaszcz, przewieszony przez oparcie krzesła. Narzuciła go na dobrze skrojone dżinsy i beżowy kaszmirowy sweterek. Znów wyglądała jak dawniej... z wyjątkiem oczu. Chyba czytała mu w myślach, bo włożyła ciemne okulary.
- Lepiej będzie, jeśli ponoszę je przez kilka dni - powiedziała. - Wyglądam jak po dwutygodniowym pijaństwie.
- Wyglądasz pięknie i kocham cię - objął ją od tyłu i wtulił się w jej szyję. - I nawet pachniesz pięknie.
- Nic szczególnego. To "Eau de Mule Pieds" - zachichotała, a on jęknął.
- Na rany boskie! - Był to jeden z ich najstarszych wspólnych żartów. "Woda z tysiąca stóp".
W drodze do butiku pokazała mu dom Astrid.
- Bardzo miła kobieta. Spokojna i uprzejma.
- Pewnie. Ja też byłbym spokojny i uprzejmy, gdybym
- Wstydź się! - potargała mu włosy. Było jej tak dobrze, kiedy czuła go obok siebie! Ostatniej nocy budziła się setki razy, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zniknął.
- Wpadnę po ciebie koło dwunastej, dobrze?
Chwilę patrzyła na niego, potem skinęła glową.
- Na pewno?
- Och, skarbie... na pewno. Obiecuję. - Wiedział, że myśli o dniu, gdy został aresztowany i nie przyjechał po nią na lunch. - Bądź grzeczna.
Uśmiechnęła się, wyskoczyła z samochodu i posłała mu ostatni pocałunek, nim wbiegła po schodkach do butiku.
Lan zaciągnął się papierosem i spojrzał na statki na zatoce. Babie lato mijało i nie było już tak gorąco jak parę dni temu, ale niebo wciąż było bezchmurne i wiała lekka bryza. Miał wrażenie, że od tamtych chwil upłynęły lata. Nadal nie wszystko do niego docierało.
Szmaragdowy pierścionek Jessie poszedł na kaucję. To przerastało jego możliwości rozumienia! Wiedział, jaką wagę miały dla Jessie pamiątki po matce - ostatnie święte relikwie. A ten pierścionek znaczył dla niej najwięcej. Tylko raz widział, jak wsuwała go na pałec. Ręce jej drżały. Odłożyła go do pudełka i nigdy więcej nie zajrzała do skrytki. A teraz oddała go poręczycielowi. Dla niego.
Było to bardziej wymowne niż jakiekolwiek słowa. Miał uczucie, że kocha ją jeszcze bardziej. Może teraz oboje dc cenią to, co mieli. Wiedział jedno: dni jego dyskretnych romansów minęły. Miał żonę; czegóż więcej mógłby jeszcze chcieć? Może tylko dziecka, ale z tym, że Jessie nie tęskni macierzyństwa, zdążył się już pogodzić. Było im razem tak dobrze...
- Dzień dobry, drogie panie. - Jessie weszła do sklepu z lekkim uśmieszkiem na ustach. Katsuko spojrzała na nią zza biurka.
- No, no, któż to do nas zawitał! I to w my już, że znalazłaś sobie lepszą pracę.
- Niestety, nie udało mi się.
- Już wszystko w porządku?
- Tak. Wszyściutko. - Widać było,
Znów była sobą.
- Cieszę się. - Kat podała szefowej filiżankę kawy, a ta usadowiła się na rogu eleganckiego biurka.
- Gdzie Zina?
- Na zapleczu, sprawdza zapasy. Wczoraj szukała cię pani Bonner. Mierzyła te nowe aksamitne spódnice.
- Głowę dam, że było jej w nich świetnie. Próbowała je zestawić z kremową jedwabną bluzką?
- Zgadza się. Wzięła jedno i drugie, i jeszcze zielony aksamitny garnitur. Pieniądze muszą wypalać jej dziury w kieszeni.
Tak, a samotność wypala jej dziurę w sercu. Jessie wiedziała już, jak to smakuje.
- Mówiła, że jeszcze wpadnie - dodała Katsuko.
- Mam nadzieję. Nawet gdyby miała nic nie kupić. Lubię
Czy ktokolwiek myślał o pokazie?
- Zostawiłam ci notatki na biurku.
- Zaraz je przejrzę - Jessie przeciągnęła się leniwie. Dzisiejszy ranek nie nastrajał jej do pośpiechu. Czuła się osłabiona, rozbita jak po długiej chorobie. Choć teraz wszystko wyglądało inaczej: sklep był taki zadbany, dziewczęta śliczne, niebo niebieskie, Lan taki przystojny... Wszystko było lepsze.
Przejrzała pocztę, zapłaciła kilka rachunków, zmieniła dekoracje na wystawie i zaczęła omawiać z Katsuko pokaz mody podczas gdy Zina czekała na klientów. Lan zjawił się za
pięć dwunasta z naręczem delikatnych łososiowych róż - jej ulubionych.
Lan! Są bajeczne! - Było ich prawie czterdzieści, a kieszeń jego marynarki rozpychał jakiś pakunek.
- Czy może mi pani poświęcić chwilę na osobności, pani Clarke?
- Tak, sir. Za tyle róż może mnie pan mieć na dwa tygodnie!
Dziewczęta wybuchnęły śmiechem, a lessie weszła do:
biura. Ian cicho zamknął za nimi drzwi.
- Jak tam dzionek? Miły?
- Zaciągnąłeś mnie tu, żeby spytać, czy miałam miły dzionek?
Uśmiechnął się tajemniczo.
- No już, gadaj, o co chodzi - zachichotała. - Czy to coś dużego?
- Co takiego?
- Ta niespodzianka, którą masz dla mnie.
- Jaka niespodzianka? Dostałaś róże i jeszcze ci mało? Tyo zachłanna, rozpuszczona bestio! - oburzył się, lecz był:
zanadto z siebie zadowolony, by ją zwieść. - AI O tym. mówisz? - wyciągnął z kieszeni pudełko.
Była w nim gruba złota bransoleta z wygrawerowanym napisem: "Kocham, łan". Lan stał nad jubilerem i poganiał go, póki ten nie skończył dedykacji. Pora nie była może odpowiednia na takie zakupy, ale czul, że i jemu coś takiego jest:
potrzebne. Pomysł wpadł mu do głowy, kiedy zasiadł do::
pracy. Wstał, pojechał do miasta i wydał na bransoletkę swoje ostatnie pieniądze.
- Och, kochanie.., jest piękna. - Jessie wsunęła bransoletkę na rękę. - Chyba oszalałeś!
- Owszem. Z miłości do ciebie.
- Zaczynam podejrzewać, że oprócz tego dałeś sobie w żyłę. Przepuściłeś na nią fortunę. Czekaj, pokażę dziewczynom! - Cmoknęła go w kącik ust, otworzyła drzwi i wpadła wprost na Zinę, która właśnie szła do magazynu
- Patrz, jakie cudo!
- O-ho-ho! Czy to znaczy, że zadałaś się z tym przystojniakiem od róż? - Zina puściła oko do Lana.
- Och, przestań. Odjazdowa, prawda?
- Śliczna. Chciałabym tylko wiedzieć, gdzie można znaleźć drugiego takiego faceta?
84
- Spróbuj w Central Casting. - lan z uśmiechem wyjrzał sponad ramienia Jessie.
- Niezła myśl. - Zina zniknęła na zapleczu, a Jessie z triumfem pokazała bransoletkę Katsuko. Kilka minut później wyszli z lanem na lunch.
- Śliczna! - Jessie wyciągnęła rękę przed siebie. Cieszyła się jak dziecko, które dostało nową zabawkę. - Jak ich zmusiłeś, żeby na poczekaniu wygrawerowali napis?
- Trzymałem ich pod bronią oczywiście. Jakże inaczej?
- Wiesz, naprawdę masz klasę
Jak na gwałciciela...
-lan!
- Słucham? - zerknął na nią z niewinną miną. Miał większą klasę niż jakikolwiek znany jej mężczyzna.
Wieczorem poszli do kina, a potem spali do późna. Niedziela była także ciepła i pogodna, wypełniona delikatnymi obłokami snującymi się z wolna po niebie
- Pojedziemy nad morze? - Jan przeciągnął się leniwie na łóżku, po czym przysunął się do niej i pocałował ją w szyję. Lubiła, kiedy łaskotał ją porannym zarostem.
- Chętnie. Która godzina?
- Prawie południe.
- Łżesz. Na pewno jest dopiero dziewiąta.
- Otwórz oczy i sama sprawdź.
- Nie mogę. Jeszcze śpię.
Łaskotał ją dotąd, aż w końcu musiała otworzyć oczy.
- Przestań!
- Nie przestanę. Wstawaj i rób śniadanie.
- Wyzyskiwacz. Nie słyszałeś o równouprawnieniu kobiet? - Jessie leżała na plecach ziewając rozdzierająco.
- O czym?
- O równouprawnieniu kobiet. W niedzielę mężowie robią żonom śniadania. Chociaż z drugiej strony... - zerknęła na bransoletkę - nie muszą im dawać tak pięknej biżuterii. Toteż poświęcę się chyba i zrobię ci to śniadanie.
- Ciepło, ciepło...
- Niech zgadnę. Jajecznica? - Jessie zaciągnęła się papierosem i wstała.
- Mam lepszy pomysł.
- Fairmont na zakąskę? - uśmiechnęła się szeroko i znowu błysnęła bransoletką.
- Nie. Pomogę ci. Widzę, że jesteś zbyt zajęta machaniem mi przed oczyma tym cackiem, aby wymyślić jakąś przyzwoitą potrawę. Może omlet z wędzonymi ostrygami i serem?
- Fuj! Nie moglibyśmy zrezygnować z ostryg?
- A dlaczego nie z sera?
- A dlaczego nie z omletu?
- A więc jednak fairmont?
- Wariat z ciebie, lan... ale sympatyczny - ugryzła go w udo, a on przebiegł palcami po jej kręgosłupie.
Wstali dopiero po godzinie. Teraz nawet kochali się inaczej
- z dziwną mieszaniną wdzięczności i determinacji, by udawać, że jest lepiej niż przedtem. Nie było, lecz pozory pomagały. Oboje wciąż spalali się trochę za szybko.
- No to idziemy nad morze czy nie idziemy? - łan usiadł na łóżku, przygładzając potarganą czuprynę.
- Ja bym poszła, ale mogę umrzeć z głodu.
- Och, moje ty biedactwo! Naprawdę nie chcesz omletu
z ostrygami?
Pociągnęła go za włosy.
- Wolę to, co dostałam.
- Wstydziłabyś się!
Pokazała mu język, wstała z łóżka i ruszyła do kuchni.
- Dokąd idziesz z tym gołym tyłkiem?
- Do kuchni, robić śniadanie. Wyrażasz sprzeciw?
- Ależ skąd. Potrzebujesz widowni?
Usłyszała, że otwiera drzwi do ogrodu, a w chwilę później wkroczył do kuchni owinięty w koc, dzierżąc w garści bukiet jej petunii.
- Dla uroczej pani domu.
- Przykro mi, wyszła. Czy mogę ją zastąpić? - pocałowała go, wyjęła mu kwiaty z rąk i przysiadła na zlewie. łan wziął ją w ramiona, upuszczając koc na podłogę.
- Miły, uwielbiam się z tobą kochać, ale jeżeli nie przestaniesz, bekon spali się do cna i nigdy nie dotrzemy na
plażę.
- Bardzo cię to zmartwi?
Uśmiechali się do siebie, a bekon skwierczał wściekle pod przypalającymi się jajkami.
- Nie, ale skoro śniadanie jest gotowe, możemy je zjeść. Puścił ją. Jessie postawiła na stole jajka na bekonie, tosty,
sok pomarańczowy i kawę. Wciąż nadzy, z apetytem zabrali się do jedzenia.
Na plażę dotarli dopiero około trzeciej, pogoda jednak nadal była wspaniała. W drodze powrotnej zjedli rybę w Sausalko i łan kupił jej śmiesznego pieska z muszelek.
- Cudny. Teraz czuję się jak rasowa turystka.
- Musiałem ci wreszcie kupić coś naprawdę eleganckiego, aby to popołudnie pozostało w twej pamięci na wieki.
- W podniosłym nastroju ruszyli do domu, lecz te słowa dziwnie zabrzmiały w jej uszach. Nagle zaczęli kupować pamiątki i kurczowo czepiać się wspomnień.
- Jak idzie książka?
- Lepiej, niż chciałbym przyznać. Nie pytaj mnie jeszcze.
- Naprawdę?
- Naprawdę. - Był z siebie dumny i zarazem jakby
trochę się bał.
- Wysłałeś już coś do agenta?
- Nie, chcę napisać kilka rozdziałów. Ale to, co już zrobiłem, jest chyba niezłe. Może nawet bardzo dobre - powiedział z taką powagą, aż ją to uderzyło. Od lat nie mówił tak o swojej pracy. Od czasu bajek, które rzeczywiście były udane. Niezbyt dochodowe, ale znakomite. Krytycy byli co do tego zgodni.
Zatrzymali się przed jachtklubem przy moście, wyłączyli światła i silnik. Patrzyli na wodę wbiegającą drobnymi falami na piasek. Z dali dobiegał stłumiony dźwięk przeciwmgielnych syren. Byli zmęczeni, jak gdyby każdy kolejny dzień był nie kończącą się podróżą. Widać to było po ciężkim śnie lana, Jessie też ledwie trzymała się na nogach, mimo że znowu czuła się szczęśliwa. Równocześnie zbudziła się w nich nowa namiętność, nowe pragnienie siebie, jakby musieli przemóc długą, pustą zimę, która dopiero się zaczyna.
- Chcesz iść na lody?
- Mówisz poważnie? Nie, padam na nos.
- Ja też. I chcę jeszcze przeczytać rozdział który właśnie skończyłem.
- A ja mogę przeczytać?
- Jasne - uruchomił silnik i ruszył w kierunku domu.
Śmieszne, jak żadne z nich nie miało ochoty wracać. Przystanek przy jachtklubie, propozycja pójścia na lody... Jakiegoż przyczajonego demona obawiali się w domu? Jessie miała własnego upiora; nazywał się Houghton. Wciąż się bała, że nagle skądś wyskoczy i porwie lana z powrotem do więzienia. Nie mówiła mu o tym. Zadne ani słowem nie wspominało o aresztowaniu, chociaż oboje ciągle o tym myśleli.
Lan leżał pod lampą, czytając swój rękopis, kiedy uznała, że powinna mu o tym przypomnieć. Mierziła ją sama myśl, lecz ktoś musiał poruszyć ten temat.
- Nie zapomnij o jutrzejszym dniu, kochanie - powiedziała cicho
- Co? - Krążył gdzieś po swoim świecie.
- Powiedziałam, żebyś nie zapomniał o jutrze.
- A co jest jutro? - spojrzał na nią nieprzytomnie.
- O dziesiątej mamy spotkanie z Martinem Schwartzem.
- Chciała, żeby zabrzmiało to jak napomknienie o wizycie u fryzjera, ale jej nie wyszło. Lan nie odezwał się ani słowem. Za to jego oczy powiedziały wszystko.
Rozdział X
Spotkanie z Martinem Schwartzem podziałało na nich jak zimny prysznic. Kiedy omówili już zarzuty, żadne nie próbowało udawać dobrego nastroju. Jessica czuła się chora; wszystko znowu nabrało realnych kształtów. Pomyślała o kaucji. Dom, dochody ze sklepu, nawet pierścionek ze szmaragdem.
A jeżeli łan wpadnie w panikę i ucieknie? Spojrzała na niego czując, jak przerażenie dławi ją w gardle, i spróbowała skupić się na tym, co mówił. W uszach jej szumiało. Potrzebowała go tak bardzo, tak desperacko, że oddała mu wszystko. I co teraz?
Martin wyjaśnił im zasady rozprawy wstępnej. Zdecydowali się nająć detektywa, by dowiedział się czegoś o "ofierze". Mieli nadzieję, że znajdzie coś kompromitującego. Zniszczenie Margaret Burton było dla lana jedyną szansą.
- Musi być jakiś powód, łan. Zastanów się. Czy zraniłeś ją w jakiś sposób? Słowem albo czynem? Upokorzyłeś?
- Martin spojrzał na lana znacząco i Jessica odwróciła wzrok. Nie mogła znieść tej jego zmieszanej miny
Martin zerknął na nią.
- Jessie, może zostawisz nas na chwilę samych?
- Jasne - podniosła się z ulgą.
łan wbił wzrok w podłogę. Teraz musieli wyciągnąć wszystkie brudy. Co, kto, komu, jak i dlaczego. Drżal na myśl o tym, co Jessie usłyszy w sądzie w czasie procesu.
Jessica wyszła na wysłany dywanem korytarz i zapaliła papierosa, w roztargnieniu przyglądając się rycinom na ścianach. Znalazła zaciszny kąt przy oknie, z którego rozciągał się taki sam widok jak z gabinetu Martina. Usiadła. Musiała coś przemyśleć.
Minęło pół godziny, nim przyszła po nią sekretarka. łan był zdenerwowany, a Martin zachmurzony. lessie spróbowała rozładować atmosferę.
- Straciłam najlepsze kawałki? - zapytała z wymuszonym uśmiechem.
- Z tego, co mówił lan, nie wynika nic dobrego, Jessico. Ta kobieta musi mieć jakąś osobistą urazę.
- Do lana? Dlaczego? Znałeś ją wcześniej? - Jessica odwróciła się zdumiona do męża.
- Nie, skądże. Martin ma na myśli to, że chciała się na kimś odkuć, na kimkolwiek, a ja po prostu się nawinąłem.
- Aha.
- Mam nadzieję, że będziemy mogli tego dowieść
- wtrącił Schwartz. - Green musi coś znaleźć w jej życiorysie.
- Lepiej, żeby znalazł. Za dwadzieścia dolarów za godzinę... - lan zmarszczył brwi i spojrzał na Jessie, która ledwie dostrzegalnie potrząsnęła głową. To nie był czas na liczenie się z pieniędzmi. Zdobędą każdą sumę, jeśli będzie potrzebna; na to nie mogą skąpić.
Martin jeszcze raz wyłożył im procedurę rozprawy wstępnej, aby upewnić się, że wszystko jest jasne. Był to rodzaj przesłuchania, na którym zarówno pokrzywdzona, jak i oskarżony przedstawiają swoje stanowiska w sprawie, a sędzia decyduje, czy należy ją oddalić, czy też skierować do rozpatrzenia przez ławę przysięgłych. Schwartz nie robił sobie nadziei, że sprawa zostanie umorzona. Wersje stron były przeciwstawne, a okoliczności niejasne. W tej sytuacji żaden sędzia nie odważy się podjąć pochopnej decyzji. Jej psychologiczne aspekty spędzały prawnikowi sen z oczu. Nie bez znaczenia był fakt, że ofiara od dawna pracowała w jednym miejscu, gdzie miała dobrą opinię, natomiast lan był utrzymywany przez żonę i od paru lat nie zarobił praktycznie ani grosza, choć napisał w tym czasie kilka książek. Zręczny oskarżyciel nie będzie miał problemu z wywołaniem wrażenia, że zrodziło to w nim pewne uprzedzenia do kobiet, a nawet wrogość wobec nich. Uprzedził lana, że detektyw zgłosi się do niego jeszcze tegoż wieczoru lub rano.
Zjechali windą w milczeniu. Kiedy wyszli na ulicę, pierwsza odezwała się Jessie:
- I co o tym myślisz, kochanie?
- Nic dobrego. Wygląda na to, że jeżeli nie zdołamy jej skompromitować, będę załatwiony na amen. Zgodnie z tym, co mówił Schwartz, sądy są uczulone na sprawy tego rodzaju. Tak czy owak, to nasza jedyna nadzieja. Świadectwo lekarskie na nic się nie przyda, skoro są w stanie stwierdzić, że doszło do stosunku, ale nikt nie potrafi powiedzieć, czy był to gwałt. Zarzut napaści został odrzucony. Pozostają zwykłe brudy:
moje rzekome aberracje seksualne.
Jessie skinęła głową w milczeniu. Przez całą drogę do butiku żadne się nie odezwało. Jessie z przerażeniem myślała o przesłuchaniu. Wzdragała się brać w tym udział, ale nie miała wyjścia. Musiała tam pójść, zobaczyć tę kobietę, wysłuchać wszystkiego i wytrzymać do końca, choćby przez wzgląd na lana - nieważne, jak bardzo będzie to obrzydliwe.
- Zostawić ci samochód? Mogę się przejść do domu
- lan chwycił za klamkę.
- Nie... czekaj, niech pomyślę. Tak, będzie mi dziś potrzebny - starała się mówić lekko, w rzeczywistości jednak musiała zabrać samochód, i to bez względu na wygodę lana.
Nie ma sprawy. W razie czego mam na podorędziu pewną szwedzką seksbombę. - Miał na myśli swoje volvo. Jessica uśmiechnęła się.
- Wejdziesz na kawę?
Potrząsnął głową. Zadne nie miało nastroju do rozmowy. Spotkanie z adwokatem wytworzyło między nimi dystans.
- Nie, nie będę ci przeszkadzał. Chcę przez jakiś czas być
sam.
Nie musiała pytać, czy jest rozstrojony. Oboje byli.
- Dobrze, skarbie. Zobaczymy się później.
Pożegnali się krótkim całusem. Jessica szybko uciekła do swego biura i złapała za telefon. Nie była w stanie myśleć o niczym innym. lan będzie zdruzgotany, ale jaki miała wybór? A on i tak nie miał prawa zgłaszać sprzeciwu.
- I co pan o tym myśli?
Właściciel był tęgi, nalany i oślizły. Już była na niego zła.
- Sliczne, bajeranckie cacko. A jak silnik?
- Bez zarzutu.
Oglądał małego czerwonego morgana, jakby miał do czynienia z połciem mięsa w sklepie albo dziwką w burdelu. Jessie zadygotała; miała wrażenie, że sprzedaje własne dziecko na targu niewolników. Temu odrażającemu tłuściochowi.
- Spieszy się pani ze sprzedażą?
- Nie. Jestem ciekawa, ile mogę za niego dostać.
- Czemu chce go pani sprzedać? Potrzebna pani gotówka? - obejrzał Jessie aż nazbyt starannie.
- Potrzebny mi większy samochód.
Jakież to było bolesne! Wciąż pamiętała swoje zdumienie i zachwyt tego dnia, kiedy lan zajechał morganem na podjazd i wręczył jej kluczyki, promieniejąc ze szczęścia. Triumfował.
Teraz czuła się tak, jakby chciała sprzedać własne serce. Albo serce lana.
- Wie pani co? Mam propozycję.
- Tak?
- Cztery tysiące, No, jak dla pani, cztery i pół. - Sprzedawca popatrzył na nią i czekał.
- To śmieszne. Mąż zapłacił za niego siedem, a wóz jest teraz w lepszym stanie niż wtedy, gdy go kupował.
- To wszystko, co mogę dać. I w krótkim terminie nie dostanie pani więcej. Trzeba nad nim trochę popracować.
Wcale nie było trzeba i oboje o tym wiedzieli, miał jednak słuszność co do krótkiego terminu. Morgan to piękny wóz, lecz niewielu ludzi kupuje tego rodzaju samochody, niewielu też na nie stać.
- Dam panu znać. Dziękuję - oświadczyła, po czym wsiadła do samochodu i odjechała.
Cholera. Paskudna perspektywa. Musiała jednak zapłacić resztę honorarium Schwartza, a teraz i wywiadowcy. Dom i firma już były w łapach Yorktowne Bonding. Kredyt wzięła pod zastaw samochodu. Będzie miała szczęście, jeśli bank pozwoli jej go sprzedać. Dotąd znali ją od najlepszej strony, istniała więc na to szansa. łan co prawda zawzięcie perorował, że pójdzie do pracy, ale nie zrobił nic. Zakopał się w nowej książce i chodził wyłącznie po swojej pracowni z ołówkiem zatkniętym za ucho. Bardzo stylowo, lecz dochód z tego był niewielki. Gdyby zresztą nawet podjął pracę, ile zdołałby zarobić przez ten miesiąc lub dwa, obsługując stoliki w jakimś barze i pisząc wieczorami? Może książka tym razem się sprzeda. Jessie wiedziała jednak z doświadczenia, że to wymaga czasu, a zbyt często już łudzili się oboje tą wątłą nadzieją. Teraz była mądrzejsza. Wcześniej czy później morgan będzie musiał zmienić właściciela.
Przeżyła miłą niespodziankę, kiedy tuż przed piątą w drzwiach stanęła Astrid Bonner. Mogła wreszcie odetchnąć po nieprzyjemnościach dnia.
- No, no, Jessico, złapanie cię w pracy to prawdziwa sztuka! - Astrid była w doskonałym nastroju. Kupiła sobie właśnie nowy pierścionek z 32-karatowym topazem w złotej oprawie, wartej małą fortunę. Jak zwykle "nie była w stanie się powstrzymać". Na palcu kogokolwiek innego pierścionek wyglądałby wulgarnie, lecz do Astrid pasował nadzwyczajnie. Jessie znów pomyślała o morganie i serce ją zabolało. Cena obramowanego brylancikami klejnotu zapewne dwukrotnie przewyższała kwotę, która była jej potrzebna.
- Od powrotu z Nowego Jorku wpadłam w straszny młyn. Piękny pierścionek, Astrid.
- Kiedy mi się znudzi, wykorzystam go jako gałkę u drzwi. Nie mogłam się zdecydować, czy jest wspaniały, czy okropny. I wiem, że nikt nie powie mi prawdy.
- Jest wspaniały.
- Poważnie? - spojrzała na Jessie pytająco.
- Jest tak wspaniały, że pozieleniałam z zazdrości, jak tylko weszłaś.
- Bardzoś miła, ale to był naprawdę skandaliczny wyskok. Aż trudno uwierzyć, co ta nuda robi z człowiekiem!
-Astrid zaśmiała się perliście, a Jessie z uśmiechem pokiwała głową. Jaki prosty problem: nuda.
- Podwieźć cię do domu czy chcesz coś u nas kupić?
- Mam samochód, dzięki. I żadnych zakupów! Wstąpiłam po drodze, żeby zaprosić cię z mężem na kolację.
- To bardzo ładnie z twojej strony. Będziemy zachwyceni. Kiedy?
- Może jutro?
- Świetnie - wymieniły uśmiechy i Astrid przeszła się swobodnie po małym, przytulnym gabineciku.
- Wiesz, Jessie, bardzo mi się tu podoba. Pewnego dnia postaram się wygryźć cię ze stołka - przyjrzała się Jessie z figlarnym uśmiechem.
- Możesz się nie starać. Możliwe, że sama ci go oddam, choćby jutro. I
- Zdumiewasz mnie.
- Daruj sobie. Może skoczymy na drinka? Nie wiem jak ty, ale ja chętnie strzelę sobie jednego.
- Wciąż te same problemy?
- Mniej więcej.
- Co oznacza, że mam pilnować własnego nosa. Słusznie.
Astrid zachichotała. Nie mogła wiedzieć, że Jessie przez cały dzień próbowała zapomnieć, iż Barry York ma Zastaw na sklep. Mdliło ją już od tych ciągłych rozmyślań, a lan żył w innym świecie, siedział dniem i nocą nad tą cholerną książką. Jezu! Musiała z kimś pogadać. Skąd u niego ten nagły szal pracy? Zawsze był trudny, kiedy pisał, ale teraz?
- Mam pomysł, Jessico.
Jessie podniosła wzrok zaskoczona. Na chwilę zupełnie zapomniała o Astrid.
- Może wpadniesz do mnie na drinka?
- Wiesz co? Chętnie. Pod warunkiem, że nie sprawię ci
kłopotu.
- To żaden kłopot. Będzie mi bardzo miło. Chodźmy!
Jessica szybko pożegnała się z dziewczętami i wychodząc ze sklepu odetchnęła z ulgą. Kiedyś wbiegała w te drzwi jak na skrzydłach, a wieczorem wychodziła szczęśliwa i zadowołona zżycia. Teraz nienawidziła myśli o tym miejscu. Nie do wiary, jak wiele może się zmienić w tak krótkim czasie.
Astrid ruszyła przodem, prowadząc czarnego jaguara sedana. Idealny samochód dla niej: zgrabny i elegancki jak sama Astrid. Ta kobieta lubiła otaczać się pięknymi przedmiotami.
Jej dom był zapierającą dech w piersiach mieszanką francuskich i angielskich antyków: w stylu Ludwika XV i Ludwika XVI, Heppelwhite"a i Sheratona w dokładnie wyważonych proporcjach. Było tu zdumiewająco przestronnie, dominowały żółcie i biele, w oknach wisiały delikatne organdynowe zasłony, meble miały jedwabne obicia w kolorze skorupki jajka. Na piętrze były jasne kwieciste zasłony i wspaniała kolekcja obrazów: dwa Chagalle, Picasso, Renoir i Monet, który nadawał jadalni nastrój letniej nocy.
- Astrid, tu jest jak w bajce!
- Muszę przyznać, że ogromnie lubię ten dom. Byłam bardzo szczęśliwa wśród tych wszystkich gratów. Kilka kupiliśmy razem, ale większość już tu zastałam. Ja wybrałam tego Moneta.
- Jest piękny.
Astrid z dumą zadarła nos. Miała do tego pełne prawo.
Szklanki, w których podała szkocką, były z pięknego cieniutkiego kryształu. Przedwieczorne światło budziło w nich fantastyczne tęczowe błaski. Z okien biblioteki na piętrze roztaczał się oszałamiający widok na Golden Gate i plażę.
- Boże, ten dom jest tak cudowny, że brak mi słów.
Dom naprawdę był zachwycający. Wyłożoną boazerią bibliotekę, gdzie zasiadły ze szkocką, wypełniały rzędy starych książek. Na ścianie wisiał portret poważnie wyglądającego mężczyzny, a nad małym kominkiem obraz C€zanne"a. Portret przedstawiał męża Astrid. Jessie bez trudu potrafiła wyobrazić sobie Bonnerów razem pomimo dzielącej ich różnicy wieku. W oczach Toma było jakieś ciepłe światło, cień uśmiechu. Patrząc nań, Jessie zrozumiała nagle, jak samotna musi być Astrid.
- Twój mąż był przystojnym mężczyzną.
- Tak, i bardzo dobrym człowiekiem. Jego śmierć była dla mnie bolesnym ciosem. Choć i tak mieliśmy szczęście. Dziesięć lat to dużo, zwłaszcza jeśli są to takie lata jak nasze.
Mimo to widać było, że Astrid wciąż nie wie, co zrobić ze swoim dalszym życiem. Dryfowała po sklepach z futrami i biżuterią, uciekała w podróże. Nie miała niczego, co mogłoby ją zakotwiczyć, bo dom, pieniądze, obrazy, ubrania bez Toma niewiele dla niej znaczyły. To on nadawał im kiedyś sens. Jessie zadygotała na samą myśl o takim łosie.
- Jaki jest twój mąż, Jessico?
Jessie uśmiechnęła się.
- Cudowny. Jest pisarzem i... no, moim najlepszym przyjacielem. Wspaniałym, zachwycającym, szalonym i bardzo przystojnym. To jedyna osoba, z którą mogę naprawdę szczerze porozmawiać. Człowiek wyjątkowy.
- To mówi wszystko, prawda? - w oczach Astrid zabłysło jakieś łagodne światło i Jessie nagle poczuła się winna. Jak mogła wychwalać Iana pod niebiosa w obecności kobiety, która straciła kogoś, kto znaczył dla niej równie wiele? - Och, nierób takiej miny, Jessico. Wiem, co sobie myślisz, ale jesteś w błędzie. Powinnaś tak odczuwać i mówić o tym w ten sposób, z tym zwycięskim blaskiem na twarzy. Tak samo czułam i ja, kiedy był przy mnie Tom. Pielęgnuj to uczucie,pysznij się nim, ciesz i nigdy za nie nie przepraszaj, a już z pewnością nie mnie.
Jessie w zadumie skinęła głową i podniosła wzrok na gospodynię.
- Mamy teraz trochę nieprzyjemnych problemów.
- Przeżywacie kryzys? - Astrid była zaskoczona. Tego się nie spodziewała. Nie chodziło chyba o lana, Jessie bowiem była zbyt rozpromieniona, kiedy o nim mówiła. Byli młodzi, więc może doskwierały im kłopoty finansowe. Zauważyła jednak coś jeszcze, jakiś lęk, nieomal panikę, która wyzierała z oczu Jessie w najmniej oczekiwanych chwilach. Choroba? Amputacja piersi?... Astrid zachodziła w głowę, lecz nie chciała ciągnąć Jessie za język.
- Można to i tak nazwać. Nawet poważny kryzys. Nie, nie małżeński, nie w tym sensie - Jessie spojrzała przez okno na plażę i zamilkła.
- Jestem pewna, że dacie sobie radę - wtrąciła dyskretnie Astrid.
- Mam nadzieję.
Rozmowa zeszła na sprawy zawodowe. Jessie opowiadała o swoim butiku, a Astrid rozśmieszyła ją do łez serią anegdotek z okresu, kiedy pracowała dla "Vogue"a". Zanim Jessie uznała, że pora iść do domu, dobiegła prawie siódma. Nie miała ochoty wychodzić.
- Do zobaczenia jutro. O wpół do ósmej?
- Będziemy z uderzeniem zegara. Nie mogę się już doczekać, kiedy lan zobaczy ten dom... - Nagle przyszło jej coś do głowy. - Astrid, lubisz balet?
- Uwielbiam.
- Chodź z nami na Joffreya w przyszłym tygodniu!
- Nie, ja... - w oczach Astrid pojawił się smutek.
- Chodź, nie daj się prosić! Jan pęknie z zachwytu w towarzystwie dwóch dam. Boże, jak to podbuduje jego męskie ego! - zaśmiała się.
Astrid wahała się przez chwilę, a potem nieśmiało skinęła głową.
- Trudno mi się oprzeć. Nienawidzę być piątym kołem u wozu. Przeszłam przez to po śmierci Toma i wierz mi, dla samotnej kobiety to koszmar. Teraz już łatwiej to znoszę. Chętnie pójdę z wami, jeśli Jan nie będzie miał nic przeciwko temu.
Pożegnały się jak szkolne przyjaciółki, które szczęśliwym zrządzeniem losu odkryły, że mieszkają przy jednej ulicy. Jessie ruszyła w stronę domu. Chciała opowiedzieć lanowi o rezydencji Bonnerów. Była pewna, że zauroczy go zarówno ten dom, jak i jego gospodyni. Jessie sama chciała być taka: zrównoważona, delikatna, pogodna i otwarta dla ludzi. Być może Astrid wciąż szukała swego miejsca w życiu, lecz już dawno pogodziła się ze sobą i to było widać. Promieniowała miłością i spokojem, nie porywała się na wszystko jak Jessie. Ale Jessie wcale jej nie zazdrościła. Ona miała przy sobie lana, Astrid zaś była sama. Jadąc do domu, Jessie nagle zdała sobie sprawę, że spieszy się, by zobaczyć swego męża, a nie jego
portret.
Na podjeździe zastała obcy samochód i jakiegoś mężczyznę, który właśnie wyszedł z domu. Zmierzył ją długim, uważnym spojrzeniem i sztywno skinął głową. Ogarnęło ją przerażenie. Policja.., policja tu jest. Czego znowu chcą? Stanęła jak wryta, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Koszmar wrócił. Na szczęście tym razem to nie inspektor Houghton. Gdzie jest lan? Miała ochotę krzyczeć, lecz bała się, że sąsiedzi usłyszą.
- Jestem Haryey Green. Pani Clarke?
Przytaknęła, wciąż zdjęta trwogą.
- Martin Schwartz zatrudnił mnie jako wywiadowcę w państwa sprawie.
- Ach, tak. Rozumiem... Widział się pan z moim mężem?
-Ochłonęła, chwilę jednak trwało, nim jej serce przestało bić jak oszalałe.
- Tak, ucięliśmy sobie pogawędkę.
- Czy mogłabym coś dodać?
Oprócz pieniędzy, pomyślała z goryczą.
- Nie. Wszystko jest pod kontrolą. Będę się z państwem kontaktował. - Detektyw wykonał ruch, jakby chciał zasalutować, i ruszył do swojego wozu. Samochód był niezdecydowanej barwy, podobnie jak włosy Greena i jego ubranie, mogące pochodzić z każdej dekady. Detektyw miał nieprzyjemne spojrzenie i twarz, której nie sposób zapamiętać. Równie trudno było określić jego wiek. Znakomicie wtapiał Się W tłum, był więc idealny do swojej roli.
- Kochanie, wróciłam! - zawołała Jessie nerwowo.
- Słuchaj, jesteśmy zaproszeni jutro na kolację - usiłowała wykrzesać z siebie poprzedni entuzjazm, lecz nagle przestało
ją to obchodzić. Detektyw Green był o wiele ważniejszy niż Astrid.
- Do kogo? - lan przyrządzał sobie w kuchni drinka. I tym razem nie było to białe wino, a whisky, którą rzadko pijał, chyba że mieli gości ze Wschodniego Wybrzeża.
- Do Astrid Bonner, tej nowej klientki, którą poznałam w sklepie. Jest urocza, na pewno ją polubisz.
- Co to za jedna?
- Przecież ci mówiłam. To ta wdowa z ceglanego pałacu
na rogu.
- Ach, racja - starał się uśmiechnąć, lecz bez powodzenia. - Spotkałaś Greena?
Kiwnęła głową.
- Myślałam, że to glina. Mało nie wylazłam ze skóry.
- Ja też. Zabawnie jest tak żyć, prawda?
Pominęła milczeniem tę uwagę i usiadła.
- Mógłbyś dla mnie też zrobić?
- Szkocką z wodą?
- Czemu nie? - tego popołudnia wypiła już dwie.
- Proszę bardzo. A zatem idziemy zwiedzać posiadłości wdówki? - rzucił obojętnie, wrzucając lód do jej szklanki.
- Sam zobaczysz. Ach, łan... namówiłam ją, żeby poszła z nami na balet. Chyba nie masz nic przeciwko temu?
lan pociągnął łyk whisky, potem drugi, apotem spojrzał jej w oczy. Jessie nie spodobało się to, co zobaczyła.
- Kochana, to wszystko w ogóle niewiele mnie obchodzi.
Po kolacji próbowali się kochać, lecz po raz pierwszy, odkąd się poznali, lan nie mógł. Widocznie to także niewiele go obchodziło. Jessie miała uczucie, że to początek końca.
Rozdział XI
- Jesteś gotowy? - Jessica posłyszała hałas w pokoju lana. Właśnie kończyła się czesać. Miała na sobie białe jedwabne spodnie i turkusowy sweter i wciąż nie była pewna, czy dobrze wygłąda. Dom Astrid nieomal obligował do tego, żeby się wystroić, łan zaś jak zwykle zaszył się w pracowni.
- lan! Ubrałeś się już? - Krzątanie ustało i usłyszała kroki.
- Mniej więcej - uśmiechnął się do niej, stając w drzwiach sypialni. Miał na sobie nowy granatowy blezer od Cardina, kremową koszulę, bordowy krawat i beżowe gabardynowe spodnie, które przywiozła mu z Francji. Jego nogi wydawały się w nich jeszcze zgrabniejsze i dłuższe.
- Panie Cłarke, wygląda pan oszałamiająco.
- Pani także - ukłonił się szarmancko i objął ją ramieniem, kiedy do niego podeszła. - A może byśmy tak zostali w domu?... - w jego oczach pojawił się psotny błysk.
- Nie dotykaj nmie, lubieżniku! Astrid byłaby niepocieszona, gdybyśmy nie przyszli. Obiecuję, że ją polubisz.
- Obiecanki, cacanki!... - Podał jej żakiet wiszący na krześle w holu. Szedł na tę kolację, aby jej sprawić przyjemność. Myśli miał zajęte czym innym.
Poszli pieszo. Był to jeden z pierwszych chłodnych jesiennych wieczorów. Jesień w San Francisco różni się bardzo od nowojorskiej. Jest łagodna, subtelna i umiarkowana. Po części właśnie dlatego się tu sprowadzili i od razu pokochali to miasto.
Jessie nacisnęła dzwonek. Odpowiedziała im cisza.
- Może uznała, że jednak nie chce nas widzieć - podsunął lan.
- Och, przestań. Najchętniej siedziałbyś tylko nad tą twoją książką... - uśmiechnęła się z triumfem, słysząc kroki.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Astrid w długiej do ziemi czarnej sukni z dzianiny, ozdobionej sznurem pereł. Włosy miała luźno spięte na karku, a oczy jej błyszczały, kiedy
wprowadzała ich do środka. łan był oszołomiony. Zgodził się na tę kolację, by nie drażnić Jessie. Spodziewał się typowej wdowy w średnim wieku, a nie zjawiska w czerni o kibici drezdeńskiej lalki, łabędziej szyi i... taki ej twarzy. Ta twarz od razu chwyciła go za serce, podobnie jak spojrzenie. To nie była wdowa. To była kobieta.
Astrid przywitała się serdecznie z Jessie, łan zaś przez chwilę stal z tylu, niezdecydowany, czy ma pożerać wzrokiem intrygującą nieznajomą, czy też wykwintne wnętrze, w jakim nagle się znalazł.
- A to jest właśnie łan - usłyszał.
Wyciągnął rękę, czując się jak mały chłopiec przedstawiany przez matkę. "Przywitaj się z panią".
- Miło mi panią poznać.
Cieszył się, że ma na sobie blezer od Cardina i krawat. Kolacja nie należała do zwyczajnych, a ta kobieta z pewnością była snobką. W takim otoczeniu... Na dodatek wdowa... Nowobogacka, uznał zrazu - coś jednak podpowiadało mu, że się myli. Nie miała przesadnie wyskubanych brwi ani oczu śniętej ryby jak snobka. Wyglądała jak ktoś.
Astrid zaśmiała się radośnie i poprowadziła ich do biblioteki, a łan i Jessica wymienili spojrzenia, mijając delikatne szkice i akwaforty rozwieszone wzdłuż schodów. Picasso, Renoir, znowu Renoir, Manet, Klimt, Goya, Cassatt... lana korciło, by zagwizdać z podziwu, Jessica zaś miała na twarzy wypisaną satysfakcję osoby, która prowadzi wyprawę niedowiarków do nawiedzonego domu w sąsiedztwie. Komentarze musieli zachować do chwili, gdy znajdą się w domu, lecz naraz ogarnął ich psotny nastrój. Mijając męża w drzwiach biblioteki, Jessie uszczypnęła go lekko w pośladek.
W bibliotece czekały przystawki i smakowity pasztet. Biorąc z rąk gospodyni plaster pasztetu na cienkim toście, Lan roześmiał się.
- Pani Bonner, nie wiem, jak to powiedzieć... Czuję się jak smarkacz, ale jestem oczarowany pani domem. I jego gospodynią - uśmiechnął się tym niewinnym uśmiechem, który Jessie tak lubiła.
Astrid mu zawtórowała.
- To prześliczny komplement, ale proszę nie mówić do mnie "pani Bonner". W przeciwieństwie do pana czuję się wtedy, jakbym byla starsza od Matuzalema. A więc albo "Astrid" - łobuzersko uniosła palec - albo wyrzucę pana za drzwi. Tylko nie "ciociu Astrid", Boże uchowaj!
Zaśmiali się wszyscy troje. Astrid zrzuciła buty i usadowiła się wygodnie na ogromnym fotelu, podwijając pod siebie nogi.
- Cieszę się, że dom się wam podoba - powiedziała.
- Bywa kłopotliwy, to prawda, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma Toma. Czasami mam wrażenie, że do niego nie dorosłam, jakby w rzeczywistości należał do mojej matki, a ja bym dbała tylko o niego pod jej nieobecność. Śmieszne, prawda?
łan zastanawiał się, czy Astrid mówi szczerze, czy też wie o tym, że ten dom pasuje do niej jak ulał. Wyobrażał sobie Toma, jak buduje go dla niej od podstaw, począwszy od ścian,
a skończywszy na obrazach i widoku z okna.
- Ten dom jest jakby stworzony dla ciebie - rzekł patrząc jej prosto w oczy.
- Pod pewnymi względami tak, pod innymi nie. Ludzi czasem przeraża taki styl życia. Obfitość dóbr, które stwarzają... stwarzają coś, co można by nazwać aurą dostatku. Częściowo to zasługa Toma, a częściowo... o, tych rzeczy- gestem objęła fortunę w dziełach sztuki. - Trochę wniosłam ja - przyznała. - Jeśli żyjesz wśród takich przedmiotów, ludzie czegoś od ciebie oczekują. Spodziewają się, że jesteś kimś, kim nie jesteś, a nie przyglądają ci się na tyle długo, by zobaczyć, jaki jesteś naprawdę. Mówiłam już Jessie, że najchętniej zamieniłabym ten dom na wasz klejnocik. Ale...
- Astrid uśmiechnęła się jak kot przeciągający się leniwie na słońcu - to nie jest złe miejsce do mieszkania.
- Powiedziałbym - podchwycił lan - że to diabelnie dobre miejsce do mieszkania, pani... Astrid. - Jego niezręczność została skwitowana śmiechem. - Kiedy my włączamy suszarkę, wysiada nam pralka, a hydraulik raz o mały włos nie utopii się w piwnicy. Nasz klejnocik, jak widać, ma kilka wad.
- Mimo wszystko wygiąda zachęcająco.
Jasne było, że nic takiego nie zdarza się w domu Astrid, toteż Jessie uśmiechnęła się szeroko wspomniawszy, jak ostatnio wybiło wszystkie bezpieczniki, a lan ogłosił strajk. Spędzili wieczór przy świecach, dopóki łan nie nabrał ochoty do pracy i nie stwierdził, że maszyna do pisania też potrzebuje prądu. Chyba odgadł, o czym akurat myślała, bo zrobił skruszoną minę.
- Cóż, dzieci? Macie ochotę pozwiedzać? - przerwała ich rozmyślania Astrid. Jessie nie widziała jeszcze całości, lan też z zapałem zerwał się z miejsca.
Astrid ruszyła na bosaka przez wyłożony dywanem hol, zapalając światło w mosiężnych lichtarzach, otwierając kołejne drzwi i włączając kolejne lampy. Na górze były trzy sypialnie. Ta, którą zajmowała Astrid, miała żółte kwieciste tapety i ogromne łoże z baldachimem. Rozciągał się z niej ten sam wspaniały widok na zatokę. Do sypialni przylegał niewielki, wyłożony lustrami buduar i biała marmurowa łazienka. Podobna, tylko z marmuru o zielonkawym odcieniu, mieściła się po przeciwnej stronie korytarza, obok eleganckiej sypialni w stylu prowansalskim, pełnej francuskich bibelotów.
- Tu sypia moja matka, kiedy przyjeżdża do miasta, i jest to dła niej najbardziej odpowiednie wnętrze. Zrozumiecie, co mam na myśli, kiedy ją poznacie. To drobniutka, ruchliwa śmieszka. Lubi, żeby wszędzie było pełno kwiatów.
- Mieszka na wschodzie? - lan pamiętał tylko, że Jessie mówiła mu, iż Astrid pochodzi z Nowego Jorku.
- Nie. Pięć lat temu kupiła w Kalifornii ranczo i żyje sobie jak u Pana Boga za piecem. Myśleliśmy, że znudzi się po pół roku, ale ku naszemu zdumieniu znalazła tam swoje miejsce. Jest bardzo niezależna, często jeździ konno i udaje kowboja. Dodam, że liczy sobie siedemdziesiąt dwa lata. Ma w sobie coś ze stylu Colette.
Jessie wyobraziła sobie niewysoką siwą kobietkę w kowbojskim stroju na tle tych delikatnych mebli. Oczywiście jeśli choć trochę przypominała Astrid, efekt mógł być zaskakujący, zważywszy, że kowbojskie buty pochodziły pewnie od Gucciego, a szerokoskrzydły kapelusz od Adolfa.
Sypialnia obok pokoju Astrid była poważniejsza i najwyraźniej należała kiedyś do jej męża. Goście wymienili zdumione spojrzenia. Osobne sypialnie? No tak, przy tej
różnicy wieku... Dalej mieścił się niewielki elegancki gabinet, cały w czerwonej skórze, z pięknym starym biurkiem, na którym stały zdjęcia Astrid. Przez ten pokój gospodyni przemknęła jak kometa i wróciła do holu, zamykając za sobą drzwi.
- Fantastyczne - westchnęła Jessie.
Był to ten rodzaj domu, w którym chciałoby się zostać na zawsze. Teraz rozumieli, czemu Astrid nie znalazła sobie czegoś mniejszego. W tych wnętrzach zawarta była historia ludzi, którzy w nich mieszkali - kawał dobrego życia.
- Dół już widzieliście. Nic nadzwyczajnego, ale w sumie całość jest niebrzydka.
Jessie zwróciła uwagę, że nigdzie nie widać śladu służby. Należałoby się spodziewać przynajmniej pokojówki w białym fartuszku lub lokaja, najwyraźniej jednak Astrid mieszkała sama.
- Lubicie kraby? Powinnam była zadzwonić wcześniej i zapytać, ale zapomniałam - na twarzy Astrid pojawiło się zakłopotanie.
- Uwielbiamy - odpowiedziała za oboje Jessie.
- Och, to dobrze. Ilekroć przygotuję je dla kogoś, okazuje się, że jest na nie uczulony czy coś w tym rodzaju. Ja gotowa bym się sprzedać za kraby!
Była to niezwykła biesiada. Na środku stołu w jadalni piętrzyła się góra okazałych krabów ułożonych na ogromnym półmisku, obok stała wielka karafka białego wina, do tego sałata i gorące bułeczki. Astrid zakasała rękawy czarnej sukni, kazała łanowi zdjąć marynarkę i nachyliła się nad półmiskiem, podekscytowana jak dziecko
- Lan, ty paskudniku!... Ja pierwsza go wypatrzyłam!
- zachichotała, kiedy sprzątnął jej sprzed nosa wyjątkowo dorodny okaz. Rzeczywiście wyglądała jak mała dziewczynka, której matka, wychodząc na wieczór, pozwoliła zaprosić przyjaciół na kolację pod warunkiem, "że wszyscy będą grzeczni". Miała mnóstwo uroku i zarówno Jessie, jak i łan zakochali się w niej po uszy
Wieczór upłynął nad wyraz przyjemnie. Ot, trójka całkowicie beztroskich ludzi folguje wyszukanym gustom i ulubionym przyjemnościom. Dawno już minęła północ, kiedy Jan wstał i wyciągnął rękę do Jessie.
- Astrid, mógłbym tu zostać do rana, ale jutro muszę popracować nad książką, a Jessie, kiedy się nie wyśpi, zmienia się w potwora. - Wszyscy żałowali, że wieczór dobiegł już końca. - Pójdziesz z nami na balet w przyszłym tygodniu?
- Z przyjemnością. Muszę przyznać Jessie stuprocentową rację: uprzedzała mnie, że cię polubię. Pierwszy raz pójdę gdzieś z jakąś parą i nie będę się czuła jak piąte koło u wozu.
- Ładne mi piąte koło! - wszyscy parsknęli śmiechem.
Astrid uściskała ich na odchodnym, jakby znali się od lat. Oni też mieli wrażenie, że ta kobieta, stojąca boso na progu swego domu, jest ich starą przyjaciółką. Pomachała im jeszcze ręką, nim zniknęła za czarnymi lśniącymi drzwiami, zdobnymi mosiężną kołatką w kształcie lwiej głowy.
- Jezu Chryste, Jess, jaki wspaniały wieczór! I jaka cudowna kobieta!... Jest zdumiewająca.
- Prawda? Chociaż musi być strasznie samotna. Zaprasza ludzi do swojego życia w taki sposób, jakby miała w sobie mnóstwo miłości i nikogo, komu mogłaby ją ofiarować.
- Jessie ziewnęła szeroko, a lan skinął głową. Najbardziej lubili wieczorem omawiać miniony dzień. lan zawsze był tuż obok, dzielił z Jessie sekrety, opinie, wątpliwości. Jessie starannie wymazała z pamięci okres jego pobytu w areszcie.
- Ciekawe, jaki był jej mąż? Chyba nie tak zabawny jak ona.
- Dlaczego tak sądzisz? - zdziwiła się Jessie. Nic nie wskazywało, by Tom Bonner miał mniej poczucia humoru niż jego żona. W końcu pojęła, co Jan miał na myśli. - Osobne sypialnie? - Uśmiechnął się z zażenowaniem, a ona go uszczypnęła. - Ty zbereźniku!
- Nie jestem zbereźnikiem. I uprzejmie zauważam, madame, że nawet jako dziewięćdziesięciolatek nie dam się wyrzucić z twojej sypialni. Ani z twojego łóżka! - objął ją, wielce
z siebie zadowolony. Czy to obietnica, panie Clarke? Mogę ją złożyć na piśmie.
- Trzymam cię za słowo - pocałowała go, zanim weszli do domu. - Cieszę się, że polubiłeś Astrid, kochany. Ja jestem nią oczarowana i chciałabym poznać ją lepiej. Świetnie się z nią rozmawia. Wiesz? omal nie zaczęłam się jej zwierzać. Rozmawiałyśmy wczoraj tak serdecznie i... - Jessie wzruszyła ramionami; trudno było ubrać to w słowa, a Jan już się nachmurzył. - Po prostu człowiek chciałby być z nią szczery.
Jan zatrzymał się i spojrzał na żonę.
- Powiedziałaś jej o tym?
- Nie.
- To dobrze. Mam wrażenie, że się oszukujesz, Jess. To miła kobieta, ale nikt nie zrozumie tego, co nas dręczy. Nikt. Jak powiedzieć komuś, że czeka cię proces o gwałt? Zrób nam obojgu przysługę, skarbie, i trzymaj język za zębami. Mam nadzieję, że całe to gówno przyschnie i zdołamy o nim zapomnieć. Jeśli rozpowiemy ludziom, przez lata nie będziemy się w stanie od tego uwolnić.
- Ja też doszłam do takiego wniosku. Kochanie, zaufaj mi troszkę, dobrze? Nie jestem głupia. Wiem, że większość ludzi nie wiedziałaby, jak się zachować w tej sytuacji.
- Więc nie stawiaj ich przed taką koniecznością.
Jessica nie odpowiedziała. Jan wyprzedził ją, by otworzyć drzwi. Po raz pierwszy ich samotność we dwoje zaczęła jej ciążyć. Nie mogła porozmawiać z nikim innym prócz lana. On sobie tego nie życzył. W przeszłości zawsze była to kwestia wyboru.
Weszła do środka i zdjęła żakiet w holu.
- Napijesz się herbaty przed snem? - Nastawiła czajnik słysząc, że idzie do pracowni.
- Nie, dziękuję
Stanęła w drzwiach, patrząc na niego z uśmiechem. Obok stosu papierów na biurku stał kieliszek koniaku. Jan rozluźnił krawat i spojrzał na żonę
- Witam piękną panią.
- Chcesz pracować? - spytała z niedowierzaniem.
- Tylko chwilę.
Skinęła głową i poszła zestawić czajnik z palnika; gwizdał jak oszalały. Zrobiła sobie herbatę, pogasiła światła i na palcach przeszła do sypialni. Wiedziała, że minie wiele godzin, nim lan położy się obok niej. Po ostatniej nocy, kiedy zawiodła go męskość, bał się znowu próbować. Obydwoje czuli gorzki smak porażki. Podobnie jak wszystko, co się ostatnio zdarzyło, był nowy, bolesny i przykry.
Wieczór spędzony z Astrid w teatrze był równie udany jak kolacja u niej. Przed wyjściem Jessie przygotowała późną kolację, która czekała na nich w domu: tatar, szparagi na zimno, bukiet serów, francuski chleb i domowej roboty ciasto. Na koniec wielka micha świeżych truskawek i duża kryształowa salaterka bitej po wiedeńsku śmietany. Efekt był taki, że ledwie zdążyli na czas. Za to po powrocie wysiłki Jessie spotkały się z należytym aplauzem.
- Dziewczyno) czy ty czegoś nie potrafisz?
- Och, mnóstwa rzeczy - roześmiała się miłe połechtana Jessie.
- Nie wierz jej. Jest zdolna do wszystkiego - Tan cmoknął ją przelotnie, rozlewając do kieliszków bordeaux Chżteau-Margaux rocznik 1955. Na tę okazję wyciągnął jedno ze swoich ulubionych win.
Teraz czuli się już razem zupełnie swobodnie, prześcigali się w opowiadaniu dowcipów i anegdotek. Byli mniej więcej w połowie drugiej butełki wina, kiedy Astrid wstała, spoglądając na zegarek.
- Mój Boże, dzieci, już druga! Ja wprawdzie nie muszę wstawać o brzasku, ale wy przecież pracujecie. Mam wyrzuty sumienia, że was tak długo trzymałam.
lan i Jessie wymienili spojrzenia, których Astrid, zajęta szukaniem torebki, na szczęście nie dostrzegła. Rzeczywiście musieli wcześnie wstać.
- Nie żartuj. Taki wieczór to dla nas święto - uśmiechnęła się Jessie do przyjaciółki.
- Na pewno nie takie jak dla mnie. Nie macie pojęcia, jak mi się podobało. Co robisz jutro, Jessico? Może dasz się porwać na lunch do yilla Tayerna?
- Hm... - Jessie znów zerknęła na lana. - Wybacz, Astrid, ale rano mamy spotkanie w interesach i nie wiem, do której potrwa.
- Wobec tego zadzwońcie do mnie, jak skończycie, i pójdziemy we trójkę. - Astrid znalazła torebkę i była gotowa do wyjścia.
- Lepiej przełóżmy to na inny dzień - wtrącił się stanowczo łan.
- Jesteście paskudni... - Astrid nagle wyczuła między nimi napięcie, którego wcześniej nie było. Przypomniało jej się, że Jessie napomknęła o jakichś problemach, kiedy rozmawiały po raz pierwszy. Potem nigdy już o tym nie mówiły, Astrid zaś założyła, że chodzi o finanse. Dziwne, lecz nie mogło to być nic innego. Oboje tryskali zdrowiem, a już na pewno ich problem nie dotyczył sfery uczuciowej - zbyt dużo było całusów, dotknięć, krótkich uścisków, kiedy stali obok siebie. Nie, tych dwoje na pewno bardzo się kochało.
- Może pójdziemy w sobotę do kina? - przerwał lan zbyt długą chwilę miłczenia. - Nie jest to może rozrywka tak wyszukana jak balet, ale w "Union" grają nowy francuski thriller. Czy ktoś jest zainteresowany?
- Świetny pomysł! - ucieszyła się Jessie, a Astrid uśmiechnęła się ostrożnie.
- Tyłko pod warunkiem, że ktoś kupi mi wiadro popcornów. Z masłem!
- Przysięgam, że ci kupię - lan położył dłoń na sercu.
- Słowo honoru?
Słowo honoru - potwierdził i wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Potrafisz się targować!
- Muszę. Jestem nałogową popcornistką. Pamiętaj o maśle! - spojrzała na niego surowo, a lan uścisnął ją po bratersku. Odwzajemniła uścisk, po czym wspięła się na palce, by ucałować Jessie w policzek. - No, a teraz kładźcie się już spać. Naprawdę mi przykro, że tak się zasiedziałam.
- A my bardzo się z tego cieszymy.
Jessica odprowadziła ją do drzwi i Astrid wyszła z dziwnym, wręcz niesamowitym uczuciem, że coś wisi w powietrzu, tuż nad ich głowami, niczym potężny głaz.
Rano miała się odbyć rozprawa wstępna.
Rozdział XII Jessica weszła do niewielkiej sali rozpraw, kurczowe ściskając lana za rękę. Znów miała na sobie granatowy kostiur i ciemne okulary, a lan był zmęczony i blady. Nie wyspał się na dodatek bolała go głowa. Wieczorem wypili w trójkę dwie, butelki Chżteau-Margaux.
Martin Schwartz czekał na nich w środku. Siedział przy małym biurku pod ścianą, czytając akta. Kiedy ich zobaczył skinął, żeby wyszli na zewnątrz.
- Zamierzam zgłosić wniosek o przesłuchanie przy drzwiach zamkniętych - powiedział. - Uprzedzam was żebyście nie byli zaskoczeni. - Wyglądał tak urzędowo, że,
było to aż przykre. I
- Co to oznacza? - zapytał Jan, marszcząc posępnie brwi.
- Na sali będziesz tylko ty, ona, prokurator, sędzia i jaA Mam wrażenie, że bez osób postronnych panna Burton będzie mówić bardziej otwarcie. To rozsądny środek ostrożności Jeśli sprowadzi przyjaciół, będzie im się chciała wydać czysta i nieskalana jak świeży śnieg. Poza tym może źle zareagować na, obecność Jessiki.
Z niepojętego powodu Jessica mimowolnie wzdrygnęła się na dźwięk swego imienia.
- Jeśli ja mogę to znieść, to ona także. - Była potwornie zdenerwowana i obawiała się tego spotkania, każda cząstka jc ciała drżała na samą myśl o nim. Ta kobieta była dla niej ucieleśnieniem zła. Uosabiała niewierność lana, porażkę Jes siki, niepewną przyszłość i wszystkie te niewiarygodne prze-. szkody, które cudem chyba pokonała, by zapłacić kaucję.
Martin czuł, że oboje są spięci do granic wytrzymałości. Podejrzewał też, że głównym powodem zdenerwowania Jessir jest Margaret Burton.
- Zaufaj mi, Jessie. Przesłuchanie przy drzwiach zamkniętych będzie lepsze dla wszystkich zainteresowanych.
xo8 Zacznie się za kilka minut. Może byście się tak przeszli po holu? Nie odchodźcie daleko; wyjdę i dam wam znak, kiedy sędzia będzie gotów.
lan czuł, że ramiona ciążą mu jak ołów. Skinął głową bez słowa i Martin wrócił na salę.
W trakcie przechadzki nie mieli o czym mówić. Myśli Jessiki wędrowały po innych marmurowych holach: w ratuszu, gdzie brali ślub, przed gabinetem dyrektora w szkole średniej, w domu pogrzebowym w Bostonie, gdzie chowali Jake"a, a potem jedno po drugim jej rodziców
- Jessie?
- Co? - zmarszczyła brwi, z trudem wracając do rzeczy-
- Dobrze się czujesz? - Martwił Się O nią. Ściskała go za rękę i szła coraz szybciej. Musiał nią potrząsnąć, by zwrócić jej uwagę.
- Tak, dobrze. Po prostu się zamyśliłam.
- Dajże spokój, wszystko będzie dobrze. Odpręż się.
- Po oczach widział, że będzie miał z nią ciężką przeprawę. Była zanadto zdenerwowana, aby zdobyć się na rozwagę lub uprzejmość.
- Przepraszam, ale panuje tu taka upiorna atmosfera... Nie czujesz tego? Może mi się tylko wydaje... - zaczynała się zastanawiać, czy przypadkiem nie traci zmysłów.
- Upiorna? Paskudna, z tym się zgodzę - próbował się uśmiechnąć, lecz nie patrzyła na niego. Była gdzieś daleko, oczy miała nie widzące. Naprawdę się o nią trapił. - Jess, weź się w garść, inaczej wyślę cię do domu
- Dlaczego? Żebym j ej nie widziała?
- To jest dla ciebie największy problem? Jezu!... Mnie grozi wyrok, a ty się zamartwiasz, czy zobaczysz tę idiotkę, czy nie. A kogo ona obchodzi? Bardziej interesuje mnie, czy nie unieważnią mojego zwolnienia za kaucją.
- Nie unieważnią.
- Skąd wiesz, do diabła?
- Bo... och, nie wiem. Po prostu nie mogą, i tyle. Dlaczego mieliby to zrobić? - Teraz miała jeszcze jeden powód do zmartwień.
- A dlaczego nie?
- Rzeczywiście, nie mają żadnego powodu się krępować, zwłaszcza że nie uwiodłam ani inspektora Houghtona, ani Barry"ego Yorka, naszego ukochanego poręczyciela - w głosie Jessiki słychać było gorycz i strach.
- Idź do domu, Jess.
- Odczep się!
lan zamilkł nagle i spojrzał gdzieś poza odwróciła. Miała wrażenie, że uczestniczy w filmie puszczanym w zwolnionym tempie. W holu stała Burton.
Miała ten sam kapelusz co wtedy, do niego tym razem bardzo spokojną beżową garsonkę oraz białe rękawiczki. Ubranie było tanie, ale schludne i odpowiednie do okoliczności. Wyglądała jak typowa nauczycielka albo bibliotekarka
- osoba poważna i zupełnie bezpłciowa. Włosy miała ciasno ściągnięte do tyłu i związane na karku w ledwie widoczny spod kapelusza węzeł. Odrostów nie było widać. Bez makijażu, w brzydkich czarnych butach na niskim obcasie sprawiała wrażenie kobiety, którą tylko siłą można zmusić do stosunku.
Jan patrzył na nią przez długą chwilę bez słowa, potem się odwrócił. Jessica wrosła w podłogę. Na jej twarzy malowała się nienawiść, jakiej Jan nigdy u niej nie widział.
- Jess... chodź, kochanie. Proszę - pociągnął ją za łokieć, lecz nie dała się ruszyć.
Margaret Burton zniknęła w sali rozpraw. lan nie był nawet pewien, czy ich zauważyła. Tuż za nią podążył szybkim krokiem inspektor Houghton, potem wyszedł Schwartz i przywołał lana. Jessie wciąż stała bez ruchu.
- Jess, najlepiej usiądź tu na ławce. Wrócę najszybciej, jak się da. - Była w strasznym stanie, a on nie mógł jej w tej
chwili pomóc.
- lan? - spojrzała na niego dziwnym wzrokiem, jemu zaś serce omal nie pękło. - Ja już nic nie rozumiem.
W jej oczach nie było łez, tylko ból.
- Ja tez nie. Ale teraz muszę tam wejść. Posiedzisz tu spokojnie czy wolisz wrócić do domu? - Nie był pewien, czy może jej zaufać. To spojrzenie było aż nadto znajome.
- Będę przy tobie.
Nie odpowiedziała dokładnie na jego pytanie, lecz nie miał już czasu się spierać. Zniknął w sali rozpraw, a Jessie usiadła na zimnej marmurowej ławce. Obserwowała przechodzących ludzi. Zwykłych ludzi: mężczyzn z aktówkami, kobiety ściskające w dłoniach chusteczki, umorusane dzieci w zdartych butach i przykrótkich spodniach, pomocników szeryfa, adwokatów, sędziów, ofiary, oskarżonych, świadków... Wchodzili i wychodzili, a Jessie siedziała i rozmyślała o Margaret Burton. Kim ona jest? Dlaczego to zrobiła? Dlaczego wybrała właśnie Jana? Miała tak cholernie zasadniczą minę i tak dumnie unosiła głowę, wchodząc do sali rozpraw... Sala rozpraw..
Wzrok Jessie przykuły nagle drzwi tejże sali. Były z ciemnego, połyskliwego drewna, miały mosięzne klamki i dwa małe okienka, które wyglądały jak oczy. Te oczy zaglądały do środka. Musiała tam wejść. Musiała ją zobaczyć, posłuchać, zrozumieć... Musiała!
Na klamce wisiała krzywo tabliczka z napisem "Rozprawa zamknięta", przy drzwiach stał strażnik w szarym uniformie, obserwując bez zainteresowania przechodzących. Jessica wstała, wygładziła spódnicę i raptem spłynął na nią spokój. Na twarz przywołała lekki uśmiech. W kąciku jej oka coś drżało nieznacznie, ale kto by to zauważył? Wyglądała na doskonale opanowaną. Podeszła do drzwi i uśmiechnęła się do woźnego, kładąc rękę na klamce.
- Przepraszam panią. To rozprawa zamknięta.
- Tak, wiem - rzekła z zadowoleniem, jakby sama tak zarządziła i cieszyła się, że jej polecenia zostały wykonane.
- Uczestniczę w tej sprawie.
- Ach, pani mecenas! - strażnik usunął się na bok. Motyl w oku Jessiki zatrzepotał gwałtowniej, jakby chciał wyfrunąć.
Spokojnie przytaknęła. O Jezu, a jeśli każe jej pokazać jakieś zaświadczenie? Albo wejdzie porozmawiać z sędzią?... Jednakże woźny uprzejmie otworzył drzwi i Jessie niespiesznie weszła do środka. Scenę odegrała z typową dla niej pewnością siebie, nikt nie kwestionował jej poczynań. Ale co teraz?
A jeżeli sędzia wstrzyma postępowanie? Jeżeli ją wyrzucą? Jeżeli...
Sędzia był niski, siwy i nijaki. Podniósł na nią wzrok zza okularów, bynajmniej nie zaskoczony, i zerknął na Martina Schwartza. Ten popatrzył na Jessikę, skinął niechętnie głową i spojrzał na prokuratora, który wzruszył ramionami. Została.
Przed ławą sędziowską siedział inspektor Houghton, który składał oświadczenie. W wyłożonej boazerią sali siedzenia w pierwszym rzędzie obite były skórą, dalsze miały roste drewniane oparcia. Było tu niewiele przestronniej niż w gabinecie Schwartza, lecz w powietrzu wyczuwało się aurę silnego napięcia. lan siedział z Martinem przy biurku po lewej stronie, trochę dalej Margaret Burton i zastępca prokuratora, którym
- co jeszcze bardziej zmartwiło Jessie - była kobieta. Młoda, żylasta, z mocno polakierowanymi włosami i grubą warstwą pudru na bladej twarzy. Miała na sobie niemodną zieloną sukienkę i prosty sznur pereł, z kącików jej ust biegły twarde, gniewne bruzdy. Emanowało z niej święte oburzenie na krzywdę wyrządzoną jej klientce.
Odwróciła się, by spojrzeć na Jessikę. Wymieniły lodowate spojrzenia. Wyglądały na rówieśnice, lecz Jessie dojrzała w jej wzroku pogardę i zrozumiała, co się tu szykuje. Walka klas. Wykształcony, pozbawiony skrupułów wielki pan z Pacific Heights zgwałcił ubogą, bezbronną i źle zrozumianą wywodzącą się z nizin sekretarkę, której będzie bronić czysta, nieustępliwa i całą duszą oddana sprawie przedstawicielka klasy średniej. Tego tylko jeszcze brakowało! lessie zastanowiła się, czy jest właściwie ubrana. Tyle że ona nawet w spodniach i trykotowej koszulce zadawałaby szyku, który w tych kobietach budził nienawiść. Szaleństwem byłoby sądzić, że jej odzianie cokolwiek zmieni na lepsze.
Margaret Burton chyba nie zauważyła jej wejścia, a w każdym razie nie dała tego po sobie poznać - podobnie jak lan. Jessie wśliznęła się cicho na krzesło tuż za nim. lan wzdrygnął się nagle, jakby otrzymał policzek, kiedy zaś ujrzał ją za sobą, w jego wzroku odmalował się szok. Potrząsnął głową, przechylił się ku niej, jakby chciał coś powiedzieć, lecz oczy Jessie były twarde jak stal. Scisnęła krótko jego ramię, a on odwrócił wzrok: nie było sensu się spierać. Zauważyła tylko, że przygarbił się jeszcze bardziej
Houghton wstał ze swego miejsca, podziękował sędziemu i usiadł obok panny Burton. Co teraz? Serce Jessiki załomotało. Naraz przestała być pewna, że chce tu być. Co teraz usłyszy? Czy zdoła to znieść? A jeżeli się załamie, wpadnie w szał, zacznie krzyczeć?...
- Proszę podejść, panno Burton.
Kiedy Margaret Burton powoli opuszczała swoje miejsce, Jessie przeraziła się nagle, że zemdleje. W skroniach jej huczało, dłonie drżały. Odczytano tekst przysięgi i Jessica wreszcie zdołała podnieść wzrok. Dlaczego właśnie ta kobieta?... Była taka pospolita, taka brzydka, taka.., tania. Mimo wszystko Jessie musiała przyznać, że ma w sobie co ś - świadczył o tym kształt złożonych na kolanach dłoni, ślady urody na twarzy - tyle że teraz zbyt zgorzkniała, by wabić. Zastanowiła się, co czuje lan znalazłszy się z nią twarzą w twarz. Sprawiał wrażenie oddalonego o tysiące mil. Margaret Burton była dużo, dużo bliżej. Jessie zdało się, że widzi każdy por jej skóry, każdy włos, kazde włókno ponurej beżowej garsonki. Miała ochotę podbiec, uderzyć ją i potrząsać dopóty, aż powie prawdę.
Coś utkwiło jej w gardle. Zakaszlała, próbując odzyskać równowagę.
- Panno Burton, proszę przedstawić nam przebieg wydarzeń tego dnia od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyła pani pana Clarke"a. Proszę mówić jasno, własnymi słowami. To dopiero wstępne przesłuchanie, które ma zdecydować, czy sprawa w ogóle zasługuje na uwagę sądu.
Sędzia mówił takim tonem, jakby czytał etykietę na soku pomarańczowym. Zapewne powtarzał tę formułkę tysiące razy i przestał rozumieć sens własnych słów. Ale dla Margaret Burton było to coś nowego. Uśmiechnęła się nieznacznie i odrobinę wyniośle, po czym odchrząknęła. Inspektor Houghton obserwował ją ze zmarszczonym czołem. Prokurator nie odrywała wzroku od sędziego.
- Panno Burton? - sędzia zerknął w powietrze przed stołem oskarżenia.
- Tak, proszę pana... To jest, wysoki sądzie.
Jessikę opanowało nieodparte wrażenie, że Margaret Bur- ton wygiąda raczej na zwyciężczynię niż skrzywdzoną ofiarę. Wydawała się wręcz zadowolona. Bez sensu. Z czego miałaby być zadowolona? Jednakże trudno się było pozbyć tego uczucia. A potem zaczął się występ.
- Zjadłam lunch u Enrica i wracałam do pracy...
Miała płaski, niemiły głos. Nieco za wysoki, nieco za krzykliwy: dobry do gderania. I zbyt głośny, by wyrażać odczucia głęboko zranionej duszy. Jessica zastanawiała się, czy sędzia słyszy cokolwiek prócz słów. Nic na to nie wskazywało.
- Szłam pieszo ulicą - ciągnęła Margaret Burton - aten pan zaproponował, że mnie podwiezie.
- Proponował czy kazał pani wsiąść do samochodu?
Pokręciła głową nieomal z żalem.
- Nie, nie kazał... Właściwie nie.
- Co to znaczy: "właściwie nie"?
- Hm, myślę, że pewnie by się wściekł, gdybym odmówiła, ale dzień był upalny, autobus nie nadjeżdżał, a ja byłam już spóźniona do biura, więc... - kobieta spojrzała w obojętną twarz sędziego - powiedziałam mu, gdzie pracuję..
Urwała na chwilę, spojrzała na swoje dłonie i westchnęła patetycznie.
Jessie miała ochotę skręcić jej kark. Wbiła paznokcie w ramię lana, aż podskoczył i odwrócił do niej zmartwioną twarz. Z przymusem uśmiechnęła się blado. Poklepał jej dłoń i znów skupił całą uwagę na Margaret Burton.
- Proszę kontynuować - ponaglił sędzia. Zdawać się mogło, że zgubiła wątek.
- Przepraszam, wysoki sądzie. No więc... nie zawiózł mnie do biura. Wiem, że głupio zrobiłam, że wsiadłam do jego auta, ale... była taka śliczna pogoda, a on wyglądał na miłego człowieka. Myślałam... nie zdawałam sobie sprawy...
- nieoczekiwanie z jej oka wypłynęła łza, potem jeszcze i jedna. Uścisk dłoni Jessie na ramieniu Inna stał się nie do) zniesienia. Sięgnął po jej rękę i przytrzymał, aż cofnęła ją! nerwowo.
- Proszę mówić dalej, panno... - sędzia sprawdził nazwisko w rozłożonych przed sobą aktach - panno Burton.
- Przesłuchanie było dlań czynnością rutynową; nie dostrzegał dramatu, w którym obecni brali udział.
- No więc... zabrał mnie do hotelu.
- Zgodziła się pani z nim pojechać? - spytał sędzia rzeczowo, beznamiętnie.
- Myślałam, że jedziemy do biura - w głosie panny Burton wezbrała złość, stał się prawie piskliwy. Łzy obeschły.
- A kiedy się okazało, że nie, dlaczego pani po prostu nie
wysiadła?
- No... nie wiem. Powiedział, że zaprasza mnie na drinka. Był całkiem miły, więc pomyślałam, że to nieszkodliwy podrywacz i że jeśli wypiję z nim drinka, łatwiej się od niego uwolnię.
- Czy w hotelu był bar? - Pokręciła głową. - A recepcja? Czy ktoś widział, jak państwo wchodzicie? Czy mogła pani zawołać o pomoc? Przecież pan Clarke nie groził pani bronią?
- Zarumieniła się i niechętnie potrząsnęła głową. - A zatem, czy ktoś was widział?
- Nie - odparła ledwo słyszalnie. - Nikogo tam nie było. To wyglądało raczej jak... jak pensjonat.
- Czy pamięta pani, gdzie to było?
Znów potrząsnęła głową. Jessica wyczuła, że lan coraz bardziej się denerwuje, a kiedy na niego spojrzała, zobaczyła gniew. Nareszcie! Znów żył, wygrzebał się spod tego całunu żalu i niedowierzania.
- A czy mogłaby pani w przybliżeniu określić położenie
budynku?
- Nie... Byłam zdenerwowana... nie patrzyłam... Ale on.., on... - nagle jej twarz znów się zmieniła. Z oczu błysnęła taka nienawiść i pasja, że Jessie przez chwilę niemal jej uwierzyła. lan zastygł w bezruchu. - Zmarnował mi życie! Zniszczył mnie! On... - kobieta załkała krótko, potem wzięła głęboki oddech. Błysk w jej oczach zgasł. - Kiedy weszliśmy, złapał mnie i zaciągnął do windy, a potem do pokoju i...
- zwiesiła głowę. Jej milczenie było wymowniejsze niż słowa.
- Pamięta pani numer pokoju?
- Nie.
- Czy rozpoznałaby go pani?
- Nie, chyba nie.
Jessie nie rozumiała, jak można nie zapamiętać pokoju, w którym zostało się zgwałconą. W jej umyśle wyryłby się na
zawsze.
- A czy rozpoznałaby pani ten hotel?
- Nie jestem pewna. Raczej nie - odparła ze wzrokiem wciąż spuszczonym.
Jessie jeszcze bardziej zwątpiła w jej słowa. Nagle dotarło do niej, co się dzieje: skoro zwątpiła w słowa tej kobiety, znaczyło to, że przedtem do jakiegoś stopnia jej wierzyła. Ten jej wybuch rozpaczy i złości przekonał wszystkich. Nawet Jessikę. Prawie. łan patrzył na nią, w jego oczach błyszczały łzy. Sięgnęła po jego rękę. Chciała go pocałować, przytulić, powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze, ale teraz nie była tego pewna. Wiedziała tylko jedno - jak bardzo nienawidzi Margaret Burton.
Martin Schwartz także miał niewyraźną minę. Skoro ta Burton twierdzi, że nie pamięta, gdzie był hotel, tracą ostatnią nadzieję na znalezienie świadka, który widział ich razem. łan też nie potrafił umiejscowić hotelu. Za dużo wypił. Podany przez niego adres okazał się błędny - znajdował się tam magazyn. W okolicy było mnóstwo tanich, obskurnych hotelików. Przed rozprawą objechali ich kilkanaście, lecz żaden nie wyglądał znajomo. Pozostawały zatem słowa powódki przeciwko słowom oskarżonego, który w ten sposób niczego nie mógł udowodnić. Schwartzowi coraz mniej podobała się ta sprawa. Margaret Burton była nad wyraz trudnym świadkiem: nerwowym, zmiennym, w jednej chwili twardym jak skała, w następnej zapłakanym i drżącym. Sędzia na pewno przekaże sprawę ławie przysięgłych, choćby po to, żeby samemu się w nią nie angażować.
- No dobrze, panno Burton - sędzia obrócił w palcach ołówek, wpatrując się w przeciwległą ścianę. - Co się stało w tym pokoju, którego pani nie pamięta?
- Jak to: co się stało?
- Co zrobił pan Clarke, kiedy wciągnął panią do tego pokoju? Powiedziała pani, że ją wciągnął? - Skinęła głową.
- Ale nie użył broni?
W końcu podniosła wzrok.
- Nie. Uderzył mnie kilka razy i zapowiedział, że popamiętam, jeśli nie zrobię tego, co każe.
- I co dalej?
- No... zmusił mnie... żebym... żebym... no, do stosunku
oralnego
Jezu, jakże boleśnie to zabrzmiało! Jessica ponownie zapragnęła ją pobić.
- I zrobiła to pani?
- Tak.
- Czy pan Clarke miał orgazm?
Kiwnęła głową bez słowa.
- Proszę odpowiedzieć na pytanie.
- Tak.
- A potem?
- Zmusił mnie do stosunku... analnego - powiedziała płaskim, głuchym głosem i Jessica zauważyła, że lan zadrżał. Sama czuła się coraz bardziej niezręcznie. Spodziewała się dramatycznej opowieści, nie zaś powolnego, rozwlekłego wyciągania szczegółu po szczególe. Boże, jakie to wszystko było upokarzające. Jakie suche, obrzydliwe i posępne. Słowa, uczynki, myśli...
- Czy wtedy też pan Clarke szczytował?
- No... nie wiem - zarumieniła się.
- A Pani?
Margaret Burton szeroko otworzyła oczy, Houghton zaś i młoda prokurator stężeli w napięciu.
- Ja? Skądże!... Przecież on mnie
- Niektórym kobietom sprawia to mimowolną przyjemność, panno Burton. A pani?
- Oczywiście, że nie!
- Nie miała więc pani orgazmu?
Jessikę zaczynało bawić zmieszanie tej kobiety.
- Nie, oczywiście, że nie! Nie! - prawie krzyczała, zła i zdenerwowana.
- No dobrze. Co było potem? - Sędziego chyba już mocno znudziło przepytywanie panny Burton.
- Potem znowu mnie zgwałcił.
-Jak?
- No... po prostu mnie zgwałcił. Zwyczajnie.
Jessie omal nie wybuchnęła śmiechem. "Zwyczajny" gwałt!
- Czy sprawił pani ból?
- Skrzywdził mnie.
- Bardzo?
Margaret Burton znowu zapatrzyła się w podłogę, odległa, zamyślona i smutna. W takiej chwili mogła budzić współczucie. Jessica przyłapała się na chwilowej refleksji nad własnymi reakcjami. W innej sytuacji wysłuchana historia wzruszyłaby ją. Może nawet byłaby nią wstrząśnięta. Teraz jednak... nie wierzyła tej kobiecie. Pytanie, co myślał na ten temat sędzia?
- Panno Burton, pytałem, czy pan Cłarke bardzo panią skrzywdził.
- Tak. Bardzo. Nie dbał o mnie. Po prostu... po prostu...
- łzy spływały powoli po jej twarzy, jakby mówiła o kimś innym, nie o lanie, nie o nieznajomym, który ją zgwałcił. Dlaczego gwałciciel miałby o nią dbać? - Nie dbał o to, czy zajdę w ciążę... o nic. Po prostu zrobił swoje i wyszedł. - Łzy znów przeszły w gniew. - Tacy jak on zawsze wykorzystują ubogie dziewczyny. Dziewczyny bez pieniędzy, bez ważnych tatusiów.., robią to co on... i odchodzą - jej głos zniżył się do szeptu. Patrzyła martwo na swoje kolana. - Wrócił do niej.
- Do kogo? - Sędzia wyglądał na zmieszanego.
Panna Burton podniosła nieprzytomny wzrok.
- Do kogo wrócił? - powtórzył cierpliwie.
- Do żony - powiedziała dobitnie, nie patrząc na Jessie.
- Panno Burton, czy znała pani wcześniej pana Clarke"a? Czy kiedykolwiek była pani zaangażowana w związek z nim?
A więc sędzia także to wyczuł - cień sugestii, że lan mimo wszystko nie był jej zupełnie obcy.
- Nie. Nigdy.
- Skąd pani wie, że jest żonaty?
- Powiedział mi. Zresztą to było widać.
- Rozumiem. I potem zostawił panią w hotelu?
Przytaknęła.
- Co pani wtedy zrobiła? Zadzwoniła pani na policję? Poszła do lekarza? Wezwała taksówkę?
- Nie. Przez jakiś czas błąkałam się po ulicach. Byłam taka rozbita... A potem pojechałam do domu i wykąpałam się. Czułam się okropnie. - Znów była przekonywająca.
- Czy była pani u lekarza?
- Po rozmowie z policją.
- Kiedy pani zadzwoniła na policję? Nie od razu, prawda?
- Dlaczego?
- Bałam się. Musiałam to przemyśleć.
- Panno Burton, czy jest pani pewna, że powiedziała nam pani całą prawdę? Zeznania, które złożyła pani na policji, różniły się nieco od tych.
- Nie wiem, co powiedziałam na policji. Byłam roztrzęsiona. Teraz mówię prawdę.
- Przypominam, że zeznaje pani pod przysięgą.
- Wiem. - Jej oczy były martwe, bez wyrazu.
- Czy chciałaby pani coś zmienić w zeznaniu?
- Nie.
- I jest pani pewna, że nie był to popołudniowy flirt, który przykro się skończył?
W oczach Margaret Burton znów błysnęła nienawiść.
- Ten człowiek zrujnował mi życie - syknęła.
- Dziękuję, panno Burton. Czy obrona ma pytania?
- zwrócił się sędzia do Martina Schwartza.
- Tylko kilka, wysoki sądzie. Panno Burton, czy zdarzyło się pani wcześniej coś podobnego?
- Nie rozumiem.
Czy została pani kiedykolwiek przedtem zgwałcona, dla żartu, przez kochanka, przyjaciela, męża? Oczywiście, że nie - rzuciła ze złością.
Czy była pani kiedykolwiek zamężna?
- Nie.
- Zaręczona?
- Nie.
- Przeżyła panie zerwanie zaręczyn?
- Nie.
- Nieszczęśliwą miłość?
- Nic takiego.
- Jest pani teraz związana z jakimś mężczyzną?
- Nie.
- A co z romansami, panno Burton? Czy zdarzyło się już pani wcześniej poderwać nieznajomego?
- Nie
- A zatem pan Clarke był pierwszy?
- Jago nie podrywałam! Proponował, że mnie podwiezie, i….
- I zgodziła się pani, choć go pani nie znała. Czy wydaje się to pani rozsądne w takim mieście jak San Francisco?
- spytał Schwartz z ubolewaniem. Margaret Burton zacisnęła usta.
- Nie, ja... nie.., nigdy nikogo nie podrywałam. Pomyślałam po prostu, że... wyglądał normalnie.
- Co pani rozumie przez "normalnie", panno Burton? Był przecież pijany, prawda?
- Może trochę podchmielony, ale nie pijany. Wyglądał...na miłego faceta.
- To znaczy bogatego? Absolwenta Harvardu? Dobrego kochanka?
- Nie wiem. Wyglądał przyzwoicie.
- I ładnie? Uważa pani, że jest przystojny?
- Nie wiem - wbiła wzrok w podołek.
- Czy miała pani nadzieję, że się w pani zakocha? Przecież mogła pani tak pomyśleć. Jest pani atrakcyjną kobietą, więc czemu nie? Gorący letni dzień, przystojny mężczyzna, samotna kobieta... Ile pani ma lat, panno Burron?
- Trzy... Trzydzieści jeden - zająknęła się.
- Na policji powiedziała pani, że trzydzieści. Czy nie trzydzieści osiem? A może...
- Sprzeciw! - Prokurator zerwała się z gniewną miną. Sędzia skinął głową.
- Podtrzymuję. Panie mecenasie, taktykę nacisku może pan zachować do właściwej rozprawy. Panno Burton, nie musi pani odpowiadać na to pytanie. Czy obrona skończyła?
- Prawie. Panno Burton, co miała pani na sobie w dniu, kiedy spotkała pani pana Clarke"a?
- Co miałam na sobie? - zmieszała się. To pytanie nie było tak kłopotliwe jak poprzednie. - Nie pamiętam...
- Czy było to coś w stylu tej garsonki, którą ma pani na sobie dzisiaj? A może coś lżejszego, bardziej wyciętego? Bardziej seksownego?
Prokurator znowu się zmarszczyła, a Jessica zaczynała się bawić. Podobał się jej styl Martina. Nawet lan nieco się ożywił.
- Nie wiem... Chyba byłam w letniej sukience.
- Jakiej? Bardzo wyciętej?
- Nie, nie noszę takich rzeczy.
- Jest pani pewna, panno Burton? Pan Clarke twierdzi, że owego dnia była pani w bardzo krótkiej różowej sukience z głębokim dekoltem i w kapeluszu... To chyba ten sam, prawda? Bardzo ładny - implikacja tego pochlebstwa zawisła w powietrzu.
- Nie noszę różu.
- Ten kapelusz jest różowy, nieprawdaż?
- Nie, raczej naturalny, bardziej zbliżony do beżu,
Kapelusz miał różowy odcień. To było oczywiste dla wszystkich.
- Rozumiem. A co z sukienką? Też była raczej beżowa?
- Nie wiem.
- Dobrze. Czy często chodzi pani do Enrica?
- Nie, byłam tam dopiero dwa razy. Czasem tamtędy przechodzę.
- Czy widziała tam pani wcześniej pana Clarke"a?
- Nie. W każdym razie go nie pamiętam - odzyskała zimną krew. Te pytania były łatwe.
- Dlaczego powiedziała mu pani, że pracuje jako kelnerka w barze topless?
- Niczego takiego nie mówiłam. - Znów była zła. Martin skinął głową, jakby tego nie słyszał.
- Dobrze, dziękuję, panno Burton. Dziękuję, wysoki sądzie.
Sędzia pytająco spojrzał na prokurator, która potrząsnęła głową. Nie miała nic do dodania. Gestem dał znak Margaret, że może odejść, po czym wymówił słowa, które przyprawiły Jessikę o dreszcz:
- Panie Ciarke, proszę tu podejść.
Minęli się o milimetry. Na ich twarzach nie odbiły się żadne uczucia. Parę minut wcześniej Margaret Burton mówiła, że lan zrujnował jej życie, a teraz jakby go nie zauważała. Jessica była bardziej zdenerwowana niż ta kobieta. Odczytano słowa przysięgi i sędzia spojrzał na lana sponad okularów.
- Panie Clarke, czy mógłby nam pan opowiedzieć, co pańskim zdaniem wydarzyło się tamtego dnia? - spytał z absolumie znudzonym wyrazem twarzy.
lan przedstawił swoją wersję wydarzeń: lunch, drinki, jej kuszący strój, zaproszenie do samochodu, jej historyjka o pracy w barze topless, droga na Market Street pod adres, który mu podała, ale którego już nie pamiętał, w końcu jej propozycja, by zaszedł do pokoju, gdzie w efekcie pili whisky i kochali się.
- Czyj to był pokój?
- Nie wiem. Myślałem, że jej. wyglądał na zamieszkany. Wypiłem i nie myślałem zbyt jasno.
- Ale dostatecznie jasno, żeby pójść na górę z panną Burton?
lan się zarumienił. Czuł się jak niegrzeczny uczeń wezwany na dywanik przez dyrektora szkoły. "Ian, zaglądałeś Margaret pod sukienkę? A fe!" Tyle tylko że stawka była o wiele wyższa niż w dziecięcej zabawie.
- Mojej żony nie było przez trzy tygodnie...
Serce Jessie zabiło mocniej. Czyżby to miała być jej wina? Czy tak właśnie myślał? Czy uważał, że ona jest odpowiedzialna za jego frustracje?
- I co się stało, kiedy państwo skończyli?
- Wyszedłem.
- Tak po prostu? Nie zamierzał pan spotkać się ponownie z panną Burton?
- Nie, nie miałem zamiaru się z nią spotykać. Poniewczasie opadły mnie wyrzuty sumienia.
Martin aż syknął, a Jessie skuliła się w krześle. Sędzia podniósł wzrok.
- Wyrzuty sumienia?
- Z powodu mojej żony. Zazwyczaj tego nie robię.
- Czego, panie Clarke? Nie gwałci pan przygodnie poznanych kobiet?
- Na miłość boską, nie zgwałciłem jej! - krzyknął lan. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. - Czułem się winny, że zdradziłem żonę.
- Ale zmusił pan pannę Burton, żeby poszła z panem do hotelu?
- Nic podobnego. To był jej pokój, nie mój. To ona mnie zaprosiła.
- Po co?
- Na drinka. I zapewne na to właśnie, co zrobiliśmy.
- Jak pan sądzi, dlaczego w takim razie oskarżyła pana o gwałt?
- Nie mam pojęcia. - lan był blady i wyczerpany.
Sędzia pokręcił głową i rozejrzał się po sali.
- Proszę państwa, celem tego przesłuchania jest ustalenie, czy mamy tu do czynienia z nieporozumieniem, czy też gwałt rzeczywiście miał miejsce i jako taki podlega jurysdykcji. Do mnie należy decyzja, czy zakończyć postępowanie, czy też przekazać sprawę do rozpatrzenia ławie przysięgłych. Aby sprawę zamknąć, muszę mieć absolutną pewność, że zostały wyjaśnione wszystkie okoliczności. Tymczasem sytuacja nie jest tak prosta. Nie mamy żadnych świadectw poza zeznaniami stron, te zaś krańcowo się od siebie różnią. Panna Burton twierdzi, że została zgwałcona, pan Clarke temu zaprzecza. Zarzut jest poważny, toteż o winie bądź niewinności orzeknie ława przysięgłych. Pan Clarke zostanie postawiony w stan oskarżenia w ciągu dwóch tygodni od dnia dzisiejszego. Sprawę rozpatrzy ława pod przewodnictwem sędziego Simona Warbergera. Sąd zakończył posiedzenie.
To powiedziawszy, sędzia wstał i wyszedł z sali.
lan i Jessica też Się podnieśli. Patrzyli na siebie zmieszani, podczas gdy Martin Schwartz przewracał papiery. Margaret Burton wymknęła się z sali w asyście inspektora Houghtona.
- I co teraz? - szepnęła Jessica.
- Chyba słyszałaś. Będzie proces.
- Tak... - Jessie spojrzała w ślad za Margaret Burton, pełna piekącej nienawiści do tej kobiety, która z niewytłumaczalnych przyczyn zburzyła ich życie. Dlaczego? Przesłuchanie nie powiedziało jej nic, czego nie wiedziałaby trzy godziny wcześniej. - I co, Martinie? - zwróciła się do adwokata. - Co o tym myślisz?
- Omówimy to w moim biurze, ale coś mi się tu nie podoba. Oczywiście nie mam pewności, ale przed laty prowadziłem podobną sprawę. Szaloną sprawę z szaloną powódką. Chodziło o zemstę. Nie na chłopaku, którego oskarżyła o gwałt, ale na kimś, kto zgwałcił ją jako nastolatkę. Po dwudziestu dwóch łatach wzięła odwet na obcym mężczyźnie. Obym był złym prorokiem, ale to mi przypomina tamtą sprawę.
Schwartz mówił bardzo cicho, toteż Jessica nachyliła się nad nim, by lepiej słyszeć. Ona również miała dziwne przeczucia co do tej kobiety. lan był zbyt wstrząśnięty, by zdobyć się na jakąś reakcję. Patrzył poirytowany na Jessie.
- Mówiłem ci, żebyś zaczekała na zewnątrz.
- Nie mogłam.
- No tak. Czułem, że cię tu przygna. Swietna zabawa, nie? - w jego głosie słychać było gorycz i zmęczenie. Zostali sami w sali rozpraw. łan rozejrzał się dookoła, jakby przed chwilą obudził się ze złego snu. Nawet Jessie miała uczucie, że od rana postarzała się o pięć lat.
- Kiedy będzie proces? - spytała adwokata. Nie wiedziała, jak ma rozmawiać z łanem. Tyle mieli sobie do powiedzenia! Zbyt wiele...
- W ciągu sześciu tygodni. Jak słyszeliście, za dwa tygodnie lan zostanie postawiony w stan oskarżenia. Musimy szybko odwalić spory kawał roboty - oświadczył trzeźwo Martin. Jessikę aż korciło, by spytać, jak skończyła się tamta sprawa, o której napomknął, lecz zwyczajnie się bała. lan też się nie odzywał, a Martin nie spieszył się z informacją.
- Green będzie się tym zajmował dzień i noc, a was proszę, żebyście byli osiągalni na każde moje wezwanie - rzekł surowo.
- Oczywiście - zapewniła Jessie, hamując łzy. Wciąż mówiła szeptem, choć nie było już takiej potrzeby. - Wygramy, prawda?
- Będzie ciężko. Mamy świadectwo tej kobiety przeciwko twojemu, łanie. Ale tak, powinniśmy wygrać.
Nie zabrzmiało to zbyt pewnie i Jessie znów poczuła brzemię wszystkiego. Jak do tego doszło? Co było przyczyną? Czy naprawdę lan był aż tak spragniony kobiety, a ona zbyt długo siedziała w Nowym Jorku? Nawinął się tej Burton przez nieszczęśliwy przypadek czy też go sobie upatrzyła? Kto był temu winny? I kiedy to się wreszcie skończy?
- Czy sąd może unieważnić zwolnienie za kaucją? - zadała dręczące ją pytanie. łan też się tego bał.
- Może, ale nie musi, tym bardziej że sędzia w ogóle o tym nie wspomniał. Dopóki lan będzie się stawiał w sądzie, nie ma się czego obawiać. Tylko nigdzie teraz nie wyjeżdżajcie. Żadnych podróży w interesach, nagłych zniknięć, wizyt u rodziny na wschodzie. Macie siedzieć w domu. Zresztą będziecie mi potrzebni. Jasne?
Przytaknęli skwapliwie, wychodząc z sali. Słowa adwokata nie dawały Jessie spokoju. Rodzina? Jaka rodzina? Rodzice lana, starzy i słabego zdrowia, byli ostatnimi ludźmi, do których mogliby się zwrócić. Za uczciwi, by cokolwiek z tego zrozumieć, jeszcze by życiem przypłacili kłopoty jedynego syna. Poza tym po co mieliby ich informować? To szaleństwo musiało się przecież w końcu wyjaśnić.
Rozstali się z Martinem na korytarzu.
- Poczekaj, muszę iść do łazienki. - Jessie niespokojnie zerknęła na lana. Czuła się tak niezręcznie, jakby przed chwiłą dowiedziała się, że jej mąż ma raka. Nie wiedziała, czy płakać, czy próbować podnieść go na duchu, czy po prostu uciec i schować się gdzieś. Nie wiedziała już nawet, co sama odczuwa.
- Dobra, ja też tam zajrzę. Zdaje się, że toalety są w holu
- bąknął.
Rozmowa wyraźnie kulała. Nagle łan zatrzymał się, chwycił ją za ramiona i odwrócił do siebie.
- Jessie, nie wiem, co powiedzieć. Nie zrobiłem tego, ale zaczynam wątpić, czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Nie mogę patrzeć na to, co się z tobą dzieje. Na dwie godziny sperma zaćmiła mi rozum, a teraz ty za to płacisz.
Uśmiechnęła się ze znużeniem.
- A ty? Też cię to chyba nie bawi? Kochanie, siedzimy w tym bagnie po uszy i musimy się trzymać, póki nie wyjdziemy na brzeg - patrzyła na niego z czułością, za którą tęsknił od rana.
Zamknął ją w ramionach bez słowa. Rozpaczliwie jej potrzebował i Jessie to wyczuła.
- Chodź, napaleńcze, bo zaraz zrobię tu kałużę - rzuciła półgłosem, nisko i zmysłowo. Wziął ją za rękę i ruszyli dalej. Łączące ich uczucie nie dawało się z niczym porównać, niezniszczalne, jeśli tylko zdołają przetrwać kłopoty
Jessie weszła do kabiny i zamknęła za sobą drzwi. Po lewej stronie widziała czerwone buty na koturnach i granatowe nogawki, po prawej smukłe kostki i proste czarne pantofle. Podciągnęła rajstopy, wygładziła spódnicę i otworzyła drzwi w tym samym momencie, kiedy kobieta w czarnych pantoflach również wyszła z kabiny. Idąc do umywalki zerknęła na nią i stanęła jak wryta, z wyżyn swego wzrostu spoglądając na I lekko ocienioną kapeluszem twarz Margaret Burton.
Zlodowaciała. Tamta stała tuż przed nią i patrzyła bez słowa. Mogła rzucić się na nią, uderzyć ją, zabić... ale nie mogła się ruszyć. Przez chwilę panowała cisza jak makiem zasiał, wreszcie rozległo się krótkie, urwane westchnienie, kiedy Burton oprzytomniała i pobiegła do drzwi. Różowy. kapelusz spłynął lekko do stóp Jessiki, której zdawało się, że ta niema scena trwała godziny, tygodnie, lata...
Stała bezradnie, czując spływające po twarzy łzy. Pochyliła się wolno i podniosła kapelusz, po czym zrobiła krok w stronę drzwi. Ktoś dobijał się do nich z zewnątrz.
łan widział, jak Margaret Burton wybiega z toalety, i przeraził się nie na żarty. Co się tam stało?
Jessie wyszła cichutko, zapłakana, z kapeluszem w dłoni.
- Co się stało? Co ona ci zrobiła?
Potrząsnęła tylko głową, ściskając w ręku kapelusz.
- A ty jej?
Znów milczenie.
- Och, kochanie... - otoczył ją ramieniem, wyjął jej z ręki kapelusz i rzucił go na ławkę. - Chodźmy stąd, wracajmy do domu.
Najchętniej wywiózłby ją z miasta. Do diabła z Martinem! Musieli wyjechać. Do Carmelu, dokądkolwiek. Zastanawiał się, jak długo Jess zniesie tę presję. Jak długo on sam wytrzyma? Kapelusz zdawał się patrzeć na niego oskarżycielsko. Ten sam miała na głowie wtedy, u Enrica. Wiedział, że za ten dzień będzie płacił latami w taki czy inny sposób. Poprowadził żonę do windy. Chciał jej dodać odwagi, lecz nie był pewien, czy ma jej dość dla siebie. Z utęsknieniem wyglądał końca tego koszmaru, który się dopiero zaczynał.
Winda wyrzuciła ich w zamęt dolnego holu, pełnego policjantów w mundurach i bez, adwokatów i obrońców .z urzędu, ludzi czekających na widzenie z aresztantami. Tu i ówdzie pojawiała się beztroska twarz osoby, która płaciła mandat drogowy lub wypełniała formularz rejestracji wozu, było ich jednak tak mało, że gubiły się w tłumie. Dlatego też łan i Jessie nie zauważyli Astrid, która przyszła tu po nowe nalepki na tablice rejestracyjne, chociaż przeszli zaledwie o parę kroków od niej. Ruszyła w ich kierunku, lecz zrezygnowała. Wstrząsnął nią wyraz ich twarzy. Wyglądali tak samo jak ona, kiedy lekarz powiedział jej, że Tom jest śmiertelnie chory.
Rozdział XIII Następnego ranka lan podjął decyzję. Musiełi choć na pewien czas wyrwać się z San Francisco. Jessie było to bardzo potrzebne, jemu też. Kiedy Jessie robiła w kuchni śniadanie, skonsultował się telefonicznie z Martinem i uzyskawszy jego zgodę, obwieścił jej swój pomysł
- Co takiego? - spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Jedziemy do Carmelu - uśmiechnął się łobuzersko.
- Pakuj walizki, kochanie.
- Zwariowałeś. Przecież Martin...
- Prosił, żebyśmy mu wysłali pocztówkę
- Kiedy to powiedział?
- Przed chwilą. Właśnie odłożyłem słuchawkę. Tak więc rusz swoją śliczną pupcię, najdroższa, bo szkoda dnia.
- Wariat - wymruczała przymykając oczy, kiedy ją całował, - Uwielbiam twoje pomysły
Ponieważ tym razem lan siadł za kierownicą morgana, podróż do Carmelu zajęła im raptem dwie godziny. Powietrze było rześkie, rozsłonecznione i kryształowo przejrzyste. Opuścili dach i wiatr targał ich za włosy, wywiewając z głów wszystkie smutne myśli. Już po pięćdziesięciu milach Jessie zapomniała o inspektorze Houghtonie, który w ostatnim czasie stał się jej obsesją. Wydawał się wszechmocny; w każdej chwili mógł pojawić się z nakazem rewizji, pistoletem i tym krzywym uśmieszkiem...
Martwiła się tylko, że podróż przyniesie im nowe dodatkowe wydatki, a na tym punkcie również była ostatnio bardzo czuła. lan stwierdził stanowczo, że jeszcze go na to stać, i kazał jej pilnować własnego nosa. Nie bardzo mu wierzyła i z tego powodu nękały ją lekkie wyrzuty sumienia. lan miał do pieniędzy dość szczególne podejście - być może dlatego, że nigdy nie cierpiał na ich nadmiar. Kupował jej ekstrawagancikie prezenty albo zapraszał na wystawne kolacje w sytuacji, gdy praktycznie byli pod kreską. Potrafił w wielkim stylu
wyrzucić za okno resztkę posiadanej gotówki. Dawniej ją to bawiło. Dziś nie.
Mimo to była mu wdzięczna za tę wycieczkę. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo tęskniła za jakąś odmianą. Nerwy miała w strzępach, Jan też był u kresu wytrzymałości, choć starał się to ukryć.
Tym razem zrezygnowali z wykwintnego komfortu hotelu Dcl Monte na rzecz bezpretensjonalnej, wręcz zgrzebnej prostoty pensjonatu L"Auberge, poleconego im gorąco przez Astrid. Rano podawano tam do łóżka rogaliki i drożdżówki domowego wypieku oraz pękate kubki gorącej białej kawy. Pobyli trochę na plaży, oglądali kramy z pamiątkami, a w sobotę zrobili sobie piknik na urwistym morskim brzegu.
- Jeszcze wina, kochanie?
lan przytaknął, odgarniając sobie z czoła jasny kosmyk. Jessie leżała na plecach, zapatrzona w niebo. Pocałował ją delikatnie w czoło, w oczy, w czubek nosa, a na końcu w usta.
- Jeśli nie przestaniesz, nie dam ci ani kropli - ostrzegła.
- Wiesz co? - dodała po namyśle. - Z nikim innym nie byłabym tak szczęśliwa.
lan spochmurniał.
- Po tym, co ci zrobiłem...
- To niczego nie zmienia - wpadła mu w słowo.
- Spełniasz wszystkie moje zachcianki, czasami nawet własnym kosztem. Wprawdzie jest nam teraz ciężko, ale to nie będzie trwało wiecznie. Zresztą i tak uważam, że mamy cholerne szczęście.
- Szczęście? - powtórzył z goryczą. - Dość oryginalne określenie tego, co się nam przydarzyło.
- Nie jesteś ze mną szczęśliwy?
- Jestem. Ale ty, Jessie? Powiedz szczerze - ogarnął ją dziwnym wzrokiem, jakby nagle zaczął podawać w wątpliwość ich miłość, życie, wszystko.
- Bardzo - wyszeptała. Jej głos utonął w szumie ciepłego jesiennego wiatru.
- Kochana, od sześciu lat mnie utrzymujesz. Nie jestem wziętym pisarzem. Do tego byłem ci niewierny. A teraz czeka mnie proces o gwałt i mogę wylądować w więzieniu. Jak, na Boga, możesz być ze mną szczęśliwa?
Jessie w zadumie przyjrzała się swoim dłoniom. Po chwili uniosła głowę.
- Nie podoba mi się, że mnie zdradziłeś - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. - Podejrzewam zresztą, że nie pierwszy raz, ale nie chcę o tym wiedzieć. Obchodzisz mnie wyłącznie ty, twoje książki, nasze wspólne życie. I to nie ja cię utrzymuję, tylko "Lady J." Kiedyś w końcu napiszesz bestseller, potem drugi, hollywoodzkie wytwórnie zaczną cię błagać o prawa do scenariuszy i tak zostaniemy milionerami. Więc w czym problem? Obserwuję innych ludzi, lan. Patrzę na nich i widzę, że są od nas ubożsi pod wieloma względami, a mimo to muszą jakoś żyć. - Oczy Jessie przybrały teraz odcień jadeitu.
- Nie wiem, co ci powiedzieć... Kocham cię i potrzebuję, może dlatego, że nikt tak jak ty nie potrafi usiąść golą pupą na moim biurku o trzeciej nad ranem i w dwóch zdaniach wyjaśnić mi, dlaczego czwarty rozdział jest do luftu - zaśmiał się. - Wciąż mi okazujesz, że coś dla ciebie znaczę, choć ja dawno straciłem do siebie szacunek.
- Przestań... - wtuliła się w jego ramiona, przymykając oczy.
- Kocham cię za to wszystko... Ale kiedy skończy się ten koszmar, obiecuję, że wiele się zmieni. Jessie otwarła oczy i usiadła.
- Na przykład co?
- Jeszcze nie wiem, Jess, nie emocjonuj się tak. Może już pora odłożyć na półkę fantastyczne rojenia o laurach literackich? Nie możemy dalej żyć tak, jak do tej pory.
- Dlaczego?
- Ponieważ czuję się jak żigolak i dłużej tego nie zniosę. Czy wiesz, jak się czuję mając świadomość, że płacisz za moje grzechy? Jak ci się wydaje, dlaczego ostatnio nawet w łóżku nie jestem mężczyzną? Myślisz, że jestem z siebie dumny?
- Chyba nie mówisz poważnie. Żyjesz w ciągłym napięciu i stąd te ponure myśli.
- Masz rację, ostatnio nie było mi lekko. Ale obojgu nam byłoby lżej, gdybyśmy od początku urządzili nasze życie jak należy. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co by było, gdyby twoi rodzice nie zostawili ci ani grosza?
- Pracowałabym w jakiejś firmie, a ty nadal zajmowałbyś się reklamą i byłbyś z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. Martwisz się, że tak nie jest?
- Nie. A gdybyś ty nie pracowała w ogóle, a ja bym robił coś zupełnie innego?
- Na przykład co?
- Nie wiem. Jeszcze się nie zdecydowałem.
- lan, chyba całkiem ci odbiło. Jeszcze nigdy w życiu nie tyrałeś tak ciężko jak nad tą nową książką. I jeszcze nigdy nie byłeś tak zadowolony z tego, co napisałeś. Teraz chcesz rezygnować?
- Tego nie powiedziałem. Na razie. Mówiłem o czym innym: jak by wyglądało nasze małżeństwo, gdybym to ja ciebie utrzymywał. Gdybyśmy potraktowali twoje pieniądze jako rezerwę na czarną godzinę.
- Ciekawe, co bym robiła całymi dniami. Szydełkowała? Grała w brydża?
Nie o tym myślałem. - W oczach lana pojawił się tęskny, zadumany wyraz.
- A o czym?
- No... na przykład o tym, że kiedy caly ten bałagan się skończy, moglibyśmy wreszcie zdecydować się na dziecko. Nie rozmawialiśmy o tym, odkąd...
Nie musiał kończyć. Nie poruszali tego tematu, odkąd Jessie otworzyła własną firmę.
- Chcę się tobą opiekować, maleńka - podjął. - Zasłużyłaś na to.
- Ale dlaczego?
- Co: "dlaczego"? - lan na chwilę stracił rezon.
- Dlaczego chcesz teraz przewracać wszystko do góry nogami? Brać wszystko na swoje barki? Kocham swoją pracę, dla mnie to nie obowiązek, lecz przyjemność!
- Czy wychowywanie dzieci nie może być przyjemnością?
- Tego nie powiedziałam - twarz Jessie zastygła w twardą maskę.
- Ale?..
- Och, na litość boską, łan, czy koniecznie musimy do tego wracać?
- Myślałem o przyszłości.
- Całe to "gdybanie" jest śmiechu warte. Nie cierpię takich zabaw. - Chciała się odwrócić, lecz lan zacisnął dłoń na jej ramieniu.
- To nie zabawa, Jessie. Mówię poważnie. Do cholery, przez ostatnie sześć lat byłem twoim utrzymankiem. Jako pisarz poniosłem kompletne fiasko, a na dodatek zachciało mi się uwieść jakąś głupią klępę i zostałem fałszywie oskarżony o gwałt. Staram się ustalić, co w moim życiu jest ważne, a co nie. I wiem na pewno, że coś trzeba w nim zmienić. Więc może mnie jednak wysłuchasz?
Jessica bez słowa spojrzała na jego rękę. Puścił ją i nalal wina do dwóch plastikowych kubków.
- Przepraszam. To dla nmie naprawdę ważne, Jess.
- A wszystko dlatego, że nieopatrznie powiedziałam, że jestem z tobą szczęśliwa? - Jessie zajrzała do kubka, po czym wzniosła oczy ku niebu. - Wielkie aj-waj! Powinnam była zamknąć buzię na kłódkę!
- No wiem, wiem, i bardzo się z tego cieszę. Ale to nie znaczy, że wszystko jest w porządku. Nie chcę podrywać przygodnych bab, a potem pluć sobie w twarz. Chcę się czuć jak mężczyzna, twój mąż, chcę być za ciebie odpowiedzialny i dźwigać przynajmniej część obowiązków, nawet gdyby miało to oznaczać, że będziemy musieli sprzedać dom i wynająć takie lokum, które ja zdołam opłacić. Nie chcę ci się wydać niewdzięcznikiem, Jess, ale męczy mnie myśl, że przez cały czas to ty się o mnie troszczysz. To się musi zmienić.
- Dobrze, zdradź tylko dlaczego. Z powodu tej idiotki zamierzasz rzucić pisanie i przeprowadzić się do jakiejś rudery, na którą ciebie będzie stać?
Zabrzmiało to bardzo zjadliwie i zabolało go.
- Nie, moja droga. Margaret Burton to tylko zewnętrzny przejaw tego, co nas gryzie. Chciałem być z tobą szczery, ale skoro wolisz wojnę podjazdową, proszę bardzo, jestem do
dyspozycji.
Jessie jednym haustem przełknęła resztę wina z kubka i wzruszyła ramionami.
- Ja po prostu nie widzę w tym sensu.
- Może właśnie na tym polega cały problem. Kiedy napomykam o dziecku, również nie widzisz w tym sensu. Czy to naprawdę nic dla ciebie nie znaczy? - Spuściła głowę, unikając jego wzroku. - Dlaczego? Nie mogę tego pojąć. No spójrz na mnie, do cholery! To ważne. Ważne dla nas obojga.
- Boję się - bąknęła.
- Dziecka? - zdumiał się. Zwykle, gdy tylko zaczynał o tym mówić, Jessie wpadała w złość i zmieniała temat. - Ale czego się boisz? Porodu?
- Nie, nie porodu. Musiałabym... musiałabym się z nim dzielić twoją miłością, a ja... ja mam tylko ciebie, łan - wargi jej zadrżały.
- Głuptasie - przytulił ją. Nareszcie zobaczył jej problem pod innym kątem. - To wcale nie jest tak - rzekł.
- Dziecko nie pomniejsza niczyjej miłości, ono jej dodaje.
- Ale to będzie krew z twojej krwi.
Teraz rozumiał. Po utracie rodziców i brata powtarzał jej do znudzenia, że jest mu najbliższa. Pozbawiona oparcia w rodzinie - trójce ludzi obdarzonych wysoką inteligencją, poczuciem humoru i nieporównanym stylem, którzy byli jej jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi - Jessie nagle zaczęła przypominać osierocone dziecko błąkające się po polu bitwy, zaglądające do wypalonych lejów dawnych wspomnień. Śmierć Jake"a, kropla, która przepełniła czarę, pchnęła ją do próby samobójstwa. lan wyciągnął ją z depresji i odtąd ich związek, ongiś elastyczny, pełen fantazji, polotu i szalonych pomysłów, stopniowo zaczął się zacieśniać, aż przeobraził się w pętlę na szyi lana. Teraz w sercu Jessie nie było miejsca nawet dla dziecka. Przeczuwał to od dawna, lecz miał nadzieję, że z biegiem czasu Jessie zmieni zdanie. Dziś był już prawie pewien, że się mylił. Była to gorzka pigułka, którą musiał przełknąć.
- lan, kocham cię, ale tak się boję... tak się strasznie boję... - przytuliła się do niego z całej siły.
Głaskał ją po głowie rozmyślając nad tym, co przed chwilą pojął i z czym zmuszony był się pogodzić. Wszelkie zmiany, jakie zdoła wprowadzić, będą czysto kosmetyczne. Jessie nigdy całkiem nie stanie na własnych nogach - nie na tyle, by urodzić dziecko.
Przez chwilę się zastanawiał, czy tak silne pragnienie ojcostwa jest u mężczyzny normalne. Może to tylko kolejna próba dowartościowania się? Szybko odsunął od siebie tę myśl.
- Ja też się boję, Jess - szepnął. - Ale wszystko będzie
dobrze.
- Jak ma być dobrze, skoro chcesz wszystko zmienić? Mam sprzedać sklep, urodzić dziecko I wyprowadzić się z naszego domu, a ty rzucisz pisanie, znajdziesz sobie pracę i... Och, lan! To brzmi potwornie! - rozszlochała się na dobre.
- Czy powiedziałem, że trzeba zmienić w s z y s t k o? To rzeczywiście brzmi śmiertelnie poważnie. Mamy przecież spore pole do manewru: na przykład ty znajdziesz sobie pracę, a ja urodzę dziecko... - odsunął ją od siebie i zajrzał jej w twarz w nadziei, że znajdzie na niej uśmiech. - Przepraszam, kochanie. Nie chciałem cię straszyć. Wiem tylko, że do naszego życia musimy wprowadzić pewne modyfikacje.
- Ale chyba nie we wszystkim?
- Nie, nie we wszystkim. I za obopólną zgodą. Inaczej szkoda fatygi.
- I co, już nie będzie tak jak dawniej?
- Może nie powinno być wciąż tak samo. Czy kiedykolwiek o tym pomyślałaś?
- Och, jak mogłem zapomnieć, że boisz się mrówek!
- delikatnie strzepnął jej rękaw, w zamian otrzymując kuksańca w pierś.
- Niech cię diabli, lanie Clarke! - stała nad nim rozdygotana. - Nie było żadnej mrówki! Wymyśliłeś ją, żeby zmienić temat, tak?
- Jakżebym mógł cię okłamać!
- Nienawidzę cię!
- Coś podobnego? - zdziwił się niewinnie. - Przecież dopiero mówiłaś, że z nikim nie jest ci tak dobrze jak ze mną!
- Nawet mnie nie dotykaj! Wiesz?... - głos Jessie złagodniał. - Czasami się zastanawiam, czy ty mnie naprawdę kochasz.
- Czasami każdy się nad tym zastanawia, złotko. Nikt nie otrzymał gwarancji na całe życie. Kocham cię nie mniej niż twoi rodzice i brat, ale jestem tylko twoim mężem, a ty jesteś moją żoną, nie matką. I być może pewnego dnia, kiedy za mocno zalezę ci za skórę, odejdziesz w siną dal z kimś innym. Matki tego z reguły nie robią, żony owszem... czasami. Z tym także muszę się liczyć.
Jessie zesztywniała.
- Próbujesz dać mi coś do zrozumienia?
- Tylko to, że cię kocham, gluptasie. I to ci mogę zagwarantować. Czasem mam wrażenie, że tak o mnie dbasz i płacisz te wszystkie rachunki wyłącznie po to, by mieć pewność, że należę do ciebie. Ale powiem ci coś w zaufaniu:
jestem z tobą z zupełnie innych powodów.
- Mianowicie? - znów się uśmiechała.
- Mianowicie dlatego, że tak ślicznie szyjesz.
- Co? Przecież ja nie umiem szyć! - spojrzała na niego skonsternowana i nagle wybuchneła śmiechem.
- Nic się nie martw, kochanie. Ja cię nauczę.
- Jesteś niezrównany.
- Po namyśle dochodzę do wniosku ,że ty także... Sięgnij do mojej kieszeni.
-Lan uniósł brew z tajemniczą miną.
- Niespodzianka?
- Nie, rachunek z pralni.
- Wariat - oczy Jessie zalśniły z podniecenia. Delikatnie wsunęła mu dłoń do kieszeni i wyjęła z niej maleńkie kwadratowe pudełeczko. Schowała je w dłoni.
- Nie otworzysz?
- Najpierw muszę się wstępnie nacieszyć.
- To nie Kohinur, zapewniam.
- Nie? - Jessie zrobiła zawiedzioną minę. - Szkoda...
-Nacisnęła przyciski wieczko puzderka odskoczyło. - Och, lan! Naprawdę jesteś szalony! Skąd to wytrzasnąłeś?
- Zobaczyłem na wystawie i od razu wiedziałem, że musisz to mieć.
Był to złoty łańcuszek z wisiorkiem w kształcie ziarna peruwiańskiej fasoli. Fasoli, której Jessie nie cierpiała od dziecka.
- Dobry Boże, nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś przystroję się czymś takim!
- Miałem do wyboru groszek, perłówkę, jaśka i jeszcze kilka itmych odmian. Trzeba ci wiedzieć, że każde z tych ziarenek to artystyczny projekt bardzo znanego złotnika.
- Naprawdę zwariowałeś. - Wisiorek z osiemnastokaratowego złota opatrzony był metką ekskluzywnego butiku.
- Czy mogę spytać, jaki procent twoich zasobów pochłonęło to ekstrawaganckie ziarenko?
- Nie, nie możesz i nawet nie proś. Porzekadło mówi, że mając tyle wiary, ile mieści się w ziarnie gorczycy, możesz poruszyć góry. Pomyśl, ile zdziałasz za pomocą tej fasolki!. Mam tylko jedną prośbę: nie zjedz jej.
- Kochanie, to ci mogę obiecać. Nigdy w życiu nie wezmę do ust fasoli, nawet ze szczerego złota! - roześmiała się, powtarzając dokładnie to samo zdanie, jakie padło z jej ust w dniu, gdy lan po raz pierwszy zaprosił ją do siebie na obiad. Wracając z kuchni ze szklanką wody dla niej, przyłapał ją na wrzucaniu do torebki przyrządzonej przez niego peruwiańskiej fasoli. Ta rzeczywiście była ze szczerego złota i Jessie poczuła lekki ucisk w żołądku na myśl, ile musiała kosztować; Ale to właśnie był cały łan. Kiedy szli na dno, to z klasą. Elegancko, w euforii i blasku złota. Rozdział XIV
- I jak się wam podobała moja ulubiona kryjówka?
- Astrid z uśmiechem wetknęła głowę przez drzwi kantorku Jessie.
- Fantastycznie. Wejdź. Nie masz ochoty na kawę?
- Dwa dni spędzone w Carmelu okazały się dla Jessie spokojną wysepką na wzburzonym oceanie.
- Dzięki, ale w tej chwili nie mogę. Jadę do miasta na spotkanie z prawnikiem Toma. Może wstąpię w drodze powrotnej. - Astrid przesłała jej całusa i znikła.
Przez cały dzień butik przypominał dom wariatów. Przyjeżdżali dostawcy, zaglądały nowe klientki, wpadały stare, dwie faktury trafiły pod niewłaściwy adres, a partia odzieży, która była Jessie niezbędna, w ogóle nie dotarła. Katsuko tkwiła po uszy w przygotowaniach do pokazu, toteż Zina musiała sama radzić sobie z obsługą, podczas gdy Jessie robiła co w jej mocy, aby usunąć najbardziej palące problemy.
W ciągu następnych dwóch tygodni sytuacja zasadniczo się nie zmieniła. Detektyw Green pojawił się w tym czasie dwukrotnie, aby zapytać Jessie o różne drobiazgi dotyczące ich małżeństwa. Niewiele mogła mu powiedzieć. Prowadzili zwyczajne życie i nie mieli żadnych tajemnic - z wyjątkiem oskarżenia Margaret Burton. Nikt ze znajomych nie wiedział jeszcze o procesie lana.
lan pogrążył się w pracy nad książką, a dwa kolejne przesłuchania w sądzie przebiegły dość gładko. Jak słusznie przewidział Schwartz, nikt nie zamierzał kwestionować zwolnienia za kaucją. Jessie towarzyszyła mu za każdym razem, choć w gruncie rzeczy nie było czego oglądać. lan, Martin i oskarżyciel publiczny podchodzili do sędziego, wymieniali półgłosem parę uwag, po czym wszyscy rozchodzili się do domów. Zdążyli już do tego przywyknąć, zwłaszcza że każde miało na głowie własne kłopoty. Jessie martwiła się zastojem w sprzedaży jesiennej kolekcji, zaginioną dostawą i gwałtownym kurczeniem Się stanu konta "Lady J." łan utknął w rozdziale dziewiątym i nic innego doń nie docierało. Były to dla nich sprawy o wiele ważniejsze niż rutynowe pogawędki ze znudzonym sędzią.
Miesiąc później Haryey Green przedłożył pierwszy rachunek za usługi detektywistyczne. Zgodnie z życzeniem rachunek został przesłany pod adres firmy i Jessie aż jęknęła otworzywszy kopertę. Tysiąc osiemset dolarów - za nic. Green nie znalazł niczego prócz nazwiska mężczyzny, z którym Burton dwa razy umówiła się na randkę i z którym nawet się nie przespała. Wszystko wskazywało na to, że mieli do czynienia z chodzącym ucieleśnieniem wszelkich cnót. Koleżanki z pracy twierdziły, że jest porządna, może nie nazbyt towarzyska, ale miła i godna zaufania. Raz ktoś wspomniał, że od czasu do czasu Margaret bywała zamyślona i smutna. Green nie natrafił na żaden skandal w jej przeszłości: nie było płomiennych romansów, pijaństwa, narkotyków. Ani razu nie pokazała się na Market Street, nie przyjmowała też u siebie mężczyzn, co detektyw ustalił ponad wszelką wątpliwość, przydzieliwszy jej "ogon". Codziennie wieczorem wracała samotnie z pracy, trzy razy w miesiącu chodziła do kina, a próba poderwania jej w autobusie zawiodła na całej linii. Pomocnik Greena robił do niej słodkie oczy przez kilka przystanków, otrzymał w zamian - jak twierdził ---- zachęcające spojrzenie, lecz kiedy zaproponował spotkanie, został zimno i stanowczo przystopowany. W najlepszym razie po prostu ją spłoszył, w najgorszym - niewiele ustępowała Dziewicy Maryi, co stawiało szanse lana w sądzie pod dużym znakiem zapytania. I za to wszystko Haryey Green chciał tysiąc osiemset dolarów! Nie mogli jednak z niego zrezygnować, bo trzeba było bacznie obserwować Burton aż do zakończenia procesu. Co prawda policja na pewno ją ostrzegła, by zważała na swoje zachowanie. Prokurator nie dopuściłby do sytuacji, w której ofiara sama kładzie sprawę, biorąc sobie kochanka tuż przed procesem.
Jedyną niewiadomą, jaką odkrył Green, było to, że panna Burton wcale nie była panną. W wieku osiemnastu lat wyszła za mąż i wkrótce potem małżeństwo zostało unieważnione.
W urzędzie stanu cywilnego nie został po nim ślad, w związku z czym nie dało się też ustalić nazwiska jej męża ani powodu rozwiązania małżeństwa. Tymczasem Jessie płaciła ciężką
forsę za świadectwo moralności tej kobiety.
Pozostałe koperty zawierały rachunek od Schwartza na pięć tysięcy dolarów, które wciąż byli mu dłużni, dziewięć faktur z Nowego Jorku za wiosenną odzież zakupioną podczas pobytu Jessie na wschodzie, rachunek za badania lekarskie lana i jej prześwietlenie płuc - łącznie prawie trzysta dolarów, a także rachunek ze sklepu z płytami, do którego wypuściła się jeszcze przed wyjazdem. Opiewał na kwotę siedemdziesięciu czterech dolarów. Jessie oparła głowę na dłoni, zastanawiając się, co kazało jej wówczas sądzić, iż siedemdziesiąt cztery dolary na płyty to nie taki znowu wydatek (tak właśnie powiedziała łanowi). Może to rzeczywiście niewiele, ale jeżeli ma się do zapłacenia dziesięć tysięcy dolarów kosztów sądowych... do tego kwiaciarnię, pralnię, drogerię... Całą siłą woli powstrzymała się od sumowania wmyśli zaległych kwot. Wyjęła z notesu wizytówkę i sięgnęła po telefon.
Przed wyjściem porozumiała się jeszcze z bankiem. Miała szczęście. Zważywszy dotychczasowy przebieg operacji na jej koncie, bank zgodził się zrezygnować z rzeczowego zabezpieczenia kredytu, dzięki czemu mogła sprzedać morgana, aczkolwiek dotąd żywiła nadzieję, że zdoła tego uniknąć.
Transakcja została przypieczętowana o drugiej po południu. Czek na pięć tysięcy dwieście dolarów Jessie złożyła w banku, natomiast Martinowi wysłała własny czek na kwotę pięciu tysięcy. Wreszcie mogła odetchnąć. Cokolwiek by się teraz stało, najważniejsze załatwiła: kii miał adwokata.
Przy okazji wyjęła jeszcze z konta firmy tysiąc osiemset dolarów dla Greena i o wpół do czwartej z upiornym bólem główy zasiadła z powrotem przy biurku. Godzinę później zjawiła się Astrid.
- Nie wygląda pani najlepiej, lady J. Czy coś poszło nie tak? Tylko Astrid ją tak nazywała i Jessie uśmiechnęła się ze znużeniem.
- Czy uwierzysz, jeśli ci powiem, że wszystko idzie źle?
- Nie. Chociaż... może masz ochotę się pozwierzać?
- Astrid upiła łyk kawy z filiżanki, którą podała jej Zina. lessie westchnęła i pokręciła głową.
- Nie da rady. Trzeba by na to poświęcić co najmniej sześć bitych godzin, a tyle czasu to ja z kolei nie mam. Powiedz lepiej, jak spędziłaś dzień.
- Wnioskuję, że przyjemniej niż ty. Ale też nie narażałam się na zbędne ryzyko. Całe popołudnie przesiedziałam u fryzjera.
Jezu, przemknęło lessie przez głowę. Jak mogła w ogóle przypuszczać, że ta kobieta zdoła ją zrozumieć?
- Może właśnie na tym polega mój błąd, że sama umyłam sobie głowę - powiedziała z wymuszonym uśmiechem, lecz Astrid zachowała powagę. Przyglądała się jej z niepokojem. Widać było, że Jessie coś gryzie.
- Może byś tak zrobiła sobie wagary i poszła sprawdzić, co porabia ten twój przystojniak? Dziewczyno, gdybym ja miała takiego męża, tabun koni nie zdołałby mnie zatrzymać w pracy
- Wiesz co? Chyba masz rację. - Po raz pierwszy od rana lessie uśmiechnęła się szczerze. - Jedziesz do domu? Podrzuciłabyś mnie.
- A gdzie twoje cacko?
- Morgan? - Jessie zawahała się. Nie chciała kłamać, ale... - Jest w warsztacie - dokończyła.
- Nie ma sprawy. Wskakuj, podwiozę cię.
lan zdziwił się, ujrzawszy lessie wysiadającą z samochodu Astrid. Wstał od biurka, bo i tak chciał sobie już zrobić przerwę - pracował bez wytchnienia od siódmej rano. Zanim Jessie wyjęła z torby klucz, otworzył przed nią drzwi.
- Gdzie masz samochód? Zostawiłaś w butiku?
- Tak... nie... właściwie... - podniosła wzrok czując, jak krew odpływa jej z twarzy. Musiała mu powiedzieć prawdę.
- Sprzedałam go.
Aż się skuliła, widząc jego minę.
- Co takiego?
- Sprzedałam go. Musiałam, kochanie. Co się dało, już zastawiłam, a potrzebujemy prawie siedmiu tysięcy dla Martina i tego detektywa. Resztę mam zapłacić za dwa tygodnie. Nic innego nie byłam w stanie zrobić - wyciągnęła do niego rękę, ale ją odtrącił.
- Mogłaś mnie przynajnmiej zapytać! Powiedzieć chociaż słowo. Na miłość boską, lessie, czy już żadnej sprawy nie zamierzasz ze mną konsultować? Dałem ci ten wóz w prezencie. To naprawdę wiele dla mnie znaczyło! - Szybkim krokiem podszedł do barku, nalał sobie whisky i jednym haustem wypił połowę.
- Myślisz, że było mi łatwo? Po prostu... po prostu nie było innego sposobu, żeby... - łzy zakręciły jej się w oczach
lan jednak nie słuchał. Dopił szkocką i sięgnął po kurtkę.
- Gdzie idziesz?
- Wychodzę. - lego twarz wydawała się wykuta z szare-
go kamienia
- lan, proszę, nie rób głupstw... - Przeraził ją wyraz jego oczu.
- Nie muszę robić głupstw. Wystarczy, że zrobiłem to jedno - rzekł i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Wrócił o północy, milczący i przygaszony. Jessica bała się pytać, gdzie był, choć zarazem umierała ze zgrozy na myśl, że inspektor Houghton miałby imzłożyć następną wizytę. Kiedy zdejmował buty, wysypało się z nich trochę piasku, a więc pewnie spacerował po plaży. Było to ich ulubione miejsce sekretnych rozmów, cichych narad, gdzie po raz pierwszy lan zaprowadził ją po śmierci Jake"a i odtąd zawsze chodzili tam razem.
Spojrzał na nią w milczeniu i zamknął się w łazience. Zgasiwszy światło lessie otarła z policzków dwie łzy. Na szyi czuła dotyk śmiesznej fasolki, łecz teraz było już za późno na śmiech. Być może pewnego dnia także i to złote cacko będzie musiała sprzedać. Leżała w ciemności, czując nienawiść do samej siebie.
lan wyszedł z łazienki, położył się nie dotykając jej i przez dłuższą chwilę palił papierosa. Udając, że śpi, zgadywała w ciemności każdy jego ruch.
- Mam coś dla ciebie, Jess - odezwał się wreszcie
półgłosem.
- Kopniaka w zadek? - zapytała, odwrócona do niego tyłem.
Roześmial się cicho i położył jej dłoń na biodrze.
- Nie, głuptasie. Patrz, znalazłem ją na plaży - podał jej mlecznobiałą, niemal idealnie okrągłą muszlę z drobnym, zawiłym wzorem odciśniętym w samym środku.
- Piękna.
Uniosła ją w smugę światła padającego z okna, podczas gdy wargi lana przesuwały się wolno po jej udzie.
Przez następne dwa tygodnie żyli jak w amoku. Godziny w sklepie, długie posiłki w domu, gwałtowne kłótnie o to, kto zapomniał podlać kwiaty, porywy namiętności i pośpiech, bezsenność, głód, potem przejedzenie, znów miłość i coraz to nowe rachunki. Czyste szaleństwo. Jessie miała wrażenie, że obija się o ściany jak ćma niezdolna zatrzymać się w locie, LAN - że tonie.
Na dzień przed rozprawą wszystko nagle przycichło. Jessie zostawiła dziewczętom dokładne dyspozycje na czas swej nieobecności i wyszła wcześniej do domu. Zastała lana pogrążonego w zadumie na fotelu przy oknie. Po raz pierwszy od dawna nie pracował jak wariat nad nową książką. Ostatnio wszystko robił w wielkim pośpiechu - pisał, wydawał pieniądze i brał ją do łóżka. Nawet posiłki nigdy nie wyglądały normalnie, przypominały na zmianę to cichą mszę, to znów zwariowane lotnisko. Rozmawiali ze sobą rzadziej niż kiedykolwiek dotąd.
Tego jednak wieczoru rozpalili ogień w kominku i siedzieli do późna, pogrążeni w rozmowie. Kolację zjedli na podłodze przy ogniu. Znów był z nią prawdziwy mn - mąż, kochanek, przyjaciel. Tęskniła za nim od dawna. Znów mogli sobie wzajemnie pomagać, wspierać się i koić. W ciągu minionych tygodni czekający ich proces stracił realny wymiar. Prawdziwe
było na przykład więzienie. Walka o wpłatę kaucji, zastawianie kolejnych części dobytku - to także była rzeczywistość. .Ale czym był proces? Czystą formalnością, popisem dwóch odzianych w czarne togi, występujących na przemian płatnych mówców, za którymi w oddali majaczyła postać nikomu nie znanej kobiety nazwiskiem Margaret Burton. Jeszcze tydzień, może dwa i odzyskają spokój.
Jessie uśmiechnęła się sennie, wyciągnięta na dywaniku przed kominkiem. Jan nachylił się nad nią. Była to jedna z tych rzadkich nocy, gdy ciała i dusze splatają się i płoną równym ogniem. Kochali się raz po raz, nieomal bez słowa. Świtało, kiedy lan zaniósł ją na rękach do łóżka.
- Kocham cię, maleńka. Spróbuj się trochę przespać. Czeka nas ciężki dzień - usłyszała, zapadając w sen. Ciężki dzień? Ach, prawda, ma być ten "występ" w sądzie. A może... Nie potrafiła sobie przypomnieć, o co właściwie chodziło.
Jan pogłaskał ją delikatnie i zapalił papierosa. Nie czuł radości i wcale nie chciało mu się spać. Wsłuchany w oddech Jessie, resztę nocy spędził na samotnych rozmyślaniach, analizując po kolei wszystkie kłębiące mu się w głowie troski.
Rano miał stanąć przed sądem.
Rozdział XV Główna sala rozpraw różniła się znacznie od tej, w której odbyło się przesłuchanie wstępne. Przypominała salę sądową z filmów: dębowa boazeria, długie rzędy krzeseł, umieszczona wysoko na podium ława sędziowska i flaga narodowa rozpięta na ścianie tak, aby wszyscy ją wyraźnie widzieli. W tej chwili salę wypełniał tłum ludzi. Jakaś kobieta wywoływała kolejne nazwiska. Było ich dwanaście. Kompletowano skład ławy przysięgłych.
Jan usiadł z Martinem z przodu, przy biurku przeznaczonym dla obrony. Po przeciwnej stronie siedział nowy prokura tor w towarzystwie inspektora Houghtona. Panny Burton nigdzie nie było widać.
Dwunastu ławników zajęło miejsca i sędzia objaśnił im naturę sprawy. Kiłka kobiet obrzuciło Jana zdziwionym spojrzeniem, jeden z mężczyzn pokręcił głową. Martin gorączkowo robił notatki, uważnie przyglądając się potencjalnym przysięgłym. Zarówno obronie, jaki oskarżeniu przysługiwało prawo wykluczenia dziesięciu osób z pierwotnego składu ławy. Schwartz obawiał się starych panien, dla których samo słowo "gwałt" stanowiło kamień obrazy i które - co gorsza - mogły w duchu utożsamiać się z ofiarą. Lepsze były mężatki w średnim wieku. Istniała szansa, iż potępią Burton za to, że dała się poderwać nieznajomemu mężczyźnie. Młodzi ludzie będą współczuć lanowi, chyba że ukłuje ich zawiść na widok rówieśnika, któremu już się tak dobrze powodzi. Starsi panowie - owszem, pod warunkiem, że nie mają cóiek w wieku Margaret Burton.
Wybór przysięgłych wlókł się w nieskończoność. Kandydatów wypytywano o pracę, sytuację rodzinną i liczbę dzieci, a także o poglądy na kwestię gwałtu. Ustalenie składu ławy trwało całe dwa pierwsze dni procesu, aż w końcu lessie zaczęło się zdawać, że potrafiłaby wyrecytować z pamięci życiorysy wszystkich przysięgłych. Ostatecznie w ławie zasiadło pięciu mężczyzn - dwóch młodych i trzech emerytów
- oraz siedem kobiet - pięć ustabilizowanych mężatek w średnim wieku, dwie młode i niezamężne. Dwóch starszych panów nie przypadło Martinowi do gustu, liczył jednak, że reszta przysięgłych zdoła zrównoważyć ich wpływ. Ogólnie nie miał powodu do narzekań. Clarke"om nie pozostawało nic innego, jak zdać się na jego opinię.
W trzecim dniu procesu wystąpiły nie przewidziane komplikacje. Otóż spokojny i zrównoważony oskarżyciel publiczny, który zastąpił irytującą prokurator z rozprawy wstępnej, nie pojawił się w sądzie. Okazało się, że w nocy zoperowano mu pęknięty wyrostek robaczkowy i leżał teraz pod doskonalą opieką w szpitalu Mount Zion, co wszakże było niewielkim pocieszeniem. Wiadomość przyniósł jeden z kolegów chorego, prowadzący sprawę w przyległej sali. Sędzia został zapewniony, iż wybrano już zastępcę, który zjawi się lada chwila. Zarządzono przerwę i wszyscy rozeszli się po korytarzach. Martin gdzieś zniknął.
Clarke"owie całkiem upadli na duchu. Wydawało im się, że wygrali los na loterii, lecz ich radość okazała się przedwczesna. Niewykluczone, że znów będą mieli do czynienia z tamtą kobietą. Trzymając w dłoniach styropianowy kubek cienkiej kawy, Jessie zastanawiała się, jak dalece osoba pani prokurator zaważy na przebiegu rozprawy.
- Jeszcze kawy? - wyrwał ją z rozmyślań głos Jana.
- Hę?
- Pytałem, czy chcesz jeszcze kawy.
Potrząsnęła głową z niezbyt przytomną miną.
- Nie zamartwiaj się tak, Jessie. Będzie dobrze.
- Wiem.
Słowa, pozbawione znaczenia słowa. Nit już nie miało znaczenia, a przynajmniej takiego, które byłaby w stanie uchwycić. Dlaczego sterczeli tutaj niczym żałobnicy przy trumnie dalekiego krewnego? Jessica rozdeptała papierosa na marmurowej posadzce i zadarła głowę. Sufit pokrywał fantazyjny ornament, wypieszczony w najdrobniejszych szczegółach. Obrzydliwy. Przypominał jej, gdzie jest. W sądzie. Czeka na proces. Sięgnęła po następnego papierosa.
- Przed chwilą zgasiłaś - zauważył cicho Jan.
- Słucham? - uniosła przymrużone oczy znad płomyka zapalniczki.
- Nic, nic. Wracamy?
- Jasne. Niczego tu nie wystoimy - wrzuciła pusty kubek do dużej metalowej popielnicy wypełnionej piaskiem.
Weszli na salę nie dotykając się nawet przelotnie. Schwartz siedział przy biurku w plamie słońca wpadającej przez okno i rozlewającej się na mozaikowej marmurowej posadzce. Notował coś pospiesznie w żółtym bloczku. Wyglądał jak prawnik doskonały, wzór do naśladowania. Jessie przez chwilę przyglądała mu się z roztargnieniem, myśląc głównie o tym, że chciałaby się znaleźć gdziekolwiek, byle nie tu, po czym przeniosła wzrok na biurko po przeciwnej stronie. Siedziała przy nim kobieta.
Matilda Howard-Spencer była wysoka, chuda i zdawała się składać z samych ostrych krawędzi. Miała jasne, krótko ostrzyżone włosy i długie, giętkie dłonie, wprost stworzone do tego, by oskarżycielskim gestem wskazywać podsądnego. Ubrana była w popielaty kostium i jasnoszarą jedwabną bluzkę koszulową, oczy również miała barwy krzemienia. Była żoną sędziego Spencera i postrachem całej okręgowej palestry. Sprawy o gwałt uchodziły za jej specjalność, o czym Clarke"owie nie wiedzieli, natomiast Schwartz tak, dlatego też zachciało mu się płakać, gdy zobaczył, że Matilda Howard-Spencer wkracza do sali rozpraw. Cechowała ją precyzja i delikatność harpuna, który trafia człowieka prosto w genitalia. Schwartz miał już z nią do czynienia przy okazji innej sprawy, która zresztą nie zdążyła dobiec końca, dziewiątego dnia procesu bowiem jego klient popełnił samobójstwo. Być może uczyniłby to i bez jej pomocy, ale... Matilda, słodka Matilda...
lan widział w niej tylko niesympatyczną kobietę, która w denerwujący sposób przechadzała się tam i z powrotem niczym lew krążący po niewidzialnej klatce. Jessie dostrzegla postać wykutą z lodu, która przejmowała ją niewytłumaczalnym strachem. Teraz to już nie była gra, lecz wojna. Dawało się to wyczytać w spojrzeniu oskarżycielki. Patrzyła na lana tak, jakby nie był człowiekiem, a tym bardziej mężczyzną. Zamieniła kilka szybkich zdań z Houghtonem, który pokiwał głową, po czym wstał i wyszedł. Od razu było widać, kto tu rządzi. Jessie przeklinała w duchu poprzednika Spencer i jego wyrostek. Przydzielenie sprawy tej kobiecie było dla nich prawdziwym ciosem.
- Proszę wstać...
Sędzia wyraźnie się ucieszył na widok nowej osoby dramatu i powitał ją uprzejmym skinieniem głowy. Mimo to w powietrzu dało się wyczuć napięcie.
Matilda Howard-Spencer zamieniła parę przyjaznych uwag z przysięgłymi, którzy wyraźnie się ożywili. Ta prokurator potrafiła wzbudzać nie tylko strach, ale także zaufanie. Mimo młodego wieku - nie miała więcej niż czterdzieści lat - emanował z niej autorytet. Sprawiała wrażenie osoby, na której można polegać, bo pomoże potrzebującemu w życiu i interesach, poprowadzi armię do boju, a w międzyczasie zdąży jeszcze doglądnąć, czy dzieci odrobiły zadanie. Matiłda Howard-Spencer nie posiadała dzieci. W mocno już posuniętym w latach małżonku miała tylko przyjaciela, natomiast prawdziwą miłością jej życia był wymiar sprawiedliwości.
Potyczka rozpoczęła się od przesłuchania najmniej interesującego świadka. Biegły lekarz nie zdołał zaszkodzić lanowi; stwierdził tylko, że stosunek płciowy rzeczywiście miał miejsce, i mimo usilnych starań oskarżycielki obstawał przy zdaniu, że brakuje dowodów na to, iż użyto przemocy.
Było to w gruncie rzeczy nudne, tak że po godzinie Jessica skupiła całą uwagę na środkowym czerwonym pasku flagi zawieszonej na ścianie. Pomagał jej ignorować krzyżujące się w powietrzu słowa: "czyny sprzeczne z naturą", "sodomia", "gwałt", "stosunek", "odbyt", "pochwa", "sperma"... Kompleksowy przegląd tajemniczych pojęć, których definicji czternastolatek szuka w encyklopedii z wypiekami na policzkach. Pani prokurator szczególnie upodobała sobie dwa:"pochwa" i "gwałt", przy czym "gwałt" wymawiała tak, że nieomal słyszało się duże litery.
Kiedy wreszcie sędzia zakończył posiedzenie, wyczerpani Cłarke"owie powlekli się do domu. Jessie męczyło samo pilnowanie się przed ławą przysięgłych, która wszystko mogła zinterpretować po swojemu. Gdyby zmarszczyła brwi, gotowi by pomyśleć, że się niepokoi albo jest zła, gdyby się uśmiechnęła - że traktuje proces zbyt lekko. Zbyt elegancki strój świadczył w mniemaniu przysięgłych o snobizmie, zbyt jaskrawy - o próżności. O podkreślaniu kobiecych wdzięków w sądzie podczas sprawy o gwałt w ogóle nie mogło być mowy. Ci ludzie zdawali się nie używać i nie rozumieć słów, którymi oskarżycielka szermowała, bez wytchnienia wyciskając ze świadka co drastyczniejsze szczegóły, podczas gdy Martin uparł się, że będzie dżentelmenem... Chwilami Jessie miała wrażenie, że ten proces zajmie im całe życie. Po kolacji prawie się do siebie nie odzywali. Jessie usnęła w szlafroku, zanim jeszcze lan zdążył się wykąpać. I dobrze: był zbyt zmęczony, aby z nią rozmawiać. Poza tym cóż mógł jej powiedzieć?
Nazajutrz rano powitał ich jasny blask słońca, w którym wszystko wydawało się nowe. Najwyraźniej Opatrzność nie wiedziała, co się dzieje, i dałej spokojnie robiła swoje.
Jessie przeciągnęła się w samochodzie i uśmiechnęła sennie.
- Co ci tak wesoło?
- Zabawne... Przypomniało mi się, jak jeździliśmy razem do pracy w Nowym Jorku.
- No, to może niezupełnie to samo.
- Racja. Zdążymy wpaść gdzieś na kawę? - W pośpiechu nie zjedli śniadania.
- Lepiej jedźmy prosto do sądu. Jeśli się spóźnię, mogą cofnąć mi zwolnienie za kaucją.
Boże. Z powodu filiżanki kawy!
Gdy stanęli przed drzwiami, okazało się, że mają jeszcze trzy minuty czasu, Jessie pobiegła więc do automatu z kawą. Ręce drżały jej tak, że omal nie wylała zawartości kubków.
- Minie rok, zanim się pozbieramy - zauważył posępnie łan.
- Chodzi ci o moje słynne dygotki?
- Patrz na moje - wyciągnął rękę i oboje wybuchnęli śmiechem.
- W twoim wypadku to horoba zawodowa.
- Masz na myśli zawód gwałciciela? - Starał się, by zabrzmiało to lekko, ale mu się nie udało. Nagle zamarł i przechylił głowę, wsłuchując się w oddalone głosy.
Jessie chciała zapytać, co się dzieje, lecz nie była pewna, czy powinna to zrobić. W pobliżu rozległ się trzask zamykanych drzwi i zza zakrętu korytarza wyłoniła się kobieta w prostej, białej wełnianej sukience. Była to Margaret Burton.
Oboje stali jak wryci. Panna Burton przystanęła zmieszana i nagle wpatrzona w nią Jessie zobaczyła, jak jej twarz z wolna topnieje i układa się w niewiarygodny, triumfalny, przeznaczony wyłącznie dla oczu lana uśmiech. Jessie przyglądała się temu ze zgrozą i naraz, zupełnie jakby jej ciało funkcjonowało niezależnie od umysłu, zamachnęła się na kobietę torebką, krzycząc:
- Dlaczego? Dlaczego, do cholery?!..
Był to rozdzierający, płynący wprost z serca wrzask. Margaret Burton jakby obudziła się ze snu i w tej samej chwili lan złapał Jessikę wpół. W jej oczach wyraźnie widział żądzę mordu. Echo wykrzyczanego przez nią "dlaczego?" błąkało się jeszcze przez chwilę po marmurowych korytarzach, zagłuszane przez szloch Jessie i stukot obcasów uciekającej Burton.
Zbiegli się ludzie. Na pozór nic nie zaszło: ot, żona pokłóciła się z mężem i teraz płakała w jego ramionach. Martin Schwartz, zobaczywszy postać w białej sukience, ruszył pędem w stronę, skąd dobiegały głosy
- Co się stało?
Nic - lan ze złością wzruszył ramionami. - Mamy za sobą nieoczekiwane spotkanie z panną Burton
- Chciała skrzywdzić Jessie? - Martin modlił chu, aby tak było. Nic lepszego nie mogłoby się trafić.
się w duim przy-
cieszy
U... uśmiechała się - wyjąkała Jessie przez łzy.
Uśmiechała? - zdumiał się adwokat.
Tak... Jak ktoś, kto przed chwilą zabił i bardzo się z tego
łan w duchu pogratulował jej trafnego określenia. Niestety, tylko oni widzieli ten uśi-niech.
- Już w porządku? - spytał niecierpliwie prawnik.
- Tak.
- To chodźmy. Nie możemy się spóznić.
Kilka osób obejrzało się za nimi zrozumiawszy, kto tak krzyczał. Niemal w drzwiach sali rozpraw zastąpił im drogę Houghton.
- Jeżeli pani jeszcze raz to zrobi, każę panią aresztować, a pana wsadzę z powrotem, zanim się obejrzycie.
Schwartz wystąpił do przodu, zasłaniając sobą przerażoną
Jessikę
- A co takiego zrobiła pani Clarke, inspektorze?
- Próbowała zastraszyć pannę Burton.
- Czy próbowała ją pani zastraszyć, Jessico? - adwokat miał taką minę, jakby pytał pięcioletnią córeczkę, czy wylała perfumy mamusi do klozetu.
- Nie, ja tylko... krzyknęłam...
- Co takiego pani krzyknęła?
- Zapytała "dlaczego?", to wszystko - wtrącił lan.
- To mi nie wygląda na groźbę, inspektorze. Zresztą ja również słyszałem ten krzyk.
- W moim mniemaniu jest to próba zastraszenia. Jessie poczuła przemożną ochotę, aby mu powiedzieć, że w jej mniemaniu jest bęcwałem.
- Tam, skąd pochodzę, inspektorze - ciągnął Schwartz
- słowo "dłaczego" jest pytaniem, nie groźbą. No, chyba że zadawanie tego rodzaju pytań może podważyć linię oskarżenia.
Houghton spurpurowiał, odwrócił się na pięcie i bez słowa wrócił do stolika Matildy Howard-Spencer. lan dygotał ze złości.
- Rozniosę tego sukinsyna na strzępy, zanim... - syknął i urwał na widok twarzy Martina.
- Do jasnej cholery, macie tu grzecznie siedzieć i wyglądać jak para laureatów "Czaru par", choćbyście oboje mieli przy tym paść trupem. Czy to jest jasne? Ty także, Jessico. Uśmiechnij się ślicznie. Źle... No, teraz trochę lepiej. łan, weź ją pod rękę. Tego nam tylko trzeba, żeby przysięgli pomyślełi, że mamy jakieś kłopoty. Zero kłopotów. Na razie. I proszę się nie zapominać.
Schwartz ruszył przodem z miną skupioną, lecz bynajmniej nie zatroskaną. Uśmiechnął się do pani prokurator i ze spokojem zajął swoje miejsce.
Clarke"om nie poszło aż tak dobrze, choć bardzo się starali. Paradoksalnie jednak zeznania Margaret Burton były o wiele lżejsze do zniesienia niż ten demoniczny uśmiech.
Burton usiadła skromnie na miejscu dla świadków i jeszcze raz powtórzyła tę samą historię. W białej sukience wyglądała niezmiernie dziewiczo i delikatnie. Jessica zauważyła, że jej włosy straciły rudawy odcień, a jeżeli Burton w ogóle miała biust, dokonała cudu, by go ukryć. Wydawać się mogło, że w ogóle nie ma kobiecych wdzięków. Oskarżycielka jakby dla kontrastu ubrana była w surową czarną suknię. Cała scena żywo przypominała kadr z filmu klasy "B".
Kiedy Margaret Burton skończyła swoją opowieść, prokurator spytała:
- Czy kiedykolwiek zdarzyło się już pani coś takiego?
Głowa świadka pochyliła się jak złamana lilia, a z ust dobyło się ciche: "Nie", przypominające ledwie słyszałny szelest opadającego liścia. Jessie wbiła paznokcie w dłoń. Po raz pierwszy w życiu czula do kogoś tak wielką nienawiść. Patrząc na tę kobietę, słuchając jej, miała ochotę ją zabić.
- Jak się pani czuła, kiedy została pani sama w tym podejrzanym hotelu?
- Miałam ochotę umrzeć. Myślałam o samobójstwie. Dlatego tyle czasu minęło, nim zadzwoniłam na policję.
Cóż za perfekcyjne aktorstwo! Jessie miała ochotę zerwać się z miejsca, klaskać i wołać o bis. Tyle że ta perfekcja działała na ich szkodę. Margaret Burton bez wysiłku podbijała serca przysięgłych.
Martin czuł się bezradny. W tej sytuacji wzięcie jej w krzyżowy ogień pytań przypominało jazdę na deskorolce po polu minowym. Gdyby zaczął ją niszczyć, przysięgli znienawidziliby zarówno jego, jak i jego klienta.
Po godzinnym przesłuchaniu Matilda Howard-Spencer przekazała świadka do dyspozycji obrony. Serce podskoczyło Jessie do gardła. Zastanawiała się, jak czuje się lan, siedzący tak daleko od niej, wyizolowany od całego świata. Oskarżony. Gwałciciel... Zadrżała.
- Panno Burton, dłaczego dziś rano przed sądem uśmiechała się pani do pana Clarke"a? - Pierwsze pytanie Martina wprawiło w zdumienie wszystkich, nie wyłączając Jessie. Przysięgli szeroko otwarli oczy, a Houghton poczerwieniał i szepnął coś oskarżycielce.
- Ja? Skąd? Nigdy w życiu się do niego nie uśmiechałam!
- Burton była wściekła, co w pewnym stopniu zdołało naruszyć stworzony przed chwilą wizerunek skrzywdzonej dziewicy.
- Wobec tego jak pani to nazwie?
- Ja... do diabla, ni jak, to znaczy... och, nie wiem, co się stało. Byłam tak poruszona jego widokiem, a jego żona mnie wyzwała... - znów była biedna i bezradna.
- Doprawdy? A jak panią nazwała? - Martin wydawał się szczerze ubawiony i Jessie zastanawiała się w duchu, czy rzeczywiście tak jest. Z doświadczenia wiedziała, że twarz prawnika niekoniecznie wyraża jego prawdziwe uczucia.
- Proszę nam powiedzieć, panno Burton, jak nazwała panią pani Ciarke? - Schwartz uśmiechnął się łagodnie i przybrał wyczekującą pozę.
- Nie wiem. Nie pamiętam.
- Nie pamięta pani, choć rzekomo było to tak wstrząsające przeżycie?
- Sprzeciw, wysoki sądzie! - Matilda Howard-Spencer poderwała się z oburzoną miną.
- Podtrzymany.
- Dobrze. A zatem to nieprawda, że naigrawała się pani z pana Clark, jakby...
- Sprzeciw!!! - Głos oskarżycielki mógłby skruszyć beton. Obrońca uśmiechnął się niewinnie. Zdążył powiedzieć to, o co mu chodziło.
- Podtrzymany.
- Przepraszam, wysoki sądzie.
Był to dobry początek, po nim zaś nastąpiła znów ta sama wyświechtana litania o poniżeniu, wykorzystaniu, upokorzeniu, sponiewieraniu i zgwałceniu.
- Czego właściwie oczekiwała pani od pana Clark?
- Nie rozumiem. - Burton nie straciła zimnej krwi, ale była nieco zmieszana.
- Czy na przykład sądziła pani, że pan Clark oświadczy się jej w tym hote owym pokoju? że wyciągnie z kieszeni zaręczynowy pierścionek?... Czego się pani po nim spodziewała?
- Ja... nie wiem.., myślałam, że po prostu zaprosił mnie na drinka. Zresztą i tak był już trochę wstawiony.
- Czy pan Clarke spodobał się pani?
- Nie, skądże!
- Wobec tego dlaczego chciała pani pójść z nim na drinka?
- A zatem czy to on panią tam zabrał, czy pani jego?
Burton zarumieniła się i ukryła twarz w dłoniach, mrucząc coś pod nosem, aż w końcu sędzia musiał ją upomnieć, by mówiła glośniej.
- Nigdzie go nie zabierałam.
- Ale poszła z nim pani. Chociaż wcale się pani nie podobał. Czy tak bardzo miała pani ochotę na tego drinka?
- Nie
- Wobec tego na co miała pani ochotę?
Jessie uśmiechnęła się pod nosem. Cóż za piękne pytanie! Majstersztyk.
- Chciałam... chciałam... się z nim zaprzyjaźnić.
- Zaprzyjaźnić? - Martin uśmiechnął się jeszcze szerzej. Tym razem Burton zrobiła z siebie kompletną idiotkę.
- No nie, może nie to. Chciałam wrócić do pracy.
- Więc dlaczego zamiast do pracy poszła z nim pani na drinka?
- Nie wiem.
- Miała pani na niego ochotę?
- Sprzeciw.
- Proszę inaczej sformułować pytanie, panie mecenasie.
- Ile czasu minęło, odkąd po raz ostatni miała pani stosunek z mężczyzną, panno Burton?
- Czy muszę odpowiadać, wysoki sądzie? - Burton spojrzała błagalnie na sędziego, który potwierdził ruchem głowy.
- Proszę odpowiedzieć.
- Nie wiem.
- Mniej więcej - nie ustępował Schwartz.
- Naprawdę trudno mi powiedzieć - jej głos zaczął się łamać.
- Proszę określić ten czas w przybliżeniu: miesiąc? dwa miesiące? tydzień? rok?
- No... trochę... - Pod piorunującym spojrzeniem sędziego poprawiła się: - Może i rok.
- A może dłużej?
- Może.
- Czy tym ostatnim razem był to ktoś szczególny?
- Och... nie pamiętam... To znaczy, tak! - prawie wykrzyczała ostatnie słowo.
- Czy ten mężczyzna panią zranił, panno Burton? Może nie kochał pani tak bardzo, jak powinien, może... - głos Schwartza mógłby ukołysać dziecko do snu, lecz oskarżycielka skoczyła na równe nogi.
- Sprzeciw!
Po dwóch kolejnych godzinach Jessica czuła się, jakby ktoś przepuścił ją przez wyżymaczkę. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, co przeżywa Margaret Burton, która rozpłakała się na miejscu dla świadków i Houghton ją stamtąd wyprowadził. Matilda Howard-Spencer ze skupioną miną przeglądała akta. Najwyraźniej bardziej interesowała ją sama sprawa niż osoba
ofiary.
Kiedy sędzia odroczył rozprawę do poniedziałku, przez chwilę wszyscy stali bezmyślnie. Była dopiero pora lunchu, lecz mimo to Jessie miała ochotę paść na łóżko i spać przez rok. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie była tak zmęczona. Ian wyglądał, jakby od rana przybyło mu pięć lat.
Gdy w towarzystwie Martina opuścili salę, Margaret Burton nie było już nigdzie widać. Wyprowadzono ją przez pokój sędziego, prawdopodobnie do tylnego wyjścia, aby uniknąć podobnego spotkania jak to, do którego doszło rano. Schwartz odnosił wrażenie, że Houghton również nie do końca ufa tej kobiecie i w miarę możłiwości chce uniknąć dalszych kłopotów.
W końcu wyszli na słońce - Jessie z uczuciem, że nie widziała go od lat. Piątek. Koniec ciągnącego się w nieskończoność tygodnia. Nareszcie będą mieli dwa dni dla siebie. Nawet dwa i pół. Marzyła o tym, by wreszcie wydostać się z barokowego piekła, gdzie ich dusze poddawane były upiornej obróbce w rękach tej wariatki. Wszystko to przypominało antyczną sztukę, w której ława przysięgłych mogłaby grać rolę chóru.
- O czym myślisz? - Po porannym wybuchu lan wciąż się o nią martwił.
- Nie wiem. Chyba w ogóle nie jestem już w stanie myśleć. Odpływam w siną dal
- Wobec tego płyńmy do domu. - Wziął ją pod rękę i poprowadził do samochodu, gdzie z ulgą opadła na wysiedziany fotel. Miała ochotę zedrzeć z siebie posmak tego ranka drucianą szczotką.
- I jak ci się wydaje? - spytała po drodze, patrząc na niego przez obłoczek dymu papierosowego
- Co masz na myśli? - wykręcił się od odpowiedzi.
- Chodzi mi o proces. Czy Martin rozmawiał z tobą na
ten temat?
- Prawie wcale. Nie odsłania kart.
Skinęła głową. Ona także usłyszała tylko tyle, że nazajutrz mają się stawić w jego kancelarii.
- Ale chyba wszystko będzie dobrze - dodał. Musiało być.
- Na to wygląda - przyznała, choć wyglądało strasznie. Ale w takich sprawach to chyba reguła.
- Podoba mi się styl Martina.
- Mnie też.
Oboje byli pewni wygranej, zaczynali jednak zdawać sobie sprawę, że za tę wygraną zapłacą straszną cenę. Nie w pieniądzach, samochodach, majątku, ale w zdrowiu, nerwach i pogodzie ducha
Rozdział XVI
W sobotę rano lan udał się do kancelarii Schwartza, by przedyskutować linię obrony. Jessica została w domu z migreną. Jeszcze tegoż wieczoru Martin pofatygował się do nich osobiście, aby i z nią omówić jej wystąpienie przed
sądem.
W niedzielę po południu siedzieli oboje przed telewizorem zupełnie otępiali, kiedy zadzwoniła Astrid.
- Jak się macie, dziatki? Może byście wpadli na spaghetti?
Tym razem wyjątkowo Jessie nie starała się przedłużyć
rozmowy.
- Przykro mi, Astrid, ale naprawdę nie mamy czasu.
- Och, wy pracusie! Przez cały tydzień próbowałam cię złapać w sklepie, ale bezskutecznie.
- Tak, wiem.., pomagam Janowi w redagowaniu książki.
- To chyba bardzo ciekawe zajęcie?
- Tak, dosyć... - Jessie czuła, że jej glos nie brzmi przekonywająco. - Zadzwonię do ciebie w przyszłym tygodniu. Ale dziękuję, że o nas pomyślałaś. - Pożegnała się i odłożyła słuchawkę.
Dziwiło ją, że dotychczas nikt ze znajomych jeszcze o niczym nie wiedział. Gazety także pominęły sprawę Jana milczeniem. Dopiero po namyśle uświadomiła sobie, że podobnych Spraw było setki, tej zaś smaczku dodawało jedynie to, iż oboje mieszkali na Pacific Fleights, a Jessie była właścicielką ekskluzywnego butiku. Wszelki rozgłos mógł łatwo doprowadzić ją do ruiny, wydawało się jednak, że nie ma takiego niebezpieczeństwa. Na razie prasa się nią nie interesowała, za co była wdzięczna losowi. Martin obiecał, że jeśli trafi się jakiś wścibski dziennikarz, zadzwoni do redakcji i poprosi o zachowanie dyskrecji. Był pewien, że pójdą mu na rękę, jak już nieraz w przeszłości bywało.
Jessie miała lekkie wyrzuty sumienia, .że tak zbyła Astrid. Nie widziały się od dawna, tyle że ostatnio Clarke"owie w ogóle nie widywali znajomych. Trudno im było teraz rozmawiać z ludźmi - nawet z Astrid. Jessie nie wiedziała, jak spojrzy w twarz dziewczętom w sklepie. Na razie wolała się tam nie pokazywać. Bała się, że od pierwszego rzutu oka domyślą się wszystkiego. Z tego samego powodu Jan też stronił od swoich znajomych, rad zresztą, że może poświęcić się książce. Wymyślone przez niego postacie dotrzymywały mu towarzystwa.
Tymczasem rachunki nadal spływały. Codziennie Zina wrzucała do ich skrzynki zaadresowaną do Jessie pocztę, której lwią część stanowiły żądania zapłaty, między innymi kolejny rachunek Haryeya Greena, tym razem na dziewięćset dolarów
- również za nic. Był to wydatek dokonany "na wszelki wypadek" - na wypadek gdyby Margaret Burton popełniła jakąś nieostrożność, na wypadek gdyby wyszły na jaw nowe fakty. Oczywiście nie dowiedzieli się niczego nowego - przynajmniej do niedzielnego wieczoru.
W chwilę po Astrid zadzwonił Martin Schwartz. Pytał, czy może wstąpić do nich na chwilę razem z Greenem. Jessie obudziła lana i oboje czekali w napięciu na ich przybycie, ciekawi, co takiego udało się Greenowi odkryć.
Jak się okazało, zdobył fotografię sprzed dwudziestu lat, przedstawiającą człowieka, który przez krótki czas był mężem Margaret Burton. Mężczyzna ów, wysoki, jasnowłosy i błękitnooki, do złudzenia przypominał lana. Stał oparty o karoserię niewielkiego MG, który również - jeśli przymrużyć oczy - był podobny do małego morgana Jessie. Różniły się tylko barwą: MG był czarny. Przeczucie Schwartza okazało się trafne - motywem działania Margaret Burton była zemsta.
Przez dłuższą chwilę w salonie panowała cisza. Green wyjaśnił, że otrzymał zdjęcie od kuzynki Margaret, którą w ostatniej chwili zdecydował się odwiedzić.
Schwartz westchnął z ulgą i oparł się głębiej w fotelu.
- A więc teraz wiemy już wszystko. Czy ta kuzynka będzie zeznawać przed sądem?
Green potrząsnął przecząco głową.
- Powiedziała, że powoła się na Piątą Poprawkę albo zwyczajnie skłamie, bo inaczej Burton ją zabije. Miałem wrażenie, że się jej boi. Określiła ją mianem najbardziej mściwej kobiety, jaką zna. Chce ją pan powołać na świadka?
- Jeśli będzie się zasłaniać Piątą Poprawką, to nie ma sensu. Dowiedziałeś się może, dlaczego Burton wystąpiła o unieważnienie małżeństwa?
- Nie ona wystąpiła, tylko jej mąż.
- Co takiego? - Martin ze zdziwieniem uniósł brwi.
- Kuzynka podejrzewa, że Margaret była w ciąży. Skończyła właśnie średnią szkołę i podjęła pracę w zespole ad wokackim Hillmana i Knowlesa. Ten chłopak to syn starego Knowlesa, Jed. Studiował wtedy prawo, a w czasie wakacji. I dorabiał sobie w kancelarii ojca. Pobrali się pod koniec lata, bez rozgłosu i w wielkim pośpiechu. Stary Knowles dołożył wszelkich starań, żeby nic się nie wydało. Rodzice Burton mieszkali na Srodkowym Zachodzie, tak że prócz tej kuzynki nie miała tu żadnych krewnych. Wkrótce po ślubie Margaret spędziła dwa tygodnie w szpitalu. Ta jej kuzynka przypuszcza, że powodem były sprawy kobiece: może poronienie albo komplikacje poaborcyjne. Zaraz potem Knowles wystąpił o unieważnienie małżeństwa. Burton zostala bez pracy, bez męża i prawdopodobnie bez dziecka. Przeżyła wtedy coś w rodzaju załamania nerwowego i następne trzy miesiące spędziła w hospicjum prowadzonym przez siostry zakonne. Byłem tam, ale dwanaście lat temu zakład został zamknięty, a zakonnice rozproszyły się po innych klasztorach. Mieszkają teraz w Kansas, Montrealu, Bostonie i Dublinie. Wątpię, żeby po tylu latach zachowały się jakieś akta, a jeśli nawet, to bylyby tajne.
- A co z młodym Knowlesem?
- Jeszcze w tym samym roku, w Święto Dziękczynienia, ożenił się z jakąś pannicą z wyższych sfer. Wesele odbyło się z wielką pompą i paradą i trąbiły o nim wszystkie gazety. "Chronicłe" podała, że byli zaręczeni od ponad roku, co by wyjaśniało, dlaczego stary Knowles nie puścił pary o ożenku syna z Burtonówną.
- Rozmawiałeś z nim?
Green skrzywił się boleśnie.
- Siedemnaście miesięcy po ślubie zginął z żoną w wypadku. Wkrótce potem jego ojciec dostał ataku serca. Matka podróżuje w tej chwili po Europie. Nikt nie wie dokładnie gdzie.
- Potworne. - Martin zmarszczył czoło i zaczął żuć koniec ołówka, który trzymał w ręku. - Nie miał rodzeństwa? przyjaciół, którzy mogliby cokolwiek wiedzieć?
- To ślepa uliczka, Martinie. Jed Knowles był jedynaJ kiem, a kto z jego przyjaciół dziś jeszcze o tym pamięta?
Osiemnaście lat to kawał czasu.
Taak - przytaknął w zadumie Schwartz. - Kawał czasu na chowanie urazy. Cholera! Niby wszystko jest jasne, a w gruncie rzeczy zostaliśmy na lodzie.
- Dlaczego tak sądzisz? - odezwał się lan po raz pierwszy, odkąd zobaczył fotografię. - Przecież mamy motyw, którego nam brakowało.
- Owszem... - Martin powoli przetarł ręką czoło.
- Tylko że żadnej z tych rewelacji nie da się wykorzystać w sądzie. To jedynie domysły, choć bez wątpienia zgodne z prawdą. Dają nam pełny psychologiczny obraz pobudek, jakie kierowały panną Burton. Łudząco przypominasz bogatego młodzieńca, który ją uwiódł, poślubił, prawdopodobnie zmusił do zrobienia skrobanki, a potem wystawił do wiatru I w kilka tygodni później ożenił się z dziewczyną ze swojej sfery. Żona księcia została ponownie zepchnięta do roli kopciuszka i miała prawie dwadzieścia lat na rozpamiętywanie krzywdy, którą jej wyrządzono. Prawdopodobnie dlatego nie chciała od ciebie pieniędzy. Można zresztą założyć, że Knowles w ten właśnie sposób zamknął jej usta. Tym razem pragnęła zemsty. W jej umyśle utożsamiłeś się z Jedem. Założę się, że już dawno namierzyła cię u Enrica, gdzie bywałeś regularnie. Cały ten flirt został ukartowany od początku do końca. Problem polega na tym, że nie jesteśmy w stanie dowieść tego w sądzie... Jesteś pewien - zwrócił się Schwartz do Greena
- że ta kuzynka nie zechce świadczyć?
- Absolutnie - potwierdził lakonicznie Green.
Prawnik pokręcił głową.
- I dlatego właśnie jesteśmy bezsilni. Nieprzychylnie nastawiony świadek, który zasłania się Piątą Poprawką, jest w stanie narobić więcej szkód niż brak jakiegokolwiek świadka. Poza tym możemy co najwyżej dowieść, że Burton wyszła za mąż za Jeda Knowlesa i że wkrótce potem małżeństwo zostało unieważnione. Reszta to domysły, spekulacje, plotki. Nie ostoją się w sądzie. Oskarżyciel w dziesięć minut podważy wszystko. Musielibyśmy udowodnić, że Knowles rzeczywiście zmusił ją do aborcji, a najlepiej, gdyby ktoś zeznał, że słyszał, jak Burton poprzysięgła mu zemstę. Nie mamy na co liczyć.Lan był blady jak ściana, Jessica czuła łzy pod powiekami.
- I co teraz zrobimy? - szepnęła.
- Powołam Burton na świadka i zobaczymy, do czego będzie skłonna się przyznać. I jak daleko pozwoli nam się posunąć sędzia. Poza tym możemy co najwyżej się modlić.
Green wstał, pożegnał się i skierował do wyjścia.
- Przykro mi - bąknął na odchodnym.
Martin Schwartz odprowadził go do drzwi. W chwilę później wyszedł i on.
W poniedziałek proces toczył się dalej. Zgodnie ze swą obietnicą Schwartz powołał Margaret Burton na świadka. Czy była zamężna z Jedcm Knowłesem? Tak. Jak długo? Dwa i pól miesiąca. Dziesięć tygodni? Tak, dziesięć tygodni. Czy to prawda, że musiała za niego wyjść, ponieważ była w ciąży? Sprzeciw! Odrzucony. Czy po rozwiązaniu małżeństwa przeżyła zalamanie nerwowe? Nie, nic podobnego. Czy potwierdza, że oskarżony jest łudząco podobny do zmarłego Jeda Knowlesa? Nic takiego nie zauważyła. Czy pan Knowles ożenil się powtórnie tuż po... Sprzeciw! Podtrzymany. Sędziowie przysięgli zechcą łaskawie nie brać pod uwagę ostatniego pytania.
Margaret Burton była blada, lecz całkowicie opanowana. Jessica modliła się w duchu, żeby coś wytrąciło ją z równowagi, żeby zaczęła krzyczeć, pomstować i przyznała, iż chce zniszczyć lana, bo jest podobny do jej byłego męża. Do tego jednak nie doszło. Na koniec sędzia podziękował pannie Burton, która natychmiast opuściła salę.
Po południu Schwartz poprosił lana o wskazanie dwóch przyjaciół, którzy mogliby zaświadczyć o jego charakterze i moralności. Swiadectwo Jessiki niemal na pewno zostałoby uznane za nieobiektywne. lan hył w rozterce. W ostatnich latach jego więzy koleżeńskie znacznie się rozluźniły. Pisarstwo pochłaniało większość jego czasu i energii, a to, co zostawało, anektowała Jessie.
Jeszcze tego wieczoru zadzwonił do znajomego pisarzn oraz do przyjaciela z college"u, który obecnie mieszkał w Kalifornii i pracował na giełdzie. Na wieść o zarzutach, jakie mu postawiono, obaj byli zdumieni, oburzeni i obaj szczerze zadeklarowali pomoc. Żaden zbytnio nie przepadał za Jessie
- pisarz uważał, że jest zbyt zaborcza, makler, że zbyt energiczna - lecz dla lana chętnie zrobiliby wszystko.
Obaj wywarli bardzo dobre wrażenie na ławie przysięgłych. Pisarz w tweedowym ubraniu mógł się poszczycić trzema nowelami opublikowanymi w "New Yorkerze", powieścią wydaną w twardej oprawie oraz niedawno otrzymaną nagrodą literacką. Makler był modelowym przedstawicielem wyższej klasy średniej i szanowanym ojcem rodziny. I jeden, i drugi bardzo pochlebnie wyrażali się o lanie, robili co w ich mocy, lecz żaden nie był w stanie zdziałać cudu.
Tego dnia sędzia zwolnił ich nieco wcześniej, co Clarke"owie przyjęli z niekłamaną ulgą.
- Poproszę o skrzynkę piwa - zażądała Jessie, zrzucając z nóg buty. - Jezu, mam już tego serdecznie dosyć. Ten proces ciągnie się i ciągnie, a poza tym zaczyna mi już brakować nobliwych ubranek. - Miała na sobie brązowy tweedowy kostium, którego nie nosiła od czasu, gdy skończyła college.
- Gwiżdż na to. Jutro ubierz się w bikini. Przysięgłym też się należy jakaś rozrywka.
- Wiesz, myślałam, że będzie w tym o wiele więcej
dramatyzmu.
- Coś ty! Przecież ta sprawa wcale nie jest dramatyczna, przeciwnie: mocno przyziemna. Kto kogo przeleciał i dlaczego. Nawet niespecjalnie się wstydzę, że tego słuchasz - wyznał. O wiele bardziej drażniła go obecność Margaret Burton, toteż odczuł ulgę, kiedy przestała pokazywać się w sądzie.
- Ja też nie, tylko ilekroć ktoś mówi o "haniebnych czynach sprzecznych z naturą", skręca mnie ze śmiechu.
Roześmiali się oboje. W domowym zaciszu proces przybierał wymiar żartu - niesmacznego żartu. Nie byli już tak
spięci. Wiedzieli przecież, że mają do czynienia z wariatką szukającą zemsty na mężczyźnie, który skrzywdził ją przed dwudziestu laty. I co z tego? lan byl niewinny, i tyle.
- Nie miałabyś ochoty pójść do kina?
- Bardzo chętnie. Wiesz co? Zabierzmy Astrid.
- Swietny pomysł. Z jednym zastrzeżeniem: nie dzwoń do niej przez najbliższe pól godziny
lan pochylił się nad Jessie i wolno powiódł wargami po jej szyi.
Astrid ucieszyła się z zaproszenia, poszli więc we trójkę obejrzeć film, który rozśmieszył ich do łez.
- Zaczynałam już myśleć, że poumieraliście! - strofowała ich po seansie. - Czemu nie dajecie znaku życia? Dalej tak was absorbuje ta książka?
lan i Jessie zgodnie pokiwali głowami, zmienili temat i zaciągnęli Astrid do najbliższej kawiarni. Wieczór upłynął im w miłej atmosferze. Od Astrid dowiedzieli się, że dzięki
staraniom Katsuko pokaz kolekcji odniósł oszałamiający sukces. Nawet Astrid nie mogła się powstrzymać i kupiła sobie odrazu parę fatałaszków.
- Nie żartuj! - zgorszyła się Jessie. - Na przyszłość, jeśli będziesz chciała coś kupić, umów się ze mną w sklepie, to przynajmniej dostaniesz rabat. Po co masz wyrzucać pieniądze?
- Chrześcijanin powinien dzielić się z bliźnimi. - Astrid ze śmiechem rozłożyła ręce, błyskając złotą biżuterią.
Wieczorem w domu gawędzili o tym i o owym, jakby wszelkie przykrości i problemy się skończyły. Po raz pierwszy od dawna sen przyniósł im pokrzepienie. Było to istotne, rano bowiem łan miał składać zeznanie.
Rozdiał XVII Zeznawał przez dwie godziny. Lawa przysięgłych obudziła się nareszcie z letargu, choć lan bynajmniej nie zdołał zainteresować jej członków. Sędziowie ożywili się dopiero pod sam koniec, kiedy pytania zaczęła zadawać Matilda Howard-Spencer. Pani prokurator przespacerowała się przed zebranymi z taką miną, jakby myślami była gdzieś daleko. Oczy całej sali podążały za nią. W końcu zatrzymała się tuż przed lanem, skrzyżowała ręce na piersi i lekko przechyliła głowę.
- Pochodzi pan ze wschodu?
Zaskoczyło go zarówno pytanie, jak i jej przyjazny uśmiech.
- Tak. Z Nowego Jorku.
- Gdzie pan uczęszczał do college"u?
- W Yale.
- Doskonała szkoła. - Pani Spencer wyraźnie się rozpromieniła. łan odwzajemnił uśmiech. - Próbowałam się dostać na wydział prawa w Yale, ale niestety, nie wyszło.
Ukończyła college w Stanford - wcale nie gorszy od Yale
- lecz lan o tym nie wiedział. Nie wiedział też, czy ma jej okazać współczucie, milczeć czy nadal się uśmiechać.
- Ma pan stopień naukowy?
Rozmawiała z nim jak z dobrym znajomym lub z człowiekiem, którego chciałaby bliżej poznać. Ot, pogawędka z sąsiadem na udanym przyjęciu.
- Skończyłem studia magisterskie.
- Gdzie? - zainteresowała się prokurator.
lan odetchnął w duchu. Martin przygotował go na zupełnie inne pytania. Te były o wiele łatwiejsze.
- Studiowałem dziennikarstwo na uniwersytecie Columbia.
- A potem?
- Pracowałem w reklamie.
- U kogo?
Wymienił nazwę dużej nowojorskiej firmy.
- Znana firma. - Matilda Howard-Spencer znów się uśmiechnęła, po czym w zadumie wyjrzała przez okno. - Czy w trakcie studiów umawiał się pan na randki?
- Od czasu do czasu.
- A z kim?
- Z dziewczynami.
- Z sąsiednich szkół? Może poda nam pan kilka nazwisk?
Śmieszne. Przecież i tak ich nie znała. łan nie mógł pojąć celu tej indagacji.
- Viyeca Harreford. Maddie Whelan. Fifi Estabrook.
- Estabrook? Jak Estabrook i Łloyd, największa firma maklerska na Wali Street? - Prokurator była zachwycona, jakby dokonał czegoś wielkiego.
- Nie mam pojęcia. - łan poczuł się niepewnie. Oczywiście to jej ojciec był w spółce z Lloydem, ale przecież nie dlatego umawiał się z Fifi, na litość boską!
- Zdaje mi się, że nazwisko panny Whelan też brzmi znajomo. Niech pomyślę... Whelan... ach, tak, już wiem. Domy towarowe w Phoenix, czy tak?
lan zarumienił się, lecz prokurator wciąż uśmiechała się błogo, nadzwyczaj zadowolona z tej miłej pogawędki.
- Nie pamiętam.
- Ależ tak, na pewno pan pamięta. Czy umawiał się pan
ale nie pamiętam.
do czego ta kobieta zmierza. A zrobić z niego głupca? Czyżby było aż tak łatwe?
- Cóż, trudno... Kiedy poznał pan swoją żonę?
- Mniej więcej osiem lat temu w Nowym Jorku.
- Pańska żona jest osobą zamożną, prawda? - spytała z zakłopotaniem, jakby dopuszczała się drobnej niedyskrecji.
- Sprzeciw! - Schwartz uniósł się z miejsca. W przedwieństwie do lana doskonale wiedział, do czego dąży pani Howard-Spencer. Ale sam oskarżony także już przeczuwał, że dal się zapędzić w pułapkę.
- Sprzeciw podtrzymany. Proszę inaczej sformułować pytanie.
- Przepraszam, wysoki sądzie. Rozumiem, żona jest właścicielką doskonale prosperującego w San Francisco. Czy w Nowym Jorku także butik?
- Nie. Kiedy ją poznałem, była konsultantką do spraw mody i stylistką w agencji reklamowej, w której pracowałem.
- Pracowała dla przyjemności? - w głosie oskarżycielki pojawił się ostrzejszy ton.
- Nie. Dla pieniędzy. - lana zaczynało to już męczyć.
- Ale nie musiała, tak?
- Nigdy jej o to nie pytałem.
- A teraz?
- Nie... - zająknął się łan, wzrokiem szukając u Martina pomocy. Bezskutecznie.
- Proszę odpowiedzieć na pytanie. Czy pańska żona musi chodzić do pracy, czy też osiąga dochody wystarczające, aby utrzymywać siebie i pana na luksusowym poziomie?
- Wcale nie luksusowym...
Jessie i Martin skrzywili się równocześnie. Co za odpowiedź! Pytania jednak padały jak karabinowe pociski i lan nie nadążał się przed nimi uchylać.
- Ale wystarcza państwu na życie?
- Tak. - lan zbladł. Był wściekły.
- Czy pan pracuje?
- Tak - bąknął cicho.
Oskarżycielka uśmiechnęła się.
- Przepraszam, nie dosłyszałam odpowiedzi. Czy pan pracuje?
- Tak!
- Ma pan posadę?
- Nie. Piszę książki. To też praca.
Biedny Lan. Jessie miała ochotę podbiec Dlaczego musiał to znosić? Co za suka!
- Dostaje pan za to pieniądze?
- Trochę.
- Trochę? Starcza na pańskie potrzeby?
- W tej chwili nie. - Nie było sensu tego przed nią
ukrywać.
- Złości to pana? - pytanie zostało zadane niemal pieszczotliwie. Żmija.
- Nie, nie złości mnie. Po prostu na razie muszę się z tym pogodzić. Moja żona to rozumie.
- Ale pan ją zdradza. Czy pańska żona rozumie i to także?
- Sprzeciw!
- Uchylony.
- Czy żona się z tym godzi?
- Nie zdradzam jej.
- Przecież sam pan przyznał, że z własnej woli poszedł do łóżka z panną Burton. Czy to normalne pańskim zdaniem?
- Nie.
- A więc zdarzyło się pierwszy raz?
łan wbił wzrok w podłogę.
- Nie pamiętam.
- Zeznaje pan pod przysięgą. Proszę odpowiedzieć
- głos Spencer przypominał syk kobry szykującej się do ataku.
- Nie.
- Słucham?
- Nie. To nie było po raz pierwszy.
- Często pan zdradza żonę?
- Nie.
- Jak często?
- Trudno powiedzieć.
- A jakie kobiety pan zwykle wykorzystuje? Znajome z pana kręgu czy też inne, prostytutki, imigrantki, kobiety z tak zwanych niższych sfer?
Sprzeciw!
Oddalony.
Nikogo nie "wykorzystuję".
Rozumiem. Czy zdradziłby pan żonę z Fifl Estabrook?
- Nie widziałem jej od lat. Kiedy się z nią umawiałem, nie byłem jeszcze żonaty.
- Pytam, czy zdradziłby pan żonę z kimś takim jak ona, czy też sypia pan zwykle z "tanimi" kobietami, takimi, na które na pewno się pan nie natknie we własnym kręgu. To przecież mogłoby być niezręczne. O wiele prościej szukać znajomości możliwie daleko od domu.
- Istotnie.
Rany boskie, łan!... Jessie czuła przedsmak katastrofy. Schwartz patrzył w ścianę, usiłując zachować kamienną twarz.
- Rozumiem. Czy uznał pan pannę Burton za taką właśnie "tanią" kobietę?
- Nie. - To "nie" zabrzmiało zbyt słabo.
- Nie należała przecież do pańskiej sfery, prawda? Nie wiem.
Tak czy nie?
- Nie.
- Przypuszczał pan, że zadzwoni na policję?
- Nie. Nie miała powodu - poprawił się szybko, tknięty złym przeczuciem, lecz było już za późno.
Matilda Howard-Spencer podziękowała mu, zastrzegając sobie możliwość wezwania go jeszcze raz celem złożenia dodatkowych zeznań. Ale już zdążyła mu zadać śmiertelny cios.
lan wrócił na miejsce powłócząc nogami jak starzec. Pięć minut później sędzia zarządził przerwę na lunch.
- Spieprzyłem sprawę - mruknął lan, kiedy znaleźli się na ulicy
- Nie miałeś szans. Ta baba jest jak arszenik...
- Schwartz westchnął i uśmiechnął się chłodno. - Całe szczęście, że w ławie przysięgłych siedzą normalni ludzie, którzy też to widzą. - Nie chciał o tym mówić, lecz bardziej niż kwestia zdrady niepokoiły go klasowe implikacje sprawy.
- Po południu zamierzam powołać Jessikę na świadka. W ten sposób będziecie mieli to już z głowy
- Jasne. Zmasakruje nas oboje w ciągu jednego dnia parsknął z goryczą lan.
Jessica spojrzała na niego ostro.
- Nie pleć bzdur
- A co, uważasz się za godną jej przeciwniczkę? - zapytał sarkastycznie.
- Czemu nie?
- Hola, hola! - sprzeciwił się Schwartz. - Jeśli się z nią zetrzesz, lan przegra na pewno. Przerabialiśmy to w sobotę. Masz być najłagodniejszą, najsubtelniejszą i najbardziej opanowaną żoną, jaka kiedykolwiek stąpała po tym padole. Zacznij się stawiać, a posieka cię na kawałki.
Jessica posępnie skinęła głową. lan westchnął. On także myślał, że jest przygotowany, tymczasem ta zołza przyjęła zupełnie inną linię oskarżenia. Bóg jeden wie, o co zapyta Jessie.
Kiedy dotarli do domu, Jessie usadziła go na kanapie, zdjęła mu buty, rozluźniła krawat i delikatnie pogłaskała go po głowie.
- Jess...
- Nawet o tym nie myśl. Połóż się i odpocznij. Zrobię coś
do jedzenia.
Był zanadto zmęczony, aby się z nią sprzeczać. Kiedy wróciła z wazą gorącej zupy i stertą kanapek na talerzu, już spal. Patrzyła ze współczuciem na jego bladą, naznaczoną cierpieniem twarz, dziwiąc się w duchu, że za wszelką cenę pragnie mu matkować. Dlaczego ciągle jej się zdaje, że łan sam sobie nie poradzi? Nie potrafiła się na niego złościć. Omal się nie załamała, kiedy był w więzieniu. Teraz mogła się o niego troszczyć; reszta nie miała znaczenia. Margaret Burton pojawiła się w ich życiu przelotnie, podobnie jak sędzia, Martin Schwartz i Matilda Howard-Spencer. W nawale nowych spraw wkrótce o nich zapomną. Najważniejsze to utrzymać się na powierzchni, póki nie minie sztorm. Nie mogła teraz wylewać na niego żalów. Zbyt wiele mieli do stracenia.
Usiadła obok niego i patrząc w okno pomyślała z goryczą, że jej ojciec nie kazałby matce przechodzić takiej gehenny. Nigdy by do tego nie dopuścił. Porównania jednak nie miały większego sensu. Sama wybrała sobie tego mężczyznę, a trudno mieć wobec kogoś wymagania, nie dając nic w zamian. Teraz przyszła jej kolej, by dawać.
Delikatnie przygładziła mu włosy. Wyglądał jak chłopiec, który usnął zmęczony zabawą. Jessie pomyślała ze strachem o czekającym ich popołudniu w sądzie. Musieli wygrać ten proces! Szaleństwem było dopuścić, by sprawy zaszły tak daleko, lecz skoro już się stało, pora wreszcie położyć temu kres.
lan obudził się tuż przed drugą i rozejrzał wokół ze zdziwieniem,
- Zasnąłem?
- Nie, skądże. Oberwałeś ode mnie młotkiem i zemdlałeś.
Uśmiechnął się szeroko i ziewnął, wtulając twarz w jej spódnicę.
- Pachniesz upojnie. Czy wiesz, że na końcu świata poznałbym każdy twój fatałaszek?
- Chcesz zupy? - zapytała rzeczowo. Narozrabiał jak głupi, ale jakże mogła się na niego gniewać? Jak mogła jeszcze dolewać oliwy do ognia? Dosyć już wycierpieli. Wystarczy.
- Chryste, ależ masz zawziętą minę. Co ty knujesz?
- Niczego nie knuję. Zjesz zupę? - stanęła nad nim z chochlą.
- No, no, co za uczta! - łan usiadł i zerknął na tacę.
- Wiesz, Jessico, jesteś niezrównana.
Miała ochotę zapytać go żartem, czy lepsza od Fifi Estabrook, nie odważyła się jednak. Podejrzewała, że zadane mu przed południem rany wciąż jeszcze krwawią.
- Dla pana wszystko, milordzie - powiedziała, stawiając przed nim talerz kremu ze szparagów, kanapki z wołowiną i sałatę.
- Jesteś jedyną znaną mi kobietą, która potrafi sprawić, że lunch wygląda jak wystawne przyjęcie.
- To dlatego, że cię kocham - objęła go za szyję i cmoknęła w ucho
- Ty nie będziesz jeść?
- Już jadłam - skłamała. Za niecałą godzinę miała zeznawać. Czuła, że nie zdoła niczego przełknąć. Zerknęła na zegarek. - Idę poprawić makijaż. Za dziesięć minut musimy wyjść.
Przyczłapał za nią do sypialni, usiłując wygładzić przekrzywiony krawat.
- Boże drogi, wyglądam, jakbym spał całą dobę! - jęknął spojrzawszy w lustro.
- I owszem - przyznała ze śmiechem. Ta godzina snu wyszła mu na dobre. Jessie również czuła się teraz o wiele silniejsza niż przedtem. Była pewna, że Margaret Burton nie jest w stanie jej zranić. Postanowiła zniweczyć jej wpływ, odrzeć ją z magicznej władzy, jaką miała nad ich losem.
Lan podświadomie wyczuł przemianę, jaka zaszła w żonie. Wyglądała, jakby wstąpił w nią nowy duch.
- Widzę, że się przebrałaś.
- Uznałam, że tak będzie lepiej.
Miała na sobie bardzo kobiecą sukienkę z szarego jedwabiu
- prostą, bez ozdób, a jednak nadzwyczaj elegancką.
- Skoro sądzą nas za to, że jesteśmy bogaci, możemy chociaż przyzwoicie wyglądać - oznajmiła. - Mam już dość tych cholernych tweedowych spódnic. Kiedy to wszystko się skończy, rozpalę ognisko przed domem i w ten sposób się ich pozbędę.
- Wyglądasz fantastycznie.
- Za bardzo wystrojona?
- W sam raz.
- To dobrze. - Jessie wsunęła na nogi czarne czółenka z delikatnej skórki, przypięła perłowe klipsy i wyjęła z szafy czarny płaszcz. lan był z niej dumny. Imponował mu styl,
z jakim to znosiła.
Kiedy zjawili się w sali rozpraw, Martin Schwartz okazał znacznie mniejszy zachwyt. Zauważył połysk jedwabiu, płaszcz także rzucał się w oczy. Od Jessiki z daleka czuć było zamożność. Zrobiła dokładnie to, czego chciał uniknąć
- zupelnie jakby uparła się dowieść, że Matilda Howard-Spencer ma rację. Każda demonstracja siły, najbardziej nawet subtelna, mogła mieć katastrofalne skutki. Tymczasem Clarke"owie zajęli swoje miejsca z podniesionymi głowami, prowokując pewnością siebie. Nieodpowiedzialni smarkacze! Był na nich wściekły. Choć może i lepiej, że tak właśnie się prezentowali? Rano przedstawiali sobą obraz nędzy i rozpaczy.
Ta nowa aura jakby podkreśliła związek między nimi. Stanowili jedność. Strach było pomyśleć, co będzie, jeśli ktoś spróbuje przeciąć te więzy - jeśli lan przegra.
Jessica ze spokojem podeszła do podium dla świadków. Jedwabna sukienka miękko opływała jej zgrabną figurę, szerokie rękawy tuszowały imponujący wzrost. Złożyła przysięgę i nim zwróciła się do adwokata, jej wzrok na sekundę zatrzymał się na lanie.
Martin prowadził przesłuchanie tak, by stworzyć obraz szczerze sobie oddanej i darzącej się wzajemnym szacunkiem pary, stadła, w którym żona nie wątpi w prawdziwość słów męża. Jessie emanowała godnością i opanowaniem, toteż przekazując ją w ręce oskarżycielki, Schwartz stłumił uśmieszek. Chętnie zobaczy, jak obie panie zakasują rękawy i ruszają do boju. Miały równe szanse - taką przynajmniej żywił nadzieję.
Matilda Howard-Spencer od razu przystąpiła do rzeczy.
- Proszę nam powiedzieć, pani Clarke, czy wiedziała pani, że mąż panią zdradza?
- Nie wprost.
- Co pani przez to rozumie? - zdziwiła się Spencer.
- To, że dopuszczałam taką możliwość, ale zakładałam, nie może to być nic poważnego.
- Aha... Przelotny romansik dla zabawy?
- Nic podobnego. lan nie jest lekkoduchem. To człowiek wrażliwy. Ale ja dużo podróżuję, a trudno zamykać oczy na fakt, że takie rzeczy się zdarzają.
- Czy zdarzają się one także i pani? - oczy oskarżycielki zabłysły.
- Nie.
- Zeznaje pani pod przysięgą, pani Clarke.
- Jestem tego świadoma. Odpowiedź brzmi: nie.
Matilda Howard-Spencer wydawała się zaskoczona.
- Ale nie ma pani nic przeciwko temu, że mąż pozwala sobie na niewierność?
- Niekoniecznie. To zależy od okoliczności. - Jessica zachowywała się jak dama w każdym calu. lan był z niej niewiarygodnie dumny
- A co pani odczuwa teraz, w tak szczególnych okolicznościach?
- Ufność.
- Ufność? - zdziwiła się prokurator. Schwartz zmarszczył brwi.
- Ufam, że prawda wyjdzie na jaw i mój mąż zostanie oczyszczony z zarzutów.
Schwartz przyglądał się przysięgłym. Jessica wyraźnie im Się podobała. Ważniejsze jednak było, aby spodobał im się lan, przede wszystkim zaś, aby mu uwierzyli.
- Podziwiam pani optymizm - stwierdziła Spencer.
- Czy to pani pokrywa koszty procesu?
- Nie.
lan omal nie syknął. Kłamstwo pod przysięgą!
- Mój mąż zainwestował pieniądze uzyskane ze sprzedaży ostatniej książki. Wspólnie postanowiliśmy sprzedać to, co wtedy kupił, żeby pokryć koszty procesu.
Wcale nia kłamała! Mówiła o morganie! Brawo! lan miał ochotę ją uściskać.
- Czy określiłaby pani wasz związek jako dobre małżeństwo?
- Tak.
- Bardzo dobre?
- Doskonałe. - Jessica uśmiechnęła się lekko.
- Ale pani mąż sypia z innymi kobietami?
- Możliwe.
- Czy powiedział pani o Margaret Burton?
- Nie.
- A o innych?
- Nie. I nie sądzę, by było ich wiele.
- Czy zachęcała go pani do niewierności?
- Nie
- Ale nie przeszkadzało to pani, jeśli to były kobiety nic nie znaczące?
- Sprzeciw!
- Podtrzymany. Oskarżenie sugeruje świadkowi odpowiedź.
- Przepraszam, wysoki sądzie. - Matilda Howard-Spencer obróciła się z powrotem do Jessie. - Czy mąż był kiedykolwiek wobec pani brutalny?
- Nie.
- Nigdy?
- Nigdy.
- Czy mąż dużo pije?
- Nie
- Czy miewa problemy z potencją dlatego, że pani go
utrzymuje?
- Nie. - Co za pytanie!
- Czy pani bardzo go kocha?
- Tak.
- Czy roztacza pani nad nim opiekę?
- W jakim sensie?
- Czy stara się pani chronić go od kłopotów?
- Oczywiście, że robię co w mojej mocy, aby uchronić go od kłopotów. Jestem jego żoną!
Na twarzy prokurator rozlał się błogi uśmiech.
- Zatem skłamałaby pani w sądzie, żeby tylko mu pomóc?
- Nie!
- Nie mam więcej pytań.
Oskarżycielka obróciła się na pięcie i poszła na swoje miejsce. Jessica jeszcze przez chwilę nie mogła się otrząsnąć. Ta baba z piekła rodem znowu dopięła swego!
Rozdział XVIII Następnego ranka obrona i oskarżenie miały wygłosić mowy podsumowujące proces. Martin Schwartz zręcznie podkreślił złożoność sytuacji, starając się wzbudzić w przysięgłych sympatię dla oskarżonego. Potem jednak podniosła się Matilda Howard-Spencer. Odmalowała przed nimi dramatyczny portret kobiety skrzywdzonej i brutalnie wyzyskanej, kobiety o złamanym sercu - cnotliwej i pracowitej Margaret Burton. Stwierdziła z ubolewaniem, iż nie można pozwolić, by mężczyźni tacy jak lan Clarke bezkarnie wykorzystywali swą pozycję społeczną, wspierani przez własne żony, które - jak wyraziła się pani Clarke - "czynią wszystko co w ich mocy by ich małżonkowie unikali odpowiedzialności za swoje czyny. W tym momencie Schwartz zgłosił sprzeciw, który został podtrzymany. Wyjaśnił im później, że właściwie nie zgłasza się sprzeciwu podczas mowy końcowej, prokurator przekroczyła jednak dopuszczalne granice. Kiedy sędzia ogłosił przerwę, Jessica wciąż jeszcze dygotała ze złości.
- Słyszeliście tę zołzę? - wybuchnęła, nie starając się nawet zniżyć głosu. Obaj, lan i Martin, zgromili ją spojrzeniem.
- Uspokój się, Jess! - syknął lan. Też sobie wybrała chwilę! Przysięgli akurat ich mijali wychodząc na lunch i gotowi się jeszcze do nich zrazić. Ten i ów obejrzał się zgorszony.
- Niech słyszą! - parsknęła Jessie. - Ta żmija...
- Przymknij się wreszcie! - zdenerwował się lan, lecz po chwili otoczył ją ramieniem. - Strasznie jesteś pyskata, kochanie.
Jessie westchnęła ciężko.
- Ta baba całkiem wyprowadziła mnie z równowagi.
- Mnie też. Chodźmy coś zjeść, tylko błagam: odłóżmy komentarze na później.
- Dobrze ci mówić, a...
łan spojrzał na nią przeciągle.
- Masz mi to obiecać. Nie chcę psuć sobie apetytu rozmową o pani Spencer.
- Naprawdę myślisz, że przysięgłi dali się na to nabrać?
- nie ustępowała Jessie.
- Przypominam, że miałaś mi coś obiecać. - lan pociągnął ją żartobliwie za włosy.
- Nudny jesteś.
- Trudno. Wiedziałaś, kogo sobie bierzesz - rzucili przez ramię, zbiegając ze schodów. Był w lepszym nastroju, niż można się było spodziewać.
Lunch zjedli w domu. Jessie zrobiła kanapki i zaczoł przeglądać pocztę, łan natomiast zasłonił się gazetą.
- A cóż to za maniery? - wymruczała z pełnymi ustami i pstryknęła palcem w gazetę, którą czytał.
- Hę?
- Mówiłam, że masz rozpięty rozporek.
- Co? - łan nerwowo zerknął w dół. - Na litość boską, Jessie.
W ogóle się nie odzywasz. Czuję się samotna. Bo od dwóch minut czytam gazetę?
Zgadza się. Nalać ci wina? Nie, dzięki. Mamy jeszcze colę?
- Zaraz sprawdzę. - Jessie otworzyła lodówkę. Kiedy wróciła do stołu z zimną puszką coca-coli, łan nadal był pochłonięty lekturą. - Słuchaj no... - nasrożyła się.
- Cii... - uciszył ją ruchem ręki. Twarz miał zmienioną, w oczach coś, co graniczyło z rozpaczą.
- Co się stało?
Zignorował pytanie, dokończył artykuł i podał jej gazetę.
- Masz, przeczytaj.
Kiedy ujrzała nagłówek, serce skoczyło jej do gardła. Wielkie litery krzyczały: "CZAS POŁOZYC KRES GWAŁTOM". Była to relacja z posiedzenia stanowej komisji wymiaru sprawiedliwości, które odbyło się dzień wcześniej. Jego tematem była narastająca fala przestępstw o podłożu seksualnym. Mówiono o zaostrzeniu kar, ograniczeniu wyroków z zawieszeniem i takie; zmianie procedury, aby meldunek o krzywdzie stał się mniej upokarzający dla ofiary.
Jessie odłożyła gazetę i spojrzała na lana. Co za pech, że wydrukowano to właśnie w dniu, gdy ława przysięgłych miała I podjąć decyzję!
- Myślisz, że jakoś to na nich wpłynie? Sędzia mówił, że nie powinni się sugerować...
- Jessie, pleciesz bzdury. Jeżeli coś ci powiem, że ktoś inny orzeknie, że nie powinnaś była tego słyszeć, to czy automatycznie zapomnisz, co usłyszałaś? Przecież to tylko ludzie. Ulegają różnym wpływom, tak samo jak ty i ja. - łan zmierzwił ręką włosy i odsunął od siebie talerz. Jessie rzuciła gazetę na szafkę
- Może nie wszyscy już to widzieli. Nie ma sensu się zadręczać, skoro i tak nie jesteśmy w stanie nic na to poradzić. Smn mówiłeś, że przy jedzeniu ma być spokój, pamiętasz? - Wielkie chabrowe oczy uśmiechnęły się do niego niespokojnie.
- Tak, ale... Zresztą, masz rację. Przepraszam.
Mimo to żadne nie dokończyło posiłku. W milczeniu wrócili do sądu. Jessie miała wrażenie, że jej serce bije tak głośno, iż zagłusza stukot obcasów na marmurowej posadzce,
Przysięgli wysłuchali półgodzinnego pouczenia, po czym przenieśli się do pokoju po drugiej stronie korytarza. Przed zamkniętymi drzwiami stanął strażnik.
- I co teraz? - spytała Jessie, kiedy lan i Martin przysiedli się do niej.
- Musimy czekać. Jeżeli do piątej nie podejmą decyzji sędzia odroczy sprawę do jutra i rano spotkają się ponownie.
- I na tym koniec? - zdziwiła się Jessie.
- Tak.
Jakież to było dziwne! Cały ten przewlekły patetyczny spektakl zbliżał się już do końca. Sztywna procedura sądowa przywodziła Jessie na myśl jakiś plemienny rytuał. Każdy wypowiedział to, co do niego należało, a teraz rada starszych ma w odosobnieniu dopełnić najważniejszego obrzędu. Potem wszyscy rozejdą się grzecznie do domów. Może nawet wydałoby się jej to śmieszne, gdyby lan i Martin nie mieli tak poważnych min.
Prawnik zmierzył ją zatroskanym spojrzeniem. Nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. Może to i lepiej?
- Czytaliście poranne gazety? - spytał.
Twarz lana wydłużyła się jeszcze bardziej.
- Tak. Przy lunchu. To może nam zaszkodzić, prawda? :
Adwokat skinął głową bez słowa.
- Cóż, pozostaje nam robić dobrą minę do złej gry.
- Miałbym o wiele lepszą minę, gdyby Green zamiast domysłów podał mi dowiedzione fakty. Czuję, że źródłem tej J sprawy jest związek Burton z Jedem Knowlesem. - Schwartz gniewnie potrząsnął głową.
- Czy ona tu jeszcze przyjdzie? - zainteresowała się Jessie.
- Niekoniecznie. Nie ma obowiązku uczestniczyć w całym procesie.
- Dziwka! - Zostało to powiedziane cicho, lecz dobitnie.
- Jessie!
- Co? Ładuje się z butami w nasze życie, doprowadza nas praktycznie do bankructwa, nie mówiąc już o straconych nerwach, po czym najspokojniej odchodzi w siną dal! Twoim zdaniem mam jej być za to wdzięczna?
- Nie, ale nie ma powodu...
- Owszem, jest powód, i to wcale nie błahy. - Jessie odwróciła się do adwokata. - Martinie, czy możemy wytoczyć jej proces, kiedy już wygramy tę sprawę?
- Tak, tylko po co? Nie wyciągniecie od niej ani grosza.
- Wobec tego zasądzimy stan Kalifornia - oznajmiła Jessie z błyskiem w oku.
- Może byście się przeszli? - Schwartz spojrzał znaczą- co na lana. - To jeszcze potrwa. Nie wychodźcie tylko z budynku.
Kiedy wyszli, trzymając się za ręce, wrócił do swojego biurka. Przerażało go zaślepienie, z jakim Jessie odsuwała od siebie myśl, że mogliby przegrać.
- Szkoda, że nie możemy skoczyć na drinka. Przydałby mi się jeden głębszy. - Jessie oparła się o ścianę czekając, aż lan poda jej ogień. Sama się dziwiła, że zachowuje jeszcze pozory opanowania. Najchętniej rzuciłaby się lanowi do stóp albo zaczęła tłuc pięścią w drzwi, za którymi obradowali przysięgli.
- Trzymaj się, Jess. Niedługo będzie po wszystkim.
Uśmiechnęła się blado i ujęła go pod ramię. Przez dłuższy czas spacerowali milcząc, zatopieni w myślach. Po godzinie górę wzięło znużenie i Jessie nieco się uspokoiła. Opuściło ją męczące dotąd wrażenie, że dokądś gna z nadmierną prędkością. Dobre i to.
Postanowiła zadzwonić do butiku, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. W gruncie rzeczy chodziło jej głównie o kontakt z czymś znajomym. Chciała się upewnić, że świat nie skurczył się do tego jednego głuchego korytarza, na którego przemierzanie zostali skazani wraz z lanem. Tęskniła za gwarem, za przyjaznymi twarzami, za zwykłą codziennością.
Około czwartej lan odezwał się nagle:
- Co to jest: ma cztery nogi i garb?
- Wielbłąd? - zachichotała.
- Nie, głuptasie. Mysz z plecakiem - uśmiechnął się szeroko. Nagle zaczęli się zachowywać jak pierwszaki wypuszczone na przerwę.
- Dobra, mądralo. A wiesz, po czym poznać, że opadły ci spodnie? - Jessie zaczęła następny stary dowcip, lecz w tej samej chwili w końcu korytarza pojawił się Schwartz i nagląco pomachał do nich ręką. Oboje spoważnieli. Jessie nieco przybladła.
- Tylko nie panikuj. - lan spostrzegł, co się z nią dzieje.
- Kocham cię i nic tego nie zmieni. Rozumiesz? Kiwnęła głową, ale wargi jej drżały.
- Och, dziewczyno... - przytulił ją mocno. - Jaka szkoda, że nie zauważyłem, kiedy opadły mi spodnie - parsknął suchym, nieswoim śmiechem. - Chodźmy już. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
- Ja też cię kocham. Chcę, żebyś o tym wiedział - odparła, chwytając go kurczowo pod ramię, bo łzy zaćmiły jej wzrok.
- Wiem. Najlepszy dowód, że jesteś tu przy mnie. A teraz bądź grzeczna i zetrzyj ten tusz z policzków.
Posłusznie starła czarne smugi spod oczu.
- Wyglądam okropnie, co? Przyjrzał jej się bacznie.
- Wyglądasz znakomicie.
Woźny rzucił na nich okiem i odwrócił się.
Przysięgli siedzieli już na swoich miejscach. Sędzia kazał Janowi wstać i Jessie omal nie zerwała się wraz z nim. "Wszystko będzie dobrze" - powtarzała sobie w duchu. "Wszystko będzie dobrze..." Przymknęła oczy, wbijające palce w poręcz krzesła. Najgorsze było czekanie. Wyobrażała sobie, że podobnie czuje się ranny, któremu wyjmują kulę. Wie, że przeżyje, ale, och, jak ciężko to znieść!
- Czy ława przysięgłych przyjęła jednomyślny werdykt?
- spytał sędzia i Jessie wstrzymała oddech.
- Tak, wysoki sądzie.
- Czy przysięgli uznali oskarżonego lana Clarke"a winnym sodomii, haniebnego czynu sprzecznego z naturą?
- Oskarżony jest winny, wysoki sądzie.
- Czy przysięgli uznali oskarżonego winnym wymuszenia na ofierze stosunku oralnego bez jej zgody?
- Oskarżony jest winny, wysoki sądzie.
- Czy przysięgli uznali oskarżonego winnym gwałtu?
- Oskarżony jest winny, wysoki sądzie.
Jessica nie wierzyła własnym uszom. lan siedział nieruchomy jak kamień. Podeszła do niego i zobaczyła dwie łzy spływające mu po policzkach.
Rozdział XIX - Nie zrobiłem tego, Jessie, wierz mi. Ja tego niezrobiłem.
- Wiem-wyszeptała, czepiając się jego ręki. Prokurator kategorycznym tonem zażądała, by oskarżony został odprowadzony do aresztu, gdzie miał oczekiwać na ogłoszenie wyroku.
W pięć minut było po wszystkim. lana wyprowadzono, a Jessie wciąż tkwiła jak wryta, trzymając za rękaw obcego człowieka, którego ledwie znała. Wszystko przepadło. Miała uczucie, że ona też ginie, że ktoś ciężkim młotem rozbił ją na drobne okruchy jak lustro i teraz nie sposób powiedzieć, co jest metalem, a co szkłem, co lanem, a co Jessie.
Nie mogła się poruszyć, przemówić, nawet głębiej odetchnąć. W ułamku sekundy wyciekły z niej wszystkie siły. Martin delikatnie poprowadził ją do wyjścia. Ta wysoka, L tryskająca zdrowiem i energią kobieta na jego oczach przeistoczyła się w zjawę. Szła jak automat, z głową odwróconą w stronę drzwi, za którymi zniknął jej mąż.
Adwokat nie wiedział, co począć. Jeszcze nigdy nie musiał zajmować się klientką w takim stanie. Zastanawiał się, czy nie wezwać na pomoc swojej sekretarki, a jeszcze lepiej żony. Sędzia opuścił salę, spoglądając ze współczuciem na Jessie,
i tylko woźny czekał, aby zamknąć drzwi.
Jessie nie widziała nikogo. W głowie dudniły jej wciąż te same bezlitosne słowa: Winny.., winny.., winny...
- Odwiozę cię do domu. - Schwartz nie był pewien, czy go w ogóle poznaje, ale przynajmniej nie stawiała oporu. Dopiero po chwili przystanęła i spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem.
- Nie, ja... zaczekam tu na lana. Ja... muszę zaczekać
- rozpłakała się jak dziecko, kryjąc twarz w dłoniach. Adwokat posadził ją na ławce w holu i podał jej chusteczkę. Sciskała portfel i kluczyki lana jak ostamie skarby utraconego dziedzictwa. lan ze skamieniałą twarzą opróżnił kieszenie, nim założyli mu kajdanki.
- Co... co oni z nim teraz zrobią? Kiedy go wypuszczą? Była zbyt bliska histerii, aby mówić jej prawdę. Schwartz
poklepał ją po ramieniu i pomógł jej się podnieść.
- Najpierw muszę cię odwieźć do domu. Potem wrócę
i porozmawiam z łanem. - Myślał, że ją uspokoi, lecz natychmiast zerwała się na równe nogi.
- Ja też. Też chcę z nim porozmawiać.
- Nie dzisiaj, Jessico. Na dzisiaj masz już dość - rzekł stanowczo, ujmując ją za ramię. Doholował ją w ten sposób do głównych drzwi.
- Martinie?
- Tak? - westchnął.
- Czy możemy wnieść apelację?
Teraz była jakby spokojniejsza. Prawnik miał wrażenie, że Jessie na przemian to traci, to znów odzyskuje kontakt z rzeczywistością.
- Porozmawiamy o tym jutro.
- Nie. Porozmawiamy tu i teraz.
Tu i teraz, pomyślał z irytacją. O szóstej wieczorem na stopniach gmachu sądu! Trudno było uwierzyć, że ta załamana, rozstrojona kobieta to Jessica Clarke.
- Nie, Jessico, nie teraz. lan byłby wściekły, gdybym cię nie odwiózł. - Więc nie utrudniaj mi tego, na miłość boską, dodał w duchu.
- Chcę się widzieć z łanem! - Jessie tupnęła nogą i znów zaczęła płakać. Wieki trwało, nim wreszcie zdołał wsadzić ją do samochodu. Wtedy przypomniała sobie, że musi zabrać volvo z parkingu.
- Daj mi kluczyki. Jutro ktoś ci je odwiezie.
Po dłuższej chwili dała się przekonać i Schwartz przekręcił kluczyk w stacyjce swego mercedesa. Jadąc w stronę Vallejo, przyglądał się jej ukradkiem. Nie był pewien, czy nie powinien wezwać lekarza, lecz na samą wzmiankę o tym Jessie zaprotestowała gwałtownie.
- Może wobec tego zadzwoń do jakiejś przyjaciółki...
Potrząsnęła głową bez słowa.
- Co mam przekazać łanowi? - spytał, kiedy zatrzymali się przed jej domem.
- Powiedz, że... że... - szloch ścisnął jej gardło.
- Powiem, że przesyłasz mu wyrazy miłości.
Skinęła głową z wdzięcznością. Zdawać się mogło, że atak histerii minął. Wyglądałaby prawie normalnie, gdyby nie to martwe osłupienie, które wciąż malowało się w jej
oczach.
- Jessico... - Schwartz czuł się podle, że zostawia ją w takim stanie. - Naprawdę bardzo mi przykro.
- Wiem.
Wysiadła z samochodu, zamknęła za sobą drzwi i powłokła się w stronę domu jak bardzo stara, schorowana kobieta. Brązowy mercedes powoli wycofał się z podjazdu.
Jessie przyglądała się kwiatowym grządkom. Stopy ciążyły jej, jakby były z ołowiu. Dom wydawał się zupełnie obcy. Czy to tu jedli dziś razem łunch? Miała ochotę pozabijać wszystkich: przysięgłych, Margaret Burton, inspektora Houghtona
- wszystkich, którzy ukradli jej łana..
- O Boże, nie! - załkała, osuwając się na schodki przy drzwiach. Ktoś ją wołał, ale to nie był lan, więc nawet nie podniosła głowy. Szkoda fatygi, skoro i tak wszystko przepadło, a jej życie skończyło się na sali rozpraw. Teraz zapadała się z wolna pod ziemię. Rozsypane włosy okryły jej twarz jak wdowi welon.
- Jessie! Jesśico!
Słyszała za sobą szybkie kroki, lecz nie miała siły się odwrócić. To koniec!..
- Jessie, kochanie, co się stało?
Na widok Astrid Jessie rozpłakała się na nowo.
- Co się stało? Powiedz! - Astrid odgarnęła jej włosy z twarzy. - Chodzi o lana? - wystraszyła się naraz. Przypomniała sobie ten dzień, kiedy Tom... - Czy coś się stało lanowi?
- Oskarżono go o gwałt - powiedziała martwym głosem Jessie. - Jest w więzieniu.
- Ależ... to niemożliwe! - Astrid stała jak zdzielona obuchem. W oczach Jessie wyczytała jednak, że to prawda.
Wprowadziła ją do domu i położyła do łóżka. Po zażyciu lekarstwa, które - choć od śmierci Toma minęło już tyle czasu
- Astrid nadal nosiła przy sobie, lessie zasnęła jak kamień.
Obudziła się o wpół do czwartej rano. Dom zdawał się wymarły, słychać było tylko tykanie zegara. W sypialni panował mrok, lecz w salonie wciąż paliły się światła. Jessie uniosła się w pościeli, nasłuchując stuku maszyny albo skrzypienia krzesła w gabinecie lana. Cisza.
Miała na sobie tylko sweter i rajstopy; żakiet i spódnica wisiały schludnie na oparciu krzesła. Nie mogła sobie przypomnieć, jak znalazła się w łóżku. Pamiętała jedynie głos Astrid
- łagodny i kojący, choć niezrozumiały - który jej towarzyszył, gdy odpływała w sen. Ale teraz nikogo przy niej nie było.
Paliła w ciemności papierosa, wciąż lekko oszołomiona środkiem uspokajającym. Naraz sięgnęła po telefon.
- Areszt miejski, sierżant Langdord, słucham.
- Chciałam mówić z panem lanem Clarkiem.
- Pracuje tu? - zdziwił się sierżant.
- Nie. Wczoraj został u was osadzony. Po procesie...
- wolała nie wdawać się w szczegóły. Była zaskoczona, że głos j jej nie drży. Nie czuła się zbyt pewnie, wierzyła jednak, że zdoła narzucić rozmówcy swoją wolę.
- Wobec tego na pewno jest w więzieniu okręgowym proszę pani, nie tutaj. Ale nie poproszą go do telefonu.
- Rozumiem. Czy mógłby mi pan podać numer? - Korciło ją, by powiedzieć, że to nagły wypadek, lecz zrezygnowała. :
Bała się okłamywać władze.
W więzieniu okręgowym nie załatwiła niczego. Poinformowano ją, że będzie mogła odwiedzić męża za dwa dni i że niewolno mu przyjmować telefonów, po czym dyżurny odłożył słuchawkę.
Jessie włączyła światło. W pokoju było chłodno. Narzuciła szlafrok i boso przeszła do salonu. Panował tu lekki bałagan, który jednak nie zdołał zatrzeć wszystkich bolesnych szczegółów: śladu głowy lana na poduszce, książki, którą czytał w zeszłym tygodniu, jego pantofli pod krzesłem...
Szloch uwiązł jej w krtani. Odwróciła się i poszła do kuchni, aby się napić. W gardle ją paliło, czuła zawroty głowy, ale widziała wszystko z przerażającą ostrością: naczynia po lunchu piętrzące się w zlewie i tę nieszczęsną gazetę na szafce. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że lan poszedł na krótki spacer, że zaraz wróci... Oparła głowę o kuchenny stół i rozpłakała się.
W jego gabinecie było jeszcze gorzej: ciemno i pusto. Ten pokój umierał tak samo jak Jessie i tylko lan mógł przywrócić ich do życia. Błąkała się po domu, muskała dłonią jego książki, papiery, koszule, zrywając się za każdym razem, kiedy kątem oka dostrzegła jakiś cień. Ale nikt nie przyszedł, nikt się o nią nie troszczył, była zupełnie sama. Wreszcie osunęła się na podłogę, tuląc do piersi pantofle lana. Czekała.