Verne Juliusz Pilot dunajskich statków


Juliusz Verne

Pilot dunajskich statków

Tego dnia, a było to w sobotę, 5 sierpnia 1876 roku, gospodę „U wędkarzy" wypełniała liczna i hałaśliwa gromada gości. Pieśni, okrzyki, brzęk szkła i wiwaty towarzyszące toastom - wszystko to tworzyło zgiełk, ponad który w równych, niemal regularnych odstępach wzbijało się owe „hoch!", tak znamienny dla Niemców przejaw uniesienia i radości.

Gospoda, której okna wychodziły wprost na Dunaj, stała na krańcu uroczego miasteczka Sigmaringen, stolicy pruskiej enklawy Hohenzollernów, położonej niemal u źródeł tej największej rzeki w Europie Środkowej.

Posłuszni nazwie gospody, wypisanej nad wejściem pięknymi gotyckimi literami, ją właśnie wybrali na miejsce spotkania członkowie Ligi Dunajskiej - międzynarodowego stowarzyszenia wędkarzy z krajów położonych nad Dunajem. Nie ma radosnych spotkań bez większej wypitki. Spijano więc kufle wybornego bawarskiego piwa i szklanice wyśmienitego wina z Węgier. Tytoniu też nie oszczędzano, tak że obszerna sala gospody była spowita niebieską mgiełką wonnego dymu, który nieprzerwanie wypuszczano z długich fajek. Chociaż biesiadnicy nie mogli się już nawzajem widzieć, to przynajmniej słyszeli się, przyjmując, że nikt z obecnych nie był głuchy. Wędkarze, cisi i spokojni podczas łowienia ryb, ledwie odłożą swoje wędkarskie atrybuty, zmieniają się w najhałaśliwszych pod słońcem ludzi. W przechwałkach nie są gorsi od myśliwych.

Właśnie dobiegał końca jeden z bardziej wystawnych obiadów, który zgromadził wokół stołów setkę biesiadników, samych tylko rycerzy wędzisk, zwolenników haczyka i wielbicieli spławików. Sądząc po liczbie butelek znajdujących się na stołach, poranne zadania konkursowe musiały bardzo wysuszyć ich gardła. Teraz nadeszła kolej na przeróżne likiery, które ludzie wymyślili po to, żeby je podawać po kawie.

Wybiła trzecia po południu, gdy podochocone towarzystwo wstawało od stołów. Szczerze mówiąc, niektórzy chwiali się i nie potrafili wyjść bez pomocy sąsiadów. Większość jednak trzymała się pewnie na nogach: byli to dzielni i wytrawni uczestnicy długich biesiad, odbywających się kilkakrotnie w ciągu roku przy okazji konkursów Ligi Dunajskiej.

O tych cieszących się coraz większym powodzeniem i coraz huczniejszych konkursach głośno było wzdłuż sławnej żółtej, a nie modrej, jak to się śpiewa w znanym walcu Straussa, rzeki. Przybywali na nie zawodnicy z księstwa Badenii, z Wirtembergii, z Bawarii, Austrii i Węgier, z Rumunii i Serbii, a nawet z tureckich prowincji: Bułgarii i Besarabii.

Stowarzyszenie istniało już pięć lat. Doskonale zarządzane przez Węgra, prezesa Miclesco, rozwijało się pomyślnie. Wciąż rosnące środki materialne pozwalały fundować dość znaczne nagrody dla uczestników konkursów, a na sztandarze stowarzyszenia błyszczały zaszczytne medale, zdobyte w walce z rywalizującymi towarzystwami. Nadto, legitymując się doskonałą znajomością prawa rzecznego, zwłaszcza ustępów dotyczących rybołówstwa, główny komitet wspierał swych członków w roszczeniach zarówno wobec państw, jak i osób prywatnych. Bronił praw oraz przywilejów wędkarzy z takim uporem - można by nawet rzec: z takim zawodowym zapamiętaniem -jaki właściwy jest tylko tym dwunożnym stworzeniom, którym, biorąc pod uwagę ich wrodzone wędkarskie instynkty, wydaje się, że stanowią specjalną kategorię ludzi.

Przeprowadzany w Sigmaringen konkurs odbywał się już po raz drugi w 1876 roku. O piątej rano zawodnicy opuścili miasto, żeby udać się na lewy brzeg Dunaju, trochę poniżej Sigmaringen. Ubrani byli w uniformy stowarzyszenia: krótkie, pozostawiające pełną swobodę ruchów bluzy, spodnie wpuszczane w długie buty na grubych podeszwach i białe kaszkiety z szerokimi daszkami. Posiadali, rzecz oczywista, całą kolekcję różnych przyborów wyszczególnionych w „Poradniku wędkarza": wędki, wędziska, czerpaki do podbierania ryb, linewki zawinięte w zamszową skórę, spławiki, sondy, różnej wielkości ziarnka stopionego ołowiu na ciężarki, sztuczne muszki, kordonki, jedwabne nici. Łowienie odbywało się w sposób dowolny, to znaczy można było łapać wszystkie bez wyjątku ryby i każdy wędkarz mógł zająć miejsce, które mu najbardziej odpowiadało.

Z wybiciem godziny szóstej dziewięćdziesięciu siedmiu zawodników stało na swoich stanowiskach z wędkami gotowymi do zarzucenia. Na głos trąbki dziewięćdziesiąt siedem wędek, rzuconych tym samym ruchem, zawisło nad powierzchnią wody.

Regulamin konkursu przewidywał wiele nagród: dwie pierwsze, po sto florenów każda, przeznaczono dla wędkarza, który będzie miał najwięcej ryb i dla tego, który złowi największą sztukę.

Do za pięć jedenasta, kiedy to sygnał trąbki zamknął konkurs, nic niezwykłego się nie zdarzyło. Złowione ryby wszyscy przekazywali do oceny jury złożonemu z prezesa Miclesco i czterech

członków Ligi Dunajskiej. Nikt nawet przez chwilę nie wątpił, że te wybitne i ważne osobistości powinny wydać bezstronny werdykt, który nie będzie budził zastrzeżeń; wiadomo bowiem, że w wędkarskim świecie nie brak kąpanych w gorącej wodzie.

Żeby poznać wyniki starannych pomiarów i dowiedzieć się o przyznaniu nagród, tak za ilość, jak i wielkość ryb, należało uzbroić się w cierpliwość. Werdykt miał pozostać tajemnicą aż do czasu rozdania nagród między zwycięzców, co miało nastąpić po obiedzie gromadzącym wszystkich zawodników.

Pora ta właśnie nadeszła. Wędkarze, a także ciekawi wyników konkursu mieszkańcy Sigmaringen, rozsiedli się wygodnie przed estradą, gdzie zajęli miejsca prezes Miclesco i pozostali członkowie jury.

I doprawdy, jeśli krzeseł, ławek, taboretów nie brakło dla nikogo, to nie brakowało także stołów ani na stołach dzbanów pełnych piwa i flasz z najprzeróżniejszymi gatunkami trunków, tak jak i kufli, kielichów czy szklanic.

Wszyscy zajęli miejsca, a gdy fajki zaczęły wypuszczać kłęby dymu, prezes wstał.

- Słuchajcie! Słuchajcie! - wołano z różnych stron.

Prezes Miclesco najpierw wychylił pienisty kufel piwa, piana zaperliła się na końcach jego wąsów.

Drodzy koledzy - powiedział po niemiecku, w języku, który był zrozumiały dla wszystkich członków Ligi Dunajskiej niezależnie od narodowości. - Nie spodziewajcie się po mnie przemowy uporządkowanej według klasycznych reguł kompozycji, ze wstępem, rozwinięciem i konkluzją. Nie jesteśmy tu przecież po to, by wysłuchiwać wzniosłych mów. Przeciwnie, chciałbym porozmawiać o naszych drobnych sprawach z dobrymi kolegami, powiem nawet braćmi, o ile takie określenie uznacie za właściwe na tym międzynarodowym zgromadzeniu.

Te dwa zdania, przydługie jak wszystkie dające początek większej oracji -nawet jeśli mówca broni się przed wygłaszaniem przemówienia - zostały przyjęte ogólnymi brawami, do których dołączyły się liczne okrzyki: „Bardzo dobrze! Bardzo dobrze!" przemieszane z „hoch", a nawet z czknięciami. Następnie prezesowi, który uniósł swój kufel, wszystkie inne, również napełnione kufle przyznały rację.

W swym przemówieniu prezes Miclesco zaliczył wędkarzy do elity ludzkości. Podkreślił wartość wszystkich właściwości, wszystkich przymiotów, którymi obdarzyła ich szczodra natura. Mówił także o tym, ile potrzeba cierpliwości, pomysłowości, ile zimnej krwi i wybitnej inteligencji, żeby coś osiągnąć w tej sztuce, gdyż jest to raczej sztuka niż rzemiosło, a to decyduje o wyższości dokonań wędkarzy nad czynami, którymi niesłusznie przechwalają się myśliwi.

- Czy można porównywać - wołał - łowiectwo z rybołówstwem?

- Nie! Nie! - odpowiedzieli zgodnym chórem zebrani.

- Cóż za zasługa w zabiciu kuropatwy lub zająca, jeśli się go ma w zasięgu wzroku i jeśli pies - czy my w ogóle posługujemy się psami - go wytropił? Do zwierzyny, którą można dostrzec z daleka, celuje się bez pośpiechu i obsypuje deszczem ołowianego śrutu, w większej części wystrzelonego na próżno! Ryby, przeciwnie, nie da się śledzić gołym okiem... Ona jest ukryta pod powierzchnią wody... Ileż trzeba wykonać zręcznych manewrów, delikatnych zabiegów, na ile intelektualnego wysiłku i zwinności zdobyć się, żeby ją nakłonić do połknięcia haczyka, żeby ją na ten haczyk pochwycić i wyciągnąć z wody bądź to bezwładną na końcu wędki, bądź trzepoczącą - że tak powiem - wiwatującą na cześć zwycięskiego wędkarza!

Tym razem zerwała się burza braw. Najpewniej słowa prezesa Miclesco wyrażały uczucia wszystkich wędkarzy z Ligi Dunajskiej. Wiedząc, że nigdy nie posunie się za daleko w wychwalaniu swych kolegów, nie zawahał się -bez obawy, że może być posądzony o przesadę - wynosić pod niebiosa żarliwych adeptów wiedzy rybołówczej, a nawet wskrzesić w ich pamięci ową wspaniałą boginię, która w starożytnym Rzymie przewodziła igrzyskom podczas rybołówczych ceremonii.

Czy słowa te wszystkim trafiły do przekonania? Zapewne tak, skoro wywołały wręcz entuzjastyczne tupanie.

Prezes Miclesco wychylił następny kufel pienistego piwa, zaczerpnął powietrza i mówił dalej:

- Pozostaje mi jeszcze tylko powinszować wam i sobie pomyślnego rozwoju naszego stowarzyszenia, którego szeregi rosną z każdym rokiem i które ma ustaloną renomę w całej środkowej Europie. O sukcesach mówił nie będę. Znacie je, macie w nich swój udział. Wielki to zaszczyt uczestniczyć w naszych konkursach! Prasa niemiecka, czeska, rumuńska nigdy nie skąpiła swoich cennych pochwał, dodam, że zasłużonych, i dlatego wznoszę - prosząc was o przyznanie mi racji - toast na cześć dziennikarzy, którzy tak wiele zdziałali dla międzynarodowej sprawy Ligi Dunajskiej!

Oczywiście, przyznano rację prezesowi Miclesco. Zawartość butelek powędrowała do kielichów, a z kielichów do gardeł z taką łatwością, z jaką wody wielkiej rzeki i jej dopływów wędrują do morza. Może by na tym poprzestano, gdyby przemówienie prezesa miało się skończyć wraz z ostatnim toastem. Ale jest rzeczą zrozumiałą, że nastąpiły dalsze. Istotnie, prezes wyprężył się niczym struna, a w ślad za nim stojący po jego bokach sekretarz i skarbnik. Każdy z nich lewą rękę trzymał na sercu, prawą zaś wznosił kielich z szampanem.

- Piję za Ligę Dunajską - powiedział prezes Miclesco, ogarniając wzrokiem zebranych.

Wszyscy wstali, podnosząc kielichy do ust. Niektórzy, odpowiadając na wezwanie, weszli na ławy, kilku innych na stoły.

Prezes po opróżnieniu kielicha nalał sobie ze stojących przed nim i jego asystą butelek bez dna i rzekł:

- Za zdrowie członków naszej Ligi, którzy przybyli z Badenii i Wirtembergii, z Bawarii i Austrii, z Węgier, Serbii i Mołdawii, z Bułgarii i Besarabii.

Słysząc to Wołosi i Mołdawianie, Bułgarzy i Serbowie, Węgrzy, Austriacy i Bawarczycy, Wirtemberczycy i Badeńczycy zgodnie wychylili zawartość kielichów.

W zakończeniu przemówienia prezes Miclesco oznajmił, że pił za zdrowie każdego z członków stowarzyszenia. Niestety fakt, że wędkarzy było czterystu siedemdziesięciu trzech, zmusił go do połączenia ich w jednym toaście. Odpowiedziano mu niezliczonymi „hoch", które się przeciągnęły aż do utraty tchu.

Tak zakończyła się druga część programu, gdyż pierwszą stanowiła biesiada. W trzeciej miało nastąpić ogłoszenie nazwisk laureatów konkursu. Każdy oczekiwał tego z niepokojem, ponieważ -jak już powiedziano -jury zachowywało tajemnicę. Nadeszła jednak chwila, kiedy miano ją wreszcie poznać. Prezes Miclesco zabrał się do czytania oficjalnej listy nagród w obydwu kategoriach.

Stosownie do statutu stowarzyszenia nagrody mniejszej wartości miały być ogłaszane jako pierwsze, co powinno sprawić, że w miarę czytania zainteresowanie będzie rosło. Po wywołaniu nazwisk laureaci nagród w kategorii ilości złowionych ryb ustawiali się przed estradą. Prezes ściskał każdemu rękę i wręczał dyplom wraz z różną, zależnie od zajętego miejsca, sumą.

Ryby przekazane w siatkach do oceny mógł złowić w Dunaju każdy rybak. Były to: kolki, płotki, kiełbie, płaszczki, okonie, liny, szczupaki, klenie. W wykazie niższych nagród figurowali Wołosi, Węgrzy, Badeńczycy i Wirtemberczycy.

Drugą nagrodę przyznano Niemcowi nazwiskiem Weber za złowienie siedemdziesięciu siedmiu ryb. Jego sukces został przyjęty gorącym aplauzem. Wędkarska brać doskonale znała Webera. W poprzednich konkursach wielokrotnie zajmował wysokie miejsca, spodziewano się więc, że tym razem będzie pierwszy w kategorii ilości złowionych ryb.

Ale nie. W jego siatce znajdowało się tylko siedemdziesiąt siedem ryb. Siedemdziesiąt siedem, co zostało dokładnie policzone i sprawdzone, podczas gdy inny zawodnik, jeśli nie zręczniejszy, to w każdym razie mający więcej szczęścia, przekazał ich w swojej siatce dziewięćdziesiąt dziewięć.

Właśnie wyczytano nazwisko tego mistrza wędkarskiej sztuki. Był nim Węgier, Ilia Brusch.

Nie rozległy się oklaski, gdyż wszystkich ogarnęło zdumienie na dźwięk nazwiska Węgra nie znanego nikomu w Lidze Dunajskiej, do której musiał wstąpić całkiem niedawno.

Laureat widocznie nie uważał za konieczne przedstawiać się po to, by odebrać sto florenów nagrody, i prezes Miclesco nie zwlekając zaczął czytać listę zwycięzców konkursu w kategorii największych złowionych ryb. Okazali się nimi Rumuni, Słowianie i Austriacy. Gdy padło nazwisko zdobywcy drugiej nagrody, zerwała się burza oklasków jak wówczas, gdy wywołano Niemca, Webera. Drugie miejsce zajął Ivetozar, jeden z asesorów, dumny ze swego klenia o wadze trzech i pół funta, który zapewne wymknąłby się wędkarzowi mniej zręcznemu i posiadającemu mniej zimnej krwi. Ivetozar należał do najbardziej czynnych i oddanych członków stowarzyszenia; w ostatnich czasach to on zbierał najwięcej nagród. Toteż oklaskiwali go wszyscy bez wyjątku.

Do wręczenia pozostała już tylko pierwsza nagroda w tej kategorii i serca biły przyśpieszonym rytmem w oczekiwaniu na nazwisko laureata. Jakież było zdziwienie - ba, więcej niż zdziwienie - jakież było osłupienie, gdy prezes Miclesco głosem, którego drżenia nie potrafił pohamować, wymówił słowa:

- W kategorii ciężaru pierwsza nagroda za złowienie szczupaka o wadze siedemnastu funtów. Węgier, Ilia Brusch!

W sali znów zapadła cisza. Ręce przygotowane do oklasków pozostały nieruchome, usta otwarte do wiwatowania nie wydały najmniejszego dźwięku. Zaciekawienie sparaliżowało zebranych.

Czy ten Ilia Brusch w końcu się ujawni? Czy przyjdzie, by z rąk prezesa odebrać honorowe dyplomy i nagrody po sto florenów każda? Nagle przez salę przebiegł pomruk. Jeden z obecnych, który aż do tej chwili trzymał się na uboczu, wstał i podszedł do estrady.

Był to ów Węgier, Ilia Brusch.

Sądząc po starannie wygolonej twarzy i gęstej czarnej czuprynie, Ilia Brusch nie przekroczył jeszcze trzydziestki. Barczysty, wzrostu więcej niż średniego, dobrze zbudowany, musiał być człowiekiem wyjątkowo silnym. Zapewne mogło dziwić, że taki zuch znajdował upodobanie w statecznej rozrywce, jaką jest łowienie ryb na wędkę, i to do tego stopnia, że osiągnął w tej trudnej sztuce mistrzostwo, którego niezbitym dowodem były wyniki konkursu.

Intrygujące było to, że Ilia Brusch musiał być dotknięty jakąś wadą wzroku. Duże czarne okulary przesłaniały mu bowiem oczy, których koloru nie sposób było odgadnąć. Otóż dla ludzi pasjonujących się ledwo dostrzegalnymi ruchami spławika wzrok jest najcenniejszym zmysłem; żeby udaremnić przeróżne fortele ryby, konieczne są dobre oczy.

Niezależnie jednak od zdziwienia należało chylić czoła przed zwycięzcą. Bezstronność jurorów nie budziła zastrzeżeń, Ilia Brusch był zwycięzcą konkursu, a takiego zwycięstwa nikt jak Liga Ligą nie pamiętał. Lody stopniały więc niezwykle szybko, tak że odbieraniu dyplomów i pieniędzy z rąk prezesa Miclesco towarzyszyły wystarczająco głośne oklaski.

Po odebraniu nagród Ilia Brusch, zamiast zejść z estrady, zatrzymał się na krótką rozmowę z prezesem Miclesco, następnie, odwróciwszy się w stronę zaciekawionej sali, poprosił gestem o ciszę, która zapadła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

- Szanowni panowie i drodzy koledzy - zaczął Ilia Brusch - pozwólcie, że powiem kilka słów, na co zresztą otrzymałem uprzejme przyzwolenie pana prezesa Miclesco.

W gwarnej jeszcze przed chwilą sali zapanowała cisza, jak makiem zasiał. Czemu miało służyć to nie przewidziane w programie wystąpienie?

- Pragnę wam przede wszystkim podziękować - ciągnął Ilia Brusch - za życzliwość i zgotowaną owację, a równocześnie zapewnić was, że nie cieszę się bardziej niż wypada z podwójnego sukcesu, który odniosłem. Zdaję sobie sprawę, że mógł go osiągnąć ktoś bardziej godny, jeden ze starszych członków Ligi Dunajskiej skupiającej tak wielu świetnych wędkarzy. Sukces ten zawdzięczam raczej szczęśliwemu losowi niż umiejętnościom.

Skromność Ilii Bruscha została należycie oceniona przez zebranych, rozległo się kilka stłumionych okrzyków: „Brawo", „Dobrze powiedziane"...

- Aby ten szczęśliwy traf odpowiednio wykorzystać, powziąłem projekt, który powinien zainteresować szacowne grono zebranych tu wędkarzy. Otóż, jak panom zapewne wiadomo, ostatnio zapanowała moda na rekordy. Czemu nie mielibyśmy pójść w ślady innych, przecież nie tak ważnych jak nasza, dyscyplin sportowych i nie pokusić się o ustanowienie rekordów w łowieniu ryb?

Wśród zebranych dały się słyszeć szepty i przytłumione okrzyki: „Ach, ach!", „Czemu nie?", „Ciekawy pomysł...". Każdy okazywał swoje zainteresowanie zgodnie z temperamentem.

- Kiedy pomysł ten po raz pierwszy przyszedł mi do głowy - kontynuował Ilia Brusch - wydał mi się trochę niezwykły, ale możliwy do zrealizowania. Przynależność do Ligi Dunajskiej rozwiązuje problem, gdyż wyłącznie od Dunaju będzie zależało powodzenie mego przedsięwzięcia. Postanowiłem bowiem popłynąć tą słynną rzeką od jej początków aż do Morza Czarnego, utrzymując się na liczącej trzy tysiące kilometrów trasie wyłącznie z tego, co złowię na wędkę. Szczęście, które mi dzisiaj dopisało, wzmogło - o ile to możliwe - pragnienie odbycia tej, niewątpliwie interesującej również was, podróży. Dlatego pragnę wszystkich powiadomić, że postanowiłem wyruszyć w przyszły czwartek, 10 sierpnia. Zapraszam więc na start, tam gdzie bierze swój początek Dunaj!

Łatwiej sobie wyobrazić, niż opisać entuzjazm, jaki wzbudziła ta nieoczekiwana wiadomość. Chyba z pięć minut trwała owacja. Tak wyjątkowe zdarzenie nie mogło się zakończyć zwyczajnie. Prezes Miclesco pojął to w lot i postąpił jak na prezesa przystało. Raz jeszcze wstał, może nieco ociężale, i stojąc między sekretarzem a skarbnikiem podniósł kielich w górę.

- Za zdrowie naszego kolegi, Ilii Bruscha! - zawołał wzruszony.

- Za zdrowie Bruscha! - grzmiąco odkrzyknęli zebrani, a potem nastąpiła chwila głębokiej ciszy, gdyż na skutek godnej pożałowania ułomności człowiek nie jest w stanie jednocześnie pić i wrzeszczeć.

Jednakże cisza trwała krótko. Musujące wino szybko musiało przydać zmęczonym gardłom nowych sił, gdyż poczęto wznosić niezliczone toasty aż do chwili, gdy pośród ogólnej radości został zamknięty słynny konkurs łowienia ryb, przeprowadzony przez Ligę Dunajską w sobotę, 5 sierpnia 1876 roku, w uroczym miasteczku Sigmaringen.

Czy zapoznając zebranych w gospodzie „U wędkarzy" kolegów z projektem przepłynięcia Dunaju z wędką w ręku, Ilia Brusch kierował się chęcią zdobycia rozgłosu? Jeśli tak, to cel ten niewątpliwie osiągnął. Prasa natychmiast zajęła się tym wydarzeniem i wszystkie bez wyjątku dzienniki z terenów naddunajskich poświęciły konkursowi w Sigmaringen mniej lub bardziej szczegółowe artykuły, zdolne pochlebić miłości własnej zwycięzcy, którego nazwisko zaczęło się stawać popularne. Już nazajutrz w niedzielnym wydaniu wiedeńskiej „Neue Freie Press" podano wiadomość następującej treści:

„Ostatni konkurs wędkarski, zorganizowany przez Ligę Dunajską w Sigmaringen, zakończył się niespodziewanym sukcesem

Węgra, Ilii Bruscha, który - wczoraj jeszcze nie znany - nieoczekiwanie stał się bohaterem dnia.

Spytacie zapewne, co uczynił Ilia Brusch, że wzbudził powszechne zainteresowanie? Niewątpliwie tytuł do sławy daje mu zdobycie pierwszych miejsc: za złowienie największej liczby ryb i największej ryby. Raczej na tego rodzaju konkursach nie zdarzało się, by ktoś zdystansował wszystkich w obu konkurencjach. Jest to bezspornie główny, ale nie jedyny powód do sławy.

Wydawać by się mogło, że ktoś, kto zebrał wszystkie laury, kto odniósł tak druzgocące zwycięstwo, zasłużył sobie na wypoczynek. Otóż Ilia Brusch tego poglądu nie podziela. Ów dzielny Węgier pragnie zaskoczyć wszystkich nową niespodzianką.

Jak nam wiadomo z dobrze poinformowanych i wiarygodnych źródeł, Ilia Brusch przedstawił swym kolegom projekt przepłynięcia Dunaju od jego początku w księstwie Badenii aż do ujścia w Morzu Czarnym. Na liczącej trzy tysiące kilometrów trasie będzie utrzymywał się z tego, co złowi na wędkę.

O niezwykłej wyprawie i jej bohaterze będziemy naszych Czytelników informować na bieżąco. Ilia Brusch ma rozpocząć podróż w najbliższy czwartek, 10 sierpnia. Wypada życzyć mu powodzenia i udanych połowów, a także tego, by nie wyłowił wszystkich ryb z tej wielkiej międzynarodowej rzeki."

Tyle wiedeńska „Neue Freie Press". Nie mniej ciepło rozpisywał się budapeszteński „Pester Loyd", a wychodzące w Belgradzie „Srbske Novine" i bukareszteński „Romanul" objętość swoich informacji powiększyły do rozmiarów sporych artykułów. Rezultatem publikacji było powszechne zwrócenie uwagi na osobę Ilii Bruscha, a jeśli uznać za prawdę, że prasa odzwierciedla opinię publiczną, to zainteresowanie przedsięwzięciem dzielnego Węgra powinno rosnąć w miarę, jak będzie płynął w dół rzeki.

Zresztą, czy w największych miastach na swej trasie nie spotka on członków Ligi Dunajskiej, którzy będą chcieli przyczynić się do zainteresowania innych wyprawą swego kolegi? Niewątpliwie w razie potrzeby nie poskąpią mu pomocy i nie odmówią opieki. Już teraz komentarze prasowe na temat konkursu i jego zwycięzcy były uważnie czytane przez wędkarzy. Do zapowiedzianej podróży Ilii Bruscha przywiązywali tak wielkie znaczenie, że wielu uczestników konkursu opóźniło swój wyjazd z Sigmaringen, aby zobaczyć start laureata Ligi Dunajskiej.

Człowiekiem, który nie mógł narzekać na ich przedłużający się pobyt, był właściciel gospody „U wędkarzy". We wtorek, 8 sierpnia, a więc na dwa dni przed rozpoczęciem wyprawy Ilii Bruscha ponad trzydziestu opojów spędzało popołudnie w biesiadnej sali gospody, której kasa - z uwagi na pojemność gardeł tej doborowej klienteli - wypełniała się nieoczekiwanymi wpływami.

Pomimo niewielkiej odległości dzielącej gospodę od miejsca niedawno zakończonego konkursu, który do stolicy enklawy Hohenzollernów ściągnął tak wielu amatorów sztuki wędkarskiej, tym razem nie rozmawiano ani o konkursie, ani też o podwójnym zwycięstwie Węgra Bruscha. Zgoła inne, o wiele ważniejsze dla mieszkańców pobrzeża wielkiej rzeki wydarzenie stanowiło temat ogólnej rozmowy i wprowadzało wszystkich w poruszenie.

W niepokoju, z jakim mówiono o ostatnich wypadkach, nie było cienia przesady, gdyż to, co się działo na brzegach Dunaju, usprawiedliwiało go w zupełności. Otóż od wielu miesięcy miejscowości i osady położone nad rzeką były nękane nieustannymi rozbojami. Przestano już liczyć ograbione gospodarstwa, splądrowane dwory i pałace, złupione rezydencje, nawet morderstwa, gdyż wiele osób życiem przypłaciło opór, jaki usiłowały stawić nieuchwytnym złoczyńcom. Niewątpliwie tylu przestępstw nie mogło dokonać kilku pojedynczych zbirów. Sądząc po wyczynach, była to dobrze zorganizowana i liczna banda.

Bandyci działali wyłącznie na brzegach Dunaju. Nie można im było przypisać żadnego przestępstwa, dokonanego w odległości większej niż dwa kilometry od rzeki po jednej czy drugiej jej stronie. W każdym razie ograniczenie dotyczyło jedynie obszaru działania. Niezależnie od tego, czy dochodziło do rozbojów na pobrzeżu austriackim, węgierskim, serbskim czy rumuńskim, banda działała zawsze w ten sam sposób: niespodziewanie i szybko. Wciąż była nieuchwytna.

Po napadzie bandyci znikali, jakby zapadali się pod ziemię, by po jakimś c/asie kilkaset kilometrów dalej dokonać następnego rozboju. Między jednym a drugim napadem ginął po nich wszelki ślad. Można by powiedzieć, że ulatniali się wraz ze zrabowanymi przedmiotami, niekiedy wcale pokaźnych rozmiarów.

Rządy państw, na których obszarze dokonywano rozbojów i kradzieży, w końcu zaniepokoiły się porażkami policji, wynikającymi prawdopodobnie z braku współdziałania sił porządkowych w poszczególnych krajach. Na ten temat przeprowadzono wiele dyplomatycznych rozmów i negocjacji, a 8 sierpnia gazety podały wiadomość, że powołano międzynarodową brygadę policji.

Dowództwo miała objąć jedna osoba. Najtrudniejszy był wybór odpowiedniego człowieka na to stanowisko, ale w końcu osiągnięto jednomyślność co do osoby Karola Dragocha, znanego na dunajskim pobrzeżu węgierskiego detektywa.

Istotnie, Karol Dragoch był policjantem o wyjątkowych umiejętnościach i misja, którą mu powierzono, nie mogłaby znaleźć odpowiedniejszego wykonawcy. Był mężczyzną średniego wzrostu, przy swoich czterdziestu pięciu latach raczej szczupłej budowy ciała. Natura wyposażyła go szczodrzej w siłę woli i charakteru aniżeli mięśni, miał jednak wystarczająco dużo energii i odwagi, by stawić czoło trudom i niebezpieczeństwom swego fachu. Stale mieszkał w Budapeszcie, ale bardzo często wyjeżdżał na prowincję, gdzie prowadził skomplikowane śledztwa. Pracę ułatwiała mu znajomość języków: niemieckiego, rumuńskiego, serbskiego, bułgarskiego i tureckiego, nie mówiąc o węgierskim, który znał od kolebki. Mógł więc swobodnie porozumiewać się, a że był kawalerem, nie obawiał się, że rodzinne kłopoty będą mu krępować swobodę działania.

Jego nominacja miała, jak to się mówi, dobrą prasę. Opinia publiczna zaaprobowała ją jednogłośnie. Również w sali gospody ,,U wędkarzy" wiadomość ta została przyjęta wyjątkowo przychylnie.

Nie można było lepiej wybrać oświadczył w chwili, gdy zapalono światła w gospodzie Ivetozar. zdobywca drugiej nagrody za największą rybę w niedawno zakończonym konkursie. Znam Dragocha... Zapewniam was, że to jest ktoś.

- Ktoś, kto się zna na rzeczy dorzucił prezes Miclesco.

Każdy pragnie zakrzyknął pewien Chorwat o trudnym do wymówienia nazwisku Svrb, właściciel farbiarni na przedmieściu Wiednia by mu się jak najprędzej udało oczyścić Dunaj! Ostatnio życie na jego brzegach stało się nieznośne.

Niełatwe zadanie będzie miał ten Dragoch wtrącił Niemiec Weber, kręcąc z powątpiewaniem głową. Zobaczymy, co uda mu się zdziałać.

Ależ on już działa! obruszył się lvctozar. Nie ma wątpliwości, że się natychmiast do tego zabrał.

Zapewne przytaknął prezes Miclesco. Karol Dragoch nie lubi na próżno tracić czasu. Jeśli decyzja o jego nominacji zapadła, jak podaje prasa, przed czterema dniami, to Dragoch już od co najmniej trzech jest w terenie.

Ciekawe od czego zacznie? zagadnął Rumun Piscea. którego samo nazwisko predestynowało do łowienia ryb. Przyznam, że byłbym wielce zakłopotany, gdybym znalazł się na jego miejscu.

-Zapewne, drogi kolego... Chyba też dlatego nikt tym nie zaprząta panu głowy zauważył uprzejmie pewien Serb. Może pan być spokojny, dla Dragocha to żaden problem. Jeśli zaś chodzi o jego plany, to inna sprawa. Możliwe, że udał się do Belgradu, choć nie należy wykluczyć, że został w Budapeszcie. Chyba że postanowił przybyć właśnie tu. do Sigmaringen, i kto wie, czy nic ma go między nami w gospodzie ,.U wędkarzy".

Przypuszczenie wywołało gromki śmiech i ogólną wesołość.

-Tutaj? Między nami? zawołał Weber. A to się pan zagalopował. Michale Michajłowiczu! Czegóż miałby szukać w okolicach, gdzie najstarsi ludzie nic pamiętają żadnego rozboju, a cóż dopiero morderstwa?!

- Ej! odparł Michał Michajłowicz. Chociażby tylko po to. żeby pojutrze popatrzeć na start Ilii Bruscha. Kto wie. może dla niego taki start będzie ciekawy? Chyba że Ilia Brusch i Karol Dragoch to ten sam człowiek.

— Jak to ten sam człowiek?! rozległy się głosy z różnych stron sali. Co należy przez to rozumieć?

- Do licha! To by dopiero było! Nikt by przecież nie podejrzewał, że pod nazwiskiem laureata konkursu może kryć się detektyw, który w ten sposób swobodnie kontrolowałby Dunaj.

Podejrzenie było tak niedorzeczne, że wszyscy ze zdziwienia wybałuszyli oczy.

- Ależ ten Michał Michajłowicz ma pomysły! Nikt oprócz niego by na to nie wpadł!

Michał Michajłowicz tymczasem postanowił posunąć się jeszcze dalej. Chyba że...podjął, zaczynając od swego ulubionego zwrotu.

- Chyba że co?

Chyba że Karol Dragoch miał jeszcze jakiś inny powód, by tutaj przybyć ciągnął, zastępując poprzednie podejrzenie następnym, nie mniej fantastycznym.

- Jaki znów powód?

- Przyjmijmy na przykład, że pomysł popłynięcia w dół rzeki z wędką w ręku wydał mu się podejrzany.

- Podejrzany...? Czemu podejrzany?

- Właśnie! To nie byłoby wcale takie głupie, gdyby oszust albo inny rzezimieszek podawał się za wędkarza, zwłaszcza wędkarza tak powszechnie znanego. Taka sława jest o wiele więcej warta niż najpewniejsze incognito. Zarzucając wędkę od czasu do czasu, można robić, co się tylko zechce; ot, po prostu sprytny kamuflaż...

Owszem, ale pod warunkiem, że na tę wędkę umie się coś złowić sprzeciwił się stanowczo prezes Miclesco. A ten przywilej zastrzeżony jest dla zacnych ludzi.

Uwaga, choć może trochę ryzykowna, dotyczyła godności wędkarza i dlatego wywołała prawdziwą owację biesiadników. Michał Michajłowicz umiejętnie wykorzystał nadarzającą się sposobność i wstał z miejsca.

- Zdrowie prezesa Miclesco! zawołał, podnosząc stojący przed nim kielich.

- Zdrowie prezesa! zawtórowali zgodnym chórem zebrani w gospodzie wędkarze, wychylając kielichy do dna.

Zdrowie prezesa z pewnym opóźnieniem dołączył do ogólnego toastu gość. który wprawdzie trzymał się dotąd na uboczu, lecz od kilku minut wykazywał coraz większe zainteresowanie tą ożywioną wymianą zdań.

Prezes Miclesco przyjął z ukontentowaniem ten dowód sympatii nieznajomego i, by nie pozostać dłużnym, podniósł w jego stronę szklaneczkę. Siedzący na uboczu mężczyzna przekonany, że lody zostały przełamane, uznał, iż może podzielić się swymi odczuciami z tak doborową kompanią.

Znakomicie pan to ujął powiedział. - Wędkarstwo to szlachetna pasja zacnych ludzi.

- Czy może mamy przyjemność z jeszcze jednym zwolennikiem wędkarskiej sztuki? spytał prezes Miclesco, podchodząc do nieznajomego.

- Och, co najwyżej z amatorem usłyszał skromną odpowiedź. Amatorem, którego żywo interesują wielkie zdobycze, a który jednak sam nie śmie naśladować mistrzów.

- Tym gorzej, panie... Jaeger.

Tym gorzej, panie Jaeger, gdyż wnoszę stąd, że ominie nas zaszczyt zaliczenia pana do grona członków Ligi Dunajskiej.

- Kto wie? - odpowiedział Jaeger. Możliwe, że któregoś dnia trzeba mi będzie i tym bliżej się zająć... A zająć się wędkarstwem, to wstąpić do Ligi. Oczywiście, jeśli uda mi się spełnić warunki przyjęcia.

Z tym nie będzie pan miał większego kłopotu oznajmił pośpiesznie prezes Miclesco w nadziei, że zdoła pozyskać nowego członka Ligi Dunajskiej. Wystarczy spełnić cztery podstawowe warunki. Pierwszym jest opłacenie niewielkiej składki rocznej. Jest to warunek zasadniczy.

Oczywiście! - śmiejąc się przyznał Jaeger.

- Po drugie, trzeba lubić łowienie ryb. Co do trzeciego warunku, to moim zdaniem już go pan spełnił, gdyż nakazuje czuć się dobrze w towarzystwie kolegów!

- Zbyt pan uprzejmy, panie prezesie podziękował Jaeger.

Żeby spełnić czwarty warunek, wystarczy umieścić pańskie nazwisko i adres na liście członków Ligi. Nazwisko pana już znamy, a kiedy dowiemy się jeszcze, gdzie pan mieszka... Wiedeń, Leipzigerstrasse 43.

...zostanie pan pełnoprawnym członkiem Ligi za cenę dwudziestu koron . rocznie.

Jaeger i Miclesco roześmiali się serdecznie. Żadnych innych formalności? - spytał Jaeger.

- Żadnych.

- Bez kwestionariuszy, bez dowodów tożsamości?

- Czy to nie przesada? - zaoponował prezes Miclesco. Wypełniać kwestionariusze, żeby łowić ryby na wędkę?

Ma pan rację przyznał Jaeger. - Nie ma to przecież najmniejszego znaczenia, a poza tym w Lidze Dunajskiej wszyscy muszą się dobrze znać.

- Wręcz przeciwnie - zaprzeczył prezes. - Trzeba panu wiedzieć, że o ile niektórzy z naszych kolegów mieszkają tutaj, w Sigmaringen, to inni przybyli aż znad Morza Czarnego. Takie odległości nie ułatwiają sąsiedzkich kontaktów.

- Istotnie...

- Tak jest również ze zwycięzcą naszego ostatniego konkursu.

- Nazywa się Ilia Brusch.

Ten sam! Otóż, nikt go bliżej nie zna.

- Niemożliwe!

- A jednak to prawda. llia Brusch zapisał się do naszej Ligi nie dalej, jak dwa tygodnie temu. Dla nas wszystkich stał się niespodzianką. Co ja mówię? Jest prawdziwym odkryciem!

- Innymi słowy, autsajder. Tak się to podobno mówi w języku konkursów...

- Właśnie tak.

- Jakiej narodowości jest ten autsajder? Jest Węgrem.

- Więc pański krajan, panie prezesie. Wydaje mi się, że pan również jest Węgrem.

- Zgadł pan, panie Jaeger. Węgrem z Budapesztu.

- Podczas gdy llia Brusch?

- Jest z Szalki.

- Gdzie jest ta Szalka?

- Szalka to niewielka osada, a raczej miasteczko położone na prawym brzegu Ipoly, która wpada do Dunaju kilka mil powyżej Budapesztu.

- Może pan więc przynajmniej z Ilią Bruschem utrzymywać dobrosąsiedzkie stosunki - śmiejąc się zauważył Jaeger.

- Nie wcześniej jednak niż za jakieś dwa lub trzy miesiące - odpowiedział tym samym tonem prezes Ligi Dunajskiej. Tyle mniej więcej czasu będzie trwała jego podróż.

- Chyba żeby jej nie odbył - wtrącił żartobliwie Serb, nieoczekiwanie włączając się do rozmowy.

Do Jaegera i prezesa Miclesco przysiadło się jeszcze kilku wędkarzy. Tworzyli teraz niewielką grupę.

- Co pan chciał przez to powiedzieć, Michale Michajłowiczu? - zapytał Miclesco. - Ma pan wyjątkowo bujną wyobraźnię.

Ta nie była żadna insynuacja, tylko zwykły żart odparł Michał Michajłowicz. - Jednakże, jeśli według was llia Brusch nie może być ani przestępcą, ani policjantem, więc czemu nie miałby sobie zażartować naszym kosztem?

Na te słowa prezes Miclesco spoważniał i powiedział stanowczo:

- Jest pan złośliwy, Michale Michajłowiczu. Któregoś dnia może się to na panu zemścić. O Ilii Bruschu mam własne zdanie: wygląda na mądrego i dzielnego człowieka. Poza tym jest naszym kolegą, członkiem Ligi Dunajskiej. To wyjaśnia wszystko.

- Brawo! - zabrzmiało ze wszystkich stron.

Michał Michajłowicz nie wydawał się zmieszany daną mu lekcją i, znowu wykorzystując nadarzającą się okazje, wzniósł toast.

- W takim razie - zawołał, sięgając po swój dwulitrowy kufel piwa -zdrowie Ilii Bruscha!

- Zdrowie Ilii Bruscha! - odpowiedzieli zebrani zgodnym chórem. Jaeger także uniósł swój kielich i wysączył jego zawartość.

Ostatni dowcip Michała Michajłowicza, w przeciwieństwie do poprzednich, nie był pozbawiony głębszego sensu. Otóż Ilia Brusch po uroczystej zapowiedzi swej przyszłej wyprawy nie pojawił się w gospodzie ,,U wędkarzy". Nikt zresztą nie przywiązywał do tego większego znaczenia. Było jednak coś szczególnego w tym trzymaniu się na uboczu i dlatego podejrzenie, że zależy mu na zdobyciu rozgłosu kosztem łatwowiernych kolegów z Ligi Dunajskiej, nie było całkiem bezpodstawne. By się przekonać, czy tak jest istotnie, nie trzeba będzie zresztą długo czekać. Już za trzydzieści sześć godzin miało się okazać, kto miał rację.

Zainteresowanym wyprawą Ilii Bruscha pozostawało udać się kilka mil powyżej Sigmaringen. Tam zapewne będą mogli go spotkać, jeśli był tak mądry i dzielny, jak zapewniał prezes Miclesco.

Jednakże mogła zaistnieć pewna trudność. Czy źródła wielkiej rzeki zostały dokładnie określone? Czy oznaczenia na mapach nie budziły wątpliwości? Czy w tej sprawie wszystko było zupełnie pewne? Gdyby chciano szukać Ilii Bruscha u źródeł Dunaju, to właściwie nie byłoby wiadomo, do którego z nich się udać.

Oczywiście, nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że Dunaj, zwany przez starożytnych Isterem, bierze swój początek w Wielkim Księstwie Badenii. Geografowie twierdzą nawet, że miejsce to wyznacza sześć stopni i dziesięć minut długości geograficznej wschodniej oraz czterdzieści siedem stopni i czterdzieści osiem minut szerokości geograficznej północnej. Ale jeśli nawet przyjąć, że oznaczenie to, chociaż dość dokładne, nie jest jednak dostatecznie precyzyjne, bo uwzględnia zaledwie minuty łuku, a nie sekundy, a więc mogą być znaczne odchylenia w terenie. W tym wypadku chodziło o wyznaczenie takiego miejsca, z którego pierwsza kropla wody Dunaju zaczyna się toczyć w kierunku Morza Czarnego.

Według pewnej legendy, którą przez długi czas traktowano jak naukową prawdę, Dunaj miał wypływać z pięknego ogrodu, należącego do książąt Furstenberg. Jego kolebką była podobno marmurowa sadzawka, z której turyści mogli nabierać wody do swych kubków. Czyżby przy owym marmurowym zdroju należało oczekiwać Ilii Bruscha rankiem 10 sierpnia?

Nie, gdyż nie tam znajduje się prawdziwy początek wielkiej rzeki. Wiadomo, że Dunaj bierze swój początek w zlewisku dwóch potoków: Brege i Brigach, które spływają lesistymi stokami Schwarzwaldu z. wysokości ośmiuset siedemdziesięciu pięciu metrów. Wody potoków zlewają się w Donaueschingen, kilka mil powyżej Sigmaringen. by utworzyć jedną rzekę Dunaj, którą Francuzi nazwali Danube.

Jeśli któryś z tych potoków miałby zasługiwać na miano samodzielnej rzeki, byłby to raczej Brege; jest dłuższy o trzydzieści siedem kilometrów, a początek swój bierze w Brisgau.

W każdym razie, co przezorniejsi z zainteresowanych startem Ilii Bruscha uznali, że odbędzie się on jeśli w ogóle dojdzie do skutku w Donaueschingen. Tam właśnie udała się większość członków Ligi Dunajskiej z prezesem Miclesco na czele.

Dziesiątego sierpnia nad potokiem Brege, w miejscu gdzie łączy się on z Brigach, już od rana wyczekiwano na bohatera dnia. Jednakże czas mijał, a on się nie zjawiał.

Nie przybędzie powiedział ktoś. To tylko mistyfikator stwierdził inny wędkarz. Daliśmy się nabrać i stoimy niczym durnie! dorzucił triumfująco Michał Michajłowicz.

Jedynie prezes Miclesco z uporem bronił Bruscha.

Nie! Niech nikt nie usiłuje we mnie wmówić, że któryś z członków Ligi Dunajskiej mógłby w podobny sposób zawieść zaufanie kolegów. Ilia Brusch może się spóźnić. Bądźmy jednak cierpliwi. Jestem pewien, że wkrótce przybędzie.

Prezes Miclesco miał rację zapewniając, że Ilia Brusch jedynie się spóźni. Na krótko przed dziewiątą z grupy stojącej w pobliżu miejsca, gdzie łączą się tworzące Dunaj potoki, ktoś krzyknął: Patrzcie! To on!

Jakieś dwieście kroków w górę potoku, zza zakrętu, wyłoniła się sterowana wiosłem łódź, utrzymywana w bezpiecznej odległości i od brzegu i od wartkiego w tym miejscu nurtu. Kierował nią stojący na rufie mężczyzna. Był to ten sam człowiek, który dwa tygodnie wcześniej zapisał się do Ligi Dunajskiej, zdobywca dwóch pierwszych nagród, Węgier Ilia Brusch.

Łódź stanęła w miejscu, w którym potoki łączą się w rzekę. Niewielka kotwiczka unieruchomiła ją przy brzegu. Ilia Brusch zszedł na nabrzeże, gdzie otoczyli go wędkarze i spora grupa publiczności. Wyglądało na to. że nie spodziewał się tak hucznego powitania, gdyż był wyraźnie onieśmielony.

Po chwili podszedł do niego prezes Miclesco i wyciągnął dłoń na powitanie. Brusch uścisnął ją z szacunkiem, zdejmując czapkę z wydrowej skórki.

Drogi kolego Brusch! zaczął prezes Miclesco z właściwym przy takich okazjach dostojeństwem. Jest mi niezmiernie miło widzieć ponownie wielkiego zwycięzcę naszego konkursu!

Zwycięzca ukłonił się bez słowa, prezes zaś mówił dalej:

— Z tego, że spotykamy pana tutaj, gdzie bierze początek międzynarodowa rzeka, można wnosić, iż nie odstąpił pan od szlachetnego zamiaru popłynięcia z jej biegiem aż do ujścia, nie wypuszczając przy tym z rąk wędki...

- Istotnie, jak pan prezes raczył zauważyć, nie odstąpiłem. I to właśnie dzisiaj rusza pan w podróż?

- Właśnie dzisiaj, panie prezesie. Jak zamierza pan przebyć tę trasę? Dając się nieść prądowi.

- W tej łodzi?

- Owszem, w tej.

- Bez odpoczynku?

- Nie. Nocami będę odpoczywał.

- Czy pan zdaje sobie sprawę, że to trzy tysiące kilometrów?

- Licząc po dziesięć mil dziennie, daje to około dwóch miesięcy! -śmiejąc się dokończył Brusch.

- A więc, szczęśliwej drogi!

- Dziękuję za życzenia, panie prezesie.

Ilia Brusch raz jeszcze pozdrowił wszystkich, wsiadł do łodzi, a zgromadzeni na brzegu wędkarze i sympatycy ustawili się w szpaler, by popatrzeć, jak odpływa. Bohater wyprawy najpierw sięgnął po wędkę. Umocowawszy przynętę na haczyku, odłożył ją. Wciągnął kotwiczkę i, gdy łódź energicznie odepchnięta bosakiem odbiła od brzegu, usiadł na ławeczce i zarzucił wędkę. Po chwili na haczyku zatrzepotała spora brzana. Wyglądało to na dobrą wróżbę. Oddalającą się łódź żegnały entuzjastyczne wiwaty na cześć laureata Ligi Dunajskiej.

W taki oto sposób rozpoczęła się wyprawa Ilii Bruscha, która z biegiem Dunaju miała wieść przez terytorium Badenii, przez dwa królestwa: Wirtembergię i Bawarię, dwa imperia: Austro-Węgry i Turcję oraz trzy księstwa: Hohenzollern, Serbię i Rumunię. Dzielny wędkarz nie musiał się obawiać nadmiernego zmęczenia na długiej, liczącej ponad siedemset mil trasie. Prąd Dunaju będzie go unosił aż do ujścia nieco szybciej niż milę na godzinę, co daje średnio pięćdziesiąt kilometrów dziennie. W ten sposób mógłby dotrzeć do celu podróży w ciągu dwóch miesięcy pod warunkiem. że żadne zdarzenie nie zatrzyma go w drodze. Zresztą, dlaczego miałaby nastąpić jakaś zwłoka?

Łódź Bruscha liczyła dwanaście stóp długości, płaskie dno w najszerszym miejscu miało cztery stopy. Z przodu zaokrąglała się w nadbudówkę, rodzaj kabiny, gdzie mogło schronić się dwóch ludzi. Wewnątrz nadbudówki stały dwa zamknięte kufry, zawierające minimum osobistych rzeczy właściciela. Kufry te mogły służyć za posłania. Z tyłu była jeszcze skrzynia, w której przechowywano różne sprzęty kuchenne.

Chyba nie trzeba dodawać, że w łodzi znajdowały się wszystkie przybory, stanowiące wyposażenie prawdziwego wędkarza. Ilia Brusch nie mógł się bez nich obejść, ponieważ zgodnie z tym, co oznajmił swym kolegom w dniu konkursu, powinien podczas podróży utrzymywać się wyłącznie z ryb złowionych na wędkę, bądź spożywając je, bądź też zamieniając na twardą, brzęczącą monetę, co pozwoliłoby mu, nie łamiąc zobowiązania, na urozmaicenie menu.

Ilia Brusch powinien więc każdego wieczoru sprzedawać złowione w ciągu dnia ryby, na które przy rozgłosie, jaki towarzyszył jego wyprawie, będzie mógł bez kłopotów znaleźć nabywców na obu brzegach rzeki.

Minął pierwszy dzień podróży. Uważny obserwator, który ani na chwile nie spuszczałby oka z laureata Ligi Dunajskiej, zauważyłby, że łowienie ryb, czyli to, co uzasadniało jego oryginalne przedsięwzięcie, nie było dla Bruscha zajęciem najważniejszym. Gdy był pewien, że znajduje się poza zasięgiem ludzkich spojrzeń, pośpiesznie odkładał wędkę i wiosłował ze wszystkjch sił, jakby chciał przyśpieszyć bieg łodzi. Wystarczyło jednak, że na brzegu pojawili się ciekawscy lub mijał łódkę przewoźnika, by sięgał po broń wędkarza i po niedługim czasie zręcznie wyciągał jakąś ładną rybę, co widzowie nagradzali oklaskami. Ledwie jednak brzeg pustoszał albo łódź przewoźnika znikała za zakrętem, chwytał za wiosło, by zwiększyć szybkość płynącej z nurtem łodzi.

Czyż zatem Ilia Brusch miał jakiś powód, by skracać podróż, do której przecież nikt go nie zmuszał? Cokolwiek by o tym sądzić, faktem było, że płynął dość szybko. Unoszony prądem rzeki, który u jej początków jest wartki, i wiosłując, gdy tylko nadarzała się po temu sposobność, pokonywał po osiem, jeśli nie więcej, kilometrów na godzinę.

Minąwszy kilka niewielkich miejscowości, zostawił za sobą także Tuttlingen, nie takie znów małe miasto. Mimo że wielbiciele dawali mu znaki, by przybił do brzegu, Ilia Brusch, odpowiadając gestem na zaproszenie, nie zdecydował się na przerwę w podróży.

Około czwartej po południu znalazł się w pobliżu niewielkiego miasteczka Fridingen, czterdzieści osiem kilometrów od miejsca startu. Najchętniej zostawiłby je za sobą jeżeli wyrażenia tego można użyć, gdy się wędruje wodnym szlakiem - tak jak poprzednie, ale entuzjazm publiczności mu na to nie pozwolił. Gdy tylko się pojawił, od brzegu odbiło kilka barek i otoczyło sławnego laureata.

Brusch poddał im się chętnie. Zresztą, czy nie musiał szukać nabywców ryb złowionych w przerwach między wiosłowaniem? Brzany, leszcze, płocie i kolki, nie licząc kilku tępogłowów, przez ichtiologów nazywanych mugilami, trzepotało w jego siatce. Było oczywiste, że sam by tylu ryb nie zjadł. Kłopotu z nimi nie miał, gdyż amatorów ryb znalazło się wielu. Gdy tylko zatrzymał

łódź, otoczyło go około pięćdziesięciu zachwyconych widokiem laureata Ligi Dunajskiej Badeńczyków. — Tędy, Brusch! Tędy...

- Może kufel zimnego piwa? -- Czy te ryby są do sprzedania? - Proszę. Czterdzieści grajcarów za tę tutaj!

A za tę florena!

Laureat nie wiedział, komu ma odpowiadać. Złowione w pośpiechu ryby przyniosły mu kilka brzęczących monet. Gdyby taki entuzjazm towarzyszył mu aż do ujścia rzeki, wraz z premią otrzymaną na konkursie uzbierałby ładną sumę.

Dlaczego miałoby być inaczej? Dlaczego zgromadzeni u nabrzeży ludzie nic mieliby rozchwytywać ryb złowionych przez llię Bruscha? Czyż nie jest zaszczytem posiąść to, co złapał mistrz? Z pewnością nie będzie musiał nawet nosić towaru po domach, gdyż nabywcy wykupią go już na brzegu. Pomysł ze sprzedażą ryb był z pewnością znakomity.

Tego wieczoru llia Brusch nie mógł narzekać na brak zaproszeń. Widoc/nie jednak nie chciał opuszczać swej łodzi, ponieważ wszystkie odrzucił z taką samą stanowczością, z jaką wzbraniał się wypić szklankę wina lub kufel dobrego piwa, na które zapraszali go do nadbrzeżnych gospód niemal wszyscy. Sympatycy musieli się z tym pogodzić i rozstać ze swym bohaterem, umówiwszy się nazajutrz na pożegnalne spotkanie.

Jednakże nazajutrz rano łodzi Ilii Bruscha już nie było. Wyruszył przed świtem i. korzystając z tego, że o tak wczesnej porze ruch na rzece był niewielki, wiosłował co sił, utrzymując łódź w jednakowej odległości od spadzistych brzegów. Unoszony wartkim prądem około piątej rano przepłynął obok Sigmaringen, kilka metrów od gospody ,,U wędkarzy". Niewątpliwie trochę później ten czy

ów członek Ligi Dunajskiej wyjdzie na taras gospody, by oparłszy się łokciami o balustradę, czekać na pojawienie się sławnego kolegi. Na próżno. Wędkarz, płynąc w takim tempie, będzie już daleko.

Kilka kilometrów za Sigmaringen minął pierwszy lewobrzeżny dopływ Dunaju, potok Lauchert. Korzystając z tego, że osad na tym odcinku trasy było niewiele, llia Brusch przez cały dzień przyśpieszał bieg łodzi, a wędkę zarzucał rzadko. O zmroku, złowiwszy akurat tyle ryb, żeby starczyło na kolację, zatrzymał się w pobliżu niewielkiego miasteczka Mundelkingen. Jego mieszkańcy nie spodziewali się zapewne, że jest już tak blisko.

Po drugim nastał trzeci dzień podróży, podobny zresztą do poprzednich. O brzasku w pośpiechu przepłynął obok Mundelkingen, a wczesnym rankiem był już niedaleko miasteczka o nazwie Ehingen. O czwartej minął miejsce, w którym do Dunaju wpada Iller, jeden z ważniejszych dopływów w górnym biegu wielkiej rzeki, a przed wybiciem piątej przywiązał linę cumowniczą łodzi do żelaznego kółka na nabrzeżu Ulm, drugiego pod względem wielkości miasta Wirtembergii. Pierwszym jest Stuttgart, stolica królestwa.

Nikt się nie spodziewał tak wczesnego przybycia sławnego zwycięzcy.

Liczono, że do Ulm dopłynie nie wcześniej niż późnym wieczorem dnia następnego. Obeszło się więc bez wiwatów, owacji i tłoku. Zadowolony z takiego obrotu sprawy postanowił resztę dnia przeznaczyć na bodaj pobieżne zwiedzenie miasta.

Jednakże stwierdzenie, że nabrzeże było puste nie w pełni pokrywało się z prawdą. Od dłuższego czasu przechadzał się po nim jakiś mężczyzna. Wszystko wskazywało na to, że czekał na Ilię Bruscha. ponieważ od chwili gdy łódź się pojawiła, towarzyszył jej, idąc wzdłuż nabrzeża. Prawdopodobnie laureatowi Ligi Dunajskiej nie udało się więc przybyć nieoczekiwanie.

Kiedy jednak Brusch zacumował łódź, nieznajomy nie przybliżył się. Z pewnej odległości, tak by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi, bacznie się jej przyglądał. Mężczyzna był szczupły, średniego wzrostu, o żywym spojrzeniu. Mimo że zapewne przekroczył już czterdziestkę, zachował zgrabną sylwetkę, którą podkreślało ubranie o węgierskim kroju. W ręku trzymał skórzaną walizkę.

Ilia Brusch, nie zwracając najmniejszej uwagi na nieznajomego, zamknął drzwiczki zadaszenia i zeskoczył na nabrzeże. Podążył w stronę miasta. Ledwie nasz laureat zniknął za zakrętem ulicy, mężczyzna wskoczył do łodzi, zostawił walizkę i podążył za nim krok w krok.

Ulm leży po obu stronach Dunaju; część lewobrzeżna należy do Wirtembergii, prawa zaś do królestwa Bawarii, co nie przeszkadza, że w całości tworzą jedno, typowo niemieckie miasto.

Przemierzając stare ulice Brusch przyglądał się sklepom, w których klientów obsługuje się przez okienka w witrynach. Jakże miły, metaliczny zgrzyt musi się rozlegać, kiedy hulający wiatr wprawia w ruch umocowane na żerdziach ciężkie, żelazne szyldy, powycinane w niedźwiedzic, jelenie, krzyże i korony!

Ilia Brusch minął stare mury obronne i przeszedł przez dzielnicę, gdzie rzeźnicy, sprzedawcy podrobów i garbowanych skór mają swoje suszarnie, po czym zdając się na los szczęścia dotarł do katedry, jednej z najbardziej okazałych w całych Niemczech. Kula zdobiąca iglicę katedralnej wieży miała ambicję znaleźć się wyżej niż kula na wieży katedry w Strasburgu. Niestety, tak jak w wielu innych, bardziej ludzkich sprawach, ambicja nie wystarczyła i czubek tej iglicy znajduje się na wysokości trzystu trzydziestu siedmiu stóp.

Ilia Brusch nie był równie świetnym alpinistą, jak wędkarzem, więc zrezygnował ze wspinania się na kulę katedralnej wieży, skąd mógłby ogarnąć wzrokiem całe miasto i jego okolice. Gdyby jednak wdrapał się na nią, wówczas z pewnością i tam podążyłby za nim ów nieznajomy, śledzący go z ukrycia. Brusch miał bowiem towarzystwo nawet wówczas, gdy wszedł do katedry, w której podziwiał tabernakulum przyrównywane przez pewnego francuskiego podróżnika nazwiskiem Durpy do bastionu z blankami i machikułami oraz znajdujące się na chórze stalle, ozdobione przez piętnastowiecznego artystę rzeźbionymi podobiznami sławnych osobistości z tamtych czasów.

Brusch, a w ślad za nim nieznajomy przeszli obok ratusza, szacownej budowli z XII wieku, i skierowali się w stronę rzeki. W drodze do nabrzeża Ilia Brusch przystanął na chwilę, by się przyjrzeć popisom w chodzeniu na szczudłach. Było ono w Ulm niezwykle popularne i cieszyć się należy, że nie tak konieczne, jak w starym uniwersyteckim mieście Tubingen, gdzie chcąc przebyć wąwóz i podmokły teren, mieszkańcy musieliby chodzić na szczudłach, ponieważ nie można było przedostać się na własnych nogach.

Ilia Brusch zajął miejsce w kawiarni, by nacieszyć się widowiskiem, którego wykonawcami byli rozradowani chłopcy i dziewczęta. W chwilę później do kawiarni wszedł także nieznajomy i usiadł przy sąsiednim stoliku. Obaj kazali sobie podać po kuflu doskonałego miejscowego piwa.

Po dziesięciu minutach ruszyli w dalszą drogę, z tym że w odwrotnej kolejności. Teraz nieznajomy, przyśpieszając kroku, szedł pierwszy i kiedy wędkarz, który nie domyślał się niczego, dotarł do łodzi, zastał w niej kogoś, kto - zdawało się - czekał tam już od dłuższego czasu.

Było jeszcze widno. Ilia Brusch z daleka dostrzegł intruza siedzącego wygodnie na skrzyni w tyle łodzi z żółtą skórzaną walizką przy nogach. Zaskoczony przyśpieszył.

- Przepraszam, ale zdaje mi się, że pan zabłądził - powiedział, wskakując do łodzi.

Nic podobnego - odparł nieznajomy. - Przyszedłem z panem porozmawiać.

- Ze mną?

- Tak. Z panem, panie Brusch. Czemu akurat ze mną?

Żeby przedstawić panu pewną propozycję.

- Propozycję! - powtórzył wędkarz najwyraźniej zdziwiony.

— Owszem. I to nie do pogardzenia zapewnił nieznajomy gestem zapraszając Bruscha, żeby usiadł.

Gest był co najmniej niestosowny, gdyż nie ma zwyczaju wskazywać komuś miejsce w jego własnym domu. Lecz mówił z taką pewnością siebie i tonem tak stanowczym, że wędkarza ów gest zaskoczył. Przemilczał to i usiadł na ławce.

- Podobnie jak wielu innych ludzi podjął nieznajomy - dowiedziałem się, że zamierza pan popłynąć Dunajem aż do morza, utrzymując się wyłącznie z tego, co pan złowi. Ja zaś jestem zapalonym amatorem sztuki wędkarskiej i chciałbym włączyć się do pańskiego przedsięwzięcia.

-- W jaki sposób?

-- Wyjaśnię to panu. Przedtem chciałbym jednak o coś spytać. Na ile szacuje pan wartość ryb, które pan złowi podczas tej podróży?

- Chodzi panu o dochód ze sprzedaży tych ryb?

- Tak. Chodzi mi o ryby, które zostaną sprzedane, nie licząc tych, które zostawi pan dla siebie,

- Może ze sto florenów.

- Daję panu pięćset.

-— Pięćset florenów! powtórzył zdumiony llia Brusch.

—- Zgadza się. Pięćset florenów z góry i w gotówce.

llia Brusch popatrzył na nieznajomego, który przedstawił mu tę niezwykłą propozycję, z tak wymownym zdziwieniem, że ten natychmiast odgadł jego myśli i pośpiesznie wyjaśnił:

— Może pan być spokojny, panie Brusch. Ja wcale nie postradałem zmysłów.

- Czego pan oczekuje w zamian? - zapytał nie bardzo przekonany laureat.

— Już to panu powiedziałem wyjaśnił nieznajomy. Pragnę przyjrzeć się, jak pan to robi, a nawet sam popróbować szczęścia. Poza tym, ważna jest także emocja; stawką jest pięćset florenów. Będę się bardzo cieszył widząc, jak co wieczór suma ta powoli do mnie wraca po sprzedaniu ryb złowionych w ciągu dnia.

- Co wieczór? - spytał z naciskiem łlia Brusch. Ma pan zatem zamiar płynąć razem ze mną?

--- Oczywiście - odparł nieznajomy. - Z tym. że owe pięćset florenów ryczałtu za ryby nie dotyczyłoby kosztów podróży, które opłaciłbym oddzielnie taką samą sumą pięciuset florenów, co razem dałoby tysiąc florenów płaconych z góry.

— Tysiąc florenów! - powtórzył znowu llia Brusch coraz bardziej zdumiony.

Propozycja była nęcąca. Można jednak przypuszczać, że wędkarz nade wszystko przedkładał samotność, ponieważ odpowiedział w trzech słowach:

- Żałuję. Muszę odmówić.

Wobec tak stanowczej i wypowiedzianej kategorycznym tonem odmowy wypadało jedynie ukłonić się i odejść. Nieznajomy najwidoczniej był innego zdania, a przy tym pewnie tak zagorzałym amatorem wędkarstwa, że wydawało się - nawet tak jasno wyrażona odmowa nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia.

- Ale niech mi pan odpowie, panie Brusch, dlaczego? zapytał łagodnie.

- Nie będę wyszukiwał żadnych powodów ani też niczego wyjaśniał. Odmawiam. Rozumie pan! Chyba mam do tego prawo? - odparł najwyraźniej zniecierpliwiony Brusch.

- Owszem. Nikt go panu nie odmawia - przyznał nieznajomy z niewzruszonym spokojem. - Ale i ja nie nadużywam swojego, prosząc pana o łaskawe podanie powodów odmowy. Moja propozycja nie jest w żaden sposób przykra, raczej wręcz przeciwnie, i dlatego uważam, że można by zachować się wobec mnie trochę uprzejmiej.

- Chociaż w tych słowach nie było cienia groźby, wypowiedziane były tak stanowczo i z taką pewnością siebie, że musiały zdziwić Ilię Bruscha. Zależało mu na samotności, ale jeszcze bardziej pragnął uniknąć niepotrzebnych zadrażnień, zwłaszcza że zarzut nieznajomego nie był bezpodstawny.

- Ma pan rację - odparł. - Przede wszystkim muszę panu powiedzieć, że nie miałbym sumienia godzić się na taką transakcję.

- Ale to moja sprawa.

- Moja również, ponieważ muszę pana wyprowadzić z błędu. Łowię ryby nie dłużej niż godzinę dziennie.

- A przez resztę czasu?

- Wiosłuję, żeby szybciej płynąć.

- Zatem pan się śpieszy? Ilia Brusch zagryzł wargi.

- Śpieszy mi się czy nie, to wyłącznie moja sprawa - odpowiedział oschle. Chcę tylko, by pan zrozumiał, że w tej sytuacji zgodzić się na pańskie pięćset florenów byłoby co najmniej nieuczciwe.

Ale nie teraz, kiedy zostałem uprzedzony odrzekł nieznajomy z niezmąconym spokojem.

- Mimo wszystko - rzekł Ilia Brusch - nie mam zamiaru zmuszać się codziennie do łowienia przez godzinę. Tak więc nie mogę przyjąć takich zobowiązań. Chcę robić, co mi się spodoba. Chcę być wolny.

- Ależ pan będzie - oznajmił nieznajomy. - Będzie pan łowił, kiedy będzie miał pan ochotę i tyle, ile będzie się panu podobało. Nasza gra nabierze w ten sposób dodatkowego uroku. Poza tym wiem, że przy pańskich umiejętnościach wędkarskich wystarczy, żeby zarzucił pan kilka razy wędkę, a nie będę narażony na żadne straty. Jak na razie widzę same korzyści. Proszę więc raz jeszcze, by przyjął pan ode mnie owe pięćset florenów tytułem ryczałtu oraz zwrotu kosztów podróży, co daje równy tysiąc.

- Ale ja nadal odmawiam!

- Niech mi pan wreszcie powie, dlaczego?

Natarczywość nieznajomego była doprawdy nie na miejscu. Ilia Brusch, z natury bardzo spokojny, zaczynał tracić cierpliwość.

- Dlaczego? - powtórzył z naciskiem. - Wydaje mi się, że już powiedziałem! Dodam tylko, gdyż pan mnie do tego zmusza, że chcę być w łodzi zupełnie sam. Przypuszczam, że mam do tego prawo.

- Zapewne - przyznał nieznajomy, ale wcale nie zamierzał ruszyć się z miejsca. Był jakby przyrośnięty do ławki, na której siedział. - Przekona się pan, że nawet nie odczuje mojej obecności. Nie ruszę się i nie odezwę słowem, jeżeli uzna pan to za konieczne.

- A w nocy?! - wykrzyknął rozwścieczony Brusch, który miał już po uszy tego natręctwa. - Uważa pan, że moja kajuta będzie wystarczająco wygodna dla dwóch mężczyzn?

- Jest na tyle duża, żeby nas pomieścić - odparł spokojnie nieznajomy. -Zresztą pięćset florenów mogłoby częściowo zrekompensować panu niewygody.

- Nie wiem, co by mogło, ale wiem, czego nie należy - uciął zirytowany Ilia Brusch. - Nie! Sto razy nie! Tysiąc razy nie! Czy wyraziłem się wystarczająco jasno?

- Aż nadto - odparł nieznajomy.

- Zatem? - spytał wędkarz, wskazując ręką na nabrzeże.

Natręt zachował się tak, jakby nie zrozumiał, co oznacza ten wyjątkowo czytelny gest. Wyciągnął z kieszeni fajkę i zaczął ją starannie nabijać. Jego tupet wyprowadził Bruscha z równowagi.

- Zejdzie pan sam na brzeg czy mam panu pomóc?! - wrzasnął z gniewem.

Nieznajomy skończył nabijać fajkę.

- Nie byłoby to dla pana najlepsze rozwiązanie - powiedział spokojnie i bez cienia obawy - a to z trzech powodów. Pierwszy sprowadza się do tego, że wszczynając awanturę mógłby pan ściągnąć na nas uwagę policji, co byłoby równoznaczne z chodzeniem po komisariatach, podawaniem personaliów, sprawdzaniem tożsamości i odpowiadaniem na niezliczoną ilość pytań. Przyznam, że wcale mi się to nie uśmiecha. Z drugiej strony, taka przygoda mogłaby poważnie skrócić pańską podróż, a do tego pan najwyraźniej zmierza...

Czy nieznajomy amator wędkarstwa liczył na ten argument? Jeśli tak, to efekt, choć może nie zamierzony, był natychmiastowy. Ilia Brusch niespodziewanie złagodniał i wyglądało na to, że jest gotów wysłuchać swego rozmówcy. Tymczasem nieznajomy pochłonięty zapalaniem fajki nie spostrzegł, jak nieoczekiwany skutek wywołały jego słowa.

W chwili gdy chciał wysunąć kolejne argumenty, do łodzi wskoczyła trzecia osoba, której nadejścia zajęty rozmową Ilia Brusch najwidoczniej nie zauważył. Nowo przybyły ubrany był w mundur niemieckiego żandarma.

- Pan Ilia Brusch? - zapytał reprezentant władz porządkowych.

- To ja - odpowiedział wędkarz. Poproszę o pana dokumenty.

Żądanie spadło niczym grom z jasnego nieba. Ilia Brusch był zupełnie załamany.

Moje dokumenty? powtórzył jąkając się. Ale ja oprócz kopert listowych i pokwitowań czynszu za wynajmowany w Szalce domek nie mam przy sobie żadnych papierów. Czy to wystarczy?

Nie. To nie są żadne dokumenty odpowiedział żandarm z wyraźnym niezadowoleniem. Świadectwo chrztu, zezwolenie na zmianę miejsca pobytu, książeczka pracy, paszport to są dokumenty! Czy ma pan coś w tym rodzaju?

Nie. Nie mam takich dokumentów - odpowiedział zrezygnowany Ilia Brusch.

Może pan mieć z tego powodu trochę nieprzyjemności - mruknął żandarm, który wydawał się być szczerze zakłopotany sytuacją.

Jakich nieprzyjemności? zaprotestował wędkarz. Przecież jestem uczciwym człowiekiem. Niech mi pan wierzy...

Jestem o tym przekonany oświadczył żandarm.

I nie muszę się nikogo obawiać. Nie jestem zresztą kimś zupełnie nic znanym. To ja zostałem laureatem ostatniego konkursu wędkarskiego Ligi Dunajskiej w Sigmaringen, to o mnie pisała cała prasa i nawet tutaj zapewne znajdą się wędkarze, którzy potwierdzą moją tożsamość.

Może pan być pewny, że będziemy ich szukać - zapewnił żandarm. Zanim ich jednak znajdziemy, zmuszony jestem prosić, by zechciał pan udać się ze mną do komisarza, który chce się upewnić co do pańskiej tożsamości.

Do komisarza! - zawołał Ilia Brusch. O co się mnie oskarża?

- Nikt o nic pana nie oskarża - wyjaśnił żandarm. - Ja tylko muszę wykonać otrzymane polecenie. Otóż nakazano mi obserwować ruch na rzece i zatrzymywać tych, którzy nie mają papierów w porządku. Jest pan na rzece? Jest. Ma pan papiery? Nie. W takim razie trzeba iść do komisarza. Reszta mnie nie obchodzi.

- Ale tak nie wolno postępować! zaprotestował Ilia Brusch, który nagle wydał się zupełnie bezradny.

- Jest, jak jest - oświadczył flegmatycznie żandarm.

Tymczasem kandydat na pasażera, którego tyradę przerwało wtargnięcie przedstawiciela władzy, przysłuchiwał się rozmowie z takim zaciekawieniem, że zapomniał o wygasłej już fajce. Wyczekał stosownej chwili i odezwał się:

- A jeśli ja bym poręczył za pana Bruscha? Czy takie poręczenie wystarczy?

- To zależy... - odparł żandarm. - Kim pan jest?

Oto mój paszport rzekł amator wędkarstwa, podając mu złożony arkusz papieru.

Żandarm przebiegł wzrokiem dokument i ukłonił się z szacunkiem. To rozwiązuje cały problem... stwierdził.

Złożył starannie dokument, zwrócił go właścicielowi i wskoczył na nabrzeże.

Do widzenia panom powiedział, z szacunkiem salutując towarzyszowi Ilii Bruscha.

Wędkarz zaskoczony zarówno nagłą wizytą, jak i jej zakończeniem, z uwagą śledził odwrót nieprzyjaciela. W tym czasie jego wybawca podjął swój wywód w tym samym miejscu, w którym go przerwał, i nieubłaganie ciągnął dalej:

Drugi powód to ten, że z przyczyn, o których być może pan nic nie wie, rzeka jest pilnie strzeżona, o czym mógł się pan przed chwilą sam przekonać. Im dalej w dół rzeki, tym nadzór będzie ściślejszy, a najbardziej odczuje go pan, jeśli w ogóle uda się tam dotrzeć, płynąc przez Serbię i bułgarskie prowincje imperium osmańskiego, ogarnięte rozruchami kraje, gdzie od pierwszego lipca trwa regularna wojna. Nie wykluczam, że w czasie podróży może dojść do nieprzewidzianych zdarzeń, i na pewno nie będzie pan żałował, gdy w razie konieczności przyjdzie mu w sukurs uczciwy mieszczuch, zwłaszcza że ten mieszczuch zna trochę wpływowych ludzi.

Nieznajomy miał prawo wierzyć, że drugi argument, przedstawiony jeszcze przed pokazaniem listu polecającego, zrobi na wędkarzu odpowiednie wrażenie. Nie spodziewał się jednak, że zwycięstwo będzie aż tak wielkie llia Brusch całkowicie przekonany godził się na wszystko. Kłopotliwe było tylko znalezienie pretekstu dla nagłej zmiany postanowienia.

- Trzecim i ostatnim powodem jest to - ciągnął tymczasem kandydat na pasażera - że zwracam się do pana w imieniu prezesa Miclesco. Ponieważ wybrał pan na patrona wyprawy Ligę Dunajską, chce ona sprawować nad panem choćby niewielką opiekę, by zapewnić swą pomoc w razie potrzeby. Kiedy prezes Miclesco dowiedział się o moim zamiarze towarzyszenia panu w podróży, dał mi na to niemal oficjalną zgodę. Żałuję, że nie udało mi się przewidzieć pańskiego niezrozumiałego dla mnie uporu i że z tego powodu musiałem zwlekać z oddaniem listów rekomendujących, które prezes polecił mi panu przekazać.

llia Brusch odetchnął z ulgą. Czy mógł się znaleźć lepszy pretekst, by przystać na to, przed czym jeszcze do niedawna tak uporczywie się wzbraniał?

- Od tego należało zacząć! - zawołał. - To zupełnie zmienia postać rzeczy i odpłacałbym czarną niewdzięcznością, gdybym nadal odrzucał pańską ofertę.

- Więc pan się zgadza?

- Tak. Zgadzam się.

- Znakomicie - powiedział amator wędkarstwa i wyjął z kieszeni kilka banknotów. - Oto tysiąc florenów.

- Czy potrzebne panu pokwitowanie? - spytał Ilia Brusch.

- Jeśli nie sprawi to panu kłopotu.

Wędkarz wyciągnął z kufra kałamarz, pióro i notatnik, z którego wyrwał kartkę, a następnie w ostatnich blaskach dnia zabrał się do sporządzania kwitu, głośno formułując myśli:

„Kwituję odbiór zryczałtowanego wynagrodzenia za łowienie na wędkę ryb podczas wyprawy z biegiem Dunaju, a także kosztów podróży z Ulm do Morza Czarnego, które łącznie stanowią kwotę tysiąca florenów otrzymanych od pana..."

- Od pana? - zapytał, unosząc pióro. Pasażer Ilii Bruscha zapalał właśnie fajkę.

- Jaeger, Wiedeń, Leipzigerstrasse 43 - odpowiedział między jednym a drugim kłębem błękitnego dymu.

Spośród krain i regionów od zarania dziejów doświadczanych przez wojny - z zaznaczeniem, że pod tym względem chyba żaden kraj nie może się uważać za szczególnie uprzywilejowany - południe i południowy wschód Europy należałoby wymienić przede wszystkim. Z racji geograficznego położenia obszary te, a wraz z nimi część Azji między Morzem Czarnym a rzeką Indus, są od prawieków terenem ścierania się wpływów różnych ras, które zaludniły stary kontynent.

Fenicjanie, Grecy, Rzymianie, Persowie, Hunowie, Goci, Słowianie, Madziarzy, Turcy i wiele innych ludów walczyło ze sobą o te nieszczęsne ziemie bez szkody dla dzikich hord, które obszary te tylko przemierzyły, zanim osiadły w Europie Środkowej i Zachodniej, gdzie w następstwie powolnych przemian dały początek narodom nowożytnym.

Nie lepiej od dramatycznej przeszłości miałaby się przedstawiać ich przyszłość, jeśli wierzyć wielu uczonym prorokom. Przepowiadają oni, że pewnego dnia nastąpi inwazja żółtej rasy i takie rzezie, jakich nie było od starożytności i czasów średniowiecza. Wówczas południowa Rosja, Rumunia, Serbia, Bułgaria, Węgry, a nawet Turcja, niewątpliwie zaskoczona swą rolą (jeśli w ogóle kraj o tej nazwie będzie jeszcze wtedy pod panowaniem synów Osmana), staną się siłą rzeczy najbardziej wysuniętym szańcem Europy i przyjmą na siebie pierwsze uderzenia.

Tymczasem, czekając na ów raczej odległy kataklizm, najróżniejsze rasy, które w ciągu wielu wieków wzajemnie się przenikały na obszarze między Morzem Śródziemnym a Karpatami, wreszcie jako tako się ułożyły i pokój - ten względny pokój między narodami nazywającymi się cywilizowanymi - nieustannie powiększał swe władztwo ku wschodowi. Lokalne grabieże, rozruchy i mordy obecnie ograniczają się jedynie do części Półwyspu Bałkańskiego pozostającej pod panowaniem Turków osmańskich.

Po wkroczeniu do Europy w 1356 roku i zajęciu Konstantynopola w 1453 roku Turcy ci starli się z poprzednimi najeźdźcami,

którzy przybywszy wcześniej z centralnej Azji i przyjąwszy wiarę chrześcijańską zaczynali mieszać się z ludnością miejscową i organizować trwałe wspólnoty narodowe. Nieustannie walcząc o istnienie rodzące się narody zawzięcie bronił) tego, co same przejęły od innych. Słowianie, Madziarzy, Grecy. Chorwaci. Teutonowie wspólnie przeciwstawiali się tureckiej nawale, tworząc żywy mur, który choć chwiejny nie dawał się w żadnym miejscu zupełnie obalić.

Turcy, zajmując na północy tereny do łuku Karpat i linii Dunaju, nie byli w stanie utrzymać rubieży swego imperium i dlatego to, co się potocznie nazywa ,,problemem wschodnim", jest niczym innym, jak historią ich wielowiekowego odwrotu.

W odróżnieniu od najeźdźców, którzy ich poprzedzili i których starali się wyprzeć, ci azjatyccy muzułmanie nigdy nie byli w stanie zasymilować się z mieszkańcami zagarniętych krajów. Osiedliwszy się pozostali zdobywcami, panami niewolników. Potęgowane przez różnice wyznaniowe metody rządzenia nie mogły mieć innych następstw, jak tylko ustawiczne bunty zwyciężonych.

Historia pełna jest zrywów wolnościowych, które po wiekach walk doprowadziły do tego, że w 1875 roku Grecja, Czarnogóra, Rumunia i Serbia stały się w mniejszym lub większym stopniu niezależne od Turcji. Pozostałe narody chrześcijańskie nadal musiały znosić panowanie wyznawców Mahometa. Ich rządy w pierwszych miesiącach 1875 roku stały się jeszcze bardziej

uciążliwe i przykre niż dotychczas. Pod wpływem konserwatywnej opozycji muzułmańskiej, która wówczas triumfowała w pałacu sułtana, chrześcijanie zamieszkujący imperium osmańskie zostali obciążeni dodatkowymi podatkami, byli prześladowani, zabijani, torturowani na tysiąc sposobów. Wkrótce nastąpiła odpowiedź. Z początkiem lata wybuchło w Hercegowinie kolejne powstanie.

Oddziały powstańcze dowodzone przez tak dzielnych przywódców, jak Peko Pawlowić i Ljubibratić przemierzały kraj, zadając cios za ciosem wysyłanym przeciwko nim regularnym oddziałom. Raz zapalony płomień rozszerzył się i objął Czarnogórę, Bośnię oraz Serbię. Kolejna klęska, poniesiona przez armie tureckie w wąwozie Duga w styczniu 1876 roku, rozpaliła odwagę

powstańców, gniew ludu zaczął narastać także w Bułgarii. Jak zwykle rozpoczęło się od spisków i tajnych zebrań, na których w wielkim sekrecie gromadziła się żarliwa i ofiarna młodzież.

Podczas takich mniejszych lub większych zgromadzeń ujawniali się przywódcy. Jedni zdobywali zaufanie i autorytet

wymownością, inni inteligencją, a jeszcze inni swym gorącym patriotyzmem. W niedługim czasie każde ugrupowanie - a ponad ugrupowaniem każde miasto - miało swego przywódcę.

W Ruszczuku, jednym z ważniejszych bułgarskich ośrodków, położonym nad Dunajem niemalże naprzeciwko rumuńskiego miasta Giurgiu, dowództwo zostało jednogłośnie powierzone pilotowi rzecznemu, Sergiuszowi Ladce. Nie można było zrobić lepszego wyboru. Sergiusz Ladko miał trzydzieści lat, był wysoki i dzięki swym jasnym włosom przypominał Słowianina z północy. Nadto wyróżniał się nieprzeciętną siłą i doskonałą sprawnością; posiadał więc te cechy, które pomagają w dowodzeniu. Jeszcze bardziej ułatwiały mu to dowodzenie zalety wewnętrzne: energia, zdecydowanie, cierpliwość w dochodzeniu do celu i płomienna miłość ojczyzny.

Sergiusz Ladko urodził się w Ruszczuku, gdzie był pilotem rzecznych statków na Dunaju. Jeśli opuszczał miasto, to tylko po to, by prowadzić w kierunku Wiednia albo jeszcze wyżej - bądź na odwrót, ku czarnomorskim talom - barki i galary, które zdane były całkowicie na jego doskonałą znajomość wielkiej rzeki. Czas, jaki mu pozostawał między jednym a drugim na poły rzecznym, na poły morskim pilotowaniem, przeznaczał zazwyczaj na łowienie ryb, w czym zresztą osiągnął niebywałą wprawę, pieniądze zaś uzyskiwane z ich sprzedaży wraz z zapłatą otrzymywaną za pilotowanie statków starczały mu na życie wygodne i dostatnie.

Jako pilot i jako rybak siłą rzeczy większość czasu spędzał na wodzie, która stała się jego żywiołem. Przepłynięcie Dunaju, szerokiego w okolicach Ruszczuku niczym morska cieśnina, stanowiło dla niego drobnostkę i trudno było zliczyć, ile razy śpieszył na ratunek tonącym. Jego postępowanie i prawość zjednały mu życzliwość i sympatię mieszkańców Ruszczuku jeszcze przed nastaniem antytureckich rozruchów. Miał licznych przyjaciół wśród ludzi, których nawet nie znał. Można by powiedzieć, że wszyscy w mieście byli mu życzliwi, gdyby nie to, że żył tu także Iwan Striga.

Iwan Striga, który tak jak Sergiusz Ladko pochodził z Ruszczuku, był jego całkowitym przeciwieństwem. Fizycznie byli tak podobni, że przy podawaniu rysopisów do paszportów, gdzie wystarczają określenia ogólnikowe, można było użyć tych samych terminów. Tak samo jak Ladko, Striga był wysoki, miał silne, barczyste ramiona, jasne włosy i taką samą jasnoblond brodę. Oczy także miał niebieskie. Podobieństwo między nimi ograniczało się jednak wyłącznie do tych kilku zewnętrznych cech. O ile bowiem na twarzy Ladki o regularnych, szlachetnych rysach malowała się szczerość i serdeczność, o tyle niespokojne oblicze Iwana Strigi wyrażało przebiegłość i zimne okrucieństwo.

Z moralnego punktu widzenia różnice były jeszcze większe. Jeśli o Sergiuszu Ladce wiadomo było, skąd czerpie dochody i z czego się utrzymuje, to trudno byłoby powiedzieć, w jaki sposób Striga zdobywa złoto, którym szasta na prawo i lewo. Nie wiedząc nic pewnego, puszczano wodze fantazji. Mówiono więc, że Striga, zdradziwszy swój kraj i rodaków, stał się płatnym szpiegiem tureckich ciemiężców; mówiono też, że to szpiegostwo, gdy nadarzała się po temu okazja, łączył z przemytem najróżniejszych towarów, które dzięki niemu przedostawały się z rumuńskiego brzegu na bułgarski lub na odwrót; mówiono nawet, kiwając głowami, że nie ma to szczególnego znaczenia, gdyż największe dochody Striga czerpie z pospolitych rabunków i rozbojów; mówiono też, że... Ale na cóż są ludzkie języki? Prawda zaś była taka, że nikt dokładnie nie wiedział, co robił ten niepokojący człowiek, który jeśli dać wiarę złośliwym przypuszczeniom, musiał być wyjątkowo sprytny, bo przecież dotąd nie dało się go na niczym przyłapać.

Domysły przekazywano sobie w największej tajemnicy. Nikt nie chciał głośno wypowiadać opinii o człowieku, którego cynizm i gwałtowność budziły lęk. Mógł więc Striga udawać, że nie wie, co się o nim mówi, a nadto uważać, że cieszy się powszechną sympatią, którą okazywali mu bardziej tchórzliwi współmieszkańcy; mógł też do woli niepokoić miasto awanturami i skandalami, których się dopuszczał wraz ze swymi kompanami, dobranymi spośród ludzi wyzbytych wszelkich zasad.

Zdawać by się mogło, że między takim indywiduum a Ladką, którego życie było zupełnie odmienne, nie może dojść do żadnych kontaktów. Rzeczywiście, przez długi czas jeden o drugim wiedział tylko tyle, ile usłyszał od innych. Logicznie rzecz biorąc, nic w tym układzie nie powinno było się zmienić. Los lubi jednak zadrwić z tego, co nazywamy logiką, gdyż gdzieś zostało zapisane, że ci dwaj mężczyźni staną naprzeciw siebie twarzą w twarz i że będą nieprzejednanymi wrogami.

Nacza Gregoriewicz miała dwadzieścia lat i urodę podziwianą przez wszystkich w Ruszczuku. Najpierw z matką, a potem sama mieszkała w sąsiedztwie Sergiusza Ladki, którego znała od najwcześniejszego dzieciństwa. W domu Naczy od dawna brakowało męskiego ramienia. Piętnaście lat przed wydarzeniami przedstawianymi w tej opowieści ojciec Naczy padł pod ciosami Turków, a pamięć o tej ohydnej zbrodni nadal poruszała serca prześladowanych, ale nieugiętych patriotów. Po śmierci męża matka Naczy, licząc już tylko na własne siły, dzielnie zabrała się do pracy. Po mistrzowsku haftując i robiąc koronki, którymi u Słowian nawet najskromniejsza gospodyni chętnie ozdabia swoją ubogą odzież, mogła zapewnić utrzymanie sobie i córce.

W czasach rozruchów najbardziej cierpią biedni i dlatego koronczarka nieraz cierpiałaby z powodu anarchii, jaka ogarnęła Bułgarię, gdyby nie dyskretna pomoc Ladki. Powoli młodego człowieka

związała z kobietami z sąsiedztwa zażyłość. W ich cichym domu znajdował odpoczynek. Często wieczorami stukał do ich drzwi, a rozmowy przy samowarze przeciągały się do późna. W zamian za gościnę Ladko zapraszał Naczę i jej matkę na spacery albo na łowienie ryb w Dunaju. Gdy wyczerpana strapieniami koronczarka odeszła, by połączyć się z mężem, Ladko nadal opiekował się Naczą i jej domem. Ta opieka stała się jeszcze troskliwsza, tak że młoda dziewczyna nie musiała biedować po śmierci matki, a bliskość Sergiusza łagodziła cierpienie.

Tak to dzień po dniu, choć sami o tym nie wiedzieli, w sercach dwojga młodych ludzi budziła się miłość. To, że się kochają, objawił im Striga. Otóż, zobaczywszy tę, którą wszyscy nazywali „piękną z Ruszczuku", zakochał się bez pamięci, co było do przewidzenia przy jego nieokiełznanej naturze. Jako człowiek przyzwyczajony, by jego kaprysy spełniano bez sprzeciwów, przedstawił się młodej dziewczynie i bez zbędnych według niego formalności poprosił ją o rękę. Pierwszy raz w życiu natrafił na upór nie do pokonania. Nacza, ryzykując ściągnięcie na siebie nienawiści człowieka nieobliczalnego w gniewie, powiedziała mu, że nic nie jest w stanie zmusić jej do małżeństwa. Striga nie ustępował. Za trzecim razem osiągnął tyle, że zamknięto przed nim drzwi raz na zawsze.

Wówczas wściekłość jego przekroczyła wszelkie granice. Dając upust niepohamowanej złości, obrzucił Naczę przekleństwami. Zrozpaczona pobiegła szukać pomocy u Siergiusza Ladki, który słysząc jej skargę rozgniewał się nie mniej niż Striga. Nie przebierał w słowach, srożąc się na tego, który miał czelność podnieść oczy na Naczę. Ladko dał się jednak udobruchać. Doszło do bardzo zawiłych wyjaśnień, których rezultat okazał się wyjątkowo jasny. W godzinę później Sergiusz i Nacza z niebem w oczach i radością w sercu potwierdzili swe zaręczyny pocałunkiem.

Striga, kiedy się o tym dowiedział, szalał z wściekłości. Przeklinając i grożąc raz jeszcze ośmielił się wtargnąć do domu Gregoriewiczów. Siłą wyrzucony za drzwi mógł się wreszcie przekonać, że dom nie jest pozbawiony męskiej ręki.

Dał się wyrzucić! Trafił na mocniejszego od siebie, on, Striga, który pysznił się siłą atlety! Upokorzenie było tak wielkie, że postanowił szukać zemsty. Pewnego wieczoru wraz z kilkoma innymi podobnymi do siebie awanturnikami przyczaił się na Ladkę, gdy ten przybijał do brzegu. Tym razem miała to być nie zwyczajna bójka, ale zabójstwo. Napastnicy wywijali nożami. Atak skończył się podobnie jak poprzedni. Pilot uzbrojony w wiosło, którym wymachiwał niczym maczugą, zmusił napastników do odwrotu, a gdy natarł na Strigę ten musiał uciekać ze wstydem.

Niewątpliwie nauczka była wystarczająca, gdyż Striga nie ponowił zdradzieckich napadów. Na początku 1875 roku Sergiusz Ladko poślubił Naczę Gregoriewicz, młodzi kochali się całym sercem. Zamieszkali w wygodnie urządzonym domu pilota. Ich szczęście trwało rok. W pierwszych miesiącach 1876 roku zaczęły się w Bułgarii rozruchy. Nawet największa miłość do żony nie mogła Sergiuszowi Ladce przysłonić obowiązków wobec ojczyzny. Nie oglądając się na nic stanął wśród tych, którzy bezzwłocznie zaczęli się zbierać, radzić, którzy starali się zrobić wszystko, by zapobiec nieszczęściu ojczyzny.

Najpilniejszym zadaniem było zdobycie broni. Wielu młodych ludzi opuszczało w tym celu kraj, przepływało rzekę i wędrowało przez Rumunię aż do Rosji. Jednym z nich był Sergiusz Ladko. Z żalem w sercu, ale zdecydowany spełnić swój obowiązek, wyruszył, pozostawiając na łasce losu ukochaną narażoną na wszystkie niebezpieczeństwa, jakie w czasach rewolucji grożą żonie powstańczego dowódcy.

Wspomnienie Strigi powiększało niepokój Ladki. Czy bandyta nie skorzysta z nieobecności rywala, żeby go ugodzić najboleśniej? Takiej możliwości nie mógł wykluczyć. Ale Sergiusz Ladko odsuwał od siebie te uzasadnione obawy. Zresztą liczył, że Striga, który przed kilkoma miesiącami opuścił Ruszczuk, tak szybko do niego nie wróci. Jeśli wierzyć temu. co mówili ludzie, teren swego działania Striga przesunął bardziej na północ. Krążyło wiele pogłosek na ten temat, były one jednak rozbieżne i sprzeczne. Przypisywano mu wszystkie popełnione w okolicy przestępstwa, chociaż nikt nic pewnego nie wiedział. Tym niemniej Striga opuścił Ruszczuk, a to było dla Ladki najważniejsze. Czas potwierdził, że nie musiał się obawiać. Podczas nieobecności męża Nacza była zupełnie bezpieczna.

Sergiusz Ladko ledwie wrócił, znów musiał wyjechać, a druga wyprawa miała być dłuższa od poprzedniej. Dotychczasowe sposoby zdobywania broni nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Transporty z Rosji przesyłano drogą lądową przez Węgry i Rumunię, to znaczy przez tereny, na których w owych czasach linie kolejowe były bardzo słabo rozwinięte. Bułgarscy patrioci uznali, że jeden z nich powinien pojechać do Budapesztu, by odbierać dostarczoną koleją broń i załadowywać ją na barki, które szybko popłyną w dół Dunaju. Obarczony tą poufną misją Ladko ruszył w drogę tego samego wieczora. Wraz z drugim spiskowcem, który miał odprowadzić łódź na bułgarski brzeg, płynął na rumuńską stronę, żeby jak najszybciej dotrzeć do stolicy Węgier. Wtedy to doszło do zdarzenia, które poważnie zaniepokoiło delegata spiskowców.

Ladko i jego towarzysz nie znajdowali się nawet pięćdziesiąt metrów od brzegu, gdy rozległ się strzał. Nie ulegało wątpliwości, że kula przeznaczona była dla jednego z nich. gdyż świsnęła tuż obok. Pilotowi wydało się, że w strzelcu, którego sylwetka zamajaczyła w ciemności, rozpoznał Strigę. Czyżby zatem wrócił do Ruszczuku?

Zdarzenie to śmiertelnie przeraziło Ladkę, ale nie zmienił on swego postanowienia. Dla ojczyzny gotów był poświęcić nawet życie. Gdyby zaszła potrzeba, mógłby jej poświęcić jeszcze więcej: swoje szczęście tysiąckroć droższe niż życie. Na odgłos strzału rzucił się na dno łodzi. Był to tylko wybieg, by uniknąć nowego ataku. Nim umilkło echo wystrzału, Ladko mocniej ujął wiosło i łódź pomknęła w stronę rumuńskiego miasta Giurgiu, którego światła migotały w narastającej ciemności.

Na miejscu nie zwlekając przystąpił do wypełniania misji. Nawiązał kontakt z wysłannikami rządu carskiego; jedni z nich zatrzymywali się przed rosyjską granicą, niektórzy osiedlali pod przybranymi nazwiskami w Budapeszcie i Wiedniu. Dzięki jego staraniom liczne barki załadowane bronią i amunicją popłynęły w dół Dunaju.

Wiadomości od Naczy otrzymywał dość często, zwykle w listach przenoszonych na terytorium rumuńskie pod osłoną nocy. Wieści początkowo dobre wkrótce stały się niepokojące. Nie znaczy to, że Nacza wspomniała o Stridze. Z listów wynikało, że nawet nie wiedziała, czy bandyta wrócił do Bułgarii, i Ladko zaczynał wątpić w słuszność swoich obaw. Natomiast było pewne, że zadenuncjowano go przed władzami tureckimi, ponieważ policja wtargnęła do jego domu i dokonała rewizji. Nie mógł wracać do Bułgarii, ponieważ powrót byłby samobójstwem. Znano jego rolę, czyhano na niego dniem i nocą, gdyby pokazał się w mieście, zostałby natychmiast aresztowany. Zatrzymanie przez Turków oznaczało zgubę, zatem Ladko musiał zwlekać z powrotem do kraju aż do chwili, gdy rozpocznie się powstanie; inaczej ściągnąłby nieszczęście na siebie i na swoją żonę, której dotychczas nie niepokojono.

Chwila ta niebawem nastąpiła. Powstanie w Bułgarii wybuchło w maju, według pilota o wiele za wcześnie. Niezależnie od tego, co myślał, musiał pośpieszyć z pomocą swemu krajowi. Pociąg dowiózł go do leżącego w pobliżu Dunaju węgierskiego miasta Sombora, dokąd dochodziła kolej. Tutaj mógłby wsiąść na statek i popłynąć w dół rzeki. Niestety, wiadomości, jakie uzyskał w Somborze, zmusiły go do przerwania podróży. Jego obawy były w pełni uzasadnione. Powstanie bułgarskie zostało zduszone w zarodku. Turcja skoncentrowała już liczne oddziały w rozległym trójkącie, którego wierzchołki stanowiły: Ruszczuk, Vidin i Sofia, a jej żelazna ręka opadła ciężko na te nieszczęsne tereny.

Ladko musiał wrócić się do małego miasteczka, gdzie osiadł na jakiś czas, by oczekiwać lepszych dni. Listy od Naczy, które wkrótce otrzymał, potwierdziły słuszność podjętej decyzji. Jego dom był pilnowany jak nigdy dotąd, tak że Nacza mogła się w zasadzie uważać za więźniarkę; czatowano na niego i dla dobra obojga należało wystrzegać się nieostrożnych kroków, aby nie dopuścić do podejrzeń.

Skazany na bezczynność Ladko żył w ciągłym niepokoju. Przesyłki broni zostały, rzecz jasna, wstrzymane, a to z racji upadku powstania i koncentracji tureckich oddziałów na brzegach rzeki. Oczekiwanie samo w sobie przykre stało się nie do wytrzymania, gdy w końcu czerwca przestał otrzymywać wiadomości od ukochanej Naczy. Nie wiedział, co o tym myśleć, a z czasem jego niepokój zmienił się w udrękę. Miał zresztą powody, żeby obawiać się najgorszego. Pierwszego lipca Serbia oficjalnie wypowiedziała sułtanowi wojnę i całe pobrzeże Dunaju było patrolowane przez oddziały, których nieustannym przemarszom towarzyszyły rozboje. Czy Naczę należało również zaliczyć do ich ofiar, czy też była ona więziona przez władze tureckie bądź jako zakładniczka, bądź jako domniemana wspólniczka swego męża? Po miesiącu nie mógł już dłużej znieść bezczynności i zdecydował, że wróci do Bułgarii, żeby wreszcie poznać powód milczenia Naczy.

Jednakże choćby tylko ze względu na dobro żony należało działać ostrożnie. W Ruszczuku od razu wpadłby w ręce tureckich żołnierzy. Jego powrót miałby sens tylko wtedy, gdyby mógł dotrzeć do miasta i poruszać się po nim swobodnie, wolny od podejrzeń, które na nim ciążyły. Potem postępowałby jak najostrożniej, stosownie do okoliczności. W najgorszym wypadku, gdyby musiał natychmiast uciekać przez granicę, miałby przynajmniej tę radość, że mógł przytulić żonę do serca.

Przez wiele dni Sergiusz Ladko szukał rozwiązania tego trudnego problemu. W końcu uznał, że je znalazł i, nie zwierzając się nikomu, natychmiast przystąpił do realizacji obmyślonego planu. Czy uda mu się go zrealizować? Wykaże przyszłość. W każdym razie trzeba było zdać się na los szczęścia. Rankiem 28 lipca 1876 roku sąsiedzi pilota, którzy nie znali jego prawdziwego nazwiska, zauważyli, że zajmowany przez samotnego mężczyznę domek jest szczelnie zamknięty.

O tym, jaki był plan Ladki, na jakie niebezpieczeństwa narażał się, w jaki sposób wydarzenia w Bułgarii, a zwłaszcza w Ruszczuku, łączą się z konkursem wędkarskim w Sigmaringen, dowie się Czytelnik z dalszego ciągu tej w niczym nie zmyślonej opowieści; jej główni bohaterowie żyją po dziś dzień na brzegach Dunaju.

Jaeger, gdy tylko pokwitowanie znalazło się w jego kieszeni, ulokował się w łodzi. Zapytał, które posłanie jest przeznaczone dla niego, i zniknął w kabinie, zabierając walizkę. W dziesięć minut później wyszedł przebrany od stóp do głów. Odziany niczym wytrawny wędkarz w szorstką bluzę, mocne buty i czapkę z wydrowej skórki wydał się kopią Ilii Bruscha.

Zdziwił się trochę stwierdziwszy, że w czasie jego krótkiej nieobecności Brusch zdążył opuścić łódź. Gdy pilot wrócił po półgodzinie, zgodnie z umową Jaeger o nic go nie zapytał. Ilia Brusch nie pytany wyjaśnił mu jednak, że musiał wysłać kilka listów do gazet. Zapowiedział w nich swoje przybycie za dwa dni wieczorem do Neustadt, a następnie trzeciego dnia do Ratyzbony. Teraz, gdy w grę wchodziły także interesy Jaegera, ważne było, żeby nie przybijać jak w Ulm do opustoszałych nabrzeży. Ilia Brusch wyraził nawet żal, że nie będą mogli zatrzymać się w Neuburgu ani w Ingolstadt. Niestety, jego plan nie przewidywał postojów w tych miastach.

Jaeger wyglądał na zadowolonego z reklamy korzystnej również dla niego i nie miał żalu o to, że nie zatrzymają się ani w Neuburgu, ani w Ingolstadt. Przeciwnie, przyznał rację swemu gospodarzowi i zapewnił raz jeszcze, że absolutnie nie ma zamiaru ograniczać jego swobody, jak to zresztą zostało uzgodnione. Potem, usiadłszy okrakiem na jednej z ławek, zjedli wspólnie kolację. Jaeger dołożył do niej znakomitą szynkę, wydobytą z przepastnej walizy. Brusch docenił smak mogunckiego wyrobu, przyznając w duchu, że wspólna podróż nie jest pozbawiona zalet. Noc minęła spokojnie. Nim wzeszło słońce Ilia Brusch ostrożnie, by nie obudzić pogrążonego w głębokim śnie Jaegera, zluzował cumy.

W Ulm, gdzie Dunaj kończy wędrówkę przez niewielkie królestwo Wirtembergii, by wpłynąć do Bawarii, jest on nadal tylko skromnym potokiem. Nie wpadają tu jeszcze jego wielkie dopływy i nic nie wskazuje, że jest to jedna z najważniejszych rzek Europy.

Nurt był dość leniwy, osiągał prędkość mili na godzinę. Przeróżnej wielkości barki, między nimi ciężkie, po brzegi wyładowane towarami łodzie, płynęły w dół rzeki nieraz z rozwiniętymi żaglami, w które dął północno-zachodni wiatr. Zapowiadał się pogodny, bezdeszczowy dzień.

Ilia Brusch, znalazłszy się w nurcie rzeki, zaczął wiosłować ze wszystkich sił. Tak zastał go kilka godzin później Jaeger. Brusch nie wypuścił wiosła z rąk aż do wieczora, nie licząc krótkiego odpoczynku na obiad, ale i wtedy łódź płynęła niesiona prądem rzeki. Pasażer nic na temat wiosłowania nie wspomniał, a jeżeli nawet dziwił go pośpiech, to zdziwienie zachował dla siebie.

Niewiele słów zamienili tego dnia. Ilia Brusch wiosłował nie szczędząc sił. Co do Jaegera, to z uwagą, która zapewne zafrapowałaby jego gospodarza, gdyby ten mniej przykładał się do wiosła, obserwował płynące Dunajem statki, o ile nie lustrował uważnie brzegów. Były one wyraźnie obniżone. Rzeka zdawała się rozszerzać kosztem lądu. Linię na pół zatopionego lewego brzegu trudno byłoby wyznaczyć, podczas gdy na prawym, sztucznie podwyższonym, jeździły pociągi i sapały lokomotywy, ich dym mieszał się z dymem parostatków, których koła biły wodę z wielkim hukiem. W Offingen, które minęli po obiedzie, linia kolejowa, jakby odepchnięta przez rzekę, skręcała na południe, a prawy brzeg rozlewał się tworząc bagna, których końca nie było widać. Wieczorem zatrzymali się na nocleg w Dillingen.

Pod koniec kolejnego, nie mniej męczącego niż poprzedni, dnia Ilia Brusch rzucił kotwiczkę z dala od ludzkich siedzib, kilka kilometrów za Neuburgiem, a 15 sierpnia o świcie łódź znajdowała się już pośrodku rzeki. Na wieczór tego właśnie dnia Brusch zapowiedział swoje przybycie do Neustadt. Wstyd byłoby zawitać tam z pustymi rękami. Ponieważ pogoda była ładna, a etap miał być znacznie krótszy od poprzednich, postanowił zarzucić wędkę. Z samego rana przejrzał starannie swój sprzęt. Jego współtowarzysz, siedząc w tyle łodzi, przyglądał się z ciekawością przygotowaniom, jak na prawdziwego amatora wędkarstwa przystało.

Ilia Brusch, choć zajęty, nie wzgardził pogawędką.

- Jak pan widzi, panie Jaeger, zamierzam dzisiaj coś złowić. Przygotowanie do połowu jest bardzo ważne. Ryby z natury są nieufne i nigdy nie dość starań, by je zwabić. Niektóre z nich, zwłaszcza liny, są wyjątkowo inteligentne. Trzeba z nimi walczyć podstępem, a pyszczki mają tak twarde, że mogą nawet przegryźć jedwabną nitkę.

- Liny nie są chyba najsmaczniejsze - zauważył Jaeger.

- Nie, bo lubią wody błotniste, co psuje smak ich mięsa.

- A szczupaki?

- Szczupak to ryba wyborna - odparł Ilia Brusch - pod warunkiem, że waży co najmniej pięć albo sześć funtów. W mniejszych są same ości. W żadnym jednak razie szczupaka nie można zaliczyć do ryb mądrych i przebiegłych.

- Doprawdy, panie Brusch!? Tak więc te rekiny słodkich wód...

- ... są tak samo głupie, jak ich krewni z wód słonych, panie Jaeger. Prymitywne jak okonie i węgorze! Łowienie ich może przynieść korzyść, ale nigdy zaszczyt... Pewien wytrawny znawca napisał, że są to ryby, które „chcą, żeby je brać", a których „się nie bierze".

Jaeger mógł tylko podziwiać przekonywające wywody Ilii Bruscha oraz staranne przygotowywanie sprzętu. Brusch najpierw chwycił elastyczne i lekkie wędzisko, nagiął je do granic wytrzymałości; puszczone wyprostowało się. Wędzisko to składało się z dwóch części. Pierwsza, u nasady gruba na cztery centymetry, zwężała się do centymetra w miejscu, gdzie zaczynała się część druga - cienka i sprężysta. Zrobiona z gałęzi leszczyny liczyła około czterech metrów długości, co pozwalało wędkarzowi na łowienie z brzegu żyjących w głębinie ryb, takich jak leszcz i czerwona płoć.

Ilia Brusch, pokazując Jaegerowi haczyki, które dopiero co przywiązał włosiem do końca jedwabnej linki, mówił:

- Widzi pan, panie Jaeger, to są haczyki numer jedenaście o bardzo cienkim korpusie. Najlepszą przynętą na płocie jest gotowana pszenica z jednej strony trochę nadpęknięta i dobrze namoczona... Śmiało! Teraz, gdy wszystko jest już gotowe, pozostaje mi tylko próbować szczęścia!

Jaeger stał oparty o zadaszenie, wędkarz natomiast usiadł na ławce z czerpakiem w zasięgu ręki. Po chwili balansowania, co nie było pozbawione pewnego uroku, wędka została zarzucona. Haczyki zanurzyły się w żółtawej wodzie, a ciężarki z ołowiu nadały im pozycję pionową, która - zdaniem wszystkich fachowców - jest bardziej korzystna. Na powierzchni wody utrzymywał się

spławik zrobiony z gęsiego pióra, które nie wchłania wody i właśnie dzięki temu jest doskonałe. Oczywiście w tej chwili zapadła w łodzi głęboka cisza. Dźwięk głosu płoszy ryby, a poza tym prawdziwy wędkarz ma co innego do roboty i nie może rozpraszać uwagi rozmową. Trzeba czujnie obserwować ruchy spławika, by nie przegapić chwili, w której należy rybę złapać na haczyk.

Tego przedpołudnia Ilia Brusch mógł być zadowolony. Złowił nie tylko dwadzieścia płoci, ale także tuzin kleni i kilka jelców. Jeśli Jaeger rzeczywiście chciał zostać prawdziwym wędkarzem, jak twierdził, miał teraz okazję podziwiać zręczność - cechę niezbędną u adepta tej sztuki - z jaką jego gospodarz łowił ryby. Brusch, gdy tylko poczuł, że ryba „chwyciła", starał się nie dopuścić, by zdobycz wydostała się na powierzchnię, pozwalał jej się szamotać w głębi wody aż do wyczerpania sił tak, by nie mogła zerwać się z haczyka, a przy tym zachowywał zimną krew, co jest jedną z zalet każdego zasługującego na to miano wędkarza.

Około jedenastej Brusch skończył łowić. W lecie, gdy słońce dobiega zenitu, powierzchnia wody migocze i ryby nie biorą.

Zresztą, połów był obfity. Ilia Brusch obawiał się nawet, czy ryb nie jest za dużo jak na niewielkie miasto Neustadt, gdzie łódź zatrzymała się około piątej.

Mylił się. Dwadzieścia pięć albo nawet trzydzieści osób oczekiwało go na nabrzeżu. Gdy tylko przycumował łódź, rozległy się oklaski. Po chwili nie wiedział, w którą stronę się obrócić. W ciągu kilku minut ryby zostały zamienione na dwadzieścia siedem florenów, które Ilia Brusch od razu przekazał Jaegerowi tytułem pierwszej dywidendy.

Jaeger, świadomy, że nie dla niego przeznaczone są oklaski i owacje, skromnie schował się pod zadaszeniem. Brusch dołączył do niego, gdy tylko uwolnił się od wielbicieli. Nie tracąc czasu należało przygotować się do snu; noc miała być niezwykle krótka. Chcąc przybyć do Ratyzbony, od której dzieliło go prawie siedemdziesiąt kilometrów, w miarę wcześnie i mieć czas na łowienie ryb, Ilia Brusch postanowił, że wyruszą już o pierwszej w nocy.

Przed południem złowił trzydzieści funtów ryb; było ich tyle, że tłoczący się na nabrzeżu w Ratyzbonie nie mogli narzekać, iż trudzili się na próżno. Entuzjazm publiczności wyraźnie narastał. Doszło do prawdziwej licytacji; za trzydzieści funtów ryb wręczono laureatowi Ligi Dunajskiej czterdzieści jeden florenów.

Brusch nigdy nie marzył o podobnym sukcesie i przyszło mu nawet na myśl, że Jaeger koniec końców zrobi świetny interes.

Należało przekazać czterdzieści jeden florenów ich prawowitemu właścicielowi, ale Ilii Bruschowi nie udało się wywiązać z tego zadania. Jaeger bowiem opuścił dyskretnie łódź, zostawiwszy swemu towarzyszowi na widocznym miejscu wiadomość, by ten na niego nie czekał z kolacją i że wróci dość późno wieczorem. Ilia Brusch uznał za zupełnie naturalne, że Jaeger chciał skorzystać ze sposobności i zwiedzić miasto, które było przez pięćdziesiąt lat siedzibą sejmu. Być może odczułby mniejszą satysfakcję, a nawet zdziwiłby się, gdyby wiedział, jaką misję wypełnia jego pasażer i kim jest naprawdę.

„Jaeger, Wiedeń, Leipzigerstrasse 43" napisał spokojnie Ilia Brusch pod dyktando nowo przybyłego. Ten jednak byłby bardzo zakłopotany, gdyby wędkarz okazał się dociekliwy i za przykładem żandarma na własne ryzyko otworzył puszkę Pandory, domagając się od Jaegera pokazania dokumentów. Ilia Brusch zaniedbał ich sprawdzenia, choć zasadność tej czynności przecież mu wykazano, a następstwa tego braku przezorności będą przykre. Co do nazwiska, które niemiecki żandarm przeczytał w paszporcie okazanym mu przez Jaegera, to jeśli należało ono do prawdziwego właściciela dokumentu, wówczas żandarm mógł w nim znaleźć tylko nazwisko Karola Dragocha.

Zapalony amator wędkarstwa i szef dunajskiej policji w rzeczywistości stanowili jedną i tę samą osobę. Zdecydowany wprowadzić się za wszelką cenę do łodzi Ilii Bruscha Karol Dragoch przewidywał opór nie do przezwyciężenia i wobec tego wytoczył całą baterię środków, by opór ten złamać. Interwencja żandarma była ukartowana, a jego pojawienie wyreżyserowane jak w teatrze. Okazało się, że Karol Dragoch trafił w sedno, gdyż Ilia Brusch uznał obecność kogoś, kto może mu pomóc, za szczęśliwe zrządzenie losu, zwłaszcza że opiekun miał znaczne wpływy.

Sukces był tak olbrzymi, że zaniepokoił Karola Dragocha. Dlaczego Ilia Brusch był zakłopotany, gdy usłyszał żądanie żandarma? Czemu tak bardzo zależało mu na tym, by uniknąć tego rodzaju spotkań, że wolał zrezygnować z samotności, którą zdawał się przedkładać nade wszystko i której bronił z tak wielkim uporem? Cóż, u diabła! Uczciwy człowiek nie musi się obawiać rozmowy z komisarzem policji. Najgorsze, co mogłoby z tego wyniknąć, to kilka godzin, a w ostateczności kilka dni spóźnienia.

Oczywiście, jeśli ktoś się nie śpieszy... Lecz Ilia Brusch się śpieszył, a to z kolei dawało wiele do myślenia.

Karol Dragoch, nieufny z natury jak każdy dobry policjant, miał się nad czym zastanawiać. Był jednak na tyle rozsądny, żeby nie zwracać uwagi na nieistotne szczegóły, które prawdopodobnie dałoby się szybko wyjaśnić. Te drobne spostrzeżenia odnotował więc jedynie w pamięci i skoncentrował się na rozwiązaniu problemu, który był poważniejszy, niż na to wyglądał.

Projekt, który Karol Dragoch zaczął realizować wprowadzając się siłą do łodzi Ilii Bruscha, nie zrodził się wyłącznie w jego głowie. Prawdziwym jego autorem był Michał Michajłowicz. Kiedy ów dowcipny Serb napomknął w gospodzie „U wędkarzy", że laureat Ligi Dunajskiej mógłby być równie dobrze ściganym przestępcą, jak i ścigającym policjantem, Karol Dragoch poważnie, choć nie dosłownie, potraktował to, co powiedziane było raczej żartem. Był na tyle rozsądny, by dojść do wniosku, że wędkarza z policjantem nic nie łączyło, a idąc dalej tym tokiem rozumowania, uznał za wykluczone jakiekolwiek powiązania wędkarza z poszukiwanym przestępcą. Ale z tego, że coś się nie stało, wcale nie wynika, że się stać nie może. Karol Dragoch pomyślał również, że dowcipny Serb nie był daleki od prawdy oraz że detektyw, chcąc swobodnie obserwować Dunaj, wykazałby wiele sprytu podając się za znanego wędkarza.

Rozumowanie to, choćby nawet logiczne, było nie do przyjęcia. Konkurs w Sigmaringen już się skończył, a jego zwycięzca, Ilia Brusch, publicznie ogłosił zamiar przepłynięcia Dunaju i zapewne nie zgodziłby się dobrowolnie na zastąpienie go inną osobą, tym bardziej że zamiana byłaby ryzykowna, gdyż twarz laureata znało sporo wędkarzy. Jeśli jednak należało odrzucić myśl, że Ilia Brusch zgodzi się, by odbył tę podróż pod jego nazwiskiem, to istniała inna droga, pośrednio prowadząca do tego samego celu. Skoro zastąpienie Ilii Bruscha było niemożliwe, to przecież Karol Dragoch mógłby popłynąć wraz z wędkarzem jako jego pasażer. Kto będzie zwracał uwagę na człowieka podróżującego z wędkarzem na tyle znanym, że skupiał na sobie zainteresowanie wszystkich? I jeśliby nawet ktoś przez roztargnienie popatrzył w stronę nie znanego współtowarzysza Ilii Bruscha, to nie będzie podejrzewał, że człowieka tego może coś łączyć z policjantem, który wypełniałby swą misję w cieniu opiekuńczych skrzydeł laureata konkursu.

Karol Dragoch po zastanowieniu i skrupulatnym rozważeniu wszystkich zalet i wad projektu uznał, że jest on wart zachodu, i postanowił go wykonać. Na nabrzeżu w Ulm można było przekonać się, z jaką maestrią ukartował początkową scenę, po niej, w miarę potrzeby, miały nastąpić dalsze. Ilię Bruscha ciągano by do komisarza, a nawet znaleziono by pretekst, by go aresztować, straszono by go na sto różnych sposobów. Można być pewnym, że Karol Dragoch bez skrupułów wykorzystałby wszystkie

możliwości i doprowadziłby do tego, że przerażony wędkarz jedynego wybawcę widziałby w osobie pasażera, przed którym się bronił.

W każdym razie detektyw był bardzo zadowolony, że dopiął swego bez uciekania się do moralnego gwałtu i bez przeciągania komedii poza pierwszy akt. Teraz rozgościł się w łodzi i jeśliby zaczął udawać, że chce ją opuścić, gospodarz zatrzymywałby go z taką siłą, z jaką się przed nim bronił. Należało więc wykorzystać sytuację.

Karolowi Dragochowi pozostawało zatem zdać się na nurt rzeki. Podczas gdy wędkarz będzie zajęty łowieniem ryb albo wiosłowaniem, jemu nic nie przeszkodzi swobodnie obserwować rzekę. Przez cały czas będzie utrzymywał łączność ze swymi ludźmi, rozsianymi wzdłuż brzegów. Na wieść o przestępstwie lub zbrodni pożegna Ilię Bruscha i ruszy w ślad za bandytami. Tak samo postąpi również wówczas, gdy coś podejrzanego przyciągnie jego uwagę.

Plan był dobrze przygotowany i im więcej Karol Dragoch o nim myślał, tym bardziej był z niego zadowolony. Zachowanie incognito podczas całej podróży Dunajem zwiększało szanse powodzenia. Niestety, rozumując w ten sposób, detektyw nie brał pod uwagę roli przypadku. Wcale się nie spodziewał, że seria najprostszych zdarzeń w ciągu kilku dni skieruje jego poszukiwania w nieprzewidzianym kierunku i nada jego misji nieoczekiwany zasięg.

Po opuszczeniu łodzi Karol Dragoch udał się do centrum Ratyzbony. Znał miasto i dlatego bez wahania ruszył cichymi ulicami, przy których wznosiły się tu i ówdzie średniowieczne, wysokie na dziesięć pięter baszty. Tego niegdyś sławnego miasta nie mogła dziś ożywiać ludność, której liczba zmalała do dwudziestu sześciu tysięcy dusz.

Karol Dragoch nie zamierzał zwiedzać Ratyzbony, jak spodziewał się Ilia Brusch. Nie był przecież turystą. Minął stojącą niedaleko mostu katedrę o nie ukończonych wieżach, nawet nie przyjrzał się jej portalowi z końca piętnastego wieku. Niewątpliwie nie szedł, by podziwiać gotycką kaplicę w pałacu książąt Thurn und Taxis ani klasztoru o ostrołukowych sklepieniach, a już tym bardziej kolekcji fajek, osobliwości owego klasztoru. Nie zamierzał zwiedzać Rathausu, niegdyś siedziby sejmu, a dzisiaj zwykłego ratusza, którego sala posiedzeń ozdobiona jest starymi tapetami, ani też sali tortur, którą wraz z przeróżnymi przyrządami pokazuje nie bez dumy odźwierny. Nie zamierzał także płacić „trinkgeldu", czyli po niemiecku napiwku, przewodnikowi. Nie potrzebował go, gdyż bez niczyjej pomocy trafił na pocztę, gdzie czekało na niego sporo listów, adresowanych w umówiony sposób. Spokojnie przeczytał je i ruszył w stronę wyjścia. Wówczas spostrzegł, że jakiś niezbyt starannie ubrany mężczyzna zbliża się do niego. Musieli się znać, ponieważ detektyw gestem powstrzymał przybysza w chwili, gdy ten chciał się odezwać. Gest oznaczał: „Nie tutaj". Obaj skierowali się w stronę pobliskiego placu.

- Dlaczego nie czekałeś na mnie na brzegu rzeki? - spytał Karol Dragoch, kiedy uznał, że odległość dzieląca ich od niedyskretnych uszu jest dostateczna.

- Bałem się, że pana tam nie zastanę - odpowiedział mężczyzna. - A wiedziałem, że musi pan przyjść na pocztę...

- Nareszcie! Na to czekałeś. W tym tkwi sedno sprawy - przerwał mu Karol Dragoch. - Nic nowego?

- Nic.

- Nawet zwyczajnego włamania w okolicy?

- Ani w okolicy, ani gdzie indziej. Wzdłuż Dunaju to by się rozniosło.

- Kiedy otrzymałeś ostatnie wiadomości?

- Nie ma jeszcze dwóch godzin, jak odebrałem telegram z centrali w Budapeszcie. Cisza na całej linii.

Karol Dragoch chwilę się zastanowił.

- Pójdziesz do prokuratury i powiesz, że cię przysłałem. Podasz swoje nazwisko, Fryderyk Ulhmann, i poprosisz, żeby cię informowali o każdym, nawet najmniejszym drobiazgu. Następnie pojedziesz do Wiednia.

- A nasi ludzie?

- Zajmę się tym. Płynąc będę ich widział. Spotkanie w Wiedniu od dziś za tydzień. To jest rozkaz.

- Więc zostawia pan górny bieg rzeki bez nadzoru? - spytał Ulhmann.

- Tutaj wystarczy miejscowa policja - odpowiedział Dragoch. - W razie potrzeby przybędziemy na pierwszy sygnał. Powyżej Wiednia nie zdarzyło się dotąd nic, co by nas zainteresowało. Nie tacy głupi są ci poczciwcy, żeby za bardzo oddalać się od swojej bazy.

- Swojej bazy...? - powtórzył Ulhmann. - Zatem ma pan jakieś dodatkowe wiadomości?

- W każdym razie mam swoje zdanie.

- Co za zdanie?

- Nazbyt ciekawyś...! Co by nie myśleć, spodziewam się, że rozpoczniemy między Wiedniem a Budapesztem.

- Dlaczego tam, a nie gdzie indziej?

- Bo tam właśnie zostało popełnione ostatnie przestępstwo. Słyszałeś przecież o tym gospodarzu, którego „podgrzali". Znaleziono go spalonego aż po kolana.

- Jeszcze jeden powód, żeby następnym razem próbowali gdzie indziej.

- Ponieważ...?

- Ponieważ będą uważali, że teren, na którym popełniono tę zbrodnię, musi być bacznie obserwowany. Więc spróbują szczęścia w innej okolicy. Tak właśnie dotąd postępowali. Nigdy nie napadali raz za razem w tym samym miejscu.

- Myśleli zatem jak osły, a ty Ulhmann, ich w tym naśladujesz - odrzekł Karol Dragoch. - Liczę właśnie na ich głupotę. Wszystkie gazety, jak z pewnością zauważyłeś, przypisywały mi podobne rozumowanie. Podały one wyjątkowo jednomyślnie, że opuściłem górny bieg Dunaju, dokąd przestępcy nie odważą się powrócić, i że udałem się na południe Węgier. Wiesz przecież, że nie ma w tym słowa prawdy, ale możesz być pewny, że tak sfabrykowane wiadomości na pewno dotarły do zainteresowanych.

- Tak pan uważa?

Uważam, że nie należy się ich spodziewać na południu Węgier, bo przecież nie chcą wpaść w paszczę lwa.

- Dunaj jest długi - zauważył Ulhmann. - Mogą się przenieść do Serbii, Rumunii albo do Turcji...

- A wojna? Nie mają tam nic do roboty. Zresztą, zobaczymy. Karol Dragoch na chwilę umilkł.

- Czy dokładnie przestrzegano moich instrukcji? - odezwał się znowu.

- Dokładnie.

- Rzeka przez cały czas jest pod obserwacją?

- Dzień i noc.

- I nic podejrzanego nie zauważono?

- Absolutnie nic. Wszystkie łodzie i barki mają papiery w porządku. Muszę panu powiedzieć, że te kontrole budzą duże niezadowolenie. Żegluga rzeczna protestuje i, jeśli chce pan znać moją opinię, uważam, że nie bez powodu. Statki nie mają nic wspólnego z naszymi poszukiwaniami. Przecież te przestępstwa nie są popełniane na wodzie.

Karol Dragoch zmarszczył brwi.

- Przywiązuję wielkie znaczenie do kontroli barek, statków, a nawet najmniejszych łodzi - odparł stanowczo. - I zapamiętaj raz na zawsze, że nie znoszę uwag.

Ulhmann wyprężył się.

- Będzie, jak pan sobie życzy - powiedział.

- Sam jeszcze nie wiem, co zrobię... - podjął z wahaniem Dragoch. - Być może zatrzymam się w Wiedniu. Choć nie wykluczam, że popłynę aż do Belgradu. Nie jestem pewien... Ważne jest, byśmy nie stracili kontaktu, i dlatego informuj mnie na bieżąco. Przesyłaj ludziom rozstawionym między Ratyzboną a Wiedniem choćby jedno słowo w tylu egzemplarzach, w ilu będzie trzeba.

- Dobrze - odparł Ulhmann. - A ja...? Kiedy się zobaczymy?

- W Wiedniu, za tydzień, już ci mówiłem - odrzekł Dragoch. Chwilę się zastanawiał.

- Możesz wracać - dodał. - Nie zapomnij pójść do prokuratury, a potem łap najbliższy pociąg.

Ulhmann już odchodził, gdy Karol Dragoch przywołał go.

- Czy słyszałeś o niejakim Ilii Bruschu? - zapytał.

- Tym wędkarzu, który płynie Dunajem z wędką w ręku?

- Właśnie. Gdybyś mnie z nim zobaczył, zachowuj się tak, jakbyś mnie nie znał.

Po tych słowach rozstali się. Fryderyk Ulhmann poszedł w kierunku górnej części miasta, a Karol Dragoch do hotelu „Pod złotym krzyżem", gdzie jak sądził, będzie mógł zjeść kolację.

Około dziesięciu osób rozmawiając o tym i owym siedziało już przy stole, kiedy zajmował miejsce. Jadł z dużym apetytem, nie mieszając się do żadnych rozmów. Zachowywał się jak ktoś, kto ma zwyczaj nadstawiać ucha na wszystko, co się wokół niego mówi. Usłyszał więc także, gdy jeden z obecnych zapytał swego sąsiada:

- I co...? Są jakieś wieści o tej groźnej bandzie?

- Nie więcej niż o sławnym Bruschu - odpowiedział drugi. - Czekano na jego przybycie do Ratyzbony, ale nikt go jeszcze nie widział.

- To dziwne.

- Chyba że Ilia Brusch i szef bandy to ten sam człowiek.

- Pan raczy żartować?

- Ej! Kto wie?

Karol Dragoch żywo podniósł oczy. Już po raz drugi usłyszał tę hipotezę. Niepostrzeżenie wzruszył ramionami i dokończył kolację nie wypowiedziawszy słowa. Żarty, czcza gadanina. A swoją drogą ten gaduła nie był najlepiej poinformowany, skoro nic nie wiedział o przybyciu Ilii Bruscha do Ratyzbony.

Po kolacji Karol Dragoch ruszył w kierunku rzeki. Zamiast wrócić do łodzi, zatrzymał się na starym, kamiennym moście, łączącym Ratyzbonę z jej przedmieściem, Stadt-am-Hof, i bez celu błądził wzrokiem po rzece, którą korzystając z gasnącego światła dnia płynęło jeszcze kilka statków. Pogrążony w myślach detektyw poczuł nagle na ramieniu dotyk ręki, równocześnie usłyszał znajomy głos:

- Można się domyślić, panie Jaeger, że pana tu wszystko interesuje. Karol Dragoch odwrócił się i zobaczył stojącego naprzeciw siebie Ilię

Bruscha, który przyglądał mu się z uśmiechem.

- Tak - odparł. -Ruch na rzece jest rzeczywiście interesujący. Można by tak patrzeć godzinami.

- Ej! Panie Jaeger - powiedział Ilia Brusch - wszystko będzie jeszcze ciekawsze, gdy znajdziemy się w dole rzeki. Tam jest o wiele więcej statków. Zobaczy pan, kiedy dopłyniemy do Żelaznej Bramy... Zna ją pan?

- Nie - odparł Dragoch.

- To trzeba zobaczyć! - oświadczył Ilia Brusch. - Jeśli nie ma na świecie piękniejszej rzeki od Dunaju, to jak Dunaj długi nie ma nic piękniejszego od Żelaznej Bramy.

Tymczasem zapadł zmrok. Duży zegarek Ilii Bruscha wskazywał, że jest po dziewiątej.

- Byłem na dole, w łodzi, kiedy zobaczyłem pana na moście, panie Jaeger - powiedział. - Przyszedłem tu, by przypomnieć, że jutro wyruszamy bardzo wcześnie i że dobrze byłoby już się położyć.

- Więc wracajmy, panie Brusch - zgodził się Karol Dragoch.

Razem zeszli w kierunku nabrzeża. Kiedy obchodzili przyczółek mostu, pasażer zapytał:

- A co z naszymi rybami, panie Brusch? Jest pan zadowolony z ich sprzedaży?

- Powiedzmy: zachwycony, panie Jaeger! Należy się panu ode mnie czterdzieści jeden florenów!

- Co z poprzednio zainkasowanymi dwudziestoma będzie wynosiło sześćdziesiąt osiem. A jesteśmy dopiero w Ratyzbonie! Ej! Ej! Panie Brusch! Sprawa przedstawia się wcale nieźle!

- Doszedłem do tego samego wniosku - przyznał wędkarz.

W kwadrans później zasypiali jeden obok drugiego, a gdy wschodziło słońce, łódź była już pięć kilometrów za Ratyzboną. W tej okolicy brzegi Dunaju różnią się wyglądem. Na prawym, jak okiem sięgnąć, widać żyzne równiny, bogate i urodzajne pola, nie brak ani zagród, ani wsi, podczas gdy na lewym ciągną się rozległe lasy i piętrzą wzgórza tworzące Czeski Las.

Płynąc, Jaeger i Ilia Brusch mogli dostrzec niedaleko miasteczka Donaustauf letni pałac książąt Thurn und Taxis oraz stary zamek biskupów Ratyzbony, a dalej, na Salvatorbergu, Walhallę zwaną „Miejscem pobytu wybrańców", rodzaj Partenonu zagubionego pod bawarskim niebem, który wcale nie jest podobny do tego z Attyki i który swe powstanie zawdzięcza królowi Ludwikowi. Wewnątrz mieści się muzeum, gdzie znajdują się popiersia germańskich bohaterów. Muzeum to nie wzbudza takiego zachwytu, jak układ architektoniczny budynku. Jeśli jednak Walhalla rzeczywiście nie jest równa ateńskiemu Partenonowi, to z pewnością wygląda ciekawiej niż świątynia zwana „starym cmentarzyskiem", którą Szkoci ozdobili jedno ze wzgórz Edynburga.

Jeśli się trzymać zakoli Dunaju, to odległość Ratyzbony od Wiednia jest znaczna. Wzdłuż tej płynnej, liczącej blisko czterysta siedemdziesiąt pięć kilometrów drogi prawie nie ma większych miast. Wymienić można tylko Straubing, stanowiący spichlerz Bawarii, w pobliżu którego łódź zatrzymała się wieczorem 18 sierpnia, Passau, dokąd przypłynęła dwa dni później, i Linz zostawiony na trasie 21 sierpnia. Poza tymi miastami, z których dwa ostatnie mają pewne znaczenie strategiczne, a żadne nie liczy więcej niż dwadzieścia tysięcy mieszkańców, mijali już tylko niewielkie osiedla.

Turysta, gdy nie może podziwiać dzieł rąk ludzkich, broni się przed nudą obserwując ciągle zmieniające się brzegi wielkiej rzeki. W okolicy Straubingu Dunaj rozlewa się na szerokość czterystu metrów. Poniżej tego miasta rzeka zaczyna się zwężać, a pierwsze wzniesienia Alp Retyckich dźwigają powoli jej prawy brzeg.

W Passau, wzniesionym u ujścia trzech rzek: Dunaju, Innu oraz Ilzu, z których dwie pierwsze należą do najważniejszych w Europie, opuszcza się Niemcy. Prawy brzeg tuż za miastem jest już austriacki, gdy tymczasem lewy imperium Habsburgów bierze we władanie dopiero kilka kilometrów dalej, u ujścia Dedelsbachu. W tym miejscu rzeka zawęża się i płynie doliną szerokości dwustu metrów, która ją poprowadzi aż do Wiednia. Dolina ta rozszerza się niekiedy i rozlane wody Dunaju tworzą prawdziwe jeziora z wyspami i wysepkami, a czasem tak się zwęża, że spienione wody huczą między jej ścianami.

Ilia Brusch nie zwracał uwagi na te wciąż zmieniające się, urzekające widoki, ale ze wszystkich sił starał się przyśpieszyć bieg łodzi. Skądinąd konieczność skupienia uwagi na jej prowadzeniu wystarczała, żeby tę obojętność usprawiedliwić. Oprócz trudności, które sprawiały mu ławice piasku powszechnie, występujące na Dunaju, miał także do pokonania poważniejsze przeszkody. Kilka kilometrów przed Passau musiał stawić czoła wirom w pobliżu Wilshofen, a sto pięćdziesiąt kilometrów dalej, trochę poniżej Grein, jednej z najnędzniejszych mieścin Górnej Austrii, znajdowały się nie mniej groźne bystrzyce: Strudel i Wirbel.

W tym miejscu kotlina zmienia się w wąski korytarz, ścieśniony stromymi skałami, między którymi przeciskają się kipiące wody. Niegdyś podwodne skały czyniły to przejście jednym z najbardziej niebezpiecznych i nierzadko zdarzało się, że statki wychodziły z tej próby poważnie uszkodzone. Obecnie niebezpieczeństwo wyraźnie zmalało. Minami wysadzono najbardziej zdradliwe skały, które rozciągały się od brzegu do brzegu. Wody nie płyną już tak gwałtownie, wiry nie wywracają łodzi, a katastrofy stały się rzadsze. Jednakże nadal należy zachowywać wiele ostrożności zarówno przy prowadzeniu dużych barek, jak i małych łodzi.

Żegluga nie sprawiała jednak kłopotu liii Bruschowi. Przeciskał się przez wąskie przejścia, wymijał ławice piasku, pokonywał wiry i bystrzyce z zadziwiającą zręcznością. Karola Dragocha zachwycała ta zręczność. Równocześnie nie przestawało go zdumiewać, że zwykły wędkarz tak dobrze zna Dunaj i jego zdradliwe zasadzki.

Jeśli Ilia Brusch budził ciekawość Karola Dragocha, to Karol Dragoch nie mniej intrygował Ilię Bruscha. Wędkarz, nic z tego nie rozumiejąc, podziwiał rozległość kontaktów swego pasażera. Choćby miejsce wybrane na nocny postój było przypadkowe, rzadko zdarzało się, żeby Jaeger nie znalazł tam jakichś znajomych. Ledwie Brusch zdążył przycumować łódź, pasażer zeskakiwał na brzeg i prawie równocześnie był przez kogoś zagadywany. Nigdy zresztą nie wdawał się w długie rozmowy. Zamieniwszy kilka zdań rozmówcy rozstawali się i Jaeger wracał do łodzi, podczas gdy nieznajomi odchodzili w swoją stronę.

W końcu Ilia Brusch nie wytrzymał i zapytał pewnego dnia:

- Wszędzie ma pan przyjaciół, panie Jaeger?

- Rzeczywiście, panie Brusch - odparł Karol Dragoch. - To dlatego, że często przemierzałem te okolice.

- Jako turysta, panie Jaeger?

- Nie, panie Brusch, nie jako turysta. Podróżowałem niegdyś w interesach pewnego domu handlowego w Budapeszcie, a w moim zawodzie nie tylko ogląda się kraje, ale nawiązuje liczne kontakty. Wie pan, jak to jest.

Były to jedyne wydarzenia -jeśli można je nazwać wydarzeniami -jakie zaznaczyły się podczas podróży między 18 a 24 sierpnia. Tego dnia, po nocy spędzonej przy brzegu z dala od jakiejkolwiek wsi, w pobliżu niewielkiego miasta Tulln, Ilia Brusch wyruszył w drogę przed świtem, jak to miał w zwyczaju. Ten dzień nie miał być jednak podobny do poprzednich. Wieczorem powinni dopłynąć do Wiednia i po raz pierwszy od tygodnia Ilia Brusch chciał zarzucić wędkę, żeby nie sprawić zawodu wielbicielom, których nie powinno brakować w stolicy, o co zatroszczył się zapowiadając swoje przybycie na łamach wielogłosowej prasy. Z drugiej strony, czy nie należało pomyśleć o interesach Jaegera, tak bardzo zaniedbanych w ciągu tego tygodnia, kiedy wszystek czas poświęcał wiosłowaniu? Jaeger, chociaż się nie skarżył, nie mógł być przecież zadowolony, co Ilia Brusch nadto dobrze rozumiał. Postanowił dać Jaegerowi przynajmniej wrażenie satysfakcji i tak rozporządzał czasem, żeby tego dnia pozostało mu do przebycia nie więcej niż trzydzieści kilometrów. W ten sposób, mimo zmniejszenia szybkości, uda mu się przybyć do Wiednia na tyle wcześnie, żeby zrobić odpowiedni użytek z tego, co złowi.

W chwili gdy Karol Dragoch wyszedł z kabiny, wiele ryb znajdowało się już w siatce, lecz wędkarzowi jeszcze było mało. Około jedenastej przynęta zwabiła dwudziestofuntowego szczupaka. Była to królewska sztuka, która u wiedeńskich nabywców z pewnością osiągnie wysoką cenę. Ośmielony tym sukcesem Ilia Brusch zapragnął raz jeszcze popróbować szczęścia, co miało się skończyć nieprzewidzianym wypadkiem.

Jak do tego doszło? Nie potrafiłby na to odpowiedzieć. Faktem jest, że mimo wyjątkowej zręczności niefortunnie się skaleczył.

Bądź to przez chwilowe roztargnienie, bądź też z innego powodu zarzucił wędkę tak niezręcznie, że gwałtownie uniesiony haczyk trafił go w policzek, znacząc krwawy ślad. Przeorawszy twarz nieszczęsnego wędkarza haczyk, w dalszym ciągu wędrując w górę, zaczepił o okulary z wielkimi czarnymi szkłami, które Brusch nosił w dzień i w nocy. Ów przyrząd optyczny uniesiony niczym piórko zaczął zataczać ogromne esy-floresy kilka centymetrów nad powierzchnią wody. Tłumiąc gniewny okrzyk, Ilia Brusch rzucił pełne niepokoju spojrzenie w stronę Jaegera. Była w nim prośba, by pasażer natychmiast pochwycił nieposłuszne okulary, które wędkarz pośpiesznie nałożył. Wtedy dopiero uspokoił się.

Wypadek ten trwał zaledwie kilka sekund, ale tych kilka sekund wystarczyło Karolowi Dragochowi, by stwierdzić, że jego gospodarz ma wspaniałe niebieskie oczy, których żywe spojrzenie przeczyło temu, że są one chore. Detektywowi nie pozostawało nic innego, jak tylko głęboko rozważyć tę osobliwość. Z natury był skłonny zastanawiać się nad wszystkim, co przyciągało jego uwagę; tak więc dla niego wypadek z okularami nie zakończył się w chwili, gdy niebieskie oczy z powrotem zniknęły za czarnymi szkłami.

Chyba nie trzeba dodawać, że Ilia Brusch tego dnia więcej nie łowił. Po opatrzeniu zranienia, nie tyle poważnego, ile bolesnego, starannie poskładał przybory wędkarskie, podczas gdy łódź płynęła z nurtem rzeki. Nadszedł czas obiadu.

Kilka chwil wcześniej przepłynęli obok liczącego trzysta pięćdziesiąt metrów Kalhenbergu, który góruje nad Wiedniem. Im bliżej mieli do stolicy Austrii, tym większe ożywienie na brzegach rzeki zapowiadało bliskość wielkiego miasta. Najpierw ciągnęły się wille stojące coraz bliżej siebie, za nimi fabryki, które zasnuwały niebo dymem z wysokich kominów. Wkrótce Ilia Brusch i jego współtowarzysz dostrzegli kilka dorożek; ich obecność dowodziła, że mijają peryferie wielkiego miasta.

Wczesnym popołudniem łódź minęła Nussdorf, dokąd ze względu na duże zanurzenie dopływają statki parowe. Skromna łódka

wędkarza miała pod tym względem mniejsze wymagania. Z drugiej strony nie wiozła ona tak jak parostatki podróżnych, których należało dowieźć kanałem aż do centrum miasta.

Mając swobodę poruszania się, Ilia Brusch płynął głównym korytem Dunaju. Przed czwartą zatrzymał się przy brzegu i zahaczył linę cumowniczą o jedno z drzew Prateru; słynnej promenady, która dla Wiednia jest tym, czym Lasek Buloński dla Paryża.

Co się panu stało z oczami, panie Brusch? - w tej właśnie chwili zapytał Karol Dragoch, który od wypadku z okularami powiedział zaledwie parę słów.

Ilia Brusch przerwał na chwilę pracę i odwrócił się w stronę pasażera.

- Z oczami? - powtórzył, starając się zebrać myśli.

- Tak. Z oczami - powiedział Jaeger. - Przypuszczam, że nie dla przyjemności nosi pan czarne okulary.

- A! Moje okulary! - wykrzyknął Ilia Brusch. - Mam słaby wzrok i razi mnie światło. To wszystko - wyjaśnił.

- Słaby wzrok? Przy takich oczach!?

Po tych wyjaśnieniach Ilia Brusch dokończył cumowania łodzi. Jego pasażer przyglądał mu się w zamyśleniu.

Tego sierpniowego popołudnia zaledwie kilka osób przechadzało się po brzegu, który stanowił północno-wschodni kraniec promenady Prateru. Czy spacerujący oczekiwali na Ilię Bruscha? Prawdopodobnie wędkarz zatroszczył się o to, by gazety zapowiedziały dokładnie miejsce, a nawet godzinę jego przybycia. Ale w jaki sposób rozsiani na dość rozległej przestrzeni sympatycy jego wędkarskiej sztuki rozpoznają łódź, jeśli nic nie zwróci ich uwagi?

Ilia Brusch przewidział tę trudność. Gdy tylko łódź została przycumowana, pośpiesznie ustawił maszt z zawieszonym na nim długim proporcem, na którym można było przeczytać: „Ilia Brusch - laureat konkursu w Sigmaringen", a na dachu nadbudówki niczym na wystawie sklepowej poukładał złowione przed południem ryby, umieszczając szczupaka na honorowym miejscu.

Rezultat tej iście amerykańskiej reklamy był natychmiastowy. Kilku gapiów przystanęło i zaczęło przyglądać się łodzi ze znudzonymi minami. Do nich dołączali inni i zbiegowisko w krótkim czasie przybrało takie rozmiary, że prawdziwi sympatycy wędkarstwa nie mogli go nie zauważyć. Nadbiegali zewsząd, a spacerujący, widząc ludzi śpieszących w jednym kierunku, ruszali w ich ślady, sami nie wiedząc dlaczego. W niecały kwadrans przed łodzią zebrało się z pięćset osób. Ilia Brusch nigdy nie marzył o podobnym sukcesie.

Między zgromadzonymi a wędkarzem nawiązała się rozmowa.

- Pan Brusch? - zapytał jeden z obecnych.

- Tak, to ja - odparł wędkarz.

- Pozwoli pan, że się przedstawię. Klaudiusz Roth, pański kolega z Ligi Dunajskiej.

- Bardzo mi przyjemnie, panie Roth!

Zresztą, jest tu wielu naszych kolegów. Oto panowie: Hanisch, Tietze, Hugo Zwiedinek, nie licząc tych, których nie znam.

- Ja nazywam się Mathias Kasselick z Budapesztu - powiedział jeden z obecnych.

- A ja - dorzucił inny - jestem Wilhelm Bickel z Wiednia.

- Bardzo się cieszę, panowie, że jestem wśród swoich - zawołał Ilia Brusch.

Krzyżowały się pytania i odpowiedzi. Rozmowa stała się ogólna.

- Dobrze się panu płynęło, panie Brusch?

- Wyśmienicie.

- W każdym razie szybko! Nie spodziewaliśmy się pana tak wcześnie.

- Przecież już od dwóch tygodni jestem w drodze!

- Tak, ale z Donaueschingen do Wiednia jest spory kawał drogi

- Około dziewięciuset kilometrów, co daje średnio sześćdziesiąt kilometrów dziennie.

- Ależ z taką prędkością płynie rzeka.

- Zależnie od miejsca.

- To prawda. A pańskie ryby? Łatwo udaje się je panu sprzedać?

- Nadzwyczajnie!

- Jest pan więc zadowolony?

- Bardzo.

- Dziś miał pan wyjątkowo udany połów. A ten wspaniały szczupak!

- Rzeczywiście, nie najgorszy.

- Ile za szczupaka?

- Tyle, ile się panu spodoba za niego zapłacić. Chciałbym, jeśli się na to zgodzicie, wystawić ryby na licytację, zachowując szczupaka na ostatek.

- Abyśmy się obeszli smakiem - wyjaśnił jakiś dowcipniś.

- Doskonały pomysł! - zawołał Klaudiusz Roth. - Nabywca szczupaka zamiast go zjeść będzie mógł, jeśli zechce, kazać go wypchać słomą na pamiątkę Ilii Bruscha!

Ta krótka rozmowa dała nadspodziewany efekt, gdyż rozpoczęła się ożywiona licytacja. W kwadrans później wędkarz zainkasował okrągłą sumkę, do której okazały szczupak wniósł trzydzieści pięć florenów. Po licytacji rozmowa laureata z grupą tłoczących się na brzegu sympatyków wędkarstwa trwała nadal. Poinformowani o tym, co było, pytali o jego zamiary. Zresztą, Ilia Brusch odpowiadał życzliwie i oznajmił, nie robiąc z tego tajemnicy, że zatrzyma się w Wiedniu jeden dzień, a za dwa chciałby już nocować w Preszburgu.

Powoli pora robiła się późna, liczba sympatyków malała, każdemu śpieszno było na kolację. Również Ilia Brusch musiał pomyśleć o posiłku. Zszedł do nadbudówki, zostawiając swego pasażera na pastwę uwielbienia publiczności. Dlatego też dwaj mężczyźni, zwabieni przez zbiegowisko, które liczyło jeszcze ze sto osób, zauważyli tylko Karola Dragocha siedzącego samotnie pod proporcem obwieszczającym urbi et orbi nazwisko i tytuł laureata Ligi Dunajskiej.

Jednym z nowo przybyłych był trzydziestoletni, dobrze zbudowany mężczyzna o szerokich barach oraz brodzie i czuprynie jasnoblond w odcieniu, który wydaje się właściwością Słowian; drugi, z wyglądu także krzepki i wyróżniający się wyjątkowo barczystymi ramionami, był starszy, a jego siwiejące włosy wskazywały, że przekroczył czterdziestkę.

Rzuciwszy spojrzenie w stronę łodzi, młodszy drgnął i gwałtownie cofnął się, pociągając za sobą towarzysza.

- To on - powiedział ściszonym głosem, gdy tylko wydostali się z tłumu.

- Myślisz?

- Oczywiście! Więc go nie rozpoznałeś?

- Jak miałbym rozpoznać? Nigdy go nie widziałem. Obaj na chwilę zamilkli. Zastanawiali się.

- Sam jest w łodzi? - zapytał starszy.

- Zupełnie sam.

- Jest to na pewno łódź Ilii Bruscha?

- Pomyłka niemożliwa. Nazwisko widać wyraźnie na proporcu.

- Nic z tego nie rozumiem.

Znów na chwilę umilkli, po czym odezwał się młodszy:

- Podróżowałby więc z taką pompą pod nazwiskiem Ilii Bruscha?

- W jakim celu?

Człowiek z jasną brodą wzruszył ramionami.

- Żeby przepłynąć Dunaj incognito. To jasne.

- Do diabła! - zaklął jego siwiejący kompan.

- Wcale bym się nie zdziwił - powiedział młodszy mężczyzna. - Dragoch to spryciarz i jego uderzenie byłoby wyjątkowo celne, gdyby nie przypadek, który nas tu przywiódł.

Starszy nie wyglądał na przekonanego.

- Zupełnie jak w powieści - wycedził przez zęby.

- Zupełnie, Ticza, zupełnie - zgodził się jego towarzysz - ale Dragoch bardzo lubi powieściowe sposoby. My zresztą postaramy się przekonać o tym. Mówiono, że łódź ma zostać w Wiedniu przez cały jutrzejszy dzień. Musimy więc tu wrócić. Jeśli zastaniemy Dragocha także jutro, będzie to znaczyło, że udaje Ilię Bruscha.

- Co wówczas zrobimy? - spytał Ticza. Młodszy odpowiedział dopiero po chwili:

- Pomyślimy.

Obaj oddalili się w stronę miasta, zostawiając łódź i topniejące z każdą chwilą grono sympatyków wędkarstwa.

Ilii Bruschowi i jego pasażerowi noc minęła spokojnie. Gdy Jaeger wyszedł z kabiny, zobaczył, że wędkarz zajęty jest robieniem generalnego przeglądu sprzętu wędkarskiego.

- Ładna pogoda, panie Brusch - powiedział na powitanie.

- Bardzo ładna, panie Jaeger - potwierdził Ilia Brusch.

- Nie zamierza pan z niej skorzystać, panie Brusch, żeby zwiedzić miasto?

- Słowo daję, że nie, panie Jaeger. Z natury nie należę do ciekawych, a tutaj mam zajęcie na cały dzień. Po dwóch tygodniach podróży wypada zrobić trochę porządku.

- Jak pan uważa, panie Brusch. Co do mnie, to nie podzielam pańskiej obojętności na uroki miasta i zostanę na lądzie aż do wieczora.

- I dobrze pan zrobi, panie Jaeger - przyznał Ilia Brusch - przecież mieszka pan w Wiedniu. Być może ma pan rodzinę, która nie pogniewa się, gdy pana zobaczy.

- Myli się pan, panie Brusch. Jestem kawalerem.

- Tym gorzej, panie Jaeger, tym gorzej! Życie bywa tak ciężkie, że nawet we dwoje trudno je udźwignąć.

Karol Dragoch zaczął się śmiać.

- Do kroćset, panie Brusch! Nie jest pan dziś w najlepszym humorze.

- Każdy ma swoje lepsze i gorsze dni, panie Jaeger - odparł wędkarz. -Ale niech to panu nie przeszkadza bawić się jak najlepiej.

- Spróbuję, panie Brusch - odpowiedział Karol Dragoch na odchodne. Poprzez Prater doszedł do Haupt-Allee, która w sezonie stanowi miejsce spotkań wiedeńskich elegantek. Ale o tej porze roku i o tej godzinie Haupt-Allee była prawie pusta i mógł przyśpieszyć kroku bez obawy, że będzie musiał przeciskać się przez tłum. Było jednak wystarczająco dużo ludzi, by nie zwrócił uwagi na dwóch przechodniów, których minął tak jak wielu innych w pobliżu sztucznego wzgórza Konstantins Hugel, wzniesionego nie bez słuszności, by urozmaicał perspektywę Prateru. Karol Dragoch szedł dalej spokojnie i po dziesięciu minutach dotarł do kawiarenki przy rondzie Prateru, po niemiecku Prater-Stern. Czekano tu na niego. Jeden z gości, gdy zauważył detektywa, wstał od stolika i wyszedł mu na spotkanie.

- Dzień dobry, Ulhmann - powiedział Karol Dragoch.

- Dzień dobry - odparł Fryderyk Ulhmann.

- Nadal nic nowego?

- Ciągle nic.

- W porządku. Tym razem mamy przed sobą cały dzień i będziemy mogli spokojnie ustalić, co należy zrobić.

Chociaż Karol Dragoch nie dostrzegł dwóch przechodniów na Haupt-Allee, to oni - ci sami osobnicy, których poprzedniego dnia przypadek zaprowadził na nabrzeże, gdzie stała łódź Ilii Bruscha - przeciwnie, widzieli go doskonale. Po przejściu szefa dunajskiej policji, tym samym ruchem zrobili nagły w tył zwrot i poszli w ślad za nim zachowując dystans, by uniknąć niespodzianek. Kiedy Dragoch zniknął w kawiarence, weszli do podobnego zakładu, znajdującego się z drugiej strony ronda, zdecydowani tam czatować, jeśli będzie trzeba, nawet cały dzień. Ich cierpliwość została poddana próbie. Dragoch i Ulhmann najpierw przez wiele godzin omawiali szczegóły dalszych działań, a potem nie śpiesząc się zjedli obiad. Po posiłku, chcąc wydostać się z dusznej sali, kazali sobie podać na świeżym powietrzu po filiżance kawy, która stała się uzupełnieniem każdego posiłku. Właśnie próbowali jej smaku, gdy nagle Dragoch zerwał się i zniknął w drzwiach restauracji. Stanął przy oknie i zza zasłony począł bacznie przyglądać się mężczyźnie przechodzącemu przez plac.

- Boże mój! Przecież to on! - wyszeptał, śledząc wzrokiem Ilię Bruscha.

Był to rzeczywiście Ilia Brusch, którego łatwo było rozpoznać po wygolonej twarzy, okularach i po włosach tak czarnych, jakby pochodził z południa Włoch. Kiedy wędkarz wszedł już w Kaiser-Josephstrasse, Dragoch wrócił do siedzącego na tarasie Ulhmanna, nakazał mu, żeby czekał tak długo, jak to będzie potrzebne, i ruszył w ślad za nim.

Ilia Brusch szedł powoli, nie zamierzając się odwracać, ze spokojem człowieka o czystym sumieniu. Miarowym krokiem dotarł aż do końca Kaiser-Josephstrasse, a następnie, idąc prosto poprzez park Augarten, zbliżył się do Brigittenau. Zdawał się wahać przez kilka sekund, w końcu wszedł do obskurnego sklepiku, którego uboga witryna wychodziła na jedną z najnędzniejszych ulic tej robotniczej dzielnicy.

Wyszedł stamtąd po półgodzinie. Nie wiedząc, że jest śledzony przez Karola Dragocha, który nie omieszkał przeczytać szyldu nad sklepikiem, w którym jego towarzysz podróży zatrzymał się, wszedł w Rembrandtgasse, a następnie wrócił na lewy brzeg kanału i znalazł się na prowadzącej aż do ronda Praterstrasse. Tam śmiało skręcił w prawo i przez Haupt-Allee dotarł do Prateru. Wędkarz z pewnością wracał do pozostawionej łodzi i Karol Dragoch uznał dalsze śledzenie za zbędne. Wrócił więc do kawiarenki, przed którą czekał na niego Fryderyk Ulhmann.

- Czy znasz Żyda o nazwisku Szymon Klein? - zapytał, zbliżając się do niego.

- Oczywiście - odpowiedział Ulhmann.

- Kim jest ten Żyd?

- Nic dobrego. Handlarz starzyzną, lichwiarz, w razie potrzeby paser, myślę, że to dostatecznie go określa.

- Tego się spodziewałem - mruknął Dragoch, który wydawał się głęboko nad czymś zastanawiać.

Po chwili zapytał:

- Ilu mamy tutaj ludzi?

- Czterdziestu - odparł Ulhmann.

- To wystarczy. Słuchaj mnie uważnie. Trzeba przekreślić wszystko, co uzgodniliśmy przed południem. Zmieniam plan, ponieważ im głębiej w to brniemy, tym wyraźniejsze mam przeczucie, że cokolwiek się stanie, to stanie się w miejscu, w którym ja będę.

- Gdzie pan będzie? Nie rozumiem.

- Nie warto. Rozstawisz posterunki po dwóch ludzi co pięć kilometrów na lewym brzegu Dunaju, zaczynając dwadzieścia

kilometrów za Preszburgiem. Ich wyłącznym zadaniem będzie czuwać nade mną. Natychmiast, gdy tylko ostatni posterunek mnie dostrzeże, dwaj ludzie, którzy go tworzą, pośpieszą o pięć kilometrów przed pierwszy i tak dalej. Zrozumiałeś? Żeby się tylko nie spóźnili.

- A ja? - zapytał Ulhmann.

- Ty masz się tak urządzić, żeby mnie nie stracić z oczu. Kiedy jest się w łodzi, pośrodku rzeki, wówczas nie tak trudno... Ludziom przekaż, żeby zaciągnąwszy warty zbierali możliwie wszystkie wiadomości. W razie potrzeby posterunek poinformowany o poważniejszym wypadku niech zawiadomi inne. Będzie on dla nich miejscem koncentracji.

- Zrozumiałem.

- Niech ruszają w drogę dziś wieczorem, bym jutro widział ich na stanowiskach.

- Zrobione - powiedział Ulhmann.

Wielokrotnie Karol Dragoch nieznużenie objaśniał swój plan, aż do chwili gdy upewnił się, że Ulhmann doskonale wszystko zrozumiał. Wtedy postanowił wrócić do łodzi, gdyż robiło się późno.

W kawiarence po drugiej stronie placu dwaj spacerowicze z Prateru cały czas trwali na czatach. Widzieli, jak Dragoch wychodzi, ale nie domyślali się przyczyny tego wyjścia. Ilia Brusch nie zainteresował ich bardziej niż ktokolwiek inny. W pierwszym odruchu chcieli ruszyć w ślad za detektywem, ale obecność Fryderyka Ulhmanna ich powstrzymała. Widząc, że ten czeka, utwierdzili się w przekonaniu, że wkrótce zobaczą wracającego Karola Dragocha.

Powrót detektywa był dowodem, że postąpili słusznie, i kiedy ten wraz z Ulhmannem zniknął wewnątrz kawiarenki, oni nie ruszyli się z miejsca aż do chwili, gdy szef policji i jego podwładny rozstali się. Pozwalając temu ostatniemu odejść w stronę centrum, dwaj kompani poszli w ślad za Karolem Dragochem przez Haupt-Allee, którą już tego ranka przemierzali w kierunku przeciwnym. Po trzech kwadransach przystanęli. Ujrzeli drzewa rosnące wzdłuż Dunaju. Nie mogło być wątpliwości, że Dragoch powrócił do łodzi.

- Nie warto iść dalej - powiedział młodszy. - Teraz nie ma już najmniejszej wątpliwości. Ilia Brusch i Karol Dragoch to jeden i ten sam człowiek.

Tożsamość udało nam się już ustalić, a jeśli pójdziemy dalej, narazimy się na to, że z kolei my zostaniemy zauważeni.

- Co robimy? - spytał jego towarzysz o postawie zapaśnika.

- Jeszcze o tym pogadamy - odpowiedział jasnowłosy mężczyzna. -Mam pewien pomysł.

Podczas gdy nieznajomi bez reszty pochłonięci byli osobą detektywa i planem, który wykonają już wkrótce, Karol Dragoch wrócił do łodzi, nie domyślając się, że przez cały dzień był śledzony. Zastał Ilię Bruscha pochłoniętego przygotowywaniem kolacji, którą w godzinę później obaj współtowarzysze zjedli, siedząc jak zwykle okrakiem na jednej z ławek.

- A więc, panie Jaeger, jest pan zadowolony ze swojej przechadzki? -spytał Ilia Brusch, gdy z fajki zaczęły się wydobywać kłęby dymu.

- Zachwycony - odparł Karol Dragoch. - A pan, panie Brusch, nie zmienił pan zdania i nie wybrał się pan na przechadzkę po Wiedniu? A może kogoś pan odwiedził?

- Ależ nie, panie Jaeger - zapewnił Ilia Brusch. - Nie znam tu nikogo. Od kiedy pan odszedł, nie postawiłem stopy na lądzie.

- Doprawdy!

- Tak właśnie. Nie opuszczałem łodzi, bo miałem dość pracy. Zajęła mi czas aż do wieczora.

Karol Dragoch nie odpowiedział. Myśli, które to jawne kłamstwo mogło mu nasunąć, zachował dla siebie. Rozmawiali więc o tym i owym aż do chwili, gdy nadeszła pora spoczynku.

Czy Ilia Brusch skłamał, czy też dla zwykłego kaprysu zmienił zdanie? Jakkolwiek było, udzielone przez niego informacje o dalszej trasie okazały się zupełnie, ale to zupełnie nieścisłe. Wypłynąwszy dwie godziny przed świtem 26 sierpnia, nie zatrzymał się w Preszburgu, jak zapowiadał. Po dwudziestu godzinach wiosłowania znalazł się ponad piętnaście kilometrów za tym miastem, a po krótkim odpoczynku podjął swój nadludzki trud.

Ilia Brusch uważał, że powodu starań, by przyśpieszać bieg łodzi i skracać czas podróży, nie musi ujawniać Jaegerowi, którego interesy były przez to poważnie zagrożone. Pasażer, dotrzymując danego słowa, nie okazywał najmniejszego niezadowolenia. Zresztą, kłopoty Karola Dragocha okazały się poważniejsze niż Jaegera. Niewielka szkoda, na jaką narażał się ten drugi, miała bardzo nikłe znaczenie wobec strapień pierwszego.

Przed południem 26 sierpnia Karol Dragoch spostrzegł bowiem coś, co łącznie z tym, co zauważył w dniach poprzednich, zmąciło do reszty jego spokój. Stało się to około dziesiątej rano. Pogrążony w myślach Dragoch patrzył na Ilię Bruscha, który stojąc w tyle łodzi wiosłował z uporem roboczego wołu. Zakręt zmusił wędkarza do zwrócenia się na północny zachód. Stał więc

odwrócony plecami do słońca. Był z gołą głową, gdyż czapkę z wydrowej skórki, którą zazwyczaj nosił, dosłownie ociekającą potem odrzucił na bok. Światło rozjaśniło jego gęstą, czarną czuprynę tak, że stała się przeźroczysta.

Nagle Karola Dragocha uderzył pewien osobliwy szczegół. Jeśli Ilia Brusch był brunetem - a temu nie można było zaprzeczyć - to był brunetem tylko częściowo. Jego czarne na końcach włosy u nasady odcinały się na długości kilku milimetrów bezspornie jasnym odcieniem.

Czy ta odmienność barw była czymś niezwykłym? Możliwe. Najprawdopodobniej jednak spowodowała ją zwykła farba, której ponownego nałożenia tym razem zaniedbano. Gdyby w umyśle Karola Dragocha pojawiła się taka myśl, detektyw mógłby przekonać się, że jego domysł był słuszny, gdyż następnego dnia rano włosy Ilii Bruscha straciły podwójne zabarwienie. Wędkarz widocznie spostrzegł, że nie ufarbował włosów, i w nocy temu zaradził.

Jego oczy, tak starannie ukrywane za nieprzeniknionymi szkłami, to niewątpliwe kłamstwo w chwili przybycia do Wiednia, ten niezrozumiały pośpiech, mający tak mało wspólnego z założonym celem podróży, te blond włosy, przefarbowane na czarno - wszystko to składało się na zespół podejrzanych okoliczności, z których należało koniecznie wyciągnąć wniosek... Ale jaki? W końcu Karol Dragoch nic z tego nie rozumiał. Było pewne, że postępowanie Ilii Bruscha daje podstawy do podejrzeń, ale jaki powinien wynikać z nich wniosek?

Tymczasem gdy usiłował rozwiązać dręczący go problem, nasunęła mu się pewna hipoteza, nad którą zrazu nie zastanawiał się, ale która była przecież prawdopodobna. Słyszał ją już dzięki przypadkowi dwukrotnie. Najpierw wesoły Serb, Michał Michajłowicz, a następnie podróżni z hotelu w Ratyzbonie przypuszczali pół żartem, pół serio, że laureat konkursu i przywódca przestępców terroryzujących pobrzeże to ta sama osoba. Czy warto jednak poważnie rozstrząsać hipotezę niewiarygodną nawet dla tych, którzy ją sformułowali?

Zresztą, czemu nie? Oczywiście, zaobserwowane dotychczas fakty nie dawały żadnej pewności, niemniej budziły wiele podejrzeń. Zaiste, gdyby poczynione później obserwacje potwierdziły te podejrzenia, wówczas mielibyśmy do czynienia z zabawną sytuacją; tą samą łodzią przepłynęliby wiele kilometrów herszt bandytów i policjant zobowiązany do tego, by go ująć.

W taki sposób dramat mógłby zmienić się w wodewil. Karol Dragoch wzbraniał się przed dopuszczeniem myśli o tak nadzwyczajnym zbiegu okoliczności. Ale czy wodewilu nie tworzą zgromadzone w jednym miejscu i następujące po sobie nieporozumienia i niespodzianki, których w życiu realnym nie zauważamy lub które wydają się mniej zabawne, a to z powodu ich rozproszenia i - jeśli można tak powiedzieć - ich rozcieńczenia? Nie byłoby więc zgodne ze zdrową logiką odrzucenie czegoś pod pretekstem, że wydaje się niezwykłe lub nieprawdopodobne. Należy być skromniejszym i dopuścić nieskończone bogactwo przypadkowych zbiegów okoliczności.

Pod wpływem tych przemyśleń rankiem 28 sierpnia, po nocy spędzonej w szczerym polu, kilka kilometrów poniżej Komarna, Karol Dragoch zaczął rozmowę na temat, którego nigdy dotąd nawet nie poruszał.

- Dzień dobry, panie Brusch - powiedział, wychodząc tego właśnie ranka z kabiny, gdzie mógł spokojnie przygotować plan natarcia.

- Dzień dobry, panie Jaeger - odpowiedział wędkarz, wiosłując z taką samą co zwykle energią.

- Dobrze się panu spało, panie Brusch?

- Wyśmienicie. A panu, panie Jaeger?

- Hm! Hm! Tak sobie.

- Doprawdy? - zaniepokoił się Ilia Brusch. - Nie mógł mnie pan zawołać, jeśli był pan niezdrów?

- Czuję się doskonale, panie Brusch - odparł Jaeger. - Nie zmienia to jednak faktu, że noc trochę mi się dłużyła. Przyznaję, nie zmartwiłem się, widząc, że się kończy.

- A to dlaczego?

- Ponieważ, muszę przyznać, byłem trochę niespokojny.

- Niespokojny!? - powtórzył Ilia Brusch szczerze zdziwiony.

- Zresztą, niepokoiłem się nie po raz pierwszy - wyjaśnił Jaeger. - Nigdy nie czułem się zbyt dobrze, kiedy miał pan fantazję nocować z dala od miasta czy wiejskich zabudowań.

- A! - Ilia Brusch był tak zdumiony, jakby właśnie spadł z obłoków. -Mógł mi pan powiedzieć, a urządziłbym to inaczej!

- Pan zapomina, że zobowiązałem się zostawić panu całkowitą swobodę ruchów! Obietnica rzecz święta, panie Brusch!

Niezależnie od tego, nie zawsze czuję się bezpiecznie. Cóż pan chce? Mieszkam w mieście i robi na mnie wrażenie cisza oraz wiejskie pustkowie.

- Kwestia przyzwyczajenia, panie Jaeger - wesoło odpowiedział Ilia Brusch. - Przywykłby pan, gdyby nasza podróż miała trwać dłużej. Tak naprawdę bezpieczniej jest w szczerym polu niż w centrum wielkiego miasta, gdzie roi się od włóczęgów i morderców.

- Może ma pan rację, panie Brusch - zgodził się Jaeger - tyle tylko, że nad emocjami trudno panować. Moje obawy nie są w tym wypadku całkowicie pozbawione racji, ponieważ mijamy tereny mające wyjątkowo złą sławę.

- Mające złą sławę! - wykrzyknął Ilia Brusch. - Skąd to panu przyszło do głowy, panie Jaeger? A ja panu mówię, ja, który tu mieszkam, że nigdy nie słyszałem, żeby ta okolica miała złą sławę!

Tym razem Jaeger okazał głębokie zdumienie.

- Mówi pan poważnie, panie Brusch? - zawołał. - Byłby pan jedyną osobą, która nie wie o tym, o czym wiedzą wszyscy od Bawarii po Rumunię!

- O czym to? - spytał Ilia Brusch.

- Do licha! Że banda nieuchwytnych przestępców opanowała obydwa brzegi Dunaju od Preszburga aż po ujście!

- Pierwszy raz o tym słyszę - wydawało się, że Ilia Brusch powiedział to szczerze.

- Niemożliwe! - zdziwił się Jaeger. - Jak Dunaj długi i szeroki wszyscy żyją tylko tą sprawą!

- Nie ma dnia, żeby się człowiek czegoś nowego nie dowiedział - zauważył spokojnie Ilia Brusch. - Kiedy zaczęły się te kradzieże?

- Mniej więcej półtora roku temu - odparł Jaeger. - Gdybyż chodziło tylko o kradzieże! Przestępcy nie poprzestają na rabunku. Zdarza się, że mordują. W czasie tych osiemnastu miesięcy popełniono co najmniej dziesięć zabójstw, których sprawców dotychczas nie wykryto. Nie dalej niż pięćdziesiąt kilometrów stąd dokonano ostatniego zabójstwa.

- Teraz rozumiem pański niepokój - powiedział Ilia Brusch. - Z pewnością bym go nawet podzielał, gdybym był lepiej zorientowany. Odtąd wieczorami, o ile to będzie możliwe, spróbujemy zatrzymywać się w pobliżu wsi lub miasta, a zaczniemy od dzisiejszego postoju, który zrobimy w Gran.

- O! - zgodził się Jaeger. - Tam będziemy spokojni. Gran, to spore miasto.

- Jestem tym bardziej zadowolony - ciągnął Ilia Brusch - że tam będzie pan czuł się bezpieczny, ponieważ zamierzam tej nocy zostawić pana samego.

- Chce mnie pan zostawić?

- Tak, panie Jaeger, ale tylko na kilka godzin. Z Gran, dokąd spodziewam się dopłynąć dość wcześnie, chciałbym dotrzeć do Szalki, która jest niedaleko. Jak pan wie, tam właśnie mieszkam. Wrócę przed świtem i jutro rano odpłyniemy bez najmniejszego spóźnienia.

- Jak pan uważa, panie Brusch - zakończył Jaeger. - Widzę, że chce pan wpaść do domu, a jak powiedziałem, w Gran nie mam się czego obawiać.

Minęło niemal pół godziny, zanim Karol Dragoch odezwał się znowu.

- To naprawdę dziwne - powiedział - że pan nigdy nie słyszał o przestępcach znad Dunaju. Tym bardziej że o tej sprawie dość

dużo mówiono kilka dni po konkursie wędkarskim w Sigmaringen.

- W związku z czym? - spytał Ilia Brusch.

- W związku z utworzeniem brygady policji specjalnej pod rozkazami dowódcy, podobno wyjątkowo doświadczonego człowieka, który nazywa się Karol Dragoch i jest detektywem z Budapesztu.

- Będzie miał dużo roboty - zauważył Ilia Brusch. Nazwisko detektywa raczej nie wywarło na nim wrażenia. - Dunaj jest długi i niełatwo będzie wyśledzić ludzi, o których nic się nie wie.

- I tu pan się myli - odrzekł Jaeger. - Policja ma już trochę informacji. Na podstawie zebranych dotychczas dowodów dałoby się nawet sporządzić kompletny rysopis szefa bandy.

- Jakże on wygląda? - spytał Ilia Brusch.

- Ogólnie rzecz biorąc, podobny jest do pana.

- Bardzo dziękuję - przerwał ze śmiechem wędkarz.

- Jest mniej więcej pańskiego wzrostu i pańskiej postury - kontynuował Jaeger - ale co do reszty, nie ma najmniejszego podobieństwa.

- Na szczęście! - westchnął Ilia Brusch z ulgą, co miało dać efekt komiczny.

- Według tego, co się mówi, powinien mieć wyjątkowo zdrowe, niebieskie oczy i na pewno nie musi jak pan nosić okularów. Ponadto pan ma kruczoczarne włosy i jest starannie ogolony, tamten zaś podobno posiada zarost; z pogłosek wynika, że jasny. Co do tej ostatniej wiadomości to istnieją dowody, które ją potwierdzają.

- Z pewnością jest to wskazówka - przyznał Ilia Brusch - ale jeszcze bardzo niewyraźna. Jest wielu blondynów i gdyby tak przyszło ich wszystkich przesiewać przez sito...!

- Wiadomo jeszcze jedno. Z tego, co powtarzają ludzie, wynika, że ów przywódca ma być narodowości bułgarskiej... jak pan, panie Brusch!

- Co pan chce przez to powiedzieć? - spytał zmieszany Ilia Brusch.

- Sądząc po pańskim akcencie - usprawiedliwiał się Karol Dragoch z miną niewiniątka - myślę, że jest pan z pochodzenia Bułgarem... Ale może się mylę?

- Nie myli się pan - przyznał Ilia Brusch po chwili wahania.

- Ten przywódca byłby zatem pańskim rodakiem. Jego nazwisko jest na ustach wszystkich.

- No, skoro znane jest jego nazwisko...

- Oczywiście to nic pewnego.

- Jak zatem brzmi nazwisko tego osobnika?

- Słusznie albo i nie, mieszkańcy pobrzeża wyrządzone im krzywdy przypisują niejakiemu Ladce.

- Ladce... - powtórzył Ilia Brusch najwidoczniej poruszony, ponieważ przestał nagle poruszać wiosłem.

- Ladce - potwierdził Karol Dragoch, obserwując kątem oka rozmówcę. Ale ten już się opanował.

- To dziwne - powiedział po prostu, podczas gdy trzymane przezeń wiosło podjęło na powrót pracę.

- Co w tym dziwnego? - spytał z naciskiem Karol Dragoch. - Czyżby pan znał tego Ladkę?

- Ja? - zdumiał się wędkarz. - Ależ skąd! Tylko że Ladko to nie bułgarskie nazwisko. Trochę mnie to dziwi!

Karol Dragoch nie mógł przeciągać tego przesłuchania, by kolejne pytania nie wzbudziły podejrzeń Bruscha. Zresztą, dotychczasowe rezultaty były zadawalające. Zaskoczenie wędkarza, kiedy dowiedział się, jak wygląda przestępca, zmieszanie na wieść o tym, że jest on prawdopodobnie Bułgarem, i wzburzenie, które wywołał dźwięk jego nazwiska - te fakty były bezsporne i umacniały poprzednie podejrzenia; nie stanowiły jednak rozstrzygającego dowodu.

Jak przewidział Ilia Brusch, nim wybiła druga po południu, łódź dopłynęła do Gran. W odległości pięciuset metrów od pierwszych zabudowań wędkarz przybił do lewego brzegu, żeby jak powiedział, nie zatrzymali go zaciekawieni sympatycy wędkarstwa, i poprosił Jaegera, by zechciał sam odprowadzić łódź na prawy brzeg, gdzie mógłby się zatrzymać w centrum miasta. Pasażer przystał na to bez sprzeciwu. Uporawszy się z łodzią, podjął obowiązki detektywa. Zeskoczył na nabrzeże w poszukiwaniu któregoś ze swoich ludzi. Nie zrobił nawet dwudziestu kroków, gdy natknął się na Fryderyka Ulhmanna. Policjanci zaczęli ożywioną rozmowę.

- Wszystko w porządku?

- W porządku.

- Trzeba zacieśnić krąg. Od tej chwili dwuosobowe posterunki co kilometr.

- Zaczyna się?

- Tak.

- Tym lepiej.

- Jutro staraj się nie tracić mnie z oczu. Chyba robi się gorąco.

- Zrozumiałem.

- I żeby mi czegoś nie przegapiono! Z życiem! Niech się pośpieszą!

- Może pan na mnie liczyć!

- Jeśli się czegoś dowiesz, daj znak z brzegu, rozumiesz?

- Tak jest.

Po tej rozmowie Karol Dragoch powrócił do łodzi.

Choć jego odpoczynku nie zakłócił niepokój, który rzekomo zazwyczaj go nękał, tej nocy przerwał go ogłuszający hałas rozszalałych żywiołów. O północy od wschodu nadciągnęła burza narastająca z godziny na godzinę, jednocześnie rozpoczęła się ulewa.

Około piątej rano, gdy Ilia Brusch wrócił do łodzi, deszcz wciąż lał strumieniami i dął gwałtowny wiatr w kierunku przeciwnym do biegu rzeki. Wędkarz jednakże nie zawahał się odpłynąć. Po zwolnieniu cumy natychmiast skierował łódź na środek rzeki i zaczął niestrudzenie wiosłować. Musiał mieć wiele odwagi, by zdobyć się na taki wysiłek w złych warunkach i po nocy, która także musiała być wyczerpująca.

Nawałnica trwała niemal przez całe przedpołudnie. Łódź, choć płynęła z prądem, musiała pokonywać opór wiatru i po czterech godzinach wiosłowania znalazła się zaledwie dziesięć kilometrów za Gran. Ujście Ipoly, na której prawym brzegu znajduje się Szalka, dokąd Ilia Brusch jakoby się udał poprzedniej nocy, nie mogło być już daleko. Jednakże nawałnica tak się nasiliła, że sytuacja stała się wręcz krytyczna. Chociaż Dunaju nie da się porównać z morzem, jest on na tyle rozległy, że tworzą się na nim prawdziwe fale, gdy wieje silny, porywisty wiatr. Tak właśnie było tego dnia i, chociaż Ilia Brusch bardzo się śpieszył, trzeba było uciekać ku lewemu brzegowi. Nie udało mu się go osiągnąć.

Kiedy łódź dzieliło od celu jakieś pięćdziesiąt metrów, stała się rzecz straszna. Drzewa, rosnące w pewnej odległości wzdłuż brzegu, złamane tuż nad ziemią, znienacka zwaliły się do wody, jak ścięte gigantyczną kosą. Uniesiona z wielką siłą woda dźwignęła się w olbrzymią falę i ruszyła do ataku na rzekę. Masa wody potoczyła się w pogoni za łodzią. To w warstwach atmosfery wytworzyła się trąba powietrzna, która przesunęła po powierzchni wody swą przepotężną przyssawkę próżniową.

Ilia Brusch w lot zrozumiał, jakie niebezpieczeństwo im grozi. Jednym energicznym ruchem wiosła zmienił kierunek łodzi; usiłował zbliżyć się do prawego brzegu. Choć manewr ten nie dał oczekiwanego rezultatu, to jednak w końcu wędkarz i jego pasażer zawdzięczali mu ocalenie.

Pochwycona przez pędzącą trąbę powietrzną łódź zdołała uniknąć zderzenia z górą wody, którą podnosił ów wir. Dlatego też nie została zatopiona, co niechybnie by nastąpiło, gdyby nie manewr Ilii Bruscha. Uchwycona przez zewnętrzne zwoje powietrznej trąby łódź została jedynie wyrzucona z wielką siłą poza jej obwód o znacznym promieniu. Ledwie muśnięta przez powietrzną ośmiornicę, której macki tym razem nie dosięgły celu, łódź w jednej chwili była w tej samej mierze odepchnięta, co przyciągnięta. W ciągu kilku sekund trąba przeszła i fala z rykiem pobiegła w dół rzeki, podczas gdy opór wody powoli zmniejszał prędkość

łodzi.

Niestety, zanim wytrąciła ją zupełnie, niespodzianie pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Na wprost stewy dziobowej, tnącej wodę z szybkością ekspresu, wędkarz dostrzegł nagle jedno z wyrwanych drzew, które z wystającymi nad powierzchnię wody korzeniami powoli płynęło z prądem. Łódź rzucona w plątaninę tych korzeni zapewne by się wywróciła, a w każdym razie zostałaby poważnie uszkodzona. Ilia Brusch krzyknął z przerażenia na widok tej nieprzewidzianej przeszkody.

Ale Karol Dragoch także dostrzegł niebezpieczeństwo i zrozumiał, że jest ono tuż, tuż. Bez wahania rzucił się na przód łodzi i, wsparłszy się nogami o pokład, chwytał za wystające z wody korzenie, starając się zahamować pęd łodzi i sprowadzić ją z niebezpiecznego kursu.

To mu się udało. Łódź, zboczywszy z drogi, ocierając się o korzenie, a następnie o koronę drzewa pokrytą liśćmi, przeszła niczym strzała. Jeszcze chwila i pozostawiłaby za sobą zieleniejące, niesione ospale z prądem resztki drzewa, gdy naraz Karol Dragoch został trafiony w pierś przez jedną z mijanych gałęzi. Nadaremnie usiłował wytrzymać impet uderzenia, tracąc równowagę przekoziołkował nad burtą i zniknął pod wodą. W ślad za jego upadkiem natychmiast nastąpił drugi, dobrowolny. Ilia Brusch widząc, jak jego pasażer wpada do wody, bez namysłu pośpieszył mu na pomoc.

Nie było jednak rzeczą łatwą dostrzec cokolwiek w zamulonej i wzburzonej po przejściu rozszalałego żywiołu wodzie. Przez minutę Ilia Brusch męczył się na próżno i zaczynał tracić nadzieję, że odnajdzie Jaegera, zanim udało mu się dosięgnąć unoszonego przez wodę nieprzytomnego biedaka.

W gruncie rzeczy, tak było nawet lepiej - ktoś, kto tonie, zwykle szarpie się i, nie zdając sobie z tego sprawy, utrudnia działanie śpieszącemu na ratunek. Natomiast człowiek nieprzytomny jest tylko bezwładną masą, której wyciągnięcie zależy wyłącznie od sprawności ratującego.

Ilia Brusch w mgnieniu oka uniósł głowę Jaegera ponad wodę, po czym szybko popłynął w stronę łodzi, która przez ten czas oddaliła się o jakieś trzydzieści metrów. Dogonił ją zrobiwszy kilka ruchów ramieniem, co dla tak krzepkiego pływaka zdawało się być igraszką, a następnie jedną ręką uchwycił się burty, podczas gdy druga podtrzymywała wciąż nieprzytomnego Jaegera.

Teraz pozostawało jeszcze wciągnąć go do łodzi, co nie było rzeczą łatwą. W końcu po wielu próbach Ilii Bruschowi udało się tego dokonać. Położywszy Jaegera na jednym z posłań w nadbudówce, zdjął z niego ubranie i, wyciągnąwszy z kufra kilka kawałków wełny, zaczął nimi energicznie nacierać jego ciało. Jaeger niebawem odzyskał świadomość i otworzył oczy.

Właściwie nie przebywał długo pod wodą i można było się spodziewać, że nie będzie poważniejszych następstw wypadku.

- Ej! Ej! Panie Jaeger! - zawołał Ilia Brusch, gdy tylko zobaczył, że chory wrócił do przytomności. - Pan się tu bawi w nurkowanie!

Jaeger w odpowiedzi lekko się uśmiechnął.

- Nic panu nie będzie - ciągnął Ilia Brusch, nie przerywając energicznego masażu. - Nie ma nic lepszego dla zdrowia, jak kąpiel w sierpniu!

- Dziękuję, panie Brusch - wyjąkał Dragoch.

- Naprawdę nie ma za co - z zadowoleniem odpowiedział wędkarz. - To ja powinienem panu podziękować, panie Jaeger, że dał mi pan okazję do wybornej kąpieli.

Karol Dragoch z każdą chwilą nabierał sił. Duży łyk wódki i nie zostałoby śladu po tym przejściu. Niestety, Ilia Brusch bardziej poruszony niż chciał to okazać na próżno przetrząsał kufry. Zapas został wyczerpany i w łodzi nie było nawet kropli alkoholu.

- Przykro mi! - zawołał w końcu. - W naszym kambuzie nie ma kropli sznapsa!

- Głupstwo, panie Brusch - odpowiedział Dragoch słabym głosem. -Zapewniam pana, że doskonale się bez niego obejdę.

Jednakże wbrew swym zapewnieniom drżał z zimna i kieliszek kordiału na pewno by mu się przydał.

- Jest pan w błędzie - odparł Ilia Brusch, który nie miał złudzeń co do stanu swego pasażera. - Pan się bez niego nie obejdzie, panie Jaeger! Niech mi pan pozwoli działać. To nie potrwa długo!

W mgnieniu oka wędkarz zmienił przemoczoną odzież na suchą, kilkoma uderzeniami wiosła doprowadził łódź do lewego brzegu i solidnie ją przycumował.

- Trochę cierpliwości, panie Jaeger - powiedział, zeskakując na ziemię. -Znam te okolice, bo tu właśnie jest ujście Ipoly. Nie dalej niż jakieś półtora kilometra stąd jest wieś, gdzie znajdę wszystko, co trzeba. Za pół godziny będę z powrotem.

Powiedziawszy to Ilia Brusch, nie czekając na odpowiedź, odszedł. Karol Dragoch nie podnosił się z posłania. Był bardziej wyczerpany, niż chciałby się do tego przyznać, i na chwilę ze znużenia zamknął oczy. Lecz życie szybko powracało, krew pulsowała w arteriach. Wkrótce znowu otworzył oczy i zaczął błądzić wzrokiem coraz przytomniejszym.

Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła to mgliste jeszcze spojrzenie, był jeden z kufrów, który Ilia Brusch w pośpiechu zapomniał na powrót zamknąć. Kufer zawierał stos różnorakich przedmiotów bezwładnie rozgrzebanych podczas bezowocnych poszukiwań: bieliznę, zgrzebną odzież, mocne buty - wszystko to było w dużym nieładzie.

Dlaczego oczy Karola Dragocha nagle rozbłysły? Czymże to ów nie bardzo pasjonujący widok mógł go zainteresować do tego stopnia, że po kilku sekundach nasłuchiwania uniósł się na łokciu, żeby lepiej widzieć wnętrze kufra? Na pewno ciekawości niedyskretnego pasażera nie mogła wzbudzić odzież ani bielizna; wśród różnorakich sztuk odzienia ciekawskie oko detektywa odnalazło przedmiot bardziej godny uwagi. Dragoch zainteresował się wpółotwartym portfelem, z którego wysypały się liczne papiery, stanowiące jego zawartość. Portfel! Papiery! Bez wątpienia jest w nich odpowiedź na pytania nurtujące Karola Dragocha od kilku dni.

Detektyw nie mógł dłużej wytrzymać. Po krótkim namyśle, narażając się na zarzut, że łamie prawa gościnności, wyciągnął rękę i zanurzył ją w kufrze, skąd wyłoniła się ona wraz z kusicielskim portfelem i jego zawartością, której inwentaryzacja zaczęła się natychmiast.

Karol Dragoch nie zwlekając przeczytał listy. Adresy na kopertach wskazywały, że otrzymał je Ilia Brusch, gdy mieszkał w Szalce. Następnie przejrzał rachunki, między którymi były pokwitowania czynszu wystawione na to samo nazwisko. Nic szczególnego. Karol Dragoch być może na tym by poprzestał, gdyby nie to, że spostrzegł jeszcze jeden dokument. Trudno o bardziej niewinny „dokument"; trzeba być policjantem, by patrząc na podobny przedmiot, doznawać innych uczuć niż sympatyczne wzruszenie.

Był to portret, portret młodej kobiety, której doskonałe piękno mogłoby zachwycić malarza. Lecz policjant nie jest artystą i nie z podziwu dla prześlicznej twarzy mocniej zaczęło bić serce Karola Dragocha. Ledwie rzucił okiem na jej rysy. Prawdę mówiąc, niewiele dostrzegł na tym portrecie oprócz napisu w języku bułgarskim, nakreślonego u dołu fotografii. „Mojemu drogiemu mężowi, Nacza Ladko" - takie były słowa, które mógł odczytać gubiący się w domysłach Karol Dragoch.

Okazało się więc, że jego podejrzenia były uzasadnione, a wnioskowanie oparte na zebranych spostrzeżeniach logiczne. Ladko! A więc to z Ladką od tylu już dni płynął Dunajem! Zatem on był owym niebezpiecznym przestępcą, ściganym na próżno do tej pory, to on ukrywał się pod nazwiskiem niewinnego laureata Ligi Dunajskiej! Jak powinien postąpić Karol Dragoch doszedłszy do podobnego wniosku? Nie zdążył powziąć żadnej decyzji, kiedy odgłos kroków na brzegu kazał mu czym prędzej wrzucić z powrotem portfel na dno kufra, którego wieko opuścił. Nadchodzącym nie mógł być Ilia Brusch, gdyż odszedł zaledwie przed dziesięcioma minutami.

- Panie Dragoch! - zawołał ktoś z brzegu.

- Ulhmann! - mruknął Karol Dragoch. Wstał z trudem i chwiejnym krokiem wyszedł z kabiny.

- Przepraszam, że pana wołałem - powiedział Fryderyk Ulhmann, gdy tylko spostrzegł swego szefa. - Zobaczyłem, że pański towarzysz przed chwilą się oddalił, a więc musi pan być sam.

- Co się stało? - zapytał Dragoch.

- Nowe sprawy, proszę pana. Tej nocy popełniono przestępstwo.

- Tej nocy! - krzyknął Karol Dragoch, gdyż pomyślał o Ilii Bruschu, który właśnie wtedy zszedł na brzeg.

- Niedaleko stąd została ograbiona willa. Napadnięto klucznika.

- Zabity?

- Nie, ale ciężko ranny.

- W porządku - powiedział Karol Dragoch, gestem nakazując swemu podwładnemu milczenie.

Zamyślił się. Co należało robić? Na pewno działać, na to sił by mu nie brakło. Wiadomość, którą dopiero co otrzymał, była najlepszym lekarstwem. Po niedawnej przygodzie nie pozostał nawet ślad. Teraz nie musiał już opierać się o ściankę kabiny, na jego twarz powróciły rumieńce.

Tak. Trzeba działać. Ale w jaki sposób? Czy należało czekać na powrót Ilii Bruscha albo raczej Ladki, gdyż takie było prawdziwe nazwisko właściciela łódki, i znienacka położyć mu w imieniu prawa rękę na ramieniu? To wydawało się najmądrzejsze, ponieważ nie miał już najmniejszej wątpliwości co do winy rzekomego wędkarza. Pieczołowitość, z jaką ukrywał swą prawdziwą osobowość, jego tajemnicze zachowanie, nazwisko, które nosił, a równocześnie to drugie, którym ludzie po cichu nazywali przywódcę bandytów, jego nieobecność ostatniej nocy, podczas której dokonano nowego przestępstwa - wszystko to mówiło Karolowi Dragochowi, że Ilia Brusch jest rzeczywiście poszukiwanym bandytą. Ale ten bandyta uratował mu życie! To niesłychanie komplikowało sytuację!

Czy podobna, żeby złodziej - gorzej niż złodziej, bo morderca - rzucił się do wody, by go z niej wyciągnąć? I jeśli nawet rzeczywiście doszło do takiego nieprawdopodobieństwa, to czy jest możliwe, aby człowiek wyrwany śmierci mógł w ten sposób odwdzięczyć się swemu wybawcy za uratowanie? Zresztą, jakie ryzyko w odroczeniu aresztowania? Teraz, gdy fałszywy Ilia Brusch został zdemaskowany, gdy jego osoba jest znana, nie uda mu się wymknąć rozsianym wzdłuż rzeki policjantom, a gdyby śledztwo rzeczywiście udowodniło winę rzekomego wędkarza, wówczas on, Dragoch, natychmiast go aresztuje, mimo że teraz z tym zwleka, tym bardziej że będzie miał do dyspozycji większą liczbę ludzi.

Karol Dragoch przez pięć minut skrupulatnie rozważał tę kwestię. Odejść nie zobaczywszy Ilii Bruscha? Albo zostać, postawić Fryderyka Ulhmanna w kabinie na czatach, a kiedy wędkarz się zjawi, skoczyć do niego bez uprzedzenia, zostawiając tłumaczenie na później? Wykluczone. Odpowiedzieć zdradą na taki akt poświęcenia? Nie, to budziło odrazę. Lepiej było, dając mu szansę ucieczki, wszcząć śledztwo, zapomniawszy na jakiś czas o tym, co uważał za oczywiste. Jeśli śledztwo zaprowadziłoby go w końcu do Ilii Bruscha, jeśli obowiązek zmusiłby go do uznania swego wybawcy za wroga, wówczas będzie z nim walczył twarzą w twarz, zostawiając mu czas na obronę.

Godząc się na wszystkie następstwa takiej decyzji, Karol Dragoch z mocnym postanowieniem wrócił do kabiny. Na widocznym miejscu zostawił list. Napisał Ilii Bruschowi, że musiał odejść, równocześnie prosił swego gospodarza, by na niego czekał co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Potem przygotował się do wyjścia.

- Ilu mamy ludzi? - spytał, opuszczając kabinę.

- Dwóch jest na miejscu, ale ściąga się pozostałych. Wieczorem będziemy mieli dziesięciu.

- Dobrze - skwitował Karol Dragoch. - Czy nie mówiłeś, że miejsce przestępstwa jest niedaleko?

- Około dwóch kilometrów - odparł Ulhmann.

- Prowadź więc - powiedział Karol Dragoch, zeskakując na brzeg.

W północnej części Węgier Karpaty zakreślają ogromny łuk, którego zachodni kraniec dzieli się na dwie odnogi. Jedna opada do Dunaju na wysokości Preszburga, druga dosięga rzeki w okolicach Gran, gdzie na prawym brzegu zaznacza swoją obecność wysoką na siedemset sześćdziesiąt sześć metrów górą Pilis.

Właśnie u stóp tej góry zostało popełnione przestępstwo, tam też Karol Dragoch miał po raz pierwszy wziąć się za bary z groźnymi bandytami, których przecież podjął się ścigać.

Kilka godzin wcześniej, zanim osłabiony jeszcze detektyw, rezygnując z towarzystwa swego gospodarza, zdobył się na to, by ruszyć na wezwanie Fryderyka Ulhmanna, załadowany, ciągnięty przez dwa konie wóz zatrzymał się przed nędzną oberżą, stojącą u podnóża jednego ze wzgórz, którymi góra Pilis łączyła się z doliną Dunaju.

Z handlowego punktu widzenia oberża stała w doskonałym miejscu. Panowała nad zbiegiem trzech dróg, prowadzących w różne strony świata: pierwsza na północ, druga na południowy wschód, a trzecia na północny zachód. Drogi wiodły ku Dunajowi - ta z północy do łuku, jaki kreślił on naprzeciw góry Pilis, ta z południowego wschodu do miasteczka Saint Andra, ta z północnego zachodu do Gran. Zatem oberża znajdowała się między ramionami rozległego wodnego cyrkla i musiała nieźle zarabiać na przewoźnikach, zaopatrując w żywność rzeczną flotę.

Dunaj, który minąwszy Gran płynie wyraźnie z zachodu na wschód, niedaleko ujścia Ipoly załamuje się w kierunku południowym, a następnie, po zakreśleniu półokręgu o niewielkim promieniu, ponownie zwraca się ku północy. Lecz prawie natychmiast skręca, by przyjąć kierunek północ-południe, którego nie będzie zmieniał na przestrzeni wielu kilometrów.

W chwili gdy pojazd zatrzymał się przed gospodą, słońce zaczynało wschodzić. Wszystko jeszcze spało, a ciężkie okiennice były szczelnie pozamykane.

- Hola! Hej, tam! - zawołał, stukając trzonkiem bata do wrót oberży jeden z dwóch prowadzących wóz ludzi.

- Już idę! - odpowiedział zaspanym głosem oberżysta.

W chwilę później w oknie na piętrze ukazała się rozczochrana głowa.

- Czego chcecie? - spytał szorstko oberżysta.

- Najpierw zjeść, potem spać - odparł woźnica.

- Już idę - powtórzył gospodarz, zamykając okiennice.

Przez szeroko otwarte wrota wóz wjechał na dziedziniec, przyjezdni wyprzęgli konie i odprowadzili je do stajni, gdzie nie pożałowali im obroku. Przez cały ten czas gospodarz nie przestawał kręcić się koło swych rannych klientów. Oczywiście chciał nawiązać rozmowę, ale woźnice nie byli skorzy do pogawędki.

- Przybywacie bardzo wcześnie, przyjaciele - napomknął oberżysta. -Czyżbyście jechali nocą?

- Na to wygląda - odrzekł jeden z przybyłych.

- I daleko tak jedziecie?

- Daleko czy blisko to nasza sprawa - usłyszał w odpowiedzi. Oberżysta nie odezwał się.

- Dlaczego tak się odnosisz do tego dzielnego człowieka, Vogel? - wmieszał się mężczyzna, który do tej pory jeszcze nie otworzył ust. - Nie mamy żadnego powodu ukrywać, że jedziemy do Saint Andra.

- Możliwe, że nie ma potrzeby tego ukrywać - odpowiedział szorstko Vogel. - Ale myślę, że to nikogo prócz nas nie obchodzi!

- Oczywiście - zgodził się oberżysta, który chciał przypochlebić się jak każdy dobry kupiec. - Jeśli coś powiedziałem, to tylko dlatego, żeby pogadać... Panowie życzą sobie coś do zjedzenia?

- Tak - odpowiedział ten, który wydawał się mniej opryskliwy. - Chleba, słoniny, szynki, kiełbasy! Dawaj, co masz.

Wóz musiał przebyć długą drogę, gdyż zgłodniali woźnice zjadali wszystko z wielkim apetytem. Byli zmęczeni i nie przedłużali posiłku. Po przełknięciu ostatniego kęsa poszli ułożyć się do snu; pierwszy w stajni, na słomie przy koniach, drugi pod plandeką wozu.

Było południe, kiedy znowu się pojawili. Zaraz zażądali następnego posiłku, który tak jak poprzedni podano im w biesiadnej izbie oberży. Teraz, wypoczęci,nie śpieszyli się. Na koniec przyszła kolej na szklanki wódki, którą wlewali w szorstkie gardła tak, jakby to była zwykła woda.

W ciągu popołudnia przed oberżą zatrzymywało się wiele wozów, a i piesi wstępowali, żeby się napić. Przeważnie byli to wieśniacy, którzy z torbami przerzuconymi przez plecy i z kijami w rękach udawali się do Gran lub stamtąd wracali. Prawie wszyscy byli stałymi gośćmi i oberżysta mógł tylko sobie winszować potrzebnej w jego zawodzie mocnej głowy, gdyż przepijał po kolei do wszystkich klientów. Dzięki temu szedł interes. W rzeczy samej, pijąc rozmawia się, a mówienie wysusza gardło, co znowu jest pretekstem do następnych kolejek.

Akurat tego dnia było o czym mówić. Wszystkich zajmowało popełnione w nocy przestępstwo. Wiadomość o nim przynieśli pierwsi klienci, a potem każdy dopowiadał nowy szczegół lub przedstawiał własny punkt widzenia.

W ten sposób oberżysta dowiedział się kolejno o tym, że stojąca w odległości pięciuset metrów od brzegu Dunaju wspaniała willa hrabiego Haugenau została doszczętnie ograbiona i że klucznik Krystian jest poważnie ranny; a także i o tym, że zbrodnię popełniła niewątpliwie ta sama nieuchwytna banda przestępców, której przypisuje się wiele innych dokonywanych bezkarnie zbrodni i kradzieży; wreszcie, że policja przeczesała teren oraz że przestępcy są ścigani przez brygadę utworzoną niedawno do nadzorowania rzeki.

Dwaj woźnice nie mieszali się do rozmów o tym wydarzeniu. Toczyły się one jak zwykle przy wtórze okrzyków i nawoływań.

Milcząc trzymali się na uboczu, ale ze zdań, które wokół nich wypowiadano, bez wątpienia nie uronili ani słowa, bo przecież nie mogli nie interesować się tym, o czym wszyscy mówili. Tymczasem hałas powoli uciszał się. Około wpół do siódmej wieczorem woźnice znów pozostali sami w biesiadnej izbie, skąd ostatni gość dopiero co wyszedł. Natychmiast przywołali oberżystę

zajętego właśnie płukaniem szkła przy szynkwasie.

Gospodarz podbiegł do nich pośpiesznie.

- Panowie sobie życzą? - zapytał.

- Zjeść wieczerzę - odparł woźnica.

- A potem zapewne spać? - dopytywał się oberżysta.

- Nie, mój gospodarzu - odpowiedział ten, który wydawał się bardziej towarzyski. - Zamierzamy odjechać nocą.

- Nocą!? - zdziwił się oberżysta.

- Żeby o świcie być na placu targowym.

- W Saint Andra?

- Albo w Gran. To będzie zależało od okoliczności. Czekamy tutaj na naszego przyjaciela, który poszedł zebrać wiadomości. On nam powie, gdzie prędzej i z większym zyskiem uda nam się sprzedać towar.

Oberżysta wyszedł z izby, żeby zająć się przygotowaniem posiłku.

- Słyszałeś, Kaiserlick? - powiedział półgłosem młodszy woźnica, nachylając się w stronę swego kompana.

- Tak. Słyszałem.

- Już wykryli!

- Chyba nie liczyłeś na to, że nikt się nie dowie.

- Policja przeczesuje okolicę.

- Niech przeczesuje!

- Z tego, co się mówi, wynika, że dowodzi Dragoch.

- A to inna sprawa, Vogel! Według mnie ci, co muszą się bać tylko Dragocha, mogą spać spokojnie.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- To, co mówię, Vogel.

- Więc Dragoch miałby być...?

- Co?

- Unieszkodliwiony?.

- Dowiesz się jutro. A teraz sza! - zakończył woźnica, widząc wracającego oberżystę.

Ten trzeci, na którego czekali, przybył dopiero ciemną nocą. Kompani rozpoczęli krótką rozmowę.

- Mówiono tutaj, że policja jest na tropie - powiedział półgłosem Kaiserlick.

- Szuka, ale nie znajdzie.

- A Dragoch?

- Wyłączony z akcji.

- Kto się o to postarał?

- Ticza.

- Więc nie jest tak źle... A co my mamy robić?

- Bezzwłocznie zaprzęgać.

- Kierunek?

- Saint Andra, ale po przejechaniu pół kilometra macie zawrócić. Przez ten czas oberżysta zdąży wszystko pozamykać. Przejedziecie niepostrzeżenie i ruszycie drogą na północ. Będą przekonani, że jedziecie do Saint Andra, a wy tymczasem skierujecie się całkiem gdzie indziej.

- Gdzie więc jest barka?

- W zakolu Pilis.

- Czy tam mamy się spotkać?

- Nie, trochę bliżej, na polanie, na lewo od drogi. Wiesz gdzie?

- Tak, wiem.

- Jest tam już piętnastu naszych. Dołączycie do nich.

- A ty?

- Idę pościągać resztę ludzi, których zostawiłem na czatach. Wrócę razem z nimi.

- No to w drogę.

Po pięciu minutach wóz był gotów do odjazdu. Gospodarz, przytrzymując skrzydło bramy wjazdowej, uprzejmie pozdrowił swych gości.

- Więc ostatecznie jedziecie do Gran? - wypytywał.

- Nie - odpowiedział woźnica. - Do Saint Andra, przyjacielu.

- Szczęśliwej drogi, chłopaki! - pożegnał ich gospodarz.

- Dziękujemy, przyjacielu!

Wóz skręcił w prawo i ruszył na wschód drogą do Saint Andra. Kiedy zniknął w ciemnościach, mężczyzna, na którego Kaiserlick i Vogel czekali cały dzień, również się oddalił, ale w przeciwnym kierunku, drogą do Gran. Oberżysta tego nawet nie zauważył.

Pożegnawszy podróżnych, których prawdopodobnie więcej nie zobaczy, pośpiesznie zamknął wrota i poszedł spać.

Wóz ciągnięty powoli przez dwa konie przez ten czas oddalił się. Po przejechaniu pięciuset metrów zgodnie z otrzymaną wskazówką zawrócił i ruszył z powrotem drogą, którą dopiero co przyjechał. Oberża rzeczywiście była już zamknięta, gdy wóz ponownie znalazł się w jej pobliżu. Mógłby minąć ją niepostrzeżenie, gdyby nie pies śpiący w najlepsze pośrodku drogi, który poderwał się nagle do ucieczki głośno ujadając, tak że spłoszył konia. Przestraszone zwierzę uskoczyło na pobocze. Woźnice szybko wyprowadzili je na drogę i wóz zniknął w ciemnościach.

Było około wpół do jedenastej, gdy wjechali w niewielki, gęsty las, którego ciemna ściana wznosiła się z lewej strony drogi. Niemal natychmiast wóz został zatrzymany.

- Kto jedzie? - zapytał czyjś głos w ciemnościach.

- Kaiserlick i Vogel - odpowiedzieli.

- Przejeżdżajcie - nakazał ten sam głos.

Minąwszy kilka szeregów drzew wóz wydostał się na polanę, gdzie spało piętnastu ludzi rozłożonych pokotem na mchu.

- Jest tu z wami szef? - zapytał Kaiserlick.

- Jeszcze nie.

- Mówił, byśmy na niego zaczekali.

Nie czekali długo. Zaledwie pół godziny potem zjawił się szef, ten sam człowiek, który późnym wieczorem przybył do gospody i który teraz wracał w towarzystwie dziesięciu ludzi. W sumie grupa liczyła dwadzieścia pięć osób.

- Wszyscy są na miejscu? - zapytał.

- Tak - odpowiedział Kaiserlick, który zdawał się mieć pewien posłuch.

- A Ticza?

- Tu jestem - odpowiedział ktoś donośnym głosem.

- No i jak? - zapytał szef z niepokojem.

- Sukces na całej linii. Ptaszek jest w klatce, a klatka na barce.

- No to ruszamy. Pośpieszcie się - rozkazał szef. - Sześciu ludzi na rozpoznanie, reszta ubezpiecza, wóz pośrodku. Stąd do Dunaju jest tylko pół kilometra, a przeładunek ma się odbyć w mgnieniu oka. Potem Vogel odprowadzi wóz, a miejscowi wrócą spokojnie do swoich domów. Reszta wsiada na barkę.

Zbierano się do odejścia, gdy jeden z pozostawionych na straży ludzi ciężko dysząc nadbiegł od strony drogi.

- Alarm - wysapał.

- Co się stało? -zapytał szef bandy.

- Słuchaj!

Wszyscy nadstawili uszu. Usłyszeli odgłos kroków maszerującego oddziału. Do tych dźwięków dołączyły wkrótce przytłumione głosy. Odległość nie mogła być większa niż sto sążni.

- Zostajemy na polanie - zakomenderował szef. - Ci ludzie przejdą i nawet nas nie zauważą.

Niewątpliwie w głębokich ciemnościach mogliby nie zostać dostrzeżeni, co było dosyć istotne, bo gdyby nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności drogą przechodził oddział policji, oznaczałoby to, że kieruje się w stronę rzeki. Oczywiście, można było przyjąć, że nie odkryje on statku, na którym podjęto specjalne środki ostrożności. Policjanci mogliby przeszukiwać barkę do woli i nie znaleźliby nic podejrzanego. Ale choćby maszerujący drogą oddział nie podejrzewał istnienia barki, to niewykluczone, że mógłby pozostać w okolicy na zwiadach i wtedy wyprowadzenie wozu byłoby bardzo ryzykowne. Należało więc wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności i postępować stosownie do rozwoju wypadków. Możliwe, że przeczekawszy na polanie cały dzień, kilku ludzi w razie konieczności będzie musiało pójść nocą aż nad Dunaj, aby się upewnić, że nie ma tam policji.

W tej chwili najważniejsze było, by nie zwrócić na siebie uwagi grupy, która się zbliżała. Ludzie ci właśnie znajdowali się w miejscu, gdzie droga biegła równolegle do polany. Mimo panujących ciemności stwierdzono, że jest ich dziesięciu, a po charakterystycznym szczęku stali poznano, że są uzbrojeni. Oddział minął już polanę, gdy nieoczekiwane zdarzenie całkowicie zmieniło sytuację. Jeden z koni, którego wystraszyły odgłosy przemarszu, naraz parsknął i głośno zarżał. Zawtórował mu towarzysz od dyszla.

Idąca drogą grupa natychmiast przystanęła.

Był to rzeczywiście oddział policji zmierzający w stronę rzeki, a dowodził nim Karol Dragoch, który zdążył całkowicie wrócić do siebie po rannym wypadku. Gdyby ludzie z polany wiedzieli o tym, wówczas ich niepokój byłby znacznie większy. Jak jednak można było zauważyć, szef sądził, że policjant, którego się obawiał, jest wyłączony z akcji. Dlaczego popełnił ten błąd, dlaczego uważał, że nie będzie się musiał liczyć z przeciwnikiem, który znajdował się akurat naprzeciw niego - wkrótce dowie się Czytelnik z dalszej opowieści.

Tego dnia przed południem, gdy Karol Dragoch zeskoczył na brzeg, czekał tam na niego Ulhmann, który poprowadził detektywa w górę rzeki. Po przejściu dwustu albo trzystu metrów policjanci wsiedli do ukrytej w nadbrzeżnej trawie łódki. Fryderyk Ulhmann

ujął wiosła i lekkie czółno szybko dotarło na drugi brzeg rzeki.

- Więc to na prawym brzegu dokonano tego przestępstwa? - zapytał schodząc na brzeg Karol Dragoch.

- Tak - odpowiedział Fryderyk Ulhmann.

- Gdzie?

- W okolicach Grań.

- Co... W okolicach Gran?! - krzyknął Dragoch. - Czy nie mówiłeś mi przed chwilą, że wystarczy przejść kawałek drogi?

- To już niedaleko - usprawiedliwił się Ulhmann. - Będzie może ze trzy kilometry.

W rzeczywistości było ich cztery i dla człowieka, który nie tak dawno uniknął śmierci, była to trudna do pokonania odległość. Karol Dragoch musiał niejeden raz kłaść się na trawie, żeby odpocząć. Dochodziła trzecia po południu, gdy wreszcie dotarł do willi hrabiego Haugenau.

Karol Dragoch niezwłocznie poprosił o kordiał i, gdy poczuł się lepiej, natychmiast kazał się zaprowadzić do rannego klucznika, Krystiana Hoela. Ów klucznik, z pobladłą twarzą i zamkniętymi oczami, opatrzony przed kilkoma godzinami przez chirurga z okolicy, oddychał z trudem. Chociaż rana płuca była wyjątkowo groźna, istniała nadzieja na uratowanie go pod warunkiem, że będzie mu oszczędzony nawet najmniejszy wysiłek.

Mimo to Karol Dragoch zdołał uzyskać kilka informacji, które klucznik przekazał mu monosylabami wypowiadanymi stłumionym głosem w długich odstępach. Wykazując wiele cierpliwości detektyw dowiedział się, że banda przestępców złożona z pięciu lub sześciu ludzi w środku nocy niepostrzeżenie wtargnęła do willi, uprzednio wyważywszy drzwi. Hałas obudził Krystiana Hoela. Miał on tylko tyle czasu, żeby się podnieść, po czym upadł ugodzony sztyletem między łopatki. Nie wiedział, co się z nim działo, i dlatego nie potrafił nic powiedzieć o napastnikach. Przekazał tylko słabym głosem, że ich szefem był niejaki Ladko, którego nazwisko bandyci powtarzali kilkakrotnie z trudną do wytłumaczenia fanfaronadą. Jeśli chodzi o owego Ladkę, to jego twarz zakrywała maska; był barczysty i wyglądał na silnego, a poza tym miał niebieskie oczy i gęstą jasną brodę.

Ostatni szczegół raczej osłabiał podejrzenia, które ciążyły na Ilii Bruschu, i to nie dawało spokoju Karolowi Dragochowi. Fakt, że tak jak szef bandy Ilia Brusch był blondynem, nie ulegał wątpliwości, tylko że był blondynem przefarbowanym na bruneta; a przecież nie zmywa się farby wieczorem po to, by ją nałożyć nazajutrz jak perukę. Wyjaśnienie tej zagadki Dragoch odłożył na wolniejszą chwilę. Klucznik Krystian nie mógł zresztą dostarczyć więcej szczegółów. Nie wiedział nic o pozostałych napastnikach, gdyż podobnie jak ich szef mieli na twarzach maski.

Uzyskawszy te informacje, detektyw zadał następnie kilka pytań, dotyczących samej willi hrabiego Haugenau. Z tego, co się dowiedział, wynikało, że była to bardzo bogata rezydencja, urządzona z iście książęcym przepychem. Klejnoty, srebra i drogocenne przedmioty wypełniały szuflady, na kominkach i meblach znajdowały się dzieła sztuki, a na ścianach stare obicia i obrazy mistrzów. Dokumenty i papiery wartościowe przechowywano w kasie pancernej na pierwszym piętrze. Nie było wątpliwości, że napastnicy mieli okazję zdobyć wspaniały łup.

Karol Dragoch mógł sam się o tym przekonać, przemierzając pokoje i różne pomieszczenia rezydencji. Był to rabunek dokonany z wprawą i w sposób doskonały. Złodzieje nie zabierali rzeczy bez wartości. Większość cennych przedmiotów poznikała; w miejscach, gdzie poodrywano obicia, pojawiły się wielkie kwadraty nagich murów, a ramy pozbawione co piękniejszych, fachowo powycinanych płócien wisiały żałośnie. Rabusie posunęli się aż do ściągnięcia tapet i przywłaszczenia sobie kobierców wybranych spośród najpiękniejszych. Co do kasy pancernej, to była ona rozbita, a jej zawartość zniknęła.

- Tego wszystkiego nie wyniesiono na ludzkich plecach - powiedział do siebie Karol Dragoch po obejrzeniu spustoszenia. - Tutaj było czym załadować wóz. Koniecznie trzeba ten wóz wytropić.

Przesłuchanie i pierwsze przeszukania zabrały sporo czasu. Zbliżała się noc. Przed zmierzchem należało odnaleźć - jeśli w ogóle istniały - ślady pojazdu, którego zdaniem policjanta musieli użyć złodzieje. Szkoda było każdej chwili. Wystarczyło wyjść z willi, żeby znaleźć dowód istnienia pojazdu. Na obszernym dziedzińcu, naprzeciw drzwi wejściowych do willi, szerokie koła wozu pozostawiły głębokie odciski, a ziemia była udeptana tak, jakby to zrobiły konie zmuszone do długiego czekania.

Stwierdziwszy to na pierwszy rzut oka, Karol Dragoch zbliżył się do miejsca, gdzie jak sądził, stały konie, i uważnie zbadał grunt. Przemierzywszy dziedziniec, w pobliżu bramy wjazdowej na nowo rozpoczął drobiazgową lustrację gruntu, potem przeszedł drogą ze sto metrów i zawrócił.

- Ulhmann! - zawołał, wchodząc na dziedziniec.

- Tak jest! - odpowiedział policjant, ruszając od drzwi wejściowych w stronę szefa.

- Ilu mamy ludzi? - spytał Dragoch.

- Jedenastu.

- Niewielu - stwierdził Dragoch.

- Jednak - zaoponował Ulhmann - klucznik Krystian mówił, że napastników było pięciu lub sześciu.

- Klucznik Krystian wie swoje, a ja swoje - odpowiedział Dragoch. -Nieważne. Trzeba się zadowolić tym, co mamy. Jednego policjanta zostawisz tutaj, a reszta pójdzie z nami. Razem będzie nas dwunastu. To już jest coś.

- Znalazł pan jakąś poszlakę? - spytał Fryderyk Ulhmann.

- Wiem, gdzie są złodzieje... W każdym razie, w którą stronę się udali.

- Czy mógłbym pana zapytać... - zaczął Ulhmann.

- Skąd ta moja pewność? - dokończył Karol Dragoch. - Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. To jest dziecinnie proste. Najpierw sobie powiedziałem, że zabrano stąd zbyt dużo rzeczy, żeby można było się obejść bez jakiegoś pojazdu. Szukałem więc pojazdu i znalazłem jego ślady. Jest to czterokołowy wóz, zaprzężony w parę koni, przy czym w podkowie przedniego prawego kopyta konia dyszlowego brakuje jednego hufnala.

- W jaki sposób pan do tego doszedł? - zapytał zdumiony Ulhmann.

- Ostatniej nocy padało i w mokrej jeszcze ziemi zachowały się wiernie odciśnięte ślady. W ten sposób dowiedziałem się, że wóz opuszczając willę skręcił w lewo, a zatem nie do Gran, lecz w przeciwnym kierunku. Ruszymy w tę samą stronę i w razie potrzeby będziemy trzymać się śladów kopyt konia, którego podkowa jest charakterystyczna. Nie wygląda na to, żeby nasze zuchy podróżowały w ciągu dnia. Na pewno przyczaili się gdzieś i czekają aż nadejdzie wieczór. W tej okolicy jest niewiele domów. W razie potrzeby przeszukamy wszystkie, które napotkamy po drodze. Zbieraj ludzi, bo idzie noc i zwierzyna z pewnością wyjdzie z ukrycia.

Karol Dragoch i jego ludzie musieli iść dość długo, zanim natrafili na nowy ślad. Było już prawie wpół do jedenastej, gdy po daremnym przeszukaniu dwóch czy trzech gospodarstw przybyli do oberży na rozstaju trzech dróg, w której woźnice spędzili dzień i skąd odjechali trzy kwadranse wcześniej. Dragoch głośno zastukał we wrota.

- W imieniu prawa - powiedział, gdy tylko zobaczył w oknie oberżystę. Widocznie było mu pisane, że tej nocy nie będzie spał spokojnie.

- W imieniu prawa... - powtórzył oberżysta przestraszony widokiem tylu ludzi, otaczających jego domostwo. - Co ja takiego zrobiłem?

- Zejdź, to się dowiesz... Najważniejsze, żebyś nie zwlekał - odpowiedział Dragoch zniecierpliwionym tonem.

Kiedy na wpół ubrany oberżysta otworzył wrota, detektyw zasypał go pytaniami. Czy rano zatrzymał się tutaj wóz? Ilu ludzi nim przyjechało? Jak długo tu przebywali? Czy odjechali? W jakim kierunku?

Na odpowiedzi nie trzeba było długo czekać. Owszem, prowadzony przez dwóch ludzi wóz przyjechał do oberży wczesnym rankiem. Pozostał aż do wieczora i odjechał dopiero po przybyciu człowieka, na którego czekali dwaj woźnice. Było już po wpół do dziesiątej, kiedy się oddalił w kierunku Saint-Andra.

- Do Saint Andra? - powtórzył z naciskiem Karol Dragoch. - Jesteś tego pewny?

- Jestem pewny - oświadczył oberżysta.

- Tak ci mówili czy też sam widziałeś?

- Widziałem.

- Hmm... - mruknął Karol Dragoch. - W porządku. Teraz wracaj do łóżka i trzymaj język za zębami.

Oberżyście nie trzeba było tego powtarzać. Wrota na powrót się zamknęły i oddział policji został sam na drodze.

- Chwileczkę! - powiedział Karol Dragoch ludziom, którzy nie ruszyli się z miejsca, podczas gdy on sam z latarką w ręku skrupulatnie badał drogę.

Początkowo nie zauważył nic szczególnego, ale kiedy stanął na poboczu, znalazł coś, co go zainteresowało. W tym miejscu ziemia była mniej ugnieciona przez przejeżdżające pojazdy i nie najlepiej ubita, odciśnięte w niej ślady zachowały się. Karol Dragoch, ledwie rzuciwszy okiem, spostrzegł charakterystyczny odcisk kopyta. Stwierdził, że koń z uszkodzoną podkową nie kierował się ani w stronę Saint-Andra, ani do Gran, ale prosto ku rzece, drogą wiodącą na północ. Tą właśnie drogą podążył z kolei Karol Dragoch na czele swych ludzi.

Spokojnie przebyli około trzech kilometrów, nie spotkawszy żywej duszy, kiedy nagle po lewej stronie drogi rozległo się rżenie konia. Karol Dragoch zatrzymał ludzi ruchem ręki i podszedł aż na skraj niewielkiego, ledwo widocznego w ciemności lasku.

- Kto tam jest?! - krzyknął donośnie.

Gdy nie otrzymał odpowiedzi, jeden z policjantów na polecenie detektywa zapalił żywiczną pochodnię. Jej dymiący płomień słabo rozjaśnił mrok tej bezksiężycowej nocy, światło ginęło w odległości kilku kroków, niezdolne do przebicia ciemności, którą leśne listowie czyniło jeszcze bardziej nieprzeniknioną.

- Naprzód! - rozkazał Dragoch, ruszając w gąszcz na czele oddziału. Ale gąszcz miał obrońców. Ledwie policjanci weszli w las, gdy czyjś stanowczy głos oznajmił:

- Jeszcze krok, a będziemy strzelać!

Ta groźba nie zatrzymała Karola Dragocha, zwłaszcza że w migotliwym świetle pochodni udało mu się dostrzec nieruchomą bryłę, bez wątpienia jakiś wóz, wokół którego kręcili się ludzie. Nie był w stanie ustalić, ilu ich jest.

- Naprzód! - powtórzył rozkaz.

Policjanci posłusznie, choć bardzo niepewnie, zagłębili się w nie znany las. Trudności miały się powiększyć. Naraz ktoś wyrwał pochodnię niosącemu ją policjantowi. Zapadła ciemność.

- Łamaga! - warknął Dragoch. - Franz, dawaj światło!

Ogarniała go coraz większa złość, gdyż wydało mu się, że w ostatnim błysku gasnącej pochodni dostrzegł między drzewami oddalający się wóz. Niestety, o pogoni nie mogło być mowy. Oddział policji napotkał żywy mur. Naprzeciw każdego policjanta znajdowało się dwóch lub trzech przeciwników i Dragoch trochę za późno zrozumiał, że nie dysponuje wystarczającymi siłami, by zapewnić sobie zwycięstwo. Aż do tej chwili ani z jednej, ani z drugiej strony nie padł strzał.

- Ticza! - zawołał w tym momencie ktoś w ciemności.

- Czego? - odpowiedział drugi głos.

- Co z wozem?

- Odjechał.

- Więc trzeba z tym skończyć!

Głosy te Dragoch zapisał w swej pamięci. Nigdy nie miał ich zapomnieć.

Po tych kilku słowach do akcji włączyły się rewolwery, suche trzaski wystrzałów przeszyły powietrze. Kule dosięgły kilku policjantów i Karol Dragoch, zdając sobie sprawę, że kolejne natarcie byłoby szaleństwem, zdecydował się na odwrót. Oddział policji wycofał się na drogę, której atakowanie byłoby nazbyt ryzykowne dla zwycięzców z lasu, i znów zapanował spokój.

Najpierw należało zająć się rannymi. Kule drasnęły lekko trzech policjantów. Opatrzeni zostali odesłani na tyły pod opieką czterech kolegów. Karol Dragoch z Fryderykiem Ulhmannem oraz trzema pozostałymi policjantami ruszył przez pola w stronę Dunaju, skręcając w kierunku Gran. Bez trudu odnalazł miejsce, dokąd przypłynął kilka godzin wcześniej, i łódkę, którą Ulhmann przewiózł go z przeciwległego brzegu. Policjanci wsiedli do niej i popłynęli z prądem na lewy brzeg.

Karol Dragoch poniósł porażkę i chciał wziąć odwet. Co do tego, że Ilia Brusch i osławiony Ladko stanowili tę samą osobę, nie miał już najmniejszej wątpliwości. Był przekonany, że dokonane minionej nocy przestępstwo było sprawką jego towarzysza podróży. Najprawdopodobniej po ukryciu łupu zdążył już zmienić się w tego, kogo udawał tak znakomicie, że dotychczas nie można go było rozszyfrować, co z kolei niezmiernie utrudniało policji poszukiwania. Jako bezbronny i przyzwoity wędkarz powróci przed świtem do łodzi i będzie czekał na swego pasażera. Tymczasem w łodzi zastanie pięciu ludzi zdecydowanych na wszystko. Tych pięciu zuchów, mimo że pokonał ich Ladko i jego banda, z łatwością złamie opór przestępcy, który grając rolę Ilii Bruscha, sam się skazał na działanie w pojedynkę.

Świetnie pomyślany plan okazał się niemożliwy do zrealizowania. Karol Dragoch i jego ludzie, choćby po sto razy przeszukiwali brzeg, to i tak nie znaleźliby łodzi. Wprawdzie Dragoch i Ulhmann bez trudu trafili na miejsce, w którym detektyw ją opuścił, jednak po łodzi nie pozostał najmniejszy nawet ślad. Zniknęła, a wraz z nią Ilia Brusch. Świadomość, że z pewnością zakpiono sobie z niego, doprowadziła go do wściekłości.

- Fryderyku - odezwał się do Ulhmanna -jestem wyczerpany. Nie ujdę nawet kroku. Spróbujmy się przespać na trawie, by nabrać sił. Jeden z naszych ludzi niech natychmiast popłynie w górę rzeki do Gran. Tam po otwarciu poczty niech uruchomi telegraf. Zapal latarkę. Będę dyktował. Pisz.

Fryderyk Ulhmann pisał posłusznie:

„Tej nocy w okolicy Gran popełniono przestępstwo. Łup załadowano na barkę. Bezwzględnie przeprowadzać nakazane kontrole."

- To pierwsza depesza - powiedział Dragoch. - Teraz druga. Znowu dyktował:

„Nakaz doprowadzenia niejakiego Ladki przedstawiającego się fałszywie jako Ilia Brusch i utrzymującego, że jest laureatem ostatniego konkursu Ligi Dunajskiej w Sigmaringen; wymieniony Ladko, alias Ilia Brusch, obwiniony jest o dokonywanie kradzieży i zabójstw."

- Ma to być nadane o świcie do wszystkich bez wyjątku przybrzeżnych gmin - rozkazał, wyciągając się na ziemi.

Powzięte przez Karola Dragocha i potwierdzone odkryciem dedykacji na portrecie podejrzenia nie były pozbawione podstaw, co w końcu należy Czytelnikowi wyjawić, by mógł zrozumieć opowieść. W każdym razie Karol Dragoch nie mylił się co do jednego.

Otóż Ilia Brusch i Sergiusz Ladko to jedna i ta sama osoba.

Karol Dragoch mylił się jednak, i to bardzo, przypisując swemu towarzyszowi podróży kradzieże i zabójstwa, które od wielu miesięcy nękały pobrzeże Dunaju, zwłaszcza ostatnie z przestępstw - ograbienie willi hrabiego Haugenau i zdradziecką napaść na klucznika Krystiana. Ladko nawet nie przypuszczał, że jego pasażer mógł tak o nim myśleć. Wędkarz wiedział tylko, że jego nazwisko nosi przestępca. Nie rozumiał, jak mogło dojść do takiej zbieżności nazwisk.

Przybity odkryciem tak odrażającego imiennika, który na domiar złego był również jego rodakiem, zdołał opanować ogarniające go przerażenie. W końcu cóż mógł go obchodzić przestępca, z którym oprócz nazwiska nie miał nic wspólnego? Człowiek z czystym sumieniem nie musi się niczego obawiać. To, że nie był winien tych przestępstw, nie ulegało wątpliwości.

Tak więc poprzedniej nocy Sergiusz Ladko - odtąd będziemy posługiwać się jego prawdziwym nazwiskiem - mógł spokojnie opuścić łódź, żeby udać się do Szalki, o czym uprzedził swego pasażera. Właśnie w tym miasteczku zamieszkał po opuszczeniu Ruszczuku jako Ilia Brusch, tutaj także przez długie tygodnie czekał na wiadomość od swej drogiej Naczy.

Czekanie, jak już wiadomo, w końcu stało się nie do zniesienia i zaczął szukać sposobu przedostania się incognito do Bułgarii. Przypadkiem wpadł mu w ręce numer „Pester Loyda", w którym szumnie zapowiadano konkurs wędkarski w Sigmaringen.

Czytając artykuł poświęcony temu konkursowi, wygnaniec, a także sprawny wędkarz - o czym być może Czytelnik jeszcze pamięta - i renomowany pilot, postanowił dokonać niezwykłego czynu, by wrócić do Ruszczuku.

Pod nazwiskiem Ilii Bruscha, które nosił w Szalce, zapisał się do Ligi Dunajskiej, by wziąć udział w konkursie w Sigmaringen i dzięki swym umiejętnościom zdobyć pierwszą nagrodę. Uzyskawszy w ten sposób rozgłos, mógłby zapowiedzieć jak najszumniej, robiąc nawet zakłady, swój projekt przepłynięcia Dunaju od źródeł aż do ujścia z wędką w ręku. Nie ulega wątpliwości, że projekt ten mógłby wstrząsnąć wędkarskim światkiem, a jego autorowi zapewnić popularność. Pozostając poza wszelkimi podejrzeniami, gdyż sławnych ludzi zazwyczaj obdarza się ślepym zaufaniem, Sergiusz Ladko rzeczywiście mógłby przepłynąć Dunaj. Należałoby przez cały czas przyśpieszać bieg łodzi, a na łowienie zostawić go tylko tyle, ile byłoby niezbędne do podtrzymania rozgłosu. W każdym razie musiałby potępować tak, by na całej trasie sporo o nim mówiono i by go nie zapomniano, bo tylko jako sławny wędkarz mógł bez obaw dobić do brzegu i poruszać się po Ruszczuku. Aby osiągnąć cel, nie wolno mu było ujawnić prawdziwego nazwiska. W wędkarzu Ilii Bruschu nikt nie powinien rozpoznać pilota Sergiusza Ladki.

Pierwszy warunek był łatwy do spełnienia. Wystarczyło, zostawszy laureatem Ligi Dunajskiej, trwać w tej roli do końca. Sergiusz Ladko poprzysiągł więc sobie, że będzie Ilią Bruschem wbrew i na przekór wszystkiemu, co zdarzy się podczas podróży. Można było przypuszczać, że wędrówka biegiem Dunaju będzie przebiegała powoli, ale konsekwentnie, i że żadne nieprzewidziane zdarzenie nie przeszkodzi mu dochować tajemnicy.

Dopełnienie drugiego warunku było jeszcze prostsze. Kilka pociągnięć brzytwą, by usunąć brodę, farba, by zmienić kolor włosów, wreszcie duże czarne okulary zakrywające oczy - więcej nie potrzebował. Sergiusz Ladko dokonał całkowitej przemiany w nocy poprzedzającej wyjazd do Sigmaringen. Wyruszył w drogę przed świtem przekonany, że nikt, kto nie był o zmianie uprzedzony, nie rozpozna go.

W Sigmaringen wydarzenia potoczyły się tak, jak przewidywał. Ogłoszony przez niego, bezspornego laureata konkursu, projekt został przychylnie przyjęty przez prasę regionów naddunajskich. Zdobywszy w ten sposób taki rozgłos, że jego osoba nie budziła najmniejszych podejrzeń, i zapewniwszy sobie możliwość ewentualnej pomocy u mieszkających wzdłuż rzeki kolegów z Ligi Dunajskiej, zdał się Sergiusz Ladko na bieg Dunaju.

W Ulm doznał pierwszego rozczarowania, gdy stwierdził, że względna popularność nie chroni go przed kontrolą policji. Dlatego z ulgą przyjął na pokład pasażera, który miał papiery w zupełnym porządku i któremu policja wydawała się okazywać szacunek. Zapewne gdy znajdą się w Ruszczuku i gdy ów pasażer odstąpi od zawartej umowy, wówczas obecność tego człowieka będzie zbędna. Zanim jednak do tego dojdzie i zanim wszystko się wyjaśni, wspólna podróż tylko zwiększy szanse powodzenia przedsięwzięcia, które Sergiusz Ladko gorąco pragnął doprowadzić do szczęśliwego zakończenia.

Dowiedziawszy się, że nosi to samo nazwisko co groźny bandyta i że bandyta ten jest Bułgarem, poczuł się dotknięty do żywego. Chociaż był niewinny i nie musiał się niczego obawiać, to przecież zdawał sobie sprawę, że zbieżność nazwisk może doprowadzić do bardzo przykrych pomyłek, a nawet poważnych komplikacji. Gdyby wykryto, że nie nazywa się Ilia Brusch, ale Sergiusz Ladko, wówczas nie mógłby już przybyć do Ruszczuku jako sławny wędkarz, a nadto doszłoby prawdopodobnie do poważnego opóźnienia w podróży. Niespodziewanym komplikacjom trudno zapobiec. Zresztą, jeśliby nawet okazały się poważne, to nie należało ich wyolbrzymiać. W rzeczywistości było mało prawdopodobne, żeby policja bez szczególnych powodów zwróciła uwagę na nieszkodliwego wędkarza, którego na dodatek chronią wawrzyny zdobyte na konkursie w Sigmaringen.

Przybywszy do Szalki po zachodzie słońca i opuściwszy ją na długo przed nastaniem dnia, nie zauważony przez nikogo Sergiusz Ladko przyszedł do domu jedynie po to, by stwierdzić, że nie czeka tam na niego wiadomość od Naczy. Było coś szczególnie niepokojącego w jej przedłużającym się milczeniu. Dlaczego żona nie pisała od dwóch miesięcy? Co się jej przytrafiło? Czasy powszechnego zamętu pełne są ludzkich nieszczęść i dlatego pilot z niepokojem zadawał sobie pytanie, czy jeśli mu się uda dopłynąć do Ruszczuku, nie przybędzie tam za późno. Chociaż myśl o tym rozdzierała mu serce, równocześnie zwielokrotniała siłę jego mięśni. To właśnie ona pomogła mu, gdy opuszczali Gran, stawić opór burzy i walczyć zwycięsko z porywistym wiatrem. Ona także kazała mu przyśpieszyć kroku, kiedy wracał do łodzi z kordiałem dla Jaegera.

Zdumiał się, nie zastawszy tam pasażera, który był przecież bardzo chory, kiedy go opuszczał, a pozostawiona przez Jaegera wiadomość nie zmniejszyła zaskoczenia. Cóż się mogło stać, że Jaeger choć osłabiony zdecydował się opuścić łódź? Jak to być może, że mieszkaniec Wiednia ma do załatwienia pilne sprawy w szczerym polu, z dala od wszelkich domostw? Była to zagadka, której mimo usilnych starań pilotowi nie udało się rozwikłać.

Niezależnie od powodu nieobecność Jaegera sprawiła w każdym razie pewien kłopot, gdyż tylko przeciągała i tak już dość długą podróż. Gdyby nie ten niespodziewany wypadek, łódź byłaby już pośrodku rzeki. Do wieczora zdążyłby dorzucić wiele kilometrów do tych, które pokonał. Odczuwał nieodpartą pokusę, żeby nie zważając na prośbę Jaegera odbić od brzegu i, nie tracąc czasu, kontynuować podróż. Jej cel przyciągał Sergiusza Ladkę, jak magnes przyciąga żelazo.

Jednak pilot postanowił zaczekać. Miał wobec swego pasażera zobowiązania i po namyśle uznał, że lepiej stracić jeden dzień, niż dawać powód do nieporozumień. Na to, by wykorzystać resztę dnia, którego spora część już minęła, pracy na szczęście mu nie brakowało. Powinien doprowadzić łódź do porządku i usunąć kilka niewielkich szkód, wyrządzonych przez burzę.

Sergiusz Ladko najpierw zajął się uporządkowaniem kufrów, w których wszystko poprzewracał, szukając na próżno alkoholu. Nie zajęłoby mu to wiele czasu, gdyby nie natrafił na ten sam portfel, który przyciągnął uwagę Karola Dragocha. Pilot otworzył go, tak jak to zrobił policjant, i tak jak tamten, ale doznając zupełnie innych uczuć, wyciągnął portret z czułą dedykacją, który w chwili rozstania darowała mu Nacza.

Sergiusz Ladko dłuższą chwilę wpatrywał się w czarującą twarz. Nacza! Ona! Te same drogie rysy, jej oczy tak czyste, jej rozchylone wargi, jakby chciała coś powiedzieć... W końcu z westchnieniem wsunął z powrotem do portfela drogi wizerunek, portfel włożył do kufra, który starannie zamknął, a klucz schował do kieszeni, po czym wyszedł z nadbudówki, żeby zabrać się do pracy.

Nie potrafił jednak niczym się zająć. Wkrótce jego ręce bezwiednie opadły, a on, siedząc na jednej z ławek odwrócony plecami do brzegu, błądził wzrokiem po rzece. Myślami wciąż wracał do Ruszczuku. Widział swoją żonę, swój szczęśliwy i wypełniony śpiewem dom... Oczywiście, nie żałował niczego. Swoje szczęście poświęcił dla ojczyzny, zrobiłby tak raz jeszcze, gdyby było trzeba... Szkoda tylko, że ta ofiara okazała się daremna! Zbyt szybko wywołane i jeszcze szybciej stłumione powstanie... Jak długo Bułgaria będzie cierpieć pod jarzmem? Czy uda mu się przekroczyć granicę, a jeśli tak, czy odnajdzie tę, którą kocha? Czy Turcy nie zatrzymali jej jako zakładniczki, skoro była żoną jednego z ich najbardziej nieprzejednanych wrogów? Co się mogło stać z Naczą?

Niestety! Ten niewiele znaczący osobisty dramat niknie w fali wstrząsów, które poruszyły regionem bałkańskim. Jakże mało liczyła się niedola dwojga ludzi wśród powszechnego nieszczęścia. Teraz cały półwysep przemierzają dzikie hordy. Wszędzie drży ziemia od galopu koni, a wojenna pożoga nie oszczędza nawet najbiedniejszych wsi.

Przeciw tureckiemu olbrzymowi dwa karły: Serbia i Czarnogóra. Czy ci Dawidowie zwyciężą Goliata? Ladko zdawał sobie sprawę, jak nierówna jest ta walka. Zamyślił się nad tym. Pokładał nadzieję w ojcu wszystkich Słowian, wielkim carze Rosji, który być może pewnego dnia wzniesie potężną rękę w obronie swych uciśnionych synów.

Pogrążony w myślach Sergiusz Ladko zapomniał o miejscu, w którym się znajdował. Na brzegu za jego plecami mógłby przedefilować cały pułk, a on by się nawet nie odwrócił. Tym bardziej nie zauważył nadejścia trzech ludzi, którzy zbliżali się ku niemu bardzo ostrożnie. Ladko nie widział ich, za to oni widzieli go doskonale od chwili, gdy za zakrętem dostrzegli łódź. Wtedy to cała trójka przystanęła i zaczęła po cichu naradzać się.

Jeden ze skradających się ludzi był już Czytelnikowi przedstawiony w Wiedniu: nazywał się Ticza. Wraz ze swym kompanem szedł krok w krok za Karolem Dragochem, który tropił Ilię Bruscha, gdy ten śpieszył do pośrednika pomagającego wysyłać broń do Bułgarii. Jak sobie przypominamy, Brusch zaprowadził w pobliże łodzi owych dwóch ludzi, którzy przekonani, że wykryli pływające mieszkanie policjanta, oddalili się z zamiarem wykorzystania swego odkrycia. Teraz chodziło o to, żeby plan ten zrealizować.

Trzej mężczyźni przyczaili się w przybrzeżnej trawie i nie spuszczali oka z Sergiusza Ladki. Ten, pogrążony w myślach, nie wiedział o ich obecności i nie przeczuwał niebezpieczeństwa, które mu groziło. Tymczasem niebezpieczeństwo było wielkie, gdyż przyczajeni mężczyźni należeli do przestępczej bandy, grasującej na dunajskim pobrzeżu. Nie byli to ludzie, z którymi chciałoby się mieć do czynienia.

W bandzie Ticza był nawet kimś znacznym, mógł być uważany za pierwszego po szefie, którego wyczyny okrywały złą sławą nazwisko pilota. Dwaj pozostali, Sakmann i Zerlang, byli zwykłymi oprychami: mocne bary, a nie głowy.

- Tak. To on - powiedział cicho Ticza, gestem zatrzymując swych kompanów, gdy dochodząc do zakrętu rzeki dostrzegli łódź.

- Dragoch? -. spytał Sakmann.

- Tak.

- Jesteś tego pewny?

- Najzupełniej.

- Ale przecież ty nie widzisz jego twarzy, bo jest do nas odwrócony tyłem- obruszył się Zerlang.

- Przyglądanie się jego twarzy nic by nam nie dało - odpowiedział Ticza.

- Ja go nie znam. W Wiedniu ledwie go widziałem.

- W takim razie,..

- Za to świetnie pamiętam łódź - przerwał mu Ticza. - Mogłem swobodnie jej się przyjrzeć, kiedy razem ze Strigą staliśmy w tłumie. Na pewno się nie mylę.

- Więc ruszajmy! - zniecierpliwił się jeden z kompanów.

- Ruszajmy! - powtórzył Ticza rozwijając pakunek, który niósł pod pachą.

Pilot wciąż nie podejrzewał, że jest obserwowany. Nie słyszał, jak ci trzej ludzie nadeszli, ani też, że się przybliżyli. Odgłos kroków tłumiła gęsta nadbrzeżna trawa. Myślom pozwolił znowu ulecieć z prądem rzeki ku Naczy, ku ojczyźnie. Naraz wokół niego owinęło się mnóstwo poplątanych sznurów, które go dusiły i obezwładniały. Natychmiast wyprostował się, daremnie usiłując zerwać krępujące go sploty, ale silne uderzenie w głowę ogłuszyło go i powaliło na dno łodzi. Miał jednak tyle czasu, by zauważyć, że jest uwięziony w obszernej sieci zwanej więcierzem, jakiej on sam nieraz używał do łowienia ryb.

Gdy Sergiusz Ladko oprzytomniał, nie był już omotany siecią. Za to leżał mocno skrępowany licznymi zwojami solidnego sznura, tak że nie mógł wykonać najmniejszego ruchu; knebel miał tłumić jego krzyk, a przez ściśle przylegającą do oczu opaskę nic nie widział.

Pierwszym odczuciem, jakiego Sergiusz Ladko doznał odzyskawszy przytomność, było zdumienie. Co mu się przytrafiło? Co znaczył ten niewytłumaczalny atak i co chciano z nim zrobić? Zważywszy wszystko, uspokoił się nieco. Jeśli ktoś chciałby go zabić, byłoby to już załatwione. Skoro jednak znajdował się jeszcze na tym świecie, to pewnie nie czyhano na jego życie, a napastnicy - kimkolwiek by nie byli - chcieli go tylko pojmać. Ale dlaczego, w jakim celu?

Na to pytanie trudno było znaleźć odpowiedź. Złodzieje...? Nie kłopotaliby się wiązaniem swojej zdobyczy, skoro jeden cios noża załatwiał sprawę szybciej i pewniej. Musieliby to być niezwykle biedni złodzieje, jeśli połaszczyli się na skromną zawartość jego łodzi!

Zemsta? Jeszcze bardziej nieprawdopodobne. Ilia Brusch nie miał wrogów. Jedyni wrogowie Sergiusza Ladki, Turcy, nie mogli podejrzewać, że bułgarski patriota ukrywa się pod nazwiskiem Ilii Bruscha, a jeśliby nawet o tym wiedzieli, to przecież nie był aż tak znaczną osobistością, żeby porywać go tak daleko od tureckiej granicy, w samym sercu austriackiego cesarstwa. Zresztą, Turcy woleliby się go pozbyć; było to jeszcze bardziej oczywiste niż w przypadku pospolitych złodziei.

Przekonawszy się, że na razie nie potrafi przeniknąć tej tajemnicy, Sergiusz Ladko jako człowiek praktyczny przestał o niej myśleć. Całą uwagę skupił na obserwowaniu tego, co się wokół działo i na szukaniu sposobów - jeśli w ogóle jakieś były - odzyskania wolności. Prawdę mówiąc, położenie nie ułatwiało mu prowadzenia obserwacji. Skrępowany sznurem opasującym jego ciało nie potrafił zrobić bodaj najmniejszego ruchu, opaska przylegała do oczu tak mocno, że nie mógł rozeznać, czy jest widno, czy ciemno. Najpierw natężając słuch doszedł do przekonania, że leży na dnie łodzi, najprawdopodobniej jego własnej, i że ta łódź płynie szybko dzięki sile krzepkich ramion. Słyszał wyraźny zgrzyt wioseł w drewnianych dulkach i plusk wody opływającej burty łodzi.

W którą stronę płynęli? Odpowiedź na to drugie pytanie nasunęła mu wyraźna różnica temperatur. Drgnienia przekazywane mu przez łódź przy każdym pchnięciu wioseł wskazywały, że leży w kierunku zgodnym z biegiem łodzi, a z położenia słońca - w chwili napaści znajdowało się niemal w zenicie - bez trudu wywnioskował, że połowa jego ciała znajduje się w cieniu rzucanym przez burtę łodzi oraz że łódź kieruje się z zachodu na wschód i płynie z biegiem rzeki jak wówczas, kiedy była posłuszna woli swego prawowitego właściciela.

Ci, którzy go więzili, nie zamienili ze sobą ani słowa. Oprócz ciężkich oddechów ludzi siedzących przy wiosłach, żaden dźwięk nie doszedł do jego uszu. Po półtorej godzinie pośpiesznego wiosłowania poczuł, że promienie słoneczne dosięgają jego twarzy, co znaczyło, że teraz płynęli na południe. Nie zdziwiło to pilota. Znając doskonale nawet najmniejsze zakola rzeki, odgadywał, że płyną po łuku, jaki kreśli ona naprzeciw góry Pilis. Wkrótce bez wątpienia znowu skierują się na wschód, potem na północ, aż do najdalej wysuniętego punktu, skąd Dunaj zaczyna płynąć ku Półwyspowi Bałkańskiemu.

Te przypuszczenia spełniły się tylko częściowo. W chwili gdy według obliczeń Sergiusza Ladki powinni się znajdować pośrodku zakola u stóp góry Pilis, odgłos pracy wioseł nagle ustał. Łódź płynęła własnym rozpędem, gdy dał się słyszeć szorstki głos:

- Chwyć bosak - rozkazał jeden z niewidzialnych napastników.

Prawie równocześnie usłyszał uderzenie, któremu towarzyszył zgrzyt, jaki mogło wydać poszycie łodzi ocierającej się o coś twardego, po czym Sergiusz Ladko został uniesiony. Podawano go sobie z rąk do rąk.

Oczywiście łódź podpłynęła do statku znacznie większych rozmiarów, na którego pokład więzień został załadowany, tak jak ładuje się paczki. Na próżno nadstawiał uszu, by pochwycić bodaj kilka słów. Nikt się nie odzywał. Ladko nie mógł zobaczyć swych strażników, czuł tylko brutalny dotyk rąk i słyszał ich sapanie.

Przerzucany i szarpany w najróżniejszy sposób nie miał zresztą czasu, żeby się nad czymkolwiek zastanawiać. Najpierw

wyciągnięto go do góry, a potem opuszczono po drabinie, która dotkliwie poraniła mu plecy. Bolesnych sińców i stłuczeń przybyło na jego ciele, gdy przeciskano go przez wąski otwór. Na koniec, po zdjęciu knebla i opaski z oczu, rzucono wędkarza niczym pakunek, w tej samej chwili nad jego głową rozległ się głuchy łomot zamykanego włazu.

Musiało minąć trochę czasu, żeby Sergiusz Ladko zupełnie oszołomiony wstrząsem mógł wrócić do siebie. Gdy oprzytomniał, sytuacja nie wydawała mu się w niczym lepsza, pomimo że widział i mógł mówić. Jeśli uznano, że knebel jest niepotrzebny, to oczywiście dlatego, że nikt by nie usłyszał jego krzyków, usunięcie opaski też mu nic nie dało. Na próżno rozwierał oczy. Wokół panowała ciemność. I to jaka ciemność! Więzień, który na podstawie swych doznań miał prawo przypuszczać, że został wrzucony do ładowni jakiegoś statku, wytężał wzrok, szukając bodaj najsłabszej smugi światła, która by przenikała poprzez szpary w luku. Nie widział nic. To nie była ciemność ładowni, w której oko potrafi wyłowić jakiś niewyraźny błysk światła; były to ciemności całkowite, absolutne, porównywalne jedynie z tymi, jakie muszą panować w grobie.

Ile godzin upłynęło? Sergiuszowi Ladce wydawało się, że była północ, kiedy dobiegł go z daleka przytłumiony hałas. Biegano, tupano. Hałas wzmógł się. Ciężkie paki przeciągano tuż nad jego głową i mógłby przysiąc, że zaledwie grubość deski dzieliła go od nie znanych robotników. Hałas rozlegał się jeszcze bliżej. Teraz rozmawiano tuż obok, za jedną z przegród oddzielających jego więzienie, jednakże pojedynczych słów nie mógł rozróżnić. Wkrótce wszystko ucichło. Wokół nieszczęsnego pilota znów zapanowało głuche milczenie i nieprzenikniony mrok. Sergiusz Ladko zasnął.

Kiedy Karol Dragoch i jego ludzie wycofali się z lasu, zwycięzcy nie opuścili miejsca walki, gotowi stawić czoła ponownemu natarciu. Tymczasem wóz oddalał się w kierunku Dunaju. Upewniwszy się, że oddział policji odmaszerował, na rozkaz szefa banda przestępców ruszyła w drogę. Wkrótce dotarli do rzeki, od której dzieliło ich najwyżej pół kilometra. Wóz już na nich czekał naprzeciwko barki stojącej kilka metrów od brzegu.

Odległość była nieduża, a robotników wielu. W ciągu kilku minut za pomocą dwóch łódek ładunek został przetransportowany na pokład barki. Wóz natychmiast oddalił się i zniknął w ciemnościach. W tym czasie większość obrońców polany po otrzymaniu należnej części łupu rozpierzchła się wśród pól. Po niedawno popełnionym przestępstwie pozostał tylko jeden ślad - stos paczek zawalających pokład barki. Zaokrętowało się na nią tylko ośmiu ludzi.

W rzeczywistości osławiona dunajska banda składała się jedynie z owych ośmiu ludzi. Co do pozostałych, byli oni czymś w rodzaju pomocników, z których usług korzystano w większym lub mniejszym stopniu zależnie od tego, gdzie w danej chwili banda działała. Pomocnicy nie zdawali sobie sprawy, do czego się przykładali. Właściwie pełnili rolę tragarzy, strażników lub obstawy. Posługiwano się nimi dopiero wówczas, gdy trzeba było przetransportować nad rzekę zdobyty łup. Taka organizacja była niezwykle korzystna. Wzdłuż całego Dunaju banda dysponowała sporą liczbą ludzi w większości nie zdających sobie sprawy z rodzaju działań, w które ich wciągano. Werbowani z warstw najmniej oświeconych, zazwyczaj bardzo prymitywni, ludzie ci byli przekonani, że uczestniczą w wyprawach przemytniczych i nic więcej nie chcieli wiedzieć. Nawet nie przyszło im do głowy, żeby się doszukiwać jakichś związków między szefem ich wypraw a osławionym zbrodniarzem Ladką, który z dziwnym upodobaniem pozostawiał ślady swojej obecności na miejscach przestępstw.

Obojętność wynajmowanych ludzi będzie mniej dziwna, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że napadów dokonywano na całej długości Dunaju, a zatem na niezmiernie wielkich obszarach. Między jednym a drugim rozbojem było więc tyle czasu, żeby powszechne oburzenie mogło się uciszyć. Wszystkie skargi z przybrzeżnych regionów trafiały zazwyczaj do urzędów policyjnych i za sprawą policji nazwisko Ladki okryło się ponurą sławą. W miastach z powodu szumnych nagłówków w gazetach Ladko nadal budził żywe zainteresowanie. Ale dla większości ludzi, a fortiori dla wieśniaków, był podobnym do innych pospolitym przestępcą, z powodu którego raz musi się pocierpieć i którego więcej się nie ogląda.

Natomiast ośmiu ludzi na barce znało się doskonale. Oni stanowili właściwą bandę. Nieustannie pływali barką w górę albo w dół rzeki. Gdy nadarzała się okazja zdobycia łupu, rzucali kotwicę, werbowali w okolicy grupę ludzi, a kiedy zagrabione mienie było już w pływającej kryjówce, oddalali się na poszukiwanie nowych zdobyczy.

Z barką pełną łupów docierali do Morza Czarnego, gdzie na ich wezwanie w uzgodnionym czasie i miejscu podpływał parowiec. Przeładowane na jego pokład zrabowane przedmioty, czasami zdobyte za cenę ludzkiego życia, zmieniały się w uczciwy i solidny towar, który w dalekich krajach można jawnie wymienić na złoto przyzwoitych ludzi.

Poprzedniej nocy banda wyjątkowo pozwoliła sobie na to, by było o niej głośno niedaleko od miejsca ostatniego przestępstwa. Zwykle nie popełniano takich błędów, gdyż mogłoby to wywołać podejrzenia u werbowanych w okolicy i nieświadomych niczego pomocników. Lecz tym razem przywódca bandy miał szczególny powód, by zatrzymać się w pobliżu miejsca akcji. Nie był to ten sam powód, o którym myślał Karol Dragoch rozmawiając w Ulm z Fryderykiem Ulhmannem, ale osoba detektywa była z nim związana. Rozpoznany w Wiedniu przez samego szefa bandy i jego zastępcę, Ticzę, nie podejrzewający niczego Karol Dragoch był od tej chwili śledzony przez najętych miejscowych ludzi, którym nie trzeba było nic wyjaśniać. Barka płynęła tak, by wyprzedzać łódź Bruscha zaledwie o kilka kilometrów. Obserwacja łodzi, niezwykle uciążliwa na terenach odkrytych, gdzie na dodatek kręciło się sporo policjantów, była prowadzona z zachowaniem środków ostrożności i tylko przypadek sprawił, że nigdy Karola Dragocha i jego gospodarza nie dostrzeżono równocześnie. Nie domyślano się więc, że łódź ma dwóch mieszkańców, co z kolei wykluczało możliwość pomyłki.

Szefowi bandy, który wprowadził ten nadzór, marzyło się mistrzowskie pociągnięcie. Zabić detektywa? Nie brał tego pod uwagę. Niemniej zamierzał go ująć. Karol Dragoch w jego rękach. Byłby to wspaniały atut, gdyby znaleźli się w niebezpieczeństwie. Przez wiele dni nie było odpowiedniej okazji do porwania. Łódź albo zatrzymywała się na noc w pobliżu wsi lub osady, albo w jej najbliższym sąsiedztwie spotykano kilku policjantów, których zawodowi przestępcy z miejsca rozpoznawali.

Wreszcie rankiem 29 sierpnia warunki były korzystne. Burza, która poprzedniej nocy sprzyjała bandzie podczas napadu na willę hrabiego Haugenau, musiała w mniejszym lub większym stopniu rozproszyć policjantów, którzy bądź wyprzedzali swego szefa, bądź towarzyszyli mu wzdłuż rzeki. Niewykluczone, że detektyw był wobec tego samotny i bezbronny. Taka okazja mogła się więcej nie zdarzyć.

Natychmiast po załadowaniu łupów z willi hrabiego Haugenau na wóz Ticza z dwoma najodważniejszymi ludźmi pośpiesznie ruszył w drogę. Byliśmy świadkami, jak trójka awanturników wywiązała się ze swej misji, w rezultacie czego zamiast detektywa, Karola Dragocha, pojmano pilota, Sergiusza Ladkę. Ticza o szczęśliwym zakończeniu misji powiadomił szefa w kilku zwięzłych słowach, zamienionych na polanie w chwili, gdy oddział policji pojawił się na drodze. Zapewne dojdzie do rozmowy na ten temat, ale na razie były pilniejsze sprawy. Przede wszystkim trzeba było uprzątnąć i schować liczne pakunki, zgromadzone na pokładzie; bezzwłocznie zajęło się tym ośmiu ludzi tworzących załogę barki.

Bądź to na ramionach, bądź przesuwając po równi pochyłej przetransportowano do wnętrza statku wszystkie paczki, co zajęło zaledwie kilka minut, potem przystąpiono do ich ułożenia. Podłogę ładowni podniesiono i wówczas w miejscu, gdzie właściwie należało spodziewać się wód Dunaju, ukazał się szeroki otwór, prowadzący do kolejnego pomieszczenia. W świetle latarni można było rozróżnić stos najróżniejszych przedmiotów, które częściowo wypełniały tę dodatkową ładownię. Miejsca było wystarczająco dużo, żeby umieścić w tej niedostępnej kryjówce również łupy z willi hrabiego Haugenau.

W rzeczy samej, barka była zbudowana niezwykle przemyślnie; służyła równocześnie jako środek transportu, miejsce zamieszkania i nienaruszalny magazyn. Pod statkiem, który był widoczny na rzece, dobudowany był drugi, mniejszy; jego pokład tworzył spód pierwszego. Ten drugi, zanurzony całkowicie na głębokość około dwóch metrów, miał wyporność, która czyniła go zdolnym do dźwigania i wynoszenia pierwszego na jedną lub dwie stopy ponad powierzchnię wody. Pomyślano również, jak zapobiec odkryciu fałszerstwa; dolny statek obciążano takim balastem, by go całkowicie zanurzyć do głębokości umożliwiającej górnej barce zachowanie wymaganego poziomu zanurzenia bez ładunku. Bez ładunku, gdyż ładownia górnego statku była zawsze pusta. Zagrabione przedmioty, gromadzone między podwójnym dnem, były balastem o odpowiednim ciężarze, przez co wygląd zewnętrzny statku nie zmieniał się.

Dla przykładu: barka, która bez ładunku powinna normalnie zanurzać się zaledwie na jedną stopę, zagłębiała się w wodzie na blisko siedem. Oczywiście, manewrowanie barką na Dunaju wymagało pomocy dobrego pilota. Dla bandy pracował pochodzący z Ruszczuku izraelita, Jakub Ogul. Świetnie obeznany z rzeką mógł stawać w szranki nawet z Sergiuszem Ladką, gdyż dorównywał mu w znajomości torów wodnych, kanałów oraz ławic piasku i równie pewną ręką prowadził łódź przez bystrzyce usiane skałami.

Co do policji, to mogła sprawdzać statek, ile się jej podobało. Można było mierzyć jego wysokość wewnątrz i na zewnątrz i nie znaleźć najmniejszej różnicy. Można było sondować dookoła barki i nie natrafić na podwodną kryjówkę, tak zespoloną ze statkiem i o liniach na tyle opływowych, że znajdowała się poza zasięgiem jakiejkolwiek sondy. Wszystkie poszukiwania mogły jedynie doprowadzić do stwierdzenia, że barka płynie bez ładunku i że bez ładunku jest zanurzona na tyle, by utrzymać w równowadze swój ciężar.

Jeśli chodzi o dokumenty, to przewidziano wszystko nie mniej starannie. W każdym przypadku, czy to z prądem, czy też w górę rzeki, barka płynęła w poszukiwaniu ładunku albo po jego wyładowaniu wracała do macierzystego portu. Według tego, co w danej chwili wydawało się dogodniejsze, należała bądź to do Constantinesco, bądź do Wenzla Meyera, z których pierwszy był handlowcem z Gałaczu, a drugi z Wiednia. Papiery ozdobione najbardziej oficjalnymi pieczęciami były w porządku i nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby je zbadać. Któż zresztą chciałby się zajmować szukaniem jakiegoś Constantinesco lub jakiegoś Wenzla Meyera w tym lub tamtym z dwóch wskazanych miast.

W rzeczywistości właściciel nazywał się Iwan Striga.

Czytelnik być może przypomni sobie, że nazwisko to nosił niebezpieczny awanturnik z Ruszczuku, który usiłował nie dopuścić do ślubu Naczy Gregoriewicz z Sergiuszem Ladką, a potem zniknął z miasta. Dobrych wieści o nim nie było, ale za to złych nie brakowało. Plotkowano, że winien jest wszystkich zbrodni.

Tym razem nie było żadnej pomyłki. Wraz z siedmioma takimi jak on nędznikami Iwan Striga rzeczywiście utworzył bandę prawdziwych piratów, którzy opuściwszy Ruszczuk, dokonywali grabieży na obu brzegach Dunaju.

Znalezienie sposobu łatwego wzbogacenia się to już było coś, zapewnienie sobie bezpieczeństwa było czymś więcej. Dlatego zamiast ukrywać swoje nazwisko i twarz, jak by to zrobił każdy przestępca, Iwan Striga postanowił, że nie będzie dla swych ofiar kimś nie znanym. Oczywiście, jego własne nazwisko nie wchodziło w rachubę. Nie. Tym, które przez umyślną nieostrożność pozwalał rozszyfrować, było nazwisko Sergiusza Ladki.

Ukrywanie się pod cudzym nazwiskiem dla uniknięcia kary za popełnioną zbrodnię należy do zabiegów dość pospolitych, Striga go jednak udoskonalił, wybierając pseudonim raczej niezwykły. O ile nazwisko Ladki równie dobrze jak inne mogło przyczynić się do zrobienia zamieszania, a tym samym - poza przypadkiem schwytania na gorącym uczynku - do odwrócenia podejrzeń od winnego, to posługiwanie się nim dawało nadto kilka innych korzyści.

Przede wszystkim Sergiusz Ladko nie był mitem. Istniał, jeżeli strzał z karabinu, którym go pożegnano, gdy opuszczał Ruszczuk, nie powalił go na zawsze. Chociaż Striga lubił się przechwalać, że się pozbył wroga, prawdą jest, że nic o nim nie wiedział.

Zresztą dla śledztwa, które powinno zostać wszczęte w Ruszczuku, nie miało to znaczenia. Gdyby Ladko nie żył, policja nic nie rozumiałaby z oskarżeń, którymi go obciążano. Jeśli żył, wówczas odnalazłaby człowieka z krwi i kości, z tak dobrą opinią, że najprawdopodobniej zaprzestano by dalszego śledztwa. Niewątpliwie wówczas rozpoczęto by poszukiwania tych, którzy nosili to samo pechowe nazwisko. Zanim jednak przesiano by przez sito Ladków z całego świata, ileż wody przepłynęłoby pod mostami Dunaju!

Gdyby jednak skierowanie podejrzeń na Sergiusza Ladkę doprowadziło do naruszenia pancerza jego uczciwości, wówczas Striga odniósłby podwójny sukces. Jak każdemu bandycie byłoby mu przyjemnie, gdyby się dowiedział, że zamiast niego ktoś inny jest obwiniany, a w tym wypadku przyjemność byłaby o tyle większa, że podejrzenia padłyby na jego znienawidzonego wroga.

Choćby nawet takie wnioskowanie było pozbawione racji, to nieobecność Sergiusza Ladki, o którego patriotycznej misji nikt nie wiedział, mogła je uzasadnić. Dlaczego pilot tak nagle odpłynął? Lokalna sekcja policji rzecznej zaczęła zadawać sobie to pytanie, w chwili, gdy Karol Dragoch zastanawiał się nad tym, co przyjął za pewnik, a wiadomo, że kiedy policja zaczyna stawiać sobie pytania, wówczas niewielkie są szansę, by odpowiadając na nie myślała życzliwie o podejrzanym.

Tak więc dramatyczne nagromadzenie komplikacji tworzyło dość wyraźną sytuację. Długa seria przestępstw, które w wyniku rozmyślnie popełnianych niezręczności przypisywano Ladce z Ruszczuku, i pilot o tym samym nazwisku, którego wprawdzie jeszcze bardzo ostrożnie z racji jego nieobecności, ale obwinia się o ich popełnienie, gdy tymczasem o kilkaset kilometrów dalej jako jeszcze jeden Ladko śledzony jest Ilia Brusch, i w końcu Striga powracający po kolejnych rozbojach do własnego nazwiska, by mieć swobodę ruchów na Dunaju.

Po każdym napadzie należało niezwłocznie usuwać wszelkie kompromitujące ślady, by zachować całkowite bezpieczeństwo. Oto dlaczego tego samego wieczoru zagrabione łupy natychmiast zostały przeniesione do niedostępnej kryjówki. Właśnie odgłosy tego przenoszenia słyszał Sergiusz Ladko w swojej ciemnicy, urządzonej w ładowni między podwójnym dnem, gdzie nie mogła mu pomóc żadna ludzka siła. Potem podłoga wróciła na miejsce, ludzie ponownie wyszli na pokład, a luki zostały pozamykane. Policja mogła już przyjść.

Dochodziła trzecia rano. Załoga barki była zmęczona trudami dwóch ostatnich nocy i należał się jej wypoczynek, ale o tym nie mogło być mowy. Striga chciał jak najprędzej oddalić się od miejsca ostatniego napadu i dlatego wydał rozkaz, żeby jeszcze przed świtem ruszać w drogę. Rozkaz został wykonany bez najmniejszego sprzeciwu, gdyż każdy rozumiał powody jego wydania.

Podczas gdy wyciągano na pokład kotwicę i wyprowadzono barkę na środek rzeki, Striga wypytywał Ticzę, jak się udała przedpołudniowa wyprawa.

- Poszło całkiem łatwo - odpowiedział mu Ticza. - Dragocha pochwyciliśmy za pierwszym zarzuceniem sieci jak zwykłego szczupaka.

- Widział was?

- Wątpię. Myślał o czymś innym.

- Nie wyrywał się?

- Próbował, kanalia. Musiałem mu trochę przyłożyć, żeby się uspokoił.

- Chyba go nie zabiłeś? - przestraszył się Striga.

- Skądże! Najwyżej ogłuszyłem. Musiałem go przecież dobrze związać. Udało mi się to dopiero wtedy, gdy spał słodziutko jak niemowlak.

- A teraz?

- Leży w ładowni pod górnym dnem.

- Wie, dokąd go przywieźliście?

- Musiałby być diabelnie sprytny - odpowiedział Ticza, wybuchając gromkim śmiechem. - Możesz być pewny, że nie

zapomniałem ani o kneblu, ani o opasce. Ściągnęliśmy je dopiero wtedy, gdy był w klatce. Może tam teraz śpiewać romanse i podziwiać krajobrazy, ile tylko zechce.

Striga uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Stało się tak, jak chciałeś, ale do czego to doprowadzi? - zapytał Ticza.

- Strata szefa narobi zamieszania w brygadzie - odparł Striga.

- Wyznaczą kogoś innego - Ticza wzruszył ramionami.

- Możliwe, ale pewnie nie będzie tak dobry jak ten, którego mamy. W każdym razie spróbujemy porozmawiać. W razie potrzeby zwrócimy go w zamian za paszporty, które bardzo nam się przydadzą. Trzeba utrzymać go przy życiu.

- Przecież żyje - obruszył się Ticza.

- Pomyśleliście o tym, żeby mu dać jeść?

- Do diabła! - zaklął Ticza, drapiąc się po głowie. - Całkiem zapomniałem. Ale dwanaście godzin postu nikomu nie zaszkodzi. Jak tylko stąd ruszymy, zaniosę mu jeść... Chyba że chciałbyś mnie zastąpić, żeby się przekonać na własne oczy?

- Nie - stanowczo sprzeciwił się Striga. - Wolę, żeby mnie nie widział. Ja go znam, a on mnie nie. Nie chciałbym stracić tej przewagi.

- Możesz nałożyć maskę.

- Dla Dragocha nie ma to znaczenia. On nie musi oglądać twarzy. By rozpoznać człowieka, wystarczy mu nawet drobny szczegół, a co dopiero wzrost czy postura.

- W takim razie sam się tym zajmę.

- Możesz przecież kazać komuś innemu... Zresztą, Dragoch nie jest teraz aż tak groźny, a jeśli znów będzie, to i tak nie uda mu się do nas dobrać.

- Amen! - zakończył Ticza.

- Na razie - ciągnął dalej Striga - zostawimy go na dole. Jednak nie na długo, żeby się przypadkiem nie udusił. Potem trzeba go

będzie wynieść na pokład. Najlepiej zaraz za Budapesztem. Jutro rano, kiedy mnie nie będzie.

- Chcesz zejść na brzeg? - zapytał Ticza.

- Tak - odparł Striga. - Od czasu do czasu trzeba zebrać trochę informacji. Posłucham, co też ludzie mówią o naszej ostatniej wyprawie i o zniknięciu Dragocha.

- A jeśli cię pochwycą? - spytał Ticza.

- Nie ma obawy. Nikt mnie nie zna, a policja rzeczna pewnie wpadła w przygnębienie. Poza tym, w razie potrzeby posłużę się cudzym nazwiskiem.

- Jakim?

- Nazwiskiem słynnego Ilii Bruscha, znakomitego wędkarza i laureata Ligi Dunąjskiej.

- Też pomysł!

- Zły?! Mam łódź Ilii Bruscha, więc mu pożyczę teraz mojej skóry, tak jak to już zrobił Dragoch.

- A jak cię zapytają o ryby?

- Gdy będzie trzeba, to kupię, a potem odsprzedam.

- Masz odpowiedź na wszystko.

- Do licha!

Na tym rozmowa się urwała. Barka tymczasem płynęła z prądem rzeki. Wiał lekki północny wiatr, który byłby bardzo pomocny powyżej Wyszehradu, gdzie Dunaj robi nagły zwrot i płynie na południe. Na razie północna bryza bardzo zmniejszała prędkość barki i Striga, chcąc jak najszybciej oddalić się od miejsca ostatniej napaści, rozkazał chwycić za długie wiosła, by prędkość tę zwiększyć.

Trzeba było aż trzech godzin, żeby pokonać dziesięć kilometrów i osiągnąć pierwszy zakręt rzeki, a następnie jeszcze dwóch na przepłynięcie zakola, które kreśli Dunaj, nim zacznie płynąć prosto na południe. Trochę powyżej Vacu można było wreszcie odłożyć wiosła i rozwinąć żagiel.

Około jedenastej minęli Saint Andra, dokąd dwaj woźnice, Kaiserlick i Vogel, zamierzali udać się poprzedniej nocy. Barka nie zatrzymując się dryfowała w stronę Budapesztu, od którego dzieliło ją jeszcze dwadzieścia pięć lub trzydzieści kilometrów.

W miarę jak płynęli, brzegi rzeki stawały się coraz bardziej dzikie. Nie brak tu było ocienionych, pokrytych zielenią wysp, między którymi niekiedy pozostawały tylko wąskie przejścia, za małe dla barek, ale wystarczające dla niewielkich statków spacerowych.

Ruch rzeczny na Dunaju jest tutaj dość duży. Nierzadko tworzą się zatory. Jedną z przyczyn są odgałęzienia Alp Noryckich i ostatnie pofałdowania Karpat, przez które koryto rzeki zwęża się. Niekiedy dochodzi do osadzenia statku na mieliźnie albo do zderzenia, którego przyczyną może być nawet najmniejsze odwrócenie uwagi pilota. Zazwyczaj skutkiem takiego nieszczęścia jest tylko strata czasu. Ale za to ile krzyków, ile kłótni w chwili zderzenia!

Barka należąca do Iwana Strigi była wzorowo utrzymana. Można ją zaliczyć do dużych statków, gdyż jej wyporność przekraczała dwieście ton. Na pokładzie znajdowała się nadbudówka, rodzaj spardeku, który w tyle barki tworzył dach pokładówki - pomieszczenia dla załogi. Z przodu mały maszt służył do podnoszenia bandery, a umieszczony na rufie ster o szerokiej płetwie pozwalał pilotowi utrzymywać statek na właściwym kursie.

Im dalej płynęli, tym więcej statków pojawiało się na rzece, co jest naturalne w pobliżu wielkich miast. Lekkie łodzie żaglowe i parowce ze spacerowiczami lub turystami na pokładzie prześlizgiwały się pomiędzy wyspami. Wkrótce daleki horyzont zasnuły dymy z kominów fabrycznych, zapowiadając przedmieścia Budapesztu.

Tymczasem na barce działo się coś dziwnego. Na dany przez Strigę znak Ticza i jeszcze jeden członek załogi weszli do nadbudówki znajdującej się w tyle barki. Po chwili wrócili na pokład, prowadząc szczupłą, wysmukłą kobietę. Jej usta, a zarazem niemal połowę twarzy, zakrywała opaska. Mając skrępowane z tyłu ręce, pozwalała się prowadzić bez najmniejszego oporu, który w tej sytuacji byłby daremny. Posłusznie zeszła po drabinie do ładowni przez wielki luk, a następnie do kryjówki pod dnem barki. Właz na powrót zamknięto. Ticza i jego pomocnik, kiedy się z tym uporali, najspokojniej w świecie wrócili do swych zajęć.

Około trzeciej po południu barka wpłynęła między nabrzeża stolicy Węgier. Po prawej stronie znajdowała się Buda, dawne tureckie miasto; po lewej Peszt ze swymi nowoczesnymi budowlami. W owym czasie - chociaż dzisiaj niewiele z tego pozostało - Buda była jednym z tych starych i malowniczych miast, które zniszczyła skłonność do egalitaryzmu. Z Pesztem stało się odwrotnie; miał on już wówczas duże znaczenie, ale nie stał się jeszcze najważniejszą i najpiękniejszą metropolią Europy Wschodniej.

Wzdłuż obydwu brzegów stały domy z arkadami i tarasami, nad nimi górowały wieże kościołów wyzłacane promieniami słońca, a nadbrzeżom nie brakowało ani szlachetności, ani splendoru.

Załoga barki nie zwracała jednak uwagi na ten zachwycający widok. Ludzi, którzy popadli w kolizję z prawem, na drodze przez Budapeszt mogło coś niemile zaskoczyć, więc załoga nie widziała nic prócz rzeki i poruszających się po niej licznych łodzi i statków. Szczególną czujność wykazywał Striga. W pewnym momencie wyróżnił spośród wielu innych łodzi jedną, prowadzoną przez czterech ludzi, która płynęła w stronę barki. Upewniwszy się, że jest to łódź policji rzecznej, wzrokiem ostrzegł Ticzę, który bez zbędnych wyjaśnień zszedł przez luk do ładowni.

Striga nie mylił się. Po kilku minutach łódź zrównała się z barką. Dwóch ludzi weszło na pokład.

- Kto dowodzi? - zapytał jeden z przybyłych.

- Ja - odpowiedział Striga, występując o krok przed swych kolegów.

- Nazwisko.

- Iwan Striga.

- Narodowość.

- Bułgarska.

- Skąd płyniecie?

- Z Wiednia.

- A dokąd?

- Do Gałaczu.

- Do kogo należy barka?

- Do pana Constantinesco z Gałaczu.

- Ładunek?

- Brak. Wracamy bez ładunku.

- Wasze papiery?

- Oto one - odparł Striga, wręczając dokumenty temu, który o nie spytał.

- W porządku - powiedział policjant, zwracając starannie przejrzane papiery. - Chcemy rzucić okiem na waszą ładownię.

- Skoro musicie - zgodził się Striga. - W każdym razie, chcę nadmienić, że to już czwarta kontrola od czasu, jak wypłynęliśmy z Wiednia. Do przyjemności to nie należy.

Policjant odżegnując się gestem od odpowiedzialności za polecenia, których był tylko wykonawcą, zszedł po drabinie do ładowni. Tam zrobił kilka kroków, rozejrzał się, po czym zaczął piąć się na pokład. Nie zdarzyło się nic, dzięki czemu mógłby się zorientować, że pod ładownią, pod jego stopami, przebywają dwie ludzkie istoty: z jednej strony mężczyzna, a z drugiej kobieta, oboje bezsilni i pozbawieni możliwości wezwania pomocy. Kontrola nie mogła być ani dłuższa, ani dokładniejsza. Okazało się, że barka jest kompletnie pusta, i nie trzeba było dociekać pochodzenia jej ładunku, co upraszczało wiele spraw.

Policjant wyszedł na pokład i bez zadawania dalszych pytań wrócił do swej łodzi, żeby udać się na nowe kontrole. Barka ruszyła powoli z nurtem rzeki.

Kiedy statek zostawił za sobą ostatnie domy Budapesztu, nadeszła chwila, żeby się zająć uwięzioną w ładowni kobietą. Ticza i jego pomocnik znowu zniknęli we włazie, a po chwili wyprowadzili na pokład tę samą kobietę, którą kilka godzin wcześniej zamknęli w kryjówce i która teraz wracała do nadbudówki. Reszta załogi zdawała się nie zwracać na to zdarzenie najmniejszej uwagi.

Na postój zatrzymali się dopiero w nocy pomiędzy miasteczkami Ercs i Adony, ponad trzydzieści kilometrów za Budapesztem, a nazajutrz o świcie ruszyli w dalszą drogę. W ciągu następnego dnia, a było to 31 sierpnia, czasem przystawali na krótko i wtedy Striga, korzystając z łodzi odebranej temu, którego uważał za Karola Dragocha, podpływał do brzegu. Całkiem jawnie paradował po wsiach i, przedstawiając się ich mieszkańcom jako słynny laureat Ligi Dunajskiej, o którym wieści zapewne i do nich niebawem dotrą, wdawał się w rozmowy, zręcznie kierując je na sprawy leżące mu na sercu. Zebrane w ten sposób wiadomości były bardzo skąpe. Wyglądało na to, że nazwisko Ilii Bruscha w tych stronach nie było znane. Bez wątpienia w Mohaczu, w Apatinie, w Neusatz, Zemlinie czy w Belgradzie -największych miastach na tym odcinku Dunaju - byłoby inaczej. Striga nie chciał jednak ryzykować i wolał omijać miasta, zasięgając języka jedynie we wsiach, gdzie nadzór policji siłą rzeczy był mniej ścisły. Niestety, wieśniacy nic nie wiedzieli o konkursie w Sigmaringen i nie dawali wciągać się w rozmowy. Zresztą, pewnie nie mieli pojęcia, o co mu chodzi. Nie znali ani Karola Dragocha, ani Ilii Bruscha i Striga na próżno stosował wyszukane dyplomatyczne sztuczki.

Pod nieobecność Strigi na barce, jak uzgodniono poprzedniego dnia, wyprowadzono Sergiusza Ladkę z kryjówki i umieszczono w niewielkiej kajucie, której drzwi zostały starannie zaryglowane. Chyba nadmiar ostrożności; więzień był tak mocno związany, że nie mógł wykonać najmniejszego ruchu.

Dni od 1 do 6 września minęły spokojnie. Statek unoszony prądem płynął przy sprzyjającym wietrze w dół rzeki, robiąc po sześćdziesiąt kilometrów na dobę. Przebyta odległość mogłaby być jeszcze większa, gdyby nie postoje, na które się zatrzymywano z powodu wycieczek Strigi na brzeg w poszukiwaniu informacji. Jeśli wycieczki te nie przyniosły spodziewanych rezultatów, to przynajmniej pozwoliły mu raz jeszcze potwierdzić swą wysoką klasę i zawodową sprawność oraz wykorzystać je w zupełnie innym celu.

Stało się to 5 września. Tego dnia statek zatrzymał się na noc naprzeciw osady o nazwie Szuszek i Striga jak zwykle zszedł na ląd. Był już wieczór. Wieśniacy, którzy zazwyczaj kładą się spać wraz ze słońcem, zdążyli powrócić do swych domostw i Striga przechadzał się po wsi samotnie. Wtedy to spostrzegł dom z wyglądu dosyć okazały, którego właściciel przekonany o uczciwości współmieszkańców, wychodząc do sąsiadów w jakiejś sprawie, zostawił drzwi otwarte. Striga nie zwlekając wszedł do środka i znalazł się w wiejskim sklepie, na co wskazywał stojący tu kontuar. Wystarczyła jedna chwila, by sięgnąć do szuflady i zgarnąć dzienny utarg. Następnie, niezadowolony z tak skromnej zdobyczy, odnalazł w dolnej części sklepowej szafy -jej otwarcie było drobnostką - sporą sakiewkę, która wydawała obiecujący, metaliczny dźwięk. Wzbogaciwszy się w ten sposób, Striga czym prędzej wrócił na barkę, która do świtu zostawiła za sobą spory szmat drogi.

Tak to przedstawiała się jedyna przygoda w ciągu kilku ostatnich dni podróży.

Na pokładzie Striga miał inne zajęcia. Co pewien czas wchodził do nadbudówki, czy raczej kajuty, znajdującej się naprzeciw tej, w której trzymano Sergiusza Ladkę. Czasami odwiedziny kończyły się po kilku minutach, kiedy indziej trwały bardzo długo. Gdy się przedłużały, na pokładzie można było usłyszeć odgłosy gwałtownej rozmowy. Wyróżniał się głos kobiety odpowiadającej ze spokojem na wrzaski mężczyzny. Rezultat rozmowy był zawsze ten sam. Załoga zachowywała się obojętnie, gdy drzwi kabiny zamykały się z trzaskiem, a rozwścieczony Striga pośpiesznie schodził z pokładu, by w samotności uspokoić wzburzone nerwy.

Rozpytywaniem przypadkowych ludzi Striga zajmował się przeważnie na prawym brzegu. Na lewym wsie i wioski są nieliczne, gdyż tam rozpościera się nie dająca się ogarnąć wzrokiem rozległa puszta.

Puszta - w pełnym tego słowa znaczeniu - to węgierska równina, którą sto mil dalej zamykają Alpy Transylwańskie. Prowadzące przez nią linie kolejowe przecinają ciągnące się w nieskończoność obszary stepowe, rozległe pastwiska i olbrzymie mokradła, gdzie roi się od ptactwa i zwierzyny wodnej. Puszta jest wciąż obficie zaopatrzonym stołem dla niezliczonych biesiadników o czterech łapach, to znaczy dla nieprzebranego mnóstwa zwierząt przeżuwających, które są jednym z głównych bogactw Węgier. Tylko gdzieniegdzie spotyka się pola obsiane pszenicą lub kukurydzą.

Rzeka rozlewa się tutaj szeroko, a liczne wysepki i wyspy dzielą jej nurt. Wyspy mają dość dużą powierzchnię, a oblewająca je rzeka płynie ze znaczną szybkością. Na tych raczej nieurodzajnych wyspach, których powierzchnię tworzą naniesione podczas częstych tu powodzi glina i muł, wyrastają tylko brzozy, osiki i wierzby. Jednakże zbiory siana są tu dobre. Wyładowuje się nim

łodzie aż po brzegi i przewozi do gospodarstw lub przybrzeżnych osad.

Szóstego września rzucono kotwicę z zapadnięciem nocy. Strigi nie było na barce. Nie chciał się pokazywać ani w Neusatz, ani w Petrowaradynie, które miał przed sobą, gdyż były to znaczne miasta i mógł się narazić na niebezpieczeństwo. Postanowił jednak zatrzymać się w położonym dwadzieścia kilometrów dalej miasteczku Karlovci, by przynajmniej tam zdobyć jakieś wieści. Na jego polecenie zakotwiczono barkę trzy mile za miasteczkiem. Miała czekać na swego kapitana, który zamierzał do niej dołączyć, płynąc łodzią Bruscha z prądem rzeki.

Około dziewiątej wieczorem Striga był już z powrotem w pobliżu statku. Nie musiał się więc śpieszyć. Pozwalając łodzi płynąć swobodnie z nurtem rzeki, pogrążył się w raczej przyjemnych myślach. Podstęp udał się znakomicie. Nikt go o nic nie podejrzewał i nie odmawiał mu informacji. Prawdę mówiąc, zebrał ich niewiele. Graniczący z obojętnością brak zainteresowania miał swe dobre strony. Widocznie w tych okolicach niewiele słyszano o dunajskiej bandzie i chyba nie znano Karola Dragocha,

którego zniknięciem nikt się nie przejmował.

Być może policja po stracie szefa bądź też świadoma panującego w tych stronach ubóstwa była mniej czujna. W ciągu ostatnich kilku dni Striga nie zauważył nikogo, kto przypominałby policjanta, nic też nie wskazywało, by rzeka była tak ściśle strzeżona, jak dwieście lub trzysta kilometrów wyżej, w górze rzeki.

Istniały więc wszelkie szansę, żeby barka szczęśliwie dopłynęła do celu podróży, to znaczy do Morza Czarnego, gdzie jej ładunek będzie przetransportowany na pokład tego samego co zwykle parowca. Jutro zostawią za sobą Zemlin i Belgrad. Trzeba tylko trzymać się serbskiego brzegu, by uniknąć przykrych niespodzianek. W Serbii uwikłanej w wojnę z Turcją panowało zamieszanie i nie należało się spodziewać, by władze rzeczne chciały tracić czas na zajmowanie się płynącą w dół rzeki barką bez ładunku.

Kto wie? Może to już ostatnia podróż? Niewykluczone, że wycofam się ze zdobytą fortuną, bogaty, poważny i szczęśliwy - dumał, mając na myśli uwięzioną na barce kobietę.

Gdy się nad tym zastanawiał, jego wzrok padł na dwa symetrycznie ustawione kufry, których wieka przez dość długi czas służyły Karolowi Dragochowi oraz jego gospodarzowi za posłania, i naraz uświadomił sobie, że łódź od ośmiu dni należy do niego, a on nawet nie sprawdził, co się w niej znajduje. Najwyższy czas, żeby odrobić to niepojęte zaniedbanie.

Striga najpierw zajął się kufrem stojącym przy prawej burcie. Otworzył go jednym ruchem. Nie znalazł tam nic oprócz starannie poukładanej odzieży i bielizny. Nie obchodziło go czyjeś odzienie, zamknął więc kufer i rzucił się na następny.

Jego zawartość prawie w niczym się nie różniła od zawartości pierwszego i zawiedziony Striga już chciał zamknąć wieko, gdy w rogu kufra dostrzegł przedmiot, którym się zainteresował. Trudno było się dowiedzieć czegokolwiek z części odzienia, ale na pewno nie dotyczyło to pękatego portfela, wypełnionego zapewne jakimiś papierami. Co do papierów, to choć zazwyczaj bywają milczące, jednak w niektórych przypadkach nic nie jest w stanie dorównać ich wymowności.

Striga otworzył portfel i wyciągnął z niego spory, stosowny do jego oczekiwań plik dokumentów, które zaczął uważnie przeglądać. Jedne po drugich paradowały przed nim pokwitowania i listy, wszystkie na nazwisko Ilii Bruscha, po czym rozszerzone ze zdziwienia oczy zatrzymał na portrecie, który wzbudził podejrzenia Karola Dragocha.

Striga początkowo nic z tego nie rozumiał. Zdumiewające, że w łodzi znajdowały się papiery należące do Ilii Bruscha, a na żadnym nie widniało nazwisko policjanta. Tę zagadkę można było jednak wytłumaczyć stosunkowo prosto. Być może Karol Dragoch wcale nie podszywał się pod nazwisko laureata Ligi Dunąjskiej, jak Striga dotychczas sądził, ale za zgodą wędkarza sam popłynął łodzią zamiast niego, i niewykluczone, że w takim wypadku również za obopólną zgodą trzymał w niej papiery wędkarza, by w razie potrzeby posłużyć się nimi. Ale skąd nazwisko Ladki, nazwisko, którym z iście diabelską przebiegłością Striga pieczętował wszystkie swoje zbrodnie? I co tutaj robi ten portret? Portret tej, z której nigdy nie zrezygnował, mimo że go tyle razy odtrąciła... Kto był właścicielem łodzi, skoro znajdowała się w niej tak osobista i niezwykła pamiątka? Do kogo ona właściwie należała; do Karola Dragocha, do Ilii Bruscha czy do Sergiusza Ladki, i wreszcie, kogo z tych trzech ludzi - dwóch z nich niezmiernie go interesowało - trzymał na swojej barce? Co do Ladki, to sam przecież uważał, że się go pozbył owego wieczoru, gdy strzałem z karabinu powalił jednego z ludzi przekradających się łodzią w stronę rumuńskiego brzegu. Jeśli wówczas spudłował, to po stokroć zamiast policjanta wolałby mieć teraz w swych rękach pilota, któremu już nie pozwoliłby ujść cało. Przetrzymywanie go jako zakładnika nie wchodziło w rachubę. Kamień u szyi zakończyłby sprawę, a uwalniając się od znienawidzonego wroga, usunąłby równocześnie największą przeszkodę w drodze do celu, który postanowił osiągnąć za wszelką cenę.

Striga, by jak najprędzej pozbyć się niepewności, wsunął do kieszeni znaleziony przed chwilą portret, chwycił za wiosło i skierował się w stronę barki. Wkrótce w ciemnościach pojawiła się jej bryła. Szybko dobił do burty, wszedł na pokład i skierował się do kajuty, jednak nie tej, którą zwykł odwiedzać. Zatrzymał się... i wsunął klucz w otwór zamka.

W odróżnieniu od swego prześladowcy Sergiusz Ladko nie miał czasu szukać przyczyn swego uwięzienia. Wciąż osłaniała je nieprzenikniona tajemnica, więc w końcu przestał zastanawiać się nad tym, dlaczego go porwano. Kiedy na dnie ciemnicy przebudził się z gorączkowego snu, poczuł głód. Od ostatniego posiłku musiała więc upłynąć cała doba, natura zawsze będzie się domagać swych praw, choćby nie wiadomo, jak silne były nasze przeżycia.

Najpierw czekał cierpliwie, ale gdy głód zaczął mu dokuczać coraz bardziej, stracił spokój, który zachowywał do tej pory. Chcą, żeby umarł z wyczerpania? Zaczął wołać. Nikt nie odpowiadał. Wołał coraz głośniej. Rezultat był ten sam. W końcu z wściekłości zaczął krzyczeć. Tym też nic nie wskórał. Rozgniewany usiłował rozerwać sznury, którymi go spętano. Były jednak za mocne i niepotrzebnie miotał się po podłodze, tracąc siły.

Podczas jednego z takich gwałtownych ruchów wyczuł leżący obok niego przedmiot. Potrzeba wysubtelnia zmysły; Sergiusz Ladko natychmiast rozpoznał chleb i kawałek słoniny, które najwidoczniej przy nim zostawiono, kiedy spał. W jego sytuacji zjedzenie łaskawie pozostawionego mu przez strażników posiłku nie było rzeczą łatwą. Jednakże potrzeba jest matką pomysłów i po wielu daremnych usiłowaniach udało mu się w końcu obejść bez pomocy rąk. Po posiłku głód ustąpił. Godziny płynęły powoli i monotonnie. Ciszę mącił szmer przypominający szelest liści poruszanych lekkim powiewem wiatru. Statek, na którym go więziono, najwidoczniej płynął jakimś kursem.

Ileż czasu upłynęło zanim po raz drugi otwarto nad nim właz? Zawieszona na końcu sznurka racja podobna do tej, którą znalazł obok siebie po przebudzeniu, zakołysała się w mętnym świetle, padającym z otworu, a następnie wylądowała tuż przy nim na podłodze.

Znowu minęło sporo czasu i znowu właz się otworzył. Jakiś mężczyzna zszedł na dół, zbliżył się do obezwładnionego Sergiusza, który poczuł, że kneblują mu usta. Czyżby obawiano się jego krzyków, czy też statek płynie obok miejsca, skąd mogłaby nadejść pomoc? Niewątpliwie tak, gdyż ledwo tylko mężczyzna wrócił na górę, pilot usłyszał, że ktoś chodzi po suficie jego ciemnicy. Chciał wołać... Żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust... Odgłos kroków ucichł.

Człowiek ten musiał się oddalić, bo wkrótce mężczyzna zszedł na dół i bez żądnych wyjaśnień zdjął knebel. Jeżeli pozwalano mu krzyczeć, to znaczyło, że jego krzyk nikomu już nie zagrażał. W takim razie po co krzyczeć?

Po trzecim posiłku, takim samym jak poprzednie, czekanie trwało dłużej. Bez wątpienia była noc. Z wyliczeń Sergiusza Ladki wynikało, że minęły już dwie doby od chwili, gdy go porwano. I właśnie wtedy właz otworzył się i spuszczono drabinę, po której zeszło czterech ludzi. Sergiuszowi Ladce nie starczyło czasu, by rozróżnić ich twarze. Pośpiesznie nałożono mu knebel, oczy przewiązano opaską, tak że znowu zamienił się w ślepy i niemy pakiet, po czym jak poprzednio przeniesiono go, podając sobie z rąk do rąk.

Czuł ciasnotę wąskiego otworu - najwyraźniej musiał być to właz - przez który już go przeciskano. Stwierdził, że teraz transportują go w odwrotnym kierunku. Drabina, po której go niedawno znoszono, teraz także dotkliwie policzyła mu wszystkie kręgi krzyża. Wynoszono go na górę. Następnie przebył krótki odcinek w linii poziomej, a potem gwałtownie rzucono go na podłogę. Zdjęto mu knebel i opaskę z oczu. Ledwie je otworzył, drzwi zamknęły się z trzaskiem.

Sergiusz Ladko rozejrzał się wokół siebie. Jeśli nawet tylko zmieniono mu więzienie, to obecne było nieporównanie lepsze od poprzedniego. Przez niewielkie okienko dzień wlewał się jasnym strumieniem, pozwalając dostrzec pozostawioną zwykłą porcję, której dotychczas musiał szukać po omacku. Blask słońca przywrócił mu odwagę, a sytuacja wydała się nie całkiem beznadziejna. Za oknem była wolność. Chodziło o to, żeby ją zdobyć.

Długo wątpił w możliwość uwolnienia się, zanim któryś raz z rzędu przebiegając wzrokiem ciasną kajutę, w której go zamknięto, zauważył w ścianie rodzaj płaskiego, żelaznego okucia, biegnącego pionowo od podłogi aż do sufitu i prawdopodobnie łączącego belki poszycia statku. To żelazne okucie na całej długości miało występ pozbawiony wprawdzie ostrych kantów, ale za to wystarczająco cienki, by się nim posłużyć do przetarcia sznurów, a tym samym do uwolnienia się z więzów. Zadanie choć niełatwe, zasługiwało na to, by się go podjąć.

Sergiusz Ladko doczołgał się do tego kawałka żelaza i natychmiast zaczął trzeć o jego krawędź sznurem, którym skrępowano mu ręce. Był niemal zupełnie obezwładniony uciskającymi go pętami, co niezmiernie utrudniało zadanie, gdyż poruszanie ramionami mogło się odbywać jedynie przez naprężanie i rozkurczanie całego ciała. Tarł więc wyjątkowo wolno, a że było to zajęcie wyczerpujące, po każdych pięciu minutach musiał je przerwać, żeby chwilę odpocząć.

Dwa razy dziennie w porze posiłków robił dłuższą przerwę. Jedzenie przynosił mu zawsze ten sam strażnik i chociaż ukrywał twarz pod płócienną maską, Sergiusz Ladko rozpoznawał go bez trudu po siwych włosach i wyjątkowo szerokich barach. Mimo że nie mógł widzieć jego rysów, miał wrażenie, iż tego człowieka już gdzieś widział. Wprawdzie nie potrafiłby dokładnie powiedzieć gdzie i kiedy, ale te potężne ramiona, ten ciężki chód i siwiejące włosy, wychodzące spod płóciennej maski - wszystko to wydawało mu się znajome.

Jedzenie przynoszono mu zawsze o tej samej porze i poza tym nikt nie wchodził do jego kajuty. Nic też nie mąciłoby panującej ciszy, gdyby od czasu do czasu nie słyszał odgłosu otwierania drzwi naprzeciw jego celi. Wtedy prawie zawsze dobiegały go podniesione głosy: męski i kobiecy. Sergiusz Ladko natężał wówczas słuch i przerywając swą żmudną pracę, starał się je rozróżnić. Budziły w nim jakieś odległe i mgliste wspomnienia. Przeważnie po wyjściu strażnika zjadał swą porcję i wracał do przerwanego zajęcia.

Pięć dni upłynęło od chwili, gdy rozpoczął pracę, ale wciąż nie był pewny, czy osiągnie jakiś rezultat, kiedy z nastaniem zmroku, wieczorem 6 września, sznur zaciskający się wokół nadgarstków naraz puścił. Pilot z trudem pohamował okrzyk radości. W tym momencie usłyszał, że otwierają się drzwi jego kajuty. Wszedł ten sam co zawsze człowiek i postawił przed nim zwykłą rację jedzenia.

Kiedy Sergiusz Ladko znów został sam, zaczął poruszać uwolnionymi z więzów kończynami. Nieruchome od tygodnia dłonie i ramiona zmartwiały, jakby tknięte paraliżem. Jednakże powoli wracała zdolność wykonywania ruchów, których zasięg stopniowo się powiększał. Po godzinnych staraniach udało mu się niezdarnymi jeszcze rękami uwolnić skrępowane nogi.

Wyswobodził się z więzów, a więc wykonał pierwszy krok ku wolności. Drugim byłoby przedostanie się przez niewielkie okno, które miał w zasięgu ręki i przez które widział wody Dunaju, a niekiedy majaczący w ciemności brzeg. Warunki były sprzyjające. Na zewnątrz panowała czarna noc.

Musiałby mieć wyjątkowego pecha, gdyby dał się zaskoczyć w taką bezksiężycową noc, kiedy nic nie widać nawet na kilka kroków. Poza tym do jego celi zajrzą dopiero jutro. Kiedy spostrzegą, że uciekł, będzie już daleko.

Tymczasem istotna trudność, a raczej nie tyle trudność, co wręcz fizyczna niemożliwość, udaremniła pierwszą próbę wydostania się. Okno wystarczająco duże, by mógł się przez nie przedostać smukły i zwinny chłopiec, okazało się za wąskie dla mężczyzny w sile wieku, a przy tym tak barczystego, jak Sergiusz Ladko. Zmęczony i zrezygnowany uznał, że przeszkoda jest nie do pokonania, po czym dysząc usiadł na podłodze.

Czy było mu sądzone, żeby tu pozostał? Przez jakiś czas w zamyśleniu wpatrywał się w kwadrat nocy za oknem, a następnie, zdecydowany podjąć kolejne wysiłki, zrzucił z siebie odzież i z nagłym rozpędem rzucił się w czerniejący otwór, by za wszelką cenę wydostać się z kajuty. Czuł, jak cieknie krew, jak trzeszczą kości, lecz najpierw jedno ramię, a następnie cały bark znalazł się za oknem. Niestety, lewe biodro utknęło we framudze. Zaklinowało się także prawe ramię i to w taki sposób, że największy wysiłek niczego by nie zmienił.

Przednią częścią ciała wysunięty na zewnątrz i z bokami wciśniętymi we framugę Sergiusz Ladko zdawał sobie sprawę, że w takiej pozycji długo nie wytrzyma. Ponieważ ten sposób wydostania się całkowicie zawiódł, należało znaleźć inny. Gdyby tak udało mu się wyrwać którąś z framug i powiększyć zbyt mały otwór. Najpierw musiałby znaleźć się w celi, co było raczej niewykonalne. Nie mógł się ani przesunąć do przodu, ani cofnąć i wiedział, że jeśli nie zawoła pomocy, pozostanie w tej pozycji do czasu, aż go ktoś nie uwolni. Daremnie się szamotał. Wszystko na próżno. Złapał się we własne sidła.

Sergiusz Ladko kolejny raz zaczerpnął oddechu, by ponowić wysiłki, kiedy niespodziewany hałas przeniknął go dreszczem. Groziło mu nowe niebezpieczeństwo. Stało się coś, co o tej porze nigdy dotąd się nie zdarzyło od czasu, jak zamknięto go w kajucie. Ktoś zatrzymał się przed jego drzwiami, klucz po omacku szukał otworu zamka i w końcu go odnalazł.

Pilot w porywie rozpaczy zdobył się na nadludzki wysiłek i naprężył wszystkie mięśnie...

Tymczasem klucz obrócił się w zamku... szczęknął rygiel... Zasuwka odsunęła się...

Striga, otworzywszy drzwi, niezdecydowanie stanął na progu. Kajutę wypełniała głęboka ciemność. Gdyby nie rysujący się niewyraźnie w okiennym otworze jaśniejszy kwadrat nieba, trudno byłoby cokolwiek zobaczyć. Tutaj, gdzieś w kącie, leżał więzień. Nie dostrzegł go jednak.

- Ticza! - zawołał niecierpliwie Striga. - Zaświeć!

Ticza czym prędzej przyniósł latarnię, której migotliwe światło rozjaśniło mrok panujący w kajucie. Obaj mężczyźni szybko przebiegli po niej wzrokiem i popatrzyli na siebie z niepokojem. Kajuta była pusta. Na podłodze leżały rozerwane sznury i porzucona w pośpiechu odzież, po więźniu nie było śladu.

- Możesz mi to wytłumaczyć? - zaczął groźnie Striga.

Ticza zanim odpowiedział podszedł do okna i przesunął palcem po framudze.

- Uciekł - powiedział, pokazując zabarwiony na czerwono palec.

- Uciekł! - powtórzył Striga i zaklął.

- Ale nie tak dawno - mówił dalej Ticza. - Krew jest jeszcze świeża. Zresztą, nie minęło więcej niż dwie godziny, jak mu dałem jeść.

- I nie zauważyłeś nic podejrzanego?

- Zupełnie nic. Nie wyglądało na to, żeby się gdzieś wybierał.

- Idiota - warknął Striga.

Ticza bezradnie rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że nie wie, jak doszło do ucieczki, i że nie może być za nią odpowiedzialny. Striga nie przyjął tego wygodnego usprawiedliwienia.

- Idiota! - powtórzył rozwścieczony. Wyrwał latarnię z rąk swego kompana i dokładnie obejrzał kajutę. - Trzeba było doglądać więźnia, a nie zostawić wszystko na łasce losu. Patrz! Przyjrzyj się temu kawałkowi żelaza, jak jest wygładzony przez tarcie.

W tym miejscu przetarł sznur, którym miał związane ręce. Musiał to robić dzień po dniu... I ty nic nie zauważyłeś!? Niegłupio to urządził.

- Ach, to... Może wreszcie skończysz! - odpowiedział Ticza, który czuł, że także przestaje panować nad sobą. - Nie jestem twoim psem! Zresztą, jeśli ci tak bardzo zależało na Dragochu, to trzeba go było samemu pilnować.

- Chyba byłoby lepiej - zgodził się Striga. - Najpierw powiedz mi, czy ten, którego trzymaliśmy, to był na pewno Dragoch?

- A ty myślisz, że kto?

- Czy ja wiem...? Patrząc na to, co się tu dzieje, wszystkiego można się spodziewać. Zanim go pojmałeś, rozpoznałeś go?

- Nie mogę powiedzieć, że go rozpoznałem - wyznał otwarcie Ticza. -Gdy go widziałem, był odwrócony plecami.

- Ależ...!

- Ale za to dobrze widziałem jego łódź. To była ta sama, którą pokazywałeś mi w Wiedniu. Tego jestem pewny.

- Łódź! Łódź! Jak ten twój więzień wyglądał?! Był wysoki?

Sergiusz Ladko i Iwan Striga byli mniej więcej tego samego wzrostu. Ale trzeba wiedzieć, że człowiek w pozycji leżącej wydaje się być o wiele większy niż wówczas gdy stoi, zaś Ticza nigdy nie widział pilota w innej pozycji, jak tylko wyciągniętego na podłodze kajuty. Odpowiedział więc w najlepszej wierze:

- O głowę wyższy od ciebie.

- To nie Dragoch - mruknął Striga, gdyż wiedział, że jest niewiele wyższy od detektywa.

Zamyślił się na chwilę, a potem zapytał:

- Czy ten więzień przypominał ci kogoś, kogo znałeś?

- Kogo znałem? - zdziwił się Ticza. - Nigdy w życiu.

- Na przykład, nie był podobny do... Ladki?

- Też pomysł! - wykrzyknął Ticza. - Czemu u diabła chcesz, żeby Dragoch był podobny do Ladki?

- A jeśli to nie Dragoch był naszym więźniem?

- Tym bardziej nie mógł nim być Ladko, którego do licha, znałem na tyle dobrze, by się nie pomylić.

- Odpowiedz jednak na moje pytanie - nalegał Striga. - Był do niego podobny?

- Ty bredzisz! - stwierdził Ticza. - Przede wszystkim Ladko zawsze nosił brodę, a więzień jej nie miał.

- Brodę można zgolić - zauważył Striga.

- Nie mówię, że nie... Oprócz tego więzień miał okulary.

Striga wzruszył ramionami.

- To był brunet czy blondyn? - zapytał.

- Brunet - odpowiedział z przekonaniem Ticza.

- Na pewno?

- Na pewno.

- Więc to nie Ladko! - szepnął Striga. - W takim razie musiał to być Ilia Brusch...

- Co za Ilia Brusch?

- Wędkarz.

- Ba... - wypalił zdziwiony Ticza. - Skoro nie trzymaliśmy ani Ladki, ani Karola Dragocha, to czyjaś tam ucieczka nie ma znaczenia.

Striga nie odpowiedział, tylko podszedł do okna. Sprawdził ślady krwi, po czym wychylił się na zewnątrz i daremnie usiłował przeniknąć wzrokiem ciemność.

- Jak dawno uciekł? - zastanawiał się.

- Nie później jak dwie godziny temu - odpowiedział Ticza.

- Jeśli uciekł dwie godziny temu, to może być już daleko! - wrzasnął Striga, który z trudem opanowywał gniew. - Teraz nie da się nic zrobić -dodał po namyśle. - W taką noc niewiele zobaczymy. Jak wyfrunął, to trzeba mu życzyć szczęśliwej drogi. Wyruszymy przed świtem, żeby jak najprędzej mieć za sobą Belgrad.

Chwilę się zastanawiał, a następnie bez słowa opuścił kajutę i wszedł do tej, której drzwi były naprzeciwko. Ticza nadstawił ucha. Najpierw nie było słychać nic; potem zza zamkniętych drzwi dobiegł go głos, którego ton stawał się coraz ostrzejszy. Kwitując to lekceważącym wzruszeniem ramion, wyszedł z kajuty i wrócił na posłanie.

Striga niesłusznie zrezygnował z natychmiastowego pościgu za zbiegiem. Pościg mógł być skuteczny, gdyż zbieg daleko nie odpłynął. Słysząc zgrzyt obracanego w zamku klucza, Sergiusz Ladko rozpaczliwie szarpnął się, by pokonać przeszkodę. Napiął mięśnie; najpierw przeszło ramię, za nim biodro. Prześliznął się przez niewielkie okno, zanurzył się w wodach Dunaju, które najpierw otworzyły się, a potem cicho nad nim zamknęły. Gdy wypłynął na powierzchnię, spostrzegł, że prąd uniósł go dość daleko od miejsca, w którym się zanurzył. Po chwili minął rufę statku zwróconego dziobem pod prąd.

Miał przed sobą wolną drogę.

Nie było się nad czym zastanawiać. Jedyne, co należało zrobić, to jeszcze przez jakiś czas dać się unosić prądowi. Gdy już będzie bezpieczny, wówczas co sił popłynie ku jednemu z brzegów. Z pewnością tam dopłynie, ale zupełnie nagi, co może stać się powodem późniejszych trudności. Nie miał jednak wyboru. Należało jak najszybciej oddalić się od pływającego więzienia, wktórym spędził tyle okropnych dni. Gdy dotrze do brzegu, może znajdzie się jakieś ubranie.

Z mroku wyłoniła się ciemna bryła łodzi. Jakież było jego wzruszenie, gdy rozpoznał swoją łódź, połączoną ze statkiem napiętą liną holowniczą. Instynktownie uchwycił się steru i na chwilę zastygł w bezruchu. W ciszy nocnej dały się słyszeć odgłosy rozmowy. Pewnie mówiono o jego ucieczce. Nasłuchując czekał z głową wynurzoną ponad czerń wody, która nieprzeniknioną zasłoną okrywała jego ciało. Głosy narastały, potem ścichły i zapadła cisza. Sergiusz Ladko przylgnął do płaskiej burty i powoli wciągnął się do łodzi, po chwili zniknął w nadbudówce. Znowu nasłuchiwał. Panowała cisza. Najmniejszego szmeru wokół niego.

Pod zadaszeniem mrok był jeszcze głębszy. Sergiusz Ladko musiał po omacku niczym ślepiec szukać swoich rzeczy. Wydawało się, że nikt ich nie ruszał. Były jego przybory wędkarskie, na gwoździu nadal wisiała czapka z wydrowej skórki, którą sam powiesił. Z prawej strony jego posłanie, a z lewej to, na którym sypiał Jaeger... Ale czemu kufry były otwarte? Ktoś się do nich

włamał? Niewidoczne w mroku ręce niepewnie sprawdzały skromny dobytek... Nie, niczego nie zabrano. Wydawało mu się, że bielizna i odzież ułożone są tak, jak je zostawił. Nóż także był na swoim miejscu. Sergiusz Ladko otworzył go, a następnie, czołgając się po dnie łodzi, dotarł do stewy dziobowej.

Co za wędrówka! Wytężając słuch, starając się cokolwiek dostrzec w mroku i wstrzymując oddech przy najmniejszym pluśnięciu wody, potrzebował aż dziesięciu minut, żeby dotrzeć do celu. W końcu pochwycił linę holowniczą. Odciął ją jednym ruchem. Lina uderzyła w wodę z głośnym świstem. Ladko z bijącym sercem przylgnął do dna łodzi. Niemożliwe, żeby w tak głębokiej ciszy nie usłyszano, jak spadła do wody.

Nie... Nic się nie poruszyło... Pilot, podnosząc się powoli, zrozumiał, że jest już dość daleko od swych nieprzyjaciół. W rzeczy samej, uwolniona łódź popłynęła z prądem i wystarczyła chwila, żeby między nią a barką wyrósł mur nocy. Po chwili gdy już się nie obawiał, że usłyszą go na statku, chwycił za wiosło. Wystarczyło kilka uderzeń, żeby odległość jeszcze bardziej wzrosła. Dopiero wtedy poczuł, że drży z zimna, i postanowił się ubrać. Miał wrażenie, że nikt nie ruszał zawartości kufrów, bez trudu znalazł bieliznę i potrzebną odzież. Gdy się ubrał, powrócił na tył łodzi i znów chwycił za wiosło.

Gdzie się znajduje? Nie miał najmniejszego pojęcia. Nie było żadnej wskazówki, by domyślić się, jaką trasę przepłynął statek, kiedy był na nim uwięziony. Nie wiedział też, czy jego pływające więzienie odbywało kurs w górę czy w dół rzeki.

W każdym razie teraz powinien płynąć z prądem do Ruszczuku, do Naczy. Jeśli go wieziono w górę rzeki, to należało nadrobić stracony czas, zwiększając wysiłek ot, i wszystko! Musi wiosłować całą noc, żeby jak najprędzej oddalić się od nie znanych wrogów. Mógł liczyć na siedem godzin ciemności. W ciągu siedmiu godzin można pokonać szmat drogi. Gdy się rozwidni, zatrzyma się w pierwszym napotkanym mieście, żeby trochę odpocząć.

Sergiusz Ladko już ponad kwadrans wiosłował nie szczędząc sił, gdy usłyszał dobiegający z oddali krzyk. Trudno było określić, co wyrażał: radość, złość czy przerażenie. A jednak, chociaż bardzo niewyraźny, głos, który dobiegł z granic horyzontu, przepełnił serce pilota mrocznym niepokojem. Gdzie słyszał podobny głos...? Gdyby był wyraźniejszy, mógłby przysiąc, że to woła Nacza... Przestał wiosłować, wsłuchał się w głuche odgłosy nocy.

Krzyk się już nie powtórzył. Znowu było cicho wokół łodzi, którą bezszelestnie unosił prąd rzeki. Czy to możliwe...? Nacza! To imię zawładnęło nim całym... Sergiusz Ladko odsunął od siebie niedorzeczną, natrętną myśl i znowu chwycił za wiosło.

Czas mijał. Mogła być północ, kiedy na prawym brzegu niewyraźnie zarysowały się kształty domów. Była to zapewne wieś Szlankament, którą Ladko minął, ledwie zwróciwszy na nią uwagę. W kilka godzin później, tuż przed świtem, przepłynął obok następnej wsi, Nove Banoveze. Dalej brzegi rzeki były opustoszałe.

Tymczasem wstawał dzień. Gdy tylko trochę się rozwidniło, Sergiusz Ladko pośpiesznie zabrał się do usuwania braków w charakteryzacji spowodowanych długim uwięzieniem. Po kilku minutach jego włosy były na powrót czarne od nasady aż po czubki, jedno pociągnięcie brzytwą wystarczyło, żeby zniknął kilkudniowy zarost, a okulary, którymi zasłaniał oczy, zastąpił nowymi. Tak odmieniony znów z energią zabrał się do wiosłowania. Od czasu do czasu rzucał spojrzenie za siebie, ale nic podejrzanego nie dostrzegł. Nieprzyjaciele byli daleko.

Teraz, gdy żadne pilne sprawy nie zaprzątały jego myśli, mógł się wreszcie zastanowić nad niezwykłą sytuacją, w której się znalazł. Kim byli ci nie znani wrogowie, którzy zmuszali go teraz do ucieczki? Czego od niego chcieli? Dlaczego przez tyle dni trzymali go na barce? Wiele było pytań, ale na żadne z nich nie umiał znaleźć odpowiedzi. Kimkolwiek by nie byli, to w przyszłości będzie się musiał strzec, gdyż kłopoty mogą utrudnić dalszą podróż; dlatego w najbliższym mieście poprosi o policyjną ochronę przed porywaczami, nawet gdyby ten krok miał się okazać ryzykowny. Co to może być za miasto? Tego również nie wiedział i nic nie ułatwiało mu rozpoznania opustoszałych brzegów, na których tu i ówdzie pojawiały się ubogie osady, oddzielone od siebie znacznymi przestrzeniami.

Było właśnie około ósmej rano, kiedy - wciąż na tym samym prawym brzegu - zobaczył strzeliste dzwonnice, a na horyzoncie, na wprost łodzi, spostrzegł zarysy jeszcze jednego miasta. Sergiusz Ladko nie posiadał się z radości. Znał je dobrze. Pierwsze, które znajdowało się bliżej, to był Zemlin, ostatnie naddunajskie miasto cesarstwa austro-węgierskiego; drugie, widoczne na wprost - Belgrad, stolica Serbii położona również na prawym brzegu, tuż za ostrym zakrętem rzeki, w miejscu gdzie Sawa wpada do Dunaju. Więc kiedy go więziono, również płynął w dół rzeki, a zatem przybliżał się do celu i, chociaż o tym nie wiedział, przebył na statku ponad pięćset kilometrów.

Teraz Zemlin był dla niego ratunkiem. W razie potrzeby znajdzie tu pomoc i opiekę. Lecz czy może o nie prosić? Jeśli zacznie się skarżyć, jeśli opowie o swej niepojętej przygodzie, to czy nie zechcą wszcząć śledztwa, którego będzie pierwszą ofiarą? Niewykluczone, że będą chcieli się dowiedzieć, kim jest, skąd przybył, dokąd się udaje, a wtedy mogliby odkryć jego prawdziwe nazwisko, którego poprzysiągł nigdy nie ujawniać bez względu na to, co się zdarzy.

Odkładając na później rozstrzygnięcie tej sprawy, Sergiusz Ladko wiosłował ze wszystkich sił. Na miejskim zegarze biło wpół do ósmej, kiedy przywiązywał linę cumowniczą do kółka na nabrzeżu. Szybko zrobił porządek, a potem raz jeszcze począł rozważać ten sam problem: mówić czy milczeć. Gdy się nad wszystkim dobrze zastanowił, uznał, że lepiej będzie, jeśli zamiast iść na policję, odpocznie w nadbudówce, a potem równie niepostrzeżenie jak przybył, opuści Zemlin.

W tym momencie na nabrzeżu pojawiło się czterech ludzi, którzy przystanęli na wprost łodzi. Zeskoczyli do środka, a jeden z nich podszedł do Sergiusza Ladki, który patrzył na niego ze zdziwieniem.

- Czy pan nazywa się Ilia Brusch? - zapytał.

- Tak - odparł pilot i utkwił w pytającym niespokojne spojrzenie. Ten odsłonił szarfę w węgierskich barwach, którą był przepasany.

- Aresztuję pana w imieniu prawa - powiedział, kładąc rękę na ramieniu pilota.

Karol Dragoch nie pamiętał, żeby w ciągu swej kariery zajmował się sprawą tak obfitą w nieoczekiwane wydarzenia i równie tajemniczą, jak sprawa dunajskiej bandy. Jej niepojęta ruchliwość i zdolność zaskakiwania oraz swoista wszechobecność i umiejętność zacierania śladów miały w sobie coś niebywałego. A jej szef... Ledwie udało się go wytropić, a już był nieosiągalny i zdawał się śmiać z rozkazów doprowadzenia rozsyłanych za nim we wszystkich kierunkach!

W pierwszej chwili mogło się zdawać, że nagle wyparował. Nie pozostawił po sobie najmniejszego śladu ani w górze, ani w dole rzeki. Mimo nieustannego nadzoru policji, zwłaszcza w Budapeszcie, nie udało się go wytropić. Musiał już minąć węgierską stolicę, skoro po 31 sierpnia widziano go w Duna Fóldvar, czyli prawie dziewięćdziesiąt kilometrów za Budapesztem. Nie wiedząc, że to Iwan Striga płynął barką wędkarza, podając się za niego, Karol Dragoch mógł nic z tego nie rozumieć.

W następnych dniach jego obecność sygnalizowano w Szekszard, w Vukovarze, w Cserevics i na koniec w Karlovci. Ilia Brusch wcale się nie krył. Ba, chwalił się swoim nazwiskiem, a bywało, że niekiedy sprzedawał po kilka funtów ryb. Inni zaś utrzymywali, że ku swemu zdziwieniu widzieli, jak je kupował. Było to dosyć osobliwe.

W każdym razie rzekomy wędkarz okazał się niezwykle sprytny. Policja, której o jego obecności natychmiast donoszono, mimo pośpiechu przybywała zawsze za późno. Bezskutecznie przepatrywano wówczas rzekę we wszystkich kierunkach; policji nie udało się wykryć bodaj najmniejszego śladu po łodzi, która -jak z tego wynikało - dosłownie się ulatniała.

Karola Dragocha ogarniało coraz większe przygnębienie, gdy dowiadywał się o kolejnych porażkach swoich podkomendnych. Czyżby zwierzyna naprawdę miała mu się wymknąć? Jednakże w dwóch sprawach miał już pewność. Przede wszystkim, domniemany wędkarz płynął ciągle w dół rzeki. Poza tym, unikał miast prawdopodobnie w obawie przed policją. Karol Dragoch rozkazał więc, by wzmożono nadzór we wszystkich znajdujących się poniżej Budapesztu miastach, nawet tak małych, jak: Mohacz, Apatin i Neusatz, a swoją kwaterę przeniósł do Zemlina. Miasta te stały się zaporami wzniesionymi na drodze uciekającego.

Niestety, wyglądało na to, że z tego ciągu piętrzących się przeszkód Brusch się tylko śmieje. Nadeszła wiadomość, że minął Budapeszt. Jego obecność potwierdzono - zawsze za późno - za Mohaczem, Apatinem i Neusatz. Dragoch, którego ponosiła złość i który zdawał sobie sprawę, że gra swą ostatnią kartą, zebrał prawdziwą flotyllę. Na jego rozkaz ponad trzydzieści łodzi dzień i noc krążyło po rzece poniżej Zemlina. Niezwykle sprytny musiałby być ten przeciwnik, by przedostać się przez tak gęste sito.

Rozporządzenia Dragocha, choćby i najtrafniejsze, na nic by się zdały, gdyby Sergiusz Ladko nadal pozostawał więźniem na barce Strigi. Na szczęście dla spokoju Dragocha stało się inaczej.

Dzień 6 września nie przyniósł żadnych zmian, rano zaś dnia następnego, a więc 7 września, kiedy detektyw zamierzał dołączyć do swojej flotylli, spostrzegł nadbiegającego policjanta. Poszukiwany przez niego człowiek został wreszcie aresztowany i zamknięty w więzieniu w Zemlinie. Niezwłocznie udał się do prokuratury. Policjant mówił prawdę. Słynny Ladko znalazł się wreszcie pod kluczem. Wieść o tym rozniosła się lotem błyskawicy i narobiła w mieście sporo wrzawy. O niczym innym nie mówiono, a na nabrzeżu, przy łodzi osławionego przestępcy, od rana zbierały się grupki ludzi.

Gromadzący się na brzegu ciekawscy nie mogli ujść uwagi załogi statku, który około trzeciej po południu zbliżył się do Zemlina. Statkiem, który najspokojniej w świecie płynął w dół rzeki, była barka Strigi.

- Popatrz, w Zemlinie coś się dzieje - powiedział Striga do swego nieodłącznego druha, Ticzy, na widok niezwykłego poruszenia na nabrzeżu. -Czyżby jakieś zamieszki?

Przez lornetkę bacznie zlustrował nabrzeże.

- Ticza, niech mnie diabli porwą - zawołał -jeśli nie jest to łódź naszego gagatka!

- Tak sądzisz? - zapytał Ticza, przykładając do oczu lornetkę.

- Trzeba się dowiedzieć, co tam się dzieje - odparł Striga, który naraz bardzo się ożywił. - Schodzę na ląd.

- Żeby dać się złapać. Znakomicie! Jeżeli ta łódź należy do Dragocha, to w takim razie Dragoch jest w Zemlinie. Chcesz się zatem pchać wilkowi w paszczę?

- Masz rację - przyznał Striga, znikając w nadbudówce. - Spróbujemy jakoś temu zaradzić.

Po kwadransie wrócił po mistrzowsku „zamaskowany", jeśli można posłużyć się tym wyrażeniem, zapożyczonym ze wspólnego dla złodziei i policjantów żargonu. Z obciętą brodą i przyprawionymi bokobrodami, w peruce i okiem zakrytym szeroką opaską wspierał się na lasce jak człowiek, który dopiero co wyszedł z ciężkiej choroby.

- A teraz...? - zapytał nie bez przechwałki w głosie.

- Wspaniale! - odparł z podziwem Ticza.

- Słuchaj - podjął Striga. - Kiedy będę w Zemlinie, spróbujcie popłynąć dalej. Dwie albo trzy mile za Belgradem zarzućcie kotwicę i tam na mnie poczekajcie.

- A ty w jaki sposób do nas dołączysz?

- Niech cię o to głowa nie boli. Ogulowi powiedz, żeby mnie odwiózł czółnem na brzeg.

Tymczasem barka zdążyła już minąć Zemlin. Znalazłszy się na brzegu, kawałek za miastem, Striga wydłużył krok, zmierzając w kierunku pierwszych zabudowań. Gdy dochodził do przedmieścia, trochę zwolnił. Wkrótce dołączył do zebranej na nabrzeżu gromady i jął chciwie wyłapywać każde zasłyszane zdanie.

Był zaskoczony tym, czego się dowiedział. W rozmowach nikt nawet nie wspomniał o Dragochu. Nie słyszało się także o Ilii Bruschu. Mówiono wyłącznie o Ladce. Tylko o którym? Przecież nie o pilocie z Ruszczuku, którego nazwiska używał on, Striga, ale o Ladce wymyślonym, powstałym z Ladki przestępcy, Ladki pirata, to znaczy ze Strigi, czyli z niego samego. Zatem, jego własne aresztowanie było powodem ogólnego zainteresowania.

Nie mógł tego zrozumieć. Oczywiście, policja popełniła pomyłkę i zamiast winowajcy zatrzymała kogoś niewinnego, w czym zresztą nie było nic nadzwyczajnego. Jednakże co łączyło tę pomyłkę - sam najlepiej wiedział, że do niej doszło - z obecnością łodzi jeszcze wczoraj holowanej przez jego barkę? Niewątpliwie liczono, że zrobi fałszywy krok, że okaże słabość i bliżej się tym zainteresuje. Ważne było, że zamiast niego, ktoś inny został zatrzymany. Dopóki tamten będzie podejrzany, dopóty nikomu nie przyjdzie na myśl, żeby go ścigać. Tylko to miało znaczenie.

Zebrane informacje wystarczyłyby mu, gdyby nie fakt, że miał szczególne powody, by zatroszczyć się o detale. Z pozoru wszystko wskazywało na to, że uwięziony mężczyzna i właściciel łodzi to jeden i ten sam człowiek. Kim był ów nieznajomy, którego najpierw przez osiem dni trzymali zamkniętego na barce, a który teraz łaskawie godził się zastępować jej właściciela i pokutować w rękach policji za nie swoje winy? Striga na pewno nie opuści Zemlina, zanim tego nie ustali.

Musiał się jednak uzbroić w cierpliwość. Nie zanosiło się na to, by Izar Rona, sędzia zajmujący się tą sprawą, śpieszył się z rozpoczęciem dochodzenia. Minęły trzy dni, a on nie dawał znaku życia. To milczenie poprzedzające śledztwo stanowiło część składową jego metody. Sędzia uważał bowiem, że nic nie wpływa tak przygnębiająco na oskarżonego, jak pozostawienie go na jakiś czas z własną samotnością. Odosobnienie potrafi wyczerpać nerwowo do tego stopnia, że kilka dni całkowitej izolacji może doprowadzić do zupełnego załamania przeciwnika, z którym sędzia ma się zmierzyć twarzą w twarz.

Izar Rona w czterdzieści godzin po aresztowaniu swą metodę przedstawił Karolowi Dragochowi, gdy ten poprosił go o informacje.

- W końcu, panie sędzio - zaryzykował Dragoch - kiedy zamierza pan przystąpić do pierwszego przesłuchania?

- Jutro.

- Przyjdę zatem wieczorem, by się dowiedzieć jego wyniku. Spodziewam się, że nie zapomniał pan, na czym opierają się domniemania.

- Nie zapomniałem - odparł sędzia Rona. - Mam w pamięci to, co pan powiedział, a poza tym moje notatki są dość dokładne.

- Jednakże, panie sędzio, pozwoli pan, że przypomnę prośbę, którą raz już mi wolno było wyrazić.

- Jaką prośbę?

- Bym nie musiał ujawniać się w tej sprawie przynajmniej do chwili otrzymania nowego rozkazu. Jak już mówiłem, oskarżony zna mnie jako Jaegera. Można ewentualnie się tym posłużyć. Oczywiście, gdy znajdziemy się przed sądem, będę musiał ujawnić swoje prawdziwe nazwisko. Zanim jednak do tego dojdzie i zanim odszukamy jego wspólników, uważam, że nie powinno się palić mostów.

- To jest zrozumiałe samo przez się - przyrzekł sędzia.

W celi, gdzie go zamknięto, Sergiusz Ladko czekał, aż ktoś nim się zajmie. Nowe nieszczęście, które go dosięgło niemal bezpośrednio po poprzedniej przygodzie i tak jak poprzednie było niewytłumaczalne, nie odebrało mu odwagi. Nie stawiając najmniejszego oporu w chwili aresztowania, pozwolił zaprowadzić się do więzienia, mimo że policjanci nie dali odpowiedzi na postawione im pytanie. Zresztą, co ryzykował? To aresztowanie najpewniej nastąpiło w wyniku pomyłki, która zostanie wyjaśniona, gdy tylko go przesłuchają.

Na nieszczęście, pierwsze przesłuchanie kazało na siebie czekać wyjątkowo długo. Trzymany w zupełnym odosobnieniu Sergiusz Ladko siedział w celi, do której strażnik co jakiś czas rzucał ukradkowe spojrzenia przez znajdujący się w drzwiach judasz. Czy strażnik posłuszny poleceniom Izara Rony liczył na pomyślny rezultat metody sędziego? Jeśli tak, to odchodził od drzwi zawiedziony. Godziny i dni mijały, a nic nie wskazywało na to, by więzień chciał dzielić się z kimś swoimi myślami. Siedzący na krześle z rękami opartymi na kolanach, ze spuszczonymi oczami i obojętną twarzą mężczyzna wyglądał na zatopionego w myślach. Trwał tak pogrążony w absolutnym bezruchu, nie zdradzając zniecierpliwienia. Sergiusz Ladko postanowił za wszelką cenę zachować spokój i nic nie mogło tego spokoju zmącić. Kiedy jednak myślał, że czas ucieka, bywało, że żałował swego pływającego więzienia, które przecież przybliżało go do Ruszczuku.

W końcu, trzeciego dnia - było to 10 września - drzwi jego celi otworzyły się i poproszono go, by wyszedł. W eskorcie czterech żołnierzy z bagnetami na karabinach przebył długi korytarz, zszedł po nie kończących się schodach, następnie przeszedł przez ulicę i wkroczył do pałacu sprawiedliwości wznoszącego się naprzeciw więzienia.

Ulica pełna była ludzi tłoczących się za kordonem policji. Kiedy więzień pojawił się, w tłumie podniosły się dzikie wrzaski. Zgromadzeni dawali upust nienawiści do groźnego i tak długo bezkarnie grasującego bandyty. Wydany na pastwę niezasłużonych obelg Sergiusz Ladko zachował spokój, z jego twarzy nie można było nic wyczytać. Pewnym krokiem wszedł do pałacu sprawiedliwości, gdzie znów mu kazano czekać, zanim wreszcie stanął przed sędzią.

Izar Rona, mały cherlawy blondyn z rzadką ryżawą brodą, był urzędnikiem, który lubił stosować drastyczne środki. Tonem nie znoszącym sprzeciwu stawiał zarzuty albo brutalnie przeczył słowom podejrzanego. Nacierał na przeciwnika nieustępliwie niczym dzik, chciał raczej wzbudzić strach, niż pozyskać zaufanie.

Na dany przez sędziego znak strażnicy wycofali się. Stojąc pośrodku pokoju, Sergiusz Ladko czekał, aż sędzia zechce rozpocząć przesłuchanie. W kącie pisarz sądowy przygotowywał się do protokołowania.

- Niech pan siada - powiedział sędzia opryskliwym tonem. Sergiusz Ladko posłusznie usiadł. Sędzia odezwał się znowu:

- Pańskie nazwisko?

- Ilia Brusch.

- Miejsce zamieszkania?

- Szalka.

- Zawód?

- Rybak.

- To nieprawda - oznajmił sędzia, nie spuszczając oczu z oskarżonego.

Lekki rumieniec zabarwił policzki Sergiusza Ladki, a na jego twarzy pojawiła się niepewność. Jednakże zmusił się do zachowania spokoju i nic nie odpowiedział.

- To nieprawda - powtórzył Izar Rona. - Pan się nazywa Ladko i mieszka w Ruszczuku.

Pilot drgnął. Więc znają już jego prawdziwe nazwisko. Jak się to mogło stać? Tymczasem sędzia, który natychmiast zauważył zmianę w zachowaniu oskarżonego, ciągnął ostrym tonem:

- Jest pan oskarżony o trzy kradzieże pospolite, o dziewiętnaście kradzieży popełnionych w okolicznościach obciążających: z rozbojem i włamaniem, o trzy morderstwa i sześciokrotne usiłowanie zabójstwa; wyżej wymienione zbrodnie i przestępstwa dokonane zostały z premedytacją w ciągu niespełna trzech lat. Co może pan na to odpowiedzieć?

Pilot w osłupieniu wysłuchał tego niezrozumiałego wyliczania. Coś podobnego! Zatem doszło do pomyłki, której się obawiał już wówczas, gdy mu Jaeger powiedział, że przywódca bandy nazywa się Ladko. Pomyłka stała się faktem. Czy jest sens przyznać się, że nazywa się Sergiusz Ladko? Jeszcze przed chwilą zamierzał powiedzieć to i błagać sędziego o dyskrecję. Teraz zdał sobie sprawę, że wyjawienie prawdziwego nazwiska przyniosłoby więcej szkody niż pożytku. To przecież on, Sergiusz Ladko z Ruszczuku, jest oskarżony o dokonanie tych straszliwych zbrodni. Oczywiście, gdyby w końcu doszło do identyfikacji, wówczas potrafiłby wykazać swoją niewinność. Ile jednak czasu musiałoby upłynąć, zanim by do tego doszło? Nie. Lepiej do końca

trzymać się roli wędkarza, Ilii Bruscha, ponieważ Ilia Brusch to nazwisko kogoś niewinnego.

- Muszę na to odpowiedzieć, że pan się myli - odparł zdecydowanie. -Nazywam się Ilia Brusch i mieszkam w Szalce. Zresztą o tym może się pan bardzo łatwo przekonać.

- Będzie załatwione - notując zareplikował sędzia. - Zanim jednak do tego dojdzie, przedstawię dowody, które pana obciążają.

Sergiusz Ladko stał się bardziej czujny. Sędzia poruszył niezwykle ważną sprawę.

- Na razie - zaczął sędzia - pozostawmy na boku większość zarzuconych panu przestępstw i zajmijmy się tylko ostatnimi, dokonanymi podczas podróży, w trakcie której pana zatrzymano.

Sędzia Rona, nabrawszy oddechu, ciągnął dalej:

- Pierwsza wiadomość o panu nadeszła z Ulm. Zatem przyjmijmy, że w Ulm rozpoczęła się ta podróż.

- Nie, panie sędzio - przerwał energicznie Sergiusz Ladko. - Moja podróż nie zaczęła się w Ulm, ale o wiele wcześniej, gdyż na konkursie wędkarskim w. Sigmaringen uzyskałem dwie nagrody i stamtąd udałem się w górę rzeki aż do Donaueschingen.

- Istotnie, z tego co wiem, wynika - odparł sędzia - że niejaki Ilia Brusch został ogłoszony laureatem konkursu wędkarskiego, urządzonego przez Ligę Dunajską w Sigmaringen, oraz że owego Ilię Bruscha widziano w Donaueschingen. Ważne jest, czy już w Sigmaringen podszył się pan pod nazwisko owego wędkarza, czy też zastąpił pan rzeczonego Ilię Bruscha na trasie z Donaueschingen do Ulm? Tę kwestię również wyjaśnimy w swoim czasie, może pan być spokojny.

Sergiusz Ladko z oczami otwartymi ze zdziwienia słuchał jak we śnie tych niepojętych wywodów. Jeszcze trochę, a wyimaginowany Ilia Brusch zaliczony zostanie w poczet jego ofiar! Nie troszcząc się o to, co ma odpowiedzieć, lekceważąco wzruszył ramionami i wtedy właśnie sędzia, nie spuszczając z niego wzroku, spytał prosto z mostu:

- Co pan robił w Wiedniu u Żyda, Szymona Kleina, w dniu 26 sierpnia?

Sergiusz Ladko mimowolnie drgnął po raz drugi. A więc o tych odwiedzinach też wiedziano. Oczywiście, nie było w tym nic złego, lecz przyznać się, że był u Kleina, znaczyło tyle samo, co wyjawić swoje prawdziwe nazwisko. Skoro postanowił zaprzeczać, musiał się trzymać raz obranej drogi.

- Szymon Klein...? - powtórzył takim tonem, jakby pierwszy raz słyszał to nazwisko.

- Pan przeczy? - zapytał sędzia Rona. - Spodziewałem się tego. W takim razie powiem panu, że do Szymona Kleina - mówiąc to sędzia uniósł się z fotela, by jego słowa miały druzgocącą moc - poszedł pan po to, żeby porozumieć się z paserem stale współpracującym z pana bandą.

- Moją bandą...! - powtórzył oszołomiony pilot.

- Racja, zapomniałem. - rzekł sędzia ironicznie. - Pan nie rozumie, o czym mówię. Pan przecież nie należy do żadnej bandy, bo pan nie jest Ladką, ale niewinnym wędkarzem, który się nazywa Ilia Brusch. Skoro jednak nazywa się pan Ilia Brusch, to czemu pan się ukrywa?

- Ja się ukrywam? - zaprotestował Sergiusz Ladko.

- No właśnie! Na to by wychodziło - odparł Izar Rona. - Oczywiście, jeśli przyjąć, że takim ukrywaniem jest chowanie za czarnymi okularami oczu wyglądających na najzdrowsze w świecie. Do rzeczy! Niech pan zdejmie te okulary! Pan farbuje na czarno włosy, które są z natury blond!

Sergiusz Ladko był oszołomiony. Policja miała ścisłe informacje, czuł, jak sznur zaciska się wokół jego szyi. Tymczasem sędzia Rona, nie dając po sobie poznać, że zauważył jego zmieszanie, wykorzystywał swoją przewagę:

- Ej! Ej! Wreszcie jest pan trochę mniej dziarski, mój zuchu. Pan się nie spodziewał, że wiemy aż tyle... Zatem idźmy dalej. W Ulm wziął pan pasażera.

- Tak - odpowiedział Sergiusz Ladko.

- Jak on się nazywał?

- Jaeger.

- Dokładnie tak. Może mi pan powiedzieć, co się z tym Jaegerem stało?

- Tego nie wiem. Opuścił mnie w szczerym polu, niemal u ujścia Ipoly. Byłem bardzo zdziwiony nie zastawszy go, gdy wróciłem do łodzi.

- Powiedział pan: „gdy wróciłem". Opuszczał pan łódź? Dokąd pan chodził?

- Do najbliższej wsi, żeby zdobyć kordiał dla mego pasażera.

- Więc był chory?

- Bardzo chory. Niewiele brakowało, a byłby się utopił.

- Domyślam się, że to właśnie pan go uratował?

- A któż inny, według pana, mógł go uratować, skoro oprócz mnie nikogo nie było?

- Hm... - chrząknął sędzia trochę zakłopotany. Jednak szybko opanował się. - Pewnie pan uważa, że dam się wzruszyć tą historią o ratowaniu Jaegera?

- Ja? - sprzeciwił się Ladko. - Pan mnie pyta, ja odpowiadam. To wszystko.

- W porządku - zakończył Izar Rona. - Ale niech mi pan powie... Zanim doszło do tego wypadku, spodziewam się, że pan nie opuszczał łodzi?

- Tylko raz, żeby pójść do siebie, do Szalki.

- Mógłby mi pan dokładnie powiedzieć, kiedy pan tam był?

- Czemu nie? Muszę sobie przypomnieć.

- Pomogę panu. Nie było to w nocy z 28 na 29 sierpnia?

- Bardzo możliwe.

- Pan temu nie przeczy?

- Nie.

- Pan się przyznaje?

- Skoro panu zależy.

- Doszliśmy więc do zgody... Zdaje się, że Szalka znajduje się na lewym brzegu Dunaju? - spytał dobrodusznie sędzia Rona.

- Owszem.

- I tej nocy z 28 na 29 sierpnia, jak sądzę, było ciemno?

- Wyjątkowo ciemno. Straszna pogoda.

- To wyjaśnia pańską pomyłkę. Wskutek najzwyklejszej w świecie pomyłki był pan przekonany, że dobił do lewego brzegu, a wysiadł pan na prawym.

- Na prawym?

Izar Rona naraz się podniósł i utkwiwszy wzrok w podejrzanym oznajmił:

- Tak. Na prawym, dokładnie na wprost willi hrabiego Haugenau. Sergiusz Ladko próbował sobie przypomnieć. Haugenau? Nie znał tego człowieka.

- Ma pan mocne nerwy - powiedział sędzia, gdy próba zaskoczenia przeciwnika znów się nie powiodła. - Oczywiście, pan po raz pierwszy słyszy nazwisko hrabiego Haugenau, bo jeśli nawet w nocy z 28 na 29 sierpnia jego willa została ograbiona, a pilnujący jej klucznik Krystian Hoel ciężko zraniony, to przecież pan nic nie wie. Tam, do diabła! Co się dzieje z moją głową? Skąd miałby pan wiedzieć o przestępstwach popełnionych przez jakiegoś Ladkę? Niech to licho porwie! Pan przecież nie nazywa się Ladko!

- Nie. Nazywam się Ilia Brusch - oznajmił pilot głosem mniej pewnym niż za pierwszym razem.

- Doskonale! Doskonale! To już uzgodniliśmy... Skoro jednak nie nazywa się pan Ladko, to w jakim celu zniknął pan bezpośrednio po dokonaniu włamania, jeśli nie po to, żeby zachować incognito - lecz jak nieporadnie! - daleko od miejsca dokonania przestępstwa? Czy to nie dziwne, że najpierw - zanim doszło do tego rabunku - afiszował się pan swoim nazwiskiem, a potem nie dał pan znaku życia ani w Budapeszcie, ani w Neusatz, ani w żadnym innym większym mieście? Czemu zaniedbał pan roli wędkarza do tego stopnia, że zrezygnował nawet z kupowania ryb, zwłaszcza w tych wsiach, gdzie istniała obawa zatrzymania przez policję?

Dla nieszczęsnego pilota była to prawdziwa abrakadabra. Owszem, zniknął, ale wbrew swej woli. Czyż od tamtej nocy z 28 na 29 sierpnia nie był więźniem? W takich warunkach cóż niezwykłego w tym, że zniknął? Przeciwnie, dziwne jest to, że znalazł się ktoś, kto utrzymuje, że go widział.

Przynajmniej tę pomyłkę można by łatwo wyjaśnić. Wystarczyło szczerze opowiedzieć o niezrozumiałej przygodzie, która go spotkała. Być może ten przedstawiciel sprawiedliwości okazałby się bardziej przenikliwy i doprowadziłby do rozsupłania całej tej plątaniny. Zdecydowany o tym opowiedzieć Sergiusz Ladko czekał niecierpliwie, aż Izar Rona pozwoli mu wtrącić bodaj słowo. Ale sędzia rozpędził się na dobre. Przemierzał gabinet wzdłuż i wszerz, rzucając w twarz więźnia argumenty, jego zdaniem nie do odparcia.

- Jeśli nie jest pan Ladką - nacierał coraz gwałtowniej sędzia - więc jak się to stało, że po włamaniu do willi hrabiego Haugenau - włamaniu, które dziwnym zbiegiem okoliczności zostało dokonane akurat wtedy, gdy znalazł się pan na brzegu - do następnej, zwyczajnej kradzieży doszło w Szuszku nocą z 5 na 6 września, czyli wówczas, gdy z konieczności mijał pan tę wieś? Jeśli nie jest pan Ladką, to cóż robił w pańskiej łodzi portret dedykowany mężowi przez Naczę Ladko?

Sędzia Rona nie mógł trafić celniej, gdyż ostatni argument istotnie był druzgocący. Załamany pilot opuścił głowę, a po jego twarzy zaczęły spływać wielkie krople potu.

Tymczasem sędzia ciągnął coraz dobitniej:

- Jeśli nie jest pan Ladką, to dlaczego portret zniknął z chwilą, gdy poczuł się pan zagrożony. Ten portret był w pana kufrze, powiem dokładniej, w kufrze przy prawej burcie. Już go tam nie ma. On pana oskarżał. Zniknięcie portretu pana skazuje. Co pan może na to odpowiedzieć?

- Nic - szepnął Ladko zdławionym głosem. - Nie rozumiem nic z tego, o czym pan mówi.

- Zrozumie pan doskonale, jeśli zechce pan zadać sobie trochę trudu. Na razie przerwiemy tę interesującą rozmowę. Zostanie pan odprowadzony z powrotem do celi, gdzie do woli będzie pan mógł się nad tym zastanawiać. Wpierw jednak zrekapitulujemy dzisiejsze przesłuchanie. Pan utrzymuje po pierwsze, że nazywa się Ilia Brusch; po drugie, że uzyskał pan nagrodę na konkursie wędkarskim w Sigmaringen; po trzecie, że mieszka w Szalce; po czwarte, że u siebie w Szalce spędził pan noc z 28 na 29 sierpnia. Punkty te zostaną sprawdzone. Ja ze swej strony utrzymuję: po pierwsze, że pan nazywa się Ladko; po drugie, że mieszka pan w Ruszczuku; po trzecie, że w nocy z 28 na 29 sierpnia z pomocą wielu wspólników ograbił pan willę hrabiego Haugenau i że jest pan winny próby dokonania morderstwa na osobie dozorcy, Krystiana Hoela; po czwarte, że popełniona w nocy z 5 na 6 września kradzież, której ofiarą padł niejaki Kellermann z Szuszka, również pana obciąża; po piąte, że inne liczne kradzieże i rozboje, dokonane na obszarach przyległych do Dunaju, będą panu przypisane. Powołano już świadków. Skonfrontujemy pana z nimi... Zechce pan podpisać protokół przesłuchania? Nie? Jak pan sobie życzy! Strażnik, wyprowadzić podejrzanego!

Żeby wrócić do więzienia, Sergiusz Ladko musiał po raz drugi przejść środkiem tłumu wydany na pastwę wrogich okrzyków.

Wyglądało na to, że w czasie jego przesłuchania gniew tłumu wzmógł się jeszcze i policja miała trochę kłopotu z osłanianiem więźnia.

Wśród tych, którzy w rozwrzeszczanym tłumie stali najbliżej przejścia, znajdował się Iwan Striga. Oczami pożerał osobnika, który go tak chętnie zastępował. Pilot przeszedł o dwa metry od niego: mógł mu się zatem dobrze przyjrzeć. Lecz w tym wygolonym człowieku o kruczoczarnych włosach, z twarzą ozdobioną parą okazałych, ciemnych okularów nikogo nie rozpoznał, jego niepewność nie zmalała.

Kiedy bramy więzienia zamknęły się, Striga odszedł w zamyśleniu. Był pewny, że nie znał aresztowanego mężczyzny. Nie był to ani Dragoch, ani Ladko. Jeśli zaś chodziło o Ilię Bruscha lub kogoś jeszcze innego, to już nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Istotne było to, że kimkolwiek był ów zatrzymany, na razie zajmował on uwagę sądu i Striga nie widział potrzeby

dłużej zostawać w Zemlinie. Postanowił, że nazajutrz opuści miasto i powróci na barkę. Jednakże rano, po przeczytaniu gazet, zmienił zdanie. Sprawa Ladki objęta była najściślejszą tajemnicą i to właśnie było dla prasy wystarczającym powodem, żeby tajemnicę przeniknąć. Żniwo informacji było spore.

Istotnie, dzienniki dość dokładnie opisywały pierwsze przesłuchanie, a relacje opatrzone były komentarzami raczej nieprzychylnymi dla oskarżonego. Dziwiono się uporowi z jakim twierdził on, że jest zwyczajnym rybakiem, mieszkającym samotnie w małym miasteczku, które nazywa się Szalka. Czym się kierował oskarżony, trzymając się tak niepewnej i kruchej linii obrony? Zdaniem dzienników, sędzia śledczy, Izar Rona, polecił sprawdzić wiarygodność zeznania i wysłał już do Gran rekwizycję sądową. Stamtąd w najbliższych dniach uda się do Szalki agent policji i przeprowadzi wywiad, który w rezultacie da odpór kłamstwom podejrzanego. Jak się tego Ilii Bruscha poszuka, to się go znajdzie... Jeżeli w ogóle istnieje, bo to nie było wcale takie pewne.

Wiedząc, jak się sprawy mają, Striga zmienił plany. Gdy czytał gazetę, przyszedł mu do głowy pewien pomysł, który nabrał konkretnych kształtów, zanim skończył lekturę. Stało się bardzo dobrze, że kogoś niewinnego zatrzymano. Lecz byłoby jeszcze lepiej, gdyby go przytrzymano. Co w takim razie należało zrobić? Dostarczyć temu policjantowi Ilię Bruscha z krwi i kości i w ten sposób przekonać ipso facto o łgarstwie prawdziwego Ilii Bruscha, uwięzionego w Zemlinie. Taki niezbity dowód, dołączony do podejrzeń, na podstawie których go aresztowano, może się przyczynić do ostatecznego skazania więźnia, co dla Strigi - rzeczywistego winowajcy -będzie miało wielkie znaczenie. Striga niezwłocznie opuścił miasto. Jednakże, zamiast powrócić na barkę, udał się w kierunku przeciwnym. Wozem dojechał do stacji kolei żelaznej i wsiadł do pociągu, który uniósł go w stronę Budapesztu i dalej na północ.

Tymczasem Sergiusz Ladko siedział, nie ruszając się prawie z miejsca, i ze smutkiem liczył godziny. Po pierwszym spotkaniu z sędzią był oszołomiony wagą ciążących na nim podejrzeń. Na to, by ostatecznie udowodnić, że jest niewinny, potrzeba sporo czasu. Należy więc uzbroić się w cierpliwość, zwłaszcza że pozory świadczą przeciw niemu, sprawiedliwość zaś nie musi się kierować logiką, wznosząc rusztowania swych hipotez. Jednakże od zwykłych podejrzeń do niezbitych dowodów jest daleka droga. A tymczasem nie udało się - bo jakżeby inaczej - znaleźć nic, co by go obciążało. Jedynym świadkiem, którego się obawiał, gdyż mógłby ujawnić jego prawdziwe nazwisko, był Szymon Klein. Lecz Szymonowi Kleinowi najprawdopodobniej honor zawodowy na to nie pozwoli. Zresztą, czy zajdzie potrzeba, żeby go konfrontować z jego dawnym łącznikiem z Wiednia? Czyż sędzia nie powiedział, że ma się o niego dowiadywać w Szalce? Wiadomości stamtąd mogą być tylko znakomite i oczywiście spowodują zwolnienie z więzienia.

Przez wiele następnych dni Sergiusz Ladko gorączkowo rozmyślał nad swoją sytuacją. Szalka nie znajdowała się na końcu świata, a uzyskanie stamtąd wiadomości nie wymagało przecież wiele czasu. Siódmego dnia -licząc od pierwszego przesłuchania - został ponownie wprowadzony do gabinetu Izara Rony.

Sędzia siedział za biurkiem i wyglądał na bardzo zajętego. Przez dziesięć minut kazał pilotowi czekać na stojąco, jakby nie zdawał sobie sprawy z jego obecności.

- Mamy odpowiedź z Szalki - oznajmił w końcu obojętnym głosem i nawet nie podniósł oczu na więźnia. Przyglądał mu się ukradkiem spod opuszczonych rzęs.

- Ach! - odetchnął z zadowoleniem Sergiusz Ladko.

- Miał pan słuszność - ciągnął tymczasem sędzia Rona. - Mieszka w Szalce niejaki Ilia Brusch, który cieszy się tam najlepszą opinią.

- Ach! - wyrwało się po raz drugi pilotowi, który widział już otwartą bramę więzienia.

Sędzia stał się jeszcze bardziej obcy i nieczuły, zdając się nie przywiązywać najmniejszej uwagi do tego, co mówi, oznajmił cicho:

- Komisarz z Gran, który przeprowadzał wywiad, szczęśliwym zbiegiem okoliczności rozmawiał z nim samym.

- Z nim samym? - powtórzył Sergiusz Ladko, niczego nie pojmując.

- Z nim samym - zapewnił sędzia.

Sergiuszowi Ladce zdawało się, że śni. W jaki sposób w Szalce można było znaleźć innego Ilię Bruscha?

- Niemożliwe, panie sędzio - wyjąkał. - To pomyłka.

- Niech pan sam osądzi - odrzekł sędzia. - Oto raport komisarza policji z Gran. Wynika z niego, że stosownie do poruczeń, które przesłałem, komisarz ten 14 września osobiście udał się do Szalki oraz że odszukał dom znajdujący się na przecięciu drogi holowniczej z budapeszteńską szosą... Jest to, zdaje się, adres który pan podał...? - zapytał

sędzia, przerywając.

- Tak. Ten sam - odpowiedział Sergiusz Ladko, wpatrując się w niego błędnym wzrokiem.

- ... z budapeszteńską szosą - podjął znowu sędzia Rona - gdzie we wspomnianym domu został przyjęty osobiście przez pana Ilię Bruscha, który mu powiedział, że dopiero co wrócił po dość długiej nieobecności. Komisarz dodaje, że informacje, które mógł zebrać o panu Ilii Bruschu, potwierdzają jego wyjątkowo dobrą opinię oraz pozwalają ustalić, że żaden inny mieszkaniec Szalki nie nosi tego nazwiska. Chce pan coś powiedzieć? Proszę, niech pan się nie krępuje.

- Nie, panie sędzio - wymamrotał Sergiusz Ladko, który czuł, że zaraz zwariuje.

- Zatem pierwszy punkt udało nam się wyjaśnić - zakończył z satysfakcją sędzia Rona i popatrzył na swego więźnia tak, jak kot przygląda się myszy.

Po drugim przesłuchaniu Sergiusz Ladko wrócił do celi nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje. Gdy usłyszał, jak zakończyło się przeprowadzone w Szalce dochodzenie, przestał rozumieć pytania i zamiast odpowiadać, wpatrywał się w sędziego z ogłupiałą miną. To, co się wydarzyło, przekraczało granice jego wyobraźni. Czego od niego chciano? Porwany, następnie uwięziony na statku przez tajemniczych wrogów, wolność odzyskał tylko po to, żeby ją zaraz stracić, a teraz na dodatek znaleziono w Szalce innego Ilię Bruscha, to znaczy kogoś, kto jest nim samym w jego własnym domu! To graniczyło z obłędem!

Zdumiony i przerażony ciągiem następujących po sobie, niewytłumaczalnych zdarzeń miał wrażenie, że jest igraszką wrogich i potężnych mocy, bezbronną ofiarą, bezlitośnie wciągniętą w tryby zadziwiającej maszyny, której na imię sprawiedliwość.

Załamanie i bezsilność rysowały się na jego twarzy tak wyraźnie, że jeden z eskortujących go strażników, mimo że uważał więźnia za odrażającego przestępcę, był najwyraźniej poruszony.

- I cóż, kolego, nie jest tak, jak by się chciało? - ze współczuciem zapytał ów strażnik, który z racji wykonywanego zawodu zobojętniał już na ludzką niedolę.

Gdyby przemówił do głuchego, rezultat byłby ten sam.

- Śmiało! - podjął litościwy strażnik. - Trzeba na siebie popatrzeć sprawiedliwie. Izar Rona nie jest potworem i być może wszystko ułoży się lepiej, niż sobie wyobrażasz. Zostawiam ci to, żebyś przejrzał - powiedział, kładąc na stole gazetę. - W środku znajdziesz wiadomości z twego kraju. Spróbuj się odprężyć.

Więzień nawet nie drgnął. Jakby nie słyszał. Nie zareagował również na dźwięk zasuwanych rygli, nie zauważył gazety, którą strażnik zostawił, łamiąc w ten sposób - zresztą bez złych zamiarów - rygor izolacji obowiązujący więźnia.

Czas płynął. Skończył się dzień, minęła noc i nastał nowy świt. Siedzący na krześle Sergiusz Ladko nie zdawał sobie z tego sprawy. Dopiero kiedy pierwsze promienie budzącego się dnia dotknęły jego twarzy, zaczął otrząsać się z odrętwienia. Otworzył oczy i z roztargnieniem rozejrzał się po celi. Jego wzrok padł na gazetę zostawioną poprzedniego dnia przez litościwego strażnika. Leżała rozpostarta na stole. Sergiusz Ladko przeczytał wybity tłustymi wersalikami nagłówek: „Masakry w Bułgarii". Drgnął i gwałtownie pochwycił gazetę. W miarę jak czytał, obudzona świadomość powracała wezbraną falą. Dowiedział się o wydarzeniach, które komentowano wówczas w całej Europie. Wzbudziły one powszechne oburzenie. Z czasem przeszły do historii, której nie są nąjchlubniejszą kartą.

Jak już wspominano na początku tej opowieści, cały region bałkański znajdował się w stanie wrzenia. Latem 1875 roku podniosła bunt Hercegowina, a wysłane przeciw niej oddziały osmańskie nie mogły go stłumić. W maju 1876 roku powstała Bułgaria, a Porta odpowiedziała na to koncentracją armii w rozległym trójkącie, którego wierzchołkami były: Ruszczuk, Vidin i Sofia. W końcu, 1 i 2 lipca tegoż 1876 roku Serbia i Czarnogóra, przystępując do akcji, wypowiedziały wojnę Turcji. Serbowie dowodzeni przez rosyjskiego generała Czerniajewa po kilku początkowych zwycięstwach musieli wycofać się znad granicy. Dnia 1 września książę Milan poprosił o dziesięciodniowy rozejm, podczas którego zabiegał u chrześcijańskich potęg o interwencję. Te, niestety, bardzo długo zwlekały.

„Wtedy - mówi Edward Driault w swojej »Historii kwestii wschodniej« - wydarzył się najstraszniejszy epizod tych walk, przypominający masakry na Chios z czasów powstania greckiego. Były to masakry w Bułgarii. Porta obawiała się, że powstanie bułgarskie na tyłach armii walczącej z Serbią i Czarnogórą może zagrozić ich operacjom wojennym. Czy gubernator Bułgarii, Szefkat-Pasza, otrzymał rozkaz, by zdusić powstanie przy użyciu wszelkich środków? Jest to prawdopodobne. Wezwane z Azji oddziały Baszybuzuków i Czerkiesów rzucono do Bułgarii, która w ciągu kilku dni pogrążona została w krwi i ogniu. Bez ograniczeń sycili barbarzyńskie żądze, palili wsie, mężczyzn mordowali nie szczędząc najokrutniejszych tortur, kobietom otwierali brzuchy, dzieci cięli na kawałki. Padło tam od dwudziestu pięciu do trzydziestu tysięcy ofiar (...)"

Twarz Sergiusza Ladki pokryła się kroplami potu. Nacza! Co się z nią mogło stać w czasie tych straszliwych wydarzeń? Czy jeszcze żyła? Czy też została zabita, a jej otwarte, pocięte na kawałki ciało podobnie jak trupy tylu innych niewinnych ofiar było włóczone w błocie i krwi, tratowane końskimi kopytami?

Zerwał się z krzesła i niczym zwierz zamknięty w klatce począł miotać się po celi. Chciał się wydostać i ruszyć na pomoc Naczy. Jednakże wybuch rozpaczy szybko minął. Uspokoił się, zebrał myśli. Musiał znaleźć sposób odzyskania wolności.

Udać się do sędziego, wyznać mu bez wykrętów całą prawdę, prosząc o litość...? W ten sposób nic nie osiągnie. Czy mógł liczyć na to, że po tak długim upieraniu się przy kłamstwie pozyska zaufanie kogoś, kto jest do niego uprzedzony? Czy był w stanie jednym słowem oczyścić z zarzutów swe nazwisko, w jednej chwili usunąć ciążące na nim podejrzenia? Nie. Wymagałoby to wszczęcia śledztwa, a śledztwo trwałoby tygodniami, nawet miesiącami.

Trzeba więc uciekać.

Pierwszy raz od chwili kiedy się tu znalazł, Sergiusz Ladko obejrzał swą celę. Szybko się z tym uporał. Cztery ściany przebite dwoma otworami: z jednej strony drzwi, z drugiej okno. Wokół inne cele, inne izolatki, tylko za oknem przestrzeń i swoboda.

Okno sięgało sufitu, odległość zaś między podłogą a parapetem przekraczała półtora metra. Do parapetu nie sposób było dotrzeć, gdyż rząd grubych prętów, osadzonych głęboko w obramowaniu okna, czynił je dla więźnia niedostępnym. Gdyby się udało pokonać tę przeszkodę, pozostałaby jeszcze jedna. Od zewnątrz znajdował się rodzaj metalowego kosza, który bocznymi

krawędziami przytwierdzony był do okna. Można było zobaczyć jedynie wąski prostokąt nieba. Jeśliby nawet nie chodziło o ucieczkę, a tylko o to, by popatrzeć na zewnątrz, należało przecisnąć się przez owe pręty, a następnie podciągnąć na rękach do krawędzi kosza.

Oceniając liczbę schodów, które przebywał, by się stawić na wezwanie Izara Rony, Sergiusz Ladko założył, że jego cela znajduje się na czwartym piętrze. Od ziemi dzieliło go od dwunastu do czternastu metrów. Czy można je pokonać? Chcąc przekonać się o tym jak najszybciej, postanowił niezwłocznie przystąpić do dzieła.

Najpierw musiał postarać się o narzędzie pracy. Kiedy go wpisywano na listę więźniów, zabrano mu wszystko oprócz odzieży, a w jego izolatce nie było nic, czym mógłby sobie pomóc. Stół, krzesło i niedbale wypchany siennik, pokrywający murowaną pryczę, stanowiły wyposażenie celi. Sergiusz Ladko na próżno szukał kawałka metalu, gdy nagle, przeglądając chyba po raz setny ubranie, natrafił na twardy przedmiot. Podobnie jak jego więzienni strażnicy aż do tej chwili nie pomyślał o takiej drobnostce, jak sprzączka u spodni. Cóż za wartość miała teraz ta drobnostka, jedyny metalowy przedmiot jaki posiadał! Oderwał ją i, nie tracąc ani chwili, natarł na mur u nasady jednego z prętów. Kamień uporczywie drapany przez stalowe kolce powoli zamieniał się w pył i opadał na podłogę.

Tę męczącą i powolną pracę utrudniał nieustanny nadzór. Nie było jednej godziny, żeby strażnik nie zajrzał do celi przez umieszczony w drzwiach judasz. Ladko musiał więc nasłuchiwać, a jeśli kroki na korytarzu zdawały się zbliżać, przerywał pracę i szybko usuwał podejrzane ślady. Wykorzystywał do tego swój chleb. Po zagnieceniu z opadającym z muru pyłem miał on kolor kamienia i mógł śmiało stanowić rodzaj mastyksu, którym zaklejał wydrążony otwór. Resztę pyłu starannie zbierał i wrzucał pod murowaną ławę posłania.

Po dwunastu godzinach tarcia pręt został odsłonięty do głębokości trzech centymetrów, ale kanty sprzączki nie były już ostre. Sergiusz Ladko połamał ją na kawałki, które również wykorzystał. Jednak po kolejnych dwunastu godzinach z tych drobnych kawałków stali też nic nie zostało.

Tymczasem szczęście, które już raz uśmiechnęło się do więźnia, nie zamierzało go opuszczać. Kiedy podano mu posiłek, zaryzykował i schował stołowy nóż, a gdy nikt nie zauważył tej drobnej kradzieży, powtórzył ją z tym samym powodzeniem następnego dnia. W ten sposób stał się właścicielem aż dwóch narzędzi o wiele trwalszych od tego, którym posługiwał się dotychczas. Prawdę mówiąc, były to zwyczajne, powszechnie dostępne noże. Jednakże miały dość dobre ostrza, a ich trzonki można było wygodnie ująć, co znacznie ułatwiało drapanie.

Od tej chwili praca posuwała się szybciej, choć nie w takim tempie, jak się spodziewał. Cement, który nabrał twardości granitu, teraz z trudem dawał się rozkruszać. Poza tym musiał co jakiś czas przerywać pracę z powodu obchodu straży bądź też by się stawić na wezwanie sędziego Rony, który dosłownie mnożył przesłuchania.

Rezultat przesłuchań był ciągle ten sam. Śledztwo dreptało w miejscu. Odbywała się prawdziwa defilada świadków, których zeznania nie wnosiły nic. Jednym wydawało się, że znajdują jakieś podobieństwo między Sergiuszem Ladką a przestępcą, którego mniej lub bardziej wyraźnie widzieli w dniu napadu, inni kategorycznie zaprzeczali jakiemukolwiek podobieństwu. Izar Rona na próżno przyozdabiał swego podejrzanego sztucznymi brodami, przycinanymi na wszelkie sposoby, na próżno kazał mu odsłaniać oczy albo chować je za czarnymi szkłami okularów - wszystkie te zabiegi nie przyniosły bodaj jednego stanowczego oświadczenia. Sędzia czekał więc niecierpliwie na chwilę, kiedy stan zdrowia Krystiana Hoela, ranionego podczas ostatniego napadu dunajskiej bandy, pozwoli mu przybyć do Zemlina.

Sergiusz Ladko przestał już do tych przesłuchań przywiązywać wagę. Cierpliwie zgadzał się na wszystkie podejmowane przez sędziego próby, stroił się w peruki i sztuczne brody, zakładał bądź zdejmował okulary, nie pozwalając sobie przy tym na najmniejszy sprzeciw. Myślami był poza gabinetem sędziego. Liczyła się tylko cela, gdzie pręt, który go oddzielał od wolności, powoli wydostawał się z kamienia.

Potrzebował czterech dni, żeby go ostatecznie wydobyć. Dopiero wieczorem 23 września natrafił na jego dolny koniec. Teraz musiał nadpiłować pręt u góry. Praca stała się niezwykle trudna. Na jednej ręce uwieszony na okratowaniu, drugą ciął oporny pręt. Ostrze noża nie najlepiej spisywało się w roli piły i niezmiernie wolno zagłębiało się w żelazo. Pozycja, w której się znajdował, zmuszała go do częstych odpoczynków.

Wreszcie 29 września, po sześciu dniach heroicznych wysiłków, Sergiusz Ladko uznał, że nacięcie jest wystarczająco głębokie. W żelaznym pręcie widoczna była kilkumilimetrowa rysa. Teraz odgięcie prętu nie powinno sprawiać większych trudności. Pracę należało kończyć. Ostrze drugiego noża było już cienkie jak drut.

Następnego dnia, od rana, gdy tylko zakończono pierwszy obchód straży - zapewniało mu to około godziny bezpieczeństwa - Sergiusz Ladko zaczął urzeczywistniać swój wcześniej ułożony plan. Jak przewidywał, pręt odgiął się bez trudu. Przez powstały otwór przeszedł na drugą stronę okratowania, a potem, dźwigając się na rękach, dosięgnął górnej krawędzi kosza. Chciwie rozejrzał się wokół siebie. Obliczył dobrze, od ziemi dzieliło go około czternastu metrów. Ta odległość nie była aż tak wielka, żeby nie dało się jej pokonać, jeśli się posiadało wystarczająco długą linę. Zejście na ziemię nie było sprawą najważniejszą, gdyż pokonanie tej trudności nie rozwiązywało problemu.

Sergiuszowi Ladce udało się dostrzec, że więzienie opasywała droga, po której odbywał się obchód straży. Po drugiej stronie drogi biegł mur długości około ośmiu metrów, za nim widać było dachy domów. Po zejściu na dół musiałby sforsować ten mur, co z początku wydawało się niewykonalne. Rozmieszczenie domów wskazywało, że po jego drugiej stronie biegnie ulica. Znalazłszy się na niej, więzień mógłby uważać się za uratowanego. Ale czy istniał sposób, żeby się tam przedostał zdrowy i cały?

Sergiusz Ladko zaczął od uważnej lustracji terenu po swojej lewej stronie. Chociaż nie znalazł tam rozwiązania problemu, serce zabiło mu silniej ze wzruszenia. W oddali widać było Dunaj, po którym pływały liczne, najróżniejszej wielkości statki, zostawiając bruzdy na żółtawej powierzchni wody. Jedne zmierzały w dół lub w górę rzeki, inne napinały liny kotwic lub cumy, którymi były przytwierdzone do nabrzeża. Wystarczył rzut oka, by wśród przycumowanych łodzi pilot rozpoznał swoją. Niczym się nie wyróżniała i nie wyglądało, by była przedmiotem specjalnego nadzoru. Gdyby udało mu się ją odzyskać! Dzięki niej za niecałą godzinę mógłby przekroczyć granicę, a na terytorium Serbii śmiałby się z austro-węgierskiej sprawiedliwości.

Sergiusz Ladko odwrócił się w prawo i natychmiast dostrzegł szczegół, który go zainteresował. W regularnych odstępach przytwierdzony klamrami do muru biegł od dachu żelazny łańcuch - według wszelkiego prawdopodobieństwa łańcuch piorunochronu - który przechodził tuż obok jego okna i w końcu zagłębiał się w ziemi. Ten żelazny łańcuch mógłby ułatwić mu zejście, gdyby udało się do niego dotrzeć. Chyba nie było to całkiem niemożliwe. Mniej więcej na wysokości podłogi jego celi - zapewne uzasadniony wystrojem budynku - biegł na zewnątrz, wzdłuż muru, gzyms, który tworzył występ szeroki na dwadzieścia do dwudziestu pięciu centymetrów. Możliwe, że zachowując zimną krew i zdobywając się na maksimum wysiłku, potrafiłby przez jakiś czas utrzymać się na tym gzymsie i dotrzeć do łańcucha piorunochronu. Niestety, jeśliby nawet zdobył się na tak szaleńczy wyczyn, mur otaczający więzienie nie stanie się łatwiejszy do przebycia. W celi czy na drodze obchodu straży nadal pozostawałby więźniem.

Sergiusz Ladko, gdy uważniej przyjrzał się konstrukcji zewnętrznej muru, zauważył, że u góry, niemal przy samym daszku, jest on ozdobiony czworobocznymi ociosami z kamienia, do połowy osadzonymi w murze. Dłuższą chwilę zastanawiał się nad tą architektoniczną ozdobą, po czym zsunął się na parapet okna i pośpiesznie pozacierał ślady.

Decyzja została podjęta. Znalazł już sposób, żeby się uwolnić na przekór wszystkiemu i wszystkim. Chociaż niezwykle ryzykowny, nie mógł, nie powinien zawieść. Zresztą, lepsza była śmierć niż dręczący niepokój.

Cierpliwie doczekał drugiego obchodu straży. Potem, mając zapewniony na jakiś czas spokój, zabrał się do ostatecznych przygotowań. Za pomocą tego, co mu jeszcze zostało z noża, podzielił prześcieradła na pięćdziesiąt pasków szerokości kilku centymetrów. Żeby uniknąć podejrzeń strażników, resztę płótna zwinął i ułożył na posłaniu tak, by wydawało się, iż na nim leży. Prawdopodobnie nikomu nie przyjdzie na myśl, żeby podnieść koc.

Pocięte paski zaczął splatać w warkocz, łącząc kolejne kawałki płótna. Praca ta zajęła mu cały dzień. Wreszcie 1 października, krótko przed południem, miał już solidny powróz długości prawie piętnastu metrów. Ukrył go starannie pod posłaniem.

Skończywszy przygotowania, postanowił uciekać tego samego dnia, wieczorem o dziewiątej.

Ostatni dzień upłynął Sergiuszowi Ladce na rozważaniu nawet najdrobniejszych szczegółów ryzykownej ucieczki, na kalkulowaniu szans i przewidywaniu niebezpieczeństw. Jaki będzie rezultat: wolność czy śmierć? Rozstrzygnie się to w najbliższej przyszłości. W każdym razie postanowił zaryzykować.

Zanim jednak nadeszła chwila działania, los wystawił go na jeszcze jedną próbę. Było około trzeciej po południu, kiedy z trzaskiem odsunięto rygle. O co znów chodziło? Czy o jeszcze jedno przesłuchanie? Pora, kiedy zwykle Izar Rona wzywał go do siebie, dawno już minęła.

Nie. Tym razem nie chodziło o wezwanie sędziego. Przez otwarte drzwi Sergiusz Ladko, oprócz jednego ze swych stałych strażników, dostrzegł w korytarzu jeszcze trzy osoby, które widział po raz pierwszy. Jedną z nich była kobieta zaledwie dwudziestoletnia. Na jej twarzy malowały się dobroć i łagodność. Towarzyszył jej mężczyzna, zapewne mąż. Co do drugiego, z zachowania strażnika można było wnosić, że jest dyrektorem więzienia. Zapewne chodziło o wizytę. Sądząc po szacunku, jaki im okazywano, wizytujący byli ludźmi znaczącymi, być może parą książęcą w podróży, wobec której dyrektor występował w roli przewodnika.

- Obecnie przebywa w tej celi - wyjaśniał swym gościom - sam Ladko, osławiony przywódca dunajskiej bandy. Zapewne również państwo słyszeli jego nazwisko.

Nieśmiałe spojrzenie młodej kobiety zatrzymało się na słynnym przestępcy. Ten groźny złoczyńca wcale tak strasznie nie wyglądał. Trudno było sobie wyobrazić, by znany z okrucieństwa bandyta ukrył się pod postacią tego wychudłego, zbiedzonego człowieka o bladej twarzy, z oczami nie wyrażającymi nic oprócz strapienia i głębokiej rozpaczy.

- Oczywiście, przez cały czas twierdzi, że jest niewinny - dodał dyrektor obojętnym tonem - ale my już przywykliśmy do tej śpiewki.

Następnie zwrócił uwagę gości na porządek w celi. W ferworze słów przestąpił próg, przemierzył celę i odwrócił się plecami do okna, żeby stanąć twarzą do swoich słuchaczy.

Naraz Sergiusz Ladko wstrzymał oddech. Mówca, nie zdając sobie sprawy, lekko otarł się o naruszoną przez więźnia ścianę, skąd posypało się trochę cementu. Przy kolejnym geście dotknął ponownie newralgicznego miejsca, co spowodowało, że doklejony fragment spadł na podłogę. Sergiusz Ladko drgnął z przerażenia, gdy dostrzegł, że we wgłębieniu ukazał się koniec wyrwanego pręta.

Czy oprócz niego ktoś to zauważył? Tak. Ktoś to zauważył. Podczas gdy dyrektor i jego gość z niezwykłym zainteresowaniem oglądali nędzny stół, a odwrócony strażnik zdawał się czemuś przyglądać w amfiladzie korytarzy, kobieta utkwiła wzrok w wydrapanym wgłębieniu, a wyraz jej twarzy dowodził, że poznała tajemnicę więźnia.

Powie...

Wystarczy jedno słowo, żeby udaremnić cały jego wysiłek...

Sergiusz Ladko czekał. Czuł, że powoli siły go opuszczają. Młoda kobieta nieco przybladła i popatrzyła na więźnia jasnym,

łagodnym spojrzeniem. Widziała może wielkie łzy, które powoli wydostawały się spod powiek biedaka? Może zrozumiała nieme

błaganie? Czy zdawała sobie sprawę z jego straszliwej rozpaczy?

Minęło może dziesięć pełnych oczekiwania sekund, gdy nagle odwróciła się, wydając okrzyk bólu. Dwaj towarzyszący jej mężczyźni rzucili się ku niej.

- Co się stało?

- Nic poważnego - zapewniała drżącym głosem, starając się uśmiechnąć. - Niespodziewanie skręciłam sobie nogę. Ot i wszystko.

Sergiusz Ladko niepostrzeżenie stanął tak, by zasłonić pręt, dowód swej winy, gdy tymczasem mąż, dyrektor i strażnik krzątali się gorączkowo. Dwaj pierwsi opuścili celę, podtrzymując jęczącą kobietę, trzeci zaś szybko zasuwał rygle. Sergiusz Ladko był sam. Jego piersi przepełniała wdzięczność dla tej delikatnej istoty, która się nad nim ulitowała. Dzięki niej był uratowany. Winien był jej życie, więcej niż życie - wolność. Wyczerpany opadł na posłanie. Wzruszenie było nazbyt silne. Nagłe oszołomienie opuszczało go słabnącymi zawrotami głowy.

Tego popołudnia nic więcej się nie wydarzyło. Czas płynął, z oddali dobiegło go dziewięć uderzeń miejskiego zegara. Nastała zupełna noc. Jej ciemność potęgowały przewalające się po niebie ciężkie chmury.

Narastający w korytarzu hałas zapowiadał zbliżający się obchód straży. Znalazłszy się przed drzwiami, strażnicy przystanęli. Jeden z nich zajrzał przez judasz, po czym odwrócił się zadowolony. Więzień spał z kołdrą nasuniętą pod samą brodę. Strażnicy ruszyli dalej. Odgłos kroków osłabł, a potem zupełnie ucichł.

Chwila działania nadeszła.

Sergiusz Ladko natychmiast zeskoczył z posłania, na którym ułożył materac tak, by w półmroku jego kształt przypominał śpiącego człowieka. Gdy się z tym uporał, wydobył spod pryczy powróz, przeszedł na drugą stronę okratowania, uniósł się na rękach jak za pierwszym razem i usiadł okrakiem na górnej krawędzi kosza.

Gzymsy zdobiące budynek były umieszczone na wysokości stropu każdego piętra, a zatem Sergiusz Ladko znajdował się około czterech metrów ponad tym, na którym miał postawić stopę. Przewidział tę trudność. Przepasawszy jeden z prętów okratowania powrozem, którego obydwa końce trzymał w ręku, bez większego kłopotu zsunął się na wysokość wystającego gzymsu.

Plecami wsparty o mur, lewą ręką uczepiony powroza, który go podtrzymywał, zatrzymał się na chwilę, by nabrać tchu. Jak utrzymać równowagę na tak wąskiej powierzchni? Wystarczyło puścić powróz, żeby runąć w dół na drogę obchodu straży.

Ostrożnie, najwolniej jak tylko potrafił, przełożył powróz do prawej ręki, a lewą sprawdził ściankę kosza. Nie dotykała ona bezpośrednio do okna, musiał zatem istnieć jakiś dodatkowy element, który ją utrzymywał. Obmacując krawędź tej ścianki, natrafił niebawem na przeszkodę. Po krótkim wahaniu rozpoznał umocowany w murze hak.

Bez względu na to, jak słaby był ów zaczep, musiał się nim zadowolić. Uczepiwszy się go kurczowo końcami palców, ściągnął powoli powróz, który opadał mu na ramiona. Mosty były spalone. Jeśliby nawet chciał, do celi nie mógł już powrócić.

Z konieczności musiał więc wytrwać w powziętym zamiarze.

Sergiusz Ladko spróbował odwrócić głowę w stronę łańcucha piorunochronu, licząc, że znajdzie tam jakąś pomoc.

Z przerażeniem stwierdził, że blisko dwa metry dzielą łańcuch od kosza, którego musiał się trzymać, żeby nie runąć w dół.

W każdym razie trzeba było coś postanowić. Stojąc na wąskim występie, przyciśnięty do muru i utrzymując się nad pustą przestrzenią dzięki marnemu skrawkowi żelaza, którego uczepił się końcami palców, wiedział, że długo tak nie wytrzyma. Za kilka minut palce zdrętwieją, rozluźnią zacisk, a to będzie oznaczało niechybną śmierć. Jeśli ma zginąć, to podczas ostatniej próby ocalenia.

Nachylając się w stronę okna, napiął lewe ramię niczym sprężynę gotową do zwolnienia, a następnie, porzucając wszelkie oparcie, odbił się gwałtownie w prawą stronę. Spadał. Ramieniem trącił o występ gzymsu. Lecz dzięki rozpędowi jego wyciągnięte ręce dosięgły jednak celu. Pierwszą przeszkodę miał już za sobą. Do pokonania pozostała następna.

Sergiusz Ladko zsunął się po piorunochronie i oparł stopę na jednej z klamer, którymi łańcuch był przytwierdzony do muru. Tutaj zatrzymał się na chwilę, żeby odetchnąć i ocenić swoje położenie.

W mroku ziemia była niewidoczna, ale z dołu dochodziły go odgłosy regularnych kroków. Sądząc po na przemian zbliżających się i cichnących krokach strażnik, po przejściu odcinka drogi wzdłuż tej części więzienia, skręcał za róg budynku, po czym wracał do końca drogi i ruszał z powrotem. Sergiusz Ladko obliczył, że nieobecność strażnika trwa od trzech do czterech minut. Zatem w takim czasie należało przebyć odległość dzielącą go od muru opasującego teren. Odgadywał, że znajduje się niewiele ponad wierzchołkiem tego wysokiego muru. Jego biel niewyraźnie majaczyła w głębokim mroku nocy, ale zdobiących szczyt muru kamieni nieszczęsny więzień nie mógł dostrzec.

Sergiusz Ladko zsunął się trochę w dół i stanął na jednej z niższych klamer. Znajdował się jeszcze dwa lub trzy metry nad wierzchołkiem muru, który musiał przebyć. Klamra była na tyle mocna, że mógł sobie pozwolić na ruchy szybsze i pewniejsze. W ciągu kilku chwil rozwinął powróz, przesunął go za łańcuchem piorunochronu i związał oba końce w ten sposób, by powstała z niego nie kończąca się lina. Po pobieżnym wyliczeniu długości rzucił linę jak lasso nad murem ogrodzenia, a następnie jej koniec w kształcie pętli przyciągnął do siebie, starając się zahaczyć o jeden z wystających kamieni na wierzchołku muru. Zadanie było trudne. W głębokich ciemnościach, które okrywały cel, mógł liczyć tylko na przypadek.

Ponad dwadzieścia razy bez skutku rzucał powrozem, zanim poczuł, że zahaczył o występ. Sergiusz Ladko napierał ze wszystkich sił. Powróz nie ustępował. Próba zatem się powiodła. Pętla najwidoczniej zaczepiła o jeden z kamieni na murze. Nad drogą obchodu straży został przerzucony rodzaj mostku. Z całą pewnością mostku delikatnego. Czy mógł się on przerwać albo ześliznąć z kamienia, który go utrzymywał? Gdyby tak się stało, wówczas doszłoby do straszliwego upadku z dziesięciometrowej wysokości albo do rozbicia się o mur siłą własnego ciężaru.

Sergiusz Ladko nawet przez chwilę nie dopuścił do siebie myśli o niebezpieczeństwie. Naciągnąwszy silnie powróz, ponownie związał jego końce, a następnie, gotów ruszyć przed siebie, zaczął nasłuchiwać kroków strażnika. Ten znajdował się właśnie przed uciekinierem. Oddalał się. Wkrótce skręcił za róg budynku i odgłos jego kroków przycichł. Trzeba było, nie tracąc ani chwili, wykorzystać jego nieobecność.

Sergiusz Ladko ruszył w napowietrzną drogę. Zawieszony między niebem a ziemią przesuwał się miarowym ruchem, nie zwracając uwagi na powróz, który napinał się w miarę, jak zbliżał się do połowy drogi. Chciał przejść.

Może przejdzie. Przeszedł. W ciągu niecałej minuty zawrotna przepaść została pokonana, osiągnął wierzchołek muru.

Zrezygnował z odpoczynku, śpieszył się, chcąc jak najszybciej osiągnąć cel. Od chwili gdy opuścił celę, upłynęło zaledwie dziesięć minut, ale jemu zdawało się, że minęła ponad godzina, i drżał na myśl, że strażnicy mogą ją skontrolować. Ucieczka zostałaby wykryta, chociaż posłanie było tak ułożone, jakby na nim spał. Zanim to nastąpi, powinien się znaleźć daleko. Łódź była tam, o dwa kroki od niego. Wystarczyło kilka uderzeń wiosłem, żeby się znaleźć poza zasięgiem prześladowców.

Przerywając pracę za każdym razem, gdy przechodził strażnik, Sergiusz Ladko pośpiesznie rozwiązał powróz, przyciągnął go do siebie, po czym znowu związał go we dwoje, powstałą w ten sposób pętlą okręcił kamień wystający po wewnętrznej stronie muru i zaczął się opuszczać, upewniwszy się przedtem, że ulica jest pusta.

Gdy szczęśliwie stanął na ziemi, natychmiast ściągnął powróz i zwinął go w paczkę. Wszystko zostało zakończone. Był wolny, a po jego zuchwałej ucieczce nie pozostał żaden ślad. Już miał ruszyć na poszukiwanie łodzi, gdy nagle w ciemności rozległ się głos:

- Do licha! - przemówił ktoś z odległości nie większej niż dziesięć kroków. - Daję słowo, że to Ilia Brusch!

Sergiusz Ladko zadrżał z radości. Los zdecydowanie opowiadał się po jego stronie, ponieważ wysyłał mu na pomoc przyjaciela.

- Jaeger! - zawołał rozradowany, podczas gdy przechodzień wynurzył się z mroku i ruszył mu naprzeciw.

Dnia 10 października świt wstawał po raz dziewiąty od czasu, gdy łódź zaczęła na nowo płynąć w dół Dunaju. W ciągu ośmiu poprzednich dni zostawiła za sobą blisko siedemset kilometrów. Zbliżała się do Ruszczuku, dokąd miała przypłynąć przed wieczorem.

W łodzi na pozór nic się nie zmieniło. Wiozła ona jak dawniej tych samych współtowarzyszy podróży: Sergiusza Ladkę i Karola Dragocha, którzy na powrót zmienili się; pierwszy w wędkarza Ilię Bruscha, drugi w dobrotliwego pana Jaegera. Jednakże sposób, w jaki teraz zachowywał się pierwszy, niezmiernie utrudniał drugiemu utrzymywanie się w roli podróżnika. Pochłonięty pragnieniem, aby jak najszybciej dostać się do Ruszczuku, dzień i noc nie wypuszczając z rąk wiosła, Sergiusz Ladko w końcu zapomniał o zachowaniu podstawowych środków ostrożności. Nie tylko zrezygnował z okularów, ale nadto przestał używać brzytwy i farby do włosów. Dopuścił, by zmiany, które pojawiły się w jego wyglądzie podczas pobytu w więzieniu, teraz oskarżały go w sposób oczywisty. Jego włosy z dnia na dzień traciły czerń, a jasny zarost stawał się coraz bardziej widoczny.

Było więc oczywiste, że Karola Dragocha ogarniało coraz większe zdziwienie na widok tej przemiany. Jednakże o nic nie pytał. Zdecydowany do końca trzymać się drogi, którą obrał, postanowił nie widzieć niczego, co mogło być krępujące. W chwili spotkania twarzą w twarz z Sergiuszem Ladką zdanie Karola Dragocha o wędkarzu było już bardzo zachwiane. Detektyw przekonywał się, że jego towarzysz podróży jest niewinny.

Pierwszym powodem tego zwrotu było przeprowadzone w Szalce dochodzenie. Karol Dragoch przeprowadził je osobiście, udając się na miejsce. Bardziej wymagający niż komisarz policji z Gran długo rozpytywał mieszkańców Szalki, a to, czego się dowiedział, musiało go poruszyć.

Co do pierwszego punktu, że niejaki Ilia Brusch, wiodący uregulowany tryb życia, obrał Szalkę na miejsce zamieszkania i że ją opuścił na krótko przed konkursem w Sigmaringen, nie było wątpliwości. Czy tego Ilię Bruscha widziano również po konkursie, i to w nocy z 28 na 29 sierpnia? Oświadczenia były wymijające. Chociaż najbliżsi sąsiedzi przypominali sobie, że pod koniec sierpnia widzieli światło w domu wędkarza - wtedy już zamkniętym od ponad miesiąca - to jednak nikt nie chciał tego potwierdzić. Niejasne informacje powiększały niepewność policjanta.

Do wyjaśnienia pozostawał punkt trzeci. Kim był człowiek, z którym komisarz z Gran rozmawiał w domu wskazanym przez podejrzanego? Dragochowi nie udało się zebrać żadnych informacji na ten temat. Ilia Brusch, będąc w miarę znany w miasteczku, musiałby z konieczności, jeśli w ogóle się pojawił w Szalce, przybyć i odejść stamtąd w nocy, ponieważ nikt go nie zauważył. Przypadek już sam przez się osobliwy okazał się jeszcze dziwniejszy, kiedy Karol Dragoch przyparł do muru właściciela niewielkiej oberży, którego wieczorem 12 września - na trzydzieści sześć godzin przed wizytą komisarza z Gran - jakiś nieznajomy wypytywał o adres Ilii Bruscha. Sprawa się komplikowała. Skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy ów oberżysta, zasypany pytaniami, opisał nieznajomego, a rysopis ten kreska w kreskę odpowiadał domniemanemu rysopisowi szefa dunajskiej bandy.

Wszystko to było dla Karola Dragocha czymś niepojętym. Odgadywał jakąś podejrzaną sprawę. Instynktownie wyczuwał, że natrafił na tajemnicze machinacje, których celu nie znał, ale których ofiarą mógł być podejrzany. W przekonaniu tym utwierdził się jeszcze bardziej, gdy po powrocie do Zemlina zapoznał się z przebiegiem śledztwa. W sumie, po dwudziestu dniach zupełnej izolacji podejrzanego, dochodzenie nie posunęło się nawet o krok. Żaden wspólnik nie został wykryty, żaden świadek nie rozpoznał więźnia, przeciw któremu brak było dowodów poza usiłowaniem maskowania twarzy i posiadaniem portretu kobiety, na którym widniało nazwisko Ladko. Fakty te, gdyby były poparte dowodami, możliwe że zyskałyby ogromną wartość, odosobnione traciły znaczenie. Powodem tego przebierania się i obecności portretu mogły być inne, nawet szlachetne pobudki.

Wobec takiego stanu rzeczy Karol Dragoch mógł tylko odczuwać litość dla uwięzionego. Dlatego też nie potrafił powstrzymać szczerego wzruszenia, wywołanego naiwnym zaufaniem Sergiusza Ladki w sytuacji, gdy usprawiedliwiony byłby brak zaufania nawet do najbliższego przyjaciela.

Zresztą, czy nie dawało się pogodzić tego współczucia z zawodowymi obowiązkami, skoro zamierzał popłynąć łodzią? Jeśli Ilia Brusch rzeczywiście nazywał się Ladko i jeśli ten Ladko naprawdę był przestępcą, to płynąc z nim Karol Dragoch miał szansę wytropienia jego wspólników. Jeśli zaś jest niewinny, to niewykluczone, że pomoże trafić na ślad prawdziwego winowajcy, któremu będzie można wykazać, że jego wizyta w Szalce wzbudziła podejrzenia.

W tym niezupełnie słusznym rozumowaniu nie brak było pewnej logiki. Żałosny wygląd Sergiusza Ladki, nadludzka odwaga, jaką musiał wykazać podczas niezwykłej ucieczki z więzienia, a zwłaszcza wspomnienie okazanej z heroiczną prostotą pomocy dokonały reszty. Temu biedakowi, który teraz dyszał przed nim z zakrwawionymi rękami, z wychudłą, ociekającą potem twarzą, Karol Dragoch zawdzięczał przecież życie. Czy w zamian miał go wtrącić z powrotem do piekła? Detektyw nie potrafił się na to zdobyć.

- Idziemy! - odpowiedział na radosne uniesienie uciekiniera i pociągnął go za sobą w stronę rzeki.

Niewiele słów zamienili ze sobą w ciągu tych ostatnich ośmiu dni. Sergiusz Ladko przeważnie milczał, całą uwagę koncentrując na wiosłowaniu i zwiększaniu szybkości łodzi. Z urywanych zdań, które nieraz siłą trzeba było z niego wydobywać, wyłaniała się opowieść o jego niepojętych przygodach począwszy od ujścia Ipoly. Ladko opowiedział więc o przetrzymaniu go w więzieniu w Zemlinie, dokąd trafił po ucieczce z pokładu tajemniczej barki. Kłamali zatem ci, którzy utrzymywali, że widzieli go między Budapesztem a Zemlinem, gdyż na całej tej trasie ze skrępowanymi rękami i nogami przebywał na owej barce.

Dowiadując się o tym, Karol Dragoch powoli wyzbywał się podejrzeń. Chciał czy nie, musiał przyznać, że między napaścią, której Ilia Brusch był ofiarą, a wizytą jego sobowtóra w Szalce, istniał bliski związek. Nie było wątpliwości co do tego, że Ilia Brusch komuś przeszkadzał i że był narażony na ciosy nie znanego przeciwnika, którego wygląd odpowiadał rysopisowi prawdziwego bandyty.

W ten sposób Karol Dragoch powoli dochodził do prawdy. Chociaż nie był w stanie potwierdzić swych wniosków, to jednak zdawał sobie sprawę, że powzięte kiedyś podejrzenia maleją z dnia na dzień. Nawet przez chwilę nie pomyślał, żeby opuścić łódź i wszczynać nowe śledztwo. Intuicja mówiła mu, że znajduje się na właściwej drodze i że wędkarz, chociaż niewinny, mógł być w ten czy inny sposób wmieszany w sprawę dunajskiej bandy. W górze rzeki panował kompletny spokój, a kolejność popełnianych przestępstw dowodziła, że ci, którzy ich dokonali, dotarli Dunajem co najmniej w okolice Zemlina. Istniało zatem wszelkie prawdopodobieństwo, że bandyci płynęli z biegiem rzeki także wówczas, gdy Ilia Brusch był zamknięty w więzieniu.

Co do tego Karol Dragoch się nie mylił. Iwan Striga rzeczywiście zbliżał się do Morza Czarnego mając nad łodzią w chwili, gdy opuszczała Zemlin, dwunastodniową przewagę. Ale tę przewagę Striga powoli tracił. Odległość stopniowo malała; dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie łódź nieubłaganie zbliżała się do barki, gdyż Sergiusz Ladko nie wypuszczał wiosła z rąk.

Miał on tylko jeden cel - Ruszczuk i jedno tylko pragnienie - ujrzeć Naczę. Jeśli zaniedbywał środki ostrożności podejmowane dla zachowania incognito, to dlatego że przestał już o nich naprawdę myśleć. Na co mogłyby mu się teraz przydać? Po aresztowaniu i po ucieczce z więzienia nazwisko Ilii Bruscha musiało być tak samo kompromitujące, jak nazwisko Sergiusza Ladki. Obojętnie, którym nazwiskiem by się posługiwał, do Ruszczuku mógł się teraz przedostać tylko po kryjomu, jeśli nie chciał dać się schwytać zaraz po wyjściu na brzeg.

Ogarnięty pragnieniem dotarcia do Ruszczuku przez te osiem dni nie zwracał najmniejszej uwagi na brzegi rzeki. Jeśli zauważył, że minęli Belgrad - białe miasto, piętrzące się na wzgórzu, z górującym nad nim książęcym pałacem Konak i poprzedzające go przedmieście, przez które odbywa się tranzyt olbrzymiej masy towarów - to dlatego że Belgrad oznaczał serbską granicę, gdzie wygasała władza Izara Rony. Potem już nic więcej go nie interesowało.

Nie widział ani Smedereva, dawnej stolicy Serbii, słynącej z otaczających ją winnic; ani Golubaća, gdzie pokazuje się pieczarę, do której -jak mówi legenda - miał święty Jerzy wrzucić zabitego smoka; ani Orsovy, poniżej której Dunaj płynie między dwiema byłymi tureckimi prowincjami, a obecnie niepodległymi królestwami; ani Żelaznej Bramy, owego słynnego przełomu Dunaju, obramowanego pionowymi, czterystumetrowymi murami, gdzie spienione wody rozbijają się o tkwiące w korycie rzeki bloki skalne; ani Vidinu, pierwszego większego miasta na terenie Bułgarii; ani Nikipolu; ani Svistova; ani też innych znaczących miast, które trzeba było minąć w drodze do Ruszczuku.

Najchętniej płynął wzdłuż serbskiego brzegu, gdzie czuł się bezpieczniej, i gdzie rzeczywiście aż do wyjścia z Żelaznej Bramy nie był niepokojony przez policję. Dopiero w Orsovej szalupa brygady rzecznej rozkazała, żeby zatrzymał łódź. Sergiusz Ladko z niepokojem zastanawiał się, co odpowie na pytania, które mu niebawem zostaną postawione. O nic go nie pytano. Na jedno słowo Karola Dragocha dowódca pododdziału ukłonił się z szacunkiem, a o rewizji nawet nie wspomniał.

Pilot nie zamierzał zastanawiać się, że jakiś tam mieszkaniec Wiednia dysponował według własnego upodobania siłami bezpieczeństwa publicznego. Nazbyt szczęśliwy, żeby się tym przejmować, uznał za zupełnie naturalną ową wszechwładność, która zapewniała mu bezpieczeństwo, więc wykazywał nie tyle zdumienie, ile narastającą niecierpliwość na widok przeciągającej się rozmowy policjanta z jego pasażerem.

Stosownie do poleceń zarówno Izara Rony rozsierdzonego ucieczką podejrzanego, jak i Karola Dragocha policja rzeczna zdwoiła wysiłki. Utworzono więc serię zapór, przez które musiały się przedostawać płynące rzeką łodzie i statki; ta w Orsovej miała szczególne znaczenie. Dunaj jest w tym miejscu stosunkowo wąski, co nie tylko ułatwiało nadzór, ale wręcz uniemożliwiało statkom dalszą drogę, jeśli ich przedtem dokładnie nie sprawdzono.

Karol Dragoch podczas rozmowy z podwładnym zdążył się dowiedzieć, że rewizje nie przyniosły żadnego rezultatu, a nowe przestępstwo - dość poważne włamanie - zostało popełnione na terytorium rumuńskim, u ujścia rzeki Jirel, niemal na wprost bułgarskiego miasta Prahovo.

Tak więc dunajskiej bandzie udało się przecisnąć przez oka sieci. Banda, która nie zadowalała się samym tylko srebrem i złotem, ale rabowała drogocenne przedmioty wszelkiego rodzaju, musiała wieźć łupy pokaźnych rozmiarów i było rzeczą niepojętą, że nie natrafiono na nie, o ile wszystkie statki zostały przeszukane.

A jednak tak się stało.

Karola Dragocha zdumiewało mistrzostwo bandytów. Popełnili jednak jeden błąd: znacząc trasę napadami, ujawniali swój kurs.

Płynęli w stronę morza. Nasuwał się tylko jeden wniosek: trzeba się śpieszyć. Miejsce i czas ostatniej zgłoszonej kradzieży wskazywały, że bandyci mieli co najwyżej trzysta kilometrów przewagi. Jeśli przyjąć, że podczas pobytu Sergiusza Ladki w więzieniu dunajska banda płynęła w dół rzeki, to można było szacować, że barka osiągała zaledwie połowę szybkości łodzi. Nie można zatem wykluczać, że uda się ją doścignąć.

Bezzwłocznie ruszyli w dalszą drogę i o świcie 6 października minęli bułgarską granicę. Sergiusz Ladko, który dotąd starał się trzymać prawego brzegu, od tej chwili przeciwnie, przesunął się najbliżej, jak tylko było można, w stronę brzegu rumuńskiego, do którego poniżej Lompolanki broniły dostępu szerokie na osiem do dziesięciu kilometrów bagna.

Bez względu na to, jak bardzo pochłaniały go własne sprawy, gdy minęli bułgarską granicę, ruch na rzece musiał mu się wydać podejrzany. Na Dunaju, trzepocząc osmańskimi banderami, manewrowały szalupy parowe, torpedowce, a nawet kanonierki. W przewidywaniu wojny z Rosją, do której miało dojść już za rok, Turcja wprowadziła na Dunaj ścisły nadzór, a w końcu ściągnęła na rzekę prawdziwą flotyllę.

Ryzyko ryzykiem, ale pilot wolał trzymać się z dala od tureckich statków, nawet jeśliby przez to miał się dostać w ręce władz rumuńskich, przed czym może uda się Jaegerowi uchronić go, tak jak to się stało w Orsovej. Okazja, by wystawić na próbę „wszechwładność" pasażera już się nie nadarzyła; żaden wypadek nie zakłócił ostatniego odcinka podróży i 10 października, około czwartej po południu, łódź znalazła się na wprost Ruszczuku, który niewyraźnie rysował się na przeciwległym brzegu. Wtedy to pilot wypłynął na środek rzeki i, po raz pierwszy od wielu dni odkładając wiosło, rzucił kotwiczkę w głębinę.

- Co się stało? - spytał ze zdziwieniem Karol Dragoch.

- Jestem na miejscu - odparł Sergiusz Ladko.

- Na miejscu...? Przecież nie jesteśmy jeszcze na morzu.

- Wprowadziłem pana w błąd, panie Jaeger - oznajmił bez wykrętów Sergiusz Ladko. - Nigdy nie miałem zamiaru płynąć aż do morza.

- Ależ! - zakrzyknął detektyw ze zdziwieniem.

- Nie. Płynąłem po to, żeby dotrzeć do Ruszczuku. Jesteśmy na miejscu.

- Gdzie pan ma Ruszczuk?

- Tam - odpowiedział pilot, wskazując na widoczne w dali miasto.

- Czemu w takim razie tam nie płyniemy?

- Ponieważ muszę poczekać do zapadnięcia zmroku. Jestem ścigany, prześladowany. W dzień zostałbym zatrzymany, zanim stanąłbym na bułgarskim brzegu.

To zaczynało być interesujące. Czyżby poprzednie podejrzenia Dragocha miały się potwierdzić?

- Jak w Zemlinie - powiedział cicho detektyw.

- Jak w Zemlinie - potwierdził spokojnie Sergiusz Ladko - ale nie z tych samych powodów. Jestem uczciwym człowiekiem, panie Jaeger.

- Nie wątpię w to, panie Brusch, zdarza się, że ludzie z wyjątkowo ważnych powodów obawiają się aresztowania.

- Takie właśnie są moje powody, panie Jaeger - zapewnił rzeczowo Sergiusz Ladko. - Niech mi pan wybaczy, że ich nie wyjawię. Poprzysiągłem tę tajemnicę zachować dla siebie. I zachowam.

Karol Dragoch zgodził się na to gestem wyrażającym zupełną obojętność. Pilot mówił dalej:

- Spodziewam się, panie Jaeger, że nie życzyłby pan sobie być zamieszany w moje sprawy. Jeśli pan chce, mogę pana zostawić na rumuńskim brzegu. W ten sposób uniknie pan niebezpieczeństw, na jakie będę narażony.

- Jak długo chce pan zatrzymać się w Ruszczuku? - spytał Karol Dragoch, nie odpowiadając na propozycję pilota.

- Nie wiem - odpowiedział Sergiusz Ladko. - Jeśli sprawy ułożą siępomyślnie, wrócę do łodzi przed wschodem słońca i w takim wypadku nie będę sam. Jeśli okaże się inaczej, nie wiem, co zrobię.

- Będę panu towarzyszył aż do końca, panie Brusch - oświadczył bez wahania Karol Dragoch.

- Jak pan chce! - zakończył Sergiusz Ladko.

Z zapadnięciem zmroku znów chwycił za wiosło i zbliżył się do bułgarskiego brzegu. Kiedy dopłynął w pobliże ostatnich zabudowań miasta, było już zupełnie ciemno. Bliski osiągnięcia upragnionego celu Sergiusz Ladko zachowywał się jak lunatyk. Jego ruchy były stanowcze i precyzyjne, robił jednak tylko to, co należało, co musiało być zrobione. Ślepy na wszystko nie zauważył nawet, że Jaeger zniknął w kajucie, gdy tylko kotwiczka została wyciągnięta z wody. Świat wokół przestał się liczyć. Istniał tylko jego somnambuliczny sen. W tym śnie był jego dom, wbrew nocnym ciemnościom zalany słońcem, a w domu - Nacza! Jego Nacza! Poza nią nikt nie istniał. Gdy tylko łódź stewą dziobową dotknęła brzegu, zeskoczył na ziemię, solidnie przywiązał linę cumowniczą i ruszył szybkim krokiem.

Karol Dragoch natychmiast wyszedł z kajuty. Nie stracił czasu. Któż rozpoznałby policjanta o energicznej i szczupłej sylwetce w przyciężkim prostaku, wspaniałej kopii węgierskiego wieśniaka? Detektyw zszedł na ląd i w ślad za pilotem raz jeszcze wyruszył na polowanie.

W ciągu pięciu minut Sergiusz Ladko i Karol Dragoch dotarli do zabudowań. Ruszczuk mimo swego handlowego znaczenia nie posiadał w tamtych czasach ulicznego oświetlenia i byłoby im trudno, gdyby tego zapragnęli, wyrobić sobie pojecie o mieście nierównomiernie rozbudowanym wokół rozległego nabrzeża, otoczonego ciągnącymi się szopami, w których znajdowały się składy i gospody. Oni jednak wcale o tym nie myśleli. Pierwszy szedł szybkim krokiem, patrząc przed siebie, jakby go przyciągał widoczny tylko dla niego, jaśniejący w ciemnościach cel. Co do drugiego, to szedł tak, by nie stracić z oczu pilota, i nawet nie spostrzegł dwóch mężczyzn, którzy wyszli z jakiejś uliczki w chwili, gdy ją mijał.

Znalazłszy się na drodze biegnącej wzdłuż brzegu, mężczyźni rozstali się. Jeden z nich ruszył w prawo, w dół rzeki.

- Dobrej mocy! - powiedział po bułgarsku.

- Dobranoc! - odpowiedział drugi i, obróciwszy się w lewo, ruszył krok w krok za Karolem Dragochem.

Usłyszawszy jego głos, detektyw drgnął. Chwilę się wahał, instynktownie zwolnił kroku i, rezygnując z dalszego śledzenia pilota, przystanął, a następnie odwrócił się w stronę nieznajomego.

Policjantowi, jeśli nie chce zgnuśnieć na wykonywaniu podrzędnych funkcji, potrzebny jest cały zespół wrodzonych lub nabytych właściwości. Do najcenniejszych spośród różnorakich uzdolnień, jakimi powinien się wyróżniać, należy doskonała pamięć wzrokowa i słuchowa.

Karol Dragoch posiadał taką właśnie nadzwyczajną pamięć. Jego nerwy słuchowe i oczne stanowiły prawdziwe aparaty rejestracyjne, a dźwięków i obrazów niezależnie od upływu czasu nigdy nie zapominał. Po miesiącach, po latach rozpoznawał od pierwszego wejrzenia twarz, którą kiedyś zaledwie dostrzegł, glos, który bodaj raz zawibrował w jego uchu.

Tak było również z głosem, który dopiero co umilkł; pomyłka była niemożliwa, ponieważ od chwili gdy go usłyszał po raz pierwszy, minęło niewiele czasu. Głos, który zabrzmiał w jego uszach na polanie u stóp góry Pilis, był daremnie poszukiwaną dotąd nicią, mogącą doprowadzić go do celu. Dotychczasowe wnioski co do współtowarzysza podróży, chociaż ciekawe, były ogólnie biorąc tylko hipotezami. Głos, na odwrót, przynosił wreszcie pewność. Mógł wybierać tylko między tym, co prawdopodobne, a tym, co pewne, więc dlatego, zostawiając pilota samemu sobie, detektyw ruszył nowym tropem.

- Dobry wieczór, Ticza - powiedział Karol Dragoch po niemiecku, gdy mężczyzna zbliżył się do niego.

Ten przystanął, wypatrując w ciemnościach.

- Kto tu jest? - zapytał.

- Ja - odpowiedział Dragoch.

- Ktoś ty?

- Maks Raynold.

- Nie znam.

- Ale ja znam ciebie i to z nazwiska.

- Prawda - przyznał Ticza. - Musisz mieć także dobry wzrok, przyjacielu.

- Wzrok mam wyjątkowo dobry. Rozmowa urwała się na chwilę.

- Masz coś do mnie? - odezwał się Ticza.

- Chcę z tobą pogadać - odparł Dragoch. - Z tobą i jeszcze z kimś. Po to właśnie przybyłem do Ruszczuku.

- Ty nie jesteś stąd?

- Nie. Dzisiaj przyjechałem.

- Wybrałeś sobie odpowiednią chwilę - zaśmiał się drwiąco Ticza, niewątpliwie robiąc aluzję do panującego w Bułgarii rozprzężenia.

Dragoch, wyrażając gestem zupełną obojętność, dodał:

- Jestem z Gran. Ticza nie odpowiedział.

- Nie znasz Gran? - upierał się Dragoch.

- Nie.

- Dziwne. Myślałem, że jeśli się było tak blisko.

- Tak blisko...? - powtórzył Ticza. - Czemu uważasz, że byłem blisko Gran?

- Do licha! - zaśmiał się Karol Dragoch. - Ona nie jest od niego tak daleko, ta willa Haugenau.

Teraz z kolei zadrżał Ticza. Spróbował jednak pójść przebojem.

- Willa Haugenau...? - wydusił tonem, który miał być zabawny. - Całkiem niezłe jak na ciebie, przyjacielu. Nie znam.

- Naprawdę? - zapytał drwiąco Dragoch. - A znasz polanę u podnóża Pilis?

Ticza szybko zbliżył się do nieznajomego i chwycił go za ramię.

- Ciszej! - nakazał, nie ukrywając niepokoju. - Trzeba być szalonym, żeby się tak wydzierać.

- Przecież tu nikogo nie ma - sprzeciwił się Dragoch.

- Nigdy nie wiadomo - odrzekł Ticza. - Czego ty w końcu chcesz?

- Mówić z Ladką - odparł Dragoch, nie zniżając głosu. Ticza mocniej ścisnął go za ramię.

- Sza! - przykazał, patrząc dokoła wystraszonym wzrokiem. - Czy ty naprawdę chcesz, żeby nas powiesili?

Dragoch zaczął się śmiać.

- No dobrze - powiedział - ale jeśli będziemy rozmawiać na migi, to trudno będzie nam się porozumieć...

- Za to łatwiej zaczepiać ludzi znienacka w środku nocy - odciął mu się Ticza. - Są sprawy, o których lepiej nie mówić na ulicy.

- Ja się nie upieram, żeby rozmawiać na ulicy - odparł Dragoch. -Chodźmy stąd.

- Dokąd?

- Jest w okolicy jakaś gospoda?

- Tu, niedaleko.

- Chodźmy.

- Możemy - zgodził się Ticza. - Pójdę przodem.

Po przejściu jakichś pięćdziesięciu metrów trafili na niewielki placyk. Po jego drugiej stronie słabym światłem połyskiwało w ciemnościach okno.

- To tam - powiedział Ticza.

Otworzyli drzwi i bezceremonialnie weszli do niewielkiej, pustej knajpki, gdzie wzdłuż ścian stało z dziesięć stołów.

- Tutaj będzie wygodnie - odezwał się Dragoch. Właściciel wybiegł naprzeciw niespodziewanych gości.

- Czego się napijemy? Ja stawiam - powiedział detektyw, uderzając się po kieszeni.

- Może szkaneczkę rakii - ożywił się Ticza.

- Niech będzie rakija! A jałowcówka? Nic ci to nie mówi?

- Dobra. I jałowcówkę - przytaknął Ticza.

Karol Dragoch odwrócił się w stronę gotowego do usług szynkarza.

- Słyszałeś, przyjacielu? Przynoś, i to szybko!

Gdy właściciel zajęty był krzątaniną, Dragoch szacował przeciwnika, z którym miął się zmierzyć. Szybko go ocenił. Szerokie bary, kark jak u byka, niskie, porosłe gęstymi siwymi włosami czoło -

słowem doskonały okaz jarmarcznego zapaśnika. Miał zatem naprzeciw siebie ledwie ociosanego prostaka.

Skoro tylko butelki i szklanki znalazły się na stole, Ticza powrócił do przerwanej rozmowy.

- Powiadasz zatem, że mnie znasz?

- Wątpisz w to?

- I że znasz sprawę z Gran?

- Także. Byliśmy tam razem.

- To niemożliwe.

- Ale pewne.

- Nic z tego nie rozumiem - mruknął Ticza, usiłując sobie przypomnieć. - Było nas przecież tylko ośmiu, tymczasem...

- A jednak - przerwał Dragoch - było nas dziewięciu, gdyż i ja tam byłem.

- Byłeś tam? - upierał się nadal nie przekonany Ticza.

- I w willi, i na polanie. To przecież ja byłem za woźnicę.

- Z Voglem?

- Z Voglem.

Ticza chwilę się zastanawiał.

- To niemożliwe - sprzeciwił się. - Z Voglem był Kaiserlick.

- Nie. To byłem ja - odparł Dragoch nie zmieszany - Kaiserlick został z innymi.

- Jesteś pewny?

- Najzupełniej - powiedział z przekonaniem Dragoch.

Wyglądało na to, że Ticza stracił pewność siebie. Bandyta raczej nie był obdarzony inteligencją. Nawet się nie spostrzegł, że sam powiedział o Voglu i Kaiserlicku rzekomemu Maksowi Raynoldowi, gdyż przyjął za pewnik, że ten ostatni zna ich nazwiska.

- Szklaneczkę jałowcówki? - zachęcał Dragoch.

- Czemu nie? - zgodził się Ticza.

Po wychyleniu jednym haustem zawartości szklanki podjął temat.

- To ciekawe - mruknął na pół przekonany. - W gruncie rzeczy po raz pierwszy dopuszczamy do naszych interesów kogoś z zewnątrz..

- Wszystko musi mieć swój początek - odpowiedział Karol Dragoch. -Jak mnie przyjmiecie, przestanę być obcy.

- Przyjmiemy?

- Po co udawać, przyjacielu? Powtarzam tylko to, co zostało uzgodnione.

- Co zostało uzgodnione?

- Że będę do was przyjęty.

- Z kim uzgodnione?

- Z Ladką.

- Zamknij się - uciął ostro Ticza. - Już ci mówiłem, że tego nazwiska tu się nie wymienia.

- Na ulicy - obruszył się Dragoch. - Ale tutaj?

- Tutaj tak samo, jak gdzie indziej. Rozumie się, w całym Ruszczuku.

- Dlaczego? - spytał Dragoch, wykorzystując nadarzającą się sposobność.

Lecz Ticza nie wyzbył się nieufności.

- Jeśli cię zapytają - odpowiedział ostrożnie - mów, że go nie znasz, przyjacielu. - Ty wiesz o wielu sprawach, ale jak widzę, jeszcze nie o wszystkim, a mnie, starego lisa, nie uda ci się pociągnąć za język.

Ticza się mylił, był za słaby, żeby walczyć z takim przeciwnikiem, jak Dragoch. Stary lis trafił na silniejszego od siebie. Umiar nie należał do jego najważniejszych przymiotów, a detektyw, gdy tylko to odkrył, starał się wykorzystać słabe miejsce przeciwnika. Raz po raz zachęcał go do picia, napotykając raczej słaby opór bandyty. Szklanki jałowcówki następowały po szklankach rakii i na odwrót. Skutki wypitego alkoholu zaczynały być widoczne. Wzrok Ticzy stawał się mętny, język ociężały, czujność stępiona. Jak każdemu wiadomo, alkoholowe upojenie jest niebezpieczne i zazwyczaj im więcej się pije, tym bardziej wzrasta pragnienie.

- Powiedzieliśmy więc - podjął Ticza trochę zmatowiałym głosem - że to zostało uzgodnione z szefem.

- Uzgodnione - powtórzył Dragoch.

- Dobrze zrobił... szef - uznał Ticza, na tyle już odurzony alkoholem, by zwracać się per „ty" do swego rozmówcy. - Wyglądasz na szczerego i prawdziwego przyjaciela.

- Dobrze, że tak uważasz - zgodził się Dragoch.

- Tylko, że... Ty go nie zobaczysz... szefa...

- Czemu go nie zobaczę?

Zamiast odpowiedzi Ticza, spostrzegłszy butelkę rakii, nalał z niej raz po raz dwie pełne szklanki. Gdy wypił, wyjaśnił chrapliwym głosem:

- Wyjechał... szef.

- Nie ma go w Ruszczuku? - dopytywał się Dragoch wyraźnie poruszony.

- Już go tutaj nie ma.

- Już...? A więc był?

- Cztery dni temu.

- A teraz?

- Płynie barką w dół rzeki aż do morza.

- Kiedy ma wrócić?

- Za dwa tygodnie.

- Za dwa tygodnie! Ot, co znaczy mieć pecha! - zawołał Dragoch.

- Tak bardzo ci śpieszno, by się do nas dostać? - zapytał Ticza, śmiejąc się w głos.

- To proste! - odpowiedział Dragoch. - Żyję na wsi i wiem, co to znaczy. Ja przez jedną noc w Gran zarobiłem więcej niż gdybym przez okrągły rok harował na polu.

- I to ci zasmakowało - śmiejąc się podsumował Ticza.

Dragoch z udanym zdziwieniem zobaczył, że stojąca przed Ticzą szklanka jest pusta i czym prędzej ją napełnił.

- Ależ ty się oszczędzasz, przyjacielu! - zawołał. - Twoje zdrowie!

- Twoje zdrowie! - powtórzył Ticza i jednym haustem wychylił zawartość szklanki.

Ta rozmowa bardzo wiele wyjaśniła. Dragoch dowiedział się, z ilu członków składa się dunajska banda: zdaniem Ticzy było ich ośmiu, znał nazwiska trzech z nich, a nawet czterech, jeśli doliczyć szefa; miejsce, dokąd płynęli; morze, gdzie niewątpliwie zrabowane łupy będą przeładowane na okręt; dowiedział się też, że bazę wypadową bandy stanowił Ruszczuk. Gdy Ladko wróci tutaj za dwa tygodnie, zostaną już wydane rozporządzenia, żeby go natychmiast ująć, o ile nie uda się go wcześniej pochwycić u ujścia Dunaju.

Jednakże było jeszcze kilka spraw, wymagających wyjaśnienia. Karol Dragoch pomyślał, że przynajmniej jedną z nich można by rozwikłać, wykorzystując alkoholowe zamroczenie rozmówcy.

- Czemu więc - spytał obojętnie po chwili milczenia - zabroniłeś wymieniać nazwiska Ladki?

Ticza zupełnie już pijany podniósł na niego oczy pełne łez i wyciągnął rękę w nagłym przypływie czułości.

- Powiem ci to - wymamrotał - bo jesteś mi przyjacielem.

- Zgoda - potwierdził Dragoch, odwzajemniając uścisk pijanego.

- Bratem.

- Tak.

- Zuch z ciebie. Równy chłop.

- Tak.

Ticza szukał wzrokiem butelek.

- Łyk jałowcówki... - nastawał.

- Więcej nie ma - odparł Dragoch.

Uznawszy, że przeciwnik ma już dosyć, a równocześnie w obawie, by się nie zwalił niczym kłoda, detektyw zdążył wcześniej sporo alkoholu wylać z butelek na ziemię. Ticzy było to raczej obojętne. Zmartwił się trochę, że jałowcówki już nie ma.

- To daj rakii - poprosił.

- Masz - zgodził się Karol Dragoch, przesuwając w jego stronę butelkę z resztką alkoholu. - Ale uważaj, przyjacielu... Lepiej

będzie, jeśli się nie upijemy.

- Ja? - obruszył się Ticza, który już zdążył wysączyć ostatnie krople z dna butelki. - Choćbym nawet chciał, to i tak bym nie mógł!

- Mówiliśmy więc, że Ladko... - podjął znowu Dragoch, cierpliwie dążąc do celu.

- Ladko...? - powtórzył Ticza, który nie bardzo wiedział o co chodzi.

- Tak... Czemu ty się boisz wymieniać jego nazwisko? Pijany Ticza wybuchnął śmiechem.

- I to cię, synu, tak dręczy? Tutaj Ladko wymawia się Striga. Ot i wszystko.

- Striga? - powtórzył za nim Dragoch, który nic już nie rozumiał. -Czemu Striga?

- Bo to jest jego nazwisko, tego dzieciaka... On się nazywa tak, a ty się nazywasz... Właśnie! Jak ty się nazywasz?

- Raynold.

- Otóż to... Raynold... No dobrze! Ja cię nazywam Raynold... On się nazywa Striga... To jasne.

- Ale w Gran... - obstawał Dragoch.

- Aa! - przerwał mu Ticza. - W Gran był Ladko. Ale w Ruszczuku jest Striga. - Mrugnął porozumiewawczo. - W ten sposób, rozumiesz, ani widu, ani słychu.

Dla policjanta nie było nic nowego w tym, że przestępca w obawie przed karą przybrał cudze nazwisko, tylko dlaczego nazwisko Ladki, właśnie to, którym był podpisany portret znaleziony w łodzi?

- A jednak musi być jakiś Ladko! - zawołał zniecierpliwiony Dragoch, wyrażając tym samym wniosek, który mu się nasunął.

- Do licha! - zawołał Ticza. - To właśnie jest najciekawsze w całej tej historii.

- Kim on jest, ten Ladko?

- Kanalia - skwitował Ticza.

- Co ci zrobił?

- Mnie? Nic. Stridze...

- A co zrobił Stridze?

- Sprzątnął mu dziewczynę... Piękną Naczę.

Nacza! To samo imię, które widniało na portrecie. Dragoch pewny, że jest na właściwym tropie, łapczywie chwytał każde słowo Ticzy, który ciągnął nie dając się prosić:

- Pomyśl! Już dawno przestali się kolegować... To dlatego Striga wziął sobie jego nazwisko. Striga jest sprytny.

- Ale ja nadal nie wiem.- upierał się Dragoch - dlaczego mam nie wymawiać nazwiska Ladki?

- Bo to jest niebezpieczne! - wyjaśnił Ticza. - W Gran i gdzie indziej, wiesz, co oznacza... Tutaj należy ono do jednego pilota, który się buntuje przeciw władzy... Spiskuje, dureń... A na ulicach Ruszczuku roi się od Turków.

- Gdzie on jest? - spytał Dragoch. Ticza pokazał gestem, że nie wie.

- Zniknął - odpowiedział. - Striga mówi, że nie żyje.

- Nie żyje!

- Chyba to prawda, bo Striga ma jego żonę.

- Jaką żonę?

- Ha! Piękną Naczę... Najpierw nazwisko, potem żonę... Niezadowolona, gołąbka! Ale Striga na barce dobrze jej pilnuje.

Naraz dla Dragocha wszystko stało się jasne. To nie z żadnym przestępcą przebywał przez te wszystkie dni, ale z wygnanym patriotą. Jak wielki musiał być jego ból, gdy wróciwszy po tylu trudach, zastał pusty dom! Trzeba mu pomóc... Co do dunajskiej bandy, to dowiedział się tak wiele, że z jej ujęciem nie będzie większego kłopotu.

- Gorąco! - westchnął, udając, że i jego zmorzył alkohol.

- Strasznie gorąco - zgodził się Ticza.

- To rakija - wyjąkał Dragoch. Ticza uderzył pięścią w stół.

- Nie masz mocnej głowy, dzieciaku! - zadrwił niewybrednie. - Ja... Widzisz... Jestem gotów zaczynać od nowa.

- Nie mogę już walczyć - zgodził się Dragoch.

- Chucherko! - zaśmiał się głośno Ticza. - Chodźmy, jeśli już nie możesz.

Przywołali właściciela, zapłacili rachunek i na powrót znaleźli się na placu. Ta zmiana okazała się dla Ticzy raczej niekorzystna. Ledwie wyszli na świeże powietrze, jego zamroczenie jeszcze bardziej wzrosło. Dragoch zląkł się, że przedawkował.

- Powiedz mi - poprosił, wskazując rzekę - ten Ladko...?

- Jaki Ladko?

- Pilot. Do niego idzie się w tym kierunku?

- Nie.

Karol Dragoch odwrócił się w stronę miasta.

- W tamtym?

- Też nie.

- Więc tam? - zapytał Dragoch, wskazując przedmieście.

- Tak - wymamrotał Ticza.

Detektyw pociągnął go za sobą. Ticza bezwolnie pozwalał się prowadzić, bełkocząc coś bez związku, po kilku minutach zatrzymał się, próbując odzyskać pewność siebie.

- I po co gadał, ten Striga - wymamrotał - że Ladko nie żyje?

- A co, żyje?

- Nie może nie żyć, bo ktoś tam jest.

Ticza wskazał okiennice kilka kroków przed nimi, przez które przenikało światło i pręgami układało się na jezdni. Dragoch pośpieszył w stronę okna. Przez szpary w okiennicach zajrzeli do środka.

Pokój był raczej niewielki, ale dość wygodnie urządzony. Pozostawione w nieładzie meble i pokrywająca je gruba warstwa kurzu pozwalały przypuszczać, że w tym od dawna opuszczonym pokoju rozegrała się gwałtowna scena. Pośrodku stał duży stół, o który wspierał się łokciami siedzący w zamyśleniu mężczyzna. Skurcz zaciśniętych, zanurzonych w zmierzwionych włosach

palców najwymowniej wyrażał bolesny niepokój jego duszy. Po jego twarzy spływały wielkie łzy.

Tak jak się Karol Dragoch spodziewał, był to jego towarzysz podróży. Lecz nie tylko on rozpoznał pogrążonego w rozpaczy mężczyznę.

- To on - mruknął Ticza, ze wszystkich sił starając się wydobyć z alkoholowego zamroczenia.

- On?

- Ladko.

Ticza przejechał ręką po twarzy i widać było, że odzyskał trochę przytomności.

- Nie umarł, kanalia... - wycedził przez zęby. - Ale dobrze, że tak się stało... Turcy zapłacą mi za jego skórę więcej, niż jest warta... To się Striga ucieszy! Nie odchodź stąd, przyjacielu - zwrócił się do Karola Dragocha. -Jeśli chciałby wyjść, zatłucz! W razie czego wołaj pomocy. Ja idę po policję.

Nie czekając na odpowiedź, Ticza pobiegł przed siebie. Po drodze zatoczył się kilkakrotnie. Wzburzenie przywróciło mu równowagę. Detektyw, gdy tylko został sam, wszedł do środka. Sergiusz Ladko nie poruszył się. Karol Dragoch położył mu rękę na ramieniu. Pilot uniósł głowę, myślami był nieobecny; zamglone spojrzenie wskazywało, że nie rozpoznał swego pasażera. Ten wypowiedział tylko jedno słowo:

- Nacza!

Sergiusz Ladko gwałtownie się wyprostował. Pytające, nieruchomo wpatrzone w Karola Dragocha oczy naraz rozbłysły.

- Proszę iść za mną - powiedział detektyw. - Pośpieszmy się.

Łódź sunęła po wodzie. Zawzięty w uporze, wydany na pastwę niepohamowanej namiętności Sergiusz Ladko naciskał na wiosło mocniej niż kiedykolwiek dotąd. Siłą uczucia i pragnieniem osiągnięcia celu wyzwoliwszy się z narzuconych przez naturę nakazów, ledwie pozwalał sobie nocą na kilka chwil odpoczynku. Wyczerpany zasypiał kamiennym snem, z którego po dwóch godzinach budził się jakby na głos dzwonu, żeby natychmiast znów chwycić za wiosło.

Karola Dragocha, świadka tego zaciekłego pościgu, zdumiewało, że organizm ludzki może być tak wytrzymały. Ten, który się zdobył na ów zdumiewający wyczyn, był przecież także człowiekiem, ale człowiekiem czerpiącym nadludzką siłę z najstraszniejszej rozpaczy.

Aby nie rozpraszać uwagi pilota zbędnymi rozmowami, detektyw przez cały czas zachowywał milczenie. Wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane, gdy opuszczali Ruszczuk. Ledwo łódź znalazła się na rzece, Karol Dragoch udzielił pilotowi niezbędnych wyjaśnień. Nie zwlekając powiedział, kim jest i czym się zajmuje. Następnie w paru słowach wytłumaczył, dlaczego wyruszył wraz z nim w pościg za dunajską bandą i że powszechnie uważano, iż jej szefem jest niejaki Ladko z Ruszczuku.

Pilot, nie zwracając uwagi na wyjaśnienia, niecierpliwił się. Co go to wszystko obchodziło? Żył tylko jedną myślą, jednym celem, jedną nadzieją - Naczą! Uważniej zdawał się słuchać dopiero wówczas, gdy Karol Dragoch zaczął mówić o żonie pilota, o tym, jak dowiedział się od Ticzy, że Nacza płynęła w dół rzeki uwięziona na barce prowadzonej przez szefa bandy, który w rzeczywistości nie nazywał się Ladko, ale Striga.

Na dźwięk tego nazwiska Sergiusz Ladko dosłownie zaryczał:

- Striga!

Jego dłoń kurczowo zacisnęła się na wiośle.

O nic więcej nie pytał. Od tej chwili wiosłował nieprzerwanie, bez wytchnienia, bez najmniejszego odpoczynku, ze zmarszczonymi brwiami, z wytężonym wzrokiem, całą duszą wyrywając się do celu. Przeczuwał, że cel ten osiągnie. Dlaczego? Nie potrafił odpowiedzieć. Był tego pewny. To wszystko. Barkę, na której Nacza była uwięziona, dostrzegłby od razu, choćby się znajdowała wśród tysiąca innych. W jaki sposób? Tego też nie wiedział. Ale odnalazłby ją na pewno. To nie budziło wątpliwości.

Teraz stało się jasne, dlaczego gdy po raz pierwszy go uwięziono, miał wrażenie, że zna człowieka przynoszącego mu jedzenie i dlaczego dobiegające z barki głosy poruszyły go do głębi. Człowiekiem tym był Ticza, głosy należały do Strigi i do Naczy. Tak samo, jak krzyk przyniesiony przez noc; to Nacza na próżno wzywała pomocy. Czemu się wówczas nie zatrzymał? Ileż żalu, ileż wyrzutów sumienia by sobie oszczędził! Uciekając ledwie widział w ciemnościach czarną bryłę pływającego więzienia, gdzie - nie wiedząc o tym - pozostawił tę, która była mu tak droga. Nieważne! Dość tego! To niepodobna, żeby głos z głębi duszy mu nie powiedział, gdy płynął obok barki, że jest tam jego Nacza.

Tak czy inaczej, nadzieja Sergiusza Ladki była bardziej uzasadniona, niż na to wyglądało. W rzeczywistości pomyłka raczej nie wchodziła w rachubę, a to z racji niewielkiej liczby barek na Dunaju. Ich liczba, która od Orsovej stopniowo malała, w Ruszczuku była znikoma. Ostatnie dopływały do portu w Silistrze. Poniżej tego miasta - od wypłynięcia z Ruszczuku minęły dwadzieścia cztery godziny - na rzece spotkali zaledwie dwie barki. Na tym odcinku Dunaju kursowały niemal wyłącznie statki parowe.

Już w Ruszczuku Dunaj jest ogromny. Po rumuńskiej stronie, rozlewając się w bezbrzeżne bagna, osiąga szerokość ponad dwóch mil. Dalej jest jeszcze szerszy; między Silistrą a Brailą niekiedy rozciąga się na dwadzieścia kilometrów. Tutaj rzeka przemienia się w morze; nie brak ani sztormów, ani zwieńczonych pianą fal, dlatego jest zrozumiałe, że płaskodenne, nie przystosowane do kołysania barki nie zapuszczają się na te wody.

Tak się szczęśliwie złożyło, że wypogodziło się na dobre. W przypadku niepogody łódź tak niewielka i o kształtach tak mało „morskich" musiałaby szukać schronienia przy brzegu nawet podczas niewielkiego wiatru.

Chociaż detektyw bardzo się przejmował kłopotami Ladki, musiał mieć na względzie swoje własne cele i dlatego niepokoił go widok opustoszałej wodnej przestrzeni. A może Ticza celowo wprowadził go w błąd? Brak ożaglowanych barek na rzece budził uzasadnione obawy, czy również barka Strigi nie pozostała w którymś z rzecznych portów. W końcu zaniepokojony Dragoch podzielił się obawami z Sergiuszem Ladką.

- Czy barki mogą płynąć aż do morza? - zapytał.

- Rzadko - odpowiedział pilot - ale płyną.

Czy pan też prowadził barkę aż do ujścia?

- Kilka razy.

- Jak oni dokonają rozładunku?

- Skryją się w jednej z zatoczek, jakich sporo jest na morskim brzegu z dala od ujść rzeki. Tam podpływają parowce i tam się to odbywa.

- Powiedział pan, ujść. Jest ich zatem więcej.

- Są dwie główne odnogi - wyjaśnił mu Ladko. - Pierwsza, na północ, to Kilia; druga bardziej na południe - Sulina. Ta druga jest najważniejsza.

- Czy to może wprowadzić nas w błąd? - zaniepokoił się Karol Dragoch.

- Nie - odparł pilot. - Ludzie, którzy się ukrywają, nie płyną przez Sulinę. Popłyniemy odnogą północną.

To wyjaśnienie niezupełnie zadowoliło Karola Dragocha. Gdy oni będą się trzymali jednej odnogi, banda może się wymknąć drugą. W tej sytuacji pozostawało tylko zdać się na los szczęścia, bo przecież nie było sposobu, by upilnować wszystkie ujścia rzeki... Sergiusz Ladko, zapewne odgadując myśli detektywa, jakby chciał go całkiem uspokoić, dodał:

- Za ujściem Kilii jest niewielka zatoka, gdzie można dokonać przeładunku. Płynąc ujściem Suliny, musieliby pozbyć się ładunku w porcie o tej samej nazwie; wpływa się do niego od strony morza. Odnoga św.Jerzego, która płynie bardziej na południe, jest raczej niespławna, mimo że jej szerokość może imponować. Nie należy się więc obawiać żadnej pomyłki.

Rankiem 14 października, czwartego dnia od opuszczenia Ruszczuku, łódź wreszcie dotarła do delty Dunaju. Zostawiając po prawej stronie odnogę Suliny, śmiało wpłynęła w odnogę Kilii. W południe minęli Izmail, ostatnie większe miasto na swej trasie. Nazajutrz o świcie mogliby wypłynąć na Morze Czarne.

Czy dogonią przedtem barkę Strigi? Nic nie wskazywało, że do tego dojdzie. Od chwili gdy wpłynęli w odnogę Kilii, rzeka była zupełnie pusta. Jak okiem sięgnąć ani żagla, ani pióropusza dymu. Karol Dragoch patrzył na to z narastającym niepokojem. Sergiusz Ladko nie dałby po sobie poznać nawet największego niepokoju. Pochylony nad wiosłem niestrudzenie popychał łódź do przodu, uważnie śledząc wodny tor, który dzięki praktyce bezbłędnie odszukiwał między niskimi i bagnistymi brzegami.

Jego zawzięty upór musiał w końcu zostać nagrodzony. Po południu tego samego dnia, około piątej, pojawiła się wreszcie barka zakotwiczona jakieś dwanaście kilometrów poniżej warownego miasta Kilia. Sergiusz Ladko odłożył wiosło i podniósł do oczu lornetkę. Uważnie przyjrzał się barce.

- To ona! - powiedział stłumionym głosem, odkładając lornetkę.

- Jest pan tego pewny?

Pewny - odrzekł Sergiusz Ladko. - Rozpoznałem Jakuba Ogula.

pilota z Ruszczuku. Zna rzekę, ale duszą oddany jest Stridze. To on prowadzi barkę.

- Co możemy zrobić? - spytał Karol Dragoch.

Sergiusz Ladko nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się. Detektyw podjął:

- Chyba trzeba będzie wrócić do Kilii, a w razie potrzeby aż do Izmailu. Tam postaramy się o posiłki.

Pilot zaprzeczył ruchem głowy.

- Wracać, płynąć w górę aż do Izmailu, a co najmniej do Kilii -powiedział - na to trzeba sporo czasu. Barka zdołałaby wypłynąć na morze, a wtedy byśmy więcej jej nie oglądali. Nie. Zostaniemy tutaj i poczekamy do nocy. Mam pewien pomysł. Jeśli mi się nie uda, wtedy będziemy pilnować jej z daleka, a gdy dopłynie na miejsce, poszukamy pomocy w Sulinie.

O ósmej, kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, Sergiusz Ladko podprowadził łódź na odległość jakichś dwustu metrów od barki i, najciszej jak tylko potrafił, opuścił do wody kotwiczkę. Następnie, nie wyjaśniając nic Karolowi Dragochowi, który ze zdumieniem patrzył na poczynania pilota, ściągnął z siebie ubranie i rzucił się do rzeki.

Tnąc wodę prężnymi ruchami ramion, kierował się do majaczącej w ciemnościach barki. Minął ją w odległości na tyle bezpiecznej, by nie zostać zauważony, i zawrócił. Płynąc pod prąd, a nurt był wartki, dotarł do szerokiej płetwy steru, której się uczepił.

Nasłuchiwał. Poprzez jedwabisty plusk wody, muskającej burty statku, dobiegała go taneczna melodia. Nad jego głową ktoś nucił półgłosem. Uczepiwszy się mocno rękami i nogami śliskiej powierzchni drewna, Sergiusz Ladko ostrożnie wspiął się na górną część płetwy i rozpoznał Jakuba Ogula.

Na pokładzie panował całkowity spokój. Z nadbudówki, gdzie bez wątpienia musiał być Striga, nie dochodziły na razie żadne głosy. Pięciu ludzi tworzących załogę rozmawiało, rozłożywszy się pokotem na pokładzie. Ich twarze były zwrócone ku dziobowi statku. Głosy stapiały się w cichy, niewyraźny pomruk. Jakub Ogul był zupełnie sam. Wszedł na nadbudówkę i, usiadłszy na drążku sterowym, poddał się kołysaniu fal i nocnej ciszy. Nucił znaną sobie melodię.

Naraz piosenka umilkła. Dwie żelazne dłonie zacisnęły się na gardle śpiewaka, który przechylił się przez balustradę i opadł na płetwę steru. Nie żył? Jego bezwładne ciało z kołyszącymi się rękami i nogami zawisło niczym kawałek bielizny na wąskiej krawędzi. Sergiusz Ladko rozluźnił uścisk i chwycił go w pasie, a potem, stopniowo zmniejszając nacisk kolan na płetwę steru, powoli zsunął się do wody. Na barce nikt nie zauważył zniknięcia Ogula. Iwan Striga nawet nie wyjrzał z nadbudówki. W przodzie pięciu gadatliwych mężczyzn nieprzerwanie prowadziło rozmowę.

Tymczasem Sergiusz Ladko wracał do łodzi. Było to o wiele trudniejsze, niż dotarcie do barki. Nie tylko dlatego, że musiał płynąć pod prąd, ale dźwigał Jakuba Ogula. Jeniec chyba się nie udusił, ale nie było z nim dobrze. Chłód wody nie pomógł mu powrócić do przytomności, nie dawał najmniejszego znaku życia. Sergiusz Ladko zaczynał się obawiać, czy nie zaatakował zbyt

gwałtownie.

Na to, by przepłynąć odległość dzielącą łódź od barki, wystarczyło pięć minut, ale pokonanie tej samej trasy w kierunku przeciwnym zajęło mu pół godziny. Miał przynajmniej tyle szczęścia, że nie pobłądził w ciemnościach.

- Niech mi pan pomoże - powiedział do Karola Dragocha, uchwyciwszy się wreszcie łodzi. - Mamy jeszcze jedną sztukę!

Wspólnie z detektywem przeciągnęli Jakuba Ogula przez burtę i ułożyli go w łodzi.

- Nie żyje? - spytał Sergiusz Ladko.

Karol Dragoch pochylił się nad schwytanym.

- Żyje - powiedział. - Oddycha.

Sergiusz Ladko westchnął z ulgą, ujął wiosło i zaczął płynąć w górę rzeki.

- Wypadałoby go związać i to solidnie - powiedział wiosłując - o ile nie chce pan, żeby odszedł bez pożegnania, kiedy zostawię was na brzegu.

- Chce pan mnie zostawić? - spytał Karol Dragoch.

- Muszę - odparł Sergiusz Ladko. - Wysadzę pana na brzeg i wrócę w pobliże barki. Jutro spróbuję dostać się na pokład.

- W biały dzień?

- W biały dzień. Jest pewien sposób. Może pan być spokojny, przynajmniej przez jakiś czas nie będzie mi groziło żadne niebezpieczeństwo. Później, gdy zaczniemy zbliżać się do morza, nie przeczę, mogę mieć kłopoty. Ale w takiej chwili, którą spróbuję odwlekać jak najdłużej, będę liczył na pana.

- Na mnie? Co mam zrobić?

- Sprowadzić mi pomoc.

- Zrobię, co w mojej mocy, niech pan w to nie wątpi - zapewnił szczerze Karol Dragoch.

- Nie wątpię, ale trudności nie wykluczam. Jestem przekonany, że zrobi pan wszystko, co możliwe. Proszę jednak nie zapominać, że barka podniesie kotwicę jutro w południe i, jeśli nic jej nie zatrzyma, znajdzie się na morzu około czwartej. Niech pan to ma na uwadze.

- Czemu nie chce pan zostać ze mną? - spytał z niepokojem Karol Dragoch.

- Dlatego, że nie można wykluczyć spóźnienia, a to pozwoliłoby Stridze uzyskać przewagę i zniknąć. Za wszelką cenę nie wolno dopuścić, by dopłynął do morza. Spróbuję mu przeszkodzić, nawet gdyby pan nie zdążył przybyć na czas z pomocą. Tylko że w tym przypadku chyba będę musiał pożegnać się z życiem.

Pilot powiedział to tonem nie podlegającym dyskusji. Karol Dragoch chcąc nie chcąc przystał na ten pomysł. Łódź przybiła do brzegu, na który znieśli wciąż nieprzytomnego Jakuba Ogula.

Sergiusz Ladko odpłynął na środek rzeki. Łódź zniknęła w ciemnościach.

Kiedy Karol Dragoch został sam na brzegu, chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić. Nocą, gdzieś na krańcach Besarabii, obarczony bezwładnym ciałem Ogula, którego w żadnym wypadku nie wolno mu zostawić, znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Wiedział jednak, że znikąd nie otrzyma pomocy, jeśli jej sam nie poszuka, i dlatego musiał powziąć decyzję. Czas naglił. Od jednej godziny, a być może od jednej minuty zależało życie Sergiusza Ladki. Zostawił na brzegu zemdlonego Jakuba Ogula, związanego na tyle silnie, by nie próbował uciekać po od zyskaniu przytomności, i ruszył w górę rzeki tak szybko, jak tylko pozwalały na to warunki. Po półgodzinie marszu przez zupełne pustkowie, gdy zaczął się obawiać, że przyjdzie mu wędrować aż do Kilii, zauważył dom opodal rzeki.

Dom musiał być częścią sporego gospodarstwa, jednak z dostaniem się do środka było trochę kłopotów. O tej godzinie i w takim miejscu pewna doza nieufności jest wybaczalna i mieszkańcy tego domostwa nic bardzo kwapili się do otwierania drzwi. Trudność przerodziła się wręcz w niemożliwość, gdy wynikła potrzeba porozumienia się z wieśniakami mówiącymi miejscową gwarą; Karol Dragoch, mimo że władał wieloma językami, nie znał jej. Wynajdując nowy żargon, w którym co trzecie słowo było rumuńskie, rosyjskie lub niemieckie, zdołał pozyskać tyle zaufania, że uchylono mu drzwi, przed czym wcześniej bardzo się wzbraniano.

Zyskawszy raz zaufanie, musiał zapewne z honorem przejść przez ogień zadanych mu pytań, gdyż w niespełna dwie godziny od wyjścia na brzeg dojeżdżał do miejsca, gdzie zostawił Jakuba Ogula. Ten nadal nie odzyskał przytomności. Nie poruszył się nawet wówczas, gdy z przybrzeżnej trawy przenoszono go na wózek, który w chwilę później ruszył w stronę Kilii. Aż do gospodarstwa trzeba było się wlec pomału, ale dalej prowadziła już droga, prawdę powiedziawszy bardzo licha, którą można było jechać trochę szybciej.

Było już po północy, gdy Karol Dragoch, pokonawszy wszystkie przeszkody, trafił w końcu do Kilii. W mieście wszyscy spali i z odnalezieniem szefa tamtejszej policji było trochę kłopotu. Gdy już mu się udało dotrzeć do tego wysokiego funkcjonariusza, rozkazał go obudzić na własną odpowiedzialność. Funkcjonariusz, nie okazując nawet niezadowolenia oddał się uprzejmie do dyspozycji Dragocha.

Detektyw skorzystał z tej uprzejmości. Przekazał na przechowanie w bezpiecznym miejscu zaczynającego otwierać oczy Jakuba Ogula, odzyskawszy swobodę ruchów, postanowił zająć się pochwyceniem reszty bandy i ratowaniem Sergiusza Ladki, co chyba było ważniejsze dla Dragotha.

Już przy pierwszym kroku napotkał trudności nie do pokonania. W Kilii nie było akurat żadnego parowca, poza tym szef policji stanowczo odmawiał wysyłania swych ludzi na rzekę. Ta odnoga Dunaju była wówczas niepodzielna - wspólna dla Rumunii i Turcji więc miał prawo obawiać się, że interwencja tutejszej policji sprowokuje Wysoką Portę do przykrych protestów w chwili, gdy

słychać już było wojenne pogróżki. Gdyby rumuńskiemu funkcjonariuszowi dane było przewertować księgę Przeznaczenia, przekonałby się, że już za kilka miesięcy dojdzie do tej postanowionej od prawieków wojny, i chyba byłby mniej wylękniony. Tymczasem jednak nieświadomy przyszłych wydarzeń drżał na myśl, że mógłby w jakiś sposób zostać wmieszany w komplikacje dyplomatyczne, i dlatego stosował się do mądrej zasady: „Żadnych kłopotów", która jest - jak wiadomo - dewizą funkcjonariuszy wszystkich krajów. Potrafił się tylko zdobyć na udzielenie Karolowi Dragochowi rady. by ten udał się do Suliny, oraz wskazać człowieka, który byłby gotów towarzyszyć mu w tej trudnej, blisko pięćdziesięciokilometrowej wędrówce przez deltę Dunaju.

Najpierw trzeba było obudzić tego człowieka, potem go namówić, by zaprzęgnął konie do wozu, wreszcie przedostać się na drugi brzeg -wszystko to zabrało sporo czasu. Dochodziła trzecia rano, kiedy koń wiozący detektywa ruszył w kierunku Suliny, na szczęście niepozorna z wyglądu szkapa była o wiele silniejsza, niż się wydawało.

Miał rację szef policji w Kilii, przedstawiając przeprawę przez deltę jako trudną. Na błotnistych, miejscami pokrytych kilkucentymetrową warstwą wody drogach, wóz posuwał się z trudem i bez przewodnika mógłby nieraz zabłądzić na tej równinie, gdzie brak jakichkolwiek punktów rozpoznawczych. Trzeba było zatem jechać powoli, a od czasu do czasu dat trochę wytchnienia zmęczonemu koniowi.

Bilo południe, kiedy Karol Dragoch zbliżał się do Suliny. Termin podany przez Sergiusza Ladkę miał upłynąć za kilka godzin! Nie pomyślawsznawet o obiedzie, ruszył czym prędzej na poszukiwanie miejscowych władz.

Sulina. która została przyłączona do Rumunii dopiero po traktacie berlińskim, w czasach tych wydarzeń należała do Turcji. Stosunki między Wysoką Portą a mocarstwami zachodnimi były wówczas wyjątkowo napięte i Karol Dragoch, poddany węgierski, nie mógł się spodziewać, że będzie persona grata mimo międzynarodowego charakteru misji, którą miał do spełnienia. Przyjęty został lepiej, niż się tego spodziewał, ale nawet nie zdziwiła go propozycja wręcz znikomej pomocy.

Powiedziano mu, że miejscowa policja nie posiada łodzi, którą mogłaby mu oddać do dyspozycji i może liczyć jedynie na mały statek komory celnej, której współdziałanie w tych okolicznościach było szczególnie uzasadnione, gdyż złodziejską szajkę, uwikłaną w kontrabandę, można uznać za szajkę przemytniczą. Niestety, tego parowego statku, zresztą dość szybkiego, chwilowo nie było w porcie. Krążył po morzu, zapewne niedaleko brzegu. Dla Karola Dragocha najlepszym rozwiązaniem będzie wynająć łódź rybacką, a gdy tylko znajdzie się poza obrębem mola, na pewno spotka ów statek. Chcąc nie chcąc, przygnębiony detektyw musiał się pogodzić z takim stanem rzeczy. Wypłynął o wpół do drugiej i, zostawiwszy za sobą molo. ruszył na poszukiwanie statku komory celnej. Już tylko sto pięćdziesiąt minut dzieliło go od wyznaczonej godziny spotkania z Sergiuszem Ladką!

Podczas gdy Karol Dragoch raz po raz natrafiał na nieprzyjemne niespodzianki, pilot spokojnie zmierzał do osiągnięcia wyznaczonego celu. Z łodzi ukrytej w przybrzeżnych trzcinach przez całe przedpołudnie uważnie śledził, czy barka nie szykuje się do dalszej drogi. Właśnie po to. by jak najdłużej ją zatrzymać, porwał, może nazbyt brutalnie, ale nie miał innego wyboru, Jakuba Ogula. Tak jak przewidział. Striga nie odważył się sam płynąć zdradliwą, pełną niespodzianek i usianą ławicami piasku rzeką, po której nawigować potrafił tylko wprawny pilot. Liczył na to. że przestępcy zrezygnują z szukania swego pilota i skorzystają z pierwszej okazji, żeby go zastąpić. Jednakże Kilia nie obfituje w pilotów statków i aż do jedenastej -przyjmując, że nieruchoma barka i niewidoczna łódź stanowią wyjątek - na wodzie było zupełnie pusto. Dopiero o jedenastej pojawiły się dwie łodzie, płynące od strony morza. Przyjrzawszy się im bacznie przez lornetkę, Sergiusz Ladko stwierdził, że |edną z nich była łódź pilota. Dla Iwana Strigi mogła ona stanowić niecierpliwie oczekiwaną pomoc. Chwila działania nadeszła. Łódź wypłynęła z trzcin i zbliżyła się do barki.

- Hej! Tam na pokładzie! - zawołał Sergiusz Ladko, zbliżywszy się na odległość głosu.

- Czego?! - usłyszał w odpowiedzi.

Na nadbudówce pojawił się mężczyzna. Był to Iwan Striga. Sergiusz Ladko ledwie opanował wściekłość na widok nikczemnika, który mu wyrządził tyle krzywd i który od miesięcy więził jego Naczę! Spodziewał się tego spotkania, wiedział, że do niego dojdzie. Był więc przygotowany. Zdusił w sobie gniew i zapytał spokojnie:

- Czy nie przydałby się wara pilot?

Striga nie odpowiedział, przysłoniwszy ręką oczy przez dłuższą chwilę przyglądał się pytającemu. Prawdę powiedziawszy, wystarczyło jedno spojrzenie, żeby się upewnić, kim jest przybysz. Nagłe pojawienie się męża Naczy wydało mu się tak niezwykłe i, można powiedzieć, tak niespodziewane, że trudno mu było w nie uwierzyć.

Czy ty aby nie jesteś Sergiuszem Ladką z Ruszczuku? - zapytał w końcu.

Tak, to ja - odpowiedział pilot.

- Nie poznajesz mnie?

- Musiałbym być ślepy - odrzekł Sergiusz Ladko. - Poznałem cię od razu, Iwanie Strigo.

- I poprowadziłbyś moją barkę?

- Czemu nie? Jestem pilotem - odparł spokojnie Sergiusz Ladko. Striga chwilę się zastanawiał. To było zbyt piękne, żeby ten, którego nienawidził jak nikogo na świecie, przybył i zdał się na jego łaskę i niełaskę. Czy nie krył się za tym podstęp? Jednakże jak mógł grupie zdecydowanych na wszystko ludzi zagrozić samotny przybysz? Niech poprowadzi barkę aż do morza, skoro jest na tyle głupi, żeby się napraszać! A kiedy stąd wypłyną...

- Wsiadaj! - zdecydował pirat, wykrzywiając usta w pogardliwym grymasie, który nie uszedł uwagi Sergiusza Ladki.

Pilota nie trzeba było dwa razy prosić. Podpłynął łodzią do barki i wspiął się na pokład. Striga wyszedł mu naprzeciw.

- Pozwól, że cię spytam - powiedział. - Co ty robisz u ujścia Dunaju? Pilot nie odpowiedział.

- Od czasu gdy zniknąłeś z Ruszczuku mówili, że nie żyjesz - podjął Striga.

Ale i ta zaczepka nie wywołała oczekiwanej reakcji.

- Co się z tobą działo? - nie zrażając się, zapytał Striga.

- Trzymałem się raczej w pobliżu morza - odezwał się w końcu Sergiusz Ladko.

- Toż to szmat drogi od Ruszczuku! zawołał Striga.

Sergiusz Ladko zmarszczył brwi. Wypytywanie Strigi zaczynało go męczyć. Nie chcąc się niczym zdradzić, tak jak to sobie przyrzekł, opanował się i spokojnie wyjaśnił:

- Czasy zamętu nie sprzyjają interesom. Striga popatrzył na niego z niedowierzaniem.

- A mówiono, że jesteś patriotą! - zawołał szyderczo.

- Już się nie zajmuję polityką - zdecydowanie uciął pilot.

W tym momencie spojrzenie Strigi padło na łódź, którą prąd zniósł na tył barki. Drgnął na jej widok. Nie mógł się mylić. To była ta łódź, z której sam korzystał przez osiem dni i którą widział przy nabrzeżu w Zemlinie. Zatem Ladko skłamał, mówiąc, że się nie oddalał z delty Dunaju.

- I od opuszczenia Ruszczuku nie ruszałeś się stąd? - znowu spytał Striga, bacznie przyglądając się rozmówcy.

- Nie - odparł Sergiusz Ladko.

- To dziwne - zauważył Striga.

- Czemu? Czy widziałeś mnie jeszcze gdzieś?

- Ciebie nie, ale tę łódź... Przysiągłbym, że już ją widziałem w górze rzeki.

- To całkiem możliwe - odrzekł Sergiusz Ladko najspokojniej w świecie. - Trzy dni temu kupiłem ją od pewnego człowieka który mówił, że płynie z Wiednia.

- Jak wyglądał ten człowiek? - spytał żywo Striga. Pomyślał o Karolu Dragochu.

- Brunet, w okularach.

- A...! - przytaknął Striga w zamyśleniu.

Widać było, że wiadomość zaniepokoiła go. Sam nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Zresztą, nie było potrzeby zbytnio się przejmować. Czy Sergiusz Ladko mówił prawdę, czy też nie, nie miało znaczenia. Miał go przecież w swych rękach. Imbecyl, który pcha się tam, gdzie go nie proszą... Jak już jest na barce, to żywy z niej nie zejdzie. Ileż to miesięcy Striga okłamywał Naczę, zapewniając ją, że jest wdową. Gdy wypłyną na morze, kłamstwo stanie się prawdą.

- Ruszamy! - powiedział, kończąc rozmowę.

- W południe - odrzekł Sergiusz Ladko, otwierając torbę, w której miał jedzenie - należy zająć się obiadem.

Bandyta ze zniecierpliwieniem machnął ręką. Sergiusz Ladko udał, że tego nie spostrzegł.

I żebym nie zapomniał - powiedział Striga. - Na morzu musimy być przed nocą.

- Będziemy - zgodził się pilot, nie wykazując najmniejszej ochoty do zmiany postanowienia.

Striga przeszedł na przód barki. Sądząc po widocznym na twarzy zamyśleniu, musiał mieć jeszcze jakiś kłopot. Wydawało mu się co najmniej dziwne, że tak nagle znalazł się pilot gotów poprowadzić barkę, na której więziona była jego żona. Striga słusznie by postąpił, rezygnując z dalszych dociekań, bo przecież Sergiusz Ladko tak czy inaczej miał przeciw sobie sześciu zdecydowanych na wszystko ludzi. Na próżno jednak próbował trzymać się tej myśli. Chciał się koniecznie dowiedzieć, czy wieść o zniknięciu Naczy dotarła do tego, kogo bezpośrednio dotyczyła. Nadmiernie rozbudzona ciekawość nie pozwoliła mu dać za wygraną.

- Czy od czasu, jak opuściłeś Ruszczuk, miałeś stamtąd jakieś wiadomości? - zapytał, wróciwszy do pilota, który nie skończył jeszcze jeść obiadu.

Nie miałem - odpowiedział.

- Nie dziwi cię to?

- Czemu miałoby mnie dziwić? - zapytał Sergiusz Ladko, utkwiwszy w nim wzrok.

Striga, którego stać było na najbardziej cyniczne zuchwalstwo, zmieszał się pod tym stanowczym spojrzeniem.

- Zdaje się - wyjąkał - że została tam twoja żona.

- A mnie się zdaje - odparł chłodno Sergiusz Ladko - że lepiej byłoby porozmawiać o czymś innym.

Striga już o nic więcej nie zapytał.

Kilka minut po dwunastej pilot rozkazał, żeby podnieść kotwicę, a następnie, gdy żagiel był już rozpięty, sam ujął drążek sterowy. W tejże chwili podszedł do niego Striga.

- Uprzedzam cię - powiedział - że barka musi mieć głęboką wodę.

- Płynie przecież tylko z balastem - zauważył Sergiusz Ladko. - Dwie stopy śmiało wystarczą.

Trzeba siedmiu - oświadczył Striga. Siedmiu?! - zawołał pilot.

Nie musiał o nic więcej pytać. Oto dlaczego dunajska banda wymykała się wszelkim pościgom. Barka była wyjątkowo sprytnie urządzona. To, co było widać nad powierzchnią wody, stanowiło tylko mylący pozór. Prawdziwą barkę tworzyła podwodna część statku, gdzie przechowywane były zagrabione rzeczy. Tę podwodną kryjówkę w każdej chwili można było zamienić Sergiusz Ladko przekonał się o tym na własnej skórze - w pływający loch.

- Siedem - powtórzył Striga, widząc zdziwienie pilota.

- Niech będzie zgodził się Ladko, by nie przeciągać rozmowy. Striga, który nie przestawał podejrzewać Ladki, od chwili podniesienia kotwicy nie spuszczał go z oczu. Pilot zachowywał się tak, jakby nie miał żadnych złych zamiarów. Striga mógł nawet uspokoić się, gdyż Ladko bez reszty pochłonięty kierowaniem barki potwierdzał, że jest mistrzem w prowadzeniu statków. Barka wymijała więc niewidoczne ławice piasku i sunęła z iście matematyczną dokładnością meandrami wodnego toru. Resztki obaw powoli opuszczały bandytę. Bez żadnych przeszkód zbliżali się do ujścia rzeki. Wkrótce mieli dotrzeć do morza. Była czwarta, kiedy je dostrzegli. Za ostatnim zakrętem niebo i woda na horyzoncie stopiły się w jedno.

Striga zwrócił się do pilota.

- Chyba nic nam już nie grozi - powiedział. - Czy nie uważasz, że nasz sternik mógłby przejąć drążek?

- Nie - sprzeciwił się Sergiusz Ladko. - Najtrudniejsze jest jeszcze przed nami.

W miarę jak zbliżali się do ujścia, pole widzenia było coraz większe. Striga znajdował się więc na wierzchołku ruchomego kąta, którego ramiona powoli się rozwierały. Stał i z uporem wpatrywał się w morze. Naraz pochwycił lornetkę, nakierował ją na niewielki parowiec - od czterech do pięciu ton wyporności - który pojawił się w najbardziej wysuniętym punkcie. Przyjrzawszy mu się uważnie, rozkazał wciągnąć banderę na szczyt masztu. Natychmiast w odpowiedzi otrzymał podobny sygnał z pokładu parowca płynącego wciąż po prawej burcie statku Strigi w kierunku estuarium.

W tym momencie Sergiusz Ladko przesunął drążek zupełnie na bakburtę, barka przechyliła się w prawo i, tnąc nurt wody, ruszyła ku południowemu wschodowi, jak gdyby miała dobić do prawego brzegu. Zdumiony Striga popatrzył na pilota, spokój Sergiusza Ladki rozproszył jego obawy. Widocznie ostatnia ławica piasku, zalegająca w korycie rzeki, wymuszała na statkach ten trudny manewr.

Striga się nie mylił. Piaskowa ława istotnie zalegała w korycie rzeki, lecz nie od strony morza; właśnie prosto na tę ławę sterował Sergiusz Ladko. Naraz rozległ się straszny trzask. Barka zatrzęsła się. Maszt złamany u samej nasady runął na pokład, a żagiel opadł na ludzi, którzy akurat przebywali w przodzie barki. Teraz tonęli w fałdach płótna. Barka zepchnięta na mieliznę utkwiła tam na dobre.

Cała załoga, nie wyłączając Strigi, leżała na pokładzie; ten zaczynał się dźwigać pijany z wściekłości. Popatrzył na Sergiusza Ladkę. Nie wyglądało na to, by pilot był zaskoczony wypadkiem. Puściwszy drążek sterowy, stał z rękami wciśniętymi w kieszenie bluzy i z wzrokiem utkwionym w bandytę czekał na to, co miało nastąpić.

- Kanalio! - ryknął Striga i wymachując rewolwerem ruszył na tył statku.

Z odległości trzech kroków oddał strzał. Sergiusz Ladko zrobił unik. Kula przeszła nad jego głową. Wyprostował się i jednym susem doskoczył do przeciwnika, nóż wbił się w serce. Iwan Striga runął bezwładnie na pokład. Wszystko to nastąpiło tak szybko, że pięciu mężczyzn, którzy usiłowali się wydostać spod fałd żagla, nie zdążyło przyjść z pomocą swemu szefowi. Na widok leżącego bandyty krzyknęli z przerażenia.

Sergiusz Ladko przesunął się na przód spardeku, by ich należycie przyjąć. Z góry, z pokładu sternika, widać było, jak wrzeszcząc biegną w jego stronę.

- Cofnąć się! - krzyknął, zaciskając palce na rewolwerach. Jeden z nich dopiero co odebrał Stridze.

Przystanęli. Nie mieli broni. By ją odzyskać, musieliby dostać się do nadbudówki.

- Jedno słowo, przyjaciele odezwał się znowu Sergiusz Ladko, nie zmieniając pozycji. Mam tu jedenaście naboi. Jest ich więcej niż trzeba, żeby was powybijać co do jednego. Uprzedzam. Jeśli natychmiast nie wycofacie się na dziób barki, zacznę strzelać.

Pięciu ludzi na pokładzie wyczekiwało, nie mogąc się zdecydować. Sergiusz Ladko zdał sobie sprawę, że gdyby rzucili się na niego wszyscy naraz, to chociaż któregoś z nich by położył, nie wyszedłby cało.

- Uważajcie! Liczę do trzech - zapowiedział, nie zostawiając im czasu do namysłu. - Jeden...

Nikt się nie ruszył.

- Dwa... - odliczał pilot.

Poruszyli się. Trzech było gotowych do ataku. Dwóch zaczęło się ostrożnie wycofywać.

- Trzy... - dokończył Sergiusz Ladko, naciskając spust.

Jeden z mężczyzn upadł z przestrzelonym ramieniem. Pozostała czwórka wycofała się w popłochu na dziób barki. Nie ruszając się z miejsca, Sergiusz Ladko spojrzał w stronę parowca, który przyjął przesłany przez Strigę sygnał. Od barki dzieliła go najwyżej mila. Jeśliby do niej dopłynął, a jego załoga wsparłaby bandytów, z którymi łączyły ją wspólne interesy, wówczas pilot znalazłby się w wyjątkowo trudnej sytuacji.

Parowiec był coraz bliżej. Znajdował się już jakieś sześćdziesiąt metrów od barki, gdy naraz, pochylając się na prawą burtę, zatoczył ogromny łuk i odpłynął w stronę morza. Co znaczył ten manewr? Możliwe, że spłoszyło go coś, czego Sergiusz Ladko nie mógł dostrzec...

On tymczasem czekał z bijącym sercem. Minęło kilka minut i na południowym krańcu, widnokręgu pojawił się inny parostatek. Z jego komina buchały kłęby dymu. Kierował się w stronę barki. Na jego dziobie Sergiusz Ladko rozpoznał znajomą sylwetkę swego pasażera Jaegera, a raczej detektywa Karola Dragocha. Był ocalony.

W chwilę później na pokład barki weszła policja, załoga poddała się bez daremnego w tej sytuacji oporu. Tymczasem Sergiusz Ladko nie zwlekając pośpieszył do nadbudówki. Sprawdzał wszystkie kajuty po kolei. Tylko jedne drzwi były zamknięte. Wyważył je uderzeniem ramienia i zatrzymał się na progu, czując zawrót głowy.

Nareszcie, odzyskana Nacza wyciągała do niego ramiona.

Proces dunajskiej bandy minął niepostrzeżenie. Uwagę wszystkich zajęła wojna rosyjsko-turecka. Bandytów razem z Ticzą bez trudu ujętym w Ruszczuku powieszono bez zbędnych ceregieli, nie wzbudzając tym szczególnego zainteresowania; w mniej tragicznych okolicznościach byłoby ono znacznie większe.

Jednakże osobom zainteresowanym proces pozwolił wyjaśnić sprawy dotąd niezrozumiałe. Sergiusz Ladko dowiedział się więc o pomyłce, w wyniku której zamiast Karola Dragocha uwięziono na barce właśnie jego; i o tym, jak Iwan Striga, dowiedziawszy się z gazet o dodatkowym dochodzeniu w Szalce, dotarł do domu Ilii Bruscha i pod nieobecność gospodarza udzielał wyjaśnień komisarzowi z Gran.

Dowiedział się też, że Nacza uprowadzona przez dunajską bandę musiała bronić się przed natarczywością Strigi, który - w przekonaniu, że pilot nie żyje - nie przestawał wmawiać w nią wdowieństwa. Natarczywość przekroczyła wszelkie granice, gdy pewnego wieczoru Striga na poparcie swych słów pokazał młodej kobiecie jej własny portret, twierdząc, że zdobył go w zawziętej walce z prawowitym właścicielem. W rezultacie doszło do gwałtownej sceny, w czasie której Striga uciekł się do groźby. Stąd ów krzyk Naczy, który słyszał nocą uciekający pilot.

Ale to były dawne dzieje. Sergiusz Ladko przestał myśleć o złych dniach z chwilą, gdy odnalazł swoją drogą Naczę.

Nie mogąc wrócić do Bułgarii, szczęśliwa para po wydarzeniach, które właśnie zostały opowiedziane, osiadła w rumuńskim mieście Giurgiu. Tam też zastał ją wybuch wojny, którą w maju następnego roku car oficjalnie wypowiedział sułtanowi. Sergiusz Ladko - wypada to zaznaczyć - był jednym z pierwszych, którzy wstąpili do rosyjskiej armii i dzięki znajomości terenu działań bitewnych oddał jej znaczne przysługi.

Po zakończeniu wojny, gdy Bułgaria wreszcie odzyskała wolność, wrócił z Naczą do domu w Ruszczuku i podjął pracę pilota. Do dziś żyją tam oboje, szczęśliwi i szanowani.

Karol Dragoch pozostał ich przyjacielem. Przez długi czas z roku na rok ponawiał podróż Dunajem do Ruszczuku. Obecnie koleje żelazne, których sieć znacznie się powiększyła, pozwalają mu skracać czas podróży. Ale Sergiusz Ladko, ponieważ był pilotem na Dunaju, udawał się w odwiedziny do Budapesztu płynąc meandrami rzeki.

Z trzech chłopców, których mu Nacza urodziła i którzy obecnie są dorosłymi ludźmi, najmłodszy, po twardej szkole, jaką otrzymał pod rozkazami Karola Dragocha, jest na dobrej drodze do osiągnięcia najwyższych stopni we władzach sądowniczych Bułgarii.

Średni, godny następca laureata Dunajskiej Ligi, poświęcił się bez reszty mieszkańcom wód. Odłożywszy wędkę, udoskonalił metody zmagania się z rybami. Swoim łowiskom jesiotra zawdzięcza powszechną sławę i fortunę, która mu zapewnia poważanie.

Co do najstarszego, zajmie on miejsce ojca, gdy ten przejdzie w stan spoczynku. Wtedy on będzie prowadził parowce i barki z Wiednia aż do morza po pełnych zakrętów wodnych torach, między zdradzieckimi ławicami wielkiej rzeki, on też przedłuży ród dunajskich pilotów.

Chociaż trzej synowie Sergiusza Ladki wybrali różne zawody, ich serca biją wspólnym rytmem. Rzuceni przez los na różne szlaki zawsze będą się spotykać na tych trzech rozdrożach: wspólnym poszanowaniu ojca, równie wielkiej tkliwości dla matki i nie mniejszej miłości do bułgarskiej ojczyzny.

118



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Verne Juliusz Pilot dunajskich statków
Verne Juliusz Tajemniczy pilot
Verne Juliusz Nadzwyczajne Przygody Pana Antifera
Verne Juliusz Wspaniałe Orinoko
Verne Juliusz Archipelag w płomieniach
Verne Juliusz Bez przewrotu
Verne Juliusz Wśród Łotyszów
Verne Juliusz Latarnia Na Końcu Świata
Verne Juliusz Mistrz Zachariasz
Verne Juliusz W 80 dni dookola swiata
Verne Juliusz Pływające miasto
Verne Juliusz Sfinks Lodowy
Verne Juliusz Przełamanie blokady
Verne juliusz Z Ziemi na księżyc
Verne Juliusz 500 miljonów Begumy
Verne Juliusz Pan Dis I Panna Es
Verne Juliusz Buntownicy z Bounty
Verne Juliusz Xxix Wiek
Verne Juliusz Wokół Księżyca

więcej podobnych podstron