Juliusz Verne
Tajemniczy pilot
Na podstawie wydania Księgarni św.
Wojciecha,
Poznań — Warszawa — Wilno —
Lublin,
Tłumaczenie K. Bobrowska
Na konkursie w Sigmaringen
5 sierpnia 1876 roku, w sobotę, wielki hałaśliwy tłum
zapełniał gospodę pod szyldem „Witaj Rybaku”. Śpiewy,
wołania, stukanie szklankami, oklaski, krzyki zlewały się w jeden
przeraźliwy hałas, przerywany w równych prawie odstępach
wykrzyknikiem Hoch!, którym Niemcy zwykli wyrażać swe
najżywsze zadowolenie.
Okna gospody wychodziły wprost na Dunaj, na krańcu
miłego miasteczka Sigmaringen, stolicy posiadłości pruskiej
Hohenzollernów, położonej prawie u źródła wielkiej rzeki
Europy Środkowej.
Zebrali
się
tu
członkowie
Ligi
Naddunajskiej,
międzynarodowego stowarzyszenia rybaków nadbrzeżnych
międzynarodowego stowarzyszenia rybaków nadbrzeżnych
narodowości, zwabieni zachęcającym szyldem o pięknych,
barwnych literach gotyckich, zawieszonym tuż nad wejściem. W
myśl zasady, że nie ma zabawy bez kieliszka, rybacy raczyli się
dobrym monachijskim piwem i równie dobrym węgierskim
winem, pijąc z pełnych kufli i szklanek. Nie omieszkali przy tym
palić, wypuszczali więc z długich fajek kłęby dymu,
zaciemniającego całą izbę tak dalece, iż nie widzieli się wcale. Za
to słyszeli się doskonale, o ile, oczywiście, słuch im dopisywał.
Rybacy, zazwyczaj milczący na swych stanowiskach, stają się
najhałaśliwszymi ludźmi pod słońcem z chwilą, gdy z nich zeszli.
W opowiadaniu o swych doniosłych czynach nie ustępują
myśliwym.
Przy obfitym śniadaniu, mającym się ku końcowi, siedziało
dokoła stołu ze stu biesiadników, gorliwych amatorów wędki.
Sądząc z liczby opróżnionych butelek, trud poranny wywołał w
nich niezwykłe pragnienie. Obecnie przyszła kolej na różnego
rodzaju likiery, które wymyślono jako dodatek do kawy.
Była trzecia po południu, kiedy biesiadnicy, mocno
zaczerwienieni, wstali od stołu. Szczerze mówiąc, niektórzy z
nich słaniali się na nogach i nie obyliby się bez pomocy sąsiadów.
Za to większość trzymała się krzepko, jak przystoi na dzielnych i
stałych uczestników długich, gastronomicznych posiedzeń, które
powtarzały się kilka razy do roku dzięki konkursom Ligi
Naddunajskiej.
Konkursy te cieszyły się niemałym rozgłosem na obu
wybrzeżach sławnej, żółtej rzeki, mylnie nazwanej błękitną w
wybrzeżach sławnej, żółtej rzeki, mylnie nazwanej błękitną w
znanym walcu Straussa. Uroczyście obchodzone, przyciągały
one współzawodników z różnych stron W. Ks. Badeńskiego,
Wirtembergii, Bawarii, Austrii, Węgier, Rumunii, Serbii, a nawet
Bułgarii i Besarabii.
Stowarzyszenie to istniało już pięć lat i pod sprawnym
zarządem swego prezesa Węgra Miclesco rozwijało się
pomyślnie. Coraz to większe dochody pozwalały mu wyznaczać
znaczne nagrody konkursowe, a jego flagę zdobiły medale
zaszczytnie zdobyte w walce ze współzawodniczącymi
stowarzyszeniami. Główny zarząd, zapoznany dokładnie z
prawodawstwem o rybołówstwie rzecznym, stał na straży praw i
przywilejów swych członków, zarówno przeciw państwu jak i
osobom prywatnym, a bronił ich z zaciętością, można by nawet
powiedzieć, zawodowym uporem, tak swoistym dwunożnym
zwierzętom, którym instynkty rybaka nadają cechę godną z nich
uczynić osobną kategorię ludzkości.
Obecny Konkurs był drugim w tym roku. Współzawodnicy
opuścili miasto już o piątej rano, ażeby podążyć na lewy brzeg
Dunaju, nieco w dół Sigmaringen. Ubrani byli w mundury
stowarzyszenia, składające się z krótkiej bluzy nie tamującej
swobody ruchów, ze spodni włożonych w buty o grubych
podeszwach i z białej czapki o szerokim daszku. Oczywiście
zaopatrzeni byli w pełny zbiór najrozmaitszych przyrządów
wskazanych przez podręcznik dla rybaków, jak laski, żerdzie,
siatki, wędki ukryte w pochwach ze skóry zamszowej, pływaki,
sondy, kulki ołowiu różnych kształtów, służące do obciągania
linki, sztuczne muchy, sznurki i włosień florencki. Połów miał być
linki, sztuczne muchy, sznurki i włosień florencki. Połów miał być
dowolny w tym znaczeniu, że wszelkie ryby były pożądaną
zdobyczą, i że każdy rybak mógł wybrać miejsce według swego
upodobania.
Z uderzeniem godziny szóstej, dziewięćdziesięciu siedmiu
współzawodników stało na swych stanowiskach, z wędką w
ręku, gotowych do czynu. Na odgłos trąbki dziewięćdziesiąt
siedem wędek zawisło równocześnie nad rzeką.
Konkurs obiecywał kilka nagród, z których dwie, po sto
florenów każda, miały być przyznane rybakowi, posiadającemu
największą ilość ryb, oraz temu, który by złowił najcięższą
sztukę. O godz. 10 min. 55 ponowny dźwięk trąbki oznajmił
koniec konkursu. Obyło się bez wypadku. O wygranej orzec
miał sąd, złożony z prezesa Miclesco i czterech członków Ligi
Naddunajskiej. Nikt nie wątpił, że te wysoko postawione i
możne osobistości kierować się będą zupełną bezstronnością,
wykluczającą wszelką możliwość apelacji, pomimo że nie lada
zapalczywość panuje w tym szczególnym światku. Jednakże
musiano się uzbroić w cierpliwość i czekać na wynik sumiennego
sądu, gdyż przyznanie nagród, czy to w stosunku do wagi, czy
do ilości, pozostawało tajemnicą do chwili ich rozdania,
poprzedzonej ucztą mającą zespolić współzawodników przy
wspólnym stole.
Chwila ta wreszcie nadeszła. Rybacy, nie mówiąc już o
ciekawych przybyłych z Sigmaringen, czekali, siedząc wygodnie
przed estradą, na której miejsca zajęli prezes i inni członkowie
sądu.
Oprócz krzeseł, ławek i stołów dla gości, stały również stoły
Oprócz krzeseł, ławek i stołów dla gości, stały również stoły
z piwem i różnego rodzaju napojami; nie brakło też kufli i
szklanek.
Skoro wszyscy zajęli miejsca, paląc w najlepsze fajkę,
powstał prezes.
— Słuchajcie!… Słuchajcie! — zawołano zewsząd.
P. Miclesco, wychyliwszy kufel pienistego piwa, którego
krople zawisły mu na wąsach, odezwał się w języku niemieckim,
zrozumiałym przez wszystkich członków Ligi pomimo różnicy
narodowości, tymi słowy:
— Kochani koledzy, nie spodziewajcie się usłyszeć
przemowy, klasycznie ułożonej, ze wstępem, przesłankami i
wnioskiem ostatecznym. Nie zebraliśmy się tutaj dla napawania
się urzędowymi mowami, ale dla porozmawiania o naszych
sprawach w sposób przyjacielski, powiem nawet braterski, o ile
to określenie osądzicie za stosowne w międzynarodowym
zgromadzeniu.
Dwa te, nieco przydługie, jak zresztą każdy wstęp do
przemowy, nawet kiedy mówca zastrzega się, że nie będzie
nadużywał cierpliwości słuchaczy, zdania przyjęte były hucznymi
oklaskami połączonymi ze słowami bardzo dobrze! bardzo
dobrze! i z wykrzyknikami hoch! hoch! Następnie prezes
podniósł szklankę, a za jego przykładem wszyscy zrobili to
samo.
Po czym p. Miclesco ciągnął dalej swą przemowę, stawiając
w pierwszym rzędzie ludzkości zawód rybaka. Wysławiał
wszystkie zalety i cnoty, którymi obdarzyła go hojna przyroda.
Mówił o cierpliwości, sprawności, zimnej krwi, wyższej
inteligencji, tak potrzebnych w tym zawodzie, a raczej w tej
sztuce, którą stawiał wyżej ponad wszelkie świetne czyny
myśliwych.
— Czyż można porównać — wołał — polowanie do
rybołówstwa?
— Nie!… Nie! — odparło zgromadzenie.
— Jakąż zasługę ponosi ten, kto zabije kuropatwę lub zająca,
skoro zdobycz swą łatwo może otrzymać i skoro pies wytropi ją
za niego. Zdobycz tę spostrzega on już z daleka, bierze ją
spokojnie na cel i ciska w nią niezliczoną ilość śrutu, którego
większa część użyta jest niepotrzebnie!… Ryba, przeciwnie,
ukryta jest pod wodą, nie można dosięgnąć jej wzrokiem… Ileż
potrzeba zręcznych zabiegów, ileż przynęt, ile wysiłków
umysłowych i fizycznych, ażeby zachęcić ją do wędki, ażeby ją
przytrzymać i wydostać z wody, czy to zemdloną na końcu
wędki, czy to trzepoczącą się i jak gdyby przyklaskującą
zwycięstwu rybaka!
Tym razem grzmot oklasków towarzyszył słowom mówcy.
Bez wątpienia prezes Miclesco znał uczucia ożywiające
członków Ligi Naddunajskiej. Wiedział, że żadna pochwała nie
będzie zbyt wygórowana dla jego kolegów, toteż, nie obawiając
się przesady, bez wahania wynosił ten szlachetny zawód ponad
wszystkie inne, wysławiał pod niebiosa gorących zwolenników
sztuki rybołówstwa, wspomniał nawet o wspaniałej bogini,
przewodniczącej igrzyskom uprawianym w starożytnym Rzymie
podczas obrządków na cześć rybołówstwa.
podczas obrządków na cześć rybołówstwa.
Czy zrozumiano jego mowę? Prawdopodobnie, przyjęto ją
bowiem z najwyższym zapałem.
Wtedy prezes, wychyliwszy nową szklanicę pienistego piwa,
mówił dalej:
— Nie pozostaje mi nic więcej, jak życzyć, aby
stowarzyszenie nasze rozwijało się nadal tak pomyślnie, jak
dotąd, skoro zdobywa rok rocznie nowych członków i stało się
już głośne w całej Europie Środkowej. O naszych zwycięstwach
wspominać nie potrzebuję. Wiecie o nich wszyscy, gdyż każdy z
was przyczynił się do nich i może być dumny, że bierze udział w
tych konkursach! Prasa niemiecka, prasa czeska, prasa
rumuńska nie szczędziły im pochwał wielce cennych i, dodam,
zasłużonych, więc z prośbą abyście mnie poparli, wznoszę toast
na cześć dziennikarzy, oddanych sprawie Międzynarodowej Ligi
Naddunajskiej.
Oczywiście, na hasło dane przez prezesa Miclesco, zostały
wzniesione liczne toasty. Przelewano napój z butelek do
szklanek, ze szklanek zaś do gardeł z taką szybkością, z jaką
wielka rzeka z jej dopływami wpada do morza.
Poprzestano by na tym, gdyby nie nastręczały się inne toasty,
również na czasie.
Toteż prezes, zamiast zakończyć swą przemowę, powstał ze
swego miejsca, a wraz z nim siedzący obok sekretarz i skarbnik.
Każdy z nich trzymał w prawej ręce kielich szampana, lewą zaś
położył na sercu.
— Wznoszę kielich na cześć Ligi Naddunajskiej — rzekł
uroczyście p. Miclesco, obejmując wzrokiem zgromadzenie.
uroczyście p. Miclesco, obejmując wzrokiem zgromadzenie.
Z kolei powstali inni biesiadnicy ze szklankami przy ustach.
Niektórzy powchodzili na ławki lub na stoły, wszyscy zaś
jednogłośnie odpowiedzieli na toast p. Miclesco.
Prezes, wychyliwszy kielich, nalał sobie nowy z butelek
zalegających stół prezydialny, zachęcając do dalszych toastów:
— Na cześć Badeńczyków, Wirtemberczyków, Bawarów,
Austriaków, Węgrów, Serbów, Wołochów, Mołdawian,
Bułgarów, Besarabów należących do Ligi Naddunajskiej!
Przedstawiciele tych krajów i narodowości, jak jeden mąż,
odpowiedzieli mu, wychylając do dna szklanki.
Wreszcie prezes zakończył swą mowę, oznajmiając, że pije
za zdrowie każdego z członków stowarzyszenia. Ponieważ
jednak ich liczba dosięgała czterystu siedemdziesięciu trzech,
musiał, niestety, złączyć wszystkich w jednym toaście.
Za to odpowiedziano mu tysiącznymi hoch!, które się
przeciągały długo, aż wreszcie wszyscy ochrypli.
W ten sposób zakończono drugi numer programu, którego
pierwszy numer uwieńczono wesołą biesiadą. Trzeci był
poświęcony ogłoszeniu nazwisk laureatów.
Członkowie oczekiwali wyroku z niepokojem, wiadomo
bowiem, że tajemnica była ściśle zachowana. Tym bardziej
pobudzona była ciekawość wszystkich.
Prezes Miclesco uważał za swój obowiązek odczytać
urzędową listę nagród obu kategorii.
Stosownie do brzmienia ustaw stowarzyszenia nagrody mniej
wartościowe miały być ogłoszone pierwsze dla obudzenia
większego zainteresowania.
większego zainteresowania.
Wymienieni laureaci kolejno wchodzili na estradę. Prezes,
uścisnąwszy każdego, wręczał mu dyplom i pewną sumę
pieniędzy zależną od zasługi.
Zawartość siatek przedstawiała wszelkiego rodzaju ryby,
dające się złowić w wodach Dunaju: małe rybki kolczaste,
płotki, kiełbie, okonie, liny, szczupaki, karpie i inne. Mniejsze
nagrody
przypadły
w
udziale
Wołochom,
Węgrom,
Badeńczykom i Wirtemberczykom.
Drugą nagrodę otrzymał Niemiec, nazwiskiem Weber, za
złowienie siedemdziesięciu siedmiu ryb. Wiadomość tę przyjęli
koledzy, wśród których był bardzo znany, gorącymi oklaskami.
Weber odznaczył się kilkakrotnie na poprzednich konkursach,
spodziewano się nawet, że tym razem zdobędzie palmę
pierwszeństwa.
Tymczasem w jego siatce znaleziono tylko siedemdziesiąt
siedem ryb, liczonych i przeliczonych sumiennie, podczas gdy
jego współzawodnik, jeżeli nie zręczniejszy, to co najmniej
szczęśliwszy, osiągnął liczbę dziewięćdziesięciu dziewięciu.
Nazwisko tego mistrza rybaka ogłoszono niebawem. Był nim
Węgier Ilia Brusz.
Zgromadzenie,
wielce
zdziwione
tą
niespodzianką,
odpowiedziało milczeniem na wiadomość o zwycięstwie Węgra,
który, świeżo zaliczony w poczet członków Ligi Naddunajskiej,
nie mógł być przez nich znany.
Ponieważ zwycięzca nie uważał za stosowne stawić się dla
odebrania wyznaczonej nagrody w wysokości stu florenów,
odebrania wyznaczonej nagrody w wysokości stu florenów,
przeto prezes Miclesco przeszedł bezzwłocznie do listy
zwycięzców drugiej kategorii, tych, co złowili ryby najcięższe.
Tym razem nagrodzeni byli Rumuni, Słowacy i Austriacy. Drugą
zaś nagrodę otrzymał p. Ivetozar, jeden z asesorów, za trzy i
półfuntowego karpia, który zapewne nie dałby się złowić
rybakowi mniej zręcznemu i przytomnemu. P. Wetozar, równie
gorąco oklaskiwany jak Niemiec Weber, był jednym z
najwybitniejszych członków, najbardziej czynnych i oddanych, w
ostatnich czasach zdobył największą liczbę nagród. Nic więc
dziwnego, że przyjęto go powszechnymi oklaskami.
Pozostawało już tylko ogłoszenie pierwszej nagrody z tej
kategorii. Z biciem serca wyczekiwano na nazwisko zwycięzcy.
Jakież było zdziwienie, mało powiedzieć zdziwienie, jakież
było ogólne osłupienie, gdy prezes Miclesco, z trudnością
tamując drżenie swego głosu, wymówił następujące słowa:
— Pierwsza nagroda, za szczupaka siedemnastofuntowego
należy do Węgra Ilii Brusza!
Niezwykła cisza zapanowała wśród obecnych. Ręce, złożone
do oklasków, zmartwiały, usta, gotowe do okrzyku, zamilkły.
Uczucie naprężonej ciekawości unieruchomiło wszystkich.
Czy zjawi się wreszcie ów tajemniczy Ilia Brusz? Czy
przyjdzie odebrać z rąk prezesa Miclesco honorowe dyplomy
wraz z dwustu florenami?
Nagle szmer powstał w zgromadzeniu.
Jeden z obecnych, trzymających się dotąd na uboczu, zbliżał
się ku estradzie.
Był to Węgier Ilia Brusz.
Był to Węgier Ilia Brusz.
Sądząc z twarzy starannie wygolonej, z czarnych, gęstych
włosów, Ilia Brusz liczył najwyżej lat trzydzieści. Wzrostu
powyżej średniego, barczysty, postawy śmiałej i pewnej,
znamionował niezwykłą siłę. Można było nawet się dziwić, że
zuch tego pokroju znajdował upodobanie w tak spokojnej
rozrywce, jaką jest rybołówstwo, i to do tego stopnia, iż
doszedł, pomimo trudności tego zawodu, do mistrzostwa,
którego dowodem niezaprzeczonym był wynik konkursu.
Przy tym, szczegół godny zaznaczenia, Ilia Brusz, w ten czy
inny sposób, musiał być dotknięty chorobą oczu. Szerokie,
czarne szkła zakrywały mu oczy, których barwy dostrzec nie
było można. Wiadomo zaś, iż wzrok jest najcenniejszym
zmysłem dla tego, kto się zapala do nieuchwytnych ruchów
pływaka, i że dobre oczy są rzeczą niezbędną dla pokonania
tysiącznych rybich wybiegów.
Ale czy było się czemu dziwić, czy nie, wyrokowi należało się
poddać, o bezstronności bowiem sądu nikt nie wątpił. Tak więc
Ilia Brusz był zwycięzcą konkursu i to w warunkach dotąd
niebywałych. Zgromadzenie, pogodziwszy się z rzeczywistością,
powitało dość głośnymi oklaskami zwycięzcę w chwili, gdy
odbierał dyplomy i nagrody z rąk prezesa Miclesco.
Ilia Brusz wszakże nie zszedł z estrady, lecz po krótkiej
rozmowie z prezesem, zwrócił się ku zgromadzonym, prosząc
gestem o milczenie, które wnet zapanowało, jak pod wpływem
czaru.
— Panowie i drodzy koledzy — odezwał się Ilia Brusz —
zwracam się do was z prośbą o pozwolenie wygłoszenia kilku
zwracam się do was z prośbą o pozwolenie wygłoszenia kilku
słów, do czego mnie upoważnił nasz prezes.
Lot muchy słyszeć byłoby można w tej sali dotąd tak
hałaśliwej. Do czego zmierzała ta przemowa nie przewidziana w
programie?
— Przede wszystkim chcę wam podziękować — mówił dalej
Ilia Brusz — za waszą sympatię i wasze oklaski, lecz wierzcie
mi, nie mam zamiaru chełpić się swoim podwójnym
zwycięstwem. Wiem dobrze, że gdyby to powodzenie przypadło
w udziale bardziej zasłużonemu, byłoby osiągnięte przez jednego
z dawniejszych członków Ligi Naddunajskiej, liczącej tylu
wybitnych rybaków, ja zaś przypisuję je nie tyle swojej zasłudze,
ile szczęśliwemu przypadkowi.
Skromność tego wyznania odbiła się życzliwym echem w
zgromadzeniu, nawet kilka bardzo
dobrze! wymówionych
półgłosem dało się słyszeć na sali.
— Chcąc zasłużyć na ten szczęśliwy przypadek, powziąłem
zamiar, który, sądzę, że zainteresuje prześwietne zgromadzenie.
Jak wam wiadomo, drodzy koledzy, rekordy są obecnie na
porządku dziennym. Dlaczego nie mielibyśmy iść za przykładem
zwolenników innych sportów, oczywiście pośledniejszych od
naszego, i nie mielibyśmy ustanowić rekordu rybołówstwa?
Przytłumione okrzyki rozległy się po sali: ach! ach! prawda!
prawda! dlaczego by nie! Każdy wypowiadał swe wrażenie
zależnie od właściwości swego usposobienia.
— Kiedy po raz pierwszy myśl ta powstała w mym umyśle
— ciągnął dalej mówca — przyswoiłem ją sobie natychmiast i
— ciągnął dalej mówca — przyswoiłem ją sobie natychmiast i
zrozumiałem,
w
jakich
warunkach
powinna
być
urzeczywistniona. Zresztą, jako członek Ligi Naddunajskiej,
musiałem ograniczyć swe zadanie. Związany z tą rzeką,
powinienem na niej tylko szukać powodzenia w swym
przedsięwzięciu. Postanowiłem zatem przepłynąć Dunaj od
źródła do Morza Czarnego i utrzymywać się podczas tej
podróży na przestrzeni trzech tysięcy kilometrów, wyłącznie z
połowu ryb. Powodzenie, które mnie dziś spotkało, zachęciłoby
mnie bardziej jeszcze, gdyby to było możliwe, do tej podróży,
której doniosłość, jestem pewny, ocenicie należycie, i dlatego już
teraz oznajmiam wam, że wyjazd mój nastąpi 10 sierpnia, czyli w
przyszły czwartek, i tego dnia zapraszam was do źródła Dunaju.
Zapał, który wywołało to nieoczekiwane zawiadomienie,
łatwiej wyobrazić, niż opisać. Pięć minut grzmiały frenetyczne
oklaski, przerywane hucznymi wykrzykami hoch!
Jednakże podobne zdarzenie nie mogło się zakończyć w ten
sposób. Zrozumiał to pan Miclesco i, jak zwykle, postąpił jako
wytrawny prezes. Trochę może ociężale powstał raz jeszcze ze
swego siedzenia między dwoma asesorami.
— Na cześć naszego kolegi Ilii Brusza! — zawołał głosem
wzruszonym i wychylił kielich szampana.
— Na cześć naszego kolegi Ilii Brusza! — odpowiedziało
zebranie odgłosem grzmotu, po którym nastąpiło głębokie
milczenie, ludzie bowiem nie mogą wskutek pożałowania godnej
ułomności pić i mówić jednocześnie.
W każdym razie milczenie trwało niedługo. Szumiące piwo
niebawem dodało gardłom nowej siły, zaczęto więc wznosić
niebawem dodało gardłom nowej siły, zaczęto więc wznosić
nieskończone zdrowia aż do chwili, kiedy wśród powszechnego
wesela zamknięty został pamiętny konkurs rybołówstwa,
otwarty, jak wiadomo, dnia 5 sierpnia 1876 r. przez Ligę
Naddunajską, w miłym miasteczku Sigmaringen.
II
U źródeł Dunaju
Co miał na celu Ilia Brusz, kiedy oznajmił swym kolegom
zebranym w gospodzie „Witaj Rybaku” zamiar przebycia Dunaju
z wędką w ręku, czy własną sławę? Jeżeli tak, to mógł być
dumny z osiągniętego celu.
Prasa skorzystała z tego zdarzenia, ażeby we wszystkich
dziennikach okolic naddunajskich bez wyjątku umieścić opis
konkursu w Sigmaringen, mniej lub więcej obszerny, w każdym
jednak razie zdolny mile połechtać miłość własną zwycięzcy,
którego nazwisko zyskać miało niezwykłą popularność.
Zaraz nazajutrz wiedeńska „Neue Freie Presse” głosiła co
następuje:
Ostatni konkurs rybołówstwa Ligi Naddunajskiej w
Sigmaringen zakończył się prawdziwą niespodzianką, której
bohaterem był Węgier, nazwiskiem Ilia Brusz, wczoraj
jeszcze nieznany, dziś już prawie sławny.
Czemu zawdzięcza, spytacie, swą nagłą sławę ów Ilia
Czemu zawdzięcza, spytacie, swą nagłą sławę ów Ilia
Brusz?
Najpierw, dzięki zręczności potrafił zdobyć obydwie
nagrody wagi i ilości, zostawiając daleko w tyle wszystkich
współzawodników. Fakt ten, niebywały od czasu jak istnieją
konkursy tego rodzaju, mówi sam za siebie. Ale to jeszcze
nie wszystko. Zdawałoby się, że kto zebrał takie wawrzyny,
kto odniósł takie świetne zwycięstwo, ten zasłużył sobie na
pełny odpoczynek. Otóż zadziwiający ten Węgier jest innego
zdania, o czym świadczą dalsze jego zamiary.
O ile jesteśmy dobrze poinformowani — a dokładność
naszych wiadomości jest znana — Ilia Brusz oznajmił
kolegom, że ma zamiar przepłynąć Dunaj z wędką w ręku od
źródła, w Księstwie Bodeńskim, do ujścia do Morza
Czarnego, czyli na przestrzeni prawie trzech tysięcy
kilometrów.
Będziemy dostarczali czytelnikom wiadomości o rozwoju
wypadków tego oryginalnego przedsięwzięcia.
W przyszły czwartek, 10 sierpnia, Ilia Brusz wyruszyć ma
w drogę. Życzymy mu szczęśliwej podróży, ale życzymy
również, aby nie wytępił aż do ostatniego przedstawiciela,
rybiego
rodu
zamieszkującego
wody
wielkiej,
międzynarodowej rzeki!
W ten sposób wyrażała się wiedeńska „Neue Freie Presse”.
Z nie mniejszym zapałem odzywały się „Pester Lloyd” z
Budapesztu, „Srbske Novine” z Belgradu i „Romanul” z
Bukaresztu; wzmianki o tym zdarzeniu przybierały w owych
dziennikach rozmiary poważnych artykułów.
dziennikach rozmiary poważnych artykułów.
Literatura ta sprzyjała bardzo zwróceniu uwagi na Ilię Brusza,
i o ile prawdą jest, że prasa stanowi odbicie opinii publicznej, Ilia
Brusz mógł się spodziewać, że w miarę odbywania swej
podróży, zyska coraz większy rozgłos.
Czy zresztą w znaczniejszych miastach nadbrzeżnych nie
spotka członków Ligi Naddunajskiej, którzy będą uważali za
swój obowiązek przyczynić się do sławy kolegi? Wątpić nie było
można, że pośpieszą mu z pomocą, o ile będzie jej potrzebować.
Już obecnie komentarzom prasy wtórowali rybacy. W oczach
tych zawodowców przedsięwzięcie Ilii Brusza miało ogromne
znaczenie i wielu związkowców, przybyłych do Sigmaringen na
konkurs, zatrzymało się, ażeby się przypatrzyć wyjazdowi
zwycięzcy konkursu Ligi Naddunajskiej.
Ktoś, kto żadną miarą nie mógł się uskarżać na ich spóźniony
odjazd — to właściciel gospody „Witaj Rybaku”. Po południu 8
sierpnia, w przeddzień terminu oznaczonego przez laureata dla
jego niezwykłej podróży, przeszło trzydziestu gości spędzało
wesoło czas w gospodzie, zasilając kasę, dzięki swym
wyjątkowym
zdolnościom
wchłaniania
trunków,
nadspodziewanym dochodem…
Jednak, pomimo bliskości odjazdu bohatera dnia, nie o nim
mówiono w gospodzie. Inne zdarzenie, donioślejszego znaczenia
dla tych nadbrzeżnych mieszkańców wielkiej rzeki, było
przedmiotem szczególnie podniecających rozmów.
Wzruszenie to było zupełnie usprawiedliwione, zważywszy
poważne okoliczności, które je wywołały.
Od kilku miesięcy bowiem, na obu brzegach Dunaju,
Od kilku miesięcy bowiem, na obu brzegach Dunaju,
dokonywano ustawicznych rozbojów. Nie można już się było
doliczyć okradzionych ferm, zrabowanych zamków i dworków,
nawet zbrodni, gdyż wiele osób przypłaciło życiem obronę
swego mienia przed nieuchwytnymi złodziejami.
Oczywiście, cały ten szereg zbrodni nie mógł być dziełem
kilku odważnych jednostek. Musiała to być banda dobrze
zorganizowana i prawdopodobnie bardzo liczna, sądząc z
rodzaju jej napadów.
Znamienną było rzeczą, iż ograniczała ona swą działalność do
najbliższych okolic Dunaju. Poza przestrzenią dwu kilometrów z
jednej i drugiej strony rzeki, żadna zbrodnia przypisywana jej
być nie mogła. Wszakże ograniczenie to stosowało się tylko do
szerokości, wzdłuż bowiem rzeki osady austriackie, węgierskie,
serbskie i rumuńskie padały ofiarą bandytów, których nie było
można złapać na gorącym uczynku.
Po dokonanym napadzie znikali do czasu następnego napadu,
dokonanego nieraz o setki kilometrów od miejsca poprzedniego.
W międzyczasie ich ślad zacierał się zupełnie. Zdawało się, że się
gdzieś ulotnili wraz ze swą niekiedy bardzo pokaźną zdobyczą.
Zainteresowane rządy były mocno zaniepokojone ciągłym
niepowodzeniem swych dochodzeń, prawdopodobnie wynikłym
wskutek braku porozumienia się policji wywiadowczej.
Nastąpiła dyplomatyczna wymiana zdań, która doprowadziła,
jak o tym donosiły dzienniki z 8 sierpnia, do utworzenia
międzynarodowej policji na całym przebiegu Dunaju, podległej
władzy jednego naczelnika. Najtrudniejszą sprawą było
władzy jednego naczelnika. Najtrudniejszą sprawą było
mianowanie tego naczelnika, w końcu jednak zgodzono się
powierzyć to stanowisko Karłowi Dragoszowi, detektywowi
węgierskiemu, dobrze znanemu całej okolicy.
Karl Dragosz istotnie był wybitnym policjantem i trudno
byłoby znaleźć bardziej zasłużonego od niego urzędnika. Był to
człowiek wieku lat czterdziestu pięciu, średniej budowy, raczej
szczupły, obdarzony bardziej siłą moralną, niż fizyczną. W
każdym razie był na tyle zahartowany, że mógł podołać
trudnościom swego zawodu, i na tyle odważny, że mógł stawiać
czoło niebezpieczeństwu. Siedzibą jego był Budapeszt,
najczęściej jednak przebywał tam, gdzie jego obecność była
potrzebna. Wyczerpująca znajomość wszystkich języków
południowo — wschodniej Europy: niemieckiego, rumuńskiego,
serbskiego, bułgarskiego i tureckiego, nie mówiąc już o
węgierskim, ułatwiała mu zadanie, a stan kawalerski,
pozbawiając go wszelkich kłopotów rodzinnych, pozwalał na
swobodę ruchów.
Prasa z uznaniem przyjęła jego mianowanie. Publiczność
wypowiedziała się za nim jednomyślnie. W wielkiej izbie
gospody wiadomość przyjęto w sposób niezmiernie pochlebny.
— Nie można by lepiej wybrać — twierdził, podczas gdy
zapalano lampy w gospodzie, p. Ivetozar, zdobywca drugiej
nagrody wagi na ostatnim konkursie. — Znam Dragosza. To jest
człowiek.
— I to zręczny człowiek — dodał prezes Miclesco.
— Życzymy — zawołał Chorwat, o nazwisku trudnym do
wymówienia — Svrb, właściciel farbiarni na przedmieściu
wymówienia — Svrb, właściciel farbiarni na przedmieściu
Wiednia — żeby udało mu się oczyścić brzegi rzeki z
napastników. Bo doprawdy życie tam stało się nie do zniesienia.
— Karl Dragosz ma silnego przeciwnika — rzekł Niemiec
Weber, kiwając głową. — Poczekajmy, aż zacznie działać.
— Działać! — zawołał p. Ivetozar. — Wszak już działa, nie
można w to wątpić.
— Prawda! — przyznał p. Miclesco. — Karl Dragosz nie
traci czasu. Jeżeli wyznaczony jest na swe stanowisko od
czterech dni, to co najmniej od trzech jest przy robocie.
— Z którego końca zacznie? — spytał p. Piscea, Rumun,
którego nazwisko było jak gdyby stworzone dla rybaka. — Na
jego miejscu byłbym w kłopocie.
— Dlatego też nie zostałeś mianowany, mój kochany —
odparł żartobliwie pewien Serb. — Możesz być pewny, że
Dragosz nie jest w kłopocie. Co zaś do jego zamierzeń, to rzecz
inna. Może udał się do Belgradu, a może został w
Budapeszcie… o ile nie wolał przybyć tu do Sigmaringen i nie
znajduje się wśród nas w gospodzie.
Przypuszczenie to przyjęto z wielką wesołością.
— Wśród nas! — zaprotestował p. Weber. — Żartujesz z
nas na dobre, Michale Michałowiczu. Co robiłby tu, gdzie, jak
pamięć sięga, nie popełniono żadnej zbrodni?
— Co? — odciął Michał Michałowicz. — A może przybył tu
ażeby być obecnym pojutrze przy odjeździe Ilii Brusza. Kto wie,
czy go ten wyjazd nie zajmuje, o ile Ilia Brusz i Karl Dragosz nie
stanowią jednej osoby.
— Jak to, nie stanowią jednej osoby! — zawołano zewsząd.
— Jak to, nie stanowią jednej osoby! — zawołano zewsząd.
— Co rozumiesz przez to?
— Dalibóg! Byłaby to rzecz nie lada. Nikt by się nie domyślił,
że w skórze laureata siedzi policjant, który w ten sposób mógłby
swobodnie przetrząsnąć cały Dunaj.
Ten dziwaczny pomysł zastanowił uczestników. Ten Michał
Michałowicz!… On jeden mógł się zdobyć na coś podobnego.
Ale Michał Michałowicz nie przywiązywał wagi do swego
pomysłu.
— O ile… — zaczął sposobem stanowczo jemu właściwym.
— O ile?
— O ile Karl Dragosz nie ma innego powodu, ażeby się tu
znajdować — ciągnął dalej, przechodząc bez stopniowania do
drugiego przypuszczenia, nie mniej dziwacznego.
— Jakiego powodu?
— Przypuście, na przykład, że ten zamiar przepłynięcia
Dunaju z wędką w ręku, wydaje mu się podejrzany.
— Podejrzany! Dlaczego podejrzany?
— Cóż! Nie byłoby również wcale rzeczą niezręczną, gdyby
łotr przedzierzgnął się w skórę rybaka i to rybaka tak głośnego.
Podobny rozgłos jest najlepszym incognito. Można do woli broić
pod warunkiem, że się będzie łowiło ryby w międzyczasie dla
zamydlenia oczu.
— Tak, ale trzeba umieć łowić ryby — zaprzeczył z powagą
prezes Miclesco — a jest to przywilej właściwy ludziom
uczciwym.
Ta moralna uwaga, może trochę za ryzykowna, przyjęta była
hucznymi oklaskami przez wszystkich zapalonych rybaków.
Michał Michałowicz z niezwykłym taktem skorzystał z
ogólnego zapału.
— Za zdrowie prezesa! — wołał, podnosząc szklankę.
— Za zdrowie prezesa! — powtórzył gość, który siedział
przy osobnym stoliku i który, zdawało się, że od kilku chwil
bierze żywy udział w toczącej się rozmowie.
P. Miclesco mile przyjął zwrócenie się do niego nieznajomego
i, chcąc mu podziękować, wzniósł toast na jego cześć. Samotny
gość, zachęcony tym uprzejmym gestem, uważał się za
upoważnionego do wmieszania się do rozmowy.
— Dalibóg, trafna odpowiedź. Tak, zapewne rybołówstwo
jest zawodem ludzi uczciwych.
— Czy mamy zaszczyt rozmawiania z kolegą? — spytał p.
Miclesco, zbliżając się do nieznajomego.
— O! — odpowiedział tenże skromnie — co najwyżej
amatorem, którego pociągają piękne popisy, ale który nie ma
tyle zarozumiałości, ażeby je naśladować…
— Tym gorzej, panie…?
— Jaeger.
— Tym gorzej, panie Jaeger, bo muszę z tego
wywnioskować, że Liga Naddunajska nie będzie miała nigdy
zaszczytu zaliczenia pana w poczet swych członków.
— Kto wie? — odrzekł p. Jaeger. — Może zdecyduję się
kiedyś sięgnąć po wędkę, a wtedy należeć będę bez wątpienia
do was, o ile wypełnię wszystkie warunki, potrzebne do
przyjęcia mnie do Ligi.
przyjęcia mnie do Ligi.
— Nie powinien pan o tym wątpić — odrzekł p. Miclesco z
pośpiechem, pobudzony nadzieją zdobycia nowego członka. —
Warunki te, w liczbie czterech, są bardzo proste. Pierwszy — to
zapłacenie skromnej składki rocznej. I to jest najważniejszy.
— Rozumie się — odrzekł p. Jaeger, śmiejąc się.
— Drugi, to lubić rybactwo. Trzeci — to być miłym
towarzyszem, a uważam, że ten warunek już jest
urzeczywistniony.
— Pan jest zbyt uprzejmy! — podziękował p. Jaeger.
— Co do czwartego, polega on jedynie na wpisaniu
nazwiska i adresu na listach Stowarzyszenia. Otóż, mam już
pana nazwisko, a kiedy będę miał pana adres?
— 43, Leipzigerstrasse, Wiedeń.
— Będzie pan związkowcem w całym znaczeniu tego słowa
za cenę dwudziestu koron rocznie.
Dwaj rozmówcy roześmiali się serdecznie.
— Żadnych innych formalności? — spytał p. Jaeger.
— Żadnych innych.
— Żadnych dowodów osobistych?
— Niech się pan zastanowi, panie Jaeger — rzekł pan
Miclesco — dla łowienia ryb!…
— Prawda — przyznał pan Jaeger. — Zresztą, nie ma to
żadnego znaczenia. Wszyscy muszą się znać w Lidze
Naddunajskiej.
— Dzieje się wręcz przeciwnie — sprostował p. Miclesco.
— Pomyśl pan! Niektórzy nasi koledzy mieszkają tu, w
Sigmaringen, inni znów nad brzegiem Morza Czarnego. Nie
Sigmaringen, inni znów nad brzegiem Morza Czarnego. Nie
ułatwia to stosunków sąsiedzkich.
— Istotnie!
— Na przykład zadziwiający laureat ostatniego konkursu…
— Ilia Brusz.
— On sam. Otóż nikt go nie zna.
— Niepodobna!
— Tak jest — rzekł p. Miclesco. — Prawda, że dopiero od
dwu tygodni należy do Ligi Naddunajskiej. Ilia Brusz dla
wszystkich był niespodzianką. Co mówię! Prawdziwym
objawieniem.
— To, co nazywają outsider w języku sportowym.
— Właśnie.
— Skąd pochodzi ten outsider?
— Z Węgier.
— Zatem pochodzi stąd, skąd i pan. Bo pan, zdaje mi się,
jest Węgrem, panie prezesie?
— Czystej krwi, panie Jaeger, Węgier z Budapesztu.
— Tymczasem Ilia Brusz?
— Jest z Szalki.
— Co to za Szalka?
— Jest to wioska czy miasteczko, jeżeli pan woli, na prawym
brzegu Ipoly, rzeki wpadającej do Dunaju kilka mil ponad
Budapesztem.
— Przynajmniej z nim, panie Miclesco, może pan
pozostawać w sąsiedzkich stosunkach. — zauważył ze
śmiechem pan Jaeger.
— W każdym razie nie prędzej, jak za dwa lub trzy miesiące
— W każdym razie nie prędzej, jak za dwa lub trzy miesiące
— odpowiedział w tym samym tonie prezes Ligi Naddunajskiej.
— Nie odbędzie prędzej swej podróży…
— O ile ją uskuteczni! — dodał żartobliwie Serb, wtrącając
się bez ceremonii do rozmowy.
Inni rybacy zbliżyli się. P. Jaeger i p. Miclesco stali się
ośrodkiem małego zebrania.
— Co pan przez to rozumie? — spytał p. Miclesco. —
Bujną masz wyobraźnię, Michale Michałowiczu.
— Prosty żart, panie prezesie — odpowiedział Serb. —
Wszakże, jeżeli Ilia Brusz nie może być, pańskim zdaniem, ani
policjantem, ani złoczyńcą, dlaczegoż nie miałby się zabawić
naszym kosztem i dlaczego nie miałby być prostym kpiarzem?
P. Miclesco przyjął to poważnie.
— Pan jest złośliwy, Michale Michałowiczu — odpowiedział.
— Wyjdzie to panu na szkodę prędzej czy później. Ilia Brusz
zrobił na mnie wrażenie człowieka porządnego i poważnego.
Zresztą jest on członkiem Ligi Naddunajskiej. To wystarcza.
— Brawo! — odezwano się zewsząd.
Michał Michałowicz, nie zbity z tropu daną mu nauką,
skorzystał z zadziwiającą przytomnością umysłu z tej nowej
sposobności, aby wznieść toast.
— W takim razie — zawołał, wznosząc kufel — za zdrowie
Ilii Brusza!
— Za zdrowie Ilii Brusza! — odpowiedzieli chórem obecni,
nie wyjąwszy Jaegera, który wychylił swą szklankę sumiennie do
ostatniej kropli.
ostatniej kropli.
Ostatni dowcip Michała Michałowicza nie był wszakże tak
dalece
pozbawiony
zdrowego
sądu
jak
poprzednie.
Oznajmiwszy o swym zamiarze z wielkim rozgłosem, Ilia Brusz
nie pokazał się więcej. Nikt o nim nie słyszał. Czyż nie było
rzeczą dziwną, iż trzymał się tak na uboczu i czy nie można było
przypuszczać zupełnie wiarygodnie, że chciał zażartować z
kolegów? W każdym razie zagadka będzie wkrótce rozwiązana.
Za półtorej doby będzie wiadomo, co o tym sądzić.
Zresztą wystarczyłoby udać się o kilka mil wzwyż od
Sigmaringen. Tam powinien znajdować się Ilia Brusz, o ile był
człowiekiem tak poważnym, jak twierdził z całą pewnością
prezes Miclesco.
Wszelako i to przedstawiało pewną trudność. Czyż źródło
wielkiej rzeki było ściśle oznaczone? Czy na mapach jest ono
wyznaczone z całą dokładnością? Czy nie ma w tym względzie
żadnej wątpliwości i czy Ilia Brusz, szukany w jednym miejscu,
nie będzie gdzie indziej?
Zapewne nikt nie wątpi, że Dunaj, a starożytny Ister, bierze
swój początek w W. Księstwie Badeńskim; geografowie
twierdzą nawet, że przy sześciu stopniach dziesięciu minutach
długości wschodniej i czterdziestu siedmiu stopniach czterdziestu
ośmiu minutach szerokości północnej. W każdym razie
wyznaczenie określa minutę łukową nie sekundę, co może
wywołać znaczną zmianę. Otóż chodziło o to, ażeby zarzucić
wędkę w miejscu, gdzie pierwsza kropla wody Dunaju zaczyna
spływać do Morza Czarnego.
Według dawnej legendy, Dunaj miał mieć swe pierwotne
Według dawnej legendy, Dunaj miał mieć swe pierwotne
źródło w ogrodzie książąt Fiirstenberg. Za kolebkę miał mu
służyć marmurowy basen, z którego dotąd liczni turyści czerpią
wodę do kubków. Czy należało przy tej nie wysychającej
fontannie oczekiwać Ilii Brusza rano 10 sierpnia?
Nie, to nie jest rzeczywiste, autentyczne źródło wielkiej rzeki.
Wiadomo obecnie, że składa się ono z połączenia dwu strumieni
Breg i Brigach, które płyną z wysokości ośmiuset
siedemdziesięciu pięciu metrów poprzez las Schwarzwaldu,
łącząc się w Donaueschingen o kilka mil wzwyż od Sigmaringen i
otrzymując wspólną nazwę Donau.
Jeżeli jeden z tych strumieni mógłby być uważany za samą
rzekę, byłby to Breg, którego długość jest o trzydzieści siedem
kilometrów większa i który bierze swój początek w Brisgau.
Ale najroztropniejsi z zainteresowanych sprawą odjazdu Ilii
Brusza — o ile miał wyruszyć — osądzili, że wybierze
Donaueschin — gen, gdyż podążyli tam, w największej części
członkowie Ligi Naddunajskiej, w towarzystwie prezesa
Miclesco.
Już od rana 10 sierpnia byli na stanowisku na brzegu Breg,
przy zbiegu dwu strumieni. Godziny jednakże upływały, a
bohatera dnia widać nie było.
— Nie przyjdzie — mówił jeden.
— To tylko kuglarz — mówił drugi.
— A my jesteśmy podobni do naiwnych głupców! — dodał
Michał Michałowicz, który przedwcześnie triumfował.
Prezes Miclesco wszakże bronił wytrwale Ilii Brusza.
— Nie — twierdził — przypuścić nawet nie mogę, ażeby
— Nie — twierdził — przypuścić nawet nie mogę, ażeby
członek Ligi Naddunajskiej chciał oszukiwać swych kolegów…
Ilii Bruszowi stanęło coś na przeszkodzie. Bądźmy cierpliwi.
Przybędzie niebawem.
P. Miclesco miał słuszność. Przed dziewiątą rozległ się
okrzyk od strony stojących przy zbiegu Breg i Brigach.
— Otóż i on!… Otóż on!
O dwieście kroków na zakręcie ukazała się łódka płynąca
wzdłuż brzegów. W tyle stał na niej człowiek, prowadzący ją
jednym wiosłem.
Był to ten sam, który kilka dni temu na konkursie Ligi
Naddunajskiej zdobył obydwie nagrody, Węgier Ilia Brusz.
Gdy łódka dopłynęła do zbiegu strumieni, zatrzymał się i
hakiem umocnił ją u brzegu. Po czym wylądował wśród licznie
zgromadzonych widzów. Zapewne nie spodziewał się tak
wielkiego zebrania, gdyż zdawało się, że był nieco onieśmielony.
Prezes Miclesco zbliżył się, wyciągając do niego rękę, którą
Ilia Brusz uścisnął z uszanowaniem, zdjąwszy swą bobrową
czapkę.
— Ilio Brusz — rzekł p. Miclesco z godnością prawdziwie
prezesowską — jestem szczęśliwy, że mogę powitać sławnego
laureata naszego ostatniego konkursu.
Sławny laureat pochylił się na znak podziękowania. Prezes
ciągnął dalej:
— Z przybycia twego do źródeł naszej wielkiej,
międzynarodowej rzeki wnioskujemy, że urzeczywistniasz swój
zamiar dopłynięcia do jej ujścia z wędką w ręku.
zamiar dopłynięcia do jej ujścia z wędką w ręku.
— W istocie, panie prezesie — odpowiedział Ilia Brusz.
— Więc dzisiaj zaczniesz swą podróż?
— Dzisiaj, panie prezesie.
— Jak myślisz płynąć?
— Z prądem.
— W tej łódce?
— Tak.
— Bez postoju?
— Owszem, w nocy.
— Wiesz, że chodzi tu o trzy tysiące kilometrów.
— Jeżeli będę płynął dziesięć mil dziennie, za dwa miesiące
będę u celu.
— A zatem szczęśliwej podróży, Ilio Brusz!
— Dziękuję, panie prezesie.
Ilia Brusz skłonił się ostatni raz i wsiadł do łodzi, podczas gdy
tłum cisnął się, żeby go zobaczyć.
Wziął wędkę, założył przynętę, po czym położywszy ją na
ławkę, odepchnął łódkę silnym uderzeniem bosaka i usiadłszy w
tyle zarzucił wędkę.
Po chwili wyciągnął ją. Na haczyku trzepotał się boleń. Pod
szczęśliwą wróżbą zaczynała się podróż, toteż, gdy znikał na
zakręcie, obecni żegnali zwycięzcę Ligi Naddunajskiej hucznymi
hoch! hochl
III
Pasażer Ilu Brusza
Pasażer Ilu Brusza
A zatem Ilia Brusz rozpoczął swą podróż po wielkiej rzece,
dzięki której przepłynąć miał Wielkie Księstwo Badeńskie;
królestwa: Wirtemberskie i Bawarskie; cesarstwa: Austro–
Węgierskie i Tureckie; księstwa: Hohenzollern, Serbię i
Rumunię
*
. Oryginalny rybak nie potrzebował się obawiać trudu
podczas tego przeszło siedmiuset — milowego przebiegu. Prąd
Dunaju zawiezie go do ujścia, z szbykoś cią nieco większą nad
milę na godzinę, czyli przepływać będzie przeciętnie około
pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Za dwa miesiące będzie u
kresu podróży, o ile nieprzewidziany wypadek nie zatrzyma go
w drodze. Lecz dlaczegóż miałby natrafić na przeszkody?
Łódź Ilii Brusza miała około dwunastu stóp długości. Był to
rodzaj barki o płaskim dnie, szerokim pośrodku na cztery stopy.
Na przodzie wznosiła się budka, w której pomieścić się mogło
dwu ludzi. Wewnątrz tej budki stały po obu stronach łodzi dwie
skrzynie ze skromnym przyodziewkiem właściciela, mogące
służyć po zamknięciu za miejsce spoczynku. Z tyłu łodzi
znajdowała się jeszcze jednaskrzynia z naczyniami kuchennymi,
zastępująca ławkę.
Nie potrzebuję dodawać, że barka zaopatrzona była we
wszystkie przyrządy potrzebne dla rybaka. Ilia Brusz nie mógłby
się obyć bez nich, skoro stosownie do swego zamiaru miał
podczas podróży utrzymywać się wyłącznie z rybołówstwa, czy
to spożywając swą zdobycz, czy zamieniając ją na brzęczącą
to spożywając swą zdobycz, czy zamieniając ją na brzęczącą
monetę, która pozwoliłaby mu urozmaicać potrawy bez
naruszenia powziętego planu.
W tym celu Ilia Brusz miał sprzedawać wieczorem rybę
złowioną w ciągu dnia, a amatorów na nią nie zabraknie, ze
względu na rozgłos nazwiska rybołówcy.
W ten sposób przeszedł mu dzień pierwszy. Wszakże, gdyby
kto mógł śledzić Ilię Brusza, byłby zdziwiony opieszałością
zwycięzcy konkursu Ligi Naddunajskiej w łowieniu ryb, które
przecież
było
jedynym
powodem
tego
dziwacznego
przedsięwzięcia. Skoro był pewien, że na niego nikt nie patrzy,
rzucał wędkę dla wiosła i wiosłował ze wszystkich sił, jak gdyby
chciał przyśpieszyć bieg łodzi. Jeżeli zaś spostrzegł kogoś na
brzegu lub mijał się z jakimś przewoźnikiem, wówczas chwytał
zawodową broń i ze zręcznością sobie właściwą wyciągał
niebawem z wody piękną rybę ku podziwowi patrzących. Ale z
chwilą, gdy widzowie zniknęli z brzegów lub przewoźnik na
zakręcie rzeki, wracał do wiosła, pomagając prądowi swą
pracą.
Miałżeby Ilia Brusz powód do przyśpieszania podróży, do
której nikt go nie zmuszał? Cokolwiek by o tym sądzić, płynął
bardzo szybko. Pomagał mu w tym prąd, zwykle więcej wartki u
początku rzeki, niż w dalszym jej ciągu, tak że robił osiem
kilometrów na godzinę, jeżeli nie więcej.
Przepłynął koło kilku miejscowości bez znaczenia, co więcej,
zostawił poza sobą Tuttlingen, środowisko dość ważne, pomimo
że kilku jego wielbicieli zachęcało go znakami znad brzegu, aby
wylądował. Ilia Brusz ruchem odmownym odpowiedział na
wylądował. Ilia Brusz ruchem odmownym odpowiedział na
zaproszenie.
Około czwartej po południu znalazł się na wysokości
miasteczka Fridingen, o czterdzieści osiem kilometrów od
miejsca wyjazdu. Z chęcią byłby je minął, tak jak i inne, ale zapał
publiczności stanął temu na przeszkodzie. Skoro się tylko ukazał,
kilka łodzi odpłynęło od brzegu z okrzykami hoch! otaczając
niebawem zwycięzcę.
Ilia Brusz musiał się poddać. Zresztą czyż nie miał do
sprzedania obfitej zdobyczy? Bolenie, leszcze, płotki, małe rybki
kolczaste trzepotały się w jego siatce, nie mówiąc już o większej
liczbie głowaczy. Oczywiście nie mógł tego sam spożyć. I nie
potrzebował się tego obawiać. Amatorów było dosyć. Zaledwie
barka zatrzymała się, gdy z pięćdziesięciu Badeńczyków
otoczyło go, składając hołdy należne laureatowi Ligi
Naddunajskiej.
— Tędy, Brusz!
— Szklankę dobrego piwa, Brusz?
— Kupujemy twą zdobycz, Brusz!
— Dwadzieścia krajcarów za tę rybę!
— Florena za tamtą!
Laureat nie wiedział, komu ma najpierw odpowiedzieć i
wkrótce zarobił pokaźną sumę. Jeżeli dalej tak pójdzie, to gdy
dopłynie do kresu podróży, stanie się właścicielem wcale ładnej
sumy pieniędzy, zaokrąglającej nie lada cyfrę otrzymaną na
konkursie.
I dlaczego miałoby być inaczej? Dlaczego nie miano ubiegać
się o rybę Ilii Brusza? Czyż nie jest zaszczytem otrzymać rybę z
jego rąk? Nie potrzebował nawet udawać się do mieszkań,
zaraz na miejscu rozchwytano jego zdobycz. Sprzedaż ta była
genialnym pomysłem.
Tego wieczora Ilia Brusz nie tylko miał szczęście w
sprzedaży. Otrzymał również liczne zaproszenia. Odmówił
jednak stanowczo, a nawet nie chciał przyjąć szklanki wina lub
kufla piwa. Widoczne było, że barki swej opuścić nie miał
zamiaru. Toteż jego wielbiciele z żalem musieli opuścić bohatera,
obiecując powrócić nazajutrz.
Ale nazajutrz barki już nie było. Ilia Brusz wyruszył przed
świtem, a korzystając z porannej samotności, wiosłował
zawzięcie, trzymając się środka rzeki w równej odległości od jej
urwistych brzegów. Przy pomocy prądu dopłynął o godzinie
piątej do Sigmaringen o kilka metrów od gospody „Witaj,
Rybaku”. Nie ulega wątpliwości, że niejeden z członków Ligi
Naddunajskiej podąży na balkon gospody i wypatrywać będzie
przyjazdu sławnego kolegi. Wszakże czekać będzie na próżno.
Rybak będzie już daleko, jeżeli płynąć będzie z równym
zapałem.
O kilka kilometrów od Sigmaringen Ilia Brusz minął pierwszy
dopływ Dunaju, strumień Louchat, wpadający doń z lewej
strony.
Korzystając z tego, że w tej części jego drogi środowiska
zamieszkałe znajdowały się w znacznej od siebie odległości,
przyśpieszał o ile tylko mógł bieg swej łodzi, ograniczywszy
połów do niezbędnego minimum. Nocą, mająca zapasie tylko
połów do niezbędnego minimum. Nocą, mająca zapasie tylko
tyle ryb ile było potrzeba do spożycia, zatrzymał się przy
niezamieszkałym brzegu, nieco wzwyż od miasteczka
Mundelkingen, którego mieszkańcy nie spodziewali się z
pewnością sławnego przybysza tak wcześnie.
Po tym drugim dniu nastąpił trzeci, prawie podobny. Ilia
Brusz przepłynął szybko przez Mundelkingen przed świtem i
było jeszcze dość wcześnie, gdy minął duże miasteczko Ehingen.
O czwartej napotkał Mer, ważny dopływ po prawej stronie
Dunaju, a przed piątą przywiązał łódź do żelaznego pierścienia,
znajdującego się przy nadbrzeżu Ulmu, największego po
Stuttgarcie miasta Królestwa Wirtembergii.
Przybycie sławnego laureata nie było ściśle oznaczone.
Przypuszczano, że przyjedzie nazajutrz późno wieczorem. Toteż
Ilia Brusz zadowolony, że nikt go nie oczekuje, postanowił
poświęcić resztę dnia na pobieżne zwiedzenie miasta.
Jednak nie można byłoby twierdzić z czystym sumieniem, że
nadbrzeże było zupełnie puste. Spacerował po nim bowiem jakiś
przechodzień, który nawet, zdawało się, że oczekuje Ilii Brusza,
gdyż, skoro tylko zjawiła się barka, poszedł w jej kierunku.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa zatem laureat Ligi
Naddunajskiej nie uniknie zwykłej owacji.
W każdym razie przechodzień nie starał się zbliżyć do
przymocowanej łódki. Przeciwnie, trzymał się w pewnym od niej
oddaleniu, jak gdyby nie chciał, żeby go widziano. Był to
człowiek średniego wzrostu, szczupły, o żywym spojrzeniu,
pomimo że musiał mieć przeszło czterdzieści lat, w obcisłym
ubraniu skrojonym na modę węgierską. W ręku trzymał
ubraniu skrojonym na modę węgierską. W ręku trzymał
skórzaną walizkę.
Ilia Brusz, nie zwacając wcale na niego uwagi, przymocował
dokładnie łódź, upewnił się, że skrzynie są dobrze zamknięte,
zasłonił wejście do budki, po czym skoczywszy na ziemię,
skierował się w pierwszą lepszą ulicę prowadzącą do miasta.
Przechodzień natychmiast podążył za nim, rzuciwszy wpierw
do barki swoją walizkę.
Miasto Ulm, rozdzielone Dunajem na dwie połowy, jest z
lewego brzegu miastem wirtemberskim, z prawego —
bawarskim, lecz w całości bardzo niemieckim.
Ilia Brusz szedł starymi ulicami z szeregiem starych sklepów
bez wejścia, a z otwartym oknem, przez które kupiec załatwiał
żądania klientów. Wiatr poruszał z hałasem blaszane szyldy w
kształcie niedźwiedzi, jeleni, krzyży lub koron.
Ilia Brusz, przeszedłszy starożytne mury, udał się do dzielnicy,
gdzie rzeźnicy, flaczarze i garbarze mają suszarnie, po czym, idąc
na chybił trafił, dostał się do katedry, jednego z najokazalszych
kościołów niemieckich. Mieszkańcy pysznili się nią niemało,
twierdząc, że jest wyższa od katedry strassburskiej. Musieli
jednak zrzec się tej ambicji, jak również innych, bardziej
ludzkich, dowiedziono im bowiem, że najwyższa wieża
wirtemberska sięga trzystu trzydziestu siedmiu stóp wysokości.
Ilii Bruszowi nie przyszło nawet na myśl wejść na wieżę, skąd
by mógł objąć jednym spojrzeniem całe miasto i okolicę. Gdyby
to uczynił, niewątpliwie nieznajomy, śledzący go bacznie,
podążyłby za nim, jak to się zdarzyło, kiedy Ilia Brusz wszedł do
katedry, aby przypatrzyć się cyborium, które podróżnik
katedry, aby przypatrzyć się cyborium, które podróżnik
francuski Duruy przyrównał do bastionu zaopatrzonego w galerie
i skrytki, jak również stallom chóru, ozdobionym przez jakiegoś
artystę z XV wieku figurami osobistości sławnych w tej epoce.
Jeden za drugim przybyli do ratusza, starożytnego budynku z
XII wieku, po czym wrócili nad rzekę.
Ilia Brusz, zanim dosięgnął nadbrzeża, zatrzymał się chwil
kilka, aby przypatrzyć się towarzystwu kroczącemu na
szczudłach. Jest to sport, któremu w Ulm oddają się z
zamiłowaniem, pomimo że nie jest on tak potrzebny jak w
Tubindze, gdzie wilgotny i poryty grunt utrudnia piesze
wycieczki.
Dla lepszego przypatrzenia się widowisku, którego aktorzy
składali się z wesołej grupy młodych ludzi, Ilia Brusz zasiadł w
kawiarni. Nieznajomy usiadł przy drugim stoliku i obaj kazali
sobie podać po kuflu słynnego, krajowego piwa.
Po upływie dziesięciu minut obaj puścili się znów w drogę,
tylko w odwróconym porządku, gdyż nieznajomy obecnie
poprzedzał Ilię Brusza, przyśpieszając kroku, i gdy rybak dotarł
do łódki, znalazł w niej nieznajomego, który jakby od dawna
oczekiwał na właściciela.
Dzień był w pełni. Ilia Brusz spostrzegł z daleka intruza, który
rozsiadł się wygodnie na skrzyni w tyle, mając u swych nóg
walizkę z żółtej skóry. Ogromnie zdziwiony, przyśpieszył kroku.
— Przepraszam pana — rzekł, wskakując do barki — pan
się zapewne omylił?
— Bynajmniej — odpowiedział nieznajomy. — Właśnie z
— Bynajmniej — odpowiedział nieznajomy. — Właśnie z
panem chcę pomówić.
— Ze mną?
— Z panem, panie Brusz.
— W jakim celu?
— Chcę panu zaproponować interes.
— Interes? — powtórzył rybak zdziwiony.
— A nawet doskonały interes — twierdził nieznajomy,
wskazując rozmówcy miejsce przy sobie.
Ruch całkiem nieprzystojny, gdyż zazwyczaj gość nie
zaprasza tego, który go przyjmuje u siebie. Ale Ilia Brusz był tak
zaskoczony stanowczością i spokojem nieznajomego, że
posłuchał wezwania.
— Jak wszyscy zresztą — ciągnął dalej nieznajomy — wiem
o pana zamiarze przepłynięcia Dunaju i utrzymywania się
podczas tej podróży wyłącznie ze swego połowu. Ja również
jestem zapalonym amatorem rybołówstwa i gorąco pragnę wziąć
udział w pańskim przedsięwzięciu.
— W jaki sposób?
— Zaraz panu powiem. Ale najpierw, pozwoli pan, że zadam
mu jedno pytanie. Na ile ocenia pan wartość ryb, jakie pan
może złowić przez czas swojej podróży?
— To jest, ile przynieść mi może połów?
— Tak. Mam na myśli to, co pan może sprzedać, nie zaś to
co pan spożyje.
— Być może, że ze sto florenów.
— Daję panu za nie pięćset.
— Pięćset florenów! — powtórzył Ilia Brusz oszołomiony.
— Pięćset florenów! — powtórzył Ilia Brusz oszołomiony.
— Tak, pięćset florenów zapłaconych z góry.
Ilia Brusz spojrzał wzrokiem tak wymownym na autora tej
szczególnej propozycji, że nieznajomy odpowiedział wnet na
myśl niewypowiedzianą.
— Niech pan będzie spokojny, jestem przy zdrowych
zmysłach.
— A zatem do czego pan zmierza? — spytał laureat
niedowierzająco.
— Powiedziałem panu. Pragnę patrzeć na pańskie śmiałe
przedsięwzięcie, a nawet brać w nim udział. A przy tym w grę tu
wchodzi uczucie gracza. Ryzykując pięćset florenów, z
przyjemnością patrzeć będę, jak suma ta ułamkami do mnie
powróci każdego wieczora, w miarę sprzedaży.
— Każdego wieczora? — zawołał Ilia Brusz — a więc pan
ma zamiar podróżować ze mną?
— Oczywiście — rzekł nieznajomy. — Naturalnie mój
przejazd nie należy do zawartej umowy, zapłacę panu za niego
również pięćset florenów, co razem będzie stanowiło tysiąc
florenów zapłaconych z góry.
— Tysiąc florenów — powtórzył znowu Ilia Brusz coraz
bardziej zdziwiony.
Zapewne propozycja była kusząca. Ale widać rybak cenił
przede wszystkim swoją samotność, gdyż odparł krótko:
— Żałuję bardzo, lecz odmawiam.
Wobec odpowiedzi tak kategorycznej, wypowiedzianej
głosem stanowczym, należałoby się poddać. Ale zapalony
amator rybołówstwa nie wzruszył się wcale stanowczością
amator rybołówstwa nie wzruszył się wcale stanowczością
odmowy.
— Czy pozwoli pan, panie Brusz, spytać się dlaczego? —
zapytał spokojnie.
— Nie potrzebuję się tłumaczyć. Odmawiam, oto i wszystko.
Sądzę, że mam do tego prawo — odpowiedział Ilia Brusz z
lekką niecierpliwością.
— Pan ma do tego prawo, oczywiście — przyznał
niewzruszony rozmówca. — Ale i ja nie przekraczam swego,
prosząc
o
wytłumaczenie
mi
powodów
pańskiego
postanowienia.
Propozycja
moja
nie
zawierała
nic
uwłaczającego, przeciwnie, zasługuje na to, aby być dla mnie
grzecznym.
Słowa te nie miały w sobie nic groźnego, ale wypowiedziane
były głosem tak stanowczym, tak pełnym powagi, że zastanowiły
Ilię Brusza. Jeżeli dbał o swą samotność, to tym bardziej nie
chciał się narazić na niewczesny spór, ogarnął bowiem
natychmiast całą słuszność wygłoszonej uwagi.
— Podzielam pańskie zdanie — rzekł. — Powiem więc panu
najpierw, że nie chciałbym pana narazić na niechybną stratę.
— To już moja rzecz.
— Ale i moja, gdyż nie mam zamiaru zajmować się łowieniem
ryb więcej nad godzinę dziennie.
— A resztę czasu?
— Poświęcam wiosłowaniu, żeby przyśpieszyć bieg łodzi.
— Spieszno więc panu?
Ilia Brusz zagryzł wargi.
Ilia Brusz zagryzł wargi.
— Czy spieszno mi czy nie — odparł oschle — taki jest mój
zamiar. Zgodzi się pan, że w takich warunkach przyjęcie
pięciuset florenów równałoby się kradzieży.
— Nie w obecnej chwili, kiedy jestem o tym uprzedzony —
rzekł nieznajomy, nie tracąc swego niewzruszonego spokoju.
— W każdym razie — odparł Ilia Brusz — byłbym
obowiązany do połowu przynajmniej godzinę dziennie. Otóż nie
chcę zobowiązywać się niczym, działając według upodobania.
Chcę być swobodny.
— Pan nim będzie — oświadczył nieznajomy. — Będzie pan
się zajmował rybołówstwem, kiedy pan będzie chciał i jak pan
będzie chciał. Zwiększy to nawet urok gry. Zresztą, wiem, że
pan jest zręcznym rybakiem i że dwa do trzech szczęśliwych
rzutów wędką wystarczy, abym miał zapewniony dochód i
dlatego interes ten będzie dla mnie zawsze korzystny. Trwam
zatem w postanowieniu wypłacenia panu sumy pięciuset
florenów z góry, czyli tysiąca florenów z przejazdem.
— A ja trwam w postanowieniu odmowy.
— Powtórzę tedy pytanie: Dlaczego?
Natarczywość była istotnie nie na miejscu. Ilia Brusz, z natury
bardzo spokojny, zaczął tracić cierpliwość.
— Dlaczego? — odparł żywo. — Zdaje się, że już panu
powiedziałem. Dodam jeszcze, ponieważ pan mnie do tego
zniewala, że nie chcę mieć nikogo w mej łodzi. Przypuszczam, iż
nikt mi nie zabroni lubić samotność.
— Zapewne — przyznał rozmówca, nie ruszając się ze
swego miejsca, na którym siedział jak gdyby doń wrósł. — Ale
swego miejsca, na którym siedział jak gdyby doń wrósł. — Ale
ze mną pan będzie jakby sam. Nie ruszę się ze swego miejsca, a
nawet nie wyrzeknę ani słowa, o ile pan sobie tego życzy.
— A w nocy? — odparł Ilia Brusz, którego ogarniał gniew.
— Czy Pan sądzi, że dwie osoby mogą się wygodnie pomieścić
w mej kajucie?
— Jest dość duża, aby się pomieściły. Zresztą za tysiąc
florenów można znieść trochę niewygód.
— Można czy nie można — odpowiedział Ilia Brusz coraz
bardziej Podniecony — ale ja nie chcę. Nie, sto razy nie, tysiąc
razy nie. Sądzę, że to jest jasne.
— Bardzo jasne — przyznał nieznajomy.
— A zatem?… — spytał Ilia Brusz, pokazując nadbrzeże
ruchem ręki.
Rozmówca jednak jakby nie rozumiał tego wymownego
ruchu. Wyjął fajkę z kieszeni i napełniał ją starannie. Podobna
pewność siebie do rozpaczy doprowadziła Ilię Brusza.
— Czy pan czeka, żebym go zaniósł na ziemię? — zawołał
nieprzytomny.
Nieznajomy skończył napełniać fajkę.
— Postąpiłby pan źle — rzekł, nie zdradzając w głosie
żadnej obawy. — A to z trzech powodów. Najpierw dlatego, że
bójka sprowadziłaby niechybnie policję, co naraziłoby nas na
stawienie się przed komisariatem, na legitymowanie się z
nazwisk, imion, na przewlekłe śledztwo. Przyznam się, że to nie
bawiłoby mnie wcale, a z drugiej strony nie przyczyniłoby się
zgoła do przyśpieszenia pańskiej podróży, jak tego, zdaje się,
pan sobie życzy.
pan sobie życzy.
Czy uparty amator rybołówstwa liczył na ten argument? Jeżeli
tak było w istocie, mógł być zadowolony. Ilia Brusz nagle
złagodniał i zdawało się, że usposobiony był do wysłuchania
cierpliwie dowodzeń nieznajomego. Rezolutny mówca wszakże,
zajęty zapalaniem fajki, nie zwrócił uwagi na wrażenie, jakie
wywołały jego słowa.
Miał już wrócić do zaczętej rozmowy, gdy w tejże właśnie
chwili wskoczył do barki trzeci osobnik, którego zbliżenia się nie
zauważył pochłonięty sprzeczką Ilia Brusz. Przybysz miał na
sobie mundur żandarmów niemieckich.
— Pan Ilia Brusz? — spytał przedstawiciel publicznego
porządku.
— To ja — odpowiedział zapytany.
— Proszę o dowody.
Pytanie to równało się rzutowi kamienia w spokojną
sadzawkę. Ilia Brusz był widocznie porażony.
— Moje dowody?… — wyjąkał. — Ale ja nie mam innych
dowodów prócz koperty od listów i kwitów za opłacane
komorne w Szalce. Wystarcza to panu?
— To nie są dowody — odburknął żandarm z niechęcią. —
Dowody, to akt urodzenia, karta pobytu, książeczka robotnika,
paszport… Czy pan posiada coś w tym rodzaju?
— Nic zgoła — rzekł Ilia Brusz strapiony.
— To sprawi panu kłopoty — mruknął żandarm, który
zdawał się być szczerze zmartwiony z tego obrotu rzeczy.
— Mnie! — zaprotestował rybak. — Ależ jestem uczciwym
człowiekiem, proszę wierzyć.
— Jestem o tym przekonany — odpowiedział żandarm.
— I nie potrzebuję się obawiać nikogo. Zresztą znają mnie
wszyscy. Jestem zwycięzcą ochotniczego konkursu Ligi
Naddunajskiej w Sigmaringen, o którym cała prasa mówiła, i tu,
z pewnością, znajdę poręczycieli.
— Poszukamy ich, może pan być spokojny — zapewniał
żandarm. — Tymczasem poproszę, żeby pan ze mną poszedł do
komisarza, który sprawdzi pana tożsamość.
— Do komisarza? — zawołał Ilia Brusz. — O cóż mnie
posądzają?
— O nic — tłumaczył żandarm. — Tylko mam rozkaz
pilnowania rzeki i przyprowadzania do komisarza wszystkich,
którzy nie mają należnych dowodów. Znajduje się pan na rzece?
Tak. Ma pan potrzebne dowody? Nie. A zatem zabieram pana.
Reszta mnie nie obchodzi.
— Ależ to niegodnie! — protestował Ilia Brusz widocznie
zrozpaczony.
— Ale tak jest — oświadczył żandarm.
Przygodny pasażer, którego mowę tak nagle przerwano,
przysłuchiwał się rozmowie z taką uwagą, że zapomniał o swej
fajce. W tej chwili uważał za stosowne wmieszać się do
rozmowy.
— A gdybym ja ręczył za p. Ilię Brusza — rzekł — czy
byłoby to wystarczające?
— To zależy — wymówił żandarm. — Kim pan jest?
— Oto mój paszport — odpowiedział pasażer, podając
— Oto mój paszport — odpowiedział pasażer, podając
rozłożony papier.
Przeczytawszy go, żandarm zmienił całkowicie swe
zachowanie.
— To co innego — rzekł.
Złożył starannie papier, po czym wręczywszy go
właścicielowi, wyskoczył z barki.
— Żegnajcie, panowie — rzekł, kłaniając się z
uszanowaniem towarzyszowi Ilii Brusza.
Ten, zarówno zdziwiony nagłością tego niespodziewanego
zdarzenia, jak rodzajem jego rozwiązania, nie spuszczał wzroku
z cofającego się nieprzyjaciela.
Tymczasem jego zbawca, nawiązując przerwaną nić
rozmowy, ciągnął dalej nielitościwie.
— Drugim powodem jest, że rzeka, z przyczyn może panu
nieznanych, bacznie jest pilnowana, jak zresztą mógł się pan o
tym przekonać przed chwilą. Nadzór ten będzie tym ostrzejszy,
im dalej będzie pan płynąć, a jeszcze bardziej, o ile to w ogóle
możliwe, w Serbii i prowincjach bułgarskich Turcji, krajów
bardzo niespokojnych, a nawet znajdujących się na stopie
wojennej od 1 lipca. Przypuszczam, że niejedno zdarzenie może
pana spotkać i że w razie potrzeby będzie pan zadowolony z
pomocy uczciwego towarzysza, cieszącego się na szczęście
jakim takim wpływem.
Że ten drugi argument, o którego prawdziwości Ilia Brusz
przekonał się przed chwilą, wywołać mógł wrażenie, o tym
mówca nie wątpił. Nie spodziewał się jednak, że będzie tak
decydujący. Ilia Brusz był gotów ustąpić, myślał tylko, czym
decydujący. Ilia Brusz był gotów ustąpić, myślał tylko, czym
upozorować tę zmianę swego poglądu.
— Trzeci i ostatni powód — ciągnął dalej kandydat na
pasażera — jest, że zwracam się do pana w imieniu p. Miclesco,
waszego prezesa. Ponieważ oddał pan sprawę swego
przedsięwzięcia w ręce Ligi Naddunajskiej, nic dziwnego, że
chce ona czuwać nad jego wykonaniem, aby w razie potrzeby
zapewnić jego uczciwość. Skoro p. Miclesco dowiedział się o
moim zamiarze towarzyszenia panu w podróży, dał mi
upoważnienie, prawie że urzędowe. Żałuję, że nie przewidziałem
pańskiego niezrozumiałego dla mnie uporu i że nie zabrałem ze
sobą listu polecającego, który mi chciał wręczyć dla pana.
Ilia Brusz odetchnął z ulgą. Nie mógł znaleźć lepszego
pretekstu do upozorowania przyjęcia żądania, które odpierał tak
zawzięcie.
— Szkoda, że pan od razu nie powiedział mi tego —
zawołał. — W takim razie to co innego, i byłbym złej woli,
gdybym odrzucił pańską propozycję.
— A zatem pan ją przyjmuje?
— Przyjmuję.
— Bardzo dobrze! — rzekł amator rybołówstwa,
dosięgnąwszy nareszcie szczytu swych pragnień. Po czym,
wyciągnąwszy pieniądze z kieszeni, podał Ilii Bruszowi tysiąc
florenów.
— Czy mam pokwitować?
— O ile to panu dogadza.
Rybak wydostał ze skrzyni atrament, pióro i notatnik, wyrwał
zeń kartkę i przy zachodzącym świetle dnia zaczął pisać,
zeń kartkę i przy zachodzącym świetle dnia zaczął pisać,
równocześnie czytając głośno kreślone wyrazy:
Otrzymano, jako zapłatę z góry, za złowione podczas
trwania podróży ryby i przejazd od miasta Ulm do Morza
Czarnego, sumę tysiąca florenów od pana…
— Od pana…? — powtórzył, podnosząc pióro, tonem
pytającym. Pasażer Ilii Brusza zapalał swoją fajkę.
— Jaeger, 45, Leipzigerstrsse, Wiedeń — odpowiedział
między dwoma kłębami dymu.
IV
Sergiusz Ladko
Z różnych krain ziemi, które od początku dziejów szczególnie
były dotknięte wojnami — przypuściwszy, że jakikolwiek kraj
mógłby się pochwalić łaskawszymi względami! — południe i
południowy–wschód Europy zajmują pierwsze miejsce. Na
skutek swego geograficznego położenia z częścią Azji między
Morzem Czarnym a Indusem, krainy te są sceną, na której
walczą współzawodniczące rasy zamieszkujące stary ląd.
Fenicjanie, Grecy, Rzymianie, Persowie, Hunowie, Goci,
Słowianie, Madziarzy, Turcy i wielu innych rościło pretensje do
całości lub części tych nieszczęśliwych krain, nie licząc dzikich
hord, które przechodziły tylko przez nie, dążąc do osiedlenia się
w Europie środkowej i zachodniej, gdzie cywilizując się z wolna
w Europie środkowej i zachodniej, gdzie cywilizując się z wolna
stały się zawiązkiem nowoczesnych narodowości.
Przyszłość tych krain ma być, zdaniem znacznej liczby
uczonych proroków, niewiele weselsza od ich tragicznej
przeszłości. Uczeni ci twierdzą, że z chwilą wtargnięcia rasy
żółtej staną się one, prędzej czy później, widownią takich
samych krwawych bojów, jak w starożytności i wiekach
średnich. Wraz z tą chwilą południowa Rosja, Rumunia, Serbia,
Bułgaria, Węgry, Turcja, wielce zdziwiona ze swej roli — o ile
tym krajem będą jeszcze rządzili synowie Osmanu — staną się
siłą rzeczy przedmurzem Europy i ich kosztem rozegra się
pierwszy akt dramatu.
Oczekując tych kataklizmów, których nastanie jest w każdym
razie bardzo dalekie, różne rasy kolejno zjawiały się między
Morzem Śródziemnym i Karpatami, w końcu zaś osiedliły się tu
jako tako i pokój — och! ten problematyczny pokój narodów
zwanych cywilizowanymi — zapanował, rozciągając swój
wpływ na wschód. Odtąd zamieszki, rozboje, zbrodnie zdały się
ograniczać tylko do tej części Półwyspu Bałkańskiego, gdzie
rządziła jeszcze dynastia Osmanidów.
Turcy zjawili się w Europie po raz pierwszy w r. 1356.
Zdobywszy Konstantynopol w 1453 r., spotkali się tu z
poprzednimi zdobywcami, przybyłymi przed nimi z Azji
Środkowej, którzy od dawna przyjąwszy wiarę chrześcijańską,
zaczęli się zlewać z. — ludnością tubylczą i tworzyć państwa
praworządne. Na nowo więc rozpoczęła się wieczna walka o
życie! Nowopowstałe państwa, jak Słowianie, Madziarzy,
życie! Nowopowstałe państwa, jak Słowianie, Madziarzy,
Grecy, Kroaci, Niemcy, broniły zaciekle ziemi, którą sami
zabrali innym, stanowiąc żywą barierę przed najściem tureckim,
która, choć uginała się miejscami, nie była nigdy całkiem
wywrócona.
Osmanidzi zatrzymani poza Karpatami i Dunajem, nie byli
zdolni utrzymać się nawet w tych zacieśnionych granicach i to, co
się mieni kwestią wschodnią, jest tylko historią ich wiekowego
cofania się.
W przeciwieństwie do zdobywców, którzy ich wyprzedzili i
których kosztem zawładnęli krajem, muzułmanom azjatyckim nie
udało się nigdy zasymilować narodów poddanych ich władzy.
Zawdzięczając
swe
osiedlenie
zwycięstwu,
pozostali
zwycięzcami rozkazującymi poddanym, jak pan niewolnikom.
Podobny sposób rządzenia, zważywszy do tego różnicę religii,
nie mógł dać innych wyników prócz ustawicznych buntów
zwyciężonych.
W istocie, historia pełna jest tych buntów, które po
wiekowych walkach doprowadziły w r. 1875 do niezależności,
mniej lub więcej całkowitej, Grecji, Czarnogórza, Rumunii i
Serbii. Co do innych ludów chrześcijańskich, to te w dalszym
ciągu były pod panowaniem zwolenników Mahometa.
Panowanie to stało się w pierwszych miesiącach 1875 r.
jeszcze bardziej nie do zniesienia niż dotąd. Pod reakcyjnym
wpływem muzułmanów, rządzących wówczas w pałacu sułtana,
chrześcijanie w państwie otomańskim byli prześladowani,
obarczani podatkami, zabijani, męczeni na różne sposoby. W
odpowiedzi Hercegowina Powstała ponownie na początku lata
odpowiedzi Hercegowina Powstała ponownie na początku lata
tegoż roku.
Oddziały patriotów przebiegały kraj, zadając pod
dowództwem swych walecznych wodzów, Peko–Pawłowicza i
Luibibratisza cios po ciosie regularnym wojskom przeciw nim
wysłanym.
Wkrótce powstanie rozciągnęło się na Czarnogórę, Bośnię i
Serbię. Nowa porażka wojsk tureckich w wąwozach Dugi w r.
1876 podnieciła ostatecznie odwagę powstańców i Bułgaria
odezwała się groźnym pomrukiem. Jak zwykle zaczęło się od
tajemnych konspiracji i zebrań, na które wymykała się gorąca
młodzież kraju.
Na tych naradach wybrano niebawem przywódców, którzy
zdobyli sobie władzę nad mniejszą lub większą liczbą gotowych
do boju, czy to wymową, czy wybitnością swego umysłu, czy też
gorącym uczuciem swego patriotyzmu. W krótkim czasie każda
grupa, każde miasto miało swego przywódcę.
W Ruszczuku, ważnym ośrodku bułgarskim, położonym nad
Dunajem, prawie naprzeciwko miasta rumuńskiego Dżurdżewo,
władza oddana była bez żadnego sprzeciwu w ręce sternika
Sergiusza Ladki. O lepszy wybór byłoby trudno.
Lat trzydziestu, wysokiej postawy, o jasnych włosach
północnego Słowianina, siły herkulesowej, zwinności niezwykłej,
wytrawny gimnastyk, Sergiusz Ladko skupiał w sobie wszystkie
zalety fizyczne, ułatwiające wodzowi zadanie. Ale, co
ważniejsze, posiadał wszystkie zalety moralne konieczne dla
wodza: energię w decyzji, roztropność w działaniu i namiętną
miłość swego kraju.
miłość swego kraju.
Sergiusz Ladko urodził się w Ruszczuku, gdzie pełnił zawód
sternika na Dunaju. Miasto rodzinne opuszczał tylko wtedy, gdy
powierzano mu, ze względu na świetną znajomość wielkiej rzeki,
barki i galary, które prowadził, czy to w stronę Wiednia i wyżej,
czy też do Morza Czarnego. A kiedy nie odbywał tej żeglugi na
poły rzecznej, na poły morskiej, to poświęcał czas rybołówstwu i
obdarzony wyjątkowymi zdolnościami w tym kierunku, zdobył
tak zadziwiającą sprawność w tej sztuce, że jego zarobek z
połowu dodany do zapłaty za sternictwo, zapewnił mu życie
bardzo dostatnie.
Zmuszony swym podwójnym zawodem do przepędzania
czterech piątych życia na rzece, zżył się z wodą, jak ze swoim
żywiołem. Przepłynięcie Dunaju, pod Ruszczukiem szerokiego
jak odnoga morska, było dla tego zadziwiającego pływaka
zabawką, a jego czynów ratunkowych nie doliczyłby się nikt.
To życie, pełne godności i prawości, zyskało mu popularność
w Ruszczuku jeszcze przed zamieszkami wywołanymi uciskiem
tureckim. Miał nieskończoną liczbę przyjaciół, których niekiedy
nawet nie znał. Można by śmiało powiedzieć, że wszyscy
mieszkańcy Ruszczuku byliby jednogłośnie jego przyjaciółmi,
gdyby nie istniał Iwan Striga.
Iwan Striga był również dzieckiem kraju, jak i Sergiusz
Ladko, którego był żywym przeciwieństwem.
Fizycznie nie mieli nic wspólnego za sobą, a jednak w
paszporcie, który się zadowala zdawkowym opisem, rysopis ich
wypadłby jednakowo.
Tak jak Ladko, Striga był wzrostu wysokiego, barczysty,
silny, o jasnych włosach i brodzie. Ale tu kończyło się
podobieństwo. O ile bowiem oblicze pierwszego było szlachetne
i szczere, o tyle niespokojny wyraz twarzy drugiego
znamionował zuchwalstwo i zimne okrucieństwo.
Ale jeszcze bardziej niepodobna była ich strona moralna. O
ile dochody Ladki były wiadome, o tyle nikt nie mógłby
powiedzieć, w jaki sposób Striga zdobywa złoto, które wydaje
bez liczenia. W braku dowodów puszczono wodze wyobraźni.
Mówiono, że Striga, zdrajca swego kraju i swej rasy, był
płatnym szpiegiem Turka ciemięzcy; mówiono, że był nie tylko
szpiegiem, lecz, gdy się zdarzyła sposobność, i przemytnikiem, i
że dzięki niemu najrozmaitsze towary przechodziły z brzegu
rumuńskiego na bułgarski i odwrotnie bez opłaty celnej;
mówiono nawet, kiwając głowami, że wszystko jest niczym
wobec tego, iż Striga ciągnie większą część swoich dochodów z
rabunku i zwykłych rozbojów; mówiono jeszcze…. Ale czegóż
nie mówiono? Prawdą było, że nikt nic nie wiedział o czynach i
zachowaniu tego niepokojącego osobnika, który, o ile
nieprzychylne sądy publiczności miały być wiarygodne, był w
każdym razie na tyle zręcznym, że się nigdy złapać nie dał na
gorącym uczynku.
Przypuszczenia te jednak czyniono w tajemnicy. Nikt nie
odważyłby się wygłosić głośno swego sądu o człowieku, który
cynizmem i gwałtownością groźny był dla wszystkich. Striga
zatem mógł udawać, że nie wie co o nim myślano, przypisywać
ogólnemu uwielbieniu sympatię, którą go darzyło wielu przez
ogólnemu uwielbieniu sympatię, którą go darzyło wielu przez
tchórzostwo i przebywać w mieście, jak w kraju zdobytym, w
towarzystwie mieszkańców najbardziej zepsutych, niepokojąc je
swym skandalicznym zachowaniem.
Wydawało się, że między osobnikiem tego rodzaju i
spokojnym Ladką nic wspólnego być nie mogło i rzeczywiście
przez dłuższy czas wiedzieli o sobie tylko tyle, co głosiła o
każdym z nich fama publiczna. Logicznie sądząc, nic się w tym
względzie zmienić nie mogło. Ale los śmieje się z naszej logiki i
było gdzieś przewidziane, że obaj ci ludzie spotkają się twarzą w
twarz jako nieprzejednani przeciwnicy.
Natasza Gregorewicz, słynna w całym mieście ze swej
piękności, miała lat dwadzieścia. Z początku z matką, później
sama, mieszkała w sąsiedztwie Ladki, którego znała od lat
dziecinnych. W domu brak było opieki męskiej. Piętnaście lat
przed czasem, w którym rozpoczyna się nasze opowiadanie,
ojciec jej zginął z rąk Turków, a pamięć tej ohydnej zbrodni dziś
jeszcze grozą przejmowała patriotów, uciemiężonych, lecz nie
spodlonych. Wdowa, nie mając już na kogo liczyć, odważnie
wzięła się do pracy. Biegła w sztuce wyrabiania koronek i
haftów, którymi u Słowian najskromniejsza włościanka zdobi
swe ubogie ubranie, zapewnić mogła utrzymanie córce i sobie.
Wiadomo wszakże, że biednym najwięcej dają się we znaki
wszelkie zamieszki w kraju, toteż biedna koronczarka nieraz
cierpiałaby wskutek panującej w Bułgarii anarchii, gdyby nie
Ladko, który jej dyskretnie śpieszył z pomocą. Z wolna
nawiązywał się zażyły stosunek między młodym człowiekiem i
obu kobietami. W ich spokojnym mieszkaniu przepędzał
obu kobietami. W ich spokojnym mieszkaniu przepędzał
wszystkie wolne chwile. Często wieczorem zachodził do nich,
spędzając mile resztę dnia przy gotującym się samowarze. Innym
znów razem, wywdzięczając się za serdeczne przyjęcie, zabierał
je na przechadzkę lub urządzał dla nich połów na Dunaju.
Kiedy pani Gregorewicz, wyczerpana ciągłą pracą, podążyła
za mężem, Ladko zaopiekował się sierotą z taką gorliwością, że
młoda dziewczyna nie odczuła braku matki, o której można było
powiedzieć, że dziecięciu swemu dwa razy dała życie.
W ten sposób powoli, nieświadomie, miłość zagościła w
sercu młodej pary. Striga przyspieszył jej objawienie.
Ujrzawszy pewnego razu tę, którą wszyscy nazywali
pięknością Ruszczuku, Striga zakochał się w niej gwałtownie.
Pewny swego zwycięstwa, jak człowiek, któremu wszyscy
ulegali, zjawił się w domu młodej dziewczyny i bez żadnych
wstępów poprosił o jej rękę. Pierwszy raz w życiu spotkał się z
nieprzezwyciężonym oporem. Natasza, bez względu na to, że
mogła ściągnąć na siebie nienawiść tak groźnego człowieka,
oświadczyła, że nic na świecie zniewolić by jej nie mogło do tego
małżeństwa. Pomimo to Striga przyszedł po raz wtóry. Po raz
trzeci nie przyjęto go wcale.
Wtedy ogarnął go bezgraniczny gniew. Idąc za popędem
swej dzikiej natury, obrzucił młodą dziewczynę obelgami i
przekleństwami, co tak przestraszyło Nataszę, że pobiegła do
Sergiusza Ladki wyznać mu swe strapienie i obawę. Gniew,
równy gniewowi Strigi, ogarnął Sergiusza. Nie chcąc o niczym
słyszeć, przeklinał z niebywałą u niego gwałtownością człowieka,
który śmiał podnieść oczy na nią.
który śmiał podnieść oczy na nią.
Powoli jednak dał się uspokoić. Nastąpiły wyznania bardzo
niewyraźne, ale których wynik był zupełnie jasny. W godzinę
później Sergiusz i Natasza, z pogodą w oczach i radością w
sercu, zamienili pierwszy pocałunek swego narzeczeństwa.
Kiedy się Striga o tym dowiedział, o mało nie umarł z
wściekłości. Zuchwale zjawił się w domu Gregorewiczów z
obelgą i pogróżką na ustach. Ale wyrzucony żelazną ręką,
dowiedział się, że odtąd mężczyzna broni tego domu.
Być zwyciężonym! Mieć współzawodnika, on, Striga, który
był tak dumny ze swej atletycznej siły!… Było to upokorzenie
nie do zniesienia, postanowił też zemścić się. Z kilku
awanturnikami jego pokroju przyczaił się pewnego wieczoru,
oczekując na Ladkę idącego wzdłuż brzegu rzeki. Tym razem
nie chodziło już tylko o bójkę, zbrodnia była w pogotowiu.
Napastnicy napadli z nożami w ręku.
Napaść ta również nie odniosła żądanego skutku. Sternik
bowiem, uzbrojony w wiosło, którym władał jak maczugą,
zmusił napastników do cofnięcia się. Striga zaś, przyciśnięty do
muru, musiał się ratować upokarzającą ucieczką.
Widać nauka poskutkowała, skoro ten ciemny typ zaniechał
swych zbrodniczych zamiarów. Sergiusz Ladko zaś ożenił się na
Początku 1875 r. z Natasza Gregorewicz i odtąd miłość
zapanowała w domu sternika.
W tych miodowych miesiącach, którym rok przeszło nie
odebrał uroku, na początku 1876 r. wybuchło powstanie w
Bułgarii. Głęboka miłość, jaką Sergiusz Ladko żywił dla swej
Bułgarii. Głęboka miłość, jaką Sergiusz Ladko żywił dla swej
żony niezdolna była jednak zatrzeć miłości do ojczyzny. Bez
wahania złączył się z powstańcami i wraz z nimi radził, jakim
sposobem wyratować kraj rodzinny z niedoli.
Przede wszystkim trzeba było zaopatrzyć się w broń.
Znaczna liczba młodych ludzi przepłynęła w tym celu rzekę,
udając się do Rumunii, a nawet do Rosji. Sergiusz Ladko był
jednym z nich. Z rozdartym sercem, lecz z mocnym
postanowieniem spełnienia swego obowiązku, wyruszył w drogę,
narażając tym samym uwielbianą kobietę na niebezpieczeństwa,
grożące zawsze podczas rewolucji wodzowi partyzantów.
Myśl o groźnym Stridze zwiększyła jego troskę. Może
bandyta zechce, korzystając z jego nieobecności, zadać cios
najdroższemu jego uczuciu. Było to bardzo prawdopodobne.
Ale Sergiusz Ladko nie zawahał się wobec tej słusznej obawy.
Zresztą od kilku miesięcy nie było słychać wcale o Stridze; miał
podobno opuścić kraj bezpowrotnie.
O ile można wierzyć pogłoskom, które o nim krążyły, obrał
on za teren swej działalności okolice położone bardziej na
północ. Ale pogłoski te były sprzeczne i bez związku. Obwiniano
go o wszelkie możliwe zbrodnie, nie mogąc mu dowieść żadnej.
W każdym razie nieobecność Strigi zdawała się pewną,
reszta nie obchodziła Sergiusza Ladki. Istotnie, spokój Nataszy
nie był niczym zakłócony.
Wróciwszy niebawem, musiał znów odjechać i to na czas
dłuższy. Sposoby dostarczania broni, dotąd praktykowane, nie
zabezpieczały dostatecznej jej ilości. Transporty z Rosji szły
przez Węgry i Rumunię, czyli przez kraje pozbawione wówczas
przez Węgry i Rumunię, czyli przez kraje pozbawione wówczas
kolei
żelaznych.
Patrioci
bułgarscy
postanowili
więc
ześrodkować cały zapas w Budapeszcie, dokąd dostawiano by
je koleją, a stamtąd galarami przewożono by Dunajem.
Ladko, wyznaczony jako wykonawca tego planu, wyruszył
zaraz wieczorem. W towarzystwie ziomka, który miał odwieźć
łódź na brzeg bułgarski, przepłynął rzekę, aby jak najprędzej
dostać się przez Rumunię do stolicy Węgier. Podczas przeprawy
jednak zdarzył się wypadek, który mocno zastanowił delegata
powstańców.
Gdy łódź znalazła się o jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu,
dał się słyszeć strzał posłany niezawodnie w ich kierunku, kula
bowiem przeleciała tuż przy ich głowach. W przekonaniu tym
umocnił się sternik tym bardziej, że zobaczył w półcieniu zmroku
znane oblicze Strigi.
Śmiertelne udręczenie, które go ogarnęło, nie zachwiało
jednak jego postanowienia. Już z góry poświęcił swe życie dla
ojczyzny. Gdyby zaś było potrzeba, poświęciłby nawet to, co
mu droższym było od życia. Na odgłos strzału upadł na dno
łodzi, jak to zwykle bywa, dla uniknięcia ponownego strzału.
Przyciskając mocno wiosło, popychał nim barkę w stronę miasta
rumuńskiego Dżurdżewo, zarysowującego się blaskiem swych
światełek na ciemnym tle nocy.
Dostawszy się do miasta, Ladko zajął się gorliwie
powierzonym mu zleceniem.
Nawiązał stosunki z emisariuszami carskiego rządu,
wysłanymi, czy to na granicę rosyjską, czy też incognito, do
Budapesztu i Wiednia. Niebawem Dunajem popłynęły liczne
Budapesztu i Wiednia. Niebawem Dunajem popłynęły liczne
galary zaopatrzone w broń i amunicję.
Sergiusz Ladko otrzymywał często listy od żony, przysyłane
nocą do Rumunii pod wskazane nazwisko. Wiadomości w nich
zawarte, na początku dobre, zaczynały być coraz bardziej
niepokojące. Nie chodziło tu jednak o Strigę. Natasza nie
wiedziała nawet, czy bandyta wrócił do Bułgarii. Ladko zaczął
więc powątpiewać o słuszności swych obaw. Skądinąd jednak
było rzeczą pewną, że Ladko był denuncjowany władzom
tureckim, policja bowiem wtargnęła do jego mieszkania i
przeprowadziła w nim rewizję, zresztą bez żadnego wyniku.
Wobec tego powrót do Bułgarii równałby się samobójstwu…
Wiedziano kim jest, śledzono go dniem i nocą, i gdyby się zjawił,
niezwłocznie byłby aresztowany. Aresztowany zaś znaczy w
Turcji tyle, co skazany. Ladko więc wstrzymać musiał swe
Przybycie do Bułgarii do czasu, kiedy powstanie będzie jawnie
ogłoszone, tym sposobem bowiem nie narażał ani siebie, ani
żony, którą dotąd zostawiono w spokoju.
Chwila ta wkrótce nadeszła. Bułgaria powstała w maju, za
wcześnie, zdaniem sternika, przewidującego złe następstwa tego
pośpiechu.
Nie licząc się jednak ze swymi poglądami wyruszył na pomoc
krajowi. Pociąg zawiózł go do Zombor, ostatniego miasta
węgierskiego w pobliżu Dunaju, do którego dochodziła wtedy
kolej żelazna. Tu miał wsiąść do łodzi i popłynąć z prądem.
Wiadomości, które zastał w Zomborze, zmusiły go do
przerwania podróży. Obawy jego sprawdziły się. Powstanie
przerwania podróży. Obawy jego sprawdziły się. Powstanie
było stłumione w zawiązku. Turcja mobilizowała wielkie wojska
w rozległym trójkącie, którego wierzchołek stanowiły miasta
Ruszczuk, Widdin i Sofia, i jej żelazna ręka szczególnie ciążyła
na tych nieszczęśliwych stronach. Ladko musiał się cofnąć do
małego miasteczka, które obrał za swoją dotychczasową
siedzibę.
Listy Nataszy potwierdziły jego postanowienie. Nadzór nad
jego domem był tak ścisły, że Natasza musiała się uważać
poniekąd za uwięzioną: śledzono ją usilniej niż zwykle, więc
ostrożność leżała w ich wspólnym interesie.
Ladko tłumił swój gniew z bezczynności, bowiem transport
broni był siłą rzeczy wstrzymany. Wyczekiwanie to jednak, samo
przez się już przykre, stało się nie do zniesienia od chwili, kiedy
listy od żony przestały przychodzić.
Niepokój jego zamienił się z upływem czasu w straszne
udręczenie. Pierwszego lipca Serbia urzędowo wydała wojnę
sułtanowi, odtąd zaś okolice naddunajskie roiły się od wojsk,
którym towarzyszyły wszelkiego rodzaju nadużycia. Bił się z
myślą czy Natasza padła ofiarą zamieszek, czy też uwięziona jest
przez władze tureckie jako zakładniczka lub wspólniczka męża?
Po miesięcznym milczeniu, nie mogąc go znosić nadal,
postanowił stawić czoło wszystkiemu, dążąc do Bułgarii, aby
dowiedzieć się całej prawdy.
Wszelako, ze względu na Nataszę, należało działać z wielką
ostrożnością. Nie na wiele by się zdało, gdyby dostał się w ręce
straży tureckiej. Powrót jego o tyle byłby użyteczny, o ile
dostałby się do Ruszczuku i w nim mógł swobodnie przebywać,
dostałby się do Ruszczuku i w nim mógł swobodnie przebywać,
pomimo podejrzenia, które na nim ciążyło. Później zastosowałby
się do okoliczności. W najgorszym razie, gdyby mu wypadło
bezzwłocznie opuścić znów granice Bułgariii, zobaczyłby jednak
i przycisnął do serca swoją drogą Nataszę.
Sergiusz Ladko zastanawiał się kilka dni nad sposobem
wykonania swego przedsięwzięcia. Nareszcie go znalazł i nie
zwierzając się nikomu, natychmiast wziął się do dzieła.
Czy wynik będzie pomyślny? Przyszłość przekona nas o tym.
Tymczasem musiał się zdecydować i dlatego 28 lipca 1876 r.
rano najbliżsi sąsiedzi sternika, którego prawdziwego nazwiska
nikt nie znał, zauważyli, że domek, w którym od kilku miesięcy
samotnie przebywał, jest szczelnie zamknięty.
Jaki był zamiar Ladki, na jakie niebezpieczeństwo się narażał,
chcąc go doprowadzić do skutku, jakim sposobem wypadki,
które rozegrały się w Bułgarii, a szczególnie w Ruszczuku łączą
się z konkursem w Sigmaringen, o tym przekona się czytelnik z
dalszego opowiadania, bynajmniej nie zmyślonego, gdyż główne
postacie tej powieści żyły rzeczywiście nad brzegami Dunaju.
V
Karl Dragosz
Pan Jaeger, otrzymawszy pokwitowanie, natychmiast
rozgościł się na barce. Dowiedziawszy się, która skrzynia będzie
rozgościł się na barce. Dowiedziawszy się, która skrzynia będzie
jego posłaniem, znikł za zasłoną budki, zabierając ze sobą
walizkę. Po upływie dziesięciu minut wyszedł z niej przeobrażony
od stóp do głów. Ubrany jak skończony rybak: kurtka, wysokie
buty, bobrowa czapka — wydawał się kopią Ilii Brusza.
Zdziwił się nieco stwierdziwszy, że podczas jego krótkiej
nieobecności gospodarz opuścił barkę. Wierny jednak swym
zobowiązaniom nie zadał żadnego pytania, gdy ten powrócił po
półgodzinnej wycieczce. Ale Ilia Brusz powiedział mu sam, że
był zmuszony wysłać kilka listów do dzienników z
zawiadomieniem o swym przyjeździe do Neustadt na trzeci dzień
wieczorem i do Ratyzbony następnego dnia. Ponieważ obecnie
w grę wchodził interes p. Jaegera należało unikać takiego
osamotnienia jak w Ulm. Ilia Brusz wyraził nawet żal, że nie
będą mogli zatrzymać się w miastach poprzedzających Neustadt,
a szczególnie w Neuburgu i Ingolstadt, które są miastami
znacznymi. Postoje te wszakże nie licowały z jego planem, musi
się zatem ich wyrzec.
P. Jaeger, mile zaskoczony okazanym mu zainteresowaniem,
nie nalegał na postój w Neuburgu i Ingolstadt. Przeciwnie,
podzielał w zupełności zdanie gospodarza i upewnił go
ponownie, że nie chciałby w niczym tamować jego swobody.
Dwaj towarzysze po pewnym czasie zasiedli na ławce i
zabrali się do wieczerzy. Na przywitanie p. Jeager powiększył
liczbę dań doskonałą szynką, którą wydobył ze swej walizki. Ilia
Brusz, smakując ten wyśmienity produkt miasta Moguncji
przyznał, że mimo wszystko jego towarzysz ma swoje zalety.
Noc przeszła bez wypadku. Przed wschodem słońca Ilia
Noc przeszła bez wypadku. Przed wschodem słońca Ilia
Brusz odwiązał ostrożnie liny, ażeby nie zbudzić pogrążonego w
głębokim śnie uprzejmego pasażera.
Ulm jest ostatnim miastem Wirtembergii, przez które
przepływa Dunaj, dążąc do Bawarii. Płynie dotąd wąskim
korytem, gdyż dopiero niżej wpadają do niego wielkie dopływy
powiększające jego objętość i czyniące zań jedną z
najważniejszych rzek w Europie.
Szybkość prądu wynosiła około mili na godzinę. Barki
wszelkiego rodzaju, a między nimi nawet przeładowane łodzie,
sunęły po nim, pomagając sobie szerokim żaglem, wzdymającym
się pod wpływem północno — zachodniego wiatru. Pogoda
zapowiadała się pomyślnie.
Skoro wypłynęli na środek rzeki, Ilia Brusz zaczął wiosłować,
przyspieszając bieg łodzi, i nie zaprzestawał tej czynności aż do
samego wieczora, zaledwie pozwalając sobie na krótki
odpoczynek, jednak bez przerywania jazdy. Pasażer jakby nie
zwracał uwagi na ten pośpiech, a jeżeli się dziwił, to zdziwienie
zachował dla siebie.
Zaledwie parę słów zamieniono tego dnia. Ilia Brusz wciąż
wiosłował, p. Jaeger zaś przypatrywał się z uwagą, która by
uderzyła niezawodnie gospodarza, gdyby był mniej zajęty,
łodziom sunącym po Dunaju, o ile wzrok jego nie przebiegał obu
brzegów. Brzegi stawały się coraz mniej urwiste, tak że rzeka
omal nie rozlewała się po okolicy. Lewy brzeg na pół zalany
tracił nawet swoje zarysy, prawy zaś, sztucznie wzniesiony dla
zbudowanej na nim drogi żelaznej, był widownią ciągle
przelatujących pociągów, świszczących lokomotyw, których
przelatujących pociągów, świszczących lokomotyw, których
dym mieszał się z dymem statków parowych, o kołach prujących
z hałasem fale.
W Offingen, gdzie przepływali po południu, kolej skręcała na
Południe, gdyż tu prawy brzeg tworzył jezioro, którego końca
nie można było dostrzec. Wieczorem zatrzymali się w Dillingen
na noc.
Nazajutrz, po jeździe równie szybkiej jak poprzedniego dnia,
zarzucono kotwicę w miejscu samotnym, o kilka kilometrów
wzwyż Neuburgu i znów 15 sierpnia wraz ze świtem byli już na
środku rzeki.
Ilia Brusz zapowiedział na ten dzień wieczorem przyjazd do
Neustadt Wstyd mu było zjawić się z pustymi rękoma, toteż
korzystając z dogodnych warunków atmosferycznych i
krótkiego postoju, postanowił zarzucić wędkę.
Wczesnym rankiem obejrzał swe przyrządy ze szczególną
starannością. Towarzysz przypatrywał się tym przygotowaniom z
zainteresowaniem godnym prawdziwego amatora.
Zajęcie nie przeszkadzało Ilii Bruszowi w rozmowie.
— Dzisiaj, jak pan widzi, panie Jaeger, mam zamiar oddać
się połowowi, ale przygotowania doń są nieco długie. Ryby są
nieufne z natury i największa ostrożność nie wadzi. Niektóre z
nich są nad wyraz zmyślne, jak na przykład lin. Trzeba walczyć z
różnymi jego wybiegami, a paszczę ma tak twardą, że może
złamać wędkę.
— Lin nie należy do smacznych ryb, o ile mi się zdaje —
zauważył p. Jaeger.
zauważył p. Jaeger.
— Nie, gdyż przebywa przeważnie w wodach błotnistych, co
nadaje mu nieprzyjemny smak.
— A szczupak?
— Szczupak jest doskonały — oświadczył Ilia Brusz — o ile
waży pięć lub sześć funtów, małe bowiem mają za wiele ości.
Ale w żadnym razie szczupaka nie można nazwać rybą zmyślną i
zabiegliwą.
— Doprawdy, panie Brusz? A zatem te rekiny wód słodkich,
jak je nazywają…
— Są równie głupie jak rekiny wód słonych, panie Jaeger.
Prawdziwe bydło stojące na tym samym poziomie co okonie i
węgorze! Połów ich może przynieść korzyść, nigdy zaszczytu.
Są to ryby, zdaniem wytrawnego znawcy, które dają się brać,
ale których się nie bierze.
Panu Jaegerowi nie pozostało nic innego nad podziwianie
przekonywujących wywodów Ilii Brusza, jak również
staranności z jaką przygotowywał swoje przyrządy.
Dla wypróbowania wziął pręt wędki, zarówno giętki jak
lekki, i zgiął go wpół, pręt wyprężył się tak prosto, jak przedtem.
Składał się on z dwu części, z których jedna, gruba w swej
podstawie na cztery centymetry, zmniejszała się stopniowo, aż
do miejsca, gdzie zaczynała się druga, z drzewa cienkiego i
sprężystego. Zrobiona z pędów orzecha liczyła prawie cztery
metry długości, co pozwalało rybakowi, bez oddalania się od
brzegu, na połów ryb, trzymających się głębiny, jak leszcze i
płotki czerwone.
Ilia Brusz, pokazując panu Jaegerowi haczyk, który wraz z
Ilia Brusz, pokazując panu Jaegerowi haczyk, który wraz z
przynętą przymocował do nitki z włosienia florenckiego, rzekł:
— Niech pan patrzy, są to haczyki numer jedenasty,
niezmiernie cienkie. Jako przynęta służą spalone ziarna zboża,
pęknięte z jednej tylko strony i dobrze rozmoczone, będące
najlepszym żerem dla płotek. Nareszcie wszystko gotowe, mogę
próbować szczęścia.
Podczas gdy p. Jaeger stał oparty o budkę Ilia Brusz usiadł
na ławce mając siatkę tuż przy sobie, po czym rozkołysawszy
wędkę ruchem metodycznym nie pozbawionym pewnego
wdzięku, zarzucił ją na wodę. Haczyki zanurzyły się przybierając
dzięki ołowianym kulkom pionowy kierunek, najbardziej
pożądany zdaniem zawodowców. Nad nimi unosił się pływak z
łabędziego pióra, które nie wchłaniając wody jest w tym
wypadku niezrównane.
O tym, że na łodzi zapanowało głębokie milczenie, mówić nie
trzeba. Głosy łatwo odstraszają rybę, a zresztą poważny rybak
nie ma czasu na rozmowę. Musi bacznie śledzić poruszenia
pływaka i nie zaniedbać chwili, w której ma przygwoździć
zdobycz.
Ranek ten był niezwykle pomyślny dla Ilii Brusza. Złowił nie
tylko z dwadzieścia płotek, lecz i dwanaście karpi i kilka jego
odmian. Jeżeli p. Jaeger był istotnie tym zapalonym amatorem
rybołówstwa, za jakiego się podawał, powinien był podziwiać
zręczność, z jaką jego gospodarz przygważdżał swą zdobycz, co
jest rzeczą konieczną dla ryb tego rodzaju. Skoro zauważył, że
ryba chwyta haczyk, nie śpieszył się wcale z wydobyciem jej na
powierzchnię wody i czekał aż zmęczy się próżnym wysiłkiem
powierzchnię wody i czekał aż zmęczy się próżnym wysiłkiem
wysunięcia się z haczyka, zachowując w tym niewzruszoną
niczym zimną krew, co należy do jednej z zalet rybaka godnie
pełniącego swój zawód.
Połów musiano przerwać około jedenastej. W lecie ryba nie
daje się złowić w godzinach południowych, wtedy kiedy wody
iskrzą się pod wpływem słońca. Zresztą zdobycz była
dostatecznie obfita. Ilia Brusz obawiał się nawet, że będzie jej za
dużo, zważywszy, że Neustadt, gdzie zatrzymano się o piątej,
było niedużą mieściną.
Obawa jego jednak była płonna. Dwadzieścia pięć do
trzydziestu osób przywitało go oklaskami. Wkrótce nie wiedział,
kogo ma słuchać, ryby rozchwytano w kilka chwil za
dwadzieścia siedem florenów, które Ilia Brusz wręczył na
poczekaniu p. Jaegerowi, jako Pierwszą dywidendę.
P. Jaeger zadowolony, że nie do niego zwraca się zapał
publiczności, schował się skromnie do budki, gdzie podążył za
nim Ilia Brusz, skoro nie mógł się uwolnić od swych zapalonych
wielbicieli. Chodziło mu bowiem o jak najrychlejszy odpoczynek
ze względu na noc, którą musieli skrócić chcąc wcześnie być w
Ratyzbonie, odległej o jakie siedemdziesiąt kilometrów. Ilia
Brusz postanowił wyruszyć o pierwszej w nocy, w celu odbycia
jeszcze jednego połowu pomimo długiej drogi, która ich czekała.
Do Ratyzbony przywiózł około trzydziestu funtów ryb, tak że
ciekawi cisnący się do brzegu, nie potrzebowali żałować, iż
trudzili się na darmo. Zapał publiczności był niezmierny. W
jednej chwili urządzono prawdziwą licytację na świeżym
powietrzu; trzydzieści funtów ryby przyniosło laureatowi Ligi
Naddunajskiej nie mniej jak czterdzieści jeden florenów.
Ilia Brusz, który nie marzył nawet o takim powodzeniu,
doszedł do przekonania, że koniec końców p. Jaeger zrobi
doskonały interes. Zanim to się sprawdzi, należało wręczyć owe
czterdzieści jeden florenów ich prawowitemu właścicielowi, ale
było to w tej chwili niepodobieństwem. P. Jaeger bowiem
opuścił dyskretnie barkę, uprzedzając piśmiennie towarzysza,
aby nie czekał na niego z wieczerzą, gdyż wróci późno
wieczorem.
Ilia Brusz uważał za rzecz zupełnie naturalną, że p. Jaeger
chciał, korzystając ze sposobności, zwiedzić miasto, które było
przez pięćdziesiąt lat siedzibą sejmu cesarskiego. Byłby może
mniej zadowolony, a bardziej zdziwiony, gdyby wiedział, jak
spędzał czas jego towarzysz i kim był istotnie.
P. Jaeger, Leipzigerstrsse 45, Wiedeń, pisał spokojnie Ilia
Brusz gdy przybysz dyktował mu swój adres. Ale ten ostatni
byłby w nie lada kłopocie, gdyby rybak wstępując w ślady
żandarma, zażądał jego dowodów.
Ilia Brusz zaniedbał tej ostrożności, za co odpokutował
później.
Nikt nie wiedział, jakie nazwisko wyczytał żandarm niemiecki
na paszporcie, podanym mu przez pana Jeagera. Jeżeli wszakże
paszport ten zawierał prawdziwe nazwisko właściciela, to nie
było inne jak Karl Dragosz.
Zapalony
amator
rybołówstwa
i
naczelnik
policji
naddunajskiej byli w istocie tą samą osobą. Karl Dragosz,
naddunajskiej byli w istocie tą samą osobą. Karl Dragosz,
postanowiwszy dostać się za wszelką cenę do barki Ilii Brusza i
przewidując nieprzezwyciężony upór, ułożył sobie z góry plan
działania. Zjawienie się żandarma było ukartowane i zajście
rozegrało się jak na widowni teatralnej.
Wypadki dowiodły, że Karl Dragosz trafił dobrze, skoro Ilia
Brusz zaskoczony nieprzewidzianym niebezpieczeństwem uważał
obecnie za szczęśliwą okoliczność posiadanie na swej łodzi
opiekuna, o którego wpływie naocznie mógł się przekonać.
Powodzenie to było tak zupełne, że Dragosz się nim
zaniepokoił. Dlaczegóż bowiem Ilia Brusz był zmieszany wobec
żandarma? Dlaczego obawa przed powtórzeniem się podobnego
zajścia była tak wielka, że poświęcił dla niej swe niezwykłe
upodobanie do samotności? Uczciwy człowiek nie obawiałby się
stawienia przed komisarzem policji. W najgorszym razie
spóźniłby się o kilka godzin i o ile się kto nie śpieszył… ale
prawda Ilia Brusz śpieszył się i to właśnie dawało do myślenia.
Nieufny, jak każdy dobry policjant, Karl Dragosz zaczął się
nad tym zastanawiać. Ale za dużo miał zdrowego rozsądku,
ażeby dać się unieść przelotnym szczegółom, które są może
prostym zbiegiem okoliczności. Zapamiętał więc tylko swe
spostrzeżenia i zajął się rozwiązywaniem zagadki daleko
ważniejszej.
Zamiar, który powstał w umyśle Karla Dragosza, to jest
narzucenie swego towarzystwa Ilii Bruszowi, nie powstał
wyłącznie w jego głowie. Prawdziwym jego twórcą był, nie
domyślając się tego, Michał Michałowiczz, kiedy dowcipkując
zauważył w gospodzie „Witaj Rybaku”, że laureat Ligi
zauważył w gospodzie „Witaj Rybaku”, że laureat Ligi
Naddunajskiej może być albo poszukiwanym złoczyńcą, albo
poszukującym policjantem. Karl Dragosz przywiązał ogromną
wagę do tych lekkomyślnie wypowiedzianych słów. Zapewne
nie wziął ich dosłownie. Miał słuszny powód do mniemania, że
rybak i policjant nie mieli między sobą nic wspólnego, a
wnioskując przez analogię, doszedł do przekonania, iż zarówno
prawdopodobnym może być to, że żadnego związku nie ma
między rybakiem a poszukiwanym złoczyńcą. Ale ponieważ z
rzeczy, która spełnioną nie została, nie wynika bynajmniej, że
stać się nie może, więc Karl Dragosz pomyślał natychmiast, iż
wesoły Serb ma słuszność, i że detektyw, żądny swobodnego
nadzoru nad Dunajem, okaże się bardzo zręczny, jeżeli potrafi
udać rybaka dość Poważnego, aby nikt nie wątpił o jego
tożsamości zawodowej.
Projektu tego, niezmiernie ponętnego, musiał się wszakże
wyrzec. Konkurs w Sigmaringen odbył się. Ilia Brusz, zwycięzca
turnieju, ogłosił publicznie o swym przedsięwzięciu i nie ulega
wątpliwości, iż nie zgodzi się na podobną zamianę, zamianę do
tego bardzo ryzykowną, ponieważ rysy laureata były już znane
większej części kolegów.
Wszelako, jeżeli należało się wyrzec myśli, iż Ilia Brusz
mógłby się zgodzić, aby ktokolwiek inny pod jego nazwiskiem
odbył podróż zamierzoną przez niego, nie wykluczało to
możliwości osiągnięcia tego celu inną drogą. Czyż Karl Dragosz
nie mógł się zadowolić towarzyszeniem Ilii Bruszowi? Kto
zwróciłby uwagę na towarzysza człowieka, który stał się prawie
sławnym i który tym samym zwracałby uwagę wyłącznie na
sławnym i który tym samym zwracałby uwagę wyłącznie na
siebie? A zresztą gdyby kto mimowoli rzucił wzrokiem na
nieznajomego, czyi można nawet przypuszczać, że wziąłby go za
policjanta, który spełnia swe zadanie pod opiekuńczym
skrzydłem znanego człowieka.
Po długim namyśle Karl Dragosz doszedł do wniosku, że
jego zamiar jest doskonały i że należy go urzeczywistnić.
Widzieliśmy z jakim mistrzostwem dopiął celu zaraz po
pierwszym wystąpieniu. Gdyby zaszła tego potrzeba, Ilia Brusz
byłby pociągnięty do komisarza, uwięziony nawet pod złudnymi
pozorami, przestraszony w różny sposób. Karl Dragosz, można
być pewnym, odegrałby swoją rolę pośrednika bez wyrzutów
sumienia aż do chwili, w której zalękniony rybak byłby uznał w
odepchniętym pasażerze swego zbawcę.
Detektyw był jednak zadowolony, że obyło się bez tych
gwałtownych wystąpień i że sztuka zakończyła się wraz z
pierwszym aktem. Obecnie wiedział, że nie tylko osiągnął cel,
lecz że właściciel barki przeciwstawiłby się jego chęci
opuszczenia stanowiska. Pozostawało więc tylko wykorzystać
dane położenie.
Do tego zaś wystarczyło, aby Karl Dragosz płynął wraz z
prądem. Podczas gdy jego towarzysz zajęty będzie łowieniem
ryb lub wiosłowaniem, on zajmie się pilnym nadzorem rzeki, a
przed jego bacznym okiem nie ukryje się nic. Po drodze będzie
się porozumiewał ze swymi ludźmi rozproszonymi wzdłuż obu
brzegów. Na wiadomość o jakimś przestępstwie lub zbrodni
opuści Iliię Brusza dążąc śladami złoczyńców i uczyni to samo,
opuści Iliię Brusza dążąc śladami złoczyńców i uczyni to samo,
gdy w braku zbrodni lub przestępstwa, jakiś podejrzany
wypadek zwróci jego uwagę.
Wszystko to było mądrze obmyślane i im więcej zastanawiał
się Karl Dragosz, tym bardziej przyklaskiwał swemu pomysłowi,
który zapewniając mu incognito wzdłuż całej rzeki, zwiększał
jeszcze szansę powodzenia.
Na nieszczęście, rozumując w ten sposób, detektyw
zapomniał o potędze przypadku. Nie przypuszczał, że cały
szereg faktów skieruje w niedługim czasie jego poszukiwania na
drogę nieprzewidzianą i że jego zadanie urośnie do
nieoczekiwanych rozmiarów.
VI
Błękitne oczy
Prosto z łodzi Karl Dragosz udał się do centralnej dzielnicy
Ratyzbony. Miasto było mu znane, więc bez wahania skręcił w
milczące ulice, na których wznosiły się miejscami wysokie
dziesięciopiętrowe baszty. Gród ten, niegdyś tak zaludniony,
liczył obecnie zaledwie dwadzieścia sześć tysięcy mieszkańców.
Karl Dragosz nie myślał o zwiedzaniu miasta, jak sądził Ilia
Brusz. Podróżował nie dla przyjemności. Niedaleko od mostu
stała katedra o nie wykończonych wieżach, ale Drogosz,
przechodząc mimo, nie rzucił nawet wzrokiem na jej ciekawy
przechodząc mimo, nie rzucił nawet wzrokiem na jej ciekawy
portyk z końca XV wieku. Nie zajmowała go też kaplica
gotycka, ani wirydarz pałacu książąt! Turn–et–Taxis, ani
muzeum fajek, ten dziwaczny zabytek dawnego klasztoru. Nie
nęcił go również ratusz, dawna siedziba sejmu Rzeszy, którego
główna sala jest ozdobiona starymi gobelinami i w którym
znajduje się izba tortu z wszystkimi przyrządami, pokazywana z
dumą przez miejscowego dozorcę. Nie potrzebował wydawać
na trinkgeld, niemiecki napiwek wręczany usłużnemu cicerone.
Mógł się obejść bez pomocy, toteż udał się sam do gmachu
poczty, gdzie czekały na niego listy pod umówionym adresem.
Po ich przeczytaniu, co nie wywołało żadnego wrażenia na jego
twarzy, skierował się ku wyjściu, lecz pospolicie ubrany
człowiek zastąpił mu drogę.
Dragosz musiał znać tego człowieka, skoro gdy ten chciał
przemówić, nakazał mu gestem milczenie. Gest ten miał
najwidoczniej znaczyć: Nie tu. Obaj udali się na plac w pobliżu.
— Dlaczego nie czekałeś na mnie nad brzegiem rzeki? —
spytał Karl Dragosz, kiedy upewnił się, że nikt ich nie może
słyszeć.
— Obawiałem się, że minę się z panem. A ponieważ
wiedziałem, że pan będzie na poczcie…
— Dobrze, że jesteś, to najważniejsze — przerwał Karl
Dragosz. — Nic nowego?
— Nic.
— Nawet zwykłego rozboju w okolicy?
— Ani w okolicy, ani gdzie indziej wzdłuż Dunaju.
— Kiedy otrzymałeś ostatnie wiadomości?
— Kiedy otrzymałeś ostatnie wiadomości?
— Nie ma dwu godzin jak dostałem telegram z Budapesztu.
Spokój na całej linii.
Karl Dragosz pomyślał chwilę,
— Pójdziesz do policji. Powiesz swoje nazwisko, Fryderyk
Uhlman, i poprosisz, ażeby dano ci znać, jeżeli cokolwiek
zajdzie. Następnie pojedziesz do Wiednia.
— A nasi ludzie?
— To moja rzecz. Będę się z nimi widział. Schadzka w
Wiedniu od dziś za tydzień, oto jest hasło.
— Więc pan zostawi górną część rzeki bez nadzoru? —
spytał Uhlman.
— Miejscowa policja wystarczy — odpowiedział Dragosz
— a my stawimy się na pierwsze zawołanie. Dotąd zresztą nic
się nigdy nie zdarzyło wzwyż Wiednia, co by podlegało naszej
kompetencji. Nie są tak głupie nasze ptaszki, aby miały
rozciągać swą działalność tak daleko od swej siedziby.
— Siedziby? — powtórzył Uhlman. — Ma pan jakie
wiadomości?
— Mam w każdym razie zdanie o tym wyrobione.
— Jakie…
— Zanadto jesteś ciekawy!… Bądź co bądź przepowiadam
ci, że zaczniemy działać między Wiedniem a Budapesztem.
— Dlaczego tam, a nie gdzie indziej?
— Dlatego, że tam popełniona została ostatnia zbrodnia.
Wszak wiesz o tym gospodarzu, którego podpalili i którego
znaleziono spalonego do kolan.
— Jeszcze jeden powód, żeby działali gdzie indziej.
— Jeszcze jeden powód, żeby działali gdzie indziej.
— Ponieważ?
— Ponieważ powiedzą sobie, że obwód w którym odkryto
zbrodnie, jest szczególnie pilnowany. Pójdą szukać szczęścia
gdzie indziej. Wszak dotąd trzymali się tej taktyki: nigdy dwa
razy w tym samym miejscu.
— Rozumowali jak osły, a ty wstępujesz w ich ślady,
Frederyku Uhlman — odpowiedział Karl Dragosz. — Ale
właśnie liczę na ich głupotę. Wszystkie dzienniki przypisywały mi
rozumowanie analogiczne. Ogłosiły, że opuściłem górny Dunaj,
gdzie według mnie złoczyńcy nie odważyliby się powrócić, i
wyjeżdżam do południowych Węgier. Nie potrzebuję ci mówić,
że nie ma w tym słowa prawdy, ale możesz być pewny, że te
fałszywe
wiadomości
nie
omieszkały
zwrócić
uwagi
zainteresowanych.
— Stąd pan wnioskuje?…
— Że nie pójdą w stronę południowych Węgier wpaść
wilkowi do paszczy.
— Dunaj jest długi — zauważył Uhlman. — Jest Serbia,
Rumunia, Turcja…
— A wojna?… Nie ma tam dla nich roboty.
— Zresztą zobaczymy.
Karl Dragosz milczał przez chwilę.
— Czy ściśle wypełniono moje zlecenia?
— Ściśle.
— Nadzór nad rzeką jest przestrzegany w dalszym ciągu?
— Dniem i nocą.
— I nic podejrzanego nie odkryto?
— Zupełnie nic. Wszystkie barki, wszystkie galary mają
papiery w porządku. Przy sposobności muszę panu powiedzieć,
że ta ciągła kontrola budzi niezadowolenie. Przewoźnicy
protestują i moim zdaniem mają słuszność. Łódki nie wchodzą w
naszą grę. Nie na wodzie są popełniane zbrodnie.
Karl Dragosz zmarszczył brwi.
— Przywiązuję wielką wagę do kontroli łodzi, galarów, a
nawet małych łódek — odparł oschle. — Zapowiadam raz na
zawsze, że nie lubię uwag.
Uhlman spokorniał.
— Słucham pana — rzekł. Karl Dragosz ciągnął dalej.
— Jeszcze nie wiem, co zrobię… Być może, zatrzymam się
w Wiedniu. Być może, popłynę do Belgradu… Nie jestem
jeszcze pewny… ponieważ nie chcę tracić kontaktu, donoś mi o
wszystkim w paru słowach rozesłanych w tylu egzemplarzach, ilu
jest naszych ludzi między Ratyzboną a Wiedniem.
— Dobrze, panie — odpowiedział Uhlman. — A ja?…
Gdzie pana zobaczę?
— W Wiedniu za tydzień, jak ci mówiłem. Zamyślił się przez
chwilę.
— Możesz odejść — dodał. — Nie zapomnij iść do policji i
wyjedź potem pierwszym pociągiem.
Uhlman już się oddalał. Karl Dragosz wezwał go jeszcze.
— Słyszałeś o niejakim Ilii Bruszu? — spytał.
— O tym rybaku, który postanowił przepłynąć Dunaj z
wędką w ręku?
wędką w ręku?
O tym właśnie. Otóż, jeżeli mnie z nim zobaczysz, udaj, że
mnie nie znasz.
Po tych słowach rozstali się. Fryderyk Uhlman podążył w
górną dzielnicę miasta, Karl Dragosz zaś do hotelu „Pod Złotym
Krzyżem”, gdzie miał zjeść obiad.
Dziesięciu biesiadników siedziało już przy stole, kiedy wszedł
i usiadł również. Karl Dragosz jadł z apetytem i nie mieszał się
do rozmowy. Słuchał za to jak człowiek, który ma zwyczaj
nadstawiać ucha na wszystko, co mówią dokoła niego. Toteż nie
uszło jego uwagi, jak jeden z biesiadników spytał sąsiada:
— Cóż tam, nic nie słychać o tej sławnej bandzie?
— Tak jak i o sławnym Bruszu — odpowiedział sąsiad. —
Oczekiwano jego przyjazdu w Ratyzbonie, a dotąd nie dano
znać o dniu przybycia.
— To szczególne.
— O ile Brusz i szef bandy nie są tym samym człowiekiem.
— Chyba pan żartuje?
— Kto wie?…
Karl Dragosz podniósł nagle oczy.
Po raz wtóry przypuszczenie to, stanowczo gołosłowne,
narzucało Sle jego uwadze. Ale wzruszył nieznacznie ramionami i
skończył jeść obiad, nie wyrzekłszy słowa. Wszystko to żarty.
Zresztą ten gaduła był „dobrze” poinformowany, jeżeli nie
wiedział nawet o przybyciu Mii Brusza do Ratyzbony.
Po obiedzie Karl Dragosz udał się na wybrzeże. Ale zamiast
podążyć prosto do barki, zatrzymał się na krótko na starym,
kamiennym moście łączącym Ratyzbonę z przedmieściem Stadt–
kamiennym moście łączącym Ratyzbonę z przedmieściem Stadt–
am–Hof. Tu przyglądał się kilku łodziom sunącym po rzece przy
ostatnich odbłyskach słońca.
Gdy tak stał zapatrzony, czyjaś ręka spoczęła na jego
ramieniu i równocześnie odezwał się znany mu głos.
— Zdaje mi się, że wszystko to zajmuje pana bardzo.
Karl Dragosz obrócił się żywo. Przed nim stał Ilia Brusz z
uśmiechem na ustach.
— Tak — odrzekł — ten ruch na rzece jest niezmiernie
ciekawy. Nie mogę oderwać oczu od tego widoku.
— Co też pan powie, panie Jaeger, gdy będziemy dalej,
gdzie ten ruch jest znacznie większy. A Żelazne Wrota. Zna je
pan?
— Nie — odpowiedział Dragosz.
— Trzeba to widzieć! — oświadczył Ilia Brusz. — Jeżeli na
świecie całym nie ma piękniejszej rzeki od Dunaju, to nad
Dunajem nie ma piękniejszej miejscowości od Żelaznych Wrót!
Tymczasem ściemniło się zupełnie. Duży zegarek Ilii Brusza
wskazywał godzinę dziewiątą.
— Byłem w łodzi, gdy spostrzegłem pana na moście, panie
Jaeger — rzekł. — Jeżeli niepokoję pana w tej chwili, to
dlatego, aby panu przypomnieć, że wyjeżdżamy wczesnym
rankiem, więc dobrze byłoby położyć się wcześnie.
— Idę z panem — rzekł Karl Dragosz.
Obaj podążyli ku wybrzeżu. Kiedy mijali most, pasażer spytał
się:
— A cóż słychać ze sprzedażą ryby, panie Brusz? Czy jest
pan zadowolony?
pan zadowolony?
— Niech pan powie, zachwycony. Mam panu wręczyć ni
mniej ni więcej tylko czterdzieści jeden florenów!
— Co dodane do poprzedniej liczby dwudziestu siedmiu,
stanowić będzie sumę sześćdziesięciu ośmiu florenów! Niezły
interes, panie Brusz, zważywszy, że jesteśmy dopiero w
Ratyzbonie.
— Dochodzę do tego samego wniosku — przyznał rybak.
W kwadrans później obaj smacznie spali, a o wschodzie
słońca łódź była już pięć kilometrów od Ratyzbony.
Poniżej tego miasta brzegi Dunaju są bardzo urozmaicone.
Na prawym brzegu ciągną się żyzne pola, na nich gospodarstwa
i wioski, na lewym zaś — olbrzymie lasy i wzgórki, łączące się z
Lasem Czeskim.
P. Jeager i Ilia Brusz mogli widzieć po drodze letni pałac
książąt Turn–et–Taxis wznoszący się nad miasteczkiem
Donaustauf, stary zamek biskupa ratyzbońskiego, a ponadto, na
górze Salwatorberg Walhallę lub „Siedzibę Wybranych” rodzaj
Partenonu zabłąkanego pod niebem bawarskim, a zbudowanego
przez króla Ludwika. Jest to muzeum, w którym znajdują się
popiersia germańskich bohaterów; wnętrze tego muzeum jest
mniej piękne od jego architektury zewnętrznej. Jeżeli jednak
Walhalla nie może porównać się z Partenonem ateńskim, jest
ona daleko piękniejsza od tej, którą przyozdobili Szkoci jeden
ze wzgórków Edynburga.
Odległość między Ratyzboną a Wiedniem jest znaczna, jeżeli
wziąć pod uwagę wszystkie zakręty Dunaju. Wszakże, na tej
wziąć pod uwagę wszystkie zakręty Dunaju. Wszakże, na tej
rzecznej drodze, ciągnącej się na przestrzeni blisko czterystu
siedemdziesięciu pięciu kilometrów, rzadko spotyka się większe
miasta. Wymienić jedynie można Straubing, magazyn rolniczy
Bawarii, gdzie podróżnicy zatrzymali się 18 sierpnia wieczorem,
Passawę, gdzie byli 20 i Linz, który minęli 21. Oprócz tych
miast, z których dwa ostatnie mają pewne znaczenie
strategiczne, ale liczących każde mniej niż dwadzieścia tysięcy
mieszkańców, istnieją tylko małe osady.
W braku dzieł rąk ludzkich turysta może się napawać coraz
to bardziej urozmaiconym widokiem brzegów wielkiej rzeki.
Poniżej Straubinga, gdzie Dunaj dosięga czterystu metrów
szerokości, rzeka zaczyna się zacieśniać, a pierwsze
rozgałęzienia Alp Retyckich wznoszą stopniowo jego prawy
brzeg.
W Passawie, leżącej przy zbiegu trzech rzek: Dunaju, Inn i lis,
z których dwie pierwsze zaliczają się do najważniejszych w
Europie, opuszczamy Niemcy. Prawy brzeg Dunaju należy do
Austrii bezpośrednio od miejsca w dół, gdzie kończy się miasto,
lewy zaś — od ujścia przypływu Dadelsbach, to jest kilka
kilometrów poniżej. W tym miejscu rzeka płynie wąską doliną,
zaledwie dziesięć metrów szeroką, do samego Wiednia, to
rozszerzając swe łożysko tak dalece, ze tworzy prawdziwe
jeziora usiane wyspami i wysepkami, to zwężając je jeszcze
bardziej i płynąc niesłychanie wartkim prądem.
Ilia Brusz jednak nie zwracał wcale uwagi na tę urozmaiconą
piękność krajobrazów, zajęty wyłącznie przyśpieszeniem całą
siłą swych rąk biegu łodzi. Zresztą obojętność jego była całkiem
siłą swych rąk biegu łodzi. Zresztą obojętność jego była całkiem
usprawiedliwiona. Sterowanie łodzią wymagało nadzwyczajnej
baczności. Oprócz mielizn, które są jedną ze zwykłych trudności
żeglugi naddunajskiej, są inne daleko poważniejsze. Na kilka
kilometrów przed Passawą sternik musiał walczyć z silnymi
wirami w Wilshofen, potem o sto pięćdziesiąt kilometrów dalej,
nieco poniżej Grein, jednego z najnędzniejszych miasteczek
Wyższej Austrii, ze znacznie groźniejszymi wirami Strudel i
Wirbel.
W tym miejscu dolina staje się wąskim korytarzem o
urwistych ścianach, o które rozbijają się pieniące wody rzeki.
Dawniej liczne skały utrudniały jeszcze bardziej przejście i łodzie
ulegały niejednemu wypadkowi. Obecnie niebezpieczeństwo jest
mniejsze. Wysadzono minami najgroźniejsze skały ciągnące się
od jednego— brzegu do drugiego. Wiry straciły na sile i nie
wciągają łodzi i galar z równą gwałtownością, wypadki przeto są
rzadsze. Co nie wyklucza jednak wielkiej ostrożności, którą
wszyscy muszą zachować.
Wszelako Ilia Brusz był pewny siebie. Przepływał przesmyki,
wymijał mielizny, opanowywał wiry i prądy z zadziwiającą
zręcznością. Karl Dragosz podziwiał go, ale niemniej zastanawiał
się nad tym, skąd prosty rybak mógł tak dobrze znać cały Dunaj
i wszystkie jego zdradliwe niespodzianki.
Jeżeli Ilia Brusz zadziwił Karla Dragosza, Karl Dragosz
wzajemnie wprawiał w zdumienie Ilię Brusza. Rybak podziwiał
rozległość stosunków swojego towarzysza, nie mogąc zgoła
sobie tego wytłumaczyć. Jak nieznaczna byłaby miejscowość, w
której się zatrzymywali na wieczorny postój, pan Jaeger
której się zatrzymywali na wieczorny postój, pan Jaeger
znajdował zawsze w niej znajomych. Zaledwie łódź została
przymocowana wysiadał, a na jego spotkanie wychodziła jedna
lub dwie osoby, z którymi zresztą nigdy długo nie rozmawiał. Po
kilku zamienionych zdaniach rozmówcy rozłączali się i p. Jaeger
wracał do łodzi. W końcu Ilia Brusz zaciekawiony zapytał go
pewnego dnia:
— Pan, jak widzę, ma wszędzie przyjaciół?
— W istocie — odpowiedział Karl Dragosz. — Zwiedzałem
często te okolice.
— Jako turysta?
— Nie, lecz z polecenia pewnej firmy handlowej z
Budapesztu, a przy tym zajęciu można, jak pan wiesz, nie tylko
zwiedzić kraj ale i nawiązać stosunki.
Żadnego innego zajścia nie było — jeżeli można to było
nazwać zajściem — podczas ich podróży między 18 a 24
sierpnia. Tego dnia, po nocy spędzonej z dala od wszelkiego
środowiska ludzkiego, nieco poniżej Tulln, Ilia Brusz wyruszył w
dalszą drogę przed świtem, jak to miał w zwyczaju. Dzień ten
wszakże nie był podobny do poprzednich. Wieczorem mieli
zawitać do Wiednia i Ilia Brusz czuł się w obowiązku łowienia
ryb, pierwszy raz od tygodnia, aby nie zawieść wielbicieli,
których nie brakowało w stolicy. O przyjeździe swoim bowiem
zawiadomił prasę stołeczną.
Zresztą czyż nie powinien mieć na względzie interesów pana
Jaegera, które zaniedbał zupełnie podczas całego tygodnia
zaciekłej żeglugi? Ilia Brusz wiedział, że towarzysz nie mógł być
zaciekłej żeglugi? Ilia Brusz wiedział, że towarzysz nie mógł być
zadowolony, choć się nie skarżył. Chcąc dać mu jakie takie
zadośćuczynienie, urządził się tak, aby pozostało tylko
trzydzieści kilometrów do przepłynięcia w tym ostatnim dniu.
Tak więc, pomimo wolniejszej jazdy mógł stanąć w Wiedniu
jeszcze dość wcześnie, aby połów swój sprzedać.
W chwili gdy Dragosz wychodził z kajuty, zdobycz była już
obfita, ale rybak nie zadowolił się nią. Około jedenastej złowił
dwudziestofuntowego szczupaka. Była to sztuka królewska, za
którą zapłacą amatorzy wiedeńscy pokaźną sumę.
Zachęcony powodzeniem Ilia Brusz chciał po raz ostatni
spróbować szczęścia, w czym pobłądził, jak to wykaże
następujący wypadek.
Co się z nim stało? Nie byłby w stanie powiedzieć. Dość że
on, tak niesłychanie zręczny, chybił i to w sposób niezwykle
nieszczęśliwy. Czy to wskutek chwilowego roztargnienia, czy dla
innej przyczyny, zarzucił źle wędkę i haczyk uniesiony w górę
uderzył go w twarz, kreśląc na niej krwawą bruzdę. Ilia Brusz
krzyknął z bólu.
Nie dosyć na tym. Haczyk zaczepił z kolei o czarne szkła, z
którymi rybak nie rozstawał się ani dniem, ani nocą, a które,
uniesione jak Poro, zaczęły szybować o kilka centymetrów nad
wodą.
Ilia Brusz, tłumiąc gniew i rzuciwszy zaniepokojone spojrzenie
w stronę swego towarzysza, schwycił szkła i włożył je
pospiesznie na ich dawne miejsce. Wtedy dopiero odetchnął.
Całe to zdarzenie trwało kilka sekund, ale to wystarczyło,
aby Karl Dragosz mógł stwierdzić, że jego gospodarz ma
aby Karl Dragosz mógł stwierdzić, że jego gospodarz ma
prześliczne błękitne oczy, których bystry wzrok nic wspólnego
nie miał z chorobą oczu.
Detektyw musiał się zastanowić nad tym dziwnym
szczegółem, z natury bowiem zastanawiał się nad wszystkim, co
zwróciło jego uwagę. Toteż zamyślił się głęboko nad błękitnymi
oczami tak szczelnie ukrywanymi pod czarną, szklaną zasłoną.
Nie potrzebujemy dodawać, że Ilia Brusz nie wrócił już tego
dnia do połowu ryb. Opatrzył bolesną lecz niegroźną ranę, zebrał
i złożył starannie swoje przyrządy, podczas gdy łódź płynęła z
prądem, po czym zasiadł do śniadania.
Kilka chwil przedtem łódź przepłynęła u stóp Kahlenbergu,
góry na trzysta pięćdziesiąt metrów wysokiej, której szczyt
wznosi się nad Wiedniem. Obecnie, im bardziej zbliżano się, tym
więcej rosło ożywienie nad brzegami, znamionujące bliskość
ważnego miejsca. Z początku rzucały się w oczy wille, coraz
bliżej siebie stojące, następnie fabryki z kominami, dymem
sięgającymi do nieba. Wkrótce Ilia Brusz i jego towarzysz
spostrzegli kilka dorożek, które świadczyły o bliskości miasta.
Po południu barka przepłynęła koło Nussdorfu, gdzie
zatrzymują się statki parowe z powodu wymaganej głębokości
wody. Skromna łódź rybacka nie potrzebowała się z tym liczyć.
Zresztą nie miała ona podróżnych jak każdy statek parowy,
których trzeba było przewieźć kanałem do samego środka
miasta.
Ilia Brusz, niczym nieskrępowany, płynął szerokim ramieniem
Dunaju. Przed czwartą zatrzymał się i przywiązał łódź do
jednego z drzew Prateru, sławnego miejsca przechadzek, który
jednego z drzew Prateru, sławnego miejsca przechadzek, który
jest dla Wiednia tym, czym Lasek Buloński dla Paryża.
— Czy pana oczy bolą, panie Brusz? — spytał w tej chwili
Karl Dragosz, który od owego zajścia ze szkłami nie odzywał
się.
Ilia Brusz przerwał zajęcie i zwrócił się do towarzysza.
— Oczy? — powtórzył pytająco.
— Tak, oczy — rzekł p. Jaeger. — Wszak nie dla
przyjemności nosi pan te czarne szkła?
— Nic ważnego!… Mam słaby wzrok, światło mnie razi, oto
wszystko. Słaby wzrok?… Z takimi oczami! Ilia Brusz powrócił
do przywiązywania łodzi. Towarzysz spoglądał na niego
zadumany.
VII
Myśliwi i zwierzyna
Owego sierpniowego popołudnia na brzegu Dunaju
okalającego Prater z północno–wschodniej strony, przechadzało
się kilku przechodniów. Prawdopodobnie oczekiwali Ilii Brusza,
gdyż rybak ogłosił dzień, a nawet przybliżoną godzinę swego
przyjazdu. Ale jakże ciekawi, rozproszeni na tak znacznej
przestrzeni, będą mogli poznać barkę, nie różniącą się niczym od
innych?
Ilia Brusz w przewidywaniu tego zaraz po przymocowaniu
Ilia Brusz w przewidywaniu tego zaraz po przymocowaniu
łodzi wzniósł maszt z długą wstęgą, na której widniał napis: Ilia
Brusz, laureat konkursu w Sigmaringen, następnie rozłożył na
daszku budki złowione ryby, kładąc na najwidoczniejszym
miejscu ogromnego szczupaka.
Reklama iście amerykańska osiągnęła natychmiastowy
skutek. Kilku gapiów stanęło, przypatrując się bezmyślnie barce.
Ci pierwsi pociągnęli za sobą innych, tak że to musiało zwrócić
uwagę oczekujących na Ilię Brusza. Zaczęli biec w stronę łodzi,
a za ich przykładem biegli inni w tym samym kierunku, nie
wiedząc sami dlaczego. Nie upłynął kwadrans, kiedy tłum
złożony z pięciuset osób znalazł się przed barką. Ilia Brusz nie
marzył nawet o podobnym powodzeniu.
Niebawem między publicznością a rybakiem nawiązała się
rozmowa.
— Pan Brusz? — spytał jeden z obecnych.
— On sam — odpowiedział zapytany.
— Pozwoli pan przedstawić się. Jestem Klaudiusz Roth,
jeden z pańskich kolegów z Ligi Naddunajskiej.
— Bardzo mi przyjemnie.
— I inni pańscy koledzy są tu obecni. Oto p. Hanisch, p.
Tietze, p. Hugo Zwiedinek, nie mówiąc o tych, których nie
znam.
— Ja na przykład jestem Mathias Kasselick z Budapesztu —
dodał jeden z widzów.
— A ja — dodał inny — Wilhelm Bickel z Wiednia.
— Bardzo mi przyjemnie, panowie, że znajduję się wśród
przyjaciół! — zawołał Ilia Brusz.
przyjaciół! — zawołał Ilia Brusz.
Pytania i odpowiedzi krzyżowały się. Rozmowa stała się
ogólną.
— Odbył pan podróż pomyślnie?
— Bardzo pomyślnie.
— W każdym razie bardzo pośpiesznie.
— Nie oczekiwano pana tak wcześnie.
— A przecież jestem dwa tygodnie w drodze.
— Tak, ale odległość jest znaczna od Donaueschingen do
Wiednia!
— Dziewięćset kilometrów mniej więcej, to przeciętnie
sześćdziesiąt kilometrów dziennie.
— Prąd przepływa je zaledwie w dwadzieścia cztery
godziny.
— Zależy od miejsca.
— To prawda. A ryby? Czy wiele ich pan sprzedaje.
— O tak!
— A zatem jest pan zadowolony?
— Bardzo.
— Połów pana jest bardzo piękny. Szczególnie ten
pokaźnych rozmiarów szczupak…
— W istocie, niczego sobie.
— Ile pan ceni szczupaka?
— Ile zechcecie za niego zapłacić. Wystawię ryby, o ile się
zgodzicie, na licytację, szczupaka zaś schowam na sam koniec.
— Na wety — dodał ktoś żartobliwie.
— Doskonały pomysł! — wykrzyknął pan Roth. —
— Doskonały pomysł! — wykrzyknął pan Roth. —
Nabywca szczupaka, zamiast zjeść skórę, wypcha go, o ile
będzie wolał, na pamiątkę Ilii Brusza!
Ta krótka rozmowa zachęciła kupujących, zaczęto więc
licytować z wielkim ożywieniem. Po upływie kwadransa rybak
zebrał okrągłą sumkę trzydziestu pięciu florenów, do której
przyczynił się sławny szczupak.
Po skończonej sprzedaży znów zaczęto rozmowę.
Wielbiciele rybaka zaspokoiwszy swą ciekawość względem jego
przeszłości, chcieli dowiedzieć się jeszcze coś niecoś o jego
zamiarach. Ilia Brusz zresztą odpowiadał chętnie, oznajmiając, że
zostanie w Wiedniu przez jutrzejszy dzień, a potem uda się na
spoczynek do Presburga.
Publiczność powoli zaczęła się rozchodzić, dążąc na obiad.
Ilia Brusz z myślą o swoim posiłku zniknął niebawem,
pozostawiając towarzysza na pastwę podziwu publiczności.
Wkrótce też dwaj przechodnie, zaciekawieni zebraniem,
liczącym jeszcze do stu osób, spostrzegli Karla Dragosza,
siedzącego samotnie pod wstęgą, głoszącą urbi et orbi
nazwisko laureata Ligi Naddunajskiej.
Jeden z nowoprzybyłych był to wysoki drab około lat
trzydziestu, barczysty, o jasnych włosach i brodzie, barwie
stanowiącej cechę rasy słowiańskiej, i drugi, również silny, z
wybitną budową swych barków, nieco tylko starszy, z
siwiejącymi włosami, z których wywnioskować było można, iż
przeszedł czterdziestkę.
Pierwszy z tych dwu osobników, rzuciwszy okiem na łódź,
zadrżał i cofnął się nagle, ciągnąc za sobą towarzysza.
zadrżał i cofnął się nagle, ciągnąc za sobą towarzysza.
— To on — rzekł głosem stłumionym, gdy znaleźli się z dala
od tłumu.
— Myślisz?
— Jestem pewny. Nie poznałeś go?
— Jakże go mogłem poznać. Nie widziałem go nigdy.
Nastąpiła chwila milczenia. Dwaj rozmówcy namyślali się,
— Jest sam w barce? — spytał starszy.
— Sam.
— A to jest łódź Ilii Brusza?
— Nie ulega wątpliwości. Nazwisko wypisane na wstędze.
— Zrozumieć tego nie mogę.
Po ponownym milczeniu młodszy odezwał się:
— A zatem on odbywa tę podróż pod nazwiskiem Ilia
Brusz?
— W jakim celu?
Osobnik o blond brodzie wzruszył ramionami.
— W celu przepłynięcia Dunaju incognito, to jasne.
— To niedobrze! — zawołał siwiejący towarzysz.
— Zresztą nie dziwiłoby mnie to wcale — odezwał się
pierwszy.! — Dragosz jest sprytny i sztuka udałaby mu się
znakomicie, gdyby przypadek nas tu nie sprowadził.
Ale starszy jakby powątpiewał o tym.
— To jak z bajki — wycedził przez zęby.
— Zupełnie, Tisza, zupełnie — potwierdził jego towarzysz —
ale Dragosz lubi nadzwyczajne przygody. Zresztą przekonamy
się o tym. Mówiono, że łódź zatrzyma się w Wiedniu cały
jutrzejszy dzień. Wrócimy. Jeżeli zastaniemy Dragosza, znaczy,
jutrzejszy dzień. Wrócimy. Jeżeli zastaniemy Dragosza, znaczy,
że on przedzierzgnął się w skórę Ilii Brusza.
— W takim razie co uczynimy? — spytał Tisza. Towarzysz
nie odpowiedział natychmiast.
— Zobaczymy — rzekł w końcu.
Po czym obaj oddalili się w stronę miasta, zostawiając barkę
otoczoną coraz to zmniejszającą się ilością osób.
Noc upłynęła spokojnie dla Ilii Brusza i jego pasażera. Kiedy
Karl Dragosz opuścił kajutę, zastał Ilię Brusza oglądającego
starannie swe przyrządy.
— Pogoda piękna, nieprawdaż panie Brusz — rzekł Dragosz
na przywitanie.
— Piękna — potwierdził Ilia Brusz.
— Czy pan nie skorzysta z niej, aby zwiedzić miasto? i
— Nie, panie. Nie jestem ciekawy z natury, a zresztą mam tu
zajęcia na cały dzień. Po dwu tygodniach żeglugi zaprowadzenie;
porządku na łodzi nie będzie zbytkiem.
— Jak się panu podoba, panie Brusz, ja mam zamiar zabawić
się do wieczora.
— I dobrze pan zrobi — potwierdził Ilia Brusz — skoro pan
mieszka w Wiedniu. Może ma pan rodzinę, która będzie rada
pana widzieć.
— Myli się pan, jestem kawalerem.
— Tym gorzej, tym gorzej. Ciężar życia łatwiej znosić we
dwoje. Karl Dragosz zaczął się śmiać.
— Do licha! Panie Brusz, pan nie jest wesoły dziś rano.
— Każdemu się zdarza. Ale niech panu to nie przeszkadza
bawić się jak najlepiej.
— Postaram się — odpowiedział Karl Dragosz, oddalając
się.
Przeszedł część Prateru, dostał się do Haupt–Allee, miejsca
spacerów wiedeńskiego eleganckiego świata w letnim sezonie.
Ale o tej norze roku i o tej godzinie Haupt–Allee była prawie
pusta, więc mógł przyspieszyć kroku, nie obawiając się tłumu.
Nie znaczy to jednak, że nie było nikogo. Przeciwnie, idąc ku
pagórkowi Constantinshiigel, sztucznie wzniesionemu dla
urozmaicenia perspektywy Prateru, spotkał dwu przechodniów,
z którymi się minął, nie zwracając na nich uwagi więcej niż na
innych. Nie zajmując się nimi Karl Dragosz szedł ciągle przed
siebie, a po upływie dziesięciu minut wchodził do małej kawiarni,
znajdującej się na skwerku zwanym Prater Stern. Oczekiwano
go tam widocznie, gdyż jeden z gości wstał i zbliżył się do niego.
— Dzień dobry, Uhlman — rzekł Karl Dragosz.
— Dzień dobry panu — odpowiedział Fryderyk Uhlman.
— Nic nowego jak zawsze?
— Jak zawsze.
— To dobrze. Tym razem mamy do rozporządzenia cały
dzień, możemy przeto spokojnie obmyślić plan nowego
działania.
Jeśli Karl Dragosz nie zauważył dwu przechodniów z Haupt–
Allee — tych samych, których przyprowadził wczoraj prosty
przypadek do barki Ilii Brusza — to oni, przeciwnie, spostrzegli
go doskonale i śledzili aż do chwili, kiedy naczelnik policji
naddunajskiej zniknął za drzwiami kawiarni. Wtedy weszli do
naddunajskiej zniknął za drzwiami kawiarni. Wtedy weszli do
przeciwległego zakładu z postanowieniem czekania na niego
choćby cały dzień.
Istotnie cierpliwość ich była wystawiona na próbę. Dragosz i
Uhlman po kilkugodzinnym porozumiewaniu się co do
szczegółów działania zasiedli do śniadania spożywanego bez
pośpiechu. Następnie, chcąc uniknąć dusznej atmosfery sali,
kazali sobie podać, nieodzowną obecnie po każdym posiłku,
filiżankę kawy na świeżym powietrzu. Już rozgościli się na dobre,
gdy Dragosz z gestem zdziwienia zerwał się i, jak gdyby nie
chcąc być poznany, wrócił do wnętrza kawiarni. Tu spoza
firanek śledził człowieka idącego w tej chwili przez plac.
— To on, dalibóg — wyszeptał Dragosz, wodząc wzrokiem
za Ilią Bruszem.
Był to rzeczywiście Ilia Brusz, którego łatwo było poznać po
wygolonej twarzy, czarnych szkłach i ciemnych jak u Włocha z
południa włosach.
Skoro Uia Brusz skręcił w Kaiser–Josephstrasse, Dragosz
powrócił do Uhlmana i poleciwszy mu czekać na niego dopóki
będzie potrzeba pobiegł śladem rybaka.
Ilia Brusz szedł spokojnie, nie odwracając się, jak człowiek o
spokojnym sumieniu. Z Kaiser–Josephstrasse poszedł prosto
przez park Augarten do Brigittenau. Tu zawahał się chwilę po
czym wszedł do niezmiernie brudnego z pozoru sklepu, którego
biedna wystawa wychodziła na jedną z najnędzniejszych ulic tej
dzielnicy robotniczej. Po upływie pół godziny wyszedł stamtąd.
Karl Dragosz zapamiętawszy napis szyldu, puścił się za swym
towarzyszem podróży, który zwrócił się w stronę
towarzyszem podróży, który zwrócił się w stronę
Rembrandtgasse, po czym idąc lewym brzegiem kanału,
dosięgnął Praterstrasse aż do skweru. Tu skręcił na prawo i
zniknął za drzewami Haupt Allee Prateru. Najwidoczniej wracał
do swej łodzi, więc Karl Dragosz uważał za rzecz zbytnią śledzić
go w dalszym ciągu.
Powróciwszy do kawiarni zastał czekającego przed drzwiami
Uhlmana.
— Znasz Żyda imieniem Simon Klein? — spytał go na
wstępie.
— Naturalnie — odpowiedział Uhlman.
— Któż to taki?
— Nic dobrego. Tandeciarz, lichwiarz, a w razie potrzeby
paser, zdaje mi się, że to dość, aby mieć o nim dokładne
wyobrażenie.
— Domyślałem się tego — szepnął Dragosz zatopiony w
swych myślach.
Po chwili spytał:
— Ilu ludzi mamy tutaj?
— Około czterdziestu — odpowiedział Uhlman.
— To wystarczy. Słuchaj mnie dobrze. Musimy zaniechać
planu, który ułożyliśmy dziś rano. Zmieniam go zupełnie, bo im
więcej się zastanawiam, tym bardziej przeczuwam, że sprawa
rozstrzygnie się w miejscu, gdzie ja sam będę.
— Gdzie pan będzie?… Nie rozumiem.
— To zbyteczne. Rozstaw ludzi na lewym brzegu Dunaju, po
dwóch co pięć kilometrów, poczynając na dwadzieścia
kilometrów za Presburgiem. Jedynym ich zadaniem będzie
kilometrów za Presburgiem. Jedynym ich zadaniem będzie
śledzenie mnie. Jak tylko ostatni posterunek mnie zobaczy, niech
zaraz podąży o pięć kilometrów naprzód do następnego i tak
dalej. Zrozumiałeś?
— A ja? — spytał Uhlman.
— Ty urządzisz się tak, abyś mnie nie stracił z oczu.
Ponieważ będę na lodzi pośrodku rzeki, nie będzie to
przedstawiało żadnej trudności… Co do twoich ludzi, to zanim
podążą na posterunek, niech zbiorą jak najdokładniejsze
wiadomości. W razie potrzeby posterunek, który dowie się o
jakimś ważnym fakcie, powinien zaraz zawiadomić o tym inne
posterunki i skupić je dokoła siebie.
— Rozumiem.
— Niech wyruszą zaraz tego wieczora, ażebym jutro znalazł
wszystkich na stanowiskach.
— Znajdzie, ich pan — rzekł Uhlman.
Karl Dragosz kilkakrotnie powtarzał swe zlecenia
podwładnemu, w końcu upewniwszy się, że został zrozumiany,
podążył do łodzi, gdyż godzina była już późna.
W małej kawiarni z przeciwka dwaj przechodnie z Prateru
bacznie śledzili, co się dzieje w sąsiedztwie. Widzieli, jak Karl
Dragosz wychodził, nie przyszło im jednak na myśl, że dąży za
Ilią Bruszem, który zwrócił ich uwagę nie więcej, niż każdy inny
przechodzień. Idąc za pierwszym odruchem, chcieli biec za nim,
ale obecność Fryderyka Uhlmana stanęła im na przeszkodzie.
Zresztą widząc, że Uhlman oczekuje Dragosza, uspokoili się,
będąc pewni, iż powróci.
będąc pewni, iż powróci.
Powrót detektywa przekonał ich, że wnioski ich były słuszne
i, skoro Dragosz znikł z Uhlmanem za drzwiami kawiarni, stanęli
na czatach.
Kiedy detektyw rozstał się ze swym podwładnym, dążąc do
barki, dwaj przechodnie poszli za nim tą samą drogą co rano
tylko w kierunku przeciwnym. Po upływie trzech kwadransów
zatrzymali się. Byli pewni, że Dragosz zmierza do barki.
— Nie potrzebujemy iść dalej. Przekonaliśmy się, że Ilia
Brusz 1 Dragosz — to jedno. Mamy wszelkie dowody, a
zapuszczać się dalej byłoby to zwrócić z kolei uwagę na siebie.
— Więc cóż poczniemy? — spytał jego towarzysz o
atletycznej Postawie.
— Pomówimy o tym. Mam nowy pomysł.
Podczas gdy dwaj nieznajomi zajęci byli tak usilnie osobą
Karla Dragosza, że idąc ku Prater Stern snuli wciąż plany,
mające go na Wldoku, a których wykonanie było bardzo bliskie,
detektyw wracał do barki, nie domyślając się nawet, że był tak
pilnie strzeżony przez cały dzień. Zastał w łodzi Ilię Brusza,
krzątającego się około obiadu, który spożyty został przez obu
towarzyszy godzinę później, na barce, jak to zwykle czynili.
— I cóż, panie Jaeger, zadowolony jest pan ze swej
przechadzki? — spytał Ilia Brusz, gdy zapalono fajki.
— Niezmiernie — odpowiedział Karl Dragosz. — A pan,
panie Brusz, nie zmieniłeś swego zamiaru i nie zajrzałeś do
miasta?… Nie odwiedzałeś nikogo?
— Nie — rzekł stanowczo Ilia Brusz. — Nie znam tu
nikogo. Odkąd pan poszedł, nie ruszyłem się z łodzi.
nikogo. Odkąd pan poszedł, nie ruszyłem się z łodzi.
— Doprawdy?
— Tak jest. Zresztą za wiele miałem zajęcia aż do wieczora,
abym mógł opuścić barkę.
Karl Dragosz nie odpowiedział. Jawne kłamstwo gospodarza
nasunęło mu rozmaite myśli, zachował je jednak dla siebie,
rozmawiając o całkiem innych rzeczach aż do chwili, gdy
nadeszła godzina spoczynku.
VIII
Wizerunek kobiety
Czy kłamstwo Ilii Brusza było rzeczą ukartowaną, czy też
prostym kaprysem, na to odpowiedzieć byłoby trudno, jedno
tylko było pewne, że jego informacje o podróży były wysoce
niedokładne.
Wyruszywszy dwie godziny przed świtem, 26 sierpnia, nie
zatrzymał się, jak to zapowiedział, w Presburgu. Wiosłując z
zapamiętaniem dwadzieścia godzin bez przerwy, minął Presburg i
dopiero piętnaście kilometrów od tego miasta stanął na krótką
chwilę dla odpoczynku, aby rozpocząć na nowo swój nadludzki
wysiłek.
Nie poczuwał się wcale do obowiązku wytłumaczenia się
przed panem Jaegerem z tej gorączkowej chęci skrócenia jazdy,
która narażała poważnie interesy tego ostatniego, p. Jaeger
która narażała poważnie interesy tego ostatniego, p. Jaeger
jednak dotrzymując danego przyrzeczenia, nie dał poznać
jednym słowem czy gestem rozczarowania, jakiego musiał
doświadczyć.
Wprawdzie kłopoty Karla Dragosza odwracały uwagę pana
Jaegera. Strata na którą się drugi narażał, była niczym wobec
troski pierwszego.
W istocie, owego poranku 26 sierpnia Karol Dragosz
zauważył rzecz tak niezwykłą, że dodana do wypadków dni
ubiegłych, mogła go ostatecznie zaniepokoić. Było to o
dziesiątej. Dragosz, zatopiony w swych myślach patrzył
machinalnie na Ilię Brusza wiosłującego z wytrwałością godną
podziwu. Chcąc minąć zakręt, Ilia chwilowo skierował łódź na
północny — wschód, tak że słońce padało na niego z tyłu. Cały
oblany potem, zdjął czapkę bobrową, którą zwykle nosił.
Promienie słoneczne oświetlały jego obnażoną głowę,
przenikając bujną, czarną czuprynę.
Nagle Karla Dragosza uderzyło niezwykłe zjawisko. Że Ilia
Brusz był brunetem, nie ulegało wątpliwości, ale że był nim tylko
częściowo rzucało się to obecnie w oczy. Włosy jego przy
końcach czarne, przy skórze zdradzały niezaprzeczenie barwę
jasnoblond.
Być może był to tylko wybryk natury, prawdopodobniej
jednak to niezwykłe zjawisko miało swoją przyczynę w nie dość
starannym ufarbowaniu włosów.
Zresztą wątpliwość Karla Dragosza stała się pewnością zaraz
nazajutrz rano. Podwójna barwa włosów znikła. Rybak zatem,
opatrzywszy się w porę, poprawił w nocy swoje niedbalstwo.
opatrzywszy się w porę, poprawił w nocy swoje niedbalstwo.
Oczy, które właściciel ukrywał tak starannie pod
nieprzeniknionymi szkłami, kłamstwo podczas postoju w
Wiedniu, niezrozumiały pośpiech nie licujący z jawnym celem
podróży, te włosy blond przeobrażone w czarne — wszystko to
dawało pole do podejrzeń i do wniosków… ale jakich
wniosków? Karl Dragosz gubił się w przypuszczeniach. Że
postępowanie Ilii Brusza było wielce podejrzane, było rzeczą
pewną, ale stąd do wniosków daleko. Wszelako myśl po
stokroć odrzucana przez Karla Dragosza, dojrzała pod
wpływem ciągłych rozmyślań nad biegiem wypadków. A myśl ta
była tą samą, którą mu dwukrotnie narzucił przypadek.
Najpierw wesoły Serb Michał Michałowicz, następnie goście
hotelu w Ratyzbonie, którzy na poły żartem, na poły serio rzucili
przypuszczenie, że pod przybraną odzieżą laureata kryje się
wódz bandy złoczyńców trapiących okolicę. Czy jednak
należało się zastanawiać poważnie nad przypuszczeniem, do
którego może nie przywiązywali wagi sami nawet jego autorzy?
Dlaczego nie, zresztą. Oczywiście, dotychczasowe fakty nie
upoważniały do niczego. Upoważniały jednak do podejrzeń. A
jeżeli wypadki późniejsze potwierdzą słuszność tych podejrzeń,
byłoby to wielce zabawne, że ta sama łódź wiozła na przestrzeni
tylu kilometrów wodza bandytów i policjanta, który miał go
aresztować.
Z tego punktu widzenia tragedia skłaniała się raczej ku
wodewilowi i Karl Dragosz ze wstrętem myślał o podobnym
zbiegu okoliczności. Czy jednak akcja wodewilu nie polega
wyłącznie na ześrodkowaniu w jednym miejscu i w krótkim
czasie całego szeregu nieporozumień i niespodzianek, których się
nie zauważa lub które wyglądają na mniej śmieszne w życiu
rzeczywistym z powodu swego rozproszenia, żeby już nie
powiedzieć rozwodnienia. Nie byłoby przeto rzeczą logiczną
odrzucać z umysłu fakt pod pozorem, że jest anormalny lub
nieprawdopodobny. Należy być skromniejszym i uznać
nieskończone bogactwo zawikłań, które może nastręczyć
przypadek.
Pod wpływem tych rozmyślań Karl Dragosz, po nocy
spędzonej na pustym miejscu o kilka kilometrów poniżej miasta
Komorno, 28 sierpnia z rana wszczął rozmowę na temat dotąd
nie poruszany wcale.
— Dzień dobry, panie Brusz — rzekł wychodząc z kajuty, w
której ułożył cały plan ataku.
— Dzień dobry, panie Jaeger — odpowiedział rybak,
wiosłując ze zwykła energią.
— Spał pan dobrze?
— Doskonale. A pan?
— Nieszczególnie.
— Doprawdy! — zawołał Ilia Brusz. — Jeżeli był pan
cierpiący, trzeba było mnie zbudzić.
— Czuję się doskonale — rzekł p. Jaeger. — Tylko noc
wydała mi się nieco przydługa i zadowolony jestem, że już
przeszła.
— Ponieważ?
— Ponieważ byłem trochę zaniepokojony mogę to wyznać
— Ponieważ byłem trochę zaniepokojony mogę to wyznać
obecnie.
— Zaniepokojony — powtórzył Ilia Brusz tonem szczerze
zdziwionym.
— Nie po raz pierwszy jestem zaniepokojony — odezwał się
p. Jaeger. — Ile razy przyszła panu fantazja nocować z dala od
miasta lub miasteczka, zawsze czułem się nieswojo.
— Szkoda, że mi pan nie powiedział tego wcześniej —
odrzekł Ilia Brusz, jak spadły z obłoków — byłbym urządził się
inaczej.
— Pan zapomina, że zobowiązałem się do niekrępowania
pana swobody. Rzecz obiecana jest rzeczą obowiązującą. Co
nie przeszkadza, że nieraz byłem zaniepokojony. Cóż na to
poradzić? Jestem mieszczuchem; cisza i samotność wiejska
wywołują we mnie niepokój.
— To rzecz przyzwyczajenia — odparł wesoło Ilia Brusz. —
Przyzwyczaiłby się pan, gdyby podróż nasza potrwała dłużej. W
rzeczywistości bezpieczniej jest w szczerym polu, niż w sercu
dużego miasta, gdzie nie brak morderców i włóczęgów.
— Ma pan prawdopodobnie słuszność. Ale trudno
rozkazywać wrażeniom. Zresztą moje obawy nie są zupełnie
płonne w tym wypadku, ponieważ przepływamy okolicę
uchodzącą za niebezpieczną.
— Niebezpieczną! — zawołał Ilia Brusz. — Co panu
przyszło do głowy. Ja, który do pana mówię, mieszkam tu i nie
słyszałem nigdy, żeby ten kraj był niebezpieczny.
Z kolei p. Jaeger wyraził niezmierne zdumienie.
— Czy mówi pan na serio? — zawołał. — Byłbyś pan wtedy
— Czy mówi pan na serio? — zawołał. — Byłbyś pan wtedy
jedynym, który nie wie tego, o czym wiedzą wszyscy od Bawarii
do Rumunii.
— Cóż takiego?
— To, że banda nieuchwytnych złoczyńców systematycznie
ograbia oba brzegi Dunaju, od Presburga do jego ujścia.
— Pierwszy raz o tym słyszę — oświadczył Ilia Brusz z
akcentem szczerości.
— To niemożliwe! — rzekł zdziwiony p. Jaeger. — O
niczym nie mówią wzdłuż całej rzeki.
— Każdy dzień przynosi coś nowego — zauważył spokojnie
Ilia Brusz. — Jak dawno zaczęły się te kradzieże?
— Około osiemnastu miesięcy — odpowiedział p. Jaeger. —
Gdybyż chodziło tylko o kradzieże. Ale złoczyńcy nie
poprzestają na tym. W razie potrzeby mordują również. Podczas
tych osiemnastu miesięcy popełniono co najmniej dziesięć
zbrodni, których sprawcy są dotąd nie odkryci. Ostatniej
zbrodni dokonano o niecałe pięćdziesiąt kilometrów stąd.
— Rozumiem teraz pańskie obawy — rzekł Ilia Brusz. —
Może i ja byłbym zaniepokojony, gdybym wiedział o tym. Na
przyszłość zatrzymywać się będziemy zawsze w pobliżu
miasteczka lub miasta, zaczynając od dzisiejszego postoju w
Gran.
— O! — potwierdził p. Jaeger. — Tu będziemy spokojni.
Gran to znaczne miasto.
— Cieszę się tym bardziej — ciągnął dalej Ilia Brusz — że
mam zamiar zostawić pana samego na przyszłą noc.
— Pan ma zamiar opuścić barkę?
— Pan ma zamiar opuścić barkę?
— Tak, panie Jaeger, ale tylko na kilka godzin. Chciałbym z
Gran, gdzie prawdopodobnie będziemy wcześnie, udać się do
Szalki znajdującej się w niewielkiej od niego odległości. Jak
panu wiadomo jest to miejsce mojego zamieszkania. Będę
zresztą z powrotem przed świtem i odjazd nasz nie będzie
spóźniony.
— Jak się panu podoba — rzekł p. Jaeger. — Rozumiem
dobrze, że pan chce odwiedzić swe strony, a co do Gran, to
powtarzam, będziemy tam bezpieczni.
Na tym urwano rozmowę. Po pół godziny milczenia Dragosz
odezwał się znowu.
— Doprawdy to dziwne, że pan nie słyszał nigdy o tych
złoczyńcach naddunajskich. Jest to tym dziwniejsze, że sprawa
ta była w szczególny sposób podjęta w kilka dni po ostatnim
konkursie w Sigmaringen.
Z powodu? — spytał Ilia Brusz.
— Z powodu utworzenia specjalnej brygady policyjnej pod
wodzą jak mówią, bardzo sprawnego naczelnika, niejakiego
Karla Dragosza, detektywa z Budapesztu.
— Będzie miał robotę nie lada — zauważył Ilia Brusz, który
nie zwrócił widać uwagi na wymienione nazwisko. — Dunaj jest
długi, a niełatwo śledzić ludzi, o których się nic nie wie.
— Myli się pan — rzekł p. Jaeger. — Policja ma podobno
pewne informacje. Na mocy zebranych danych, wiadomo
przede wszystkim prawie na pewno jak wygląda wódz bandy.
— Jakże on wygląda, ten szczególny osobnik? — spytał Ilia
— Jakże on wygląda, ten szczególny osobnik? — spytał Ilia
Brusz.
— Z ogólnego wyglądu podobny jest do pana…
— Bardzo dziękuję! — przerwał śmiejąc się Ilia Brusz.
— Tak — ciągnął dalej p. Jaeger — jest on mniej więcej
pańskiego wzrostu i tuszy, ale na tym zatrzymuje się
podobieństwo.
— To bardzo szczęśliwie! — westchnął z ulgą.
— Podobno posiada bardzo piękne, błękitne oczy i nie
potrzebuje nosić szkieł jak pan. Oprócz tego pan jest mocnym
brunetem starannie wygolonym, on zaś nosi brodę barwy
jasnoblond. Ta ostatnia cecha jest niezaprzeczona, jak o tym
świadczą zebrane wiadomości.
— Zapewne to może służyć za wskazówkę — przyznał Ilia
Brusz —— ale bardzo niepewną. Blondynów jest niemało.
Trudno będzie Porwać wszystkich!…
— Mamy również inne. Według tego co mówią, wódz ich
jest narodowości bułgarskiej… Jak pan sam, panie Brusz.
— Co pan przez to rozumie? — spytał Ilia Brusz głosem
zmienionym.
— Sądząc z akcentu — tłumaczył się niewinnie Karl Dragosz
— myślałem, że pan jest pochodzenia bułgarskiego… Ale może
się omyliłem?
— Pan się nie omylił — przyznał Ilia Brusz po pewnym
wahaniu.
— A zatem wódz ten jest pana ziomkiem. Zresztą jego
nazwisko powtarzają wszyscy.
— A więc jego nazwisko jest znane?
— A więc jego nazwisko jest znane?
— Naturalnie, ale nieurzędowo.
— Urzędowo, czy półurzędowo, jakże ono brzmi?
— Słusznie czy niesłusznie, nadbrzeżni mieszkańcy rzeki
przypisują wszystkie niecne postępki niejakiemu Ladko.
— Ladko! — powtórzył Ilia Brusz, który pod wpływem
widocznego wzruszenia zatrzymał raptownie wiosło.
— Ladko — potwierdził Karl Dragosz, patrząc spod oka na
rozmówcę.
Ale ten przyszedł już do równowagi.
— To szczególne — rzekł spokojnie, wiosłując dalej.
— Co w tym szczególnego? — nalegał Karl Dragosz.
Czyżby pan znał przypadkiem tego Ladkę?
— Ja? — zaprzeczył rybak. — Bynajmniej. Ale Ladko nie
jest nazwiskiem bułgarskim. Tylko to mnie dziwi.
Karl Dragosz zaprzestał indagacji, która wyświetlając
bardziej sprawę, mogła stać się niebezpieczną. Zresztą i tak
dowiedział się niemało. Zdziwienie rybaka gdy usłyszał o
rysopisie złoczyńcy, jego niepokój na wiadomość o
prawdopodobnym pochodzeniu złoczyńcy, wzruszenie gdy
poznał jego nazwisko, wszystko to było niezaprzeczone i
wzmacniało uprzednie przypuszczenia, choć nie stanowiło
jeszcze ostatecznego dowodu.
Jak to przewidział Ilia Brusz, jeszcze nie było drugiej po
południu, kiedy łódź dopłynęła do Gran. Na pięćset metrów od
pierwszych domów miasta rybak wylądował na lewym brzegu,
chcąc uniknąć, jak mówił, opóźnienia z powodu zainteresowania
publiczności i prosił pana Jaegera, aby sam poprowadził łódź na
publiczności i prosił pana Jaegera, aby sam poprowadził łódź na
prawy brzeg do środka miasta, na co towarzysz zgodził się
uprzejmie.
Po spełnieniu obietnicy p. Jaeger wrócił do swej roli
detektywa, przymocowawszy łódź, wyskoczył na nadbrzeże,
upatrując któregokolwiek ze swych podwładnych.
Nie uszedł dwudziestu kroków, kiedy Fryderyk Uhlman
zjawił się przed nim. Wszczęli wnet rozmowę.
— Wszystko dobrze?
— Wszystko.
— Trzeba zacieśnić koło, Uhlmanie. Posterunki ustawić co
kilometr zamiast co pięć.
— Więc idzie dobrze?
— Tak.
— Tym lepiej.
— Jutro postaraj się nie stracić mnie z oczu. Zdaje mi się, że
sprawa nasza postępuje.
— Rozumiem.
— Nie zaśpijcie czasem. Trzeba działać sprężyście.
— Może pan na mnie liczyć.
— Jeżeli się dowiesz czego, dasz mi znać z brzegu,
nieprawdaż?
— Naturalnie.
Dwaj rozmówcy rozeszli się, po czym Karl Dragosz wrócił
do łodzi.
Jeżeli jego spoczynek nie był zakłócony tej nocy rzekomą
obawą, to niepokoił go hałas rozszalałych żywiołów. O północy
obawą, to niepokoił go hałas rozszalałych żywiołów. O północy
zerwała się burza od wschodu, wzmagając się z godziny na
godzinę, podczas gdy deszcz lał potokiem.
Około piątej rano Ilia Brusz powrócił. Deszcz padał ciągle
rzęsisty, a wiatr dął z wściekłością w kierunku przeciwnym
prądowi. Rybak jednak nie wahał się ani chwili z odjazdem.
Odwiązawszy barkę, skierował ją na środek rzeki i zaczął
zawzięcie wiosłować. Trzeba było być niezwykle odważnym aby
w takich warunkach wziąć się do pracy po nużącej nocy.
Z rana, zamiast zmniejszać się, nawałnica wzmagała się z
coraz większą siłą. Barka walcząc z wichrem, z trudnością
posuwała się 2 biegiem prądu tak, że po czterogodzinnym
wysiłku przebyła zaledwie dziesięć kilometrów od Gran. Ujście
Ipoly nie mogło być zatem bardzo oddalone. Na prawym brzegu
tego dopływu leżało ciasteczko Szalka, gdzie Ilia Brusz
przepędził ostatnią noc, jak to sam twierdził.
Burza doszła do swego maximum. Położenie stawało się
rzeczywiście nad wyraz krytyczne. Wody Dunaju, miotane
szalonym wichrem przybierały rozmiary fal morskich. Ilia Brusz
pomimo pośpiechu, który był widoczny, musiał zatrzymać się na
lewym brzegu. Dosięgnąć go jednak nie miał. Gdy znajdował się
jeszcze w odległości pięćdziesięciu metrów od brzegu, stała się
rzecz nieprzewidziana. Drzewa stojące nieco wzwyż, porwane
wichrem wpadły do rzeki; jak gdyby podcięte olbrzymią kosą.
Równocześnie woda, uniesiona ich ciężarem, usunęła się na
brzeg i odbiwszy się olbrzymią falą, pędziła, rozpryskując się, w
stronę barki. Widocznie trąba powietrzna wywołała to straszne
zjawisko. Ilia Brusz pojął natychmiast niebezpieczeństwo.
zjawisko. Ilia Brusz pojął natychmiast niebezpieczeństwo.
Wykręciwszy łódź energicznym rzutem wiosła, skierował ją ku
prawemu brzegowi. Obrót ten nie dał całkowicie pożądanego
wyniku, niemniej jednak podróżnicy zawdzięczali mu swe
ocalenie.
Barka ścigana w dalszym ciągu trąbą powietrzną, ominęła
przynajmniej górę wody wzniesioną na jej przejściu. Gdyby nie
nagły obrót Ilii Brusza, byłaby niechybnie zalana. Pod
częściowym zaś wpływem wiru, została uniesiona, zakreślając
łuk o rozległym promieniu. Trwało to zaledwie kilka sekund,
trąba bowiem, straciwszy na sile, puściła barkę a fala
pomrukując biegła wzwyż, podczas gdy opór wody zmniejszał
stopniowo rozpęd łodzi.
Na nieszczęście trzeba było walczyć z nowym
niebezpieczeństwem. Prosto przed barką płynącą z szaloną
szybkością wznosiło się korzeniami do góry jedno z wyrwanych
drzew. Łódź wplątana w te korzenie nie mogła ujść
przewróceniu, lub co najmniej poważnemu uszkodzeniu. Ilia
Brusz wydał okrzyk trwogi.
Karl
Dragosz,
widząc
co
się
dzieje,
zrozumiał
niebezpieczeństwo. Bez wahania rzucił się na przód łodzi i
schwyciwszy rękami korzenie wznoszące się nad wodą, oparł się
o nie całą siłą, aby móc odepchnąć barkę.
Cel został osiągnięty. Odepchnięta łódź popłynęła jak strzała,
ocierając się o korzenie, a w dalszym ciągu i o gałęzie drzewa
pokryte jeszcze liśćmi. Za chwilę pozostawiłaby za sobą tę
zieleniejącą przeszkodę, gdyby jedna z ostatnich gałęzi nie
uderzyła w pierś Karla Dragosza. Na próżno chciał stawić opór
uderzyła w pierś Karla Dragosza. Na próżno chciał stawić opór
wstrząśnieniu. Straciwszy równowagę wypadł z łodzi i znikł pod
wodą.
Po tym upadku nastąpił natychmiast drugi. Tym razem
dobrowolony. Ilia Brusz dążył na ratunek towarzyszowi.
Ale niełatwo było dojrzeć cośkolwiek w tych zamulonych i
wzburzonych przejściem szalejącego wiru wodach. Ilia Brusz na
próżno szukał towarzysza i zwątpił zupełnie, że go odnajdzie,
gdy dojrzał nieszczęśliwego płynącego w omdleniu na fali.
Omdlenie to było bardzo pomyślne. Człowiek, który tonie,
zmaga się z wodą i powiększa tym trudność ratunku. Człowiek
w omdleniu jest bezwładną masą, którego ocalenie zależy od
zręczności wybawcy.
Ilia Brusz wzniósł natychmiast głowę p. Jaegera ponad wodę,
po czym płynął z nim do barki, która oddaliła się przez ten czas
o trzydzieści metrów. Dosięgnął ją wkrótce, co było zabawką
dla znakomitego pływaka, i schwyciwszy się jedną ręką za burtę,
drugą podtrzymywał ciągle nieprzytomnego towarzysza.
Pozostawało teraz wciągnąć go do łódki, nie było to wszakże
łatwym zadaniem. Po tysięcznych wysiłkach Ilia Brusz dopiął
swego.
Wtedy, położywszy towarzysza na posłaniu budki, rozebrał
go i zaczął mocno rozcierać kawałkiem wełny.
P. Jaeger niebawem otworzył oczy i przyszedł do siebie.
Zanurzenie nie trwało długo i należało się spodziewać, że nie
pociągnie za sobą opłakanych skutków.
Ilia Brusz, widząc, że chory wraca do przytomności, zawołał
wesoło:
— No cóż, panie Jaeger, jak widzę, to pan mógłby być
nurkiem! P.
Jaeger uśmiechnął się słabo.
— Nic panu nie będzie — ciągnął dalej Ilia Brusz, nie
przestając go rozcierać. — Nic lepszego dla zdrowia nad kąpiel
w sierpniu!
— Dziękuję panu — szepnął Karl Dragosz.
— Nie ma za co — odparł wesoło rybak. — Ja to winienem
panu podziękowanie za sposobność użycia doskonałej kąpieli.
Karłowi Dragoszowi szybko powracały siły. Dobry kieliszek
wódki zakończyłby wszystko. Niestety, Ilia Brusz, bardziej
wzruszony, niż chciał to okazać, na próżno przerzucał swe
skrzynie. Zapas alkoholu był wyczerpany.
— A to rzecz niemiła — zawołał Ilia Brusz. — Ani kropli
wódki w naszej spiżarni!
— Mniejsza o to — odezwał się Karl Dragosz słabym
głosem. — Obejdę się bez niej, upewniam pana.
Karl Dragosz drżał z zimna pomimo tych zapewnień i trunek
nie j byłby wcale zbyteczny.
— Pan się myli — odpowiedział Ilia Brusz, zdający sobie,
sprawę ze stanu zdrowia swego towarzysza. — Pan się nie
obejdzie bez kieliszka wódki. Pozwól pan, pójdę; nie zabawię
długo.
Rybak za jednym zamachem zmienił mokrą odzież na suchą,
po czym zaczął wiosłować, kierując barkę do lewego brzegu. Tu
przywiązawszy ją mocno, skoczył na ziemię.
przywiązawszy ją mocno, skoczył na ziemię.
— Trochę cierpliwości, panie Jaeger. Znam tę okolicę, gdyż
jesteśmy przy ujściu Ipoly. Niedaleko jest miasteczko, gdzie
można j dostać wszystko. Za pół godziny będę z powrotem.
To powiedziawszy, Ilia Brusz oddalił się, nie czekając
odpowiedzi.
Tymczasem Karl Dragosz, osłabiony więcej niż twierdził,
opuścił się na swe posłanie i zamknął oczy ze znużenia.
Wkrótce jednak życie wzięło górę. Krew poczęła żywiej
krążyć. Po chwili otworzył oczy i zaczął wodzić coraz
pewniejszym wzrokiem dokoła siebie.
Pierwszą rzeczą, która uderzyła jego wzrok była skrzynia,
którą i Ilia Brusz w pośpiechu zapomniał zamknąć. Wnętrze tej
skrzyni przedstawiało zbiór najprzeróżniejszych przedmiotów
poprzewracanych w nieładzie z powodu daremnego szukania
wódki. Były w niej bielizna, odzież, obuwie.
Nagle oczy Karla Dragosza niezwykle zabłysły. Czyżby
widok tych błahych rzeczy interesował go tak bardzo, że aż
podniósł się na łokciu, aby się lepiej przypatrzyć otwartej
skrzyni?
Oczywiście, to nie bielizna, ani odzież podnieciły ciekawość
niedyskretnego pasażera. Śledcze oko detektywa dojrzało
przedmiot godny zwrócenia uwagi.
Był to na pół otwarty portfel, ukazujący mnóstwo zawartych
w nim papierów. Portfel! Papiery! A zatem odpowiedź na
pytanie, które Karl Dragosz zadawał sobie codziennie.
Detektyw nie mógł wytrzymać. Po krótkim wahaniu,
narażając się na zdradzenie praw gościnności, wyciągnął rękę i
narażając się na zdradzenie praw gościnności, wyciągnął rękę i
zanurzywszy ją w skrzyni, wyciągnął z niej kuszący portfel.
Znalazł w nim listy, których nie czytał, ale których adresy
wskazywały nazwisko Ilii Brusza i miejscowość Szalkę; kwity
mieszkaniowe pod tymże nazwiskiem. Nic ciekawego.
Karl Dragosz miał już go odłożyć, kiedy wpadł mu w ręce
ostatni dokument. Zadrżał. A jednak była to rzecz tak niewinna,
że tylko policjant mógł doznać przed tym „dokumentem” innego
wrażenia nad miłą niespodziankę.
Był to wizerunek młodej kobiety, której piękność niezwykła
wywołałaby zachwyt w malarzu. Lecz policjant nie jest artystą i
nie podziw nad tym wdzięcznym obliczem przyśpieszył uderzenia
serca Karla Dragosza. Co prawda nie zauważył go wcale, zajęty
wyłącznie napisem u spodu fotografii, w języku bułgarskim
Drogiemu mężowi Natasza Ladko, w który się wczytywał
oszołomiony.
Tak więc podejrzenia jego były usprawiedliwione i wywody,
oparte na pewnych szczególnych wskazówkach, logiczne.
Ladko! A zatem nie z kim innym tylko z Ladką przebywał od
tylu dni. On był tym niebezpiecznym złoczyńcą, na próżno dotąd
ściganym, który się ukrywał pod niewinną osobistością laureata
Ligi Naddunajskiej.
Karl Dragosz nie ustalił jeszcze swego planu postępowania,
gdy usłyszał kroki. Będąc pewny, że to wraca Ilia Brusz, rzucił
prędko portfel do skrzyni i zamknął wieko.
— Panie Dragosz! — odezwał się głos z zewnątrz.
— Fryderyk Uhlman — szepnął Karl Dragosz, wstając z
trudem, i chwiejnym krokiem wyszedł z kajuty.
trudem, i chwiejnym krokiem wyszedł z kajuty.
— Wybacz pan, że go wołam — rzekł Fryderyk Uhlman,
ujrzawszy swego naczelnika — ale widziałem jak pański
towarzysz opuszczał barkę, więc wiedziałem, że pan jest sam.
— Co się stało? — spytał Dragosz.
— Mam nowe wiadomości. Popełniono zbrodnię tej nocy.
— Tej nocy! — zawołał Karl Dragosz, który przypomniał
sobie °agle nieobecność Ilii Brusza poprzedniej nocy.
— Zrabowano willę niedaleko stąd. Dozorcę poturbowano.
— Zabity?
— Nie, ale ciężko raniony.
— Dobrze — rzekł Karl Dragosz, nakazując ruchem ręki
milczenie Podwładnemu.
Zamyślił się głęboko. Co miał począć? Działać; sił do tego mu
nie zbraknie. Usłyszana wiadomość była dla niego na
skuteczniejszym lekarstwem. Zapomniał już całkiem o zdarzeniu,
którego padł ofiarą. Nie potrzebował już idąc wspierać się o
ściany kajuty. Pod naciskiem nerwów krew napływała mu do
twarzy.
Tak, należy działać, ale jak? Miałże czekać powrotu Ilii
Brusza, a raczej Ladki, skoro to jest jego prawdziwe nazwisko, i
położyć mu znienacka rękę na ramieniu w imieniu prawa?
Byłoby to najrozsądniejsze, wobec usunięcia wszelkich
wątpliwości o winie rzekomego rybaka. Staranność, z jaką
ukrywał swoją tożsamość, tajemnica którą się otaczał, to
nazwisko, należące do niego a równocześnie przypisywane
wodzowi bandytów, jego nocna nieobecność, zbiegająca się z
wodzowi bandytów, jego nocna nieobecność, zbiegająca się z
odkryciem nowej zbrodni, wszystko przemawiało za tym,? że
Ilia Brusz jest poszukiwanym bandytą. Ale bandyta ten ocalił mu
życie! …Utrudniało to wielce położenie!
Czyż można przypuścić, że złodziej, więcej niż złodziej, bo
zbrodniarz, rzuciłby się do wody, aby go ratować? A skądinąd
nawet gdyby ten fakt nieprawdopodobny był prawdziwy, czy w
ten sposób uratowany odwdzięcza się zbawcy za jego
poświęcenie? Zresztą na co może się narazić, odwlekając
aresztowanie Brusza? Obecnie, gdyś Ilia Brusz jest
zdemaskowany, gdy jego osoba jest znana, żadną miarą nie
mógłby ujść policji rozproszonej wzdłuż biegu rzeki, a w razie
dokonanego już śledztwa tym łatwiej będzie dotrzeć do;
rzekomego rybaka, rozporządzając znaczniejszymi siłami. Stąd
wniosek, że aresztowanie bandyty będzie o tyle pewniejsze, o ile
będzie odłożone.
Karl Dragosz przez pięć minut roztrząsał sprawę swego
sumienia. Odejść, nie widząc się z Ilią Bruszem?… Czy też
zostać, ukryć w kajucie Fryderyka Uhlmana i przy zjawieniu się
rybaka, rzucić się na niego, odkładając wyjaśnienia na później?
… Nie, stanowczo. Odpowiedzieć taką zdradą na jego
poświęcenie było niepodobieństwem. Narażając się nawet na
pozostawienie winowajcy możliwości ucieczki woli rozpocząć
śledztwo, zapominając o tym, co wiedział dotychczas. Jeżeli po
dokonaniu śledztwa stanie oko w oko z Ilią Bruszem, jeżeli
obowiązek nakaże mu postąpić ze swym zbawcą, jak wrogiem,
będzie przynajmniej walczył z nim jawnie i pozostawi mu czas do
obrony.
obrony.
Biorąc na siebie odpowiedzialność za wszystkie skutki
mogące wyniknąć z tego postanowienia, Karl Dragosz wrócił do
kajuty, napisał do Ilii Brusza, że był zmuszony oddalić się,
prosząc, aby na niego zaczekał co najmniej dobę. Po czym
przygotował się do wyjścia.
— Ilu mamy ludzi? — spytał wychodząc z kajuty.
— Dwu na miejscu, ale zbiórka w toku. Do wieczora
będziemy mieli z dziesięciu.
— Dobrze — pochwalił Karl Dragosz. — Miejscowość, w
której popełniono zbrodnię znajduje się w pobliżu, nieprawdaż?
— O dwa kilometry mniej więcej.
— A zatem prowadź mnie — rzekł Karl Dragosz,
opuszczając barkę.
IX
Dwukrotne niepowodzenie Karla Dragosza
Karpaty w północnej stronie Węgier opisują olbrzymi łuk
koła, którego zachodnia część dzieli się na dwa odłamy
podrzędniejszego znaczenia. Jeden z nich ginie w Dunaju na
wysokości Presburga; drugi dosięga rzeki w okolicy Granu,
kończąc się dopiero na prawym brzegu górą Pilis, liczącą
siedemset sześćdziesiąt metrów. U stóp tej niewielkiej góry
popełniono zbrodnię i tam właśnie udał się Karl Dragosz, aby po
popełniono zbrodnię i tam właśnie udał się Karl Dragosz, aby po
raz pierwszy zetknąć się z groźnymi złoczyńcami, których ujęcie
było jego zadaniem.
Na kilka godzin przed chwilą kiedy, uchylając się od
towarzystwa swego gospodarza, Karl Dragosz walczył ze swym
sumieniem wobec wiadomości otrzymanych od Fryderyka
Uhlmana, wóz z ciężkim ładunkiem zatrzymał się przed nędzną
gospodą położoną u stóp jednego ze wzgórków, które łączą
górę Pilis z doliną Dunaju.
Położenie tej gospody nadawało się bardzo do celów
handlowych, stała bowiem przy skrzyżowaniu trzech dróg,
wiodących jedna na północ, druga na południowy — wschód,
trzecia na północny — zachód. Wszystkie one dochodziły do
Dunaju, północna skręcała przy górze Pilis; południowo —
wschodnia zaś przy mieście Gran. Gospoda więc położona była
poniekąd między ramionami wielkiego wodnego cyrkla i musiała
korzystać z przejeżdżających furmanek dostarczających łodziom
ładunku.
Dunaj, który od Granu płynie wyraźnie od zachodu na
wschód, skręca ku południu w pewnej odległości od dopływu
Ipoly, po czym powraca na północ, zakreśliwszy półkole o
małym promieniu. Ale prawie natychmiast skręca znów w
kierunku północ — południe, w którym płynie na dłuższej
przestrzeni.
W chwili gdy wózek się zatrzymał, słońce zaczęło dopiero
wschodzić. W gospodzie wszyscy jeszcze spali, okiennice były
szczelnie zamknięte.
— Hola, niech kto wyjdzie — zawołał jeden z dwu ludzi
— Hola, niech kto wyjdzie — zawołał jeden z dwu ludzi
prowadzących wóz, stukając biczyskiem do drzwi.
— Zaraz, zaraz — odpowiedział gospodarz zbudzony
znienacka. Po chwili rozwichrzona głowa ukazała się w oknie
pierwszego piętra.
— Czego sobie życzycie? — zapytał właściciel wcale
nieuprzejmie.
— Najpierw jeść, potem spać — rzekł woźnica.
— Zaraz — powtórzył gospodarz, znikając we wnętrzu
domu.
Skoro otworzono bramę wjazdową i wóz wtoczył się na
podwórze, woźnice odprzęgłszy konie zaprowadzili je do stajni,
gdzie dano im pod dostatkiem obroku. Przez ten czas gospodarz
nie przestawał kręcić się koło swych rannych gości. Oczywiście
chodziło mu o wszczęcie rozmowy, ale furmani nie spieszyli się z
nią wcale.
— Przyjechaliście wczesnym rankiem, przyjaciele, musieliście
podróżować całą noc.
— Prawdopodobnie — odpowiedział jeden z nich.
— Daleko jedziecie?
— Daleko czy blisko, to już nasza rzecz. Gospodarz
zamilczał.
— Po co dręczyć tego poczciwego człowieka, Voglu? —
odezwał się woźnica, który dotąd nie otworzył ust. — Nie mamy
żadnego powodu ukrywać, że jedziemy do St. André.
— Być może, że nie mamy powodu ukrywać — odparł
Vogel opryskliwie — ale to, sądzę, nikogo nie powinno
obchodzić.
obchodzić.
— Zapewne — przyznał właściciel, pochlebca, jak każdy
kupiec. — Jeżeli się pytałem, to tak sobie, dla rozmowy… Czy
panowie chcą zjeść cokolwiek?
— Tak — rzekł przystępniejszy z nich. — Daj nam słoniny,
chleba, szynki, kiełbasy, co zresztą masz.
Goście widocznie odbyli daleką podróż, gdyż rzucili się
zgłodniali na posiłek, musieli również być bardzo zmęczeni, gdyż
natychmiast Po jedzeniu udali się na spoczynek, jeden z nich na
słomę w stajni Przy koniach, drugi pod płótnem wozu.
Wstali w południe, żądając nowego posiłku, który podano
jak poprzednio w wielkiej izbie gospody. Wypoczęci przedłużyli
biesiadę, popijając na deser wódkę, znikającą jak woda w ich
wytrzymałych gardłach.
Po południu wiele pojazdów odwiedziło gospodę, a także
niejeden przechodzień wstąpił do niej, aby wypić kieliszek. Byli
to w większości znajomi włościanie, idący lub wracający z
Granu, z sakwą na plecach i kosturem w ręku. Gospodarz, o
tęgiej głowie, jak tego wymagał zawód, pił do każdego klienta z
osobna. Sprzyjało to wielce jego interesom.
Przy kieliszku rozmowa idzie gładko, rozmowa zaś osusza
gardło, stąd potrzeba nowych libacji.
Owego dnia szczególniej nie brak było tematu do rozmowy, i
zbrodnia popełniona dzisiejszej nocy omawiana była szeroko.
Nowinę przynieśli pierwsi przechodnie, a każdy z nich dodawał
jakiś szczegół lub też wyrażał swój pogląd osobisty.
Gospodarz zatem dowiedział się po kolei, że wspaniała willa
Gospodarz zatem dowiedział się po kolei, że wspaniała willa
hrabiego Hagueneau oddalona o pięćset metrów od brzegu
Dunaju, została doszczętnie ograbiona, że jej dozorca Christian
był ciężko raniony, że zbrodnia ta była prawdopodobnie dziełem
nieuchwytnej bandy złoczyńców, którym uszły już bezkarnie
liczne zbrodnie; że wreszcie policja krążyła po okolicy i że
zbrodniarzy poszukuje brygada niedawno utworzona dla
nadzoru rzeki.
Dwaj woźnice nie mieszali się wcale do rozmowy,
przerywanej często różnymi wykrzyknikami. Trzymali się cicho
na uboczu, ale 1 przysłuchiwali się jej uważnie, nie mogło
bowiem ich nie obchodzić to, co tak interesowało wszystkich.
Powoli jednak hałas ustał i około pół do siódmej wieczorem
znaleźli się znów sami w wielkiej izbie. Jeden z nich wezwał
natychmiast gospodarza, który nie omieszkał zjawić się
pospiesznie.
— Czego panowie sobie życzą? — spytał.
— Zjeść obiad.
— A później spać, zapewne? — pytał gospodarz.
— Nie, gospodarzu — odpowiedział bardziej uprzejmy. —
Mamy zamiar wyruszyć nocą…
— Nocą! — zdziwił się gospodarz.
— Ażeby — ciągnął dalej gość — móc zdążyć o świcie na
plac targu.
— W Saint–André?
— Albo w Granie. Zależeć będzie od okoliczności.
Oczekujemy tutaj przyjaciela, który poszedł zasięgnąć
wiadomości. Ma nam powiedzieć, gdzie będziemy mogli
wiadomości. Ma nam powiedzieć, gdzie będziemy mogli
najkorzystniej pozbyć się naszych towarów.
Gospodarz oddalił się, aby przygotować posiłek.
— Słyszałeś Kaiserlick? — szepnął młodszy furman,
nachylając się nad towarzyszem.
— Tak.
— Napad odkryto.
— Czy spodziewałeś się, że się ukryje?
— I policja wszczęła śledztwo.
— Niech wszczyna.
— Pod kierunkiem Dragosza, mówią.
— To rzecz inna, Vogel. Moim zdaniem ci, co się obawiają
Dragosza, mogą spać spokojnie.
— Co przez to chcesz powiedzieć?
— To, co mówię.
— Dragosz byłby…
— Co?
— Usunięty?
— Dowiesz się o tym jutro. Tymczasem ani słowa —
woźnica umilkł, widząc zbliżającego się gospodarza.
Oczekiwany osobnik przyszedł dopiero z nadejściem nocy.
Wszczęto krótką rozmowę.
— Mówiono tu, że policja jest na tropie — rzekł cichym
głosem Kaiserlick.
— Szuka, ale nie znajdzie.
— A Dragosz?
— Zamknięty…
— Kto tego dokonał?
— Kto tego dokonał?
— Tisza.
— To dobrze… A my, co mamy robić?
— Zaprzęgać bezzwłocznie.
— Aby się udać…
— Do Saint–André, ale o pięćset metrów stąd cofniecie się.
Gospoda będzie jeszcze zamknięta, przemkniecie się
niepostrzeżenie, i udacie się na północ. Kiedy będą was szukali
na jednym brzegu, wy będziecie na drugim.
— Gdzie stoi galar?
— W przystani Pilis.
— Tam mamy się zejść?
— Nie, nieco bliżej, na polance, po lewej stronie drogi.
Znasz ją?
— Tak.
— Około piętnastu naszych tam się znajduje. Spotkacie ich.
— A ty?
— Ja wracam zebrać resztę naszych, pozostawiłem ich
bowiem na straży. Przyprowadzę ich ze sobą.
— A zatem w drogę — rzekli woźnice.
W pięć minut później wóz zaturkotał. Gospodarz, stojąc przy
bramie, żegnał grzecznie klientów.
— Tak więc do Granu jedziecie? — spytał.
— Nie, do Saint–André, przyjacielu.
— Dobrej podróży, chłopcy! — rzekł gospodarz.
— Dziękujemy, towarzyszu.
Wóz potoczył się na prawo, kierując się na wschód w stronę
Wóz potoczył się na prawo, kierując się na wschód w stronę
Saint–André.
Skoro pojazd znikł z oczu, osobnik, którego oczekiwali
Kaiserlick i Vogel cały dzień, poszedł w kierunku przeciwnym,
drogą wiodącą do Gran.
Gospodarz nie zauważył nawet tego. Nie myśląc wcale o
przechodniach, których zapewne nie zobaczy już nigdy, zamknął
spiesznie bramę i udał się na spoczynek.
Wóz odbył spokojnie wskazanych pięćset metrów i stosując
się do danych — wskazówek zawrócił.
Dojechawszy do gospody, byłby ją minął bez wypadku,
gdyby nie pies leżący na środku drogi, który się zerwał
przestraszony i zaczął szczekać tak zajadle, że koń lejcowy rzucił
się w bok aż na skraj drogi, zerwawszy uprząż. Woźnice szybko
podążyli za nim i zaprzęgnąwszy go do wozu, znikli po raz wtóry
w mrokach nocy.
Było pół do jedenastej, gdy wóz zboczył do małego lasku po
lewej stronie drogi. Zatrzymano go niebawem.
— Kto jedzie? — spytał głos z ciemności.
— Kaiseriiek i Vogel — odpowiedziano z wozu.
— Możecie jechać — odezwał się głos.
Z lasku wóz skręcił na polankę, gdzie na trawie spało z
piętnastu ludzi.
— Przywódca jest? — spytał Kaiserlick.
— Nie jeszcze.
— Kazał nam czekać tu na siebie.
Po półgodzinnym oczekiwaniu przywódca zjawił się w
towarzystwie dziesięciu ludzi, co stanowiło razem liczbę
towarzystwie dziesięciu ludzi, co stanowiło razem liczbę
dwudziestu pięciu. Był to ten sam osobnik, który przyszedł do
gospody z nadejściem nocy.
— Czy są wszyscy? — spytał.
— Wszyscy — odpowiedział Kaiserlick, który się cieszył
pewną powagą wśród bandytów.
— A Tisza?
— Jestem — odezwał się donośny głos.
— A więc? — spytał z niepokojem przywódca.
— Powodzenie na całej linii. Ptaszek jest w klatce na galarze.
— Ruszajmy w takim razie i pośpieszajmy — wydał rozkaz
przywódca. — Sześciu ludzi na wywiadach, reszta w
ariergardzie, wóz w środku. Dunaj stąd niedaleko,
przeładowanie towarów nastąpi szybko. Vogel następnie
odwiezie wóz, a tutejsi ludzie powrócą do siebie. Inni wsiądą na
galar.
Miano zastosować się do rozkazu, gdy jeden z ludzi,
pozostawionych na straży na drodze, przybiegł pośpiesznie.
— Baczność! — zawołał przytłumionym głosem.
— Co się stało? — spytał przywódca.
— Posłuchaj.
Wszyscy nadstawili uszu. Dał się słyszeć odgłos kroków
kilkunastu ludzi, a za nim przytłumione głosy w odległości nie
większej nad sto sążni.
— Zatrzymajmy się na polanie — rozkazał przywódca. —
Przejdą, nie spostrzegłszy nas.
Oczywiście mrok nocy zasłaniał ich dostatecznie, ale
nasuwało się inne niebezpieczeństwo: jeżeli, nieszczęśliwym
nasuwało się inne niebezpieczeństwo: jeżeli, nieszczęśliwym
przypadkiem, był to oddział policji, to niezawodnie skieruje się
w stronę rzeki. Być może, nie dojrzy on galaru, a zresztą
odpowiednie środki ostrożności zostały przedsięwzięte. Na
próżno agenci rewidowaliby galar od góry do dołu, nie znajdą w
nim nic podejrzanego. Ale, przypuściwszy, że oddział nie
domyśli się istnienia galaru, to może zechce pozostać na czatach
w okolicy rzeki, a w takim razie wyprowadzenie wozu będzie
niebezpieczną rzeczą.
Ostatecznie trzeba liczyć się z okolicznościami i zastosować
się do biegu wypadków. Jeżeli zajdzie tego potrzeba,
przeczekają na polance cały następny dzień, a nocą kilku ludzi
uda się na brzeg Dunaju upewnić się, czy w okolicy nie ma
policji.
Na razie najważniejszą rzeczą jest nie dać się wytropić i nie
obudzić czujności nadchodzącego oddziału.
Niebawem oddział zbliżył się ku polance. Pomimo ciemnej
nocy spostrzeżono, że składa się on z około dziesięciu ludzi, a
pobrzękiwanie stali świadczyło, że są to ludzie uzbrojeni.
Minął już polankę, kiedy zaszedł wypadek, który zmienił
całkowicie bieg rzeczy.
Jeden z koni, przestraszony odgłosem kroków ludzkich,
parsknąwszy, zarżał przeciągle, a w ślad za nim jego towarzysz.
Oddział zatrzymał się.
Była to rzeczywiście policja, zmierzająca ku rzece pod
przewodnictwem Karla Dragosza, który przyszedł zupełnie do
siebie po rannym wypadku.
Gdyby bandyci wiedzieli o tym szczególe, byliby może mniej
spokojni. Ale, jak widzieliśmy, przywódca ich był pewny, że
groźny policjant szkodzić im nie może. Dlaczego mylił się tak
bardzo, i dlaczego sądził, że nie potrzebuje obawiać się
przeciwnika, który i znajdował się właśnie tuż przed nim, o tym
dowie się czytelnik z dalszego opowiadania.
Jak wiadomo, tego samego dnia z rana Karl Dragosz opuścił
barkę, dążąc z Fryderykiem Uhlmanem do wskazanego miejsca.
Po przejściu około trzechset metrów dwaj policjanci dostali się
do łodzi ukrytej w zaroślach, w którą wsiedli. Niebawem łódź,
kierowana silnymi rękami Uhlmana, przybiła do drugiego brzegu
rzeki.
— Więc to na prawym brzegu popełniono zbrodnię? —
spytał Karl Dragosz.
— Tak.
— W jakim kierunku?
— W górze rzeki. W okolicy Granu.
— Jak to w okolicy Granu? — zawołał Dragosz. — Czyś mi
nie mówił, że to jest niedaleko?
— Bo niedaleko — odparł Uhlman. — W każdym razie trzy
kilometry.
W rzeczywistości było cztery kilometry. Odległość ta nie
mogła być przebyta bez trudności przez człowieka, który
niedawno uszedł śmierci. Karl Dragosz musiał kilkakrotnie
odpoczywać, by nabrać tchu. Dopiero o trzeciej po południu
dotarli do willi hrabiego Hagueneau.
Gdy po wypiciu wzmacniającego trunku siły mu wróciły, Karl
Gdy po wypiciu wzmacniającego trunku siły mu wróciły, Karl
Dragosz przede wszystkim kazał się zaprowadzić do dozorcy
Christiana Hoel. Ranny, opatrzony kilka godzin temu przez
chirurga z okolicy, leżał blady, z oczyma zamkniętymi, dysząc
ciężko. Chociaż rana jego była bardzo poważna, miano nadzieję,
iż z niej wyjdzie z warunkiem wszakże, że nie będzie się męczył.
Karl Dragosz wszakże zdołał wydobyć z niego wiadomości,
które chory wybełkotał z wolna przytłumionym głosem. Po
cierpliwych wysiłkach dowiedział się, że banda złoczyńców,
składająca się co najmniej z pięciu czy sześciu ludzi, wpadła
nocą do willi, wyłamując drzwi. Dozorca, obudzony hałasem,
wstał, lecz wnet został rażony w plecy sztyletem. Nie wiedział
przeto, co się stało dalej i nic nie mógł powiedzieć o
napastnikach. Wiedział tylko, że ich przywódcą jest niejaki
Ladko, gdyż jego towarzysze wymawiali kilkakrotnie to
nazwisko z pewną, niewytłumaczalną chełpliwością. Co do tego
Ladki, był to wysoki chłop w masce spod której wydobywała
się gęsta blond broda.
Ten ostatni szczegół zaniepokoił Karla Dragosza. Że Ilia
Brusz był blondynem, o tym nie wątpił, ale blondyn ten miał
włosy przefarbowane na czarno, a barwa nie da się zmienić tak
łatwo, jak Peruka. Rozważanie tej poważnej trudności Karl
Dragosz odłożył na później.
Dozorca Christian nie mógł dostarczyć dalszych wskazówek.
Nie zauważył nic, co by tyczyło innych napastników, zresztą
zamaskowanych jak ich przywódca.
Detektyw po tych informacjach zadał kilka pytań o samej
willi. Dowiedział się, że była urządzona z książęcym przepychem.
willi. Dowiedział się, że była urządzona z książęcym przepychem.
Szuflady pełne były biżuterii, srebra i cennych przedmiotów, na
kominkach i meblach stały dzieła sztuki, na ścianach wisiały
gobelin) i obrazy mistrzów. Nawet papiery wartościowe
zawierała kasa ogniotrwała na pierwszym piętrze. Napastnicy
więc mieli zdobycz królewską.
Zresztą Karl Dragosz mógł się o tym przekonać sam,
zwiedzając mieszkanie. Był to niezmiernie metodyczny rabunek.
Złodzieje widać ludzie dobrego smaku, nie obarczali się rzeczami
mniejsze wartości. Tak więc zrabowane były po większej części
przedmioty najcenniejsze, ściany były ogołocone z gobelinów,
ramy z obrazów. Rabusie przywłaszczyli sobie nawet najdroższe
obicia i najpiękniejsze dywany. Kasa zaś była rozbita i znikła z
niej cała zawartość, i — Nie mogli tego zabrać na plecach —
powiedział sobie Karl Dragosz, stwierdzając rabunek. — Było
czym zapełnić cały wóz. Musimy ten wóz znaleźć.
Śledztwo zajęło wiele czasu. Nadeszła noc. Należało, o ile to
możliwe, natrafić na ślad wehikułu, którym, zdaniem policjanta,
posługiwać się musieli złodzieje. Dragosz wyszedł spiesznie.
Nie potrzebował zresztą szukać daleko potwierdzenia swych
słów. Na rozległym placu przed willą widniały głębokie ślady kół
wprost, przed wyłamanymi drzwiami, a w niedalekiej odległości
ziemia była zdeptana, jak to bywa, gdy konie długo czekają.
Obejrzawszy wszystko dokładnie, udał się przed żelazną
kratę okalającą plac, przyjrzał się jej badawczo, następnie
wyszedł na drogę i przeszedłszy sto metrów, powrócił.
— Uhlman! — zawołał, wchodząc na plac.
— Co pan każe? — spytał tenże, wychodząc z domu i
— Co pan każe? — spytał tenże, wychodząc z domu i
zbliżając się do naczelnika.
— Ilu mamy ludzi?
— Jedenastu.
— To mało.
— Wszakże — rzekł Uhlman — dozorca Christian mówił
tylko o pięciu czy sześciu napastnikach.
— Dozorca Christian wie swoje, a ja swoje. Mniejsza o to,
musimy się zadowolić tym, co mamy. Zostawisz tu jednego,
dziesięciu weźmiesz ze sobą. Z nami będzie dwunastu. Zawsze
to coś znaczy.
— Czy natrafił pan na jaki ślad? — spytał Uhlman.
— Wiem, gdzie są złodzieje, a przynajmniej z której strony.
— Czy mogę pana zapytać… — zaczął Uhlman.
— Skąd ta pewność — dokończył Dragosz. — Nic
prostszego. Jest to nawet dziecinne. Powiedziałem sobie, że
zabrano za wiele rzeczy, aby nie potrzebowano jakiegoś
wehikułu. Szukałem, więc go znalazłem. Jest to wóz o czterech
kołach, zaprzężony w dwa konie, z których jednemu brak
gwoździa u przedniej prawej nogi.
— Jakim sposobem pan się o tym dowiedział? — spytał
zdumiony Uhlman.
— Deszcz padał zeszłej nocy, więc ziemia nieco jeszcze
wilgotna
zachowała
ślady
podków.
Tym
sposobem
dowiedziałem się, że wóz skręcił na lewo, to jest w przeciwnym
do Granu kierunku. Podążymy za nim a w razie potrzeby
odnajdziemy ślad konia o uszkodzonej podkowie. Nie
odnajdziemy ślad konia o uszkodzonej podkowie. Nie
przypuszczam, aby nasze zuchy chciały podróżować dniem.
Zatrzymali się zapewne gdzieś do wieczora. Otóż, okolica nie
jest zbyt zamieszkała. Domów jest niewiele. Przeszukamy
wszystkie po drodze. Zbierz ludzi, bo noc nadchodzi i zwierzyna
wyjdzie z nory.
Karl Dragosz i jego oddział musieli długo iść, zanim natrafili
na nowy ślad. Było pół do jedenastej, gdy przeszukawszy
nadaremnie dwie czy trzy fermy, doszli do gospody przy
skrzyżowaniu trzech dróg, gdzie przebyli woźnice cały dzień i
skąd wyruszyli nie dalej jak trzy kwadranse temu. Karl Dragosz
zastukał mocno do bramy.
— W imię prawa! — wymówił, zobaczywszy w oknie
gospodarza, któremu nie było sądzone spać tego dnia spokojnie.
— W imię prawa? — powtórzył gospodarz, przerażony na
widok swego domu otoczonego tym licznym oddziałem. — Cóż
uczyniłem takiego?
— Zejdź, a powiemy ci… Tylko nie ociągaj się zbytnio —
odparł Dragosz niecierpliwie. Skoro gospodarz na pół ubrany,
otworzył bramę, policjant zaczął go pytać szybko: Czy był tu z
rana wóz? Ilu ludzi go prowadziło? Czy zatrzymał się? Czy
odjechał i w jakim kierunku?
Nie potrzebował czekać długo na odpowiedź. Tak, był tu
wóz z rana. Odjechał wieczorem i to dopiero po nadejściu
trzeciej osoby, na którą czekali woźnice. Pół do dziewiątej
wybiło, kiedy wyruszył w kierunku St. André.
— Saint–André? — nalegał Karl Dragosz. — Jesteś pewny?
— Pewny — potwierdził gospodarz.
— Pewny — potwierdził gospodarz.
— Mówiono ci, czy widziałeś sam?
— Widziałem sam.
— Hum!… — mruknął Karl Dragosz i dodał: — To dobrze.
Idź spać i trzymaj język za zębami.
Gospodarz nie czekał powtórnego polecenia. Zamknął drzwi
i oddział został sam na drodze.
— Zaczekajcie! — rozkazał Karl Dragosz.
Policjanci zatrzymali się, ich naczelnik z latarką w ręku badał
starannie grunt.
Z początku nie zauważył nic podejrzanego, dopóki nie
doszedł do zbocza drogi. W tym miejscu, gdzie zwykle rzadziej
przejeżdżają pojazdy, ziemia jest mniej zbita i łatwiej zachowuje
wszelkie ślady. Karl Dragosz dostrzegł za pierwszym wejrzeniem
ślad uszkodzonej podkowy i stwierdził, że czteronożny jej
posiadacz nie skierował się ani do Saint — André, ani do Granu,
lecz wprost do rzeki drogą północną. W tym też kierunku
poszedł Dragosz ze swym oddziałem.
Około trzech kilometrów szli bez wypadku okolicą zupełnie
pustą, gdy z lewej strony rzeki dało się słyszeć rżenie konia.
Wstrzymując ruchem pochód oddziału, Karl Dragosz zbliżył siej
do skraju małego lasu, który odbijał się niewyraźnie w cieniu
nocy.
— Kto tam? — spytał silnym głosem.
Żadnej odpowiedzi. Wtedy jeden z agentów na dany znak,
zapalił smołową pochodnię. Jasny płomień zaświecił podczas tej
bezksiężycowej nocy, ale jego światło nikło w ciemności
wzmożonej jeszcze przez cień drzew.
wzmożonej jeszcze przez cień drzew.
— Naprzód! — zakomenderował Dragosz, wchodząc do
lasku na czele oddziału.
Ale lasek miał obrońców. Zaledwie przeszli jego skraj, kiedy
rozkazujący głos zawołał:
— Ani kroku dalej albo strzelimy!
Groźba ta nie była w stanie przestraszyć Karla Dragosza, tym
bardziej, że przy słabym świetle pochodni zamajaczyła mu
nieruchoma masa, prawdopodobnie wozu, otoczonego ludźmi,
których liczby określić nie mógł.
— Naprzód! — zakomenderował na nowo.
Na to słowo oddział począł posuwać się bardzo niepewnie w
tym nieznanym lesie. Na dobitek pochodnia nagle zgasła,
wyrwana z rąk niosącego. Zapanował głęboki mrok.
— Niezręczny! — zawołał gniewnie Dragosz. — Światła
Frantz!… Światła!
Gniew jego był tym żywszy, że przy świetle gasnącej
pochodni dojrzał jak gdyby ruch oddalającego się wozu. O
pogoni za nim mowy być nie mogło. Oddział policji natknął się
na żywy mur ludzki. Każdemu policjantowi przeciwstawiało się
dwu lub trzech przeciwników i Dragosz zrozumiał nieco za
późno, że nie rozporządza dostateczną liczbą ludzi, aby
zapewnić sobie zwycięstwo. Dotąd nie było ani jednego
wystrzału jak z jednej tak i z drugiej strony.
— Tisza! — zawołał głos wśród nocy.
— Jestem! — odpowiedziano.
— Wóz…
— Wóz…
— Odjechał.
— A zatem należy z tym skończyć.
Karl Dragosz zapamiętał na zawsze te głosy.
Po tym krótkim dialogu nastąpiły strzały, wstrząsające
powietrze swym suchym odgłosem. Kule dosięgły kilku
policjantów. Karl Dragosz, zdając sobie sprawę, że dalszy upór
byłby szaleństwem, dał hasło odwrotu.
Oddział wyszedł na drogę. Zwycięzcy nie odważyli się
podążyć za nim i wkrótce wróciło wszystko do dawnego
spokoju.
Zajęto się najpierw rannymi. Było ich trzech, zresztą bardzo
lekko rannych. Po pobieżnym opatrzeniu odesłano ich z
powrotem pod nadzorem czterech towarzyszy. Dragosz wraz z
Uhlmanem i trzema pozostałymi policjantami udał się polami ku
rzece, skręcając w kierunku Granu.
Z łatwością odnalazł łódkę, którą przyjechał kilka godzin
temu. Wszyscy wsiedli do niej, aby wylądować na lewym
brzegu.
Niepowodzenie Karla Dragosza pobudziło go do odwetu. Że
Ilia Brusz i zbyt głośny Ladko byli tą samą osobą, to nie ulegało
już dla niego żadnej wątpliwości, i że zbrodnia popełniona
przeszłej nocy była dziełem towarzysza podróży, był zupełnie o
tym przekonany. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Ilia
Brusz, ukrywszy swą zdobycz i nie przypuszczając nawet, że jest
odkryty, niechybnie powróci na swe stanowisko i nadal zechce
odgrywać rolę rybaka, która pozwoliła mu dotychczas
wyprowadzać w pole policję. Przed świtem znajdzie się w swej
wyprowadzać w pole policję. Przed świtem znajdzie się w swej
barce, gdzie oczekiwać będzie towarzysza tak jakby to uczynił
nieszkodliwy i uczciwy człowiek.
Ale na czatach będzie pięciu ludzi. Tych pięciu, zwyciężonych
przez Ladkę i jego bandę, z łatwością pokona jego opór dzięki
odosobnieniu do którego zmusza go rola rybaka Ilii Brusza.
Plan ten dobrze obmyślony nie mógł być, niestety,
urzeczywistniony. Karl Dragosz i jego ludzie na próżno szukali
barki rybaka.
Wprawdzie trudno było detektywowi i jego podwładnemu
odnaleźć miejsce, gdzie stała barka, ale śladu barki nie było.
Łódź znikła, a wraz z nią Ilia Brusz.
Karl Dragosz stanowczo był wyprowadzony w pole, co go
srodze gniewało.
— Fryderyku — rzekł — jestem zupełnie wyczerpany i nie
mógłbym iść dalej. Położymy się w trawie, aby odzyskać siły.
Ale jeden z naszych ludzi pojedzie natychmiast łódką do Granu.
Skoro tylko otworzą biuro, poda telegram. Zapal pochodnię.
Będę dyktował. Pisz.
Fryderyk Uhlman usłuchał w milczeniu.
Zbrodnia popełniona tej nocy w okolicy Gran. Łup na
galarze. Nakazane rewizje ściśle przeprowadzić.
— Oto jeden. Teraz drugi.
Nakaz aresztowania niejakiego Ladki, podającego się
fałszywie za Ilię Brusza, laureata Ligi Naddunajskiej na
ostatnim konkursie w Sigmaringen, ów Ladko alias Ilia
Brusz oskarżony o zbrodnie grabieży i morderstw.
— Niech te telegramy zostaną rozesłane jak najprędzej do
— Niech te telegramy zostaną rozesłane jak najprędzej do
wszyst kich miejscowości nadbrzeżnych bez wyjątku —
rozkazał Karl! Dragosz, wyciągając się wyczerpany na ziemi.
X
Uwięziony
Uważamy za wskazane podać do wiadomości czytelnika, że
podejrzenia Karla Dragosza nie były zupełnie bezpodstawne.
Wizerunek znaleziony potwierdzał je z całą słusznością. Pod tym
względem przynajmniej nie mylił się. Tak, Ilia Brusz i Sergiusz
Ladko byli tą samą osobą.
Mylił się jednak i to bardzo poważnie w przypuszczeniu, że
jego towarzysz podróży był sprawcą szeregu grabieży i zbrodni,
dokonywanych przez tyle miesięcy w okolicach naddunajskich, a
w szczególności ostatniego napadu na willę hrabiego Hagueneau
i targnięcia się na życie dozorcy Christiana. Ladko zresztą był
daleki od przypuszczenia, że jego towarzysz podejrzewał go o
to. Wiedział tylko jedno, to, że jego nazwiskiem posługiwał się
głośny zbrodniarz. Zrozumieć wszakże nie był w stanie, jakim
sposobem mogło się to stać.
Zaniepokojony z początku tym groźnym sobowtórem, który
w dodatku był jego ziomkiem, zapanował wkrótce nad tą
instynktowną trwogą.
Cóż go mógł obchodzić złoczyńca, z którym oprócz nazwiska
Cóż go mógł obchodzić złoczyńca, z którym oprócz nazwiska
nie miał nic wspólnego?
Był niewinny, więc czego miał się obawiać? A że nie popełnił
żadnej z tych zbrodni, było rzeczą niezaprzeczoną.
Sergiusz Ladko zatem — posługiwać się będziemy odtąd
jego prawdziwym nazwiskiem — bez najmniejszej obawy
wyruszył do Szalki poprzedniej nocy, tak jak to było jego
zamiarem. W Szalce bowiem przebywał stale po wyjeździe z
Ruszczuku i tam właśnie oczekiwał od wielu tygodni wiadomości
od swej ukochanej żony.
Jak już wiadomo, oczekiwanie to doprowadziło go do
rozpaczliwego wysiłku dostania się incognito do Bułgarii, gdy
przypadkiem wpadł mu w ręce numer „Pester–Lloydu”, w
którym ogłoszono z całym rozgłosem o konkursie rybackim w
Sigmaringen. Przeczytawszy to, Sergiusz Ladko, zarówno
zręczny rybak, jak znany sternik, powziął nagle myśl, której
niezwykły
pomysł
mógł
zapewnić
urzeczywistnienie
upragnionego celu.
Pod nazwiskiem Ilia Brusz, jedynym którym się posługiwał w
Szalce, zapisze się do Ligi Naddunajskiej, weźmie udział w koi
kursie i dzięki swemu mistrzostwu w rybołówstwie, zdobędą
pierwszą nagrodę. Zdobywszy tym sposobem nieco rozgłosu,
ogłosi swój zamiar przebycia Dunaju od źródła do ujścia z
wędką w ręku, budząc ogólne zainteresowanie. Nie ulegało
bowiem wątpliwości, że ten projekt poruszy świat rybacki i
zwróci na niego uwagę reszty publiczności.
Gdy w ten sposób zdobędzie niezaprzeczone stanowisko
społeczne, rozgłos bowiem budzi ślepe zaufanie do człowieka,
społeczne, rozgłos bowiem budzi ślepe zaufanie do człowieka,
wyruszy w swą naddunajską podróż. Oczywiście przyśpieszać
będzie bieg swej łodzi, łowiąc ryby tylko z konieczności dla
zachowania pozorów. W każdym razie postara się, żeby o nim
mówiono przez cały czas podróży tak, iżby mógł wylądować w
Ruszczuku pod osłoną zapewnionego rozgłosu.
Ale dla powodzenia tego przedsięwzięcia było rzeczą
konieczną, aby nikt nie podejrzewał prawdziwości jego
nazwiska i nikt w rybaku nie dopatrzył się sternika Sergiusza
Ladki.
Pierwszy warunek nie przedstawiał trudności. Dość było
utrzymać się w roli laureata Ligi Naddunajskiej. Sergiusz Ladko
przysiągł sobie, że w żadnym wypadku nie zejdzie ze swego
stanowiska. Zresztą należało przypuszczać, iż podróż ta, choć
wolna, lecz bezpieczna, nie nastręczy mu nieszczęśliwej
sposobności do złamania przysięgi.
Drugi warunek był jeszcze prostszy. Wymagał tylko ogolenia
brody, przefarbowania włosów i dużych czarnych szkieł dla
ukrycia oczu. Sergiusz Ladko nie omieszkał zastosować tych
zabiegów w nocy przed wyjazdem i gdy przed świtem wyruszył
w drogę, zmienił się nie do poznania.
W Sigmaringen wszystko poszło po jego myśli. Zdobył
pierwszą nagrodę, projekt jego był przychylnie przyjęty przez
publiczność i prasę okolic naddunajskich. Zyskawszy rozgłos na
tyle, iż nie potrzebował obawiać się, aby tożsamość jego
nazwiska wzbudzała podejrzenie, będąc skądinąd pewny, że w
razie potrzeby koledzy Ligi Naddunajskiej, rozproszeni wzdłuż
razie potrzeby koledzy Ligi Naddunajskiej, rozproszeni wzdłuż
rzeki, nie odmówią mu swej pomocy, Sergiusz Ladko popłynął z
prądem.
W Ulm doznał pierwszego rozczarowania, stwierdzając, że
jego względna sława nie zabezpiecza go przed ciekawością
policji. Toteż skwapliwie przyjął pasażera, który miał papiery w
porządku i do którego policja zwracała się z pewnym
szacunkiem. Zapewne w Ruszczuku, gdzie jego rola miała być
skończona, obecność pasażera mogła być dla niego uciążliwą.
Ale wtedy wyjaśni on wszystko, do tego zaś czasu powiększały
się szansę szczęśliwego odbycia podróży, na której mu tak
bardzo zależało.
Natomiast tożsamość jego nazwiska i pochodzenia z
nazwiskiem i pochodzeniem groźnego bandyty, nie mogła być
przyjemna dla Sergiusza Ladki. Nie mógł nie wiedzieć, że
podobny zbieg okoliczności narażał go na różnego rodzaju
godne pożałowania pomyłki.
Istotnie jego nazwisko mogło być odkryte, a wtedy nie tylko
wylądowanie w Ruszczuku będzie wielce utrudnione, lecz
należało również obawiać się nieprzewidzianych komplikacji.
Sergiusz Ladko jednak był bezsilny wobec tego wypadku.
Zresztą starał się o nim nie myśleć. Wszak było mało
prawdopodobne, ażeby policja bez szczególnego powodu
zwracać miała uwagę na zwykłego rybaka, a przede wszystkim
na rybaka uwieńczonego na konkursie w Sigmaringen.
Po zachodzie słońca Sergiusz Ladko stanął w swym domu w
Szalce, ale ze smutkiem stwierdził, że żadnych wiadomości od
żony nie było. Przed świtem więc wyruszył w powrotną drogę,
żony nie było. Przed świtem więc wyruszył w powrotną drogę,
niepostrzeżony przez nikogo. Rozpacz jego nie miała granic. Co
znaczyło to przewlekłe milczenie? Dlaczego od dwu miesięcy nie
ma od żony ani słówka? Co się z nią stało? Podczas zamieszek o
nieszczęście nietrudno i sternik pytał się z goryczą, czy nie za
późno przybędzie do Ruszczuku.
Myśl ta, trafiając w samo serce, równocześnie wzmogła
krzepkość Jego mięśni. Nadzieja dodała mu siły, gdy
wyjeżdżając z Granu walczył z nawałnicą i huraganem. Rozpacz
przyśpieszała jego kroki, gdy wracał do barki z trunkiem dla
towarzysza.
Lecz jakież było jego zdziwienie, gdy nie zastał chorego!
Zostawiona kartka nie uspokoiła go bynajmniej. Jakiż nagły
powód mógł zmusić p. Jaegera do opuszczenia barki pomimo
osłabienia Czyż mieszkaniec Wiednia mógł mieć do załatwienia
jakieś pilne sprawy tu, w tej pustej okolicy, z dala od wszelkiego
zamieszkałej środowiska? Sternik na próżno gubił się w
domysłach.
Jakąkolwiek była przyczyna nieobecności p. Jaegera, w
każdym razie przedłużała podróż i tak już zbyt długą. Bez tego
nieprzewidzianego wypadku łódź do wieczora zbliżyłaby go o
kilka kilometrów do celu podróży.
Miał nieprzepartą chęć, nie zważając na prośbę towarzysz
wyruszyć w dalszą drogę, której cel przyciągał go jak magnes
żelazo. Sternik jednak poskromił swoją niecierpliwość. Czuł się
związani z towarzyszem i lepiej było stracić dzień, niż narażać się
na spory? Zresztą czas ten nie będzie stracony. Barka,
uszkodzona nawałnicą, wymagała pewnej naprawy i
uszkodzona nawałnicą, wymagała pewnej naprawy i
przyprowadzenia do porządki na co nie zostało za wiele czasu.
Sergiusz Ladko zajął się najpierw uporządkowaniem skrzyni
których zawartość była w nieładzie po bezowocnym szukaniu
lekarstwa dla towarzysza. Załatwiłby się z tym prędko, gdyby
wzrok jego nie padł na portfel tak pożądliwie oglądany przez
detektywa! Otworzył go, jak to uczynił policjant, ale z uczuciem
zgoła odmiennym, i wyciągnął zeń wizerunek z czułym podpisem,
który mu wręczyła żona w chwili rozstania.
Długo wpatrywał się w to drogie oblicze. Natasza! Tak to
była ona!… To były jej drogie rysy, jej oczy szlachetne, usta na
pół; otwarte, jak gdyby miały przemówić!…
Z westchnieniem włożył drogi wizerunek do portfela, portfel
do skrzyni, skrzynię zamknął, klucz włożył do kieszeni i
wyszedłszy z budki, wziął się do innej pracy.
Ale zajęcie mu nie szło. Wkrótce ręce opadły mu bezczynnie,
więc siedząc na jednej z ławek, z plecami odwróconymi do
brzegu, wpatrywał się w rzekę. Myśl przeniosła go do
Ruszczuku. Zobaczył żonę, dom pełen wesela i piosenek…
Oczywiście, nie żałował niczego. Gdyby było potrzeba,
poświęciłby powtórnie swe własne szczęście dla dobra ojczyzny.
Ale ból go przejmował na myśl, że tak straszne poświęcenie było
całkiem nieużyteczne!
Powstanie wybuchło za wcześnie i zostało stłumione w
zarodku. Ile lat Bułgaria jęczeć jeszcze będzie pod obuchem
ciemięzców? Czy będzie mógł powrócić, a jeżeli powróci, czy
zastanie tę, którą milował? Czy Turcy nie pochwycili jej jako
zastanie tę, którą milował? Czy Turcy nie pochwycili jej jako
zakładniczki, żony jednego z ich nąjzacieklejszych wrogów? A w
takim razie, co uczynili z Nataszą?
Niestety! Dramat rodzinny gubił się w ogólnym wstrząsie
prowincji bałkańskiej. Jak mało ważyło nieszczęście dwu istot w
klęsce całego narodu! Cały półwysep zaległy hordy okrutne.
Ziemia uginała się pod dzikim tętentem koni, najbiedniejsze
miasteczko nie uniknęło grabieży i wojny.
Naprzeciw kolosa tureckiego stały dwa pigmeje: Serbia i
Czarnogóra. Czyż te dwa Dawidy mogły pokonać Goliata?
Ladko rozumiał dobrze, jak dalece gra jest nierówna i całą swą
nadzieję zwracał ku ojcu wszystkich Słowian, carowi
rosyjskiemu, który może kiedyś raczy wyciągnąć rękę potężną
ku synom uciśnionym.
Zatopiony w swych myślach Sergiusz Ladko zapomniał, gdzie
się znajduje. Gdyby pułk cały przeszedł za nim na brzegu, nie
obróciłby się, tym bardziej nie zauważył przybycia trzech ludzi,
którzy ostrożnie zbliżali się do łódki.
Ale Ladko ich nie widział, oni za to spostrzegli go, skoro
barka ukazała się na zakręcie rzeki. Trójka ta zatrzymała się
natychmiast i odbyła cichą naradę.
Jednego z trzech przybyszów czytelnicy już znają z Wiednia.
Jest to Tisza, który wraz z towarzyszem podążył za Karlem
Dragoszem, gdy detektyw z kolei dążył za Ilią Bruszem,
odbywającym swą niewinną wycieczkę do jednego z
pośredników w dostarczaniu broni dla Bułgarii. Szpiegowanie to
doprowadziło obu ludzi do barki. Byli oni pewni, że odkryli
pływającą siedzibę policjanta, postanowili skorzystać z tego
pływającą siedzibę policjanta, postanowili skorzystać z tego
odkrycia. I po to obecnie przyszli.
Trzej bandyci ukryci w trawie, śledzili Sergiusza Ladkę. On
jednak zatopiony cały w swych myślach, nie przeczuwał
bliskiego niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwo było wielkie,
ludzie ci bowiem należeli do słynnej bandy naddunajskiej i
spotkanie z nimi w odludnym miejscu przyjemnością być nie
mogło.
Tisza nawet był jednym z ważniejszych członków bandy,
uważany za pierwszego po przywódcy, którego czyny okryły
smutną sławą nazwisko sternika. Dwaj inni, Sakmann i Zerlang
byli tylko jegc pomocnikami.
— To on! — mruknął Tisza, wstrzymując ręką towarzyszy,
skoro tylko dojrzał barkę.
— Dragosz? — spytał Sakman.
— Tak.
— Jesteś pewny?
— Najzupełniej.
— Ale nie widzisz jego twarzy, gdyż jest obrócony — mówił
Zerlang.
— Niewiele by mi to pomogło — odparł Tisza. — Nie znam
go. Zaledwie ujrzałem go w Wiedniu.
— W takim razie!…
— Ale poznaję doskonale łódkę — przerwał mu Tisza. —
Napatrzyliśmy się na nią do woli, Ladko i ja, stojąc w tłumie.
Jest pewny, że się nie mylę.
— W drogę zatem! — zawołał jeden z nich.
— W drogę — powtórzył Tisza, rozwijając zawiniątko,
— W drogę — powtórzył Tisza, rozwijając zawiniątko,
której trzymał pod pachą.
Sternik, jak już wspominaliśmy, nie domyślał się, że jest tak
pilniej śledzony. Nie słyszał zbliżania się ludzi, nie słyszał również,
jak tłumiąc odgłos kroków w gęstej trawie znaleźli się tuż przy
barce. Zatopiony w swym marzeniu pozwolił myśli swej płynąć
wraz z prądem do żony i kraju.
Nagle mnóstwo splątanych więzów otoczyło go, oślepiając,
paraliżując i dusząc.
Zerwawszy się odruchowo, zaczął się miotać instynktownie,
tracąc swe siły, gdy gwałtowne uderzenie w głowę powaliło go
na wpół omdlałego na dno barki. W każdym razie miał czas
dostrzec, że jest uwięziony w rodzaju dużej siatki, zwanej
krogulcem, którą nieraz sam posługiwał się do połowu ryb.
Po powrocie do przytomności Sergiusz Ladko zauważył, że
nie otacza go już siatka, natomiast związany jest kilkakrotnie
silnym powrozem tak dalece, iż nie mógł uczynić najmniejszego
ruchu, w ustach zaś miał knebel, a na oczach nieprzeniknioną
opaskę.
Pierwszym wrażeniem Sergiusza Ladki po odzyskaniu
przytomności było nadzwyczajne osłupienie. Co się z nim stało?
Co znaczył ten niewytłumaczony napad i co zamierzają z nim
uczynić? O tyle się uspokoił, że jeżeli mieli go zabić, byłoby już
po fakcie. Skoro żyje, to znaczy, nie o jego życie chodzi
napastnikom, lecz o jego osobę.
Ale w jakim celu?
Nie znalazł odpowiedzi. Gdyby to byli złodzieje, nie
potrzebowali trudzić się wiązaniem go. Cios zadany nożem
wystarczyłby zupełnie. Zresztą najnędzniejszego złodzieja nie
skusiłaby tak biedna zawartość łodzi.
Ale może to zemsta. Tym mniejsze prawdopodobieństwo, Ilia
Brusz wrogów nie miał. Jedyni nieprzyjaciele Ladki, Turcy, nie
mogli wiedzieć, że patriota bułgarski kryje się pod nazwiskiem
rybaka, a nawet gdyby im o tym doniesiono, nie był dość
znaczną osobistością, aby dopuścili się tego gwałtu, z dala od
granicy, w samym sercu Austrii. Zresztą Turcy byliby go zabili
jeszcze pewniej niż zwykli złodzieje.
Nie mogąc rozwiązać zagadki, Sergiusz Ladko jako człowiek
praktyczny zaniechał wgłębiania się w nią i zwrócił całą swą
uwagę na to, co miało nastąpić, jak również zaczął szukać
sposobu ocalenia, o ile to było możliwe.
Położenie, w którym się znajdował, nie było odpowiednie do
obserwacji. Skrępowany powrozem nie mógł się poruszyć, a
gęsta zasłona na oczach nie pozwalała mu rozróżnić dnia od
nocy. Wytężając słuch mógł tylko stwierdzić, że leży na dnie
barki, bez wątpienia jego własnej, i że ta barka płynie z całą
szybkością pod naciskiem silnych rąk. Słyszał tarcie wioseł o
brzeg łodzi i szmer pluskającej wody.
W jakim kierunku zdążano? Łatwo się o tym przekonał,
czując znaczną różnicę temperatury między prawą a lewą stroną
swego ciała. Z ruchów barki przy każdym uderzeniu wiosła mógł
wnioskować, że leży w kierunku prądu, a że słońce w chwili
napadu nie było bardzo oddalone od południa, mógł łatwo
stwierdzić, że połowa ciała była w cieniu spowodowanym ścianą
stwierdzić, że połowa ciała była w cieniu spowodowanym ścianą
barki, i że łódź Płynęła od zachodu na wschód, czyli z prądem,
jak to było, gdy nią rozporządzał prawny jej właściciel.
Panowało zupełne milczenie. Żaden głos ludzki nie dochodził
jego uszu, oprócz okrzyku han! przy naciskaniu wioseł. Po
blisko Półtoragodzinnej żegludze uczuł działanie słońca na swej
twarzy i to upewniło go, że skręcano na południe. Sternika nie
dziwiło bynajmniej. Jego dokładna znajomość rzeki, wskazała
mu, kierowano się ku górze Pilis. Wkrótce zapewne powrócą
znów na wschód, po czym na północ aż do miejsca, gdzie Dunaj
zdąża proste do Półwyspu Bałkańskiego.
Przypuszczenia jego sprawdziły się tylko po części. W chwili
gdy Sergiusz Ladko stwierdził, że znajdują się w środku
przystani góry Pilis, ustał nagle ruch wioseł. Łódź posuwała się
sama, a jakiś głos odezwał się.
— Bierz bosak! — rozkazał jeden z niewidzianych
napastników.
Prawie natychmiast nastąpiło wstrząśnienie, po nim zaś zgrzyt,
jaki wydaje łódź ocierająca się o ciało twarde, po czym Sergiusz
Ladko został uniesiony i przerzucany z rąk do rąk.
Widocznie barka zetknęła się z inną o większych rozmiarach,
na którą więzień został wciągnięty na kształt pakunku. Sergiusz
Ladko na próżno nadstawiał ucha. Ani słowo nie zostało
wymówione. Obecności dozorców domyślić się było można
tylko z ruchu ich brutalnych rąk i głębokiego oddechu ich piersi.
Zresztą, szamotany na wszystkie strony Sergiusz Ladko nie
miał czasu do rozmyślań. Po wzniesieniu spuszczono go wzdłuż
drabiny, która mu niemiłosiernie poraniła plecy. Po szarpaniu
drabiny, która mu niemiłosiernie poraniła plecy. Po szarpaniu
poznał, że przeciskają go przez wąski otwór. Wreszcie po
zerwaniu mu opaski i knebla, rzucono go jak ładunek, po czym
zamknięto nad nim wieko z głuchym trzaskiem.
Sergiusz Ladko potrzebował dłuższego czasu, aby przyjść do
siebie. Stwierdził wtedy, że położenie jego wcale się nie
polepszyło, choć uzyskał mowę i wzrok. Jeżeli zdjęto mu knebel,
to dlatego że nikt jego wołania nie mógł usłyszeć, ze wzroku zaś
korzystać nie mógł, gdyż otaczały go ciemności. I to jakie
ciemności! Więzień wywnioskował z doznanych wrażeń, że
znajduje się na spodzie statku. Na próżno jednak wypatrywał
jakiegokolwiek promienia światła przenikającego deski. Nic nie
rozróżniał. Nie był to mrok piwniczny, w którym wzrok dojrzeć
może słaby odbłysk światła, był to mrok absolutny, dający się
porównać tylko z ciemnością grobu. Ile godzin minęło? Sergiusz
Ladko przypuszczał, że musi być północ, gdy hałas, zagłuszony
odległością, doszedł do jego uszu. Biegano, tupano nogami.
Hałas stał się wyraźniejszy. Ciężkie pakunki przesuwały się tuż
nad jego głową i mógłby przysiąc, że zaledwie grubość deski
dzieli go od tego ruchu.
Hałas zbliżył się jeszcze bardziej. Rozmawiano w pobliżu,
zapewne za jedną ze ścian tworzących jego więzienie, ale słów
zupełnie nie mógł uchwycić.
Wkrótce zresztą hałas ustał i znów wśród milczenia leżał w
zupełnej ciemności nieszczęśliwy sternik.
Sergiusz Ladko zasnął.
XI
W mocy wroga
Po odwrocie Karla Dragosza, zwycięzcy bandyci pozostali
czas jakiś na miejscu, spodziewając się możliwego powrotu
policji. Wóz tymczasem oddalał się w kierunku rzeki. Skoro
jednak mijający czas upewnił ich o ostatecznym cofnięciu się
oddziału, bandyci wyruszyli; w drogę.
Wkrótce dotarli do rzeki oddalonej o niespełna pięćset
metrów. Wóz już stał na miejscu naprzeciwko galaru,
zarysowującego się swą ciemną masą o kilka metrów od brzegu.
Odległość była nieznaczna, rąk zaś nie brakło. W przeciągu
krótkiego czasu dwie łodzie przewiozły na galar zawartość
wozu, który oddalił się natychmiast, podczas gdy większa część
napastników rozproszyła się po okolicy, otrzymawszy część
łupu. Jedynym śladem zbrodni było nagromadzenie pakunków
na pomoście galaru, na który wsiadło ośmiu ludzi.
Właściwie z nich to wyłącznie składała się sławna banda
naddunajska. Co do innych, stanowili oni tylko cząstkę
pomocników uczestniczących w grabieży — zależnie od
rabowanej okolicy. Stali oni poza głównym obrębem działania,
pełniąc tylko rolę tragarzy, straży lub wywiadowców w chwili,
gdy zdobycz przenoszono z rzeki.
Organizacja ta była niezwykle sprawna. Banda posiadała
wzdłuż całego Dunaju swoich sojuszników, z których niewielu
wzdłuż całego Dunaju swoich sojuszników, z których niewielu
tylko zdawało sobie sprawę z działalności, do której przykładali
rękę. Pochodzili z najniższych warstw społecznych, analfabeci,
słowem prostacy, nie zastanawiający się nad niczym, przekonani
że służą przemytnikom. Nie obchodziło ich to wcale, że
rozkazujący im i sławny Ladko, był tą samą osobą.
Obojętność ich wszakże da się poniekąd usprawiedliwić tym,
że zbrodnie były dokonywane wzdłuż całego Dunaju, w znacznej
od siebie odległości. Zainteresowanie przeto publiczne słabło od
jednej zbrodni do drugiej. Sławę swego nazwiska przywódca
bandytów
zawdzięczał
głównie
biurom
policji,
gdzie
ześrodkowywały się wszystkie skargi z okolic nadbrzeżnych.
Mieszkańcy miast, zachęcani zwracającymi na siebie uwagę
nagłówkami artykułów dziennikarskich, zajmowali się nim
jeszcze z pewnym szczególnym zainteresowaniem. A dla reszty
ludności, tym bardziej dla włościan, był on tym samym
złoczyńcą, co każdy inny, napadającym jeden raz i znikającym
na zawsze.
Przeciwnie, ośmiu ludzi z galaru znało się bardzo dobrze i byli
ściśle ze sobą złączeni, tworząc istotną bandę. Z pomocą swego
statku krążyli oni ustawicznie po Dunaju. O ile zdarzała się
pomyślna sposobność, zatrzymywali się, zbierali w okolicy
potrzebną im pomoc, dokonywali napadu, po czym ukrywszy w
pływającej skrytce zdobycz, wyruszali dalej z nową myślą
rabunku.
Skoro galar był zapełniony, dopływali do Morza Czarnego,
gdzie czekał na nich całkowicie im oddany parowiec. Tu składali
swą zdobycz, osiągniętą nieraz kosztem nawet morderstwa.
Zyskiwała ona na parowcu prawo uczciwego ładunku,
zamienianego w biały dzień, w dalekich stronach, pod okiem
ludzi uczciwych na złoto.
Było to rzeczą wyjątkową, że banda dopuściła się nowej
zbrodni poprzedniej nocy w tak krótkim czasie i w tak
nieznacznej odległości od miejsca ostatniego rabunku. W ogóle
bowiem nie popełniała tego błędu, który powtarzany mógł
otworzyć oczy ich nieświadomym przygodnym wspólnikom,
wciągniętym do tej zbrodniczej działalności. Lecz tym razem
przywódca miał szczególny powód do pośpiesznego działania, i
jeżeli powód ten nie zgadzał się z przypuszczeniem Karla
Dragosza, o którym wspominał w rozmowie z Fryderykiem
Uhlmanem, to wszelako osobistość policjanta grała w nim
pewną rolę.
Przywódca bandy w towarzystwie swego zastępcy Tiszy,
poznawszy detektywa w Wiedniu, śledził go od tej chwili przy
pomocy rożnych miejscowych wspólników, którym dano tylko
niezbędne wskazówki, i galar wyprzedzał stale barkę zaledwie o
kilka kilometrów. Pościg ten, bardzo ryzykowny w okolicy
często odkrytej i pełnej posterunków policyjnych, musiał z
konieczności odbywać się z przerwami. Szczęśliwym
przypadkiem nie zauważyli nigdy Karla Dragosza i rybaka
razem. Nie przypuszczali więc wcale, że bark posiada dwu
mieszkańców i że mogą być w błędzie.
Urządzając ten pościg przywódca bandytów miał pewien
mistrzowski plan na względzie. O zgładzeniu detektywa nie
mistrzowski plan na względzie. O zgładzeniu detektywa nie
myślał, chciał tylko mieć go w ręku. W razie niebezpieczeństwa
był panem położenia i mógł się z nim układać do woli.
Upłynęło sporo czasu, zanim zdarzyła się sposobność
osiągnięcia zamierzonego celu. Barka zatrzymywała się
wieczorem zbyt blisko zamieszkałego terenu, to znów
stwierdzono w jej sąsiedztwie obecność agentów policyjnych
rozproszonych nad brzegami, niezdolnych ukryć się przed
wytrawnym okiem zawodowego złoczyńcy.
Dopiero ranek 29 sierpnia nastręczył pomyślniejsze
okoliczności. Nawałnica, która poprzedniej nocy sprzyjała
bandzie w napadzie na willę hrabiego Hagueneau, rozproszyła
mniej lub bardziej policjantów, towarzyszących z daleka
naczelnikowi wzdłuż rzeki. Prawdopodobnie był on sam i bez
obrony. Należało więc z tego korzystać.
Skoro tylko naładowano wóz łupami z willi, Tisza został
wysłany wraz z dwoma najsprawniejszymi ludźmi. Wiadomo już,
jak trzej bandyci wywiązali się z zadania i jakim sposobem
sternik Sergiusz Ladko znalazł się w ich mocy, zamiast
detektywa Karla Dragosza.
Dotąd Tisza nie mógł zdać swemu przywódcy bliższej relacji
z powierzonego mu zlecenia. Zaledwie kilka słów wymieniono,
gdy zjawił się na drodze oddział policji. Obecnie zaś nie mieli
czasu na poruszenie tego tematu. Przede wszystkim należało
ukryć liczne pakunki nagromadzone na pokładzie, czemu się też
oddało natychmiast ośmiu ludzi z galaru.
Ładunki zostały wprowadzone do wnętrza statku przy
pomocy bądź rąk, bądź równi pochyłej. Zajęcie to trwało
pomocy bądź rąk, bądź równi pochyłej. Zajęcie to trwało
zaledwie kilka minut, po czym pomyślano o ostatecznym
uporządkowaniu samego galaru. Wtedy stała się rzecz
niezwyczajna. Gdy podniesiono deskę ze spodu galaru, zamiast
wody Dunaju ukazało się wejście do spodniego pomieszczenia.
Latarnia, którą tam zaniesiono, rzucała światło na nagromadzenie
najróżnorodniejszych przedmiotów zapełniających je w części
tak, że znalazło się jeszcze miejsce dla łupów z willi Hagueneau,
które też niebawem złożone zostały w tej skrytce nie do
odszukania.
Przedziwnie zbudowany był ten galar, służący równocześnie
za środek przewozu, za mieszkanie i skład nienaruszalny. Pod
górnym galarem znajdował się drugi, mniejszy, tak że spód
pierwszego był pomostem drugiego. Drugi statek, około dwu
metrów głębokości, był urządzony w ten sposób, że mógł
dźwigać górny galar i unieść go na jedną do dwu stóp nad
powierzchnię wody. Ale ponieważ ten podstęp mógł zwrócić
niepożądaną
uwagę,
więc
obarczono
spodni
statek
odpowiednim ciężarem, aby galar pogrążał się w wodzie
normalnie nawet wtedy, gdy nie było na nim ładunku.
Ładunku wszakże nie było nigdy na jego spodzie, gdyż
wszelkie skradzione towary spuszczane były natychmiast do
dolnego statku, zastępując konieczny dla niego ciężar.
Tym sposobem pusty galar powinien zanurzać się w wodzie
najwyżej na jedną stopę, tymczasem pogłębiał się w niej na
siedem. Dla żeglugi na rzece było to wielkim utrudnieniem i
wymagało niezmiernie wytrawnego sternika. Banda posiadała go
w osobie Jakuba Ogula, Izraelity, rodem również z Ruszczuku.
w osobie Jakuba Ogula, Izraelity, rodem również z Ruszczuku.
Ten znał rzekę tak dobrze, iż mógł iść w zawody z Sergiuszem
Ladko, co do znajomości przesmyków, kanałów i mielizn. Ręką
pewną kierował galarem, przepływając zwycięsko niebezpieczne
miejsca usiane skałami, których nie brak na Dunaju.
Co się tyczy policji, to mogła ona rewidować galar do woli.
Mogła mierzyć jego wysokość wewnętrzną i zewnętrzną, nie
znajdując żadnej różnicy. Mogła szukać wszędzie i nie znalazłaby
nigdzie skrytki podwodnej, umieszczonej tak zręcznie, że nie
dopatrzyłaby
się
jej
nigdy.
Wszelkie
poszukiwania
doprowadziłyby ją jedynie do stwierdzenia, że galar jest pusty i
że zanurza się w wodzie na tyle, ile wymaga jego ciężar.
O dowodach osobistych nie zapomniano również. Po każdej
podróży, czy to z biegiem rzeki, czy przeciwnie, z towarami, czy
po towary, galar wracał zawsze do swego rodzimego portu.
Według Potrzeby był on własnością albo p. Constantinesco,
albo p. Wenzla Meyera, dwu kupców, mieszkających jeden w
Galaczu, drugi w Wiedniu. Dowody osobiste zaopatrzone w
pieczątki urzędowe były — dalece w porządku, że o ich
prawdziwości wątpić nikt nie mógł. Zresztą, gdyby chciano
sprawdzić ich autentyczność, przekonano był się niebawem, że
panowie Constantinesco i Wenzel Meyer mieszkają pod
wskazanym adresem.
Rzeczywistym zaś właścicielem tego galaru był Iwan Striga.
Czytelnik zechce sobie przypomnieć, że nazwisko to należało
do jednego z najmniej szanowanych mieszkańców Ruszczuku,
który po nieudanych próbach sprzeciwienia się małżeństwu
który po nieudanych próbach sprzeciwienia się małżeństwu
Sergiusza Ladki z Nataszą Gregorewicz, znikł nagle z widowni
miasta. Nikt nie wiedział na pewno, co się z nim stało, ale głos
publiczny przypisywał mu najrozmaitsze zbrodnie.
Tym razem opinia publiczna nie minęła się z prawdą. Istotnie
Iwan Striga wraz z ośmiu nędznikami jego pokroju utworzył
bandę prawdziwych korsarzy, pustoszących od tego czasu, w
całym znaczeniu tego słowa, oba brzegi Dunaju.
Znalazłszy sobie łatwą drogę do bogactwa, pomyślał o
zupełnym bezpieczeństwie. W tym celu zamiast ukryć swe
nazwisko i swój wygląd, jak to by uczynił każdy zwyczajny
złoczyńca postarał się, aby wiedziały o nim coś niecoś jego
ofiary. Rzecz zrozumiała, że nie odkrywał im swego własnego
nazwiska, lecz ze zręczną nieostrożnością wskazywał nazwisko
znanego Sergiusza Ladki.
Ukrywanie się pod cudzym nazwiskiem dla uniknięcia
następstw niecnych czynów jest zwykłym wybiegiem, ale Striga
przekroczył zwykłą miarę, wybierając pseudonim świadczący o
jego pomysłowości i sprycie.
Na pozór mogłoby się zdawać, że do zmylenia tropu
nazwisko Ladki nie jest lepsze od każdego innego, wyłączając
wypadek złapania na gorącym uczynku, a jednak przemawiały
za nim pewne wyjątkowe okoliczności.
Przede wszystkim Sergiusz Ladko nie był mitem. Istniał w
rzeczywistości, o ile nie dosięgła go kula, posłana mu na
pożegnanie w chwili odjazdu z Ruszczuku. Chociaż Striga
zapewniał, że zgładził przeciwnika, o jego losie nic nie wiedział.
Zresztą nie miało to żadnego znaczenia dla dochodzeń
Zresztą nie miało to żadnego znaczenia dla dochodzeń
powziętych, być może, w Ruszczuku. O ile umarł, policja była
bezsilna. Gdyby zaś żył, policja znalazłaby się wobec człowieka
tak nieposzlakowanego, że również, według wszelkiego
prawdopodobieństwa, sprawa nie posunęłaby się dalej.
Zapewne szukano by sprawców tego nieporozumienia. Ale
zanim doszukano by się innych Ladków, dużo wody
przepłynęłoby pod mostami Dunaju!
Gdyby zaś przypadkiem podejrzenia skierowane na osobę
Sergiusza Ladki, zdołały zachwiać jego dobrą sławę, byłby to
widok podwójnie pomyślny. O ile bowiem bandyta czuje się
zawsze szczęśliwy, gdy ktoś cierpi za niego, o tyle jest dla niego
rzeczą bardziej pożądaną, aby osobnik cierpiący był tym,
któremu zaprzysiągł śmiertelną nienawiść.
Przypuściwszy nawet, że dowodzenia te mijałyby się z
prawami logiki, nieobecność Sergiusza Ladki, o którego
patriotycznym poświęceniu nie wiedział nikt, nadawałaby im
pozór słuszności. Dla — czegoż bowiem sternik wyjechał bez
opowiedzenia? Biuro lokalne policji rzecznej zadawało sobie
właśnie to pytanie, gdy Karl Dragosz był na tropie rzekomej
prawdy, wiadomo zaś, że skoro policja zaczyna się zastanawiać
nad jakąś sprawą, mało jest danych, aby odniosła się do niej
życzliwie.
Tak więc położenie pomimo tragicznych zawikłań wydawało
się niezmiernie jasnym. Cały szereg zbrodni wskutek umyślnej
nieostrożności przywódcy bandy przypisywano niejakiemu
Ladce z Ruszczuku; na sternika tego samego nazwiska padł cień
podejrzenia, usprawiedliwiony jego nieobecnością; o kilkaset
podejrzenia, usprawiedliwiony jego nieobecnością; o kilkaset
kilometrów znów niejaki Ladko dawał pole do poważnych
przypuszczeń, że ukrywa się pod przebraniem rybaka Ilii Brusza;
Striga tymczasem na mocy swych ulegalizowanych dowodów
osobistych pływał po Dunaju bezkarnie.
W każdym razie dla większego bezpieczeństwa należało w
jak najkrótszym czasie zatrzeć wszelkie kompromitujące ślady.
Stąd tego wieczora nowa zdobycz była tak szybko
sprowadzona do tajemniczej skrytki. I właśnie odgłos tego
gwałtownego ładowania doszedł do uszu prawdziwego
Sergiusza Ladki, uwięzionego w tym samym podwodnym
pomieszczeniu, gdzie nie mogła mu przyjść z pomocą żadna siła
ludzka. Po dokonaniu czynności Striga i jego wspólnicy
ułożywszy deskę na dawnym miejscu, powrócili na pokład. O
policję byli spokojni.
Była trzecia po północy. Załoga galaru wyczerpana trudem
tej i poprzednich nocy, powinna była odpocząć, lecz mowy o
tym być nie mogło. Striga, chcąc jak najprędzej oddalić się od
miej w którym dopuścił się zbrodni, wydał rozkaz ruszenia w
dalszą drogę, rozkaz zresztą spełniony bez szemrania, jako że
był zupełnie słuszny.
Podczas gdy wciągano kotwicę na statek i odpychano go
środek rzeki, Striga zapytał o szczegóły rannej wyprawy.
— Poszło łatwo — odpowiedział mu Tisza. — Ten Dragosz
dał złapać w siatkę jak zwykły szczupak.
— Czy was widział?
— Zdaje mi się, że nie. Nie o tym myślał.
— Zdaje mi się, że nie. Nie o tym myślał.
— Czy szamotał się?
— Próbował ladaco. Musiałem go na pół uśmiercić, żeby
uspokoić.
— Nie zabiłeś go jednak? — spytał żywo Striga.
— Gdzie tam! Oszołomiłem go tylko, chcąc go skrępować.
Ale nie skończyłem tej czynności gdy oddychać zaczął.
— A teraz?
— Jest na spodzie, w dolnym pomieszczeniu, naturalnie.
— Czy wie, gdzie go uwięziono?
— Byłby bardzo sprytny w takim razie — oświadczył Tisza,
śmiejąc się głośno. — Nie przypuszczasz chyba, że zapomniałem
o opasce i kneblu. Zdjęto mu je dopiero w klatce. Może teraz
śpiewać? i podziwiać krajobraz.
Striga uśmiechnął się w milczeniu. Tisza ciągnął dalej:
— Zrobiłem co mi poleciłeś, ale w jakim celu?
— Choćby dlatego, aby rozbić brygadę pozbawioną swego
naczelnika.
Tisza wzruszył ramionami.
— To będzie drugi — rzekł.
— Możliwe, lecz może nie będzie wart tego, którego
trzymamy; w rękach. W każdym razie będziemy mogli się
drożyć. W razie potrzeby oddalibyśmy go w zamian za
konieczne dla nas paszporty. Najważniejszą więc jest rzeczą,
abyśmy go zachowali przy życiu.
— Żyje — potwierdził Tisza.
— Czy dano mu jeść?
— Do diaska! — rzekł Tisza, drapiąc się w głowę. —
— Do diaska! — rzekł Tisza, drapiąc się w głowę. —
Zapomni o tym. Ale dwanaście godzin postu nie zaszkodziło
nikomu. Jak tylko wyruszymy w drogę, zaniosę mu posiłek, o ile
nie zechcesz uczynić tego sam dla przekonania się osobiście.
— Nie — odparł żywo Striga. — Wolę, aby mnie nie
widział. Ja go znam, lecz on mnie zna również. Jest to korzyść,
której nie chcę stracić.
— Mógłbyś włożyć maskę.
— Nie na wiele by się to przydało. Dragosz nie potrzebuje
widzieć twarzy. Wzrost, tusza, najmniejszy szczegół mu
wystarczy, aby poznać człowieka.
— W takim razie, ładnie będę wyglądał ja, który muszę
zanieść mu strawę.
— Ktoś musi się tego podjąć… Zresztą Dragosz nie jest w
tej chwili niebezpieczny, a gdyby nim był kiedykolwiek, wtedy
nie będziemy potrzebowali się go obawiać.
— Oby tak było! — rzekł Tisza.
— Na razie zostawimy go w klatce. Jednak nie za długo, bo
umarłby z powodu braku powietrza. Trzeba go będzie przenieść
do kajuty na pokładzie, gdy miniemy Budapeszt, jutro rano po
moim odjeździe.
— Masz zamiar nas opuścić? — spytał Tisza.
— Tak — odrzekł Striga. — Muszę od czasu do czasu
oddalać się z galaru, aby zasięgnąć wiadomości w okolicy.
Zobaczę, co mówią o naszej ostatniej sprawie i o zniknięciu
Dragosza.
— A jeżeli dasz się złapać? — spytał Tisza.
— Nie ma obawy. Nikt mnie nie zna. Policja zaś musi być w
— Nie ma obawy. Nikt mnie nie zna. Policja zaś musi być w
zastoju. Innym przedstawię się w nowej postaci.
— W jakiej?
— Sławnego Ilii Brusza, wybitnego rybaka i laureata Ligi
Naddunajskiej.
— Co za myśl?
— Doskonała. Mam łódź Ilii Brusza. Wezmę jego skórę za
przykładem Karla Dragosza.
— A jeżeli zażądają od ciebie ryb?
— Kupię je, o ile zajdzie tego potrzeba, i odprzedam.
— Masz odpowiedź na wszystko.
— To dobrze.
Na tym zakończyła się rozmowa. Galar popłynął z prądem.
Lekki wiatr dął z północy, co było pomyślną wróżbą dla
przyszłej żeglugi, galar bowiem miał nieco powyżej Vizegradu, za
zakrętem Dunaju skręcić na południe. Obecnie jednak utrudniało
to jazdę tak, że Striga, któremu zależało na najśpieszniejszym
oddaleniu się od widowni swych czynów, rozkazał wyciągnąć
dwa długie wiosła pomocne dla przeciwstawienia się wiatrowi.
Przepłynięcie dziesięciu kilometrów, dla dostania się do
pierwszego zakrętu rzeki zajęło im całe trzy godziny, następnie
dwie godziny upłynęło na przebycie zakrętu rzeki, zanim płynąć
zacz w południowym kierunku. Dopiero nieco wzwyż Waitzen
można było schować wiosła, a żagle wydymane wiatrem
przyśpieszyły znakomicie bieg łodzi.
Około jedenastej minęli Saint–André, dokąd poprzedniej
nocy dwaj woźnice Kaiserlick i Vogel mieli wyruszyć. O
zatrzymaniu się tutaj nie myślał nikt i galar płynął dalej do
Budapesztu oddalonego jeszcze o dwadzieścia pięć do
trzydziestu kilometrów.
W miarę posuwania się w dół krajobraz stawał się coraz
surowszy. Cieniste i zieleniejące wyspy ukazywały się coraz
częściej, nieraz przedzielone tylko wąskimi kanałami, przez które
mogły przepłyną jedynie małe łódki spacerowe.
W tej części Dunaju łodzie krążą obficie. Nieraz nawet na
gromadzi się ich znaczna liczba, gdyż brzegi rzeki zacieśniają się
między pierwszymi rozgałęzieniami Alp Noryckich i ostatnimi
wzgórkami Karpat. Wypadki są częste, lecz zwykle niegroźne.
Na ogół wypadek kończy się tylko stratą czasu. Lecz ile
wyrzekań, ile kłótni przy starciu!
Galar Strigi, o pojemności przeszło dwustu ton, był jednym z
najlepiej zbudowanych. Na pokładzie wznosił się rodzaj
pomostu, który tworzył z tyłu galaru dach kajut zamieszkałych
przez załogę. Na przodzie znajdował się maszt służący do
wywieszania narodowej bandery, z tyłu zaś szeroki ster pozwalał
sternikowi kierować galarem dowolnie.
W miarę zbliżania się do Budapesztu ożywienie na rzece
wzmagało się, jak to zwykle bywa przy każdym większym
mieście. Małe statki, parowe czy żaglowe, na których znajdowali
się turyści lub spacerowicze, krążyły między wyspami. Wkrótce
zamajaczyły w oddali dymy kominów fabrycznych, zwiastujące
przedmieścia Budapesztu.
W tej chwili zaszło coś niespodziewanego. Tisza wszedł do
kajuty, znajdującej się w tyle galaru, z jednym z ludzi załogi.
kajuty, znajdującej się w tyle galaru, z jednym z ludzi załogi.
Niebawem obaj wyszli, prowadząc ze sobą wysmukłą kobietę,
której rysów, zakrytych opaską, dojrzeć nie było można.
Kobieta szła pomiędzy dozorcami, z rękoma związanymi w tyle,
nie próbując nawet stawiać oporu, nauczona zapewne
poprzednim doświadczeniem. Posłusznie zeszła na spód galaru
drabiną przystawioną do ściany, stąd zaś do podwójnego spodu,
którego wejście zamknięto za nią.
Po tym fakcie wszystko wróciło do dawnego porządku.
Około trzeciej po południu galar dopłynął do nadbrzeży
stolicy Węgier. Po prawej stronie wznosiła się Buda, starożytne
miasto tureckie; po lewej miasto nowoczesne. W tym czasie
Buda z wyglądu swego przypominała bardziej niż teraz, stare i
malownicze grody, które pod wpływem niwelującego wszystko
postępu zanikają całkowicie. Za to Peszt, choć już dość
znaczny, nie osiągnął jeszcze tego stopnia rozwoju, który uczynił
z niego z biegiem czasu najważniejsze i najpiękniejsze miasto
Europy wschodniej.
Po obu brzegach, a przeważnie na lewym, wznosiły się domy
o arkadach i tarasach, nad nimi zaś górowały dzwonnice
kościołów ozłocone promieniami słońca. Długi szereg bulwarów
dodawał miastu powagi i wdzięku.
Załoga galaru nie zwracała jednak uwagi na ten uroczy
widok. Przejazd przez Budapeszt mógł pociągnąć za sobą
nieobliczalne skutki, toteż wytężonym wzrokiem śledzono
poruszające się na rzece barki. Ostrożność ta pozwoliła Stridze
dostrzec w porę łódź z czterema ludźmi, kierującą się w prostej
linii ku galarowi. Poznawszy w niej łódkę policji rzecznej, Striga
linii ku galarowi. Poznawszy w niej łódkę policji rzecznej, Striga
dał znak Tiszy, który natychmiast znikł z pokładu.
Striga nie mylił się. Łódka zbliżyła się do galaru. Dwaj ludzie
weszli na pokład.
— Kapitan? — spytał jeden z nich.
— Ja nim jestem — odpowiedział Striga, wysunąwszy się
naprzód.
— Pańskie nazwisko?
— Iwan Striga.
— Narodowość?
— Bułgarska.
— Skąd płynie galar?
— Z Wiednia.
— Dokąd?
— Do Galaczu.
— Jego właściciel?
— P. Constantinesco z Galaczu.
— Ładunek?
— Nie ma.
— Dowody?
— Oto są — rzekł Striga, podając dokumenty.
— Dobrze — potwierdził pytający, który obejrzawszy je
starannie wręczył je właścicielowi. — Rzucimy okiem na spód
statku.
— Jak się panom podoba — odrzekł Striga. — W każdym
razu muszę zwrócić uwagę, że od wyjazdu z Wiednia po raz już
czwarty podlegamy rewizji. Nie jest to przyjemne.
Policjant, wyraziwszy wymownym ruchem znak, że spełnia
Policjant, wyraziwszy wymownym ruchem znak, że spełnia
tylko rozkaz władzy, zszedł drabiną do spodu statku.
Obejrzawszy jednym rzutem oka, powrócił. Nikt mu nie
powiedział, że pod spodem galaru znajdują się dwie istoty, z
jednej strony mężczyzna, z drugiej kobieta, obydwie
obezwładnione i nie mogące wołać o pomoc. Rewizja nie mogła
przedłużać się. Galar był zupełnie pusty, wszelkie więc
dochodzenia co do jego ładunku, chybiały celu.
Policjant wrócił do swej łódki, oddalając się w kierunku
innych łodzi, galar tymczasem ruszył wolno w dół rzeki.
Ostatnie domy Budapesztu znikły z oczu załogi, gdy
pomyślano o uwięzionej kobiecie. Tisza wraz z towarzyszem
zeszli do wnętrza, po krótkiej zaś chwili powrócili wraz z
nieszczęśliwą, odprowadzając ją do kajuty na pokładzie. Reszta
załogi, zdawało się, że nie zajmuje się wcale tym zdarzeniem.
Zatrzymano się dopiero w nocy między miasteczkami Ercsin i
Adony, o trzydzieści kilometrów poniżej Budapesztu, a nazajutrz
o świcie wyruszono w dalszą drogę. W ciągu owego 31 sierpnia
odbyto kilka postojów, a za każdym z nich Striga udawał się na
brzeg, posługując się barką, jak sądził, Karla Dragosza. Na
lądzie nie ukrywał się wcale, przeciwnie zaczepiał przechodniów,
podawał się za sławnego laureata Ligi Naddunajskiej, o którym
słyszeć musieli, zręcznie zwracając rozmowę na sprawy leżące
mi na sercu.
Nie dowiedział się jednak wiele. Nazwisko Ilii Brusza nie
było znane w tej okolicy. Zapewne w Mohaczu, Apatin,
Neusatz, Zemlin lub w Belgradzie udałoby mu się lepiej. Lecz
Neusatz, Zemlin lub w Belgradzie udałoby mu się lepiej. Lecz
Striga nie miał zamiaru narażać się na pobyt w większym
mieście, gdzie policja jest zawsze czynniejsza. Poprzestał na
małych miasteczkach i wsiach. Na nieszczęście włościanie nie
wiedzieli nic o konkursie w Sigmaringen i niechętnie wdawali się
w rozmowę. Zresztą nie mieliby o czym mówić, nie słysząc nic o
Ilii Bruszu, a jeszcze mniej o Karlu Dragoszu, i Striga na próżno
puścił w ruch całą swoją dyplomację.
Stosownie do zlecenia, podczas nieobecności Strigi
sprowadzono Sergiusza Ladko na pokład i umieszczono w małej
kajucie, którą szczelnie zamknięto. Ostrożność zgoła zbędna,
więzień bowiem był obezwładniony zupełnie.
Czas od 1 do 6 września upłynął spokojnie. Wiatr sprzyjał
żegludze, więc robiono około sześćdziesięciu kilometrów na
dobę. Droga byłaby jeszcze szybsza, gdyby nie częste postoje
spowodowane wycieczkami Strigi na ląd.
Jeżeli wycieczki bandyty były bezowocne ze względu na cel,
który chciał osiągnąć, to przynajmniej raz przydały mu się z
całkiem innej przyczyny.
Było to 5 września. Galar zatrzymał się w nocy naprzeciwko
małego miasteczka Szuszek. Striga wylądował jak zwykle.
Wieczór był późny. Włościanie zazwyczaj wcześnie udający się
na spoczynek, powrócili już do domów, szedł więc samotnie,
gdy spostrzegł dom z pozoru dość dostatni, z otwartymi
drzwiami. Widocznie właściciel, ufny w uczciwość ludzką,
wyszedł w sąsiedztwo, nie zadając sobie trudu, aby je zamknąć.
Striga nie zawahał się ani chwili. Wszedł do domu, a raczej
do sklepu, o czym świadczył stojący tam kontuar. Zabrawszy z
do sklepu, o czym świadczył stojący tam kontuar. Zabrawszy z
szuflady kontuaru całodzienny dochód, który go nie zadowolił,
podważył jednym pchnięciem wieko skrzyni stojącej pod ścianą
i zabrał z niej dość okrągły worek, wydający przy dotknięciu
miły dźwięk metalu.
W ten sposób zaopatrzony Striga powrócił do galaru i wnet
wyruszył w dalszą drogę.
Było to jedyne zdarzenie w ciągu tej podróży.
Na galarze Striga miał inne zajęcia. Od czasu do czasu znikał
w jednej z kajut, znajdującej się naprzeciw kajuty, w której
złożono Sergiusza Ladko. Znikanie to było nierównomierne.
Trwało ono kilka minut, lub przeciągało się dłużej. Wówczas
słychać było żywy spór, w którym odzywał się spokojny głos
kobiecy lub pełen uniesienia głos męski. Wynik był zawsze
jeden: obojętność załogi i wyjście wzburzonego Strigi,
oddalającego się pośpiesznie uśmierzenia swego podniecenia.
W wycieczkach swych trzymał się zawsze prawego brzegu.
Na lewym bowiem pokrytym rozległą pusztą, miasteczka i wsie
rzadkością.
Puszta jest równiną węgierską, ciągnącą się blisko na sto mil
od Gór Transylwańskich.
Kolej żelazna, która ją przecina w różnych kierunkach,
napotyka na drodze rozległe stepy, pastwiska, niezmierzone
błota wodnej zwierzyny. Puszta karmi obficie czworonożnych,
przeżuwających mieszkańców, stanowiących olbrzymią swą
liczbą jedno z ważniejszych bogactw królestwa węgierskiego.
Posiada ona zaledwie kilka pól zasianych zbożem lub kukurydzą.
Tu wskutek równiny rzeka rozlewa się szeroko i tworzy
Tu wskutek równiny rzeka rozlewa się szeroko i tworzy
wysepki i liczne wyspy, wśród których prąd płynie dość wartko.
Wyspy te nie są żyzne. Rosną na nich tylko brzozy, osiny i
wierzby, pokryte zaś są mułem, naniesionym częstymi wylewami.
Za to nie brak siana, po które zajeżdżają łodzie, aby następnie;
rozwieźć je po fermach i nadbrzeżnych miasteczkach.
6 września wraz z nadejściem nocy galar zatrzymał się. Strigi
na nim nie było. Minąwszy Neusatz i przeciwległe Peterwardein,
— które, jako znaczniejsze miasta, mogły przedstawiać pewne
niebezpieczeństwo, wylądował dopiero w Karłowicach,
położonych o dwadzieścia kilometrów w dół rzeki. Stosując się
do rozkazu, galar zatrzymał się o dwie mile opodal, aby
oczekiwać swego kapitana.
Około dziewiątej wieczorem Striga zbliżał się na swej barce
do, galara, nie śpiesząc się wcale. Pozostawiwszy łódź jej
własnemu biegowi, oddał się cały myślom, jak zdawało się dość
wesołym. Jego wywiad udał się całkowicie. Nikt nie zwrócił na
niego baczniejszej uwagi, mógł swobodnie zasięgnąć
wiadomości.
Wprawdzie tych wiadomości było skąpo, ale ta ogólna
niewiedza, granicząca z obojętnością, była oznaką pomyślną.
Dowodziło to, że w tej okolicy nie słyszano prawie o bandzie
naddunajskiej, wcale zaś o Karlu Dragoszu, jego zniknięcie
zatem pozostało bez następstw. Z drugiej strony, czy to wskutek
zniknięcia naczelnika, czy dlatego, że okolica była biedna,
czujność policji była tu daleko słabsza. Od kilku dni Striga nie
zauważył żadnego osobnika o wyglądzie policjanta i nikt nie
zauważył żadnego osobnika o wyglądzie policjanta i nikt nie
wspominał o nadzorze rzecznym, tak czujnym o trzysta
kilometrów wzwyż.
Wszystko więc wróżyło, że galar dopłynie szczęśliwie do celu
swej podróży, to jest do Morza Czarnego, gdzie jego ładunek
miał być przeniesiony na wiadomy parowiec. Jutro będą już
poza Zemlinem i Belgradem, po czym dość będzie trzymać się
brzegu serbskiego, aby uniknąć wszelkiej niepożądanej
niespodzianki. Serbia była w istocie zdezorganizowana wskutek
wojny prowadzonej z Turcją; nie można więc było
przypuszczać, aby władze nadbrzeżne traciły swój czas na
śledzenie galaru płynącego po rzece bez żadnego ładunku.
Kto wie? Może to będzie ostatnia podróż Strigi. Może
wyjedzie gdzieś daleko, bogaty, poważany — i szczęśliwy, jak
marzył myśląc o uwięzionej kobiecie.
Wtem w zamyśleniu spojrzał na skrzynie, których wieka
służyły tak długo Karłowi Dragoszowi i jego gospodarzowi za
posłanie, i nagle przyszła mu myśl, że od tygodnia był w
posiadaniu barki, a nie rozejrzał się w jej zawartości. Należało
błąd ten naprawić.
Przede wszystkim rozbił pierwszą skrzynię. Znalazł w niej
tylko bieliznę i odzież ułożoną w porządku. Nie były mu
potrzebne, zamknął więc skrzynię i przeszedł do drugiej.
Zawartość tej drugiej skrzyni była niemal taka sama co
pierwszej. Striga rozczarowany chciał już zaniechać dalszego
poszukiwania, gdy wzrok jego padł na przedmiot bardziej
zajmujący. Jeżeli z bielizny i ubrań niewiele mógł skorzystać,
rzecz miała się całkiem inaczej z portfelem, który trzymał w ręku.
rzecz miała się całkiem inaczej z portfelem, który trzymał w ręku.
Zawierał on prawdopodobnie cenne papiery, które o ile
milczące o tyle mogły być wymowne.
Po rozpatrzeniu kwitów i listów, wszystkich z nazwiskiem Ilii
Brusza, osłupiał ze zdziwienia, spotkawszy w nim wizerunek,
który w swoim czasie obudził podejrzenie Karla Dragosza.
Z początku Striga nic nie rozumiał. Że wszystkie dokumenty
nosiły nazwisko Ilii Brusza, a żaden nazwiska policjanta, było to
już dość dziwne. Wszelako osobliwość ta dała się jeszcze
wytłumacz Być może Karl Dragosz zamiast występować w
podwójnym
charakterze
detektywa
i
laureata
Ligi
Naddunajskiej, jak Striga sądził, umówił się z rybakiem i za jego
wiedzą odgrywał rolę Ilii Brusha w takim razie musiał przejąć
jego dowody osobiste, aby w potrzeby dowieść swej
tożsamości. Ale skądże to nazwisko Ladki, którym Striga
posługiwał się z tak piekielną zręcznością dla krycia swych
zbrodni? I co ma znaczyć wizerunek kobiety, której się nie
wyrzekł pomimo jej oporu? Któż był zatem prawowitym
właścicielem tej barki, że posiadał dokument tak zażyły i tak
osobliwy? Do kogóż ostatecznie należała ta barka, do Karla
Dragosza, do Ilii Brusza czy do Sergiusza Ladki i kto z tych
trzech ludzi, z których dwaj obchodzili go tak bardzo, był
więźniem galaru? Wszak twierdził, że zabił Sergiusza Ladkę
owego wieczora, kiedy tą samą barką uciekał potajemnie z
Ruszczuku w towarzystwie drugiego osobnika?! Jeśli chybił, to
tym lepiej. Stokroć bardziej radować się będzie posiadaniem w
rękach sternika, który mu tym razem nie ujdzie. Nie potrzebuje
go trzymać jako zakładnika. Kamień u szyi załatwi sprawę, a on,
go trzymać jako zakładnika. Kamień u szyi załatwi sprawę, a on,
Striga, pozbywszy się śmiertelnego wroga, usunie; główną
przeszkodę do urzeczywistnienia tak gorąco upragnionego celu.
Niecierpliwie uchwycił wiosło i schowawszy dla siebie
wizerunek, spiesznie wracał do galaru, chcąc nareszcie
dowiedzieć się prawdy.
Niebawem dopłynął i wyskoczywszy na pokład galaru,
skierował się ku kajucie, znajdującej się wprost tej, którą
odwiedzał codziennie, po czym włożył klucz do zamka.
Sergiusz Ladko tymczasem, w przeciwieństwie do swego
wroga, nie miał pola do rozmyślań. Uwięzienie jego było okryte
nieprzeniknioną zasłoną tajemnicy, że zaniechał wszelkiej myśli o
powodach tego zdarzenia.
Gdy się obudził po swym gorączkowym śnie na spodzie
statku, pierwszym doznanym uczuciem był głód. Doba minęła od
ostatniego jego posiłku, natura zaś upomina się o swe prawa
pomimo najgwałtowniejszych wzruszeń.
Z początku czekał cierpliwie, lecz głód stawał się nie do
zniesienia,; więc zaczął wołać. Nikt się nie odezwał. Zawołał
silniej. Na próżno zaczął wyć przeciągle. Na darmo.
Doprowadzony do ostateczności próbował porwać więzy.
Więzy były silne. Nie pomogło tarzanie się z wytężonymi
muskułami po podłodze!
Podczas tego szamotania twarz jego dotknęła jakiegoś
przedmiotu. Potrzeba zaostrza zmysły. Sergiusz Ladko poznał
wnet chleb i słoninę, które mu zapewne przyniesiono podczas
snu. Niełatwo było dostać się do nich w położeniu, w jakim się
znajdował. Lecz potrzeba czyni człowieka pomysłowym, po
kilku nieudanych próbach osiągnął cel bez posługiwania się
rękoma.
Nasyciwszy głód, leżał znów nieruchomy. Godziny płynęły
wolno i monotonnie. W otaczającym go milczeniu rozróżniał
tylko szmer podobny do szmeru kołysanych powiewem liści.
Zapewne był to cichy odgłos statku prującego wody rzeki.
Nie wiedział, ile czasu minęło, gdy otworzono nad nim wieko
i w słabym świetle otworu zobaczył posiłek w rodzaju
poprzedniego zawieszony na sznurku. Po chwili złożono go przy
nim.
I znów długie godziny minęły, zanim wieko otworzyło się
powtórnie. Jakiś człowiek zszedł i zbliżył się do niego. Sergiusz
Ladko poczuł, że kneblują mu usta. Obawiano się zatem jego
wołania. Czyżby pomoc była bliska? Zapewne, gdyż po odejściu
osobnika więzień usłyszał kroki nad sufitem swej klatki. Chciał
krzyknąć… Żaden głos nie mógł wydobyć się z jego ust…
Kroki ustały.
Pomoc widocznie oddaliła się, gdyż po upływie kilku chwil
wrócono, aby mu zdjąć knebel. Jeżeli pozwolono mu krzyczeć,
to znaczy, że niebezpieczeństwo minęło. Więc po co?
Po trzecim posiłku, podobnym do dwu pierwszych, przerwa
była dłuższa. Prawdopodobnie była to noc. Sergiusz Ladko
stwierdził, że dwie doby musiały minąć od jego uwięzienia, gdy
wieko otworzyło się na nowo. Spuszczono tym razem drabinę,
po której zeszło czterech ludzi do więzienia.
Szybko, tak że Sergiusz Ladko nie mógł rozróżnić ich rysów,
Szybko, tak że Sergiusz Ladko nie mógł rozróżnić ich rysów,
zakneblowali mu usta, zawiązali oczy, przemieniając go w niemy
i głuchy pakunek, przerzucany z rąk do rąk.
Po odczuwanym tarciu poznał ten sam wąski otwór, przez
który go wrzucono, tym zaś razem wyrzucano z więzienia.
Następnie uczuł się chwilowo w pozycji pionowej, po czym
rzucono go na podłogę, zerwawszy knebel i opaskę. Zaledwie
otworzył oczy, gdy drzwi zatrzasnęły się z hałasem.
Sergiusz Ladko rozejrzał się dokoła siebie. Było to więzienie,
o ileż lepsze od tamtego! Małym okienkiem płynęło światło
dzienne, pozwalając mu dojrzeć posiłek dotąd szukany po
omacku. Prom nie słoneczne dodały mu odwagi i położenie jego
wydało mu mniej rozpaczliwe. Za tym okienkiem była wolność.
Należało ją tylko zdobyć!
Gdy na próżno szukał sposobu ocalenia, wodząc po raz
tysiącznej wzrokiem po swej wąskiej kajucie, ujrzał koło ściany
rodzaj płaskiego okucia, które, wychodząc z podłogi i wznosząc
się pionowo do sufitu, służyło zapewne do połączenia grubych
tarcic dębowych burty.
Okucie tworzyło wypukłość i pomimo że nie było ostre,
mogło służyć do osłabienia więzów, jeżeli nie do ich przecięcia.
Przedsięwzięcie było niełatwe do wykonania, lecz możliwe.
Z wielkim wysiłkiem dopełząwszy do okucia, Sergiusz
Ladkaa natychmiast zaczął trzeć o nie powróz, wiążący mu rękę.
Nieruchomość prawie zupełna, na jaką był skazany, utrudniała
wielce zadanie; ruch rąk z konieczności był wielce ograniczony.
Prócz tego, że praca posuwała się z wolna, była również
niezmiernie wyczerpująca, tak że sternik był zmuszony
niezmiernie wyczerpująca, tak że sternik był zmuszony
odpoczywać co pięć minut.
Dwa razy dziennie, w godzinach posiłku, musiał przerywać
pracę. Ten sam dozorca przynosił mu strawę. Pomimo
płóciennej maski, która mu zakrywała twarz, Sergiusz Ladko
poznawał go po siwiejących włosach i niezwykłej szerokości
pleców. Zresztą wygląd tego człowieka był skądś mu znany.
Wrażenia tego nie mógł sobie… wytłumaczyć, ale ten ciężki
chód, te siwiejące włosy nie były mu obce.
Przynoszono mu posiłek o oznaczonej porze; poza tym nie
zaglądano wcale do więzienia. Milczenie, które go otaczało,
przerywane było jedynie odgłosem otwierających się drzwi
naprzeciwko jego kajuty i następującym po nim echem głosów
kobiety i mężczyzny. Sergiusz Ladko przerywał wtedy pracę i
przysłuchiwał się tym głosom, budzącym w nim jakieś
niewyraźne a głębokie wspomnienia.
Poza tymi wypadkami życie więźnia płynęło monotonnie
między chwilami posiłku i godzinami wytężonej pracy.
Pięć dni upłynęło od rozpoczęcia mozolnego zajęcia, a
Sergiusz Ladko nie był pewny, czy daje ono jakiekolwiek
wyniki, kiedy nagle, z nadejściem nocy 6 września, powróz
krępujący mu dłonie, pękł.
Sternik z trudem stłumił w sobie okrzyk radości. Drzwi się
otworzyły. Wszedł ten sam człowiek co zwykle i złożył przy nim
codzienną strawę.
Pozostawszy sam, sternik próbował poruszyć uwolnionymi
członkami. Z początku odmówiły posłuszeństwa, wprawione w
bezwład długą bezczynnością. Powoli jednak mięśnie nabierały
bezwład długą bezczynnością. Powoli jednak mięśnie nabierały
siły i po godzinnym wysiłku był w stanie, choć bardzo
niezręcznie, odwiązać więzy krępujące mu nogi.
Był wolny. A raczej pierwszy krok ku wolności był
dokonany. Pozostawał drugi: przekroczyć okno, do którego
mógł się obecnie dostać. Z okna widział wody Dunaju, brzeg
bowiem ginął w ciemności. Okoliczności sprzyjały mu. Noc była
niezwykle ciemna. Trzeba było szczególniejszego sprytu, aby
móc odszukać go w tej bezksiężycowej nocy, która nie
pozwalała widzieć nic na dziesięć kroków. Zresztą do celi miano
przyjść dopiero jutro rano. Gdy się opatrzą, będzie daleko.
Zamiarowi temu stanęła na przeszkodzie nie tylko trudność,
lecz materialne niepodobieństwo przedostania się przez wąskie
okno, w którym zmieścić się mógł młodzieniec wysmukły i giętki,
lecz nie człowiek w sile wieku i tej postawy co Sergiusz Ladko.
Po bezowocnych próbach musiał przyznać, że przeszkoda jest
nieprzezwyciężona. Cały zziajany upadł na podłogę.
Więc był skazany na wieczne więzienie? Przez długą chwilę
przypatrywał się ramie okna odznaczającej się na tle nocy,
wreszcie postanowiwszy wydostać się za wszelką cenę, rozebrał
się i gwałtownym rozmachem rzucił się w nęcący go otwór.
Zatrzeszczały kości, pociekła krew, jedno ramię przeszło,
następnie ręka, lecz lewe biodro oparło się o ramę okna. Na
nieszczęście i prawe ramię oparło się również, tak że wszelki
wysiłek stał się nieużyteczny.
Pozycja, w jakiej znajdował się Sergiusz Ladko była nie do
zniesienia. Z jedną częścią ciała zawisłą w powietrzu, nad
zniesienia. Z jedną częścią ciała zawisłą w powietrzu, nad
prądem rzeki, drugą uwięzioną w ramie okna, ucieczki nie mógł
dokonać.
A jednak sternik nie tracił nadziei. Myślał, że uda mu się
wyrwać jeden z boków ramy. Ale wpierw musiał powrócić do
więzienia a to, jak stwierdził, było niepodobieństwem. Ani w tył,
ani naprzód — powrócić nie mógł bez pomocy.
Na próżno szamotał się. Wpadł w zasadzkę przez
gwałtowność swego rozmachu.
Sergiusz Ladko nabierał tchu, gdy niezwykły odgłos zwrócił
jego uwagę. Zadrżał. Groziło nowe niebezpieczeństwo. Zdarzył
się fakt dotąd niebywały. Ktoś zbliżył się do drzwi i po omacku
szukał dziurki od klucza, po czym klucz włożono do zamka.
Pod wpływem rozpaczy sternik naprężył muskuły z
nadludzkim wysiłkiem…
Klucz w zamku przekręcono — drzwi otworzyły się
niebawem.
XII
W imię prawa
Na progu zjawił się Striga. Przystanął chwilę wahając się.
Ciemność zupełna panowała w celi. Nie rozróżniał nic prócz
nieco jaśniejszej ramy okna. Gdzieś w kącie leżał więzień. Nie
można było go dostrzec.
można było go dostrzec.
— Tisza! — zawołał Striga niecierpliwie — światła!
Tisza pośpiesznie przyniósł latarnię, której migocące światło
słabo oświetliło więzienie. Dwaj ludzie, powiódłszy wzrokiem po
celi, spojrzeli na siebie z niepokojem. Kajuta była pusta. Na
podłodze porwane więzy, ubranie rzucone w nieładzie. Więźnia
ani śladu.
— Czy możesz mi wytłumaczyć? — zaczął Striga.
Tisza, nie odpowiedziawszy, zbliżył się do okna i powiódł
palcem po ramie.
— Uciekł — rzekł, pokazując zakrwawiony palec.
— Uciekł! — powtórzył Striga z przekleństwem.
— Ale niedawno. Krew jest świeża. Zresztą nie ma dwu
godzin, jak przyniosłem mu strawę.
— I nie spostrzegłeś wtedy nic osobliwego.
— Nic zupełnie. Zostawiłem go związanego jak salceson.
— Idiota! — zawołał Striga.
Tisza rozpostarłszy ręce ruchem wymownym wskazywał, że
nie ma pojęcia, jakim sposobem więzień mógł uciec i że zrzuca z
siebie wszelką odpowiedzialność za ten niesłychany czyn. Striga
nie przyjął tego wygodnego poddania się.
— Jak to, idioto! — wołał głosem gwałtownym, wyrywając z
rąk towarzysza latarnię i wodząc nią dokoła kajuty. — Czy nie
powinieneś był, zamiast zadowalać się pozorem, rewidować
więźnia za każdym razem!… Patrz na ten kawałek żelaza
wygładzony tarciem. O niego pocierał więzy, krępujące jego
ręce… Musiał poświęcić temu zajęciu nie jeden i nie dwa dni. A
ty nie spostrzegłeś tego wcale… Czy można być głupim do tego
ty nie spostrzegłeś tego wcale… Czy można być głupim do tego
stopnia!
— Kiedyż skończysz nareszcie! — odparł Tisza, który czuł,
że gniew w nim wzbiera. — Czyż jestem twym psem?…
Zresztą, jeżeli chodziło ci tak bardzo o Dragosza, mogłeś go sam
pilnować.
— Zapewne lepiej bym zrobił. Ale przede wszystkim czy był
to istotnie Dragosz?
— A któż inny?
— Czy ja wiem… Mogę się spodziewać wszystkiego,
sądząc ze sposobu w jaki wywiązałeś się z danego ci polecenia.
Czy poznałeś go, gdyś go schwytał?
— Nie mogę powiedzieć, że go poznałem, skoro był
obrócony plecami.
— Otóż to właśnie.
— Ale łódź poznałem doskonale. Ta sama, którą mi pokazał
w Wiedniu. Tego jestem zupełnie pewny.
— Łódź!… Łódź!… Ale jak wyglądał twój więzień? Czy był
wysoki Sergiusz Ladko i Iwan Striga byli prawie jednego
wzrostu. Ale człowiek w postawie leżącej wydaje się zawsze
wyższy, a Tisza widział tego sternika rozciągniętego na podłodze
więzienia. Toteż z największym przekonaniem powiedział:
— O głowę wyższy od ciebie.
— W takim razie to nie był Dragosz! — mruknął Striga,
który wiedział, że detektyw jest niższy od niego.
Zastanowił się nieco, po czym spytał:
— Czy więzień podobny był do kogo z twoich znajomych?
— Z moich znajomych? — zaprzeczył Tisza. — Nic
— Z moich znajomych? — zaprzeczył Tisza. — Nic
podobnego.
— Na przykład, czy nie był podobny do Ladki?
— Skądże przyszła ci ta myśl! — zawołał Tisza. — Dlaczego
Dragosz ma być podobny do Ladki?
— A gdyby nasz więzień nie był Dragoszem?
— Nie byłby również i Ladką, którego znam na tyle, że
pomylić się nie mogę.
— Odpowiadaj na moje pytania — nalegał Striga. — Czy
był do niego podobny?
— Śnisz chyba — rzekł Tisza. — Najpierw więzień nie miał
brody, a Ladko ją miał.
— Brodę można ostrzyc — zauważył Striga.
— Nie przeczę… Następnie więzień miał szkła. Striga
wzruszył ramionami.
— Czy był blondynem, czy brunetem?
— Brunetem — odpowiedział Tisza z przekonaniem.
— Jesteś pewny?
— Pewny.
— Więc to nie Ladko! — mruknął znów Striga. — W takim
razie byłby to Ilia Brusz…
— Co za Ilia Brusz?
— Rybak.
— Ach! — zawołał Tisza, oszołomiony. — Ale, jeżeli
więzień nie był Ladką ani Dragoszem, cóż wielkiego, iż uciekł.
Striga, nie odpowiedziawszy, zbliżył się do okna. Przyjrzał się
śladom krwi, po czym wychylił się, usiłując coś dojrzeć w
ciemności.
— Czy dawno uciekł? — spytał półgłosem.
— Najwyżej dwie godziny temu — odpowiedział Tisza.
— Jeżeli płynie od dwu godzin, musi być daleko! — zawołał
Striga, hamując gniew.
Po chwili namysłu dodał:
— Na razie nic nie można przedsięwziąć. Noc jest za ciemna.
Skoro ptaszek uciekł, szczęśliwej podróży. My zaś wyruszymy
nieco przed świtem, aby być jak najwcześniej, o ile to możliwe,
w Belgradzie.
Stał przez chwilę zamyślony, po czym opuścił celę udając się
do przeciwległej kajuty. Tisza nadstawił ucha. Z początku nic nie
usłyszał, wkrótce jednak odezwały się głosy coraz bardziej
donośne. Wzruszywszy ramionami, Tisza oddalił się udając się
na spoczynek.
Striga pobłądził wielce, nie chcąc poszukiwać więźnia.
Poszukiwania te nie byłyby płonne, zbieg bowiem był niedaleko.
Sergiusz Ladko, usłyszawszy zgrzyt klucza w zamku, zrobił
rozpaczliwy wysiłek, aby zwyciężyć zaporę. Pod silnym
naporem mięśni skurczył najpierw ramię, potem biodro i jak
strzała wysunąwszy się z okna, upadł głową w rzekę, która się
rozwarła i zamknęła bez szmeru. Gdy po krótkim zanurzeniu
wypłynął na jej powierzchnię, był już w pewnej odległości od
miejsca wypadku. Chwilę później minął galar. Był wolny.
Nie wahał się. Musiał płynąć czas jakiś, aby ujść pogoni, po
czym miał dotrzeć do brzegu. Wprawdzie był całkiem nagi, co
mogło pociągnąć za sobą nieprzyjemne następstwa, ale wyboru
mogło pociągnąć za sobą nieprzyjemne następstwa, ale wyboru
nie miał. Przede wszystkim musiał myśleć o jak
najśpieszniejszym oddaleniu się od pływającego więzienia, a co
później będzie — zobaczy.
Nagle wśród ciemności dojrzał drugą łódkę. Jakież
wzruszenie ogarnęło go, gdy poznał swoją własną barkę
złączoną z galarem liną prężącą się pod wpływem prądu.
Instynktownie uczepił się steru i zatrzymał nieruchomy.
Z oddali dochodziły do niego dźwięki głosów ludzkich.
Prawdopodobnie mówiono o jego ucieczce. Natężył słuch.
Głosy stawały się coraz donośniejsze, po czym umilkły.
Sergiusz Ladko, dostawszy się do burty, wpełzł do barki i znikł
w budce. Tu nasłuchiwał przez chwilę. Ale milczenia nie
przerywał żaden odgłos. Cisza panowała zupełna.
W budce mrok wydawał się jeszcze bardziej nieprzenikniony.
Sergiusz Ladko musiał po omacku dostać się do swoich rzeczy.
Wkrótce stwierdził, że wszystko jest w porządku. Na swoim
miejscu znalazł przyrządy rybackie, czapkę bobrową, skrzynie
służące posłanie towarzyszowi i jemu samemu… Ale dlaczego
skrzynie były otwarte?… Sięgnął do wnętrza drżącymi rękami…
Nie, nie zabrali mu skromnej ich zawartości. Bielizna i ubranie
były nietknięte… Nawet nóż tkwił tam, gdzie go położył.
Natychmiast porwał nóż, otworzył go i pełzając na brzuchu na
spodzie barki, zbliżył się do przodu okrętu.
Ciężkie chwile przeżył! Z uchem natężonym, z oczami
szeroko rozwartymi w ciemnościach, zatrzymując się z tchem
zapartym przy najlżejszym szmerze wody, pełzł dziesięć minut,
zanim dosięgnął liny. Wreszcie schwyciwszy ją ręką, przeciął
zanim dosięgnął liny. Wreszcie schwyciwszy ją ręką, przeciął
jednym zamachem.
Lina odskoczyła z hałasem. Ladko z sercem bijącym padł na
dno barki. Niepodobieństwem było, aby nie usłyszano uderzenia
liny w tej głębokiej ciszy.
Ale nie… Żadnego ruchu. Sternik powoli wracał do siebie.
Wtedy zrozumiał, że jest daleko od swych wrogów. Barka
bowiem zaczęła pływać swobodnie i wkrótce między nią a
galarem stanął nieprzeparty wał mroku.
Skoro Sergiusz Ladko oddalił się o tyle, że bezpieczeństwo
było zapewnione, zaczął wiosłować, przyśpieszając bieg barki.
Dopiero wtenczas spostrzegł, że marznie. Ubrawszy się, wrócił
do swej pracy.
Gdzie był? Nie miał o tym pojęcia. Zamknięty w swym
więzieniu nie wiedział nawet, czy galar płynął w górę, czy w dół
rzeki.
W każdym razie płynął z prądem, a zatem w stronę
Ruszczuku i Nataszy. Jeżeli go cofnięto, będzie zawsze miał dość
siły, aby wynagrodzić stracony czas. Na razie chodziło tylko o
to, aby oddalić się jak najbardziej od wrogów, a na to zostawało
mu około siedmiu godzin nocy. Z nadejściem dnia zatrzyma się
dla odpoczynku w pierwszym napotkanym mieście.
Sergiusz Ladko płynął już z dwadzieścia minut, gdy głos
słabnący w oddaleniu, zwrócił jego uwagę. Czy był to głos
trwogi czy radości, tego rozróżnić nie mógł. Jednakże słaby
dźwięk tego głosu, dolatującego do niego z oddali, wstrząsnął
dziwnie sercem sternika. Głos ten wydał mu się znajomy…
Byłby przysiągł, że to głos Nataszy. Przestał wiosłować,
Byłby przysiągł, że to głos Nataszy. Przestał wiosłować,
natężając słuch.
Ale głos zamilkł. Barka płynęła w ciszy nocnej. Natasza!…
— dźwięczało mu w głowie.
Sergiusz Ladko gwałtownym ruchem ramion odepchnął
przywidzenie i powrócił do pracy.
Czas szybko mijał. Około północy spostrzegł na prawym
brzegu zarys domów. Było to miasteczko Szlankament, lecz
Ladko minął je, nie poznawszy.
W kilka godzin później o świcie, spostrzegł inne miasteczko,
Nove Banoveze, ale również go nie poznał.
W dalszej drodze brzegi były niezamieszkałe.
Sergiusz Ladko, korzystając ze światła dziennego, zajął się
naprawą swojej charakteryzacji, uszkodzonej długim więzieniem.
Po upływie kilku minut nadał włosom barwę czarną, ogolił
rosnącą brodę i zmienił nadwyrężone szkła na inne. Po czym
zaczął wiosłować z dawnym rozmachem.
Od czasu do czasu obracał się, aby się przekonać, czy nic mu
nie grozi. Ale wrogowie byli daleko.
Załatwiwszy najpilniejsze sprawy, w poczuciu swej wolności
zaczął rozmyślać nad niezwykłością położenia. Kim byli jego
wrogowie? Dlaczego go napastowali? Dlaczego więzili? Na
próżno szukał odpowiedzi. W każdym razie stwierdził, że ma
wrogów, których się musi strzec, co utrudni wielce jego podróż,
o ile nie zażąda opieki policji w pierwszym napotkanym mieście.
Krok ten zaś mógł narazić go na niemiłą niespodziankę.
Zresztą nie dowiedział się, do jakiego miasta płynie.
Zresztą nie dowiedział się, do jakiego miasta płynie.
Dowiedzieć się nie mógł, brzegi bowiem były prawie
niezamieszkałe w tych stronach. Zaledwie kilka wiosek
majaczyło z daleka.
Dopiero rano ukazały się na prawym brzegu wysokie
dzwonnice, a przed barką, na horyzoncie w dali, inne miasto.
Sergiusz Ladko skoczył z radości. Poznał oba miasta. Jedno
bliższe, to Zemlin, ostatni gród naddunajski Cesarstwa Austro–
Węgierskiego; drugie wprost niego, był to Belgrad, stolica
Serbii, położona również n prawym brzegu, za zakrętem rzeki,
przy ujściu Sawy.
Tak więc podczas swego uwięzienia nie przestawał płynąć z
biegiem rzeki, nie widząc, że zbliżył się do celu i że posunął się o
przeszło pięćset kilometrów naprzód.
Na razie Zemlin był dla niego zbawieniem, może znaleźć w
nim pomoc i opiekę. Ale czy bezpieczną rzeczą będzie udawać
się d policji? Jeżeli opowie o ostatnim swym zdarzeniu, czy nie
padnie ofiarą śledztwa? Może będą się dowiadywali, kim jest,
skąd płynął, dokąd się udaje i może odkryją nazwisko, do
którego jak przysiągł, nie przyzna się nigdy w żadnym wypadku.
Odkładając decyzję na później, Sergiusz Ladko przyśpieszył
bieg swej barki. Zegary miejskie wybiły pół do ósmej, kiedy
sternik przywiązywał łódź do nadbrzeża. Zrobiwszy porządek na
barce, powrócił znów do pytania: dać znać, czy milczeć? W
końcu postanowił nic nie mówić. Zważywszy wszystko, lepiej
było zachować milczenie, odpocząć sobie spokojnie w budce i
oddalić się niepostrzeżenie od Zemlinu.
W tej jednak chwili czterech ludzi zjawiło się na nadbrzeżu i
W tej jednak chwili czterech ludzi zjawiło się na nadbrzeżu i
zatrzymało się wprost barki. Ludzie ci wskoczyli do łodzi i jeden
z nich zbliżywszy się do Ladki który ze zdziwieniem na nich
patrzał, spytał:
— Pan jest niejakim Ilia Brusz?
— Tak — odpowiedział sternik.
Pytający, uchyliwszy płaszcza, wskazał na szarfę o barwach
węgierskich opasującą jego pierś.
— W imię prawa, aresztuję pana — rzekł dotykając ręką
ramienia sternika.
XIII
Śledztwo
Karłowi Dragoszowi przypadła w udziale sprawa tak
obfitująca w nieprzewidziane wypadki, że nie przypominał sobie,
aby w ciągu długiego swego urzędowania miał do czynienia z
wypadkiem tego rodzaju. Niepojęta nieuchwytność bandy, jej
wszędobytność, nagłość napadów były już rzeczą wysoce
niezwykłą. Co zaś mógł sądzić o nagłym zniknięciu jej
przywódcy, który zaledwie odkryty, już wymknął się z rąk
policji, szukającej go we wszystkich kierunkach!
Z początku można było mniemać, że się ulotnił. Nie pozostało
po nim ani śladu, ani wzwyż, ani w dół rzeki. W Budapeszcie
mianowicie policja pomimo nieustającego nadzoru nie natrafiła
mianowicie policja pomimo nieustającego nadzoru nie natrafiła
na najmniejszą oznakę jego bytności. A jednak musiał
przejeżdżać przez miasto, skoro 31 sierpnia widziano go w Duna
Földvar, czyli o dziewięćdziesiąt kilometrów poniżej stolicy
Węgier.
Oczywiście Karl Dragosz zrozumieć tego nie mógł, nie
wiedząc, że rolę rybaka odgrywał wtedy Iwan Striga, któremu
galar zapewnił bezpieczne schronienie.
W ciągu następnych dni stwierdzono jego obecność w
Szekszard, Vukovar, Czerevicz i w Karłowicach. Ilia Brusz nie
ukrywał się bynajmniej. Co więcej mówił przy sposobności
swoje nazwisko, a czasem nawet sprzedawał ryby. Niektórzy
wprawdzie widzieli również jak je kupował, co było dziwne…
W każdym razie rzekomy rybak dał dowód piekielnej
zręczności. Policja zawiadomiona o jego zjawieniu się,
natychmiast zdążała na wskazane miejsce, lecz przybywała za
późno. Wszelkie jej wysiłki były próżne: barka znikała w całym
znaczeniu tego słowa.
Karla Dragosza doprowadzały do rozpaczy niepowodzenia
władnych. Czyż zwierzyna miałaby wyśliznąć się z jego rąk?
Wszelako dwie rzeczy były pewne. Pierwsza, że laureat
płynie nadal z biegiem rzeki, druga, że wymijał miasta z obawy
przed policją.
Karl Dragosz więc kazał zdwoić nadzór we wszystkich
znaczniejszych miastach położonych poniżej Budapesztu, jak
Mohacz, Apatin i Neusatz, sam zaś wybrał Zemlin na swą
główną kwaterę, Miasta te tworzyły tyle przeszkód na drodze
zbiega.
zbiega.
Niestety zbieg, zdawało się, urągał tym przeszkodom. Jak
czas stwierdzano jego bytność poniżej Budapesztu, tak obecnie
wiedziano o jego przejeździe poniżej Mohacza, Apatin i
Neusatz, ale zawsze za późno. Dragosz uniesiony gniewem i
rozumiejący, że rozgrywa się ostatnia jego stawka, zebrał
prawdziwą flotyllę. Na jego rozkaz blisko trzydzieści łódek
krążyło dniem i nocą poniżej Zemlinu. Przeciwnik musiałby być
niezmiernie zręczny, chcąc przedostać się przez te zwarte
szeregi.
Nie na wiele wszakże przydałyby się te nadzwyczajne
zabiegi, gdyby Sergiusz Ladko pozostał więźniem Iwana Strigi.
Na szczęście dla Dragosza stało się inaczej. Szósty września
jednak minął bez wszelkiego osobliwego wydarzenia i Dragosz
miał już rankiem siódmego opuścić Zemlin, gdy policjant dał mu
znać, że aresztowany zbieg znajduje się w więzieniu.
Karl Dragosz pobiegł do policji dowiedzieć się prawdy.
Istotnie sławny Ladko znajdował się pod kluczem.
Wiadomość rozeszła się z szybkością błyskawicy po mieście.
Rozmowy toczyły się tylko na ten temat, a na nadbrzeżu zwarte
grupy stały dzień cały przed barką złoczyńcy.
Widowisko to nie mogło nie zwrócić uwagi galaru, który
około trzeciej po południu przepływał koło Zemlina. Był to galar
Strigi.
— Co się stało w Zemlinie? — rzekł on do wiernego Tiszy.
— Byłyżby to zamieszki?
Spojrzawszy jednak przez lornetkę zawołał niebawem:
— Niech diabli porwą, Tisza, jeżeli to nie jest łódź naszego
— Niech diabli porwą, Tisza, jeżeli to nie jest łódź naszego
więźnia!
— Myślisz? — rzekł Tisza, sięgając po lornetkę.
— Muszę się o tym upewnić — oświadczył Striga wielce
poruszony. — Ląduję.
— Aby się dać złapać. Winszuję!… Jeżeli to jest łódź
Dragosza, to znaczy, że jest on w Zemlinie. Chcesz się rzucić w
paszczę wilka?
— Masz słuszność — potwierdził Striga, znikając w kajucie.
— Ale będziemy ostrożni.
W kwadrans później zjawił się w mistrzowskim przebraniu. Z
brody nie pozostało ani śladu, natomiast na twarzy widniały
fałszywe faworyty, włosy pokrywała peruka, szeroka opaska
zasłaniała jedno oko, a w ręku trzymał laskę, na której wspierał
się ociężale, jak człowiek po dopiero co przebytej ciężkiej
chorobie.
— A teraz? — spytał z pewną chełpliwością.
— Cudownie! — podziwiał Tisza.
— Słuchaj — rzekł Striga. — W tym czasie gdy ja będę w
Zemlinie, wy ruszajcie w drogę. O dwie lub trzy mile za
Belgradem zaczekajcie na mnie.
— Jakim sposobem złączysz się z nami?
— Nie kłopocz się tym i powiedz Ogulowi, aby mnie
odstawił do brzegu.
Podczas tej rozmowy galar, płynąc wciąż, znalazł się poza
Zemlinem. Striga wysiadłszy z dala od miasta, zawrócił, zbliżając
się szybko ku domom. Gdy dotarł do pierwszych, zwolnił kroku
się szybko ku domom. Gdy dotarł do pierwszych, zwolnił kroku
i spokojnie podszedł do stojących na brzegu ludzi, przysłuchując
się chciwie rozmowom.
Nie spodziewał się tego, co usłyszał. Nikt z obecnych nie
mówił o Dragoszu. Nie mówiono również o Ilii Bruszu. Tylko
Ladko był na ustach wszystkich. Jaki Ladko? Nie o sterniku z
Ruszczuku była mowa, którego nazwisko, jak wiadomo,
zużytkował zręcznie Striga, ale właśnie o tym rzekomym Ladce,
którego on całkowicie stworzył, o Ladce złoczyńcy, korsarzu, to
jest o nim samym, o Stridze. Aresztowanie jego osoby było
przedmiotem rozmów.
Bandyta stanął wobec zagadki. Że policja mogła popełnić
błąd, aresztując niewinnego zamiast winowajcy, było to
zrozumiałe. Ale jaki związek mogła mieć ta pomyłka, której nikt
lepiej od niego stwierdzić nie mógł, z obecnością barki, jeszcze
wczoraj umocowanej do jego galaru?
Zdawało się, że to drugie pytanie nie powinno zajmować go
tak bardzo. Najważniejszą bowiem rzeczą było, że kto inny był
aresztowany, nie on. Reszta była fraszką.
Byłoby to istotnie niezrozumiałe, gdyby Striga nie miał
szczególnych powodów do stawiania sobie tego drugiego
pytania. Sądząc z pozoru, wszystko przemawiało za tym, że
aresztowany i właściciel barki stanowili jedną osobę. Kim
bowiem był ten nieznajomy, który będąc osiem dni więźniem
galaru, tak uprzejmie zastępuje właściciela tegoż galaru w
szponach policji? Striga oczywiście nie mógł opuścić Zemlinu,
nie rozstrzygnąwszy tego pytania.
Musiał się jednak uzbroić w cierpliwość. P. Izar Rona,
Musiał się jednak uzbroić w cierpliwość. P. Izar Rona,
sędzia, któremu poruczono tę sprawę, nie śpieszył się wcale ze
śledztwem. Trzy dni nie dał znaku życia. Zwlekanie to było
umyślne. Jego zdaniem, pozostawienie obwinionego w
samotności osiąga najlepsze skutki. Samotność jest doskonałym
środkiem do wyczerpania nerwów i kilka dni tajemnicy wpływa
znakomicie na stan duszy przeciwnika, stającego przed sędzią.
W dwie doby po aresztowaniu Ladki p. Izar Rona wykładał
swojo teorie Karłowi Dragoszowi, przybyłemu w celu
zasięgnięcia informacji. Detektyw musiał z urzędu potakiwać
poglądom swe naczelnika.
— Więc kiedy, panie sędzio — ośmielił się zapytać — myśli
pan raz pierwszy badać winowajcę?
— Jutro.
— A zatem jutro wieczorem przyjdę dowiedzieć się o
wyniku. Sądzę, że zbędną jest rzeczą abym powtarzał, na czym
opieram swoje przypuszczenia?
— Najzupełniej — potwierdził sędzia. — Mam w pamięci
wszystkie nasze rozmowy, zresztą nie brak mi wskazówek
piśmiennych.
— Pan pozwoli jednak, że mu przypomnę o moim życzeniu?
— Jakim życzeniu?
— Nie brania udziału w tej sprawie przynajmniej do czasu.
Jak już mówiłem, obwiniony zna mnie tylko pod nazwiskiem
Jaegera. Na razie może to być nam pomocne. Oczywiście skoro
będziemy w sądzie, będę zmuszony wyjawić swe właściwe
nazwisko. Ale do tego jeszcze daleko, tymczasem zaś lepiej by
było, aby dla łatwiejszego odkrycia wspólników nazwisko moje
było, aby dla łatwiejszego odkrycia wspólników nazwisko moje
pozostało w tajemnicy.
— Dobrze — obiecał sędzia.
Sergiusz Ladko, zamknięty w celi, oczekiwał na swój los.
Mając tak świeżo w pamięci ostatnią przygodę, nie czuł się
przybity nowym swym nieszczęściem, również całkiem dla niego
niezrozumiałym. Nie stawiał oporu, gdy go aresztowano i
prowadzono do więzienia. Nie było ono groźne dla niego.
Aresztowanie to nastąpiło niezaprzeczenie wskutek pomyłki,
którą wnet wyjaśni przy pierwszym badaniu.
Na nieszczęście śledztwa nie rozpoczynano. Sergiusz Ladko,
skazany na najściślejszy nadzór, pozostawał odosobniony dniem
i nocą w swej celi, do której zaglądał od czasu do czasu dozorca
przez okienko we drzwiach. Jeżeli dozorca, stosując się do
zaleceń sędziego, śledził jakie skutki wywiera na więźnia metoda
odosobnienia, to zadowolony być nie mógł. Godziny i dnie
upływały bez żadnej zmiany w jego zachowaniu. Siedząc na
krześle, z rękoma opartymi na kolanach, z oczami spuszczonymi,
kamiennym obliczem, pogrążony w swych myślach Ladko nie
ruszał się prawie wcale i nie okazywał najmniejszej
niecierpliwości. Od pierwszej chwili swego uwięzienia Sergiusz
Ladko zmusiwszy się do spokoju nie wyszedł z równowagi. Z
upływem czasu tylko żałować zaczął swego płynącego więzienia,
w którym przynajmniej zbliżał się do Ruszczuku.
Wreszcie na trzeci dzień, 10 września, kazano mu wyjść z
celi. W towarzystwie czterech uzbrojonych żołnierzy przeszedł
długi korytarz, nieskończoną ilość schodów, następnie ulicę, na
długi korytarz, nieskończoną ilość schodów, następnie ulicę, na
której znajdował się gmach Sądu naprzeciwko więzienia.
Na ulicy tłum pomrukiwał, cisnąc się za kordonem
policjantów. Skoro więzień się ukazał, dzikie okrzyki odezwały
się z ciżby, żądnej okazania nienawiści złoczyńcy tak groźnemu i
tak długo poszukiwanemu. Ale Sergiusz Ladko nie dał poznać
po sobie, jak silnie dotknęła go ta niezasłużona obelga. Krokiem
pewnym wszedł do gmachu i po krótkim oczekiwaniu znalazł się
przed sędzią.
P. Izar Rona, małego wzrostu, o słabowitym wyglądzie,
włosach blond, rzadkiej brodzie, cerze żółtej, był urzędnikiem w
całym znaczeniu tego słowa. Jego stanowcze twierdzenia,
brutalne przeczenia, sposób obejścia względem przeciwnika
świadczyły, że chce wzbudzić w nim raczej trwogę, niż zyskać
zaufanie.
Straż oddaliła się na znak dany przez sędziego. Sergiusz
Ladko, stojąc w środku pokoju, czekał, aż go raczą zapytać. W
kącie oczekiwał sekretarz z piórem w ręku.
— Usiądź pan — rzekł p. Rona szorstko.
Sergiusz Ladko usłuchał. Sędzia zapytał:
— Pańskie nazwisko?
— Ilia Brusz.
— Miejsce zamieszkania?
— Szalka.
— Zawód?
— Rybak.
— Kłamiesz pan — odrzekł sędzia, przypatrując się
obwinionemu.
obwinionemu.
Twarz Sergiusza Ladki zaróżowiła się z lekka, oczy zabłysły;
Powstrzymał się jednak i milczał.
— Kłamiesz pan — powtórzył sędzia. — Nazywasz się
Ladko, mieszkasz w Ruszczuku.
Sternik zadrżał. A zatem odkryto go. Jakim sposobem?
Tymczasem sędzia, którego uwagi nie uszło zmieszanie
obwinionego, ciągnął dalej głosem ostrym:
— Jesteś obwiniony o trzy zwykłe grabieże, o dziewiętnaście;
połączonych z napadem i włamaniem, o trzy morderstwa i sześć
usiłowań zabójstwa, wszystko dokonane z premedytacją w
ciągu mniej niż trzech lat. Co powiesz na to?
Sternik słuchał w osłupieniu tego niesłychanego oskarżenia. A
więc ten sobowtór, o którym słyszał z ust p. Jaegera, a który
napawał go taką trwogą, istniał rzeczywiście! Na co więc się
przyda wyjawić swe istotne nazwisko? Przed chwilą chciał je
wyznać, prosząc sędziego o zachowanie tajemnicy. Obecnie
zrozumiał, że to wyznanie pogorszyłoby tylko sprawę. Wszak to
on, Sergiusz Ladko z Ruszczuku, obwiniony był o te wszystkie
zbrodnie! Oczywiście, gdy jego tożsamość będzie ostatecznie
stwierdzona, zdoła dowieść swej niewinności. Ale ile czasu
upłynie, zanim dojdzie do tego! Nie! Lepiej do końca wytrwać
w roli rybaka Ilii Brusza, skoro Ilia Brusz jest niewinny.
— Powiem, że pan się myli — odpowiedział tonem
stanowczym. — Nazywam się Ilia Brusz, mieszkam w Szalce.
Zresztą można się o tym przekonać z łatwością.
— Będzie to dokonane — rzekł sędzia, notując. —
Tymczasem wykażę panu kilka zarzutów, które ciążą na nim.
Tymczasem wykażę panu kilka zarzutów, które ciążą na nim.
Sergiusz
Ladko
skupił
uwagę.
Sędzia
dotykał
najważniejszego punktu.
— Na razie — zaczął sędzia — zostawimy w spokoju inne
zbrodnie, o które obwiniają pana, zajmiemy się tymi, które
zostały dokonane przez czas pańskiej żeglugi na Dunaju.
Sędzia zatrzymał się chwilę, po czym znów zaczął mówić.
— Po raz pierwszy zwrócił pan na siebie uwagę w Ulm. Za
początek podróży przeto weźmiemy Ulm.
— Przepraszam pana — przerwał Sergiusz Ladko żywo. —
Początek mojej podróży sięga daleko wyżej, skoro otrzymałem
dwie nagrody na konkursie w Sigmaringen i następnie
dopłynąłem do Donaueschingen.
— To prawda — odparł sędzia — że niejaki Ilia Brusz został
laureatem na konkursie w Sigmaringen, urządzonym przez Ligę
Naddunajską i że tego Ilię Brusza widziano w Donaueschingen.
Ale, albo już w Sigmaringen pan występował pod pożyczonym
nazwiskiem, albo pan wszedł w rolę Ilii Brusza podczas jego
podróży z Donaueschingen do Ulm. Punkt ten będzie
wyjaśniony, może pan być spokojny.
Sergiusz Ladko z szeroko rozwartymi oczami słuchał tych
fantastycznych wywodów. A więc i rzekomego Ilię Brusza
wliczono do rzędu jego ofiar! Nie zadając sobie trudu
odpowiedzi, wzruszył ramionami pogardliwie, gdy nagle sędzia,
utkwiwszy weń wzrok spytał znienacka:
— Coś pan robił w Wiedniu, 26 sierpnia, u Żyda Szymona
Kleina?
Mimowoli Sergiusz Ladko zadrżał po raz wtóry. A zatem
wiedziano o tych odwiedzinach. Zapewne nie były one niczym
nagannym, ale chcąc się do nich przyznać, należało również
wyjawić swą tożsamość, a ponieważ postanowił ją ukrywać,
musiał się tego trzymać.
— Szymon Klein? — powtórzył tonem pytającym, jakby nie
wiedział o co chodzi.
— Pan zaprzecza? — rzekł sędzia. — Spodziewałem się
tego. Więc to ja panu powiem, że zdążając do Żyda Szymona
Kleina — i sędzia, jakby dla nadania większej powagi swym
słowom, uniósł się na swym siedzeniu — szedłeś porozumieć się
ze zwykłym paserem twojej bandy.
— Mojej bandy! — powtórzył oszołomiony sternik.
— Prawda — sprostował ironicznie sędzia — że pan nie
rozumie słów, że pan nie należy do żadnej bandy, że pan nie jest
Ladką, lecz niewinnym rybakiem, nazwiskiem Ilia Brusz.
Dlaczegóż więc, jeżeli pan jesteś Ilią Bruszem ukrywasz się pan?
— Ja się ukrywam? — zawołał Ladko.
— Cóż robić! Tak przynajmniej wygląda — mówił sędzia —
chyba, że nie nazywa się ukrywaniem noszenie czarnych szkieł,
gdy się ma j najlepsze oczy na świecie — zdejmijże pan swoje
szkła, proszę — i gdy się farbuje na czarno włosy z natury jasne.
Sergiusz Ladko był zgnębiony.
Policja była dobrze poinformowana i więzy zaciskały się
około; niego. Sędzia, udając, że nie widzi jego zmieszania,
ciągnął dalej:
— A co, zuchu, jesteś już mniej rześki. Nie przypuszczałeś,
— A co, zuchu, jesteś już mniej rześki. Nie przypuszczałeś,
że wiemy tyle… Ale idę dalej. W Ulm przyjąłeś pan do swej
barki pasażera.
— Tak — odpowiedział Sergiusz Ladko.
— Jak się nazywał?
— P. Jaeger.
— Prawda. Czy możesz mi pan powiedzieć co się stało z
panem Jaegerem?
— Nie wiem. Opuścił mnie w niezamieszkałej okolicy prawie
u ujścia Ipoly. Byłem zdziwiony, nie zastawszy go w łodzi.
— Wracając, pan mówi. Pan się więc oddalał. Gdzie pan
doszedł?
— Do sąsiedniego miasteczka, aby przynieść trunek dla
mojego pasażera.
— Czy był chory?
— Bardzo chory. O mało nie utonął.
— I to pan go uratował, sądzę?
— A któż by inny, jeżeli ja tylko z nim byłem?
— Hm!… — mruknął sędzia nieco stropiony.
Ale otrząsnąwszy się z chwilowego wrażenia, pytał dalej:
— Zapewne chce pan mnie wzruszyć tym opowiadaniem?
— Ja? — zaprzeczył Ladko. — Pan się pyta, więc
odpowiadam. Oto wszystko.
— To dobrze — rzekł sędzia. — Ale, niech pan mi powie,
czy przed tym wypadkiem nie opuszczałeś nigdy barki?
— Raz tylko jeden, aby odwiedzić swój dom w Szalce.
— Czy mógłby pan powiedzieć, kiedy to było?
— Dlaczego nie, jeżeli sobie przypomnę.
— Dlaczego nie, jeżeli sobie przypomnę.
— Pomogę panu. Czy nie w nocy z 28 na 29 sierpnia?
— Być może.
— Pan nie zaprzecza?
— Nie.
— Pan się przyznaje?
— Jak pan widzi.
— A zatem zgoda… Szalka, o ile mi się zdaje, leży na lewym
brzegu Dunaju? — spytał sędzia dobrodusznie.
— Istotnie.
— Noc z 28 na 29 sierpnia była niezwykle ciemna.
— Niezwykle. Czas był okropny.
— Dlatego to omylił się pan. Zamiast na lewy brzeg, trafił pan
na prawy.
— Na prawy?
P. Izar Rona wstał i patrząc obwinionemu prosto w oczy,
rzekł:
— Tak, na prawy, wprost willi hrabiego Hagueneau.
Sergiusz Ladko szukał w swej pamięci Hagueneau. Nie znał
tego nazwiska.
— Pan jest mocno kuty — oświadczył sędzia, rozczarowany
bezowocną próbą wprowadzenia w kłopot przeciwnika. — A
więc po raz pierwszy słyszy pan o hrabi Hagueneau i o tym, że w
nocy z 28 na 29 sierpnia jego willa została ograbiona, a dozorca
ciężko raniony. Ale cóż mi do głowy przychodzi? Jakżeby pan
wiedział o tych zbrodniach popełnionych przez pewnego Ladkę.
Wszak Ladko nie jest pana nazwiskiem.
— Nazywam się Ilia Brusz — wyrzekł sternik głosem mniej
— Nazywam się Ilia Brusz — wyrzekł sternik głosem mniej
pewnym niż wpierw.
— Doskonale! Doskonale!… Rozumiem, ale dlaczegóż w
takim razie zniknąłeś zaraz po dokonaniu tej zbrodni i ukazałeś
się — i to bardzo skromnie — dopiero na dobrej odległości od
okolicy, która była jej widownią? Dlaczego nikt pana nie widział,
pana, który tak chętnie udzielałeś się dotąd, ani w Budapeszcie,
ani w Neusatz, ani w żadnym znaczniejszym mieście? Dlaczego
zaniechałeś swego zajęcia tak dalece, że kupowałeś ryby w
miasteczkach, w których się zatrzymywałeś?
Nieszczęśliwy sternik nie rozumiał nic zgoła. Wprawdzie
znikł, ale znikł mimo swej woli. Czyż od tej nocy z 28 na 29
sierpnia nie był więźniem? Cóż dziwnego w takim razie, że znikł.
Dziwną rzeczą było I tylko to, że ktoś twierdził, że go widział.
Przynajmniej tę pomyłkę łatwo było sprostować. Musi
opowiedzieć o niezrozumiałej przygodzie, której padł ofiarą.
Może sąd potrafi rozwiązać tę zagadkę! Sergiusz Ladko czekał
niecierpliwie, aby p. Rona pozwolił mu się odezwać. Ale sędzia
był w pełni swego podniecenia. Chodził wzdłuż i wszerz swego
gabinetu, obrzucając więźnia szeregiem dowodów, jak sądził,
niezbitych.
— Jeżeli pan nie jesteś Ladką — ciągnął dalej z
wzrastającym gniewem — jakim sposobem po rabunku willi
hrabiego Hagueneau, dokonanym nieszczęśliwym zbiegiem
okoliczności właśnie w chwili, gdy opuściłeś pan barkę,
popełniono z 5 na 6 października zwyczajną kradzież w Szuszku,
przez który musiałeś przechodzić? Jeżeli pan nie jesteś Ladką,
przez który musiałeś przechodzić? Jeżeli pan nie jesteś Ladką,
co znaczy wizerunek kobiety, znaleziony w pańskiej łodzi, z
dedykacją pańskiej żony, Nataszy Ladko!
Sędzia tym razem osiągnął cel. Ostatni argument był niezbity.
Sternik zmiażdżony spuścił głowę. Gęste krople potu spływały
mu z twarzy.
Sędzia wszakże ciągnął coraz głośniej:
— Jeżeli pan nie nazywasz się Ladko, dlaczego ten
wizerunek znikł z chwilą, gdy groziło ci niebezpieczeństwo?
Wizerunek był w pańskiej skrzyni; dla dokładności dodam, że w
skrzyni znajdującej się po prawej stronie łodzi w budce.
Obecnie nie ma go tam; jeżeli jego bytność w skrzyni oskarżała
pana, to jego zniknięcie skazuje pana. Co powiesz na to?
— Nic — rzekł Ladko przytłumionym głosem. — Nie
rozumiem, co to wszystko znaczy.
— Zrozumie pan, o ile pan zechce. Na razie przerwiemy tę
zajmującą rozmowę. Odprowadzą pana do celi, gdzie będziesz
miał czas zastanowić się nad swym położeniem. Twierdzisz pan,
po pierwsze, że nazywasz się Ilia Brusz; po drugie, że otrzymałeś
nagrodę na konkursie w Sigmaringen; po trzecie, że mieszkasz w
Szalce; po czwarte, ze udałeś się do Szalki, w nocy z 28 na 29
sierpnia. Punkty te będą sprawdzone. Ze swej strony twierdzę,
po pierwsze, że nazywasz się Ladko; po drugie, że mieszkasz w
Ruszczuku; po trzecie, że w nocy z 28 na 29 sierpnia dokonałeś
rabunku willi hrabiego Hagueneau wraz z licznymi wspólnikami i
targnąłeś się na życie dozorcy Christiana Hoel; po czwarte, że
kradzież, której ofiarą padł niejaki Kellerman z Szuszek w nocy
z 5 na 6 września, jest pańskim dziełem; po piąte, że inne
z 5 na 6 września, jest pańskim dziełem; po piąte, że inne
kradzieże i zabójstwa dokonane w okolicach naddunajskich
powinny być panu przypisane. Śledztwo jest w toku.
Świadkowie gotowi. Pan stanie przed nimi… Chcesz pan
podpisać protokół? Nie… Jak się panu podoba… Żołnierze,
odprowadźcie oskarżonego.
Sergiusz Ladko, wracając do swej celi, musiał przechodzić
na nowo przez ciżbę, która nie szczędziła mu obelg. Przeciwnie,
gniew tłumu wzmógł się na tyle, że policja z trudnością obroniła
więźnia.
W tej wyjącej ciżbie niepoślednie miejsce zajmował Iwan
Striga. Nie odrywał on wzroku od osobnika, który z taką
uprzejmością zajął jego miejsce. Sternik przeszedł mimo niego o
dwa metry, mógł więc mu się przyjrzeć do woli. Ale w tym
człowieku bez zarostu, o włosach czarnych, o szkłach ciemnych,
nie poznał swego przeciwnika i niepewność jego nie zmniejszyła
się wcale.
Zamyślony Striga oddalił się wraz z tłumem gdy zamknięto
drzwi więzienia. Stanowczo więzień był mu obcy. Nie był to ani
Dragosz, ani Ladko. Nie obchodziło go wcale, że obwinionym
mógł być Ilia Brusz. Ten czy inny, najważniejszą rzeczą było, że
więzień odciągał uwagę policji od niego. Bytność jego w
Zemlinie była niepotrzebna. Nie zwlekając też, nazajutrz miał
powrócić na galar.
Ale wiadomości, wyczytane w dziennikach, wpłynęły na
zmianę jego postanowienia. Sprawa Ladki, trzymana w
najściślejszej tajemnicy, tym bardziej pobudziła prasę do
odkrycia jej zasłony. Udało się to w pełni. Dzienniki były
odkrycia jej zasłony. Udało się to w pełni. Dzienniki były
przepełnione wiadomościami o niej.
Sprawozdania były nawet dość wierne. Towarzyszyły im
liczne komentarze nie szczędzące obwinionego. Na ogół
dziwiono się, dlaczego więzień upiera się tak bardzo przy swej
roli rybaka, nazwiskiem Ilia Brusz, mieszkającego samotnie w
Szalce. Dlaczego trzymał się drogi tak widocznie mylnej?
P. Izar Rona, głoszono, kazał zarządzić śledztwo w Granie
skąd miał udać się urzędnik policji do Szalki, aby sprawdzić na
miejscu twierdzenie obwinionego. Ilię Brusza znajdą w Szalce,
jeżeli w ogóle istnieje, co jest bardzo wątpliwe.
Wiadomość ta zmieniła zamiary Strigi. Podczas czytania
powziął osobliwą myśl. Oczywiście dobrze było, że w rękach
sprawiedliwości znajduje się niewinny. Ale jeszcze lepiej będzie,
gdy sąd go nie wypuści. A do tego potrzeba było, aby
rzeczywisty Ilia Brusz stanął przed policją osobiście i tym samym
dowiódł winy więźnia. Byłby to niezbity dowód świadczący o
jego kłamstwie i może wystarczyłby, aby obwiniony został
niezwłocznie skazany ku wielkiej korzyści prawdziwego
winowajcy.
Striga opuścił natychmiast miasto. Tylko zamiast udać się na
galar, skierował się w przeciwną stronę, wsiadł do pierwszego
lepszego pojazdu i udał się na pociąg wiodący na północ, do
Budapesztu.
Sergiusz Ladko tymczasem, nieruchomy jak zwykle,
oczekiwał dalszych swych losów. Po rozmowie z sędzią wrócił
zaniepokojony ciążącym na nim oskarżeniem. Zapewne
zaniepokojony ciążącym na nim oskarżeniem. Zapewne
przyjdzie czas, że udowodni swą niewinność, ale w jakąż
cierpliwość uzbroić się musi wobec pozorów świadczących
przeciw niemu, na których słusznie, przyznać to musiał, sąd oparł
swoje oskarżenie!
Wprawdzie od przypuszczeń do rzeczywistych dowodów
daleko. Dowodów tych zaś sąd mieć nie mógł. Jedynym
świadkiem, którego mógł się obawiać, był Żyd Szymon Klein.
Ale Szymon Klein nic będzie chciał prawdopodobnie uwłaczyć
swemu zawodowemu honorowi i nie przyzna się do jego
znajomości. Zresztą czy sąd potrzebował sprowadzać Szymona
Kleina? Czy nie wystarczą mu dowody z Szalki? Dowody te
świadczyć będą o jego niewinności.
Upłynęło kilka dni gorączkowego oczekiwania. Sergiusz
Ladko gubił się w domysłach. Szalka nie była oddalona od
Zemlina o tyle, aby sąd nie zebrał już potrzebnych informacji.
Wreszcie siódmego dnia od pierwszej rozmowy z sędzią, sternik
wezwany został do gabinetu p. Izara Rony.
Sędzia siedział przy biurku i zdawało się, że był bardzo
zajęty. Sergiusz Ladko stał dziesięć minut. Sędzia wytrzymał go
w tej postawie, jak gdyby nieświadomy jego obecności.
— Dostaliśmy odpowiedź z Szalki — rzekł wreszcie głosem
obojętnym, nie patrząc nawet na obwinionego, pomimo że
przyglądał mu się ukradkiem spod spuszczonych powiek.
— Ach! — westchnął Sergiusz Ladko z zadowoleniem.
— Ma pan słuszność. W Szalce przebywa istotnie Ilia Brusz,
cieszący się najlepszą opinią.
— Ach — westchnął znów sternik, widząc już wolność przed
— Ach — westchnął znów sternik, widząc już wolność przed
sobą. Sędzia, udając jeszcze obojętniejszego, dodał jakby od
niechcenia:
— Komisarzowi policji z Gran udało się nawet rozmawiać z
nim samym.
— Z nim samym? — powtórzył osłupiały Ladko.
— Z nim samym — potwierdził sędzia.
Sergiusz Ladko osłupiał. Jakim sposobem mógł znajdować
się w Szalce inny Ilia Brusz?
— To niepodobieństwo, to pomyłka — wyszeptał.
— Niech pan osądzi sam — odezwał się sędzia. — Oto
raport komisarza z Gran. Głosi, że na dane mu zlecenie, urzędnik
ten pojechał do Szalki 14 października, po czym udał się do
domu znajdującego się przy zbiegu kanału i drogi wiodącej do
Budapesztu… Wszak dałeś nam ten adres, jeżeli się nie mylę?
— spytał sędzia, przerywając sobie.
— Tak — odpowiedział Ladko nieprzytomnie.
— …i drogi wiodącej do Budapesztu — powtórzył sędzia
— został przyjęty przez pana Ilię Brusza, który mu oświadczył,
że dopiero co powrócił z dalekiej podróży. Komisarz dodaje,
że, o ile mógł się dowiedzieć, cieszy się on powszechnym
szacunkiem i że żaden inny mieszkaniec Szalki nie nosi
podobnego nazwiska. — Czy masz pan co do powiedzenia?
Nie krępuj się pan, proszę.
— Nie — wyszeptał Ladko bliski obłędu.
— A zatem pierwszy punkt jest wyjaśniony — zawyrokował
z zadowoleniem sędzia, patrzący na więźnia, jak patrzeć musi
kot na swoją ofiarę.
kot na swoją ofiarę.
XIV
Między niebem a ziemią
Po tym drugim badaniu Sergiusz Ladko powrócił do celi, nie
zdając sobie sprawy, co się dzieje dokoła niego. Sędzia zadał
mu jeszcze kilka pytań, ale odpowiadał na nie w ogłupieniu. To
co się z nim stało, przechodziło granice jego rozumu. Właściwie,
czego chcą od niego? Schwytany i uwięziony na galarze przez
tajemniczych wrogów odzyskał wolność, by ją stracić
niebawem. A teraz dowiaduje się, że w jego własnym domu, w
Szalce, znajduje się jego sobowtór, drugi Ilia Brusz…
Graniczyło to z fantasmagorią.
Oszołomiony, doprowadzony do obłędu przez ten szereg
niewytłumaczonych wypadków, miał wrażenie, że znajduje się
pod wpływem jakichś mocy wyższych a wrogich, które go
zaciągają nieprzeparcie, jako zdobycz bezwładną i bezbronną,
pod koła groźnej maszyny zwanej sprawiedliwością.
Na jego twarzy malowała się tak bezdenna rozpacz, iż jeden
z prowadzących go żołnierzy, wzruszony tym widokiem, pomimo
że uważał więźnia za największego ze zbrodniarzy, odezwał się
do niego z rodzajem współczucia:
— Nie idzie po twej myśli, przyjacielu — rzekł miękko,
chociaż przyzwyczajony był do widoku nędz ludzkich.
chociaż przyzwyczajony był do widoku nędz ludzkich.
Ale więzień nie odezwał się.
— Nie trzeba tracić nadziei. P. Izar Rona nie jest zły, może
wszystko pójdzie lepiej, niż się zapowiada… Tymczasem
zostawię ci to… Znajdziesz wiadomości o swoim kraju. To cię
rozerwie…
Więzień nie odpowiedział. Nie słyszał nic. Nie słyszał
zamykających się rygli, nie widział dziennika, który żołnierz
położył na stole, nie zważając, że sprzeciwia się tym prawu.
Godziny płynęły. Po dniu nastąpiła noc, a po niej zaświtał
nowy brzask. Siedząc nieruchomo na swym krześle, Sergiusz
Ladko nie zdawał sobie sprawy z biegu czasu.
Pod wpływem jednak dobroczynnych promieni słonecznych
ocknął się w końcu. Otworzył oczy i błędnym wzrokiem powiódł
po celi. Pierwszą rzeczą, którą spostrzegł, był dziennik
pozostawiony przez litościwego strażnika.
Dziennik leżał otwarty tak jak go położono. Z daleka widać
było tłustymi czcionkami wypisany nagłówek: „Rzezie w
Bułgarii”. Sergiusz Ladko, zauważywszy tytuł, uchwycił
gorączkowo dziennik. W miarę jak czytał, władze umysłowe
budziły się w nim na nowo, oczy rzucały błyski.
Wypadki, o których dowiadywał się przypadkiem, były już
znane w całej Europie, wywołując ogólne oburzenie. Odtąd
zostały wciągnięte do księgi dziejów, stanowiąc jedną z najmniej
chwalebnych jej kart.
Jak to już wspomnieliśmy na początku tego opowiadania,
Półwysep Bałkański był wtedy widownią ciągłych zamieszek. W
r. 1875 latem powstała Hercegowina, lecz walczące z nią pułki
r. 1875 latem powstała Hercegowina, lecz walczące z nią pułki
otomańskie nie mogły jej podołać.
W r. 1876, w maju, Bułgaria znowu powstała, na co Wysoka
Porta odpowiedziała skoncentrowaniem licznej armii w
rozległym trójkącie, którego wierzchołki stanowiły miasta
Ruszczuk, Widdin i Sofia. Wreszcie 1 i 2 lipca tego samego
1876 roku Serbia i Czarnogórze wydały wojnę Turcji.
Serbowie
pod
dowództwem
generała
rosyjskiego
Czerniejewa, odniósłszy początkowo kilka zwycięstw, musieli
się cofnąć poza granicę swego państwa, a 1 września książę
Milan zmuszony był żądać rozejmu na dziesięć dni, aby zwrócić
się o pomoc do państw chrześcijańskich, które, niestety, nie
śpieszyły się z odpowiedzią.
— Wtedy — pisze Edward Driauld w swej Historii kwestii
wschodniej
— nastąpiły
wypadki,
stanowiące
najstraszniejszy epizod z tych walk przypominające rzezie w
Chio podczas powstanie greckiego. Były to rzezie w Bułgarii.
Porta, będąca w wojnie z Serbią i Czarnogórzem, obawiała
się, aby powstanie bułgarskie na tyle armii, nie udaremniło
jej działań. Czy gubernator Bułgarii Szejkat–pasza dostał
rozkaz stłumienia powstania bez przebierania w środkach?
Jest to bardzo prawdopodobne. Bandy Baszybuzuków i
Czerkiesów, ściągnięte z Azji, zaległy Bułgarię i po kilku
dniach była ona cała we krwi i ogniu. Zaspokojono do woli
dzikie żądze, paląc wsie i miasteczka, mordując mężczyzn i
poddając ich najwyszukańszym torturom, rozcinając
brzuchy kobietom i tnąc na kawałki dzieci. Ofiar było od
brzuchy kobietom i tnąc na kawałki dzieci. Ofiar było od
dwudziestu pięciu do trzydziestu tysięcy…
Sergiuszowi Ladko podczas czytania kroplisty pot spływał z
twarzy. Natasza!… Co się stało z Nataszą w tym zamęcie?…
Czy żyje jeszcze? Może umarła, może jest poćwiartowana i
członki jej, tak jak tylu innych niewinnych ofiar, walają się w
błocie, we krwi, roz — tratowane kopytami koni.
Sergiusz Ladko wstał i, podobny do dzikiego zwierzęcia w
klatce, krążył z wściekłością po celi, jakby upatrując wyjścia dla
śpieszenia z pomocą Nataszy.
Chwila rozpaczy trwała krótko. Opamiętawszy się, zmusił się
do spokoju całą energią swej woli i zaczął szukać sposobu
odzyskania wolności.
Iść do sędziego, wyznać mu całą prawdę, błagać w
ostatecznym razie o litość? …Nie odniosłoby to skutku. Jakże
mógł żądać zaufania od uprzedzonego człowieka, przed którym
kłamał tak uporczywie? Czy mógł jednym wyznaniem
rozproszyć podejrzenie ciążące na imieniu Ladki i zrzucić z siebie
oskarżenie? Nie. W najlepszym razie rozpoczęto by śledztwo, a
śledztwo wymagało tygodni, jeżeli nie miesięcy.
Trzeba więc było myśleć o ucieczce.
Po raz pierwszy, odkąd wszedł do celi, Sergiusz Ladko
przyjrzał się jej uważnie. Cztery ściany, w których znajdowały
się dwa otwory: z jednej strony okno, z drugiej drzwi. Za trzema
ścianami były inne więzienia; za oknem tylko wolna przestrzeń i
swoboda.
Wnęka tego okna, granicząca w górnej części z sufitem, a
której szerokość wynosiła przeszło półtora metra, była
której szerokość wynosiła przeszło półtora metra, była
niedostępna, gdyż w jej dolnej części tkwiła żelazna krata.
Zresztą, gdyby usunięto tę przeszkodę, zostałaby druga,
zewnętrzna. Do okna przystawał z jednej i drugiej strony rodzaj
odwróconego daszka, który zasłaniał widok tak, że tylko
skrawek nieba był widoczny. Więc nie dla ucieczki, ale w celu
znalezienia sposobu do niej, należało wpierw usunąć kratę,
wdrapać się na szczyt daszka i rozpatrzyć się w położeniu.
Sądząc po ilości schodów, jakie musiał przebyć idąc do
sędziego, cela jego znajdowała się na czwartym piętrze.
Dwanaście do czternastu metrów dzieli go od ziemi. Czy
podobieństwem było je przebyć? Chcąc się przekonać o tym
jak najśpieszniej, wziął się natychmiast do dzieła.
Przede wszystkim należało zdobyć narzędzie do pracy.
Ogołocono go ze wszystkiego, a w celi był tylko stół, krzesło,
posłanie złożone z siennika, umieszczonego w ciasnej niszy, i nic
więcej.
Sergiusz Ladko szukał na próżno czas jakiś, gdy nagle,
macając po raz setny swoje ubranie, dotknął twardego
przedmiotu. Była to sprzączka od spodni. Czy mógł
przypuszczać, jak również i jego dozorcy, że ta nic nie znacząca
rzecz nabrać może niezwykłej doniosłości, skoro stanie się
jedynym przedmiotem metalowym w naszym posiadaniu.
Odpiąwszy sprzączkę, Sergiusz, nie tracąc minuty, zaczął nią
trzeć ścianę pod jednym z prętów kraty. Kamień uporczywie
drapany przez zęby sprzączki, kruszał i sproszkowany padał na
podłogę. Praca ta, sama przez się uciążliwa i wolna, była jeszcze
bardziej utrudniona przez ustawiczny nadzór, któremu podlegał
bardziej utrudniona przez ustawiczny nadzór, któremu podlegał
więzień. Co niespełna godzinę dozorca zaglądał przez okienko w
drzwiach. Stąd Ladko zmuszony był wytężać ustawicznie słuch i
za najmniejszym szelestem przerywać pracę, zacierając wszelkie
jej ślady.
W tym celu więzień zużytkował swój chleb, który zmieszany
ze sproszkowanym kamieniem przybierał jego barwę i służył za
doskonały kit, zasłaniający coraz szerszy otwór w ścianie. Co do
reszty sypiącego się kamienia, wymiatał go do niszy pod
posłanie.
Po dwunastu godzinach pracy pręt został obnażony na
wysokości trzech centymetrów, ale sprzączka nie miała już
zębów. Sergiusz ją złamał dostarczając sobie tyle narzędzi, ile
było kawałków. Po dwunastu godzinach i te kawałki znikły
również.
Na szczęście los zaczął sprzyjać więźniowi. Zdołał ukryć nóż
podany mu do posiłku, a ponieważ nikt nie zauważył tej
kradzieży, odważył się powtórzyć ją dnia następnego. Posiadał
obecnie dwa narzędzia daleko lepsze niż poprzednie.
Wprawdzie były to noże bardzo pierwotne, ale ostrza okazały
się dość dobre, a rączki ułatwiały ich użytkowanie.
Praca postępowała tym sposobem prędzej, choć jeszcze za
wolno. Cement z czasem stwardniał jak granit i kruszył się z
trudnością. Zresztą pracę przerywał ustawiczny nadzór straży i
ciągłe wezwania do sędziego.
Rezultat śledztwa był ciągle ten sam. Ugrzęzło ono w miejscu.
Zeznania świadków były niezadowalające. Jeżeli jedni zdawali
Zeznania świadków były niezadowalające. Jeżeli jedni zdawali
się dopatrywać w więźniu jakiegokolwiek podobieństwa do
złoczyńcy, którego widzieli w chwili popełnianej przez niego
zbrodni,
drudzy
zaprzeczali
stanowczo
wszelkiego
podobieństwa. P. Rona na próżno nakładał na podsądnego
różnego rodzaju brody, zmuszał do pokazywania oczu lub
ukrywania ich pod szkłami, stanowczego świadectwa nie
osiągnął. Toteż z niecierpliwością oczekiwał na polepszenie
zdrowia Christiana Hoela, dozorcy, ranionego podczas
ostatniego napadu bandy, gdyż wiele spodziewał się po jego
zeznaniu.
Badania te zresztą nie obchodziły wcale Sergiusza Ladki.
Poddawał się posłusznie wszelkim próbom sędziego, kładł
peruki lub brody na siebie, wkładał i zdejmował szkła bez
najlżejszego cienia oporu. Myśl jego była nieobecna. Zostawiał
ją w swej celi, przy kracie dzielącej go od wolności, której pręt
wysuwał się coraz bardziej ze swej oprawy.
Potrzebował czterech dni, aby go naruszyć. Dopiero 23
września osiągnął cel. Należało teraz odpiłować przeciwległy
koniec.
Praca ta była jeszcze uciążliwsza. Zawieszony jedną ręką na
kracie, drugą musiał władać narzędziem. Ale proste ostrze noża
nie mogło zastąpić piły, a z drugiej strony niewygodna pozycja
zmuszała go do częstych odpoczynków.
29 września, dopiero po sześciu dniach bohaterskich
wysiłków, Sergiusz Ladko stwierdził, że nacięcie było
dostateczne. Brakowało kilku milimetrów do zupełnego
przecięcia. Bez trudu więc będzie mógł zgiąć pręt, skoro zechce.
przecięcia. Bez trudu więc będzie mógł zgiąć pręt, skoro zechce.
Odetchnął. Ostrze bowiem drugiego noża było już tylko cienką
nitką.
Nazajutrz rano, natychmiast po przejściu pierwszej straży, co
mu zapewniała około godziny spokoju, wziął się do wykonania
swej zamiaru. Jak to przewidział, pręt ugiął się bez trudu. Ukazał
się otwór, przez który dostał się na drugą stronę kraty, a
uniósłszy się całą siłą rąk, dosięgnął szczytu daszka. Pożądliwie
spojrzał dokoła.
Istotnie czternaście metrów dzieliło go od ziemi. Odległość ta
nie była nie do przebycia, o ile posiadało się sznur dostatecznej
długości. Ale dostanie się na ziemię było jedną z mniejszych
trudności. Nie rozwiązywało bynajmniej zadania.
O ile Sergiusz Ladko mógł stwierdzić, więzienie było okolone
drogą, po której chodziła straż, graniczącą z zewnątrz z murem
około ośmiu metrów wysokim, poza którym ukazywały się
dachy domów. Po spuszczeniu się z więzienia trzeba było
przedostać się przez ten mur, co wydało mu się w pierwszej
chwili niepodobieństwem.
Sądząc z oddalenia domów, za murem musiała się ciągnąć
ulica, a zatem wolność. Ale jak się do niej dostać całym i
żywym?
Sergiusz Ladko, szukając odpowiedzi na to pytanie, zaczął
się przypatrywać uważnie lewej stronie muru. Wzrok jego padł
na przedmiot, na widok którego serce zaczęło mu bić
gwałtownie. W tej stronie płynął Dunaj, a na nim różnego
rodzaju statki. Jedne sunęły z biegiem rzeki, drugie
przeciwstawiały się prądowi, inne znów dobijały do brzegów lub
przeciwstawiały się prądowi, inne znów dobijały do brzegów lub
stały umocowane na kotwicy. Pomiędzy tymi ostatnimi poznał
swoją barkę. Nie wyróżniała się niczym od innych i nie było
widać, ażeby podlegała wyjątkowemu nadzorowi. Los byłby
niezwykle łaskawy, gdyby mu pozwolił dostać się do niej. W
niespełna godzinę dzięki niej znalazłby się daleko od granicy, na
terytorium serbskim, a wtedy kpiłby sobie z władz austriacko–
węgierskich.
Sergiusz Ladko spojrzał na prawo i to, co zobaczył zwróciło
jego uwagę. Gruby, żelazny pręt spuszczający się z góry —
prawdopodobnie przewodnik piorunochronu — umocowany w
pewnych odstępach klamrami do muru, znajdował się w pobliżu
jego okna i sięgał aż do ziemi. Pręt ten ułatwiłby dostanie się na
dół, gdyby można było go dosięgnąć.
To zaś dałoby się może urzeczywistnić. Na wysokości
podłogi jego celi ciągnął się wzdłuż muru rodzaj gzymsu
wystającego na dwadzieścia do dwudziestu pięciu centymetrów.
Zapewne, uzbroiwszy się w zimną krew i energię, można było
stanąć na nim i dosięgnąć prętu piorunochronu.
Na nieszczęście, gdyby nawet można było odważyć się na
krok tak śmiały, pozostałby jeszcze do przekroczenia mur
zewnętrzny. Być więźniem w celi czy w obrębie więzienia,
wychodziło na jedno.
Sergiusz Ladko, przypatrując się baczniej murowi, zauważył,
że górna jego część, nieco poniżej szczytu, była ozdobiona
wewnętrznie i zewnętrznie szeregiem wypukłości, utworzonych z
ociosanych kamieni na pół wmurowanych w ścianę.
Sergiusz Ladko przypatrywał się długo tej ozdobie
architektonicznej, po czym zsunąwszy się z okna, wszedł do celi
i spiesznie zatarł wszelkie ślady swej wycieczki.
Odtąd wiedział, czego się trzymać. Sposób wydostania się na
wolność mimo wszystko znalazł. Był on trudny do wykonania,
lecz mógł i musiał się udać. A zresztą raczej śmierć, niż te ciągłe
udręczenia.
Oczekiwał cierpliwie na nadejście powtórnej straży. Skoro
minęła jego celę, zabrał się do ostatecznych przygotowań. Pociął
prześcieradła za pomocą resztki noża na pięćdziesiąt skrawków,
zostawiwszy tylko tyle, aby zwieszając się z posłania, zmyliły
czujność dozorców. Nikomu bowiem na myśl nie przyjdzie
uchylić kołdry.
Potem splatał skrawki po cztery w warkocz, pozostałe zaś z
nich końce wplatał w nowy warkocz. Dzień cały poświęcił tej
pracy. Wreszcie 1 października przed południem Sergiusz
Ladko był w posiadaniu sznura długiego na czternaście metrów,
który ukrył pod posłaniem.
Mając wszystko w pogotowiu, postanowił uciec tego samego
dnia wieczorem o dziewiątej godzinie.
Resztę
dnia
poświęcił
rozważaniu
najdrobniejszych
szczegółów swego przedsięwzięcia oraz możliwości jego
powodzenia. Co go czekało? Wolność czy śmierć? Przyszłość
bliska to okaże. W każdym razie nie zawaha się.
Los tymczasem zgotował mu nową niespodziankę. Około
trzeciej po południu rygiel więzienia otworzono z hałasem. Co
miałoby to znaczyć? Czy znów wzywa go p. Izar Rona?
miałoby to znaczyć? Czy znów wzywa go p. Izar Rona?
Godzina, w której zwykle stawał przed nim minęła.
Nie, nie o to chodziło. Przez otwarte drzwi Sergiusz Ladko
zobaczył w korytarzu, oprócz dozorców, trzy osoby całkiem mu
nieznane. Jedną z nich była dwudziestoletnia kobieta, o dobrym,
słodkim wyrazie twarzy. Towarzyszyło jej dwu mężczyzn, z
których jeden był widocznie jej mężem. Z zachowania dozorcy
można było się domyślić, że drugi jest dyrektorem więzienia.
A zatem była to wizyta. Odwiedzający musieli mieć znaczenie
w świecie, może była to nawet jaka podróżująca para książęca,
sądząc z uszanowania, z jakim się do niej zwracał dyrektor
odgrywający rolę cicerona.
— Obecny mieszkaniec tej celi — rzekł do swych gości —
jest to sławny Ladko, przywódca bandy naddunajskiej, o
którym zapewne państwo słyszeli.
Młoda kobieta spojrzała nieśmiało na sławnego złoczyńcę.
Złoczyńca ten nie wyglądał strasznie. Nikt by się domyślić nie
mógł, że przywódca bandytów, słynny ze swych okrucieństw,
mógł mieć rysy tego człowieka, wychudzonego, bladego, o
twarzy wynędzniałej, o oczach wyrażających udręczenie i
rozpacz.
— Wprawdzie upiera się przy swej niewinności — rzekł
bezstronnie dyrektor — lecz jesteśmy przyzwyczajeni do tej
zwrotki.
Po czym zwrócił uwagę na ład i czystość panujące w celi. W
zapale swej przemowy przestąpił nawet próg i stanął pod
oknem, chcąc mieć naprzeciw siebie słuchaczy.
Nagle serce Sergiusza Ladki przestało bić. Niechcący
Nagle serce Sergiusza Ladki przestało bić. Niechcący
dyrektor otarł się o naruszone miejsce i cement zaczął się sypać
na podłogę. Niebawem, wskutek nowego ruchu mówiącego, kit
wypadł i całym kawałem upadł na ziemię. Sergiusz Ladko
zadrżał z przerażenia, widząc, że w otworze ukazuje się odkryty,
żelazny pręt.
Czy to zauważono? Tak, ktoś zauważył.
Podczas gdy mąż i dyrektor z największym zajęciem
przypatrywali się nędznemu stolikowi, a dozorca, z
uszanowaniem odwrócony wypatrywał coś w korytarzu, młoda
kobieta utkwiła wzrok w otworze ściany, a wyraz jej twarzy
wymownie świadczył, że domyśla się wszystkiego.
Przemówi… Jednym swym słowem zburzy cały jego
wysiłek… Sergiusz Ladko oczekiwał i stopniowo zamierał.
Kobieta, nieco przybladła, podniosła swój czysty wzrok na
więźnia. Czy dostrzegła duże łzy wolno spływające z oczu
nieszczęśliwego? Czy zrozumiała nieme jego błaganie? Czy
odczuła straszną jego rozpacz?…
Dziesięć tragicznych sekund przeszło, gdy nagle młoda
kobieta odwróciła się wydając okrzyk bólu. Dwaj jej
towarzysze przybiegli do niej. Co się stało? Nic ważnego,
mówiła głosem drżącym, usiłując się uśmiechnąć. Stąpnęła źle i
zwichnęła lekko nogę.
Sergiusz Ladko tymczasem niepostrzeżenie zasłonił swoją
osobą uszkodzony mur. Dwaj mężczyźni podtrzymując chorą,
skierowali się ku wyjściu. Wkrótce dozorca zamknął rygiel.
Ladko był sam.
W pierwszej chwili czuł tylko, że serce wzbiera mu
W pierwszej chwili czuł tylko, że serce wzbiera mu
wdzięcznością dla słodkiego stworzenia, które okazało mu tyle
litości. Wszak dzięki niej był ocalony. Zawdzięczał jej życie;
więcej niż życie — wolność!
Ale wstrząśnienie było za silne. Zmiażdżony upadł na
posłanie. Ostatni cios losu odebrał mu równowagę.
Reszta dnia upłynęła bez wypadku. Nadeszła wreszcie
godzina dziewiąta, a z nią noc. Gęste obłoki, sunące po niebie,
zwiększały jej mrok.
W korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków. Istotnie straż
zatrzymała się wkrótce przed celą. Dozorca zajrzał przez
okienko i odszedł zadowolony. Więzień spał, okryty po samą
szyję. Straż się oddaliła.
Chwila działania nadeszła.
Sergiusz Ladko, zerwawszy się z posłania, ułożył je w ten
sposób, aby w mroku celi wywołać mogło złudzenie śpiącego
człowieka, po czym wziąwszy sznur, prześliznął się przez kratę,
wzniósł się, jak za pierwszym razem, na daszek i usadowił na
jego szczycie.
Gzymsy, ozdabiające gmach więzienny, były na równym
poziomie z podłogami cel. Sergiusz zatem znajdował się na jakie
cztery metry ponad gzymsem, na którym zamierzał stanąć.
Przewidział tę trudność. Zaczepiwszy sznur o jeden z prętów
kraty, zsunął się przy jego pomocy bez zbytniego wysiłku na
gzyms. Plecami oparty o ścianę, trzymając w lewej ręce sznur,
zbieg odpoczął chwilę. Jak utrzymać równowagę na tak wąskiej
przestrzeni? Gdyby puścił sznur, upadłby na drogę, okalającą
przestrzeni? Gdyby puścił sznur, upadłby na drogę, okalającą
więzienie.
Ostrożnie, zmuszając się do ruchów niezmiernie powolnych,
przejął sznur w prawą rękę, lewą zaś zbadał daszek. Nie mógł
utrzymać się bez jakiegokolwiek podparcia. Dotykając ściany,
natrafił na wmurowane okucie.
Oparcie było słabe, lecz musiał się nim zadowolić. Czepiając
się końcami palców, przyciągnął zwolna jeden z końców sznura,
który zsunął się powoli na jego ramiona. Odtąd mosty były
zerwane. Gdyby nawet chciał, cofnąć się nie mógł. Był więc
zmuszony wytrwać do końca w swym przedsięwzięciu.
Sergiusz Ladko odwrócił ostrożnie głowę w stronę żelaznego
pręta. Jakież było jego przerażenie, gdy stwierdził, że dwa metry
dzielą pręt od daszka, od którego nie mógł się oddalić, nie
narażając życia.
Musiał jednak zdecydować się na stanowczy krok. Stojąc na
tym wąskim gzymsie z plecami obróconymi do ściany, trzymając
się końcem palców kawałka żelaza, nie mógł trwać wiecznie w
tym położeniu. Za parę minut zdrętwiałe palce puszczą oparcie, a
wtedy czeka go niechybna śmierć. Jeżeli ma umrzeć, niech to
nastąpi po ostatnim wysiłku.
Schylając się w stronę okna, skurczył lewą rękę jak
sprężynę, która ma się wyprężyć, po czym puszczając oparcie
odepchnął się gwałtownie na prawo.
W tym pędzie uderzył ramieniem o gzyms.
Ale dzięki swemu rozmachowi, wyciągnięte ręce natrafiły na
pożądany pręt. Pierwsza trudność była pokonana, pozostała
inna.
inna.
Sergiusz Ladko zsunął się i zatrzymał na klamrze
przytwierdzającej pręt do muru. Tu odpoczął i zastanowił się, co
robić dalej.
Ziemi, z powodu ciemności, nie było widać, ale odgłos
kroków straży dochodził do jego uszu. Widać, żołnierz odbywał
wartę. Sądząc po odgłosie, zbliżającym się i oddalającym z
kolei, wartownik przechodzić musiał pod tą częścią gmachu,
następnie szedł dalej, po czym wracał do swego miejsca, aby
znów rozpocząć swoją wędrówkę. Sergiusz Ladko wyliczył, że
nieobecność żołnierza trwa od trzech do czterech minut. W tym
czasie dosięgnąć musi zewnętrznego muru.
Jeżeli w bielejącej przed nim linii domyślał się szczytu muru,
to rozróżnić nie mógł wystających kamieni, stanowiących jego
ozdobę.
Sergiusz Ladko zsunął się nieco niżej, zatrzymując się na
następnej klamrze. Z tego miejsca górował jeszcze o dwa do
trzech metrów nad szczytem przeciwległego muru.
Swobodniejszy obecnie w swych ruchach odwinął sznur i
szybko przesunąwszy go za pręt, związał oba końce w ten
sposób, że mógł poruszać nim do woli. Po czym, wyliczywszy w
przybliżeniu potrzebną długość sznura, rzucił jego koniec w
formie pętli w stronę muru, usiłując zaczepić nią o jeden z
wystających na szczycie kamieni.
Przedsięwzięcie było trudne. Wśród otaczającego go mroku
zdać się mógł tylko na los przypadku.
Rzucał sznur kilkakrotnie, lecz nadaremnie. Nareszcie uczuł
pod rękami opór. Ściągnął sznur raz i drugi; opór się nie
pod rękami opór. Ściągnął sznur raz i drugi; opór się nie
zmniejszał. A zatem próba udała się. Końcowa pętla zaczepiła o
jeden z wystających na zewnątrz kamieni muru i w ten sposób
utworzył się rodzaj powietrznego mostu.
Most ten, niezmiernie kruchy, mógł pęknąć lub zsunąć się z
podtrzymującego go kamienia. W pierwszym razie był narażony
na upadek z dziesięciometrowej wysokości, w drugim zaś,
odepchnięty ruchem wahadłowym do więziennej ściany, zostałby
zmiażdżony swym własnym ciężarem.
Sergiusz Ladko nie wahał się ani chwili. Zebrał dwa końce
sznura i miał się już nań rzucić, gdy usłyszał kroki żołnierza tuż
pod sobą, zbliżającego się i oddalającego niebawem. Trzeba
było korzystać z jego nieobecności.
Sergiusz Ladko znalazł się na sznurze. Zawieszony między
niebem a ziemią, posuwał się krokiem równym i giętkim, nie
zwracając uwagi na uginanie się sznura, które stawało się tym
większe, im bardziej zbliżał się ku środkowi. Ale wola czyni
cuda.
Przeszedł. Nie upłynęło minuty, kiedy znalazł się na szczycie
muru.
Powodzenie przyprawiło go o gorączkowy pośpiech.
Dziesięć minut zaledwie minęło od czasu ucieczki, a zdawało mu
się, że trwa ona przeszło godzinę i że niebawem zajrzą do jego
celi. Czy nie odkryją ucieczki pomimo zręcznego ułożenia
posłania? Należy się jak najśpieszniej oddalić. Barka stoi tam, o
dwa kroki. Kilka uderzeń wiosłem, a będzie daleko od swych
prześladowców.
prześladowców.
Sergiusz Ladko gorączkowo rozwiązał sznur, zatrzymując się
przy każdym odgłosie straży, przyciągnął go do siebie, ciągnąc
za jeden z końców, po czym zaczepił go o kamień wystający po
stronie wewnętrznej muru. Następnie, upewnieszy się, że ulica
jest pusta, zaczął się zsuwać.
Stanąwszy na ziemi, ściągnął sznur i zwinął go w kłębek.
Skończyło się wszystko. Był wolny. Żadnego śladu nie pozostało
po jego ucieczce.
W chwili gdy miał podążyć na poszukiwanie swej barki, jakiś
głos odezwał się w mroku.
— Słowo daję, że to nie kto inny tylko p. Ilia Brusz!
Sergiusz Ladko zadrżał z radości. Los mu sprzyjał
najoczywiściej, skoro zesłał mu pomoc przyjaciela.
— Pan Jaeger! — zawołał radośnie podczas gdy
przechodzień zbliżał się do niego.
XV
Blisko celu
Dziesiąty października był dziewiątym dniem ponownej
podróży barki na Dunaju. W ciągu ubiegłych ośmiu dni
przepłynęła ona około siedmiuset kilometrów. Do Ruszczuku
miała zawitać wieczorem.
Na barce nic się nie zmieniło. Gospodarowali na niej jak
dawniej Sergiusz Ladko i Karl Dragosz w swych dawnych
dawniej Sergiusz Ladko i Karl Dragosz w swych dawnych
postaciach rybaka Ilii Brusza i pasażera pana Jaegera.
Wszelako zachowanie rybaka utrudniało wielce pasażerowi
utrzymanie się w narzuconej sobie roli. Sergiusz Ladko, zajęty
wyłącznie myślą jak najśpieszniejszego dostania się do
Ruszczuku, zaniechał wszelkich ostrożności. Nie tylko odrzucił
szkła, lecz także brzytwę i farbę. Przebranie więc jego, pod
którym się ukrywał, stawało się coraz widoczniejsze. Włosy z
czarnych zmieniały się stopniowo na jasne, podbródek zarastał
powoli blond brodą pokaźnej długości.
Byłoby rzeczą naturalną, gdyby Karl Dragosz wyraził pewne
zdziwienie wobec tej przemiany. Detektyw jednak milczał.
Postanowiwszy wytrwać do końca w swej roli, udawał, że nie
dostrzega nic, co by mogło wprowadzić w kłopot towarzysza.
W chwili, gdy Karl Dragosz znalazł się twarzą w twarz z
Sergiuszem Ladko, poglądy jego były mocno zachwiane co do
winy sternika.
Wynik śledztwa w Szalce był pierwszą przyczyną tego
zwrotu. Karl Dragosz, nie mając zaufania do urzędowego
śledztwa przeprowadzonego przez komisarza policji z Granu,
udał się sam do Szalki. To czego się dowiedział od
mieszkańców, niemało go zaniepokoiło.
Że niejaki Ilia Brusz, cieszący się najlepszą opinią w mieście,
przebywał w nim aż do ostatniego konkursu w Sigmaringen, było
rzeczą niezaprzeczoną. Czy widziano go od tego czasu, a
mianowicie w nocy z 28 na 29 sierpnia? Na to pytanie nie
otrzymał jasnej odpowiedzi. Niektórym z sąsiadów zdawało się,
otrzymał jasnej odpowiedzi. Niektórym z sąsiadów zdawało się,
że światło ukazało się tejże nocy w opuszczonym od miesiąca
domu rybaka, na pewno jednak stwierdzić tego nie mogli. W
każdym razie te niejasne wskazówki zastanowiły detektywa.
Pozostawało do rozwiązania jeszcze trzecie pytanie: kim był
osobnik, z którym rozmawiał komisarz w domu wskazanym
przez podsądnego? Ilia Brusz był znany w mieście, jeżeli więc
przyszedł i odszedł niezauważony przez nikogo, musiało się to
stać w nocy. Zagadka ta, sama przez się podejrzana, zdziwiła
tym bardziej Karla Dragosza, gdy się dowiedział od właściciela
małej gospody, że 12 października, na półtorej doby przed
odwiedzinami komisarza z Granu, jakiś nieznajomy spytał o
adres Ilii Brusza, i że rysopis tego nieznajomego, podany przez
przynaglonego pytaniami gospodarza, odpowiadał dokładnie
rysopisowi nadawanemu przez głos publiczny przywódcy bandy
naddunajskiej.
Wszystko to zastanowiło Karla Dragosza. Instynktownie miał
wrażenie, że w całej sprawie są rzeczy ciemne, których ofiarą,
być może, padł podsądny.
Wrażenie to spotęgowało się, gdy po powrocie do Zemlinu
dowiedział się o powolnym tempie śledztwa. Po dwudziestu
dniach nie dowiedziano się niczego. Żaden wspólnik nie był
poznany i schwytany, żaden świadek nie poznał więźnia, na
którym ciążyła wina zmiany wyglądu twarzy i posiadania
wizerunku kobiecego z podpisem Ladko.
Dowody te, potwierdzone innymi, miałyby swoje znaczenie,
lecz odosobnione — nic nie mówiły. Dlaczegóż zresztą to
przebranie i ten wizerunek miałyby być koniecznie rzeczą
przebranie i ten wizerunek miałyby być koniecznie rzeczą
oskarżającą?
Karl Dragosz w tym stanie umysłu był bardzo pochopny do
litości. Toteż musiał się wzruszyć dziecięcym niemal zaufaniem,
które mu okazał Sergiusz Ladko w chwili, gdy mógł się zaprzeć
najzażylszego nawet przyjaciela.
Zresztą, czy uczucie litości nie da się pogodzić z obowiązkiem
zawodowym? Wsiadając do łodzi z Ilią Bruszem, nie wypuszczał
z ręki sprawy mu powierzonej. Jeżeli Ilia Brusz nazywał się
istotnie Ladko, i ten Ladko był istotnie złoczyńcą, to łącząc się z
nim, może wykryć jego wspólników. Jeżeli zaś był niewinny, to
przez niego mógłby trafić do prawdziwego winowajcy, który,
jak to wskazał wypadek w Szalce, musiał być do niego wrogo
usposobiony.
Rozumowanie to, nieco zwodnicze, nie było wszakże
pozbawione logiki. Nędzny wygląd Sergiusza Ladki, nadludzki
wysiłek, którego musiał dokonać, uciekając z więzienia, a
szczególniej wspomnienie przysługi oddanej mu przez niego z
taką bohaterską prostotą, dokonały reszty. Karl Dragosz
zawdzięczał życie temu biedakowi, który stał przed nim z
rękawami zakrwawionymi, z ociekającym potem na
wychudzonej twarzy. Czyż miał go znów pogrążyć w matnię?
Do tego detektyw nie byłby zdolny.
— Chodź! — odpowiedział tylko na radosny wykrzyknik
zbiega i pociągnął go za sobą.
Towarzysze mówili z sobą mało przez te ubiegłe osiem dni.
Sergiusz Ladko milczał, skupiając swe siły na jak najszybszym
wiosłowaniu.
wiosłowaniu.
Karl Dragosz wszakże zdołał z wielkim wysiłkiem wydobyć z
niego kilkanaście oderwanych zdań, w których opowiedział, co
się z nim stało od czasu przybycia do ujścia przypływu Ipoly.
Dowiedział się o jego długim uwięzieniu w Zemlinie, o jeszcze
dziwniejszym pobycie na nieznanym galarze. Kłamstwem zatem
było, że widziano go między Budapesztem a Zemlinem.
Opowiadanie to potwierdziło jeszcze bardziej mylność jego
przypuszczeń. Mimo woli nasuwała mu się łączność między
napadem, którego padł ofiarą Ilia Brusz, a jego sobowtórem w
Szalce. Nie ulegało wątpliwości, że rybaka prześladuje jakiś
nieznany wróg i że opis tego wroga zbliża się bardzo do wyglądu
przywódcy bandytów.
W ten sposób Karl Dragosz stopniowo docierał do prawdy.
Nie mógł jeszcze sprawdzić swych wniosków, ale niemniej był
daleki od swych dawnych przypuszczeń.
Pomimo tej zmiany poglądu nie przyszło mu nawet na myśl
wracać do Zemlinu, aby rozpocząć śledztwo na nowych
podstawach.
Instynktem policjanta czuł, że jest na dobrym tropie i że w ten
czy inny sposób rybak jest wmieszany w sprawę bandy
naddunajskiej. Zresztą zupełny spokój panował w górnej części
rzeki, a kolejność popełnianych zbrodni dowodziła, że
zbrodniarze posuwali się również z biegiem Dunaju, co najmniej
do Zemlinu. Można więc było przypuszczać, że trzymali się tego
samego kierunku podczas uwięzienia Ilii Brusza.
W tym względzie Karl Dragosz nie mylił się. Iwan Striga
W tym względzie Karl Dragosz nie mylił się. Iwan Striga
bowiem płynął w stronę Morza Czarnego, wyprzedzając barkę
o dwanaście dni w chwili jej odjazdu z Zemlinu. Ale przestrzeń
ta traciła stopniowo na odległości w miarę wysiłku, z jakim
Sergiusz Ladko płynął do swego celu.
Ruszczuk i Natasza zapełniały całą jego myśl. Nie obchodziło
go już wcale, jak wygląda. Zresztą po jego aresztowaniu i
ucieczce, było wszystko jedno, czy nazywa się Ilia Brusz, czy też
Sergiusz Ladko. Pod tym czy innym nazwiskiem będzie
poszukiwany i tylko ukradkiem może dostać się do Ruszczuku.
Oddany wyłącznie absorbującej go myśli, nie zwracał wcale
uwagi na okolice nadbrzeżne. Jeżeli spostrzegł, że mijają Belgrad
— Białe Miasto — położone na stoku wzgórka, na którego
szczycie znajduje się Konak, czyli pałac królewski, i jego
przedmieście, miejsce przewozu najróżnorodniejszych towarów,
to jedynie dlatego, że Belgrad stanowi granicę, gdzie ustaje
pełnomocnictwo p. Izara Rony.
Nie zauważył wcale Semendrii, starożytnej stolicy Serbii,
sławnej ze swych winnic, ani Kolombal, gdzie znajduje się
pieczara, w której jak głosi legenda, św. Jerzy złożył zabitego
przez siebie smoka; ani Orsowy, poza którą płynie Dunaj między
dwiema starożytnymi prowincjami Turcji, odtąd zamienionymi na
państwa niezależne; ani Żelaznych Wrót, tego sławnego
wąwozu, otoczonego prostopadłymi skałami o wysokości
czterystu metrów, gdzie przepływa Dunaj, walcząc ze skałami
łożyska; ani Widdinu, pierwszego ważniejszego miasta Bułgarii;
ani Nikopolis, ani Sistowy, dwóch znacznych miast na drodze do
Ruszczuku.
Ruszczuku.
Dla pewności trzymał się raczej serbskiego brzegu. Istotnie
do wyjścia z Żelaznych Wrót nie był nagabywany przez policję.
W Orsowie dopiero po raz pierwszy łódka rzecznej brygady
zatrzymała barkę. Sergiusz Ladko zaniepokojony poddał się
rozkazowi, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć, gdy go zapytają o
jego dowody osobiste.
Ale nie zapytano go wcale. Jedno słowo Karla Dragosza
wystarczyło, aby urzędnik policyjny skłonił się z uszanowaniem i
zaniechał rewizji.
Sternik nie zdziwił się nawet, że zwykły mieszkaniec Wiednia
mógł rozporządzać policją według swego uznania. Zanadto był
szczęśliwy, że dzięki temu uniknął nieprzyjemnej przygody, tylko
zaczął się niecierpliwić widząc, że rozmowa między agentem a
jego towarzyszem zanadto się przedłuża.
Stosownie do zaleceń p. Izara Rony, rozgniewanego ucieczką
więźnia, i naszego Karla Dragosza, zdwojono nadzór policji
rzecznej. W pewnych odstępach na rzece utworzono szereg
zapór, które tamowały bieg żeglugi. Orsowa nadawała się do
tego szczególnie, gdyż w tym miejscu łożysko rzeki jest bardziej
zacieśnione i żadna łódka nie mogła ujść rewizji.
Karl Dragosz dowiedział się od swego podwładnego, że
rewizje nie dały żadnego wyniku i równocześnie, że nowa
zbrodnia popełniona została dwa dni temu na terytorium
rumuńskim, u dopływu Jirel, prawie wprost bułgarskiego miasta
Rahowy.
Tak więc banda naddunajska uszła rąk policji. Banda ta,
przywłaszczając sobie nie tylko złoto i srebro, lecz i cenniejsze
przywłaszczając sobie nie tylko złoto i srebro, lecz i cenniejsze
rzeczy, musiała rozporządzać łupem znacznej objętości, było
przeto rzeczą niezrozumiałą, jakim sposobem znikała bez śladu,
gdy najmniejsza łódka nie uszła rewizji.
A jednak był to fakt niezaprzeczony. Karla Dragosza w
podziw wprawiało to mistrzostwo.
Jedynym wnioskiem, który mógł z łego wyciągnąć, było
postanowienie, żeby się śpieszyć. Miejsce i data ostatniej
kradzieży wskazywały, że bandyci są o niespełna trzysta
kilometrów przed nimi. Biorąc pod uwagę czas uwięzienia Ilii
Brusza, czas niezawodnie wykorzystany przez bandę
naddunajska, można było wnosić, że płynie ona dwa razy
wolniej niż łódź i że dosięgnąć jej nie było niepodobieństwem.
Ruszono zatem niezwłocznie w dalszą drogę i rankiem 6
października przekroczono granicę bułgarską. Od tej pory
Sergiusz Ladko, trzymający się dotychczas stale prawej strony,
płynął jak najbliżej brzegu rumuńskiego, który, zacząwszy od
Lom–Polamka, przedstawia szereg bagien szerokości od ośmiu
do dziesięciu kilometrów, utrudniających niezmiernie dostęp do
niego.
Pomimo swego zajęcia sternik nie mógł nie zauważyć
szczególniejszego ruchu na rzece odkąd wjechano w granice
bułgarskie. Statki parowe, torpedowce nawet i kanonierki o
banderze tureckiej krążyły po niej ustawicznie. W
przewidywaniu wojny z Rosją, która istotnie wybuchła w
niespełna rok, Turcja zaczynała już rozciągać nadzór nad
Dunajem.
Z dwojga złego sternik wolał się trzymać z dala od statków
tureckich, liczył bowiem, że od władz rumuńskich obroni go
może pan Jaeger, jak w Orsowie.
Nie nadarzyła się zresztą sposobność wystawienia na nową
próbę władzy p. Jaegera. Żaden wypadek nie zakłócił ostatnich
dni podróży i 10 października około czwartej po południu barka
znalazła się wreszcie na wysokości Ruszczuku. Miasto
zarysowało się niewyraźnie na przeciwległym brzegu. Sternik
skierował wtedy swą barkę na środek rzeki i po raz pierwszy od
tylu dni zatrzymał ją, zarzucając kotwicę.
— Co się stało? — spytał Karl Dragosz zdziwiony.
— Przybyłem na miejsce — odparł krótko Sergiusz Ladko.
— Jak to przybyłem? Przecież nie dojechaliśmy jeszcze do
Morza Czarnego.
— Wprowadziłem pana w błąd — oświadczył Sergiusz
Ladko prosto. — Nie miałem zamiaru nigdy płynąć aż do Morza
Czarnego.
— Tak? — spytał detektyw, którego czujność została
pobudzona.
— Tak. Wyruszyłem z zamiarem zatrzymania się w
Ruszczuku. Obecnie jesteśmy na miejscu.
— Gdzież pan widzi Ruszczuk?
— Tam — odparł sternik, wskazując miasto w oddali.
— Dlaczego w takim razie nie udajemy się tam?
— Dlatego, że muszę czekać nocy. Jestem ścigany i
poszukiwany. W dzień aresztowano by mnie niechybnie.
Sprawa zaczynała być coraz ciekawsza. Czyż podejrzenia
Sprawa zaczynała być coraz ciekawsza. Czyż podejrzenia
Dragosza miałyby się sprawdzić?
— Jak w Zemlinie? — szepnął półgłosem.
— Jak w Zemlinie — potwierdził Sergiusz Ladko — tylko
tym razem dla innej przyczyny. Jestem uczciwym człowiekiem.
— Nie wątpię, jednak uczciwy człowiek rzadko obawia się
aresztowania.
— Lecz tak jest w tym razie — oświadczył chłodno Sergiusz
Ladko. — Pan wybaczy mi jednak, że więcej nie powiem.
Przysiągłem sobie, że zachowam tajemnicę. Przysięgi nie złamię.
Karl Dragosz wymownym ruchem okazał swą obojętność.
Sternik ciągnął dalej:
— Przypuszczam, że nie zechce pan narażać się wraz ze mną.
Jeżeli pan sobie życzy, zostawię pana na ziemi rumuńskiej.
Unikniesz pan przygód, które spotkać mnie mogą.
— Ile czasu myśli pan pozostać w Ruszczuku? — spytał, nie
odpowiadając na pytanie.
— Nie wiem — rzekł Sergiusz Ladko. — Jeżeli wszystko
pójdzie po mojej myśli wrócę do barki przed dniem, a w takim
razie, nie sam. Jeżeli nie — nie wiem, co zrobię.
— Towarzyszyć będę panu do końca — oświadczył bez
wahania Karl Dragosz.
— Jak pan uważa! — rzekł Sergiusz Ladko i na tym
zakończył rozmowę.
Z nadejściem nocy wrócił do wiosła i zbliżył się do brzegu
bułgarskiego. Ściemniło się zupełnie, gdy łódkę przymocował
nieco poniżej ostatnich domów miasta.
Sergiusz Ladko, zapatrzony w jedno ognisko swej myśli,
Sergiusz Ladko, zapatrzony w jedno ognisko swej myśli,
działał jak pod wpływem snu hipnotycznego. Ruchy jego były
zwięzłe i pewne. Bez wahania wykonywał to, czego miał
dokonać, czego niepodobieństwo było, aby nie dokonał.
Nieczuły na wszystko, co go otaczało, nie widział, jak towarzysz
jego znikł w budce, gdy tylko dopłynięto do brzegu. Świat
zewnętrzny stracił dla niego swą rzeczywistość. Rzeczywistością
był dla niego jego sen promienny blaskiem uczucia, w którym,
pomimo mroku, widział dom, a w tym domu Nataszę!… Poza
Nataszą nie istniało nic pod słońcem.
Umocowawszy łódkę, oddalił się spiesznie. W tejże chwili
Karl Dragosz wyszedł z kajuty. Któż by mógł poznać chudego i
energicznego policjanta w tym ociężałym włościaninie
węgierskim.
Detektyw podążył śladami sternika.
XVI
Pusty dom
W ciągu pięciu minut Sergiusz Ladko i Karl Dragosz znaleźli
się w mieście.
Ruszczuk w tym czasie mimo swego handlowego znaczenia
nie posiadał oświetlenia miejskiego. Na próżno więc
przypatrywaliby się miastu. Nie mogliby dojrzeć niesymetrycznie
postawionych domów, okalających rozległy port, u którego
postawionych domów, okalających rozległy port, u którego
skraju ciągnęły się budy dość zniszczone, służące za składy lub
szynki. Ale nie myśleli o tym wcale. Sergiusz Ladko szedł
krokiem szybkim, zdążając do celu. Karl Dragosz zaś śledził tak
bacznie idącego przed nim sternika, że nie widział dwu ludzi,
wychodzących z uliczki, w chwili, gdy przez nią przechodzili.
Znalazłszy się na drodze idącej wzdłuż rzeki, jeden z nich
podążył na prawo w górę.
— Do widzenia — rzekł po bułgarsku.
— Do widzenia — odrzekł drugi, który zawracając na lewo,
poszedł za Dragoszem.
Na brzmienie tego głosu detektyw zadrżał. Zawahał się
chwilę i instynktownie zwolnił kroku, po czym zaniechawszy
poprzedniego pościgu odwrócił się.
Każdy policjant, chcący wznieść się na wyższe szczeble
swego zawodu, musi być obdarzony wszelkiego rodzaju darami
przyrodzonymi czy nabytymi. Ale najcenniejszym z nich jest
doskonała pamięć wzrokowa i słuchowa.
Karl Dragosz posiadał ją w najwyższym stopniu. Jego nerwy
słuchowe i wzrokowe były prawdziwymi przyrządami
zapisującymi, a wrażenia, za ich pomocą otrzymane,
pozostawały w jego pamięci na zawsze. Po miesiącach, po
latach poznawał od razu twarz przelotem widzianą lub głos raz
usłyszany.
Tak się też stało tym razem, był zaś on tym pewniejszy, że
głos ten słyszał niedawno. Był to głos z polanki u podnóża góry
Pilis. On to był tą nicią przewodnią, której szukał dotąd
nadaremnie. Wszystkie najbardziej pomysłowe wnioski o
nadaremnie. Wszystkie najbardziej pomysłowe wnioski o
towarzyszu
podróży
były
w
gruncie
rzeczy
tylko
przypuszczeniami. Głos ten dopiero zwiastował pewność.
Między prawdopodobieństwem a pewnością wyboru nie było i
dlatego, zaniechawszy jednego pościgu, przedsięwziął drugi.
— Jak się masz Tisza — odezwał się po niemiecku Karl
Dragosz, zbliżywszy się do niego.
Ten zatrzymał się usiłując przeniknąć mrok.
— Kto mówi do mnie? — spytał.
— Ja — odpowiedział Dragosz.
— Kto ja?
— Maks Raynold.
— Nie znam.
— Ale ja cię znam, jeżeli cię nazywam po imieniu.
— Prawda — potwierdził Tisza. — Ale musisz mieć dobre
oczy, przyjacielu.
— Doskonałe w istocie. Rozmowa urwała się na chwilę.
— Czego chcesz ode mnie?
— Porozmawiać z tobą i jeszcze z kimś innym. Przybyłem w
tym celu do Ruszczuku.
— Nie jesteś więc stąd?
— Nie. Przybyłem dzisiaj.
— Piękną porę wybrałeś — urągał Tisza, myśląc zapewne o
panującej w Bułgarii anarchii.
Dragosz, machnąwszy ręką, dodał:
— Jestem z Granu.
Tisza milczał.
Tisza milczał.
— Nie znasz Granu? — spytał Dragosz.
— Nie.
— To dziwne, po bytności w pobliżu…
— W pobliżu… — powtórzył. — Skąd wiesz, że byłem w
bliskości Granu?
— Cóż znowu! — rzekł, śmiejąc się Dragosz — wszak willa
Hagueneau nie jest tak daleko.
Teraz Tisza zadrżał. Starał się jednak pokryć zmieszanie.
— Willa Hagueneau?… — rzekł tonem, któremu chciał
nadać brzmienie żartobliwe. — Jest z nią jak z tobą. Nie znam
jej.
— Doprawdy? — odezwał się ironicznie Dragosz. — A
polankę przy górze Pilis znasz?
Tisza, zbliżywszy się szybko do rozmówcy, schwycił go za
rękę.
— Ciszej! — rzekł, nie ukrywając tym razem
zdenerwowania. — Oszalałeś chyba, krzycząc tak głośno.
— Przecież nie ma nikogo.
— Nie wiadomo nigdy… Wreszcie czego chcesz?
— Pomówić z Ladką — odpowiedział Dragosz, nie zniżając
głosu.
Tisza ścisnął go mocniej.
— Cicho! — rzekł, oglądając się trwożnie. — Chcesz, aby
nas powiesili?
Karl Dragosz zaczął się śmiać.
— Jakże się porozumiemy, jeżeli będziemy milczeli?
— Toteż — gniewnie odrzekł Tisza — nie trzeba zaczepiać
— Toteż — gniewnie odrzekł Tisza — nie trzeba zaczepiać
ludzi nocą, nie ostrzegłszy ich. Są rzeczy, których się nie mówi
na ulicy.
— Nie chodzi mi wcale, abyśmy rozmawiali na ulicy — rzekł
Dragosz. — Idźmy gdzie indziej.
— Gdzie?
— Gdziekolwiek. Może jest jaki szynk blisko?
— O kilka kroków stąd.
— Chodźmy.
— Dobrze — zgodził się Tisza. — Idź za mną.
Przeszedłszy pięćdziesiąt metrów, dwaj nowi towarzysze
znaleźli się na małym placu. Naprzeciw nich w oknie błyszczało
słabe światło.
— To tu — rzekł Tisza.
Przez otwarte drzwi weszli od razu do izby szynku, w której
stało pod ścianą około dziesięciu stolików.
— Będzie tu nam bardzo dobrze.
Gospodarz wyszedł na spotkanie nieoczekiwanych gości.
— Czego się napijemy? Ja funduję — oznajmił detektyw,
uderzając się po kieszeni.
— Może kieliszek araku? — zaproponował Tisza.
— Niech będzie arak!… A jałowcówki?… Cóż ty na to?
— Dobra i jałowcówka — przyznał Tisza.
Karl Dragosz zwrócił się do gospodarza czekającego na
rozkazy.
— Słyszałeś, przyjacielu? Podawaj prędko.
Podczas gdy gospodarz się uwijał, Dragosz jednym rzutem
oka zmierzył przeciwnika, z którym miał walczyć. Osądził go
oka zmierzył przeciwnika, z którym miał walczyć. Osądził go
prędko. Barczysty, kark wołu, czoło wąskie otoczone
siwiejącymi włosami, słowem doskonały okaz zapaśnika
niższego rzędu. Istne bydlę siedziało naprzeciw niego.
Skoro butelki i kieliszki zjawiły się na stole, Tisza wszczął
rozmowę.
— Mówisz, że mnie znasz?
— Wątpisz?
— I że znasz sprawę z Granu?
— Jakże? Pracowaliśmy razem.
— Niepodobna.
— Ależ to pewne.
— Nie rozumiem nic — szepnął Tisza, szukając szczerze w
swej pamięci. — Wszak było nas tylko ośmiu…
— Przepraszam, było nas dziewięciu, skoro i ja byłem.
— Jak to, należałeś do napadu? — rzekł niepewny Tisza.
— Tak, byłem i w willi, i na polance. Nawet prowadziłem
wóz.
— Z Voglem?
— Z Voglem.
Tisza pomyślał chwilę.
— To nie może być. Kaiserlick był z Voglem.
— Nie, to ja — zaprzeczył Dragosz niestropiony. —
Kaiserlick został z wami.
— Jesteś pewny?
— Najzupełniej.
Tisza był porażony. Bandyta nie odznaczał się lotnym
umysłem. Nie spostrzegłszy się, że sam odkrył nazwisko Vogla i
Kaiserlicka, uważał za niezbity dowód, że Maks Raynold je zna.
— Kieliszek jałowcówki? — zaproponował Dragosz.
— Nie odmawiam — rzekł Tisza.
Po czym, wychyliwszy go duszkiem, szepnął.
— To ciekawe. Pierwszy raz obcy należy do naszych spraw.
— Trzeba kiedyś zacząć — rzekł Karl Dragosz. — Nie będę
obcy, kiedy przyjmiecie mnie do bandy.
— Jakiej bandy?
— Po co udawać, towarzyszu, skoro ci mówię, że to
umówione.
— Co jest umówione?
— Że będę do was należał.
— Z kim umówione?
— Z Ladką.
— Cicho bądź — przerwał ostro Tisza. — Uprzedziłem cię,
że nie można wymawiać tego nazwiska.
— Na ulicy — rzekł Dragosz. — Ale tu?
— Tu, czy gdzie indziej w całym mieście.
— Dlaczego? — spytał Dragosz.
Ale Tisza wahał się trochę.
— Jeżeli kto się ciebie spyta — rzekł ostrożnie — powiesz,
towarzyszu, że go nie znasz. Widzę z wszystkiego, że wiesz
wiele, ale nie wiesz wszystkiego, a nie mnie, starego lisa, złapać
tak łatwo.
Tisza się mylił, grał z partnerem, którego nie mógł pokonać,
stary lis natrafił na mistrza. Wstrzemięźliwość nie była jego
stary lis natrafił na mistrza. Wstrzemięźliwość nie była jego
główną zaletą, co poznawszy, Karl Dragosz nie omieszkał z tego
skorzystać. Ciągłym zapraszaniom Tisza się opierał, ale słabo.
Kieliszki wypróżniały się jedne po drugich. Alkohol zaczął robić
swoje. Wzrok Tiszy mętniał, mowa stała się ociężałą, czujność
osłabła, a jak każdemu wiadomo, droga pijaństwa jest śliska, im
więcej gasi pragnienie, tym żywszym ono się stu je.
— Mówiliśmy więc rzekł Tisza ciągnącym głosem — że jest
to umówione z przywódcą.
— Umówione — oświadczył Dragosz.
— Dobrze zrobił przywódca. Masz minę dobrego,
prawdziwego towarzysza.
— Musisz to przyznać — oświadczył Dragosz.
— Tylko, widzisz, przywódcy nie zobaczysz…
— Dlaczego nie zobaczę?
Tisza zanim odpowiedział, wychylił raz za razem dwa
kieliszki.
— Pojechał — odezwał się chrapliwym głosem.
— Nie ma go w Ruszczuku? — nalegał rozczarowany
Dragosz.
— Nie ma go.
— Nie ma go… A zatem był?
— Cztery dni temu.
— A teraz?
— A teraz płynie w stronę morza na galarze.
— Kiedy ma powrócić?
— Za dwa tygodnie.
— Mam czekać dwa tygodnie… To ci los! — zawołał
— Mam czekać dwa tygodnie… To ci los! — zawołał
Dragosz.
— Śpieszy ci się do bandy? — spytał Tisza, śmiejąc się na
głos.
— Ja myślę! — rzekł Dragosz. — Jestem włościaninem, a
zarobiłem więcej podczas jednej nocy w Granie, niż orząc ziemię
cały rok.
— To cię zachęciło — zakonkludował Tisza, wybuchając
znów śmiechem.
Dragosz, spostrzegłszy pusty kieliszek, napełnił go szybko.
— Dlaczego nie pijesz, towarzyszu, za twoje zdrowie!
— Za twoje zdrowie! — powtórzył Tisza, wychyliwszy
kieliszek. Obfite żniwo zebrał policjant. Wiedział z ilu ludzi
składała się banda, z ośmiu według słów Tiszy; wiedział, jak
nazywa się czterech z nich, licząc przywódcę, cel jego podróży
— morze, gdzie łup będzie przeładowany na okręt; jego punkt
oparcia — Ruszczuk. Zanim Ladko powróci, wszystko będzie
przygotowane, aby go natychmiast osaczyć, o ile wszakże nie da
się tego uskutecznić jeszcze przy ujściu Dunaju.
Nie wszystko jednak było wyjaśnione. Trzeba było korzystać
ze stanu pijaństwa rozmówcy, aby się dowiedzieć o dalszych
szczegółach.
— Dlaczego — spytał Karl Dragosz po chwili milczenia —
nie chciałeś, abym wymawiał nazwiska Ladki?
Tisza pod wpływem alkoholu ze wzruszeniem spojrzał na
towarzysza i ogarnięty nagle wybuchem czułości, wyciągnął do
niego rękę.
— Powiem ci, gdyż uważam cię za przyjaciela!
— Powiem ci, gdyż uważam cię za przyjaciela!
— Naturalnie — potwierdził Dragosz, odpowiadając na
uścisk pijaka.
— Za brata.
— Tak.
— Za współbiesiadnika, za bojowca.
— Tak.
Tisza szukał wzrokiem butelki.
— Może jeszcze kieliszek jałowcówki?
— Nie ma już — odrzekł Dragosz.
Bojąc się, aby przeciwnik nie stracił przytomności, detektyw
zręcznie wylał resztę płynu na ziemię. Ale nie dogadzało to Tiszy,
który, skrzywiwszy się, odezwał się powtórnie.
— W takim razie araku?
— Masz — rzekł Karl Dragosz nalewając mu z butelki resztę
zawartości. — Ale ostrożnie, towarzyszu… Strzeżmy się upicia.
— O, co do mnie — odparł Tisza — gdybym nawet chciał,
nie mógłbym się upić!
— Mówiliśmy przed chwilą, że Ladko — poddał mu
Dragosz, wróciwszy na krętą ścieżkę swego badania.
— Ladko? — powtórzył Tisza, który już zapomniał, o co
chodzi.
— Tak… Dlaczego nie należy go wspominać? Tisza
roześmiał się po pijanemu.
— Zaciekawia cię to, przyjacielu… Dlatego, że tu Ladko
wymawia się Striga. Oto wszystko.
— Striga? — powtórzył Dragosz, nie mogąc zrozumieć. —
— Striga? — powtórzył Dragosz, nie mogąc zrozumieć. —
Dlaczego Striga?
— Dlatego że takie jest jego nazwisko… Na przykład ty
nazywasz się… Jakże się wreszcie nazywasz?
— Raynold.
— Tak, ja cię nazywam Raynold… On zaś nazywa się
Striga… To jasne.
— W Granie jednakże… — nalegał Dragosz.
— O! — przerwał Tisza — w Granie to był Ladko… A w
Ruszczuku, to Striga.
Mruknął okiem złośliwie.
— W ten sposób, rozumiesz, ani znany, ani widziany.
Że złoczyńca zasłania się pożyczonym nazwiskiem, to nie
dziwiło bynajmniej policjanta, ale dlaczego właśnie nazwiskiem
Ladki widniejącym na wizerunku znalezionym w barce?
— Musi przecież istnieć jakiś Ladko — wykrzyknął
niecierpliwie Dragosz, odpowiadając swej myśli.
— Nie tylko że istnieje, ale to jest najważniejsze z całej
sprawy.
— Któż to ten Ladko?
— Łotr — stwierdził Tisza energicznie.
— Cóż ci zrobił?
— Mnie? Nic… Ale Stridze.
— Cóż zrobił Stridze?
— Sprzątnął mu sprzed nosa kobietę, piękną Nataszę.
Natasza! Imię widniejące na wizerunku. Dragosz, uczuwszy,
że jest na dobrym tropie, słuchał pożądliwie Tiszy, który nie dał
się prosić.
się prosić.
— Odtąd nie są przyjaciółmi, rozumiesz!… Stąd Striga wziął
jego nazwisko. Striga to człek sprytny.
— Wszystko to nie objaśnia mi, dlaczego nie należy
wymawiać nazwiska Ladko — rzekł Dragosz.
— Dlatego, że tu jest ono napiętnowane — objaśniał Tisza.
— W Granie, czy gdzie indziej, wiadomo, kogo oznacza… Tu
jest nazwiskiem pewnego sternika, który powstał przeciw
rządowi. Konspiruje, idiota… A ulice są pełne Turków w
Ruszczuku!
— Co się z nim stało? Tisza wzruszył ramionami.
— Znikł — rzekł — Striga twierdzi, że umarł.
— Umarł!
— I musi to być prawda, skoro Striga ma obecnie jego żonę.
— Jaką żonę?
— Piękną Nataszę… Po nazwisku — żonę… Gołąbka
niezadowolona!… Ale Striga trzyma ją dobrze na galarze.
Wreszcie Dragosz osiągnął cel. Sprawa cała stała się
przejrzysta. Towarzyszem jego nie był żaden złoczyńca, lecz
patriota — wygnaniec. Jakże musi cierpieć w tej chwili ten
nieszczęśliwy, znalazłszy pusty dom!… Należało śpieszyć mu z
pomocą… Co do bandy naddunajskiej, to rzecz wyjaśniona,
bez trudu zostanie schwytana.
— Gorąco tu jest! — westchnął, udając pijanego.
— Bardzo gorąco — potwierdził Tisza.
— To arak — wybełkotał Dragosz. Tisza uderzył pięścią w
stół.
— Nietęga twoja głowa! — urągał ociężale. — Ja… jak
— Nietęga twoja głowa! — urągał ociężale. — Ja… jak
widzisz… mogę zacząć na nowo.
— Nie mogę iść z tobą w zawody — przyznał Dragosz.
— Chuchraku! — urągał Tisza. — Zresztą chodźmy, jeżeli ci
tak niedobrze.
Po zapłaceniu gospodarzowi wyszli na plac. Lecz zaledwie
Tisza wyszedł na powietrze, stan jego uległ widocznemu
pogorszeniu. Dragosz zląkł się, że przepełnił miarę.
— Powiedz mi — zapytał, pokazując w dół rzeki — ten
Ladko?
— Jaki Ladko?
— Sternik. Czy mieszkał tam?
— Nie.
Karl Dragosz obrócił się w stronę miasta.
— Tam?
— Ani tam.
— Więc tam? — spytał Dragosz, pokazując wzwyż rzeki.
— Tak — wybełkotał Tisza.
Detektyw pociągnął towarzysza. Ten, słaniając się, pozwolił
się prowadzić, bełkocąc niezrozumiałe wyrazy, gdy nagle
przystanął, starając się wrócić do równowagi.
— Co też mówił Striga, że Ladko nie żyje?
— A bo co?
— Nie umarł, skoro ktoś jest u niego.
I Tisza pokazywał na dom, z którego przez zamknięte
okiennice wydobywały się smugi światła padające na ulicę.
Dragosz zbliżył się spiesznie do okna. Tisza i on zajrzeli przez
Dragosz zbliżył się spiesznie do okna. Tisza i on zajrzeli przez
szpary.
Zobaczyli izbę niewielką, ale dostatnio umeblowaną.
Nieporządek jaki w niej panował, świadczył, że musiała się w
niej odbyć jakaś gwałtowna scena, gruba zaś warstwa kurzu,
pokrywająca meble, świadczyła, że stało się to dość dawno. Na
środku stał stół, przy którym siedział mocno zamyślony
człowiek. Skurcz jego palców, na pół zanurzonych we włosach,
wskazywał wymownie na ból szarpiący mu serce. Z oczu płynęły
ciężkie łzy.
Jak się tego spodziewał, Karl Dragosz poznał w nim swego
towarzysza podróży. Ale nie tylko on go poznał.
— To on! — mruknął Tisza, walcząc ze swym pijaństwem.
— On?
— Ladko.
Tisza przesunął ręką po twarzy i starał się odzyskać
równowagę.
— Nie umarł łotr — wycedził. — Ale tym lepiej… Turcy
zapłacą mi za jego skórę więcej, niż jest warta… Dopiero Striga
będzie zadowolony!… Nie odchodź stąd, towarzyszu — rzekł,
zwracając się do Karla Dragosza. — Jeżeli zechce wyjść,
przytrzymaj go… Zawołaj o pomoc w razie potrzeby… Ja idę
po policję.
Po tych słowach Tisza się oddalił. Zataczał się już tylko z
lekka. Wzruszenie przywróciło mu równowagę.
Detektyw, zostawszy sam, wszedł spiesznie do domu.
Sergiusz Ladko nie poruszył się. Karl Dragosz położył mu
rękę na ramieniu.
rękę na ramieniu.
Nieszczęśliwy podniósł głowę, ale nie poznał towarzysza.
Myśl jego błądziła gdzie indziej.
Detektyw wymówił tylko jedno słowo:
— Natasza!…
Sergiusz Ladko wstał gwałtownie.
Rozgorączkowane jego oczy zawisły pytająco na Karlu
Dragoszu.
— Idź za mną — rzekł detektyw — i śpieszmy się.
XVII
W pościgu
Barka unosiła się na wodzie. Sergiusz Ladko w stanie
gorączkowej podniety i wzburzenia władał wiosłem z nadludzką
siłą. Wziąwszy rozbrat z wymaganiami natury mocą swego
pragnienia, zaledwie myślał o wypoczynku. Gdy wreszcie
wyczerpany ostatecznie rzucał się nocą na swe posłanie,
zapadając w kamienny sen, zrywał się nagle, jakby za
uderzeniem dzwonu, dwie godziny później, aby powrócić do
swego strasznego znoju.
Karl Dragosz, świadek tego zaciekłego pościgu, zdumiewał
się na myśl, że siła organizmu ludzkiego zdolna jest do takiej
odporności. A jednak miał jej przykład widoczny w człowieku,
któremu towarzyszył; człowiek ten wszakże czerpał nadludzką
któremu towarzyszył; człowiek ten wszakże czerpał nadludzką
swą energię z najstraszniejszej rozpaczy.
Nie chcąc rozpraszać myśli nieszczęśliwego sternika,
zachował zupełne milczenie. Wszystko, co miał mu powiedzieć
ważnego, było omówione przy wyjeździe z Ruszczuku. Najpierw
przyznał się, kim właściwie jest. Następnie w kilku krótkich
słowach wytłumaczył mu cel swej podróży w pogoni za bandą
naddunajską, której przywódcą miał być, jak głosiła opinia ludu,
niejaki Ladko z Ruszczuku.
Opowiadania tego słuchał sternik z roztargnieniem i
niecierpliwością. Co go mogło obchodzić to wszystko wobec
Nataszy, jedynej jego nadziei i celu!
Dopiero gdy Karl Dragosz wspomniał o młodej kobiecie,
natężył całą uwagę. Słuchał z biciem serca opowiadania, jak
Dragosz dowiedział się z ust Tiszy, że Natasza znajduje się na
galarze w mocy przywódcy bandy, którego rzeczywistym
nazwiskiem nie było nazwisko Ladko, lecz Striga.
Na brzmienie tego nazwiska Sergiusz Ladko wydał okrzyk
grozy.
— Striga! — zawołał, podczas gdy ręka ściskała wiosło
kurczowo.
Nie pytał więcej. Odtąd bez odpoczynku, bez tchu, ze
zmarszczonym czołem i błędnym wzrokiem dążył do celu. Miał
pewność, że go osiągnie, choć nie mógł powiedzieć dlaczego.
Był pewny — nic więcej. Galar, w którym uwięziono
Nataszę, pozna wśród tysiąca innych. Jakim sposobem? Nie
wiedział, ale go pozna. Instynkt nie dyskutuje, nie zadaje pytań.
Wiedział teraz, dlaczego zdawało mu się, że gdzieś już słyszał
Wiedział teraz, dlaczego zdawało mu się, że gdzieś już słyszał
głos dozorcy przynoszącego mu posiłek na galarze, dlaczego
niewyraźne głosy, doszłe jego ucha, odbiły się tak dziwnym
echem w jego sercu. Dozorca — to Tisza. Głosy — to głosy
Nataszy i Strigi. A ten krzyk w nocy — to Natasza, wołająca na
próżno o pomoc. Dlaczego nie zatrzymał się wówczas? Ile żalu,
ile wyrzutów oszczędziłby sobie!
Dopiero w chwili ucieczki spostrzegł w mroku tę masę
ciemną, od której się oddalał, a która była więzieniem istoty tak
mu drogiej. Mniejsza o to! To wystarcza, aby wobec tego galaru
głos tajemniczy dał mu potrzebną wskazówkę.
Nadzieja Sergiusza Ladki nie była tak nieuzasadniona, jakby
się to zdawało. Liczba galarów, krążących po Dunaju, była
bowiem bardzo nieznaczna. Od Orsowy zmniejszała się
stopniowo, a od Ruszczuka była bardzo nikła. W Silistrii
zatrzymało się kilka ostatnich galarów. Poniżej zaś tego miasta,
w pewnej od niego odległości, którą sternik przebył w
dwadzieścia cztery godziny, dwa tylko galary widniały na rzece.
Odtąd kursowały na niej prawie wyłącznie statki parowe.
Od Ruszczuku bowiem Dunaj przybiera bardzo szerokie
rozmiary. Rozlewając się na lewym brzegu i tworząc na nim
niezliczone bagna, przedstawia łożysko na przeszło dwie mile
szerokie. W dół jest coraz rozleglejszy, a między Silistrią i Brajłą
dosięga niekiedy dwudziestu kilometrów szerokości. Ta wodna
przestrzeń przypomina morze, na którym nie brak ani burz, ani
fal pienistych, i zrozumiałą jest rzeczą, że płaskie galary,
nieprzystosowane do silnego kołysania, nie odważają się przez
nie przepływać.
nie przepływać.
Tym bardziej Sergiusz Ladko mógł być zadowolony, że czas
mu sprzyja. Dla łodzi tak małych rozmiarów i tak dalekiej swym
kształtem od budowy statków morskich, każdy gwałtowniejszy
wiatr przedstawiał niebezpieczeństwo i sternik byłby zmuszony w
takim razie do schronienia się w pierwszej lepszej przystani
nadbrzeżnej.
Karl Dragosz, który, choć był szczerze oddany sprawie
sternika, nie zapominał o swym własnym celu, był zaniepokojony
tą niezmierną samotną przestrzenią. Czy Tisza przypadkiem nie
chciał go wprowadzić w błąd? Stopniowe zanikanie galarów
kazało przypuszczać, że i Striga pójdzie za ich przykładem.
Niepokój jego, zwiększający się ciągle, zmusił go w końcu do
wszczęcia rozmowy z Sergiuszem Ladko.
— Czy galar może dopłynąć do samego morza? — spytał
się.
— Tak, zdarza się to rzadko wprawdzie, ale bywają takie
wypadki.
— Czy i panu to się zdarzało?
— Czasami.
— Jakże dają sobie radę z wyładowywaniem?
— Zatrzymując się w przystani w pobliżu jednego z ujść,
gdzie spotykają statki parowe.
— Jednego z ujść, pan mówi? Istotnie, jest ich kilka.
— Dwa główne, utworzone przez dwie ważniejsze odnogi
Dunaju. Jedno na północ, Kilia, i drugie bardziej na południe —
Sulina. To jest najważniejsze.
Sulina. To jest najważniejsze.
— A czy to nie utrudni nam zadania? — dowiadywał się Karl
Dragosz.
— Nie — rzekł sternik. — Ludzie, którzy się ukrywają, nie
przepływają przez Sulinę. Podążymy na północ.
Karla Dragosza nie zadowoliła w zupełności ta odpowiedź.
Nikt nie mógł zaręczyć, czy banda nie popłynie inną drogą. Ale
na to nie było rady, gdyż nie mogli znaleźć się równocześnie na
wszystkich drogach prowadzących do morza. Sergiusz Ladko,
jakby przewidując obawy towarzysza, ciągnął dalej:
— Zresztą przy ujściu Kilii jest zatoka, w której galar może
dokonać przeładowania. Przy ujściu zaś Suliny musiałby to
uczynić w porcie tejże nazwy, znajdującym się przy samym
morzu. Co zaś do odnogi św. Jerzego, chylącej się bardziej na
południe, nie nadaje się ona prawie dla — żeglugi, pomimo że
jest najszersza. Nie potrzebujemy więc obawiać się pomyłki.
Wreszcie 14 października, na czwarty dzień po wyjeździe z
Ruszczuku, barka dopłynęła do delty Dunaju. Mijając Sulinę,
skierowała się wprost na odnogę Kilii. W południe mijano
Ismail, ostatnie znaczniejsze miasto. Nazajutrz rano miano już
dopłynąć do Morza Czarnego.
Galaru Strigi nie było widać i nic nie zapowiadało jego
spotkania. Odkąd żeglarze opuścili główne łożysko Dunaju,
rzeka opustoszała. Jak daleko sięgało oko, nie można było
dojrzeć ani żagla, ani unoszącego się dymu. Karla Dragosza
szarpał niepokój.
Sergiusz Ladko zdawał się być spokojny. Nachylony nad
wiosłem pchał barkę przed siebie, natężając uwagę, aby nie
wiosłem pchał barkę przed siebie, natężając uwagę, aby nie
opuścić właściwego łożyska, które, wśród brzegów niskich i
błotnistych, mógł rozpoznać tylko dzięki swemu długoletniemu
doświadczeniu.
Wytrwałość sternika miała być wkrótce wynagrodzona. Po
południu tego samego dnia, około piątej, oczom ich ukazał się
galar stojący w odległości dwunastu kilometrów poniżej fortecy
Kilia. Sergiusz Ladko, zatrzymawszy wiosło, spojrzał przez
lornetę w stronę galaru.
— To on! — rzekł głosem stłumionym, rzucając szkło.
— Jest pan pewny?
— Pewny — rzekł Sergiusz Ladko. — Poznałem Jakuba
Ogula zręcznego sternika z Ruszczuku, złego ducha Strigi,
prowadzącego niezawodnie jego łódź.
— Co począć? — spytał Karl Dragosz. Sergiusz Ladko
zamyślony nie odpowiadał. Detektyw mówił dalej:
— Trzeba wrócić do Kilii, a w razie potrzeby do Ismailu.
Tam otrzymamy pomoc.
Sternik wstrząsnął głową przecząco.
— Wracać do Ismailu pod prąd, a choćby tylko do Kilii,
zabrałoby to za wiele czasu. Galar posunąłby się naprzód, a na
morzu nie znaleźlibyśmy go. Nie, zatrzymajmy się tutaj i
czekajmy nocy. Mam pomysł. Jeżeli się nie uda, będziemy
płynęli z dala za galarem, a skoro dowiemy się, gdzie się
zatrzyma dla postoju, popłyniemy do Suliny po pomoc.
O ósmej ściemniało zupełnie. Sergiusz Ladko przysunął się z
barką na odległość dwustu metrów od galaru. Tu zatrzymał się i
nie mówiąc ani słowa, zrzucił z siebie odzienie i zanurzył się w
nie mówiąc ani słowa, zrzucił z siebie odzienie i zanurzył się w
rzece.
Karl Dragosz patrzył na niego zdziwiony.
Sternik, torując sobie drogę silnymi ruchami, kierował się
wprost na galar, majaczący w ciemności. Gdy wyprzedził go w
dostatecznej odległości, aby nie być spostrzeżonym, zawrócił i
płynąc przeciw prądowi dotarł do steru, którego się uchwycił,
nadsłuchując. Do jego uszu doleciała melodia taneczna
przytłumiona pluskiem wody, odbijającej się o kadłub galaru.
Sergiusz Ladko, przywierając rękoma i nogami do śliskiego
drzewa steru, uniósł się wyżej i poznał Jakuba Ogula.
Na łodzi panował spokój. Żaden odgłos nie dochodził z
kajut, do których schronił się zapewne Iwan Striga. Na
pokładzie leżało pięciu ludzi, rozmawiając ze sobą spokojnie.
Jakub Ogul siedział sam za kajutami na rudle steru i ukołysany
nocną ciszą, nucił jakąś znaną piosenkę.
Nagle śpiew ustał. Dwie żelazne ręce wpiły się w gardło
śpiewaka, który, straciwszy równowagę, upadł na ster. Ze
zwieszonymi rękoma i nogami leżał bezwładnie na wąskim drągu
jak kawał szmaty. Sergiusz Ladko szarpnął mocno i
schwyciwszy go za pasek, zsunął się z nim milcząco do wody.
Nikt w galarze nie domyślał się napaści. Iwan Striga nie
wyszedł z kajuty. Pięciu ludzi na przodzie łodzi rozmawiało
spokojnie.
Sergiusz Ladko płynął w stronę barki. Powrót był niezwykle
ciężki. Nie tylko że płynął pod prąd, lecz podtrzymywał ciało
Jakuba Ogula, który jeżeli jeszcze nie umarł, był bliski śmierci.
Woda nie wróciła mu przytomności; zwisał bezwładnie.
Sergiusz Ladko zaczął się już obawiać czy nie miał zbyt
ciężkiej ręki. W pięć minut dosięgnął galaru, teraz pół godziny
mijało a dosięgnąć nie mógł barki, błądząc w ciemności.
Wreszcie dotarł do niej.
— Niech pan pomoże, panie Jaeger! — zawołał. —
Trzymam jednego z nich.
Z pomocą detektywa Jakub Ogul został wciągnięty na łódź i
położony.
— Czy umarł? — spytał Sergiusz Ladko. Karl Dragosz
nachylił się nad więźniem.
— Nie — rzekł — oddycha.
Sergiusz Ladko odetchnął z zadowoleniem i wróciwszy do
wiosła, zaczął płynąć przeciw prądowi.
— Niech pan go przywiąże i to mocno, jeżeli nie chce pan,
aby nam uciekł, gdy zostawię pana na brzegu.
— Jak to! Mamy się rozłączyć? — spytał Karl Dragosz.
— Tak — odpowiedział Sergiusz Ladko. — Skoro pan
wyląduje, ja powrócę w okolice galaru, a jutro postaram się tam
dostać.
— W biały dzień?
— W biały dzień. Mam gotowy plan. Niech pan będzie
spokojny, przynajmniej do czasu nic mi nie grozi. Później skoro
będziemy blisko Morza Czarnego, coś może się popsuć. Ale
liczę na pana w chwili, którą radbym jak najbardziej opóźnić.
— Na mnie?… Cóż ja mogę zrobić?
— Sprowadzić pomoc.
— Sprowadzić pomoc.
— Postaram się, niech pan nie wątpi — przyrzekł gorąco
Karl Dragosz.
— Nie wątpię, ale może przyjdzie to panu z trudnością. Zrobi
pan, co będzie w pańskiej możności. Nie zapomnij pan tylko, że
galar wyruszy jutro w południe, i, o ile go nic nie zatrzyma,
będzie na morzu około czwartej. Stosuj się do tego.
— Dlaczego nie chce pan ze mną pozostać? — spytał Karl
Dragosz zaniepokojony o swego towarzysza.
— Dlatego, że może pana coś w drodze zatrzymać, a to
ułatwiłoby Stridze ucieczkę. Nie chcę, aby dotarł do morza. I nie
dostanie się do niego, nawet gdyby pan się spóźnił z pomocą.
Tylko w takim razie ja już prawdopodobnie nie będę żyć.
Głos sternika nakazywał milczenie. Karl Dragosz
zrozumiawszy, że nie odstąpi on od swego zamiaru, nie nalegał.
Barkę sprowadzono do brzegu; po czym wyniósłszy z niej
Jakuba Ogula w stanie wciąż nieprzytomnym, złożono go na
ziemi.
Sergiusz Ladko powrócił natychmiast do wiosła. Niebawem
barka znikła w ciemności.
XVIII
Sternik znad Dunaju
Karl Dragosz, zostawszy sam, zastanowił się nad dalszym
Karl Dragosz, zostawszy sam, zastanowił się nad dalszym
swym postępowaniem. Położenie jego było wielce kłopotliwe.
Na granicy Besarabii, wśród nocy, bez nikogo oprócz tego
więźnia, którego strzec mu nakazywał obowiązek, w pierwszej
chwili nie wiedział, co ma przedsięwziąć. Ale niebawem
zrozumiał, że z pomocą nikt nie przyjdzie, o ile sam po nią nie
pójdzie. A czas nagli. Od jednej godziny, od jednej minuty może
zależało ocalenie Sergiusza Ladki. Toteż nie wahał się dłużej.
Zostawiwszy zemdlonego i mocno skrępowanego Jakuba Ogula,
podążył wzwyż rzeki o tyle szybko, o ile na to pozwalał teren.
Szedł pół godziny wśród okolicy zupełnie niezamieszkałej, tak
że zaczął się obawiać, czy nie będzie musiał iść do Kilii, gdy
dostrzegł dom nad samą rzeką.
Niełatwo było dostać się do tego domu, z wyglądu
przypominającego dostatnią chatę włościańską. O tej porze i w
tym miejscu ostrożność była rzeczą usprawiedliwioną, toteż jej
mieszkańcy nie kwapili się z przyjęciem przybyłego. A do tego
porozumienie było wielce utrudnione, ponieważ odzywali się w
narzeczu miejscowym, którego Dragosz, pomimo że był
poliglotą, nie rozumiał wcale.
Wreszcie posługując się mieszaniną złożoną ze słów
rumuńskich, rosyjskich i niemieckich, zdobył zaufanie
gospodarzy, którzy zdecydowali się go wpuścić, nie
omieszkawszy przy tym poddać ścisłej indagacji. Wyszedł
jednak z niej zwycięsko, gdyż w niespełna dwie godziny po
wylądowaniu wózek wiózł go do Jakuba Ogula.
Zastał go w stanie nieprzytomnym. Również przy
przenoszeniu na wózek nie dał znaku życia. Wózkiem tym
przenoszeniu na wózek nie dał znaku życia. Wózkiem tym
podążył Karl Dragosz wraz ze swym więźniem do Kilii.
Ponieważ do chaty gościńca nie było, musiano jechać stępa, ale
później natrafiono na jakąś, wprawdzie nieszczególną, drogę,
która pozwoliła im przyśpieszyć kroku.
O północy Karl Dragosz dotarł do Kilii. Całe miasto spało,
odnaleźć więc naczelnika policji nie było rzeczą łatwą. W końcu
jednak dokonał swego. Naczelnik przyjął go dość uprzejmie i
obiecał mu swą pomoc.
Karl Dragosz mógł przeto umieścić przytomnego już więźnia
w miejscu bezpiecznym; sam zaś zajął się niezwłocznie sprawą
bandy, a przede wszystkim ocaleniem Sergiusza Ladki, który
obchodził go najbardziej.
Natrafił na nieprzezwyciężone trudności. Statku parowego w
Kilii nie było, a naczelnik policji odmówił stanowczo posłania
swych ludzi na rzekę. Odnoga Dunaju nie należała ani do
Rumunii, ani do Turcji, obawiał się przeto, aby zjawienie się
policji na rzece nie spowodowało niewczesnych reklamacji ze
strony Porty w chwili, gdy wojna wisiała w powietrzu. Gdyby
urzędnik rumuński mógł przeniknąć wyroki losu, byłby wiedział,
że ta wojna siłą konieczności wybuchnąć musiała kilka miesięcy
później i nie obawiałby się tak bardzo, ale w swej
nieświadomości drżał na myśl wywołania w jakikolwiek sposób
zawikłań dyplomatycznych i stosował się do mądrego przepisu
pas d’affaires, będącego dewizą wszystkich urzędników całego
świata.
Szczytem tego na co się odważył było danie rady Karłowi
Dragoszowi, aby się udał do Suliny, jak również wskazanie mu
Dragoszowi, aby się udał do Suliny, jak również wskazanie mu
człowieka, który by mu ułatwił przebycie pięćdziesięciu
kilometrów trudnej drogi poprzez deltę dunajską.
Zbudzenie owego osobnika, namówienie go, aby zaprzągł
wózek, przewiezienie na prawy brzeg, wszystko to zajęło wiele
czasu. Dopiero o trzeciej po północy detektyw mógł wyruszyć
wózkiem, do którego zaprzężony był mały konik, sprawniejszy,
niż się na pozór wydawało.
Naczelnik policji miał słuszność uprzedzając o trudnościach
jazdy poprzez deltę. Po drogach błotnistych, często pokrytych
na kilka centymetrów wodą, pojazd toczył się z trudnością i
gdyby nie doświadczenie woźnicy, zabłądzono by nieraz na
równinie bezbrzeżnej. Jechano więc wolno, tym wolniej, że
zmęczony koń często stawał.
O dwunastej dopiero Karl Dragosz dojechał do Suliny.
Termin, który mu wyznaczył Ladko, upływał za kilka godzin!
Nie posiliwszy się nawet, detektyw pobiegł porozumieć się z
miejscowymi władzami.
Sulina, przyznana później Rumunii na mocy traktatu
berlińskiego, była wówczas miastem tureckim. Naprężone
stosunki między Porta a państwami zachodnimi nie mogły ułatwić
Karłowi Dragoszowi, poddanemu węgierskiemu, zadania,
pomimo że spełnienie jego misji leżało w interesie ogółu. Nie
zdziwiło go też wcale, że pomimo lepszego niż się spodziewał
przyjęcia, władze okazały mu pomoc opieszałą, tłumacząc się, że
policja nie posiada do swego rozporządzenia żadnej łodzi i że
tylko statek na usługach urzędu celnego mógł temu zaradzić.
tylko statek na usługach urzędu celnego mógł temu zaradzić.
Istotnie statek celny mógł służyć w tym wypadku, bandę
złoczyńców bowiem można było uważać przy dobrych chęciach
za bandę przemytników. Na nieszczęście statek ten, dość szybki
parowiec, nie znajdował się w tej chwili w porcie. Krążył po
morzu, lecz niezawodnie w pobliżu brzegu. Karl Dragosz musiał
więc wsiąść na łódź rybacką i wyjechać na jego spotkanie.
Detektyw zrozpaczony swym niepowodzeniem wsiadł na łódź
i podążył na poszukiwanie statku. Pozostawało sto pięćdziesiąt
minut do terminu naznaczonego przez sternika.
Podczas gdy Karl Dragosz walczył z tymi trudnościami,
Sergiusz Ladko zajęty był wykonaniem swego planu.
Cały ranek, ukryty w trzcinie nadbrzeżnej, wypatrywał, czy
galar nie rusza w drogę. Upewniwszy się, że galar stoi na
miejscu, stwierdził z zadowoleniem, że sprawdziły się jego
przewidywania.
W tym bowiem celu porwał — trochę brutalnie może, ale
wyboru nie miał — Jakuba Ogula, bez którego, jak sądził, Striga
nie odważy się wyruszyć, wiedząc, że żegluga wśród tej obfitości
mielizn jest tylko dostępna dla tego, kto poświęcił się wyłącznie
jej.
Należało przypuszczać, że korsarze, nie mogąc zdać sobie
sprawy ze zniknięcia ich sternika, gotowi byli przyjąć pierwszego
lepszego, który by im ofiarował swe usługi. Ale odnoga Kilii nie
obfituje w sterników, jak o tym wymownie świadczyły jej puste
wody. Dopiero o jedenastej zjawiły się dwie łodzie od strony
morza. Sergiusz Ladko przypatrzywszy się im przez lunetę,
poznał w jednej z nich łódź sternika.
poznał w jednej z nich łódź sternika.
Iwan Striga prawdopodobnie znajdzie oczekiwaną pomoc.
Nie było czasu do stracenia.
Barka wysunęła się z trzciny i zbliżyła do galaru.
— Ho, ho z galaru — zawołał Sergiusz Ladko.
— Ho, ho — brzmiała odpowiedź.
Na galarze zjawił się człowiek. Był to Iwan Striga.
Jakim gniewem zawrzało serce Sergiusza Ladki na widok
tego zaciekłego wroga jego szczęścia, tego nędznika, który
trzymał w swej mocy od tylu miesięcy jego ukochaną Nataszę!
Ale przygotowany na to spotkanie, stłumił miotające nim
wzburzenie i zadając sobie gwałt, spytał głosem spokojnym:
— Nie potrzebujecie sternika?
Zamiast odpowiedzi Iwan Striga, zasłoniwszy ręką oczy,
przez dłuższą chwilę przypatrywał się Sergiuszowi Ladce.
Wprawdzie za pierwszym rzutem oka poznał, z kim ma do
czynienia, ale wydało mu się to tak nadzwyczajne, że ma przed
sobą męża Nataszy, tak niespodziewane, iż zawahał się.
— Czy nie jesteś czasem Sergiuszem Ladko z Ruszczuku?
— spytał.
— Jestem nim — odpowiedział sternik.
— Czy nie poznajesz mnie?
— Nie jestem ślepy. Poznaję cię doskonale, Iwanie Striga.
— I chcesz mi służyć?
— Dlaczego nie? Jestem sternikiem — rzekł Sergiusz Ladko.
Striga zawahał się przez chwilę. Czy podobna, aby ten, którego
nienawidził najbardziej w świecie, oddawał mu się dobrowolnie
w ręce? Czy nie było w tym jakiej zasadzki?… Ale jakież
w ręce? Czy nie było w tym jakiej zasadzki?… Ale jakież
niebezpieczeństwo mógł przedstawić jeden człowiek wobec
licznej załogi galaru? Niech prowadzi galar do morza, kiedy jest
taki głupi! Na morzu zobaczymy.
— Wsiadaj! — rzekł krótko korsarz, z okrutnym skurczem
twarzy, co nie uszło uwagi Sergiusza Ladki.
Sternik nie czekał na powtórzenie zaproszenia. Barka
dopłynęła do galaru. Po chwili był już na nim. Striga zbliżył się.
— Czy pozwolisz mi wyrazić zdziwienie ze spotkania cię przy
ujściu Dunaju?
Sternik milczał.
— Mówiono, że nie żyjesz — ciągnął dalej Striga — odkąd
zniknąłeś z Ruszczuku.
I na to sternik nie odpowiedział.
— Co się z tobą stało? — pytał Striga dalej.
— Nie oddalałem się od morza — odpowiedział wreszcie
Sergiusz Ladko.
— Tak daleko od Ruszczuku! — wykrzyknął Striga.
Sergiusz Ladko zmarszczył brwi. Pytania te zaczęły go
niecierpliwić. Hamując się jednak odrzekł spokojnie:
— Czasy niespokojne, w których żyjemy, nie są pomyślne
dla interesów.
Striga spojrzał na niego drwiąco.
— A mieli cię za patriotę! — zawołał ironicznie.
— Nie zajmuję się już polityką — odparł oschle sternik.
W tej chwili spojrzenie Strigi zawisło na barce, którą prąd
uniósł w tył galaru. Zadrżał całym swym jestestwem. Mylić się
nie mógł. Była to ta sama barka, którą posługiwał się przez cały
tydzień i którą znalazł umocowaną na nadbrzeżu Zemlinu.
Sergiusz Ladko kłamał zatem, twierdząc, że nie opuszczał delty
dunajskiej.
— Nie oddalałeś się wcale z tych okolic, odkąd rozstałeś się
z Ruszczukiem? — nalegał Striga patrząc badawczo na
rozmówcę.
— Nie — odpowiedział Sergiusz Ladko.
— Zadziwiasz mnie — rzekł Striga.
— Dlaczego? Spotkałeś mnie może w innych stronach?
— Ciebie nie, ale tę barkę… Przysiągłbym, że widziałem ją
już w górze rzeki.
— To bardzo możliwe — odpowiedział Sergiusz Ladko
obojętnie. — Kupiłem ją trzy dni temu od jakiegoś osobnika,
który, jak mówił, wracał z Wiednia.
— Jak wyglądał ten człowiek? — spytał żywo Striga, myśląc
o Karlu Dragoszu.
— Brunet z ciemnymi szkłami.
— A! — wykrzyknął Striga w zamyśleniu.
Odpowiedzi sternika wzburzyły go widocznie. Nie wiedział,
co o tym wszystkim ma sądzić. Ale nie zastanawiał się nad tym
długo. Wszystko jedno zresztą, czy Sergiusz Ladko mówi
prawdę, czy nie. Ma go w swoich rękach, to najważniejsze. Jak
głupi być musi, skoro rzuca się sam w paszczę wilka!… Z tego
galaru nie wyjdzie żywy!… Miesiące całe kłamał Striga,
dowodząc Nataszy, że jest wdową. Na morzu kłamstwo to
stanie się prawdą.
stanie się prawdą.
— Wyruszajmy! — rzekł, jakby na zakończenie swych myśli.
— Wyruszymy w południe — odrzekł spokojnie Sergiusz
Ladko, wyjmując żywność ze swego tłumoczka i siadając do
śniadania.
Korsarz rzucił się niecierpliwie. Sternik udał, że tego nie
widzi.
— Muszę cię uprzedzić — rzekł Striga — że zależy mi na
tym, aby być na morzu przed nocą.
— Będziemy — zapewnił Sergiusz Ladko, nie ruszając się
wcale. Striga oddalił się na przód galaru. Nie był wszakże
zupełnie
spokojny. W każdym razie ten dziwny zbieg okoliczności, że
mąż ofiaruje się sterować galarem, na którym właśnie jest
uwięziona jego żona, wydał mu się zanadto osobliwy.
Oczywiście Sergiusz Ladko był na łodzi sam, bezbronny wobec
sześciu uzbrojonych ludzi. Ale argument ten, tak niezbity, nie
uspokoił go. Musiał się dowiedzieć, czy sternik wie o zniknięciu
Nataszy. Nie mogąc zapanować nad ciekawością, wrócił do
sternika, posilającego się spokojnie, z zapytaniem czy nie miał
wiadomości z Ruszczuku, odkąd go opuścił?
— Żadnych — odpowiedział.
— I nie zadziwiło cię to milczenie?
— Dlaczego miałoby mnie dziwić? — spytał Sergiusz Ladko,
mierząc wzrokiem korsarza.
Pomimo całej czelności Striga czuł się zmieszany tym
stanowczym spojrzeniem.
— Zdawało mi się — bąknął — że zostawiłeś tam swoją
— Zdawało mi się — bąknął — że zostawiłeś tam swoją
żonę.
— A mnie się zdaje — odparł chłodno Sergiusz Ladko — że
lepiej będzie, gdy zmienimy przedmiot rozmowy.
Striga przyjął to do wiadomości.
W kilka minut po południu sternik polecił podnieść kotwicę,
po czym wzniesiono i rozpostarto żagiel. Sergiusz Ladko
uchwycił sam za rudło. Striga zbliżył się do niego.
— Muszę cię uprzedzić, że galar wymaga głębiny.
— Jest obciążony — odrzekł Sergiusz Ladko — dwie stopy
wystarczą.
— Potrzeba siedmiu — rzekł Striga.
— Siedem — zawołał sternik, dla którego to słowo było
objawieniem.
Oto dlaczego banda naddunajska wprowadzała w błąd
wszelkie dochodzenie! Jej łódź była osobliwie zbudowana.
Część wystająca nad wodą była tylko pozorem. Prawdziwy
galar był podwodny i w tej kryjówce składano łupy. Kryjówka
ta, jak to wiedział z doświadczenia Sergiusz Ladko, mogła
zamienić się na niemożliwe do odszukania więzienie.
— Siedem — powtórzył Striga, odpowiadając na okrzyk
sternika.
— Dobrze — wyrzekł Sergiusz Ladko krótko.
Wyruszyli w drogę. W pierwszych chwilach Striga, nie mogąc
się pozbyć swego niepokoju, rozciągnął baczny nadzór nad
sternikiem. Ale zachowanie Ladki uspokoiło go wkrótce. Cały
oddany swemu zajęciu sternik z niezwykłą sprawnością kierował
galarem, dając dowód, że rozgłos o jego mistrzostwie nie był
galarem, dając dowód, że rozgłos o jego mistrzostwie nie był
przesadzony.
Zręcznie omijał mielizny i z matematyczną ścisłością trzymał
się zakrętów rzecznych.
Stopniowo znikały obawy korsarza. Żegluga odbywała się
bez wypadku. Wkrótce miano dotrzeć do morza.
Wreszcie o czwartej godzinie ukazała się niezmierzona wodna
płaszczyzna. Po ostatnim zakręcie rzeki — na horyzoncie niebo
złączyło się z morzem.
Striga, zwracając się do sternika, rzekł:
— Dojechaliśmy, sądzę, do kresu. Przypuszczam więc, że
ster powierzyć można pierwszemu lepszemu sternikowi.
— Jeszcze nie — odrzekł Sergiusz Ladko. — Najważniejsze
miejsce nie jest jeszcze przebyte.
W miarę, jak zbliżano się do ujścia, horyzont stawał się coraz
rozleglejszy. Striga, znajdujący się na szczycie galaru, wpatrywał
się uporczywie w morze. Nagle, schwyciwszy lunetę, skierował
ją w stronę małego parowca o pojemności czterech do pięciuset
ton, który dążył z północy, i po krótkim badaniu kazał wywiesić
banderę na wysokości masztu. Statek odpowiedział tym samym
sygnałem, po czym zaczął się zbliżać prawą stroną do ujścia.
W tej chwili Sergiusz Ladko pchnął rudło w lewą stronę tak,
że galar zwrócił się na prawo i przecinając ukośnie prąd, podążył
na południo–wschód, jak gdyby ku prawemu brzegowi.
Zdziwiony Striga spojrzał na sternika. Pewność Sergiusza
Ladki uspokoiła go. Widocznie ostatnia mielizna zmusiła go do
tego nagłego zwrotu.
tego nagłego zwrotu.
Striga nie mylił się. Tak, mielizna znajdowała się w łożysku
rzeki, ale nie od strony morza. I wprost na nią zmierzał sternik.
Nagle dał się słyszeć przeraźliwy trzask. Galar wstrząsnął się w
posadach. Pod wpływem uderzenia, maszt złamawszy się u swej
podstawy, upadł, a żagiel przykrył swą powierzchnią ludzi
znajdujących się na przodzie galara. Galar uszkodzony
poważnie, stanął nieruchomy.
Cała załoga znalazła się na ziemi, nie wyłączając Strigi, który
wstał, pieniąc się z gniewu.
Straszny wzrok utkwił w sterniku. Ten stał spokojnie, bez
śladu wzruszenia. Puścił ster i, trzymając ręce w kieszeniach,
bacznie śledził swego wroga.
— Łotrze! — zawył Striga, który trzymając w ręku
rewolwer, zbliżał się szybko ku niemu.
O trzy kroki od niego wystrzelił.
Sergiusz Ladko schylił się, kula przeleciała mimo. Wtedy
sternik jednym skokiem znalazłszy się przy swoim wrogu, wbił
mu nóż w samo serce. Iwan Striga upadł bezwładnie.
Scena ta odbyła się tak szybko, że pięciu ludzi z załogi,
uwikłanych zresztą w fałdach żagla, nie miało czasu podążyć z
pomocą. Na widok zabitego przywódcy wydali przeraźliwy
okrzyk.
Sergiusz Ladko, wskoczywszy na pomost, czekał zbliżenia
się bandytów. Stąd górował nad pokładem, gdzie tłumnie zdążali
korsarze.
— Cofnąć się! — zawołał, trzymając w obu rękach
rewolwery, z których jeden wyrwał Stridze.
rewolwery, z których jeden wyrwał Stridze.
Bandyci zatrzymali się. Nie mieli broni, a żeby się w nią
zaopatrzyć, musieli dostać się do kajut, to jest przejść przez
ogień nieprzyjaciela.
— Jedno słowo, towarzysze — ciągnął Sergiusz Ladko w tej
samej grożącej postawie. — Mam jedenaście kul. Więcej niż
potrzeba, aby was zgładzić co do jednego. Uprzedzam was, że
strzelam, jeżeli się nie cofniecie natychmiast ku przodowi.
Załoga naradzała się. Sergiusz Ladko wiedział, że jeżeli rzucą
się wszyscy razem, może dosięgnąć paru z nich, ale sam
polegnie.
— Baczność! Liczę do trzech — oświadczył, nie dając im
czasu do namysłu. — Raz!
Załoga nie drgnęła.
— Dwa! — wymówił sternik.
Korsarze poruszyli się. Trzech z nich chciało się rzucić na
niego. Dwaj zamierzali cofnąć się.
— Trzy! — rzekł sternik, przyciskając kurek.
Jeden korsarz zwalił się na ziemię, kula przeszyła jego ramię.
Reszta uciekła.
Sergiusz Ladko, nie ruszając się z pomostu, spojrzał w stronę
statku, który odpowiedział na sygnał dany przez Strigę.
Parowiec był teraz oddalony milę od galaru. Skoro statek
dopłynie do galaru i załoga podąży na pomoc korsarzom,
położenie będzie poważne.
Parowiec zbliżał się szybko. Już znajdował się o kilka sążni,
gdy skręcając w prawo, zatoczył szerokie koło i oddalił się w
kierunku morza. Co się stało? Czy spłoszyło go coś, czego
kierunku morza. Co się stało? Czy spłoszyło go coś, czego
sternik nie mógł dojrzeć.
Sergiusz Ladko czekał z biciem serca. Po upływie kilku minut
drugi parowiec ukazał się z przeciwległej strony. Pędził całą siłą
pary wprost do galaru. Niebawem sternik ujrzał na pokładzie
statku w jednej osobie swego przyjaciela pana Jaegera i Karla
Dragosza detektywa. Był ocalony.
Po chwili weszła na galar policja. Załoga poddała się bez
oporu.
Sergiusz Ladko tymczasem rzucił się w stronę kajut.
Wszystkie były zamknięte prócz jednej. Podważywszy drzwi siłą
swych ramion, stanął jak wryty na progu.
Natasza padła w jego objęcia.
XIX
Epilog
Sprawa bandy naddunajskiej przeszła niepostrzeżenie wśród
wrzenia wojny rosyjsko–tureckiej. Bandytów, wraz z Tiszą
schwytanym w Ruszczuku, powieszono w krótkim czasie. Ogół
jednak, zajęty ważniejszymi sprawami, odniósł się obojętnie do
tego wyroku, który w innych warunkach wzbudziłby ciekawość
wszystkich.
Na skutek wszczętych dochodzeń Sergiusz Ladko dowiedział
się, jakim sposobem został więźniem galaru zamiast Karla
się, jakim sposobem został więźniem galaru zamiast Karla
Dragosza i jakim sposobem Striga dostał się do domu Ilii Brusza
i jako taki przedstawił się komisarzowi policji z Granu.
Dowiedział się również, że Natasza, porwana przez bandę
naddunajską, musiała się bronić przed zuchwalstwem Strigi,
który będąc pewny, że zabił przeciwnika, wmawiał w nią ciągle,
że jest wdową i jako dowód pokazał pewnego wieczoru jej
własny wizerunek, zdobyty, jak twierdził w walce z mężem, i że
stąd wynikła gwałtowna scena zakończona krzykiem, którego
echo doleciało w nocy do uszu nieszczęśliwego zbiega.
Ale wszystko to należało do smutnej przeszłości. Sergiusz
Ladko nie myślał o niej, ciesząc się szczęściem odnalezionej
żony.
Nie mogąc wrócić do Bułgarii, szczęśliwa para osiedliła się w
rumuńskim mieście Dżurdżewo. Tam doszła ich w maju wieść o
wypowiedzeniu wojny sułtanowi przez cara rosyjskiego.
Sergiusz Ladko, jeden z pierwszych, oddał się na usługi armii
rosyjskiej. Dzięki swej znajomości kraju mógł jej wyświadczyć
ważne przysługi.
Po skończonej wojnie i wyzwoleniu Bułgarii, powrócił z żoną
do domu w Ruszczuku i pełnił w dalszym ciągu zawód sternika.
Żyli odtąd spokojnie, w powszechnym szacunku.
Karl Dragosz dochował im wiernej przyjaźni. Co najmniej raz
do roku odwiedzał ich w Ruszczuku, dokąd przybywał wodną
drogą Dunaju, dopóki zbudowanie kolei żelaznej nie ułatwiło mu
częstszej do nich podróży. Ale Sergiusz Ladko, wierny swemu
zawodowi, dążył zawsze zawiłymi zakrętami rzeki do
Budapesztu dla odwiedzenia swego przyjaciela.
Budapesztu dla odwiedzenia swego przyjaciela.
Z trzech synów Sergiusza Ladki, najmłodszy, odbywszy
dobrą szkołę pod kierunkiem Karla Dragosza, osiągnął
najwyższe szczeble w hierarchii policyjnej w Bułgarii.
Średni z nich, godny spadkobierca laureata Ligi
Naddunajskiej,
poświęcił
się
rybołówstwu.
Wszelako,
odrzucając wędkę, udoskonalił swe narzędzia pracy i dzięki
swym sławnym połowom jesiotrów zdobył rozgłos i znaczny
majątek.
Najstarszy zaś objął pracę ojca, gdy ten doszedł do
podeszłego wieku. Szczęśliwie przeprowadzał parowce i galary
z Wiednia do morza poprzez kręte przesmyki i zdradliwe
mielizny wielkiej rzeki, stając się spadkobiercą rasy sterników
naddunajskich.
Ale pomimo różnorodnych zajęć synów Sergiusza Ladki
ożywiał jeden duch i łączyło jednakowe tętno serc. Rozrzuceni
po różnych ścieżkach życia spotykali się oni zawsze przy
rozstajnych drogach, wskazujących z jednej strony — cześć dla
ojca, z drugiej — miłość dla matki, z trzeciej — umiłowanie
ojczyzny.
*
Dwa ostatnie księstwa przekształcone zostały na królestwa: Rumunia w
1881, Serbia zaś 1882 r. Po wojnie światowej nastąpiły większe jeszcze zmiany.