Juliusz Verne
Tajemniczy pilot
Na podstawie wydania Księgarni św. Wojciecha,
Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin,
Tłumaczenie K. Bobrowska
5 sierpnia 1876 roku, w sobotę, wielki hałaśliwy tłum zapełniał gospodę pod szyldem „Witaj Rybaku”. Śpiewy, wołania, stukanie szklankami, oklaski, krzyki zlewały się w jeden przeraźliwy hałas, przerywany w równych prawie odstępach wykrzyknikiem Hoch!, którym Niemcy zwykli wyrażać swe najżywsze zadowolenie.
Okna gospody wychodziły wprost na Dunaj, na krańcu miłego miasteczka Sigmaringen, stolicy posiadłości pruskiej Hohenzollernów, położonej prawie u źródła wielkiej rzeki Europy Środkowej.
Zebrali się tu członkowie Ligi Naddunajskiej, międzynarodowego stowarzyszenia rybaków nadbrzeżnych narodowości, zwabieni zachęcającym szyldem o pięknych, barwnych literach gotyckich, zawieszonym tuż nad wejściem. W myśl zasady, że nie ma zabawy bez kieliszka, rybacy raczyli się dobrym monachijskim piwem i równie dobrym węgierskim winem, pijąc z pełnych kufli i szklanek. Nie omieszkali przy tym palić, wypuszczali więc z długich fajek kłęby dymu, zaciemniającego całą izbę tak dalece, iż nie widzieli się wcale. Za to słyszeli się doskonale, o ile, oczywiście, słuch im dopisywał.
Rybacy, zazwyczaj milczący na swych stanowiskach, stają się najhałaśliwszymi ludźmi pod słońcem z chwilą, gdy z nich zeszli. W opowiadaniu o swych doniosłych czynach nie ustępują myśliwym.
Przy obfitym śniadaniu, mającym się ku końcowi, siedziało dokoła stołu ze stu biesiadników, gorliwych amatorów wędki. Sądząc z liczby opróżnionych butelek, trud poranny wywołał w nich niezwykłe pragnienie. Obecnie przyszła kolej na różnego rodzaju likiery, które wymyślono jako dodatek do kawy.
Była trzecia po południu, kiedy biesiadnicy, mocno zaczerwienieni, wstali od stołu. Szczerze mówiąc, niektórzy z nich słaniali się na nogach i nie obyliby się bez pomocy sąsiadów. Za to większość trzymała się krzepko, jak przystoi na dzielnych i stałych uczestników długich, gastronomicznych posiedzeń, które powtarzały się kilka razy do roku dzięki konkursom Ligi Naddunajskiej.
Konkursy te cieszyły się niemałym rozgłosem na obu wybrzeżach sławnej, żółtej rzeki, mylnie nazwanej błękitną w znanym walcu Straussa. Uroczyście obchodzone, przyciągały one współzawodników z różnych stron W. Ks. Badeńskiego, Wirtembergii, Bawarii, Austrii, Węgier, Rumunii, Serbii, a nawet Bułgarii i Besarabii.
Stowarzyszenie to istniało już pięć lat i pod sprawnym zarządem swego prezesa Węgra Miclesco rozwijało się pomyślnie. Coraz to większe dochody pozwalały mu wyznaczać znaczne nagrody konkursowe, a jego flagę zdobiły medale zaszczytnie zdobyte w walce ze współzawodniczącymi stowarzyszeniami. Główny zarząd, zapoznany dokładnie z prawodawstwem o rybołówstwie rzecznym, stał na straży praw i przywilejów swych członków, zarówno przeciw państwu jak i osobom prywatnym, a bronił ich z zaciętością, można by nawet powiedzieć, zawodowym uporem, tak swoistym dwunożnym zwierzętom, którym instynkty rybaka nadają cechę godną z nich uczynić osobną kategorię ludzkości.
Obecny Konkurs był drugim w tym roku. Współzawodnicy opuścili miasto już o piątej rano, ażeby podążyć na lewy brzeg Dunaju, nieco w dół Sigmaringen. Ubrani byli w mundury stowarzyszenia, składające się z krótkiej bluzy nie tamującej swobody ruchów, ze spodni włożonych w buty o grubych podeszwach i z białej czapki o szerokim daszku. Oczywiście zaopatrzeni byli w pełny zbiór najrozmaitszych przyrządów wskazanych przez podręcznik dla rybaków, jak laski, żerdzie, siatki, wędki ukryte w pochwach ze skóry zamszowej, pływaki, sondy, kulki ołowiu różnych kształtów, służące do obciągania linki, sztuczne muchy, sznurki i włosień florencki. Połów miał być dowolny w tym znaczeniu, że wszelkie ryby były pożądaną zdobyczą, i że każdy rybak mógł wybrać miejsce według swego upodobania.
Z uderzeniem godziny szóstej, dziewięćdziesięciu siedmiu współzawodników stało na swych stanowiskach, z wędką w ręku, gotowych do czynu. Na odgłos trąbki dziewięćdziesiąt siedem wędek zawisło równocześnie nad rzeką.
Konkurs obiecywał kilka nagród, z których dwie, po sto florenów każda, miały być przyznane rybakowi, posiadającemu największą ilość ryb, oraz temu, który by złowił najcięższą sztukę. O godz. 10 min. 55 ponowny dźwięk trąbki oznajmił koniec konkursu. Obyło się bez wypadku. O wygranej orzec miał sąd, złożony z prezesa Miclesco i czterech członków Ligi Naddunajskiej. Nikt nie wątpił, że te wysoko postawione i możne osobistości kierować się będą zupełną bezstronnością, wykluczającą wszelką możliwość apelacji, pomimo że nie lada zapalczywość panuje w tym szczególnym światku. Jednakże musiano się uzbroić w cierpliwość i czekać na wynik sumiennego sądu, gdyż przyznanie nagród, czy to w stosunku do wagi, czy do ilości, pozostawało tajemnicą do chwili ich rozdania, poprzedzonej ucztą mającą zespolić współzawodników przy wspólnym stole.
Chwila ta wreszcie nadeszła. Rybacy, nie mówiąc już o ciekawych przybyłych z Sigmaringen, czekali, siedząc wygodnie przed estradą, na której miejsca zajęli prezes i inni członkowie sądu.
Oprócz krzeseł, ławek i stołów dla gości, stały również stoły z piwem i różnego rodzaju napojami; nie brakło też kufli i szklanek.
Skoro wszyscy zajęli miejsca, paląc w najlepsze fajkę, powstał prezes.
— Słuchajcie!… Słuchajcie! — zawołano zewsząd.
P. Miclesco, wychyliwszy kufel pienistego piwa, którego krople zawisły mu na wąsach, odezwał się w języku niemieckim, zrozumiałym przez wszystkich członków Ligi pomimo różnicy narodowości, tymi słowy:
— Kochani koledzy, nie spodziewajcie się usłyszeć przemowy, klasycznie ułożonej, ze wstępem, przesłankami i wnioskiem ostatecznym. Nie zebraliśmy się tutaj dla napawania się urzędowymi mowami, ale dla porozmawiania o naszych sprawach w sposób przyjacielski, powiem nawet braterski, o ile to określenie osądzicie za stosowne w międzynarodowym zgromadzeniu.
Dwa te, nieco przydługie, jak zresztą każdy wstęp do przemowy, nawet kiedy mówca zastrzega się, że nie będzie nadużywał cierpliwości słuchaczy, zdania przyjęte były hucznymi oklaskami połączonymi ze słowami bardzo dobrze! bardzo dobrze! i z wykrzyknikami hoch! hoch! Następnie prezes podniósł szklankę, a za jego przykładem wszyscy zrobili to samo.
Po czym p. Miclesco ciągnął dalej swą przemowę, stawiając w pierwszym rzędzie ludzkości zawód rybaka. Wysławiał wszystkie zalety i cnoty, którymi obdarzyła go hojna przyroda. Mówił o cierpliwości, sprawności, zimnej krwi, wyższej inteligencji, tak potrzebnych w tym zawodzie, a raczej w tej sztuce, którą stawiał wyżej ponad wszelkie świetne czyny myśliwych.
— Czyż można porównać — wołał — polowanie do rybołówstwa?
— Nie!… Nie! — odparło zgromadzenie.
— Jakąż zasługę ponosi ten, kto zabije kuropatwę lub zająca, skoro zdobycz swą łatwo może otrzymać i skoro pies wytropi ją za niego. Zdobycz tę spostrzega on już z daleka, bierze ją spokojnie na cel i ciska w nią niezliczoną ilość śrutu, którego większa część użyta jest niepotrzebnie!… Ryba, przeciwnie, ukryta jest pod wodą, nie można dosięgnąć jej wzrokiem… Ileż potrzeba zręcznych zabiegów, ileż przynęt, ile wysiłków umysłowych i fizycznych, ażeby zachęcić ją do wędki, ażeby ją przytrzymać i wydostać z wody, czy to zemdloną na końcu wędki, czy to trzepoczącą się i jak gdyby przyklaskującą zwycięstwu rybaka!
Tym razem grzmot oklasków towarzyszył słowom mówcy. Bez wątpienia prezes Miclesco znał uczucia ożywiające członków Ligi Naddunajskiej. Wiedział, że żadna pochwała nie będzie zbyt wygórowana dla jego kolegów, toteż, nie obawiając się przesady, bez wahania wynosił ten szlachetny zawód ponad wszystkie inne, wysławiał pod niebiosa gorących zwolenników sztuki rybołówstwa, wspomniał nawet o wspaniałej bogini, przewodniczącej igrzyskom uprawianym w starożytnym Rzymie podczas obrządków na cześć rybołówstwa.
Czy zrozumiano jego mowę? Prawdopodobnie, przyjęto ją bowiem z najwyższym zapałem.
Wtedy prezes, wychyliwszy nową szklanicę pienistego piwa, mówił dalej:
— Nie pozostaje mi nic więcej, jak życzyć, aby stowarzyszenie nasze rozwijało się nadal tak pomyślnie, jak dotąd, skoro zdobywa rok rocznie nowych członków i stało się już głośne w całej Europie Środkowej. O naszych zwycięstwach wspominać nie potrzebuję. Wiecie o nich wszyscy, gdyż każdy z was przyczynił się do nich i może być dumny, że bierze udział w tych konkursach! Prasa niemiecka, prasa czeska, prasa rumuńska nie szczędziły im pochwał wielce cennych i, dodam, zasłużonych, więc z prośbą abyście mnie poparli, wznoszę toast na cześć dziennikarzy, oddanych sprawie Międzynarodowej Ligi Naddunajskiej.
Oczywiście, na hasło dane przez prezesa Miclesco, zostały wzniesione liczne toasty. Przelewano napój z butelek do szklanek, ze szklanek zaś do gardeł z taką szybkością, z jaką wielka rzeka z jej dopływami wpada do morza.
Poprzestano by na tym, gdyby nie nastręczały się inne toasty, również na czasie.
Toteż prezes, zamiast zakończyć swą przemowę, powstał ze swego miejsca, a wraz z nim siedzący obok sekretarz i skarbnik. Każdy z nich trzymał w prawej ręce kielich szampana, lewą zaś położył na sercu.
— Wznoszę kielich na cześć Ligi Naddunajskiej — rzekł uroczyście p. Miclesco, obejmując wzrokiem zgromadzenie.
Z kolei powstali inni biesiadnicy ze szklankami przy ustach. Niektórzy powchodzili na ławki lub na stoły, wszyscy zaś jednogłośnie odpowiedzieli na toast p. Miclesco.
Prezes, wychyliwszy kielich, nalał sobie nowy z butelek zalegających stół prezydialny, zachęcając do dalszych toastów:
— Na cześć Badeńczyków, Wirtemberczyków, Bawarów, Austriaków, Węgrów, Serbów, Wołochów, Mołdawian, Bułgarów, Besarabów należących do Ligi Naddunajskiej!
Przedstawiciele tych krajów i narodowości, jak jeden mąż, odpowiedzieli mu, wychylając do dna szklanki.
Wreszcie prezes zakończył swą mowę, oznajmiając, że pije za zdrowie każdego z członków stowarzyszenia. Ponieważ jednak ich liczba dosięgała czterystu siedemdziesięciu trzech, musiał, niestety, złączyć wszystkich w jednym toaście.
Za to odpowiedziano mu tysiącznymi hoch!, które się przeciągały długo, aż wreszcie wszyscy ochrypli.
W ten sposób zakończono drugi numer programu, którego pierwszy numer uwieńczono wesołą biesiadą. Trzeci był poświęcony ogłoszeniu nazwisk laureatów.
Członkowie oczekiwali wyroku z niepokojem, wiadomo bowiem, że tajemnica była ściśle zachowana. Tym bardziej pobudzona była ciekawość wszystkich.
Prezes Miclesco uważał za swój obowiązek odczytać urzędową listę nagród obu kategorii.
Stosownie do brzmienia ustaw stowarzyszenia nagrody mniej wartościowe miały być ogłoszone pierwsze dla obudzenia większego zainteresowania.
Wymienieni laureaci kolejno wchodzili na estradę. Prezes, uścisnąwszy każdego, wręczał mu dyplom i pewną sumę pieniędzy zależną od zasługi.
Zawartość siatek przedstawiała wszelkiego rodzaju ryby, dające się złowić w wodach Dunaju: małe rybki kolczaste, płotki, kiełbie, okonie, liny, szczupaki, karpie i inne. Mniejsze nagrody przypadły w udziale Wołochom, Węgrom, Badeńczykom i Wirtemberczykom.
Drugą nagrodę otrzymał Niemiec, nazwiskiem Weber, za złowienie siedemdziesięciu siedmiu ryb. Wiadomość tę przyjęli koledzy, wśród których był bardzo znany, gorącymi oklaskami. Weber odznaczył się kilkakrotnie na poprzednich konkursach, spodziewano się nawet, że tym razem zdobędzie palmę pierwszeństwa.
Tymczasem w jego siatce znaleziono tylko siedemdziesiąt siedem ryb, liczonych i przeliczonych sumiennie, podczas gdy jego współzawodnik, jeżeli nie zręczniejszy, to co najmniej szczęśliwszy, osiągnął liczbę dziewięćdziesięciu dziewięciu.
Nazwisko tego mistrza rybaka ogłoszono niebawem. Był nim Węgier Ilia Brusz.
Zgromadzenie, wielce zdziwione tą niespodzianką, odpowiedziało milczeniem na wiadomość o zwycięstwie Węgra, który, świeżo zaliczony w poczet członków Ligi Naddunajskiej, nie mógł być przez nich znany.
Ponieważ zwycięzca nie uważał za stosowne stawić się dla odebrania wyznaczonej nagrody w wysokości stu florenów, przeto prezes Miclesco przeszedł bezzwłocznie do listy zwycięzców drugiej kategorii, tych, co złowili ryby najcięższe. Tym razem nagrodzeni byli Rumuni, Słowacy i Austriacy. Drugą zaś nagrodę otrzymał p. Ivetozar, jeden z asesorów, za trzy i półfuntowego karpia, który zapewne nie dałby się złowić rybakowi mniej zręcznemu i przytomnemu. P. Wetozar, równie gorąco oklaskiwany jak Niemiec Weber, był jednym z najwybitniejszych członków, najbardziej czynnych i oddanych, w ostatnich czasach zdobył największą liczbę nagród. Nic więc dziwnego, że przyjęto go powszechnymi oklaskami.
Pozostawało już tylko ogłoszenie pierwszej nagrody z tej kategorii. Z biciem serca wyczekiwano na nazwisko zwycięzcy.
Jakież było zdziwienie, mało powiedzieć zdziwienie, jakież było ogólne osłupienie, gdy prezes Miclesco, z trudnością tamując drżenie swego głosu, wymówił następujące słowa:
— Pierwsza nagroda, za szczupaka siedemnastofuntowego należy do Węgra Ilii Brusza!
Niezwykła cisza zapanowała wśród obecnych. Ręce, złożone do oklasków, zmartwiały, usta, gotowe do okrzyku, zamilkły. Uczucie naprężonej ciekawości unieruchomiło wszystkich.
Czy zjawi się wreszcie ów tajemniczy Ilia Brusz? Czy przyjdzie odebrać z rąk prezesa Miclesco honorowe dyplomy wraz z dwustu florenami?
Nagle szmer powstał w zgromadzeniu.
Jeden z obecnych, trzymających się dotąd na uboczu, zbliżał się ku estradzie.
Był to Węgier Ilia Brusz.
Sądząc z twarzy starannie wygolonej, z czarnych, gęstych włosów, Ilia Brusz liczył najwyżej lat trzydzieści. Wzrostu powyżej średniego, barczysty, postawy śmiałej i pewnej, znamionował niezwykłą siłę. Można było nawet się dziwić, że zuch tego pokroju znajdował upodobanie w tak spokojnej rozrywce, jaką jest rybołówstwo, i to do tego stopnia, iż doszedł, pomimo trudności tego zawodu, do mistrzostwa, którego dowodem niezaprzeczonym był wynik konkursu.
Przy tym, szczegół godny zaznaczenia, Ilia Brusz, w ten czy inny sposób, musiał być dotknięty chorobą oczu. Szerokie, czarne szkła zakrywały mu oczy, których barwy dostrzec nie było można. Wiadomo zaś, iż wzrok jest najcenniejszym zmysłem dla tego, kto się zapala do nieuchwytnych ruchów pływaka, i że dobre oczy są rzeczą niezbędną dla pokonania tysiącznych rybich wybiegów.
Ale czy było się czemu dziwić, czy nie, wyrokowi należało się poddać, o bezstronności bowiem sądu nikt nie wątpił. Tak więc Ilia Brusz był zwycięzcą konkursu i to w warunkach dotąd niebywałych. Zgromadzenie, pogodziwszy się z rzeczywistością, powitało dość głośnymi oklaskami zwycięzcę w chwili, gdy odbierał dyplomy i nagrody z rąk prezesa Miclesco.
Ilia Brusz wszakże nie zszedł z estrady, lecz po krótkiej rozmowie z prezesem, zwrócił się ku zgromadzonym, prosząc gestem o milczenie, które wnet zapanowało, jak pod wpływem czaru.
— Panowie i drodzy koledzy — odezwał się Ilia Brusz — zwracam się do was z prośbą o pozwolenie wygłoszenia kilku słów, do czego mnie upoważnił nasz prezes.
Lot muchy słyszeć byłoby można w tej sali dotąd tak hałaśliwej. Do czego zmierzała ta przemowa nie przewidziana w programie?
— Przede wszystkim chcę wam podziękować — mówił dalej Ilia Brusz — za waszą sympatię i wasze oklaski, lecz wierzcie mi, nie mam zamiaru chełpić się swoim podwójnym zwycięstwem. Wiem dobrze, że gdyby to powodzenie przypadło w udziale bardziej zasłużonemu, byłoby osiągnięte przez jednego z dawniejszych członków Ligi Naddunajskiej, liczącej tylu wybitnych rybaków, ja zaś przypisuję je nie tyle swojej zasłudze, ile szczęśliwemu przypadkowi.
Skromność tego wyznania odbiła się życzliwym echem w zgromadzeniu, nawet kilka bardzo dobrze! wymówionych półgłosem dało się słyszeć na sali.
— Chcąc zasłużyć na ten szczęśliwy przypadek, powziąłem zamiar, który, sądzę, że zainteresuje prześwietne zgromadzenie. Jak wam wiadomo, drodzy koledzy, rekordy są obecnie na porządku dziennym. Dlaczego nie mielibyśmy iść za przykładem zwolenników innych sportów, oczywiście pośledniejszych od naszego, i nie mielibyśmy ustanowić rekordu rybołówstwa?
Przytłumione okrzyki rozległy się po sali: ach! ach! prawda! prawda! dlaczego by nie! Każdy wypowiadał swe wrażenie zależnie od właściwości swego usposobienia.
— Kiedy po raz pierwszy myśl ta powstała w mym umyśle — ciągnął dalej mówca — przyswoiłem ją sobie natychmiast i zrozumiałem, w jakich warunkach powinna być urzeczywistniona. Zresztą, jako członek Ligi Naddunajskiej, musiałem ograniczyć swe zadanie. Związany z tą rzeką, powinienem na niej tylko szukać powodzenia w swym przedsięwzięciu. Postanowiłem zatem przepłynąć Dunaj od źródła do Morza Czarnego i utrzymywać się podczas tej podróży na przestrzeni trzech tysięcy kilometrów, wyłącznie z połowu ryb. Powodzenie, które mnie dziś spotkało, zachęciłoby mnie bardziej jeszcze, gdyby to było możliwe, do tej podróży, której doniosłość, jestem pewny, ocenicie należycie, i dlatego już teraz oznajmiam wam, że wyjazd mój nastąpi 10 sierpnia, czyli w przyszły czwartek, i tego dnia zapraszam was do źródła Dunaju.
Zapał, który wywołało to nieoczekiwane zawiadomienie, łatwiej wyobrazić, niż opisać. Pięć minut grzmiały frenetyczne oklaski, przerywane hucznymi wykrzykami hoch!
Jednakże podobne zdarzenie nie mogło się zakończyć w ten sposób. Zrozumiał to pan Miclesco i, jak zwykle, postąpił jako wytrawny prezes. Trochę może ociężale powstał raz jeszcze ze swego siedzenia między dwoma asesorami.
— Na cześć naszego kolegi Ilii Brusza! — zawołał głosem wzruszonym i wychylił kielich szampana.
— Na cześć naszego kolegi Ilii Brusza! — odpowiedziało zebranie odgłosem grzmotu, po którym nastąpiło głębokie milczenie, ludzie bowiem nie mogą wskutek pożałowania godnej ułomności pić i mówić jednocześnie.
W każdym razie milczenie trwało niedługo. Szumiące piwo niebawem dodało gardłom nowej siły, zaczęto więc wznosić nieskończone zdrowia aż do chwili, kiedy wśród powszechnego wesela zamknięty został pamiętny konkurs rybołówstwa, otwarty, jak wiadomo, dnia 5 sierpnia 1876 r. przez Ligę Naddunajską, w miłym miasteczku Sigmaringen.
Co miał na celu Ilia Brusz, kiedy oznajmił swym kolegom zebranym w gospodzie „Witaj Rybaku” zamiar przebycia Dunaju z wędką w ręku, czy własną sławę? Jeżeli tak, to mógł być dumny z osiągniętego celu.
Prasa skorzystała z tego zdarzenia, ażeby we wszystkich dziennikach okolic naddunajskich bez wyjątku umieścić opis konkursu w Sigmaringen, mniej lub więcej obszerny, w każdym jednak razie zdolny mile połechtać miłość własną zwycięzcy, którego nazwisko zyskać miało niezwykłą popularność.
Zaraz nazajutrz wiedeńska „Neue Freie Presse” głosiła co następuje:
Ostatni konkurs rybołówstwa Ligi Naddunajskiej w Sigmaringen zakończył się prawdziwą niespodzianką, której bohaterem był Węgier, nazwiskiem Ilia Brusz, wczoraj jeszcze nieznany, dziś już prawie sławny.
Czemu zawdzięcza, spytacie, swą nagłą sławę ów Ilia Brusz?
Najpierw, dzięki zręczności potrafił zdobyć obydwie nagrody wagi i ilości, zostawiając daleko w tyle wszystkich współzawodników. Fakt ten, niebywały od czasu jak istnieją konkursy tego rodzaju, mówi sam za siebie. Ale to jeszcze nie wszystko. Zdawałoby się, że kto zebrał takie wawrzyny, kto odniósł takie świetne zwycięstwo, ten zasłużył sobie na pełny odpoczynek. Otóż zadziwiający ten Węgier jest innego zdania, o czym świadczą dalsze jego zamiary.
O ile jesteśmy dobrze poinformowani — a dokładność naszych wiadomości jest znana — Ilia Brusz oznajmił kolegom, że ma zamiar przepłynąć Dunaj z wędką w ręku od źródła, w Księstwie Bodeńskim, do ujścia do Morza Czarnego, czyli na przestrzeni prawie trzech tysięcy kilometrów.
Będziemy dostarczali czytelnikom wiadomości o rozwoju wypadków tego oryginalnego przedsięwzięcia.
W przyszły czwartek, 10 sierpnia, Ilia Brusz wyruszyć ma w drogę. Życzymy mu szczęśliwej podróży, ale życzymy również, aby nie wytępił aż do ostatniego przedstawiciela, rybiego rodu zamieszkującego wody wielkiej, międzynarodowej rzeki!
W ten sposób wyrażała się wiedeńska „Neue Freie Presse”. Z nie mniejszym zapałem odzywały się „Pester Lloyd” z Budapesztu, „Srbske Novine” z Belgradu i „Romanul” z Bukaresztu; wzmianki o tym zdarzeniu przybierały w owych dziennikach rozmiary poważnych artykułów.
Literatura ta sprzyjała bardzo zwróceniu uwagi na Ilię Brusza, i o ile prawdą jest, że prasa stanowi odbicie opinii publicznej, Ilia Brusz mógł się spodziewać, że w miarę odbywania swej podróży, zyska coraz większy rozgłos.
Czy zresztą w znaczniejszych miastach nadbrzeżnych nie spotka członków Ligi Naddunajskiej, którzy będą uważali za swój obowiązek przyczynić się do sławy kolegi? Wątpić nie było można, że pośpieszą mu z pomocą, o ile będzie jej potrzebować.
Już obecnie komentarzom prasy wtórowali rybacy. W oczach tych zawodowców przedsięwzięcie Ilii Brusza miało ogromne znaczenie i wielu związkowców, przybyłych do Sigmaringen na konkurs, zatrzymało się, ażeby się przypatrzyć wyjazdowi zwycięzcy konkursu Ligi Naddunajskiej.
Ktoś, kto żadną miarą nie mógł się uskarżać na ich spóźniony odjazd — to właściciel gospody „Witaj Rybaku”. Po południu 8 sierpnia, w przeddzień terminu oznaczonego przez laureata dla jego niezwykłej podróży, przeszło trzydziestu gości spędzało wesoło czas w gospodzie, zasilając kasę, dzięki swym wyjątkowym zdolnościom wchłaniania trunków, nadspodziewanym dochodem…
Jednak, pomimo bliskości odjazdu bohatera dnia, nie o nim mówiono w gospodzie. Inne zdarzenie, donioślejszego znaczenia dla tych nadbrzeżnych mieszkańców wielkiej rzeki, było przedmiotem szczególnie podniecających rozmów.
Wzruszenie to było zupełnie usprawiedliwione, zważywszy poważne okoliczności, które je wywołały.
Od kilku miesięcy bowiem, na obu brzegach Dunaju, dokonywano ustawicznych rozbojów. Nie można już się było doliczyć okradzionych ferm, zrabowanych zamków i dworków, nawet zbrodni, gdyż wiele osób przypłaciło życiem obronę swego mienia przed nieuchwytnymi złodziejami.
Oczywiście, cały ten szereg zbrodni nie mógł być dziełem kilku odważnych jednostek. Musiała to być banda dobrze zorganizowana i prawdopodobnie bardzo liczna, sądząc z rodzaju jej napadów.
Znamienną było rzeczą, iż ograniczała ona swą działalność do najbliższych okolic Dunaju. Poza przestrzenią dwu kilometrów z jednej i drugiej strony rzeki, żadna zbrodnia przypisywana jej być nie mogła. Wszakże ograniczenie to stosowało się tylko do szerokości, wzdłuż bowiem rzeki osady austriackie, węgierskie, serbskie i rumuńskie padały ofiarą bandytów, których nie było można złapać na gorącym uczynku.
Po dokonanym napadzie znikali do czasu następnego napadu, dokonanego nieraz o setki kilometrów od miejsca poprzedniego. W międzyczasie ich ślad zacierał się zupełnie. Zdawało się, że się gdzieś ulotnili wraz ze swą niekiedy bardzo pokaźną zdobyczą.
Zainteresowane rządy były mocno zaniepokojone ciągłym niepowodzeniem swych dochodzeń, prawdopodobnie wynikłym wskutek braku porozumienia się policji wywiadowczej. Nastąpiła dyplomatyczna wymiana zdań, która doprowadziła, jak o tym donosiły dzienniki z 8 sierpnia, do utworzenia międzynarodowej policji na całym przebiegu Dunaju, podległej władzy jednego naczelnika. Najtrudniejszą sprawą było mianowanie tego naczelnika, w końcu jednak zgodzono się powierzyć to stanowisko Karłowi Dragoszowi, detektywowi węgierskiemu, dobrze znanemu całej okolicy.
Karl Dragosz istotnie był wybitnym policjantem i trudno byłoby znaleźć bardziej zasłużonego od niego urzędnika. Był to człowiek wieku lat czterdziestu pięciu, średniej budowy, raczej szczupły, obdarzony bardziej siłą moralną, niż fizyczną. W każdym razie był na tyle zahartowany, że mógł podołać trudnościom swego zawodu, i na tyle odważny, że mógł stawiać czoło niebezpieczeństwu. Siedzibą jego był Budapeszt, najczęściej jednak przebywał tam, gdzie jego obecność była potrzebna. Wyczerpująca znajomość wszystkich języków południowo — wschodniej Europy: niemieckiego, rumuńskiego, serbskiego, bułgarskiego i tureckiego, nie mówiąc już o węgierskim, ułatwiała mu zadanie, a stan kawalerski, pozbawiając go wszelkich kłopotów rodzinnych, pozwalał na swobodę ruchów.
Prasa z uznaniem przyjęła jego mianowanie. Publiczność wypowiedziała się za nim jednomyślnie. W wielkiej izbie gospody wiadomość przyjęto w sposób niezmiernie pochlebny.
— Nie można by lepiej wybrać — twierdził, podczas gdy zapalano lampy w gospodzie, p. Ivetozar, zdobywca drugiej nagrody wagi na ostatnim konkursie. — Znam Dragosza. To jest człowiek.
— I to zręczny człowiek — dodał prezes Miclesco.
— Życzymy — zawołał Chorwat, o nazwisku trudnym do wymówienia — Svrb, właściciel farbiarni na przedmieściu Wiednia — żeby udało mu się oczyścić brzegi rzeki z napastników. Bo doprawdy życie tam stało się nie do zniesienia.
— Karl Dragosz ma silnego przeciwnika — rzekł Niemiec Weber, kiwając głową. — Poczekajmy, aż zacznie działać.
— Działać! — zawołał p. Ivetozar. — Wszak już działa, nie można w to wątpić.
— Prawda! — przyznał p. Miclesco. — Karl Dragosz nie traci czasu. Jeżeli wyznaczony jest na swe stanowisko od czterech dni, to co najmniej od trzech jest przy robocie.
— Z którego końca zacznie? — spytał p. Piscea, Rumun, którego nazwisko było jak gdyby stworzone dla rybaka. — Na jego miejscu byłbym w kłopocie.
— Dlatego też nie zostałeś mianowany, mój kochany — odparł żartobliwie pewien Serb. — Możesz być pewny, że Dragosz nie jest w kłopocie. Co zaś do jego zamierzeń, to rzecz inna. Może udał się do Belgradu, a może został w Budapeszcie… o ile nie wolał przybyć tu do Sigmaringen i nie znajduje się wśród nas w gospodzie.
Przypuszczenie to przyjęto z wielką wesołością.
— Wśród nas! — zaprotestował p. Weber. — Żartujesz z nas na dobre, Michale Michałowiczu. Co robiłby tu, gdzie, jak pamięć sięga, nie popełniono żadnej zbrodni?
— Co? — odciął Michał Michałowicz. — A może przybył tu ażeby być obecnym pojutrze przy odjeździe Ilii Brusza. Kto wie, czy go ten wyjazd nie zajmuje, o ile Ilia Brusz i Karl Dragosz nie stanowią jednej osoby.
— Jak to, nie stanowią jednej osoby! — zawołano zewsząd. — Co rozumiesz przez to?
— Dalibóg! Byłaby to rzecz nie lada. Nikt by się nie domyślił, że w skórze laureata siedzi policjant, który w ten sposób mógłby swobodnie przetrząsnąć cały Dunaj.
Ten dziwaczny pomysł zastanowił uczestników. Ten Michał Michałowicz!… On jeden mógł się zdobyć na coś podobnego. Ale Michał Michałowicz nie przywiązywał wagi do swego pomysłu.
— O ile… — zaczął sposobem stanowczo jemu właściwym.
— O ile?
— O ile Karl Dragosz nie ma innego powodu, ażeby się tu znajdować — ciągnął dalej, przechodząc bez stopniowania do drugiego przypuszczenia, nie mniej dziwacznego.
— Jakiego powodu?
— Przypuście, na przykład, że ten zamiar przepłynięcia Dunaju z wędką w ręku, wydaje mu się podejrzany.
— Podejrzany! Dlaczego podejrzany?
— Cóż! Nie byłoby również wcale rzeczą niezręczną, gdyby łotr przedzierzgnął się w skórę rybaka i to rybaka tak głośnego. Podobny rozgłos jest najlepszym incognito. Można do woli broić pod warunkiem, że się będzie łowiło ryby w międzyczasie dla zamydlenia oczu.
— Tak, ale trzeba umieć łowić ryby — zaprzeczył z powagą prezes Miclesco — a jest to przywilej właściwy ludziom uczciwym.
Ta moralna uwaga, może trochę za ryzykowna, przyjęta była hucznymi oklaskami przez wszystkich zapalonych rybaków.
Michał Michałowicz z niezwykłym taktem skorzystał z ogólnego zapału.
— Za zdrowie prezesa! — wołał, podnosząc szklankę.
— Za zdrowie prezesa! — powtórzył gość, który siedział przy osobnym stoliku i który, zdawało się, że od kilku chwil bierze żywy udział w toczącej się rozmowie.
P. Miclesco mile przyjął zwrócenie się do niego nieznajomego i, chcąc mu podziękować, wzniósł toast na jego cześć. Samotny gość, zachęcony tym uprzejmym gestem, uważał się za upoważnionego do wmieszania się do rozmowy.
— Dalibóg, trafna odpowiedź. Tak, zapewne rybołówstwo jest zawodem ludzi uczciwych.
— Czy mamy zaszczyt rozmawiania z kolegą? — spytał p. Miclesco, zbliżając się do nieznajomego.
— O! — odpowiedział tenże skromnie — co najwyżej amatorem, którego pociągają piękne popisy, ale który nie ma tyle zarozumiałości, ażeby je naśladować…
— Tym gorzej, panie…?
— Jaeger.
— Tym gorzej, panie Jaeger, bo muszę z tego wywnioskować, że Liga Naddunajska nie będzie miała nigdy zaszczytu zaliczenia pana w poczet swych członków.
— Kto wie? — odrzekł p. Jaeger. — Może zdecyduję się kiedyś sięgnąć po wędkę, a wtedy należeć będę bez wątpienia do was, o ile wypełnię wszystkie warunki, potrzebne do przyjęcia mnie do Ligi.
— Nie powinien pan o tym wątpić — odrzekł p. Miclesco z pośpiechem, pobudzony nadzieją zdobycia nowego członka. — Warunki te, w liczbie czterech, są bardzo proste. Pierwszy — to zapłacenie skromnej składki rocznej. I to jest najważniejszy.
— Rozumie się — odrzekł p. Jaeger, śmiejąc się.
— Drugi, to lubić rybactwo. Trzeci — to być miłym towarzyszem, a uważam, że ten warunek już jest urzeczywistniony.
— Pan jest zbyt uprzejmy! — podziękował p. Jaeger.
— Co do czwartego, polega on jedynie na wpisaniu nazwiska i adresu na listach Stowarzyszenia. Otóż, mam już pana nazwisko, a kiedy będę miał pana adres?
— 43, Leipzigerstrasse, Wiedeń.
— Będzie pan związkowcem w całym znaczeniu tego słowa za cenę dwudziestu koron rocznie.
Dwaj rozmówcy roześmiali się serdecznie.
— Żadnych innych formalności? — spytał p. Jaeger.
— Żadnych innych.
— Żadnych dowodów osobistych?
— Niech się pan zastanowi, panie Jaeger — rzekł pan Miclesco — dla łowienia ryb!…
— Prawda — przyznał pan Jaeger. — Zresztą, nie ma to żadnego znaczenia. Wszyscy muszą się znać w Lidze Naddunajskiej.
— Dzieje się wręcz przeciwnie — sprostował p. Miclesco. — Pomyśl pan! Niektórzy nasi koledzy mieszkają tu, w Sigmaringen, inni znów nad brzegiem Morza Czarnego. Nie ułatwia to stosunków sąsiedzkich.
— Istotnie!
— Na przykład zadziwiający laureat ostatniego konkursu…
— Ilia Brusz.
— On sam. Otóż nikt go nie zna.
— Niepodobna!
— Tak jest — rzekł p. Miclesco. — Prawda, że dopiero od dwu tygodni należy do Ligi Naddunajskiej. Ilia Brusz dla wszystkich był niespodzianką. Co mówię! Prawdziwym objawieniem.
— To, co nazywają outsider w języku sportowym.
— Właśnie.
— Skąd pochodzi ten outsider?
— Z Węgier.
— Zatem pochodzi stąd, skąd i pan. Bo pan, zdaje mi się, jest Węgrem, panie prezesie?
— Czystej krwi, panie Jaeger, Węgier z Budapesztu.
— Tymczasem Ilia Brusz?
— Jest z Szalki.
— Co to za Szalka?
— Jest to wioska czy miasteczko, jeżeli pan woli, na prawym brzegu Ipoly, rzeki wpadającej do Dunaju kilka mil ponad Budapesztem.
— Przynajmniej z nim, panie Miclesco, może pan pozostawać w sąsiedzkich stosunkach. — zauważył ze śmiechem pan Jaeger.
— W każdym razie nie prędzej, jak za dwa lub trzy miesiące — odpowiedział w tym samym tonie prezes Ligi Naddunajskiej. — Nie odbędzie prędzej swej podróży…
— O ile ją uskuteczni! — dodał żartobliwie Serb, wtrącając się bez ceremonii do rozmowy.
Inni rybacy zbliżyli się. P. Jaeger i p. Miclesco stali się ośrodkiem małego zebrania.
— Co pan przez to rozumie? — spytał p. Miclesco. — Bujną masz wyobraźnię, Michale Michałowiczu.
— Prosty żart, panie prezesie — odpowiedział Serb. — Wszakże, jeżeli Ilia Brusz nie może być, pańskim zdaniem, ani policjantem, ani złoczyńcą, dlaczegoż nie miałby się zabawić naszym kosztem i dlaczego nie miałby być prostym kpiarzem?
P. Miclesco przyjął to poważnie.
— Pan jest złośliwy, Michale Michałowiczu — odpowiedział. — Wyjdzie to panu na szkodę prędzej czy później. Ilia Brusz zrobił na mnie wrażenie człowieka porządnego i poważnego. Zresztą jest on członkiem Ligi Naddunajskiej. To wystarcza.
— Brawo! — odezwano się zewsząd.
Michał Michałowicz, nie zbity z tropu daną mu nauką, skorzystał z zadziwiającą przytomnością umysłu z tej nowej sposobności, aby wznieść toast.
— W takim razie — zawołał, wznosząc kufel — za zdrowie Ilii Brusza!
— Za zdrowie Ilii Brusza! — odpowiedzieli chórem obecni, nie wyjąwszy Jaegera, który wychylił swą szklankę sumiennie do ostatniej kropli.
Ostatni dowcip Michała Michałowicza nie był wszakże tak dalece pozbawiony zdrowego sądu jak poprzednie. Oznajmiwszy o swym zamiarze z wielkim rozgłosem, Ilia Brusz nie pokazał się więcej. Nikt o nim nie słyszał. Czyż nie było rzeczą dziwną, iż trzymał się tak na uboczu i czy nie można było przypuszczać zupełnie wiarygodnie, że chciał zażartować z kolegów? W każdym razie zagadka będzie wkrótce rozwiązana. Za półtorej doby będzie wiadomo, co o tym sądzić.
Zresztą wystarczyłoby udać się o kilka mil wzwyż od Sigmaringen. Tam powinien znajdować się Ilia Brusz, o ile był człowiekiem tak poważnym, jak twierdził z całą pewnością prezes Miclesco.
Wszelako i to przedstawiało pewną trudność. Czyż źródło wielkiej rzeki było ściśle oznaczone? Czy na mapach jest ono wyznaczone z całą dokładnością? Czy nie ma w tym względzie żadnej wątpliwości i czy Ilia Brusz, szukany w jednym miejscu, nie będzie gdzie indziej?
Zapewne nikt nie wątpi, że Dunaj, a starożytny Ister, bierze swój początek w W. Księstwie Badeńskim; geografowie twierdzą nawet, że przy sześciu stopniach dziesięciu minutach długości wschodniej i czterdziestu siedmiu stopniach czterdziestu ośmiu minutach szerokości północnej. W każdym razie wyznaczenie określa minutę łukową nie sekundę, co może wywołać znaczną zmianę. Otóż chodziło o to, ażeby zarzucić wędkę w miejscu, gdzie pierwsza kropla wody Dunaju zaczyna spływać do Morza Czarnego.
Według dawnej legendy, Dunaj miał mieć swe pierwotne źródło w ogrodzie książąt Fiirstenberg. Za kolebkę miał mu służyć marmurowy basen, z którego dotąd liczni turyści czerpią wodę do kubków. Czy należało przy tej nie wysychającej fontannie oczekiwać Ilii Brusza rano 10 sierpnia?
Nie, to nie jest rzeczywiste, autentyczne źródło wielkiej rzeki. Wiadomo obecnie, że składa się ono z połączenia dwu strumieni Breg i Brigach, które płyną z wysokości ośmiuset siedemdziesięciu pięciu metrów poprzez las Schwarzwaldu, łącząc się w Donaueschingen o kilka mil wzwyż od Sigmaringen i otrzymując wspólną nazwę Donau.
Jeżeli jeden z tych strumieni mógłby być uważany za samą rzekę, byłby to Breg, którego długość jest o trzydzieści siedem kilometrów większa i który bierze swój początek w Brisgau.
Ale najroztropniejsi z zainteresowanych sprawą odjazdu Ilii Brusza — o ile miał wyruszyć — osądzili, że wybierze Donaueschin — gen, gdyż podążyli tam, w największej części członkowie Ligi Naddunajskiej, w towarzystwie prezesa Miclesco.
Już od rana 10 sierpnia byli na stanowisku na brzegu Breg, przy zbiegu dwu strumieni. Godziny jednakże upływały, a bohatera dnia widać nie było.
— Nie przyjdzie — mówił jeden.
— To tylko kuglarz — mówił drugi.
— A my jesteśmy podobni do naiwnych głupców! — dodał Michał Michałowicz, który przedwcześnie triumfował.
Prezes Miclesco wszakże bronił wytrwale Ilii Brusza.
— Nie — twierdził — przypuścić nawet nie mogę, ażeby członek Ligi Naddunajskiej chciał oszukiwać swych kolegów… Ilii Bruszowi stanęło coś na przeszkodzie. Bądźmy cierpliwi. Przybędzie niebawem.
P. Miclesco miał słuszność. Przed dziewiątą rozległ się okrzyk od strony stojących przy zbiegu Breg i Brigach.
— Otóż i on!… Otóż on!
O dwieście kroków na zakręcie ukazała się łódka płynąca wzdłuż brzegów. W tyle stał na niej człowiek, prowadzący ją jednym wiosłem.
Był to ten sam, który kilka dni temu na konkursie Ligi Naddunajskiej zdobył obydwie nagrody, Węgier Ilia Brusz.
Gdy łódka dopłynęła do zbiegu strumieni, zatrzymał się i hakiem umocnił ją u brzegu. Po czym wylądował wśród licznie zgromadzonych widzów. Zapewne nie spodziewał się tak wielkiego zebrania, gdyż zdawało się, że był nieco onieśmielony.
Prezes Miclesco zbliżył się, wyciągając do niego rękę, którą Ilia Brusz uścisnął z uszanowaniem, zdjąwszy swą bobrową czapkę.
— Ilio Brusz — rzekł p. Miclesco z godnością prawdziwie prezesowską — jestem szczęśliwy, że mogę powitać sławnego laureata naszego ostatniego konkursu.
Sławny laureat pochylił się na znak podziękowania. Prezes ciągnął dalej:
— Z przybycia twego do źródeł naszej wielkiej, międzynarodowej rzeki wnioskujemy, że urzeczywistniasz swój zamiar dopłynięcia do jej ujścia z wędką w ręku.
— W istocie, panie prezesie — odpowiedział Ilia Brusz.
— Więc dzisiaj zaczniesz swą podróż?
— Dzisiaj, panie prezesie.
— Jak myślisz płynąć?
— Z prądem.
— W tej łódce?
— Tak.
— Bez postoju?
— Owszem, w nocy.
— Wiesz, że chodzi tu o trzy tysiące kilometrów.
— Jeżeli będę płynął dziesięć mil dziennie, za dwa miesiące będę u celu.
— A zatem szczęśliwej podróży, Ilio Brusz!
— Dziękuję, panie prezesie.
Ilia Brusz skłonił się ostatni raz i wsiadł do łodzi, podczas gdy tłum cisnął się, żeby go zobaczyć.
Wziął wędkę, założył przynętę, po czym położywszy ją na ławkę, odepchnął łódkę silnym uderzeniem bosaka i usiadłszy w tyle zarzucił wędkę.
Po chwili wyciągnął ją. Na haczyku trzepotał się boleń. Pod szczęśliwą wróżbą zaczynała się podróż, toteż, gdy znikał na zakręcie, obecni żegnali zwycięzcę Ligi Naddunajskiej hucznymi hoch! hochl
A zatem Ilia Brusz rozpoczął swą podróż po wielkiej rzece, dzięki której przepłynąć miał Wielkie Księstwo Badeńskie; królestwa: Wirtemberskie i Bawarskie; cesarstwa: Austro–Węgierskie i Tureckie; księstwa: Hohenzollern, Serbię i Rumunię*. Oryginalny rybak nie potrzebował się obawiać trudu podczas tego przeszło siedmiuset — milowego przebiegu. Prąd Dunaju zawiezie go do ujścia, z szbykoś cią nieco większą nad milę na godzinę, czyli przepływać będzie przeciętnie około pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Za dwa miesiące będzie u kresu podróży, o ile nieprzewidziany wypadek nie zatrzyma go w drodze. Lecz dlaczegóż miałby natrafić na przeszkody?
Łódź Ilii Brusza miała około dwunastu stóp długości. Był to rodzaj barki o płaskim dnie, szerokim pośrodku na cztery stopy. Na przodzie wznosiła się budka, w której pomieścić się mogło dwu ludzi. Wewnątrz tej budki stały po obu stronach łodzi dwie skrzynie ze skromnym przyodziewkiem właściciela, mogące służyć po zamknięciu za miejsce spoczynku. Z tyłu łodzi znajdowała się jeszcze jednaskrzynia z naczyniami kuchennymi, zastępująca ławkę.
Nie potrzebuję dodawać, że barka zaopatrzona była we wszystkie przyrządy potrzebne dla rybaka. Ilia Brusz nie mógłby się obyć bez nich, skoro stosownie do swego zamiaru miał podczas podróży utrzymywać się wyłącznie z rybołówstwa, czy to spożywając swą zdobycz, czy zamieniając ją na brzęczącą monetę, która pozwoliłaby mu urozmaicać potrawy bez naruszenia powziętego planu.
W tym celu Ilia Brusz miał sprzedawać wieczorem rybę złowioną w ciągu dnia, a amatorów na nią nie zabraknie, ze względu na rozgłos nazwiska rybołówcy.
W ten sposób przeszedł mu dzień pierwszy. Wszakże, gdyby kto mógł śledzić Ilię Brusza, byłby zdziwiony opieszałością zwycięzcy konkursu Ligi Naddunajskiej w łowieniu ryb, które przecież było jedynym powodem tego dziwacznego przedsięwzięcia. Skoro był pewien, że na niego nikt nie patrzy, rzucał wędkę dla wiosła i wiosłował ze wszystkich sił, jak gdyby chciał przyśpieszyć bieg łodzi. Jeżeli zaś spostrzegł kogoś na brzegu lub mijał się z jakimś przewoźnikiem, wówczas chwytał zawodową broń i ze zręcznością sobie właściwą wyciągał niebawem z wody piękną rybę ku podziwowi patrzących. Ale z chwilą, gdy widzowie zniknęli z brzegów lub przewoźnik na zakręcie rzeki, wracał do wiosła, pomagając prądowi swą pracą.
Miałżeby Ilia Brusz powód do przyśpieszania podróży, do której nikt go nie zmuszał? Cokolwiek by o tym sądzić, płynął bardzo szybko. Pomagał mu w tym prąd, zwykle więcej wartki u początku rzeki, niż w dalszym jej ciągu, tak że robił osiem kilometrów na godzinę, jeżeli nie więcej.
Przepłynął koło kilku miejscowości bez znaczenia, co więcej, zostawił poza sobą Tuttlingen, środowisko dość ważne, pomimo że kilku jego wielbicieli zachęcało go znakami znad brzegu, aby wylądował. Ilia Brusz ruchem odmownym odpowiedział na zaproszenie.
Około czwartej po południu znalazł się na wysokości miasteczka Fridingen, o czterdzieści osiem kilometrów od miejsca wyjazdu. Z chęcią byłby je minął, tak jak i inne, ale zapał publiczności stanął temu na przeszkodzie. Skoro się tylko ukazał, kilka łodzi odpłynęło od brzegu z okrzykami hoch! otaczając niebawem zwycięzcę.
Ilia Brusz musiał się poddać. Zresztą czyż nie miał do sprzedania obfitej zdobyczy? Bolenie, leszcze, płotki, małe rybki kolczaste trzepotały się w jego siatce, nie mówiąc już o większej liczbie głowaczy. Oczywiście nie mógł tego sam spożyć. I nie potrzebował się tego obawiać. Amatorów było dosyć. Zaledwie barka zatrzymała się, gdy z pięćdziesięciu Badeńczyków otoczyło go, składając hołdy należne laureatowi Ligi Naddunajskiej.
— Tędy, Brusz!
— Szklankę dobrego piwa, Brusz?
— Kupujemy twą zdobycz, Brusz!
— Dwadzieścia krajcarów za tę rybę!
— Florena za tamtą!
Laureat nie wiedział, komu ma najpierw odpowiedzieć i wkrótce zarobił pokaźną sumę. Jeżeli dalej tak pójdzie, to gdy dopłynie do kresu podróży, stanie się właścicielem wcale ładnej sumy pieniędzy, zaokrąglającej nie lada cyfrę otrzymaną na konkursie.
I dlaczego miałoby być inaczej? Dlaczego nie miano ubiegać się o rybę Ilii Brusza? Czyż nie jest zaszczytem otrzymać rybę z jego rąk? Nie potrzebował nawet udawać się do mieszkań, zaraz na miejscu rozchwytano jego zdobycz. Sprzedaż ta była genialnym pomysłem.
Tego wieczora Ilia Brusz nie tylko miał szczęście w sprzedaży. Otrzymał również liczne zaproszenia. Odmówił jednak stanowczo, a nawet nie chciał przyjąć szklanki wina lub kufla piwa. Widoczne było, że barki swej opuścić nie miał zamiaru. Toteż jego wielbiciele z żalem musieli opuścić bohatera, obiecując powrócić nazajutrz.
Ale nazajutrz barki już nie było. Ilia Brusz wyruszył przed świtem, a korzystając z porannej samotności, wiosłował zawzięcie, trzymając się środka rzeki w równej odległości od jej urwistych brzegów. Przy pomocy prądu dopłynął o godzinie piątej do Sigmaringen o kilka metrów od gospody „Witaj, Rybaku”. Nie ulega wątpliwości, że niejeden z członków Ligi Naddunajskiej podąży na balkon gospody i wypatrywać będzie przyjazdu sławnego kolegi. Wszakże czekać będzie na próżno. Rybak będzie już daleko, jeżeli płynąć będzie z równym zapałem.
O kilka kilometrów od Sigmaringen Ilia Brusz minął pierwszy dopływ Dunaju, strumień Louchat, wpadający doń z lewej strony.
Korzystając z tego, że w tej części jego drogi środowiska zamieszkałe znajdowały się w znacznej od siebie odległości, przyśpieszał o ile tylko mógł bieg swej łodzi, ograniczywszy połów do niezbędnego minimum. Nocą, mająca zapasie tylko tyle ryb ile było potrzeba do spożycia, zatrzymał się przy niezamieszkałym brzegu, nieco wzwyż od miasteczka Mundelkingen, którego mieszkańcy nie spodziewali się z pewnością sławnego przybysza tak wcześnie.
Po tym drugim dniu nastąpił trzeci, prawie podobny. Ilia Brusz przepłynął szybko przez Mundelkingen przed świtem i było jeszcze dość wcześnie, gdy minął duże miasteczko Ehingen. O czwartej napotkał Mer, ważny dopływ po prawej stronie Dunaju, a przed piątą przywiązał łódź do żelaznego pierścienia, znajdującego się przy nadbrzeżu Ulmu, największego po Stuttgarcie miasta Królestwa Wirtembergii.
Przybycie sławnego laureata nie było ściśle oznaczone. Przypuszczano, że przyjedzie nazajutrz późno wieczorem. Toteż Ilia Brusz zadowolony, że nikt go nie oczekuje, postanowił poświęcić resztę dnia na pobieżne zwiedzenie miasta.
Jednak nie można byłoby twierdzić z czystym sumieniem, że nadbrzeże było zupełnie puste. Spacerował po nim bowiem jakiś przechodzień, który nawet, zdawało się, że oczekuje Ilii Brusza, gdyż, skoro tylko zjawiła się barka, poszedł w jej kierunku. Według wszelkiego prawdopodobieństwa zatem laureat Ligi Naddunajskiej nie uniknie zwykłej owacji.
W każdym razie przechodzień nie starał się zbliżyć do przymocowanej łódki. Przeciwnie, trzymał się w pewnym od niej oddaleniu, jak gdyby nie chciał, żeby go widziano. Był to człowiek średniego wzrostu, szczupły, o żywym spojrzeniu, pomimo że musiał mieć przeszło czterdzieści lat, w obcisłym ubraniu skrojonym na modę węgierską. W ręku trzymał skórzaną walizkę.
Ilia Brusz, nie zwacając wcale na niego uwagi, przymocował dokładnie łódź, upewnił się, że skrzynie są dobrze zamknięte, zasłonił wejście do budki, po czym skoczywszy na ziemię, skierował się w pierwszą lepszą ulicę prowadzącą do miasta.
Przechodzień natychmiast podążył za nim, rzuciwszy wpierw do barki swoją walizkę.
Miasto Ulm, rozdzielone Dunajem na dwie połowy, jest z lewego brzegu miastem wirtemberskim, z prawego — bawarskim, lecz w całości bardzo niemieckim.
Ilia Brusz szedł starymi ulicami z szeregiem starych sklepów bez wejścia, a z otwartym oknem, przez które kupiec załatwiał żądania klientów. Wiatr poruszał z hałasem blaszane szyldy w kształcie niedźwiedzi, jeleni, krzyży lub koron.
Ilia Brusz, przeszedłszy starożytne mury, udał się do dzielnicy, gdzie rzeźnicy, flaczarze i garbarze mają suszarnie, po czym, idąc na chybił trafił, dostał się do katedry, jednego z najokazalszych kościołów niemieckich. Mieszkańcy pysznili się nią niemało, twierdząc, że jest wyższa od katedry strassburskiej. Musieli jednak zrzec się tej ambicji, jak również innych, bardziej ludzkich, dowiedziono im bowiem, że najwyższa wieża wirtemberska sięga trzystu trzydziestu siedmiu stóp wysokości.
Ilii Bruszowi nie przyszło nawet na myśl wejść na wieżę, skąd by mógł objąć jednym spojrzeniem całe miasto i okolicę. Gdyby to uczynił, niewątpliwie nieznajomy, śledzący go bacznie, podążyłby za nim, jak to się zdarzyło, kiedy Ilia Brusz wszedł do katedry, aby przypatrzyć się cyborium, które podróżnik francuski Duruy przyrównał do bastionu zaopatrzonego w galerie i skrytki, jak również stallom chóru, ozdobionym przez jakiegoś artystę z XV wieku figurami osobistości sławnych w tej epoce.
Jeden za drugim przybyli do ratusza, starożytnego budynku z XII wieku, po czym wrócili nad rzekę.
Ilia Brusz, zanim dosięgnął nadbrzeża, zatrzymał się chwil kilka, aby przypatrzyć się towarzystwu kroczącemu na szczudłach. Jest to sport, któremu w Ulm oddają się z zamiłowaniem, pomimo że nie jest on tak potrzebny jak w Tubindze, gdzie wilgotny i poryty grunt utrudnia piesze wycieczki.
Dla lepszego przypatrzenia się widowisku, którego aktorzy składali się z wesołej grupy młodych ludzi, Ilia Brusz zasiadł w kawiarni. Nieznajomy usiadł przy drugim stoliku i obaj kazali sobie podać po kuflu słynnego, krajowego piwa.
Po upływie dziesięciu minut obaj puścili się znów w drogę, tylko w odwróconym porządku, gdyż nieznajomy obecnie poprzedzał Ilię Brusza, przyśpieszając kroku, i gdy rybak dotarł do łódki, znalazł w niej nieznajomego, który jakby od dawna oczekiwał na właściciela.
Dzień był w pełni. Ilia Brusz spostrzegł z daleka intruza, który rozsiadł się wygodnie na skrzyni w tyle, mając u swych nóg walizkę z żółtej skóry. Ogromnie zdziwiony, przyśpieszył kroku.
— Przepraszam pana — rzekł, wskakując do barki — pan się zapewne omylił?
— Bynajmniej — odpowiedział nieznajomy. — Właśnie z panem chcę pomówić.
— Ze mną?
— Z panem, panie Brusz.
— W jakim celu?
— Chcę panu zaproponować interes.
— Interes? — powtórzył rybak zdziwiony.
— A nawet doskonały interes — twierdził nieznajomy, wskazując rozmówcy miejsce przy sobie.
Ruch całkiem nieprzystojny, gdyż zazwyczaj gość nie zaprasza tego, który go przyjmuje u siebie. Ale Ilia Brusz był tak zaskoczony stanowczością i spokojem nieznajomego, że posłuchał wezwania.
— Jak wszyscy zresztą — ciągnął dalej nieznajomy — wiem o pana zamiarze przepłynięcia Dunaju i utrzymywania się podczas tej podróży wyłącznie ze swego połowu. Ja również jestem zapalonym amatorem rybołówstwa i gorąco pragnę wziąć udział w pańskim przedsięwzięciu.
— W jaki sposób?
— Zaraz panu powiem. Ale najpierw, pozwoli pan, że zadam mu jedno pytanie. Na ile ocenia pan wartość ryb, jakie pan może złowić przez czas swojej podróży?
— To jest, ile przynieść mi może połów?
— Tak. Mam na myśli to, co pan może sprzedać, nie zaś to co pan spożyje.
— Być może, że ze sto florenów.
— Daję panu za nie pięćset.
— Pięćset florenów! — powtórzył Ilia Brusz oszołomiony.
— Tak, pięćset florenów zapłaconych z góry.
Ilia Brusz spojrzał wzrokiem tak wymownym na autora tej szczególnej propozycji, że nieznajomy odpowiedział wnet na myśl niewypowiedzianą.
— Niech pan będzie spokojny, jestem przy zdrowych zmysłach.
— A zatem do czego pan zmierza? — spytał laureat niedowierzająco.
— Powiedziałem panu. Pragnę patrzeć na pańskie śmiałe przedsięwzięcie, a nawet brać w nim udział. A przy tym w grę tu wchodzi uczucie gracza. Ryzykując pięćset florenów, z przyjemnością patrzeć będę, jak suma ta ułamkami do mnie powróci każdego wieczora, w miarę sprzedaży.
— Każdego wieczora? — zawołał Ilia Brusz — a więc pan ma zamiar podróżować ze mną?
— Oczywiście — rzekł nieznajomy. — Naturalnie mój przejazd nie należy do zawartej umowy, zapłacę panu za niego również pięćset florenów, co razem będzie stanowiło tysiąc florenów zapłaconych z góry.
— Tysiąc florenów — powtórzył znowu Ilia Brusz coraz bardziej zdziwiony.
Zapewne propozycja była kusząca. Ale widać rybak cenił przede wszystkim swoją samotność, gdyż odparł krótko:
— Żałuję bardzo, lecz odmawiam.
Wobec odpowiedzi tak kategorycznej, wypowiedzianej głosem stanowczym, należałoby się poddać. Ale zapalony amator rybołówstwa nie wzruszył się wcale stanowczością odmowy.
— Czy pozwoli pan, panie Brusz, spytać się dlaczego? — zapytał spokojnie.
— Nie potrzebuję się tłumaczyć. Odmawiam, oto i wszystko. Sądzę, że mam do tego prawo — odpowiedział Ilia Brusz z lekką niecierpliwością.
— Pan ma do tego prawo, oczywiście — przyznał niewzruszony rozmówca. — Ale i ja nie przekraczam swego, prosząc o wytłumaczenie mi powodów pańskiego postanowienia. Propozycja moja nie zawierała nic uwłaczającego, przeciwnie, zasługuje na to, aby być dla mnie grzecznym.
Słowa te nie miały w sobie nic groźnego, ale wypowiedziane były głosem tak stanowczym, tak pełnym powagi, że zastanowiły Ilię Brusza. Jeżeli dbał o swą samotność, to tym bardziej nie chciał się narazić na niewczesny spór, ogarnął bowiem natychmiast całą słuszność wygłoszonej uwagi.
— Podzielam pańskie zdanie — rzekł. — Powiem więc panu najpierw, że nie chciałbym pana narazić na niechybną stratę.
— To już moja rzecz.
— Ale i moja, gdyż nie mam zamiaru zajmować się łowieniem ryb więcej nad godzinę dziennie.
— A resztę czasu?
— Poświęcam wiosłowaniu, żeby przyśpieszyć bieg łodzi.
— Spieszno więc panu?
Ilia Brusz zagryzł wargi.
— Czy spieszno mi czy nie — odparł oschle — taki jest mój zamiar. Zgodzi się pan, że w takich warunkach przyjęcie pięciuset florenów równałoby się kradzieży.
— Nie w obecnej chwili, kiedy jestem o tym uprzedzony — rzekł nieznajomy, nie tracąc swego niewzruszonego spokoju.
— W każdym razie — odparł Ilia Brusz — byłbym obowiązany do połowu przynajmniej godzinę dziennie. Otóż nie chcę zobowiązywać się niczym, działając według upodobania. Chcę być swobodny.
— Pan nim będzie — oświadczył nieznajomy. — Będzie pan się zajmował rybołówstwem, kiedy pan będzie chciał i jak pan będzie chciał. Zwiększy to nawet urok gry. Zresztą, wiem, że pan jest zręcznym rybakiem i że dwa do trzech szczęśliwych rzutów wędką wystarczy, abym miał zapewniony dochód i dlatego interes ten będzie dla mnie zawsze korzystny. Trwam zatem w postanowieniu wypłacenia panu sumy pięciuset florenów z góry, czyli tysiąca florenów z przejazdem.
— A ja trwam w postanowieniu odmowy.
— Powtórzę tedy pytanie: Dlaczego?
Natarczywość była istotnie nie na miejscu. Ilia Brusz, z natury bardzo spokojny, zaczął tracić cierpliwość.
— Dlaczego? — odparł żywo. — Zdaje się, że już panu powiedziałem. Dodam jeszcze, ponieważ pan mnie do tego zniewala, że nie chcę mieć nikogo w mej łodzi. Przypuszczam, iż nikt mi nie zabroni lubić samotność.
— Zapewne — przyznał rozmówca, nie ruszając się ze swego miejsca, na którym siedział jak gdyby doń wrósł. — Ale ze mną pan będzie jakby sam. Nie ruszę się ze swego miejsca, a nawet nie wyrzeknę ani słowa, o ile pan sobie tego życzy.
— A w nocy? — odparł Ilia Brusz, którego ogarniał gniew. — Czy Pan sądzi, że dwie osoby mogą się wygodnie pomieścić w mej kajucie?
— Jest dość duża, aby się pomieściły. Zresztą za tysiąc florenów można znieść trochę niewygód.
— Można czy nie można — odpowiedział Ilia Brusz coraz bardziej Podniecony — ale ja nie chcę. Nie, sto razy nie, tysiąc razy nie. Sądzę, że to jest jasne.
— Bardzo jasne — przyznał nieznajomy.
— A zatem?… — spytał Ilia Brusz, pokazując nadbrzeże ruchem ręki.
Rozmówca jednak jakby nie rozumiał tego wymownego ruchu. Wyjął fajkę z kieszeni i napełniał ją starannie. Podobna pewność siebie do rozpaczy doprowadziła Ilię Brusza.
— Czy pan czeka, żebym go zaniósł na ziemię? — zawołał nieprzytomny.
Nieznajomy skończył napełniać fajkę.
— Postąpiłby pan źle — rzekł, nie zdradzając w głosie żadnej obawy. — A to z trzech powodów. Najpierw dlatego, że bójka sprowadziłaby niechybnie policję, co naraziłoby nas na stawienie się przed komisariatem, na legitymowanie się z nazwisk, imion, na przewlekłe śledztwo. Przyznam się, że to nie bawiłoby mnie wcale, a z drugiej strony nie przyczyniłoby się zgoła do przyśpieszenia pańskiej podróży, jak tego, zdaje się, pan sobie życzy.
Czy uparty amator rybołówstwa liczył na ten argument? Jeżeli tak było w istocie, mógł być zadowolony. Ilia Brusz nagle złagodniał i zdawało się, że usposobiony był do wysłuchania cierpliwie dowodzeń nieznajomego. Rezolutny mówca wszakże, zajęty zapalaniem fajki, nie zwrócił uwagi na wrażenie, jakie wywołały jego słowa.
Miał już wrócić do zaczętej rozmowy, gdy w tejże właśnie chwili wskoczył do barki trzeci osobnik, którego zbliżenia się nie zauważył pochłonięty sprzeczką Ilia Brusz. Przybysz miał na sobie mundur żandarmów niemieckich.
— Pan Ilia Brusz? — spytał przedstawiciel publicznego porządku.
— To ja — odpowiedział zapytany.
— Proszę o dowody.
Pytanie to równało się rzutowi kamienia w spokojną sadzawkę. Ilia Brusz był widocznie porażony.
— Moje dowody?… — wyjąkał. — Ale ja nie mam innych dowodów prócz koperty od listów i kwitów za opłacane komorne w Szalce. Wystarcza to panu?
— To nie są dowody — odburknął żandarm z niechęcią. — Dowody, to akt urodzenia, karta pobytu, książeczka robotnika, paszport… Czy pan posiada coś w tym rodzaju?
— Nic zgoła — rzekł Ilia Brusz strapiony.
— To sprawi panu kłopoty — mruknął żandarm, który zdawał się być szczerze zmartwiony z tego obrotu rzeczy.
— Mnie! — zaprotestował rybak. — Ależ jestem uczciwym człowiekiem, proszę wierzyć.
— Jestem o tym przekonany — odpowiedział żandarm.
— I nie potrzebuję się obawiać nikogo. Zresztą znają mnie wszyscy. Jestem zwycięzcą ochotniczego konkursu Ligi Naddunajskiej w Sigmaringen, o którym cała prasa mówiła, i tu, z pewnością, znajdę poręczycieli.
— Poszukamy ich, może pan być spokojny — zapewniał żandarm. — Tymczasem poproszę, żeby pan ze mną poszedł do komisarza, który sprawdzi pana tożsamość.
— Do komisarza? — zawołał Ilia Brusz. — O cóż mnie posądzają?
— O nic — tłumaczył żandarm. — Tylko mam rozkaz pilnowania rzeki i przyprowadzania do komisarza wszystkich, którzy nie mają należnych dowodów. Znajduje się pan na rzece? Tak. Ma pan potrzebne dowody? Nie. A zatem zabieram pana. Reszta mnie nie obchodzi.
— Ależ to niegodnie! — protestował Ilia Brusz widocznie zrozpaczony.
— Ale tak jest — oświadczył żandarm.
Przygodny pasażer, którego mowę tak nagle przerwano, przysłuchiwał się rozmowie z taką uwagą, że zapomniał o swej fajce. W tej chwili uważał za stosowne wmieszać się do rozmowy.
— A gdybym ja ręczył za p. Ilię Brusza — rzekł — czy byłoby to wystarczające?
— To zależy — wymówił żandarm. — Kim pan jest?
— Oto mój paszport — odpowiedział pasażer, podając rozłożony papier.
Przeczytawszy go, żandarm zmienił całkowicie swe zachowanie.
— To co innego — rzekł.
Złożył starannie papier, po czym wręczywszy go właścicielowi, wyskoczył z barki.
— Żegnajcie, panowie — rzekł, kłaniając się z uszanowaniem towarzyszowi Ilii Brusza.
Ten, zarówno zdziwiony nagłością tego niespodziewanego zdarzenia, jak rodzajem jego rozwiązania, nie spuszczał wzroku z cofającego się nieprzyjaciela.
Tymczasem jego zbawca, nawiązując przerwaną nić rozmowy, ciągnął dalej nielitościwie.
— Drugim powodem jest, że rzeka, z przyczyn może panu nieznanych, bacznie jest pilnowana, jak zresztą mógł się pan o tym przekonać przed chwilą. Nadzór ten będzie tym ostrzejszy, im dalej będzie pan płynąć, a jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe, w Serbii i prowincjach bułgarskich Turcji, krajów bardzo niespokojnych, a nawet znajdujących się na stopie wojennej od 1 lipca. Przypuszczam, że niejedno zdarzenie może pana spotkać i że w razie potrzeby będzie pan zadowolony z pomocy uczciwego towarzysza, cieszącego się na szczęście jakim takim wpływem.
Że ten drugi argument, o którego prawdziwości Ilia Brusz przekonał się przed chwilą, wywołać mógł wrażenie, o tym mówca nie wątpił. Nie spodziewał się jednak, że będzie tak decydujący. Ilia Brusz był gotów ustąpić, myślał tylko, czym upozorować tę zmianę swego poglądu.
— Trzeci i ostatni powód — ciągnął dalej kandydat na pasażera — jest, że zwracam się do pana w imieniu p. Miclesco, waszego prezesa. Ponieważ oddał pan sprawę swego przedsięwzięcia w ręce Ligi Naddunajskiej, nic dziwnego, że chce ona czuwać nad jego wykonaniem, aby w razie potrzeby zapewnić jego uczciwość. Skoro p. Miclesco dowiedział się o moim zamiarze towarzyszenia panu w podróży, dał mi upoważnienie, prawie że urzędowe. Żałuję, że nie przewidziałem pańskiego niezrozumiałego dla mnie uporu i że nie zabrałem ze sobą listu polecającego, który mi chciał wręczyć dla pana.
Ilia Brusz odetchnął z ulgą. Nie mógł znaleźć lepszego pretekstu do upozorowania przyjęcia żądania, które odpierał tak zawzięcie.
— Szkoda, że pan od razu nie powiedział mi tego — zawołał. — W takim razie to co innego, i byłbym złej woli, gdybym odrzucił pańską propozycję.
— A zatem pan ją przyjmuje?
— Przyjmuję.
— Bardzo dobrze! — rzekł amator rybołówstwa, dosięgnąwszy nareszcie szczytu swych pragnień. Po czym, wyciągnąwszy pieniądze z kieszeni, podał Ilii Bruszowi tysiąc florenów.
— Czy mam pokwitować?
— O ile to panu dogadza.
Rybak wydostał ze skrzyni atrament, pióro i notatnik, wyrwał zeń kartkę i przy zachodzącym świetle dnia zaczął pisać, równocześnie czytając głośno kreślone wyrazy:
Otrzymano, jako zapłatę z góry, za złowione podczas trwania podróży ryby i przejazd od miasta Ulm do Morza Czarnego, sumę tysiąca florenów od pana…
— Od pana…? — powtórzył, podnosząc pióro, tonem pytającym. Pasażer Ilii Brusza zapalał swoją fajkę.
— Jaeger, 45, Leipzigerstrsse, Wiedeń — odpowiedział między dwoma kłębami dymu.
Z różnych krain ziemi, które od początku dziejów szczególnie były dotknięte wojnami — przypuściwszy, że jakikolwiek kraj mógłby się pochwalić łaskawszymi względami! — południe i południowy–wschód Europy zajmują pierwsze miejsce. Na skutek swego geograficznego położenia z częścią Azji między Morzem Czarnym a Indusem, krainy te są sceną, na której walczą współzawodniczące rasy zamieszkujące stary ląd.
Fenicjanie, Grecy, Rzymianie, Persowie, Hunowie, Goci, Słowianie, Madziarzy, Turcy i wielu innych rościło pretensje do całości lub części tych nieszczęśliwych krain, nie licząc dzikich hord, które przechodziły tylko przez nie, dążąc do osiedlenia się w Europie środkowej i zachodniej, gdzie cywilizując się z wolna stały się zawiązkiem nowoczesnych narodowości.
Przyszłość tych krain ma być, zdaniem znacznej liczby uczonych proroków, niewiele weselsza od ich tragicznej przeszłości. Uczeni ci twierdzą, że z chwilą wtargnięcia rasy żółtej staną się one, prędzej czy później, widownią takich samych krwawych bojów, jak w starożytności i wiekach średnich. Wraz z tą chwilą południowa Rosja, Rumunia, Serbia, Bułgaria, Węgry, Turcja, wielce zdziwiona ze swej roli — o ile tym krajem będą jeszcze rządzili synowie Osmanu — staną się siłą rzeczy przedmurzem Europy i ich kosztem rozegra się pierwszy akt dramatu.
Oczekując tych kataklizmów, których nastanie jest w każdym razie bardzo dalekie, różne rasy kolejno zjawiały się między Morzem Śródziemnym i Karpatami, w końcu zaś osiedliły się tu jako tako i pokój — och! ten problematyczny pokój narodów zwanych cywilizowanymi — zapanował, rozciągając swój wpływ na wschód. Odtąd zamieszki, rozboje, zbrodnie zdały się ograniczać tylko do tej części Półwyspu Bałkańskiego, gdzie rządziła jeszcze dynastia Osmanidów.
Turcy zjawili się w Europie po raz pierwszy w r. 1356. Zdobywszy Konstantynopol w 1453 r., spotkali się tu z poprzednimi zdobywcami, przybyłymi przed nimi z Azji Środkowej, którzy od dawna przyjąwszy wiarę chrześcijańską, zaczęli się zlewać z. — ludnością tubylczą i tworzyć państwa praworządne. Na nowo więc rozpoczęła się wieczna walka o życie! Nowopowstałe państwa, jak Słowianie, Madziarzy, Grecy, Kroaci, Niemcy, broniły zaciekle ziemi, którą sami zabrali innym, stanowiąc żywą barierę przed najściem tureckim, która, choć uginała się miejscami, nie była nigdy całkiem wywrócona.
Osmanidzi zatrzymani poza Karpatami i Dunajem, nie byli zdolni utrzymać się nawet w tych zacieśnionych granicach i to, co się mieni kwestią wschodnią, jest tylko historią ich wiekowego cofania się.
W przeciwieństwie do zdobywców, którzy ich wyprzedzili i których kosztem zawładnęli krajem, muzułmanom azjatyckim nie udało się nigdy zasymilować narodów poddanych ich władzy. Zawdzięczając swe osiedlenie zwycięstwu, pozostali zwycięzcami rozkazującymi poddanym, jak pan niewolnikom. Podobny sposób rządzenia, zważywszy do tego różnicę religii, nie mógł dać innych wyników prócz ustawicznych buntów zwyciężonych.
W istocie, historia pełna jest tych buntów, które po wiekowych walkach doprowadziły w r. 1875 do niezależności, mniej lub więcej całkowitej, Grecji, Czarnogórza, Rumunii i Serbii. Co do innych ludów chrześcijańskich, to te w dalszym ciągu były pod panowaniem zwolenników Mahometa.
Panowanie to stało się w pierwszych miesiącach 1875 r. jeszcze bardziej nie do zniesienia niż dotąd. Pod reakcyjnym wpływem muzułmanów, rządzących wówczas w pałacu sułtana, chrześcijanie w państwie otomańskim byli prześladowani, obarczani podatkami, zabijani, męczeni na różne sposoby. W odpowiedzi Hercegowina Powstała ponownie na początku lata tegoż roku.
Oddziały patriotów przebiegały kraj, zadając pod dowództwem swych walecznych wodzów, Peko–Pawłowicza i Luibibratisza cios po ciosie regularnym wojskom przeciw nim wysłanym.
Wkrótce powstanie rozciągnęło się na Czarnogórę, Bośnię i Serbię. Nowa porażka wojsk tureckich w wąwozach Dugi w r. 1876 podnieciła ostatecznie odwagę powstańców i Bułgaria odezwała się groźnym pomrukiem. Jak zwykle zaczęło się od tajemnych konspiracji i zebrań, na które wymykała się gorąca młodzież kraju.
Na tych naradach wybrano niebawem przywódców, którzy zdobyli sobie władzę nad mniejszą lub większą liczbą gotowych do boju, czy to wymową, czy wybitnością swego umysłu, czy też gorącym uczuciem swego patriotyzmu. W krótkim czasie każda grupa, każde miasto miało swego przywódcę.
W Ruszczuku, ważnym ośrodku bułgarskim, położonym nad Dunajem, prawie naprzeciwko miasta rumuńskiego Dżurdżewo, władza oddana była bez żadnego sprzeciwu w ręce sternika Sergiusza Ladki. O lepszy wybór byłoby trudno.
Lat trzydziestu, wysokiej postawy, o jasnych włosach północnego Słowianina, siły herkulesowej, zwinności niezwykłej, wytrawny gimnastyk, Sergiusz Ladko skupiał w sobie wszystkie zalety fizyczne, ułatwiające wodzowi zadanie. Ale, co ważniejsze, posiadał wszystkie zalety moralne konieczne dla wodza: energię w decyzji, roztropność w działaniu i namiętną miłość swego kraju.
Sergiusz Ladko urodził się w Ruszczuku, gdzie pełnił zawód sternika na Dunaju. Miasto rodzinne opuszczał tylko wtedy, gdy powierzano mu, ze względu na świetną znajomość wielkiej rzeki, barki i galary, które prowadził, czy to w stronę Wiednia i wyżej, czy też do Morza Czarnego. A kiedy nie odbywał tej żeglugi na poły rzecznej, na poły morskiej, to poświęcał czas rybołówstwu i obdarzony wyjątkowymi zdolnościami w tym kierunku, zdobył tak zadziwiającą sprawność w tej sztuce, że jego zarobek z połowu dodany do zapłaty za sternictwo, zapewnił mu życie bardzo dostatnie.
Zmuszony swym podwójnym zawodem do przepędzania czterech piątych życia na rzece, zżył się z wodą, jak ze swoim żywiołem. Przepłynięcie Dunaju, pod Ruszczukiem szerokiego jak odnoga morska, było dla tego zadziwiającego pływaka zabawką, a jego czynów ratunkowych nie doliczyłby się nikt.
To życie, pełne godności i prawości, zyskało mu popularność w Ruszczuku jeszcze przed zamieszkami wywołanymi uciskiem tureckim. Miał nieskończoną liczbę przyjaciół, których niekiedy nawet nie znał. Można by śmiało powiedzieć, że wszyscy mieszkańcy Ruszczuku byliby jednogłośnie jego przyjaciółmi, gdyby nie istniał Iwan Striga.
Iwan Striga był również dzieckiem kraju, jak i Sergiusz Ladko, którego był żywym przeciwieństwem.
Fizycznie nie mieli nic wspólnego za sobą, a jednak w paszporcie, który się zadowala zdawkowym opisem, rysopis ich wypadłby jednakowo.
Tak jak Ladko, Striga był wzrostu wysokiego, barczysty, silny, o jasnych włosach i brodzie. Ale tu kończyło się podobieństwo. O ile bowiem oblicze pierwszego było szlachetne i szczere, o tyle niespokojny wyraz twarzy drugiego znamionował zuchwalstwo i zimne okrucieństwo.
Ale jeszcze bardziej niepodobna była ich strona moralna. O ile dochody Ladki były wiadome, o tyle nikt nie mógłby powiedzieć, w jaki sposób Striga zdobywa złoto, które wydaje bez liczenia. W braku dowodów puszczono wodze wyobraźni. Mówiono, że Striga, zdrajca swego kraju i swej rasy, był płatnym szpiegiem Turka ciemięzcy; mówiono, że był nie tylko szpiegiem, lecz, gdy się zdarzyła sposobność, i przemytnikiem, i że dzięki niemu najrozmaitsze towary przechodziły z brzegu rumuńskiego na bułgarski i odwrotnie bez opłaty celnej; mówiono nawet, kiwając głowami, że wszystko jest niczym wobec tego, iż Striga ciągnie większą część swoich dochodów z rabunku i zwykłych rozbojów; mówiono jeszcze…. Ale czegóż nie mówiono? Prawdą było, że nikt nic nie wiedział o czynach i zachowaniu tego niepokojącego osobnika, który, o ile nieprzychylne sądy publiczności miały być wiarygodne, był w każdym razie na tyle zręcznym, że się nigdy złapać nie dał na gorącym uczynku.
Przypuszczenia te jednak czyniono w tajemnicy. Nikt nie odważyłby się wygłosić głośno swego sądu o człowieku, który cynizmem i gwałtownością groźny był dla wszystkich. Striga zatem mógł udawać, że nie wie co o nim myślano, przypisywać ogólnemu uwielbieniu sympatię, którą go darzyło wielu przez tchórzostwo i przebywać w mieście, jak w kraju zdobytym, w towarzystwie mieszkańców najbardziej zepsutych, niepokojąc je swym skandalicznym zachowaniem.
Wydawało się, że między osobnikiem tego rodzaju i spokojnym Ladką nic wspólnego być nie mogło i rzeczywiście przez dłuższy czas wiedzieli o sobie tylko tyle, co głosiła o każdym z nich fama publiczna. Logicznie sądząc, nic się w tym względzie zmienić nie mogło. Ale los śmieje się z naszej logiki i było gdzieś przewidziane, że obaj ci ludzie spotkają się twarzą w twarz jako nieprzejednani przeciwnicy.
Natasza Gregorewicz, słynna w całym mieście ze swej piękności, miała lat dwadzieścia. Z początku z matką, później sama, mieszkała w sąsiedztwie Ladki, którego znała od lat dziecinnych. W domu brak było opieki męskiej. Piętnaście lat przed czasem, w którym rozpoczyna się nasze opowiadanie, ojciec jej zginął z rąk Turków, a pamięć tej ohydnej zbrodni dziś jeszcze grozą przejmowała patriotów, uciemiężonych, lecz nie spodlonych. Wdowa, nie mając już na kogo liczyć, odważnie wzięła się do pracy. Biegła w sztuce wyrabiania koronek i haftów, którymi u Słowian najskromniejsza włościanka zdobi swe ubogie ubranie, zapewnić mogła utrzymanie córce i sobie.
Wiadomo wszakże, że biednym najwięcej dają się we znaki wszelkie zamieszki w kraju, toteż biedna koronczarka nieraz cierpiałaby wskutek panującej w Bułgarii anarchii, gdyby nie Ladko, który jej dyskretnie śpieszył z pomocą. Z wolna nawiązywał się zażyły stosunek między młodym człowiekiem i obu kobietami. W ich spokojnym mieszkaniu przepędzał wszystkie wolne chwile. Często wieczorem zachodził do nich, spędzając mile resztę dnia przy gotującym się samowarze. Innym znów razem, wywdzięczając się za serdeczne przyjęcie, zabierał je na przechadzkę lub urządzał dla nich połów na Dunaju.
Kiedy pani Gregorewicz, wyczerpana ciągłą pracą, podążyła za mężem, Ladko zaopiekował się sierotą z taką gorliwością, że młoda dziewczyna nie odczuła braku matki, o której można było powiedzieć, że dziecięciu swemu dwa razy dała życie.
W ten sposób powoli, nieświadomie, miłość zagościła w sercu młodej pary. Striga przyspieszył jej objawienie.
Ujrzawszy pewnego razu tę, którą wszyscy nazywali pięknością Ruszczuku, Striga zakochał się w niej gwałtownie. Pewny swego zwycięstwa, jak człowiek, któremu wszyscy ulegali, zjawił się w domu młodej dziewczyny i bez żadnych wstępów poprosił o jej rękę. Pierwszy raz w życiu spotkał się z nieprzezwyciężonym oporem. Natasza, bez względu na to, że mogła ściągnąć na siebie nienawiść tak groźnego człowieka, oświadczyła, że nic na świecie zniewolić by jej nie mogło do tego małżeństwa. Pomimo to Striga przyszedł po raz wtóry. Po raz trzeci nie przyjęto go wcale.
Wtedy ogarnął go bezgraniczny gniew. Idąc za popędem swej dzikiej natury, obrzucił młodą dziewczynę obelgami i przekleństwami, co tak przestraszyło Nataszę, że pobiegła do Sergiusza Ladki wyznać mu swe strapienie i obawę. Gniew, równy gniewowi Strigi, ogarnął Sergiusza. Nie chcąc o niczym słyszeć, przeklinał z niebywałą u niego gwałtownością człowieka, który śmiał podnieść oczy na nią.
Powoli jednak dał się uspokoić. Nastąpiły wyznania bardzo niewyraźne, ale których wynik był zupełnie jasny. W godzinę później Sergiusz i Natasza, z pogodą w oczach i radością w sercu, zamienili pierwszy pocałunek swego narzeczeństwa.
Kiedy się Striga o tym dowiedział, o mało nie umarł z wściekłości. Zuchwale zjawił się w domu Gregorewiczów z obelgą i pogróżką na ustach. Ale wyrzucony żelazną ręką, dowiedział się, że odtąd mężczyzna broni tego domu.
Być zwyciężonym! Mieć współzawodnika, on, Striga, który był tak dumny ze swej atletycznej siły!… Było to upokorzenie nie do zniesienia, postanowił też zemścić się. Z kilku awanturnikami jego pokroju przyczaił się pewnego wieczoru, oczekując na Ladkę idącego wzdłuż brzegu rzeki. Tym razem nie chodziło już tylko o bójkę, zbrodnia była w pogotowiu. Napastnicy napadli z nożami w ręku.
Napaść ta również nie odniosła żądanego skutku. Sternik bowiem, uzbrojony w wiosło, którym władał jak maczugą, zmusił napastników do cofnięcia się. Striga zaś, przyciśnięty do muru, musiał się ratować upokarzającą ucieczką.
Widać nauka poskutkowała, skoro ten ciemny typ zaniechał swych zbrodniczych zamiarów. Sergiusz Ladko zaś ożenił się na Początku 1875 r. z Natasza Gregorewicz i odtąd miłość zapanowała w domu sternika.
W tych miodowych miesiącach, którym rok przeszło nie odebrał uroku, na początku 1876 r. wybuchło powstanie w Bułgarii. Głęboka miłość, jaką Sergiusz Ladko żywił dla swej żony niezdolna była jednak zatrzeć miłości do ojczyzny. Bez wahania złączył się z powstańcami i wraz z nimi radził, jakim sposobem wyratować kraj rodzinny z niedoli.
Przede wszystkim trzeba było zaopatrzyć się w broń. Znaczna liczba młodych ludzi przepłynęła w tym celu rzekę, udając się do Rumunii, a nawet do Rosji. Sergiusz Ladko był jednym z nich. Z rozdartym sercem, lecz z mocnym postanowieniem spełnienia swego obowiązku, wyruszył w drogę, narażając tym samym uwielbianą kobietę na niebezpieczeństwa, grożące zawsze podczas rewolucji wodzowi partyzantów.
Myśl o groźnym Stridze zwiększyła jego troskę. Może bandyta zechce, korzystając z jego nieobecności, zadać cios najdroższemu jego uczuciu. Było to bardzo prawdopodobne. Ale Sergiusz Ladko nie zawahał się wobec tej słusznej obawy. Zresztą od kilku miesięcy nie było słychać wcale o Stridze; miał podobno opuścić kraj bezpowrotnie.
O ile można wierzyć pogłoskom, które o nim krążyły, obrał on za teren swej działalności okolice położone bardziej na północ. Ale pogłoski te były sprzeczne i bez związku. Obwiniano go o wszelkie możliwe zbrodnie, nie mogąc mu dowieść żadnej.
W każdym razie nieobecność Strigi zdawała się pewną, reszta nie obchodziła Sergiusza Ladki. Istotnie, spokój Nataszy nie był niczym zakłócony.
Wróciwszy niebawem, musiał znów odjechać i to na czas dłuższy. Sposoby dostarczania broni, dotąd praktykowane, nie zabezpieczały dostatecznej jej ilości. Transporty z Rosji szły przez Węgry i Rumunię, czyli przez kraje pozbawione wówczas kolei żelaznych. Patrioci bułgarscy postanowili więc ześrodkować cały zapas w Budapeszcie, dokąd dostawiano by je koleją, a stamtąd galarami przewożono by Dunajem.
Ladko, wyznaczony jako wykonawca tego planu, wyruszył zaraz wieczorem. W towarzystwie ziomka, który miał odwieźć łódź na brzeg bułgarski, przepłynął rzekę, aby jak najprędzej dostać się przez Rumunię do stolicy Węgier. Podczas przeprawy jednak zdarzył się wypadek, który mocno zastanowił delegata powstańców.
Gdy łódź znalazła się o jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu, dał się słyszeć strzał posłany niezawodnie w ich kierunku, kula bowiem przeleciała tuż przy ich głowach. W przekonaniu tym umocnił się sternik tym bardziej, że zobaczył w półcieniu zmroku znane oblicze Strigi.
Śmiertelne udręczenie, które go ogarnęło, nie zachwiało jednak jego postanowienia. Już z góry poświęcił swe życie dla ojczyzny. Gdyby zaś było potrzeba, poświęciłby nawet to, co mu droższym było od życia. Na odgłos strzału upadł na dno łodzi, jak to zwykle bywa, dla uniknięcia ponownego strzału. Przyciskając mocno wiosło, popychał nim barkę w stronę miasta rumuńskiego Dżurdżewo, zarysowującego się blaskiem swych światełek na ciemnym tle nocy.
Dostawszy się do miasta, Ladko zajął się gorliwie powierzonym mu zleceniem.
Nawiązał stosunki z emisariuszami carskiego rządu, wysłanymi, czy to na granicę rosyjską, czy też incognito, do Budapesztu i Wiednia. Niebawem Dunajem popłynęły liczne galary zaopatrzone w broń i amunicję.
Sergiusz Ladko otrzymywał często listy od żony, przysyłane nocą do Rumunii pod wskazane nazwisko. Wiadomości w nich zawarte, na początku dobre, zaczynały być coraz bardziej niepokojące. Nie chodziło tu jednak o Strigę. Natasza nie wiedziała nawet, czy bandyta wrócił do Bułgarii. Ladko zaczął więc powątpiewać o słuszności swych obaw. Skądinąd jednak było rzeczą pewną, że Ladko był denuncjowany władzom tureckim, policja bowiem wtargnęła do jego mieszkania i przeprowadziła w nim rewizję, zresztą bez żadnego wyniku. Wobec tego powrót do Bułgarii równałby się samobójstwu… Wiedziano kim jest, śledzono go dniem i nocą, i gdyby się zjawił, niezwłocznie byłby aresztowany. Aresztowany zaś znaczy w Turcji tyle, co skazany. Ladko więc wstrzymać musiał swe Przybycie do Bułgarii do czasu, kiedy powstanie będzie jawnie ogłoszone, tym sposobem bowiem nie narażał ani siebie, ani żony, którą dotąd zostawiono w spokoju.
Chwila ta wkrótce nadeszła. Bułgaria powstała w maju, za wcześnie, zdaniem sternika, przewidującego złe następstwa tego pośpiechu.
Nie licząc się jednak ze swymi poglądami wyruszył na pomoc krajowi. Pociąg zawiózł go do Zombor, ostatniego miasta węgierskiego w pobliżu Dunaju, do którego dochodziła wtedy kolej żelazna. Tu miał wsiąść do łodzi i popłynąć z prądem.
Wiadomości, które zastał w Zomborze, zmusiły go do przerwania podróży. Obawy jego sprawdziły się. Powstanie było stłumione w zawiązku. Turcja mobilizowała wielkie wojska w rozległym trójkącie, którego wierzchołek stanowiły miasta Ruszczuk, Widdin i Sofia, i jej żelazna ręka szczególnie ciążyła na tych nieszczęśliwych stronach. Ladko musiał się cofnąć do małego miasteczka, które obrał za swoją dotychczasową siedzibę.
Listy Nataszy potwierdziły jego postanowienie. Nadzór nad jego domem był tak ścisły, że Natasza musiała się uważać poniekąd za uwięzioną: śledzono ją usilniej niż zwykle, więc ostrożność leżała w ich wspólnym interesie.
Ladko tłumił swój gniew z bezczynności, bowiem transport broni był siłą rzeczy wstrzymany. Wyczekiwanie to jednak, samo przez się już przykre, stało się nie do zniesienia od chwili, kiedy listy od żony przestały przychodzić.
Niepokój jego zamienił się z upływem czasu w straszne udręczenie. Pierwszego lipca Serbia urzędowo wydała wojnę sułtanowi, odtąd zaś okolice naddunajskie roiły się od wojsk, którym towarzyszyły wszelkiego rodzaju nadużycia. Bił się z myślą czy Natasza padła ofiarą zamieszek, czy też uwięziona jest przez władze tureckie jako zakładniczka lub wspólniczka męża?
Po miesięcznym milczeniu, nie mogąc go znosić nadal, postanowił stawić czoło wszystkiemu, dążąc do Bułgarii, aby dowiedzieć się całej prawdy.
Wszelako, ze względu na Nataszę, należało działać z wielką ostrożnością. Nie na wiele by się zdało, gdyby dostał się w ręce straży tureckiej. Powrót jego o tyle byłby użyteczny, o ile dostałby się do Ruszczuku i w nim mógł swobodnie przebywać, pomimo podejrzenia, które na nim ciążyło. Później zastosowałby się do okoliczności. W najgorszym razie, gdyby mu wypadło bezzwłocznie opuścić znów granice Bułgariii, zobaczyłby jednak i przycisnął do serca swoją drogą Nataszę.
Sergiusz Ladko zastanawiał się kilka dni nad sposobem wykonania swego przedsięwzięcia. Nareszcie go znalazł i nie zwierzając się nikomu, natychmiast wziął się do dzieła.
Czy wynik będzie pomyślny? Przyszłość przekona nas o tym. Tymczasem musiał się zdecydować i dlatego 28 lipca 1876 r. rano najbliżsi sąsiedzi sternika, którego prawdziwego nazwiska nikt nie znał, zauważyli, że domek, w którym od kilku miesięcy samotnie przebywał, jest szczelnie zamknięty.
Jaki był zamiar Ladki, na jakie niebezpieczeństwo się narażał, chcąc go doprowadzić do skutku, jakim sposobem wypadki, które rozegrały się w Bułgarii, a szczególnie w Ruszczuku łączą się z konkursem w Sigmaringen, o tym przekona się czytelnik z dalszego opowiadania, bynajmniej nie zmyślonego, gdyż główne postacie tej powieści żyły rzeczywiście nad brzegami Dunaju.
Pan Jaeger, otrzymawszy pokwitowanie, natychmiast rozgościł się na barce. Dowiedziawszy się, która skrzynia będzie jego posłaniem, znikł za zasłoną budki, zabierając ze sobą walizkę. Po upływie dziesięciu minut wyszedł z niej przeobrażony od stóp do głów. Ubrany jak skończony rybak: kurtka, wysokie buty, bobrowa czapka — wydawał się kopią Ilii Brusza.
Zdziwił się nieco stwierdziwszy, że podczas jego krótkiej nieobecności gospodarz opuścił barkę. Wierny jednak swym zobowiązaniom nie zadał żadnego pytania, gdy ten powrócił po półgodzinnej wycieczce. Ale Ilia Brusz powiedział mu sam, że był zmuszony wysłać kilka listów do dzienników z zawiadomieniem o swym przyjeździe do Neustadt na trzeci dzień wieczorem i do Ratyzbony następnego dnia. Ponieważ obecnie w grę wchodził interes p. Jaegera należało unikać takiego osamotnienia jak w Ulm. Ilia Brusz wyraził nawet żal, że nie będą mogli zatrzymać się w miastach poprzedzających Neustadt, a szczególnie w Neuburgu i Ingolstadt, które są miastami znacznymi. Postoje te wszakże nie licowały z jego planem, musi się zatem ich wyrzec.
P. Jaeger, mile zaskoczony okazanym mu zainteresowaniem, nie nalegał na postój w Neuburgu i Ingolstadt. Przeciwnie, podzielał w zupełności zdanie gospodarza i upewnił go ponownie, że nie chciałby w niczym tamować jego swobody.
Dwaj towarzysze po pewnym czasie zasiedli na ławce i zabrali się do wieczerzy. Na przywitanie p. Jeager powiększył liczbę dań doskonałą szynką, którą wydobył ze swej walizki. Ilia Brusz, smakując ten wyśmienity produkt miasta Moguncji przyznał, że mimo wszystko jego towarzysz ma swoje zalety.
Noc przeszła bez wypadku. Przed wschodem słońca Ilia Brusz odwiązał ostrożnie liny, ażeby nie zbudzić pogrążonego w głębokim śnie uprzejmego pasażera.
Ulm jest ostatnim miastem Wirtembergii, przez które przepływa Dunaj, dążąc do Bawarii. Płynie dotąd wąskim korytem, gdyż dopiero niżej wpadają do niego wielkie dopływy powiększające jego objętość i czyniące zań jedną z najważniejszych rzek w Europie.
Szybkość prądu wynosiła około mili na godzinę. Barki wszelkiego rodzaju, a między nimi nawet przeładowane łodzie, sunęły po nim, pomagając sobie szerokim żaglem, wzdymającym się pod wpływem północno — zachodniego wiatru. Pogoda zapowiadała się pomyślnie.
Skoro wypłynęli na środek rzeki, Ilia Brusz zaczął wiosłować, przyspieszając bieg łodzi, i nie zaprzestawał tej czynności aż do samego wieczora, zaledwie pozwalając sobie na krótki odpoczynek, jednak bez przerywania jazdy. Pasażer jakby nie zwracał uwagi na ten pośpiech, a jeżeli się dziwił, to zdziwienie zachował dla siebie.
Zaledwie parę słów zamieniono tego dnia. Ilia Brusz wciąż wiosłował, p. Jaeger zaś przypatrywał się z uwagą, która by uderzyła niezawodnie gospodarza, gdyby był mniej zajęty, łodziom sunącym po Dunaju, o ile wzrok jego nie przebiegał obu brzegów. Brzegi stawały się coraz mniej urwiste, tak że rzeka omal nie rozlewała się po okolicy. Lewy brzeg na pół zalany tracił nawet swoje zarysy, prawy zaś, sztucznie wzniesiony dla zbudowanej na nim drogi żelaznej, był widownią ciągle przelatujących pociągów, świszczących lokomotyw, których dym mieszał się z dymem statków parowych, o kołach prujących z hałasem fale.
W Offingen, gdzie przepływali po południu, kolej skręcała na Południe, gdyż tu prawy brzeg tworzył jezioro, którego końca nie można było dostrzec. Wieczorem zatrzymali się w Dillingen na noc.
Nazajutrz, po jeździe równie szybkiej jak poprzedniego dnia, zarzucono kotwicę w miejscu samotnym, o kilka kilometrów wzwyż Neuburgu i znów 15 sierpnia wraz ze świtem byli już na środku rzeki.
Ilia Brusz zapowiedział na ten dzień wieczorem przyjazd do Neustadt Wstyd mu było zjawić się z pustymi rękoma, toteż korzystając z dogodnych warunków atmosferycznych i krótkiego postoju, postanowił zarzucić wędkę.
Wczesnym rankiem obejrzał swe przyrządy ze szczególną starannością. Towarzysz przypatrywał się tym przygotowaniom z zainteresowaniem godnym prawdziwego amatora.
Zajęcie nie przeszkadzało Ilii Bruszowi w rozmowie.
— Dzisiaj, jak pan widzi, panie Jaeger, mam zamiar oddać się połowowi, ale przygotowania doń są nieco długie. Ryby są nieufne z natury i największa ostrożność nie wadzi. Niektóre z nich są nad wyraz zmyślne, jak na przykład lin. Trzeba walczyć z różnymi jego wybiegami, a paszczę ma tak twardą, że może złamać wędkę.
— Lin nie należy do smacznych ryb, o ile mi się zdaje — zauważył p. Jaeger.
— Nie, gdyż przebywa przeważnie w wodach błotnistych, co nadaje mu nieprzyjemny smak.
— A szczupak?
— Szczupak jest doskonały — oświadczył Ilia Brusz — o ile waży pięć lub sześć funtów, małe bowiem mają za wiele ości. Ale w żadnym razie szczupaka nie można nazwać rybą zmyślną i zabiegliwą.
— Doprawdy, panie Brusz? A zatem te rekiny wód słodkich, jak je nazywają…
— Są równie głupie jak rekiny wód słonych, panie Jaeger. Prawdziwe bydło stojące na tym samym poziomie co okonie i węgorze! Połów ich może przynieść korzyść, nigdy zaszczytu. Są to ryby, zdaniem wytrawnego znawcy, które dają się brać, ale których się nie bierze.
Panu Jaegerowi nie pozostało nic innego nad podziwianie przekonywujących wywodów Ilii Brusza, jak również staranności z jaką przygotowywał swoje przyrządy.
Dla wypróbowania wziął pręt wędki, zarówno giętki jak lekki, i zgiął go wpół, pręt wyprężył się tak prosto, jak przedtem. Składał się on z dwu części, z których jedna, gruba w swej podstawie na cztery centymetry, zmniejszała się stopniowo, aż do miejsca, gdzie zaczynała się druga, z drzewa cienkiego i sprężystego. Zrobiona z pędów orzecha liczyła prawie cztery metry długości, co pozwalało rybakowi, bez oddalania się od brzegu, na połów ryb, trzymających się głębiny, jak leszcze i płotki czerwone.
Ilia Brusz, pokazując panu Jaegerowi haczyk, który wraz z przynętą przymocował do nitki z włosienia florenckiego, rzekł:
— Niech pan patrzy, są to haczyki numer jedenasty, niezmiernie cienkie. Jako przynęta służą spalone ziarna zboża, pęknięte z jednej tylko strony i dobrze rozmoczone, będące najlepszym żerem dla płotek. Nareszcie wszystko gotowe, mogę próbować szczęścia.
Podczas gdy p. Jaeger stał oparty o budkę Ilia Brusz usiadł na ławce mając siatkę tuż przy sobie, po czym rozkołysawszy wędkę ruchem metodycznym nie pozbawionym pewnego wdzięku, zarzucił ją na wodę. Haczyki zanurzyły się przybierając dzięki ołowianym kulkom pionowy kierunek, najbardziej pożądany zdaniem zawodowców. Nad nimi unosił się pływak z łabędziego pióra, które nie wchłaniając wody jest w tym wypadku niezrównane.
O tym, że na łodzi zapanowało głębokie milczenie, mówić nie trzeba. Głosy łatwo odstraszają rybę, a zresztą poważny rybak nie ma czasu na rozmowę. Musi bacznie śledzić poruszenia pływaka i nie zaniedbać chwili, w której ma przygwoździć zdobycz.
Ranek ten był niezwykle pomyślny dla Ilii Brusza. Złowił nie tylko z dwadzieścia płotek, lecz i dwanaście karpi i kilka jego odmian. Jeżeli p. Jaeger był istotnie tym zapalonym amatorem rybołówstwa, za jakiego się podawał, powinien był podziwiać zręczność, z jaką jego gospodarz przygważdżał swą zdobycz, co jest rzeczą konieczną dla ryb tego rodzaju. Skoro zauważył, że ryba chwyta haczyk, nie śpieszył się wcale z wydobyciem jej na powierzchnię wody i czekał aż zmęczy się próżnym wysiłkiem wysunięcia się z haczyka, zachowując w tym niewzruszoną niczym zimną krew, co należy do jednej z zalet rybaka godnie pełniącego swój zawód.
Połów musiano przerwać około jedenastej. W lecie ryba nie daje się złowić w godzinach południowych, wtedy kiedy wody iskrzą się pod wpływem słońca. Zresztą zdobycz była dostatecznie obfita. Ilia Brusz obawiał się nawet, że będzie jej za dużo, zważywszy, że Neustadt, gdzie zatrzymano się o piątej, było niedużą mieściną.
Obawa jego jednak była płonna. Dwadzieścia pięć do trzydziestu osób przywitało go oklaskami. Wkrótce nie wiedział, kogo ma słuchać, ryby rozchwytano w kilka chwil za dwadzieścia siedem florenów, które Ilia Brusz wręczył na poczekaniu p. Jaegerowi, jako Pierwszą dywidendę.
P. Jaeger zadowolony, że nie do niego zwraca się zapał publiczności, schował się skromnie do budki, gdzie podążył za nim Ilia Brusz, skoro nie mógł się uwolnić od swych zapalonych wielbicieli. Chodziło mu bowiem o jak najrychlejszy odpoczynek ze względu na noc, którą musieli skrócić chcąc wcześnie być w Ratyzbonie, odległej o jakie siedemdziesiąt kilometrów. Ilia Brusz postanowił wyruszyć o pierwszej w nocy, w celu odbycia jeszcze jednego połowu pomimo długiej drogi, która ich czekała.
Do Ratyzbony przywiózł około trzydziestu funtów ryb, tak że ciekawi cisnący się do brzegu, nie potrzebowali żałować, iż trudzili się na darmo. Zapał publiczności był niezmierny. W jednej chwili urządzono prawdziwą licytację na świeżym powietrzu; trzydzieści funtów ryby przyniosło laureatowi Ligi Naddunajskiej nie mniej jak czterdzieści jeden florenów.
Ilia Brusz, który nie marzył nawet o takim powodzeniu, doszedł do przekonania, że koniec końców p. Jaeger zrobi doskonały interes. Zanim to się sprawdzi, należało wręczyć owe czterdzieści jeden florenów ich prawowitemu właścicielowi, ale było to w tej chwili niepodobieństwem. P. Jaeger bowiem opuścił dyskretnie barkę, uprzedzając piśmiennie towarzysza, aby nie czekał na niego z wieczerzą, gdyż wróci późno wieczorem.
Ilia Brusz uważał za rzecz zupełnie naturalną, że p. Jaeger chciał, korzystając ze sposobności, zwiedzić miasto, które było przez pięćdziesiąt lat siedzibą sejmu cesarskiego. Byłby może mniej zadowolony, a bardziej zdziwiony, gdyby wiedział, jak spędzał czas jego towarzysz i kim był istotnie.
P. Jaeger, Leipzigerstrsse 45, Wiedeń, pisał spokojnie Ilia Brusz gdy przybysz dyktował mu swój adres. Ale ten ostatni byłby w nie lada kłopocie, gdyby rybak wstępując w ślady żandarma, zażądał jego dowodów.
Ilia Brusz zaniedbał tej ostrożności, za co odpokutował później.
Nikt nie wiedział, jakie nazwisko wyczytał żandarm niemiecki na paszporcie, podanym mu przez pana Jeagera. Jeżeli wszakże paszport ten zawierał prawdziwe nazwisko właściciela, to nie było inne jak Karl Dragosz.
Zapalony amator rybołówstwa i naczelnik policji naddunajskiej byli w istocie tą samą osobą. Karl Dragosz, postanowiwszy dostać się za wszelką cenę do barki Ilii Brusza i przewidując nieprzezwyciężony upór, ułożył sobie z góry plan działania. Zjawienie się żandarma było ukartowane i zajście rozegrało się jak na widowni teatralnej.
Wypadki dowiodły, że Karl Dragosz trafił dobrze, skoro Ilia Brusz zaskoczony nieprzewidzianym niebezpieczeństwem uważał obecnie za szczęśliwą okoliczność posiadanie na swej łodzi opiekuna, o którego wpływie naocznie mógł się przekonać.
Powodzenie to było tak zupełne, że Dragosz się nim zaniepokoił. Dlaczegóż bowiem Ilia Brusz był zmieszany wobec żandarma? Dlaczego obawa przed powtórzeniem się podobnego zajścia była tak wielka, że poświęcił dla niej swe niezwykłe upodobanie do samotności? Uczciwy człowiek nie obawiałby się stawienia przed komisarzem policji. W najgorszym razie spóźniłby się o kilka godzin i o ile się kto nie śpieszył… ale prawda Ilia Brusz śpieszył się i to właśnie dawało do myślenia.
Nieufny, jak każdy dobry policjant, Karl Dragosz zaczął się nad tym zastanawiać. Ale za dużo miał zdrowego rozsądku, ażeby dać się unieść przelotnym szczegółom, które są może prostym zbiegiem okoliczności. Zapamiętał więc tylko swe spostrzeżenia i zajął się rozwiązywaniem zagadki daleko ważniejszej.
Zamiar, który powstał w umyśle Karla Dragosza, to jest narzucenie swego towarzystwa Ilii Bruszowi, nie powstał wyłącznie w jego głowie. Prawdziwym jego twórcą był, nie domyślając się tego, Michał Michałowiczz, kiedy dowcipkując zauważył w gospodzie „Witaj Rybaku”, że laureat Ligi Naddunajskiej może być albo poszukiwanym złoczyńcą, albo poszukującym policjantem. Karl Dragosz przywiązał ogromną wagę do tych lekkomyślnie wypowiedzianych słów. Zapewne nie wziął ich dosłownie. Miał słuszny powód do mniemania, że rybak i policjant nie mieli między sobą nic wspólnego, a wnioskując przez analogię, doszedł do przekonania, iż zarówno prawdopodobnym może być to, że żadnego związku nie ma między rybakiem a poszukiwanym złoczyńcą. Ale ponieważ z rzeczy, która spełnioną nie została, nie wynika bynajmniej, że stać się nie może, więc Karl Dragosz pomyślał natychmiast, iż wesoły Serb ma słuszność, i że detektyw, żądny swobodnego nadzoru nad Dunajem, okaże się bardzo zręczny, jeżeli potrafi udać rybaka dość Poważnego, aby nikt nie wątpił o jego tożsamości zawodowej.
Projektu tego, niezmiernie ponętnego, musiał się wszakże wyrzec. Konkurs w Sigmaringen odbył się. Ilia Brusz, zwycięzca turnieju, ogłosił publicznie o swym przedsięwzięciu i nie ulega wątpliwości, iż nie zgodzi się na podobną zamianę, zamianę do tego bardzo ryzykowną, ponieważ rysy laureata były już znane większej części kolegów.
Wszelako, jeżeli należało się wyrzec myśli, iż Ilia Brusz mógłby się zgodzić, aby ktokolwiek inny pod jego nazwiskiem odbył podróż zamierzoną przez niego, nie wykluczało to możliwości osiągnięcia tego celu inną drogą. Czyż Karl Dragosz nie mógł się zadowolić towarzyszeniem Ilii Bruszowi? Kto zwróciłby uwagę na towarzysza człowieka, który stał się prawie sławnym i który tym samym zwracałby uwagę wyłącznie na siebie? A zresztą gdyby kto mimowoli rzucił wzrokiem na nieznajomego, czyi można nawet przypuszczać, że wziąłby go za policjanta, który spełnia swe zadanie pod opiekuńczym skrzydłem znanego człowieka.
Po długim namyśle Karl Dragosz doszedł do wniosku, że jego zamiar jest doskonały i że należy go urzeczywistnić.
Widzieliśmy z jakim mistrzostwem dopiął celu zaraz po pierwszym wystąpieniu. Gdyby zaszła tego potrzeba, Ilia Brusz byłby pociągnięty do komisarza, uwięziony nawet pod złudnymi pozorami, przestraszony w różny sposób. Karl Dragosz, można być pewnym, odegrałby swoją rolę pośrednika bez wyrzutów sumienia aż do chwili, w której zalękniony rybak byłby uznał w odepchniętym pasażerze swego zbawcę.
Detektyw był jednak zadowolony, że obyło się bez tych gwałtownych wystąpień i że sztuka zakończyła się wraz z pierwszym aktem. Obecnie wiedział, że nie tylko osiągnął cel, lecz że właściciel barki przeciwstawiłby się jego chęci opuszczenia stanowiska. Pozostawało więc tylko wykorzystać dane położenie.
Do tego zaś wystarczyło, aby Karl Dragosz płynął wraz z prądem. Podczas gdy jego towarzysz zajęty będzie łowieniem ryb lub wiosłowaniem, on zajmie się pilnym nadzorem rzeki, a przed jego bacznym okiem nie ukryje się nic. Po drodze będzie się porozumiewał ze swymi ludźmi rozproszonymi wzdłuż obu brzegów. Na wiadomość o jakimś przestępstwie lub zbrodni opuści Iliię Brusza dążąc śladami złoczyńców i uczyni to samo, gdy w braku zbrodni lub przestępstwa, jakiś podejrzany wypadek zwróci jego uwagę.
Wszystko to było mądrze obmyślane i im więcej zastanawiał się Karl Dragosz, tym bardziej przyklaskiwał swemu pomysłowi, który zapewniając mu incognito wzdłuż całej rzeki, zwiększał jeszcze szansę powodzenia.
Na nieszczęście, rozumując w ten sposób, detektyw zapomniał o potędze przypadku. Nie przypuszczał, że cały szereg faktów skieruje w niedługim czasie jego poszukiwania na drogę nieprzewidzianą i że jego zadanie urośnie do nieoczekiwanych rozmiarów.
Prosto z łodzi Karl Dragosz udał się do centralnej dzielnicy Ratyzbony. Miasto było mu znane, więc bez wahania skręcił w milczące ulice, na których wznosiły się miejscami wysokie dziesięciopiętrowe baszty. Gród ten, niegdyś tak zaludniony, liczył obecnie zaledwie dwadzieścia sześć tysięcy mieszkańców.
Karl Dragosz nie myślał o zwiedzaniu miasta, jak sądził Ilia Brusz. Podróżował nie dla przyjemności. Niedaleko od mostu stała katedra o nie wykończonych wieżach, ale Drogosz, przechodząc mimo, nie rzucił nawet wzrokiem na jej ciekawy portyk z końca XV wieku. Nie zajmowała go też kaplica gotycka, ani wirydarz pałacu książąt! Turn–et–Taxis, ani muzeum fajek, ten dziwaczny zabytek dawnego klasztoru. Nie nęcił go również ratusz, dawna siedziba sejmu Rzeszy, którego główna sala jest ozdobiona starymi gobelinami i w którym znajduje się izba tortu z wszystkimi przyrządami, pokazywana z dumą przez miejscowego dozorcę. Nie potrzebował wydawać na trinkgeld, niemiecki napiwek wręczany usłużnemu cicerone. Mógł się obejść bez pomocy, toteż udał się sam do gmachu poczty, gdzie czekały na niego listy pod umówionym adresem. Po ich przeczytaniu, co nie wywołało żadnego wrażenia na jego twarzy, skierował się ku wyjściu, lecz pospolicie ubrany człowiek zastąpił mu drogę.
Dragosz musiał znać tego człowieka, skoro gdy ten chciał przemówić, nakazał mu gestem milczenie. Gest ten miał najwidoczniej znaczyć: Nie tu. Obaj udali się na plac w pobliżu.
— Dlaczego nie czekałeś na mnie nad brzegiem rzeki? — spytał Karl Dragosz, kiedy upewnił się, że nikt ich nie może słyszeć.
— Obawiałem się, że minę się z panem. A ponieważ wiedziałem, że pan będzie na poczcie…
— Dobrze, że jesteś, to najważniejsze — przerwał Karl Dragosz. — Nic nowego?
— Nic.
— Nawet zwykłego rozboju w okolicy?
— Ani w okolicy, ani gdzie indziej wzdłuż Dunaju.
— Kiedy otrzymałeś ostatnie wiadomości?
— Nie ma dwu godzin jak dostałem telegram z Budapesztu. Spokój na całej linii.
Karl Dragosz pomyślał chwilę,
— Pójdziesz do policji. Powiesz swoje nazwisko, Fryderyk Uhlman, i poprosisz, ażeby dano ci znać, jeżeli cokolwiek zajdzie. Następnie pojedziesz do Wiednia.
— A nasi ludzie?
— To moja rzecz. Będę się z nimi widział. Schadzka w Wiedniu od dziś za tydzień, oto jest hasło.
— Więc pan zostawi górną część rzeki bez nadzoru? — spytał Uhlman.
— Miejscowa policja wystarczy — odpowiedział Dragosz — a my stawimy się na pierwsze zawołanie. Dotąd zresztą nic się nigdy nie zdarzyło wzwyż Wiednia, co by podlegało naszej kompetencji. Nie są tak głupie nasze ptaszki, aby miały rozciągać swą działalność tak daleko od swej siedziby.
— Siedziby? — powtórzył Uhlman. — Ma pan jakie wiadomości?
— Mam w każdym razie zdanie o tym wyrobione.
— Jakie…
— Zanadto jesteś ciekawy!… Bądź co bądź przepowiadam ci, że zaczniemy działać między Wiedniem a Budapesztem.
— Dlaczego tam, a nie gdzie indziej?
— Dlatego, że tam popełniona została ostatnia zbrodnia. Wszak wiesz o tym gospodarzu, którego podpalili i którego znaleziono spalonego do kolan.
— Jeszcze jeden powód, żeby działali gdzie indziej.
— Ponieważ?
— Ponieważ powiedzą sobie, że obwód w którym odkryto zbrodnie, jest szczególnie pilnowany. Pójdą szukać szczęścia gdzie indziej. Wszak dotąd trzymali się tej taktyki: nigdy dwa razy w tym samym miejscu.
— Rozumowali jak osły, a ty wstępujesz w ich ślady, Frederyku Uhlman — odpowiedział Karl Dragosz. — Ale właśnie liczę na ich głupotę. Wszystkie dzienniki przypisywały mi rozumowanie analogiczne. Ogłosiły, że opuściłem górny Dunaj, gdzie według mnie złoczyńcy nie odważyliby się powrócić, i wyjeżdżam do południowych Węgier. Nie potrzebuję ci mówić, że nie ma w tym słowa prawdy, ale możesz być pewny, że te fałszywe wiadomości nie omieszkały zwrócić uwagi zainteresowanych.
— Stąd pan wnioskuje?…
— Że nie pójdą w stronę południowych Węgier wpaść wilkowi do paszczy.
— Dunaj jest długi — zauważył Uhlman. — Jest Serbia, Rumunia, Turcja…
— A wojna?… Nie ma tam dla nich roboty.
— Zresztą zobaczymy.
Karl Dragosz milczał przez chwilę.
— Czy ściśle wypełniono moje zlecenia?
— Ściśle.
— Nadzór nad rzeką jest przestrzegany w dalszym ciągu?
— Dniem i nocą.
— I nic podejrzanego nie odkryto?
— Zupełnie nic. Wszystkie barki, wszystkie galary mają papiery w porządku. Przy sposobności muszę panu powiedzieć, że ta ciągła kontrola budzi niezadowolenie. Przewoźnicy protestują i moim zdaniem mają słuszność. Łódki nie wchodzą w naszą grę. Nie na wodzie są popełniane zbrodnie.
Karl Dragosz zmarszczył brwi.
— Przywiązuję wielką wagę do kontroli łodzi, galarów, a nawet małych łódek — odparł oschle. — Zapowiadam raz na zawsze, że nie lubię uwag.
Uhlman spokorniał.
— Słucham pana — rzekł. Karl Dragosz ciągnął dalej.
— Jeszcze nie wiem, co zrobię… Być może, zatrzymam się w Wiedniu. Być może, popłynę do Belgradu… Nie jestem jeszcze pewny… ponieważ nie chcę tracić kontaktu, donoś mi o wszystkim w paru słowach rozesłanych w tylu egzemplarzach, ilu jest naszych ludzi między Ratyzboną a Wiedniem.
— Dobrze, panie — odpowiedział Uhlman. — A ja?… Gdzie pana zobaczę?
— W Wiedniu za tydzień, jak ci mówiłem. Zamyślił się przez chwilę.
— Możesz odejść — dodał. — Nie zapomnij iść do policji i wyjedź potem pierwszym pociągiem.
Uhlman już się oddalał. Karl Dragosz wezwał go jeszcze.
— Słyszałeś o niejakim Ilii Bruszu? — spytał.
— O tym rybaku, który postanowił przepłynąć Dunaj z wędką w ręku?
O tym właśnie. Otóż, jeżeli mnie z nim zobaczysz, udaj, że mnie nie znasz.
Po tych słowach rozstali się. Fryderyk Uhlman podążył w górną dzielnicę miasta, Karl Dragosz zaś do hotelu „Pod Złotym Krzyżem”, gdzie miał zjeść obiad.
Dziesięciu biesiadników siedziało już przy stole, kiedy wszedł i usiadł również. Karl Dragosz jadł z apetytem i nie mieszał się do rozmowy. Słuchał za to jak człowiek, który ma zwyczaj nadstawiać ucha na wszystko, co mówią dokoła niego. Toteż nie uszło jego uwagi, jak jeden z biesiadników spytał sąsiada:
— Cóż tam, nic nie słychać o tej sławnej bandzie?
— Tak jak i o sławnym Bruszu — odpowiedział sąsiad. — Oczekiwano jego przyjazdu w Ratyzbonie, a dotąd nie dano znać o dniu przybycia.
— To szczególne.
— O ile Brusz i szef bandy nie są tym samym człowiekiem.
— Chyba pan żartuje?
— Kto wie?…
Karl Dragosz podniósł nagle oczy.
Po raz wtóry przypuszczenie to, stanowczo gołosłowne, narzucało Sle jego uwadze. Ale wzruszył nieznacznie ramionami i skończył jeść obiad, nie wyrzekłszy słowa. Wszystko to żarty. Zresztą ten gaduła był „dobrze” poinformowany, jeżeli nie wiedział nawet o przybyciu Mii Brusza do Ratyzbony.
Po obiedzie Karl Dragosz udał się na wybrzeże. Ale zamiast podążyć prosto do barki, zatrzymał się na krótko na starym, kamiennym moście łączącym Ratyzbonę z przedmieściem Stadt–am–Hof. Tu przyglądał się kilku łodziom sunącym po rzece przy ostatnich odbłyskach słońca.
Gdy tak stał zapatrzony, czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu i równocześnie odezwał się znany mu głos.
— Zdaje mi się, że wszystko to zajmuje pana bardzo.
Karl Dragosz obrócił się żywo. Przed nim stał Ilia Brusz z uśmiechem na ustach.
— Tak — odrzekł — ten ruch na rzece jest niezmiernie ciekawy. Nie mogę oderwać oczu od tego widoku.
— Co też pan powie, panie Jaeger, gdy będziemy dalej, gdzie ten ruch jest znacznie większy. A Żelazne Wrota. Zna je pan?
— Nie — odpowiedział Dragosz.
— Trzeba to widzieć! — oświadczył Ilia Brusz. — Jeżeli na świecie całym nie ma piękniejszej rzeki od Dunaju, to nad Dunajem nie ma piękniejszej miejscowości od Żelaznych Wrót!
Tymczasem ściemniło się zupełnie. Duży zegarek Ilii Brusza wskazywał godzinę dziewiątą.
— Byłem w łodzi, gdy spostrzegłem pana na moście, panie Jaeger — rzekł. — Jeżeli niepokoję pana w tej chwili, to dlatego, aby panu przypomnieć, że wyjeżdżamy wczesnym rankiem, więc dobrze byłoby położyć się wcześnie.
— Idę z panem — rzekł Karl Dragosz.
Obaj podążyli ku wybrzeżu. Kiedy mijali most, pasażer spytał się:
— A cóż słychać ze sprzedażą ryby, panie Brusz? Czy jest pan zadowolony?
— Niech pan powie, zachwycony. Mam panu wręczyć ni mniej ni więcej tylko czterdzieści jeden florenów!
— Co dodane do poprzedniej liczby dwudziestu siedmiu, stanowić będzie sumę sześćdziesięciu ośmiu florenów! Niezły interes, panie Brusz, zważywszy, że jesteśmy dopiero w Ratyzbonie.
— Dochodzę do tego samego wniosku — przyznał rybak.
W kwadrans później obaj smacznie spali, a o wschodzie słońca łódź była już pięć kilometrów od Ratyzbony.
Poniżej tego miasta brzegi Dunaju są bardzo urozmaicone. Na prawym brzegu ciągną się żyzne pola, na nich gospodarstwa i wioski, na lewym zaś — olbrzymie lasy i wzgórki, łączące się z Lasem Czeskim.
P. Jeager i Ilia Brusz mogli widzieć po drodze letni pałac książąt Turn–et–Taxis wznoszący się nad miasteczkiem Donaustauf, stary zamek biskupa ratyzbońskiego, a ponadto, na górze Salwatorberg Walhallę lub „Siedzibę Wybranych” rodzaj Partenonu zabłąkanego pod niebem bawarskim, a zbudowanego przez króla Ludwika. Jest to muzeum, w którym znajdują się popiersia germańskich bohaterów; wnętrze tego muzeum jest mniej piękne od jego architektury zewnętrznej. Jeżeli jednak Walhalla nie może porównać się z Partenonem ateńskim, jest ona daleko piękniejsza od tej, którą przyozdobili Szkoci jeden ze wzgórków Edynburga.
Odległość między Ratyzboną a Wiedniem jest znaczna, jeżeli wziąć pod uwagę wszystkie zakręty Dunaju. Wszakże, na tej rzecznej drodze, ciągnącej się na przestrzeni blisko czterystu siedemdziesięciu pięciu kilometrów, rzadko spotyka się większe miasta. Wymienić jedynie można Straubing, magazyn rolniczy Bawarii, gdzie podróżnicy zatrzymali się 18 sierpnia wieczorem, Passawę, gdzie byli 20 i Linz, który minęli 21. Oprócz tych miast, z których dwa ostatnie mają pewne znaczenie strategiczne, ale liczących każde mniej niż dwadzieścia tysięcy mieszkańców, istnieją tylko małe osady.
W braku dzieł rąk ludzkich turysta może się napawać coraz to bardziej urozmaiconym widokiem brzegów wielkiej rzeki. Poniżej Straubinga, gdzie Dunaj dosięga czterystu metrów szerokości, rzeka zaczyna się zacieśniać, a pierwsze rozgałęzienia Alp Retyckich wznoszą stopniowo jego prawy brzeg.
W Passawie, leżącej przy zbiegu trzech rzek: Dunaju, Inn i lis, z których dwie pierwsze zaliczają się do najważniejszych w Europie, opuszczamy Niemcy. Prawy brzeg Dunaju należy do Austrii bezpośrednio od miejsca w dół, gdzie kończy się miasto, lewy zaś — od ujścia przypływu Dadelsbach, to jest kilka kilometrów poniżej. W tym miejscu rzeka płynie wąską doliną, zaledwie dziesięć metrów szeroką, do samego Wiednia, to rozszerzając swe łożysko tak dalece, ze tworzy prawdziwe jeziora usiane wyspami i wysepkami, to zwężając je jeszcze bardziej i płynąc niesłychanie wartkim prądem.
Ilia Brusz jednak nie zwracał wcale uwagi na tę urozmaiconą piękność krajobrazów, zajęty wyłącznie przyśpieszeniem całą siłą swych rąk biegu łodzi. Zresztą obojętność jego była całkiem usprawiedliwiona. Sterowanie łodzią wymagało nadzwyczajnej baczności. Oprócz mielizn, które są jedną ze zwykłych trudności żeglugi naddunajskiej, są inne daleko poważniejsze. Na kilka kilometrów przed Passawą sternik musiał walczyć z silnymi wirami w Wilshofen, potem o sto pięćdziesiąt kilometrów dalej, nieco poniżej Grein, jednego z najnędzniejszych miasteczek Wyższej Austrii, ze znacznie groźniejszymi wirami Strudel i Wirbel.
W tym miejscu dolina staje się wąskim korytarzem o urwistych ścianach, o które rozbijają się pieniące wody rzeki. Dawniej liczne skały utrudniały jeszcze bardziej przejście i łodzie ulegały niejednemu wypadkowi. Obecnie niebezpieczeństwo jest mniejsze. Wysadzono minami najgroźniejsze skały ciągnące się od jednego— brzegu do drugiego. Wiry straciły na sile i nie wciągają łodzi i galar z równą gwałtownością, wypadki przeto są rzadsze. Co nie wyklucza jednak wielkiej ostrożności, którą wszyscy muszą zachować.
Wszelako Ilia Brusz był pewny siebie. Przepływał przesmyki, wymijał mielizny, opanowywał wiry i prądy z zadziwiającą zręcznością. Karl Dragosz podziwiał go, ale niemniej zastanawiał się nad tym, skąd prosty rybak mógł tak dobrze znać cały Dunaj i wszystkie jego zdradliwe niespodzianki.
Jeżeli Ilia Brusz zadziwił Karla Dragosza, Karl Dragosz wzajemnie wprawiał w zdumienie Ilię Brusza. Rybak podziwiał rozległość stosunków swojego towarzysza, nie mogąc zgoła sobie tego wytłumaczyć. Jak nieznaczna byłaby miejscowość, w której się zatrzymywali na wieczorny postój, pan Jaeger znajdował zawsze w niej znajomych. Zaledwie łódź została przymocowana wysiadał, a na jego spotkanie wychodziła jedna lub dwie osoby, z którymi zresztą nigdy długo nie rozmawiał. Po kilku zamienionych zdaniach rozmówcy rozłączali się i p. Jaeger wracał do łodzi. W końcu Ilia Brusz zaciekawiony zapytał go pewnego dnia:
— Pan, jak widzę, ma wszędzie przyjaciół?
— W istocie — odpowiedział Karl Dragosz. — Zwiedzałem często te okolice.
— Jako turysta?
— Nie, lecz z polecenia pewnej firmy handlowej z Budapesztu, a przy tym zajęciu można, jak pan wiesz, nie tylko zwiedzić kraj ale i nawiązać stosunki.
Żadnego innego zajścia nie było — jeżeli można to było nazwać zajściem — podczas ich podróży między 18 a 24 sierpnia. Tego dnia, po nocy spędzonej z dala od wszelkiego środowiska ludzkiego, nieco poniżej Tulln, Ilia Brusz wyruszył w dalszą drogę przed świtem, jak to miał w zwyczaju. Dzień ten wszakże nie był podobny do poprzednich. Wieczorem mieli zawitać do Wiednia i Ilia Brusz czuł się w obowiązku łowienia ryb, pierwszy raz od tygodnia, aby nie zawieść wielbicieli, których nie brakowało w stolicy. O przyjeździe swoim bowiem zawiadomił prasę stołeczną.
Zresztą czyż nie powinien mieć na względzie interesów pana Jaegera, które zaniedbał zupełnie podczas całego tygodnia zaciekłej żeglugi? Ilia Brusz wiedział, że towarzysz nie mógł być zadowolony, choć się nie skarżył. Chcąc dać mu jakie takie zadośćuczynienie, urządził się tak, aby pozostało tylko trzydzieści kilometrów do przepłynięcia w tym ostatnim dniu. Tak więc, pomimo wolniejszej jazdy mógł stanąć w Wiedniu jeszcze dość wcześnie, aby połów swój sprzedać.
W chwili gdy Dragosz wychodził z kajuty, zdobycz była już obfita, ale rybak nie zadowolił się nią. Około jedenastej złowił dwudziestofuntowego szczupaka. Była to sztuka królewska, za którą zapłacą amatorzy wiedeńscy pokaźną sumę.
Zachęcony powodzeniem Ilia Brusz chciał po raz ostatni spróbować szczęścia, w czym pobłądził, jak to wykaże następujący wypadek.
Co się z nim stało? Nie byłby w stanie powiedzieć. Dość że on, tak niesłychanie zręczny, chybił i to w sposób niezwykle nieszczęśliwy. Czy to wskutek chwilowego roztargnienia, czy dla innej przyczyny, zarzucił źle wędkę i haczyk uniesiony w górę uderzył go w twarz, kreśląc na niej krwawą bruzdę. Ilia Brusz krzyknął z bólu.
Nie dosyć na tym. Haczyk zaczepił z kolei o czarne szkła, z którymi rybak nie rozstawał się ani dniem, ani nocą, a które, uniesione jak Poro, zaczęły szybować o kilka centymetrów nad wodą.
Ilia Brusz, tłumiąc gniew i rzuciwszy zaniepokojone spojrzenie w stronę swego towarzysza, schwycił szkła i włożył je pospiesznie na ich dawne miejsce. Wtedy dopiero odetchnął.
Całe to zdarzenie trwało kilka sekund, ale to wystarczyło, aby Karl Dragosz mógł stwierdzić, że jego gospodarz ma prześliczne błękitne oczy, których bystry wzrok nic wspólnego nie miał z chorobą oczu.
Detektyw musiał się zastanowić nad tym dziwnym szczegółem, z natury bowiem zastanawiał się nad wszystkim, co zwróciło jego uwagę. Toteż zamyślił się głęboko nad błękitnymi oczami tak szczelnie ukrywanymi pod czarną, szklaną zasłoną.
Nie potrzebujemy dodawać, że Ilia Brusz nie wrócił już tego dnia do połowu ryb. Opatrzył bolesną lecz niegroźną ranę, zebrał i złożył starannie swoje przyrządy, podczas gdy łódź płynęła z prądem, po czym zasiadł do śniadania.
Kilka chwil przedtem łódź przepłynęła u stóp Kahlenbergu, góry na trzysta pięćdziesiąt metrów wysokiej, której szczyt wznosi się nad Wiedniem. Obecnie, im bardziej zbliżano się, tym więcej rosło ożywienie nad brzegami, znamionujące bliskość ważnego miejsca. Z początku rzucały się w oczy wille, coraz bliżej siebie stojące, następnie fabryki z kominami, dymem sięgającymi do nieba. Wkrótce Ilia Brusz i jego towarzysz spostrzegli kilka dorożek, które świadczyły o bliskości miasta.
Po południu barka przepłynęła koło Nussdorfu, gdzie zatrzymują się statki parowe z powodu wymaganej głębokości wody. Skromna łódź rybacka nie potrzebowała się z tym liczyć. Zresztą nie miała ona podróżnych jak każdy statek parowy, których trzeba było przewieźć kanałem do samego środka miasta.
Ilia Brusz, niczym nieskrępowany, płynął szerokim ramieniem Dunaju. Przed czwartą zatrzymał się i przywiązał łódź do jednego z drzew Prateru, sławnego miejsca przechadzek, który jest dla Wiednia tym, czym Lasek Buloński dla Paryża.
— Czy pana oczy bolą, panie Brusz? — spytał w tej chwili Karl Dragosz, który od owego zajścia ze szkłami nie odzywał się.
Ilia Brusz przerwał zajęcie i zwrócił się do towarzysza.
— Oczy? — powtórzył pytająco.
— Tak, oczy — rzekł p. Jaeger. — Wszak nie dla przyjemności nosi pan te czarne szkła?
— Nic ważnego!… Mam słaby wzrok, światło mnie razi, oto wszystko. Słaby wzrok?… Z takimi oczami! Ilia Brusz powrócił do przywiązywania łodzi. Towarzysz spoglądał na niego zadumany.
Owego sierpniowego popołudnia na brzegu Dunaju okalającego Prater z północno–wschodniej strony, przechadzało się kilku przechodniów. Prawdopodobnie oczekiwali Ilii Brusza, gdyż rybak ogłosił dzień, a nawet przybliżoną godzinę swego przyjazdu. Ale jakże ciekawi, rozproszeni na tak znacznej przestrzeni, będą mogli poznać barkę, nie różniącą się niczym od innych?
Ilia Brusz w przewidywaniu tego zaraz po przymocowaniu łodzi wzniósł maszt z długą wstęgą, na której widniał napis: Ilia Brusz, laureat konkursu w Sigmaringen, następnie rozłożył na daszku budki złowione ryby, kładąc na najwidoczniejszym miejscu ogromnego szczupaka.
Reklama iście amerykańska osiągnęła natychmiastowy skutek. Kilku gapiów stanęło, przypatrując się bezmyślnie barce. Ci pierwsi pociągnęli za sobą innych, tak że to musiało zwrócić uwagę oczekujących na Ilię Brusza. Zaczęli biec w stronę łodzi, a za ich przykładem biegli inni w tym samym kierunku, nie wiedząc sami dlaczego. Nie upłynął kwadrans, kiedy tłum złożony z pięciuset osób znalazł się przed barką. Ilia Brusz nie marzył nawet o podobnym powodzeniu.
Niebawem między publicznością a rybakiem nawiązała się rozmowa.
— Pan Brusz? — spytał jeden z obecnych.
— On sam — odpowiedział zapytany.
— Pozwoli pan przedstawić się. Jestem Klaudiusz Roth, jeden z pańskich kolegów z Ligi Naddunajskiej.
— Bardzo mi przyjemnie.
— I inni pańscy koledzy są tu obecni. Oto p. Hanisch, p. Tietze, p. Hugo Zwiedinek, nie mówiąc o tych, których nie znam.
— Ja na przykład jestem Mathias Kasselick z Budapesztu — dodał jeden z widzów.
— A ja — dodał inny — Wilhelm Bickel z Wiednia.
— Bardzo mi przyjemnie, panowie, że znajduję się wśród przyjaciół! — zawołał Ilia Brusz.
Pytania i odpowiedzi krzyżowały się. Rozmowa stała się ogólną.
— Odbył pan podróż pomyślnie?
— Bardzo pomyślnie.
— W każdym razie bardzo pośpiesznie.
— Nie oczekiwano pana tak wcześnie.
— A przecież jestem dwa tygodnie w drodze.
— Tak, ale odległość jest znaczna od Donaueschingen do Wiednia!
— Dziewięćset kilometrów mniej więcej, to przeciętnie sześćdziesiąt kilometrów dziennie.
— Prąd przepływa je zaledwie w dwadzieścia cztery godziny.
— Zależy od miejsca.
— To prawda. A ryby? Czy wiele ich pan sprzedaje.
— O tak!
— A zatem jest pan zadowolony?
— Bardzo.
— Połów pana jest bardzo piękny. Szczególnie ten pokaźnych rozmiarów szczupak…
— W istocie, niczego sobie.
— Ile pan ceni szczupaka?
— Ile zechcecie za niego zapłacić. Wystawię ryby, o ile się zgodzicie, na licytację, szczupaka zaś schowam na sam koniec.
— Na wety — dodał ktoś żartobliwie.
— Doskonały pomysł! — wykrzyknął pan Roth. — Nabywca szczupaka, zamiast zjeść skórę, wypcha go, o ile będzie wolał, na pamiątkę Ilii Brusza!
Ta krótka rozmowa zachęciła kupujących, zaczęto więc licytować z wielkim ożywieniem. Po upływie kwadransa rybak zebrał okrągłą sumkę trzydziestu pięciu florenów, do której przyczynił się sławny szczupak.
Po skończonej sprzedaży znów zaczęto rozmowę. Wielbiciele rybaka zaspokoiwszy swą ciekawość względem jego przeszłości, chcieli dowiedzieć się jeszcze coś niecoś o jego zamiarach. Ilia Brusz zresztą odpowiadał chętnie, oznajmiając, że zostanie w Wiedniu przez jutrzejszy dzień, a potem uda się na spoczynek do Presburga.
Publiczność powoli zaczęła się rozchodzić, dążąc na obiad. Ilia Brusz z myślą o swoim posiłku zniknął niebawem, pozostawiając towarzysza na pastwę podziwu publiczności.
Wkrótce też dwaj przechodnie, zaciekawieni zebraniem, liczącym jeszcze do stu osób, spostrzegli Karla Dragosza, siedzącego samotnie pod wstęgą, głoszącą urbi et orbi nazwisko laureata Ligi Naddunajskiej.
Jeden z nowoprzybyłych był to wysoki drab około lat trzydziestu, barczysty, o jasnych włosach i brodzie, barwie stanowiącej cechę rasy słowiańskiej, i drugi, również silny, z wybitną budową swych barków, nieco tylko starszy, z siwiejącymi włosami, z których wywnioskować było można, iż przeszedł czterdziestkę.
Pierwszy z tych dwu osobników, rzuciwszy okiem na łódź, zadrżał i cofnął się nagle, ciągnąc za sobą towarzysza.
— To on — rzekł głosem stłumionym, gdy znaleźli się z dala od tłumu.
— Myślisz?
— Jestem pewny. Nie poznałeś go?
— Jakże go mogłem poznać. Nie widziałem go nigdy. Nastąpiła chwila milczenia. Dwaj rozmówcy namyślali się,
— Jest sam w barce? — spytał starszy.
— Sam.
— A to jest łódź Ilii Brusza?
— Nie ulega wątpliwości. Nazwisko wypisane na wstędze.
— Zrozumieć tego nie mogę.
Po ponownym milczeniu młodszy odezwał się:
— A zatem on odbywa tę podróż pod nazwiskiem Ilia Brusz?
— W jakim celu?
Osobnik o blond brodzie wzruszył ramionami.
— W celu przepłynięcia Dunaju incognito, to jasne.
— To niedobrze! — zawołał siwiejący towarzysz.
— Zresztą nie dziwiłoby mnie to wcale — odezwał się pierwszy.! — Dragosz jest sprytny i sztuka udałaby mu się znakomicie, gdyby przypadek nas tu nie sprowadził.
Ale starszy jakby powątpiewał o tym.
— To jak z bajki — wycedził przez zęby.
— Zupełnie, Tisza, zupełnie — potwierdził jego towarzysz — ale Dragosz lubi nadzwyczajne przygody. Zresztą przekonamy się o tym. Mówiono, że łódź zatrzyma się w Wiedniu cały jutrzejszy dzień. Wrócimy. Jeżeli zastaniemy Dragosza, znaczy, że on przedzierzgnął się w skórę Ilii Brusza.
— W takim razie co uczynimy? — spytał Tisza. Towarzysz nie odpowiedział natychmiast.
— Zobaczymy — rzekł w końcu.
Po czym obaj oddalili się w stronę miasta, zostawiając barkę otoczoną coraz to zmniejszającą się ilością osób.
Noc upłynęła spokojnie dla Ilii Brusza i jego pasażera. Kiedy Karl Dragosz opuścił kajutę, zastał Ilię Brusza oglądającego starannie swe przyrządy.
— Pogoda piękna, nieprawdaż panie Brusz — rzekł Dragosz na przywitanie.
— Piękna — potwierdził Ilia Brusz.
— Czy pan nie skorzysta z niej, aby zwiedzić miasto? i
— Nie, panie. Nie jestem ciekawy z natury, a zresztą mam tu zajęcia na cały dzień. Po dwu tygodniach żeglugi zaprowadzenie; porządku na łodzi nie będzie zbytkiem.
— Jak się panu podoba, panie Brusz, ja mam zamiar zabawić się do wieczora.
— I dobrze pan zrobi — potwierdził Ilia Brusz — skoro pan mieszka w Wiedniu. Może ma pan rodzinę, która będzie rada pana widzieć.
— Myli się pan, jestem kawalerem.
— Tym gorzej, tym gorzej. Ciężar życia łatwiej znosić we dwoje. Karl Dragosz zaczął się śmiać.
— Do licha! Panie Brusz, pan nie jest wesoły dziś rano.
— Każdemu się zdarza. Ale niech panu to nie przeszkadza bawić się jak najlepiej.
— Postaram się — odpowiedział Karl Dragosz, oddalając się.
Przeszedł część Prateru, dostał się do Haupt–Allee, miejsca spacerów wiedeńskiego eleganckiego świata w letnim sezonie. Ale o tej norze roku i o tej godzinie Haupt–Allee była prawie pusta, więc mógł przyspieszyć kroku, nie obawiając się tłumu.
Nie znaczy to jednak, że nie było nikogo. Przeciwnie, idąc ku pagórkowi Constantinshiigel, sztucznie wzniesionemu dla urozmaicenia perspektywy Prateru, spotkał dwu przechodniów, z którymi się minął, nie zwracając na nich uwagi więcej niż na innych. Nie zajmując się nimi Karl Dragosz szedł ciągle przed siebie, a po upływie dziesięciu minut wchodził do małej kawiarni, znajdującej się na skwerku zwanym Prater Stern. Oczekiwano go tam widocznie, gdyż jeden z gości wstał i zbliżył się do niego.
— Dzień dobry, Uhlman — rzekł Karl Dragosz.
— Dzień dobry panu — odpowiedział Fryderyk Uhlman.
— Nic nowego jak zawsze?
— Jak zawsze.
— To dobrze. Tym razem mamy do rozporządzenia cały dzień, możemy przeto spokojnie obmyślić plan nowego działania.
Jeśli Karl Dragosz nie zauważył dwu przechodniów z Haupt–Allee — tych samych, których przyprowadził wczoraj prosty przypadek do barki Ilii Brusza — to oni, przeciwnie, spostrzegli go doskonale i śledzili aż do chwili, kiedy naczelnik policji naddunajskiej zniknął za drzwiami kawiarni. Wtedy weszli do przeciwległego zakładu z postanowieniem czekania na niego choćby cały dzień.
Istotnie cierpliwość ich była wystawiona na próbę. Dragosz i Uhlman po kilkugodzinnym porozumiewaniu się co do szczegółów działania zasiedli do śniadania spożywanego bez pośpiechu. Następnie, chcąc uniknąć dusznej atmosfery sali, kazali sobie podać, nieodzowną obecnie po każdym posiłku, filiżankę kawy na świeżym powietrzu. Już rozgościli się na dobre, gdy Dragosz z gestem zdziwienia zerwał się i, jak gdyby nie chcąc być poznany, wrócił do wnętrza kawiarni. Tu spoza firanek śledził człowieka idącego w tej chwili przez plac.
— To on, dalibóg — wyszeptał Dragosz, wodząc wzrokiem za Ilią Bruszem.
Był to rzeczywiście Ilia Brusz, którego łatwo było poznać po wygolonej twarzy, czarnych szkłach i ciemnych jak u Włocha z południa włosach.
Skoro Uia Brusz skręcił w Kaiser–Josephstrasse, Dragosz powrócił do Uhlmana i poleciwszy mu czekać na niego dopóki będzie potrzeba pobiegł śladem rybaka.
Ilia Brusz szedł spokojnie, nie odwracając się, jak człowiek o spokojnym sumieniu. Z Kaiser–Josephstrasse poszedł prosto przez park Augarten do Brigittenau. Tu zawahał się chwilę po czym wszedł do niezmiernie brudnego z pozoru sklepu, którego biedna wystawa wychodziła na jedną z najnędzniejszych ulic tej dzielnicy robotniczej. Po upływie pół godziny wyszedł stamtąd. Karl Dragosz zapamiętawszy napis szyldu, puścił się za swym towarzyszem podróży, który zwrócił się w stronę Rembrandtgasse, po czym idąc lewym brzegiem kanału, dosięgnął Praterstrasse aż do skweru. Tu skręcił na prawo i zniknął za drzewami Haupt Allee Prateru. Najwidoczniej wracał do swej łodzi, więc Karl Dragosz uważał za rzecz zbytnią śledzić go w dalszym ciągu.
Powróciwszy do kawiarni zastał czekającego przed drzwiami Uhlmana.
— Znasz Żyda imieniem Simon Klein? — spytał go na wstępie.
— Naturalnie — odpowiedział Uhlman.
— Któż to taki?
— Nic dobrego. Tandeciarz, lichwiarz, a w razie potrzeby paser, zdaje mi się, że to dość, aby mieć o nim dokładne wyobrażenie.
— Domyślałem się tego — szepnął Dragosz zatopiony w swych myślach.
Po chwili spytał:
— Ilu ludzi mamy tutaj?
— Około czterdziestu — odpowiedział Uhlman.
— To wystarczy. Słuchaj mnie dobrze. Musimy zaniechać planu, który ułożyliśmy dziś rano. Zmieniam go zupełnie, bo im więcej się zastanawiam, tym bardziej przeczuwam, że sprawa rozstrzygnie się w miejscu, gdzie ja sam będę.
— Gdzie pan będzie?… Nie rozumiem.
— To zbyteczne. Rozstaw ludzi na lewym brzegu Dunaju, po dwóch co pięć kilometrów, poczynając na dwadzieścia kilometrów za Presburgiem. Jedynym ich zadaniem będzie śledzenie mnie. Jak tylko ostatni posterunek mnie zobaczy, niech zaraz podąży o pięć kilometrów naprzód do następnego i tak dalej. Zrozumiałeś?
— A ja? — spytał Uhlman.
— Ty urządzisz się tak, abyś mnie nie stracił z oczu. Ponieważ będę na lodzi pośrodku rzeki, nie będzie to przedstawiało żadnej trudności… Co do twoich ludzi, to zanim podążą na posterunek, niech zbiorą jak najdokładniejsze wiadomości. W razie potrzeby posterunek, który dowie się o jakimś ważnym fakcie, powinien zaraz zawiadomić o tym inne posterunki i skupić je dokoła siebie.
— Rozumiem.
— Niech wyruszą zaraz tego wieczora, ażebym jutro znalazł wszystkich na stanowiskach.
— Znajdzie, ich pan — rzekł Uhlman.
Karl Dragosz kilkakrotnie powtarzał swe zlecenia podwładnemu, w końcu upewniwszy się, że został zrozumiany, podążył do łodzi, gdyż godzina była już późna.
W małej kawiarni z przeciwka dwaj przechodnie z Prateru bacznie śledzili, co się dzieje w sąsiedztwie. Widzieli, jak Karl Dragosz wychodził, nie przyszło im jednak na myśl, że dąży za Ilią Bruszem, który zwrócił ich uwagę nie więcej, niż każdy inny przechodzień. Idąc za pierwszym odruchem, chcieli biec za nim, ale obecność Fryderyka Uhlmana stanęła im na przeszkodzie. Zresztą widząc, że Uhlman oczekuje Dragosza, uspokoili się, będąc pewni, iż powróci.
Powrót detektywa przekonał ich, że wnioski ich były słuszne i, skoro Dragosz znikł z Uhlmanem za drzwiami kawiarni, stanęli na czatach.
Kiedy detektyw rozstał się ze swym podwładnym, dążąc do barki, dwaj przechodnie poszli za nim tą samą drogą co rano tylko w kierunku przeciwnym. Po upływie trzech kwadransów zatrzymali się. Byli pewni, że Dragosz zmierza do barki.
— Nie potrzebujemy iść dalej. Przekonaliśmy się, że Ilia Brusz 1 Dragosz — to jedno. Mamy wszelkie dowody, a zapuszczać się dalej byłoby to zwrócić z kolei uwagę na siebie.
— Więc cóż poczniemy? — spytał jego towarzysz o atletycznej Postawie.
— Pomówimy o tym. Mam nowy pomysł.
Podczas gdy dwaj nieznajomi zajęci byli tak usilnie osobą Karla Dragosza, że idąc ku Prater Stern snuli wciąż plany, mające go na Wldoku, a których wykonanie było bardzo bliskie, detektyw wracał do barki, nie domyślając się nawet, że był tak pilnie strzeżony przez cały dzień. Zastał w łodzi Ilię Brusza, krzątającego się około obiadu, który spożyty został przez obu towarzyszy godzinę później, na barce, jak to zwykle czynili.
— I cóż, panie Jaeger, zadowolony jest pan ze swej przechadzki? — spytał Ilia Brusz, gdy zapalono fajki.
— Niezmiernie — odpowiedział Karl Dragosz. — A pan, panie Brusz, nie zmieniłeś swego zamiaru i nie zajrzałeś do miasta?… Nie odwiedzałeś nikogo?
— Nie — rzekł stanowczo Ilia Brusz. — Nie znam tu nikogo. Odkąd pan poszedł, nie ruszyłem się z łodzi.
— Doprawdy?
— Tak jest. Zresztą za wiele miałem zajęcia aż do wieczora, abym mógł opuścić barkę.
Karl Dragosz nie odpowiedział. Jawne kłamstwo gospodarza nasunęło mu rozmaite myśli, zachował je jednak dla siebie, rozmawiając o całkiem innych rzeczach aż do chwili, gdy nadeszła godzina spoczynku.
Czy kłamstwo Ilii Brusza było rzeczą ukartowaną, czy też prostym kaprysem, na to odpowiedzieć byłoby trudno, jedno tylko było pewne, że jego informacje o podróży były wysoce niedokładne.
Wyruszywszy dwie godziny przed świtem, 26 sierpnia, nie zatrzymał się, jak to zapowiedział, w Presburgu. Wiosłując z zapamiętaniem dwadzieścia godzin bez przerwy, minął Presburg i dopiero piętnaście kilometrów od tego miasta stanął na krótką chwilę dla odpoczynku, aby rozpocząć na nowo swój nadludzki wysiłek.
Nie poczuwał się wcale do obowiązku wytłumaczenia się przed panem Jaegerem z tej gorączkowej chęci skrócenia jazdy, która narażała poważnie interesy tego ostatniego, p. Jaeger jednak dotrzymując danego przyrzeczenia, nie dał poznać jednym słowem czy gestem rozczarowania, jakiego musiał doświadczyć.
Wprawdzie kłopoty Karla Dragosza odwracały uwagę pana Jaegera. Strata na którą się drugi narażał, była niczym wobec troski pierwszego.
W istocie, owego poranku 26 sierpnia Karol Dragosz zauważył rzecz tak niezwykłą, że dodana do wypadków dni ubiegłych, mogła go ostatecznie zaniepokoić. Było to o dziesiątej. Dragosz, zatopiony w swych myślach patrzył machinalnie na Ilię Brusza wiosłującego z wytrwałością godną podziwu. Chcąc minąć zakręt, Ilia chwilowo skierował łódź na północny — wschód, tak że słońce padało na niego z tyłu. Cały oblany potem, zdjął czapkę bobrową, którą zwykle nosił. Promienie słoneczne oświetlały jego obnażoną głowę, przenikając bujną, czarną czuprynę.
Nagle Karla Dragosza uderzyło niezwykłe zjawisko. Że Ilia Brusz był brunetem, nie ulegało wątpliwości, ale że był nim tylko częściowo rzucało się to obecnie w oczy. Włosy jego przy końcach czarne, przy skórze zdradzały niezaprzeczenie barwę jasnoblond.
Być może był to tylko wybryk natury, prawdopodobniej jednak to niezwykłe zjawisko miało swoją przyczynę w nie dość starannym ufarbowaniu włosów.
Zresztą wątpliwość Karla Dragosza stała się pewnością zaraz nazajutrz rano. Podwójna barwa włosów znikła. Rybak zatem, opatrzywszy się w porę, poprawił w nocy swoje niedbalstwo.
Oczy, które właściciel ukrywał tak starannie pod nieprzeniknionymi szkłami, kłamstwo podczas postoju w Wiedniu, niezrozumiały pośpiech nie licujący z jawnym celem podróży, te włosy blond przeobrażone w czarne — wszystko to dawało pole do podejrzeń i do wniosków… ale jakich wniosków? Karl Dragosz gubił się w przypuszczeniach. Że postępowanie Ilii Brusza było wielce podejrzane, było rzeczą pewną, ale stąd do wniosków daleko. Wszelako myśl po stokroć odrzucana przez Karla Dragosza, dojrzała pod wpływem ciągłych rozmyślań nad biegiem wypadków. A myśl ta była tą samą, którą mu dwukrotnie narzucił przypadek. Najpierw wesoły Serb Michał Michałowicz, następnie goście hotelu w Ratyzbonie, którzy na poły żartem, na poły serio rzucili przypuszczenie, że pod przybraną odzieżą laureata kryje się wódz bandy złoczyńców trapiących okolicę. Czy jednak należało się zastanawiać poważnie nad przypuszczeniem, do którego może nie przywiązywali wagi sami nawet jego autorzy?
Dlaczego nie, zresztą. Oczywiście, dotychczasowe fakty nie upoważniały do niczego. Upoważniały jednak do podejrzeń. A jeżeli wypadki późniejsze potwierdzą słuszność tych podejrzeń, byłoby to wielce zabawne, że ta sama łódź wiozła na przestrzeni tylu kilometrów wodza bandytów i policjanta, który miał go aresztować.
Z tego punktu widzenia tragedia skłaniała się raczej ku wodewilowi i Karl Dragosz ze wstrętem myślał o podobnym zbiegu okoliczności. Czy jednak akcja wodewilu nie polega wyłącznie na ześrodkowaniu w jednym miejscu i w krótkim czasie całego szeregu nieporozumień i niespodzianek, których się nie zauważa lub które wyglądają na mniej śmieszne w życiu rzeczywistym z powodu swego rozproszenia, żeby już nie powiedzieć rozwodnienia. Nie byłoby przeto rzeczą logiczną odrzucać z umysłu fakt pod pozorem, że jest anormalny lub nieprawdopodobny. Należy być skromniejszym i uznać nieskończone bogactwo zawikłań, które może nastręczyć przypadek.
Pod wpływem tych rozmyślań Karl Dragosz, po nocy spędzonej na pustym miejscu o kilka kilometrów poniżej miasta Komorno, 28 sierpnia z rana wszczął rozmowę na temat dotąd nie poruszany wcale.
— Dzień dobry, panie Brusz — rzekł wychodząc z kajuty, w której ułożył cały plan ataku.
— Dzień dobry, panie Jaeger — odpowiedział rybak, wiosłując ze zwykła energią.
— Spał pan dobrze?
— Doskonale. A pan?
— Nieszczególnie.
— Doprawdy! — zawołał Ilia Brusz. — Jeżeli był pan cierpiący, trzeba było mnie zbudzić.
— Czuję się doskonale — rzekł p. Jaeger. — Tylko noc wydała mi się nieco przydługa i zadowolony jestem, że już przeszła.
— Ponieważ?
— Ponieważ byłem trochę zaniepokojony mogę to wyznać obecnie.
— Zaniepokojony — powtórzył Ilia Brusz tonem szczerze zdziwionym.
— Nie po raz pierwszy jestem zaniepokojony — odezwał się p. Jaeger. — Ile razy przyszła panu fantazja nocować z dala od miasta lub miasteczka, zawsze czułem się nieswojo.
— Szkoda, że mi pan nie powiedział tego wcześniej — odrzekł Ilia Brusz, jak spadły z obłoków — byłbym urządził się inaczej.
— Pan zapomina, że zobowiązałem się do niekrępowania pana swobody. Rzecz obiecana jest rzeczą obowiązującą. Co nie przeszkadza, że nieraz byłem zaniepokojony. Cóż na to poradzić? Jestem mieszczuchem; cisza i samotność wiejska wywołują we mnie niepokój.
— To rzecz przyzwyczajenia — odparł wesoło Ilia Brusz. — Przyzwyczaiłby się pan, gdyby podróż nasza potrwała dłużej. W rzeczywistości bezpieczniej jest w szczerym polu, niż w sercu dużego miasta, gdzie nie brak morderców i włóczęgów.
— Ma pan prawdopodobnie słuszność. Ale trudno rozkazywać wrażeniom. Zresztą moje obawy nie są zupełnie płonne w tym wypadku, ponieważ przepływamy okolicę uchodzącą za niebezpieczną.
— Niebezpieczną! — zawołał Ilia Brusz. — Co panu przyszło do głowy. Ja, który do pana mówię, mieszkam tu i nie słyszałem nigdy, żeby ten kraj był niebezpieczny.
Z kolei p. Jaeger wyraził niezmierne zdumienie.
— Czy mówi pan na serio? — zawołał. — Byłbyś pan wtedy jedynym, który nie wie tego, o czym wiedzą wszyscy od Bawarii do Rumunii.
— Cóż takiego?
— To, że banda nieuchwytnych złoczyńców systematycznie ograbia oba brzegi Dunaju, od Presburga do jego ujścia.
— Pierwszy raz o tym słyszę — oświadczył Ilia Brusz z akcentem szczerości.
— To niemożliwe! — rzekł zdziwiony p. Jaeger. — O niczym nie mówią wzdłuż całej rzeki.
— Każdy dzień przynosi coś nowego — zauważył spokojnie Ilia Brusz. — Jak dawno zaczęły się te kradzieże?
— Około osiemnastu miesięcy — odpowiedział p. Jaeger. — Gdybyż chodziło tylko o kradzieże. Ale złoczyńcy nie poprzestają na tym. W razie potrzeby mordują również. Podczas tych osiemnastu miesięcy popełniono co najmniej dziesięć zbrodni, których sprawcy są dotąd nie odkryci. Ostatniej zbrodni dokonano o niecałe pięćdziesiąt kilometrów stąd.
— Rozumiem teraz pańskie obawy — rzekł Ilia Brusz. — Może i ja byłbym zaniepokojony, gdybym wiedział o tym. Na przyszłość zatrzymywać się będziemy zawsze w pobliżu miasteczka lub miasta, zaczynając od dzisiejszego postoju w Gran.
— O! — potwierdził p. Jaeger. — Tu będziemy spokojni. Gran to znaczne miasto.
— Cieszę się tym bardziej — ciągnął dalej Ilia Brusz — że mam zamiar zostawić pana samego na przyszłą noc.
— Pan ma zamiar opuścić barkę?
— Tak, panie Jaeger, ale tylko na kilka godzin. Chciałbym z Gran, gdzie prawdopodobnie będziemy wcześnie, udać się do Szalki znajdującej się w niewielkiej od niego odległości. Jak panu wiadomo jest to miejsce mojego zamieszkania. Będę zresztą z powrotem przed świtem i odjazd nasz nie będzie spóźniony.
— Jak się panu podoba — rzekł p. Jaeger. — Rozumiem dobrze, że pan chce odwiedzić swe strony, a co do Gran, to powtarzam, będziemy tam bezpieczni.
Na tym urwano rozmowę. Po pół godziny milczenia Dragosz odezwał się znowu.
— Doprawdy to dziwne, że pan nie słyszał nigdy o tych złoczyńcach naddunajskich. Jest to tym dziwniejsze, że sprawa ta była w szczególny sposób podjęta w kilka dni po ostatnim konkursie w Sigmaringen.
Z powodu? — spytał Ilia Brusz.
— Z powodu utworzenia specjalnej brygady policyjnej pod wodzą jak mówią, bardzo sprawnego naczelnika, niejakiego Karla Dragosza, detektywa z Budapesztu.
— Będzie miał robotę nie lada — zauważył Ilia Brusz, który nie zwrócił widać uwagi na wymienione nazwisko. — Dunaj jest długi, a niełatwo śledzić ludzi, o których się nic nie wie.
— Myli się pan — rzekł p. Jaeger. — Policja ma podobno pewne informacje. Na mocy zebranych danych, wiadomo przede wszystkim prawie na pewno jak wygląda wódz bandy.
— Jakże on wygląda, ten szczególny osobnik? — spytał Ilia Brusz.
— Z ogólnego wyglądu podobny jest do pana…
— Bardzo dziękuję! — przerwał śmiejąc się Ilia Brusz.
— Tak — ciągnął dalej p. Jaeger — jest on mniej więcej pańskiego wzrostu i tuszy, ale na tym zatrzymuje się podobieństwo.
— To bardzo szczęśliwie! — westchnął z ulgą.
— Podobno posiada bardzo piękne, błękitne oczy i nie potrzebuje nosić szkieł jak pan. Oprócz tego pan jest mocnym brunetem starannie wygolonym, on zaś nosi brodę barwy jasnoblond. Ta ostatnia cecha jest niezaprzeczona, jak o tym świadczą zebrane wiadomości.
— Zapewne to może służyć za wskazówkę — przyznał Ilia Brusz —— ale bardzo niepewną. Blondynów jest niemało. Trudno będzie Porwać wszystkich!…
— Mamy również inne. Według tego co mówią, wódz ich jest narodowości bułgarskiej… Jak pan sam, panie Brusz.
— Co pan przez to rozumie? — spytał Ilia Brusz głosem zmienionym.
— Sądząc z akcentu — tłumaczył się niewinnie Karl Dragosz — myślałem, że pan jest pochodzenia bułgarskiego… Ale może się omyliłem?
— Pan się nie omylił — przyznał Ilia Brusz po pewnym wahaniu.
— A zatem wódz ten jest pana ziomkiem. Zresztą jego nazwisko powtarzają wszyscy.
— A więc jego nazwisko jest znane?
— Naturalnie, ale nieurzędowo.
— Urzędowo, czy półurzędowo, jakże ono brzmi?
— Słusznie czy niesłusznie, nadbrzeżni mieszkańcy rzeki przypisują wszystkie niecne postępki niejakiemu Ladko.
— Ladko! — powtórzył Ilia Brusz, który pod wpływem widocznego wzruszenia zatrzymał raptownie wiosło.
— Ladko — potwierdził Karl Dragosz, patrząc spod oka na rozmówcę.
Ale ten przyszedł już do równowagi.
— To szczególne — rzekł spokojnie, wiosłując dalej.
— Co w tym szczególnego? — nalegał Karl Dragosz. Czyżby pan znał przypadkiem tego Ladkę?
— Ja? — zaprzeczył rybak. — Bynajmniej. Ale Ladko nie jest nazwiskiem bułgarskim. Tylko to mnie dziwi.
Karl Dragosz zaprzestał indagacji, która wyświetlając bardziej sprawę, mogła stać się niebezpieczną. Zresztą i tak dowiedział się niemało. Zdziwienie rybaka gdy usłyszał o rysopisie złoczyńcy, jego niepokój na wiadomość o prawdopodobnym pochodzeniu złoczyńcy, wzruszenie gdy poznał jego nazwisko, wszystko to było niezaprzeczone i wzmacniało uprzednie przypuszczenia, choć nie stanowiło jeszcze ostatecznego dowodu.
Jak to przewidział Ilia Brusz, jeszcze nie było drugiej po południu, kiedy łódź dopłynęła do Gran. Na pięćset metrów od pierwszych domów miasta rybak wylądował na lewym brzegu, chcąc uniknąć, jak mówił, opóźnienia z powodu zainteresowania publiczności i prosił pana Jaegera, aby sam poprowadził łódź na prawy brzeg do środka miasta, na co towarzysz zgodził się uprzejmie.
Po spełnieniu obietnicy p. Jaeger wrócił do swej roli detektywa, przymocowawszy łódź, wyskoczył na nadbrzeże, upatrując któregokolwiek ze swych podwładnych.
Nie uszedł dwudziestu kroków, kiedy Fryderyk Uhlman zjawił się przed nim. Wszczęli wnet rozmowę.
— Wszystko dobrze?
— Wszystko.
— Trzeba zacieśnić koło, Uhlmanie. Posterunki ustawić co kilometr zamiast co pięć.
— Więc idzie dobrze?
— Tak.
— Tym lepiej.
— Jutro postaraj się nie stracić mnie z oczu. Zdaje mi się, że sprawa nasza postępuje.
— Rozumiem.
— Nie zaśpijcie czasem. Trzeba działać sprężyście.
— Może pan na mnie liczyć.
— Jeżeli się dowiesz czego, dasz mi znać z brzegu, nieprawdaż?
— Naturalnie.
Dwaj rozmówcy rozeszli się, po czym Karl Dragosz wrócił do łodzi.
Jeżeli jego spoczynek nie był zakłócony tej nocy rzekomą obawą, to niepokoił go hałas rozszalałych żywiołów. O północy zerwała się burza od wschodu, wzmagając się z godziny na godzinę, podczas gdy deszcz lał potokiem.
Około piątej rano Ilia Brusz powrócił. Deszcz padał ciągle rzęsisty, a wiatr dął z wściekłością w kierunku przeciwnym prądowi. Rybak jednak nie wahał się ani chwili z odjazdem. Odwiązawszy barkę, skierował ją na środek rzeki i zaczął zawzięcie wiosłować. Trzeba było być niezwykle odważnym aby w takich warunkach wziąć się do pracy po nużącej nocy.
Z rana, zamiast zmniejszać się, nawałnica wzmagała się z coraz większą siłą. Barka walcząc z wichrem, z trudnością posuwała się 2 biegiem prądu tak, że po czterogodzinnym wysiłku przebyła zaledwie dziesięć kilometrów od Gran. Ujście Ipoly nie mogło być zatem bardzo oddalone. Na prawym brzegu tego dopływu leżało ciasteczko Szalka, gdzie Ilia Brusz przepędził ostatnią noc, jak to sam twierdził.
Burza doszła do swego maximum. Położenie stawało się rzeczywiście nad wyraz krytyczne. Wody Dunaju, miotane szalonym wichrem przybierały rozmiary fal morskich. Ilia Brusz pomimo pośpiechu, który był widoczny, musiał zatrzymać się na lewym brzegu. Dosięgnąć go jednak nie miał. Gdy znajdował się jeszcze w odległości pięćdziesięciu metrów od brzegu, stała się rzecz nieprzewidziana. Drzewa stojące nieco wzwyż, porwane wichrem wpadły do rzeki; jak gdyby podcięte olbrzymią kosą. Równocześnie woda, uniesiona ich ciężarem, usunęła się na brzeg i odbiwszy się olbrzymią falą, pędziła, rozpryskując się, w stronę barki. Widocznie trąba powietrzna wywołała to straszne zjawisko. Ilia Brusz pojął natychmiast niebezpieczeństwo. Wykręciwszy łódź energicznym rzutem wiosła, skierował ją ku prawemu brzegowi. Obrót ten nie dał całkowicie pożądanego wyniku, niemniej jednak podróżnicy zawdzięczali mu swe ocalenie.
Barka ścigana w dalszym ciągu trąbą powietrzną, ominęła przynajmniej górę wody wzniesioną na jej przejściu. Gdyby nie nagły obrót Ilii Brusza, byłaby niechybnie zalana. Pod częściowym zaś wpływem wiru, została uniesiona, zakreślając łuk o rozległym promieniu. Trwało to zaledwie kilka sekund, trąba bowiem, straciwszy na sile, puściła barkę a fala pomrukując biegła wzwyż, podczas gdy opór wody zmniejszał stopniowo rozpęd łodzi.
Na nieszczęście trzeba było walczyć z nowym niebezpieczeństwem. Prosto przed barką płynącą z szaloną szybkością wznosiło się korzeniami do góry jedno z wyrwanych drzew. Łódź wplątana w te korzenie nie mogła ujść przewróceniu, lub co najmniej poważnemu uszkodzeniu. Ilia Brusz wydał okrzyk trwogi.
Karl Dragosz, widząc co się dzieje, zrozumiał niebezpieczeństwo. Bez wahania rzucił się na przód łodzi i schwyciwszy rękami korzenie wznoszące się nad wodą, oparł się o nie całą siłą, aby móc odepchnąć barkę.
Cel został osiągnięty. Odepchnięta łódź popłynęła jak strzała, ocierając się o korzenie, a w dalszym ciągu i o gałęzie drzewa pokryte jeszcze liśćmi. Za chwilę pozostawiłaby za sobą tę zieleniejącą przeszkodę, gdyby jedna z ostatnich gałęzi nie uderzyła w pierś Karla Dragosza. Na próżno chciał stawić opór wstrząśnieniu. Straciwszy równowagę wypadł z łodzi i znikł pod wodą.
Po tym upadku nastąpił natychmiast drugi. Tym razem dobrowolony. Ilia Brusz dążył na ratunek towarzyszowi.
Ale niełatwo było dojrzeć cośkolwiek w tych zamulonych i wzburzonych przejściem szalejącego wiru wodach. Ilia Brusz na próżno szukał towarzysza i zwątpił zupełnie, że go odnajdzie, gdy dojrzał nieszczęśliwego płynącego w omdleniu na fali.
Omdlenie to było bardzo pomyślne. Człowiek, który tonie, zmaga się z wodą i powiększa tym trudność ratunku. Człowiek w omdleniu jest bezwładną masą, którego ocalenie zależy od zręczności wybawcy.
Ilia Brusz wzniósł natychmiast głowę p. Jaegera ponad wodę, po czym płynął z nim do barki, która oddaliła się przez ten czas o trzydzieści metrów. Dosięgnął ją wkrótce, co było zabawką dla znakomitego pływaka, i schwyciwszy się jedną ręką za burtę, drugą podtrzymywał ciągle nieprzytomnego towarzysza.
Pozostawało teraz wciągnąć go do łódki, nie było to wszakże łatwym zadaniem. Po tysięcznych wysiłkach Ilia Brusz dopiął swego.
Wtedy, położywszy towarzysza na posłaniu budki, rozebrał go i zaczął mocno rozcierać kawałkiem wełny.
P. Jaeger niebawem otworzył oczy i przyszedł do siebie. Zanurzenie nie trwało długo i należało się spodziewać, że nie pociągnie za sobą opłakanych skutków.
Ilia Brusz, widząc, że chory wraca do przytomności, zawołał wesoło:
— No cóż, panie Jaeger, jak widzę, to pan mógłby być nurkiem! P.
Jaeger uśmiechnął się słabo.
— Nic panu nie będzie — ciągnął dalej Ilia Brusz, nie przestając go rozcierać. — Nic lepszego dla zdrowia nad kąpiel w sierpniu!
— Dziękuję panu — szepnął Karl Dragosz.
— Nie ma za co — odparł wesoło rybak. — Ja to winienem panu podziękowanie za sposobność użycia doskonałej kąpieli.
Karłowi Dragoszowi szybko powracały siły. Dobry kieliszek wódki zakończyłby wszystko. Niestety, Ilia Brusz, bardziej wzruszony, niż chciał to okazać, na próżno przerzucał swe skrzynie. Zapas alkoholu był wyczerpany.
— A to rzecz niemiła — zawołał Ilia Brusz. — Ani kropli wódki w naszej spiżarni!
— Mniejsza o to — odezwał się Karl Dragosz słabym głosem. — Obejdę się bez niej, upewniam pana.
Karl Dragosz drżał z zimna pomimo tych zapewnień i trunek nie j byłby wcale zbyteczny.
— Pan się myli — odpowiedział Ilia Brusz, zdający sobie, sprawę ze stanu zdrowia swego towarzysza. — Pan się nie obejdzie bez kieliszka wódki. Pozwól pan, pójdę; nie zabawię długo.
Rybak za jednym zamachem zmienił mokrą odzież na suchą, po czym zaczął wiosłować, kierując barkę do lewego brzegu. Tu przywiązawszy ją mocno, skoczył na ziemię.
— Trochę cierpliwości, panie Jaeger. Znam tę okolicę, gdyż jesteśmy przy ujściu Ipoly. Niedaleko jest miasteczko, gdzie można j dostać wszystko. Za pół godziny będę z powrotem.
To powiedziawszy, Ilia Brusz oddalił się, nie czekając odpowiedzi.
Tymczasem Karl Dragosz, osłabiony więcej niż twierdził, opuścił się na swe posłanie i zamknął oczy ze znużenia.
Wkrótce jednak życie wzięło górę. Krew poczęła żywiej krążyć. Po chwili otworzył oczy i zaczął wodzić coraz pewniejszym wzrokiem dokoła siebie.
Pierwszą rzeczą, która uderzyła jego wzrok była skrzynia, którą i Ilia Brusz w pośpiechu zapomniał zamknąć. Wnętrze tej skrzyni przedstawiało zbiór najprzeróżniejszych przedmiotów poprzewracanych w nieładzie z powodu daremnego szukania wódki. Były w niej bielizna, odzież, obuwie.
Nagle oczy Karla Dragosza niezwykle zabłysły. Czyżby widok tych błahych rzeczy interesował go tak bardzo, że aż podniósł się na łokciu, aby się lepiej przypatrzyć otwartej skrzyni?
Oczywiście, to nie bielizna, ani odzież podnieciły ciekawość niedyskretnego pasażera. Śledcze oko detektywa dojrzało przedmiot godny zwrócenia uwagi.
Był to na pół otwarty portfel, ukazujący mnóstwo zawartych w nim papierów. Portfel! Papiery! A zatem odpowiedź na pytanie, które Karl Dragosz zadawał sobie codziennie.
Detektyw nie mógł wytrzymać. Po krótkim wahaniu, narażając się na zdradzenie praw gościnności, wyciągnął rękę i zanurzywszy ją w skrzyni, wyciągnął z niej kuszący portfel.
Znalazł w nim listy, których nie czytał, ale których adresy wskazywały nazwisko Ilii Brusza i miejscowość Szalkę; kwity mieszkaniowe pod tymże nazwiskiem. Nic ciekawego.
Karl Dragosz miał już go odłożyć, kiedy wpadł mu w ręce ostatni dokument. Zadrżał. A jednak była to rzecz tak niewinna, że tylko policjant mógł doznać przed tym „dokumentem” innego wrażenia nad miłą niespodziankę.
Był to wizerunek młodej kobiety, której piękność niezwykła wywołałaby zachwyt w malarzu. Lecz policjant nie jest artystą i nie podziw nad tym wdzięcznym obliczem przyśpieszył uderzenia serca Karla Dragosza. Co prawda nie zauważył go wcale, zajęty wyłącznie napisem u spodu fotografii, w języku bułgarskim Drogiemu mężowi Natasza Ladko, w który się wczytywał oszołomiony.
Tak więc podejrzenia jego były usprawiedliwione i wywody, oparte na pewnych szczególnych wskazówkach, logiczne. Ladko! A zatem nie z kim innym tylko z Ladką przebywał od tylu dni. On był tym niebezpiecznym złoczyńcą, na próżno dotąd ściganym, który się ukrywał pod niewinną osobistością laureata Ligi Naddunajskiej.
Karl Dragosz nie ustalił jeszcze swego planu postępowania, gdy usłyszał kroki. Będąc pewny, że to wraca Ilia Brusz, rzucił prędko portfel do skrzyni i zamknął wieko.
— Panie Dragosz! — odezwał się głos z zewnątrz.
— Fryderyk Uhlman — szepnął Karl Dragosz, wstając z trudem, i chwiejnym krokiem wyszedł z kajuty.
— Wybacz pan, że go wołam — rzekł Fryderyk Uhlman, ujrzawszy swego naczelnika — ale widziałem jak pański towarzysz opuszczał barkę, więc wiedziałem, że pan jest sam.
— Co się stało? — spytał Dragosz.
— Mam nowe wiadomości. Popełniono zbrodnię tej nocy.
— Tej nocy! — zawołał Karl Dragosz, który przypomniał sobie °agle nieobecność Ilii Brusza poprzedniej nocy.
— Zrabowano willę niedaleko stąd. Dozorcę poturbowano.
— Zabity?
— Nie, ale ciężko raniony.
— Dobrze — rzekł Karl Dragosz, nakazując ruchem ręki milczenie Podwładnemu.
Zamyślił się głęboko. Co miał począć? Działać; sił do tego mu nie zbraknie. Usłyszana wiadomość była dla niego na skuteczniejszym lekarstwem. Zapomniał już całkiem o zdarzeniu, którego padł ofiarą. Nie potrzebował już idąc wspierać się o ściany kajuty. Pod naciskiem nerwów krew napływała mu do twarzy.
Tak, należy działać, ale jak? Miałże czekać powrotu Ilii Brusza, a raczej Ladki, skoro to jest jego prawdziwe nazwisko, i położyć mu znienacka rękę na ramieniu w imieniu prawa? Byłoby to najrozsądniejsze, wobec usunięcia wszelkich wątpliwości o winie rzekomego rybaka. Staranność, z jaką ukrywał swoją tożsamość, tajemnica którą się otaczał, to nazwisko, należące do niego a równocześnie przypisywane wodzowi bandytów, jego nocna nieobecność, zbiegająca się z odkryciem nowej zbrodni, wszystko przemawiało za tym,? że Ilia Brusz jest poszukiwanym bandytą. Ale bandyta ten ocalił mu życie! …Utrudniało to wielce położenie!
Czyż można przypuścić, że złodziej, więcej niż złodziej, bo zbrodniarz, rzuciłby się do wody, aby go ratować? A skądinąd nawet gdyby ten fakt nieprawdopodobny był prawdziwy, czy w ten sposób uratowany odwdzięcza się zbawcy za jego poświęcenie? Zresztą na co może się narazić, odwlekając aresztowanie Brusza? Obecnie, gdyś Ilia Brusz jest zdemaskowany, gdy jego osoba jest znana, żadną miarą nie mógłby ujść policji rozproszonej wzdłuż biegu rzeki, a w razie dokonanego już śledztwa tym łatwiej będzie dotrzeć do; rzekomego rybaka, rozporządzając znaczniejszymi siłami. Stąd wniosek, że aresztowanie bandyty będzie o tyle pewniejsze, o ile będzie odłożone.
Karl Dragosz przez pięć minut roztrząsał sprawę swego sumienia. Odejść, nie widząc się z Ilią Bruszem?… Czy też zostać, ukryć w kajucie Fryderyka Uhlmana i przy zjawieniu się rybaka, rzucić się na niego, odkładając wyjaśnienia na później?… Nie, stanowczo. Odpowiedzieć taką zdradą na jego poświęcenie było niepodobieństwem. Narażając się nawet na pozostawienie winowajcy możliwości ucieczki woli rozpocząć śledztwo, zapominając o tym, co wiedział dotychczas. Jeżeli po dokonaniu śledztwa stanie oko w oko z Ilią Bruszem, jeżeli obowiązek nakaże mu postąpić ze swym zbawcą, jak wrogiem, będzie przynajmniej walczył z nim jawnie i pozostawi mu czas do obrony.
Biorąc na siebie odpowiedzialność za wszystkie skutki mogące wyniknąć z tego postanowienia, Karl Dragosz wrócił do kajuty, napisał do Ilii Brusza, że był zmuszony oddalić się, prosząc, aby na niego zaczekał co najmniej dobę. Po czym przygotował się do wyjścia.
— Ilu mamy ludzi? — spytał wychodząc z kajuty.
— Dwu na miejscu, ale zbiórka w toku. Do wieczora będziemy mieli z dziesięciu.
— Dobrze — pochwalił Karl Dragosz. — Miejscowość, w której popełniono zbrodnię znajduje się w pobliżu, nieprawdaż?
— O dwa kilometry mniej więcej.
— A zatem prowadź mnie — rzekł Karl Dragosz, opuszczając barkę.
Karpaty w północnej stronie Węgier opisują olbrzymi łuk koła, którego zachodnia część dzieli się na dwa odłamy podrzędniejszego znaczenia. Jeden z nich ginie w Dunaju na wysokości Presburga; drugi dosięga rzeki w okolicy Granu, kończąc się dopiero na prawym brzegu górą Pilis, liczącą siedemset sześćdziesiąt metrów. U stóp tej niewielkiej góry popełniono zbrodnię i tam właśnie udał się Karl Dragosz, aby po raz pierwszy zetknąć się z groźnymi złoczyńcami, których ujęcie było jego zadaniem.
Na kilka godzin przed chwilą kiedy, uchylając się od towarzystwa swego gospodarza, Karl Dragosz walczył ze swym sumieniem wobec wiadomości otrzymanych od Fryderyka Uhlmana, wóz z ciężkim ładunkiem zatrzymał się przed nędzną gospodą położoną u stóp jednego ze wzgórków, które łączą górę Pilis z doliną Dunaju.
Położenie tej gospody nadawało się bardzo do celów handlowych, stała bowiem przy skrzyżowaniu trzech dróg, wiodących jedna na północ, druga na południowy — wschód, trzecia na północny — zachód. Wszystkie one dochodziły do Dunaju, północna skręcała przy górze Pilis; południowo — wschodnia zaś przy mieście Gran. Gospoda więc położona była poniekąd między ramionami wielkiego wodnego cyrkla i musiała korzystać z przejeżdżających furmanek dostarczających łodziom ładunku.
Dunaj, który od Granu płynie wyraźnie od zachodu na wschód, skręca ku południu w pewnej odległości od dopływu Ipoly, po czym powraca na północ, zakreśliwszy półkole o małym promieniu. Ale prawie natychmiast skręca znów w kierunku północ — południe, w którym płynie na dłuższej przestrzeni.
W chwili gdy wózek się zatrzymał, słońce zaczęło dopiero wschodzić. W gospodzie wszyscy jeszcze spali, okiennice były szczelnie zamknięte.
— Hola, niech kto wyjdzie — zawołał jeden z dwu ludzi prowadzących wóz, stukając biczyskiem do drzwi.
— Zaraz, zaraz — odpowiedział gospodarz zbudzony znienacka. Po chwili rozwichrzona głowa ukazała się w oknie pierwszego piętra.
— Czego sobie życzycie? — zapytał właściciel wcale nieuprzejmie.
— Najpierw jeść, potem spać — rzekł woźnica.
— Zaraz — powtórzył gospodarz, znikając we wnętrzu domu.
Skoro otworzono bramę wjazdową i wóz wtoczył się na podwórze, woźnice odprzęgłszy konie zaprowadzili je do stajni, gdzie dano im pod dostatkiem obroku. Przez ten czas gospodarz nie przestawał kręcić się koło swych rannych gości. Oczywiście chodziło mu o wszczęcie rozmowy, ale furmani nie spieszyli się z nią wcale.
— Przyjechaliście wczesnym rankiem, przyjaciele, musieliście podróżować całą noc.
— Prawdopodobnie — odpowiedział jeden z nich.
— Daleko jedziecie?
— Daleko czy blisko, to już nasza rzecz. Gospodarz zamilczał.
— Po co dręczyć tego poczciwego człowieka, Voglu? — odezwał się woźnica, który dotąd nie otworzył ust. — Nie mamy żadnego powodu ukrywać, że jedziemy do St. André.
— Być może, że nie mamy powodu ukrywać — odparł Vogel opryskliwie — ale to, sądzę, nikogo nie powinno obchodzić.
— Zapewne — przyznał właściciel, pochlebca, jak każdy kupiec. — Jeżeli się pytałem, to tak sobie, dla rozmowy… Czy panowie chcą zjeść cokolwiek?
— Tak — rzekł przystępniejszy z nich. — Daj nam słoniny, chleba, szynki, kiełbasy, co zresztą masz.
Goście widocznie odbyli daleką podróż, gdyż rzucili się zgłodniali na posiłek, musieli również być bardzo zmęczeni, gdyż natychmiast Po jedzeniu udali się na spoczynek, jeden z nich na słomę w stajni Przy koniach, drugi pod płótnem wozu.
Wstali w południe, żądając nowego posiłku, który podano jak poprzednio w wielkiej izbie gospody. Wypoczęci przedłużyli biesiadę, popijając na deser wódkę, znikającą jak woda w ich wytrzymałych gardłach.
Po południu wiele pojazdów odwiedziło gospodę, a także niejeden przechodzień wstąpił do niej, aby wypić kieliszek. Byli to w większości znajomi włościanie, idący lub wracający z Granu, z sakwą na plecach i kosturem w ręku. Gospodarz, o tęgiej głowie, jak tego wymagał zawód, pił do każdego klienta z osobna. Sprzyjało to wielce jego interesom.
Przy kieliszku rozmowa idzie gładko, rozmowa zaś osusza gardło, stąd potrzeba nowych libacji.
Owego dnia szczególniej nie brak było tematu do rozmowy, i zbrodnia popełniona dzisiejszej nocy omawiana była szeroko. Nowinę przynieśli pierwsi przechodnie, a każdy z nich dodawał jakiś szczegół lub też wyrażał swój pogląd osobisty.
Gospodarz zatem dowiedział się po kolei, że wspaniała willa hrabiego Hagueneau oddalona o pięćset metrów od brzegu Dunaju, została doszczętnie ograbiona, że jej dozorca Christian był ciężko raniony, że zbrodnia ta była prawdopodobnie dziełem nieuchwytnej bandy złoczyńców, którym uszły już bezkarnie liczne zbrodnie; że wreszcie policja krążyła po okolicy i że zbrodniarzy poszukuje brygada niedawno utworzona dla nadzoru rzeki.
Dwaj woźnice nie mieszali się wcale do rozmowy, przerywanej często różnymi wykrzyknikami. Trzymali się cicho na uboczu, ale 1 przysłuchiwali się jej uważnie, nie mogło bowiem ich nie obchodzić to, co tak interesowało wszystkich.
Powoli jednak hałas ustał i około pół do siódmej wieczorem znaleźli się znów sami w wielkiej izbie. Jeden z nich wezwał natychmiast gospodarza, który nie omieszkał zjawić się pospiesznie.
— Czego panowie sobie życzą? — spytał.
— Zjeść obiad.
— A później spać, zapewne? — pytał gospodarz.
— Nie, gospodarzu — odpowiedział bardziej uprzejmy. — Mamy zamiar wyruszyć nocą…
— Nocą! — zdziwił się gospodarz.
— Ażeby — ciągnął dalej gość — móc zdążyć o świcie na plac targu.
— W Saint–André?
— Albo w Granie. Zależeć będzie od okoliczności. Oczekujemy tutaj przyjaciela, który poszedł zasięgnąć wiadomości. Ma nam powiedzieć, gdzie będziemy mogli najkorzystniej pozbyć się naszych towarów.
Gospodarz oddalił się, aby przygotować posiłek.
— Słyszałeś Kaiserlick? — szepnął młodszy furman, nachylając się nad towarzyszem.
— Tak.
— Napad odkryto.
— Czy spodziewałeś się, że się ukryje?
— I policja wszczęła śledztwo.
— Niech wszczyna.
— Pod kierunkiem Dragosza, mówią.
— To rzecz inna, Vogel. Moim zdaniem ci, co się obawiają Dragosza, mogą spać spokojnie.
— Co przez to chcesz powiedzieć?
— To, co mówię.
— Dragosz byłby…
— Co?
— Usunięty?
— Dowiesz się o tym jutro. Tymczasem ani słowa — woźnica umilkł, widząc zbliżającego się gospodarza.
Oczekiwany osobnik przyszedł dopiero z nadejściem nocy. Wszczęto krótką rozmowę.
— Mówiono tu, że policja jest na tropie — rzekł cichym głosem Kaiserlick.
— Szuka, ale nie znajdzie.
— A Dragosz?
— Zamknięty…
— Kto tego dokonał?
— Tisza.
— To dobrze… A my, co mamy robić?
— Zaprzęgać bezzwłocznie.
— Aby się udać…
— Do Saint–André, ale o pięćset metrów stąd cofniecie się. Gospoda będzie jeszcze zamknięta, przemkniecie się niepostrzeżenie, i udacie się na północ. Kiedy będą was szukali na jednym brzegu, wy będziecie na drugim.
— Gdzie stoi galar?
— W przystani Pilis.
— Tam mamy się zejść?
— Nie, nieco bliżej, na polance, po lewej stronie drogi. Znasz ją?
— Tak.
— Około piętnastu naszych tam się znajduje. Spotkacie ich.
— A ty?
— Ja wracam zebrać resztę naszych, pozostawiłem ich bowiem na straży. Przyprowadzę ich ze sobą.
— A zatem w drogę — rzekli woźnice.
W pięć minut później wóz zaturkotał. Gospodarz, stojąc przy bramie, żegnał grzecznie klientów.
— Tak więc do Granu jedziecie? — spytał.
— Nie, do Saint–André, przyjacielu.
— Dobrej podróży, chłopcy! — rzekł gospodarz.
— Dziękujemy, towarzyszu.
Wóz potoczył się na prawo, kierując się na wschód w stronę Saint–André.
Skoro pojazd znikł z oczu, osobnik, którego oczekiwali Kaiserlick i Vogel cały dzień, poszedł w kierunku przeciwnym, drogą wiodącą do Gran.
Gospodarz nie zauważył nawet tego. Nie myśląc wcale o przechodniach, których zapewne nie zobaczy już nigdy, zamknął spiesznie bramę i udał się na spoczynek.
Wóz odbył spokojnie wskazanych pięćset metrów i stosując się do danych — wskazówek zawrócił.
Dojechawszy do gospody, byłby ją minął bez wypadku, gdyby nie pies leżący na środku drogi, który się zerwał przestraszony i zaczął szczekać tak zajadle, że koń lejcowy rzucił się w bok aż na skraj drogi, zerwawszy uprząż. Woźnice szybko podążyli za nim i zaprzęgnąwszy go do wozu, znikli po raz wtóry w mrokach nocy.
Było pół do jedenastej, gdy wóz zboczył do małego lasku po lewej stronie drogi. Zatrzymano go niebawem.
— Kto jedzie? — spytał głos z ciemności.
— Kaiseriiek i Vogel — odpowiedziano z wozu.
— Możecie jechać — odezwał się głos.
Z lasku wóz skręcił na polankę, gdzie na trawie spało z piętnastu ludzi.
— Przywódca jest? — spytał Kaiserlick.
— Nie jeszcze.
— Kazał nam czekać tu na siebie.
Po półgodzinnym oczekiwaniu przywódca zjawił się w towarzystwie dziesięciu ludzi, co stanowiło razem liczbę dwudziestu pięciu. Był to ten sam osobnik, który przyszedł do gospody z nadejściem nocy.
— Czy są wszyscy? — spytał.
— Wszyscy — odpowiedział Kaiserlick, który się cieszył pewną powagą wśród bandytów.
— A Tisza?
— Jestem — odezwał się donośny głos.
— A więc? — spytał z niepokojem przywódca.
— Powodzenie na całej linii. Ptaszek jest w klatce na galarze.
— Ruszajmy w takim razie i pośpieszajmy — wydał rozkaz przywódca. — Sześciu ludzi na wywiadach, reszta w ariergardzie, wóz w środku. Dunaj stąd niedaleko, przeładowanie towarów nastąpi szybko. Vogel następnie odwiezie wóz, a tutejsi ludzie powrócą do siebie. Inni wsiądą na galar.
Miano zastosować się do rozkazu, gdy jeden z ludzi, pozostawionych na straży na drodze, przybiegł pośpiesznie.
— Baczność! — zawołał przytłumionym głosem.
— Co się stało? — spytał przywódca.
— Posłuchaj.
Wszyscy nadstawili uszu. Dał się słyszeć odgłos kroków kilkunastu ludzi, a za nim przytłumione głosy w odległości nie większej nad sto sążni.
— Zatrzymajmy się na polanie — rozkazał przywódca. — Przejdą, nie spostrzegłszy nas.
Oczywiście mrok nocy zasłaniał ich dostatecznie, ale nasuwało się inne niebezpieczeństwo: jeżeli, nieszczęśliwym przypadkiem, był to oddział policji, to niezawodnie skieruje się w stronę rzeki. Być może, nie dojrzy on galaru, a zresztą odpowiednie środki ostrożności zostały przedsięwzięte. Na próżno agenci rewidowaliby galar od góry do dołu, nie znajdą w nim nic podejrzanego. Ale, przypuściwszy, że oddział nie domyśli się istnienia galaru, to może zechce pozostać na czatach w okolicy rzeki, a w takim razie wyprowadzenie wozu będzie niebezpieczną rzeczą.
Ostatecznie trzeba liczyć się z okolicznościami i zastosować się do biegu wypadków. Jeżeli zajdzie tego potrzeba, przeczekają na polance cały następny dzień, a nocą kilku ludzi uda się na brzeg Dunaju upewnić się, czy w okolicy nie ma policji.
Na razie najważniejszą rzeczą jest nie dać się wytropić i nie obudzić czujności nadchodzącego oddziału.
Niebawem oddział zbliżył się ku polance. Pomimo ciemnej nocy spostrzeżono, że składa się on z około dziesięciu ludzi, a pobrzękiwanie stali świadczyło, że są to ludzie uzbrojeni.
Minął już polankę, kiedy zaszedł wypadek, który zmienił całkowicie bieg rzeczy.
Jeden z koni, przestraszony odgłosem kroków ludzkich, parsknąwszy, zarżał przeciągle, a w ślad za nim jego towarzysz. Oddział zatrzymał się.
Była to rzeczywiście policja, zmierzająca ku rzece pod przewodnictwem Karla Dragosza, który przyszedł zupełnie do siebie po rannym wypadku.
Gdyby bandyci wiedzieli o tym szczególe, byliby może mniej spokojni. Ale, jak widzieliśmy, przywódca ich był pewny, że groźny policjant szkodzić im nie może. Dlaczego mylił się tak bardzo, i dlaczego sądził, że nie potrzebuje obawiać się przeciwnika, który i znajdował się właśnie tuż przed nim, o tym dowie się czytelnik z dalszego opowiadania.
Jak wiadomo, tego samego dnia z rana Karl Dragosz opuścił barkę, dążąc z Fryderykiem Uhlmanem do wskazanego miejsca. Po przejściu około trzechset metrów dwaj policjanci dostali się do łodzi ukrytej w zaroślach, w którą wsiedli. Niebawem łódź, kierowana silnymi rękami Uhlmana, przybiła do drugiego brzegu rzeki.
— Więc to na prawym brzegu popełniono zbrodnię? — spytał Karl Dragosz.
— Tak.
— W jakim kierunku?
— W górze rzeki. W okolicy Granu.
— Jak to w okolicy Granu? — zawołał Dragosz. — Czyś mi nie mówił, że to jest niedaleko?
— Bo niedaleko — odparł Uhlman. — W każdym razie trzy kilometry.
W rzeczywistości było cztery kilometry. Odległość ta nie mogła być przebyta bez trudności przez człowieka, który niedawno uszedł śmierci. Karl Dragosz musiał kilkakrotnie odpoczywać, by nabrać tchu. Dopiero o trzeciej po południu dotarli do willi hrabiego Hagueneau.
Gdy po wypiciu wzmacniającego trunku siły mu wróciły, Karl Dragosz przede wszystkim kazał się zaprowadzić do dozorcy Christiana Hoel. Ranny, opatrzony kilka godzin temu przez chirurga z okolicy, leżał blady, z oczyma zamkniętymi, dysząc ciężko. Chociaż rana jego była bardzo poważna, miano nadzieję, iż z niej wyjdzie z warunkiem wszakże, że nie będzie się męczył.
Karl Dragosz wszakże zdołał wydobyć z niego wiadomości, które chory wybełkotał z wolna przytłumionym głosem. Po cierpliwych wysiłkach dowiedział się, że banda złoczyńców, składająca się co najmniej z pięciu czy sześciu ludzi, wpadła nocą do willi, wyłamując drzwi. Dozorca, obudzony hałasem, wstał, lecz wnet został rażony w plecy sztyletem. Nie wiedział przeto, co się stało dalej i nic nie mógł powiedzieć o napastnikach. Wiedział tylko, że ich przywódcą jest niejaki Ladko, gdyż jego towarzysze wymawiali kilkakrotnie to nazwisko z pewną, niewytłumaczalną chełpliwością. Co do tego Ladki, był to wysoki chłop w masce spod której wydobywała się gęsta blond broda.
Ten ostatni szczegół zaniepokoił Karla Dragosza. Że Ilia Brusz był blondynem, o tym nie wątpił, ale blondyn ten miał włosy przefarbowane na czarno, a barwa nie da się zmienić tak łatwo, jak Peruka. Rozważanie tej poważnej trudności Karl Dragosz odłożył na później.
Dozorca Christian nie mógł dostarczyć dalszych wskazówek. Nie zauważył nic, co by tyczyło innych napastników, zresztą zamaskowanych jak ich przywódca.
Detektyw po tych informacjach zadał kilka pytań o samej willi. Dowiedział się, że była urządzona z książęcym przepychem. Szuflady pełne były biżuterii, srebra i cennych przedmiotów, na kominkach i meblach stały dzieła sztuki, na ścianach wisiały gobelin) i obrazy mistrzów. Nawet papiery wartościowe zawierała kasa ogniotrwała na pierwszym piętrze. Napastnicy więc mieli zdobycz królewską.
Zresztą Karl Dragosz mógł się o tym przekonać sam, zwiedzając mieszkanie. Był to niezmiernie metodyczny rabunek. Złodzieje widać ludzie dobrego smaku, nie obarczali się rzeczami mniejsze wartości. Tak więc zrabowane były po większej części przedmioty najcenniejsze, ściany były ogołocone z gobelinów, ramy z obrazów. Rabusie przywłaszczyli sobie nawet najdroższe obicia i najpiękniejsze dywany. Kasa zaś była rozbita i znikła z niej cała zawartość, i — Nie mogli tego zabrać na plecach — powiedział sobie Karl Dragosz, stwierdzając rabunek. — Było czym zapełnić cały wóz. Musimy ten wóz znaleźć.
Śledztwo zajęło wiele czasu. Nadeszła noc. Należało, o ile to możliwe, natrafić na ślad wehikułu, którym, zdaniem policjanta, posługiwać się musieli złodzieje. Dragosz wyszedł spiesznie.
Nie potrzebował zresztą szukać daleko potwierdzenia swych słów. Na rozległym placu przed willą widniały głębokie ślady kół wprost, przed wyłamanymi drzwiami, a w niedalekiej odległości ziemia była zdeptana, jak to bywa, gdy konie długo czekają.
Obejrzawszy wszystko dokładnie, udał się przed żelazną kratę okalającą plac, przyjrzał się jej badawczo, następnie wyszedł na drogę i przeszedłszy sto metrów, powrócił.
— Uhlman! — zawołał, wchodząc na plac.
— Co pan każe? — spytał tenże, wychodząc z domu i zbliżając się do naczelnika.
— Ilu mamy ludzi?
— Jedenastu.
— To mało.
— Wszakże — rzekł Uhlman — dozorca Christian mówił tylko o pięciu czy sześciu napastnikach.
— Dozorca Christian wie swoje, a ja swoje. Mniejsza o to, musimy się zadowolić tym, co mamy. Zostawisz tu jednego, dziesięciu weźmiesz ze sobą. Z nami będzie dwunastu. Zawsze to coś znaczy.
— Czy natrafił pan na jaki ślad? — spytał Uhlman.
— Wiem, gdzie są złodzieje, a przynajmniej z której strony.
— Czy mogę pana zapytać… — zaczął Uhlman.
— Skąd ta pewność — dokończył Dragosz. — Nic prostszego. Jest to nawet dziecinne. Powiedziałem sobie, że zabrano za wiele rzeczy, aby nie potrzebowano jakiegoś wehikułu. Szukałem, więc go znalazłem. Jest to wóz o czterech kołach, zaprzężony w dwa konie, z których jednemu brak gwoździa u przedniej prawej nogi.
— Jakim sposobem pan się o tym dowiedział? — spytał zdumiony Uhlman.
— Deszcz padał zeszłej nocy, więc ziemia nieco jeszcze wilgotna zachowała ślady podków. Tym sposobem dowiedziałem się, że wóz skręcił na lewo, to jest w przeciwnym do Granu kierunku. Podążymy za nim a w razie potrzeby odnajdziemy ślad konia o uszkodzonej podkowie. Nie przypuszczam, aby nasze zuchy chciały podróżować dniem. Zatrzymali się zapewne gdzieś do wieczora. Otóż, okolica nie jest zbyt zamieszkała. Domów jest niewiele. Przeszukamy wszystkie po drodze. Zbierz ludzi, bo noc nadchodzi i zwierzyna wyjdzie z nory.
Karl Dragosz i jego oddział musieli długo iść, zanim natrafili na nowy ślad. Było pół do jedenastej, gdy przeszukawszy nadaremnie dwie czy trzy fermy, doszli do gospody przy skrzyżowaniu trzech dróg, gdzie przebyli woźnice cały dzień i skąd wyruszyli nie dalej jak trzy kwadranse temu. Karl Dragosz zastukał mocno do bramy.
— W imię prawa! — wymówił, zobaczywszy w oknie gospodarza, któremu nie było sądzone spać tego dnia spokojnie.
— W imię prawa? — powtórzył gospodarz, przerażony na widok swego domu otoczonego tym licznym oddziałem. — Cóż uczyniłem takiego?
— Zejdź, a powiemy ci… Tylko nie ociągaj się zbytnio — odparł Dragosz niecierpliwie. Skoro gospodarz na pół ubrany, otworzył bramę, policjant zaczął go pytać szybko: Czy był tu z rana wóz? Ilu ludzi go prowadziło? Czy zatrzymał się? Czy odjechał i w jakim kierunku?
Nie potrzebował czekać długo na odpowiedź. Tak, był tu wóz z rana. Odjechał wieczorem i to dopiero po nadejściu trzeciej osoby, na którą czekali woźnice. Pół do dziewiątej wybiło, kiedy wyruszył w kierunku St. André.
— Saint–André? — nalegał Karl Dragosz. — Jesteś pewny?
— Pewny — potwierdził gospodarz.
— Mówiono ci, czy widziałeś sam?
— Widziałem sam.
— Hum!… — mruknął Karl Dragosz i dodał: — To dobrze. Idź spać i trzymaj język za zębami.
Gospodarz nie czekał powtórnego polecenia. Zamknął drzwi i oddział został sam na drodze.
— Zaczekajcie! — rozkazał Karl Dragosz.
Policjanci zatrzymali się, ich naczelnik z latarką w ręku badał starannie grunt.
Z początku nie zauważył nic podejrzanego, dopóki nie doszedł do zbocza drogi. W tym miejscu, gdzie zwykle rzadziej przejeżdżają pojazdy, ziemia jest mniej zbita i łatwiej zachowuje wszelkie ślady. Karl Dragosz dostrzegł za pierwszym wejrzeniem ślad uszkodzonej podkowy i stwierdził, że czteronożny jej posiadacz nie skierował się ani do Saint — André, ani do Granu, lecz wprost do rzeki drogą północną. W tym też kierunku poszedł Dragosz ze swym oddziałem.
Około trzech kilometrów szli bez wypadku okolicą zupełnie pustą, gdy z lewej strony rzeki dało się słyszeć rżenie konia. Wstrzymując ruchem pochód oddziału, Karl Dragosz zbliżył siej do skraju małego lasu, który odbijał się niewyraźnie w cieniu nocy.
— Kto tam? — spytał silnym głosem.
Żadnej odpowiedzi. Wtedy jeden z agentów na dany znak, zapalił smołową pochodnię. Jasny płomień zaświecił podczas tej bezksiężycowej nocy, ale jego światło nikło w ciemności wzmożonej jeszcze przez cień drzew.
— Naprzód! — zakomenderował Dragosz, wchodząc do lasku na czele oddziału.
Ale lasek miał obrońców. Zaledwie przeszli jego skraj, kiedy rozkazujący głos zawołał:
— Ani kroku dalej albo strzelimy!
Groźba ta nie była w stanie przestraszyć Karla Dragosza, tym bardziej, że przy słabym świetle pochodni zamajaczyła mu nieruchoma masa, prawdopodobnie wozu, otoczonego ludźmi, których liczby określić nie mógł.
— Naprzód! — zakomenderował na nowo.
Na to słowo oddział począł posuwać się bardzo niepewnie w tym nieznanym lesie. Na dobitek pochodnia nagle zgasła, wyrwana z rąk niosącego. Zapanował głęboki mrok.
— Niezręczny! — zawołał gniewnie Dragosz. — Światła Frantz!… Światła!
Gniew jego był tym żywszy, że przy świetle gasnącej pochodni dojrzał jak gdyby ruch oddalającego się wozu. O pogoni za nim mowy być nie mogło. Oddział policji natknął się na żywy mur ludzki. Każdemu policjantowi przeciwstawiało się dwu lub trzech przeciwników i Dragosz zrozumiał nieco za późno, że nie rozporządza dostateczną liczbą ludzi, aby zapewnić sobie zwycięstwo. Dotąd nie było ani jednego wystrzału jak z jednej tak i z drugiej strony.
— Tisza! — zawołał głos wśród nocy.
— Jestem! — odpowiedziano.
— Wóz…
— Odjechał.
— A zatem należy z tym skończyć.
Karl Dragosz zapamiętał na zawsze te głosy.
Po tym krótkim dialogu nastąpiły strzały, wstrząsające powietrze swym suchym odgłosem. Kule dosięgły kilku policjantów. Karl Dragosz, zdając sobie sprawę, że dalszy upór byłby szaleństwem, dał hasło odwrotu.
Oddział wyszedł na drogę. Zwycięzcy nie odważyli się podążyć za nim i wkrótce wróciło wszystko do dawnego spokoju.
Zajęto się najpierw rannymi. Było ich trzech, zresztą bardzo lekko rannych. Po pobieżnym opatrzeniu odesłano ich z powrotem pod nadzorem czterech towarzyszy. Dragosz wraz z Uhlmanem i trzema pozostałymi policjantami udał się polami ku rzece, skręcając w kierunku Granu.
Z łatwością odnalazł łódkę, którą przyjechał kilka godzin temu. Wszyscy wsiedli do niej, aby wylądować na lewym brzegu.
Niepowodzenie Karla Dragosza pobudziło go do odwetu. Że Ilia Brusz i zbyt głośny Ladko byli tą samą osobą, to nie ulegało już dla niego żadnej wątpliwości, i że zbrodnia popełniona przeszłej nocy była dziełem towarzysza podróży, był zupełnie o tym przekonany. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Ilia Brusz, ukrywszy swą zdobycz i nie przypuszczając nawet, że jest odkryty, niechybnie powróci na swe stanowisko i nadal zechce odgrywać rolę rybaka, która pozwoliła mu dotychczas wyprowadzać w pole policję. Przed świtem znajdzie się w swej barce, gdzie oczekiwać będzie towarzysza tak jakby to uczynił nieszkodliwy i uczciwy człowiek.
Ale na czatach będzie pięciu ludzi. Tych pięciu, zwyciężonych przez Ladkę i jego bandę, z łatwością pokona jego opór dzięki odosobnieniu do którego zmusza go rola rybaka Ilii Brusza.
Plan ten dobrze obmyślony nie mógł być, niestety, urzeczywistniony. Karl Dragosz i jego ludzie na próżno szukali barki rybaka.
Wprawdzie trudno było detektywowi i jego podwładnemu odnaleźć miejsce, gdzie stała barka, ale śladu barki nie było. Łódź znikła, a wraz z nią Ilia Brusz.
Karl Dragosz stanowczo był wyprowadzony w pole, co go srodze gniewało.
— Fryderyku — rzekł — jestem zupełnie wyczerpany i nie mógłbym iść dalej. Położymy się w trawie, aby odzyskać siły. Ale jeden z naszych ludzi pojedzie natychmiast łódką do Granu. Skoro tylko otworzą biuro, poda telegram. Zapal pochodnię. Będę dyktował. Pisz.
Fryderyk Uhlman usłuchał w milczeniu.
Zbrodnia popełniona tej nocy w okolicy Gran. Łup na galarze. Nakazane rewizje ściśle przeprowadzić.
— Oto jeden. Teraz drugi.
Nakaz aresztowania niejakiego Ladki, podającego się fałszywie za Ilię Brusza, laureata Ligi Naddunajskiej na ostatnim konkursie w Sigmaringen, ów Ladko alias Ilia Brusz oskarżony o zbrodnie grabieży i morderstw.
— Niech te telegramy zostaną rozesłane jak najprędzej do wszyst kich miejscowości nadbrzeżnych bez wyjątku — rozkazał Karl! Dragosz, wyciągając się wyczerpany na ziemi.
Uważamy za wskazane podać do wiadomości czytelnika, że podejrzenia Karla Dragosza nie były zupełnie bezpodstawne. Wizerunek znaleziony potwierdzał je z całą słusznością. Pod tym względem przynajmniej nie mylił się. Tak, Ilia Brusz i Sergiusz Ladko byli tą samą osobą.
Mylił się jednak i to bardzo poważnie w przypuszczeniu, że jego towarzysz podróży był sprawcą szeregu grabieży i zbrodni, dokonywanych przez tyle miesięcy w okolicach naddunajskich, a w szczególności ostatniego napadu na willę hrabiego Hagueneau i targnięcia się na życie dozorcy Christiana. Ladko zresztą był daleki od przypuszczenia, że jego towarzysz podejrzewał go o to. Wiedział tylko jedno, to, że jego nazwiskiem posługiwał się głośny zbrodniarz. Zrozumieć wszakże nie był w stanie, jakim sposobem mogło się to stać.
Zaniepokojony z początku tym groźnym sobowtórem, który w dodatku był jego ziomkiem, zapanował wkrótce nad tą instynktowną trwogą.
Cóż go mógł obchodzić złoczyńca, z którym oprócz nazwiska nie miał nic wspólnego?
Był niewinny, więc czego miał się obawiać? A że nie popełnił żadnej z tych zbrodni, było rzeczą niezaprzeczoną.
Sergiusz Ladko zatem — posługiwać się będziemy odtąd jego prawdziwym nazwiskiem — bez najmniejszej obawy wyruszył do Szalki poprzedniej nocy, tak jak to było jego zamiarem. W Szalce bowiem przebywał stale po wyjeździe z Ruszczuku i tam właśnie oczekiwał od wielu tygodni wiadomości od swej ukochanej żony.
Jak już wiadomo, oczekiwanie to doprowadziło go do rozpaczliwego wysiłku dostania się incognito do Bułgarii, gdy przypadkiem wpadł mu w ręce numer „Pester–Lloydu”, w którym ogłoszono z całym rozgłosem o konkursie rybackim w Sigmaringen. Przeczytawszy to, Sergiusz Ladko, zarówno zręczny rybak, jak znany sternik, powziął nagle myśl, której niezwykły pomysł mógł zapewnić urzeczywistnienie upragnionego celu.
Pod nazwiskiem Ilia Brusz, jedynym którym się posługiwał w Szalce, zapisze się do Ligi Naddunajskiej, weźmie udział w koi kursie i dzięki swemu mistrzostwu w rybołówstwie, zdobędą pierwszą nagrodę. Zdobywszy tym sposobem nieco rozgłosu, ogłosi swój zamiar przebycia Dunaju od źródła do ujścia z wędką w ręku, budząc ogólne zainteresowanie. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że ten projekt poruszy świat rybacki i zwróci na niego uwagę reszty publiczności.
Gdy w ten sposób zdobędzie niezaprzeczone stanowisko społeczne, rozgłos bowiem budzi ślepe zaufanie do człowieka, wyruszy w swą naddunajską podróż. Oczywiście przyśpieszać będzie bieg swej łodzi, łowiąc ryby tylko z konieczności dla zachowania pozorów. W każdym razie postara się, żeby o nim mówiono przez cały czas podróży tak, iżby mógł wylądować w Ruszczuku pod osłoną zapewnionego rozgłosu.
Ale dla powodzenia tego przedsięwzięcia było rzeczą konieczną, aby nikt nie podejrzewał prawdziwości jego nazwiska i nikt w rybaku nie dopatrzył się sternika Sergiusza Ladki.
Pierwszy warunek nie przedstawiał trudności. Dość było utrzymać się w roli laureata Ligi Naddunajskiej. Sergiusz Ladko przysiągł sobie, że w żadnym wypadku nie zejdzie ze swego stanowiska. Zresztą należało przypuszczać, iż podróż ta, choć wolna, lecz bezpieczna, nie nastręczy mu nieszczęśliwej sposobności do złamania przysięgi.
Drugi warunek był jeszcze prostszy. Wymagał tylko ogolenia brody, przefarbowania włosów i dużych czarnych szkieł dla ukrycia oczu. Sergiusz Ladko nie omieszkał zastosować tych zabiegów w nocy przed wyjazdem i gdy przed świtem wyruszył w drogę, zmienił się nie do poznania.
W Sigmaringen wszystko poszło po jego myśli. Zdobył pierwszą nagrodę, projekt jego był przychylnie przyjęty przez publiczność i prasę okolic naddunajskich. Zyskawszy rozgłos na tyle, iż nie potrzebował obawiać się, aby tożsamość jego nazwiska wzbudzała podejrzenie, będąc skądinąd pewny, że w razie potrzeby koledzy Ligi Naddunajskiej, rozproszeni wzdłuż rzeki, nie odmówią mu swej pomocy, Sergiusz Ladko popłynął z prądem.
W Ulm doznał pierwszego rozczarowania, stwierdzając, że jego względna sława nie zabezpiecza go przed ciekawością policji. Toteż skwapliwie przyjął pasażera, który miał papiery w porządku i do którego policja zwracała się z pewnym szacunkiem. Zapewne w Ruszczuku, gdzie jego rola miała być skończona, obecność pasażera mogła być dla niego uciążliwą. Ale wtedy wyjaśni on wszystko, do tego zaś czasu powiększały się szansę szczęśliwego odbycia podróży, na której mu tak bardzo zależało.
Natomiast tożsamość jego nazwiska i pochodzenia z nazwiskiem i pochodzeniem groźnego bandyty, nie mogła być przyjemna dla Sergiusza Ladki. Nie mógł nie wiedzieć, że podobny zbieg okoliczności narażał go na różnego rodzaju godne pożałowania pomyłki.
Istotnie jego nazwisko mogło być odkryte, a wtedy nie tylko wylądowanie w Ruszczuku będzie wielce utrudnione, lecz należało również obawiać się nieprzewidzianych komplikacji.
Sergiusz Ladko jednak był bezsilny wobec tego wypadku. Zresztą starał się o nim nie myśleć. Wszak było mało prawdopodobne, ażeby policja bez szczególnego powodu zwracać miała uwagę na zwykłego rybaka, a przede wszystkim na rybaka uwieńczonego na konkursie w Sigmaringen.
Po zachodzie słońca Sergiusz Ladko stanął w swym domu w Szalce, ale ze smutkiem stwierdził, że żadnych wiadomości od żony nie było. Przed świtem więc wyruszył w powrotną drogę, niepostrzeżony przez nikogo. Rozpacz jego nie miała granic. Co znaczyło to przewlekłe milczenie? Dlaczego od dwu miesięcy nie ma od żony ani słówka? Co się z nią stało? Podczas zamieszek o nieszczęście nietrudno i sternik pytał się z goryczą, czy nie za późno przybędzie do Ruszczuku.
Myśl ta, trafiając w samo serce, równocześnie wzmogła krzepkość Jego mięśni. Nadzieja dodała mu siły, gdy wyjeżdżając z Granu walczył z nawałnicą i huraganem. Rozpacz przyśpieszała jego kroki, gdy wracał do barki z trunkiem dla towarzysza.
Lecz jakież było jego zdziwienie, gdy nie zastał chorego! Zostawiona kartka nie uspokoiła go bynajmniej. Jakiż nagły powód mógł zmusić p. Jaegera do opuszczenia barki pomimo osłabienia Czyż mieszkaniec Wiednia mógł mieć do załatwienia jakieś pilne sprawy tu, w tej pustej okolicy, z dala od wszelkiego zamieszkałej środowiska? Sternik na próżno gubił się w domysłach.
Jakąkolwiek była przyczyna nieobecności p. Jaegera, w każdym razie przedłużała podróż i tak już zbyt długą. Bez tego nieprzewidzianego wypadku łódź do wieczora zbliżyłaby go o kilka kilometrów do celu podróży.
Miał nieprzepartą chęć, nie zważając na prośbę towarzysz wyruszyć w dalszą drogę, której cel przyciągał go jak magnes żelazo. Sternik jednak poskromił swoją niecierpliwość. Czuł się związani z towarzyszem i lepiej było stracić dzień, niż narażać się na spory? Zresztą czas ten nie będzie stracony. Barka, uszkodzona nawałnicą, wymagała pewnej naprawy i przyprowadzenia do porządki na co nie zostało za wiele czasu.
Sergiusz Ladko zajął się najpierw uporządkowaniem skrzyni których zawartość była w nieładzie po bezowocnym szukaniu lekarstwa dla towarzysza. Załatwiłby się z tym prędko, gdyby wzrok jego nie padł na portfel tak pożądliwie oglądany przez detektywa! Otworzył go, jak to uczynił policjant, ale z uczuciem zgoła odmiennym, i wyciągnął zeń wizerunek z czułym podpisem, który mu wręczyła żona w chwili rozstania.
Długo wpatrywał się w to drogie oblicze. Natasza! Tak to była ona!… To były jej drogie rysy, jej oczy szlachetne, usta na pół; otwarte, jak gdyby miały przemówić!…
Z westchnieniem włożył drogi wizerunek do portfela, portfel do skrzyni, skrzynię zamknął, klucz włożył do kieszeni i wyszedłszy z budki, wziął się do innej pracy.
Ale zajęcie mu nie szło. Wkrótce ręce opadły mu bezczynnie, więc siedząc na jednej z ławek, z plecami odwróconymi do brzegu, wpatrywał się w rzekę. Myśl przeniosła go do Ruszczuku. Zobaczył żonę, dom pełen wesela i piosenek… Oczywiście, nie żałował niczego. Gdyby było potrzeba, poświęciłby powtórnie swe własne szczęście dla dobra ojczyzny. Ale ból go przejmował na myśl, że tak straszne poświęcenie było całkiem nieużyteczne!
Powstanie wybuchło za wcześnie i zostało stłumione w zarodku. Ile lat Bułgaria jęczeć jeszcze będzie pod obuchem ciemięzców? Czy będzie mógł powrócić, a jeżeli powróci, czy zastanie tę, którą milował? Czy Turcy nie pochwycili jej jako zakładniczki, żony jednego z ich nąjzacieklejszych wrogów? A w takim razie, co uczynili z Nataszą?
Niestety! Dramat rodzinny gubił się w ogólnym wstrząsie prowincji bałkańskiej. Jak mało ważyło nieszczęście dwu istot w klęsce całego narodu! Cały półwysep zaległy hordy okrutne. Ziemia uginała się pod dzikim tętentem koni, najbiedniejsze miasteczko nie uniknęło grabieży i wojny.
Naprzeciw kolosa tureckiego stały dwa pigmeje: Serbia i Czarnogóra. Czyż te dwa Dawidy mogły pokonać Goliata? Ladko rozumiał dobrze, jak dalece gra jest nierówna i całą swą nadzieję zwracał ku ojcu wszystkich Słowian, carowi rosyjskiemu, który może kiedyś raczy wyciągnąć rękę potężną ku synom uciśnionym.
Zatopiony w swych myślach Sergiusz Ladko zapomniał, gdzie się znajduje. Gdyby pułk cały przeszedł za nim na brzegu, nie obróciłby się, tym bardziej nie zauważył przybycia trzech ludzi, którzy ostrożnie zbliżali się do łódki.
Ale Ladko ich nie widział, oni za to spostrzegli go, skoro barka ukazała się na zakręcie rzeki. Trójka ta zatrzymała się natychmiast i odbyła cichą naradę.
Jednego z trzech przybyszów czytelnicy już znają z Wiednia. Jest to Tisza, który wraz z towarzyszem podążył za Karlem Dragoszem, gdy detektyw z kolei dążył za Ilią Bruszem, odbywającym swą niewinną wycieczkę do jednego z pośredników w dostarczaniu broni dla Bułgarii. Szpiegowanie to doprowadziło obu ludzi do barki. Byli oni pewni, że odkryli pływającą siedzibę policjanta, postanowili skorzystać z tego odkrycia. I po to obecnie przyszli.
Trzej bandyci ukryci w trawie, śledzili Sergiusza Ladkę. On jednak zatopiony cały w swych myślach, nie przeczuwał bliskiego niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwo było wielkie, ludzie ci bowiem należeli do słynnej bandy naddunajskiej i spotkanie z nimi w odludnym miejscu przyjemnością być nie mogło.
Tisza nawet był jednym z ważniejszych członków bandy, uważany za pierwszego po przywódcy, którego czyny okryły smutną sławą nazwisko sternika. Dwaj inni, Sakmann i Zerlang byli tylko jegc pomocnikami.
— To on! — mruknął Tisza, wstrzymując ręką towarzyszy, skoro tylko dojrzał barkę.
— Dragosz? — spytał Sakman.
— Tak.
— Jesteś pewny?
— Najzupełniej.
— Ale nie widzisz jego twarzy, gdyż jest obrócony — mówił Zerlang.
— Niewiele by mi to pomogło — odparł Tisza. — Nie znam go. Zaledwie ujrzałem go w Wiedniu.
— W takim razie!…
— Ale poznaję doskonale łódkę — przerwał mu Tisza. — Napatrzyliśmy się na nią do woli, Ladko i ja, stojąc w tłumie. Jest pewny, że się nie mylę.
— W drogę zatem! — zawołał jeden z nich.
— W drogę — powtórzył Tisza, rozwijając zawiniątko, której trzymał pod pachą.
Sternik, jak już wspominaliśmy, nie domyślał się, że jest tak pilniej śledzony. Nie słyszał zbliżania się ludzi, nie słyszał również, jak tłumiąc odgłos kroków w gęstej trawie znaleźli się tuż przy barce. Zatopiony w swym marzeniu pozwolił myśli swej płynąć wraz z prądem do żony i kraju.
Nagle mnóstwo splątanych więzów otoczyło go, oślepiając, paraliżując i dusząc.
Zerwawszy się odruchowo, zaczął się miotać instynktownie, tracąc swe siły, gdy gwałtowne uderzenie w głowę powaliło go na wpół omdlałego na dno barki. W każdym razie miał czas dostrzec, że jest uwięziony w rodzaju dużej siatki, zwanej krogulcem, którą nieraz sam posługiwał się do połowu ryb.
Po powrocie do przytomności Sergiusz Ladko zauważył, że nie otacza go już siatka, natomiast związany jest kilkakrotnie silnym powrozem tak dalece, iż nie mógł uczynić najmniejszego ruchu, w ustach zaś miał knebel, a na oczach nieprzeniknioną opaskę.
Pierwszym wrażeniem Sergiusza Ladki po odzyskaniu przytomności było nadzwyczajne osłupienie. Co się z nim stało? Co znaczył ten niewytłumaczony napad i co zamierzają z nim uczynić? O tyle się uspokoił, że jeżeli mieli go zabić, byłoby już po fakcie. Skoro żyje, to znaczy, nie o jego życie chodzi napastnikom, lecz o jego osobę.
Ale w jakim celu?
Nie znalazł odpowiedzi. Gdyby to byli złodzieje, nie potrzebowali trudzić się wiązaniem go. Cios zadany nożem wystarczyłby zupełnie. Zresztą najnędzniejszego złodzieja nie skusiłaby tak biedna zawartość łodzi.
Ale może to zemsta. Tym mniejsze prawdopodobieństwo, Ilia Brusz wrogów nie miał. Jedyni nieprzyjaciele Ladki, Turcy, nie mogli wiedzieć, że patriota bułgarski kryje się pod nazwiskiem rybaka, a nawet gdyby im o tym doniesiono, nie był dość znaczną osobistością, aby dopuścili się tego gwałtu, z dala od granicy, w samym sercu Austrii. Zresztą Turcy byliby go zabili jeszcze pewniej niż zwykli złodzieje.
Nie mogąc rozwiązać zagadki, Sergiusz Ladko jako człowiek praktyczny zaniechał wgłębiania się w nią i zwrócił całą swą uwagę na to, co miało nastąpić, jak również zaczął szukać sposobu ocalenia, o ile to było możliwe.
Położenie, w którym się znajdował, nie było odpowiednie do obserwacji. Skrępowany powrozem nie mógł się poruszyć, a gęsta zasłona na oczach nie pozwalała mu rozróżnić dnia od nocy. Wytężając słuch mógł tylko stwierdzić, że leży na dnie barki, bez wątpienia jego własnej, i że ta barka płynie z całą szybkością pod naciskiem silnych rąk. Słyszał tarcie wioseł o brzeg łodzi i szmer pluskającej wody.
W jakim kierunku zdążano? Łatwo się o tym przekonał, czując znaczną różnicę temperatury między prawą a lewą stroną swego ciała. Z ruchów barki przy każdym uderzeniu wiosła mógł wnioskować, że leży w kierunku prądu, a że słońce w chwili napadu nie było bardzo oddalone od południa, mógł łatwo stwierdzić, że połowa ciała była w cieniu spowodowanym ścianą barki, i że łódź Płynęła od zachodu na wschód, czyli z prądem, jak to było, gdy nią rozporządzał prawny jej właściciel.
Panowało zupełne milczenie. Żaden głos ludzki nie dochodził jego uszu, oprócz okrzyku han! przy naciskaniu wioseł. Po blisko Półtoragodzinnej żegludze uczuł działanie słońca na swej twarzy i to upewniło go, że skręcano na południe. Sternika nie dziwiło bynajmniej. Jego dokładna znajomość rzeki, wskazała mu, kierowano się ku górze Pilis. Wkrótce zapewne powrócą znów na wschód, po czym na północ aż do miejsca, gdzie Dunaj zdąża proste do Półwyspu Bałkańskiego.
Przypuszczenia jego sprawdziły się tylko po części. W chwili gdy Sergiusz Ladko stwierdził, że znajdują się w środku przystani góry Pilis, ustał nagle ruch wioseł. Łódź posuwała się sama, a jakiś głos odezwał się.
— Bierz bosak! — rozkazał jeden z niewidzianych napastników.
Prawie natychmiast nastąpiło wstrząśnienie, po nim zaś zgrzyt, jaki wydaje łódź ocierająca się o ciało twarde, po czym Sergiusz Ladko został uniesiony i przerzucany z rąk do rąk.
Widocznie barka zetknęła się z inną o większych rozmiarach, na którą więzień został wciągnięty na kształt pakunku. Sergiusz Ladko na próżno nadstawiał ucha. Ani słowo nie zostało wymówione. Obecności dozorców domyślić się było można tylko z ruchu ich brutalnych rąk i głębokiego oddechu ich piersi.
Zresztą, szamotany na wszystkie strony Sergiusz Ladko nie miał czasu do rozmyślań. Po wzniesieniu spuszczono go wzdłuż drabiny, która mu niemiłosiernie poraniła plecy. Po szarpaniu poznał, że przeciskają go przez wąski otwór. Wreszcie po zerwaniu mu opaski i knebla, rzucono go jak ładunek, po czym zamknięto nad nim wieko z głuchym trzaskiem.
Sergiusz Ladko potrzebował dłuższego czasu, aby przyjść do siebie. Stwierdził wtedy, że położenie jego wcale się nie polepszyło, choć uzyskał mowę i wzrok. Jeżeli zdjęto mu knebel, to dlatego że nikt jego wołania nie mógł usłyszeć, ze wzroku zaś korzystać nie mógł, gdyż otaczały go ciemności. I to jakie ciemności! Więzień wywnioskował z doznanych wrażeń, że znajduje się na spodzie statku. Na próżno jednak wypatrywał jakiegokolwiek promienia światła przenikającego deski. Nic nie rozróżniał. Nie był to mrok piwniczny, w którym wzrok dojrzeć może słaby odbłysk światła, był to mrok absolutny, dający się porównać tylko z ciemnością grobu. Ile godzin minęło? Sergiusz Ladko przypuszczał, że musi być północ, gdy hałas, zagłuszony odległością, doszedł do jego uszu. Biegano, tupano nogami. Hałas stał się wyraźniejszy. Ciężkie pakunki przesuwały się tuż nad jego głową i mógłby przysiąc, że zaledwie grubość deski dzieli go od tego ruchu.
Hałas zbliżył się jeszcze bardziej. Rozmawiano w pobliżu, zapewne za jedną ze ścian tworzących jego więzienie, ale słów zupełnie nie mógł uchwycić.
Wkrótce zresztą hałas ustał i znów wśród milczenia leżał w zupełnej ciemności nieszczęśliwy sternik.
Sergiusz Ladko zasnął.
Po odwrocie Karla Dragosza, zwycięzcy bandyci pozostali czas jakiś na miejscu, spodziewając się możliwego powrotu policji. Wóz tymczasem oddalał się w kierunku rzeki. Skoro jednak mijający czas upewnił ich o ostatecznym cofnięciu się oddziału, bandyci wyruszyli; w drogę.
Wkrótce dotarli do rzeki oddalonej o niespełna pięćset metrów. Wóz już stał na miejscu naprzeciwko galaru, zarysowującego się swą ciemną masą o kilka metrów od brzegu.
Odległość była nieznaczna, rąk zaś nie brakło. W przeciągu krótkiego czasu dwie łodzie przewiozły na galar zawartość wozu, który oddalił się natychmiast, podczas gdy większa część napastników rozproszyła się po okolicy, otrzymawszy część łupu. Jedynym śladem zbrodni było nagromadzenie pakunków na pomoście galaru, na który wsiadło ośmiu ludzi.
Właściwie z nich to wyłącznie składała się sławna banda naddunajska. Co do innych, stanowili oni tylko cząstkę pomocników uczestniczących w grabieży — zależnie od rabowanej okolicy. Stali oni poza głównym obrębem działania, pełniąc tylko rolę tragarzy, straży lub wywiadowców w chwili, gdy zdobycz przenoszono z rzeki.
Organizacja ta była niezwykle sprawna. Banda posiadała wzdłuż całego Dunaju swoich sojuszników, z których niewielu tylko zdawało sobie sprawę z działalności, do której przykładali rękę. Pochodzili z najniższych warstw społecznych, analfabeci, słowem prostacy, nie zastanawiający się nad niczym, przekonani że służą przemytnikom. Nie obchodziło ich to wcale, że rozkazujący im i sławny Ladko, był tą samą osobą.
Obojętność ich wszakże da się poniekąd usprawiedliwić tym, że zbrodnie były dokonywane wzdłuż całego Dunaju, w znacznej od siebie odległości. Zainteresowanie przeto publiczne słabło od jednej zbrodni do drugiej. Sławę swego nazwiska przywódca bandytów zawdzięczał głównie biurom policji, gdzie ześrodkowywały się wszystkie skargi z okolic nadbrzeżnych. Mieszkańcy miast, zachęcani zwracającymi na siebie uwagę nagłówkami artykułów dziennikarskich, zajmowali się nim jeszcze z pewnym szczególnym zainteresowaniem. A dla reszty ludności, tym bardziej dla włościan, był on tym samym złoczyńcą, co każdy inny, napadającym jeden raz i znikającym na zawsze.
Przeciwnie, ośmiu ludzi z galaru znało się bardzo dobrze i byli ściśle ze sobą złączeni, tworząc istotną bandę. Z pomocą swego statku krążyli oni ustawicznie po Dunaju. O ile zdarzała się pomyślna sposobność, zatrzymywali się, zbierali w okolicy potrzebną im pomoc, dokonywali napadu, po czym ukrywszy w pływającej skrytce zdobycz, wyruszali dalej z nową myślą rabunku.
Skoro galar był zapełniony, dopływali do Morza Czarnego, gdzie czekał na nich całkowicie im oddany parowiec. Tu składali swą zdobycz, osiągniętą nieraz kosztem nawet morderstwa. Zyskiwała ona na parowcu prawo uczciwego ładunku, zamienianego w biały dzień, w dalekich stronach, pod okiem ludzi uczciwych na złoto.
Było to rzeczą wyjątkową, że banda dopuściła się nowej zbrodni poprzedniej nocy w tak krótkim czasie i w tak nieznacznej odległości od miejsca ostatniego rabunku. W ogóle bowiem nie popełniała tego błędu, który powtarzany mógł otworzyć oczy ich nieświadomym przygodnym wspólnikom, wciągniętym do tej zbrodniczej działalności. Lecz tym razem przywódca miał szczególny powód do pośpiesznego działania, i jeżeli powód ten nie zgadzał się z przypuszczeniem Karla Dragosza, o którym wspominał w rozmowie z Fryderykiem Uhlmanem, to wszelako osobistość policjanta grała w nim pewną rolę.
Przywódca bandy w towarzystwie swego zastępcy Tiszy, poznawszy detektywa w Wiedniu, śledził go od tej chwili przy pomocy rożnych miejscowych wspólników, którym dano tylko niezbędne wskazówki, i galar wyprzedzał stale barkę zaledwie o kilka kilometrów. Pościg ten, bardzo ryzykowny w okolicy często odkrytej i pełnej posterunków policyjnych, musiał z konieczności odbywać się z przerwami. Szczęśliwym przypadkiem nie zauważyli nigdy Karla Dragosza i rybaka razem. Nie przypuszczali więc wcale, że bark posiada dwu mieszkańców i że mogą być w błędzie.
Urządzając ten pościg przywódca bandytów miał pewien mistrzowski plan na względzie. O zgładzeniu detektywa nie myślał, chciał tylko mieć go w ręku. W razie niebezpieczeństwa był panem położenia i mógł się z nim układać do woli.
Upłynęło sporo czasu, zanim zdarzyła się sposobność osiągnięcia zamierzonego celu. Barka zatrzymywała się wieczorem zbyt blisko zamieszkałego terenu, to znów stwierdzono w jej sąsiedztwie obecność agentów policyjnych rozproszonych nad brzegami, niezdolnych ukryć się przed wytrawnym okiem zawodowego złoczyńcy.
Dopiero ranek 29 sierpnia nastręczył pomyślniejsze okoliczności. Nawałnica, która poprzedniej nocy sprzyjała bandzie w napadzie na willę hrabiego Hagueneau, rozproszyła mniej lub bardziej policjantów, towarzyszących z daleka naczelnikowi wzdłuż rzeki. Prawdopodobnie był on sam i bez obrony. Należało więc z tego korzystać.
Skoro tylko naładowano wóz łupami z willi, Tisza został wysłany wraz z dwoma najsprawniejszymi ludźmi. Wiadomo już, jak trzej bandyci wywiązali się z zadania i jakim sposobem sternik Sergiusz Ladko znalazł się w ich mocy, zamiast detektywa Karla Dragosza.
Dotąd Tisza nie mógł zdać swemu przywódcy bliższej relacji z powierzonego mu zlecenia. Zaledwie kilka słów wymieniono, gdy zjawił się na drodze oddział policji. Obecnie zaś nie mieli czasu na poruszenie tego tematu. Przede wszystkim należało ukryć liczne pakunki nagromadzone na pokładzie, czemu się też oddało natychmiast ośmiu ludzi z galaru.
Ładunki zostały wprowadzone do wnętrza statku przy pomocy bądź rąk, bądź równi pochyłej. Zajęcie to trwało zaledwie kilka minut, po czym pomyślano o ostatecznym uporządkowaniu samego galaru. Wtedy stała się rzecz niezwyczajna. Gdy podniesiono deskę ze spodu galaru, zamiast wody Dunaju ukazało się wejście do spodniego pomieszczenia. Latarnia, którą tam zaniesiono, rzucała światło na nagromadzenie najróżnorodniejszych przedmiotów zapełniających je w części tak, że znalazło się jeszcze miejsce dla łupów z willi Hagueneau, które też niebawem złożone zostały w tej skrytce nie do odszukania.
Przedziwnie zbudowany był ten galar, służący równocześnie za środek przewozu, za mieszkanie i skład nienaruszalny. Pod górnym galarem znajdował się drugi, mniejszy, tak że spód pierwszego był pomostem drugiego. Drugi statek, około dwu metrów głębokości, był urządzony w ten sposób, że mógł dźwigać górny galar i unieść go na jedną do dwu stóp nad powierzchnię wody. Ale ponieważ ten podstęp mógł zwrócić niepożądaną uwagę, więc obarczono spodni statek odpowiednim ciężarem, aby galar pogrążał się w wodzie normalnie nawet wtedy, gdy nie było na nim ładunku.
Ładunku wszakże nie było nigdy na jego spodzie, gdyż wszelkie skradzione towary spuszczane były natychmiast do dolnego statku, zastępując konieczny dla niego ciężar.
Tym sposobem pusty galar powinien zanurzać się w wodzie najwyżej na jedną stopę, tymczasem pogłębiał się w niej na siedem. Dla żeglugi na rzece było to wielkim utrudnieniem i wymagało niezmiernie wytrawnego sternika. Banda posiadała go w osobie Jakuba Ogula, Izraelity, rodem również z Ruszczuku. Ten znał rzekę tak dobrze, iż mógł iść w zawody z Sergiuszem Ladko, co do znajomości przesmyków, kanałów i mielizn. Ręką pewną kierował galarem, przepływając zwycięsko niebezpieczne miejsca usiane skałami, których nie brak na Dunaju.
Co się tyczy policji, to mogła ona rewidować galar do woli. Mogła mierzyć jego wysokość wewnętrzną i zewnętrzną, nie znajdując żadnej różnicy. Mogła szukać wszędzie i nie znalazłaby nigdzie skrytki podwodnej, umieszczonej tak zręcznie, że nie dopatrzyłaby się jej nigdy. Wszelkie poszukiwania doprowadziłyby ją jedynie do stwierdzenia, że galar jest pusty i że zanurza się w wodzie na tyle, ile wymaga jego ciężar.
O dowodach osobistych nie zapomniano również. Po każdej podróży, czy to z biegiem rzeki, czy przeciwnie, z towarami, czy po towary, galar wracał zawsze do swego rodzimego portu. Według Potrzeby był on własnością albo p. Constantinesco, albo p. Wenzla Meyera, dwu kupców, mieszkających jeden w Galaczu, drugi w Wiedniu. Dowody osobiste zaopatrzone w pieczątki urzędowe były — dalece w porządku, że o ich prawdziwości wątpić nikt nie mógł. Zresztą, gdyby chciano sprawdzić ich autentyczność, przekonano był się niebawem, że panowie Constantinesco i Wenzel Meyer mieszkają pod wskazanym adresem.
Rzeczywistym zaś właścicielem tego galaru był Iwan Striga.
Czytelnik zechce sobie przypomnieć, że nazwisko to należało do jednego z najmniej szanowanych mieszkańców Ruszczuku, który po nieudanych próbach sprzeciwienia się małżeństwu Sergiusza Ladki z Nataszą Gregorewicz, znikł nagle z widowni miasta. Nikt nie wiedział na pewno, co się z nim stało, ale głos publiczny przypisywał mu najrozmaitsze zbrodnie.
Tym razem opinia publiczna nie minęła się z prawdą. Istotnie Iwan Striga wraz z ośmiu nędznikami jego pokroju utworzył bandę prawdziwych korsarzy, pustoszących od tego czasu, w całym znaczeniu tego słowa, oba brzegi Dunaju.
Znalazłszy sobie łatwą drogę do bogactwa, pomyślał o zupełnym bezpieczeństwie. W tym celu zamiast ukryć swe nazwisko i swój wygląd, jak to by uczynił każdy zwyczajny złoczyńca postarał się, aby wiedziały o nim coś niecoś jego ofiary. Rzecz zrozumiała, że nie odkrywał im swego własnego nazwiska, lecz ze zręczną nieostrożnością wskazywał nazwisko znanego Sergiusza Ladki.
Ukrywanie się pod cudzym nazwiskiem dla uniknięcia następstw niecnych czynów jest zwykłym wybiegiem, ale Striga przekroczył zwykłą miarę, wybierając pseudonim świadczący o jego pomysłowości i sprycie.
Na pozór mogłoby się zdawać, że do zmylenia tropu nazwisko Ladki nie jest lepsze od każdego innego, wyłączając wypadek złapania na gorącym uczynku, a jednak przemawiały za nim pewne wyjątkowe okoliczności.
Przede wszystkim Sergiusz Ladko nie był mitem. Istniał w rzeczywistości, o ile nie dosięgła go kula, posłana mu na pożegnanie w chwili odjazdu z Ruszczuku. Chociaż Striga zapewniał, że zgładził przeciwnika, o jego losie nic nie wiedział. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia dla dochodzeń powziętych, być może, w Ruszczuku. O ile umarł, policja była bezsilna. Gdyby zaś żył, policja znalazłaby się wobec człowieka tak nieposzlakowanego, że również, według wszelkiego prawdopodobieństwa, sprawa nie posunęłaby się dalej. Zapewne szukano by sprawców tego nieporozumienia. Ale zanim doszukano by się innych Ladków, dużo wody przepłynęłoby pod mostami Dunaju!
Gdyby zaś przypadkiem podejrzenia skierowane na osobę Sergiusza Ladki, zdołały zachwiać jego dobrą sławę, byłby to widok podwójnie pomyślny. O ile bowiem bandyta czuje się zawsze szczęśliwy, gdy ktoś cierpi za niego, o tyle jest dla niego rzeczą bardziej pożądaną, aby osobnik cierpiący był tym, któremu zaprzysiągł śmiertelną nienawiść.
Przypuściwszy nawet, że dowodzenia te mijałyby się z prawami logiki, nieobecność Sergiusza Ladki, o którego patriotycznym poświęceniu nie wiedział nikt, nadawałaby im pozór słuszności. Dla — czegoż bowiem sternik wyjechał bez opowiedzenia? Biuro lokalne policji rzecznej zadawało sobie właśnie to pytanie, gdy Karl Dragosz był na tropie rzekomej prawdy, wiadomo zaś, że skoro policja zaczyna się zastanawiać nad jakąś sprawą, mało jest danych, aby odniosła się do niej życzliwie.
Tak więc położenie pomimo tragicznych zawikłań wydawało się niezmiernie jasnym. Cały szereg zbrodni wskutek umyślnej nieostrożności przywódcy bandy przypisywano niejakiemu Ladce z Ruszczuku; na sternika tego samego nazwiska padł cień podejrzenia, usprawiedliwiony jego nieobecnością; o kilkaset kilometrów znów niejaki Ladko dawał pole do poważnych przypuszczeń, że ukrywa się pod przebraniem rybaka Ilii Brusza; Striga tymczasem na mocy swych ulegalizowanych dowodów osobistych pływał po Dunaju bezkarnie.
W każdym razie dla większego bezpieczeństwa należało w jak najkrótszym czasie zatrzeć wszelkie kompromitujące ślady. Stąd tego wieczora nowa zdobycz była tak szybko sprowadzona do tajemniczej skrytki. I właśnie odgłos tego gwałtownego ładowania doszedł do uszu prawdziwego Sergiusza Ladki, uwięzionego w tym samym podwodnym pomieszczeniu, gdzie nie mogła mu przyjść z pomocą żadna siła ludzka. Po dokonaniu czynności Striga i jego wspólnicy ułożywszy deskę na dawnym miejscu, powrócili na pokład. O policję byli spokojni.
Była trzecia po północy. Załoga galaru wyczerpana trudem tej i poprzednich nocy, powinna była odpocząć, lecz mowy o tym być nie mogło. Striga, chcąc jak najprędzej oddalić się od miej w którym dopuścił się zbrodni, wydał rozkaz ruszenia w dalszą drogę, rozkaz zresztą spełniony bez szemrania, jako że był zupełnie słuszny.
Podczas gdy wciągano kotwicę na statek i odpychano go środek rzeki, Striga zapytał o szczegóły rannej wyprawy.
— Poszło łatwo — odpowiedział mu Tisza. — Ten Dragosz dał złapać w siatkę jak zwykły szczupak.
— Czy was widział?
— Zdaje mi się, że nie. Nie o tym myślał.
— Czy szamotał się?
— Próbował ladaco. Musiałem go na pół uśmiercić, żeby uspokoić.
— Nie zabiłeś go jednak? — spytał żywo Striga.
— Gdzie tam! Oszołomiłem go tylko, chcąc go skrępować. Ale nie skończyłem tej czynności gdy oddychać zaczął.
— A teraz?
— Jest na spodzie, w dolnym pomieszczeniu, naturalnie.
— Czy wie, gdzie go uwięziono?
— Byłby bardzo sprytny w takim razie — oświadczył Tisza, śmiejąc się głośno. — Nie przypuszczasz chyba, że zapomniałem o opasce i kneblu. Zdjęto mu je dopiero w klatce. Może teraz śpiewać? i podziwiać krajobraz.
Striga uśmiechnął się w milczeniu. Tisza ciągnął dalej:
— Zrobiłem co mi poleciłeś, ale w jakim celu?
— Choćby dlatego, aby rozbić brygadę pozbawioną swego naczelnika.
Tisza wzruszył ramionami.
— To będzie drugi — rzekł.
— Możliwe, lecz może nie będzie wart tego, którego trzymamy; w rękach. W każdym razie będziemy mogli się drożyć. W razie potrzeby oddalibyśmy go w zamian za konieczne dla nas paszporty. Najważniejszą więc jest rzeczą, abyśmy go zachowali przy życiu.
— Żyje — potwierdził Tisza.
— Czy dano mu jeść?
— Do diaska! — rzekł Tisza, drapiąc się w głowę. — Zapomni o tym. Ale dwanaście godzin postu nie zaszkodziło nikomu. Jak tylko wyruszymy w drogę, zaniosę mu posiłek, o ile nie zechcesz uczynić tego sam dla przekonania się osobiście.
— Nie — odparł żywo Striga. — Wolę, aby mnie nie widział. Ja go znam, lecz on mnie zna również. Jest to korzyść, której nie chcę stracić.
— Mógłbyś włożyć maskę.
— Nie na wiele by się to przydało. Dragosz nie potrzebuje widzieć twarzy. Wzrost, tusza, najmniejszy szczegół mu wystarczy, aby poznać człowieka.
— W takim razie, ładnie będę wyglądał ja, który muszę zanieść mu strawę.
— Ktoś musi się tego podjąć… Zresztą Dragosz nie jest w tej chwili niebezpieczny, a gdyby nim był kiedykolwiek, wtedy nie będziemy potrzebowali się go obawiać.
— Oby tak było! — rzekł Tisza.
— Na razie zostawimy go w klatce. Jednak nie za długo, bo umarłby z powodu braku powietrza. Trzeba go będzie przenieść do kajuty na pokładzie, gdy miniemy Budapeszt, jutro rano po moim odjeździe.
— Masz zamiar nas opuścić? — spytał Tisza.
— Tak — odrzekł Striga. — Muszę od czasu do czasu oddalać się z galaru, aby zasięgnąć wiadomości w okolicy. Zobaczę, co mówią o naszej ostatniej sprawie i o zniknięciu Dragosza.
— A jeżeli dasz się złapać? — spytał Tisza.
— Nie ma obawy. Nikt mnie nie zna. Policja zaś musi być w zastoju. Innym przedstawię się w nowej postaci.
— W jakiej?
— Sławnego Ilii Brusza, wybitnego rybaka i laureata Ligi Naddunajskiej.
— Co za myśl?
— Doskonała. Mam łódź Ilii Brusza. Wezmę jego skórę za przykładem Karla Dragosza.
— A jeżeli zażądają od ciebie ryb?
— Kupię je, o ile zajdzie tego potrzeba, i odprzedam.
— Masz odpowiedź na wszystko.
— To dobrze.
Na tym zakończyła się rozmowa. Galar popłynął z prądem. Lekki wiatr dął z północy, co było pomyślną wróżbą dla przyszłej żeglugi, galar bowiem miał nieco powyżej Vizegradu, za zakrętem Dunaju skręcić na południe. Obecnie jednak utrudniało to jazdę tak, że Striga, któremu zależało na najśpieszniejszym oddaleniu się od widowni swych czynów, rozkazał wyciągnąć dwa długie wiosła pomocne dla przeciwstawienia się wiatrowi.
Przepłynięcie dziesięciu kilometrów, dla dostania się do pierwszego zakrętu rzeki zajęło im całe trzy godziny, następnie dwie godziny upłynęło na przebycie zakrętu rzeki, zanim płynąć zacz w południowym kierunku. Dopiero nieco wzwyż Waitzen można było schować wiosła, a żagle wydymane wiatrem przyśpieszyły znakomicie bieg łodzi.
Około jedenastej minęli Saint–André, dokąd poprzedniej nocy dwaj woźnice Kaiserlick i Vogel mieli wyruszyć. O zatrzymaniu się tutaj nie myślał nikt i galar płynął dalej do Budapesztu oddalonego jeszcze o dwadzieścia pięć do trzydziestu kilometrów.
W miarę posuwania się w dół krajobraz stawał się coraz surowszy. Cieniste i zieleniejące wyspy ukazywały się coraz częściej, nieraz przedzielone tylko wąskimi kanałami, przez które mogły przepłyną jedynie małe łódki spacerowe.
W tej części Dunaju łodzie krążą obficie. Nieraz nawet na gromadzi się ich znaczna liczba, gdyż brzegi rzeki zacieśniają się między pierwszymi rozgałęzieniami Alp Noryckich i ostatnimi wzgórkami Karpat. Wypadki są częste, lecz zwykle niegroźne. Na ogół wypadek kończy się tylko stratą czasu. Lecz ile wyrzekań, ile kłótni przy starciu!
Galar Strigi, o pojemności przeszło dwustu ton, był jednym z najlepiej zbudowanych. Na pokładzie wznosił się rodzaj pomostu, który tworzył z tyłu galaru dach kajut zamieszkałych przez załogę. Na przodzie znajdował się maszt służący do wywieszania narodowej bandery, z tyłu zaś szeroki ster pozwalał sternikowi kierować galarem dowolnie.
W miarę zbliżania się do Budapesztu ożywienie na rzece wzmagało się, jak to zwykle bywa przy każdym większym mieście. Małe statki, parowe czy żaglowe, na których znajdowali się turyści lub spacerowicze, krążyły między wyspami. Wkrótce zamajaczyły w oddali dymy kominów fabrycznych, zwiastujące przedmieścia Budapesztu.
W tej chwili zaszło coś niespodziewanego. Tisza wszedł do kajuty, znajdującej się w tyle galaru, z jednym z ludzi załogi. Niebawem obaj wyszli, prowadząc ze sobą wysmukłą kobietę, której rysów, zakrytych opaską, dojrzeć nie było można. Kobieta szła pomiędzy dozorcami, z rękoma związanymi w tyle, nie próbując nawet stawiać oporu, nauczona zapewne poprzednim doświadczeniem. Posłusznie zeszła na spód galaru drabiną przystawioną do ściany, stąd zaś do podwójnego spodu, którego wejście zamknięto za nią.
Po tym fakcie wszystko wróciło do dawnego porządku.
Około trzeciej po południu galar dopłynął do nadbrzeży stolicy Węgier. Po prawej stronie wznosiła się Buda, starożytne miasto tureckie; po lewej miasto nowoczesne. W tym czasie Buda z wyglądu swego przypominała bardziej niż teraz, stare i malownicze grody, które pod wpływem niwelującego wszystko postępu zanikają całkowicie. Za to Peszt, choć już dość znaczny, nie osiągnął jeszcze tego stopnia rozwoju, który uczynił z niego z biegiem czasu najważniejsze i najpiękniejsze miasto Europy wschodniej.
Po obu brzegach, a przeważnie na lewym, wznosiły się domy o arkadach i tarasach, nad nimi zaś górowały dzwonnice kościołów ozłocone promieniami słońca. Długi szereg bulwarów dodawał miastu powagi i wdzięku.
Załoga galaru nie zwracała jednak uwagi na ten uroczy widok. Przejazd przez Budapeszt mógł pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki, toteż wytężonym wzrokiem śledzono poruszające się na rzece barki. Ostrożność ta pozwoliła Stridze dostrzec w porę łódź z czterema ludźmi, kierującą się w prostej linii ku galarowi. Poznawszy w niej łódkę policji rzecznej, Striga dał znak Tiszy, który natychmiast znikł z pokładu.
Striga nie mylił się. Łódka zbliżyła się do galaru. Dwaj ludzie weszli na pokład.
— Kapitan? — spytał jeden z nich.
— Ja nim jestem — odpowiedział Striga, wysunąwszy się naprzód.
— Pańskie nazwisko?
— Iwan Striga.
— Narodowość?
— Bułgarska.
— Skąd płynie galar?
— Z Wiednia.
— Dokąd?
— Do Galaczu.
— Jego właściciel?
— P. Constantinesco z Galaczu.
— Ładunek?
— Nie ma.
— Dowody?
— Oto są — rzekł Striga, podając dokumenty.
— Dobrze — potwierdził pytający, który obejrzawszy je starannie wręczył je właścicielowi. — Rzucimy okiem na spód statku.
— Jak się panom podoba — odrzekł Striga. — W każdym razu muszę zwrócić uwagę, że od wyjazdu z Wiednia po raz już czwarty podlegamy rewizji. Nie jest to przyjemne.
Policjant, wyraziwszy wymownym ruchem znak, że spełnia tylko rozkaz władzy, zszedł drabiną do spodu statku. Obejrzawszy jednym rzutem oka, powrócił. Nikt mu nie powiedział, że pod spodem galaru znajdują się dwie istoty, z jednej strony mężczyzna, z drugiej kobieta, obydwie obezwładnione i nie mogące wołać o pomoc. Rewizja nie mogła przedłużać się. Galar był zupełnie pusty, wszelkie więc dochodzenia co do jego ładunku, chybiały celu.
Policjant wrócił do swej łódki, oddalając się w kierunku innych łodzi, galar tymczasem ruszył wolno w dół rzeki.
Ostatnie domy Budapesztu znikły z oczu załogi, gdy pomyślano o uwięzionej kobiecie. Tisza wraz z towarzyszem zeszli do wnętrza, po krótkiej zaś chwili powrócili wraz z nieszczęśliwą, odprowadzając ją do kajuty na pokładzie. Reszta załogi, zdawało się, że nie zajmuje się wcale tym zdarzeniem.
Zatrzymano się dopiero w nocy między miasteczkami Ercsin i Adony, o trzydzieści kilometrów poniżej Budapesztu, a nazajutrz o świcie wyruszono w dalszą drogę. W ciągu owego 31 sierpnia odbyto kilka postojów, a za każdym z nich Striga udawał się na brzeg, posługując się barką, jak sądził, Karla Dragosza. Na lądzie nie ukrywał się wcale, przeciwnie zaczepiał przechodniów, podawał się za sławnego laureata Ligi Naddunajskiej, o którym słyszeć musieli, zręcznie zwracając rozmowę na sprawy leżące mi na sercu.
Nie dowiedział się jednak wiele. Nazwisko Ilii Brusza nie było znane w tej okolicy. Zapewne w Mohaczu, Apatin, Neusatz, Zemlin lub w Belgradzie udałoby mu się lepiej. Lecz Striga nie miał zamiaru narażać się na pobyt w większym mieście, gdzie policja jest zawsze czynniejsza. Poprzestał na małych miasteczkach i wsiach. Na nieszczęście włościanie nie wiedzieli nic o konkursie w Sigmaringen i niechętnie wdawali się w rozmowę. Zresztą nie mieliby o czym mówić, nie słysząc nic o Ilii Bruszu, a jeszcze mniej o Karlu Dragoszu, i Striga na próżno puścił w ruch całą swoją dyplomację.
Stosownie do zlecenia, podczas nieobecności Strigi sprowadzono Sergiusza Ladko na pokład i umieszczono w małej kajucie, którą szczelnie zamknięto. Ostrożność zgoła zbędna, więzień bowiem był obezwładniony zupełnie.
Czas od 1 do 6 września upłynął spokojnie. Wiatr sprzyjał żegludze, więc robiono około sześćdziesięciu kilometrów na dobę. Droga byłaby jeszcze szybsza, gdyby nie częste postoje spowodowane wycieczkami Strigi na ląd.
Jeżeli wycieczki bandyty były bezowocne ze względu na cel, który chciał osiągnąć, to przynajmniej raz przydały mu się z całkiem innej przyczyny.
Było to 5 września. Galar zatrzymał się w nocy naprzeciwko małego miasteczka Szuszek. Striga wylądował jak zwykle. Wieczór był późny. Włościanie zazwyczaj wcześnie udający się na spoczynek, powrócili już do domów, szedł więc samotnie, gdy spostrzegł dom z pozoru dość dostatni, z otwartymi drzwiami. Widocznie właściciel, ufny w uczciwość ludzką, wyszedł w sąsiedztwo, nie zadając sobie trudu, aby je zamknąć.
Striga nie zawahał się ani chwili. Wszedł do domu, a raczej do sklepu, o czym świadczył stojący tam kontuar. Zabrawszy z szuflady kontuaru całodzienny dochód, który go nie zadowolił, podważył jednym pchnięciem wieko skrzyni stojącej pod ścianą i zabrał z niej dość okrągły worek, wydający przy dotknięciu miły dźwięk metalu.
W ten sposób zaopatrzony Striga powrócił do galaru i wnet wyruszył w dalszą drogę.
Było to jedyne zdarzenie w ciągu tej podróży.
Na galarze Striga miał inne zajęcia. Od czasu do czasu znikał w jednej z kajut, znajdującej się naprzeciw kajuty, w której złożono Sergiusza Ladko. Znikanie to było nierównomierne. Trwało ono kilka minut, lub przeciągało się dłużej. Wówczas słychać było żywy spór, w którym odzywał się spokojny głos kobiecy lub pełen uniesienia głos męski. Wynik był zawsze jeden: obojętność załogi i wyjście wzburzonego Strigi, oddalającego się pośpiesznie uśmierzenia swego podniecenia.
W wycieczkach swych trzymał się zawsze prawego brzegu. Na lewym bowiem pokrytym rozległą pusztą, miasteczka i wsie rzadkością.
Puszta jest równiną węgierską, ciągnącą się blisko na sto mil od Gór Transylwańskich.
Kolej żelazna, która ją przecina w różnych kierunkach, napotyka na drodze rozległe stepy, pastwiska, niezmierzone błota wodnej zwierzyny. Puszta karmi obficie czworonożnych, przeżuwających mieszkańców, stanowiących olbrzymią swą liczbą jedno z ważniejszych bogactw królestwa węgierskiego. Posiada ona zaledwie kilka pól zasianych zbożem lub kukurydzą.
Tu wskutek równiny rzeka rozlewa się szeroko i tworzy wysepki i liczne wyspy, wśród których prąd płynie dość wartko.
Wyspy te nie są żyzne. Rosną na nich tylko brzozy, osiny i wierzby, pokryte zaś są mułem, naniesionym częstymi wylewami. Za to nie brak siana, po które zajeżdżają łodzie, aby następnie; rozwieźć je po fermach i nadbrzeżnych miasteczkach.
6 września wraz z nadejściem nocy galar zatrzymał się. Strigi na nim nie było. Minąwszy Neusatz i przeciwległe Peterwardein, — które, jako znaczniejsze miasta, mogły przedstawiać pewne niebezpieczeństwo, wylądował dopiero w Karłowicach, położonych o dwadzieścia kilometrów w dół rzeki. Stosując się do rozkazu, galar zatrzymał się o dwie mile opodal, aby oczekiwać swego kapitana.
Około dziewiątej wieczorem Striga zbliżał się na swej barce do, galara, nie śpiesząc się wcale. Pozostawiwszy łódź jej własnemu biegowi, oddał się cały myślom, jak zdawało się dość wesołym. Jego wywiad udał się całkowicie. Nikt nie zwrócił na niego baczniejszej uwagi, mógł swobodnie zasięgnąć wiadomości.
Wprawdzie tych wiadomości było skąpo, ale ta ogólna niewiedza, granicząca z obojętnością, była oznaką pomyślną. Dowodziło to, że w tej okolicy nie słyszano prawie o bandzie naddunajskiej, wcale zaś o Karlu Dragoszu, jego zniknięcie zatem pozostało bez następstw. Z drugiej strony, czy to wskutek zniknięcia naczelnika, czy dlatego, że okolica była biedna, czujność policji była tu daleko słabsza. Od kilku dni Striga nie zauważył żadnego osobnika o wyglądzie policjanta i nikt nie wspominał o nadzorze rzecznym, tak czujnym o trzysta kilometrów wzwyż.
Wszystko więc wróżyło, że galar dopłynie szczęśliwie do celu swej podróży, to jest do Morza Czarnego, gdzie jego ładunek miał być przeniesiony na wiadomy parowiec. Jutro będą już poza Zemlinem i Belgradem, po czym dość będzie trzymać się brzegu serbskiego, aby uniknąć wszelkiej niepożądanej niespodzianki. Serbia była w istocie zdezorganizowana wskutek wojny prowadzonej z Turcją; nie można więc było przypuszczać, aby władze nadbrzeżne traciły swój czas na śledzenie galaru płynącego po rzece bez żadnego ładunku.
Kto wie? Może to będzie ostatnia podróż Strigi. Może wyjedzie gdzieś daleko, bogaty, poważany — i szczęśliwy, jak marzył myśląc o uwięzionej kobiecie.
Wtem w zamyśleniu spojrzał na skrzynie, których wieka służyły tak długo Karłowi Dragoszowi i jego gospodarzowi za posłanie, i nagle przyszła mu myśl, że od tygodnia był w posiadaniu barki, a nie rozejrzał się w jej zawartości. Należało błąd ten naprawić.
Przede wszystkim rozbił pierwszą skrzynię. Znalazł w niej tylko bieliznę i odzież ułożoną w porządku. Nie były mu potrzebne, zamknął więc skrzynię i przeszedł do drugiej.
Zawartość tej drugiej skrzyni była niemal taka sama co pierwszej. Striga rozczarowany chciał już zaniechać dalszego poszukiwania, gdy wzrok jego padł na przedmiot bardziej zajmujący. Jeżeli z bielizny i ubrań niewiele mógł skorzystać, rzecz miała się całkiem inaczej z portfelem, który trzymał w ręku. Zawierał on prawdopodobnie cenne papiery, które o ile milczące o tyle mogły być wymowne.
Po rozpatrzeniu kwitów i listów, wszystkich z nazwiskiem Ilii Brusza, osłupiał ze zdziwienia, spotkawszy w nim wizerunek, który w swoim czasie obudził podejrzenie Karla Dragosza.
Z początku Striga nic nie rozumiał. Że wszystkie dokumenty nosiły nazwisko Ilii Brusza, a żaden nazwiska policjanta, było to już dość dziwne. Wszelako osobliwość ta dała się jeszcze wytłumacz Być może Karl Dragosz zamiast występować w podwójnym charakterze detektywa i laureata Ligi Naddunajskiej, jak Striga sądził, umówił się z rybakiem i za jego wiedzą odgrywał rolę Ilii Brusha w takim razie musiał przejąć jego dowody osobiste, aby w potrzeby dowieść swej tożsamości. Ale skądże to nazwisko Ladki, którym Striga posługiwał się z tak piekielną zręcznością dla krycia swych zbrodni? I co ma znaczyć wizerunek kobiety, której się nie wyrzekł pomimo jej oporu? Któż był zatem prawowitym właścicielem tej barki, że posiadał dokument tak zażyły i tak osobliwy? Do kogóż ostatecznie należała ta barka, do Karla Dragosza, do Ilii Brusza czy do Sergiusza Ladki i kto z tych trzech ludzi, z których dwaj obchodzili go tak bardzo, był więźniem galaru? Wszak twierdził, że zabił Sergiusza Ladkę owego wieczora, kiedy tą samą barką uciekał potajemnie z Ruszczuku w towarzystwie drugiego osobnika?! Jeśli chybił, to tym lepiej. Stokroć bardziej radować się będzie posiadaniem w rękach sternika, który mu tym razem nie ujdzie. Nie potrzebuje go trzymać jako zakładnika. Kamień u szyi załatwi sprawę, a on, Striga, pozbywszy się śmiertelnego wroga, usunie; główną przeszkodę do urzeczywistnienia tak gorąco upragnionego celu.
Niecierpliwie uchwycił wiosło i schowawszy dla siebie wizerunek, spiesznie wracał do galaru, chcąc nareszcie dowiedzieć się prawdy.
Niebawem dopłynął i wyskoczywszy na pokład galaru, skierował się ku kajucie, znajdującej się wprost tej, którą odwiedzał codziennie, po czym włożył klucz do zamka.
Sergiusz Ladko tymczasem, w przeciwieństwie do swego wroga, nie miał pola do rozmyślań. Uwięzienie jego było okryte nieprzeniknioną zasłoną tajemnicy, że zaniechał wszelkiej myśli o powodach tego zdarzenia.
Gdy się obudził po swym gorączkowym śnie na spodzie statku, pierwszym doznanym uczuciem był głód. Doba minęła od ostatniego jego posiłku, natura zaś upomina się o swe prawa pomimo najgwałtowniejszych wzruszeń.
Z początku czekał cierpliwie, lecz głód stawał się nie do zniesienia,; więc zaczął wołać. Nikt się nie odezwał. Zawołał silniej. Na próżno zaczął wyć przeciągle. Na darmo.
Doprowadzony do ostateczności próbował porwać więzy. Więzy były silne. Nie pomogło tarzanie się z wytężonymi muskułami po podłodze!
Podczas tego szamotania twarz jego dotknęła jakiegoś przedmiotu. Potrzeba zaostrza zmysły. Sergiusz Ladko poznał wnet chleb i słoninę, które mu zapewne przyniesiono podczas snu. Niełatwo było dostać się do nich w położeniu, w jakim się znajdował. Lecz potrzeba czyni człowieka pomysłowym, po kilku nieudanych próbach osiągnął cel bez posługiwania się rękoma.
Nasyciwszy głód, leżał znów nieruchomy. Godziny płynęły wolno i monotonnie. W otaczającym go milczeniu rozróżniał tylko szmer podobny do szmeru kołysanych powiewem liści. Zapewne był to cichy odgłos statku prującego wody rzeki.
Nie wiedział, ile czasu minęło, gdy otworzono nad nim wieko i w słabym świetle otworu zobaczył posiłek w rodzaju poprzedniego zawieszony na sznurku. Po chwili złożono go przy nim.
I znów długie godziny minęły, zanim wieko otworzyło się powtórnie. Jakiś człowiek zszedł i zbliżył się do niego. Sergiusz Ladko poczuł, że kneblują mu usta. Obawiano się zatem jego wołania. Czyżby pomoc była bliska? Zapewne, gdyż po odejściu osobnika więzień usłyszał kroki nad sufitem swej klatki. Chciał krzyknąć… Żaden głos nie mógł wydobyć się z jego ust… Kroki ustały.
Pomoc widocznie oddaliła się, gdyż po upływie kilku chwil wrócono, aby mu zdjąć knebel. Jeżeli pozwolono mu krzyczeć, to znaczy, że niebezpieczeństwo minęło. Więc po co?
Po trzecim posiłku, podobnym do dwu pierwszych, przerwa była dłuższa. Prawdopodobnie była to noc. Sergiusz Ladko stwierdził, że dwie doby musiały minąć od jego uwięzienia, gdy wieko otworzyło się na nowo. Spuszczono tym razem drabinę, po której zeszło czterech ludzi do więzienia.
Szybko, tak że Sergiusz Ladko nie mógł rozróżnić ich rysów, zakneblowali mu usta, zawiązali oczy, przemieniając go w niemy i głuchy pakunek, przerzucany z rąk do rąk.
Po odczuwanym tarciu poznał ten sam wąski otwór, przez który go wrzucono, tym zaś razem wyrzucano z więzienia. Następnie uczuł się chwilowo w pozycji pionowej, po czym rzucono go na podłogę, zerwawszy knebel i opaskę. Zaledwie otworzył oczy, gdy drzwi zatrzasnęły się z hałasem.
Sergiusz Ladko rozejrzał się dokoła siebie. Było to więzienie, o ileż lepsze od tamtego! Małym okienkiem płynęło światło dzienne, pozwalając mu dojrzeć posiłek dotąd szukany po omacku. Prom nie słoneczne dodały mu odwagi i położenie jego wydało mu mniej rozpaczliwe. Za tym okienkiem była wolność. Należało ją tylko zdobyć!
Gdy na próżno szukał sposobu ocalenia, wodząc po raz tysiącznej wzrokiem po swej wąskiej kajucie, ujrzał koło ściany rodzaj płaskiego okucia, które, wychodząc z podłogi i wznosząc się pionowo do sufitu, służyło zapewne do połączenia grubych tarcic dębowych burty.
Okucie tworzyło wypukłość i pomimo że nie było ostre, mogło służyć do osłabienia więzów, jeżeli nie do ich przecięcia. Przedsięwzięcie było niełatwe do wykonania, lecz możliwe.
Z wielkim wysiłkiem dopełząwszy do okucia, Sergiusz Ladkaa natychmiast zaczął trzeć o nie powróz, wiążący mu rękę. Nieruchomość prawie zupełna, na jaką był skazany, utrudniała wielce zadanie; ruch rąk z konieczności był wielce ograniczony. Prócz tego, że praca posuwała się z wolna, była również niezmiernie wyczerpująca, tak że sternik był zmuszony odpoczywać co pięć minut.
Dwa razy dziennie, w godzinach posiłku, musiał przerywać pracę. Ten sam dozorca przynosił mu strawę. Pomimo płóciennej maski, która mu zakrywała twarz, Sergiusz Ladko poznawał go po siwiejących włosach i niezwykłej szerokości pleców. Zresztą wygląd tego człowieka był skądś mu znany. Wrażenia tego nie mógł sobie… wytłumaczyć, ale ten ciężki chód, te siwiejące włosy nie były mu obce.
Przynoszono mu posiłek o oznaczonej porze; poza tym nie zaglądano wcale do więzienia. Milczenie, które go otaczało, przerywane było jedynie odgłosem otwierających się drzwi naprzeciwko jego kajuty i następującym po nim echem głosów kobiety i mężczyzny. Sergiusz Ladko przerywał wtedy pracę i przysłuchiwał się tym głosom, budzącym w nim jakieś niewyraźne a głębokie wspomnienia.
Poza tymi wypadkami życie więźnia płynęło monotonnie między chwilami posiłku i godzinami wytężonej pracy.
Pięć dni upłynęło od rozpoczęcia mozolnego zajęcia, a Sergiusz Ladko nie był pewny, czy daje ono jakiekolwiek wyniki, kiedy nagle, z nadejściem nocy 6 września, powróz krępujący mu dłonie, pękł.
Sternik z trudem stłumił w sobie okrzyk radości. Drzwi się otworzyły. Wszedł ten sam człowiek co zwykle i złożył przy nim codzienną strawę.
Pozostawszy sam, sternik próbował poruszyć uwolnionymi członkami. Z początku odmówiły posłuszeństwa, wprawione w bezwład długą bezczynnością. Powoli jednak mięśnie nabierały siły i po godzinnym wysiłku był w stanie, choć bardzo niezręcznie, odwiązać więzy krępujące mu nogi.
Był wolny. A raczej pierwszy krok ku wolności był dokonany. Pozostawał drugi: przekroczyć okno, do którego mógł się obecnie dostać. Z okna widział wody Dunaju, brzeg bowiem ginął w ciemności. Okoliczności sprzyjały mu. Noc była niezwykle ciemna. Trzeba było szczególniejszego sprytu, aby móc odszukać go w tej bezksiężycowej nocy, która nie pozwalała widzieć nic na dziesięć kroków. Zresztą do celi miano przyjść dopiero jutro rano. Gdy się opatrzą, będzie daleko.
Zamiarowi temu stanęła na przeszkodzie nie tylko trudność, lecz materialne niepodobieństwo przedostania się przez wąskie okno, w którym zmieścić się mógł młodzieniec wysmukły i giętki, lecz nie człowiek w sile wieku i tej postawy co Sergiusz Ladko. Po bezowocnych próbach musiał przyznać, że przeszkoda jest nieprzezwyciężona. Cały zziajany upadł na podłogę.
Więc był skazany na wieczne więzienie? Przez długą chwilę przypatrywał się ramie okna odznaczającej się na tle nocy, wreszcie postanowiwszy wydostać się za wszelką cenę, rozebrał się i gwałtownym rozmachem rzucił się w nęcący go otwór.
Zatrzeszczały kości, pociekła krew, jedno ramię przeszło, następnie ręka, lecz lewe biodro oparło się o ramę okna. Na nieszczęście i prawe ramię oparło się również, tak że wszelki wysiłek stał się nieużyteczny.
Pozycja, w jakiej znajdował się Sergiusz Ladko była nie do zniesienia. Z jedną częścią ciała zawisłą w powietrzu, nad prądem rzeki, drugą uwięzioną w ramie okna, ucieczki nie mógł dokonać.
A jednak sternik nie tracił nadziei. Myślał, że uda mu się wyrwać jeden z boków ramy. Ale wpierw musiał powrócić do więzienia a to, jak stwierdził, było niepodobieństwem. Ani w tył, ani naprzód — powrócić nie mógł bez pomocy.
Na próżno szamotał się. Wpadł w zasadzkę przez gwałtowność swego rozmachu.
Sergiusz Ladko nabierał tchu, gdy niezwykły odgłos zwrócił jego uwagę. Zadrżał. Groziło nowe niebezpieczeństwo. Zdarzył się fakt dotąd niebywały. Ktoś zbliżył się do drzwi i po omacku szukał dziurki od klucza, po czym klucz włożono do zamka.
Pod wpływem rozpaczy sternik naprężył muskuły z nadludzkim wysiłkiem…
Klucz w zamku przekręcono — drzwi otworzyły się niebawem.
Na progu zjawił się Striga. Przystanął chwilę wahając się. Ciemność zupełna panowała w celi. Nie rozróżniał nic prócz nieco jaśniejszej ramy okna. Gdzieś w kącie leżał więzień. Nie można było go dostrzec.
— Tisza! — zawołał Striga niecierpliwie — światła!
Tisza pośpiesznie przyniósł latarnię, której migocące światło słabo oświetliło więzienie. Dwaj ludzie, powiódłszy wzrokiem po celi, spojrzeli na siebie z niepokojem. Kajuta była pusta. Na podłodze porwane więzy, ubranie rzucone w nieładzie. Więźnia ani śladu.
— Czy możesz mi wytłumaczyć? — zaczął Striga.
Tisza, nie odpowiedziawszy, zbliżył się do okna i powiódł palcem po ramie.
— Uciekł — rzekł, pokazując zakrwawiony palec.
— Uciekł! — powtórzył Striga z przekleństwem.
— Ale niedawno. Krew jest świeża. Zresztą nie ma dwu godzin, jak przyniosłem mu strawę.
— I nie spostrzegłeś wtedy nic osobliwego.
— Nic zupełnie. Zostawiłem go związanego jak salceson.
— Idiota! — zawołał Striga.
Tisza rozpostarłszy ręce ruchem wymownym wskazywał, że nie ma pojęcia, jakim sposobem więzień mógł uciec i że zrzuca z siebie wszelką odpowiedzialność za ten niesłychany czyn. Striga nie przyjął tego wygodnego poddania się.
— Jak to, idioto! — wołał głosem gwałtownym, wyrywając z rąk towarzysza latarnię i wodząc nią dokoła kajuty. — Czy nie powinieneś był, zamiast zadowalać się pozorem, rewidować więźnia za każdym razem!… Patrz na ten kawałek żelaza wygładzony tarciem. O niego pocierał więzy, krępujące jego ręce… Musiał poświęcić temu zajęciu nie jeden i nie dwa dni. A ty nie spostrzegłeś tego wcale… Czy można być głupim do tego stopnia!
— Kiedyż skończysz nareszcie! — odparł Tisza, który czuł, że gniew w nim wzbiera. — Czyż jestem twym psem?… Zresztą, jeżeli chodziło ci tak bardzo o Dragosza, mogłeś go sam pilnować.
— Zapewne lepiej bym zrobił. Ale przede wszystkim czy był to istotnie Dragosz?
— A któż inny?
— Czy ja wiem… Mogę się spodziewać wszystkiego, sądząc ze sposobu w jaki wywiązałeś się z danego ci polecenia. Czy poznałeś go, gdyś go schwytał?
— Nie mogę powiedzieć, że go poznałem, skoro był obrócony plecami.
— Otóż to właśnie.
— Ale łódź poznałem doskonale. Ta sama, którą mi pokazał w Wiedniu. Tego jestem zupełnie pewny.
— Łódź!… Łódź!… Ale jak wyglądał twój więzień? Czy był wysoki Sergiusz Ladko i Iwan Striga byli prawie jednego wzrostu. Ale człowiek w postawie leżącej wydaje się zawsze wyższy, a Tisza widział tego sternika rozciągniętego na podłodze więzienia. Toteż z największym przekonaniem powiedział:
— O głowę wyższy od ciebie.
— W takim razie to nie był Dragosz! — mruknął Striga, który wiedział, że detektyw jest niższy od niego.
Zastanowił się nieco, po czym spytał:
— Czy więzień podobny był do kogo z twoich znajomych?
— Z moich znajomych? — zaprzeczył Tisza. — Nic podobnego.
— Na przykład, czy nie był podobny do Ladki?
— Skądże przyszła ci ta myśl! — zawołał Tisza. — Dlaczego Dragosz ma być podobny do Ladki?
— A gdyby nasz więzień nie był Dragoszem?
— Nie byłby również i Ladką, którego znam na tyle, że pomylić się nie mogę.
— Odpowiadaj na moje pytania — nalegał Striga. — Czy był do niego podobny?
— Śnisz chyba — rzekł Tisza. — Najpierw więzień nie miał brody, a Ladko ją miał.
— Brodę można ostrzyc — zauważył Striga.
— Nie przeczę… Następnie więzień miał szkła. Striga wzruszył ramionami.
— Czy był blondynem, czy brunetem?
— Brunetem — odpowiedział Tisza z przekonaniem.
— Jesteś pewny?
— Pewny.
— Więc to nie Ladko! — mruknął znów Striga. — W takim razie byłby to Ilia Brusz…
— Co za Ilia Brusz?
— Rybak.
— Ach! — zawołał Tisza, oszołomiony. — Ale, jeżeli więzień nie był Ladką ani Dragoszem, cóż wielkiego, iż uciekł.
Striga, nie odpowiedziawszy, zbliżył się do okna. Przyjrzał się śladom krwi, po czym wychylił się, usiłując coś dojrzeć w ciemności.
— Czy dawno uciekł? — spytał półgłosem.
— Najwyżej dwie godziny temu — odpowiedział Tisza.
— Jeżeli płynie od dwu godzin, musi być daleko! — zawołał Striga, hamując gniew.
Po chwili namysłu dodał:
— Na razie nic nie można przedsięwziąć. Noc jest za ciemna. Skoro ptaszek uciekł, szczęśliwej podróży. My zaś wyruszymy nieco przed świtem, aby być jak najwcześniej, o ile to możliwe, w Belgradzie.
Stał przez chwilę zamyślony, po czym opuścił celę udając się do przeciwległej kajuty. Tisza nadstawił ucha. Z początku nic nie usłyszał, wkrótce jednak odezwały się głosy coraz bardziej donośne. Wzruszywszy ramionami, Tisza oddalił się udając się na spoczynek.
Striga pobłądził wielce, nie chcąc poszukiwać więźnia. Poszukiwania te nie byłyby płonne, zbieg bowiem był niedaleko.
Sergiusz Ladko, usłyszawszy zgrzyt klucza w zamku, zrobił rozpaczliwy wysiłek, aby zwyciężyć zaporę. Pod silnym naporem mięśni skurczył najpierw ramię, potem biodro i jak strzała wysunąwszy się z okna, upadł głową w rzekę, która się rozwarła i zamknęła bez szmeru. Gdy po krótkim zanurzeniu wypłynął na jej powierzchnię, był już w pewnej odległości od miejsca wypadku. Chwilę później minął galar. Był wolny.
Nie wahał się. Musiał płynąć czas jakiś, aby ujść pogoni, po czym miał dotrzeć do brzegu. Wprawdzie był całkiem nagi, co mogło pociągnąć za sobą nieprzyjemne następstwa, ale wyboru nie miał. Przede wszystkim musiał myśleć o jak najśpieszniejszym oddaleniu się od pływającego więzienia, a co później będzie — zobaczy.
Nagle wśród ciemności dojrzał drugą łódkę. Jakież wzruszenie ogarnęło go, gdy poznał swoją własną barkę złączoną z galarem liną prężącą się pod wpływem prądu. Instynktownie uczepił się steru i zatrzymał nieruchomy.
Z oddali dochodziły do niego dźwięki głosów ludzkich. Prawdopodobnie mówiono o jego ucieczce. Natężył słuch.
Głosy stawały się coraz donośniejsze, po czym umilkły. Sergiusz Ladko, dostawszy się do burty, wpełzł do barki i znikł w budce. Tu nasłuchiwał przez chwilę. Ale milczenia nie przerywał żaden odgłos. Cisza panowała zupełna.
W budce mrok wydawał się jeszcze bardziej nieprzenikniony. Sergiusz Ladko musiał po omacku dostać się do swoich rzeczy. Wkrótce stwierdził, że wszystko jest w porządku. Na swoim miejscu znalazł przyrządy rybackie, czapkę bobrową, skrzynie służące posłanie towarzyszowi i jemu samemu… Ale dlaczego skrzynie były otwarte?… Sięgnął do wnętrza drżącymi rękami… Nie, nie zabrali mu skromnej ich zawartości. Bielizna i ubranie były nietknięte… Nawet nóż tkwił tam, gdzie go położył. Natychmiast porwał nóż, otworzył go i pełzając na brzuchu na spodzie barki, zbliżył się do przodu okrętu.
Ciężkie chwile przeżył! Z uchem natężonym, z oczami szeroko rozwartymi w ciemnościach, zatrzymując się z tchem zapartym przy najlżejszym szmerze wody, pełzł dziesięć minut, zanim dosięgnął liny. Wreszcie schwyciwszy ją ręką, przeciął jednym zamachem.
Lina odskoczyła z hałasem. Ladko z sercem bijącym padł na dno barki. Niepodobieństwem było, aby nie usłyszano uderzenia liny w tej głębokiej ciszy.
Ale nie… Żadnego ruchu. Sternik powoli wracał do siebie. Wtedy zrozumiał, że jest daleko od swych wrogów. Barka bowiem zaczęła pływać swobodnie i wkrótce między nią a galarem stanął nieprzeparty wał mroku.
Skoro Sergiusz Ladko oddalił się o tyle, że bezpieczeństwo było zapewnione, zaczął wiosłować, przyśpieszając bieg barki. Dopiero wtenczas spostrzegł, że marznie. Ubrawszy się, wrócił do swej pracy.
Gdzie był? Nie miał o tym pojęcia. Zamknięty w swym więzieniu nie wiedział nawet, czy galar płynął w górę, czy w dół rzeki.
W każdym razie płynął z prądem, a zatem w stronę Ruszczuku i Nataszy. Jeżeli go cofnięto, będzie zawsze miał dość siły, aby wynagrodzić stracony czas. Na razie chodziło tylko o to, aby oddalić się jak najbardziej od wrogów, a na to zostawało mu około siedmiu godzin nocy. Z nadejściem dnia zatrzyma się dla odpoczynku w pierwszym napotkanym mieście.
Sergiusz Ladko płynął już z dwadzieścia minut, gdy głos słabnący w oddaleniu, zwrócił jego uwagę. Czy był to głos trwogi czy radości, tego rozróżnić nie mógł. Jednakże słaby dźwięk tego głosu, dolatującego do niego z oddali, wstrząsnął dziwnie sercem sternika. Głos ten wydał mu się znajomy… Byłby przysiągł, że to głos Nataszy. Przestał wiosłować, natężając słuch.
Ale głos zamilkł. Barka płynęła w ciszy nocnej. Natasza!… — dźwięczało mu w głowie.
Sergiusz Ladko gwałtownym ruchem ramion odepchnął przywidzenie i powrócił do pracy.
Czas szybko mijał. Około północy spostrzegł na prawym brzegu zarys domów. Było to miasteczko Szlankament, lecz Ladko minął je, nie poznawszy.
W kilka godzin później o świcie, spostrzegł inne miasteczko, Nove Banoveze, ale również go nie poznał.
W dalszej drodze brzegi były niezamieszkałe.
Sergiusz Ladko, korzystając ze światła dziennego, zajął się naprawą swojej charakteryzacji, uszkodzonej długim więzieniem. Po upływie kilku minut nadał włosom barwę czarną, ogolił rosnącą brodę i zmienił nadwyrężone szkła na inne. Po czym zaczął wiosłować z dawnym rozmachem.
Od czasu do czasu obracał się, aby się przekonać, czy nic mu nie grozi. Ale wrogowie byli daleko.
Załatwiwszy najpilniejsze sprawy, w poczuciu swej wolności zaczął rozmyślać nad niezwykłością położenia. Kim byli jego wrogowie? Dlaczego go napastowali? Dlaczego więzili? Na próżno szukał odpowiedzi. W każdym razie stwierdził, że ma wrogów, których się musi strzec, co utrudni wielce jego podróż, o ile nie zażąda opieki policji w pierwszym napotkanym mieście. Krok ten zaś mógł narazić go na niemiłą niespodziankę.
Zresztą nie dowiedział się, do jakiego miasta płynie. Dowiedzieć się nie mógł, brzegi bowiem były prawie niezamieszkałe w tych stronach. Zaledwie kilka wiosek majaczyło z daleka.
Dopiero rano ukazały się na prawym brzegu wysokie dzwonnice, a przed barką, na horyzoncie w dali, inne miasto. Sergiusz Ladko skoczył z radości. Poznał oba miasta. Jedno bliższe, to Zemlin, ostatni gród naddunajski Cesarstwa Austro–Węgierskiego; drugie wprost niego, był to Belgrad, stolica Serbii, położona również n prawym brzegu, za zakrętem rzeki, przy ujściu Sawy.
Tak więc podczas swego uwięzienia nie przestawał płynąć z biegiem rzeki, nie widząc, że zbliżył się do celu i że posunął się o przeszło pięćset kilometrów naprzód.
Na razie Zemlin był dla niego zbawieniem, może znaleźć w nim pomoc i opiekę. Ale czy bezpieczną rzeczą będzie udawać się d policji? Jeżeli opowie o ostatnim swym zdarzeniu, czy nie padnie ofiarą śledztwa? Może będą się dowiadywali, kim jest, skąd płynął, dokąd się udaje i może odkryją nazwisko, do którego jak przysiągł, nie przyzna się nigdy w żadnym wypadku.
Odkładając decyzję na później, Sergiusz Ladko przyśpieszył bieg swej barki. Zegary miejskie wybiły pół do ósmej, kiedy sternik przywiązywał łódź do nadbrzeża. Zrobiwszy porządek na barce, powrócił znów do pytania: dać znać, czy milczeć? W końcu postanowił nic nie mówić. Zważywszy wszystko, lepiej było zachować milczenie, odpocząć sobie spokojnie w budce i oddalić się niepostrzeżenie od Zemlinu.
W tej jednak chwili czterech ludzi zjawiło się na nadbrzeżu i zatrzymało się wprost barki. Ludzie ci wskoczyli do łodzi i jeden z nich zbliżywszy się do Ladki który ze zdziwieniem na nich patrzał, spytał:
— Pan jest niejakim Ilia Brusz?
— Tak — odpowiedział sternik.
Pytający, uchyliwszy płaszcza, wskazał na szarfę o barwach węgierskich opasującą jego pierś.
— W imię prawa, aresztuję pana — rzekł dotykając ręką ramienia sternika.
Karłowi Dragoszowi przypadła w udziale sprawa tak obfitująca w nieprzewidziane wypadki, że nie przypominał sobie, aby w ciągu długiego swego urzędowania miał do czynienia z wypadkiem tego rodzaju. Niepojęta nieuchwytność bandy, jej wszędobytność, nagłość napadów były już rzeczą wysoce niezwykłą. Co zaś mógł sądzić o nagłym zniknięciu jej przywódcy, który zaledwie odkryty, już wymknął się z rąk policji, szukającej go we wszystkich kierunkach!
Z początku można było mniemać, że się ulotnił. Nie pozostało po nim ani śladu, ani wzwyż, ani w dół rzeki. W Budapeszcie mianowicie policja pomimo nieustającego nadzoru nie natrafiła na najmniejszą oznakę jego bytności. A jednak musiał przejeżdżać przez miasto, skoro 31 sierpnia widziano go w Duna Földvar, czyli o dziewięćdziesiąt kilometrów poniżej stolicy Węgier.
Oczywiście Karl Dragosz zrozumieć tego nie mógł, nie wiedząc, że rolę rybaka odgrywał wtedy Iwan Striga, któremu galar zapewnił bezpieczne schronienie.
W ciągu następnych dni stwierdzono jego obecność w Szekszard, Vukovar, Czerevicz i w Karłowicach. Ilia Brusz nie ukrywał się bynajmniej. Co więcej mówił przy sposobności swoje nazwisko, a czasem nawet sprzedawał ryby. Niektórzy wprawdzie widzieli również jak je kupował, co było dziwne…
W każdym razie rzekomy rybak dał dowód piekielnej zręczności. Policja zawiadomiona o jego zjawieniu się, natychmiast zdążała na wskazane miejsce, lecz przybywała za późno. Wszelkie jej wysiłki były próżne: barka znikała w całym znaczeniu tego słowa.
Karla Dragosza doprowadzały do rozpaczy niepowodzenia władnych. Czyż zwierzyna miałaby wyśliznąć się z jego rąk?
Wszelako dwie rzeczy były pewne. Pierwsza, że laureat płynie nadal z biegiem rzeki, druga, że wymijał miasta z obawy przed policją.
Karl Dragosz więc kazał zdwoić nadzór we wszystkich znaczniejszych miastach położonych poniżej Budapesztu, jak Mohacz, Apatin i Neusatz, sam zaś wybrał Zemlin na swą główną kwaterę, Miasta te tworzyły tyle przeszkód na drodze zbiega.
Niestety zbieg, zdawało się, urągał tym przeszkodom. Jak czas stwierdzano jego bytność poniżej Budapesztu, tak obecnie wiedziano o jego przejeździe poniżej Mohacza, Apatin i Neusatz, ale zawsze za późno. Dragosz uniesiony gniewem i rozumiejący, że rozgrywa się ostatnia jego stawka, zebrał prawdziwą flotyllę. Na jego rozkaz blisko trzydzieści łódek krążyło dniem i nocą poniżej Zemlinu. Przeciwnik musiałby być niezmiernie zręczny, chcąc przedostać się przez te zwarte szeregi.
Nie na wiele wszakże przydałyby się te nadzwyczajne zabiegi, gdyby Sergiusz Ladko pozostał więźniem Iwana Strigi. Na szczęście dla Dragosza stało się inaczej. Szósty września jednak minął bez wszelkiego osobliwego wydarzenia i Dragosz miał już rankiem siódmego opuścić Zemlin, gdy policjant dał mu znać, że aresztowany zbieg znajduje się w więzieniu.
Karl Dragosz pobiegł do policji dowiedzieć się prawdy. Istotnie sławny Ladko znajdował się pod kluczem.
Wiadomość rozeszła się z szybkością błyskawicy po mieście. Rozmowy toczyły się tylko na ten temat, a na nadbrzeżu zwarte grupy stały dzień cały przed barką złoczyńcy.
Widowisko to nie mogło nie zwrócić uwagi galaru, który około trzeciej po południu przepływał koło Zemlina. Był to galar Strigi.
— Co się stało w Zemlinie? — rzekł on do wiernego Tiszy.
— Byłyżby to zamieszki?
Spojrzawszy jednak przez lornetkę zawołał niebawem:
— Niech diabli porwą, Tisza, jeżeli to nie jest łódź naszego więźnia!
— Myślisz? — rzekł Tisza, sięgając po lornetkę.
— Muszę się o tym upewnić — oświadczył Striga wielce poruszony. — Ląduję.
— Aby się dać złapać. Winszuję!… Jeżeli to jest łódź Dragosza, to znaczy, że jest on w Zemlinie. Chcesz się rzucić w paszczę wilka?
— Masz słuszność — potwierdził Striga, znikając w kajucie. — Ale będziemy ostrożni.
W kwadrans później zjawił się w mistrzowskim przebraniu. Z brody nie pozostało ani śladu, natomiast na twarzy widniały fałszywe faworyty, włosy pokrywała peruka, szeroka opaska zasłaniała jedno oko, a w ręku trzymał laskę, na której wspierał się ociężale, jak człowiek po dopiero co przebytej ciężkiej chorobie.
— A teraz? — spytał z pewną chełpliwością.
— Cudownie! — podziwiał Tisza.
— Słuchaj — rzekł Striga. — W tym czasie gdy ja będę w Zemlinie, wy ruszajcie w drogę. O dwie lub trzy mile za Belgradem zaczekajcie na mnie.
— Jakim sposobem złączysz się z nami?
— Nie kłopocz się tym i powiedz Ogulowi, aby mnie odstawił do brzegu.
Podczas tej rozmowy galar, płynąc wciąż, znalazł się poza Zemlinem. Striga wysiadłszy z dala od miasta, zawrócił, zbliżając się szybko ku domom. Gdy dotarł do pierwszych, zwolnił kroku i spokojnie podszedł do stojących na brzegu ludzi, przysłuchując się chciwie rozmowom.
Nie spodziewał się tego, co usłyszał. Nikt z obecnych nie mówił o Dragoszu. Nie mówiono również o Ilii Bruszu. Tylko Ladko był na ustach wszystkich. Jaki Ladko? Nie o sterniku z Ruszczuku była mowa, którego nazwisko, jak wiadomo, zużytkował zręcznie Striga, ale właśnie o tym rzekomym Ladce, którego on całkowicie stworzył, o Ladce złoczyńcy, korsarzu, to jest o nim samym, o Stridze. Aresztowanie jego osoby było przedmiotem rozmów.
Bandyta stanął wobec zagadki. Że policja mogła popełnić błąd, aresztując niewinnego zamiast winowajcy, było to zrozumiałe. Ale jaki związek mogła mieć ta pomyłka, której nikt lepiej od niego stwierdzić nie mógł, z obecnością barki, jeszcze wczoraj umocowanej do jego galaru?
Zdawało się, że to drugie pytanie nie powinno zajmować go tak bardzo. Najważniejszą bowiem rzeczą było, że kto inny był aresztowany, nie on. Reszta była fraszką.
Byłoby to istotnie niezrozumiałe, gdyby Striga nie miał szczególnych powodów do stawiania sobie tego drugiego pytania. Sądząc z pozoru, wszystko przemawiało za tym, że aresztowany i właściciel barki stanowili jedną osobę. Kim bowiem był ten nieznajomy, który będąc osiem dni więźniem galaru, tak uprzejmie zastępuje właściciela tegoż galaru w szponach policji? Striga oczywiście nie mógł opuścić Zemlinu, nie rozstrzygnąwszy tego pytania.
Musiał się jednak uzbroić w cierpliwość. P. Izar Rona, sędzia, któremu poruczono tę sprawę, nie śpieszył się wcale ze śledztwem. Trzy dni nie dał znaku życia. Zwlekanie to było umyślne. Jego zdaniem, pozostawienie obwinionego w samotności osiąga najlepsze skutki. Samotność jest doskonałym środkiem do wyczerpania nerwów i kilka dni tajemnicy wpływa znakomicie na stan duszy przeciwnika, stającego przed sędzią.
W dwie doby po aresztowaniu Ladki p. Izar Rona wykładał swojo teorie Karłowi Dragoszowi, przybyłemu w celu zasięgnięcia informacji. Detektyw musiał z urzędu potakiwać poglądom swe naczelnika.
— Więc kiedy, panie sędzio — ośmielił się zapytać — myśli pan raz pierwszy badać winowajcę?
— Jutro.
— A zatem jutro wieczorem przyjdę dowiedzieć się o wyniku. Sądzę, że zbędną jest rzeczą abym powtarzał, na czym opieram swoje przypuszczenia?
— Najzupełniej — potwierdził sędzia. — Mam w pamięci wszystkie nasze rozmowy, zresztą nie brak mi wskazówek piśmiennych.
— Pan pozwoli jednak, że mu przypomnę o moim życzeniu?
— Jakim życzeniu?
— Nie brania udziału w tej sprawie przynajmniej do czasu. Jak już mówiłem, obwiniony zna mnie tylko pod nazwiskiem Jaegera. Na razie może to być nam pomocne. Oczywiście skoro będziemy w sądzie, będę zmuszony wyjawić swe właściwe nazwisko. Ale do tego jeszcze daleko, tymczasem zaś lepiej by było, aby dla łatwiejszego odkrycia wspólników nazwisko moje pozostało w tajemnicy.
— Dobrze — obiecał sędzia.
Sergiusz Ladko, zamknięty w celi, oczekiwał na swój los. Mając tak świeżo w pamięci ostatnią przygodę, nie czuł się przybity nowym swym nieszczęściem, również całkiem dla niego niezrozumiałym. Nie stawiał oporu, gdy go aresztowano i prowadzono do więzienia. Nie było ono groźne dla niego. Aresztowanie to nastąpiło niezaprzeczenie wskutek pomyłki, którą wnet wyjaśni przy pierwszym badaniu.
Na nieszczęście śledztwa nie rozpoczynano. Sergiusz Ladko, skazany na najściślejszy nadzór, pozostawał odosobniony dniem i nocą w swej celi, do której zaglądał od czasu do czasu dozorca przez okienko we drzwiach. Jeżeli dozorca, stosując się do zaleceń sędziego, śledził jakie skutki wywiera na więźnia metoda odosobnienia, to zadowolony być nie mógł. Godziny i dnie upływały bez żadnej zmiany w jego zachowaniu. Siedząc na krześle, z rękoma opartymi na kolanach, z oczami spuszczonymi, kamiennym obliczem, pogrążony w swych myślach Ladko nie ruszał się prawie wcale i nie okazywał najmniejszej niecierpliwości. Od pierwszej chwili swego uwięzienia Sergiusz Ladko zmusiwszy się do spokoju nie wyszedł z równowagi. Z upływem czasu tylko żałować zaczął swego płynącego więzienia, w którym przynajmniej zbliżał się do Ruszczuku.
Wreszcie na trzeci dzień, 10 września, kazano mu wyjść z celi. W towarzystwie czterech uzbrojonych żołnierzy przeszedł długi korytarz, nieskończoną ilość schodów, następnie ulicę, na której znajdował się gmach Sądu naprzeciwko więzienia.
Na ulicy tłum pomrukiwał, cisnąc się za kordonem policjantów. Skoro więzień się ukazał, dzikie okrzyki odezwały się z ciżby, żądnej okazania nienawiści złoczyńcy tak groźnemu i tak długo poszukiwanemu. Ale Sergiusz Ladko nie dał poznać po sobie, jak silnie dotknęła go ta niezasłużona obelga. Krokiem pewnym wszedł do gmachu i po krótkim oczekiwaniu znalazł się przed sędzią.
P. Izar Rona, małego wzrostu, o słabowitym wyglądzie, włosach blond, rzadkiej brodzie, cerze żółtej, był urzędnikiem w całym znaczeniu tego słowa. Jego stanowcze twierdzenia, brutalne przeczenia, sposób obejścia względem przeciwnika świadczyły, że chce wzbudzić w nim raczej trwogę, niż zyskać zaufanie.
Straż oddaliła się na znak dany przez sędziego. Sergiusz Ladko, stojąc w środku pokoju, czekał, aż go raczą zapytać. W kącie oczekiwał sekretarz z piórem w ręku.
— Usiądź pan — rzekł p. Rona szorstko.
Sergiusz Ladko usłuchał. Sędzia zapytał:
— Pańskie nazwisko?
— Ilia Brusz.
— Miejsce zamieszkania?
— Szalka.
— Zawód?
— Rybak.
— Kłamiesz pan — odrzekł sędzia, przypatrując się obwinionemu.
Twarz Sergiusza Ladki zaróżowiła się z lekka, oczy zabłysły;
Powstrzymał się jednak i milczał.
— Kłamiesz pan — powtórzył sędzia. — Nazywasz się Ladko, mieszkasz w Ruszczuku.
Sternik zadrżał. A zatem odkryto go. Jakim sposobem? Tymczasem sędzia, którego uwagi nie uszło zmieszanie obwinionego, ciągnął dalej głosem ostrym:
— Jesteś obwiniony o trzy zwykłe grabieże, o dziewiętnaście; połączonych z napadem i włamaniem, o trzy morderstwa i sześć usiłowań zabójstwa, wszystko dokonane z premedytacją w ciągu mniej niż trzech lat. Co powiesz na to?
Sternik słuchał w osłupieniu tego niesłychanego oskarżenia. A więc ten sobowtór, o którym słyszał z ust p. Jaegera, a który napawał go taką trwogą, istniał rzeczywiście! Na co więc się przyda wyjawić swe istotne nazwisko? Przed chwilą chciał je wyznać, prosząc sędziego o zachowanie tajemnicy. Obecnie zrozumiał, że to wyznanie pogorszyłoby tylko sprawę. Wszak to on, Sergiusz Ladko z Ruszczuku, obwiniony był o te wszystkie zbrodnie! Oczywiście, gdy jego tożsamość będzie ostatecznie stwierdzona, zdoła dowieść swej niewinności. Ale ile czasu upłynie, zanim dojdzie do tego! Nie! Lepiej do końca wytrwać w roli rybaka Ilii Brusza, skoro Ilia Brusz jest niewinny.
— Powiem, że pan się myli — odpowiedział tonem stanowczym. — Nazywam się Ilia Brusz, mieszkam w Szalce. Zresztą można się o tym przekonać z łatwością.
— Będzie to dokonane — rzekł sędzia, notując. — Tymczasem wykażę panu kilka zarzutów, które ciążą na nim.
Sergiusz Ladko skupił uwagę. Sędzia dotykał najważniejszego punktu.
— Na razie — zaczął sędzia — zostawimy w spokoju inne zbrodnie, o które obwiniają pana, zajmiemy się tymi, które zostały dokonane przez czas pańskiej żeglugi na Dunaju.
Sędzia zatrzymał się chwilę, po czym znów zaczął mówić.
— Po raz pierwszy zwrócił pan na siebie uwagę w Ulm. Za początek podróży przeto weźmiemy Ulm.
— Przepraszam pana — przerwał Sergiusz Ladko żywo. — Początek mojej podróży sięga daleko wyżej, skoro otrzymałem dwie nagrody na konkursie w Sigmaringen i następnie dopłynąłem do Donaueschingen.
— To prawda — odparł sędzia — że niejaki Ilia Brusz został laureatem na konkursie w Sigmaringen, urządzonym przez Ligę Naddunajską i że tego Ilię Brusza widziano w Donaueschingen. Ale, albo już w Sigmaringen pan występował pod pożyczonym nazwiskiem, albo pan wszedł w rolę Ilii Brusza podczas jego podróży z Donaueschingen do Ulm. Punkt ten będzie wyjaśniony, może pan być spokojny.
Sergiusz Ladko z szeroko rozwartymi oczami słuchał tych fantastycznych wywodów. A więc i rzekomego Ilię Brusza wliczono do rzędu jego ofiar! Nie zadając sobie trudu odpowiedzi, wzruszył ramionami pogardliwie, gdy nagle sędzia, utkwiwszy weń wzrok spytał znienacka:
— Coś pan robił w Wiedniu, 26 sierpnia, u Żyda Szymona Kleina?
Mimowoli Sergiusz Ladko zadrżał po raz wtóry. A zatem wiedziano o tych odwiedzinach. Zapewne nie były one niczym nagannym, ale chcąc się do nich przyznać, należało również wyjawić swą tożsamość, a ponieważ postanowił ją ukrywać, musiał się tego trzymać.
— Szymon Klein? — powtórzył tonem pytającym, jakby nie wiedział o co chodzi.
— Pan zaprzecza? — rzekł sędzia. — Spodziewałem się tego. Więc to ja panu powiem, że zdążając do Żyda Szymona Kleina — i sędzia, jakby dla nadania większej powagi swym słowom, uniósł się na swym siedzeniu — szedłeś porozumieć się ze zwykłym paserem twojej bandy.
— Mojej bandy! — powtórzył oszołomiony sternik.
— Prawda — sprostował ironicznie sędzia — że pan nie rozumie słów, że pan nie należy do żadnej bandy, że pan nie jest Ladką, lecz niewinnym rybakiem, nazwiskiem Ilia Brusz. Dlaczegóż więc, jeżeli pan jesteś Ilią Bruszem ukrywasz się pan?
— Ja się ukrywam? — zawołał Ladko.
— Cóż robić! Tak przynajmniej wygląda — mówił sędzia — chyba, że nie nazywa się ukrywaniem noszenie czarnych szkieł, gdy się ma j najlepsze oczy na świecie — zdejmijże pan swoje szkła, proszę — i gdy się farbuje na czarno włosy z natury jasne.
Sergiusz Ladko był zgnębiony.
Policja była dobrze poinformowana i więzy zaciskały się około; niego. Sędzia, udając, że nie widzi jego zmieszania, ciągnął dalej:
— A co, zuchu, jesteś już mniej rześki. Nie przypuszczałeś, że wiemy tyle… Ale idę dalej. W Ulm przyjąłeś pan do swej barki pasażera.
— Tak — odpowiedział Sergiusz Ladko.
— Jak się nazywał?
— P. Jaeger.
— Prawda. Czy możesz mi pan powiedzieć co się stało z panem Jaegerem?
— Nie wiem. Opuścił mnie w niezamieszkałej okolicy prawie u ujścia Ipoly. Byłem zdziwiony, nie zastawszy go w łodzi.
— Wracając, pan mówi. Pan się więc oddalał. Gdzie pan doszedł?
— Do sąsiedniego miasteczka, aby przynieść trunek dla mojego pasażera.
— Czy był chory?
— Bardzo chory. O mało nie utonął.
— I to pan go uratował, sądzę?
— A któż by inny, jeżeli ja tylko z nim byłem?
— Hm!… — mruknął sędzia nieco stropiony.
Ale otrząsnąwszy się z chwilowego wrażenia, pytał dalej:
— Zapewne chce pan mnie wzruszyć tym opowiadaniem?
— Ja? — zaprzeczył Ladko. — Pan się pyta, więc odpowiadam. Oto wszystko.
— To dobrze — rzekł sędzia. — Ale, niech pan mi powie, czy przed tym wypadkiem nie opuszczałeś nigdy barki?
— Raz tylko jeden, aby odwiedzić swój dom w Szalce.
— Czy mógłby pan powiedzieć, kiedy to było?
— Dlaczego nie, jeżeli sobie przypomnę.
— Pomogę panu. Czy nie w nocy z 28 na 29 sierpnia?
— Być może.
— Pan nie zaprzecza?
— Nie.
— Pan się przyznaje?
— Jak pan widzi.
— A zatem zgoda… Szalka, o ile mi się zdaje, leży na lewym brzegu Dunaju? — spytał sędzia dobrodusznie.
— Istotnie.
— Noc z 28 na 29 sierpnia była niezwykle ciemna.
— Niezwykle. Czas był okropny.
— Dlatego to omylił się pan. Zamiast na lewy brzeg, trafił pan na prawy.
— Na prawy?
P. Izar Rona wstał i patrząc obwinionemu prosto w oczy, rzekł:
— Tak, na prawy, wprost willi hrabiego Hagueneau.
Sergiusz Ladko szukał w swej pamięci Hagueneau. Nie znał tego nazwiska.
— Pan jest mocno kuty — oświadczył sędzia, rozczarowany bezowocną próbą wprowadzenia w kłopot przeciwnika. — A więc po raz pierwszy słyszy pan o hrabi Hagueneau i o tym, że w nocy z 28 na 29 sierpnia jego willa została ograbiona, a dozorca ciężko raniony. Ale cóż mi do głowy przychodzi? Jakżeby pan wiedział o tych zbrodniach popełnionych przez pewnego Ladkę. Wszak Ladko nie jest pana nazwiskiem.
— Nazywam się Ilia Brusz — wyrzekł sternik głosem mniej pewnym niż wpierw.
— Doskonale! Doskonale!… Rozumiem, ale dlaczegóż w takim razie zniknąłeś zaraz po dokonaniu tej zbrodni i ukazałeś się — i to bardzo skromnie — dopiero na dobrej odległości od okolicy, która była jej widownią? Dlaczego nikt pana nie widział, pana, który tak chętnie udzielałeś się dotąd, ani w Budapeszcie, ani w Neusatz, ani w żadnym znaczniejszym mieście? Dlaczego zaniechałeś swego zajęcia tak dalece, że kupowałeś ryby w miasteczkach, w których się zatrzymywałeś?
Nieszczęśliwy sternik nie rozumiał nic zgoła. Wprawdzie znikł, ale znikł mimo swej woli. Czyż od tej nocy z 28 na 29 sierpnia nie był więźniem? Cóż dziwnego w takim razie, że znikł. Dziwną rzeczą było I tylko to, że ktoś twierdził, że go widział.
Przynajmniej tę pomyłkę łatwo było sprostować. Musi opowiedzieć o niezrozumiałej przygodzie, której padł ofiarą. Może sąd potrafi rozwiązać tę zagadkę! Sergiusz Ladko czekał niecierpliwie, aby p. Rona pozwolił mu się odezwać. Ale sędzia był w pełni swego podniecenia. Chodził wzdłuż i wszerz swego gabinetu, obrzucając więźnia szeregiem dowodów, jak sądził, niezbitych.
— Jeżeli pan nie jesteś Ladką — ciągnął dalej z wzrastającym gniewem — jakim sposobem po rabunku willi hrabiego Hagueneau, dokonanym nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności właśnie w chwili, gdy opuściłeś pan barkę, popełniono z 5 na 6 października zwyczajną kradzież w Szuszku, przez który musiałeś przechodzić? Jeżeli pan nie jesteś Ladką, co znaczy wizerunek kobiety, znaleziony w pańskiej łodzi, z dedykacją pańskiej żony, Nataszy Ladko!
Sędzia tym razem osiągnął cel. Ostatni argument był niezbity. Sternik zmiażdżony spuścił głowę. Gęste krople potu spływały mu z twarzy.
Sędzia wszakże ciągnął coraz głośniej:
— Jeżeli pan nie nazywasz się Ladko, dlaczego ten wizerunek znikł z chwilą, gdy groziło ci niebezpieczeństwo? Wizerunek był w pańskiej skrzyni; dla dokładności dodam, że w skrzyni znajdującej się po prawej stronie łodzi w budce. Obecnie nie ma go tam; jeżeli jego bytność w skrzyni oskarżała pana, to jego zniknięcie skazuje pana. Co powiesz na to?
— Nic — rzekł Ladko przytłumionym głosem. — Nie rozumiem, co to wszystko znaczy.
— Zrozumie pan, o ile pan zechce. Na razie przerwiemy tę zajmującą rozmowę. Odprowadzą pana do celi, gdzie będziesz miał czas zastanowić się nad swym położeniem. Twierdzisz pan, po pierwsze, że nazywasz się Ilia Brusz; po drugie, że otrzymałeś nagrodę na konkursie w Sigmaringen; po trzecie, że mieszkasz w Szalce; po czwarte, ze udałeś się do Szalki, w nocy z 28 na 29 sierpnia. Punkty te będą sprawdzone. Ze swej strony twierdzę, po pierwsze, że nazywasz się Ladko; po drugie, że mieszkasz w Ruszczuku; po trzecie, że w nocy z 28 na 29 sierpnia dokonałeś rabunku willi hrabiego Hagueneau wraz z licznymi wspólnikami i targnąłeś się na życie dozorcy Christiana Hoel; po czwarte, że kradzież, której ofiarą padł niejaki Kellerman z Szuszek w nocy z 5 na 6 września, jest pańskim dziełem; po piąte, że inne kradzieże i zabójstwa dokonane w okolicach naddunajskich powinny być panu przypisane. Śledztwo jest w toku. Świadkowie gotowi. Pan stanie przed nimi… Chcesz pan podpisać protokół? Nie… Jak się panu podoba… Żołnierze, odprowadźcie oskarżonego.
Sergiusz Ladko, wracając do swej celi, musiał przechodzić na nowo przez ciżbę, która nie szczędziła mu obelg. Przeciwnie, gniew tłumu wzmógł się na tyle, że policja z trudnością obroniła więźnia.
W tej wyjącej ciżbie niepoślednie miejsce zajmował Iwan Striga. Nie odrywał on wzroku od osobnika, który z taką uprzejmością zajął jego miejsce. Sternik przeszedł mimo niego o dwa metry, mógł więc mu się przyjrzeć do woli. Ale w tym człowieku bez zarostu, o włosach czarnych, o szkłach ciemnych, nie poznał swego przeciwnika i niepewność jego nie zmniejszyła się wcale.
Zamyślony Striga oddalił się wraz z tłumem gdy zamknięto drzwi więzienia. Stanowczo więzień był mu obcy. Nie był to ani Dragosz, ani Ladko. Nie obchodziło go wcale, że obwinionym mógł być Ilia Brusz. Ten czy inny, najważniejszą rzeczą było, że więzień odciągał uwagę policji od niego. Bytność jego w Zemlinie była niepotrzebna. Nie zwlekając też, nazajutrz miał powrócić na galar.
Ale wiadomości, wyczytane w dziennikach, wpłynęły na zmianę jego postanowienia. Sprawa Ladki, trzymana w najściślejszej tajemnicy, tym bardziej pobudziła prasę do odkrycia jej zasłony. Udało się to w pełni. Dzienniki były przepełnione wiadomościami o niej.
Sprawozdania były nawet dość wierne. Towarzyszyły im liczne komentarze nie szczędzące obwinionego. Na ogół dziwiono się, dlaczego więzień upiera się tak bardzo przy swej roli rybaka, nazwiskiem Ilia Brusz, mieszkającego samotnie w Szalce. Dlaczego trzymał się drogi tak widocznie mylnej?
P. Izar Rona, głoszono, kazał zarządzić śledztwo w Granie skąd miał udać się urzędnik policji do Szalki, aby sprawdzić na miejscu twierdzenie obwinionego. Ilię Brusza znajdą w Szalce, jeżeli w ogóle istnieje, co jest bardzo wątpliwe.
Wiadomość ta zmieniła zamiary Strigi. Podczas czytania powziął osobliwą myśl. Oczywiście dobrze było, że w rękach sprawiedliwości znajduje się niewinny. Ale jeszcze lepiej będzie, gdy sąd go nie wypuści. A do tego potrzeba było, aby rzeczywisty Ilia Brusz stanął przed policją osobiście i tym samym dowiódł winy więźnia. Byłby to niezbity dowód świadczący o jego kłamstwie i może wystarczyłby, aby obwiniony został niezwłocznie skazany ku wielkiej korzyści prawdziwego winowajcy.
Striga opuścił natychmiast miasto. Tylko zamiast udać się na galar, skierował się w przeciwną stronę, wsiadł do pierwszego lepszego pojazdu i udał się na pociąg wiodący na północ, do Budapesztu.
Sergiusz Ladko tymczasem, nieruchomy jak zwykle, oczekiwał dalszych swych losów. Po rozmowie z sędzią wrócił zaniepokojony ciążącym na nim oskarżeniem. Zapewne przyjdzie czas, że udowodni swą niewinność, ale w jakąż cierpliwość uzbroić się musi wobec pozorów świadczących przeciw niemu, na których słusznie, przyznać to musiał, sąd oparł swoje oskarżenie!
Wprawdzie od przypuszczeń do rzeczywistych dowodów daleko. Dowodów tych zaś sąd mieć nie mógł. Jedynym świadkiem, którego mógł się obawiać, był Żyd Szymon Klein. Ale Szymon Klein nic będzie chciał prawdopodobnie uwłaczyć swemu zawodowemu honorowi i nie przyzna się do jego znajomości. Zresztą czy sąd potrzebował sprowadzać Szymona Kleina? Czy nie wystarczą mu dowody z Szalki? Dowody te świadczyć będą o jego niewinności.
Upłynęło kilka dni gorączkowego oczekiwania. Sergiusz Ladko gubił się w domysłach. Szalka nie była oddalona od Zemlina o tyle, aby sąd nie zebrał już potrzebnych informacji. Wreszcie siódmego dnia od pierwszej rozmowy z sędzią, sternik wezwany został do gabinetu p. Izara Rony.
Sędzia siedział przy biurku i zdawało się, że był bardzo zajęty. Sergiusz Ladko stał dziesięć minut. Sędzia wytrzymał go w tej postawie, jak gdyby nieświadomy jego obecności.
— Dostaliśmy odpowiedź z Szalki — rzekł wreszcie głosem obojętnym, nie patrząc nawet na obwinionego, pomimo że przyglądał mu się ukradkiem spod spuszczonych powiek.
— Ach! — westchnął Sergiusz Ladko z zadowoleniem.
— Ma pan słuszność. W Szalce przebywa istotnie Ilia Brusz, cieszący się najlepszą opinią.
— Ach — westchnął znów sternik, widząc już wolność przed sobą. Sędzia, udając jeszcze obojętniejszego, dodał jakby od niechcenia:
— Komisarzowi policji z Gran udało się nawet rozmawiać z nim samym.
— Z nim samym? — powtórzył osłupiały Ladko.
— Z nim samym — potwierdził sędzia.
Sergiusz Ladko osłupiał. Jakim sposobem mógł znajdować się w Szalce inny Ilia Brusz?
— To niepodobieństwo, to pomyłka — wyszeptał.
— Niech pan osądzi sam — odezwał się sędzia. — Oto raport komisarza z Gran. Głosi, że na dane mu zlecenie, urzędnik ten pojechał do Szalki 14 października, po czym udał się do domu znajdującego się przy zbiegu kanału i drogi wiodącej do Budapesztu… Wszak dałeś nam ten adres, jeżeli się nie mylę? — spytał sędzia, przerywając sobie.
— Tak — odpowiedział Ladko nieprzytomnie.
— …i drogi wiodącej do Budapesztu — powtórzył sędzia — został przyjęty przez pana Ilię Brusza, który mu oświadczył, że dopiero co powrócił z dalekiej podróży. Komisarz dodaje, że, o ile mógł się dowiedzieć, cieszy się on powszechnym szacunkiem i że żaden inny mieszkaniec Szalki nie nosi podobnego nazwiska. — Czy masz pan co do powiedzenia? Nie krępuj się pan, proszę.
— Nie — wyszeptał Ladko bliski obłędu.
— A zatem pierwszy punkt jest wyjaśniony — zawyrokował z zadowoleniem sędzia, patrzący na więźnia, jak patrzeć musi kot na swoją ofiarę.
Po tym drugim badaniu Sergiusz Ladko powrócił do celi, nie zdając sobie sprawy, co się dzieje dokoła niego. Sędzia zadał mu jeszcze kilka pytań, ale odpowiadał na nie w ogłupieniu. To co się z nim stało, przechodziło granice jego rozumu. Właściwie, czego chcą od niego? Schwytany i uwięziony na galarze przez tajemniczych wrogów odzyskał wolność, by ją stracić niebawem. A teraz dowiaduje się, że w jego własnym domu, w Szalce, znajduje się jego sobowtór, drugi Ilia Brusz… Graniczyło to z fantasmagorią.
Oszołomiony, doprowadzony do obłędu przez ten szereg niewytłumaczonych wypadków, miał wrażenie, że znajduje się pod wpływem jakichś mocy wyższych a wrogich, które go zaciągają nieprzeparcie, jako zdobycz bezwładną i bezbronną, pod koła groźnej maszyny zwanej sprawiedliwością.
Na jego twarzy malowała się tak bezdenna rozpacz, iż jeden z prowadzących go żołnierzy, wzruszony tym widokiem, pomimo że uważał więźnia za największego ze zbrodniarzy, odezwał się do niego z rodzajem współczucia:
— Nie idzie po twej myśli, przyjacielu — rzekł miękko, chociaż przyzwyczajony był do widoku nędz ludzkich.
Ale więzień nie odezwał się.
— Nie trzeba tracić nadziei. P. Izar Rona nie jest zły, może wszystko pójdzie lepiej, niż się zapowiada… Tymczasem zostawię ci to… Znajdziesz wiadomości o swoim kraju. To cię rozerwie…
Więzień nie odpowiedział. Nie słyszał nic. Nie słyszał zamykających się rygli, nie widział dziennika, który żołnierz położył na stole, nie zważając, że sprzeciwia się tym prawu.
Godziny płynęły. Po dniu nastąpiła noc, a po niej zaświtał nowy brzask. Siedząc nieruchomo na swym krześle, Sergiusz Ladko nie zdawał sobie sprawy z biegu czasu.
Pod wpływem jednak dobroczynnych promieni słonecznych ocknął się w końcu. Otworzył oczy i błędnym wzrokiem powiódł po celi. Pierwszą rzeczą, którą spostrzegł, był dziennik pozostawiony przez litościwego strażnika.
Dziennik leżał otwarty tak jak go położono. Z daleka widać było tłustymi czcionkami wypisany nagłówek: „Rzezie w Bułgarii”. Sergiusz Ladko, zauważywszy tytuł, uchwycił gorączkowo dziennik. W miarę jak czytał, władze umysłowe budziły się w nim na nowo, oczy rzucały błyski.
Wypadki, o których dowiadywał się przypadkiem, były już znane w całej Europie, wywołując ogólne oburzenie. Odtąd zostały wciągnięte do księgi dziejów, stanowiąc jedną z najmniej chwalebnych jej kart.
Jak to już wspomnieliśmy na początku tego opowiadania, Półwysep Bałkański był wtedy widownią ciągłych zamieszek. W r. 1875 latem powstała Hercegowina, lecz walczące z nią pułki otomańskie nie mogły jej podołać.
W r. 1876, w maju, Bułgaria znowu powstała, na co Wysoka Porta odpowiedziała skoncentrowaniem licznej armii w rozległym trójkącie, którego wierzchołki stanowiły miasta Ruszczuk, Widdin i Sofia. Wreszcie 1 i 2 lipca tego samego 1876 roku Serbia i Czarnogórze wydały wojnę Turcji.
Serbowie pod dowództwem generała rosyjskiego Czerniejewa, odniósłszy początkowo kilka zwycięstw, musieli się cofnąć poza granicę swego państwa, a 1 września książę Milan zmuszony był żądać rozejmu na dziesięć dni, aby zwrócić się o pomoc do państw chrześcijańskich, które, niestety, nie śpieszyły się z odpowiedzią.
— Wtedy — pisze Edward Driauld w swej Historii kwestii wschodniej — nastąpiły wypadki, stanowiące najstraszniejszy epizod z tych walk przypominające rzezie w Chio podczas powstanie greckiego. Były to rzezie w Bułgarii. Porta, będąca w wojnie z Serbią i Czarnogórzem, obawiała się, aby powstanie bułgarskie na tyle armii, nie udaremniło jej działań. Czy gubernator Bułgarii Szejkat–pasza dostał rozkaz stłumienia powstania bez przebierania w środkach? Jest to bardzo prawdopodobne. Bandy Baszybuzuków i Czerkiesów, ściągnięte z Azji, zaległy Bułgarię i po kilku dniach była ona cała we krwi i ogniu. Zaspokojono do woli dzikie żądze, paląc wsie i miasteczka, mordując mężczyzn i poddając ich najwyszukańszym torturom, rozcinając brzuchy kobietom i tnąc na kawałki dzieci. Ofiar było od dwudziestu pięciu do trzydziestu tysięcy…
Sergiuszowi Ladko podczas czytania kroplisty pot spływał z twarzy. Natasza!… Co się stało z Nataszą w tym zamęcie?… Czy żyje jeszcze? Może umarła, może jest poćwiartowana i członki jej, tak jak tylu innych niewinnych ofiar, walają się w błocie, we krwi, roz — tratowane kopytami koni.
Sergiusz Ladko wstał i, podobny do dzikiego zwierzęcia w klatce, krążył z wściekłością po celi, jakby upatrując wyjścia dla śpieszenia z pomocą Nataszy.
Chwila rozpaczy trwała krótko. Opamiętawszy się, zmusił się do spokoju całą energią swej woli i zaczął szukać sposobu odzyskania wolności.
Iść do sędziego, wyznać mu całą prawdę, błagać w ostatecznym razie o litość? …Nie odniosłoby to skutku. Jakże mógł żądać zaufania od uprzedzonego człowieka, przed którym kłamał tak uporczywie? Czy mógł jednym wyznaniem rozproszyć podejrzenie ciążące na imieniu Ladki i zrzucić z siebie oskarżenie? Nie. W najlepszym razie rozpoczęto by śledztwo, a śledztwo wymagało tygodni, jeżeli nie miesięcy.
Trzeba więc było myśleć o ucieczce.
Po raz pierwszy, odkąd wszedł do celi, Sergiusz Ladko przyjrzał się jej uważnie. Cztery ściany, w których znajdowały się dwa otwory: z jednej strony okno, z drugiej drzwi. Za trzema ścianami były inne więzienia; za oknem tylko wolna przestrzeń i swoboda.
Wnęka tego okna, granicząca w górnej części z sufitem, a której szerokość wynosiła przeszło półtora metra, była niedostępna, gdyż w jej dolnej części tkwiła żelazna krata. Zresztą, gdyby usunięto tę przeszkodę, zostałaby druga, zewnętrzna. Do okna przystawał z jednej i drugiej strony rodzaj odwróconego daszka, który zasłaniał widok tak, że tylko skrawek nieba był widoczny. Więc nie dla ucieczki, ale w celu znalezienia sposobu do niej, należało wpierw usunąć kratę, wdrapać się na szczyt daszka i rozpatrzyć się w położeniu.
Sądząc po ilości schodów, jakie musiał przebyć idąc do sędziego, cela jego znajdowała się na czwartym piętrze. Dwanaście do czternastu metrów dzieli go od ziemi. Czy podobieństwem było je przebyć? Chcąc się przekonać o tym jak najśpieszniej, wziął się natychmiast do dzieła.
Przede wszystkim należało zdobyć narzędzie do pracy. Ogołocono go ze wszystkiego, a w celi był tylko stół, krzesło, posłanie złożone z siennika, umieszczonego w ciasnej niszy, i nic więcej.
Sergiusz Ladko szukał na próżno czas jakiś, gdy nagle, macając po raz setny swoje ubranie, dotknął twardego przedmiotu. Była to sprzączka od spodni. Czy mógł przypuszczać, jak również i jego dozorcy, że ta nic nie znacząca rzecz nabrać może niezwykłej doniosłości, skoro stanie się jedynym przedmiotem metalowym w naszym posiadaniu.
Odpiąwszy sprzączkę, Sergiusz, nie tracąc minuty, zaczął nią trzeć ścianę pod jednym z prętów kraty. Kamień uporczywie drapany przez zęby sprzączki, kruszał i sproszkowany padał na podłogę. Praca ta, sama przez się uciążliwa i wolna, była jeszcze bardziej utrudniona przez ustawiczny nadzór, któremu podlegał więzień. Co niespełna godzinę dozorca zaglądał przez okienko w drzwiach. Stąd Ladko zmuszony był wytężać ustawicznie słuch i za najmniejszym szelestem przerywać pracę, zacierając wszelkie jej ślady.
W tym celu więzień zużytkował swój chleb, który zmieszany ze sproszkowanym kamieniem przybierał jego barwę i służył za doskonały kit, zasłaniający coraz szerszy otwór w ścianie. Co do reszty sypiącego się kamienia, wymiatał go do niszy pod posłanie.
Po dwunastu godzinach pracy pręt został obnażony na wysokości trzech centymetrów, ale sprzączka nie miała już zębów. Sergiusz ją złamał dostarczając sobie tyle narzędzi, ile było kawałków. Po dwunastu godzinach i te kawałki znikły również.
Na szczęście los zaczął sprzyjać więźniowi. Zdołał ukryć nóż podany mu do posiłku, a ponieważ nikt nie zauważył tej kradzieży, odważył się powtórzyć ją dnia następnego. Posiadał obecnie dwa narzędzia daleko lepsze niż poprzednie. Wprawdzie były to noże bardzo pierwotne, ale ostrza okazały się dość dobre, a rączki ułatwiały ich użytkowanie.
Praca postępowała tym sposobem prędzej, choć jeszcze za wolno. Cement z czasem stwardniał jak granit i kruszył się z trudnością. Zresztą pracę przerywał ustawiczny nadzór straży i ciągłe wezwania do sędziego.
Rezultat śledztwa był ciągle ten sam. Ugrzęzło ono w miejscu. Zeznania świadków były niezadowalające. Jeżeli jedni zdawali się dopatrywać w więźniu jakiegokolwiek podobieństwa do złoczyńcy, którego widzieli w chwili popełnianej przez niego zbrodni, drudzy zaprzeczali stanowczo wszelkiego podobieństwa. P. Rona na próżno nakładał na podsądnego różnego rodzaju brody, zmuszał do pokazywania oczu lub ukrywania ich pod szkłami, stanowczego świadectwa nie osiągnął. Toteż z niecierpliwością oczekiwał na polepszenie zdrowia Christiana Hoela, dozorcy, ranionego podczas ostatniego napadu bandy, gdyż wiele spodziewał się po jego zeznaniu.
Badania te zresztą nie obchodziły wcale Sergiusza Ladki. Poddawał się posłusznie wszelkim próbom sędziego, kładł peruki lub brody na siebie, wkładał i zdejmował szkła bez najlżejszego cienia oporu. Myśl jego była nieobecna. Zostawiał ją w swej celi, przy kracie dzielącej go od wolności, której pręt wysuwał się coraz bardziej ze swej oprawy.
Potrzebował czterech dni, aby go naruszyć. Dopiero 23 września osiągnął cel. Należało teraz odpiłować przeciwległy koniec.
Praca ta była jeszcze uciążliwsza. Zawieszony jedną ręką na kracie, drugą musiał władać narzędziem. Ale proste ostrze noża nie mogło zastąpić piły, a z drugiej strony niewygodna pozycja zmuszała go do częstych odpoczynków.
29 września, dopiero po sześciu dniach bohaterskich wysiłków, Sergiusz Ladko stwierdził, że nacięcie było dostateczne. Brakowało kilku milimetrów do zupełnego przecięcia. Bez trudu więc będzie mógł zgiąć pręt, skoro zechce. Odetchnął. Ostrze bowiem drugiego noża było już tylko cienką nitką.
Nazajutrz rano, natychmiast po przejściu pierwszej straży, co mu zapewniała około godziny spokoju, wziął się do wykonania swej zamiaru. Jak to przewidział, pręt ugiął się bez trudu. Ukazał się otwór, przez który dostał się na drugą stronę kraty, a uniósłszy się całą siłą rąk, dosięgnął szczytu daszka. Pożądliwie spojrzał dokoła.
Istotnie czternaście metrów dzieliło go od ziemi. Odległość ta nie była nie do przebycia, o ile posiadało się sznur dostatecznej długości. Ale dostanie się na ziemię było jedną z mniejszych trudności. Nie rozwiązywało bynajmniej zadania.
O ile Sergiusz Ladko mógł stwierdzić, więzienie było okolone drogą, po której chodziła straż, graniczącą z zewnątrz z murem około ośmiu metrów wysokim, poza którym ukazywały się dachy domów. Po spuszczeniu się z więzienia trzeba było przedostać się przez ten mur, co wydało mu się w pierwszej chwili niepodobieństwem.
Sądząc z oddalenia domów, za murem musiała się ciągnąć ulica, a zatem wolność. Ale jak się do niej dostać całym i żywym?
Sergiusz Ladko, szukając odpowiedzi na to pytanie, zaczął się przypatrywać uważnie lewej stronie muru. Wzrok jego padł na przedmiot, na widok którego serce zaczęło mu bić gwałtownie. W tej stronie płynął Dunaj, a na nim różnego rodzaju statki. Jedne sunęły z biegiem rzeki, drugie przeciwstawiały się prądowi, inne znów dobijały do brzegów lub stały umocowane na kotwicy. Pomiędzy tymi ostatnimi poznał swoją barkę. Nie wyróżniała się niczym od innych i nie było widać, ażeby podlegała wyjątkowemu nadzorowi. Los byłby niezwykle łaskawy, gdyby mu pozwolił dostać się do niej. W niespełna godzinę dzięki niej znalazłby się daleko od granicy, na terytorium serbskim, a wtedy kpiłby sobie z władz austriacko–węgierskich.
Sergiusz Ladko spojrzał na prawo i to, co zobaczył zwróciło jego uwagę. Gruby, żelazny pręt spuszczający się z góry — prawdopodobnie przewodnik piorunochronu — umocowany w pewnych odstępach klamrami do muru, znajdował się w pobliżu jego okna i sięgał aż do ziemi. Pręt ten ułatwiłby dostanie się na dół, gdyby można było go dosięgnąć.
To zaś dałoby się może urzeczywistnić. Na wysokości podłogi jego celi ciągnął się wzdłuż muru rodzaj gzymsu wystającego na dwadzieścia do dwudziestu pięciu centymetrów. Zapewne, uzbroiwszy się w zimną krew i energię, można było stanąć na nim i dosięgnąć prętu piorunochronu.
Na nieszczęście, gdyby nawet można było odważyć się na krok tak śmiały, pozostałby jeszcze do przekroczenia mur zewnętrzny. Być więźniem w celi czy w obrębie więzienia, wychodziło na jedno.
Sergiusz Ladko, przypatrując się baczniej murowi, zauważył, że górna jego część, nieco poniżej szczytu, była ozdobiona wewnętrznie i zewnętrznie szeregiem wypukłości, utworzonych z ociosanych kamieni na pół wmurowanych w ścianę.
Sergiusz Ladko przypatrywał się długo tej ozdobie architektonicznej, po czym zsunąwszy się z okna, wszedł do celi i spiesznie zatarł wszelkie ślady swej wycieczki.
Odtąd wiedział, czego się trzymać. Sposób wydostania się na wolność mimo wszystko znalazł. Był on trudny do wykonania, lecz mógł i musiał się udać. A zresztą raczej śmierć, niż te ciągłe udręczenia.
Oczekiwał cierpliwie na nadejście powtórnej straży. Skoro minęła jego celę, zabrał się do ostatecznych przygotowań. Pociął prześcieradła za pomocą resztki noża na pięćdziesiąt skrawków, zostawiwszy tylko tyle, aby zwieszając się z posłania, zmyliły czujność dozorców. Nikomu bowiem na myśl nie przyjdzie uchylić kołdry.
Potem splatał skrawki po cztery w warkocz, pozostałe zaś z nich końce wplatał w nowy warkocz. Dzień cały poświęcił tej pracy. Wreszcie 1 października przed południem Sergiusz Ladko był w posiadaniu sznura długiego na czternaście metrów, który ukrył pod posłaniem.
Mając wszystko w pogotowiu, postanowił uciec tego samego dnia wieczorem o dziewiątej godzinie.
Resztę dnia poświęcił rozważaniu najdrobniejszych szczegółów swego przedsięwzięcia oraz możliwości jego powodzenia. Co go czekało? Wolność czy śmierć? Przyszłość bliska to okaże. W każdym razie nie zawaha się.
Los tymczasem zgotował mu nową niespodziankę. Około trzeciej po południu rygiel więzienia otworzono z hałasem. Co miałoby to znaczyć? Czy znów wzywa go p. Izar Rona? Godzina, w której zwykle stawał przed nim minęła.
Nie, nie o to chodziło. Przez otwarte drzwi Sergiusz Ladko zobaczył w korytarzu, oprócz dozorców, trzy osoby całkiem mu nieznane. Jedną z nich była dwudziestoletnia kobieta, o dobrym, słodkim wyrazie twarzy. Towarzyszyło jej dwu mężczyzn, z których jeden był widocznie jej mężem. Z zachowania dozorcy można było się domyślić, że drugi jest dyrektorem więzienia.
A zatem była to wizyta. Odwiedzający musieli mieć znaczenie w świecie, może była to nawet jaka podróżująca para książęca, sądząc z uszanowania, z jakim się do niej zwracał dyrektor odgrywający rolę cicerona.
— Obecny mieszkaniec tej celi — rzekł do swych gości — jest to sławny Ladko, przywódca bandy naddunajskiej, o którym zapewne państwo słyszeli.
Młoda kobieta spojrzała nieśmiało na sławnego złoczyńcę. Złoczyńca ten nie wyglądał strasznie. Nikt by się domyślić nie mógł, że przywódca bandytów, słynny ze swych okrucieństw, mógł mieć rysy tego człowieka, wychudzonego, bladego, o twarzy wynędzniałej, o oczach wyrażających udręczenie i rozpacz.
— Wprawdzie upiera się przy swej niewinności — rzekł bezstronnie dyrektor — lecz jesteśmy przyzwyczajeni do tej zwrotki.
Po czym zwrócił uwagę na ład i czystość panujące w celi. W zapale swej przemowy przestąpił nawet próg i stanął pod oknem, chcąc mieć naprzeciw siebie słuchaczy.
Nagle serce Sergiusza Ladki przestało bić. Niechcący dyrektor otarł się o naruszone miejsce i cement zaczął się sypać na podłogę. Niebawem, wskutek nowego ruchu mówiącego, kit wypadł i całym kawałem upadł na ziemię. Sergiusz Ladko zadrżał z przerażenia, widząc, że w otworze ukazuje się odkryty, żelazny pręt.
Czy to zauważono? Tak, ktoś zauważył.
Podczas gdy mąż i dyrektor z największym zajęciem przypatrywali się nędznemu stolikowi, a dozorca, z uszanowaniem odwrócony wypatrywał coś w korytarzu, młoda kobieta utkwiła wzrok w otworze ściany, a wyraz jej twarzy wymownie świadczył, że domyśla się wszystkiego.
Przemówi… Jednym swym słowem zburzy cały jego wysiłek… Sergiusz Ladko oczekiwał i stopniowo zamierał.
Kobieta, nieco przybladła, podniosła swój czysty wzrok na więźnia. Czy dostrzegła duże łzy wolno spływające z oczu nieszczęśliwego? Czy zrozumiała nieme jego błaganie? Czy odczuła straszną jego rozpacz?…
Dziesięć tragicznych sekund przeszło, gdy nagle młoda kobieta odwróciła się wydając okrzyk bólu. Dwaj jej towarzysze przybiegli do niej. Co się stało? Nic ważnego, mówiła głosem drżącym, usiłując się uśmiechnąć. Stąpnęła źle i zwichnęła lekko nogę.
Sergiusz Ladko tymczasem niepostrzeżenie zasłonił swoją osobą uszkodzony mur. Dwaj mężczyźni podtrzymując chorą, skierowali się ku wyjściu. Wkrótce dozorca zamknął rygiel.
Ladko był sam.
W pierwszej chwili czuł tylko, że serce wzbiera mu wdzięcznością dla słodkiego stworzenia, które okazało mu tyle litości. Wszak dzięki niej był ocalony. Zawdzięczał jej życie; więcej niż życie — wolność!
Ale wstrząśnienie było za silne. Zmiażdżony upadł na posłanie. Ostatni cios losu odebrał mu równowagę.
Reszta dnia upłynęła bez wypadku. Nadeszła wreszcie godzina dziewiąta, a z nią noc. Gęste obłoki, sunące po niebie, zwiększały jej mrok.
W korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków. Istotnie straż zatrzymała się wkrótce przed celą. Dozorca zajrzał przez okienko i odszedł zadowolony. Więzień spał, okryty po samą szyję. Straż się oddaliła.
Chwila działania nadeszła.
Sergiusz Ladko, zerwawszy się z posłania, ułożył je w ten sposób, aby w mroku celi wywołać mogło złudzenie śpiącego człowieka, po czym wziąwszy sznur, prześliznął się przez kratę, wzniósł się, jak za pierwszym razem, na daszek i usadowił na jego szczycie.
Gzymsy, ozdabiające gmach więzienny, były na równym poziomie z podłogami cel. Sergiusz zatem znajdował się na jakie cztery metry ponad gzymsem, na którym zamierzał stanąć. Przewidział tę trudność. Zaczepiwszy sznur o jeden z prętów kraty, zsunął się przy jego pomocy bez zbytniego wysiłku na gzyms. Plecami oparty o ścianę, trzymając w lewej ręce sznur, zbieg odpoczął chwilę. Jak utrzymać równowagę na tak wąskiej przestrzeni? Gdyby puścił sznur, upadłby na drogę, okalającą więzienie.
Ostrożnie, zmuszając się do ruchów niezmiernie powolnych, przejął sznur w prawą rękę, lewą zaś zbadał daszek. Nie mógł utrzymać się bez jakiegokolwiek podparcia. Dotykając ściany, natrafił na wmurowane okucie.
Oparcie było słabe, lecz musiał się nim zadowolić. Czepiając się końcami palców, przyciągnął zwolna jeden z końców sznura, który zsunął się powoli na jego ramiona. Odtąd mosty były zerwane. Gdyby nawet chciał, cofnąć się nie mógł. Był więc zmuszony wytrwać do końca w swym przedsięwzięciu.
Sergiusz Ladko odwrócił ostrożnie głowę w stronę żelaznego pręta. Jakież było jego przerażenie, gdy stwierdził, że dwa metry dzielą pręt od daszka, od którego nie mógł się oddalić, nie narażając życia.
Musiał jednak zdecydować się na stanowczy krok. Stojąc na tym wąskim gzymsie z plecami obróconymi do ściany, trzymając się końcem palców kawałka żelaza, nie mógł trwać wiecznie w tym położeniu. Za parę minut zdrętwiałe palce puszczą oparcie, a wtedy czeka go niechybna śmierć. Jeżeli ma umrzeć, niech to nastąpi po ostatnim wysiłku.
Schylając się w stronę okna, skurczył lewą rękę jak sprężynę, która ma się wyprężyć, po czym puszczając oparcie odepchnął się gwałtownie na prawo.
W tym pędzie uderzył ramieniem o gzyms.
Ale dzięki swemu rozmachowi, wyciągnięte ręce natrafiły na pożądany pręt. Pierwsza trudność była pokonana, pozostała inna.
Sergiusz Ladko zsunął się i zatrzymał na klamrze przytwierdzającej pręt do muru. Tu odpoczął i zastanowił się, co robić dalej.
Ziemi, z powodu ciemności, nie było widać, ale odgłos kroków straży dochodził do jego uszu. Widać, żołnierz odbywał wartę. Sądząc po odgłosie, zbliżającym się i oddalającym z kolei, wartownik przechodzić musiał pod tą częścią gmachu, następnie szedł dalej, po czym wracał do swego miejsca, aby znów rozpocząć swoją wędrówkę. Sergiusz Ladko wyliczył, że nieobecność żołnierza trwa od trzech do czterech minut. W tym czasie dosięgnąć musi zewnętrznego muru.
Jeżeli w bielejącej przed nim linii domyślał się szczytu muru, to rozróżnić nie mógł wystających kamieni, stanowiących jego ozdobę.
Sergiusz Ladko zsunął się nieco niżej, zatrzymując się na następnej klamrze. Z tego miejsca górował jeszcze o dwa do trzech metrów nad szczytem przeciwległego muru.
Swobodniejszy obecnie w swych ruchach odwinął sznur i szybko przesunąwszy go za pręt, związał oba końce w ten sposób, że mógł poruszać nim do woli. Po czym, wyliczywszy w przybliżeniu potrzebną długość sznura, rzucił jego koniec w formie pętli w stronę muru, usiłując zaczepić nią o jeden z wystających na szczycie kamieni.
Przedsięwzięcie było trudne. Wśród otaczającego go mroku zdać się mógł tylko na los przypadku.
Rzucał sznur kilkakrotnie, lecz nadaremnie. Nareszcie uczuł pod rękami opór. Ściągnął sznur raz i drugi; opór się nie zmniejszał. A zatem próba udała się. Końcowa pętla zaczepiła o jeden z wystających na zewnątrz kamieni muru i w ten sposób utworzył się rodzaj powietrznego mostu.
Most ten, niezmiernie kruchy, mógł pęknąć lub zsunąć się z podtrzymującego go kamienia. W pierwszym razie był narażony na upadek z dziesięciometrowej wysokości, w drugim zaś, odepchnięty ruchem wahadłowym do więziennej ściany, zostałby zmiażdżony swym własnym ciężarem.
Sergiusz Ladko nie wahał się ani chwili. Zebrał dwa końce sznura i miał się już nań rzucić, gdy usłyszał kroki żołnierza tuż pod sobą, zbliżającego się i oddalającego niebawem. Trzeba było korzystać z jego nieobecności.
Sergiusz Ladko znalazł się na sznurze. Zawieszony między niebem a ziemią, posuwał się krokiem równym i giętkim, nie zwracając uwagi na uginanie się sznura, które stawało się tym większe, im bardziej zbliżał się ku środkowi. Ale wola czyni cuda.
Przeszedł. Nie upłynęło minuty, kiedy znalazł się na szczycie muru.
Powodzenie przyprawiło go o gorączkowy pośpiech. Dziesięć minut zaledwie minęło od czasu ucieczki, a zdawało mu się, że trwa ona przeszło godzinę i że niebawem zajrzą do jego celi. Czy nie odkryją ucieczki pomimo zręcznego ułożenia posłania? Należy się jak najśpieszniej oddalić. Barka stoi tam, o dwa kroki. Kilka uderzeń wiosłem, a będzie daleko od swych prześladowców.
Sergiusz Ladko gorączkowo rozwiązał sznur, zatrzymując się przy każdym odgłosie straży, przyciągnął go do siebie, ciągnąc za jeden z końców, po czym zaczepił go o kamień wystający po stronie wewnętrznej muru. Następnie, upewnieszy się, że ulica jest pusta, zaczął się zsuwać.
Stanąwszy na ziemi, ściągnął sznur i zwinął go w kłębek. Skończyło się wszystko. Był wolny. Żadnego śladu nie pozostało po jego ucieczce.
W chwili gdy miał podążyć na poszukiwanie swej barki, jakiś głos odezwał się w mroku.
— Słowo daję, że to nie kto inny tylko p. Ilia Brusz!
Sergiusz Ladko zadrżał z radości. Los mu sprzyjał najoczywiściej, skoro zesłał mu pomoc przyjaciela.
— Pan Jaeger! — zawołał radośnie podczas gdy przechodzień zbliżał się do niego.
Dziesiąty października był dziewiątym dniem ponownej podróży barki na Dunaju. W ciągu ubiegłych ośmiu dni przepłynęła ona około siedmiuset kilometrów. Do Ruszczuku miała zawitać wieczorem.
Na barce nic się nie zmieniło. Gospodarowali na niej jak dawniej Sergiusz Ladko i Karl Dragosz w swych dawnych postaciach rybaka Ilii Brusza i pasażera pana Jaegera.
Wszelako zachowanie rybaka utrudniało wielce pasażerowi utrzymanie się w narzuconej sobie roli. Sergiusz Ladko, zajęty wyłącznie myślą jak najśpieszniejszego dostania się do Ruszczuku, zaniechał wszelkich ostrożności. Nie tylko odrzucił szkła, lecz także brzytwę i farbę. Przebranie więc jego, pod którym się ukrywał, stawało się coraz widoczniejsze. Włosy z czarnych zmieniały się stopniowo na jasne, podbródek zarastał powoli blond brodą pokaźnej długości.
Byłoby rzeczą naturalną, gdyby Karl Dragosz wyraził pewne zdziwienie wobec tej przemiany. Detektyw jednak milczał. Postanowiwszy wytrwać do końca w swej roli, udawał, że nie dostrzega nic, co by mogło wprowadzić w kłopot towarzysza.
W chwili, gdy Karl Dragosz znalazł się twarzą w twarz z Sergiuszem Ladko, poglądy jego były mocno zachwiane co do winy sternika.
Wynik śledztwa w Szalce był pierwszą przyczyną tego zwrotu. Karl Dragosz, nie mając zaufania do urzędowego śledztwa przeprowadzonego przez komisarza policji z Granu, udał się sam do Szalki. To czego się dowiedział od mieszkańców, niemało go zaniepokoiło.
Że niejaki Ilia Brusz, cieszący się najlepszą opinią w mieście, przebywał w nim aż do ostatniego konkursu w Sigmaringen, było rzeczą niezaprzeczoną. Czy widziano go od tego czasu, a mianowicie w nocy z 28 na 29 sierpnia? Na to pytanie nie otrzymał jasnej odpowiedzi. Niektórym z sąsiadów zdawało się, że światło ukazało się tejże nocy w opuszczonym od miesiąca domu rybaka, na pewno jednak stwierdzić tego nie mogli. W każdym razie te niejasne wskazówki zastanowiły detektywa.
Pozostawało do rozwiązania jeszcze trzecie pytanie: kim był osobnik, z którym rozmawiał komisarz w domu wskazanym przez podsądnego? Ilia Brusz był znany w mieście, jeżeli więc przyszedł i odszedł niezauważony przez nikogo, musiało się to stać w nocy. Zagadka ta, sama przez się podejrzana, zdziwiła tym bardziej Karla Dragosza, gdy się dowiedział od właściciela małej gospody, że 12 października, na półtorej doby przed odwiedzinami komisarza z Granu, jakiś nieznajomy spytał o adres Ilii Brusza, i że rysopis tego nieznajomego, podany przez przynaglonego pytaniami gospodarza, odpowiadał dokładnie rysopisowi nadawanemu przez głos publiczny przywódcy bandy naddunajskiej.
Wszystko to zastanowiło Karla Dragosza. Instynktownie miał wrażenie, że w całej sprawie są rzeczy ciemne, których ofiarą, być może, padł podsądny.
Wrażenie to spotęgowało się, gdy po powrocie do Zemlinu dowiedział się o powolnym tempie śledztwa. Po dwudziestu dniach nie dowiedziano się niczego. Żaden wspólnik nie był poznany i schwytany, żaden świadek nie poznał więźnia, na którym ciążyła wina zmiany wyglądu twarzy i posiadania wizerunku kobiecego z podpisem Ladko.
Dowody te, potwierdzone innymi, miałyby swoje znaczenie, lecz odosobnione — nic nie mówiły. Dlaczegóż zresztą to przebranie i ten wizerunek miałyby być koniecznie rzeczą oskarżającą?
Karl Dragosz w tym stanie umysłu był bardzo pochopny do litości. Toteż musiał się wzruszyć dziecięcym niemal zaufaniem, które mu okazał Sergiusz Ladko w chwili, gdy mógł się zaprzeć najzażylszego nawet przyjaciela.
Zresztą, czy uczucie litości nie da się pogodzić z obowiązkiem zawodowym? Wsiadając do łodzi z Ilią Bruszem, nie wypuszczał z ręki sprawy mu powierzonej. Jeżeli Ilia Brusz nazywał się istotnie Ladko, i ten Ladko był istotnie złoczyńcą, to łącząc się z nim, może wykryć jego wspólników. Jeżeli zaś był niewinny, to przez niego mógłby trafić do prawdziwego winowajcy, który, jak to wskazał wypadek w Szalce, musiał być do niego wrogo usposobiony.
Rozumowanie to, nieco zwodnicze, nie było wszakże pozbawione logiki. Nędzny wygląd Sergiusza Ladki, nadludzki wysiłek, którego musiał dokonać, uciekając z więzienia, a szczególniej wspomnienie przysługi oddanej mu przez niego z taką bohaterską prostotą, dokonały reszty. Karl Dragosz zawdzięczał życie temu biedakowi, który stał przed nim z rękawami zakrwawionymi, z ociekającym potem na wychudzonej twarzy. Czyż miał go znów pogrążyć w matnię? Do tego detektyw nie byłby zdolny.
— Chodź! — odpowiedział tylko na radosny wykrzyknik zbiega i pociągnął go za sobą.
Towarzysze mówili z sobą mało przez te ubiegłe osiem dni. Sergiusz Ladko milczał, skupiając swe siły na jak najszybszym wiosłowaniu.
Karl Dragosz wszakże zdołał z wielkim wysiłkiem wydobyć z niego kilkanaście oderwanych zdań, w których opowiedział, co się z nim stało od czasu przybycia do ujścia przypływu Ipoly. Dowiedział się o jego długim uwięzieniu w Zemlinie, o jeszcze dziwniejszym pobycie na nieznanym galarze. Kłamstwem zatem było, że widziano go między Budapesztem a Zemlinem.
Opowiadanie to potwierdziło jeszcze bardziej mylność jego przypuszczeń. Mimo woli nasuwała mu się łączność między napadem, którego padł ofiarą Ilia Brusz, a jego sobowtórem w Szalce. Nie ulegało wątpliwości, że rybaka prześladuje jakiś nieznany wróg i że opis tego wroga zbliża się bardzo do wyglądu przywódcy bandytów.
W ten sposób Karl Dragosz stopniowo docierał do prawdy. Nie mógł jeszcze sprawdzić swych wniosków, ale niemniej był daleki od swych dawnych przypuszczeń.
Pomimo tej zmiany poglądu nie przyszło mu nawet na myśl wracać do Zemlinu, aby rozpocząć śledztwo na nowych podstawach.
Instynktem policjanta czuł, że jest na dobrym tropie i że w ten czy inny sposób rybak jest wmieszany w sprawę bandy naddunajskiej. Zresztą zupełny spokój panował w górnej części rzeki, a kolejność popełnianych zbrodni dowodziła, że zbrodniarze posuwali się również z biegiem Dunaju, co najmniej do Zemlinu. Można więc było przypuszczać, że trzymali się tego samego kierunku podczas uwięzienia Ilii Brusza.
W tym względzie Karl Dragosz nie mylił się. Iwan Striga bowiem płynął w stronę Morza Czarnego, wyprzedzając barkę o dwanaście dni w chwili jej odjazdu z Zemlinu. Ale przestrzeń ta traciła stopniowo na odległości w miarę wysiłku, z jakim Sergiusz Ladko płynął do swego celu.
Ruszczuk i Natasza zapełniały całą jego myśl. Nie obchodziło go już wcale, jak wygląda. Zresztą po jego aresztowaniu i ucieczce, było wszystko jedno, czy nazywa się Ilia Brusz, czy też Sergiusz Ladko. Pod tym czy innym nazwiskiem będzie poszukiwany i tylko ukradkiem może dostać się do Ruszczuku.
Oddany wyłącznie absorbującej go myśli, nie zwracał wcale uwagi na okolice nadbrzeżne. Jeżeli spostrzegł, że mijają Belgrad — Białe Miasto — położone na stoku wzgórka, na którego szczycie znajduje się Konak, czyli pałac królewski, i jego przedmieście, miejsce przewozu najróżnorodniejszych towarów, to jedynie dlatego, że Belgrad stanowi granicę, gdzie ustaje pełnomocnictwo p. Izara Rony.
Nie zauważył wcale Semendrii, starożytnej stolicy Serbii, sławnej ze swych winnic, ani Kolombal, gdzie znajduje się pieczara, w której jak głosi legenda, św. Jerzy złożył zabitego przez siebie smoka; ani Orsowy, poza którą płynie Dunaj między dwiema starożytnymi prowincjami Turcji, odtąd zamienionymi na państwa niezależne; ani Żelaznych Wrót, tego sławnego wąwozu, otoczonego prostopadłymi skałami o wysokości czterystu metrów, gdzie przepływa Dunaj, walcząc ze skałami łożyska; ani Widdinu, pierwszego ważniejszego miasta Bułgarii; ani Nikopolis, ani Sistowy, dwóch znacznych miast na drodze do Ruszczuku.
Dla pewności trzymał się raczej serbskiego brzegu. Istotnie do wyjścia z Żelaznych Wrót nie był nagabywany przez policję.
W Orsowie dopiero po raz pierwszy łódka rzecznej brygady zatrzymała barkę. Sergiusz Ladko zaniepokojony poddał się rozkazowi, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć, gdy go zapytają o jego dowody osobiste.
Ale nie zapytano go wcale. Jedno słowo Karla Dragosza wystarczyło, aby urzędnik policyjny skłonił się z uszanowaniem i zaniechał rewizji.
Sternik nie zdziwił się nawet, że zwykły mieszkaniec Wiednia mógł rozporządzać policją według swego uznania. Zanadto był szczęśliwy, że dzięki temu uniknął nieprzyjemnej przygody, tylko zaczął się niecierpliwić widząc, że rozmowa między agentem a jego towarzyszem zanadto się przedłuża.
Stosownie do zaleceń p. Izara Rony, rozgniewanego ucieczką więźnia, i naszego Karla Dragosza, zdwojono nadzór policji rzecznej. W pewnych odstępach na rzece utworzono szereg zapór, które tamowały bieg żeglugi. Orsowa nadawała się do tego szczególnie, gdyż w tym miejscu łożysko rzeki jest bardziej zacieśnione i żadna łódka nie mogła ujść rewizji.
Karl Dragosz dowiedział się od swego podwładnego, że rewizje nie dały żadnego wyniku i równocześnie, że nowa zbrodnia popełniona została dwa dni temu na terytorium rumuńskim, u dopływu Jirel, prawie wprost bułgarskiego miasta Rahowy.
Tak więc banda naddunajska uszła rąk policji. Banda ta, przywłaszczając sobie nie tylko złoto i srebro, lecz i cenniejsze rzeczy, musiała rozporządzać łupem znacznej objętości, było przeto rzeczą niezrozumiałą, jakim sposobem znikała bez śladu, gdy najmniejsza łódka nie uszła rewizji.
A jednak był to fakt niezaprzeczony. Karla Dragosza w podziw wprawiało to mistrzostwo.
Jedynym wnioskiem, który mógł z łego wyciągnąć, było postanowienie, żeby się śpieszyć. Miejsce i data ostatniej kradzieży wskazywały, że bandyci są o niespełna trzysta kilometrów przed nimi. Biorąc pod uwagę czas uwięzienia Ilii Brusza, czas niezawodnie wykorzystany przez bandę naddunajska, można było wnosić, że płynie ona dwa razy wolniej niż łódź i że dosięgnąć jej nie było niepodobieństwem.
Ruszono zatem niezwłocznie w dalszą drogę i rankiem 6 października przekroczono granicę bułgarską. Od tej pory Sergiusz Ladko, trzymający się dotychczas stale prawej strony, płynął jak najbliżej brzegu rumuńskiego, który, zacząwszy od Lom–Polamka, przedstawia szereg bagien szerokości od ośmiu do dziesięciu kilometrów, utrudniających niezmiernie dostęp do niego.
Pomimo swego zajęcia sternik nie mógł nie zauważyć szczególniejszego ruchu na rzece odkąd wjechano w granice bułgarskie. Statki parowe, torpedowce nawet i kanonierki o banderze tureckiej krążyły po niej ustawicznie. W przewidywaniu wojny z Rosją, która istotnie wybuchła w niespełna rok, Turcja zaczynała już rozciągać nadzór nad Dunajem.
Z dwojga złego sternik wolał się trzymać z dala od statków tureckich, liczył bowiem, że od władz rumuńskich obroni go może pan Jaeger, jak w Orsowie.
Nie nadarzyła się zresztą sposobność wystawienia na nową próbę władzy p. Jaegera. Żaden wypadek nie zakłócił ostatnich dni podróży i 10 października około czwartej po południu barka znalazła się wreszcie na wysokości Ruszczuku. Miasto zarysowało się niewyraźnie na przeciwległym brzegu. Sternik skierował wtedy swą barkę na środek rzeki i po raz pierwszy od tylu dni zatrzymał ją, zarzucając kotwicę.
— Co się stało? — spytał Karl Dragosz zdziwiony.
— Przybyłem na miejsce — odparł krótko Sergiusz Ladko.
— Jak to przybyłem? Przecież nie dojechaliśmy jeszcze do Morza Czarnego.
— Wprowadziłem pana w błąd — oświadczył Sergiusz Ladko prosto. — Nie miałem zamiaru nigdy płynąć aż do Morza Czarnego.
— Tak? — spytał detektyw, którego czujność została pobudzona.
— Tak. Wyruszyłem z zamiarem zatrzymania się w Ruszczuku. Obecnie jesteśmy na miejscu.
— Gdzież pan widzi Ruszczuk?
— Tam — odparł sternik, wskazując miasto w oddali.
— Dlaczego w takim razie nie udajemy się tam?
— Dlatego, że muszę czekać nocy. Jestem ścigany i poszukiwany. W dzień aresztowano by mnie niechybnie.
Sprawa zaczynała być coraz ciekawsza. Czyż podejrzenia Dragosza miałyby się sprawdzić?
— Jak w Zemlinie? — szepnął półgłosem.
— Jak w Zemlinie — potwierdził Sergiusz Ladko — tylko tym razem dla innej przyczyny. Jestem uczciwym człowiekiem.
— Nie wątpię, jednak uczciwy człowiek rzadko obawia się aresztowania.
— Lecz tak jest w tym razie — oświadczył chłodno Sergiusz Ladko. — Pan wybaczy mi jednak, że więcej nie powiem. Przysiągłem sobie, że zachowam tajemnicę. Przysięgi nie złamię.
Karl Dragosz wymownym ruchem okazał swą obojętność. Sternik ciągnął dalej:
— Przypuszczam, że nie zechce pan narażać się wraz ze mną. Jeżeli pan sobie życzy, zostawię pana na ziemi rumuńskiej. Unikniesz pan przygód, które spotkać mnie mogą.
— Ile czasu myśli pan pozostać w Ruszczuku? — spytał, nie odpowiadając na pytanie.
— Nie wiem — rzekł Sergiusz Ladko. — Jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli wrócę do barki przed dniem, a w takim razie, nie sam. Jeżeli nie — nie wiem, co zrobię.
— Towarzyszyć będę panu do końca — oświadczył bez wahania Karl Dragosz.
— Jak pan uważa! — rzekł Sergiusz Ladko i na tym zakończył rozmowę.
Z nadejściem nocy wrócił do wiosła i zbliżył się do brzegu bułgarskiego. Ściemniło się zupełnie, gdy łódkę przymocował nieco poniżej ostatnich domów miasta.
Sergiusz Ladko, zapatrzony w jedno ognisko swej myśli, działał jak pod wpływem snu hipnotycznego. Ruchy jego były zwięzłe i pewne. Bez wahania wykonywał to, czego miał dokonać, czego niepodobieństwo było, aby nie dokonał. Nieczuły na wszystko, co go otaczało, nie widział, jak towarzysz jego znikł w budce, gdy tylko dopłynięto do brzegu. Świat zewnętrzny stracił dla niego swą rzeczywistość. Rzeczywistością był dla niego jego sen promienny blaskiem uczucia, w którym, pomimo mroku, widział dom, a w tym domu Nataszę!… Poza Nataszą nie istniało nic pod słońcem.
Umocowawszy łódkę, oddalił się spiesznie. W tejże chwili Karl Dragosz wyszedł z kajuty. Któż by mógł poznać chudego i energicznego policjanta w tym ociężałym włościaninie węgierskim.
Detektyw podążył śladami sternika.
W ciągu pięciu minut Sergiusz Ladko i Karl Dragosz znaleźli się w mieście.
Ruszczuk w tym czasie mimo swego handlowego znaczenia nie posiadał oświetlenia miejskiego. Na próżno więc przypatrywaliby się miastu. Nie mogliby dojrzeć niesymetrycznie postawionych domów, okalających rozległy port, u którego skraju ciągnęły się budy dość zniszczone, służące za składy lub szynki. Ale nie myśleli o tym wcale. Sergiusz Ladko szedł krokiem szybkim, zdążając do celu. Karl Dragosz zaś śledził tak bacznie idącego przed nim sternika, że nie widział dwu ludzi, wychodzących z uliczki, w chwili, gdy przez nią przechodzili.
Znalazłszy się na drodze idącej wzdłuż rzeki, jeden z nich podążył na prawo w górę.
— Do widzenia — rzekł po bułgarsku.
— Do widzenia — odrzekł drugi, który zawracając na lewo, poszedł za Dragoszem.
Na brzmienie tego głosu detektyw zadrżał. Zawahał się chwilę i instynktownie zwolnił kroku, po czym zaniechawszy poprzedniego pościgu odwrócił się.
Każdy policjant, chcący wznieść się na wyższe szczeble swego zawodu, musi być obdarzony wszelkiego rodzaju darami przyrodzonymi czy nabytymi. Ale najcenniejszym z nich jest doskonała pamięć wzrokowa i słuchowa.
Karl Dragosz posiadał ją w najwyższym stopniu. Jego nerwy słuchowe i wzrokowe były prawdziwymi przyrządami zapisującymi, a wrażenia, za ich pomocą otrzymane, pozostawały w jego pamięci na zawsze. Po miesiącach, po latach poznawał od razu twarz przelotem widzianą lub głos raz usłyszany.
Tak się też stało tym razem, był zaś on tym pewniejszy, że głos ten słyszał niedawno. Był to głos z polanki u podnóża góry Pilis. On to był tą nicią przewodnią, której szukał dotąd nadaremnie. Wszystkie najbardziej pomysłowe wnioski o towarzyszu podróży były w gruncie rzeczy tylko przypuszczeniami. Głos ten dopiero zwiastował pewność. Między prawdopodobieństwem a pewnością wyboru nie było i dlatego, zaniechawszy jednego pościgu, przedsięwziął drugi.
— Jak się masz Tisza — odezwał się po niemiecku Karl Dragosz, zbliżywszy się do niego.
Ten zatrzymał się usiłując przeniknąć mrok.
— Kto mówi do mnie? — spytał.
— Ja — odpowiedział Dragosz.
— Kto ja?
— Maks Raynold.
— Nie znam.
— Ale ja cię znam, jeżeli cię nazywam po imieniu.
— Prawda — potwierdził Tisza. — Ale musisz mieć dobre oczy, przyjacielu.
— Doskonałe w istocie. Rozmowa urwała się na chwilę.
— Czego chcesz ode mnie?
— Porozmawiać z tobą i jeszcze z kimś innym. Przybyłem w tym celu do Ruszczuku.
— Nie jesteś więc stąd?
— Nie. Przybyłem dzisiaj.
— Piękną porę wybrałeś — urągał Tisza, myśląc zapewne o panującej w Bułgarii anarchii.
Dragosz, machnąwszy ręką, dodał:
— Jestem z Granu.
Tisza milczał.
— Nie znasz Granu? — spytał Dragosz.
— Nie.
— To dziwne, po bytności w pobliżu…
— W pobliżu… — powtórzył. — Skąd wiesz, że byłem w bliskości Granu?
— Cóż znowu! — rzekł, śmiejąc się Dragosz — wszak willa Hagueneau nie jest tak daleko.
Teraz Tisza zadrżał. Starał się jednak pokryć zmieszanie.
— Willa Hagueneau?… — rzekł tonem, któremu chciał nadać brzmienie żartobliwe. — Jest z nią jak z tobą. Nie znam jej.
— Doprawdy? — odezwał się ironicznie Dragosz. — A polankę przy górze Pilis znasz?
Tisza, zbliżywszy się szybko do rozmówcy, schwycił go za rękę.
— Ciszej! — rzekł, nie ukrywając tym razem zdenerwowania. — Oszalałeś chyba, krzycząc tak głośno.
— Przecież nie ma nikogo.
— Nie wiadomo nigdy… Wreszcie czego chcesz?
— Pomówić z Ladką — odpowiedział Dragosz, nie zniżając głosu.
Tisza ścisnął go mocniej.
— Cicho! — rzekł, oglądając się trwożnie. — Chcesz, aby nas powiesili?
Karl Dragosz zaczął się śmiać.
— Jakże się porozumiemy, jeżeli będziemy milczeli?
— Toteż — gniewnie odrzekł Tisza — nie trzeba zaczepiać ludzi nocą, nie ostrzegłszy ich. Są rzeczy, których się nie mówi na ulicy.
— Nie chodzi mi wcale, abyśmy rozmawiali na ulicy — rzekł Dragosz. — Idźmy gdzie indziej.
— Gdzie?
— Gdziekolwiek. Może jest jaki szynk blisko?
— O kilka kroków stąd.
— Chodźmy.
— Dobrze — zgodził się Tisza. — Idź za mną.
Przeszedłszy pięćdziesiąt metrów, dwaj nowi towarzysze znaleźli się na małym placu. Naprzeciw nich w oknie błyszczało słabe światło.
— To tu — rzekł Tisza.
Przez otwarte drzwi weszli od razu do izby szynku, w której stało pod ścianą około dziesięciu stolików.
— Będzie tu nam bardzo dobrze.
Gospodarz wyszedł na spotkanie nieoczekiwanych gości.
— Czego się napijemy? Ja funduję — oznajmił detektyw, uderzając się po kieszeni.
— Może kieliszek araku? — zaproponował Tisza.
— Niech będzie arak!… A jałowcówki?… Cóż ty na to?
— Dobra i jałowcówka — przyznał Tisza.
Karl Dragosz zwrócił się do gospodarza czekającego na rozkazy.
— Słyszałeś, przyjacielu? Podawaj prędko.
Podczas gdy gospodarz się uwijał, Dragosz jednym rzutem oka zmierzył przeciwnika, z którym miał walczyć. Osądził go prędko. Barczysty, kark wołu, czoło wąskie otoczone siwiejącymi włosami, słowem doskonały okaz zapaśnika niższego rzędu. Istne bydlę siedziało naprzeciw niego.
Skoro butelki i kieliszki zjawiły się na stole, Tisza wszczął rozmowę.
— Mówisz, że mnie znasz?
— Wątpisz?
— I że znasz sprawę z Granu?
— Jakże? Pracowaliśmy razem.
— Niepodobna.
— Ależ to pewne.
— Nie rozumiem nic — szepnął Tisza, szukając szczerze w swej pamięci. — Wszak było nas tylko ośmiu…
— Przepraszam, było nas dziewięciu, skoro i ja byłem.
— Jak to, należałeś do napadu? — rzekł niepewny Tisza.
— Tak, byłem i w willi, i na polance. Nawet prowadziłem wóz.
— Z Voglem?
— Z Voglem.
Tisza pomyślał chwilę.
— To nie może być. Kaiserlick był z Voglem.
— Nie, to ja — zaprzeczył Dragosz niestropiony. — Kaiserlick został z wami.
— Jesteś pewny?
— Najzupełniej.
Tisza był porażony. Bandyta nie odznaczał się lotnym umysłem. Nie spostrzegłszy się, że sam odkrył nazwisko Vogla i Kaiserlicka, uważał za niezbity dowód, że Maks Raynold je zna.
— Kieliszek jałowcówki? — zaproponował Dragosz.
— Nie odmawiam — rzekł Tisza.
Po czym, wychyliwszy go duszkiem, szepnął.
— To ciekawe. Pierwszy raz obcy należy do naszych spraw.
— Trzeba kiedyś zacząć — rzekł Karl Dragosz. — Nie będę obcy, kiedy przyjmiecie mnie do bandy.
— Jakiej bandy?
— Po co udawać, towarzyszu, skoro ci mówię, że to umówione.
— Co jest umówione?
— Że będę do was należał.
— Z kim umówione?
— Z Ladką.
— Cicho bądź — przerwał ostro Tisza. — Uprzedziłem cię, że nie można wymawiać tego nazwiska.
— Na ulicy — rzekł Dragosz. — Ale tu?
— Tu, czy gdzie indziej w całym mieście.
— Dlaczego? — spytał Dragosz.
Ale Tisza wahał się trochę.
— Jeżeli kto się ciebie spyta — rzekł ostrożnie — powiesz, towarzyszu, że go nie znasz. Widzę z wszystkiego, że wiesz wiele, ale nie wiesz wszystkiego, a nie mnie, starego lisa, złapać tak łatwo.
Tisza się mylił, grał z partnerem, którego nie mógł pokonać, stary lis natrafił na mistrza. Wstrzemięźliwość nie była jego główną zaletą, co poznawszy, Karl Dragosz nie omieszkał z tego skorzystać. Ciągłym zapraszaniom Tisza się opierał, ale słabo. Kieliszki wypróżniały się jedne po drugich. Alkohol zaczął robić swoje. Wzrok Tiszy mętniał, mowa stała się ociężałą, czujność osłabła, a jak każdemu wiadomo, droga pijaństwa jest śliska, im więcej gasi pragnienie, tym żywszym ono się stu je.
— Mówiliśmy więc rzekł Tisza ciągnącym głosem — że jest to umówione z przywódcą.
— Umówione — oświadczył Dragosz.
— Dobrze zrobił przywódca. Masz minę dobrego, prawdziwego towarzysza.
— Musisz to przyznać — oświadczył Dragosz.
— Tylko, widzisz, przywódcy nie zobaczysz…
— Dlaczego nie zobaczę?
Tisza zanim odpowiedział, wychylił raz za razem dwa kieliszki.
— Pojechał — odezwał się chrapliwym głosem.
— Nie ma go w Ruszczuku? — nalegał rozczarowany Dragosz.
— Nie ma go.
— Nie ma go… A zatem był?
— Cztery dni temu.
— A teraz?
— A teraz płynie w stronę morza na galarze.
— Kiedy ma powrócić?
— Za dwa tygodnie.
— Mam czekać dwa tygodnie… To ci los! — zawołał Dragosz.
— Śpieszy ci się do bandy? — spytał Tisza, śmiejąc się na głos.
— Ja myślę! — rzekł Dragosz. — Jestem włościaninem, a zarobiłem więcej podczas jednej nocy w Granie, niż orząc ziemię cały rok.
— To cię zachęciło — zakonkludował Tisza, wybuchając znów śmiechem.
Dragosz, spostrzegłszy pusty kieliszek, napełnił go szybko.
— Dlaczego nie pijesz, towarzyszu, za twoje zdrowie!
— Za twoje zdrowie! — powtórzył Tisza, wychyliwszy kieliszek. Obfite żniwo zebrał policjant. Wiedział z ilu ludzi składała się banda, z ośmiu według słów Tiszy; wiedział, jak nazywa się czterech z nich, licząc przywódcę, cel jego podróży — morze, gdzie łup będzie przeładowany na okręt; jego punkt oparcia — Ruszczuk. Zanim Ladko powróci, wszystko będzie przygotowane, aby go natychmiast osaczyć, o ile wszakże nie da się tego uskutecznić jeszcze przy ujściu Dunaju.
Nie wszystko jednak było wyjaśnione. Trzeba było korzystać ze stanu pijaństwa rozmówcy, aby się dowiedzieć o dalszych szczegółach.
— Dlaczego — spytał Karl Dragosz po chwili milczenia — nie chciałeś, abym wymawiał nazwiska Ladki?
Tisza pod wpływem alkoholu ze wzruszeniem spojrzał na towarzysza i ogarnięty nagle wybuchem czułości, wyciągnął do niego rękę.
— Powiem ci, gdyż uważam cię za przyjaciela!
— Naturalnie — potwierdził Dragosz, odpowiadając na uścisk pijaka.
— Za brata.
— Tak.
— Za współbiesiadnika, za bojowca.
— Tak.
Tisza szukał wzrokiem butelki.
— Może jeszcze kieliszek jałowcówki?
— Nie ma już — odrzekł Dragosz.
Bojąc się, aby przeciwnik nie stracił przytomności, detektyw zręcznie wylał resztę płynu na ziemię. Ale nie dogadzało to Tiszy, który, skrzywiwszy się, odezwał się powtórnie.
— W takim razie araku?
— Masz — rzekł Karl Dragosz nalewając mu z butelki resztę zawartości. — Ale ostrożnie, towarzyszu… Strzeżmy się upicia.
— O, co do mnie — odparł Tisza — gdybym nawet chciał, nie mógłbym się upić!
— Mówiliśmy przed chwilą, że Ladko — poddał mu Dragosz, wróciwszy na krętą ścieżkę swego badania.
— Ladko? — powtórzył Tisza, który już zapomniał, o co chodzi.
— Tak… Dlaczego nie należy go wspominać? Tisza roześmiał się po pijanemu.
— Zaciekawia cię to, przyjacielu… Dlatego, że tu Ladko wymawia się Striga. Oto wszystko.
— Striga? — powtórzył Dragosz, nie mogąc zrozumieć. — Dlaczego Striga?
— Dlatego że takie jest jego nazwisko… Na przykład ty nazywasz się… Jakże się wreszcie nazywasz?
— Raynold.
— Tak, ja cię nazywam Raynold… On zaś nazywa się Striga… To jasne.
— W Granie jednakże… — nalegał Dragosz.
— O! — przerwał Tisza — w Granie to był Ladko… A w Ruszczuku, to Striga.
Mruknął okiem złośliwie.
— W ten sposób, rozumiesz, ani znany, ani widziany.
Że złoczyńca zasłania się pożyczonym nazwiskiem, to nie dziwiło bynajmniej policjanta, ale dlaczego właśnie nazwiskiem Ladki widniejącym na wizerunku znalezionym w barce?
— Musi przecież istnieć jakiś Ladko — wykrzyknął niecierpliwie Dragosz, odpowiadając swej myśli.
— Nie tylko że istnieje, ale to jest najważniejsze z całej sprawy.
— Któż to ten Ladko?
— Łotr — stwierdził Tisza energicznie.
— Cóż ci zrobił?
— Mnie? Nic… Ale Stridze.
— Cóż zrobił Stridze?
— Sprzątnął mu sprzed nosa kobietę, piękną Nataszę.
Natasza! Imię widniejące na wizerunku. Dragosz, uczuwszy, że jest na dobrym tropie, słuchał pożądliwie Tiszy, który nie dał się prosić.
— Odtąd nie są przyjaciółmi, rozumiesz!… Stąd Striga wziął jego nazwisko. Striga to człek sprytny.
— Wszystko to nie objaśnia mi, dlaczego nie należy wymawiać nazwiska Ladko — rzekł Dragosz.
— Dlatego, że tu jest ono napiętnowane — objaśniał Tisza. — W Granie, czy gdzie indziej, wiadomo, kogo oznacza… Tu jest nazwiskiem pewnego sternika, który powstał przeciw rządowi. Konspiruje, idiota… A ulice są pełne Turków w Ruszczuku!
— Co się z nim stało? Tisza wzruszył ramionami.
— Znikł — rzekł — Striga twierdzi, że umarł.
— Umarł!
— I musi to być prawda, skoro Striga ma obecnie jego żonę.
— Jaką żonę?
— Piękną Nataszę… Po nazwisku — żonę… Gołąbka niezadowolona!… Ale Striga trzyma ją dobrze na galarze.
Wreszcie Dragosz osiągnął cel. Sprawa cała stała się przejrzysta. Towarzyszem jego nie był żaden złoczyńca, lecz patriota — wygnaniec. Jakże musi cierpieć w tej chwili ten nieszczęśliwy, znalazłszy pusty dom!… Należało śpieszyć mu z pomocą… Co do bandy naddunajskiej, to rzecz wyjaśniona, bez trudu zostanie schwytana.
— Gorąco tu jest! — westchnął, udając pijanego.
— Bardzo gorąco — potwierdził Tisza.
— To arak — wybełkotał Dragosz. Tisza uderzył pięścią w stół.
— Nietęga twoja głowa! — urągał ociężale. — Ja… jak widzisz… mogę zacząć na nowo.
— Nie mogę iść z tobą w zawody — przyznał Dragosz.
— Chuchraku! — urągał Tisza. — Zresztą chodźmy, jeżeli ci tak niedobrze.
Po zapłaceniu gospodarzowi wyszli na plac. Lecz zaledwie Tisza wyszedł na powietrze, stan jego uległ widocznemu pogorszeniu. Dragosz zląkł się, że przepełnił miarę.
— Powiedz mi — zapytał, pokazując w dół rzeki — ten Ladko?
— Jaki Ladko?
— Sternik. Czy mieszkał tam?
— Nie.
Karl Dragosz obrócił się w stronę miasta.
— Tam?
— Ani tam.
— Więc tam? — spytał Dragosz, pokazując wzwyż rzeki.
— Tak — wybełkotał Tisza.
Detektyw pociągnął towarzysza. Ten, słaniając się, pozwolił się prowadzić, bełkocąc niezrozumiałe wyrazy, gdy nagle przystanął, starając się wrócić do równowagi.
— Co też mówił Striga, że Ladko nie żyje?
— A bo co?
— Nie umarł, skoro ktoś jest u niego.
I Tisza pokazywał na dom, z którego przez zamknięte okiennice wydobywały się smugi światła padające na ulicę. Dragosz zbliżył się spiesznie do okna. Tisza i on zajrzeli przez szpary.
Zobaczyli izbę niewielką, ale dostatnio umeblowaną. Nieporządek jaki w niej panował, świadczył, że musiała się w niej odbyć jakaś gwałtowna scena, gruba zaś warstwa kurzu, pokrywająca meble, świadczyła, że stało się to dość dawno. Na środku stał stół, przy którym siedział mocno zamyślony człowiek. Skurcz jego palców, na pół zanurzonych we włosach, wskazywał wymownie na ból szarpiący mu serce. Z oczu płynęły ciężkie łzy.
Jak się tego spodziewał, Karl Dragosz poznał w nim swego towarzysza podróży. Ale nie tylko on go poznał.
— To on! — mruknął Tisza, walcząc ze swym pijaństwem.
— On?
— Ladko.
Tisza przesunął ręką po twarzy i starał się odzyskać równowagę.
— Nie umarł łotr — wycedził. — Ale tym lepiej… Turcy zapłacą mi za jego skórę więcej, niż jest warta… Dopiero Striga będzie zadowolony!… Nie odchodź stąd, towarzyszu — rzekł, zwracając się do Karla Dragosza. — Jeżeli zechce wyjść, przytrzymaj go… Zawołaj o pomoc w razie potrzeby… Ja idę po policję.
Po tych słowach Tisza się oddalił. Zataczał się już tylko z lekka. Wzruszenie przywróciło mu równowagę.
Detektyw, zostawszy sam, wszedł spiesznie do domu.
Sergiusz Ladko nie poruszył się. Karl Dragosz położył mu rękę na ramieniu.
Nieszczęśliwy podniósł głowę, ale nie poznał towarzysza. Myśl jego błądziła gdzie indziej.
Detektyw wymówił tylko jedno słowo:
— Natasza!…
Sergiusz Ladko wstał gwałtownie.
Rozgorączkowane jego oczy zawisły pytająco na Karlu Dragoszu.
— Idź za mną — rzekł detektyw — i śpieszmy się.
Barka unosiła się na wodzie. Sergiusz Ladko w stanie gorączkowej podniety i wzburzenia władał wiosłem z nadludzką siłą. Wziąwszy rozbrat z wymaganiami natury mocą swego pragnienia, zaledwie myślał o wypoczynku. Gdy wreszcie wyczerpany ostatecznie rzucał się nocą na swe posłanie, zapadając w kamienny sen, zrywał się nagle, jakby za uderzeniem dzwonu, dwie godziny później, aby powrócić do swego strasznego znoju.
Karl Dragosz, świadek tego zaciekłego pościgu, zdumiewał się na myśl, że siła organizmu ludzkiego zdolna jest do takiej odporności. A jednak miał jej przykład widoczny w człowieku, któremu towarzyszył; człowiek ten wszakże czerpał nadludzką swą energię z najstraszniejszej rozpaczy.
Nie chcąc rozpraszać myśli nieszczęśliwego sternika, zachował zupełne milczenie. Wszystko, co miał mu powiedzieć ważnego, było omówione przy wyjeździe z Ruszczuku. Najpierw przyznał się, kim właściwie jest. Następnie w kilku krótkich słowach wytłumaczył mu cel swej podróży w pogoni za bandą naddunajską, której przywódcą miał być, jak głosiła opinia ludu, niejaki Ladko z Ruszczuku.
Opowiadania tego słuchał sternik z roztargnieniem i niecierpliwością. Co go mogło obchodzić to wszystko wobec Nataszy, jedynej jego nadziei i celu!
Dopiero gdy Karl Dragosz wspomniał o młodej kobiecie, natężył całą uwagę. Słuchał z biciem serca opowiadania, jak Dragosz dowiedział się z ust Tiszy, że Natasza znajduje się na galarze w mocy przywódcy bandy, którego rzeczywistym nazwiskiem nie było nazwisko Ladko, lecz Striga.
Na brzmienie tego nazwiska Sergiusz Ladko wydał okrzyk grozy.
— Striga! — zawołał, podczas gdy ręka ściskała wiosło kurczowo.
Nie pytał więcej. Odtąd bez odpoczynku, bez tchu, ze zmarszczonym czołem i błędnym wzrokiem dążył do celu. Miał pewność, że go osiągnie, choć nie mógł powiedzieć dlaczego.
Był pewny — nic więcej. Galar, w którym uwięziono Nataszę, pozna wśród tysiąca innych. Jakim sposobem? Nie wiedział, ale go pozna. Instynkt nie dyskutuje, nie zadaje pytań. Wiedział teraz, dlaczego zdawało mu się, że gdzieś już słyszał głos dozorcy przynoszącego mu posiłek na galarze, dlaczego niewyraźne głosy, doszłe jego ucha, odbiły się tak dziwnym echem w jego sercu. Dozorca — to Tisza. Głosy — to głosy Nataszy i Strigi. A ten krzyk w nocy — to Natasza, wołająca na próżno o pomoc. Dlaczego nie zatrzymał się wówczas? Ile żalu, ile wyrzutów oszczędziłby sobie!
Dopiero w chwili ucieczki spostrzegł w mroku tę masę ciemną, od której się oddalał, a która była więzieniem istoty tak mu drogiej. Mniejsza o to! To wystarcza, aby wobec tego galaru głos tajemniczy dał mu potrzebną wskazówkę.
Nadzieja Sergiusza Ladki nie była tak nieuzasadniona, jakby się to zdawało. Liczba galarów, krążących po Dunaju, była bowiem bardzo nieznaczna. Od Orsowy zmniejszała się stopniowo, a od Ruszczuka była bardzo nikła. W Silistrii zatrzymało się kilka ostatnich galarów. Poniżej zaś tego miasta, w pewnej od niego odległości, którą sternik przebył w dwadzieścia cztery godziny, dwa tylko galary widniały na rzece. Odtąd kursowały na niej prawie wyłącznie statki parowe.
Od Ruszczuku bowiem Dunaj przybiera bardzo szerokie rozmiary. Rozlewając się na lewym brzegu i tworząc na nim niezliczone bagna, przedstawia łożysko na przeszło dwie mile szerokie. W dół jest coraz rozleglejszy, a między Silistrią i Brajłą dosięga niekiedy dwudziestu kilometrów szerokości. Ta wodna przestrzeń przypomina morze, na którym nie brak ani burz, ani fal pienistych, i zrozumiałą jest rzeczą, że płaskie galary, nieprzystosowane do silnego kołysania, nie odważają się przez nie przepływać.
Tym bardziej Sergiusz Ladko mógł być zadowolony, że czas mu sprzyja. Dla łodzi tak małych rozmiarów i tak dalekiej swym kształtem od budowy statków morskich, każdy gwałtowniejszy wiatr przedstawiał niebezpieczeństwo i sternik byłby zmuszony w takim razie do schronienia się w pierwszej lepszej przystani nadbrzeżnej.
Karl Dragosz, który, choć był szczerze oddany sprawie sternika, nie zapominał o swym własnym celu, był zaniepokojony tą niezmierną samotną przestrzenią. Czy Tisza przypadkiem nie chciał go wprowadzić w błąd? Stopniowe zanikanie galarów kazało przypuszczać, że i Striga pójdzie za ich przykładem. Niepokój jego, zwiększający się ciągle, zmusił go w końcu do wszczęcia rozmowy z Sergiuszem Ladko.
— Czy galar może dopłynąć do samego morza? — spytał się.
— Tak, zdarza się to rzadko wprawdzie, ale bywają takie wypadki.
— Czy i panu to się zdarzało?
— Czasami.
— Jakże dają sobie radę z wyładowywaniem?
— Zatrzymując się w przystani w pobliżu jednego z ujść, gdzie spotykają statki parowe.
— Jednego z ujść, pan mówi? Istotnie, jest ich kilka.
— Dwa główne, utworzone przez dwie ważniejsze odnogi Dunaju. Jedno na północ, Kilia, i drugie bardziej na południe — Sulina. To jest najważniejsze.
— A czy to nie utrudni nam zadania? — dowiadywał się Karl Dragosz.
— Nie — rzekł sternik. — Ludzie, którzy się ukrywają, nie przepływają przez Sulinę. Podążymy na północ.
Karla Dragosza nie zadowoliła w zupełności ta odpowiedź. Nikt nie mógł zaręczyć, czy banda nie popłynie inną drogą. Ale na to nie było rady, gdyż nie mogli znaleźć się równocześnie na wszystkich drogach prowadzących do morza. Sergiusz Ladko, jakby przewidując obawy towarzysza, ciągnął dalej:
— Zresztą przy ujściu Kilii jest zatoka, w której galar może dokonać przeładowania. Przy ujściu zaś Suliny musiałby to uczynić w porcie tejże nazwy, znajdującym się przy samym morzu. Co zaś do odnogi św. Jerzego, chylącej się bardziej na południe, nie nadaje się ona prawie dla — żeglugi, pomimo że jest najszersza. Nie potrzebujemy więc obawiać się pomyłki.
Wreszcie 14 października, na czwarty dzień po wyjeździe z Ruszczuku, barka dopłynęła do delty Dunaju. Mijając Sulinę, skierowała się wprost na odnogę Kilii. W południe mijano Ismail, ostatnie znaczniejsze miasto. Nazajutrz rano miano już dopłynąć do Morza Czarnego.
Galaru Strigi nie było widać i nic nie zapowiadało jego spotkania. Odkąd żeglarze opuścili główne łożysko Dunaju, rzeka opustoszała. Jak daleko sięgało oko, nie można było dojrzeć ani żagla, ani unoszącego się dymu. Karla Dragosza szarpał niepokój.
Sergiusz Ladko zdawał się być spokojny. Nachylony nad wiosłem pchał barkę przed siebie, natężając uwagę, aby nie opuścić właściwego łożyska, które, wśród brzegów niskich i błotnistych, mógł rozpoznać tylko dzięki swemu długoletniemu doświadczeniu.
Wytrwałość sternika miała być wkrótce wynagrodzona. Po południu tego samego dnia, około piątej, oczom ich ukazał się galar stojący w odległości dwunastu kilometrów poniżej fortecy Kilia. Sergiusz Ladko, zatrzymawszy wiosło, spojrzał przez lornetę w stronę galaru.
— To on! — rzekł głosem stłumionym, rzucając szkło.
— Jest pan pewny?
— Pewny — rzekł Sergiusz Ladko. — Poznałem Jakuba Ogula zręcznego sternika z Ruszczuku, złego ducha Strigi, prowadzącego niezawodnie jego łódź.
— Co począć? — spytał Karl Dragosz. Sergiusz Ladko zamyślony nie odpowiadał. Detektyw mówił dalej:
— Trzeba wrócić do Kilii, a w razie potrzeby do Ismailu. Tam otrzymamy pomoc.
Sternik wstrząsnął głową przecząco.
— Wracać do Ismailu pod prąd, a choćby tylko do Kilii, zabrałoby to za wiele czasu. Galar posunąłby się naprzód, a na morzu nie znaleźlibyśmy go. Nie, zatrzymajmy się tutaj i czekajmy nocy. Mam pomysł. Jeżeli się nie uda, będziemy płynęli z dala za galarem, a skoro dowiemy się, gdzie się zatrzyma dla postoju, popłyniemy do Suliny po pomoc.
O ósmej ściemniało zupełnie. Sergiusz Ladko przysunął się z barką na odległość dwustu metrów od galaru. Tu zatrzymał się i nie mówiąc ani słowa, zrzucił z siebie odzienie i zanurzył się w rzece.
Karl Dragosz patrzył na niego zdziwiony.
Sternik, torując sobie drogę silnymi ruchami, kierował się wprost na galar, majaczący w ciemności. Gdy wyprzedził go w dostatecznej odległości, aby nie być spostrzeżonym, zawrócił i płynąc przeciw prądowi dotarł do steru, którego się uchwycił, nadsłuchując. Do jego uszu doleciała melodia taneczna przytłumiona pluskiem wody, odbijającej się o kadłub galaru. Sergiusz Ladko, przywierając rękoma i nogami do śliskiego drzewa steru, uniósł się wyżej i poznał Jakuba Ogula.
Na łodzi panował spokój. Żaden odgłos nie dochodził z kajut, do których schronił się zapewne Iwan Striga. Na pokładzie leżało pięciu ludzi, rozmawiając ze sobą spokojnie. Jakub Ogul siedział sam za kajutami na rudle steru i ukołysany nocną ciszą, nucił jakąś znaną piosenkę.
Nagle śpiew ustał. Dwie żelazne ręce wpiły się w gardło śpiewaka, który, straciwszy równowagę, upadł na ster. Ze zwieszonymi rękoma i nogami leżał bezwładnie na wąskim drągu jak kawał szmaty. Sergiusz Ladko szarpnął mocno i schwyciwszy go za pasek, zsunął się z nim milcząco do wody.
Nikt w galarze nie domyślał się napaści. Iwan Striga nie wyszedł z kajuty. Pięciu ludzi na przodzie łodzi rozmawiało spokojnie.
Sergiusz Ladko płynął w stronę barki. Powrót był niezwykle ciężki. Nie tylko że płynął pod prąd, lecz podtrzymywał ciało Jakuba Ogula, który jeżeli jeszcze nie umarł, był bliski śmierci. Woda nie wróciła mu przytomności; zwisał bezwładnie.
Sergiusz Ladko zaczął się już obawiać czy nie miał zbyt ciężkiej ręki. W pięć minut dosięgnął galaru, teraz pół godziny mijało a dosięgnąć nie mógł barki, błądząc w ciemności. Wreszcie dotarł do niej.
— Niech pan pomoże, panie Jaeger! — zawołał. — Trzymam jednego z nich.
Z pomocą detektywa Jakub Ogul został wciągnięty na łódź i położony.
— Czy umarł? — spytał Sergiusz Ladko. Karl Dragosz nachylił się nad więźniem.
— Nie — rzekł — oddycha.
Sergiusz Ladko odetchnął z zadowoleniem i wróciwszy do wiosła, zaczął płynąć przeciw prądowi.
— Niech pan go przywiąże i to mocno, jeżeli nie chce pan, aby nam uciekł, gdy zostawię pana na brzegu.
— Jak to! Mamy się rozłączyć? — spytał Karl Dragosz.
— Tak — odpowiedział Sergiusz Ladko. — Skoro pan wyląduje, ja powrócę w okolice galaru, a jutro postaram się tam dostać.
— W biały dzień?
— W biały dzień. Mam gotowy plan. Niech pan będzie spokojny, przynajmniej do czasu nic mi nie grozi. Później skoro będziemy blisko Morza Czarnego, coś może się popsuć. Ale liczę na pana w chwili, którą radbym jak najbardziej opóźnić.
— Na mnie?… Cóż ja mogę zrobić?
— Sprowadzić pomoc.
— Postaram się, niech pan nie wątpi — przyrzekł gorąco Karl Dragosz.
— Nie wątpię, ale może przyjdzie to panu z trudnością. Zrobi pan, co będzie w pańskiej możności. Nie zapomnij pan tylko, że galar wyruszy jutro w południe, i, o ile go nic nie zatrzyma, będzie na morzu około czwartej. Stosuj się do tego.
— Dlaczego nie chce pan ze mną pozostać? — spytał Karl Dragosz zaniepokojony o swego towarzysza.
— Dlatego, że może pana coś w drodze zatrzymać, a to ułatwiłoby Stridze ucieczkę. Nie chcę, aby dotarł do morza. I nie dostanie się do niego, nawet gdyby pan się spóźnił z pomocą. Tylko w takim razie ja już prawdopodobnie nie będę żyć.
Głos sternika nakazywał milczenie. Karl Dragosz zrozumiawszy, że nie odstąpi on od swego zamiaru, nie nalegał. Barkę sprowadzono do brzegu; po czym wyniósłszy z niej Jakuba Ogula w stanie wciąż nieprzytomnym, złożono go na ziemi.
Sergiusz Ladko powrócił natychmiast do wiosła. Niebawem barka znikła w ciemności.
Karl Dragosz, zostawszy sam, zastanowił się nad dalszym swym postępowaniem. Położenie jego było wielce kłopotliwe. Na granicy Besarabii, wśród nocy, bez nikogo oprócz tego więźnia, którego strzec mu nakazywał obowiązek, w pierwszej chwili nie wiedział, co ma przedsięwziąć. Ale niebawem zrozumiał, że z pomocą nikt nie przyjdzie, o ile sam po nią nie pójdzie. A czas nagli. Od jednej godziny, od jednej minuty może zależało ocalenie Sergiusza Ladki. Toteż nie wahał się dłużej. Zostawiwszy zemdlonego i mocno skrępowanego Jakuba Ogula, podążył wzwyż rzeki o tyle szybko, o ile na to pozwalał teren.
Szedł pół godziny wśród okolicy zupełnie niezamieszkałej, tak że zaczął się obawiać, czy nie będzie musiał iść do Kilii, gdy dostrzegł dom nad samą rzeką.
Niełatwo było dostać się do tego domu, z wyglądu przypominającego dostatnią chatę włościańską. O tej porze i w tym miejscu ostrożność była rzeczą usprawiedliwioną, toteż jej mieszkańcy nie kwapili się z przyjęciem przybyłego. A do tego porozumienie było wielce utrudnione, ponieważ odzywali się w narzeczu miejscowym, którego Dragosz, pomimo że był poliglotą, nie rozumiał wcale.
Wreszcie posługując się mieszaniną złożoną ze słów rumuńskich, rosyjskich i niemieckich, zdobył zaufanie gospodarzy, którzy zdecydowali się go wpuścić, nie omieszkawszy przy tym poddać ścisłej indagacji. Wyszedł jednak z niej zwycięsko, gdyż w niespełna dwie godziny po wylądowaniu wózek wiózł go do Jakuba Ogula.
Zastał go w stanie nieprzytomnym. Również przy przenoszeniu na wózek nie dał znaku życia. Wózkiem tym podążył Karl Dragosz wraz ze swym więźniem do Kilii. Ponieważ do chaty gościńca nie było, musiano jechać stępa, ale później natrafiono na jakąś, wprawdzie nieszczególną, drogę, która pozwoliła im przyśpieszyć kroku.
O północy Karl Dragosz dotarł do Kilii. Całe miasto spało, odnaleźć więc naczelnika policji nie było rzeczą łatwą. W końcu jednak dokonał swego. Naczelnik przyjął go dość uprzejmie i obiecał mu swą pomoc.
Karl Dragosz mógł przeto umieścić przytomnego już więźnia w miejscu bezpiecznym; sam zaś zajął się niezwłocznie sprawą bandy, a przede wszystkim ocaleniem Sergiusza Ladki, który obchodził go najbardziej.
Natrafił na nieprzezwyciężone trudności. Statku parowego w Kilii nie było, a naczelnik policji odmówił stanowczo posłania swych ludzi na rzekę. Odnoga Dunaju nie należała ani do Rumunii, ani do Turcji, obawiał się przeto, aby zjawienie się policji na rzece nie spowodowało niewczesnych reklamacji ze strony Porty w chwili, gdy wojna wisiała w powietrzu. Gdyby urzędnik rumuński mógł przeniknąć wyroki losu, byłby wiedział, że ta wojna siłą konieczności wybuchnąć musiała kilka miesięcy później i nie obawiałby się tak bardzo, ale w swej nieświadomości drżał na myśl wywołania w jakikolwiek sposób zawikłań dyplomatycznych i stosował się do mądrego przepisu pas d’affaires, będącego dewizą wszystkich urzędników całego świata.
Szczytem tego na co się odważył było danie rady Karłowi Dragoszowi, aby się udał do Suliny, jak również wskazanie mu człowieka, który by mu ułatwił przebycie pięćdziesięciu kilometrów trudnej drogi poprzez deltę dunajską.
Zbudzenie owego osobnika, namówienie go, aby zaprzągł wózek, przewiezienie na prawy brzeg, wszystko to zajęło wiele czasu. Dopiero o trzeciej po północy detektyw mógł wyruszyć wózkiem, do którego zaprzężony był mały konik, sprawniejszy, niż się na pozór wydawało.
Naczelnik policji miał słuszność uprzedzając o trudnościach jazdy poprzez deltę. Po drogach błotnistych, często pokrytych na kilka centymetrów wodą, pojazd toczył się z trudnością i gdyby nie doświadczenie woźnicy, zabłądzono by nieraz na równinie bezbrzeżnej. Jechano więc wolno, tym wolniej, że zmęczony koń często stawał.
O dwunastej dopiero Karl Dragosz dojechał do Suliny. Termin, który mu wyznaczył Ladko, upływał za kilka godzin! Nie posiliwszy się nawet, detektyw pobiegł porozumieć się z miejscowymi władzami.
Sulina, przyznana później Rumunii na mocy traktatu berlińskiego, była wówczas miastem tureckim. Naprężone stosunki między Porta a państwami zachodnimi nie mogły ułatwić Karłowi Dragoszowi, poddanemu węgierskiemu, zadania, pomimo że spełnienie jego misji leżało w interesie ogółu. Nie zdziwiło go też wcale, że pomimo lepszego niż się spodziewał przyjęcia, władze okazały mu pomoc opieszałą, tłumacząc się, że policja nie posiada do swego rozporządzenia żadnej łodzi i że tylko statek na usługach urzędu celnego mógł temu zaradzić.
Istotnie statek celny mógł służyć w tym wypadku, bandę złoczyńców bowiem można było uważać przy dobrych chęciach za bandę przemytników. Na nieszczęście statek ten, dość szybki parowiec, nie znajdował się w tej chwili w porcie. Krążył po morzu, lecz niezawodnie w pobliżu brzegu. Karl Dragosz musiał więc wsiąść na łódź rybacką i wyjechać na jego spotkanie.
Detektyw zrozpaczony swym niepowodzeniem wsiadł na łódź i podążył na poszukiwanie statku. Pozostawało sto pięćdziesiąt minut do terminu naznaczonego przez sternika.
Podczas gdy Karl Dragosz walczył z tymi trudnościami, Sergiusz Ladko zajęty był wykonaniem swego planu.
Cały ranek, ukryty w trzcinie nadbrzeżnej, wypatrywał, czy galar nie rusza w drogę. Upewniwszy się, że galar stoi na miejscu, stwierdził z zadowoleniem, że sprawdziły się jego przewidywania.
W tym bowiem celu porwał — trochę brutalnie może, ale wyboru nie miał — Jakuba Ogula, bez którego, jak sądził, Striga nie odważy się wyruszyć, wiedząc, że żegluga wśród tej obfitości mielizn jest tylko dostępna dla tego, kto poświęcił się wyłącznie jej.
Należało przypuszczać, że korsarze, nie mogąc zdać sobie sprawy ze zniknięcia ich sternika, gotowi byli przyjąć pierwszego lepszego, który by im ofiarował swe usługi. Ale odnoga Kilii nie obfituje w sterników, jak o tym wymownie świadczyły jej puste wody. Dopiero o jedenastej zjawiły się dwie łodzie od strony morza. Sergiusz Ladko przypatrzywszy się im przez lunetę, poznał w jednej z nich łódź sternika.
Iwan Striga prawdopodobnie znajdzie oczekiwaną pomoc. Nie było czasu do stracenia.
Barka wysunęła się z trzciny i zbliżyła do galaru.
— Ho, ho z galaru — zawołał Sergiusz Ladko.
— Ho, ho — brzmiała odpowiedź.
Na galarze zjawił się człowiek. Był to Iwan Striga.
Jakim gniewem zawrzało serce Sergiusza Ladki na widok tego zaciekłego wroga jego szczęścia, tego nędznika, który trzymał w swej mocy od tylu miesięcy jego ukochaną Nataszę!
Ale przygotowany na to spotkanie, stłumił miotające nim wzburzenie i zadając sobie gwałt, spytał głosem spokojnym:
— Nie potrzebujecie sternika?
Zamiast odpowiedzi Iwan Striga, zasłoniwszy ręką oczy, przez dłuższą chwilę przypatrywał się Sergiuszowi Ladce. Wprawdzie za pierwszym rzutem oka poznał, z kim ma do czynienia, ale wydało mu się to tak nadzwyczajne, że ma przed sobą męża Nataszy, tak niespodziewane, iż zawahał się.
— Czy nie jesteś czasem Sergiuszem Ladko z Ruszczuku? — spytał.
— Jestem nim — odpowiedział sternik.
— Czy nie poznajesz mnie?
— Nie jestem ślepy. Poznaję cię doskonale, Iwanie Striga.
— I chcesz mi służyć?
— Dlaczego nie? Jestem sternikiem — rzekł Sergiusz Ladko. Striga zawahał się przez chwilę. Czy podobna, aby ten, którego nienawidził najbardziej w świecie, oddawał mu się dobrowolnie w ręce? Czy nie było w tym jakiej zasadzki?… Ale jakież niebezpieczeństwo mógł przedstawić jeden człowiek wobec licznej załogi galaru? Niech prowadzi galar do morza, kiedy jest taki głupi! Na morzu zobaczymy.
— Wsiadaj! — rzekł krótko korsarz, z okrutnym skurczem twarzy, co nie uszło uwagi Sergiusza Ladki.
Sternik nie czekał na powtórzenie zaproszenia. Barka dopłynęła do galaru. Po chwili był już na nim. Striga zbliżył się.
— Czy pozwolisz mi wyrazić zdziwienie ze spotkania cię przy ujściu Dunaju?
Sternik milczał.
— Mówiono, że nie żyjesz — ciągnął dalej Striga — odkąd zniknąłeś z Ruszczuku.
I na to sternik nie odpowiedział.
— Co się z tobą stało? — pytał Striga dalej.
— Nie oddalałem się od morza — odpowiedział wreszcie Sergiusz Ladko.
— Tak daleko od Ruszczuku! — wykrzyknął Striga.
Sergiusz Ladko zmarszczył brwi. Pytania te zaczęły go niecierpliwić. Hamując się jednak odrzekł spokojnie:
— Czasy niespokojne, w których żyjemy, nie są pomyślne dla interesów.
Striga spojrzał na niego drwiąco.
— A mieli cię za patriotę! — zawołał ironicznie.
— Nie zajmuję się już polityką — odparł oschle sternik.
W tej chwili spojrzenie Strigi zawisło na barce, którą prąd uniósł w tył galaru. Zadrżał całym swym jestestwem. Mylić się nie mógł. Była to ta sama barka, którą posługiwał się przez cały tydzień i którą znalazł umocowaną na nadbrzeżu Zemlinu. Sergiusz Ladko kłamał zatem, twierdząc, że nie opuszczał delty dunajskiej.
— Nie oddalałeś się wcale z tych okolic, odkąd rozstałeś się z Ruszczukiem? — nalegał Striga patrząc badawczo na rozmówcę.
— Nie — odpowiedział Sergiusz Ladko.
— Zadziwiasz mnie — rzekł Striga.
— Dlaczego? Spotkałeś mnie może w innych stronach?
— Ciebie nie, ale tę barkę… Przysiągłbym, że widziałem ją już w górze rzeki.
— To bardzo możliwe — odpowiedział Sergiusz Ladko obojętnie. — Kupiłem ją trzy dni temu od jakiegoś osobnika, który, jak mówił, wracał z Wiednia.
— Jak wyglądał ten człowiek? — spytał żywo Striga, myśląc o Karlu Dragoszu.
— Brunet z ciemnymi szkłami.
— A! — wykrzyknął Striga w zamyśleniu.
Odpowiedzi sternika wzburzyły go widocznie. Nie wiedział, co o tym wszystkim ma sądzić. Ale nie zastanawiał się nad tym długo. Wszystko jedno zresztą, czy Sergiusz Ladko mówi prawdę, czy nie. Ma go w swoich rękach, to najważniejsze. Jak głupi być musi, skoro rzuca się sam w paszczę wilka!… Z tego galaru nie wyjdzie żywy!… Miesiące całe kłamał Striga, dowodząc Nataszy, że jest wdową. Na morzu kłamstwo to stanie się prawdą.
— Wyruszajmy! — rzekł, jakby na zakończenie swych myśli.
— Wyruszymy w południe — odrzekł spokojnie Sergiusz Ladko, wyjmując żywność ze swego tłumoczka i siadając do śniadania.
Korsarz rzucił się niecierpliwie. Sternik udał, że tego nie widzi.
— Muszę cię uprzedzić — rzekł Striga — że zależy mi na tym, aby być na morzu przed nocą.
— Będziemy — zapewnił Sergiusz Ladko, nie ruszając się wcale. Striga oddalił się na przód galaru. Nie był wszakże zupełnie
spokojny. W każdym razie ten dziwny zbieg okoliczności, że mąż ofiaruje się sterować galarem, na którym właśnie jest uwięziona jego żona, wydał mu się zanadto osobliwy. Oczywiście Sergiusz Ladko był na łodzi sam, bezbronny wobec sześciu uzbrojonych ludzi. Ale argument ten, tak niezbity, nie uspokoił go. Musiał się dowiedzieć, czy sternik wie o zniknięciu Nataszy. Nie mogąc zapanować nad ciekawością, wrócił do sternika, posilającego się spokojnie, z zapytaniem czy nie miał wiadomości z Ruszczuku, odkąd go opuścił?
— Żadnych — odpowiedział.
— I nie zadziwiło cię to milczenie?
— Dlaczego miałoby mnie dziwić? — spytał Sergiusz Ladko, mierząc wzrokiem korsarza.
Pomimo całej czelności Striga czuł się zmieszany tym stanowczym spojrzeniem.
— Zdawało mi się — bąknął — że zostawiłeś tam swoją żonę.
— A mnie się zdaje — odparł chłodno Sergiusz Ladko — że lepiej będzie, gdy zmienimy przedmiot rozmowy.
Striga przyjął to do wiadomości.
W kilka minut po południu sternik polecił podnieść kotwicę, po czym wzniesiono i rozpostarto żagiel. Sergiusz Ladko uchwycił sam za rudło. Striga zbliżył się do niego.
— Muszę cię uprzedzić, że galar wymaga głębiny.
— Jest obciążony — odrzekł Sergiusz Ladko — dwie stopy wystarczą.
— Potrzeba siedmiu — rzekł Striga.
— Siedem — zawołał sternik, dla którego to słowo było objawieniem.
Oto dlaczego banda naddunajska wprowadzała w błąd wszelkie dochodzenie! Jej łódź była osobliwie zbudowana. Część wystająca nad wodą była tylko pozorem. Prawdziwy galar był podwodny i w tej kryjówce składano łupy. Kryjówka ta, jak to wiedział z doświadczenia Sergiusz Ladko, mogła zamienić się na niemożliwe do odszukania więzienie.
— Siedem — powtórzył Striga, odpowiadając na okrzyk sternika.
— Dobrze — wyrzekł Sergiusz Ladko krótko.
Wyruszyli w drogę. W pierwszych chwilach Striga, nie mogąc się pozbyć swego niepokoju, rozciągnął baczny nadzór nad sternikiem. Ale zachowanie Ladki uspokoiło go wkrótce. Cały oddany swemu zajęciu sternik z niezwykłą sprawnością kierował galarem, dając dowód, że rozgłos o jego mistrzostwie nie był przesadzony.
Zręcznie omijał mielizny i z matematyczną ścisłością trzymał się zakrętów rzecznych.
Stopniowo znikały obawy korsarza. Żegluga odbywała się bez wypadku. Wkrótce miano dotrzeć do morza.
Wreszcie o czwartej godzinie ukazała się niezmierzona wodna płaszczyzna. Po ostatnim zakręcie rzeki — na horyzoncie niebo złączyło się z morzem.
Striga, zwracając się do sternika, rzekł:
— Dojechaliśmy, sądzę, do kresu. Przypuszczam więc, że ster powierzyć można pierwszemu lepszemu sternikowi.
— Jeszcze nie — odrzekł Sergiusz Ladko. — Najważniejsze miejsce nie jest jeszcze przebyte.
W miarę, jak zbliżano się do ujścia, horyzont stawał się coraz rozleglejszy. Striga, znajdujący się na szczycie galaru, wpatrywał się uporczywie w morze. Nagle, schwyciwszy lunetę, skierował ją w stronę małego parowca o pojemności czterech do pięciuset ton, który dążył z północy, i po krótkim badaniu kazał wywiesić banderę na wysokości masztu. Statek odpowiedział tym samym sygnałem, po czym zaczął się zbliżać prawą stroną do ujścia.
W tej chwili Sergiusz Ladko pchnął rudło w lewą stronę tak, że galar zwrócił się na prawo i przecinając ukośnie prąd, podążył na południo–wschód, jak gdyby ku prawemu brzegowi.
Zdziwiony Striga spojrzał na sternika. Pewność Sergiusza Ladki uspokoiła go. Widocznie ostatnia mielizna zmusiła go do tego nagłego zwrotu.
Striga nie mylił się. Tak, mielizna znajdowała się w łożysku rzeki, ale nie od strony morza. I wprost na nią zmierzał sternik. Nagle dał się słyszeć przeraźliwy trzask. Galar wstrząsnął się w posadach. Pod wpływem uderzenia, maszt złamawszy się u swej podstawy, upadł, a żagiel przykrył swą powierzchnią ludzi znajdujących się na przodzie galara. Galar uszkodzony poważnie, stanął nieruchomy.
Cała załoga znalazła się na ziemi, nie wyłączając Strigi, który wstał, pieniąc się z gniewu.
Straszny wzrok utkwił w sterniku. Ten stał spokojnie, bez śladu wzruszenia. Puścił ster i, trzymając ręce w kieszeniach, bacznie śledził swego wroga.
— Łotrze! — zawył Striga, który trzymając w ręku rewolwer, zbliżał się szybko ku niemu.
O trzy kroki od niego wystrzelił.
Sergiusz Ladko schylił się, kula przeleciała mimo. Wtedy sternik jednym skokiem znalazłszy się przy swoim wrogu, wbił mu nóż w samo serce. Iwan Striga upadł bezwładnie.
Scena ta odbyła się tak szybko, że pięciu ludzi z załogi, uwikłanych zresztą w fałdach żagla, nie miało czasu podążyć z pomocą. Na widok zabitego przywódcy wydali przeraźliwy okrzyk.
Sergiusz Ladko, wskoczywszy na pomost, czekał zbliżenia się bandytów. Stąd górował nad pokładem, gdzie tłumnie zdążali korsarze.
— Cofnąć się! — zawołał, trzymając w obu rękach rewolwery, z których jeden wyrwał Stridze.
Bandyci zatrzymali się. Nie mieli broni, a żeby się w nią zaopatrzyć, musieli dostać się do kajut, to jest przejść przez ogień nieprzyjaciela.
— Jedno słowo, towarzysze — ciągnął Sergiusz Ladko w tej samej grożącej postawie. — Mam jedenaście kul. Więcej niż potrzeba, aby was zgładzić co do jednego. Uprzedzam was, że strzelam, jeżeli się nie cofniecie natychmiast ku przodowi.
Załoga naradzała się. Sergiusz Ladko wiedział, że jeżeli rzucą się wszyscy razem, może dosięgnąć paru z nich, ale sam polegnie.
— Baczność! Liczę do trzech — oświadczył, nie dając im czasu do namysłu. — Raz!
Załoga nie drgnęła.
— Dwa! — wymówił sternik.
Korsarze poruszyli się. Trzech z nich chciało się rzucić na niego. Dwaj zamierzali cofnąć się.
— Trzy! — rzekł sternik, przyciskając kurek.
Jeden korsarz zwalił się na ziemię, kula przeszyła jego ramię. Reszta uciekła.
Sergiusz Ladko, nie ruszając się z pomostu, spojrzał w stronę statku, który odpowiedział na sygnał dany przez Strigę. Parowiec był teraz oddalony milę od galaru. Skoro statek dopłynie do galaru i załoga podąży na pomoc korsarzom, położenie będzie poważne.
Parowiec zbliżał się szybko. Już znajdował się o kilka sążni, gdy skręcając w prawo, zatoczył szerokie koło i oddalił się w kierunku morza. Co się stało? Czy spłoszyło go coś, czego sternik nie mógł dojrzeć.
Sergiusz Ladko czekał z biciem serca. Po upływie kilku minut drugi parowiec ukazał się z przeciwległej strony. Pędził całą siłą pary wprost do galaru. Niebawem sternik ujrzał na pokładzie statku w jednej osobie swego przyjaciela pana Jaegera i Karla Dragosza detektywa. Był ocalony.
Po chwili weszła na galar policja. Załoga poddała się bez oporu.
Sergiusz Ladko tymczasem rzucił się w stronę kajut. Wszystkie były zamknięte prócz jednej. Podważywszy drzwi siłą swych ramion, stanął jak wryty na progu.
Natasza padła w jego objęcia.
Sprawa bandy naddunajskiej przeszła niepostrzeżenie wśród wrzenia wojny rosyjsko–tureckiej. Bandytów, wraz z Tiszą schwytanym w Ruszczuku, powieszono w krótkim czasie. Ogół jednak, zajęty ważniejszymi sprawami, odniósł się obojętnie do tego wyroku, który w innych warunkach wzbudziłby ciekawość wszystkich.
Na skutek wszczętych dochodzeń Sergiusz Ladko dowiedział się, jakim sposobem został więźniem galaru zamiast Karla Dragosza i jakim sposobem Striga dostał się do domu Ilii Brusza i jako taki przedstawił się komisarzowi policji z Granu.
Dowiedział się również, że Natasza, porwana przez bandę naddunajską, musiała się bronić przed zuchwalstwem Strigi, który będąc pewny, że zabił przeciwnika, wmawiał w nią ciągle, że jest wdową i jako dowód pokazał pewnego wieczoru jej własny wizerunek, zdobyty, jak twierdził w walce z mężem, i że stąd wynikła gwałtowna scena zakończona krzykiem, którego echo doleciało w nocy do uszu nieszczęśliwego zbiega.
Ale wszystko to należało do smutnej przeszłości. Sergiusz Ladko nie myślał o niej, ciesząc się szczęściem odnalezionej żony.
Nie mogąc wrócić do Bułgarii, szczęśliwa para osiedliła się w rumuńskim mieście Dżurdżewo. Tam doszła ich w maju wieść o wypowiedzeniu wojny sułtanowi przez cara rosyjskiego. Sergiusz Ladko, jeden z pierwszych, oddał się na usługi armii rosyjskiej. Dzięki swej znajomości kraju mógł jej wyświadczyć ważne przysługi.
Po skończonej wojnie i wyzwoleniu Bułgarii, powrócił z żoną do domu w Ruszczuku i pełnił w dalszym ciągu zawód sternika.
Żyli odtąd spokojnie, w powszechnym szacunku.
Karl Dragosz dochował im wiernej przyjaźni. Co najmniej raz do roku odwiedzał ich w Ruszczuku, dokąd przybywał wodną drogą Dunaju, dopóki zbudowanie kolei żelaznej nie ułatwiło mu częstszej do nich podróży. Ale Sergiusz Ladko, wierny swemu zawodowi, dążył zawsze zawiłymi zakrętami rzeki do Budapesztu dla odwiedzenia swego przyjaciela.
Z trzech synów Sergiusza Ladki, najmłodszy, odbywszy dobrą szkołę pod kierunkiem Karla Dragosza, osiągnął najwyższe szczeble w hierarchii policyjnej w Bułgarii.
Średni z nich, godny spadkobierca laureata Ligi Naddunajskiej, poświęcił się rybołówstwu. Wszelako, odrzucając wędkę, udoskonalił swe narzędzia pracy i dzięki swym sławnym połowom jesiotrów zdobył rozgłos i znaczny majątek.
Najstarszy zaś objął pracę ojca, gdy ten doszedł do podeszłego wieku. Szczęśliwie przeprowadzał parowce i galary z Wiednia do morza poprzez kręte przesmyki i zdradliwe mielizny wielkiej rzeki, stając się spadkobiercą rasy sterników naddunajskich.
Ale pomimo różnorodnych zajęć synów Sergiusza Ladki ożywiał jeden duch i łączyło jednakowe tętno serc. Rozrzuceni po różnych ścieżkach życia spotykali się oni zawsze przy rozstajnych drogach, wskazujących z jednej strony — cześć dla ojca, z drugiej — miłość dla matki, z trzeciej — umiłowanie ojczyzny.
* Dwa ostatnie księstwa przekształcone zostały na królestwa: Rumunia w 1881, Serbia zaś 1882 r. Po wojnie światowej nastąpiły większe jeszcze zmiany.