Debski Eugeniusz Kto sie odwazy nie obdarowac Santa Clausa


Eugeniusz Dębski

Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa

Obudziła się kilka chwil przed świtem. Ucieszyła się - lubiła zaczynać

dzień od przyglądania się jak zza Gór Kogucich wstaje słońce. Najpierw ich

grzebienie stają się w ogóle widoczne w półmroku, obijają czernią od

jaśniejszego z każdą chwilą tła, mają poszarpane, zębate ale w jednej

linii grzbiety, potem wystrzela zza krawędzi jeden pojedynczy promień i

mocno, nawet boleśnie uderza w nierozbudzone jeszcze źrenice. A potem ta

smuga światła omywa klinem fragment doliny Wadobre Louch i jakby wymywa w

zieleni pól i łąk szlak od gór do zamku. Maichaelina uważała, że ten szlak

to jej droga, tylko jej, no i Santa Clausa, rzecz jasna. Nikt inny go nie

widział, pewnie nie zasługiwał na to wspaniałe widowisko. Uważała też, że

im częściej widzi tę drogę tym więcej ma szans, żeby pewnego dnia odkryć

coś więcej; mogłaby kazać służkom, żeby budziły ją wcześniej, albo nawet

przestawić budzik, choć starsi stanowczo zabraniali jakiegokolwiek

"gmerania" w najprostszych nawet urządzeniach, ale... No właśnie - służki

prędzej czy później doniosłyby maman albo papa, a przestawianie czuwaczka

skończyłoby się wezwaniem przed oblicze mistrza Jourgena.

Dolina rozświetliła się, gdzieś wrzasnął kur, pośpiesznie wyrecytował

swoje cztery okrzyki. Biedak, pomyślała, pewnie zaspał i teraz nadrabia

opóźnienie nie wiedząc, czy ktoś odnotował jego zaniedbanie i czy nie

wyląduje w bulionie.

Przeciągnęła się i podeszła do miednicy z wodą, wyczyściła zęby świeżo

przyciętym patyczkiem drzewa camysh, wypłukała usta, ochlapała twarz i nie

wycierając podeszła na wnęki z ubraniami. Dopiero wtedy na korytarzu

rozległy się pośpieszne kroki Drew, szczęknęła klamka i furknęła tafla

szczelnie przylegających do ościeżnicy drzwi.

- Dzień dobry, panienko. - Drew dygnęła i rzuciła się do ręcznika.

Unikała wzroku Maichaeliny, chwyciła jej dłonie w swoje i delikatnie

wycierała i masowała palce swojej pani. - Chyba się nie spóźniłam... za

bardzo?

Bił od niej mocny zapach jakby roztartych, zmiażdżonych zielnych

roślin - były zdenerwowana.

- Drew, co łączy ciebie i koguta?

- Panienko?

- Pomyśl, a jak zgadniesz dam ci centimo na ozdoby do santaclausowego

prezentu.

Maichaelina usiadła na stołku i poddała się codziennemu ceremoniałowi

czesania. Przypomniała sobie, że sama też nie bardzo jeszcze wie, jaki

przyszykuje prezent. No, przecież nie własnoręcznie wykonaną laleczkę, ani

rysunki, jak w latach ubiegłych, nie jest już małym dzieckiem - uważnie

przyglądała się swojemu ciału przy każdych ablucjach. Mógłby to być haft,

cóż - kiedy akurat do tego Maichaelina nie miała zupełnie daru. A trudno

dawać w prezencie niezawodnie trafiające w cel bełty i strzały!

- Panienko?..

Oderwała się od rozmyślań.

- Tak?

- Chodzi ci o to, że ja się spóźniłam i kur też?

- Cholera, Drew, skąd wiesz?!

- A to już będzie musiała panienka odgadnąć sama. Są pewne wskazówki i

trzeba tylko połączyć wszystko w odpowiedni logiczny ciąg...

W ten sposób, pomyślała Maichaelina, wciągnęła mnie w lekcję logiki.

Westchnęła. Trudno. Dzisiaj jeszcze się pomęczę, ale do końca tygodnia już

będę miała spokój.

- Hm... No więc tak...

- Babciu?

Wysoka szczupła Sayennel pochyliła się, podniosła piłkę i popatrzyła

na wnuczkę.

- O, witaj, Maitsie. Rzucamy?

Hakiem posłała piłkę w stronę dziewczynki, ta przyjęła podanie i

rzuciła do kosza. Prymitywna, nierówna piłka, której żadna siła nie była w

stanie zmusić do odskoku od podłoża, poleciała w kierunku tablicy,

uderzyła w nią i ominęła obręcz. Piłka uderzyła w ziemię i została na

niej. Taką piłką, a nie dało się tu wykonać innej, można było co najwyżej

grać w blockball.

- Marnie - skwitowała Sayennel.

Podniosła piłkę, odeszła na dziesięć kroków i przymierzywszy rzuciła.

Piłka trafiła w obręcz, podskoczyła, cmoknęła spleciona z konopi siatka.

Piłka plasnęła w ziemię.

- Masz jakiś problem, wnusiu?

Od stajni doleciało głośne przeciągłe rżenie. Sayennel skinęła w tamtą

stronę głową.

- Przejedziemy się? Jeśli nie my, to te biedne konie zastaną się na

amen i będą mogły co najwyżej służyć za rumaki pomnikowe.

Poszły w kierunku stajen. Służba pierzchała na boki widząc Sayennel;

surowa i mało pobłażliwa starsza pani, zawsze wynajdowała jakieś zajęcie

tym, którzy wpadali jej w oko i nie zajmowali się w tym momencie niczym

sensownym. Maichaelina dreptała przy babci. Sayennel coś mruknęła.

- Słucham? - szybko odezwała się dziewczynka.

- Nic, mówię do siebie, że twój ojciec mógłby w końcu kazać wybrukować

to cholerne podwórko, ciągle chodzę w ubłoconych butach, stopy mam

przemoczone i brudne, a o kąpieli nie ma co marzyć...

Doszły do stajen. Mocniej zapachniało sianem i końskim moczem.

Sayennel skinęła palcem w stronę stajni, choć nikogo nie było widać:

- Hej, nie kryj się, widzę cię! Dwa konie, dla Maitsie - Syrenę, a dla

mnie któregoś z przednich boksów, który tam najdłużej się obija?

Zza ściany wyłonił się gamoniowaty parobek.

- Dumen, pani.

- No to go dawaj!

- Skąd wiedziałaś, że tam jest? - zapytała dziewczynka, kiedy

pachołek, markując cwał, skierował się do stajni.

Babcia prychnęła z wyższością.

- Zawsze tam się kryją na mój widok. Nie mają ochoty wykonywać

poleceń, ale nie mają na tyle odwagi, żeby uciec. - Popatrzyła pod nogi i

widząc, że stoi na suchym kawałku gruntu mocno tupnęła pozbywając się

błota z butów. - Za każdym razem któryś nie wytrzymuje nerwowo...

- Ty to potrafisz manipulować ludźmi! - powiedziała zachwycona

Maichaelina.

Babcie zmarszczyła czoło.

- To twoja opinia, czy powtarzasz słowa ojca?

Maichaelina milczała nie wiedząc, co powiedzieć.

- Tylko mów prawdę! - Sayennel pogroziła jej palcem, ale uśmiechnęła

się. - Musisz wiedzieć, że uważam to za komplement, tylko nie wiem, komu

mam być wdzięczna.

Maichaelina myślała chwilę.

- To jest właśnie drugi dowód na to, że potrafisz manipulować ludźmi -

oświadczyła.

Sayennel podeszła, pochyliła się i ucałowała wnuczkę w oba policzki.

- Zajęcia z logiki praktycznej, widzę, dają wyniki - roześmiała się, a

Maichaelina dołączyła do niej. Dwaj potykający się zaspani chłopcy

wyprowadzili konie. Sayennel wskoczyła sama w siodło, dziewczynkę

podsadzili stajenni. Wyjechały przez bramę i opuszczony most na zewnątrz.

Zamek Bredgone stał na szczycie jedynego wzgórza wznoszącego się w

korycie długiej doliny Wadobre Louch, zamykając szczelnie dostęp do

równiny. Ani ptak, ani kret nie mógł przedostać się obok jego murów,

uniknąć wzroku jego wartowników. Od dłuższego czasy czujki monotonnie

meldowały: "Spokój na rubieżach, spokój, spokój...". Barbarzyńcy nie

próbowali po kilku krwawych nauczkach przedzierać się na bezkresne

przestrzenie sytej i obfitującej we wszystko równiny.

Sayennel skierowała ogiera w prawo, soczyście zielonym łęgiem, lekko,

niemal niezauważalnie pod górę. Drobna klaczka dziewczynki kłusowała

lekko, ogier babci robił to samo z ponurym wojowniczym wdziękiem. Słońce

muskało wszystko i wszystkich ciepłymi miękkimi sycącymi promieniami.

- Nie mam pomysłu na prezent, a Santa Klaus blisko - powiedziała

dziewczynka.

Nic się nie zmieniło, babcia kłusowała, ale Maichaelinie wydało się,

że zesztywniała w siodle.

- Już nie jestem dzieckiem - brnęła wnuczka. Babcia odwróciła się do

niej i komicznie poruszając brwiami oszacowała jej sylwetkę. - Pod pachami

rosną mi włosy! - krzyknęła Maichaelina.

- Brawo. Gratuluję.

Kpi sobie ze mnie - pomyślała dziewczynka. - No bo się sama podkładam.

- A właśnie - ważniejsze są włosy pod pachami czy łonowe?

Teraz Sayennel już nie udawała - popatrzyła na wnuczkę szeroko

otwartymi oczami. Zastanawiała się chwilę.

- Nie ma ważniejszych czy mnie mniej ważnych. Za kilka lat... -

uśmiechnęła się nagle - ... każdy z nich będzie wielbiony... - spoważniała

uświadomiwszy sobie z kim rozmawia. - No... nieważne... Jak powiedziałam -

nie ma jakiejś hierarchii ważności włosów. Chyba że dla łysych mężczyzn.

Swoją drogą Lourie mogłaby porozmawiać z córką na temat włosów

łonowych i łona w ogóle - pomyślała.

- No dobrze, ale co z prezentem? Robiłam laleczki, robiłam jakieś

pokraczne kubki, próbowałam haftu, ale już się więcej nie będę wygłupiała.

Komu mogą się spodobać te koszmarki?

Babcia spoważniała, ale szukała możliwości odsunięcia przynajmniej na

krótko odpowiedzi. Trąciła bok ogiera piętą, uderzyła drugi raz, gdy nie

wykonał od razu polecenia. Zagalopowała. Maichaelina pognała za nią,

dogoniła, wyprzedziła i nabierając pędu pomknęła przed siebie. Oczywiście,

gdy tylko przestała się rozpędzać, Dumen zaczął ją doganiać, ale był to

duży koń i musiał mieć trochę czasu na to by i wejść w rytm i pokonać

bezwład własnego mocnego i ciężkiego ciała. Po kwadransie ostrego galopu

zatrzymały się na łagodnym wzniesieniu, pierwszym od zamku.

- Ale widok!.. - szepnęła Sayennel. - Już choćby dlatego warto było tu

się zlokaliz... - przypomniała sobie o wnuczce. - To co mówiłaś o

prezencie?

- No właśnie! Nie mam pomysłu na prezent. Powinien być ważny, prawda

babciu?

Zapytana uniosła ramiona i jakby wtuliła w nie głowę. Na jej twarzy

pojawił się cień, babcia najwyraźniej marzła, choć chwilę wcześniej

rozkoszowała się ciepłym późnojesiennym dniem. Jej kształtny szlachetny

nos nagle wydał się ostry i nawet nieco haczykowaty, orli. Zaskoczona

Maichaelina milczała, żałowała, że zaczęła tę rozmowę, mogła poradzić się

matki, ojca, Drew w końcu. Nie przyszło jej nic innego do głowy jak

pociągnąć

za prawą wodzę i niemal jednocześnie powiedzieć:

- No-o-o... Co jest, mała? Co?

Zaskoczona Syrena najpierw okręciła się dokoła swojej osi, potem

popatrzyła z wyrzutem na amazonkę, która przy jej pomocy walczyła ze

zmieszaniem.

- Nie wiadomo, co jest ważne - powiedziała nagle babcia, w ogóle nie

zauważając manewrów wnuczki i wierzchowca. - Wszyscy uważamy, że im

bogatszy prezent tym lepiej, ale raczej należałoby powiedzieć - im

bardziej trafiony, tym lepiej. Czasem bardzo bogate dary są... -

przełknęła ślinę -...są negowane...

Maichaelina nagle szarpnęła głową.

- A-a... Babciu - nikt nie pomyślał, żeby podzielić prezenty na dobre

i niedobre?

Sayennel pokiwała głową.

- Jesteś bystra, dziewczynko. Bardzo bystra - puściła do niej oko. -

Oczywiście, że ktoś już na to wpadł, przeżyliśmy kilka prób

skatalogizowania, gdy wrócimy możesz sprawdzić w localu. Ale nie udało się

wykryć żadnej prawidłowości. Te same dary, które uznano za trafione w

następnym roku mogą zawieść.

- Może... Przepraszam, przerwałam ci.

- Nie, już chyba kończyłam. Co chciałaś powiedzieć?

- Może na przykład czterokrotne użycie...

- Rozumujesz prawidłowo, ale przed tobą ktoś już tak rozumował -

pokręciła głową babcia. - To już sprawdziliśmy. Nie ma żadnego związku z

częstotliwością zastosowania tego czy innego daru. Po prostu - to dzieje

się w jakimś nieznanym nam rytmie. - Potrząsnęła głową. - Miałaś rację, że

mi o tym przypomniałaś. Najwyższy czas. - Okręciła wierzchowca na tylnych

nogach. - Ale dziś dajmy już sobie spokój.

Skierowała Dumena grzbietem wzgórza na południe. Wnuczka dogoniła ją

po kilku krokach.

- Pojedźmy do Zurgeba na staw - zaproponowała. - Może nałapał raków,

można by podczas dzisiejszej kolacji... - posłała babci spiskowy uśmiech.

- Co, mianowicie?

- A nie zdradzisz mnie? - Sayennel pokręciła głową i w geście

przysięgi uniosła do góry wskazujący palec. - Zurgeb powiedział mi jak

mogę zrobić kogoś w capa przy pomocy raków. - Podskoczyła podniecona w

siodle. - Trzeba jednego czy dwa schować... - referowała z przejęciem -...

Potem, kiedy na stół będą podawane te ugotowane należy szybko dwa odłożone

polać okowitą, one wtedy czerwienieją i przestają się ruszać. Dokładamy te

dwa do nieżywych, a potem można albo czekać aż ktoś chwyci takiego...

- Maitsie! - syknęła babcia. - To okrutne!..

- To tylko wariant - Dziewczynka zatrzepotała rękami. - Ale lepszy

jest inny. Trzeba tak skierować rozmowę, żeby wyszło, że możesz ożywić

coś, na przykład ugotowanego raka. Gdy zawrzesz zakład trzeba wziąć tego,

co wiesz, gdzie on na talerzu leży, i włożyć do wody. Odzyska wigor i

zdolność poruszania. - Klasnęła w dłonie. - Zurgeb mówił mi, że wygrał

dzięki tej sztuczce kilka chyba beczek wina!

- A ty ile zamierzasz wygrać?

Maichaelina zamarła z otwartymi w uśmiechu ustami. Potem parsknęła

jeszcze raz.

- Jak najwięcej, babciu. Założę własną piwniczkę, za kilkanaście lat -

będzie jak ulał.

- Będzie w sam raz - odruchowo poprawiła Sayennel. - Mówi się pasuje

jak ulał.

Przyjrzała się wnuczce, mrużyła przy tym oczy, jakby szacowała ją czy

oceniała. A może zastanawiała się nad jej słowami, planami, przekonaniem o

swojej racji.

- No to jedźmy do tego cwanego Zurgeba - powiedziała, choć myślała o

czymś innym i chyba o coś chciała zapytać.

Maichaelina postanowiła nie męczyć na razie babci. Sayennel potrafiła

być nieprzyjemna, gdy bywała rozzłoszczona.

Wieczerza przebiegała standardowo. Pary, stałe i czasowotrwałe

siedziały obok siebie; układ par i poszczególnych osób zależał od tego,

kto z kim chciał rozmawiać podczas sutej kolacji. Maichaelina czytała

gdzieś, a może opowiedziała jej to któraś z nianiek, że kiedyś panowie

siedzieli po jednej stronie stołu, kobiety po drugiej, długimi obrusami

zasłaniano się niemal po szyję, a wszystko po to, by dorośli mężczyźni

mogli, opiwszy się piwa, nie opuszczając miłego grona ulżyć udręczonym

pęcherzom. Po to wszak wieki temu ustawiono tam kamienną rynnę, którą

płynęła podczas uczt woda. Potem nastały rządy Carllinei, a ta

oświadczyła, że kobiety zawsze czuły się postponowane i znieważane takim

ich traktowaniem. Zwyczaj zarzucono.

Nad powierzchnią blatu panował gwar. Trzy tuziny dorosłych i garstka

dzieci posilały się pracowicie; tylko w przerwach między kęsami rzucano do

siebie jakieś uwagi, ale tego wystarczyło, by pod wysokim sklepieniem sali

obudziło się dudniące echo, któremu nie mogły zaszkodzić umyślnie w tym

celu rozwieszone sztandary, wstęgi i szarfy.

-... pozysk drewna...

- Suszarnię trzeba powiększyć, koniecznie!..

- Rozdarł sześć kotnych owiec, jednego probiera i - cholera - tryka!

Musimy wykończyć tę watahę...

- Co to jest probier?

- To, co myślisz, skarbie - wykastrowany tryk, co to by chciał, a nie

może, tylko wskazuje owce, które...

- Hej?! Gdzie to wino?

- Ale już zebrane! Oczywiście, że tak!

- Zabierz tę lalkę, zaraz jej sukienka zmieni się w tłustą ścierkę!

Maichaelina zjadła dwa naleśniki i popiła zimnym i słodkim koktajlem.

Przecedziła przez zęby jakieś małe pestki, potem zaczęła po jednej

rozłupywać zębami i wyjadać malutkie ziarna. Starając się nie zwracać na

siebie uwagi wsłuchiwała się w rozmowy dorosłych, usiłując zlokalizować te

miejsca, gdzie toczyły się najciekawsze, ale dzisiaj wszędzie było to samo

- żniwa, zbiory, zapasy, spiżarnie, suszenie, wędzenie, marynaty, sosy,

zapasy, zapasy, zapasy... Przez chwilę było ciekawiej, kiedy Obsaede

zażądał zwiększenia liczebności oddziałów patrolowych, ale dość szybko

przyznano mu rację i mogące wywołać dyskusję żądanie zostało zaspokojone.

A potem Maichaelina, która już zamierzała odejść od stołu i przyłączyć

do siedzących na stosie skór w kącie młodszych od siebie dziewczynek,

przechwyciła nadawcze spojrzenie babki. Szybko skalkulowała - iść do

dzieci i udawać, że świetnie się bawi laleczkami i powozikami, i modlić

się, by nikt ich nie zauważył i nie wziął serio, czy wykonać manewr

wyprzedzający, to znaczy odejść ostentacyjnie, a potem szybko wrócić na

galerię. Ten drugi manewr wykonała już z powodzeniem kilka razy, ale

obawiała się, że jej spolegliwość może wzbudzić kiedyś podejrzenia. Z

kolei babcia była za sprytna, żeby po prostu wyrzucić dzieci, prowokując

je do prób podsłuchiwania i podglądania. Jak więc postąpić dzisiaj?..

Wstała i uśmiechnęła się do matki.

- Idę spać - zmarszczyła nos, a potem uśmiechnęła się. - Pa.

Wykonała ogólny dyg i oddaliła się. W swoim pokoju zdjęła sukienkę i

włożyła miękki ciemny dres. Przy okazji wieszania sukni w szafie

zobaczyła, że ktoś ze służby przyniósł naprawioną klawiaturę locala; rożek

rozbity, gdy papuga strąciła ją ze stołu, został przez któregoś z

zamkowych zbrojmistrzów zastąpiony wyrzeźbionym kawałkiem kości legenta.

Trzecia już taka wstawka. Jeszcze trochę i stanie się to, co - według słów

Daena - stać się musi: to, co ocalało i jeszcze działa będą musieli

wkładać w obudowy z "miejscowych substytutów". Rzuciła się na łóżko i

przeturlała się po nim kilka razy, już wyglądało na używane. Odczekała

jeszcze chwilę, a potem wymknęła się na korytarz. Czujna jak łąkowy świsun

dotarła do drzwi na galeryjkę w sali audiencyjnej. To był najtrudniejszy

manewr. Drzwi jakiś idiota umieścił tak, że były widoczne niemal z każdego

miejsca w sali, otwieranie ich było ryzykowne, ale potem już powinno być

lepiej - gdy się położyło na deskach i przysunęło twarz do gęstego

szpaleru tralek widać było niemal wszystko i wszystkich, a słychać

naprawdę najsłabszy szmer i chyba nawet myśli.

Udało się. Wyciągnęła się na podłodze, ciepło z komina ogrzało już

deski, było miło i sucho. Dorośli skończyli posiłek. Kobiety sprzątały

naczynia, serwanci dolewali wina i piwa do kielichów. Po kilku pokazowych

chłostach służba nauczyła się, że nie wolno odnosząc talerze, półmisy i

misy rzucać się jeszcze na oczach państwa na resztki, robili to teraz na

korytarzu, ale z dużą ostrożnością, żeby nie wpaść w oko władcom. Takie

miejscowe przyzwyczajenie, bo przecież nie potrzeba - nikt nie głodował w

Bredgone. Kilka kobiet przesiadło się i przechylając przez stół szeptało

do siebie. Któryś z mężczyzn zarechotał i odsunął się od stołu, jakby za

mało mu było miejsca do śmiechu. Nogi fotela nieprzyjemnie zgrzytnęły na

kamieniach posadzki.

Sayennel nagle wstała i cisnąwszy na obrus serwetę, którą otarła sobie

wcześniej usta, podeszła do szczytu stołu i zdecydowanie usiadła w

najwyższym fotelu dając jednoznacznie do zrozumienia, że ma coś ważnego do

przekazania. Najbliżej siedzący zwrócili do niej twarze, umilkli, cisza

falą przesuwała się na tyły stołu, zagarniąjąc coraz to nowe osoby, aż tam

Gala trąciła roztrajkotaną Poolkę, i wtedy naprawdę wśród dorosłych

zapanowała cisza. Babcia chwilę bębniła palcami w stół.

- Odeślijcie dzieci - poleciła.

Nie bawiła się w żadne wstępy, zapowiedzi, wyjaśnienia. Miała coś do

przekazania i chciała to przekazać. Dwie kobiety zerwały się i ruszyły -

jedna do drzwi by przywołać służbę, druga do grupki dzieci w kącie,

ostatniej i jedynej już ostoi hałasu i śmiechu w sali. Trzy minuty później

w sali nie pozostał nikt młodszy od Kaytayena, a ten miał dziewiętnaście

lat.

- Podobnie jak wy i ja udawałam, że nie pamiętam o upływie czasu -

powiedziała babcia. - Ale dzisiaj przypomniała mi o tym moja wnuczka, ona

się tym przejmuje, i słusznie, rzecz jasna. Mamy już połowę listopada... -

Postukała znacząco palcem w stół. - Niedługo Santa Claus, a my udajemy, że

nic się nie dzieje. Jak powiedziałam - dzisiaj zwróciła mi... pośrednio

oczywiście, na to uwagę Maichaelina. Zapomnieliśmy o niej. My się nie

liczymy, małe dzieci - nie rozumieją, ale co z nią?

- Jest jeszcze Grego - odezwała się po chwili ciszy Poolka.

- Właśnie, tych dwoje jest w tym najmniej przyjemnym okresie - już nie

dzieci, a jeszcze nie młodzież...

Maichaelina poczuła, że palą ją ze złości uszy. "Jeszcze nie

młodzież?!" Och, jak chciała wstać i otrzepawszy niedbale spódnicę odejść

z dumnie podniesioną głową... Zaraz, jaką spódnicę?

W kompletnej ciszy na dole rozległy się dwa ciche trzaśnięcia

płonących polan w kominie. Jeszcze raz zgrzytnęła noga krzesła, wszyscy

poruszyli się, ktoś mruknął "przepraszam".

- Z ciszy sądząc wszyscy od ubiegłego roku żyliśmy identycznie -

odrzuciwszy myśl o tym dniu. - Sayennel odetchnęła głęboko. - Przez ten

rok nie udało się, jak sądzę, nikomu niczego rozsądnego wymyślić, dlatego

założyliśmy na twarze maski z uśmiechami.

- To zwyczajny fatalizm - mruknął siedzący na trzecim od Sayennel

miejscu ojciec Maichaeliny, Bruno. - Jak nie można nic zrobić, można

jeszcze się z tym pogodzić.

Jego słowa jakby uświadomiły zebranym, że nie tylko Sayennel może

przemawiać, kilka osób poruszyło się, rozległy się pochrząkiwania, po

których na pewno miały iść słowa.

- Nie masz racji - wyprzedził wszystkich Nataniel Sano. - Musimy

przyznać się, że nie uprawiamy nawet fatalizmu. Gdybyśmy wiedzieli, że nie

możemy nic zrobić, to już byśmy coś wiedzieli, a tymczasem my nie wiemy

nic, a to jest po prostu niewiedza, a nie postawa!

- Nie bawmy się w erystyczny turniej! - Babcia plasnęła dłonią o stół.

- Ci, co chcą się pokajać proszę o powstrzymanie się. Nie po to się

odzywałam, żeby teraz wszyscy na wyprzódki zaczęli się biczować...

- Tylko po co? - krzyknęła jakaś kobieta.

Maichaelina nie zauważyła kto to był, odnotowała tylko, że w głosie

krzyczącej słychać było złość. I płacz, i strach.

- ... tylko żebyśmy coś postanowili - spokojnie kontynuowała babcia.

Do ósmego grudnia mamy... dwadzieścia pięć dni.

- Jesteś śmieszna! - krzyknęła ta sama kobieta i tym razem Maichaelina

zobaczyła kto to, Valeritte wyciągnęła w stronę Sayennel rękę. Nawet z tej

odległości widać było, że i palec i cała ręka drżą. - Przez siedemdziesiąt

lat nic się nie dało zrobić, a ty chcesz, żebyśmy COŚ zrobili w ciągu

trzech tygodni!?

- Przede wszystkim chcę, żebyśmy nie zachowywali się jak stado

obdarzonych szczątkowym rozumem baranów, co to przez cały sezon spokojnie

się pasie, udając, że nie wie, po co przybiera na wadze i obrasta wełną, a

potem, już przed bramą rzeźni, nagle zaczyna kombinować - dobitnie

akcentując słowa oświadczyła babcia.

Zmierzyła wzrokiem zebranych, a potem przeniosła wzrok do góry, jakby

w falujących lekko chorągwiach szukała pomysłu. Maichaelina szybko

zamknęła oczy, których blask mógł ją zdradzić i wolniutko, na wszelki

wypadek bardzo-bardzo wolno i ostrożnie, odsunęła się od szczeliny. Babcia

jest taka chytra - pomyślała - że nawet gdyby mnie zauważyła nie dałaby po

sobie tego poznać, tylko niedbale przywołałaby służbę, potem rozpętała

dyskusję, potem wyszła z sali i po chwili poczułabym jej szpony na swoich

stopach!

Przebiegł ją dreszcz, gdy plastycznie wyobraziła sobie zaciśnięte na

kostkach mocne twarde palce babci. Nawet popatrzyła w stronę drzwi, ale

były, oczywiście, zamknięte.

- A co mamy robić? Będziemy wdzięczni, sama rozumiesz, za każdą

wskazówkę?

W głosie Bruna nie było ironii, tylko zmęczenie, brakowało w nim

nadziei, jakby całą już stracił.

- Nie bardzo wiem, miałam tylko kilka godzin, między spacerem a

wieczerzą. - Sayennel potrząsnęła głową, potem ułożyła dłonie na

policzkach i końcami palców mocno przetarła oczy. - Zdążyłam tylko

przypomnieć sobie i uświadomić niestosowność naszego zachowania.

Zaległa cisza. Ktoś westchnął, ktoś inny użył zapomnianego noża jak

pałeczki perkusyjnej, któraś kobieta wysiąkała się w chusteczkę. Babcia

odchyliła się w prawo i długo wpatrywała się lewy szereg siedzących ludzi,

potem powtórzyła to samo z prawym szeregiem. Tylko niektórzy odważyli się,

czy mieli ochotę popatrzeć jej w oczy, większość wpatrywała się w

poplamiony gdzieniegdzie obrus. Niemal wszyscy turlali po stole jakieś

okruszki czy kawałki owoców.

- Proponuję przyjąć, że jesteśmy w stanie wyjątkowym - powiedział

nagle Bruno odsuwając się od stołu i waląc plecami o wysokie oparcie swego

fotela.

- Co?

- Ależ...

- Tylko po co?

- Nie-e-e, no...

- Ileż to lat...

- Dlaczego nie?

- Kochani! - babcia zastukała palcami w blat stołu. Potem, widząc, że

nie zagłusza gwaru, chwyciła ciężki puchar siedzącego po jej prawej ręce

Tera i wychlusnąwszy zawartość na podłogę mocno huknęła nim kilka razy w

stół. W końcu zapanowała nad hałasem. - Kochani... Zastanówcie się - to

nie jest żadne ograniczenie swobód, jak rozumiem - zerknęła na Bruna, a

ten pokiwał głową. Maichaelina domyśliła się, że ta dwójka już przed

kolacją dogadała się. - Nie chodzi o to, by zawiesić nasze prawa, tylko...

- odwróciła się do Bruna. - Powiedz sam, zresztą.

- Po prostu - proponuję, byśmy odłożyli wszystkie obowiązki poza tymi

podstawowymi - mam na myśli obronę, zapasy zimowe, wysyłkę danin i pobór

podatków, i zajęli się Santa Clausem.

- Nie wydaje ci się, że już to przerabialiśmy?

- Tak. Przerabialiśmy - zgodził się szybko Bruno. - Tylko, o ile

pamiętam, zawsze było tak - to już przerabialiśmy, więc do tego nie

wracamy, szukajmy gdzie indziej. Poza tym - raczej nie my przerabialiśmy,

tylko nasi przodkowie. A ja proponuję powrót do pierwszych okruchów

wiedzy. Proponuję przemiędlić wszystko od początku, przyjrzeć się każdemu

zapisowi, przetrzepać dokładnie archiwa, uruchomić kilka researchów...

- Myślisz, że te nasze ledwo już zipiące stanowiska locali to

wytrzymają? - zapytał ktoś.

Bruno zacisnął wargi i wysunąwszy lewą rękę z rękawa podrapał się po

owłosionej skórze, robił to tylko wtedy kiedy był bardzo, ale to bardzo

zatroskany.

- No to w diabły z nimi! - rzucił w końcu. - I tak gówno nam pomagają.

- A dzieci? - krzyknęła Poolka. - Wykształcenie?

Bruno machnął ręką.

- Sami możemy je uczyć. Nie robiliśmy tego, bo wygodniej było posłużyć

się stanowiskami. Możemy wykształcić więcej pedagogów z miejscowych... Ale

nie o tym mówimy. To sprawy na potem. Teraz - powinniśmy zająć się S-C.

Serio i z całych sił. Od dziś nawet.

Teraz dopiero zrobiło się prawdziwie cicho. Nawet ogień w kominie nie

odważył się huczeć czy łupać kłody. Zebrani wymieniali spojrzenia i

milczeli.

- Zróbmy tak - odezwał się Bruno. - Wybierzmy koordynatora... Nie, nie

mnie! - podniósł rękę, widząc, że siedzący naprzeciwko Ter wskazuje go

palcem. - Nie dlatego, że nie chcę, tylko uważam, że Jourgen ma największą

wiedzę o S-C, więc jemu będzie łatwiej sensownie rozdzielić zadania...

Wychylił się, żeby popatrzeć w lewo, na niewysokiego mężczyznę w

białej koszuli i bezrękawniku. Ten wysunął do przodu górną wargę, cofnął ,

wysunął.

- Jourgen? - zwrócił się do niego Bruno. - Zgadzasz się?

- Ja... Nie wiem, czy to ma sens...

- Nikt nie wie. Ale na pewno nie ma sensu chowanie głowy w piasek.

Przejrzysz zasoby, podzielisz zadania. Pamiętaj, że nie będziesz prosił o

pomoc, jeśli przegłosujemy stan wyjątkowy - nikt nie będzie mógł ci

odmówić.

Nagabnięty wciągnął w końcu wargę i nie wysuwał jej więcej do przodu.

Potem włożył do ucha mały palec i energicznie nim potrząsnął. Uśmiechnął

się nieśmiało.

- Jeśli tak... Zgoda.

- W takim razie... - Bruno wstał i włożył za pas kciuki. - Stawiam

formalnie wniosek o wprowadzenie stanu wyjątkowego, według paragrafu 6

ustęp 2. Do jutra szefowie poszczególnych sektorów mają przygotować

sprawozdania o stanie prac w podległych strefach, i jakie z nich można bez

szkody odłożyć na drugą dekadę grudnia. Natomiast Jourgen opracuje

maksymalnie szczegółowy plan podziału zajęć. Wszystkich, i szefów tematów,

i Jourgena proszę o wyważone informacje, kompromisy, gdzie się da, ale z

priorytetem w temacie S-C. Głosujemy! Kto - za?

Podniosły się ręce.

- Przeciw?

Podniosła się jedna ręka - Cleman.

- Kto się wstrzymał?

Uniosły się trzy ręce. Bruno plasnął dłonią w stół.

- W takim razie stan wyjątkowy stał się faktem. Przypominam, że

obowiązuje wszystkich, niezależnie od postawy podczas głosowania. -

Zmierzył obecnych wzrokiem. - Coś jeszcze?

Kilka osób pokręciło głowami, pozostali milczeli. Jedna z kobiet

nerwowo chwyciła swego towarzysza za łokieć i przylgnęła do niego.

Maichaelina zrozumiała, że najrozsądniej i najbezpieczniej będzie wycofać

się teraz z kryjówki. Zrozumiała też, że to ona sprowokowała wystąpienie

babci, i że - właściwie - ściągnęła na siebie coś w rodzaju kłopotów. Na

pewno będą się jej teraz bacznie przyglądać. Postanowiła, że nie da powodu

do triumfu tym, co będą go łaknęli. Kimkolwiek są, i czegokolwiek pragną.

Spędziła niemal cały ranek na parapecie wysokiego strzelistego okna w

jednej z obronnych wież, ale opłaciło się - Sayennel w końcu wyszła na

podwórze i rozejrzawszy się czy nikt jej nie widzi chwyciła piłkę.

Dziewczynka zrozumiała, że ma niewiele czasu, bo babcia rzuci kilka razy i

ucieknie, by nie być oskarżoną o obijanie się w czasie gdy wszyscy harują

w wyniku rozpętanej przez nią samą burzy.

Maichaelina zeskoczyła z parapetu i pochylając się, by nie widać jej

było w prześwitach między krenelażami pobiegła do schodów. W połowie ich

długości krzyknęła do Sayennel, obawiając się, że ta ją zobaczy i

ucieknie:

- Babciu, poczekaj!

Zdyszana dopadła kobiety i stanęła przed nią.

- Nie pojechałybyśmy na polowanie? Kaczkodany miotają się aż z mojego

pokoju słychać - zaproponowała.

Nie spuszczając z niej spojrzenia Sayennel odwróciła głowę, jakby

chciała pokręcić nią odmownie, ale po pierwszym ruchu rozmyśliła się.

Patrzyła w oczy wnuczce, potem zacisnęła wargi i nagle, niemal na oślep,

wykonała rzut. Maichaelina nie patrząc, po cmoknięciu siatki wiedziała, że

piłka nie musnąwszy nawet obręczy wpadła do kosza.

- Masz rację. Pojedziemy na polowanko! Niech się wściekają!..

Nie wyjaśniając kogo ma na myśli chwyciła wnuczkę za rękę i mocno

oplótłszy jej palce swoimi szczupłymi, długimi i chłodnymi pociągnęła do

stajni. Po drodze udało się jej pogonić do roboty kilku gamoni, na tyle

rozleniwionych, że nawet nie zauważyli jej nadejścia.

Opuściły zamek w towarzystwie tropiciela i dwóch troczych. W milczeniu

kłusowały przez łęgi, potem niski młody las, wyrastający na popiołach po

wielkim pożarze. Tylko z rzadka sterczące w niebo czarne kikuty opalonych

drzew przypominały jeszcze o pożodze. Hojna natura pokryła pogorzelisko

grubą warstwą bladej miejscowej zieleni. Czasem z furkotem ulatywały w

powietrze ciężkie, niezgrabne kokoszyce, tylko dlatego jeszcze nie wybite,

że niesmaczne, łykowate i opakowane w grubą skórę i warstwę żylastego

tłuszczu. Tropiciel nie zwracał zupełnie na nie uwagi i kłusował gdzieś

przed siebie. Niewielkie i szybkie szkowele przemykały ponad głowami,

świadome, że małe ciała i duża prędkość uniemożliwiają trafienie ich.

Potem lasek się skończył, a tropiciel bez słowa wskazał grzbiet wzgórza.

Przemknęły przez wspinający się w górę stary szpilkowy gaj, przed szczytem

zeskoczyły z siodeł i trzymając w rękach łuki wyszły na grzbiet. Po

drugiej stronie parowu rozłożyło się stado kaczkodanów, płaskich jak

żółwie nielotów. Babcia długo wpatrywała się w stado.

- Jaki mają układ? - zapytała.

Nie potrafiła przepuścić okazji, żeby nie nauczyć czegoś wnuczki.

- To nie jest stada układ godowy - powiedziała szeptem Maichaelina.

Podczas godów kaczkodany były chronione, bo wtedy można było wejść między

stado i wyjmować co lepsze sztuki. Tyle że wszystkie śmierdziały. Chucią,

jak mawiał ojciec. - To nie jest też układ... - Przyjrzała się jeszcze raz

jak rozsiadły się kaczkodany na stoku - ani szeregami: samce-samice, ani

parami, ani otaczając gniazda czy młode. - To nie jest też układ

agresywny... Och, po prostu trawią!

- Ci-i-i!... - Sayennel chwyciła wnuczkę za ramię i zmusiła ją do

pochylenia się. - Spłoszą się i nie będziemy mogły wybrać.

Ostrożnie wyjrzała, kaczkodany wylegiwały się nadal. Olbrzymie płaskie

ciała o wadze do siedemdziesięciu kilogramów w zwartej grupie tworzyły

pofałdowany gruby dywan. Co jakiś czas któryś z ptaków wysuwał głowę spod

szczątkowego skrzydła i ziewał prezentując pterodaktyle zębiska. Może

nawet nie ziewał tylko odstraszał potencjalnych napastników.

- Zacznę od drugiego rzędu od góry - szepnęła babcia. - Strzelam do

drugiego z lewej, potem do piątego. Tobie proponuję te z dolnego rzędu, są

tam trzy świetne sztuki, powinnaś się uwinąć z nimi lepiej niż ja.

Mrugnęła do dziewczynki i wyjęła z kołczanu cztery strzały.

Maichaelina odsunęła się od Sayennel i przygotowała swoje strzały. Potem

zerknęła w bok.

- Raz, dwa... i trzy!

Sekundę później dwie strzały pomknęły w stronę stada. Obie wbiły się

tam, gdzie miały się wbić. Pół sekundy później następna strzała

Maichaeliny przebiła kark drugiego kaczkodana. Potem trafiła babcia, a

zaraz po niej jeszcze raz wnuczka. Stado niemrawo, nie bardzo wiedząc, co

się dzieje, trzepotało kikutami skrzydeł, kiwając się na krótkich nogach

rozpełzało na boki. Babcia cmoknęła z aprobatą, Maichaelina uśmiechnęła

się szeroko.

- Jesteś re-we-la-cyj-na! - powiedziała Sayennel, podeszła i

przytuliła do siebie wnuczkę. - Na pięciu strzałach miałabyś o dwie więcej

niż ja.

Sięgam już jej do pępka - pomyślała dziewczynka pamiętając, że jeszcze

nie tak dawno mogła co najwyżej objąć udo babci.

- Ile strzał utrzymujesz w powietrzu? - padło pytanie.

- Dziewięć - odpowiedziała. - Ale Łucznik Ghura - trzynaście.

- To nic - pogłaskała wnuczkę po głowie. - On jest od ciebie znacznie

silniejszy, mocniej napina łuk, jego strzały lecą wyżej ma zatem więcej

czasu na oddanie dalszych strzałów. Za rok będzie wyrywał sobie wąsy

widząc jak twoje półtora tuzina szyje powietrze.

Zerknęła na stok, na którym nie było już kaczkodanów, prócz pięciu

ustrzelonych. Skinęła głową na troczych, zerwali się i poprowadzili po

ładunek swoje konie wyposażone w specjalne uprzęże. Łuczniczki zaczęły

schodzić w dół, gdzie czekał tropiciel z trzema wierzchowcami. Wykręcił

stopy w sposób niemożliwy dla człowieka - kolanami do siebie, ugiął je i

zetknął ze sobą, w ten sposób całe ciało utrzymywały na nogach nie mięśnie

a kości. Spał na stojąco, nie ukrywał nawet tego - trójdzielny nos

rozchylał się regularnie z charakterystycznym pyrknięciem, a zwierał z

równie specyficznym posapywaniem. Wtedy, przy wdechu, rozszerzały się dwie

szpary po bokach narośli nosa.

- Kto śpi - siadać! - krzyknęła babcia.

Tropiciel otworzył oczy i runął na ziemię. Maichaelina roześmiała się.

Babcia pokręciła głową, ale też się uśmiechała.

- Skąd to znasz?

- Ze szkolenia wojskowego. Tam był to dowcip z lubością powtarzany

przez kadrę wykładowczą. Podobno, tak dowodził jakiś doktorant, to jest

najstarszy udokumentowany figiel w historii ludzkości.

Wskoczyły w siodła i ruszyły nie czekając na troczych, tylko w

towarzystwie tropiciela, który - zupełnie nieprzejęty scenką sprzed kilku

minut - wskoczył już w siodło i wkładał wodze w parę rąk piersiowych,

mniejszych i słabszych, ale wystarczających do przytrzymywania misy z

jedzeniem, księgi albo wodzy wierzchowca.

Maichaelina zastanawiała się chwilę, ssąc dolną wargę, potem

przypomniała sobie, że tak robi mało sympatyczny Jourgen i przestała się

bawić ustami.

- Sayennel - powiedziała umyślnie używając imienia - opowiedz mi o

Santa Clausie.

Babcia żachnęła się, ale poza gwałtownym zaczerpnięciem powietrza nie

zdradziło jej nic, przynajmniej dla obcego oka. Ale jej wnuczka nie była

obcą.

- To święty, biskup miasta Myry w tak zwanej Azji Mniejszej. Santa

Claus to zniekształcone Święty Mikołaj... Podobno żyjący w połowie

czwartego wieku naszej ery słynął zawsze ze swej działalności

charytatywnej, dobroczynnej i pełnego poświęcenia życia. - Zerknęła na

wnuczkę spod oka. - Mówiło się o nim, że jeszcze będąc niemowlęciem w

środy i piątki aż do zmierzchu powstrzymywał się od matczynej piersi,

zapisano gdzieś, że od razu po urodzeniu potrafił stać i tak dalej. A gdy

dorósł i otrzymał spadek po rodzicach rozdawał go potrzebującym.

Szczególnie popularną jest opowieść o tym, że pewien ojciec trzech córek

wpadł w ubóstwo i już szykował się, by uczynić z nich... metresy... To

znaczy... nierządni... Hm... Mam na myśli...

- Metresy lub nierządnice, wiem, co to jest - poważnie skinęła głową

Maichaelina.

- No więc - metresy... Swoją drogą czy matka nie powinna, nieważne...

- mruknęła babcia, ale porzuciła niepewny temat. - W każdym razie Mikołaj

w tajemnicy podrzucił przez okno trzy węzełki ze złotem, na posag dla

każdej z dziewczyn.

- I tak, podobno, zrodził się zwyczaj sekretnego podkładania prezentów

w odpowiednim, jednym na całym globie dniu.

Jadący o pół długości za nimi tropiciel zobaczył, że starsza z kobiet

gwałtownie podrywa głowę i przez kilka końskich kroków wpatruje się w

drugą kobietę, młodszą.

- No właśnie, nazywamy go Santa Clausem, ale tutejszy nie obdarowuje,

a sam jest obdarowywany. Od kiedy wiesz, że właściwy postępował, jeśli tak

można rzecz, inaczej?

- Mmm...

- Od! Kie! Dy!? - wyskandowała Sayeneel.

- Od prawie trzech miesięcy.

Chwilę jechały w milczeniu.

- Czy istnieje jakiś specjalny powód, dla którego każesz mi wygłupiać

się z opowiadaniem apokryfu, który -założę się - świetnie sama znasz?

- Chyba tak. Chodzi mi o Javeera!..

Sayennel szarpnęła wodze do tyłu, zaskoczony ogier, któremu w kąciki

pyska wpiły się płaskie metalowe płytki, skręcił głowę w jedną stronę, ale

wzmógł się ból po przeciwnej, spróbował więc z tamtą i też nie pozbył się

udręki. Ryczał i szarpał głową, wyrostki czuciowe aż furkotały w

powietrzu, chwilę potem dogonił je tropiciel i bezceremonialnie wyszarpnął

wodze z ręki znieruchomiałej Sayennel. Zluzował je, gwizdnął melodyjnie,

wsadził rękę pod pysk i grzebał chwilę w otworze flegmowym, zwierzę

parsknąwszy uspokoiło się.

- Skąd wiesz o Javeerze? I co wiesz?

Maichaelina powstrzymała się od wzruszenia ramionami. Wiedziała bardzo

niewiele, a chciała wiedzieć więcej, musiała więc przekonać dorosłych, że

wie tyle, co oni.

- Miałam starszego brata... - bąknęła. - Po moim drugim Santa Clausie

- zniknął.

Babcia długą chwilę siedziała jeszcze nieruchomo w siodle.

- Kochanie, to nie jest miejsce na tego typu rozmowę - wykrztusiła w

końcu. - Ale!.. - Widząc rodzący się sprzeciw wnuczki uniosła rękę. -

Obiecuję ci, że dzisiaj wieczorem albo ja sama, albo razem z rodzicami

porozmawiamy z tobą i wszystko ci wyjaśnimy... To znaczy - opowiemy, co

wiemy, bo do wyjaśniania jest niewiele.

Przy wypowiadaniu ostatniego zdania jej głos stopniowo cichł,

zamierał, ostatnie słowo uleciało z jej ust jak tchnienie śmiertelnie

chorego. Wnuczka przez kilka oddechów zastanawiała się, ale nie dręczyła

więcej babki. Chwilę jechały stępa, potem Maichaelina skinęła na

tropiciela, zdjęła łuk z ramienia i zaczęła szyć do fruwających nad

głowami szkowele, raz nawet niemal udało jej się w mgnieniu oka obliczyć

wyprzedzenie ptaka i puściła strzałę, na którą musiał się nadziać. Ale nie

nadział. Tuż przed grotem żarłocznej strzały szkowel zadarł dziób i całe

ciało do góry i przez kilka mgnień oka mknął obok przekłuwającej niebo

strzały.

- Nie da się ich ustrzelić - skwitowała z żalem Maichaelina. - Ale

wiem, jak można by je łapać. Trzeba by wystrzelić sieć!

- Ale po co ci one?

- Po nic. Po prostu, żeby im udowodnić, że nie są takie sprytne -

roześmiała się dziewczynka.

- Czy ja wiem, czy one są sprytne? Są przystosowane do tego, co robią

najlepiej - chwytania mszyków, os i srebrnic. Poza tym - może są biedne i

należy im współczuć: nawet nie mogą wylądować na ziemi, bo nie

wystartowałyby.

- Nie współczuję! - mruknęła nagle zupełnie innym tonem Maichaelina.

Babka chciała zapytać dlaczego, ale przestraszyła ją jedna z możliwych

odpowiedzi, bardzo realna w kontekście wcześniejszego wątku rozmowy.

Do zamku dojechały w milczeniu. Tylko z tyłu gaworzyła trójka

służących - troczy dogonili ich i już skubali ptaki. Maichaelina

pomyślała, że może to i fajne - jedną parą rąk kierować wierzchowcem,

drugą parą wykonywać jakąś pożyteczną czynność.

Zapowiadało się, że wieczór będzie burzliwy. Od powrotu z polowania

spotykani w przelocie dorośli przyglądali się jej z zainteresowaniem, bez

wrogości, choć nie wykluczyłaby, że jedna czy dwie osoby mają do niej o

coś pretensje. Nie pojawiła się matka, a jej pokój był pusty. Ojciec,

zapytany o to, czy babcia rozmawiała z nim o wieczorze, pogłaskał ją po

głowie, a potem nagle przytulił do siebie i długą chwilę trzymał mocno

objętą długimi ramionami. Jego córka mogłaby sądzić, że mruga teraz szybko

oczami, ale przecież ojciec słynął w rodzinie i całym zamku z twardość,

nieczułości i hartu.

Maichaelina dopadła Drew i zaczęła tysięczny raz wypytywać o Santa

Clausa, ale dziewczyna, choć wybitnie jak na miejscowe warunki

wykształcona, kolejny raz wpadła niemal w stupor, gdy słyszała, że ma

mówić o święcie, nazywanym przez władców Santa Clausem. Nie chciała nawet

powiedzieć, co sama przygotowywała w charakterze prezentów, ani co

przygotowali jej dwaj bracia, ani co - na przykład - kiedykolwiek

przygotowała nieżyjąca od dawna babcia.

Dary, dary, prezenty... Podarunki, podarki, upominki...

Ofiary...

Do wieczerzy było jeszcze ze dwie godziny, gdy nagle do drzwi ktoś

zapukał. Maichaelina podniosła głowę i chwilę zastanawiała się. Potem

zezwoliła na wejście. Weszła matka. Po raz pierwszy tak wyraźnie, żeby nie

powiedzieć ostentacyjnie, zastukała do drzwi nieletniej córki i czekała na

pozwolenie przekroczenia progu. Lyorie zatrzymała się zaraz za progiem i

wpiła się spojrzeniem w dziewczynkę. Miała ciemne obwódki wokół oczu, a

spojrzenie ich było zmęczone i jakby nieostre.

- Maitsie... córeczko... - podeszła do niej i podobnie jak ojciec

przytuliła dziewczynkę do siebie.

Nagle przyszło jej do głowy, że tak naprawdę, to rodzice nie ją

przytulają do siebie, a sami lgną do niej. Spróbowała delikatnie odsunąć

się, a mocny chwyt matki potwierdził, że miała rację: przyciskała do

siebie jej szczupłe ciało, jakby z niego chciała czerpać siłę czy może

zdecydowanie.

- Słucham?

Lyorie odsunęła się, a potem pociągnęła córkę i zmusiła ją, by usiadła

na łóżku, sama przycupnęła obok.

- Mam do ciebie prośbę... Ogromną prośbę...

Patrzyła w oczy córki, a ta zaczynała domyślać się, o co matce chodzi.

Nie chciała jej jednak pomagać i czekała.

- Wiesz... Ten dzisiejszy wieczór... To nic ci nie da, uwierz mi. Do

niczego nie doszliśmy, nic nie wykryliśmy, nie powstała nawet żadna nowa

hipoteza. Będziemy tylko gmerali w ranach, w rozpaczy, w złości...

Naprawdę - lepiej by było, gdybyś nie... nie...

Matka zacięła się, a Maichaelinie zrobiło się jej żal. Potrząsnęła

jednak głową.

- Nie, mamo. Mam jedenaście lat. Tu już dziewczynki w tym wieku

zaczynają byś swatane, a ja ciągle...

- Przecież nie chcesz byś swatana?

- Oczywiście, to bzdura. Ale nie chcę już być dzieckiem. Do Santa

Clausa zostały dwa dni. Widziałaś - na podwórku Nogli wystawili już kratę

do zawieszania darów!

Matka odwróciła spojrzenie i długą, męcząco długą chwilę nieruchomo

wpatrywała się w podłogę. Potem skinęła głową, jakby do swoich

nieujawnionych słowem ani nawet dźwiękiem myśli, i wstała. Westchnąwszy

głęboko powiedziała:

- No to czekaj w tym pokoju. Za chwilę zaczyna się narada, a potem cię

wezwiemy i dowiesz się... Dowiesz się...

Nie kończąc zdania Lyorie podeszła do drzwi, otworzyła je i wyszła tak

szybko, niemal nie zwalniając, że wyglądało to jakby przeniknęła przez

drzwi. Maichaelina została sama. Poczuła chłód, zimne ciarki dwoma falami

przemknęły przez jej ciało. Nagle poczuła, że rozpętała coś, czego chyba

już teraz powstrzymać się nie da, a co - gdyby się zastanowiła - może

powstrzymać by i chciała. Jednocześnie coś w niej podskakiwało i ponaglało

do działania. Maitsie wstała i szybko zmieniła suknię na miękki, z

miejscowej konopielnicy tkany dres. Wymknęła się na korytarz i chwilę

później była już na galerii w sali audiencyjnej. Jedna deska skrzypnęła

cichutko, dziewczynka zamarła, ale mimo panującej na dole ponurej ciszy

nikt z dorosłych nie zareagował na skrzypienie. Kilka krzeseł było jeszcze

wolnych, na stole leżały karty pergaminettu, pod ścianą stała jedna z

czynnych jeszcze stacji. Wyłączona. Bruno stał z Clemanem i Jourgenem pod

oknem i coś im tłumaczył akcentując poszczególne słowa czy punkty

wypowiedzi przypominającymi wbijanie gwoździ ruchami prawej ręki. Nie było

jeszcze w sali ani matki, ani Sayennel, i jeszcze kilku osób. Gdy

Maichaelina zaczęła sprawdzać kogo brakuje otworzyły się drzwi i weszły

cztery kobiety. Zanim doszły do stołu drzwi otworzyły się raz jeszcze i

weszła para. Komplet.

Bruno wyciągnął szyję i przyjrzał się dokładnie zebranym. Skinął głową

do swoich rozmówców, cała trójka wróciła do stołu. Bruno nie siadał,

czekał aż wszyscy dojdą do swych miejsc i usiądą.

- Dziękuję - powiedział. - Możemy przystąpić do relacjonowania? - Nikt

się nie odezwał. - Proponuję - żeby nie przedłużać sprawy - od razu

przechodzić do sedna. Co to znaczy?.. - wykorzystał figurę retoryczną do

okraszenia swoich słów. - Znaczy, że Jourgen zebrał raporty wszystkich

sekcji i może nam w kilku słowach to streścić. Proszę.

Jourgen wstał i puknąwszy paznokciem w stół powiedział:

- Nie w kilku, a w... - policzył coś w umyśle - ...czterech: gówno to

wszystko warte!

Usiadł. Po chwili odezwała się Sayennel: - Przejęliśmy, co prawda, ten

zamek po nieco prymitywnych istotach, ale nie musimy przejmować od nich

obyczaju puszczania bąków w towarzystwie.

W jej głosie zgrzytała złość i bezsilność.

- Jourgen, może coś bliżej i więcej? - poprosił Bruno.

- Nie ma nic więcej. Nie odkryliśmy niczego. Dokładnie zero. Albo

badania poprzedników i nasze wcześniejsze są naprawdę komplementarne, albo

powtarzamy stare błędy i nie potrafimy się z nich otrząsnąć. Po prostu -

nie wiemy nic więcej.

- Popełniliśmy błąd! - plasnęła ręką o stół Poolka. - Tym się trzeba

zajmować przez cały czas: albo należy powołać jakąś sekcję badawczą, albo

zobowiązać wszystkich do wytrwałej i ciągłej pracy! A nie - nagle, jak na

zapalenie płuc!.. - popatrzyła oskarżycielsko na Sayennel.

Babcia zmierzyła ją lodowatym spojrzeniem.

- Trzeba było wcześniej wystąpić z taką propozycją, skoro jesteś teraz

taka mądra - powiedziała. - Ale nie zamierzam cię winić, ja też bym się

nie odezwała, gdyby nie zmusiły mnie do tego okoliczności. - Splotła palce

leżących na stole dłoni i zacisnęła je, a zaraz potem schowała ręce

zorientowawszy się, że ją zdradzają. - Wszyscy chowamy głowę w piasek, a

gdy trzeba ją wyjąć okazuje się, że nie jest to ani łatwe, ani miłe. -

Uniosła głowę do tyłu, była zmęczona... Uśmiechnęła się jednak słabo: - A

poza tym świadomość, że trzeba ją będzie znowu w piasku zanurzyć nikogo

nie bawi.

- A jakie to okolicz... - wtrącił się Manfred.

Ale Sayennel nie dała sobie przerwać:

- Czy to się komu podoba czy nie, w kilku słowach streszczę wszystko,

co wiemy o Santa Clausie - zawiesiła głos i ktoś dał się schwytać w

pułapkę.

- Po co? Wszyscy wiemy to samo i nic nowego!?

- Po to, by moja wnuczka też to wiedziała. Udowodniła, że nie jest już

dzieckiem i powinniśmy ją przyjąć do grona wtajemniczonych.

Maichaelina zarumieniła się z dumy.

- Dlaczego więc ma wygniatać sobą... - kontynuowała babcia - ... deski

na galerii, skoro może zejść tu do nas. Prawda, Matsie?

Podskoczyła jak dźgnięta igłą. Odczekała chwilę, ale nie stało się

nic, co mogłoby odwlec tę niedobrą chwilę - wstała i wychyliwszy się przez

barierkę dygnęła.

- Dobry wieczór.

- Chodź do nas! - machnęła ręką babcia.

Dziewczynka migiem dotarła do sali, weszła i dygnęła jeszcze raz. W

połowie długości stołu stało zupełnie nieodpowiednie dla niej miejsce, ale

właśnie to krzesło odsunął Cleman i klepnął w siedzisko. Podeszła z miną

aniołka i grzecznie usiadła.

- Wszyscy, więc i ty, Maichaelino, wiemy skąd i jak się tu wzięliśmy.

Wymuszone awaryjne lądowanie promu kolonizacyjnego. To było siedemdziesiąt

dwa lata temu, szóstego grudnia według naszego kalendarza. Pierwszego

Santa Clausa ominęliśmy, ponieważ był to nasz pierwszy dzień tu, na

globie; naturalne że nie mieliśmy głowy do obrzędów tubylców. Dopiero w

następnym roku dotknęło to i nas... Nazwaliśmy ten dzień Santa Clausem -

widzieliśmy przecież całe sterty darów i tak to zinterpretowaliśmy;

tymczasem tutaj nie on, czymkolwiek jest, przynosi prezenty...

Przepraszam, mówię od rzeczy. Na Ziemi podkładano prezenty w jego imieniu,

szczególnie dzieciom. Tu natomiast, ktoś czy coś żąda od wszystkich darów

dla siebie.

- O "kimś" możemy zapomnieć - mruknął Jourgen. - Jest kilka

przesłanek, które wykluczają udział humanoidów - brak, chociażby,

jakichkolwiek śladów, a musiałyby powstać, gdyby jacyś spiskowcy zbierali

dary.

- I ogarniająca wszystkich nieodparta senność! - wtrąciła się któraś z

siedzących po lewej kobiet.

- Właśnie. Tu wszyscy jednego zimowego dnia składają dary temu

czemuś...

- Czy to jakiś bóg? - odważyła się zapytać Maichaelina.

Zapadła głęboka i gęsta cisza. Kilka osób poruszyło głowami i

wymieniło znaczące spojrzenia. Sayennel przygryzła obie wargi, potem

zmarszczyła czoło.

- Jest nam niezmiernie trudno, racjonalistom, naukowcom, kolonistom,

badaczom, pionierom i agnostykom... przyznać się, że natrafiliśmy na

świat, gdzie rozum nie jest w stanie wytłumaczyć dość prostego mechanizmu,

ani jego korzeni, ani działania.

- Rozpytywaliśmy, oczywiście, Nogli? -zapytała Maichaelina.

- Och, i to ile razy! Przecież to samo się narzuca: ich ziemia, ich

obyczaj. Ale oni naprawdę nic nie wiedzą, przepytywaliśmy ich przecież na

różne sposoby, przekupywaliśmy, w odurzeniu i tak dalej. Jeśli się ich

naciska popełniają samobójstwo, choć przecież i tak nic nie powiedzieli.

Mieliśmy dwa takie przypadki...

Sayennel zamilkła. Po chwili odezwał się Jourgen:

- Oczywiście, gdy w drugim roku pobytu wiedzieliśmy, że zbliża się

jakieś miejscowe święto wzięliśmy w nim udział, w ramach integracji z

tubylcami. I od razu zostaliśmy pouczeni czy skarceni, czy wybrani... Nie

wiem, jak to opisać. W każdym razie zmarł jeden z naszych, bez powodu,

automedy nie wykryły niczego. Poza tym, że wszystkie włosy na całym ciele

straciły swój pigment. Dlatego musieliśmy uznać, że został zabity, ale nie

wiemy jak. - Przesunął karty pergaminettu i sprawdził coś w notatkach. -

Nie odkryliśmy żadnych znaczących prawidłowości. Saldo jest takie:

straciliśmy w ciągu siedemdziesięciu jeden lat czterdzieści trzy osoby.

Zdarza się kilka lat pod rząd, kiedy nic nas nie rusza, potem przez kilka

lat tracimy po jednej osobie, raz odnotowaliśmy aż trzy zgony, cztery razy

po dwa. Najczęściej jednak tylko po jednym, z przewagą przedziału

wiekowego od sześciu do dwudziestu siedmiu lat. Ani jednego przypadku po

sześćdziesiątce, i tylko jeden po pięćdziesiątce. Czyli im się jest

starszym tym więcej szans, że nic się nie stanie...

Podniósł głowę i zaczepnie popatrzył w lewo, ku szczytowi stołu, potem

w prawo, na jego koniec.

- Gdybym miał być szczery - to ta statystyka jest naszym wrogiem -

powiedział. - Większość z nas lokuje się już w tym przedziale, w którym

statystycznie mamy szansę przeżyć Santa Clausa. Dlatego nic nie robimy.

Jednocześnie nie mnożymy się, bo boimy się o swoje dzieci, nie chcemy

sobie fundować tych dwudziestu jeden lat wzmożonego ryzyka, że spotka nas

nieszczęście takie jakie spotkało Bruno i Lyorie. - "Wuedziała - mój brat

Javeer został uśmiercony przez Santa Clausa" - pomyślała Matsie. - To

wszystko. - Chwycił karty w dłonie i zaczął pedantycznie układać je w

równiutki stos. - Jako kolonia jesteśmy w stanie stagnacji, co znaczy, że

niedługo wymrzemy... Prognozy są kiepskie.

- Nie przesadzasz?.. - bąknął ktoś bez wiary we własne słowa.

- Mamy jednego młodzieńca - Jourgen wskazał palcem Kaytayena. - I

tylko sześcioro młodszych od niego dzieci. Koniec. Czy któraś z pań jest w

ciąży? - zapytał błazeńskim głosem. - Nie widzę, nie słyszę, dziękuję. Czy

któraś z pań nie była u mnie ostatnio po kolejny zestaw antyovulatora? Nie

widzę, nie sły...

- Przestań! - krzyknęła Poolka. - Wiadomo, co chcesz powiedzieć. Nie

chcemy tu się rozmnażać. Nie chcemy żyć od grudnia do grudnia i poddawać

się jakimś nieracjonalnym dzikim obyczajom!

- Spokojnie. - Postukał kostką w stół Bruno. - Dobrze, że w końcu

zdecydowaliśmy się poruszyć ten temat. Jak rozumiem - jesteśmy już, jako

kolonia, w niedoczasie. Musimy szybko zdecydować - żyjemy tak jak

dotychczas i wymieramy, czy stajemy do walki z tym czymś. Ale jeśli

zdecydujemy się na walkę...

- A Ziemia?

- Od siedemdziesięciu lat milczy, wiadomo. Może się odezwie, może ktoś

przyleci... Ale na razie jesteśmy sami i sami musimy zdecydować. Powtarzam

- jeśli walczymy, to musimy zarzucić zerowanie rozrodu i energicznie zająć

się badaniami.

- Może to jakiś gaz? - powiedziała w głębokiej ciszy Maichaelina.

Wpadło jej to do głowy kilka godzin temu i nie chciała zmarnować takiego

pomysłu. - Może jakieś rośliny czy owady tej jednej nocy się...

uaktywniają czy nabierając jakichś właściwości? A niektórzy z nas przez

rok mogą stać się w jakiż sposób uczuleni na ten czynnik...

Zobaczyła, że kilkadziesiąt par oczu wpiło się w nią. Zarumieniła i

poczuła szczypanie w oczach.

- Co z nas za bydlęta... - powiedziała wolno Poolka. - Mamy takie

dzieci i... i... pozwalamy...

Rozszlochała się i poderwała, żeby wypaść z sali, za nią wybiegła Gala

rzuciwszy porozumiewawcze i usprawiedliwiające spojrzenie Sayennel.

Długich kilka chwil wszyscy siedzieli nieruchomo, mało kto nie patrzył na

swoje ręce na stole. Jourgen głaskał pergaminett, jakby chciał zetrzeć

opuszką palca kilka słów.

- Może... - zaczął Bruno i musiał przerwać, żeby oczyścić krtań z

jakiegoś obcego i przeszkadzającego chrypienia. - Może zacznijmy od tego,

że nie pójdziemy dzisiaj spać.

- Żadnych prezentów! - odezwał się nagle milczący dotąd Yumanae. -

Postawmy sprawę na ostrzu noża: my, ludzie, nie przynosimy żadnych darów!

- Spod krzaczastych brwi patrzyły ciemne oczy. Miał lekkiego zeza, dzisiaj

widać to było szczególnie mocno i nadawało jego słowom jakiegoś

szczególnego znaczenia. - Najwyżej sprawa się rozwiąże szybko i radykalnie

- wszyscy posiwiejemy. - Nagle wyciągnął rękę i chwycił dłoń siedzącej

naprzeciwko Loyrie, zaskoczona nie wydała z siebie dźwięku, choć otwierała

już usta. - W przyszłym roku będzie jeszcze trudniej, nie rozumiecie? -

wycedził Yumanae. - Jeśli urodzi się nam kilkoro dzieci, to czy

zdecydujemy się na taki agresywny eksperyment?

Zamilkł, a gdy wszyscy gorączkowo szukali słów, jedni sprzeciwu,

drudzy aprobaty, otworzyły się drzwi i weszły zapłakane Gala i Poolka. W

milczeniu skierowały się do stołu, Poolka po drodze szybko pochyliła się

nad Maichaeliną i pocałowała ją w policzek.

- Gdy będę miała córkę, będę chciała, żeby była taka jak ty. A gdy to

będzie syn - tym bardziej - powiedziała cicho, ale w panującej w sali

ciszy dałoby się usłyszeć trzepot skrzydeł motyla.

- Sądzę, że całonocne czuwanie możemy przegłosować już teraz -

powiedziała po chwili Sayennel. - Potem będziemy mieli czas na inne...

decyzje...

Rano siódmego grudnia Stando wrócił z łazienki, gdzie pod prysznicem

odbierał dobowy kondensat raportu oficera dyżurnego.

- Kapitanie - powiedział radośnie do kochanki - mamy wreszcie na dole

jakiś ruch. Ta mała... - zerknął zajmujący całe przedramię ekran -...

Maichaelina zmusiła całą tę bandę skostnialców do ruchu. Po pierwsze,

zebrali się na całonocne czuwanie... - Zatarł ręce. - Nareszcie coś się

zaczęło dziać. Tyle czekania!..

Kapitan podniosła się i oparła na łokciu. Uśmiechnęła się szeroko.

- Zgadzam się, że nareszcie. Wisimy tu dziewięć lat i do dzisiejszego

dnia wydawało mi się, że niepotrzebnie rząd cacka się z nimi. Czekanie, że

coś postanowią w sprawie tego Santa Clausa... - pokręciła głową. - Albo

należy zostawić ich samych i niech sobie radzą jak mogą, albo zabrać stąd,

żeby nie wpieprzyć się w cudzą cywilizację...

- A oni ani się nie wpasowywali, ani nie podbijali, po prostu

wegetowali...

Ułożył się na boku, twarzą do jej ciała, w którym wymieszały się

pigmenty i karnacje kilkudziesięciu różnych ras.

- Mm-hm... - Kapitan przerzuciła przez niego prawą nogę i wtuliła nos

w kąt prosty ciała między obojczykiem i szyją. - Cieszmy się, że coś

drgnęło.

- Po południu podrzucimy im szpicla i będziemy wiedzieli, co z tego

pomysłu wynikło... Swoją drogą - widziałaś jak ta mała strzela? O mało nie

nadziała na swoją cholerną drewnianą strzałę jednej z patroletek!

- Hm? Może... zajmijmy... się...

Sygnał komunikatora poderwał oboje. Rzucili się każde do swojego

komunikatora. Aktywny był kapitański. Przyłożyła kciuk do repilatora,

zweryfikował jej status.

- Tak? - potrząsnęła niecierpliwie urządzeniem.

- Pani Kapitan!.. Tu drugi mat, Wayle. Myślę, że powinna pani szybko

przybyć do śluzy ósmej, na poziom drugi. Posłałem po panią pająka.

- Co się stało?

- Zgon. Mamy tu ciało. To jest Ana Burre. Młoda programistka. Medex

się zaciął i nie chce podać przyczyny śmierci. Scan pomieszczenia nic nie

pokazuje. Weszła, zakręciła się, upadła.

- Serce? - Słuchając Wayle'e wiła się pomagając mundurowi prawidłowo i

sprawnie osiąść na jej ciele.

To samo robił jej partner, ale on miał obie ręce wolne, dlatego już

podskakiwał na jednej obutej nodze, czekając aż but usadowi się na

drugiej.

- Nie. Serce ma... miała zdrowe... Na razie - zero przyczyn. Jedyne...

Zamilkł. Kapitan zapinając mundur pochyliła się nad łącznikiem.

- Wayle! Gadaj szybko!

- Jest siwa, pani kapitan. Siwiu... Cholera... Siwiuteńka. Na całym

ciele...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
wyniki LEP+kto się dostał na rezydenturę a kto nie, Medycyna, Newsy
KTO SIĘ NIE MODLI
Kto się w opiekę
A KTO SIĘ URODZIŁ
kto sie boi krolowej polski
kto podrozuje ten nie leniuchuje
kto sie boi krolowej polski, ► Ojczyzna, Dokumenty
Wiosna, lato,jesień,zima to się nigdy nie zatrzyma scenariusz zajęć hospitowanych
Nie igro się z miłościom, Nie igra się z miłością
TEN KTO SIĘ ŚMIEJE
My się śmieci nie boimy, pomoce do przedszkola, Ekologia dbamy o środowisko, SCENARIUSZE
Kto się urodził w styczniu, TEKSTY POLSKICH PIOSENEK, Teksty piosenek
kto się co dzień dla nas trudzi TNHY4Y3KNFFXA52G5DRVSNUGXLZKC2T7XVOSCLQ
Ściana komórkowa?krustacja inkrustacjia i inne pierdoły które nam się już nie przydadzą(1)x
KTO SIĘ URODZIŁ
Kto się kogo bał

więcej podobnych podstron