Obcy 5 Mrowisko


Steve Perry

OBCY

MROWISKO

v.1.0 a [6.IV.2001] POINT RELASE

Tekst zoony w cao z nadesanych kawaków. W odrónieniu od wczeniejszych projektów gdzie osobicie dokonywaem finalnych poprawek przy tym projekcie ograniczyem si do nadzoru i „opieki” nad caoci. Finalnego sprawdzenia tekstu i poprawiania wszelkich literówek i brakujcych przecinków podobnie jak w przypadku „ALIEN” podj si SUCHY. Poniewa nie dysponowa on oryginaem nie by w stanie dokona drobnych poprawek w postaci wstawienia pustego wiersza dzielcego co poniektóre rozdziay na mniejsze czci - niemniej tekst powinien by kompletny i nie powinien zawiera jaki racych bdów. Pomimo próby nadania caoci wygldu ksikowego oryginau wygldu moe prezentowa si do dziwnie. Ale co tam - daje si czyta a to najwaniejsze!

a) - Tekst w formacie „doc” dla Microsoft® Word 2000

b) - Tekst w formacie „doc” dla Microsoft® Word 6.0

KRÓTKI WSTP:

Nowelizacj filmów z obcym autorstwa Alana Dean'a Foster'a kupiem w 1992 roku zaraz po tym, gdy si ukazay. Wydao je wydawnictwo ALFA, kosztoway 34 000 z sztuka. Dzi po wielu latach moje egzemplarze rozpady si na pojedyncze kartki, wydawnictwo zdaje si pad - od dawna nie widziaem adnej wydanej przez nich ksiki, a rzeczy, które ukazaa si w niewielkim zdaje si nakadzie jest nie do dostania (wielokrotnie rozgldaem si za nimi po antykwariatach i giedach). Std te zainspirowany podobnymi "akcjami" podejmowanymi przez fanów filmu za granic wskrzeszajcych w formie elektronicznej róne rzeczy (przewanie gry planszowe) zwizane z filmem postanowiem przenie je na nonik elektroniczny a owe multimedialne "wydanie" wzbogaci w zdjcia i wavy z filmu - oczywicie jest to przedsiwzicie nieoficjalne, nie komercyjne, robione dla wasnej zabawy i satysfakcji! - Taki tekst umieciem na mojej powiconej obcemu stronie pod koniec 1999 roku. Zaoenie byo proste - kademu, kto zadeklarowa ch pomocy przesaem poczt ksero 10 lub wicej stron, które po wklepaniu mia odesa na mój e-mail i obiecaem przesanie mailem penej wersji tekstów, gdy tylko uda mi si j zoy. Efektem jest ten kolejny ju plik - posklejany prze ze mnie z nadesanych fragmentów.

TEKST WKLEPALI :

CIACHO

Marcin D. Dobrowolski

Lord ReY HoT

Zombie

Suchy

Mr Vain

 

KOREKTA I POMOC PRZY SKADANIU CAOCI :

Suchy - BIG THANX !

COPYRIGHTS:

Myl, e jest to temat rzeka i mona powiedzie, e status tego pliku jest pó legalny - podobnie jak mp3 czy romów do gier. Pomimo to chciabym jeszcze raz podkreli, e nie chodzi tu o piractwo, czy o to, aby kto dosta ksik i mia moliwo zaoszczdzenia kilku zotych. Plik ten powsta po to, aby fani filmów z obcym, którzy nie mog jej nigdzie dosta - w adnej bibliotece, giedzie czy antykwariacie mieli moliwo przeczytania jej - rzecz jest biaym krukiem - wydana dawno i w niewielkim nakadzie. By moe kiedy powstanie „multimedialna” wersja, o której mowa we wstpie i zostanie udostpniona na moim WWW do wolnego downloadowania, na razie jest ten plik doc, który wysyam tym, którzy przekonaj mnie, e zasuguj na dostp do tych ksiek. W zwizku z tym proba o nie kolportowanie dalej tego pliku w adnej formie!

Wicej informacji o tej ksice, tym pliku, oraz o pozostaych bazujcych na filmach o obcym ksikach mona znale na „STRONA CIACHA O OBCYM” - http://www.aliens.ibt.pl

Poniej znajduj si kompletny tekst ksiki, która w oryginalnym wydaniu liczya sobie 271 stron.

STEVE PERRY

OBCY

MROWISKO

Tumaczy:

Waldemar Pietraszek

Wydawnictwo „ORION”

Kielce 1994

Tytuł oryginału ALIENS: EARTH HIVE

All rights reserved

Copyrights © 1992 by Twentieeth Century Fox Film Corporation

Aliens TM © 1992 by Twentieeth Century Fox Film Corporation

Cover art copyrights © 1992 Dennis Beauvais

Redaktor techniczny:

Artur Kmiecik

Wszystkie prawa zastrzeone

For the Polish edition:

Copyrights © by: Wydawnictwo “ORION” Kielce

„Zabawne myle, e Bestia jest czym, co mógby upolowa i zabi...”

Dianie po raz kolejny;

I Patowi Dupre, byemu harficie

Orkiestry Symfonicznej z Denver,

Któremu zawdziczam uratowanie

mej duszy podczas hippisowskiej jesieni

1970 roku w Baton Rouge

1.

Nawet we wntrzu swego grubego skafandra Billie moga wyczu zimno nocy docierajce do ciaa. Owszem, pezacz osania przed lodowatym wiatrem i mogy zabra ze sob jeden z przenonych piecyków udajc, e to ognisko, ale mimo to cigle byo zimno. Zrobiy wszystko co mogy. Na planecie Ferro nie byo ani kawaka drewna. Nawet gdyby by jaki, to z pewnoci nie do spalenia. Drewno byo w tym wiecie wicej warte ni platyna o takiej samej masie. Nierealne byo nawet mylenie o takim marnotrawstwie.

Mrony wicher skowycza jak jaka nieszczliwa poczwara i cigle uderza swymi podmuchami w przysadzist bry pezacza. Czasem jego pie przechodzia w przecigy gwizd, gdy powietrze padao pomidzy gsienice traktora. Powstaway przy tym zupenie niesamowite dwiki. Przez przetaczajce si po niebie grube chmury byskay gwiazdy, jaskrawe punkciki na tle miertelnie czarnej kurtyny, które lniy jak diamenty owietlone wiatem lasera. Nawet bez chmur panowa tu mrok; Ferro nie miaa ksiyców.

No có. Nie byo tu zbyt wygodnie, ale przynajmniej one trzy w caej kolonii nie miay nic do zrobienia i nudziy si miertelnie.

- Fajnie - odezwaa si Mag - Co jeszcze moemy zrobi? Zjadymy ju nasze zapasy, piewaymy gupie piosenki o koku i zajcu w morzu. Koniec zabawy, Carly.

Majc dwanacie lat, Mag bya o rok modsza ni Billie i Carly, i zawsze miaa na ustach jak cierpk uwag.

Billie wstrzsna si wewntrz skafandra.

- No tak, sprytny módku, co jeszcze byo na tym starym dysku o biwaku w terenie?

Jak si zamkniecie, gupie kwoki, to wam powiem.

Mag chwycia si za serce.

- Och, zabójco spryciarzy - jkna - Trafia mnie.

- Zwykle opowiada si historyjki - zakomunikowaa Carly, ignorujc zupenie wygupy koleanki - O duchach, potworach i takie tam gówna.

- Wspaniale - stwierdzia Mag - Opowiedz nam jak.

Carly zacza snu opowie o wampirach i upiorach. Billie wiedziaa, e jest to cignite ze starego filmu. Jednak co innego oglda obraz wideo, siedzc sobie w ciepej kabinie, a co innego, gdy siedzi si tutaj, z dala od Gównego Budynku, pod goym niebem, w ciemnociach. Brrr.

Uderzenia wiatru dotary na krótk chwil do nich i sypny piaskiem. Potem ucichy. Dokadnie w momencie, gdy Carly dotara do kulminacyjnego punktu swego opowiadania.

- ... i kadego roku jeden z tych, którzy przeyli t straszn noc stawa si obkany. A teraz... Kolej na mnie!

Mag i Billie podskoczyy, gdy Carly raptownie pochylia si ku nim. Potem wszystkie zaczy chichota.

- Hej, Mag. Twoja kolej.

- No tak. W porzdku. To bya ta stara czarownica. No, wiecie...?

W poowie jej opowiadania zaczy spada drobne odamki lodu. Jeden z nich musia trafi w przewód grzejnika, bo ten nagle rozjarzy si i zgas. Gdy pomienie zniky jedynym ródem wiata pozosta ciekokrystaliczny ekran pezacza. Noc opada na dziewczynki, a zimno i ciemnoci jakby zgstniay. Gówny Budynek by daleko. Znowu zacz pada grad. Billie wstrzsna si nie tylko z powodu zimna.

- O, rany. Popatrzcie. Mój ojciec znowu bdzie marudzi, e zniszczylimy ten ogrzewacz. - stwierdzia Mag - Wracam do pezacza.

- No, dalej. Kocz swoj bajeczk.

- Wybaczcie. Zaraz odpadn mi uszy.

- Dobra. Ale musimy jeszcze pozwoli opowiedzie co Billie.

Carly skina na koleank.

- Twoja kolej.

- Myl, e Mag ma racj. Chodmy do rodka.

- Hej, Billie. Nie rób z nas idiotek.

Dziewczynka wzia gboki oddech i wydmuchna wielki kb biaej pary. Przypomniay jej si sny. „Chcecie czego przeraajcego? W porzdku.”

- Dobrze. Opowiem wam co. To byy... to byy takie stwory. Nikt nie wiedzia skd pochodziy, lecz pewnego dnia zjawiy si na planecie Rim. Byy koloru czarnego szka, miay trzy metry dugoci i zby dugie jak wasze palce. Zamiast krwi w ich yach pyn kwas. Gdybycie zraniy jednego z nich, a krew prysnaby na was, wypaliaby wam dziury a do koci. Tak naprawd to nie mona ich byo zrani, bo ich skóra bya twarda jak pancerz statku midzygwiezdnego.

Wszystko co umiay robi to jedzenie i rozmnaanie si. Byy jak wielkie, gigantyczne uki. Mogy wtargn wszdzie. Ich zby byy twarde jak diament.

- O, kurcz - westchna Carly.

- Gdyby was schwytay i zabiy od razu, miaybycie szczcie - cigna Billie - One staray si nie zabija od razu i to byo gorsze ni mier. Wciskay w ciebie swoje poczwarki. Przez przeyk. I to ich dziecko roso w rodku a do momentu, kiedy miao wystarczajco mocne zby, eby wygry sobie drog na zewntrz. Przez twoje minie i koci. Po prostu wyeray ci dziur we wntrznociach...

- Jezu! - krzykna Carly.

Mag pooya rk na piersi.

Billie czekaa na jej ironiczn uwag, lecz Mag odezwaa si z wysikiem:

- Nie... czuj si zbyt dobrze...

- No, Mag - odezwaa si Carly - to tylko zmylona historia.

- Nie... nie... och, mój odek...

Billie przekna lin. Gardo miaa wyschnite na wiór.

- Mag?

- Ooo... to boli!

Dziewczynka uderzya si w klatk piersiow jakby usiowaa j roztrzaska. Nagle jej skafander wybrzuszy si w miejscu, gdzie znajdowa si splot soneczny. Wygldao to jak pi usiujca wydosta si spod ubrania. Materia zatrzeszcza.

- Aaaa...! - krzyk Mag spyn na Billie.

- Mag! Nie! - Billie wstaa i cofna si do tyu.

Wstaa te Carly. Podesza do Mag.

- Co to jest?

Skafander ponownie zatrzeszcza. Nagle pk. Fontanna krwi bluzna na zewntrz. Wytrysny strzpki ciaa, a wopodobny stwór rozmiarów ramienia czowieka bysn ostrymi jak igy zbami. Powoli wysuwa si z ciaa umierajcej dziewczynki.

Carly wrzasna. Nagle gos jej si zaama. Usiowaa uciec, ale monstrum wystrzelio z Mag w jej kierunku z prdkoci rakiety. Straszliwe zby zatrzasny si na krtani Carly. W wietle gwiazd krew wygldaa na czarn. Krzyk zaatakowanej przeszed w rzenie.

- Nie! - krzyczaa Billie - Nie! To by sen! To nieprawda! Tego nie byo! Nie...!

Billie zbudzia si z krzykiem.

Pochyla si nad ni lekarz. Leaa na óku cinieniowym i pole siowe przytrzymywao j delikatnie jak wielka, czua rka. Szarpna si, ale im gwatowniej to robia tym silniejsze stawao si pole.

- Nie!

- Spokojnie, Billie, spokojnie! To tylko sen! Ju dobrze, wszystko w porzdku!

Oddech zmieni si w posapywanie. Serce jej walio i atwo moga wyczu pulsowanie w skroniach. Popatrzya na Doktora Jerrina. Rozproszone wiato ukazywao sterylnie biae ciany i sufit centrum medycznego. Tylko sen. Jak zawsze sen.

- Dam ci troch soporyfitu... - zacz lekarz.

Potrzsna gow. Pole óka pozwolio na taki ruch.

- Nie. Nie trzeba. W porzdku.

- Jeste pewna?

Mia mi twarz. By dostatecznie stary by by jej dziadkiem. Leczy j od lat odkd tylko przybya na Ziemi. Z powodu snów. Nie zawsze byy takie same. Zwykle nia o planecie Rim, o wiecie, w którym si urodzia. Mino ju trzynacie lat odkd katastrofa jdrowa zniszczya koloni na Rim i prawie dziesi lat od wyjazdu z Ferro. Cigle przeladoway j koszmary porywajc j w dziki i niekontrolowany galop przez dugie noce. Leki nie skutkoway. Rozmowy, hipnoza, biologiczne sprzenie zwrotne, syntetyzacja fal mózgowych - nic nie pomagaa.

Nic nie mogo powstrzyma tych snów.

Lekarz pozwoli jej wsta i podej do umywalki. Umya twarz. Lustro pokazao jej jak wyglda. Bya redniego wzrostu, szczupa i silna. Nie na darmo spdzaa tyle czasu w sali wicze. Wosy, zwykle krótko obcite, teraz sigay ramion. Ich blado brzowy kolor przypomina prawie popió. Bardzo jasne, bkitne oczy patrzyy z nad prostego nosa, a usta byy jak wosy - nieco przydue. Nie bya to brzydka twarz, lecz nie taka, eby przej przez pokój dla lepszego widoku. Niebrzydka, ale naznaczona przeklestwem. Jaki bóg musia wzi j na oko. Billie chciaaby wiedzie dlaczego.

- Na Budd, s wszdzie wokó nas! - rykn Quinn.

Wilks poczu jak pot spywa mu po krgosupie pod zbroj z „pajczego jedwabiu”. wiato byo za sabe i ciko byo dostrzec co dziao si wokó. Lampa na hemie bya gówno warta. Podczerwie te nie bardzo bya przydatna.

- Przesta pieprzy, Quinn! Uwaaj na swój odcinek i wszystko bdzie w porzdku!

- Nie pieprz Kap, dostay Siera!

To by Jasper, jeden z komandosów. Byo ich tu dwunastu w ich oddziale. Zostao czterech.

- Co mamy robi?

Wilks otacza ramieniem dziewczynk, w doni trzyma karabin. Dzieciak wrzeszcza.

- Spokojnie, kochanie - powiedzia - Bdzie dobrze. Wrócimy na statek, wszystko bdzie dobrze.

Ellis, osaniajcy tyy, zajcza w swahili:

- Ludzie, ludzie, czym one s, do diaba?

Byo to retoryczne pytanie. Nikt tego nie wiedzia.

Ciepo owiono kaprala. Powietrze byo przesycone zapachem jaki wydaje padlina zbyt dugo leca na socu. Tam, gdzie stwory przeszy do wntrza przez ciany, gadki, niezniszczalny plastik pokryty by czarniaw substancj. Wygldao to jakby jaki szalony rzebiarz pokry ciany ptlami wntrznoci. Poskrcane cianki byy tak twarde jak plaston, ale przybysze rozgrzali je jakim, by moe organicznym, rodkiem. Teraz byo tu jak we wntrzu pieca, tylko wilgotniej.

Za plecami ponownie odezwa si karabin Quinna. Odgos wystrzaów dotar do uszu Wilksa jak stumione echo.

- Quinn!

- Za nami jest peno tego gówna, Kap!

- Strzelaj, eby trafi - rozkaza kapral - Tylko tripletami! Nie mamy do amo by j traci na cigy ogie!

Dalej, z przodu, korytarz rozgazia si, lecz drzwi cinieniowe opady i zablokoway obydwa wyjcia. Byskajce wiato, sygna dwikowy i komputerowy gos ostrzegay, e reaktorowi zagraa stopienie.

Musieli przebi si na zewntrz i to szybko, eby nie zaszlachtoway ich te bestie. Mogli te zamieni si w radioaktywny popió. Pieprzony wybór.

- Jasper, trzymaj dzieciaka.

- Nie! - krzykna dziewczynka.

- Musz otworzy drzwi - powiedzia Wilks - Jasper zaopiekuje si tob.

Czarny komandos zbliy si i chwyci dziecko. Przytulio si do niego jak maa mapka do matki.

Kapral odwróci si do drzwi. Odpi od pasa swój plazmowy miotacz, wycelowa i nacisn spust. Biae ostrze plazmy zabyso na dugo ramienia. Skierowa je dokadnie na rygiel i poruszy w jedn i drug stron. Zamek zrobiono z potrójnie polimeryzowanego wgla, ale nie by zaprojektowany by oprze si temperaturze wntrza gwiazdy. Wgiel, bulgoczc stopi si i ciek jak woda.

Drzwi otworzyy si.

Za nimi stao monstrum. Pochylio si nad Wilksem, dugi, uzbiony bicz wysun si z potwornej paszczy. lina ociekaa ze szczk jak struki galarety.

- O, kurwa - komandos rzuci si w prawo i instynktownie przesun strumie plazmy. Cienka jaj linia trafia w szyj stwora, która wygldaa na zbyt cienk by nosi niemoliwie wielk gow. Jak co takiego mogo w ogóle sta? To nie miao adnego sensu...

Obce stworzenie byo potne, ale plazma jest wystarczajco gorca by topi diamenty. Gowa odpada i potoczya si na podog. Cigle próbowaa ugry Wilksa, szczki cigle ociekay lin i kapay na niego. Nawet nie byo wiadomo, czy to co jest martwe.

- Rusza si! I uwaajcie, ten cholerny stwór jest cigle niebezpieczny!

Jasper wrzasn.

- Jasper! Co jest!

Jeden z potworów dopad go i zmiady mu gow tak, jak kot robi to z mysz. Dziewczynka...!

- Wilks! Na pomoc! Pomocy!

Inne monstrum chwycio dziecko i odchodzio z nim.

Kapral odwróci si i wycelowa bro. Uwiadomi sobie nagle, e jeeli trafi, prysznic z kwasu moe zabi dziewczynk. Widzia ju jak ta krew poara pancerz, który móg wytrzyma zimno pustki kosmicznej. Obniy luf i wycelowa w nogi potwora. Nie bdzie móg biec, jeeli nie bdzie mia stóp...

Korytarz by peen stworów. Quinn lea rozpruty, jego karabin cigle strzela automatycznym ogniem. Przeciwpancerne i burzce adunki rozryway monstra, trafiay w ciany. W powietrzu unosi si smród spalenizny...

Ellis przebija si swym miotaczem i strumie ognia wypenia korytarz, odbijajc si od obcych i spywajc po cianach...

- Na pomoc! - krzyczaa dziewczynka - Prosz, pomócie mi!

O, Boe!

- Nie!

Wilks obudzi si. Pot pozlepia mu wosy i spywa po czole do oczu. Ubranie mia mokre. O rany.

Usiad. Cigle by w celi, na wskiej pryczy. Ciemne, plastikowe ciany tkwiy na swoich miejscach.

Drzwi otworzyy si cicho. Sta w nich robot-stranik. Dwa i pó metra wysoki, porusza si na gsienicach. Teraz poyskiwa w wietle wiziennego korytarza. Elektroniczny gos odezwa si do winia:

- Kapral Wilks! Baczno!

Wilks przetar oczy. Nawet wojskowy dryl razem z caym jego poczuciem bezpieczestwa nie potrafi uwolni go od koszmarów.

Nic nie powstrzyma tych snów.

- Wilks!

- Co tam?

- Do raportu w WOJKOM.

- Pieprz to, blaszana gówko. Dostaem jeszcze dwa dni.

- Sam tak chciae - powiedziaa maszyna - Twoi wysoko postawieni przyjaciele myl inaczej. Najwysze czynniki chc ci widzie.

- Co za wysoko postawieni przyjaciele?

Jeden z innych winiów, tucioch z Beneres, odezwa si:

- Jacy przyjaciele?

Wilks gapi si na robota. Dlaczego chc go widzie? Za kadym razem gdy szare zaczynay gr, oznaczao to kopoty dla onierza. Poczu jak skrcaj mu si wntrznoci i nie byo to uczucie jak po lekach. Cokolwiek to byo, nie byo dobre.

- Idziemy, komandosie - powiedzia stranik - Mam dostarczy ci do WOJKOMu jak najszybciej.

- Pozwól mi najpierw wzi prysznic i troch si ogarn.

- Zaatwione odmownie. Powiedzieli „jak najszybciej”.

Blizna po poparzeniach pokrywajca mu lewa poow twarzy zacza nagle swdzie. Cholera! Nie tylko le, ale naprawd fatalnie.

Czego oni od niego chc?

2.

Ziemi okrao mnóstwo odpadów.

W cigu setki lat od czasu, kiedy zosta wystrzelony pierwszy satelita, beztroscy astronauci i zaogi budów kosmicznych gubili ruby, narzdzia i inne czci wyposaenia. Mniejsze rzeczy potrafiy porusza si z prdkoci wzgldn pitnastu kilometrów na sekund i mogy wybi cakiem niez dziur w kadym materiale o gstoci mniejszej ni gsto penego opancerzenia, a to dotyczyo take statków podróujcych z ludmi. Nawet odprysk farby móg spowodowa wgniecenie uderzajc w gadk powok. Chocia byy niebezpieczne dla statków, mae przedmioty spalay si na polu ochronnym. Oczywicie byy to pozostaoci po dziaaniu specjalnych robotów, które wszyscy nazywali odkurzaczami.

Czasem powstawao realne niebezpieczestwo, e jaka wielka rzecz spadnie na ziemi. Kiedy, na Big Island, spada cz konstrukcji statku i zabia sto tysicy osób oraz spowodowaa, e kawa Kona staa si niezwyk rzadkoci. Z powodu tego i podobnych mu incydentów kto w kocu zrozumia jakim problemem s mieci na orbicie. Zostao ustanowione prawo, e wszystkie odpady wiksze od czowieka maj by odnajdywane i usuwane. Zostaa do tego powoana nowa agencja, organizacyjne prace trway krótko i instytucja ju istniaa.

Z tego to powodu patrolowiec Stray Wokóziemskiej Dutton wisia zawieszony na orbicie nad Pónocn Afryk. wiato gwiazd migotao na jego borowo-wglowej powoce, a jego zaoga zoona z dwóch ziewajcych mczyzn zamierzaa wanie sprowadzi wrak statku kosmicznego. Komputer kontroli uszkodze zakomunikowa wanie, e znalezisko moe rozpa si lada moment i dlatego trzeba je natychmiast sprawdzi.

Istniaa moliwo, e kto móg tam obozowa i po wybuchu rozpadby si na kawaeczki wystarczajco mae dla kosmicznego odkurzacza.

- Próbnik gotowy do akcji - powiedzia Ensign Lyie.

Siedzcy obok kapitan patrolowca, komandor Barton, skin gow.

- Stan gotowoci... - wystrzeli próbnik.

Lyle dotkn tablicy kontrolnej.

- Próbnik wystartowa. Telepomiar zielony. Wizja wczona. Sensory dziaaj. Spalanie jednosekundowe.

Maleki statek robota pomkn ku porzuconemu w przestrzeni frachtowcowi. Nieustannie przesya informacje do pozostajcego coraz dalej patrolowca.

- Moe jest zaadowany platyn - odezwa si Lyle.

- Pewnie. Moe tez deszcz leje na Ksiycu.

- O co ci chodzi, Bar? Nie chciaby by bogaty?

- Jasne. I chciabym te spdzi dziesi lat na zesaniu, walczc z potworami. Chyba, ze znasz sposób jak wyczy niebiesk skrzynk.

Lyle zamia si. Niebieska skrzynka nagrywaa wszystko co dziao si na patrolowcu oraz wszystkie wyniki prób. Nawet gdyby znaleziony statek by peen platyny, nie byo sposobu, eby ukry to przed Dowództwem. A oficerowie stamtd nie znali okolicznoci agodzcych.

- Nie. Nie znam. Ale gdybymy mieli par milionów kredytek, mona atwo by wynaj kogo, kto zna.

- Oczywicie. Twoj matk - skwitowa Barton.

Lyle zerkn na paski ekran komputera. By to tani sprzt. Marynarka miaa w peni holograficzne maszyny, lecz Stra cigle musiaa posugiwa si przestarzaymi wyrobami z Sumatry. Próbnik wczy hamowanie, zbliajc si do wraku.

- No i prosz. Co my tu mamy?

Barton chrzkn.

- Popatrz na waz. Jest wybrzuszony na zewntrz.

- Mylisz, e bya eksplozja? - spyta Lyle.

- Nie wiem. Otwórzmy t puszk.

Lyle uderzy kilka razy w klawiatur. Z próbnika wysun si uniwersalny przyrzd i znikn w zamku wazu.

- Nie mamy szczcia. Zamek jest uszkodzony - zauway Lyle.

- Nie jestem lepy. Widz to. Wysad go.

- Miejmy nadziej, e wewntrzna klapa jest zamknita.

- No, dalej. Ten kawa zomu kry tutaj od co najmniej szedziesiciu lat. Ktokolwiek znajdowaby si w rodku, zmarby ze staroci. Wewntrz nie ma w ogóle powietrza i jeeli jakim cudem kto jest w domu, to i tak siedzi w pojemniku przetrwalnikowym. Poza tym, minie okoo trzydziestu minut zanim cinienie spadnie krytycznie. Wysadzaj.

Lyle wzruszy ramionami. Dotkn klawiatury.

Próbnik przyczepi may adunek wybuchowy do wazu i wycofa si o kilkaset metrów. Wybuch bysn w cakowitej ciszy i klapa wazu otworzya si.

- Puk, puk. Jest kto w domu?

- Zobaczymy. I spróbuj nie straci tym razem próbnika.

- To nie bya moja wina - broni si Lyle - Jeden z silników hamujcych by wczony.

- To ty tak mówisz.

Statek-robot wsun si przez otwarty waz do wntrza porzuconego statku.

- Wewntrzna klapa otwarta.

- Dobrze. Nie tramy czasu. Do rodka.

Halogeny próbnika zabysy, gdy wpyn do wntrza. Na ekranie komputera pojawi si alarm o skaeniu radioaktywnym.

- Troch tam gorco - mrukn Lyle.

- Tak, mam nadziej, e lubisz dobrze przypieczone tosty.

- Mmm. Myl, e ktokolwiek tam jest, zmieni si ju w grzank. Musimy wykpa próbnik, gdy wróci.

- Jezu Chryste, popatrz na to! - powiedzia Burton.

„To” byo czowiekiem przepywajcym tu przed próbnikiem. Wysokie promieniowanie zabio bakterie, które mogyby rozoy ciao, a chód zakonserwowa wszystko, co prónia wyssaa. Mczyzna wyglda jak suszona liwka. By nagi.

- O, Boe - jkn Lyle - No, sprawdmy t cian z nim.

Dotkn kilku klawiszy i obraz pojania i powikszy si. Co byo napisane na gadkiej powoce. Brzowe litery gosiy: ZABIO NAS WSZYSTKICH.

- Cholera, czy to zostao napisane krwi? Wyglda moim zdaniem na krew.

- Chcesz zrobi analiz?

- Nigdy w yciu. Trafi nam si niezy statek.

Lyle przytakn. Syszeli ju o takich przypadkach. Mieli nadziej, e nigdy nie przyjdzie im otwiera podobnego. Kto traci zmysy i zabija wszystkich na pokadzie. Otwiera wyjcie i pozwala by powietrze ucieko na zewntrz, albo wypenia cay statek promieniowaniem, jak byo w tym przypadku. Szybka, albo powolna mier, ale mier. Nieodwoalna. Lyle wstrzsn si.

- Odszukaj terminal i zobacz czy mona dotrze do pamici statku. Pomiary zrobimy tutaj.

- Jeeli tylko baterie s dobre. Oops. Popatrz na miernik.

- Widz. Nie bardzo wierz, ale tak jest. Nikt nie mógby przey. Nawet w penym ubraniu przeciwradiacyjnym ugotowaby si.

- No, jest. To zwyky transportowiec.

May, przysadzisty robot lea rozcignity na pododze.

- Musielimy go obudzi, kiedy wysadzalimy drzwi.

- Tak, pewnie tak. Dawaj pami.

Próbnik przesun si do tablicy kontrolnej.

- Diabli. Patrz na te dziury. Spójrz jak co roztopio plastik. Promieniowanie tego nie zrobio, prawda?

- Kto wie? Czy to wane? Po prostu zabierz pami i cigaj próbnik z powrotem. Wysadzamy tego frajera. Mam dzi wieczorem randk i nie chc si spóni.

- Ty tu dowodzisz.

Próbnik podczy si do urzdzenia kontrolnego. Zasilanie statku prawie zaniko, ale byo wystarczajce do skopiowania pamici.

- Popatrzmy - odezwa si Lyle - mamy tu na ekranie identyfikator statku.

- adna niespodzianka - powiedzia Burton - Reaktor pitego typu, dugo w gbokiej przestrzeni, sabe osony, prawie martwe jdro. Nic dziwnego, e urzdzili sobie tak majówk. Tak musiao by. Zamie to w mae soneczko. Polij 10-CA i wracamy do domu.

Lyle dotkn ponownie kilku klawiszy. Próbnik umieci may adunek nuklearny na cianie pomieszczenia, w którym si znajdowa.

- Dobra. Trzy minuty do... O, cholera!

Ekran zgas.

- Co zrobie?

- Nic nie zrobiem. Przestaa dziaa kamera.

- Przecz si do pamici. Stracilimy kolejny próbnik i Stary przeuje nasze dupy na miazg.

Lyle wcisn guzik. Komputer przej kontrol nad próbnikiem. Od tej chwili kady centymetr trajektorii lotu by zapisywany w pamici i próbnik móg by sprowadzony z powrotem na statek.

- To proste - w chwil póniej powiedzia Lyle - spali wicej paliwa ni powinien.

- Moe natkn si na co opuszczajc wrak. Niewane.

Zadokowa. Zewntrzny waz otwarty. Niech no spojrz dlaczego ten dupek zachowa si tak nieadnie - dowiadczone palce Lyle'a pobiegy po klawiaturze.

- O, Jezu! - powiedzia Barton.

Lyle. Spojrza. Co to byo do diaba? Jaka rzecz siedziaa na próbniku. Wygldaa jak gad, nie, jak gigantyczny uk. Chwileczk, to móg by rodzaj ubioru. Nie byo sposobu, eby przey w próni bez adnej osony...

- Zamknij waz! - wrzasn Barton.

- Za póno! To jest ju w rodku.

- Zatop grod! Wypompuj powietrze! Wyrzu to na zewntrz przez te pieprzone drzwi!

Dwiczne uderzenie przebiego wibracj przez cay statek. Jakby motek uderzy w metal.

- To próbuje otworzy wewntrzny waz!

Lyle uderza w klawisze jak szaleniec.

- Antyrad wypeni grod! Wczone pompy ssce!

Cigle sycha byo uderzenia.

- Spokojnie, spokojnie. Nie wpadajmy w panik. Nie moe si dosta do rodka. Nikt nie przejdzie przez borowo-wglowy waz uywajc do tego goych rk!

Co rozdaro si. Co gono zadwiczao. Potem rozleg si odgos najbardziej przeraajcy astronaut: powietrze uciekao ze statku.

- Zamknij zewntrzny waz, na mio bosk!

Lecz cinienie powietrza wyrwao Lyle'a z fotela. Kabina wypenia si fruwajcymi rzeczami, które byy wysysane ku tylnej czci patrolowca. Pióra wietlne, filianki i kolorowe magazyny miotay si dziko. Pochyli si nad tablic kontroln i wcisn guzik alarmu.

Barton, take na wpó wycignity ze swego stanowiska, usiowa dosign czerwonego guzika, lecz zamiast tego wcisn przycisk, który spowodowa wyczenie kontroli komputera. Statek przeszed na rczne sterowanie.

Cinienie w kabinie spado niemal do zera. Dziura wielkoci wazu cholernie szybko pozbawia statek powietrza. Oczy Lyle'a wyszy z orbit i zaczy krwawi. Odpada mu jedna z maowin usznych. Wrzeszcza z bólu, ale oszuka przycisk kontrolujcy zewntrzn klap.

- Mam go! Mam go!

Waz zamkn si. Wczyy si awaryjne zbiorniki powietrza. Zwikszona grawitacja wcisna dwójk mczyzn w siedzenia.

- Cholera! Cholera! - powtarza Barton.

- Ju w porzdku, w porzdku. Zamknite!

- Kontrola Stray Wokóziemskiej, tu patrolowiec Dutton! - zacz Barton - Mielimy wypadek!

- Och, nie! Czowieku! - krzykn Lyle.

Komandor odwróci si gwatownie.

Stwór sta opodal.

Mia zby. Ruszy ku nim. Wyglda na godnego.

Barton próbowa wsta, upad i uderzy przycisk startu. Statek cigle by na sterowaniu rcznym. Silniki odpaliy.

Przyspieszenie rzucio potworem w ty i wcisno Lyle'a i Bartona w fotele. Mimo, e oni nie mogli si nawet poruszy, stwór jako potrafi wsta.

To by koszmar. Nie mogo to wydarzy si na jawie.

Pasy bezpieczestwa rozerway si, gdy monstrum wyrwao Lyle'a z siedzenia. Szponiaste rce zacisny si na jego ramionach. Trysna krew. Bestia otworzya paszcz i wysuno si z niej co na ksztat wa. Ruch by tak szybki, e Barton ledwo móg dostrzec co to jest. W wkrci si w gow ofiary jakby czaszka bya zrobiona z kitu. Krew i mózg rozprysny si wokoo. Lyle krzykn w ostatecznym przeraeniu.

Patrolowiec, cigle przyspieszajc, skierowa si prosto w stron radioaktywnego wraka.

Monstrum wycigno sw diabelsk rzecz z czaszki Lyle'a. Wywoao to mlaszczcy dwik jakby kto wycign stop z bota. Bestia odwrócia si do Bartona. Ten wcign powietrze by krzykn, lecz gos nigdy nie wydosta si z jego krtani...

W tym samym momencie patrolowiec uderzy w porzucony transportowiec i... nastpia eksplozja bomby zostawionej przez próbnik.

Obydwa statki zostay zniszczone w wyniku wybuchu. Niemal wszystko zmienio si w drobny py zdajcy po wyduonej spirali ku Socu.

Wszystko z wyjtkiem niebieskiej skrzynki.

Wilks patrzy na ekran mimo, e ten by ju cakiem pusty.

Zadziwiajce jak doskonale chroniona jest niebieska skrzynka, e potrafi przetrwa tak blisk eksplozj adunku jdrowego.

Popatrzy na robota - stranika.

- No, dobra. Obejrzaem to sobie.

- Chodmy - powiedziaa maszyna.

Byli sami w konferencyjnej sali w kwaterze Gównej WOJKOMu. Kapral szed z tyu, a robot pokazywa drog. Gdyby mia karabin mógby zastrzeli t blaszank i spróbowa uciec. Kiedy szli korytarzem Wilks próbowa sobie poukada to wszystko.

„To dlatego nie wyrzucono go cakowicie z Korpusu. Tylko spraw czasu jest kolejne spotkanie ludzkoci z obcymi. Nie chcieli mu wierzy, kiedy mówi im co wydarzyo si na planecie Rim, ale prawda pochodzca z maszyn nie pozostawaa wtpliwoci. May zabieg na mózgu móg wyrzuci wszystko z jego pamici, lecz Korpus nigdy nie pozbywa si czego, co mogo okaza si uyteczne po pewnym czasie.”

Wntrznoci skrciy mu si w zimny supe, jakby kto wla mu do brzucha ciekego azotu. Bomba na Rim nie zniszczya ich wszystkich. Wojskowi ponownie potrzebowali eksperta od potworów, a Kapral Wilks by nim. Prawdopodobnie nie byli uszczliwieni z tego powodu, lecz musieli to zrobi.

Nie cieszy si na spotkanie z nimi. Nie wygldao to zbyt dobrze. Przeciwnie, bardzo le.

3.

Siedziba Salvaja znajdowaa si niemal dokadnie pod oson ogromnego reaktora w Stacji Sieci Kontrolnej Zasilania dla Poudniowej Pókuli. Obszar SSKZ by wystarczajco rozlegy by czasami wywoywa zmiany pogody. W wikszoci wypadków wywoywa deszcz. Przez dnie i noce, cigle, nieustannie, deszcz la jak z cebra. Budowla zostaa wykonana z prefabrykatów mogcych przetrwa eony w warunkach staej, wysokiej wilgotnoci. Szarobure ciany piy si ku niebu, które tutaj miao prawie stale kolor oowiu. Byo to dobre miejsce na kryjówk. Nikt tutaj nie przychodzi bez powodu, nawet policja unikaa deszczu.

Pindar, technik od holografii, skaka przez gbokie do kostek kaue. Zawsze tu byy, pomimo pomp wysysajcych nieustannie wod. Gdyby Salvaje nie mia tak wielu pienidzy, którymi chcia si dzieli, technik nigdy nie odwiedziby tej przekltej dziury. ciany budynku pokrywaa gruba warstwa pleni i nawet specjalna farba nie potrafia jej powstrzyma. Chodziy wieci, atwo zapa szczep grypy, która moe zabi ci zanim dotrzesz do lekarza, a nawet gdyby ci si to udao, to aden rodek nie zwalczy istniejcych tutaj mutantów. Mio.

Drzwi otworzyy si trzeszczc zawiasami i Pindar wszed do kryjówki Salvaja.

- Spónie si - dobieg go upiorny dwik zza pleców.

Technik wszed dalej, zdj osmotyczn powok, która zabezpieczaa go przed deszczem i rzuci cieniutki jak pajczyna plastik na podog.

- Tak, susznie. Mam szczcie jeli uda mi si zdrzemn w przerwach pomidzy moj prac, a tym gównem tutaj.

- Nie obchodz mnie twoje drzemki. Pac dobrze.

Pindar popatrzy na gospodarza. By to zwyczajny czowiek. redniego wzrostu, wosy utrzymywane elektrostatycznymi adunkami, sterczay do tyu. Nosi ma bródk i wsy. móg mie zarówno trzydzieci, jak i pidziesit lat; mia twarz z rodzaju tych, które nigdy si zbytnio nie starzej. Nosi gadki czarny ubiór i byszczce buty. Technik nie wiedzia jak powinien wyglda wity czowiek, ale z pewnoci nie tak jak Salvaje.

- Tam - wskaza nawiedzony.

Pindar zobaczy kamer stojc na stole.

- Do licha. Skd wytrzasne taki antyk? Wyglda jak wymontowany z jakiego starego statku...

- Nie ma znaczenia skd go mam. Czy potrafisz podczy nas do Sieci?

- Senior, mog ci podczy nawet za pomoc tostera i dwóch kuchenek mikrofalowych. Jestem bardzo dobrym technikiem.

Salvaje nie odezwa si, tylko popatrzy na Pindara zimnymi szarymi oczami. Ten wzdrygn si.

„Daj mu to czego chce” - powiedzia do siebie.

- Si, mog przesa twój obraz, ale tylko wizj i foni. adnych efektów specjalnych, adnych poddwików, ani zapachów. Wygldasz cakiem mio w porównaniu z tym co wrzuca si do WN.

- Wielkie Nieczystoci usysz prawd bez adnych trików. I zobacz wizerunek Prawdziwego Mesjasza. To wystarczy. Uwaaj!

Salvaje dotkn kontrolki starego rzutnika. Za nim pojawi si lnicy hologram.

- Madre de Dios!. - wyszeptał Pindar. Obraz mia okoo trzech metrów wysokoci, poczwszy od spiczastego ogona do wierzchoka groteskowej gowy w ksztacie banana. Jeeli to o miao oczy to musiay si znajdowa tu za podwójnym rzdem ostrych jak igy zbów. Technik odszed nieco na bok i dostrzeg co co okazao si by grubymi zewntrznymi ebrami wychodzcymi z grzbietu potwora. Wygldao to tak, jakby jaki bóg zaartowa sobie i stworzy czekoksztatnego gigantycznych rozmiarów insekta. Monstrum byo czarne, moe ciemno szare. Pod adnym pretekstem nie chciaby si spotka z czym takim. Nie wiedzia czym jest potwór, ale sdzc po wygldzie nie jest Mesjaszem. Gotów by zaoy si o cae elazo z Pasa Asteroidów.

- Mog wczy ci na pi minut - odezwa si Pindar i wskaza na stara kamer - razem z twoim... eee... mesjaszem. Twoje pienidze. Ale ciekaw jestem czy ktokolwiek popatrzy na to i uwierzy, e istnieje. osobicie uwaam, e mona to zobaczy tylko w Hadesie.

- Nie wyraaj sdów o czym, czego nie rozumiesz, techniku.

Pindar wzruszy ramionami. Podczy komputer kamery, doczy bocznik i przygotowa transmiter. Podszed szybko do zasilacza i konsoli kontrolnej. Wystuka skradziony kod satelity komunikacyjnego. Zatrzyma si przed ostatnia cyfr i odwróci do Salvaja.

- Kiedy wprowadz ostatni znak bdziesz mia trzy minuty zanim WCC trafi na lad twojego kanau. Dwie minuty póniej znajd przekanik, który ukryem w Madrasie, a w cigu kolejnych dwóch minut znajd twoj kryjówk. Najlepiej skoczy transmisj w cigu piciu minut. Wmontowaem automatyczny przerywacz, który zadziaa trzydzieci sekund póniej. Bd musia znale nastpny przekanik, jeeli bdziesz chcia znowu nadawa.

- Esta no importa - powiedzia Salvaje.

Technik znowu wzruszy ramionami.

-Twoje pienidze.

Salvaje wycign rk jakby chcia pogaska hologram migoczcy tu za nim. Palce przeszy przez obraz.

- Inni musz o tym usysze. Musz im to powiedzie.

„Gupi jak szczurze gówno” - pomyla technik, lecz nie powiedzia tego gono.

- W porzdku. Za cztery sekundy. Trzy. Dwie. Jedna.

Wprowadzi ostatni cyfr.

Salvaje umiechn si do kamery.

- Witajcie, bogosawieni poszukiwacze. Przychodz do was z Wielkim Objawieniem. Nadchodzi Prawdziwy Mesjasz...

Pindar potrzsn gow. Prdzej modliby si do swego psa ni do tej przeraajcej bestii, która z pewnoci jest symulacj komputerow. Nic nie moe wyglda tak jak to.

Kawiarnia dla pacjentów bya niemal pusta. Moe z tuzin wyciszonych przez leki chorych stao w kolejce z plastikowymi tackami w rkach. Billie poruszaa si we wasnej chemicznej mgle. Zmczona, lecz niezdolna do odpoczynku.

Sasha siedziaa przy stoliku obok holoprojekcji i usiowaa nawin na plastikowy widelec jaki paskudny makaron. Stó by wystarczajco mocny by wytrzyma ciar posików, ale zwinby si jak papierowa zabawka, gdyby kto próbowa uy go jako maczugi. Kto taki jak ona.

- Cze, Billie - odezwaa si Sasha - Popatrz na Didi. Zmienia kanay w projektorze co trzy sekundy. Dlatego myl, e ta dziewczyna jest psychiczna!

Sasha zamiaa si. Billie znaa jej histori. Wepchna swego ojca do wanny z kwasem do czyszczenia biuterii, kiedy miaa dziewi lat. Przebywa ju tutaj od jedenastu lat, bo za kadym razem, kiedy pytano j czy zrobia by to ponownie, odpowiadaa z okrutnym grymasem, e oczywicie. Bya gotowa robi to codziennie, w kady dzie tygodnia, a w niedziel nawet dwa razy.

Billie zerkna na Didi. Dziewczyna wpatrywaa si w projektor jak zahipnotyzowana. Hologramy poyskiway, gdy zmieniaa kanay. Nawet Didi zabierao troch czasu obejrzenie wszystkich czterech czy piciu setek kanaów.

- No chod, siadaj. Spróbuj tych ciepych rzygowin. S naprawd nieze.

Billie usiada, prawie upada na krzeso.

- Znowu na niebieskich?

- Tym razem na zielonych - westchna Billie.

- Rany, co zrobia? Udusia pielgniark?

- Sny.

Billie popatrzya na ekran wieccy przed Didi. Statek kosmiczny. Bysk. Kolumna aut na autostradzie. Bysk. Dzikie elfy. Bysk

- No, Billie - powiedziaa Sashsa - Za miesic bdziesz wiedziaa co ci jest

- Tym razem nie wytrzymam, Sash. Oni sobie tego nie wyobraaj. Powiedzieli mi, e moja rodzina zgina podczas wybuchu. Ja wiem lepiej. Byam tam!

- Spokojnie, dzieciaku. Monitory...

- Pieprz monitory!

Billie cisna talerzem przez stó, rozrzucajc wokoo makaron. Elastyczne naczynie upado na podog i odbio si nie wydajc prawie adnego dwiku.

- Potrafi wysa statek na odlego setki lat wietlnych do innego systemu gwiezdnego, potrafi zrobi androida z aminokwasów i plastiku, ale nie potrafi uwolni mnie od koszmarów!

Jakby w magiczny sposób pojawili si porzdkowi, ale zo Billie nie moga duej walczy z chemikaliami, którymi j nafaszerowano. Oklapa cakowicie.

Za plecami rozleg si spokojny gos Didi:

- Zatrzyma kana

Tu przed ni byszcza obraz mczyzny ze sterczcymi w ty wosami i z malek bródk. A za nim stao... stao...

- ...doczcie do nas przyjaciele - mówi gos mczyzny w goniku wszczepionym w ko za uszami Didi - Doczcie do Kocioa Niepokalanego Wylgu. Przyjmijcie ostateczn komuni. Zostacie z Prawdziwym Mesjaszem...

Didi umiechna si, kiedy porzdkowi podeszli i podnieli Billie. Nie widziaa wychodzc, Prawdziwego Mesjasza.

- Cholera, pospieszmy si!

Potem kto wcisn porcj zielonego leku w ttnic szyjn i Billie odpyna.

Wilks i robot dotarli do strzeonych drzwi wiodcych do Pierwszej Komórki Wywiadu w WOJKOMie. Laser kontrolny rzuci na jego oko czerwon plamk i zanim kapral skoczy mruga komputer porówna wzór siatkówki i drzwi zaczy si otwiera. Maszyna obok odezwaa si:

- Wchod. Ja poczekam tutaj.

Zrobi jak mu kazano. Czu na sobie niewidoczne spojrzenia. Wiedzia, e jest obserwowany przez komputery i prawdopodobnie równie ywych straników. Kady jego ruch by rejestrowany. Pieprzy to.

W korytarzu byy tylko jedne drzwi. Nie móg zabdzi. Otworzyy si, gdy tylko si zbliy. Wszed. Wewntrz nie byo nic prócz owalnego stou, przy którym zmiecioby si dwanacie osób i trzech krzese. Da byy zajte. W jednym siedzia peny pukownik lotnictwa. adnych odznacze bojowych. Biurkowy pilot. Móg by dowódc WW. WW to by skrót od Wywiad Wojskowy.

Drugi mczyzna by w cywilnym ubraniu i na cywila wyglda. Wilks móg si zaoy o swoj miesiczn pensj, e facet by z ZAW - Ziemskiej Agencji Wywiadowczej. Z paczki dziwade jakie tylko chciae.

- Spocznij, kapralu - powiedzia pukownik. Wilks nawet nie zauway, e stoi na baczno. Stare nawyki ciko umieraj.

Zauway, e pukownik - na plakietce nosi nazwisko Stephens - trzyma rce za plecami. Jakby obawia si go dotkn.

Inaczej cywil. Ten wycign rk.

- Kapral Wilks - nie ucisn wycignitej doni. Robic to z takim facetem moge si spodziewa przeszczepu palca.

Czowiek z wywiadu skin gow i cofn rk.

- Widziae nagranie - stwierdzi Stephens.

- Widziaem.

- Co o tym mylisz?

- Myl, e ci ze stray, mieli duo szczcia, e weszli w ten atomowy wybuch.

Pukownik i i cywil wymienili szybkie spojrzenia.

- To jest... eee... pan Orona - powiedzia Stephens.

„Tak, a ja jestem Król Jerzy II” - pomyla Wilks.

- Miae ju do czynienia z tymi stworami wczeniej, prawda? - zapyta ten nazwanu Oronem.

- Zgadza si.

- Opowiedz mi o tym.

- Co mógbym powiedzie nowego? O wszystkim wiecie. Widziae nagranie z mojego „badania”, co?

- Chc usysze to od ciebie.

- Moe ja nie chc ci tego opowiada.

Stephens zerkn na niego.

- Opowiedz t histori, komandosie. To rozkaz.

Wilks prawie wybuchn miechem.

„I co jeszcze. Moesz mnie pocaowa w dup. Albo wysa do kompani karnej. Wolabym by tam ni tutaj.”

Jednak wiedzia, e jeeli bd chcieli, to wycisn z niego to opowiadanie. Bdzie piewa jak ari w operze.

- W porzdku. Byem jednym z oddziau wysanego by sprawdzi co si stao w koloni o nazwie Rim. Stracilimy z nimi kontakt. Na miejscu znalelimy tylko jedn osob, która przeya. Dziewczynk o imieniu Billie. Wszyscy pozostali pozabijanie przez pewien rodzaj obcych. Takich samych jak ten, który dopad straników. Jeden z nich dosta si do ldownika. Zabi pilota. Roztrzaskalimy si. W oddziale byo nas dwanacioro. Zabrali j do krewnych na Ferro, po tym, jak wczeniej wyczycili jej pami. To by dzielny dzieciak, biorc pod uwag to cae gówno, w jakim siedziaa. Spdzilimy razem troch czasu na statku zanim nas zamroono do podróy. Polubiem j. Bya naprawd dzielna. Póniej syszaem o kolejnej inwazji potworów na jak koloni. Prawdopodobnie kilku komandosów i cywilów take uszo stamtd cao. Kiedy wróciem, medycy mnie dopadli i wywrócili mi mózg na drug stron. Jest jena rzecz, o której nikt nie chcia sysze: monstra skadaj swe jaja w ciaach kolonistów. To zostao pogrzebane. cile tajne. Cakowita dezintegracja mózgu, jeeli co o tym pisn. Wszystko wydarzyo si wicej ni tuzin lat temu. I to jest koniec mojej opowieci.

- Masz nieodpowiednie nastawienie do tej sprawy, Wilks - odezwa si Stephens.

Orona umiechn si.

- Pukowniku, czy nie sdzisz e powinienem zamieni z kapralem kilka sów na osobnoci?

Po duszej chwili Stephens skin gow.

- W porzdku. Porozmawiam z tob póniej.

Wyszed z pokoju.

Orona ponownie umiechn si.

- Teraz moemy porozmawia spokojnie.

- Co? - rozemia si kapral - Czy ja mam moe wytatuowane na czole „gupek” ? Jeeli tu nie ma caej baterii urzdze podsuchowych, to gotowy jestem zje ten pieprzony stó. Prawdopodobnie pukownik jest w nastpnym pokoju i oglda hologram z tego pomieszczenia. Daj mi spokój, Orona, czy jak tam si naprawd nazywasz.

- Dobra - zgodzi si cywil - Zagramy z tob na twój sposób. Przerwij mi gdy si pomyl.

Po tym jak udao ci si uciec z Rim spdzie sze miesicy na kwarantannie, która miaa nas upewni, e nie zarazie si jakimi obcymi wirusami czy bakteriami. Nikt nawet nie próbowa si z tob zobaczy. adnych odwiedzin, nie nada. Nie pozwolie naprawi swej twarzy.

- Kobiety lubi blizny - stwierdzi Wilks - Robi si wtedy czue.

- Kiedy wrócie do swych obowizków - kontynuowa Orona - stae si nieobliczalny. Dziewi aresztowa i ustawiczne pobyty w brygadzie dla niezdyscyplinowanych. Trzy za pobicia, dwa za zniszczenie cudzej wasnoci, jeden za usiowanie zabójstwa.

- Facet mia za du gb - przerwa Wilks.

- Specjalizuj si w genetyce, kapralu, ale kady kto przeszed przez wykad psychologii atwo dostrzee, e jeste na drodze bez powrotu. Na drodze do dna.

- Tak? Có, to moje ycie. Co ci ono obchodzi?

- Zanim tych dwóch klownów ze stray Wokóziemskiej nie wysadzio si do diaba, zdoali skopiowa cay bank danych i mamy trajektori tego starego statku. Wiemy skd lecia.

- Zgadnij, ile mnie to obchodzi.

- A powinno kapralu. Przyszede tutaj. Jakiekolwiek s twoje problemy, s niewane. Potrzebuj specjalisty od tego, co znaleli ci ze stray. Ty jeste jednym z nich.

- Nie jestem ochotnikiem.

- Och bdziesz - Orona wyszczerzy zby.

Wilks zamruga. Co nieprzyjemnego przetaczao mu si w brzuchu, jak bestia, która chce si wydosta na zewntrz.

- Wiesz o tej maej dziewczynce, któr uratowae? Jest tutaj. Na Ziemi. W centrum psychiatrycznym. Trzymaj j cigle na prochach i wykonuj mnóstwo testów. Wiesz, ma koszmary. Z pewnoci czyszczenie pamici byo niedokadne. Pamita wszystko w snach.

Moesz wyldowa w takim samym miejscu, jeli nie zrobisz odpowiedniego kroku.

„Billie jest tutaj?”

Nigdy nie spodziewa si, e j jeszcze kiedy zobaczy. By ni naprawd zainteresowany. To bya jedyna osoba, która widziaa potwory z takiego bliska jak on. Przynajmniej jedyna, o której wiedzia. Popatrzy na Orona. Potem skin gow. Jeeli chc go mie, bd go mieli. Wystarczajco dugo by w Korpusie, eby o tym wiedzie. Mógby odej, lecz czy chcia tego, do diaba. S gorsze rzeczy ni umieranie.

Wzi gboki oddech.

- Dobra. Id.

Cywil umiecha si, i kiedy to robi, przypomina Wilksowi jednego z potworów.

Cholera!

8.

Billie spaa. Moga sysze gosy przez sen; odlegy podkad upiornych dwików, pomidzy przeraajcymi obrazami.

- ...znowu ni. Co dostaa?

Drzwi rozwary si przed Bilie. Za nimi bya ciemno. W niej byskay oczy. wiato na krótko zamigotao na rzdach dziwnie obkowanych zbów.

- ... trzydzieci Trinominy...

Drzwi otworzyy si szerzej, trzeszczc gono. Rodzaj... bytu wtoczy si do rodka. NIe moga dostrzec wyranie...

- ...trzydzieci? To dwa razy tyle co normalna dawka. Nie obawiasz si uszkodzenia mózgu?

Byt zwar si, formujc drgajcy obraz. Czarny, wielki z niesamowitymi zbami. Monstrum. Wyszczerzyo si do Billie. Rozwaro szczki. Ruszyo ku niej.

Bya jak skamieniaa. Nie moga si poruszy, a to podchodzio coraz bliej. Otworzya usta do krzyku...

- ...có, pewne ryzyko istnieje. Jest ju na wpó obkana i adne konwencjonalne leczenie nie skutkuje. Poza tym dowiadczalne androidy dostaj do czterdziestu miligramów bez widocznych uszkodze...

Potwór sign po ni. Otworzy paszcz. Zblia si do niej powoli, a ona... ona nie moga si poruszy...

- ...nie jest androidem, mimo wszystko...

- ...moe jeszcze by...

Do dotkna jej ramienia.

Billie obudzia si. Serce dudnio jej jak oszalae.

Caa bya oblana potem.

To tylko Sasha.

- Och, Sash. Co tutaj robisz?

- Masz gocia. Dok przysa mnie, eby ci powiedzie.

- Gocia? Nie znam nikogo na Ziemi z wyjtkiem lekarzy i pacjentów naszego centrum.

Sasha wzruszya ramionami.

- Dok powiedzia, e kto na ciebie czeka w P4. Chcesz i ze mn?

- Nie. Poradz sobie.

Tak naprawd nie czua si w tym momencie zbyt pewnie. Leki kryy jej w krwi, a ostatni koszmar cigle wibrowa w pamici. Lecz jeeli ma std wyj kiedykolwiek, musi sprawia wraenie, e panuje nad sob.

Przesza przez hall i potwierdzia swe wejcie do „prywatnego” pokoju w strefie odwiedzin. Wesza do pokoju P4.

Usiada.

„Kto to moe by?”

Obudzi si monitor. Na ekranie pojawi si komputerowy obraz miej siwowosej babci. Gos, kiedy przemówia okaza si miy, chocia przepeniony spokojna pewnoci, jak daje wadza. Billie wiedzia, e dodano do niego specjalny zestaw poddwików, by wyciszy i uspokoi suchacza oraz zmusi go do posuszestwa.

- Bdziesz obserwowana - powiedzia babcia - Kada wzmianka na temat leczenia spowoduje zakoczenie odwiedzin - umiechna si, co spowodowao pojawienie si zmarszczek w kcikach oczu - Odwiedziny s przywileje, a nie prawem. Masz dziesi minut. Czy to zrozumiae?

- Tak.

- Wspaniale. Ciesz si z odwiedzin.

ciana naprzeciw pojaniaa. Dwa metry od niej siedzia mczyzna. Poow jego twarzy pokryway blizny. Nosi mundur.

„Kto...?”

- Cze Billie.

Odczua to tak, jakby kto uderzy j pici w gow. To on! Czowiek, który w snach zawsze przychodzi, by j uratowa.

- Wilks!

- No, wreszcie. Jak ci tutaj traktuj?

- Jeste... jeste prawdziwy!

- Tak byo, gdy ostatni raz patrzyem na siebie.

- O, Boe, Wilks!

- Nie byem pewny, czy mnie bdziesz pamita

- Wygldasz... no... troch inaczej.

Dotkn twarzy.

- Wojskowi chirurdzy. Kupa rzeników.

- Co tutaj robisz?

- Powiedzieli mi, e jeste w tym centrum. Postanowiem ci zobaczy, kiedy dowiedziaem si, e ty te masz okropne sny.

- O potworach.

- Tak. Nie pi dobrze od akcji na Rim.

- To si zdarzyo naprawd, co?

- Tak. Naprawd. Trzymali mnie w garci i bd trzyma zgodnie z klauzul mojej umowy, ale ty jestes cywilem. Zdecydowali si na wyczyszczenie ci pamici, ale to nie poskutkowao. Przynajmniej nie tak, jak oczekiwano.

Billie skamieniaa i poczua niewiarygodn ulg jakiej nigdy dotd nie znaa. To zdarzyo si naprawd! Nie jest obkana! Sny s form wspomnie usiujcych wydosta si z gbin podwiadomoci.

Wilks patrzy na to dziecko. Có, to ju nie byo dziecko. Dziewczynka zmienia si w sympatycznie wygldajc kobiet.

Nie by do koca pewny dlaczego si tutaj wybra. Jedynym powodem, jaki uwiadamia sobie byo to, e ona jest osob, która potrafi zrozumie jego nocne koszmary. Próbowa j odnale dawno ju temu, tak samo jak innych onierzy i cywilów, którym udao si uj przed drug inwazj, ale wszyscy zostali starannie ukryci. Prawdopodobnie w rónych orodkach medycznych takich jak ten, albo na odlegych o lata wietlne placówkach. A moe nie yli.

- Dlaczego przyszede?

Powróci mylami do modej kobiety po drugiej stronie szklanej tafli.

- S przekonani, e znaleli... odszukali macierzyst planet tych... tych stworów - powiedzia - Chc mnie tam posa z kilkoma oddziaami.

Na kilka sekund zapado milczenie.

- eby je zniszczy?

Wilks umiechn si, lecz by to raczej grymas goryczy

- eby schwyta ywcem „przedstawiciela gatunku”. Myl, e WW chc uy potworów jako swego rodzaju broni.

- Nie! Nie moesz im na to pozwoli!

- Dziecko, nie potrafi ich powstrzyma. Jestem tylko kapralem.

„Pijakiem i zabijak” - doda w mylach.

- Zabierz mnie std - rzucia gwatownie Billie.

- Co takiego?

- Nie jestem wariatk. Wspomnienia s prawdziwe. Moesz im to powiedzie. Usiuj wmówi mi, e wszystko co pamitam, to majaki. Ty jednak znasz prawd. Powiedz im. Uratowae mnie kiedy Wilks. Zrób to jeszcze raz! Zabijaj mnie tu tymi lekami, caym tym leczeniem! Musz std wyj!

Ekran monitora zajania i siwowosa starsza pani ponownie si pojawia. Na twarzy miaa umiech.

- Dyskusje na temat leczenia s niedozwolone - powiedziaa - Odwiedziny skoczone. Prosz natychmiast opuci pokój.

- Wilks, bagam!

Kapral wsta i zacisn pici.

- Prosz natychmiast opuci pokój - powtórzya staruszka.

Billie staa i tuka w szklan cian.

- Pozwólcie mi wyj!

Drzwi za jej plecami otworzyy si i weszo dwóch potnie zbudowanych mczyzn. Chwycili Billie. Moda kobieta wyprya si i zacza szarpa, lecz bezskutecznie. ciana zacza ciemnie.

- Hej, sukinsyny, pozwólcie jej wyj! - rykn Wilks. Podszed do ciany i uderzy w ni. Cofn rami i ponownie uderzy szko z caej siy. Nadaremnie.

Monitor po jego stronie zajarzy si. Ukazaa si ta sama stara kobieta.

- Te odwiedziny s ju zakoczone. Prosz wyj. Dzikujemy za przybycie. yczymy miego dnia.

- Wilks! Pomó mi! - sysza krzyk.

Dwik cich, a ciana ciemniaa zupenie. Billie odesza.

Komandos odwróci si i popatrzy na swe potne donie.

- Przykro mi, dzieciaku - wyszepta - Naprawd mi przykro.

5.

Wyjtki ze cile tajnego pokazu audiowizualnego zatytuowanego: „Teoria rozmnaania si Obcych” autorstwa Dr Waidsawa Orona.

Uwaga: Ten zapis jest specjalnym dokumentem wojskowym i wymaga posiadania uprawnie A-1/a by by czytanym i ogldanym. Kar za bezprawne uycie tego dokumentu moe by Pena Rekonstrukcja Mózgu i/lub grzywna do 100 000 kredytek i/lub zesanie w Federalnej Kolonii Karnej na dwadziecia pi lat.

POCZTEK:

KOMPUTER GENERALNY PIX: Gboka przestrze w duej grupie gwiazd. W centrum znajduje si OBCY. Widok z boku. Zwinity w embrionaln kul. MUZYKA: „Jazda Walkirii” Wagnera.

Gos Orona

Ludzko cierpi z powodu zarozumiaego pogldu na istot ycia.

Obcy rozwija si powoli. MUZYKA POTNIEJE.

G.O.

Ludzko sdzi, e obce formy ycia powinny ulega ich standardom wcznie z logik i moralnoci.

Obcy w caej swej okazaoci. Odwraca si powoli do kamery. MUZYKA CIGLE DOMINUJE.

G.O.

Nawet pomidzy ludmi moralno jest ignorowana, kiedy staje si to koniecznoci. Dlaczego mamy wymaga od obcych form ycia wicej ni od siebie samych?

Obcy rozwiera ramiona i rozstawia odnóa. Wyciga ogon. Staje si parodi znanego rysunku Leonarda Da Vinci. NAJAZD KAMERY.

Obcy wypenia cay ekran.

G.O.

Gdybymy nie wiedzieli nic wicej o Obcych, to musielibymy i tak stwierdzi: Po pierwsze, nie s tacy jak my. Po drugie, zrozumienie ich jest prawie niemoliwe.

OBCY wypenia ekran; MUZYKA CICHNIE I EKRAN STAJE SI CZARNY.

WIAT OBCYCH Z ZEWNTRZ - DZIE - RODOWISKO

Ponura, skalista planeta. Bardzo mao zieleni, ogromne puste przestrzenie.

G.O.

Wnioskujc z twardych szkieletów zewntrznych i ich zdolnoci adaptacyjnych, obcy mieszkaj przypuszczalnie na surowej, niegocinnej planecie.

ZMIANA OBRAZU

ZEWNTRZE KOPCA

Postrzpiony, podobny do mrowiska wyrastajcy z czystej powierzchni wokó. Jest zbudowany z przeutych miejscowych rolin i szkieletów ofiar.

G.O.

Wiemy, z naszych wczeniejszych bada, e obcy posiadaj swoist hierarchi opart o funkcj królowej oraz, e buduj ule by ochroni jaja i modzie.

WNTRZE ULA - KOMORA JAJ

Ogromna KRÓLOWA, monstrualny worek na jaja przyczepiony do jej odwoka, skada jaja na podog komory.

CHWILOWA ZMIANA OBRAZU

WNTRZE POMIESZCZENIA Z JAJAMI

GRUPA OFIAR trzymana przez OBCYCH - ROBOTNICE jest atakowana. Rze. WYLGNITE FORMY LARWALNE. (S to doniopodobne grudy z palcami i ogonami. Te ostatnie owijaj si wokó szyi ofiary i chroni larwy przed strzniciem. Potem wciskaj si do przeyku. Porównaj obraz #3).

G.O.

Proces pasoytniczego odywiania si jest czym wstrzsajcym dla pewnych cywilizowanych spoeczestw, lecz zupenie naturalny dla obcych yjcych w tak nieprzyjaznym rodowisku.

ZMIANA OBRAZU

OFIARA

Jej brzuch pcznieje od rodka. Ryczy, ale w ciszy (obraz bez dwiku).

G.O.

Narodziny kolejnego stadium rozwojowego jest miertelne dla gospodarza.

ZBLIENIE - BRZUCH OFIARY

Skóra pka, tkanki si rozchodz i OBCY - DZIECKO, wygldajcy jak tusty w z ostrymi zbami, wyania si z krwawego otworu.

G.O.

Mody obcy wygryza sobie drog na wiat, gdzie by moe stoczy walk o dominacj z innymi wieo narodzonymi. Moemy tylko domniemywa co do tego zagadnienia.

ZMIANA OBRAZU

ZEWNTRZE ULA - DZIE

Rozbrzmiewa RYK zbliajcego si statku kosmicznego. W dole grupa obcych - robotnic obserwuje pojazd.

G.O.

Jak obcy wydostali si ze swego wiata jest oczywicie spraw czysto spekulatywn

STATEK

lduje i POSTA W SKAFANDRZE wychodzi, dwigajc róne narzdzia i gronie wygldajc bro.

POSTA W SKAFANDRZE

wraca do statku, niesie w butli jajo obcych. Z rozmiarów jaja w porównaniu z osob zbieracza, jasno wynika, e jest on duo wikszy ni czowiek, moe trzykrotnie wikszy.

ZMIANA OBRAZU

WNTRZE STATKU ZBIERACZA

Zbieracz podchodzi do jaja obcych. Pochyla si nad nim. Jajo powoli otwiera si. Zbieracz zaglda do rodka.

G.O.

Drobna nieuwaga w postpowaniu z tak drapienym stworzeniem moe by kracowo niebezpieczna. Prawdopodobnie miertelna.

ZMIANA OBRAZU

ZEWNTRZE STATKU ZBIERACZA

Statek ley rozbity na powierzchni jakiego nieznanego wiata. Mga snuje si wokó. WAZ UCHYLA SI I POJA­WIA SI:

WNTRZE STATKU ZBIERACZA

Szkielet Zbieracza, klatka piersiowa rozerwana, siedzi przy konsoli kontrolnej. TRZECH LUDZI W SKAFANDRACH. wiata migocz na martwym ciele olbrzyma. Ludzie badaj go.

G.O.

Ludzko osigna stopie rozwoju, który pozwala im uwaa si za niezwycionych. W zetkniciu jednak z isto­tami przystosowanymi do ekstremalnie niekorzystnych wa­runków takie przekonanie moe okaza si niebezpieczne.

ZEWNTRZE LDOWNIKA

Ldownik startuje z powierzchni planety.

ZBLIENIE - LDOWNIK

Przyssana do spodu pojawia si ogromna posta OBCE­GO.

G.O

To, e czowiek nie moe y w próni, nie oznacza, e adne zoone formy ycia nie mog.

WNTRZE STATKU - PORT PRZEADUNKOWY, ­SZEROKI KT

Przez port idzie DWÓJKA MCZYZN.

O.Z.P. (OBRAZ ZA PLECAMI) - OBCY Obserwuje ludzi. lina cieknie z okropnych szczk.

WIDOK OD STRONY OBCEGO - LUDZIE

Rusza. Przeraajcy atak. Krew tryska, chlapie na obiek­tyw kamery.

ZMIANA OBRAZU

WNTRZE LUZY POWIETRZNEJ

Klapy otwieraj si i Obcy zostaje wyrzucony na zewntrz przez uciekajce powietrze. LECI w próni powoli si obra­cajc.

G.O.

W ograniczony sposób, ograniczony z powodu nielicznych kontaktów z tymi stworzeniami, mona stwierdzi, e ma­j one prosty sposób na kontrolowanie swego ycia. Zabija, rozmnaa si i przeywa.

OBCY Pynie przez pustk. Wedug ludzkich standardów powinien by martwy, lecz zwija si powoli w embrioidaln kul. Ogon owija si wokó masywnej gowy i kolczastego ciaa.

G.O.

Waciwie wykorzystani, obcy mog sta si doskonaymi wojownikami. Badania nad ich organizmami mog da udo­skonalenie pancerzy, broni chemicznej i biologicznej, a moe nawet otworzy nowe drogi do rozwoju podróy midzy­gwiezdnych.

COFNICIE - OBCY

Maleje do punktu, a nastpnie znika w zimnych ciemnociach kosmosu.

Koniec wycigu. Czytajcych/ogldajcych ostrzega si po raz kolejny, e uycie tych materiaów bez zezwolenia bdzie surowo karane zgodnie z prawem wedug paragrafu 342544­A, Poprawka II.

6.

Billie spaa, lecz sen nie by odpoczynkiem. nia, e znów jest w kolonii na planecie Rim. Widziaa rodziców, widziaa jak kolonici planuj zamieni planet w prawdziwy raj. Og­ldaa to i bya szczliwa.

Pikny obraz odpyn. Potem zjawiy si potwory.

Jej ycie stao si pasmem ucieczek od kryjówki do kry­jówki; byo przepenione strachem i czekaniem na chwil, kie­dy bestie znajd j i zabij. Doczya do szczurów pod po­dog, a jej zmysy i szybko dziaania upodobniy j do ci­ganego zwierzcia. Przeycie byo dla niej wszystkim i jedno­czenie czym mao wanym.

Ujrzaa Wilksa i innych. Strzelay karabiny. Syszaa haas. Bya przeraona.

Nagle poczua otaczajce j rami kaprala. Drao od wy­strzaów, jak cae jego ciao. Patrzya jak monstra padaj, lecz wiedziaa, e jest ich zbyt wiele.

Nadszed najgorszy moment. Twarde szczki zamkny si na jej ciele. Potwór uniós j i niós na mier. niespodziewa­nie upad, przecity na wysokoci kolan. Jego krew wypalaa dymice dziury w pododze. Puci j, a ona nie czekaa. Ucieka. Powietrze pene byo gryzcego dymu. Syszaa krzy­czcego Wilksa. Karabiny strzelay i strzelay, a dwik wy­strzaów zamieni si w nieustajcy ryk. Ky rannego potwora dzwoniy o podog, gdy monstrum usiowao dosign swej ofiary.

Zacza krzycze. Woaa o pomoc jedynym imieniem, ja­kie miao dla niej znaczenie:

- Wilks!

Tylko on móg j uratowa.

7.

W otchaniach Kwatery Gównej, w dugim hallu z niewi­docznymi drzwiami, spacerowao dwóch mczyzn: Orona i pukownik Stephens.

- On jest tak twardy jak cay sad leszczyny - odezwa si Stephens - Gdybymy go nie potrzebowali ju dawno by sko­czy u czubków.

- Rzeczywicie - przytakn Orona - ale mamy go i Sztab chce wanie jego.

- Tak. Sztab myli, e to jest kto w rodzaju zabójcy po­tworów, ale ja uwaam, e jest raczej morderc komandosów.

- Chciae dowodzenia jak akcj. Noto j masz. Daj ci.

- Pewnie, mam by Jonaszem w potencjalnie miertelnej walce.

- Pozwól mi przedstawi, jak ja to widz, Bill - powie­dzia Orona - Sztab bdzie mia dowiadczon osob na po­kadzie. Jedyny komandos, który, poza Wilksem, przey spot­kanie twarz w twarz z potworami, znikn. Kobieta i dziecko uratowani przez niego take si rozpynli i nie wiemy gdzie s. Dziewczyna, któr uratowa kapral jest w wariatkowie na­pana po dziurki w nosie. Byy te jakie powanie uszko­dzone androidy, ale nie wiemy co si z nimi stao. Peno w tej caej sprawie niejasnoci. Pozostaje Wilks.

- Nie podoba mi si to. On jest nieobliczalny.

- Nie pytam ci czy ci si to podoba, albo czy on ci si podoba. Mówi ci tylko, e Sztab powiedzia jak to ma wy­glda. Jeeli jeste zmczony sub, to id do nich i po­wiedz, e ci si to nie podoba. Stephens pokrci gow.

- Bdzie awansowany na sieranta - cign Orona - i zo­stanie odpowiedzialnym za adunek. Jak wiele uszkodze zdo­asz tam dokona?

Pukownik Stephens sta przy doku zaadunkowym i ob­serwowa jak roboty zaadowuj statek. W pewnej chwili za­trzyma szeregowca obsugujcego automatyczny transpor­ter.

- Co jest w tych skrzyniach, onierzu? Modzik wypry si na baczno.

- Strzelby plazmowe i adunki, panie pukowniku. Stephens popatrzy na twarde skrzynie z czarnego plastiku. - Kto, do diaba, zezwoli na bro plazmow?

- Nie wiem. Sierant Wilks rozkaza zaadowa. To wszy­stko, co wiem.

- Co wiedziae.

Stephens pojecha wind do magazynów. Ujrza Wilksa jak kieruje trzema robotami adunkowymi.

- Wilks! - Tak jest.

- Skd zdobye zezwolenie na bro plazmow?

- Dostaem rozkaz wyposay oddziay w odpowiedni sprzt, panie pukowniku.

- I uwaasz, e adunki plazmy to co odpowiedniego? Nie zamierzamy prowadzi wojny, Sierancie. Mamy zamiar przy­wie to stworzenie ywcem, nie w kawakach.

- Z mojego dowiadczenia... - zacz Wilks.

- ...pomieszao ci w gowie - skoczy za niego Stephens - Wzie na wasn odpowiedzialno najbardziej destruk­cyjn bro jaka istnieje, a wystarcz zwyke karabiny. I tak wanie bro bdziesz uywa. I powoujc si na twoje wa­sne wspomnienia 10 mm AP jest równie dobre do zatrzyma­nia tych bestii.

Wcieko zabulgotaa w gowie sieranta. ­

- Jak tylko spotka pan, pukowniku, tego potwora, bdzie pan chcia mie co lepszego.

- Sztab chcia ci mie, Wilks, wic ci ma. Ale nie nara misji na rozwalenie potencjalnej zdobyczy przy pomocy bro­ni, która potrafi zatrzyma czog. Usu te strzelby ze statku, Sierancie. Jasne?

Gos Wilksa by lodowaty i twardy jak stal. - Cakowicie jasne, panie pukowniku.

Dwójka graczy na heksagonalnym korcie przerzucaa pi­k przy pomocy adunkowych rakiet. Pika wielkoci pici pdzia jak rakieta pomidzy wielociennymi bandami - mu­siaa uderzy w co najmniej trzy ciany, eby gracz zdoby punkt - i wracaa z równie wielk prdkoci 120 kilometrów na godzin.

Gracz po lewej stronie przygotowa wymienity, szecio­cienny atak. Ten po lewej by o pó sekundy zbyt wolny i elektropika uderzya go w piersi wystarczajco mocno by go przewróci.

- Do diaba! - uderzony wsta i stwierdzi - Twój punkt. - Gotowy?

- Dalej. Serwuj.

Gracz z prawej umiechn si.

- Za chwil. S jakie wiadomoci o propozycji pocze­nia Systemów Klimatycznych?

Lewy wzruszy ramionami. Prawy rozemia si gono.

- Damy im propozycj, której nie mona odrzuci, nie?

- wietnie. Nie znasz Masseya, ale on jest, no, czym w rodzaju takiej propozycji. Serwuj.

Dwóch mczyzn siedziao przy holograficznym stole. Ich donie w rkawiczkach przesuway si po klawiaturze gry. We­wntrz heksagonalnego pola miniaturowi gracze byli spoceni cigym bieganiem tam i z powrotem. Ich operatorzy nosili drogie jedwabne garnitury i wygldali na wypocztych. Mieli fryzury za co najmniej dziewidziesit kredytek i wyrafino­wane, drogocenne spinki do konierzyków. Wygldali zupe­nie jak dwaj wiceprezesi korporacji i byli nimi.

Pika odbia si od czterech cian i przesza obok przyjmu­jcego.

- Dobry strza - odezwa si czowiek w zielonym ubra­niu. Pod szyj nosi rubin wielkoci maej liwki. Klejnot kon­trastowa w subtelny sposób z kolorem ubrania.

-Tak. Przynajmniej si zrewanowaem - powiedzia drugi z mczyzn. Nosi czerwony garnitur, a u niego pod szyj byszczay, dla odmiany, diamenty dwukrotnie wiksze ni rubin partnera. By starszym wiceprezesem.

Hologram zamigota i zgas. Zielony powiedzia:

- Suchaj, musimy porozmawia o projekcie bioochrony. - Co ze strony rzdu?

Obydwaj wstali odeszli od stou. Zielony pokrci gow. - Znasz tych facetów. Wszystko chc trzyma w tajemni­cy.

- Musimy wzi w tym udzia - stwierdzi Czerwony ­Mówimy teraz o ogromnej forsie. Mielimy oferty na dosta­wy niemal ze wszystkich korporacji w systemie, jeeli tylko zaoferujemy waciwy produkt. Nie moemy pozwoli, eby wojsko nas ubiego.

Zielony wyszczerzy zby.

- Nie obawiaj si. Mam zamiar wczy do gry Masseya.

Dotarli do drzwi. Otworzyy si bezgonie ukazujc wnt­rze biura wielkoci maego domu. Jedn ze cian zrobiono z nieskazitelnie przezroczystego szka. Za ni rozpociera si widok na megapolis. W pogodny dzie, jaki wanie by, wi­dok z osiemdziesitego pitra by niezwyky. Stanowi jeden z przywilejów stanowiska.

- Dobra, syszaem o tym Masseyu ale go nie znam. Opo­wiedz mi o nim.

Czerwony podszed do biurka wystarczajco duego by pi osób czuo si przy nim swobodnie.

Zielony ruszy do automatu w cianie naprzeciw biurka. - Diabelski Py - powiedzia do maszyny - Pó grama. Ty co chcesz?

- Tak, moe Tchnienie Orgii.

Zielony doczy zamówienie Czerwonego. Po sekundzie maleka tacka wysuna si z urzdzenia. Na niej znajdowaa si niewielka filianka z odrobin róowego proszku, a obok jednorazowy inhalator. Zielony wrczy go Czerwonemu i po­dniós swoje naczyko. Wsypa sobie proszek do lewego oka. W tym czasie Czerwony woy kocówk inhalatora w pra­we nozdrze i nacisn. Obaj rozjanili si, gdy chemikalia za­czy dziaa.

- Mówie o Masseyu.

-A, tak. O nim. Ten facet jest czym wyjtkowym. Magi­sterium w Harvardzie, doktorat z prawa finansowego na Uni­wersytecie Cornella, stanowisko w Mitsubishi. Mógby pra­cowa w kadej firmie systemu, ale on zacign si do Ko­mandosów Kolonialnych. Dosta Srebrn Gwiazd w Wojnie Naftowej. Cztery Fioletowe Serca. Dowodzi oddziaem pod­czas Rebelii Tansu na Wakahashi i tam te dosta wiele odz­nacze.

- Prawdziwy patriota, co? - wykrzywi si czerwony. Wy­pry si w fotelu, gdy kolejny chemiczny orgazm przeszy jego ciao.

- Nie. Lubi zabija. Prawdopodobnie zaszedby wysoko, ale wykoczy go sd. Próbowa zabi swego dowódc.

- Pieprzysz.

- Tak. Myla, e tamten jest tchórzem, kiedy nie wyda rozkazu ataku na grup cywilów. Massey uwaa, e wród nich mog znajdowa si zwolennicy wroga. Moe tak byo. Uderzy dowódc tak, e tamten pad nieprzytomny, a sam poprowadzi atak. Zabi osiemdziesit pi osób; mczyzn, kobiet i dzieci. Chodzia plotka, e ponad poow wykoczy osobicie.

- Czowiek kochajcy swoj prac.

- O, tak. Przekupilimy trybuna i wzilimy go do siebie. Ciko dzisiaj znale dobrych pomocników, prawda? Zielony zacz si mia. Czerwony przyczy si ocho­czo.

Massey siedzia przy stole w kuchni. Na kolanach trzyma swego szecioletniego syna. Za ich plecami Marla przyci­skaa guziki w ekspresie do kawy.

- Bdzie gotowe za sekund, kochanie - powiedziaa i po­caowaa ma w szyj.

- Dziki, dziecinko - umiechn si, a do syna powie­dzia - Co mi mój syn zaplanowa na dzisiaj?

- Mielimy i do zoo - stwierdzi chopiec - Zobaczy te cienkie pajki z Deneba i moe we Bartletta, jeeli tylko wyjd na zewntrz.

- Brzmi niele - stwierdzi Massey. Podniós chopca i po­stawi go na pododze -Ale Tata musi teraz i do pracy. Po­wiedz ode mnie cze tym pajkom:

- Ale Tatusiu, pajki nie mówi!

Massey wyszczerzy zby w umiechu.

- A co z twoim wujkiem Chadem? Marla zamierzya si na niego.

- Mój brat nie jest adnym pajkiem! - powiedziaa suro­wo, ale oczy jej si miay.

- To prawda. Nie jest - powanie powiedzia jej m - Ma tylko cztery nogi, a nie osiem.

- No, bo spónisz si do pracy. Tu masz kaw. Massey wyszed z domu, cigle si umiechajc. Praca. Nic nie moe by waniejsze ni praca. Nic.

Jej zby byszczay jak gwiazdy. Byy takie pikne. Podchodzia bliej, wspaniaa i wyniosa, czarna, przeraajca i stanowcza. Jej zewntrzny szkielet bysn czerni, kiedy pochylia si nad Billie. Otworzya paszcz i rzd mniej­szych zbów na wewntrznych wargach take si rozwar.

Kocham ci - dobiegy Billie jej myli - Pragn ci.

"Tak, wiem" - pomylaa Billie.

To bya królowa, i przysza po ni. Szponiaste donie po­twora bysny w ciemnociach.

- Chod i... pocz si ze mn kusia królowa.

"Tak - pomylaa ponownie Billie - Tak, chc tego."

Królowa podesza jeszcze bliej.

Easley i Bueller czaili si na tyach zrujnowanego budyn­ku. Wysoki do pasa stos cegie i poskrcane resztki schodów przeciwpoarowych byy jedyn oson przed karabinami bun­kra.

Z bunkra nie byo ich wida, ale ten gupi komputer moe wykry ciepo ich cia i obsypa ich gradem adunków 30mm AP

-Ale gówno - odezwa si Bueller -Ten skurwysyn przyg­wodzi nas tutaj !

- Moe nie - zaoponowa Easley - Z tyu jest wejcie dla konserwatorów. Mog rzuci granat i przerwa zasilanie. Wte­dy wemiemy go za dup.

Trzy adunki 30mm uderzyy w cegy kilka centymetrów nad gow Buellera. Ten przylgn mocniej do ziemi.

- Cholera!

- Dobra, uwaaj - mówi dalej Easley - zrobimy tak. Od­czogasz si ze dwadziecia metrów, wystawisz bro nad cian i zaczniesz strzela w tego frajera.ja okr go i waln z tyu, kiedy bdzie zajty tob.

Bueller skrzywi si pod oson twarzy wykonan z przez­roczystej stali. Grymas pomarszczy przepask nad oczami i widniejc na niej czaszk - emblemat elitarnej jednostki Ko­mandosów Kolonialnych.

- Masz lepszy pomys? - spyta Easley Bueller pokrci gow.

- Ech, do diaba. Robimy to. Daj mi sygna, kiedy ju b­dziesz gotowy do taca.

- Uwaaj - stwierdzi Easley.

Jego gos w komunikatorze hemu by nieco skrzeczcy. Byo to standardowe wojskowe urzdzenie z kodowaniem, wic ten w bunkrze nie móg ich usysze, a nawet gdyby tak si stao, to i tak nic by nie zrozumia.

Bueller ruszy nisko pochylony.

Easley zapali wiec o maym wydzielaniu ciepa i rzuci j na ziemi. Przy odrobinie szczcia mogo to imitowa ciep­o promieniujce z ciaa i skupi uwag bunkra. Jeeli tak si stanie bdzie móg zniszczy tego dupka. Ruszy. By dobry, by jednym z najlepszych w Korpusie. I niech diabli wezm, jeeli da si wykoowa jakiemu frajerowi siedzcemu w za­mknitej skrzynce.

Kiedy dotar na miejsce, powiedzia do mikrofonu: - Teraz!

Trzydzieci metrów od niego, klczc za jak kup gruzu, który kiedy by prawdopodobnie domem, Bueller wystawi swój karabin ponad wierzchoek stosu cegie i nacisn spust. Przebiega z miejsca na miejsce by sensory ruchu mogy go wykry. Sonar mógby go namierzy bardzo szybko, ale nie zamierza dawa mu takiej szansy.

Pociski z mikkiej stali uderzyy o mur. Bunkier ju wie­dzia, e tu si ukrywa. Komandos zmieni miejsce.

Pi sekund póniej wydarzyy si dwie rzeczy: eksplo­dowa granat i karabin z bunkra przesta strzela.

Bueller wyszczerzy zby. - No, droga wolna, bracie!

Easley musia trafi prosto w system chodzenia. Nieza

lewatywa. Mino dziesi sekund. - Easley?

- Stawiasz dzisiaj piwo, kolego - dobiega go odpowied. Bueller wsta. Ludzie, czy to sen! Ten stary farciarz myli, e moe igra z najlepszym...

adunek rozerwa si na jego piersi. - O, kurwa.

Popatrzy w dó i zobaczy zielon plam fluorescencyjnej farby. Gdyby to bya kula przeciwpancerna, byby ju wspom­nieniem.

- Gówno, gówno, gówno!

- Masz racj - powiedzia Wilks - Jak zdrowie, panie Gów­no.

Podszed dó Buellera. W rce trzyma treningowy karabin snajpera. Za nim sta Easley. Zdj ju hem, a na jego os­onie wiecia blado zielona plama.

Za plecami Easleya sta oddzia komandosów i obserwo­wa scen. Wilks mia na sobie liniowy kombinezon i plasti­kowe buty.

- Jestecie dobrzy - powiedzia - ominlicie kilka min i uchronilicie si przed puapkami. Potrafilicie zniszczy ro­bota w bunkrze, ale mimo to i tak jestecie padlin bo rusza­cie si jak gupcy.

Za jego plecami Easley pochyli si do onierza obok nie­go.

- Widziaa to, Blake?

Niska blondynka z wosami obcitymi na wzór innych ko­mandosów skina gow.

- Tak. Dobra nauczka. Zdj was jak ptaki na polowaniu. - Eje... - Easley zmarszczy brwi.

Bueller przerwa mu.

- Chwileczk, Sierancie. Syszaem Easleya przez komu­nikator!

- Nie, nie syszae. To byem ja. - Ale... ale... to... to jest...

- Oszustwo - dokoczy Wilks - ycie jest twarde. Czy uwaasz, e te stwory, przeciw którym nas wysyaj graj we­dug jakich zasad?

Bueller spojrza na zielon plam.

- Có, chopcy i dziewczta. Dziki starannej pracy Ea­sleya i Buellera spdzimy ten przyjemny dzie na nauce strze­lania. Peny ekwipunek, dopóki nie przejdziecie caego sce­nariusza walki bez jednego trafienia - umiechn si do Bu­ellera i Easleya - Jeeli taka stara pierdoa jak ja potrafi jesz­cze ogra prawdopodobnie najlepszych z Korpusu Koman­dosów Kolonialnych, to kolonie siedz w gównie po uszy. Bd mieli duo kopotów, gdy bd potrzebowali czego wicej ni noyczek. Komandosi, powsta!

Oddzia ruszy, pomrukujc. - ...Bueller, ty dupku...

- ...cholera, Easley, popatrz w co nas... - ...o, Buddo, wygldacie jak...

Wilks z przyjemnoci patrzy jak maszeruj, Oczywicie, musia kopa ich w tyki. Taka bya rola trenera i odkd Step­hens odsun go od zaadunku statku, byo to jego zajcie. Pomimo, jednak, caego krytycyzmu, musia przyzna, e s dobrzy. Jako oddzia byli razem ju od roku. Mieli wspaniae wyniki w posugiwaniu si wszelkimi rodzajami broni rcz­nej, materiaów wybuchowych. Znali doskonale strategi i tak­tyk. Gdyby nie oszukiwa, nie pokonaby tych dwóch dos­konaych fachowców. Byli o wiele lepsi ni si spodziewa. Poszedby z nimi na wroga bez chwili zastanowienia.

Kiedy wycigali opancerzenie i zakadali je na siebie, Wilks wspomina swój oddzia na Rim. Czy ci s tak dobrzy jak tamci? Prawdopodobnie tak. Trudno mie cakowit pewno zanim nie pojawi si potwory. Trening nie jest tym samym co rzeczywisto, jakkolwiek by by realny. Ten oddzia ma dobre wyniki i reaguj naprawd doskonale kiedy zaskakuj­cy ogie z flanki nie jest niczym wicej tylko deszczem a­dunków z farby. Jeeli bd tak dobrzy w rzeczywistych wa­runkach, kiedy pojawi si li chopcy, wtedy, ech, bd lepsi ni jego grupa na Rim.

Modli si do wszystkich bogów by byli lepsi. Inn rzecz jest rusza na odosobnion grup obcych, a inn ldowa na planecie zamieszkaej przez potwory. I kto wie czy ich wiat nie jest peen jeszcze gorszych bestii? Moe monstra, prze­ciw którym bd walczy s jak myszy w porównaniu do in­nych tam yjcych. To bya gorzka myl. Jeeli ten oddzia ma tam dotrze i wróci, musi by dobry. Powinni by naj­lepsi. Gdyby móg nauczy ich wszystkiego co pamita, gdyby wpoi im ca sw wiedz zanim stan do walki, gdyby uwia­domi im przeciw jakiemu wrogowi stan...

"Gdyby" byo wielkim sowem, chocia na takie nie wy­gldao. W tej akcji nie bdzie miejsca na bdy. Kady móg­by kosztowa ludzkie ycie.

Moe nie tylko ycie. Stare sowo nie pasowao tutaj. Be­stie mogy ci zabi, a potem zje. Mogy zrobi te co gor­szego. Pozostawi ci przy yciu.

Oddzia zacz biec równym tempem. Wilks odwróci myli od rozwaa o tym, co moe ich spotka.

- Dobra, dzieciaki. Zobaczmy czy potracimy przej przez ulic i unikn przejechania. Blake, jeste szpic, Easley do­wodzisz, Bueller taktyka, Ramirez...

Skoczy wydawa rozkazy i zacz opisywa wykonanie zadania. Przerwa, gdy zdecydowa, e pozwoli im impro­wizowa w czasie akcji w zalenoci od rozwoju wydarze. Zamiast mówi im co ich czeka powiedzia tylko:

- Za czterdzieci pi sekund pojawi si tu nowy obraz pola walki. Tyle dostajecie dla siebie. Starajcie si zachowy­wa tym razem jak komandosi, a nie jak gówno na nogach!

Zrujnowanie ciany i bunkier zaczy znika i komputer zacz budowa now sceneri. Sierant odwróci si i od­szed. Otoczenie wygldao na zupenie realne, cho byo tylko iluzj.

To, z czym niebawem si zetkn iluzj nie bdzie. "Mógby na to plun, onierzu - pomyla - i nie byo­by to najgorsze."

8.

Drzwi do sali konferencyjnej rozwary si przed Billie jak wrota piekie. Za nimi czekaa, jak wiele razy wczeniej, grupa konsultacyjna.

Wcigna gboko powietrze i wesza.

Przed ni sta doktor Jerrin i nie umiecha si. Zy znak. - Usid, Billie,

Popatrzya na pozostae sze twarzy. Trzy z nich naleay do lekarzy, których znaa, jedna do administratora centrum medycznego, jedna do prawnego reprezentanta wadz. Ostat­nia take bya mia i praworzdna.

Usiada. Jerrin popatrzy po pozostaych. Chrzkn, zabbni pa­lcami o stó.

- Billie, widzisz, uwaamy, e w twoim leczeniu nastpi... eee... pewien impas.

- Naprawd? - Billie nie potrafia powstrzyma ironii. I tak nie miao to adnego znaczenia. To tylko cienka otoczka grzecznoci. Nie zamierzali jej std wypuci. Nie teraz. Pra­wdopodobnie nigdy. Pewnie spdzi tutaj cae ycie.

- Doktor Hannah zaproponowaa nowy sposób leczenia, który, jeli si powiedzie, no, bez dramatyzowania, jeli si powiedzie... daje nam szans na powstrzymanie tych nocnych niepokojów.

Billie oywia si nieznacznie.

- Naprawd? - tym razem w jej gosie byo mniej sarka­zmu.

Jerrin spojrza na doktor Hannah, tust blondynk z ja­kiego zimnego klimatu.

- Tak - odezwaa si lekarka - mamy pewne osignicia w leczeniu t metod skazaców. To cakiem prosta metoda ­operacja przy uyciu lasera chirurgicznego, który niszczy ok­relone obszary mózgu...

- Co? Mówicie tutaj o wypaleniu mi mózgu! - Spokojnie, Billie... - zacz Jerrin.

- Pieprz to! Nie chc!

Hannah umiechna si z gorycz.

- To tak naprawd nie zaley od ciebie: Wadze maj pew­ne uprawnienia, kochanie. Z powodu swych uroje jeste za­groeniem dla siebie i innych...

-To nie s urojenia! Wilks by tutaj. Wilks, komandos, który mnie uratowa na planecie Rim! Spytajcie go! Odszukajcie go i zapytajcie!

Billie staa i wrzeszczaa na doktor Hannah.

Drzwi otworzyy si i wesza dwójka dyurnych z kafta­nem bezpieczestwa w rkach.

- Co dostaa? - spytaa gruba lekarka, jakby Billie nie byo w pokoju.

- Triazolam, Haliperidol, Chlorpromazyn. Podwójne daw­ki - wyliczy Jerrin.

- Widzicie? Uzalenienie. Rotujemy jej leki. Wszystkie ja­kie tylko istniej, a ona si do nich przyzwyczaja. Nie po­winna móc nawet chodzi, a popatrzcie tylko.

Bille szarpaa si w ucisku dwójki sanitariuszy. Chocia byli to potni mczyni, z trudem potrafili j utrzyma. Jerrin westchn.

- Dobrze si czujesz? - zapyta.

- Doktorze! Prosz! Nie róbcie tego!

- To dla twojego dobra, Billie. Bdziesz szczliwsza bez tych koszmarów.

- Ale za jak cen? Czy zabierzecie mi tylko sny? Jerrin patrzy tpo w stó.

- Czy tylko?

- Mog by jakie niewielkie uszkodzenia. Maa utrata pa­mici.

- Zamierzacie, skurwysyny, wypali ca osobowo, pra­wda? Zamieni mnie w zombi!

- Ale, Billie...

Z si zrodzon z przeraenia Billie wyrwaa si z uchwytu sanitariuszy i rzucia do ucieczki. Bya w drzwiach, gdy trze­ci dyurny trafi j w bok elektrycznym strzaem. Upada nie­zdolna zapanowa nad miniami.

"O, Boe. Chc pozbawi mnie mózgu. Lepiej ju umrze, bo kiedy to zrobi, nigdy ju nie wyjd do domu."

9.

Wilks patrzy w ekran komputera. Liczby i sowa powoli przesuway si mu przed oczami.

"Musisz si na to gapi, co? - pomyla - Musisz zaspo­koi swoj pieprzon ciekawo. Dobra, wic teraz ju wiesz. A skoro wiesz, to co masz zamiar zrobi?"

Wylizn si z fotela stojcego przed wojskowym termi­nalem. Pokój, w który wanie przebywa nalea do czci biblioteki normalnie dostpnej tylko dla oficerów. Ale Wilks by specjalnym przypadkiem. Nawet, gdyby nie uy kodu za­groenia by wej do systemu, to i tak potrafiby skorzysta z interesujcych go zbiorów. Nie mona przebywa w Korpu­sie przez dziewitnacie lat i nie nauczy si paru rzeczy.

Kilku tuków siedziao przy komputerach. Wilks mija ich wychodzc z biblioteki. Ciko byo zdoby stopie nie bio­rc udziau w walkach albo przynajmniej w misji pozaziem­skiej. Ci faceci tutaj myl, e przeszukujc zbiory, uczc si, skaczc z tematu na temat zbli si do upragnionego awan­su. Osobicie sierant w to wtpi.

Mógby sprzeda im swoje miejsce, gdyby tylko chcieli z nim handlowa. Tak si jednak nie stanie. Odchodzi, pra­wie ucieka i nie udawao mu si. Ucieka ju zbyt dugo przed swym przeznaczeniem.

"W porzdku, chopie - powiedzia do siebie - Czego chcesz? Albo inaczej; co chciaby zrobi? Odej? Bdziesz prawdopodobnie przeuty na hamburgera w par godzin po spotkaniu z obcymi. Statek odlatuje za osiem godzin, a ty masz by na nim za sze. Co jeszcze mógby zrobi?"

Kiwn gow pochonity wasnymi mylami. Akurat prze­chodzi obok grubego majora. Tamten spojrza na jego dy­stynkcje i zdbia. Zamierza co powiedzie, by moe zru­ga Wilksa za przebywanie w strefie zastrzeonej dla ofice­rów. Lecz komandos odwróci gow i major dostrzeg wypa­lone kwasem blizny na twarzy sieranta.

Grubas poblad, sign rk do wasnego policzka. Wilks wiedzia co tamten pomyla: "Jest tu jaki intruz i oficer po­winien sprawdzi dlaczego tu si znalaz. Z drugiej strony tene intruz ma twarz jak potwór z holograficznego filmu i moe lepiej si go nie czepia. Oczywicie nie pata si tutaj przez przypadek. Kto musia go przysa."

"Dobrze mylisz, tuciochu" - twarz Wilksa wykrzywi umiech.

Pieprzy to. Zna faceta z Programowania, który by mu winien przysug. Waciwa chwila by upomnie si o spat starego dugu.

Wilks wyszed, eby znale swego starego dunika.

Kompleks budynków medycznego centrum poyskiwa jak brzydki stwór z plastonu, stalfomu i szka. Wilks wysiad z taksówki i powoli ruszy ku wejciu. Zna oddzia, numer po­koju i ukad korytarzy oraz zabezpieczenia. Wszystko dziki programicie z MI-7. Nie bdzie chyba problemu. Kady sy­stem zabezpiecze da si jako omin. Stopie dawa pewne korzyci, ale i tak faceci, którzy byli na pierwszej linii znali par trików na wasny uytek.

Zamek przy wejciu by starego typu. Prawie antyk. Dla­tego wybra wanie to wejcie, a nie inne, gdzie komputer odczytywa wzór siatkówki w oku. Sierant wystuka kod, któ­ry dosta w prezencie.

Zamek zaszumia i drzwi otworzyy si. Do diaba, to a­twiejsze ni zabicie muchy. Wszed do rodka.

Stranik - czowiek, nie robot - siedzia pochylony nad biurkiem i oglda pornosy w projektorze wielkoci doni. Spostrzeg Wilksa, goe postacie znikny z ekranu. Nieza­dowolony popatrzy na przybysza.

- W czym mog pomóc?

- Chciabym zobaczy si z doktorem Jerrinem.

Stranik spojrza w dó. Odszukiwa nazwisko lekarza. Machn rk ponad biurkiem.

- Kim pan jest? - zapyta.

- Emile Antoon Khadaji - Wilks poda nazwisko; które zapamita z jakiej starej ksiki.

Stranik ponownie zerkn w dó.

- Nie widz paskiego nazwiska na licie, panie Khadaji. Komandos nie mia czasu. Nie móg odnale listy pacjen­tów, chocia nazwisko lekarza poda prawidowe.

- Dopiero co si umówiem. Kto musia co zaniedba. Mczyzna zmarszczy brwi.

- Porozumiem si z doktorem - powiedzia. - Wspaniale. Prosz sprawdzi.

Pokaza stranikowi swoj twarz. Facet z tak gb musi mie problemy ze sob, no nie? Ten za biurkiem nie by po­dejrzliwy. Po prostu wykonywa swe obowizki. Pewnie nie mia tu zbyt wiele pracy skoro mia czas na porno.

Kiedy stranik sign po suchawk, eby poczy si  doktorem Jerrinem, Wilks pooy rk na biodrze. Mia tam wielostrzaowy pistolet z adunkami obezwadniajcymi. Kupi t bro na czarnym rynku. Bya nielegalna i potrafia razi na dwadziecia metrów.

Komandos rozejrza si. Nikogo.

Wycign obezwadniasz i wycelowa, trzymajc. w obu rkach. Czu chód plastikowej rkojeci. Bro wyrzucaa cienki strumyk adunków, którym trzeba byo trafi w cel. La­serowy celownik umieszczony pod niezgrabn luf pomaga w tym wydatnie. Czerwony punkcik zataczy na twarzy stra­nika i zatrzyma si na jego czole.

- Hej, co jest? - zdy powiedzie zaskoczony mczyzna. Wilks strzeli.

Stranik opad na krzeso. Sierant przesun bezwadne ciao tak, eby wygldao, e tamten pi. I tak obudzi si za pó godziny z obola gow. Nic wicej mu si nie stanie.

Wycign stranikowi jego kart identyfikacyjn z kodem paskowym i wsadzi j do kieszeni. Nie bdzie na tyle gupi, eby uywa jej w skomputeryzowanych przejciach, ale moe oszuka ni ludzi. Zanim stranik oprzytomnieje wszystko po­winno si skoczy. W taki czy inny sposób. Na razie Wilks wprowadzi do systemu zabezpiecze wirusa, którego dosta od programisty. Jeeli dziaa tak jak mu powiedziano, powi­nien zniszczy gówny system tego budynku. Nikt nie bdzie móg wezwa pomocy z zewntrz przez duszy czas. Chyba, e otworz okna i bd si przez nie wydziera. Nie zrobi nic z wewntrznym systemem bezpieczestwa, ale wyobraa so­bie, e potrafi poradzi sobie z nim. Komandosi Kolonialni, jakim by, potrafi znale lekarstwo na kadego glin. Wo­y pistolet do pochwy i umiechn si.

Pora na randk.

Drzwi do pokoju Billie otworzyy si cicho. Trzymana na óku przez bezlitosne pole, nie moga zdoby si na wicej ni lekkie skrcenie gowy.

- Wilks!

- To ja. Pakuj swoje manatki, dzieciaku. Jedziemy na wy­cieczk - podszed do óka i wyczy pole.

- Jak ty...? dlaczego...?

- Porozmawiamy póniej - przerwa. - Teraz musimy si popieszy. Kiedy szedem do ciebie narobiem sobie paru wrogów. Myl, e nie pozwol nam teraz podyskutowa.

Billie wyskoczya z óka. Chwycia szlafrok i woya go. - Jestem gotowa.

- Nie chcesz si uczesa albo zrobi makija czy co w tym stylu? - wyszczerzy do niej zby.

- Przepynabym przez basen z tuczonym szkem, byle si std wydosta. Chodmy.

Odwróci si i wychyli gow na korytarz. - W porzdku. Droga wolna.

Wysza za nim z pokoju.

Szo im cakiem dobrze dopóki nie dotarli do windy. Drzwi szybu otworzyy si i dwóch sanitariuszy wraz z dwójk stra­ników wyskoczyo do hallu. Stranicy byli uzbrojeni, a sani­tariusze potrzsali obezwadniaczami.

Wilks nie zawaha si ani na moment. Wyrwa pistolet spod marynarki i wystrzeli. Billie widziaa jak czerwony punkcik przeskakiwa z gowy na gow. Trzech pado natychmiast, a ich bro stukna o podog. Ostatni z sanitariuszy, Billie go nie .znaa, unikn losu kolegów i sta teraz naprzeciw nich jak dziwna rzeba. Obezwadniacz stercza jak miecz z jego. do­ni.

Wilks schowa bro.

- Sta za mn, dziecko - powiedzia. Sanitariusz ruszy na niego.

Komandos zrobi krok w lewo, odbi rami napastnika i uderzy pod ebra. Sanitariusz sapn, zachwia si, ale po­nownie podniós bro. Stopa Wilksa wyldowaa na jego ko­lanie. Billie usyszaa trzask koci. Pod mczyzn zaama­y si nogi, a komandos kopn upadajcego pit w szczk. Sanitariusz run na cian.

- Gdzie s schody? - Tdy. .

Billie poprowadzia sieranta na koniec korytarza. Obej­rzaa si jeszcze n lecych nieruchomo sanitariuszy i stra­ników. Ten facet pokona ich byskawicznie i nawet si przy tym nie spoci.

- Dlaczego nie strzelie do ostatniego? - spytaa, gdy do­tarli do klatki schodowej.

- Magazynek pistoletu by pusty. Nie byo czasu na zmia­n - odpowiedzia.

Zeszli w dó o dwa pitra - jej pokój by na czwartym ­Wilks skrci w korytarz.

- To jeszcze nie parter - zacza Billie.

- Wiem. Na pewno ju obstawili wszystkie wyjcia. Musi­my wydosta si inn drog.

Posza za nim. poruszali si spokojnie. Nie biegli. Jaki technik popatrzy na nich, gdy go mijali. Wilks umiechn si i skin mu gow.

- Jak leci?

Technik kiwn w odpowiedzi gow. Nagle tablica kon­trolna bysna, odwracajc od nich uwag.

- Idziemy - ponagli Wilks - To moe by alarm.

Billie biega. W kocu korytarza byo wyjcie bezpiecze­stwa, ale trzeba byo zna kod, eby je otworzy.

- To zamek szyfrowy - powiedziaa.

- Nie ma czasu na bawienie si cyferkami. Ale mam tu, dziki uprzejmoci Korpusu Komandosów Kolonialnych taki maleki klucz uniwersalny.

Billie zobaczya e Wilks wciska do zamka co co wygl­dao jak el do wosów. Pocign j w ty.

Za ich plecami zacz krzycze technik:

- Hej, wy tam! Odej od okna! Dzwoni po Ochron!

el bysn jaskrawym niebieskim wiatem i zacz skwier­cze jak olej na gorcej patelni. Twardy plastik zamka pokry si najpierw bblami, a potem spyn jak woda.

- Nie patrz. Moe wypali ci oczy.

Billie odwrócia si i ujrzaa technika zbliajcego si do nich.

- Wilks!

- To nie problem - wycign pistolet spod kurtki i wyce­lowa w nadchodzcego mczyzn.

Technik zatrzyma si. Podniós rce w obronnym gecie. - Hej, uspokój si! Zaczekaj!

- Spadaj std - rzuci sierant. Tamten odwróci si i uciek. Wilks umiechn si.

- Zadziwiajce, co potraci zrobi z czowieka nawet nie ­naadowana bro.

Zamek rozla si kau na pododze. Komandos kopn okno. Otworzyo si z trzaskiem. Wychyli si i spojrza w dó.

- Za wysoko na skok. Poamalibymy nogi.

Billie zobaczya jak wyciga par chwytów ze sterczcymi na boki dziwnymi dodatkami i co z czarnego plastiku wiel­koci mskiej doni.

Wilks przyoy urzdzenie do ramy okna i nacisn przy­cisk. Zaszumiao. Cienkie biae do wysuno si i wkrcio w metal. Nacisn inny guzik. Pojawia si ptla.

- Raz, dwa, trzy, cztery - powiedzia -W porzdku. Wszy­stko gra. Wa mi na plecy.

Billie zrobia jak kaza.

Wszed na parapet, odwróci si twarz do korytarza i za­cz schodzi po cianie. Linka wysuwaa si miarowo. Wy­gldaa strasznie sabo, jednak speniaa swoje zadanie.

- Trzymaj si - przypomnia.

Przylgna do niego, oplatajc mocno rkami i nogami.

- Pajcze urzdzenie - objani - Nie obawiaj si. Ta linka wytrzymuje ciar dziesiciu ludzi.

Po nie wicej ni kilku sekundach stanli na ziemi. Billie zelizna si z pleców Wilksa i zapytaa

- Dokd teraz? - Czy to wane?

Potrzsna gow. Nie. Nie miao to adnego znaczenia. Wszystko byo lepsze ni operacja na mózgu.

Ruszyli w popiechu dalej.

10.

- Mówi wasz prorok Salvaje. Przynosz wam sowo Pra­wdy od Prawdziwego Mesjasza. Suchajcie mnie poszukiwa­cze.

Znam wasze potrzeby. Znam wasze niespenienia. Mam na nie odpowied.

Prawdziwy Mesjasz moe zaprosi was na wite Przyj­cie. Przyjmujc w siebie synów lub córki Mesjasza znajdzie­cie swoje zbawienie. Wiedzcie, e przemawia przeze mnie Prawda! Faszywi prorocy i faszywi bogowie przywiedli nasz wiat do progu zagady! Faszywi bogowie prosz by modli si do nich, ale pozostaj zimni i nieczuli na wasze bagania. Prawdziwy Mesjasz poczy si z wami! Bdziecie Go czuli, bdziecie Go dotykali! Staniecie si jednoci z Prawdziwym Mesjaszem! Nie zaniedbajcie okazji, bracia i siostry! Zrzu­cie acuchy, uwolnijcie si ze starych przesdów i przygo­tujcie miejsce na Wielk Nowin!

Prawdziwy Mesjasz nadchodzi, bracia i siostry. Ju. Po­czenie stanie si moliwe i tylko ci, którzy otworz si na nie przeyj nadchodzce zniszczenia, a czowiek wyronie po­nad siebie! Przygotowujcie si, przygotowujcie na Przyjcie Mesjasza! Suchajcie mojego woania! Suchajcie i bdcie czujni!

- To wszystko - powiedzia Pindar - Ju nas nie ma w eterze.

Salvaje wzruszy ramionami.

- Zainstaluj nowy przekanik. Moje posanie musi by kon­tynuowane. - To twoje pienidze - mrukn technik.

- Pienidze nic nie znacz, gupcze. Rodzice zostawili mi miliony, wierni przysali mi nastpne. Niebawem bd bez­wartociowe, tak jak wszystko na tej plugawej planecie. Nad­chodzi Prawdziwy Mesjasz.

"Tak, pewnie - pomyla Pindar - Moe powinienem wzi od Salvaja troch tych bezwartociowych kredytek i spdzi par dni w Domu Uciech Madam Lu. Dopóki Mesjasz nie nadejdzie mona si zabawi."

- Co tylko rozkaesz - powiedzia gono. W mylach da­lej kontynuowa swój monolog:

"Co to za szurnity facet, gupi jak karaluch. Dopóki, jed­nak paci, do diaba z nim. Moe taczy nago po male fi­staszkowym. Jeszcze dwóch takich czubków i mog i na emerytur. Prawdziwy Mesjasz. Co takiego."

11.

Zielony i Czerwony wyszli z teatru. Podjechaa limuzyna. Kierowca dotkn guzika i tylne drzwi otworzyy si bezsze­lestnie. Obaj mczyni wsiedli, a automaty dopasoway fo­tele do ich cia.

- Do wiey , poleci kierowcy Czerwony.

Limuzyna uniosa si nieznacznie i odpyna na powiet­rznej poduszce.

- Oczym mylisz? - spyta Zielony.

- Czy ludzie naprawd mogli sucha tego haasu z przyjemnoci.

Zielony rozemia si.

- Tak mówi historyczne ksiki. Nazywali to koncertami rockowymi. I faktycznie walili na nie tumnie, zamiast sie­dzie wygodnie we wasnych domach i oglda to na holowi­deo.

- Co za sens?

- Z powodu peni wrae - obraz, dwik, zapach, emo­cje. Poza tym poczucie wspólnoty.

Czerwony pokrci gow.

Ciekawe jak to si stao, e nie zgina przy tym cywilizacja. Ryzykowa yciem pdzc nieregulowan autostrad, eby posucha takiego gówna? Ciekawe te, e nie oguchli.

- Ech, czasy si zmieniaj. Nie nosimy ju skór zwierzt i nie walimy si maczugami po gowach.

- Wanie, mówic o maczugach... jak idzie inwigilacja? - Tak jak oczekiwalimy.

- A sprawa tego... jak mu tam? Masseya? adnych pro­blemów?

- adnych. To ju zaatwione.

- Co si dokadnie wydarzyo? Nie jestem na bieco. Zielony sign do barku limuzyny i wybra, kod. Po chwili pojawiy si dwa pkate naczyka wypenione bkitn cie­cz. Zielony wzi jedn, drug poda Czerwonemu.

- Nieze jak na maszyn. - Mówie o...?

- A, tak. jeden z ludzi posa Masseyowi niezakodowan informacj. Posa j do domu. Komputer tego nie wyapa. Prawdziwy pech. Nie byoby nieszczcia, po prostu niedo­godno, gdyby syn Masseya nie przechwyci caego mate­riau.

- Gupiec - Czerwony pocign niebieskiego pynu.

- Zdecydowanie tak. Chopiec pokaza to matce. adne z nich nie zrozumiao w peni o co chodzi, ale dowiedzieli si wystarczajco duo, eby zagrozi misji. Massey by pod prysznicem, kiedy nadszed ten materia. Kiedy wyszed, je­go ona zacza papla o tym co wanie widzieli: ona i syn. Zielony wla do ust wicej napoju.

- Nasz czowiek naprawd nie mia wyboru. Bezpiecze­stwo zostao zagroone.

Chopiec umiechn si do ojca. Massey odwzajemni umiech. Wycign rce i delikatnie uj w donie gow sy­na. Ruch, który nastpi by tak szybki, e chopczyk nawet nie zdy si zdumie. Mocne skrcenie, zgrzyt koci, na­tychmiastowa bezwadno maego ciaka.

Oczy jego ony rozszerzyy si w kracowym przeraeniu. Zanim jednak zrozumiaa co si stao, Massey podszed do niej. Pojedynczy wytrenowany ruch. adnego bólu. Musia tozrobi, ale nie chcia by cierpieli. Polubi ich oboje. To co zrobi byo dla nich najlepsze. Zasuyli sobie na lekk mier.

- Boe. To przeraajce - powiedzia Czerwony.

- Zgoda. Tak musiao si sta. Ale byli rodzin od szeciu lat. Mimo, e by to tylko kamufla, on nie móg pozwoli, eby mokr robot zrobi kto inny. Wic sam si tym zaj. Firma zadbaa by grupa ledcza z miejscowej policji zacho­waa si rozsdnie i zaakceptowaa opowiadanie Masseya, e znalaz ich martwych po powrocie z pracy. Miejscowy wa­dze uwaaj, e by to napad rabunkowy, który si nie uda, albo wamanie kogo wystarczajco sprytnego; kogo, kto po­trafi wej mimo systemu bezpieczestwa.

- A co z technikiem, który przesa wiadomo. Nic si z tym nie robi?

Zielony wysczy do koca swój napój i wzi nastpny. Popatrzy na Czerwonego i uniós brew.

- Nie. Dla mnie starczy.

- Massey zaj si równie nim - wyjani Zielony - Ciao wrzuci do pojemnika w fabryce nawozów naturalnych. Do tej pory facet dokarmia ju pewnie kwiatki i warzywa w paru krajach na caym wiecie.

- Teraz ju chyba moemy na niego naszcza, co.

- No, có. To nie taka prosta sprawa. Przynajmniej nie mo­emy zrobi tego osobicie. Massey zabi ich czysto. Nie tor­turowa. Nic z tych rzeczy, jeeli tylko powiedziano mi pra­wd. I jest dla niego nastpna robota.

- Na Budd, to niesamowite. Sukinsyn jest odpowiedzial­ny za mier swojej ony i dziecka. Chc go pomczy troch zanim wykocz.

-Ale ty nie jeste socjopat. Z Masseyem jest tak, e praca dla niego jest najwaniejsza. Wykonuje j i nie dba o to, co musi zrobi, eby j skoczy. Czerwony wzdrygn si.

- Mamy co na tego faceta?

- Oczywicie. Chyba nie mylisz, e pozwolimy komu jego pokroju hasa na wolnoci bez kontroli? Ma wszczepio­n w módek kapsuk C9 oraz przekanik. Gdyby kiedy­kolwiek sta si niewygodny, kto z Bezpieczestwa wyle zakodowany sygna i... bum! Gowa Masseya zamieni si w garnek wypeniony krwaw saatk.

- Doskonale - Czerwony nie ukrywa zadowolenia -Tacy jak on s potrzebni, ale moesz spa lepiej, wiedzc, e mo­esz go w kadej chwili wysa do wiecznoci.

- Nie obawiaj si - powiedzia Zielony - W kocu to na­sza praca. Kontrolujemy wszystko.

Massey wyglda na zasmuconego, kiedy opuszcza cmen­tarz po pogrzebie ony i syna. Musia do koca gra swoj rol. Tak naprawd nie czu adnych szczególnych uczu. Jed­na kobieta i jedno dziecko mniej nie miao adnego znacze­nia. Skoro przyzwyczai si by z nimi, przyzwyczai si rów­nie do ich braku. Tak to ju jest.

Za jego plecami szed facet , który stale go ledzi. Staran­nie uwaa, eby wmiesza si pomidzy przechodniów i sta si niewidocznym. By dobry, ale Massey rozpozna w nim szpicla ju wiele miesicy temu. Nie gubi go, bo lepiej mie na ogonie znanego diaba, ni kogo, kogo si nie zna.

Zapragn si umiechn, lecz zmusi si do zachowania powanej twarzy. Firma mylaa, e jest bardzo sprytna, umieszczajc mikroskopijny adunek wybuchowy w jego organizmie. Massey mia wicej pienidzy ni potrzebowa, a z wystarczajc iloci kredytek nie byo zbyt trudno znale dobrego lekarza. C9 byo atwe do usunicia. Równie atwo byo umieci kapsuk wielkoci gówki od szpilki w pisto­lecie pneumatycznym. Kiedy by na wakacjach w Rezerwa­cie Amazonki, ledzono go tam oczywicie. Rezerwat stano­wio dwadziecia kilometrów kwadratowych tropikalnej dun­gli utrzymywane w odosobnieniu przez specjalne pole. wiat zwierzt by tam niezwykle bogaty. Obfitowa równie w nie­zliczone gatunki owadów, z których wiele potrafio wbija da. Czowiek ledzcy go zgubi sw siatk ochronn, przy­najmniej tak mu si wydawao, i kiedy komary zaczy go ksa, jeden zrobi to szczególnie mocno. Facet klepn si po ciele, ale oczywicie nie trafi natrtnego owada. Nie móg tego zrobi z prostej przyczyny: to ukszenie nie byo dzie­em insekta.

Teraz miertelne kapsuka C9 znajdowaa si w mózgu tam­tego. Dzie, w którym wyle sygna majcy zabi Masseya, bdzie peen niespodzianek. Lokator, którego mu wszczepili, zmieni miejsce zamieszkania i tamci z pewnoci o tym nie wiedz.

Lekarz, który robi operacj jest teraz czci mostu na Mar­sie, jeeli tylko informacje Masseya byy cise. Sprawy zostay tak zagmatwane, e nie byo moliwoci ich rozwi­zania.

Tak dugo jak pozwol mu wykonywa swoj robot, nie chce mie z Firm adnych problemów. Ale na wypadek, gdy­by wpadli na jaki gupi pomys, lepiej by przygotowanym. Pomyki si zdarzaj, chocia on ich nie popenia. Jednak za­wsze lepiej si ich spodziewa.

Tym razem praca zapowiadaa si na du i wart wielu kredytek. Pienidze byy dla niego wyznacznikiem stopnia trudnoci zadania i oceny wasnej wartoci. Jak dotd by naj­lepszy i nikt nawet nie zbliy si do jego klasy. Firma myli, e jest sprytna, ale wszyscy oni nie dorastaj mu do pit. Jest najlepszy. I zamierza pozosta na szczycie jeszcze bardzo du­go.

Chocia Wilks by tylko sierantem i teoretycznie powi­nien sucha polece kadego liniowego oficera, to w tej akcji tylko Stephens móg wydawa mu rozkazy. Chcieli, eby by na statku, wic musieli uy nieco wazeliny, eby si na to zgodzi. Wilks wyobraa sobie, e swojej wadzy moe uy­wa.

Pierwsz rzecz, któr zrobi, byo przejcie kontroli nad komputerem przy pomocy programu uzyskanego od wdzicz­nego programisty. Móg take bez przeszkód porusza si po caym statku. Wprowadzenie Billie na pokad okazao si wic atwiejsze ni wyrwanie jej z centrum medycznego. Kiedy Wilks zaadowywa na statek dwie kapsuy do hibersnu, Bi­Ilie znajdowaa si w jednej z nich. Nikt go nie pyta o nic. Przeszed przez luk zamieniajc tylko kilka sów ze stojcym tam szeregowcem.

- Hej Sierancie - odezwa si onierz - Cienko to wy­glda. Pi minut do kostusi, co?

- yj szybko, umieraj modo... - zacz sierant.

- ...i zostaw po sobie przystojne szcztki - zamia si o­nierz.

Wilks pokrci gow. Wielu cywilów sdzio, e Koman­dosi Kolonialni maj stalowe spojrzenie, budz strach, s tak niebezpieczni jak pudo os z Acturii i ostrzy jak pokój peen igie. Resztki uczu, jeeli je w ogóle posiadali, miay znika podczas morderczego treningu. Mieli umie u gwodzie i yka pinezki. Prawda za bya taka, e przecitny onierz by dzieciakiem, który ledwo zaczyna goli swoj gadk jak brzoskwinia buk i by takim samym naiwniakiem jak ka­dy nastolatek. Nie trzeba geniusza, eby zaliczy egzamin wstpny do armii. Jeeli tylko potrafisz znale drog do po­koju testów i wprowadzi do komputera swoje dane, to ju zdae. Jak dugo zostaniesz przy yciu zaley natomiast od tego jak dobrze ci wyszkol i jak gupi bd twoi dowódcy. Ale mity na temat komandosów s tylko mitami.

Wilks wprowadzi kapsuy obok onierza, wiozc je na specjalnych wózkach. Nikt nie spodziewa si, e mona prze­myci czowieka na wojskowy statek opuszczajcy Zyemi. Z powrotem, by moe. Wielu ludzi chciao wraca do domu niezalenie od warunków podróy.

Stephens narobi w spodnie, kiedy to si wyda, ale ju b­dzie za póno. Nie mona zawróci statku gwiezdnego i zro­bi dodatkowych pidziesiciu lat wietlnych, eby zosta­wi pasaera na gap. A w tej akcji nie przewidywano ad­nych midzyldowa. Zajmie ona ponad rok. Przynajmniej na tyl0 bya przewidziana, jeeli wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Wilks wzruszy ramionami.

"Stephens to idiota. Biurkowy jedziec bez najmniejszego dowiadczenia w polu, a tym bardziej w walce. Musia co komu wsun do kieszeni, skoro dosta ten przydzia. Ten facet nie mia najmniejszego pojcia jak niebezpieczn b­dzie ich misja. Usunicie z pokadu broni plazmowej byo je­go pierwszym durnym bdem. Chcia pokaza kto tu dowo­dzi. W porzdku. Musi przey, eby tego aowa."

Zacign kapsuy do przedziau sypialnego. Dotkn gu­zika i pokrywa uniosa si powoli w gór.

- No, dzieciaku. Oto co si wydarzyo. Zamierzamy lecie na planet potworów. Ty i ja, oboje wiemy czym to pachnie, ale nikt nam nie chce uwierzy. Prawdopodobnie nie wróci­

my z tej wyprawy. Dziewczyna poblada.

- Jeeli chcesz, jeszcze mog ci odstawi z powrotem. Przez dusz chwil panowao milczenie. W kocu Billie pokrcia przeczco gow.

- yam z tym przez wiksz cz mego ycia. Mog spot­ka si z nimi we nie czy na jawie. Nie stanowi to dla mnie rónicy.

Sierant kiwn gow.

- Wanie tak to widz. W porzdku. Zamierzam pooy ci spa tutaj. Do zobaczenia po obudzeniu.

- Cze.

Zacz zamyka pokryw. - Hej, Wilks?

- Tak?

- Dziki, e przyszede po mnie. Wzruszy ramionami.

- Mamy ze sob co wspólnego, dzieciaku. Oboje powin­nimy umrze na Rim.

- Wiem - zgodzia si.

- Moe kopniemy w dup chocia jedn besti zanim zej­dziemy z tego wiata.

- Bd miaa to na uwadze.

- Mam nadziej, e nie bdziesz miaa adnych snów. - Chciaabym.

Zamkn kapsu i ustawi w odpowiedniej pozycji. Po kilku sekundach wczyy si obwody zamraania. Ustawi czas. ­pij dobrze, dzieciaku.

Odwróci si i wyszed.

12.

PRZEGLD DANYCH - UYCIE JEDNORAZOWE

:. :: ..: ...:: ...::... :::.. . ....: . . . ... :::.::

Personel Autoryzowany, WYMAGANE POTWIERDZE­NIE

TS-1. Wewntrzne Memorandum Narodowego Laborato­rium Biologicznego 385769.1/A, pop.II

Opis Operacji

Raport Rozwoju Sytuacji:

Rzdowa rakieta Benedict Wystartowaa zgodnie z planem w dniu 5 kwietnia 2092 o godzinie 9.00 z kosmodromu woj­skowego w Toowoomba. Normalna zaoga plus Oddziay 1-4, Plutonu Lis, Kompanii Abel, Pierwszej Dywizji Extee, Drugiego Korpusu Komandosów Kolonialnych. Dowodzi Pu­kownik H. S. Stephens. (Patrz dodatek personalny A.)

Statek laboratorium wystartowa 5.04.92, 0900.5. Cako­wicie zautomatyzowany, zaoga udoskonalone androidy serii EXP pod dowództwem Asystenta Bezpieczestwa P Masseya.

(Joel - Wiesz ogólnie o tym przedsiwziciu, ale musz ci przekaza par szczegóów, które moge przegapi jak bye na wakacjach. Obca forma ycia, któr chc schwyta chop­cy z rzdu, jest bardzo grona i oczywicie chcieliby wyko­rzysta j jako swoisty rodzaj broni. Nie potrzeba ci mówi, e skompromitowaoby to nasz wasny program. Zgodnie z ostatni decyzj Sdu Najwyszego co do patentowania form ycia, stworzonych czy odkrytych, moemy straci z dziesi lat na pieprzonej legalizacji systemu próbujc rozwika ten kbek. Zdecydowalimy si wic ledzi ich statek a do ro­dzinnej planety tych stworze (jej lokalizacja jest okryta tak cis tajemnic, e nie potrafilimy nic wskóra, ani przy po­mocy szantau, ani przekupstwa) i uzyska tak wiele infor­macji na ich temat jak to tylko moliwe.

Oczywicie nie moemy pozwoli, eby rzdowy zdobyli wasny egzemplarz. Ten facet, Massey, ma rozkazy i jest naj­lepszy. Zrobi wszystko, eby ich powstrzyma.

Pewnie syszae, e Dzia Bada pooy ap na facecie uratowanym z tego transportowego ekspresu, na szczcie by to jeden z naszych statków. Jeden z tych wielkich obrzydli­wych embrionów by owinity wokó szyi tego nieszczni­ka. Statek by wychodzony, wzystkie systemy pady, ale w niewiadomy sposób ten stwór utrzyma faceta przy yciu. By w takim stanie jakby przebywa w kapsule do hipersnu. Do diaba, to jedno jest warte fortun, gdybymy tylko od­kryli jak to zrobi.

Wracajc do tematu, obydwaj; czonek zaogi i potwór s cigle ywi i zostali umieszczeni w laboratorium w Houston, gdzie prowadz analizy. Jestemy cigle daleko w przodzie przed tymi z rzdu i przygotowani do bada w penym wy­miarze. Zacznij myle co zrobisz ze swoj premi, Joel. Za­mierzamy si na tym wzbogaci. To gówny cel. Jest w tym raporcie jeszcze par rzeczy od chopców z dziau psychiat­rycznego. Do zobaczenia w czwartek na Obiedzie - Ben.)

WYJTKI ZE ZBIORU - MEDYCYNA - Przypadek #23325 - Maria Gonzales.

Kobieta, 24, niezamna, typ kaukasko-hiszpaski, liczba ci 0, leczona z powodu koszmarów sennych. Badanie fizy­kalne b.z., adnych znanych alergii, przebyte choroby; okaz­jonalne ze samopoczucie, w wieku 9 zamana lewa rka. Ba­dania laboratoryjne wcznie z SMA-60 CBC, analiz mo­czu, CAT nie wykazay odstpstw od normy. Pacjentka ma od dziesiciu lat wszczepione BC.

DOKTOR RANIER: Mario, opowiedz mi o snach. GONZALES: Dobrze; dobrze. Jechaam metrem w LosAn­geles z moj matk...

RANIER: Twoja matka zmara wiele lat temu? GONZALES: Si, na raka. (milczenie) Byymy w pocigu na linii Wilshire, tej do centrum i wagon by cakiem pusty. Tylko my. (przerwa-miech) Wiesz doktorze, to cakiem mieszne. Nigdy w yciu nie widziaam pustego wagonu metra. RANIER: Mów dalej.

GONZALES: Nagle rozleg si gony haas, jakby co ude­rzyo w dach wagonu. A potem taki drapicy dwik. RANIER: Drapicy?

GONZALES: (poruszona) Tak, jakby co oskrobao o dach. No, wie pan, doktorze? Jakby kto drapa paznokciami o me­tal. (przerwa) [Uwaga lekarza: Pacjentka wykazuje rosnce zdenerwowanie, diaforez, drenie ciaa.]

Kiedy pocig si zatrzyma stwierdziam, e co usiuje do­sta si do rodka. Co niedobrego. Wic powiedziaam do matki: Mamusiu, chod, musimy std wyj! Ale ona,1Vjama, siedziaa i umiechaa si do mnie, rozumiesz doktorze? (prze­rwa) .

Wtem, niespodziewanie dach dosownie rozdar si i ten stwór, jego szpony, pojawiy si w rodku. Nic takiego wcze­niej nie widziaam. To byy bestie, como se dice? Monstra, z zbiskami i wielkimi gowami w ksztacie banana. Zapaam Mam by j wycign z wagonu, a ona zamienia si w jed­nego z potworów. Jej twarz nagle jakby rozcigna si...! To zbyt okropne! Odczuwaam to tak... tak realnie.

Przypadek #232337 - Thamas Culp.

DOKTOR MORGAN: Co wydarzyo si po Zaduszkach? CULP: No, tak. Pokój wydawa si jaki powyginany, po­skrcany. (przerwa) Potem jakby cos takiego, no, wyszo z odbiornika, ale znajdowao si poza granicami normalnego hologramu. Jakby pi przesza przez powok z fleksipla­stu. Potem to co - rodzaj potwora - chwycio mnie. Nie mog­em si poruszy. cholera, aden mój pieprzony misie nie zadrga! Stwór otworzy paszcz, zby mia dugie jak mój palec, a w rodku mia jakby drug paszcz, mniejsz, i ona te si otworzya i, och... Schwycia mnie, a ja nie mogem zrobi najmniejszego ruchu!

Przypadek #232558 - T.M. Duncan.

DUNCAN: Wic, staem obok stewardessy. Nagle zauwa­yem, e wyglda jako znajomo, jak kto kogo znaem. DOKTOR FRANKEL: Znajomo? Rozpozna j pan? DUNCAN: Tak, w jednej sekundzie. Wygldaa jak moja

matka. Pomylaem sobie, e powinienem przecie podej do swej matki, gdy nagle jej pier rozerwaa si na krwawe strzpy i co wygldajcego jak w albo wielki wgorz z z­bami, pojawio si na zewntrz. Krew tryskaa na wszystkie strony, a to co pofruno, o kurwa, poleciao mi prosto w twarz! (przerwa) Wtedy si obudziem. Czowieku, nigdy jesz­cze nie byem tak szczliwy, e si obudziem. Nie spaem potem przez dwa dni.

Przypadek #232745 - C. Lockwood.

LOCKWOOD: To co byo wilgotne, olizge od krwi, straszne. Co jak gigantyczny padalec z zbami. To chciao wgry si do rodka mojego ciaa! Siedzcy w swym biurze Orona poleci komputerowi zatrzyma przegld danych i. odwróci si do swego asystenta.

- Interesujce. Mówisz, e wszystkie te przypadki pocho­dz z terenu o promieniu okoo pidziesiciu kilometrów? - Tak, prosz pana. Komputer medyczny zgromadzi jesz­cze okoo tuzina podobnych doniesie.

-Kim jest przecitny pacjent?

- Duo punktów w Skali Cryera i co najmniej dwukrotna norma wedug tabeli empatii Emersona.

- Aha. I wszystkie opisy s identyczne? - Niemal identyczne.

- Etiologia?

- Nieznana. Najlepsza z hipotez komputera medycznego mówi o pewnego rodzaju przekazach telepatycznych lub pro­jekcji empatii. Moe to jest tak, e te stwory komunikuj si pomidzy sob telepatycznie, lub moe usiuj w ten sposób porozumie si z nami.

- Hmm - mrukn Orona i uniós brwi - Z naszych danych nie wynika, jak dotd, e obcy s szczególnie inteligentni. A przyjrzelimy si im do dokadnie. Jednak mamy do czy­nienia z fal spontanicznego... kontaktu niewiadomego ro­dzaju. Czemu wanie teraz? I dlaczego na Ziemi? Nie ma tutaj adnych obcych. .

Ekran komputera nad ókiem wypeniay dane o chorym. Pacjent, Likowski, James T., lea na óku uwiziony polem wytworzonym przez najnowoczeniejsze urzdzenie o nazwie Hyperdyne Systems Model 244-2 Diagnoster. Jego EEG, ECG, napicie mini karku, podstawowy poziom metaboli­ków, stopie mitozy, peny przepyw krwi... przesuway si nieprzerwanymi falami przez monitor. Cinienie krwi, od­dech, ttno byy odczytywane i zapisywane. Urzdzenie sprawdzao temperatur i korygowao j tak, e pacjent nie by ani zbyt chodny, ani zbyt gorcy. Odywiany by bez­ porednio do yy mieszank o optymalnym skadzie. Pod­czono mu kateter Foleya i dren do odbytniczy w celu jak naj­lepszego oczyszczania organizmu z toksycznych produktów przemiany materii. Kompania nie dbaa o koszty w przypad­ku tego jednego osobnika. Sterylny pokój znajdowa si pod ustawiczn kontrol Penej Techniki Izolacyjnej, a wszyscy, którzy tu si pojawiali nosili osmotyczne ubrania chirurgicz­ne zaopatrzone we wasny system do oddychania. Poudnio­wa ciana wykonana zostaa ze szka przepuszczajcego wiat­o tylko w jedn stron. Obserwator móg przyglda si pa­cjentowi bezporednio. Gówn grup badawcz stanowio siedmiu lekarzy. Pozostae osoby przydzielone do tego jed­nego pacjenta to szeciu techników medycznych, stale czu­wajcych przy monitorach oraz osiemnastu straników. Dodatkowo w caym kompleksie medycznym utrzymywano przez cay czas stan ostrego dyuru. Likowski, James T. nigdzie nie wychodzi i nikt, bez sprawdzenia tosamoci, nie móg go nawet zobaczy.

W pokoju obserwacyjnym staa dwójka mczyzn i przy­gldaa si pacjentowi. Jeden z nich by wysoki, jasnowosy, cho prawie ysy i mia byskotliwy umys. By toTobias Dry­ner, M.D., T.A.S., Ph.D. szef grupy. Drugim by Louis Reine, równie M.D. i T.A.S. lecz nie zrobi jak dotychczas dokto­ratu w adnej z nauk przyrodniczych. By niszy, o ciemnym bujnym owosieniu. Nie mia zbyt lotnego umysu. Przeciw­nie, mona byo o nim powiedzie, e jest prawie gupi. Jed­nak by czowiekiem kompanii i wiceprezesem Dziau Bio­medycznego. Wiele od niego zaleao. Dryner by odpowie­dzialny za pacjenta, Reine za cay projekt.

- Jak si czuje? - zapyta Reine.

Dryner machn rk w stron pulpitu kontrolnego. - Sam posuchaj - powiedzia.

Dobieg ich gos pacjenta:

- ... kto mi wreszcie, do diaba, powie co mi jest? Co si stao? Chc porozmawia z moj on. Do cikiej cholery, dlaczego tutaj jestem? Czuj si dobrze! Troch boli mnie brzuch i to wszystko. Nie potrzebuj tych wszystkich pieprzonych rupieci!

Dryner poruszy doni i gos cich. Podszed do Magne­tycznego Skanera Osiowego, który sta w gbi pokoju. Ekran MSO wypenia obraz czowieka w czterokrotnym pomniej­szeniu. Lekarz dotkn kilku klawiszy i pojawiy si wyranie odwzorowane wewntrzne organy pacjenta. Obraz zacz po­woli si obraca. Dryner dotkn kilku nastpnych przyci­sków. Pod ebrami Likowskiego, wewntrz odka wieci zielonym wiatem pód obcego.

- Daj mi peny obraz obiektu - poleci. Obcy urós czterokrotnie.

- Interesujce - stwierdzi Reine patrzc na obracajcy si pód - Nic dziwnego, e faceta boli brzuch.

- Obiekt pobiera niewielk ilo krwi z maej arterii. O, tutaj - wskaza palcem Dryner - Waciwie wcale go nie okalecza. Wspóczynnik wzrostu jest fenomenalny. Gdyby by dzieckiem, cia trwaaby kilka dni, a nie miesicy. Nie moe zdobywa wystarczajcej iloci poywienia od swego gos­podarza. Albo wchania jakie zapasy, albo ma zupenie nie­spotykany system przemiany materii.

- Wyglda jak dua fasola z zbami - zauway Reine ­Ten skurwysyn jest strasznie brzydki.

Zamyli si na chwil.

- Czy pilot wie, e to w nim siedzi?

- Jak dotd, nie. Czuje tylko pewien... dyskomfort: Pod­dalimy go pewnym stymulacjom centralnego ukadu nerwo­wego i nie czuje bólu. Jedynie niewielki ucisk. Nie chcemy ryzykowa i nie podajemy adnych leków przeciwbólowych. Mogoby to wpyn niekorzystnie na pasoyta i w jaki spo­sób uszkodzi jego organizm.

- Dobry pomys.

- Oczywicie istniej pewne wtpliwoci etyczne co do nie informowania pacjenta o jego nieuniknionym losie.

- Twoja opinia?

- Có, badamy now form ycia. Zachowanie si organi­zmu gospodarza moe mie znaczenie. Sdzimy, e pewne zmiany w wydzielaniu hormonów, gdyby pacjent wiedzia, mogyby stworzy nienormalne warunki dla obcego. Efekt ta­kich zmian byby korzystny lub nie. Tego nie wiemy. Z dru­giej strony, chopcy z Dziau Chemii sdz, ie zwikszenie poziomu epinefriny mogoby przyspieszy wzrost podu.

- To znaczy, e gdyby facet dowiedzia si, e ten stwór zamierza przegry sobie drog na zewntrz i zabi go, kiedy nadejdzie czas, i zesra si ze strachu, to ta bestia zaczaby rosnc szybciej?

- To moliwe. Reine westchn.

- To co mogoby by warte miliardy, zdajesz sobie spra­w? A pilot i tak yje na kredyt. Ma rodzin?

- on i dwójk dzieci.

- Otrzymaj odszkodowanie? - Oczywicie.

- Wic powiedz mu o wszystkim.

Czerwony zmi kartk z wiadomoci otrzyman przed chwil faxem i cisn j ukiem w kierunku niszczarki. Cienki plastik zetkn si z polem urzdzenia i wyparowa w krótkim bysku ótego pomienia i przy akompaniamencie cichego puf!

Drzwi otworzyy si i wszed Zielony. Umiechnli si do siebie.

- Czytae fax z Houston? - spyta Zielony. - Przed chwil.

- Puciem par plotek, bardzo niejasnych i bardzo obie­cujcych. Ludzie Ouana Chu Lina przeszli samych siebie. On sam daje niebotyczne kwoty, jeeli prawda okae si chocia w poowie tak atrakcyjna, jak mu to odmalowaem.

- Jego sprawa - skrzywi si Czerwony - Moemy tak wy­windowa cen, e pienidze Ouana Chu oka si niewiel­kim kieszonkowym.

- Dokadnie tak to sobie wyobraam. Ale nie zaszkodzi troch zmci wod. Niech rekiny si podniec i zaczn k­sa wszystko wokó siebie. Wtedy chwyc si wszystkiego, co im podsuniemy.

- Zgadzam si. Wanie robi powane zakupy do domu w Maui. Moe kupi sobie statek i wybior si nastpnego lata w podró dookoa naszej staruszki Ziemi? Co o tym mylisz?

- Czemu nie? - zamia si Zielony - Moesz to zrobi. Ja myl, e kupi sobie nowy model niewolnicy mioci - Hy­perdyne I29-4s.

- Androida do uciech? Brzmi niele. ona ci pozwoli?

- Czemu nie, do diaba. A moe jej te kupi takiego nie­wolnika. W ten sposób bdzie tak zajta, e nawet nie zauwa­y, kiedy mnie nie bdzie.

Obaj mczyni rozemiali si gono. Jeeli sprawy po­tocz si gadko, bdzie to tak wspaniae jak wygranie gów­nej nagrody na loterii. Co najmniej.

13.

Salvaje lea na óku dziwki i przyglda si jak naga ko­bieta zawiesza swe majtki na sznurku rozcignitym przez pokój. Pomieszczenie znajdowao si na najwyszym pitrze budynku dla biedoty i gorcy podmuch z otwartego okna przy­nosi wszelkie zapachy miejsca, gdzie zbyt wielu ludzi yje w zbyt maej przestrzeni. Gotowane warzywa, pot i zniszczone toalety nie poprawiay tego specyficznego odoru.

Naga kurwa bya w ciy, co najmniej w siódmym miesi­cu.

Jej opiekun odszed i wtedy zdecydowaa si donosi ci­. Istnia przecie rynek na zdrowe dzieci. Szczególnie z Pó­nocy przyjedao wiele osób, które chciay mie noworodka, a nie chciay bawi si w ci. Moga atwo dosta za malu­cha swoje szeciomiesiczne zarobki. Poza tym wiedziaa, e s mczyni, którzy szczególnie podniecali si przy ciar­nej kobiecie.

Salvaje patrzy na ni jak orze spogldajcy na mysz. Dziwka skoczya z wieszaniem bielizny i odwrócia si ku niemu. On take by nagi.

- Dios, czy przygldanie mi si to wszystko czego ode mnie chcesz? Nie chcesz, no wiesz? Pozwól mi zrobi co dla cie­bie - zwina do i wykonaa kilka ruchów jak mczyzna, który si onanizuje. Potem dotkna palcem warg, a drug do pooya na gsto owosionym onie.

- Nie - zdecydowa Salvaje - Chc patrze na ciebie. I chc, eby mi powiedziaa co czujesz noszc w sobie nowe ycie. Dziwka wzruszya ramionami. - Ty pacisz.

- Wanie. Chod tutaj.

Podesza do óka i usiada na brzegu. Pooy rk na jej brzuchu troch poniej obrzmiaych piersi.

- Znasz cud noszenia w sobie ycia - powiedzia -To mu­si by cudowne. Zamiaa si.

- O, tak. Pewnie, e cudowne. Plecy mnie bol jak cholera, stopy ledwo wytrzymuj, sikam ze dwanacie, pitnacie ra­zy. Dzie i noc. Dzieciak kopie mnie tak silnie, e czasami prawie spadaj mi majtki. Cudownie!

- Powiedz mi co wicej.

Czu si wzruszony. To prawda, e nosia w onie bkarta po którym z wielu klientów - wtpliwe czy wiedziaa po któ­rym, a bez wtpienia j to nie obchodzio - lecz pomimo tego bya bliej tego fenomenu natury ni on. Zazdroci jej. Do­póki nie zjawi si Mesjasz nie bdzie zna tego uczucia.

Dziewczyna nagle wyszczerzya zby w umiechu na wi­dok gwatownej erekcji Salvaja.

- Ach - zawoaa nie rozumiejc co wanie przeywa jej klient - Chcesz dowiedzie si jak to jest. W porzdku, opo­wiem ci. Zrobi to najlepiej jak potrafi.

Nieco póniej, gdy Salvaje dotar do drzwi swojej kryjów­ki, technik Pindar wynurzy si z potoków deszczu.

- Gdzie ty by, czekam tu na ciebie prawie ca pieprzon godzin!

- Zapac ci za twój czas, nie obawiaj si.

- Wanie mój czas jest czym, o co martwi si najbar­dziej. I jeszcze to, gdzie mam go spdza, jak mi go troch zostanie? Stae si kim sawnym, wiesz? Chopcy z Rzdu powoali specjaln grup do odszukania twej niezwykej osoby. Co si dzieje. Co wicej ni szukanie pirata telekomunika­cyjnego. W co ty grasz, Salvaje?

Prorok bez sowa otworzy drzwi i dwaj mczyni szybko weszli do rodka.

- Boj si mnie - odezwa si Salvaje dopiero po zamkni­ciu drzwi - Boj si, z powodu mojego przesania.

- Gówno prawda - zaperzy si technik - S setki takich jak ty. Codziennie wamuj si do sieci. Bredz o wszystkim; od czystoci wód do drogi do Boga przez seks grupowy. TKK nie zadaje sobie najmniejszego trudu, eby ich zapa, ale z niewytumaczalnych powodów rozpocza pene ledztwo przeciw tobie. Cholernie chc ci dosta. Byem wypytywa­ny.

- I powiedziae im...?

- Nic im nie powiedziaem. Masz mnie za gupca? Potrafi zniszczy czowieka bez namysu. Znika bez ladu i nikt nie dowie si jak i gdzie. Ale chciabym wiedzie w co waciwie wdepnem. Dlaczego jeste dla nich taki wany?

- Mówiem ci. Moje proroctwo... - Suchaj...

-To ty suchaj. Jestecie niczym, ndznymi robakami! Me­sjasz nadchodzi! Jestem narzdziem w rkach prawdziwego boga i nie powstrzymacie mnie. Jeeli, techniku, chcesz mie powód do strachu, to bój si mnie!. Wszdzie mam swe uszy i oczy. Gdyby mnie zdradzi, nie bdzie wystarczajco g­bokiej jamy, która ukryje ci przede mn! Rozumiesz?

Pindar pokrci gow i chcia si odwróci.

Salvaje chwyci go za ramiona, okrci gwatownie i pchn tak potnie, e technik prawie przefrun przez pokój i ci­ko uderzy w cian.

- Ty skurwysynu!

- Jeeli zrobisz cokolwiek, by uniemoliwi mi nadawanie, pol ci na mier straszniejsz, ni cokolwiek, co moe sobie wyobrazi czowiek! Rozumiesz?

Oczy Pindara rozszerzyy si w nagym przestrachu.

- Dobrze, ju dobrze! Po prostu to staje si niebezpieczne. To wszystko, co chciaem powiedzie. To bdzie kosztowa...

- Nie dbam o pienidze! Czas goni. Nadawanie musi trwa. Stworzyem organizacj. Jest nas setki, tysice. Ale kto wicej doczy, nie wiedzc kim jestem? Dlatego musimy cigle nadawa!

Technik patrzy na Salvaja. A ten nie czu do niego najmniejszego szacunku, tylko pogard. Jedyne uczucie, jakim mona obdarzy maego czowieczka, który boi si rzeczy, których nie rozumie. Mesjasz nie bdzie mia poytku z takich jak on.

Gdzie, w którym momencie hiperlotu statku K-014 wysanego przez NLB, Massey mówi do swojej zoonej z androidów zaogi. Byy to eksperymentalne modele o krótkim czasie ycia i byy niezwykle kosztowne. Mogy by zaprogramowane do misji jeszcze przed opuszczeniem Ziemi, ale Messey nie by kim, kto da si nabra. Uwaa, e ryzyko znacznie si zmniejszy, kiedy wszystko zrobi sam. Nie mona wydusi odpowiedzi z kogo, kto jej nie zna, a czasem od tego zaley ycie. Tylko od jednego pytania.

Sta przed holograficzn cian. Przed nim pyn rzdowy transportowiec Benedict.

- W porzdku - powiedzia - To nasz cel. Ma pi gównych wej, trzy wazy bezpieczestwa, dziewi luków naprawczych, wliczajc w to gówn przysta cumownicz. Naszym pierwszym wejciem bdzie waz numer jeden - wskaza w odpowiednie miejsce migotliwego obrazu - Drugim wejciem, na wypadek blokady, stanie si waz numer dwa. O, tutaj.

Androidy patrzyy nie odzywajc si.

- Bdziecie uzbrojeni tylko w bro przeciw mikkim celom. Chocia s tam dobrze wyszkoleni komandosi, mamy po swojej stronie element zaskoczenia. Nie spodziewaj si nas. Poza tym mamy w swym arsenale jeszcze inn amunicj.

Zaoga i pozostali przy yciu komandosi musz by pozostawieni przy yciu a do celu podróy. Podczcie si do komputera taktycznego i ustalcie swoje indywidualne zadania. Pene zespolenie danych jutro, godzina 4.00. To wszystko.

Zaoga zoona z androidów usiada. Cigle nie pado z ich strony ani jedno sowo. Byli tutaj, Massey wiedzia o tym, by wykona zadanie. Caa akcja zdawaa si by ryzykown na pograniczu niemoliwoci, ale bez wtpienia istniaa niewielka szansa na powodzenie. Opracowa plan w najdrobniejszych szczegóach. Uwzgldni waciwie wszystko. On sam by najlepszy i spodziewa si odnie sukces. To byo najwaniejsze. Nie pienidze, które mu zapacono, nie fortuna, któr moe zarobi kompania, nie mier androidów czy kogokolwiek. Najwaniejsze, jak zawsze, byo wyzwanie.

Byo to, najprawdopodobniej, najbardziej wyrafinowane zadanie z dotychczas wykonywanych i chciaby eby poszo tak gadko jak nasmarowana cz maszyny porusza si po wypolerowanym krysztale. Massey mia tylko jeden cel, ten sam co zawsze: zwyciy. Nic wicej si nie liczyo. W jego mniemaniu lepiej byo umrze ni przegra.

Umiechn si szeroko do siebie. Jeszcze nie by gotowy na mier. Wic nie moe umrze.

Na pokadzie statku transportowego Benedict komandosi wanie zbudzili si z hipersnu. Mino nieco czasu zanim Stephens odkry tajemnic Wilksa. Sierant by ciekaw czy dowódca w ogóle zauwayby to, gdyby nie policzy osób przebywajcych na statku.

Ludzie w oddziaach znali si midzy sob, wic Billie nie zbliaa si do nich. Stephens by jednak fotelowym dowódc- mia list swoich podwadnych, ale nie potrafi przypisa twarzy do nazwiska.

Wilks spostrzeg jak pukownik zmarszczy brwi spogldajc na cyfry, które pojawiy si na ekranie monitora.

- Sierancie Wilks - Odezwa si.

- Sucham.

- W moim spisie jest o jedn osob za duo.

Sierant pomyla o kamstwie, ale przecie wczeniej czy póniej wszystko si wyda. Nie ma sensu duej tego ukrywa.

- Tak jest. Wziem na pokad jedn dodatkow osob.

Stephens wyglda jakby cigle si jeszcze nie przebudzi z hipersnu.

- Co takiego ?

- Cywilny ekspert od potworów.

- Co ? Oszalae czowieku. To jest cile tajna operacja wojskowa, sierancie! Postawi ci przed sdem wojennym! Wsadz ci do takiego gbokiego lochu, e sufit bdzie o rok wietlny od podogi!

Wilks fizycznie czu jak komandosi skrcaj si od wewntrznego miechu. Nie spojrza jednak w ich kierunku. Powiedzia tylko:

- Tak jest.

Stephens popatrzy na onierzy i sierant domyli si, e tamten usiuje zidentyfikowa pasaera na gap. Pukownik próbowa, lecz nie potrafi.

- Powiem im - rykn - e jeste nieodpowiedzialny. Moesz zaprzepaci ca misj, czowieku! Statki rzdowe maja zasig na granicy potrzebnej do osignicia celu! Dodatkowa osoba moe spowodowa , e braknie nam parseka!

- Zrównowayem to. Wywaliem pidziesit kilo tego gówna z malin.

Za plecami Wilksa Bueller szepn do Easleya:

- Za nowina. Lubiem to malinowe gówno...

- Zamknij jadaczk - szepn w odpowiedzi Easley.

- Zamierzam wsadzi ci do karceru i zmieni szyfry.

Pukownik cigle rozglda si w poszukiwaniu intruza. Poniewa wszyscy byli w swoich ubraniach od hipersnu, nic nie grozio Billie. Jej szpitalny szlafrok by dobrze ukryty. W tak gupiej sytuacji Wilks po raz kolejny utwierdzi si w swej opinii o pukowniku. Nie bya to pochlebna opinia.

Czas na dziaanie.

- Pukowniku, moe pan to wszystko zrobi, ale moe sztab generalny chciaby wiedzie dlaczego dowódca statku nie odkry pasaera na gap przed startem, wykonujc ostatnia inspekcj wntrza, co naley do obowizków dowódcy.

Sierant wiedzia, e jest to pierwsza prawdziwa akcja pukownika i nie ma on pojcia o dowodzeniu. Nadszed czas na ostatni ruch.

- Chciabym porozmawia w cztery oczy.

Stephens wyglda na zdezorientowanego i przestraszonego. Bez wtpienia myla o swojej sytuacji po powrocie. Wilks uwaa, e nie ma co o tym myle, ale pukownik zamierza jednak wróci na Ziemi.

Stephens odwróci si i ruszy w kierunku ciany. Wilks poszed za nim. Za nimi sta jak na paradzie rzd komandosów. Przygldali si w milczeniu caej scenie i usiowali usysze rozmow dwójki dowódców.

Gdy ci znaleli si wystarczajco daleko, Stephens odwróci si. Nie ukrywa wciekoci.

- Lepiej, eby bya to dobra wiadomo, Wilks.

- Gdyby móg pan wzi odpowiedzialno za wzicie na pokad cywila, nie byoby adnego problemu. Kod CMA jest zagrzebany gdzie w paskim logu, prawda.

Stephens zerkn na sieranta. Gdyby oczy byy laserami Wilks zostaby tylko brzow plamk na pododze. Nikt nie móg sprawdzi logu dowódcy. Komendy dostpu do tych zbiorów byy poza moliwociami kadego komputerowego wamywacza, ale sierant by pewny, e pukownik zainstalowa kod CMA.

„Moe to uratuje moj dup” - pomyla.

Bya to zwyka, wród nerwowych oficerów, metoda na poczucie bezpieczestwa. Zbiór móg siedzie niewykorzystany a do momentu, kiedy co szo nie tak jak trzeba. Byo to dziecinnie atwe. Kade wejcie di logu byo automatycznie datowane. Kod CMA by za czym w rodzaju nieszkodliwego zbioru wejciowego, zwykle fraz, która dotyczya danych, ale skonstruowan w taki sposób, e bya moliwa do zmiany. W sytuacji, gdy nastpio co nieprzewidzianego, oficer móg uy kodu do stworzenia sobie alibi poprzez wprowadzenie nowych danych, a póniej odwoanie si do CMA. Stwarzao to wraenie, e naga sytuacja zostaa przewidziana. Fraza dowolnej dugoci, umiejtnie skonstruowana, moe powiedzie niemal wszystko, czego bdzie wymaga komputer i wywoa wraenie, e oficer, on lub ona, z góry wiedzia o zdarzeniu. Przypumy, e twój kucharz kradnie zapasy i sprzedaje je na czarnym rynku. Zmniejsza to zasig dziaania o powiedzmy kilkaset kilometrów. le dla dowódcy. Ale jeli zapiszesz co takiego: „Podejrzenie o kradziey zapasów przez kucharza, pozwoli dziaa dla zebrania dowodów”, wtedy masz pewno, e jeste kryty. To stara sztuczka, która nie oszuka nikogo, kto by na subie choby dziesi minut. Jednak niektórzy kiepscy oficerowie cigle jej uywaj. Wilks by pewien, e Stephens te tak robi.

- Dlaczego miabym ci pomóc?

- Poniewa, pukowniku, pomoe to równie panu. Puszcz plotk, e... nasza dyskusja stanowia cz misternego planu, który pan opracowa. Z sobie wiadomych powodów nie ujawni pan szczegóów tej tajnej misji wojskowej. Wicej nie bd chcieli wiedzie, a po powrocie na Ziemi bdzie pan mia wytumaczenie, a ja pójd posusznie, gdzie mi pan kae.

Stephens zastanowi si. Nie podobao mu si to, ale dba o sw przyszo i to bya najwaniejsza rzecz w caej misji.

- W porzdku - odezwa si w kocu - ujawnij go i pozwól mi go zobaczy.

- Zobaczy j - powiedzia Wilks.

- Skd ja wytrzasne?

- Porwaem ja ze szpitala dla wariatów, panie pukowniku.

14.

Wilks siedzia obok Billie. Wspólnie jedli jajka i twarde suchary z Pokadowego Pakietu ywnociowego. Billie jada kiedy gorsze rzeczy, ale to byo dawno temu.

- W porzdku, dzieciaku?

Skina gow.

- Pewnie. Par siniaków i ból mini. Poza tym w porzdku.

wilks zjad kawaek zbyt ótej jajecznicy. Billie rozejrzaa si po mesie. Pierwszy oddzia rozsiad si trójkami i dwójkami przy stolikach obok. Byo ich omioro i Billie szybko nauczya si ich nazwisk i twarzy w cigu kilku godzin od przebudzenia. Piciu mczyzn i trzy kobiety. Nosiy nazwiska Blake, Jones i Mbutu. Mczyni nazywali si Easley, Ramirez, Smith, Chin i Bueller. Ten ostatni by wysokim, potznym blondynem. Na pokadzie byy jeszcze trzy odziay Komandosów Kolonialnych; trzydzieci dwoje onierzy plus szcztkowa zaoga statku. Wliczajc ja sam, Wilksa i dowódc Stephensa stanowio to grup czterdziestu czterech ludzi zmierzajcych ku planecie obcych

Na Rim byo pi razy wicej ludzi i tylko jedna grupa potworów. A tylko ona i Wilks pozostali przy yciu. Niezbyt zachcajcy rachunek.

Nie potrafia powiedzie na jak dugo si zamylia. Wilks klepn j nagle w plecy.

- Id wzi prysznic - powiedzia - Dasz sobie rad?

- Jasne.

Kiedy sierant wyszed, Billie sama ze swymi mylami i zimnym jedzeniem. Pomieszczenie nie byo due i wyranie mona byo usysze rozmowy innych.

- Ludzie, ten Stephens ma muchy w nosie - stwierdzi Easley.

- A ja myl, e nasz sierant jest niewiele lepszy - zauway Ramirez - Tylko o par minut, jeli rozumiecie o co mi chodzi.

Blake wycigna karty.

- May pokerek? No, Chin? Easley? Bueller?

- Nie licz na mnie - powiedzia Easley - Id na obchód. Trzymajcie dla mnie wygrzane miejsce. Bd za godzin.

Wsta i ruszy do drzwi. Wzi hem z wmontowana suchawk i mikrofonem i woy na gow. Miniaturow suchawk wcisn w lewe ucho.

- Uwaajcie na Buellera. Bierze karty od spodu.

- Zabieraj dup may kutasiku - warkn Bueller.

- Jest wystarczajco duy, eby go pokochaa twoja mamuka - Easley zamia si i wyszed.

Billie spucia gow. Ci modzi nie wiedzieli co ich czeka; nie zdawali sobie z tego sprawy i bez znaczenia byo to co powiedzia im Wilks. Czym innym byo suchanie opowieci o potworach a czym innym spotkanie ich twarz w twarz.

Nie chciaa tego, lecz wiedzia, e musi to nastpi. Zadziwiajcym zjawiskiem s ludzkie wspomnienia. Poczua si ponownie ma dziewczynk. Skrzywdzonym dzieckiem.

Easley przemierza korytarz wolnym krokiem. Sztuczna grawitacja wywoywaa wraenie, e patroluje jaki budynek na Ziemi. Min pierwsze stanowisko kontrolne. Bysn wiatem w stron zakamarków nad gow, a potem powiedzia do mikrofonu, który przekazywa gos wprost do komputera:

- Tu Easley, T.J. podczas rutynowego obchodu, godzina 12.30 - przekaza nastpnie swój numer, wspórzdne statku i spostrzezenia - Nie zauwayem adnych uszkodze, zwierzt oraz ladów obecnoci insektów

„Tak, adnego popiechu, adnych kopotów, brak bdów - pomyla - Pieszy obchód to wyjtkowe nudy. Po co waciwie produkuj roboty? Przecie s szybsze, lepiej widz i nie obchodzi ich nawet najatrakcyjniejsza partyjka pokera. To co robi jest odwalaniem roboty. Ten Stephens to czubek. Nastpnym razem ten gupek rozkae nam czyci buty do lustrzanego poysku i wprowadzi koszarowe cukanie.”

Ruszy dalej. Od czasu do czasu owietla ciemniejsze kty korytarza. Za kadym razem widzia to, czego si spodziewa, czyli nie widzia nic.

Kiedy dotar do czci rufowej, usysza dziwny dwik. Zatrzyma si. Wydawao mu si, e odgos dochodzi z czwartego magazynu.

Zawaha si. Obchód dotyczy tylko korytarzy i nie byo w nim zaplanowano wchodzenie do zamknitych pomieszcze. Cokolwiek by to nie byo, nie by to waciwie jego interes.

Dwik dobieg go ponownie. Jak by kto prowadzi cich rozmow.

„Moe to rodzaj echa - pomyla - To si zdarza. System klimatyzacyjny potrafi przenie gos z jednej czci statku do drugiej. Twarde metale i plastiki uywane do budowy wojskowych statków wyczyniaj najdziwniejsze rzeczy pod wpywem wibracji.”

Easley pamita, e kiedy gosy piewajcych pod prysznicem chopaków z T-2 dotary do niego przez pó statku.

„Tak, to jest to” - doszed do wniosku.

Poza tym jego obowizkiem byo sprawdzanie korytarzy. Taki by rozkaz. Zacz i dalej.

Znowu ten dziwny dwik.

„Co do diaba - Easley stan zaskoczony - Moe jednak sprawdzi?”

Podszed do drzwi magazynu i dotkn zamka.

- Benedict do K-014, dane telemetryczne zaadowane...

Bez wtpienia kto mówi za tymi drzwiami. Easley wszed do magazynu i okry stos skrzynek.

„Dobra, przyjrzyjmy si temu. To nie echo. Ten facio jest tutaj.”

Odwrócony plecami, sta przed nim jaki czowiek. Nie mona byo dojrze jego plakietki identyfikacyjnej.

- Hej - zacz - co tu...?

Tyle zdy powiedzie. Posta odwrócia si byskawicznie i Easley poczu przejmujcy ból garda. Jakby kto ugodzi go sztyletem.

- Uhhh! - usiowa wcign powietrze.

Chwyci si za szyj. Rce natrafiy na cos wilgotnego i gorcego sterczcego mu z garda. Byo grube jak jego kciuk i przebio mu szuje na wylot. Próbowa krzykn, lecz nie potrafi wydoby gosu. Zdoa wyda tylko gardowy, zduszony charkot. Dwik przeszed szybko w rzenie, kiedy krew zacza zalewa mu uszkodzon tchawic.

- Mmmm! Aaugh!

Rozpozna czowieka, który go zrani, lecz nie móg wypowiedzie jego imienia. Nie móg... nie potrafi... oddycha!

Co uderzyo go w splot soneczny i wyparo z niego resztki powietrza. Zrobi krok do przodu. Pocign za sterczcy z szyi przedmiot. Oliza od krwi krótka strzaa zacza wysuwa si powoli.

Nagle co uderzyo go w gow i wszystko wokó poszarzao.

Technik siedzcy w sterówce Benedecta zakl nagle. Pilot zajty poprawkami do wspórzdnych gwiazdowych zerkn zaskoczony w jego kierunku.

- Co jest?

- Wewntrzne przejcie w magazynie rufowym jest otwarte.

Pilot popatrzy na wasn konsol.

- Tak, rzeczywicie.

- Czy jest to zgodne z czyim rozkazem? Nikt mi nic nie przekaza.

- Nic takiego nie byo w planie. Nie ma nic w pamici komputera. Pocz si z tym pomieszczeniem i dowiedz si, co tam si dzieje, do cholery.

- Kontrola systemu - powiedzia technik do swego mikrofonu - Kto otworzy wewntrzne drzwi?

Poczeka chwil. Nikt nie odpowiada.

- Powtarzam. Tu Kontrola systemu. Ktokolwiek znajduje si w magazynie A-2 zgosi si natychmiast!

Cisza.

- Co z kamer? - spyta pilot

Rce technika taczyy po klawiaturze.

- Nie ma sygnau z tamtej kamery.

- Do diaba! Zawiadom tego pógówka dowódc i dowiedz si co si dzieje!

- Pukowniku Stephens, tu Kontrola systemu, czy mnie pan syszy?

Pilot ponownie spojrza na swoj konsol.

- Gdzie on si podziewa?

- Moe bierze prysznic i odoy swój komunikator - zastanowi si technik - Halo?

- Co jest?

- Waz si zamyka.

- No tak, durni komandosi nie powinni zajmowa si technik...

- O, rany.

Pilot szybko dostrzeg co spowodowao jk przeraenia technika. Zewntrzny waz si otwiera.

- Nie wiem co tu si dzieje, ale zamierzam to przerwa - stwierdzi pilot - Nie zamierzam mie dziury w powoce statku podczas korekty trajektorii. Przejmuj kontrol i zamykam ten waz.

- Potwierdzone.

Pilot wcisn kilka klawiszy.

- No, nie - jkn znowu technik.

Obydwa monitory uparcie pokazyway otwarty waz.

- Kto chce si znale po szyj w gównie - stwierdzi pilot.

- W dalszym cigu kontrolujemy korytarze. Popatrzmy - technik wczy owietlenie.

Obraz postaci w skafandrze pojawi si w wietle lamp.

- Kto to jest do diaba? Co on tam robi?

Easley ockn si.

„Co...?”

„Moje gardo.”

Sign do szyi i dotkn skafandra. Znajdowa si w próni, w stanie niewakoci. Krew z rany pokrya ros wizjer. Próbowa przemówi, woa o pomoc.

- Ungh! Gaugghh!

Nie potrafi wyda z siebie ani jednego sowa.

Skrci gow, eby cokolwiek zobaczy.

Tam w oddali by statek. I oddala si!

Sign do pasa. Szuka pistoletu odrzutowego, który pchn by go ku wybawieniu. Przy pasie nie byo adnego narzdzia.

Panika zacisna na nim swe zimne paluchy. Kaszla i charcza przez zranione gardo. Zmierza ku mierci!

„Nie, nie. Poczekajcie. Nie moecie odlatywa bez sprawdzenia czujników. A te przecie mnie widz.”

wiata byy zapalone i na statku widzieli, e Easley pynie przez kosmiczn pustk. Mog wysa kogo, eby go cign w cigu kilku minut.

„Wszystko bdzie dobrze - pomyla - Za chwil si zjawi...”

Co dryfowao przed jego wizjerem. Z pocztku nie móg przez zachlapany plastik dojrze co to jest. Wreszcie zobaczy. May cylinder, wielkoci rulonu monet wierkredytowych, przepywa powoli obok niego. Easley obróci si i wiata statku owietliy bok przedmiotu. Zdoa odczyta kilka cyfr...

Chód przenikn Easleya do szpiku koci.

Cylinder by granatem AP, a wywietlane cyferki byy coraz mniejsze.

Pi... Cztery... trzy...

- Nieee! - udao mu si w kocu wypowiedzie jakie sowo.

Nie bdzie pomocy. Nadchodzi...

Ekrany zajaniay byskiem i posta w skafandrze rozerwaa si bezgonie na kawaeczki. Wszelkie pyny z organizmu niemal natychmiast skrystalizoway si i zmieniy w lodow chmur. Strzpy skafandra i ciaa rozprysy si na wszystkie strony. Niektóre uderzyy w powok statku. Nie zostawiy nawet najmniejszego ladu.

W sterówce technik zdoa wydusi z siebie:

- O, ludzie...

Pilot nic nie powiedzia. Pokrci tylko gow. Co za mier. Ciekaw by czy ten facet wiedzia co si stao. Mia nadzieje, e nie.

15.

Likowski, James T. w Houston dowiedzia si o wszystkim.

Wewntrz jego ciaa co siedziao. Wczeniej czy póniej to co zamierza z niego wyj, robic swojego rodzaju niespodziank. Mianowicie, ni mniej ni wicej, tylko wygryzajc si na zewntrz. Kiedy Co przyjdzie na wiat, on umrze. To tyle. Dobrze, e w kocu si dowiedzia.

Proste.

Likowski sta w szoku, a kiedy troch si otrzsn, strach zatrzasn na nim swe kleszcze. Mia umrze.

Doktor Dryner i doktor Reine sprawiali wraenie zasmuconych, ale nie potrafili nic pomóc.

- Nie moecie tego zabi? Wyci jako?

- Nie moemy bez zabicia ciebie przy okazji - powiedzia Dryner - To bardzo paskudna forma ycia.

By miy i spokojny, jakby dyskutowa o pogodzie.

„atwo mu mówi. Nie ma w sobie jakiego monstrum. Nic mu tam nie ronie w brzuchu: - pomyla Likowski, a gono powiedzia tylko:

- O, Boe.

Dwójka lekarzy staa obok óka, na którym siedzia. Ubrani byli w sterylne ubrania. Za ich plecami sta uzbrojony stranik okutany w podobny strój. Na prawym biodrze dyndaa mu kabura z pistoletem.

- Wic jestem czym w rodzaju inkubatora - to nie byo pytanie.

- Dokadnie. Suchaj, w przypadku jakiego nieszczcia twoja ona bdzie miaa zapewnione pene ubezpieczenie. Zaopiekujemy si twoj rodzin.

- W porzdku. Od razu poczuem si lepiej - nieukrywany sarkazm zabrzmia w jego sowach. Teraz wiedzia ju wszystko. Nawet by pewien, e czuje jak to porusza si w jego brzuchu.

Jest gotowe, eby wydosta si na zewntrz przegryzajc mu si przez flaki.

Nie!

- Hej! - wykrzykn i pooy obie rce na wysokoci odka. Nagle stan obok óka. Zakrcio mu si w gowie.

Lekarze wydawali si by nieco skonsternowani.

- Likowski, dobrze si czujesz? James?

- Telemetria, co si dzieje?

Pilot spostrzeg, e nie martwi si nim, tylko tym stworem wewntrz jego ciaa. Pieprzy ich.

- Czuj, cos si stao! - zacz dre jakby straci kontrol nad miniami.

„Tak, cos si stao - pomyla - ale nie to o czym myl.”

Ramie Likowskiego zadao nagle potny cios w twarz Reinea. Lekarz run do tyu.

- Cholera! - zakl.

„No, dalej, dalej. Teraz powinien podej stranik!”

- Pomó nam! - rozkaza Reine,

Stranik, krpy mczyzna, nosi sw bro zabezpieczon przed wyrwaniem z kabury. Urzdzenie byo staromodne, w stylu Delrina i mona byo poama sobie kciuki zanim bro bya gotowa do uycia. Zna ten sprzt z czasów gdy pracowa w stray miejskiej. Gdyby byo to wojskowe wyposaenie, nie miaby najmniejszych szans, ale nie byo. Poza tym stranik nosi rkawiczki, a odbezpieczenie broni wymagao goych rk

Mczyzna chwyci go za ramiona i Jim pozwoli uoy si na óku, gdzie mona byo wczy pole.

- Ju dobrze - powiedzia - przeszo mi.

Uda, e jest cakowicie odprony.

- Dziki za pomoc - umiechn si do stranika.

Tamten równie si umiechn.

W tym momencie Jim sign rk w dó, odpi kabur i wycign pistolet. Bya to bro na mikkie adunki 4:4 mm z magazynkiem na sto strzaów. Zabezpieczeniem by sam spust. Trzeba go byo tylko pocign. Jim podniós pistolet, skierowa w stron stranika i wypali.

Pi adunków z hiperprdkoci wwiercio si w ciao zdumionego obrotem sprawy mczyzny. Pociski, takie jak te, eksplodoway w kontakcie z tak mikkim celem jak wiee grzyby. W przypadku ludzkiego ciaa traciy sw energi wewntrz tkanek; zanim go opuciy. Otwory wejciowe byy mae - pocisk móg przebi pancerz III klasy - lecz kiedy kula eksplodowaa, wyrywaa krater wielkoci pici dziecka.

Stranik upad. Nie mia prawa sta.

Dryner i Reine odwrócili si by uciec, lecz Jim wsadzi im po dwa pociski midzy opatki. Upadli.

Zawya syrena. Potem nastpna.

Likowski skierowa bro ku szklanej cianie. Wadowa w ni kilkanacie strzaów. Plastik potrzaska. Uderzy w niego i wpad z rozpdu do ssiedniego pokoju. Byli ju tam inni stranicy. Wanie sigali po bro.

Jim strzeli kilka razy. Mczyni zaczli krzycze. Kilku upado. Mia chwil czasu by zabra zapasowy magazynek z pasa jednego z martwych straników. Wsadzi go za gumk szpitalnych szortów. Zacz biec.

Nastpni stranicy pojawili si w hallu. Zastrzeli ich.

Przy jednym z nich znalaz kart magnetyczn. Wsun j w czytnik przy drzwiach. Przylgn do ciany, kiedy zaczy si otwiera. Wesza dwójka mczyzn z broni gotow do strzau. Jim wadowa w nich swe ostatnie dwadziecia adunków z pierwszego magazynku. Upadli jakby nagle znikny im nogi.

Wyrzuci pusty magazynek i wcisn nastpny. Pobieg dalej.

Dotar do wyjcia. W samych drzwiach zastrzeli troje ludzi usiujcych go zatrzyma. Nawet nie zwróci na nich uwagi.

Na zewntrz byo gorco i parno. Powietrze byo gste jak olej. To równie byo bez znaczenia. By wolny.

Bieg ulic. Kto krzykn. Odwróci si, wystrzeli kilka razy, ale chybi. Mikkie adunki rozlay si na cianie. Wyglday jak krople ciemnej farby, która spada ze znacznej wysokoci.

Napdzany migem samochód otar si o niego. Jim podbieg do pojazdu i wycelowa bro w siedzc za kierownic kobiet.

- Wysiadaj!- rykn.

Kobieta posuchaa. Jej oczy wyraay bezgraniczny strach. Nie byo sensu strzela do niej. Bya cywilem. Wskoczy do rodka i przesun dwigni na peny cig. Samochód sypn kurzem i odjecha.

Pocisk rozerwa si na boku pojazdu. Nastpny rozdar powok i chybi tylko o pó metra. powietrze wyo w dziurach po pociskach.

Samochód przyspieszy. Jim nawet nie zauway, e siedzenia byy pokryte pikn, brzow skór, a cae wntrze przyjemnie pachniao. Desk rozdzielcz wykonano z prawdziwego drewna, wypolerowanego do poysku.

Teraz go ju nie zapi.

Przy bramie centrum medycznego staa straniczka i machaa jak szalona, by si zatrzyma. Nawet nie wycigna broni. Przejecha po niej.

Czoowa pyta samochodu jkna od uderzenia w bram. Pojazd zwolni, ale nie zatrzyma si. Brama stana otworem.

W oddali wida byo wjazd na autostrad. Prowadzia przez miasto do odlegych przedmie. Tam mieszka z Mary, zanim to wszystko si wydarzyo. Gdzie on teraz jest?

Policyjny cigacz pojawi si za nim gdy tylko osign pas szybkiego ruchu. Zamigota wiatami. Inne pojazdy zjechay na bok by zrobi mu miejsce.

Jim wczy najwyszy bieg. Gwizd powietrza wylatujcego przez dziury po kulach nasili si. Pojazd by szybk, drog maszyn, zbudowan bardziej z myl o szybkoci ni o wygldzie i szybko przekroczy dozwolon prdko.

cigacz zbudowano do apania takich samochodów jak Jima. I dlatego Likowski nie móg si od niego oderwa.

Policyjny pojazd móg by opancerzony. Mikkie adunki go nie zatrzymaj.

Wczyli megafony:

- Zatrzyma si natychmiast! Policja drogowa z Houston!

Jim rozemia si. Co zamierzali zrobi? Wlepi mu mandat? Zabra prawo jazdy.

Popatrzy na dwóch gliniarzy. W jednej sekundzie wyprzedzili go i próbowali zagrodzi drog.

Nie mia nic do stracenia.

Skrci ostro w prawo. Samochód obróci si i uderzy w cigacz. Tamten by wikszy, ale uderzenie byo wystarczajco potne by odrzuci policyjny pojazd w kierunku bariery zabezpieczajcej brzeg drogi.

Kierowca cigacza usiowa si ratowa, ale zrobi to zbyt póno. Silnik wy, lecz pojazd uderzy w stalow belk. Impet odrzuci cigacz z powrotem w kierunku skradzionego samochodu Jima. oba pojazdy okrciy si wokó wasnych osi. Likowski nacisn dwigni i ponownie wydusi pen moc ze swego pojazdu.

Polizg. Ledwo z niego wyszed, gównie dziki klasie maszyny. Samochód zachwia si, potem jego yronapd utrzymywa ju równowag.

Gliniarze mieli mniej szczcia. cigacz zaczepi tyem o barier. Jego potne miga prysny jak ze szka. Utrata napdu zakrcia pojazdem, który sprawia wraenie monety rzuconej na stó przez gracza. Ponownie uderzy w barier. Tym razem przelecia przez ni i zwali si dwadziecia metrów w dó. Spad na dach baru szybkiej obsugi.

Jim pojecha dalej.

Dotar do domu, gdzie mieszkaa Mary. Zabi gapiów i wszed do budynku. Zastrzeli stranika, który wsta by go zatrzyma przed wejciem do windy.

Otworzy drzwi do ich mieszkania. Oczy Mary byy nienaturalnie rozszerzone ze zdziwienia.

- Jim! Sy... powiedzieli... dali mi zna, e... e nie yjesz.

- Jeszcze yj.

Wycigna ramiona i obja go.

Na dole kto krzykn:

- Tutaj jest!

Oczywicie, przecie wiedzieli, gdzie mieszka.

- egnaj Mary. Chciaem ci to powiedzie.

Wysun si z jej obj i ostrzela hall. Pociski rozpryskiway si o ciany, gdy wodzi luf na wszystkie strony, rykoszetoway pojkujc prawie jak katowane zwierz.

- Aaaa! - krzykn kto trafiony kul.

- Musz i, Mary. Kocham ci.

Wszystko wydawao mu si jakie nierealne. Tam staa Mary, rce trzymaa przycinite do twarzy, a on odwróci si i pobieg

Dotar do dachu. Kto móg trzyma tam helikopter.

Za plecami sysza tupot. Znalaz migowiec z kart kontrolna w tablicy rozdzielczej. Roztrzaska zamek, wsiad i wystartowa.

Kule uderzyy w powok helikoptera, ale by ju w powietrzu.

Dokd mia lecie? Bez znaczenia. Skierowa dziób w stron soca i wczy pen moc. Odlecie. Nigdy go nie zapi. By wolny. Wolny. Wolny.

Lecz nagle na siedzeniu obok, usiado co wielkiego i obrzydliwego. Co ciemnego i przeraajcego. Zacz bole go odek...

Likowski, James T. lea na óku skrpowany kleszczami pola. Bola go brzuch. zy ciekay mu z kcików oczu, spyway po policzkach i wleway si do uszu. Dwóch lekarzy stao w swych sterylnych ubraniach obok. Przez plastikowe osony twarzy wida byo ich uniesione brwi. Za nimi sta stranik, lecz nie nosi broni. Nie byo takiej potrzeby i nikt nie móg tutaj wej z pistoletem. Nigdy.

„Wszystko dziao si w mojej wyobrani - pomyla - Ucieczka bya tylko iluzj.”

Ból wewntrz brzucha narasta. Mia uczucie jakby rozpalony nó wkrca mu si we wntrznoci.

- Aaach!

Nagle przemówi gos z gonika:

- Wzrasta ttno, szybko ronie cinienie, napicie mini przekroczyo norm!

Jim popatrzy po swoim ciele. Jego goa skóra tu pod mostkiem nagle si wybrzuszya. Ból sta si nie do zniesienia.

Nadszed czas!

Dryner wycign rk i dotkn bbla na brzuchu pacjenta. Skóra wygadzia si gwatownie.

- Zadziwiajce - powiedzia.

- Dawa tu sie! - krzykn Reine.

Mczyzna uwiziony polem óka wyda z siebie pierwotny, dziki ryk bólu. Reine zacisn zby. O Boe, co za dwik!

- Szybko, dawa t cholern sie - odwróci si do czowieka siedzcego za stoem.

- Czy pole nie zdoa tego zatrzyma? - spyta Dryner.

- Wtpi. Niewystarczajca masa. Gdzie, do diaba jest sie?

- Nikt nie by przygotowany - przemówi gonik - To zajmie z minut...

- To jeszcze nie powinno... - stwierdzi Dryner - Nasze oszacowania...

- ...byy oczywicie ze - skoczy Reine - Jeeli kto nie wejdzie tutaj z sieci w cigu trzydziestu sekund, wywal na bruk cay pieprzony personel! - rykn nagle - I nikt z was nie bdzie pracowa wicej w swojej dziedzinie!

Po sekundzie odezwa si ju spokojniej do Drynera:

- Ten stwór jest bezcenny. Nic nie moe mu si sta. Nic!

Pochyli si nad wijcym si z bólu czowiekiem.

Pacjent krzykn. Jego ciao rozdaro si i bezoka, uzbiona gowa obcego wychyna na zewntrz.

- Dobry Boe! - szepn Dryner, odsuwajc si szybko w ty.

Reine, zafascynowany, pochyli si jeszcze niej.

- Popatrz na to! Niesamowite...

- Jest sie! - odezwa si kto za ich plecami.

Reine obróci gow.

- pieprzony... Uwaaj! - rykn nagle Dryner.

Reine odwróci si do pacjenta. Zrobi to zbyt wolno.

Stwór wystrzeli z umierajcego czowieka. Niemoliwie szybko, jak gruba, opancerzona i oblepiona krwi strzaa. Uderzy w ubranie Reine'a, wgryz si w osmotyczny materia i rozdar go jakby to by cienki papier. Lekarz patrzy przeraony. Nie by zdolny wykona najmniejszego ruchu.

- Przynie sie! - zawy Dryner - Prdko!

Reine oprzytomnia i rozejrza si za czym czym mógby strci stwora. Lecz ten by ju wewntrz ochronnego ubrania. Lekarz poczu, e zby dotary do jego ciaa.

- Aaa! To mnie gryzie! Zabierzcie je!

Dryner zapa za ogon potwora, ale donie zelizgny si po gadkiej i pokrytej krwi powierzchni. Stwór zagbia si bardziej pod ubranie Reine'a.

- Ratunku! Na pomoc! Ooo! Aaa!

Technik z sieci chwyci lekarza, ale ten w panice odtrci go i odwróci si. Chcia uciec od tego, co go zaatakowao. Wewntrzny waz nie by zamknity i Reine pobieg w jego kierunku.

- Louis, nie!

Reine nie sysza i nic go nie obchodzio. Jedyn wan rzecz by stwór, który go zjada, palc jak roztopiony metal.

- Zatrzyma go - krzykn Dryner.

Technik wycign rce, ale nie zdoa zapa uciekajcego lekarza. Potem wpad na Drynera i obaj si przewrócili.

Kiedy wstali, Reine przeszed ju przez wewntrzny waz i manipulowa przy cyfrowym zamku zewntrznego.

- Zablokowa drzwi! - krzykn Dryner.

Za póno. tamten ju sobie poradzi. Zewntrzny waz otworzy si powoli. Lekarz wybieg do hallu.

Izolacja przestaa istnie.

Dryner pobieg za swoim szefem, krzyczc do niego by si zatrzyma.

- Zabijcie to, zabijcie! - wrzeszcza Reine.

- Stranicy unieli bro.

- Nie! - rykn Dryner - Nie strzela!

Najbliej stojcy uzbrojony mczyzna wyglda na zdezorientowanego.

- Strzel mu w gow! - rozkaza Dryner.

Wszyscy stranicy zdbieli.

- Wykona!

Nikt si nie poruszy. Reine oddala si. Móg uszkodzi obcego!

Dryner wyrwa pistolet najbliszemu ze straników. Tamten nie usiowa go powstrzyma. Lekarz podniós bro. Na uniwersytecie Dryner by mistrzem w strzelaniu z pistoletu. Gdyby wicej trenowa mógby zdoby medal na Olimpiadzie. Nie strzela od lat, ale stare nawyki pozostay. Reine zdy odbiec tylko na dziesi metrów. Dryner umieci czerwony punkcik na hemie kolegi, wzi gboki oddech i powoli cign spust. Na dwanacie metrów nie móg spudowa. To by atwy strza.

Gowa Reine'a rozprysna si. Upad.

Dryner opuci bro.

- Przykro mi, Louis - powiedzia - ale to ty powiedziae, e obcy jest bezcennym stworzeniem. Nie moglimy dopuci do jego zranienia.

Stranicy i technicy wpatrywali si w niego.

- Teraz - odezwa si do nich - przyniecie sie.

Cigle trzyma bro. Wszyscy zaczli porusza si bardzo szybko.

W rezultacie okazao si, e sie nie bdzie potrzebna.

Stwór wyranie by zadowolony z nowego miejsca pobytu. W porzdku. To uatwio im zadanie.

16.

Technik Pindar lea na stole przytrzymywany polem siowym. Móg jedynie odwraca gow. To byo wszystko. Poniewa by technikiem wiedzia jak takie pole dziaa; wiedzia, e czowiek bez odpowiednich przyrzdów nie potrafi go pokona. Nawet specjalny android zbudowany do krótkotrwaego znacznego wysiku miaby kopoty z polem siowym. Moe by uciek spod jego wadzy, moe nie. By to czysto akademicki problem. On sam nie móg tego zrobi.

Dwóch mczyzn w perowo-szarych mundurach stao obok stou i przygldao si Pindarowi. Sdzc po ubiorze pracowali w ZAW - Ziemskiej Agencji Wywiadowczej. Nie byo to pocieszajce. Oni nigdy nie mieszali si w drobne sprawki. Wkraczali wtedy, gdy co zagraao bezpieczestwu caej planety. Technik wpad w kopoty, aprieto mucho, i dokadnie wiedzia dlaczego. Salvaje. Po ostatnim spotkaniu z tym czowiekiem, Pindar na wasn rk przeprowadzi mae dochodzenie. Natkn si na co, o czym nie powinien wiedzie, co co pragnby wyrzuci na zawsze z pamici. A teraz ZAW trzyma go w garci. Wiedzia, e tak si stanie, e nie ma drogi odwrotu.

Jeden z agentów, mio wygldajcy czowiek, który mógby by czyim dziadkiem, umiechn si do niego.

- Synu - powiedzia - Chcielibymy usysze odpowiedzi na kilka pyta, jeeli nie masz nic przeciwko temu.

Drugi z mczyzn, mody czowiek z jajowat gow i skór koloru czekolady doda:

- Zdajesz sobie spraw, e pytania moemy zada ci w taki sposób jaki uznamy za waciwy?

Pindar obliza zeschnite wargi.

- Si, tak, rozumiem.

"To jest to. Pocztek koca. Adios, Pindar. Jakby na to nie spojrza, jeste przegrany".

- Wspaniale - powiedzia Dziadek i pooy mae plastikowe pudeko na stoliku obok. Otworzy je. Wyj pneumatyczn strzykawk i fiolk z czerwonym pynem.

- Nie, nie ma... nie trzeba - odezwa si Pindar. pieszy si, eby powiedzie jak najwicej.

- Odpowiem na wasze pytania ! Powiem wszystko!

Jajogowy umiechn si szeroko pokazujc wspaniae uzbienie. Byo zbyt doskonae jak na prawdziwe.

- Wiemy o tym, Selon Pindar. Ale to nas upewni, e w odpowiedziach zawarta bdzie caa prawda.

Dziadek pochyli si nad technikiem, przycisn strzykawk do gównej arterii na szyi Pindara. Dotkn wyzwalacza.

Rozlego si ciche pop! i technik poczu lodowate zimno spywajce mu do garda. Dios!

Jajogowy patrzy na zegarek.

- Trzy, cztery, pi. Ju.

Technik poczu jak zimno w jego gowie zamienia sie w przyjemne, szumice ciepeko. To byo wietne. Napraw doskonae. Nie pamita, eby kiedykolwiek czu si tak cudownie. Jego wczeniejsze obawy wyparoway jak rosa w gorcych promieniach soca. Gdyby chcia mógby zeskoczy ze stou i fruwa jak ptak! Nie chcia tego robi. Po prostu przyjemnie byo tak lee i rozmawia z tymi miymi facetami :

Dziadkiem i Jajogowym. atwo byo zauway, e s jego przyjaciómi i dbaj o niego. Dla nich zrobiby wszystko i to natychmiast.

- Dobrze si czujesz? - spyta Dziadek.

- Och!

- Wspaniale! Czy moemy zada ci kilka pyta?

- Czemu nie, Dziadku. Wal.

Orona odchyli si w fotelu. Agent ZAW siedzcy naprzeciw nie nosi perowo-szarego munduru. Przepisy mówiy, e jest to obowizkowe jedynie podczas wykonywania obowizków subowych.

- Mog to pokaza? - spyta.

- Myl, ze nie masz racji - odpowiedzia Orona, ale skin gow.

- Nie pac nam za przynoszenie niedobrych wiadomoci, Doktorze. Przykro mi.

Agent nacisn przycisk w projektorze holograficznym na biurku Orony. Powietrze zadrgao i ukaza si obraz: zblienie czowieka lecego w wizach pola siowego. Mczyzna umiecha si gupkowato, jakby pod wpywem narkotyku.

- Powiedz nam to jeszcze raz - rozleg si jego gos - To co mówie wczeniej.

- Jasne - zgodzi si mczyzna - Kiedy Salvaje tak mnie nastraszy przy naszym ostatnim spotkaniu, zdecydowaem, e musz dowiedzie si wicej w co si wpltaem.

- Wic sprawdziem par rzeczy i odkryem, e wynajmowa innych techników, eby mu pomagali. Jednego z nich troch znaem. To by Gerard - kontraktowy pracownik Narodowego Laboratorium Biologicznego w Limie. Poleciaem tam i niby przypadkiem si z nim spotkaem. Wypilimy troch. Dowiedziaem si, e Salvaje, zanim rozpocz swoj krucjat, pracowa w tym laboratorium. By kim w rodzaju administratora niszej rangi. Nie potrzebowa pienidzy, bo pochodzi z bogatej rodziny. Znaczyo to, e interesuje go co, co maj w Limie. Którego dnia si zwolni, ale w dalszym cigu utrzymywa kontakty z niektórymi technikami. Gerard nie potrafi powiedzie dlaczego Salvaje odszed. Robi tylko dla niego co w rodzaju maego systemu komputerowego. Hardwerowe sprawy. Tamten dobrze paci i to byo najwaniejsze.

Gerard nic wicej nie wiedzia, ale to mi wystarczyo. Dowiedziaem si, e ma wasny system komputerowy. Jak kiedy poszed odwiedzi t ciarn dziwk, wamaem si do tego systemu.

Czowiek na stole rozemia si.

- Jego zabezpieczenia nie byy tak doskonae jak myla. Udao mi si je pokona. Dostaem si do pamici i skopiowaem wszystkie zbiory. Wziem je do domu, a ten frajer nigdy si nie dowie, e to zrobiem. - Dowiedziaem si skd przybdzie Mesjasz. Mia to ukryte w jakim matematycznym programie.

Agent ruszy rk i obraz zamar. Brzcza cicho w powietrzu.

- Zobaczymy to, o czym mówi Pindar. Znalelimy jego komputer.

Ponownie dotkn kilku klawiszy. Czowiek i stó znikny i pojawi si niewyrany obraz Laboratorium. Stanowi tylko to, gdy na pierwszym planie wieci napis:

Personel Autoryzowany, WYMAGANE POTWIERDZENIE TS-1, Wntrze Narodowego Laboratorium Biologicznego AV 42255-1.

Pindar mówi dalej.

- To bya kiepska kopia cile tajnego raportu, tylko do uytku wewntrznego.

Salvaje musia to ukra, albo kto to ukrad dla niego. Ktokolwiek to zrobi, straci cz obrazu i ca ciek dwikow. Dlatego nie ma gosu.

Obraz zadrga, potem ukazao si wntrze sterylnego pokoju. Na óku lea mczyzna trzymany przez pole siowe. W miejscu splotu sonecznego ziaa dziura, z której wyaniaa si wgorzowata gowa wielkoci ludzkiej pici uzbrojona w ostre jak igy zby. Trzej ludzie w specjalnych ubiorach stali obok. Podobna do wgorza poczwara wystrzelia z wntrznoci mczyzny na óku jak strzaa i wyldowaa na jednej ze sterylnie ubranych postaci. Byskawicznie wyrwaa dziur w jej kombinezonie.

- Pierwsza cz nagrania pokazuje scen narodzin jednego z tych stworze oraz atak na kolejn ofiar.

Obraz si zmieni. teraz kamera powikszya obraz potwora znikajcego pod ubraniem zaatakowanej postaci. Potem pojawi si obraz przeraonej twarzy mczyzny. Wida byo, e krzyczy. Nie byo jednak dwiku. Obraz zadrga, znikn na kilka sekund, pojawi si ponownie.

Orona wpatrywa si zafascynowany.

Mczyzna zacz ucieka. Znikn z pola widzenia kamery.

Dwóch ludzi przewrócio si usiujc zapa uciekajcego.

Znów zmieni si obraz. Uzbrojeni stranicy stali w korytarzu. Gwatownie otworzyy si drzwi i wbiega posta ubrana w sterylne ubranie. Uderzaa bez przerwy w wyrwan w kombinezonie dziur. Wida byo, e czowiek ten jest ogarnity panik.

Obraz z innej kamery. Biegncy mczyzna.

- Nie mogli pozwoli mu uciec.

Gowa uciekajcego eksplodowaa nagle.

Obraz znieruchomia. Na pododze leao ciao.

- Teraz - powiedzia agent - przeczymy na...

Ogromna sala. Opancerzone ciany. Wygld komory przeznaczonej na kontrolowan reakcj termojdrow. Spod zwojów kabli przeziera nagie ludzkie ciao. Czowiek jest bez wtpienia martwy; niemal pozbawiono go gowy.

Pojawia si obraz monitorów telemetrycznych, lecz wykresy i liczby nie odpowiadaj danym ludzkiego organizmu.

- Z pocztku tego nie zauwayem - doszed ich gos Pindara - Ale szybko zorientowaem si, e zostawili potwora wewntrz ciaa tego zastrzelonego faceta. Nawiasem mówic by lekarzem. Widziaem to na ekranie. By szefem wydziau zanim zosta mleczkiem dla niemowlaka.

Wsadzili to w takie miejsce, e monstrum nie mogo uciec i wszystko obserwowali.

Obraz martwego ciaa znieruchomia.

- Cay materia by montowany - objani agent. - Najwyraniej ten Salvaje nie móg zdoby innych nagra, wic zmontowa tylko najwaniejsze momenty. Wyglda na to, e ma potn organizacj. Jeszcze nad tym pracujemy.

Znów dotkn kilku przycisków.

Obraz pokazywa teraz co zupenie innego.

- Tutaj jest co co wyglda na niezbyt wyronitego obcego.

Orona spojrza. Stwór wyglda bardzo podobnie do jego wasnej rekonstrukcji.

Ale zaraz - niezbyt wyronity ?

- To jest mesjasz Salvaja - powiedzia Pindar - Myl, e to nie obraz stworzony przez komputer, ale rzeczywisto.

Obraz znikn.

- Ani Salvaje - odezwa si agent - ani technik nie mogli przej poza ten punkt nagrania. Ale jest dalsza cz. Nasi ludzie maj supernowoczesne urzdzenie do odtwarzania zniszczonych nagra. Zdoalimy uratowa nastpny kawaek.

Obraz pojawi si znowu.

Tym razem potwór by wikszy i mia nieco inny wygld. Potna pyta na czole przypominaa troch mrówcz gow. Na wysokoci piersi pojawio si kilka dodatkowych par koczyn. Stwór by ogromny - w brzeg hologramu wmontowano skal. ciany pomieszczenia pokryte zostay jakby ptlami byszczcej czarnej substancji, a podoga zostaa zacielona jajami wielkoci puszki po piwie.

- Boe! - jkn Orona - To jest królowa!

- Która nie musi by zapadniana - doda agent.

Orona pokrci gow.

- To potwierdza moj teori, e królowa moe rozwin si z robotnicy jeeli wymaga tego podtrzymanie cigoci gatunku. Pewien rodzaj zmian hormonalnych jak sdz.

Potwór pokaza zby. Patrzy wprost w kamer. Obraz nagle zadrga i znikn.

Orona czeka na cig dalszy.

- To wszystko, co zostao ukradzione - poinformowa agent.

Sodkie dzieci zostawio orzeszek - odezwa si Orona - Musz zdoby tego stwora i jego jaja. Wykonam kilka telefonów i przejmiemy laboratorium w interesie Bezpieczestwa Ziemi.

- Ju jest za póno - agent pokrci gow.

Orona zamruga.

- Co? Co to znaczy?

- Prosz popatrze.

Donie agenta wykonay kilka magicznych ruchów po klawiaturze. Nowy obraz rozbysn w powietrzu.

To nagranie z kamer systemu bezpieczestwa z laboratorium w Limie. Prosz spojrze na dat.

Orona odczyta czerwone cyferki w rogu obrazu. Wczoraj.

Ostatniej nocy, sdzc po godzinie.

- Niewtpliwie....

- Niewtpliwie Salvaje ledzi Pindara. Moe mia te in­formatora w lokalnej policji. Niewane. Musia si dowie­dzie, e chcemy go zgarn.

Zanim przesuchanie technika zakoczyo si w peruwiaskim laboratorium zaszy pewne wydarzenia. Obraz ukaza kiosk straników. Wewntrz znajdowao si dwóch mczyzn.

- Hej, popatrz na to! - powiedzia jeden z nich.

Obydwaj stranicy skoczyli na równe nogi. Kamera obser­wujca drog pokazaa zbliajcy si pojazd. Staromodny trzydziestotonowy transportowiec jecha w kierunku bramy. Na penej szybkoci.

- Stój ty dupku! - wrzasn stranik.

Ciki pojazd uderzy w bram. Mimo, e bya wykonana ze stalowych prtów o gruboci nadgarstka, nie zaprojekto­wano jej by wytrzymywaa uderzenie wielotonowej masy p­dzcej z prdkoci pidziesiciu kilometrów na godzin. Metal wygi si, sworznie popkay... ale caa konstrukcja wytrzymaa. Transportowiec stan.

Ze zrujnowanej kabiny wypeza kobieta. Próbowaa sta­n. Nosia dziwn szat podobn do szlafroka. Komputer skierowa na ni szerokoktn kamer. Twarz kobiety pokry­ta bya krwi. Rce miaa puste, lecz do jej stroju przywiza­no jaki przedmiot; jednolity krek wielkoci duego tale­rza.

Jeden ze straników wcisn guzik alarmu. Zacza wy syrena. Drugi z mczyzn podniós rk i rozkaza kobiecie by si zatrzymaa.

Nie zrobia tego. Kiedy stranik podniós bro do strzau, eksplodowaa. Obraz sta si cakiem biay.

- Na Budd - szepn Orona.

- Zidentyfikowalimy bomb jako piciotonowy a­dunek do burzenia budynków - powiedzia agent - Wybuch zmiót kiosk, transportowiec i dwadziecia metrów ogrodze­nia.

Nastpne obrazy zostay zarejestrowane przez robota pa­trolowego. Obraz by nieco niewyrany.

Orona patrzy.

Kiedy skradziony autobus peen ludzi zbliy si do robota, ten nada sygna ostrzegawczy. Zanim przebrzmia jego dwik, bro robota zostaa zaadowana i nadeszo zezwole­nie na uycie broni. Ostrzela pojazd adunkami 10 mm. Ka­mera pokazaa dziury, jakie pociski wybiy w plastikowej cia­nie autobusu. Ludzie znajdujcy si wewntrz niewtpliwie zginli, lecz robot usiowa trafi w kierowc. Ostrzegawcze wiateko pokazao robotowi nastpny cel. Kiedy odwróci si w jego kierunku zosta dosownie spaszczony przez spadaj­c z góry taksówk powietrzn. Jej pilot, który zgin w na­tychmiastowej eksplozji, która zniszczya równie robota i au­tobus, umiecha si w chwili mierci.

- Nastpny kawaek otrzymalimy z satelity szpiegowskie­go. Fotografowa wanie to terytorium.

Trzy autobusy podjechay do wielkiego budynku w cen­trum obrazu. Roboty wypaliy w ich kierunku i same dostay si pod ogie otworzony z pojazdów.

Pierwszy z autobusów dotar do wejcia. Dziesi, moe dwanacie postaci wyskoczyo na zewntrz i podbiego do drzwi. Orona nie móg dostrzec czy byli to mczyni czy kobiety, ale nie miao to znaczenia. Wszyscy zostali skoszeni gwatownym ogniem z wntrza budynku.

Nastpny tuzin wyadowa si z autobusu. Jeszcze wicej wyskoczyo z nastpnego, który wanie nadjecha. Potem napyna czwarta fala z ostatniego pojazdu. Prawie wszyscy

zginli. Prawie wszyscy.

Jedna z osób dotara do drzwi.

Satelita wytumi blask, który powsta w chwili wybuchu. Dym i py z walcych si cian rozszed si wokoo.

- W powietrze wyleciay drzwi i stranicy - odezwa si agent. Powiedzia to tonem jakby wanie informowa, co jad wczoraj na obiad.

Wicej postaci wyszo teraz z autobusów. Obraz zadrga.

- Satelita znalaz si poza zasigiem swych kamer. Nie ma­my teraz nic o tym, co dziao si przez nastpne kilka mi­nut. Ten kawaek pochodzi z komputera bezpieczestwa. Pro­sz patrze.

Samotny stranik, straci nog, ley na pododze. W do­niach zacinity karabin maszynowy. Wodzi broni tu i tam. Cigle strzela. Jego celem s postacie w dziwnych szatach, kobiety i mczyni. miej si i id pod kule. Dziesicioro, pitnacioro, moe caa dwudziestka pada zanim opustosza magazynek stranika.

Kamera dokadnie pokazaa kobiet, która pochylia si nad rannym i wbia mu cienkie ostrze sztyletu w oko. Umiechaa si przy tym jakby bya to najzabawniejsza rzecz, jak robia w yciu.

Pojawio si wicej postaci.

- Stop-klatka - powiedzia agent.

Ruchomy obraz zmieni si w malowido. Czyste, wyrane i nieruchome.

- Wspaniaa optyka - stwierdzi agent. Wskaza na hologram.

- Prosz spojrze na tego, drugi po prawej. Orona przyjrza si.

- Salvaje.

- Ten czowiek nie wyglda jak fanatyk. Ale waciwie ­jak wyglda fanatyk? Czy na przykad toczy pian z ust?

- Dalszy cig.

Coraz wicej dziwacznie ubranych osób pojawio si we wntrzu budynku. Musiao ich by okoo trzydziestu piciu, czterdziestu. Tylu przeyo atak.

- Trzydzieci siedem osób przeszo przed kamer - jakby czytajc w mylach Orony, poinformowa agent.

Obraz pokazywa teraz drzwi. Napis na nich gosi: NIEBEZPIECZESTWO, EKSPERYMENT' BIOLO­GICZNY, OBCYM WSTIP WZBRONIONY.

Dwójka martwych straników leaa na pododze. Jeden z nich mia wbity w oko cienki sztylet. Obok leao picioro napastników.

- Zostao ich trzydzieci pi kobiet i mczyzn.

Nowy obraz. Wewntrz komory. Orona rozpozna ciany. Mgieka pokrywaa podog i czciowo zasaniaa jaja. Cz z napastników zdja swe stroje i stana naga. Kady z nich mia na ciele kolorowy tatua wyobraajcy po­czwark obcych, która wia si od szyi do ona.

- Cholera! - sapn Orona.

- Znalelimy autora tatuay. By jednym z nich. Popatrzmy teraz. Zaczyna si najciekawszy fragment.

Pojawia si królowa. Patrzya na ludzi, krcc gow, jak­by zdziwiona.

Salvaje zbliy si do niej. Powiedzia co, lecz tylko os­tatnie sowa zostay zarejestrowane.

- ...chcemy by zczeni z tob, Mesjaszu!

- Przepraszam za dwik - odezwa si agent - I tak ma­my szczcie. Znalelimy niebiesk skrzynk prawie sze kilometrów od tego miejsca.

Orona popatrzy na agenta. - Co takiego?

- Wyjani. Teraz patrzmy.

Niektóre z jaj zaczy si otwiera. Ju poowa ludzi staa naga. Oczy mieli zamknite, ramiona wycignite na boki. Czekali. Inni pozostali z tyu. Byli widoczni na innym ujciu.

- Mamy tu kilka rónych uj.

Pierwsze otworzyo si jajo naprzeciw Salvaja. Sta z ot­wartymi ramionami, jak inni, ale oczy mia otwarte. Pochyli si nad jajem. Pojawiy si palczaste koczyny. Schwyciy brzeg pknitego jaja i wywindoway krabopodobne ciao po­czwarki obcego, które wystrzelio w kierunku proroka, owi­no muskularny ogon wokó jego szyi i zaczo wciska si do otwartych ze zdumienia ust.

Mona byo dostrzec na twarzy Salvaja, e strach schwyci go w nieubagane kleszcze. Zrozumia w nagym olnienia, e rzeczywisto jest inna ni to sobie wymyli. Próbowa krzycze.

Dwik zosta zduszony przez potwora wciskajcego mu si do przeyku.

Naukowiec siedzcy w Oronie by zaintrygowany, ale ludzka cz jego jestestwa wzdrygna si z odrazy.

Nastpne jaja zaczy si otwiera i kolejne poczwarki wy­ldoway na twarzach czekajcych ludzi. Królowa obserwo­waa ca scen pozostajc w bezruchu.

Potem, kiedy wszystkie nagie postacie zostay zapoczwa­rzone, a wikszo jaj pozbawiona swych mieszkaców, po­zostali ludzie weszli do rodka i zabrali swoich wspówyz­nawców. Wystrzegali si jednego; nie chcieli by zaatakowa­ni przez które z pozostaych jaj.

Królowej si to nie podobao, ale bya unieruchomiona przez swój ogromny odwok i nie moga porusza si wystarczaj­co szybko, eby schwyta pieszcych si ludzi.

- W normalnych warunkach robotnice zatrzymayby ich ­powiedzia Orona.

- Co?

- Niewane.

Drzwi zamkny si. Królowa wygldaa na wciek. Kiedy napastnicy wycofywali si ku drzwiom, jeden z nich spostrzeg kamer. Podniós karabin i wypali. Trzy razy chy­bi, lecz czwarty strza roztrzaska obiektyw.

- Co si stao?

- Agent wzruszy ramionami.

W tym czasie system bezpieczestwa zosta cakowicie unieszkodliwiony. Nie mamy ju wicej materiau filmowe­go.

- Unieszkodliwiony?

- Jeden z ludzi szefa bezpieczestwa wysa pewien kod do systemu. Kod samozniszczenia.

- Co?

- Dziewidziesit sekund póniej system bezpieczestwa zniszczy sam siebie. Razem z caym kompleksem laborato­riów. Wszystko rozleciao si na kawaeczki.

- O, nie! A co z obcym? Z jajami?

- Rozmiecione po okolicy w kawaeczkach wielkoci pa­znokcia, Doktorze.

- Nie!

Orona zosta zdruzgotany t wiadomoci.

"Co za strata! Wysa statek przez pó galaktyki, eby zdo­by przedstawiciela tego gatunku, a gdyby popieszy si o kilka godzin miaby jednego pod rk. Na Ziemi! To wyjania sny ludzi! Cholera! Cholera! Chwileczk. Dziewidziesit sekund. To moe oznacza, e..."

- Co z tymi fanatykami? Czy któremu udao si uciec? Co najmniej tuzin ma w sobie obcych! Agent westchn.

- Nie wiemy. Nasi ludzie przeszukali ca okolic, ale nie byo po nich ladu. Eksplozja bya rzdu pó megatony. Nie ma sposobu na sprawdzenie jak wielu ludzi przy tym zgino i czy komu udao si uciec.

Przez moment Orona udzi si nadziej. To moe by szan­sa.

- Mamy nadziej, nie udao si to adnemu - skoczy agent.

- Co? Oszalae? Te formy ycia s bezcenne! - Zastanów si, Doktorze.

Orona by byskotliwym czowiekiem. Zawsze by w czo­ówce w swojej klasie. Uderzyo go to, co powiedzia agent. To prawda, obcy byli bezcenni, ale pozostajc pod kontrol. Laboratorium Biologiczne wiedziao o tym. Dlatego wszy­stko zostao wysadzone w powietrze, kiedy system zabezpie­cze przesta dziaa. Gdyby jaki obcy unikn zagady i po­zosta na wolnoci, oznaczaoby to katastrof. Nawet poje­dyncze jajo byo potencjalnie niebezpieczne. Biorc pod uwag to., jak szybko ten gatunek dojrzewa, biorc równie pod uwa­g, e w razie potrzeby kady osobnik moe sta si królo­w.

Orona pokiwa gow. Teraz widzia to wyranie.

Tuzin królowych, pozostajcych w ukryciu, skadajcych jaja. To móg by problem.

To móg by powany problem.

17.

Billie staa przed jednym z "punktów widokowych" i pa­trzya na strumie wiata wygldajcy jak cienka rurka lam­py neonowej na ciemnym tle. Nie spdzia dotd zbyt wiele czasu w przestrzeni kosmicznej, przynajmniej nie od czasów dziecistwa. Ten rodzaj podróy by dla niej czym zupenie nowym. Usiowaa przypomnie sobie rodziców, lecz cigle miaa przed oczami ich krwawy koniec i nic wicej. Odkd Wilks przyszed do niej po raz pierwszy, wspomnienia, które lekarze usiowali wyrwa z jej pamici, wypyny na po­wierzchni jak bbel powietrza w wodzie. Wszystko stao si oczywiste: sny byy odbiciem prawdziwych wydarze...

- Wiesz, e to zudzenie, prawda? - dobieg j gos zza pleców.

Billie odwrócia si i zobaczya jednego z komandosów, Buellera, stojcego tu za ni.

- Ulepszony napd grawitacyjny pozwala nam spdza mniej czasu w hipernie, a wielowymiarowe macierze "mo­tylego" pola zamieniaj punkty w linie. Robi co z niektó­rymi czstkami ezoterycznymi, chrononami albo z impiotycz­nymi zuonami czy czym takim.

- Ciekawa jestem co widzia Easley w ostatnich sekun­dach ycia? - spytaa.

Byo to retoryczne pytanie, lecz Bueller pokrci gow.

- Nie wiem. Nie mog poj, dlaczego wyszed na zewntrz i wzi ze sob granat.

- Pukownik powiedzia, e to jaki rodzaj depresji. Moe Easley chcia uciec w ten sposób przed potworami. Komandos ponownie pokrci gow.

- Myl, e nie. Przyjanilimy si. Mówienie, e popeni samobójstwo nie ma najmniejszego sensu. Poza tym mia do dyspozycji atwiejsze sposoby.

Billie skina gow. Rozerwanie si na strzpy w pustce kosmosu nie wydawao jej si waciwym sposobem na prze­kroczenie granicy pomidzy yciem a mierci.

- Nie ufam Stephensowi - odezwa si Bueller - Nie ma adnego dowiadczenia jako dowódca i myl, e bdzie chcia zatuszowa ca spraw. Gdyby nam si powioda akcja - nie­wane co to oznacza - to i tak bd ofiary. Jeeli przegramy nic nie bdzie miao znaczenia.

- Nie chciaabym ci rozczarowywa, ale jeeli nasza mi­sja si nie powiedzie zostaniemy zjedzeni przez bestie z wiel­kimi zbami, albo zamienieni w papk dla niemowlaków z maymi zbkami. Wszyscy skoczymy na zimnej ziemi jako kupa ajna dla zwyciskich potworów.

- Co za malowniczy obraz - powiedzia Bueller.

- Mówi ci jak to naprawd wyglda. Widziaam jak one dziaaj.

- Jakbym sysza Wilksa.

Zauwaya, e nie wyglda na zadowolonego.

- Chodmy - odezwaa si agodnie - Kupi ci filiank tego, co tu nazywaj kaw.

- W porzdku. Chodmy.

W messie Ramirez czeka na podgrzanie swej porcji. Umiechn si do Billie i Buellera.

Usiedli przy plastikowym stoliku. W doniach trzymali pa­pierowe kubki z ciemnym pynem.

- Wilks musi naprawd wiele myle o tobie skoro zabra ci tutaj. Wiesz, e Stephens odegra si na nim po powrocie?

To, co mówi to tylko mydlenie oczu. Billie powoli sczya kaw.

- Tak, ja i Wilks rozumiemy si doskonale.

- Jasne - rzuci przechodzcy obok Ramirez - Sierant jest ekspertem od piewania koysanek, co?

- Zamknij si, Ramirez - warkn Bueller.

- Hej, moe jestem modym kotem, ale ju nie takim ó­todziobem...

Bueller wsta chwyci koleg za szyj. Kciuk i palec wska­zujcy utworzyy kleszcze w ksztacie litery V Rzuci mo­dym komandosem o cian.

- Powiedziaem, eby zamkn swoj pieprzon jadacz­k!

Gos Ramireza by stumiony. - Ech, czowieku, pu mnie!

Billie widziaa jak napryy si cigna rki Buellera. Praktycznie trzyma w powietrzu potnie zbudowanego komandosa i przyciska do ciany jak robaka, którego trzeba rozgnie. Zdawa si by wrcz za silny na czowieka o tych rozmiarach.

Po chwili komandos zwolni ucisk. Ramirez potar szyj.

- Kole, oszalae? - powiedzia i wyszed ze stoówki zo­stawiajc swoje gorce danie.

- Dlaczego to zrobie? - spytaa Billie.

Mody mczyzna wyglda na mocno zakopotanego. - Za duo gada, a na dodatek rozpowiada wszystko.

- Naprawd o to chodzi? - Tak.

Pozostawia to bez komentarza. W caej scenie chodzio o co jeszcze, ale nie bya pewna, o co. Nie bya pewna czy chcia­aby wiedzie, co to byo.

Massey siedzia w swej kabinie i koncentrowa si na od­dychaniu. Nigdy nie nauczy si medytowa tak, jak czyni to mistrzowie, ale czsto korzysta z pewnych technik by si zre­laksowa. Oczywicie wiczy swe ciao, trenowa róne tech­niki walki, nieustannie doskonali swe umiejtnoci w posu­giwaniu si rónymi rodzajami broni, ale go to nie bawio. Utrzymywa si w szczytowej formie i nic wicej. To bya cz tego zawodu, niezbdna cz. By wytrenowany jak zwierz przygotowane do wystawy. Stosowa waciw diet, odpowiedni ilo snu. Wszystko byo wyliczone; ani mniej, ani wicej. By równy kademu dobremu atlecie, a na ich cza­sem lepszy refleks czy wiksz si mia swoje sposoby. Gdyby chcia zabi czowieka, to przecie lepiej zastrzeli go od tyu z duej odlegoci, ni stawa do walki twarz w twarz jak jaki gupi bohater holofilmu. To byo gupie. Zawsze lepiej zaatwia swe sprawy na swój sposób.

Zblia si kolejny sprawdzian. Musi by do niego przygo­towany. Wic siedzi i cho nie medytuje, jego umys prze­peniaj kolejne plany operacji. W takiej akcji jak ta nie ma wicemistrzów. Zajcie drugiego miejsca w tej grze oznacza mier.

- Masz jakie imi? - spytaa Billie, kiedy weszli do ma­gazynu. Wokó stay regay z karabinami, kanistrami gazu, granatami i rónym wojskowym wyposaeniem.

- Tak, Mitchell - odpowiedzia Bueller.

- Mitchell - powtórzya jakby smakujc brzmienie sowa - Mitch?

- Jeeli tak ci si podoba.

Billie popatrzya uwaniej na póki z broni. Komandos pooy do na jej ramieniu i wskaza na najbliszy model. - Nie dotykaj mnie - powiedziaa gwatownie.

Cofn do.

- Och, przepraszam. Nie mylaem nic zego.

- W porzdku. W szpitalu, kiedy kto kad mi rk na ra­mieniu, oznaczao to, e zaczynaj si kopoty. Zaraz potem pojawiaa si strzykawka napeniona jakim wistwem, które robio ze mnie gupka.

Bueller a sapn. - Tak, rozumiem.

- Potrafisz to zrozumie? Czy wiesz, co to znaczy przey wikszo ycia w orodku penym szaleców?

- Nie - przyzna - ale spdziem troch czasu w szpita­lach. Niezbyt zabawne miejsca.

Zmieni nagle temat.

- Zobacz, to jest podstawowa bro, której bdziemy uy­wa w czasie tej misji.

Zdj z póki treningowy egzemplarz.

- Oto cztery-kropka-osiem-kilo-automatyczny-elektro­niczny-samopowtarzalny-dzieciciomilimetrowy-karabin M41-E - powiedzia to jakby recytowa litani - Ma zasig piset metrów, magazynek na setk adunków antyludzkich, setk przeciwpancernych, albo na siedemdziesit pi poci­sków smugowych. Tu jest pneumatyczna wyrzutnia trzydzie­stomilimetrowych granatów. Ma zasig stu metrów. Oficjal­nie.

Wyszczerzy zby w szerokim umiechu.

- Nieoficjalnie, nie moesz trafi w nic mniejszego ni wa­gon metra, na par setek metrów, bo celowniki s gówniane. A granaty jak polec na pidziesit metrów to znaczy, e jacy bogowie bardzo ci lubi.

Jednak na niewielk odlego jest to dobra bro i nie chciabym si znale po drugiej stronie lufy. Chyba, e no­sibym co najmniej pancerz VII klasy z pajczego jedwabiu. Inaczej zamienibym si w krwaw miazg.

- Obejrzyj sobie. Nie wystrzeli - poda jej bro.

Billie stumia umiech. Numer modelu zmieni si, ale ca­o nie rónia si zbytnio od tej, któr widziaa w snach. Nie, nie w snach. We wspomnieniach. Ta cz wracaa do niej kilkanacie razy w roku. Zawieraa instrukcje, jakie da­wa jej Wilks. Byy tak trwae jakby wypalono je w jej mózgu rozpalonym metalem.

Wzia karabin, sprawdzia czy magazynek jest pusty, po­tem wcisna go na miejsce. Przekrcia dwukrotnie bez­piecznik by upewni si, e komora nabojowa jest pusta. Na­stpnie to samo zrobia z wyrzutnikiem granatów. Przycisn­a bro do ramienia, wycelowaa w odleg cian i nacisna spust. Elektroniczny wyzwalacz powinien wyda gony dwik i tak wanie si stao. Opucia karabin i nagle rzuci­a go w kierunku Buellera. Mino ju dwanacie lat od chwili, gdy po raz ostatni dotkna broni, ale czua si jakby to byo wczoraj. Wszystko byo takie samo z wyjtkiem jednego: ka­rabin by mniejszy i lejszy.

Komandos by zaskoczony, lecz zdoa chwyci bro zanim upada na podog.

- Spust jest troch za twardy i nieco odksztacony - stwier­dzia Billie - Wasz rusznikarz powinien przejrze wszystko przy okazji.

- Jestem pod wraeniem - zamia si Bueller - gdzie si tego nauczya?

- yam wród twardych ludzi, gdy byam dzieckiem ­przerwaa na chwil, potem wyrzucia z siebie jednym tchem - potwory przybyy by zapolowa. Zabiy moich rodziców i wszystkich, których znaam.

- Na Budd. Przykro mi.

- A co z tob? - wzruszya ramionami - Masz rodzin? - Nie. Komando jest moj rodzin.

Billie zastanowia si przez chwil. Tak. Mieli ze sob co wspólnego. Brak najbliszych.

- Suchaj, a sierant Wilks - zacz Bueller - jeeli jest co midzy wami...

Przerwaa mu gwatownie.

- Kiedy obcy zdobyli nasz koloni, Wilks przyby na po­moc wraz ze swym oddziaem. Oni ja bylimy jedynymi, któ­rzy zostali przy yciu. Uratowa mnie. Miaam dziesi lat. Wtedy widziaam go po raz ostatni a do teraz.

- Przepraszam. Nie myl, e jestem wcibski...

- Jeste. Ale to nie ma znaczenia. Eksperci, którzy mnie badali byli bardziej niedyskretni. Przyzwyczaiam si. Wpatrywa si w podog jakby nagle oniemielony.

- Chciaabym ci o co zapyta.

- miao.

- Dlaczego tak potraktowae w messie Ramireza?

Westchn gono.

- Po tym co powiedzia o tobie i sierancie. Nie chcia­bym, eby to byo prawd.

- Dlaczego nie?

Potrzsn gow i ponownie zacz wpatrywa si w swo­je stopy.

Nagle j olnio.

"Na Budd i Jezusa, Billie. Znowu zachowujesz si jak po prochach. Przecie ten chopak ci lubi! Nie tak jak sanita­riusze, którzy obmacywali ci kadc do óka, albo rozbie­rali si przy tobie, kiedy pole nie pozwalao na najmniejszy ruch. On lubi ciebie! Zostaniemy pewnie wszyscy zabici, a tu stoi komandos zakochany w tobie!"

Nagle ujrzaa go w nowym wietle. By w jej wieku, by tylko komandosem i to wysanym na mier. By samotny. Wiedziaa co to za uczucie nie mie nikogo.

Wycigna rk i dotkna jego ramienia. - Hej, Mitch.

Podniós wzrok. Oczy mia jasne i wypenione nadziej. - Tak?

- Czemu nie miaby mi pokaza reszty statku?

Umiechn si szeroko jak dziecko, gdy dostanie now za­bawk.

- Jasne. Z przyjemnoci.

Billie poczua, e ona take bardzo go lubi.

18.

Agent nie potwierdzi przypuszcze Orony.

- Nie. Nic nowego o ewentualnych przypadkach przeycia po eksplozji w Limie. Byy jakie pogoski na temat wyzna­wców tego kultu i o ranczu w Nowym Chile. Sprawdzilimy. Tak jak wszdzie. Nic - wstrzsn ramionami jakby chcia podkreli swój stosunek do caej sprawy.

Orona skin w zamyleniu gow. W tym przypadku brak wiadomoci by z wiadomoci.

Massey sprawdzi po raz pitnasty czas. Wkrótce. Nieba­wem. Ostatni komunikat donosi, e znajduj si niecay rok wietlny od celu. S ju, wic praktycznie na miejscu. Zblia si czas dziaania.

Wilks da Billie troch pracy; sprawdzanie systemów, list adunku i inne drobne czynnoci. Kiedy znalaz si w po­mieszczeniu komputera, wezwa j do siebie.

Nie spodziewa si, e kto przyjdzie wraz z ni. Kto taki, jak Bueller, który na dodatek trzyma do na ramieniu dziew­czyny.

- Bueller - odezwa si sierant - Masz tu co do zaat­wienia?

Komandos zabra rk z ramienia Billie. Dziewczyna si odwrócia.

- Wilks. Mitch tylko...

- Tak - przerwa jej ostro - widz co Mitch "tylko" robi. Id si przej, Bueller.

- Wilks, do cholery! - Billie podniosa gos - Mylisz, e kim ty jeste?

- Ja? Jestem facetem, który wyrwa ci z chemicznych opa­rów na chwil przed operacj na twoim mózgu.

Dziewczyna zarumienia si. Wiedziaa jak wiele mu za­wdzicza i powstrzymaa si od komentarza, jaki cisn si jej na usta.

- Nie powiedziaem ci, eby poszed na spacer?

Bueller a si zatrzs. Omal nie rzuci si na sieranta. Wilks czu jak z modego komandosa bucha pomie gorcej wciekoci. Mia nadziej, e poczucie karnoci onierza jest silniejsze ni jego gniew. Gdyby byo inaczej Wilks nie po­trafiby go pokona. Tamten by modszy, silniejszy, szybszy i lepiej wyszkolony. Mógby go wprawdzie zastrzeli, ale nie by pewny czy zrobiby to wystarczajco szybko.

Jednak Bueller odwróci si i nic nie mówic wyszed. Billie natychmiast naskoczya na Wilksa.

- W porzdku, Wilks. Jestem ci wdziczna za wszystko, ale nie masz prawa mówi mi, z kim mog rozmawia!

- Widziaem to rozmawianie. Wygldao na nieco wicej. Oczy dziewczyny rozszerzyy si ze zdumienia.

- Jeste zazdrosny, Wilks?

- Nie zazdrosny, dzieciaku. Chc po prostu uchroni ci przed nieszczciem.

- Sama potrafi si uchroni. Dzikuj za dobre chci! Nie jestem dzieckiem, a ty nie jeste moim ojcem!

Obrócia si na picie i wypada z kabiny.

Wilks popatrzy za ni i potrzsn gow. Moe by dla niej za surowy. Moe ona lubi mie kogo, kto zwraca na ni uwag. Moe powinien wyjani jej wszystko.

Nie. Pewnie nikt z nich nie wróci ju do domu, a nawet gdyby udao si to Billie, apiduchy bd na ni czeka. Niech cieszy si kad chwil, jaka jej pozostaa z ycia.

Wikszo z nich spdzi tutaj. A wic, nie. Nie powie jej. Próbowa j ostrzec i to wszy­stko co móg uczyni. To ona powiedziaa, e potrafi sama dba o siebie. W taki czy inny sposób, nie uniknie swego przeznaczenia. Tego by pewien.

Znaleli schronienie wewntrz jednego z magazynów, po­midzy dwoma rzdami szeciennych pude, które tworzyy co w rodzaju korytarza. Byo tam ciemno i cicho i nikt nie móg natkn si na nich przypadkowo. Przy drzwiach by alarm, który wczyby si, gdyby ktokolwiek wetkn gow do magazynu.

Siedzieli twarz przy twarzy na poduchach, które przynieli tu ze sob. Billie wodzia doni po twardych miniach na ramieniu Mitcha. Czua gadko jego skóry. Podobaa jej si sia tego chopaka. Czua si przy nim bezpiecznie.

- Przepraszam za Wilksa - powiedziaa - On si nie liczy.

- Moe nie - zastanowi si Bueller - Moe to ja nie po­winienem by tutaj z tob. Nie wiem.

- Ja wiem - szepna.

Wycigna rce i uja w donie jego twarz. Bya gadka, a brod mia wygolon tak dokadnie, e skóra wydawaa si by gadsza ni jej wasna. Pochylia si ku niemu i pocao­waa go. Wsuna jzyk w jego usta.

W nim równie zapono podanie. Otoczy j ramiona­mi i moga poczu, jaki jest silny. Pocaunek stawa si coraz bardziej namitny. Czua jak zaczyna jej opota serce, od­dech przechodzi w rzenie.

Wsun rce pod bluz dziewczyny i zacz pieci jej piersi. Tak! Tak! Gwatownie rozsuna jego kombinezon. Trzask zamka roz­leg si gonym dwikiem w ciszy magazynu. Poczua jego gadk, bezwos pier i potne muskuy twardniejce pod jej dotykiem. Zsuna do niej i odszukaa inny rodzaj twar­doci. Jkn. Jego gos by woaniem o rozkosz.

Usta Mitcha zsuny si w dó po jej szyi, potem niej. zna­lazy drog ku piersiom, paskiemu brzuchowi i dalej.

- Tak! O, tak!

Prawie nie moga oddycha.

Po chwili ju nie martwia si o oddychanie.

Billie i Mitch leeli w pltaninie swych ramion i nóg. Dziewczyna bya spocona, a jej puls zwolni tylko troch, lecz nie bya zmczona. Raczej... szczliwa spenieniem.

Byli w jej yciu inni. Nawet w szpitalu nie jeste obserwo­wany przez cay czas. Billie bya raz z pacjentem, innym ra­zem z sanitariuszem. Byo te par kobiet. Ale nie przeya niczego takiego jak to. Nigdy nie czua si tak wspaniale, tak cudownie jak teraz, kiedy poczya si z Mitchem.

- Nigdy wczeniej tego nie robiem - odezwa si Bueller.

- Naprawd? - umiechna si - artujesz sobie ze mnie. Bye niesamowity.

- Jaki?

- No, dobrze. Nie myl, e miaam wielu facetów i porów­nuj ci do nich, ale bye cudowny.

Zamia si cicho.

- Fajnie. Chciaem by taki. Dla ciebie. Ja... có... ja... ko­cham ci, Billie.

Billie spijaa kade jego sowo, kade dotknicie, kade spojrzenie. Cae ycie na to czekaa i ju wtpia, e si zda­rzy. Nie wierzya, e szczcie moe spotka kogo takiego

jak ona. Ale doczekaa si.

- Ciesz si, Mitch. Ja te ci kocham.

Bueller uniós si lekko, a ona przyjrzaa mu si z nowym zainteresowaniem.

- Mój. Mój. Jaki potny.

Dotkn palcem ust. Zastanawia si.

- Jest co, o czym powinna wiedzie... - zacz.

- Lepiej mi poka zamiast mówi - powiedziaa - Poka mi jak dziaa.

Dotkna go lekko rk.

- A porozmawia moemy póniej.

- Dobrze. Przyjmuj twoje rozwizanie. - Nie, kochanie. Ja wezm twoje...

Jones miaa dyur. Dziesi minut po przejciu przez ni obowizków zaczo miga wiateko.

- Do licha! - powiedziaa do siebie. Nie bya dowiad­czona w tego rodzaju pracy, ale skoro komputer wykonywa za ni wikszo zada, musiaa go zapyta.

- I co my tu mamy?

Komputer wywietli hologram.

- Eje, kole. Nie moe tu by w pobliu adnego statku. - Jaki problem - dobieg j gos zza pleców.

Odwrócia si.

Za ni sta pukownik Stephens.

- Panie pukowniku, komputer mówi, e zblia si jaki statek. To musi by jakie zaburzenie w ukadzie maszyny, prawda?

- Moe jakie echo - powiedzia Stephens - Uruchom dia­gnostyk.

- Tak jest - Jones dotkna przycisku.

Obraz na monitorze zadrga i prawie natychmiast pojawi si napis: DIAGNOZOWANIE ZAKOCZONE, CAY SY­STEM SPRAWNY

- Do diaba - wyrwao si Jones - Przepraszam, panie pu­kowniku. Ten statek tam jest. Uruchamiam Gówny Alarm.

Wycigna rk w kierunku czerwonego przycisku. - Nie - powiedzia Stephens.

- Jeeli to jest statek, musimy przypuszcza, e moe za­kóci nasz akcj...

Zerkna w bok i zobaczya, e Stephens wycign pisto­let.

- Panie...

Pukownik strzeli i trafi j w lewe oko. Krew z rany schla­paa mu mundur. Gowa Jones upada na tablic kontroln, a ciao zsuno si z fotela.

- Przepraszam - powiedzia Stephens i schowa bro do kabury. Wczy komunikator.

- Tu Stephens - powiedzia - Idziemy na spotkanie.

- Przyjem - dobieg go gos Masseya - Jestemy w dro­dze.

Wilks by w sali rekreacyjnej i wiczy na miofleksie, kie­dy statek si zatrzs. Nie wiedzia, co to byo, ale niewtpli­wie co uderzyo w powok. Cholera! Wszystko, co

byo mniejsze od asteroidu, powinno by zniszczone przez oson!

Wyskoczy z maszyny i chwyci ubranie.

Obok drzwi by przycisk Gównego Alarmu. Stuk oson i wcisn guzik prawie nie zwalniajc biegu.

Billie krya wanie pod bluzk swe pene piersi, kiedy drga­nia zatrzsy ni wystarczajco mocno by przewrócia si w stos kartonowych pude. Wyldowaa na poladkach i nic jej si waciwie nie stao.

Mitch wytrzyma wstrzs dziki sile swych nóg. Syrena zacza wy.

- To Gówny Alarm - powiedzia Bueller, zapinajc swój kombinezon.

- To wiczenia, prawda? - spytaa Billie.

- Moe, ale nie sdz. Co nas uderzyo. - Moe to odpad silnik?

- Nie, ju bylibymy tylko kosmicznym pyem. Nie wie­rz, e zarzdzili próbny alarm tak blisko celu. Stao si co zego.

Ruszy ku wyjciu i nagle si zatrzyma.

- Suchaj, Billie. Zosta tutaj, dobrze? Dopóki nie zobacz, co si stao.

- Poczekaj chwil...

- Prosz. To jest hermetyczne pomieszczenie. Jeeli jest jaki wyciek, tu bdziesz bezpieczna. Prosz ci. Wróc tak szybko, jak tylko bd móg.

Skina gow.

- Dobrze. Mitch, bd ostrony! - Bd. Kocham ci.

- Ja te ci kocham.

Umiechn si szeroko i pobieg korytarzem.

Ramirez wyszed wanie spod prysznica owinity w rcz­nik, gdy wpad Bueller.

- Co si dziej?

- Nie wiem - odpowiedzia Mitch - Mamy wzi pance­rze i stawi si w wyznaczonych punktach. Nasze stanowisko jest obok APC. Pewnie zostaniemy zaadowani na GA.

- Wiem, wiem - Ramirez chwyci ubranie i próbowa je zakada w biegu. Nie wychodzio mu to zbyt dobrze.

- Jones ma dyur, tak? - spyta Bueller i popatrzy na ze­garek.

- Za mn, panowie.

Mbutu pojawia si w korytarzu przed nimi i skrcia do zbrojowni. - Widziaa Wilksa? - rykn za ni Bueller.

- Nikogo nie widziaam. Spaam - odkrzykna.

Dotarli do zbrojowni. Chin mia tu dzi dyur i ju otwo­rzy pojemniki. Zacz wyjmowa bro. W rodku bya ju poowa Drugiego Oddziau i wikszo z Trzeciego. Mitch nie dostrzeg nikogo z Czwartego i z jego wasnego - Pier­wszego.

- O, kurwa! - zakl kto z Trzeciego. - Co jest?

- Ten zom ma wyjty obwód zasilania, dupku!

Chin popatrzy na karabin, który dopiero co wrczy o­nierzowi.

- Chol... Ten take! onierze sprawdzi bro! Trwao to tylko kilka sekund.

Wszystkie karabiny byy niezdatne do uytku. Bez zasila­nia karabin móg suy najwyej jako maczuga.

- Gówno! - powiedzia Chin - Mamy duy kopot. - Co z granatami? - pado pytanie.

- Kup sobie nowy mózg, przygupie - odpowiedzia Chin - Chcesz sprawdza kady granat na statku?

Kto jeszcze zamacha karabinem.

- Ten te jest uszkodzony. Kto wyranie chce, ebymy nie strzelali.

- Macie rce i nogi, onierze - powiedzia Bueller - Wie­my jak ich uywa, komandosi. Idziemy.

Obudzi si do ycia intercom.

-Tu pukownik Stephens. Wszyscy komandosi stawi si natychmiast w rufowym doku zaadunkowym. Powtarzam, rozkazuj by wszyscy komandosi stawili si w rufowym doku zaadunkowym. Natychmiast.

Wilks trzyma w rce swoj niezarejestrowan cywiln bro, gdy usysza odgos kroków. Pomyla, e nadchodz gocie. I nie byli to z pewnoci gocie oczekiwani. Wczy lasero­wy Celownik. Pierwszych kilku, którzy przejd przez waz, bdzie jego. Wzi gboki oddech i umieci czerwon plamk na wazie na wysokoci oczu. Czeka.

- Rzu bro - powiedzia kto za jego plecami - Spróbuj si odwróci i bdziesz martwy.

Stephens!

- Panie pukowniku, jestemy atakowani!

- Wiem o tym. Rzu to!

Cokolwiek tu si dziao, Stephens trzyma go na muszce. Nie zdy si odwróci. Rzuci bro.

Waz powoli otworzy si i ubrani w szturmowe stroje na­pastnicy weszli do rodka. Od razu podzielili si na dwie grupy. jedna ruszy w kierunku dziobu, druga ku rufie. Dwóch z nich skierowao sw bro na Wilksa. Byy to automatyczne kara­biny strzelajce epoksyoowianymi pociskami. Nie miay zbyt duej siy przebijania, ale byy wystarczajco miercionone dla nieosonitego ludzkiego ciaa. Nie potrzebowali uywa ciszej broni. Sierant podniós rce.

Ostatni z napastników wchodzi na statek. W doni trzyma antyczny pistolet Smith 10 mm. Zamacha nim do Wilksa.

- Cze, komandosie. Nowy w miecie?

- Dokadnie wedug rozkadu, Massey - odezwa si Step­hens.

- Oczywicie. Sam go ukadaem. Teraz twoja robota sko­czona.

Sierant poczu skurcz odka. Stephens by zdrajc. Nie wiedzia, kim jest Massey, albo, kogo reprezentuje - moe ja­ki kartel producentów broni, czy jak korporacj - ale to pukownik ich sprzeda. Odwróci si do Masseya.

- To ty zabie Easleya, prawda? Stephens opar do na kaburze.

- To byo konieczne - powiedzia.

- Ty skurwysynu.

- ycie jest twarde, Wilks. Mczyzna musi robi takie rzeczy, eby przey.

Ten nazwany Masseyem umiechn si.

- Ciesz si, e to sysz od pana, pukowniku - wycelo­wa pistolet w Stephensa, - Przesu si na bok, sierancie, dobrze?

Pukownik zamruga gwatownie. Usta mia otwarte. - Co... co robisz?

- Czowiek, który sprzeda swoich onierzy nie zasuguje na zaufanie. Zgodzicie si ze mn, co?

- Po... poczekaj.. poczekaj! Umówilimy si! Potrzebu­jesz mnie!

- Umowa wygasa. I wiecej ci nie potrzebuj.

Pistolet wypali. W korytarzu zabrzmiao gone whump! Wilksowi zatkao uszy.

W piersi Stephensa pojawia si wyrwa. Zanim upad za­penia si krwi. Wilks wiedzia, e wypywa z rozerwanego serca. Pukownik zamieni si w kup padliny.

Sierant popatrzy na Masseya.

- Nie obawiaj si, sierancie. Nie zamierzam ci zabija dopóki nie zrobisz jakiego gupstwa. Ty i twoi komandosi bdziecie mi potrzebni. Wiesz moe co o... có... o wd­karstwie?

Wilks przyglda mu si jakby tamten zamieni si w gi­gantycznego jaszczura.

Massey zamia si.

- Kiedy chcesz zapa ryb, musisz mie dobr przynt. Zamia si goniej, jakby opowiedzia wanie dobry do­wcip. Wilks wiedzia dokadnie, o co tamtemu chodzi. Bo Wilks dokadnie wiedzia, co jedz obcy.

19.

Billie czekaa przez godzin, a potem ostronie podczo­gaa si do drzwi i wczya kamer. Ustawia po krótkiej chwili monitor i zobaczya trójk komandosów prowadzo­nych przez dwóch dziwnie wygldajcych mczyzn z kara­binami.

Wcigna z sykiem powietrze. Co si tu dzieje?

Kilka minut przy komputerze dao jej niewiele wicej. Sta­tek by opanowany przez grup napastników. Kim byli? Dla­czego zaatakowali statek? Jak potrafili go zdoby? Jak poko­nali oddziay uzbrojonych komandosów?

Co z Wilksem i Mitchem?

Nie moga znale Buellera. Wreszcie kolejny obraz pokaza jej Mitcha trzymanego na muszce przez wysokiego, ja­snowosego mczyzn.

Bogowie! Co ma teraz robi?

Czowiek, który rozmawia z Masseyem by jaki dziwny. Wilks domyli si po chwili, co byo tego powodem - to by android, a jego wykoczenie pozostawiao wiele do yczenia. Z pewnoci by to jeden z modeli zbudowanych do okrelo­nego zadania na okrelony czas. Sierant domyli si te, e ten osobnik nie bdzie przestrzega Pierwszego Przykazania, które nie pozwalao robotom i androidom zabija ludzi. Jak ci piraci potrafili to zrobi?

- Czy s wszyscy? - spyta Massey.

- Tak jest - pada odpowied - Stracilimy podczas ope­racji dwie jednostki. Czwórka komandosów zmara wskutek odniesionych ran, nastpna dwójka jest powanie okaleczo­na. Dwoje komandosów zostao wczeniej zabitych przez Stephensa. Mamy wszystkich pozostaych oraz zaog statku. Jest jednak jedna anomalia.

- W czym problem?

- Odliczanie po obudzeniu z hipersnu wykazuje stan obecny plus jeden.

- Massey skierowa wzrok na Wilksa. - No?

- Stephens le policzy. To by gupi sukinsyn.

- Sprawdzi powtórnie nazwiska i identyfikatory - rozka­za Massey androidowi - Nie moemy sobie pozwoli na zgu­bienie jednego karabinu.

- Tak jest.

- Masz tupet - odezwa si Wilks - Zaatakowa rzdowy statek! Co za sens?

-Naley powstrzyma nieuczciw konkurencj przed kra­dzie pienidzy mojej kompanii.

- Konkurencj? Jeeli reprezentujesz prywatn firm, to powiniene wiedzie, e Rzd nie wspózawodniczy z sekto­rem prywatnym.

- Prawda jest inna. Próbuj zdoby jednego z tych cen­nych obcych i zastosowa go jako bro. Nie uwaasz, e po­tem sprzedadz swe osignicia kademu, kto im zapaci? Sierant pokrci gow.

- Nawet nie wiesz, czym to pachnie. Te pieprzone potwory zniszczyy ju kilka kolonii.

- Wiem wicej ni mylisz, sierancie. Widzisz, my mamy ju jeden egzemplarz. Na Ziemi. Nasza misja polega na powst­rzymaniu was zanim nie zdoamy wykorzysta naszej prze­wagi. To po pierwsze, a po drugie mamy uzyska jak najwi­cej informacji o sposobie ycia tych bestii. Co najchtniej je­dz, jakie lubi owietlenie, rodowisko, i tak dalej. Z tego, co wiemy, nie s panem stworzenia w swoim wiecie. Mog rów­nie dobrze by jak myszy w naszym.

- Macie obcego? Na Ziemi?

- Jasne. Nie widziaem go na wasne oczy, ale zrozumia­em z opisu, e jest bardzo brzydki.

- Na Budd!

- On ci nie pomoe, sierancie. Teraz ja jestem twoim bo­giem.

Billie przycupna na skrzyni i zamylia si. Mogaby ukry si w tym magazynie i nikt nie odnalazby jej przez duszy czas. Nie figurowaa na licie zaogi i komandosów. Kto móg­by powiedzie o tym napastnikom, ale moe nikt tego nie zrobi.

Poza tym, zostajc tutaj nie bdzie moga w niczym po­móc. Mitch móg zgin albo zosta ranny: Widziaa przecie ciaa rozcignite w korytarzach, kiedy ogldaa na monito­rze rozwój wypadków. I wczeniej czy póniej musi zdoby wod i poywienie.

Jeeli nie dowiedzieli si o niej, by moe uda jej si zro­bi co by pomóc komandosom. System wentylacyjny statku mia przewody wystarczajco szerokie by moga si nimi po­rusza. Miaa dowiadczenie w ukrywaniu si od czasu, gdy jako dziecko musiaa ucieka przed obcymi. Kiedy zacho­wujesz si cicho i jeste szybki, moesz przey. Tak robia wtedy.

Bdzie musiaa si dowiedzie, co stao si z Mitchem. Je­eli go zabili, to nic ju si nie liczy. Jeeli przey, odszuka go i jako mu pomoe.

Wstaa. Nie moe spdzi caego ycia yjc w ciemnoci i strachu, e j odnajd i zabij jak jakie dzikie zwierz. W ostatecznoci moe walczy.

Massey i Wilks przegldali si zaadunkowi ldownika. Ko­mandosi byli wprowadzani do rodka przez straników, któ­rzy wszyscy okazali si androidami.

- Ty zostajesz tutaj - rzuci Massey.

- Dlaczego?

- Bo mi si tak podoba. Mamy wystarczajc ilo roba­ków na nasze haczyki.

- Posyasz moich ludzi na rze.

- Tak. A moi ludzie bd ich nadzorowa z powietrza naj­lepiej jak potrafi. Ju tam na nich czekaj. Kr nad miej­scem ldowania. ywa przynta jest o wiele lepsza ni mar­twa. Tak mi si wydaje.

- Skurwysyn.

- Nieprawda. Moi rodzice byli uczciwymi ludmi i yli jeszcze, kiedy miaem dziewi lat. Potem ich zabiem. Wilks nie odezwa si. Patrzy jak oddziay wchodz do wntrza ldownika.

- Atmosfera tutaj jest na granicy przydatnoci - poinfor­mowa Massey - Troch tlenu, troch C02 i inne gazy. Jest nieco metanu i amoniaku, co moe powodowa szczypanie i zawienie oczu. Dusze oddychanie t mieszanin moe by szkodliwe. Wtpi jednak, e którykolwiek z nich bdzie tam tak dugo.

Wilks milcza. Siedzieli gboko w gównie. Jedynym ja­snym punktem pozostawao to, e jak dotd nie odnaleli Bi­llie. Mogliby to zrobi, gdyby starannie przeszukali zbiory Stephensa. Jej wygld znajdowa si te na nagraniach z wie­lu kamer. Wczeniej czy póniej kto mógby zada kompu­terowi waciwe pytanie i wtedy szybko by j dopadli.

Mia nadziej, e znalaza dobr kryjówk i bdzie w niej siedziaa.

Wewntrz ldownika, Bueller siedzia i czeka na start. By przygotowany na spotkanie z obcymi, ale nie w taki sposób jak teraz - bez broni i pilnowany przez wrogie helikoptery. Nie mieli adnych szans w spotkaniu z obcymi, jeeli chocia poowa opowiada Wilksa bya prawd.

Nic nie dao si zrobi. Walka z androidami, którzy ich pil­nowali bya beznadziejna. Jednak dopóki yli istniaa nie­wielka szansa, e uda im si przey. Pomyla o Billie. Mia cich nadziej, e si ukrya. Gdy­by by tego pewien, mniej obawiaby si o swoje ycie. Zadziwiajce, e kto taki jak on zakocha si. Niezwyke, a jednak prawdziwe.

Szum silników podnoszcych ldownik przerwa jego roz­mylania.

"Kocham ci Billie - pomyla - egnaj."

Billie czogaa si przez plastikow rur, która bya tylko o kilka centymetrów szersza ni ona. Szo jej ciko, powoli. Przesuwaa si na okciach, nie miaa wyboru. Wilks znajdowa si sam w jednym z pomieszcze magazynowych. Drzwi byy zamknite i strzeone przez par andro­idów Masseya. Sprawy ukaday si nie najlepiej.

Massey siedzia przed monitorem telemetrycznym i ob­serwowa obraz z wntrza ldownika. Sucha te rozmów ko­mandosów przekazywanych przez komunikatory zainstalo­wane w ich hemach. System podtrzymywania ycia nie by w nich zainstalowany. Budet Komandosów Kolonialnych musia zosta ostatnio obcity. Nie miao to teraz wikszego znaczenia. Nie bdzie si martwi, jeeli zgin. Potrzebne mu byy ze dwa egzemplarze obcych i wiadomoci na temat ich ycia w naturalnym rodowisku. Wiele ju wiedzia. Sensory statku zmierzyy grawitacj, zbaday skad atmosfery, widmo wiata, warunki klimatyczne i wiele innych rzeczy. Caa ta wiedza zostaa zmagazynowana w pamici komputera Bene­dicta. Swoj drog ta planeta nie wygldaa na miejsce, gdzie chciaby spdzi urlop. Grawitacja bya nieco wiksza ni na Ziemi, moe jedno g i wier. Grubasy i ludzie z dolegliwo­ciami sercowymi nie czuliby si tu najlepiej, nawet gdyby reszta wygldaa jak Raj. A nie wygldaa. Lokalna gwiazda utrzymywaa tropikalne temperatury prawie na caej powierz­chni. Tylko na biegunach znajdoway si malekie lodowe cza­py. Na pozostaym obszarze temperatura wynosia stale oko­o czterdziestu stopni. ycie rolinne byo ubogie, a oceany pene rcych soli. W sumie wydawao si, e w tym wiecie czowiek nie mógby przey zbyt dugo nawet, gdyby nie byo tu potworów szukajcych smacznej kolacji. Trujce po­wietrze wymuszao uywanie filtrów. Cao wygldaa jak wielkie wysypisko mieci.

- Komendancie, przebilimy si przez powok chmur ­Masseya usysza gos jednego z androidów.

- Sysz was.

Przeczy urzdzenia na kamer zamontowan na dziobie ldownika. Hologram pokaza kby chmur, które szybko ucieky na lewo. Pod ich powok widnia szary ld upstrzony tu i tam rachitycznymi drzewami, a raczej czym, co je uda­wao. Wiele modych, niezwietrzaych ska wystawiao ku nie­bu swe ostre krawdzie o brudnoszarym kolorze.

- Czterdzieci kilometrów w przodzie wida formujc si burz - powiedzia pilot ldownika - Jej wierzchoek znaj­duje si na wysokoci dwudziestu tysicy metrów. Prosz spoj­rze na wyadowania.

- Okrcie burz - rozkaza Massey - Znajdcie kopiec z obcymi i wyldujcie kilka kilometrów od niego. Nie chc, eby nasi komandosi zmczyli si za bardzo marszem.

- Przyjem, Komendancie.

Massey obserwowa przesuwajce si obrazy. Jak na razie, misja przebiegaa dokadnie tak, jak zaplanowa. Co do pun­ktu. stawao si to ju nudne. Moe tam na dole wydarzy si co takiego, co doda smaku temu mdemu pasztetowi.

Billie spostrzega, e rura wentylacyjna ma otwór wycho­dzcy na ma kuchenk. Wydawao si, e nie ma nikogo w pobliu, wic zelizna si w dó i opada na kuchenk mikrofalow, która staa na stole. Szybko znalaza si na po­dodze.

Przygotowywanie posików na statku polegao na rozpa­kowaniu gotowych porcji i podgrzaniu ich do odpowiedniej temperatury. Nikt tutaj nie stara si przyrzdza wspaniaych da na obiad czy kolacj. Byy jednak specjalne okazje, kiedy pojawiao si na stoach co bardziej pracochonnego. Na przykad wizyta na pokadzie jakiego ambasadora, czy grupy wyszych oficerów.

Na te okazje kuchenki byy przygotowane i mona byo tu spreparowa co tak niesychanego, jak kotlet mielony, po­trawk, a moe nawet ciasto. Skadniki przynajmniej byy.

Billie przekopaa szafki i znalaza przyrzd bdcy skrzy­owaniem noa i skrobaczki do jarzyn. Brzegi tego narzdzia byy ostre po jednej stronie i zbkowane po drugiej, a ostrze miao dugo jej palca. Nie bya to najlepsza bro, ale wy­starczajca do zranienia kogo, kto znajdzie si wystarczaj­co blisko niej.

Lepszym znaleziskiem okazaa si plastikowa rurka, któr mona byo napeni pynem i zamrozi by otrzyma tward pak. Nacisna wyzwalacz umieszczony w rkojeci i w cigu dwudziestu sekund pyn wewntrz zmieni swój stan skupie­nia. Czua w doni zimno, ale twardo rurki dodawaa jej otu­chy. "Mona uy tego do walnicia kogo w czaszk" - po­mylaa.

Nie bya to tak dobra bro jak karabin, ale lepsza ni nic.

cisna rurk w doni. Teraz jedyne, co musi zrobi to zna­le si za plecami wszystkich uzbrojonych napastników i ko­lejno wali ich po gowach. Proste, prawda?

Wymiaa w duchu sam siebie.

"Musiaa chyba upa na gow, dziecino." Mimo wszystko poczua si raniej.

Massey obserwowa obraz przesyany przez kamer. Ko­mandosi wanie wychodzili na powierzchni planety obcych. Nieli ze sob cae wojskowe wyposaenie z wyjtkiem bro­ni. Szeciu jego onierzy kryo nad nimi w maych, otwar­tych helikopterach. Siedzce w nich androidy byy uzbrojone i komandosi wiedzieli o tym.

Sensory wychwytyway obrazy, dwiki, zapachy i smaki i przekazyway je do Masseya. Ten sucha take rozmów an­droidów, którzy porozumiewali si ze sob przez komunika­tory.

- ...szybko id jak na ludzi oddychajcych tym powiet­rzem...

- ...co nam zagraa?

- Odpowied negatywna. Obcy s gatunkiem naziemnym. Massey wyczy si na chwil. Jego plan by prosty: do­prowadzi komandosów do najbliszego kopca, gdzie obcy ich zapi i wcisn im swe poczwarki. Potem wyle androidy, eby ich stamtd wycigny. Stephens dosta rozkaz by usu­n ze statku bro plazmow, jednak Massey mia jej pod do­statkiem. Mógby na wasn rk uzbroi ma armi. Cokol­wiek mówi o tych bestiach, to adna z, nich nie wytrzyma uderzenia adunku energii, która potrafi wypali dziur w pa­ncerzu z durastali atwiej ni czowiek moe przebi palcem mokry papier. Nie, nie bdzie adnych problemów. Gdy tylko bdzie mia jeden lub dwa egzemplarze obcych i wszystkie informacje na ich temat, wraca na Ziemi.

Moe potem kompania znajdzie dla niego co naprawd trudnego. Rozemia si gono. Nadal by najlepszy. Musia sam zna­le wyzwanie godne siebie. Moe powinien opuci kom­pani i zaj si jakim maym interesem. Maym, ale ryzy­kownym. Moe zwróci si przeciw ludziom, którzy go wy­najli i ugry do; która go karmia. Po prostu, eby poka­za tym dupkom na co go sta. Tak. To by pomys.

Ale jeszcze nie teraz. Jedno zadanie na raz, to bya jego zasada. Nie byby tak dobry, gdyby popenia bdy i dzieli skór na niedwiedziu. Ponownie zwróci ca sw uwag na hologram migoczcy przed nim. Jedna misja na raz.

20.

Bueller wraz z Oddziaem nr 1 zbliy si ostronie do kopca obcych. By, jak inni, nieuzbrojony i wiedzia, e idzie ku mierci. Kopiec, gniazdo? Ul? Czymkolwiek to byo wygl­dao jak mrowisko wielkoci wieowca. Powierzchni miao nierówn, jakby zryt, w kolorze prawie czarnej szaroci. Tu i ówdzie widniay janiejsze plamki. Kiedy podeszli bliej, Bueller dostrzeg, e byy to koci i czaszki wbudowane w zewntrzn powok.

- Cholera - doszed go czyj spokojny gos.

- Jaki rodzaj wydzieliny zmieszanej z organicznymi szcztkami.

Do owalnego w ksztacie wejcia prowadzia utwardzona cieka majca ze sto metrów dugoci.

- Nie id tam - stwierdzi Ramirez - Pieprzy to.

Lecz trio latajcych w powietrzu jak waki dziwnych heli­kopterów mylao inaczej. Jakby na potwierdzenie tego obu­dzi si komunikator Buellera:

- Rusza - rozleg si gos.

eby wzmocni rozkaz, zielony strumie plazmy uderzy w grunt za ich plecami. May, dymicy krater pojawi si w kamiennej powierzchni drogi.

- Ciekawe co robi inne oddziay? - odezwa si Chin.

- Kogo to obchodzi? - Ramirez sarkn gono - Wanie stajemy si histori.

- Po to tu przybylimy - zauway Bueller.

- Pieprz to - znów odezwa si Ramirez - Sdziem, e jestemy komandosami, a nie przynt. - Jestem otwarty na kady pomys.

Caa szóstka cigle sza w kierunku wejcia do kopca. Moe kiedy znajd si w rodku uda im si przycupn gdzie w ukryciu i nie wchodzi gbiej. Tak, Bueller. A facet przy monitorze olepnie i nie zoba­czy, e przestalimy si porusza. Co mog nam zrobi?

Mog nas usmay w strumieniu plazmy, ot co. Dobra, w porzdku. Mog te posa jednego z tych tanich androidów, eby nas popdzi. Pewnie nawet nie musiaby wysiada ze swego he­likoptera. Ramirez ma racj, jestemy ju histori.

Maa grupka dotara wreszcie do wejcia. Bueller wczy lampy na ramionach i wzi gboki oddech. Pierwszy wszed do kopca.

Niech si dzieje co chce.

Billie czogaa si powoli drog prowadzc do zbrojow­ni. Lodowa rurka i obieracz wcale jej w tym nie pomagay. Nie stanowiy te zagroenia dla gromady uzbrojonych o­nierzy, którzy opanowali statek. Musiaa mie karabin i duo szczcia. Moe nawet potrzebowaa cudu. Albo lepiej dwóch.

Massey wpatrywa si w hologram. Nagle zwróci jego uwag cichy, brzczcy dwik. Pochyli si nad ekranem. Trzy helikoptery wisiay nad wejciem do pierwszego kopca. Pozostae oddziay komandosów cigle byy w drodze do swych celów. Co to moe...

Doppler pokaza obiekt latajcy zbliajcy si do helikop­terów.

"Niemoliwe! Nie ma w tym wiecie adnej cywilizacji. Obcy nie potrafi lata!"

Nagle zrozumia, co mu si nie podobao w obrazie nad­latujcego obiektu. adnego ladu ciepa, adnych wycieków energii. Nie byo te sygnaów radiowych, radarowych czy Dopplera. Albo pojazd by tak prymitywny, albo...

Massey zamruga.

- Grupa Pierwsza - powiedzia - Alarm!

Pierwsza fala latajcych stworze runa na helikoptery. Ka­mery uchwyciy i nagray obraz. Stwory wyglday jak gady. Miay szar uskowat skór i skrzyda w ksztacie litery

delta o rozpitoci okoo dziesiciu metrów. Krótkie ciao wieczya wyduona gowa uzbrojona w ostre zby. Niewt­pliwie byy to zby drapieców. W pierwszej grupie nadle­ciao ich tuzin i wszystkie zaatakoway trzy helikoptery an­droidów.

Massey postara si by jego onierze byli jak najlepsi. La­serowe strzelby wystrzeliy i zielone linie przeciy powiet­rze. Latajce bestie spaday martwe, a strumienie energii od­cinay skrzyda, rozpruway ciaa i ucinay im gowy. W pier­wszych trzech sekundach spado w dó dziewi stworów.

Nadleciaa jednak nastpna fala i byo ich ju zbyt wiele. Jeden z potworów dosta w pier i gdy zwali si w dó by ju prawdopodobnie martwy. Spad na helikopter i wytrci go z równowagi. W czasie, gdy sterujcy nim android usiowa wy­prostowa lot, nastpny stwór nadlecia i byskawicznie oka­zao si jak strasznym narzdziem s jego wielkie uzbione szczki. Zacisny si na ramieniu pilota i oderway je. Po­jazd zacz spiral opada ku ziemi. Natychmiast cztery inne bestie podyy za nim uwanie kontrolujc jego lot.

Pozostae dwa helikoptery take byy w opaach. Skrzyda bestii oguszay androidy. Jednoczenie stwory dary zbami i pazurami twardy plastik maszyn, by moe uwaajc je za ywe organizmy.

Cigle byskay strumienie plazmy i cigle martwe pot­wory spaday z nieba. Pozostae, te, które unikny trafie, atakoway bez przerwy. Jeden z helikopterów sprawia wra­enie ziarnka praonej kukurydzy podrzucanego przez kujce si o okruch godne wrony. Plastik zewntrznych oson upstrzyy dziury i zagbienia. Androidy walczyy, ale wida byo, e s zgubione.

Rozbi si o ziemi pierwszy helikopter. Uderzenie o grunt wyrzucio z wntrza dwójk androidów. Prawie natychmiast spady na nich z góry latajce monstra. Wcigu kilku sekund rozerway ich na strzpy. Oderway koczyny od tuowi i wy­patroszyy korpusy. Biay pyn z arterii androidów wytrysn w powietrze.

Potwory rozszarpay swe ofiary, lecz ich nie zjady. Z ca pewnoci nie przepaday za smakiem sztucznych tkanek. Massey patrzy zdumiony jak jeden z helikopterów lduje,

a android z jego zaogi wysiada i zaczyna ucieka w stron kopca. Drugiemu si to nie udao. Dopady go krwioercze latajce bestie. Nie atakoway jednak biegncego androida. Musiay dobrze wiedzie, co potrafi obcy. Tymczasem zbieg zblia si do wejcia.

Trzeci z helikopterów stan w pomieniach, chocia cig­le unosi si okoo trzydziestu metrów nad ziemi. Zanim si rozbi, dwóch jego pasaerów zostao prawie cakowicie stra­wionych przez ogie. Potem jedna z plazmowych strzelb ek­splodowaa po przekroczeniu temperatury krytycznej. Ole­piajcy zielony bysk obróci pojazd w py wcznie z picio­ma atakujcymi helikopter potworami, które znalazy si zbyt blisko.

"Interesujce - pomyla Massey - Jest tu wiksza poda ni si spodziewaem. Moe nadarzy si okazja schwytania jednego z tych latajcych dziwade. Moe jakie mode."

Najpierw jednak musia wypeni swe podstawowe zada­nie. Poczy si z helikopterami pilnujcymi inne oddziay.

- Lecie natychmiast do rejonu Pierwszego Oddziau.

- A co z naszymi komandosami? - spyta jeden z andro­idów.

- Niewane. Wykona rozkaz. Trzyma si blisko ziemi. S tu latajce stwory, które mog was zaatakowa. Ruszajcie si.

Wyczy komunikator i odchyli si w ty. Tak. To zaczyna by wreszcie bardziej interesujce ni si spodziewa.

Bueller usysza wybuch i zatrzyma si. - Co do diaba...? - zacz Chin.

Weszli dopiero jakie pidziesit, moe szedziesit met­rów w gb kopca i jak na razie wydawao si by tutaj bardzo spokojnie.

- Chodmy zobaczy - zaproponowa Bueller. - Id z tob, kolego - powiedzia Ramirez.

- Bd osania tyy - zdecydowaa Mbutu. W doni trzy­maa odam skalny wielkoci pici. Potrzsna ni znacz­co.

Bueller musia si rozemia. Musiaa chyba by szalona, mylc, e cokolwiek zrobi tym kamieniem. Z drugiej strony, najgorsza bro jest lepsza ni adna. Rozejrza si za jakim odamkiem dla siebie.

To, co zobaczyli, zdumiao ich. Dziwaczne latajce bestie kryy w powietrzu jak wielkie nietoperze. Wszystkie trzy helikoptery byy na ziemi i tylko jeden z nich w caoci.

Jeden z androidów unosi swoj dup w kierunku kopca, po­ruszajc si z rekordow szybkoci. W jednej rce niós plaz­mow strzelb.

- Do tyu - powiedzia Bueller - Moe bdziemy mieli szczcie i wpadnie w nasze rce.

- Moe - odezwa si Smith - Tylko ciekaw jestem jak to si stao, e te potwory, które tu mieszkaj jeszcze po nas nie przyszy.

- Nie zagldaj darowanemu koniowi w zby - skarci go Chin.

- Co to znaczy?

- To znaczy, e masz by zadowolony, e jeszcze oddy­chasz. Tylko tyle.

Obserwowali biegncego androida. Jedna z latajcych be­stii zainteresowaa si nim. Nagle zaatakowaa jak drapieny ptak atakuje uciekajc zdobycz. Android pad pasko na zie­mi i potwór nie schwyci go. W czasie, gdy bestia robia koo w powietrzu, uciekinier osign wejcie do kopca. Drapie­ca jakby zdecydowa, e ma gdzie indziej waniejsze sprawy, zatoczy jeszcze jedno koo i odlecia.

- Przygotowa si na przyjcie gocia - powiedzia Buel­ler.

Android wbieg do rodka. Nie mia najmniejszej szansy. Caa szóstka komandosów rzucia si na niego. Znikn pod stosem ich cia.

Teraz mieli bro. Nie byo to wiele, ale zdecydowanie zwikszao ich szanse na ocalenie.

Billie wrócia do zbrojowni, któr zaledwie kilka godzin temu opucia wraz z Mitchem. Miaa teraz a za duo broni, ale po przyjrzeniu si kilku sztukom, stwierdzia, e wszy­stkie nie maj tej samej czci. Wstrzsno ni to, ale zawie­sia na ramieniu jeden z karabinów i wzia kilka zapasowych magazynków oraz cay pas granatów. Moe uda jej si zna­le cz, której brakowao. A moe uda si jej oszuka ko­go, kto pomyli, e bro jest sprawna, albo przestraszy gro­b wysadzenia statku przy pomocy granatów. Nie ma nic do stracenia.

Szczególnie, jeeli co przytrafio si Mitchowi.

- Dobra - powiedzia Bueller - Blake, ty jeste najlep­szym strzelcem w oddziale. Bierzesz strzelb.

Skina gow, wzia bro i szybko j sprawdzia.

- Ma prawie peny adunek - oznajmia -Trzydzieci, moe trzydzieci pi strzaów.

Jak bdziesz musiaa strzela, licz strzay. - Ma te boczn bro - stwierdzi Smith.

- Lepiej ja j wezm - powiedzia Bueller.

- Eje, Bueller, kto zgin i przekaza ci dowodzenie? Od­kd nie ma Easleya, wszyscy jestemy równi stopniem.

- Najlepiej strzelam z pistoletu.

- To prawda, Smith - odezwaa si Mbutu - ty nie trafiby w czog z odlegoci wikszej ni metr.

- Dobra, w porzdku - zgodzi si Smith - Wiecie, chcia­em tylko sprawdzi, czy si nie uda.

Bueller wzi pistolet, standardow 10 mm bro. Amunicja do niego uywana bya zbliona do karabinowej, miaa jedy­nie gorsze parametry bojowe. Pociski nie byy przeznaczone do przebijanie twardych oson.

- No, kolego - odezwa si Bueller do schwytanego an­droida - Pozwól, e sobie porozmawiamy.

- Strata czasu - powiedzia android - nie jestem dobrym zakadnikiem. Jestem prymitywny, a mój czas si koczy. W cigu kilku tygodni bd tylko kup zomu.

- Mogyby to by dla ciebie najcudowniejsze tygodnie... ­powiedziaa Mbutu i uniosa kamie.

Android pokrci gow.

- Nic nie wiem. Massey prowadzi ca zabaw i trzyma wszystko w tajemnicy. Robimy, co kae i nic wicej.

Blake kopna androida w biodro.

- Wspaniale - powiedziaa - Zabijmy go. Dalej, Mbutu. Rozwal mu gow swoim kamykiem, bo szkoda traci pocisk albo adunek.

- Spokojnie, Blake - wtrci si Bueller - Ten facio wy­szed z fabryki ju zaprogramowany. To nie jego wina. Nie mia wyboru.

Blake popatrzya uwanie na koleg.

- Tak. Myl, e to ju gdzie syszaam.

- Nie chciabym przeszkadza - odezwa si Smith - ale sysz co poruszajcego si gdzie w gbi tego mrowiska. A jedna plazmowa strzelba nie zatrzyma gromady tych po­tworów. Co wy na to, ebymy pobawili si na dworze?

Bueller popatrzy w gb korytarza. Usysza szuranie ap obcych i zgrzyt szponów o podoe.

- Zabierajmy si std. Musimy dotrze do tego nieuszko­dzonego helikoptera. Moe tam by wicej broni i sprztu. - A potem gdzie? - spyta android - Jestecie na obcej

planecie bez migowców i ldownika.

- Moe tak, kole. Ale nie bdziemy uwizieni w tym mrowisku. Komandosi, idziemy. Nikt si nie sprzeciwia.

Billie ostronie przemierzaa statek, kryjc si za kadym razem, gdy syszaa, e kto si zblia. Na ramieniu dwigaa karabin, a w doniach lodow pak i obieracz. Uciekaa od gosów i stukotu kroków. Po jakim czasie stwierdzia, e zna­laza si w pomieszczeniach zaogi i oficerów. Przelizna si wokó drzwi i przycisna do ciany. Jak nigdy dotd za­pragna sta si niewidzialn. Gdyby kto j dostrzeg zna­lazaby si po szyj w gównie.

Przed ni bya kabina Stephensa. Co skierowao Billie w t stron. Pukownik nie móg by w swojej kabinie. Kiedy na ekranie ogldaa martwe ciaa, jedno z nich byo zwokami Stephensa. Zdziwio j to, e potrafi odda ycie w obronie statku, ale moe le go wczeniej oceniaa.

Kiedy zbliya si do drzwi: te niespodziewanie otworzy­y si.

"Cholera! Kto by w rodku."

Rozejrzaa si po korytarzu i stwierdzia, e nie ma naj­mniejszej szansy na ukrycie si. Ktokolwiek wyjdzie za se­kund z pokoju Stephensa zobaczy j natychmiast. Gdyby by uzbrojony mogaby oberwa w plecy.

Podniosa lodow pak, nacisna wyzwalacz i przylgna do ciany na prawo od prawie do ju do koca otwartych drzwi. Miaa nadziej, e wewntrz jest tylko jedna osoba.

Kiedy mczyzna wyszed na korytarz, Billie z caych si uderzya go pak. Pyn wewntrz nie zdy si jeszcze ze­stali cakowicie, lecz powoka i tak bya wystarczajco twar­da.

Celowaa w gow, nieco nad lewym uchem. Uderzenie byo bardzo silne zwaszcza, e strach dodawa jej si. Gruby pla­stik trzasn przy zetkniciu z koci, która równie prawdo­podobnie popkaa. Bkitny pyn wytrysn z wntrza znisz­czonej paki i obla twarz mczyzny.

Ten jednak nie upad. Zachwia si, chwyci klamki, jesz­cze raz si zatoczy, lecz nie upad.

Billie zrobia krok do przodu i uderzya lew rk w brzuch mczyzny, troch poniej mostka. Obieracz wszed gadko w mikk tkank a po rkoje.

Biay pyn wytrysn z rany i opryska j, gdy wycigna obieracz.

"Krew androidów - pomylaa - To sztuczny czowiek” Android zdoa si odwróci i uderzy w jej rk, która wanie miaa zada mu kolejny cios. Ostrze trafio w ebra zamiast w brzuch, rozcio ubranie i pozostawio dugie pyt­kie cicie na sztucznej skórze androida. Rana cigna si od rodka klatki piersiowej a do barku.

Parujcy gwatownie pyn chodzcy z popkanej paki przesoni na chwil widok i android nie zdoa chwyci Bi­llie za wosy. Zanim obtar oczy, dziewczyna miaa czas na jeszcze jedno uderzenie. Jeeli to go nie powali, nie bdzie miaa adnych szans. Nawet powanie ranny android jest znacznie silniejszy ni przecitny czowiek.

Billi dgna gwatownie obieraczem celujc w oko. ycie przez tyle lat w szpitalu dao jej pojcie o anatomii. Oczy stanowiy najatwiejsz drog do mózgu.

Ostrze trafio troch niej ni chciaa, zelizno si po koci i zagbio w oko. Z rozcitej soczewki wytrysn bezbarwny pyn.

Android odskoczy od Billie i uniós obie rce do zranionej gowy. Wyrwa obieracz i odrzuci go na bok. Zbkowane os­trze wypruo mu cae oko. Oczodó wypeni si biaym py­nem.

Sta nieruchomo. Billie wydao si, e upywaj cae go­dziny. Nagle upad. Nie odezwa si ani sowem, nawet nie zacharcza. Po prostu upad jakby nagle znikny jego koci. By martwy.

Serce Billie walio jak motem. Wydao jej si, e za chwi­l wyskoczy z piersi. W prawej doni trzymaa cigle potrza­skan pak. Po chwili upucia j na podog. Trzask plastiku zabrzmia w cichym korytarzu jak wystrza.

W pierwszym odruchu chciaa odwróci si i uciec, lecz nie zrobia tego. Zainteresowao j, co android robi w pokoju Stephensa.

Wesza i natychmiast otrzymaa odpowied na swoje pyta­nie. Na óku pukownika leay w równych rzdach braku­jce czci od karabinów. Kto móg je tutaj pooy? Z pew­noci kto, kto wykona ten sabota osobicie. Wygldao na to, e wanie dowiedziaa si kto to by. Dlaczego jednak to zrobi? Teraz nie byo to wane. Moga nad tym pomyle póniej. Miaa wiele innych spraw na gowie.

Podniosa jedn z czci i umiecia we waciwym miej­scu swego karabinu. Wcisna magazynek i wprowadzia a­dunek do komory. Licznik pokaza, e w magazynku pozo­stao dziewidziesit dziewi przeciwludzkich naboi.

Umiechna si. To bya potga. Zaraz poczua si znacz­nie lepiej. Gdyby te trzsidupki ze szpitala mogy j teraz zo­baczy, dopiero by si zdziwiy. Dobry Boe! Wariatka z karabinem w rce!

Musiaa rusza. Lecz teraz, gdyby kto wszed jej w drog, moe go zaprosi do miertelnego tanga.

Wilks. Mogaby znale Wilksa i uwolni go. On wiedziaby jak wydosta si z tych tarapatów. A razem mogliby odnale Mitcha i razem rzuci w diaby t niewydarzon misj. Moe nie by to najlepszy we Wszechwiecie plan, ale cakiem re­alny do wykonania.

Przynajmniej miaa tak nadziej.

21.

Massey patrzy jak nadlatuje kolejnych sze helikopte­rów. Zbliay si szybko do kopca, gdzie znajdowa si Pier­wszy Oddzia.

Druga kamera pokazaa komandosów strzelajcych do kr­cych migowców.

Prosz, prosz. Musieli zdoby bro z roztrzaskanych po­przednio pojazdów. Z ziemi strzelay co najmniej dwie strzelby plazmowe. Byszczce zielone wócznie zabijay jego o­nierzy.

Androidy Masseya byy naprawd dobre, lecz byy to osob­niki ogólnego przeznaczenia. Silne i szybkie, jednak nie szko­lone do rónych scenariuszy walki. Patrzc na problem od tej strony, komandosi byli o niebo lepsi. Nawet pomimo znacz­nie gorszego uzbrojenia. Trzy z szeciu helikopterów ju spad­y i paliy si. Pozostae trzy szybko odleciay z zasigu strzelb i kryy w pobliu.

- Komendancie - dobieg go gos z komunikatora - mamy tutaj problem.

- Nie jestem lepy - warkn ze zoci - Zostacie tam. Nie tracie ich z oczu.

Wycign si wygodnie w fotelu i potar w zamyleniu policzek. Potem odwróci si i zawoa androida pilnujcego drzwi.

- Przyprowad tutaj Wilksa. Stranik wyszed.

"Hmm. Có, wicej zabawy ni si wydawao" - pomy­la. Cigle jednak byo to tylko drobne zakócenie planu. Mia ju wszelkie dostpne informacje o planecie. Wypeni te gówn misj powstrzymania rzdu od zdobycia przedstawi­ciela gatunku obcych. Nie wiedzia jeszcze czy powinien cig­n t rozgrywk dalej, czy rzuci wszystko i wraca do do­mu. Z jednej strony zrobi waciwie wszystko, czego od nie­go oczekiwano. Móg powiedzie, e jego oddziay zostay zgadzone przez obcych. Tamci pewnie nie zmartwiliby si zbytnio. Kompania miaa jednego obcego. Kolejny mia by tylko dodatkiem i zabezpieczeniem. Z drugiej strony, niena­widzi nawet drobnych poraek.

"Tak, to interesujcy problem. Bd musia troch nad tym pomyle."

To by lepy traf, e Billie zobaczya jednego z napast­ników prowadzcego Wilksa. Sierant mia rce zwizane z tyu cieniutk link z wókna wglowego. Jego konwojent ­czyby kolejny android? - nie spoglda za siebie w gb ko­rytarza, który ju raz przeszed. Jego uwaga skupiona byli na winiu i nie zobaczy Billie, która skrya si pod radiatorami systemu grzewczego.

Kiedy przeszli, wstaa i mikko jak kot pobiega do naj­bliszego skrzyowania korytarzy. Wyjrzaa zza rogu akurat w chwili, gdy skrcili do kabiny sterowniczej. Chciaa odna­le Wilksa i udao jej si to. Ruszya gównym korytarzem za wyprzedzajc j dwójk mczyzn.

Wilks czu, e dokdkolwiek idzie, nie robi tego z was­nej woli.

"Co do diaba - pomyla - yj na kredyt ju od wicej ni dziesiciu lat. Powinienem zgin na planecie Rim. Od tamtych dni tak naprawd nie yj. Pieprzy to. Kiedy wystp si koczy, to si koczy."

Mia zamiar zej z tego wiata jak czowiek.

Bueller utrzymywa swój oddzia w cigym ruchu. Mieli szczcie, e helikoptery nie zostay zaprojektowane do in­nych celów poza szybkim przenoszeniem ludzi z miejsca na miejsce. May pojazd nie móg dwiga adnych urzdze wykrywajcych poza zwykym radarem i Dopplerem. Nie po­siada szperaczy i czujników podczerwieni. Nie by te uzbro­jony z wyjtkiem osobistej broni pasaerów. Androidy kieru­jce migowcem musiay polega tylko na swoich zmysach i stara si odszuka wzrokiem maskujce kombinezony ko­mandosów. Byo to bardzo trudne w przeciwiestwie do zo­baczenia helikoptera. Plazmowe strzelby, które udao si zdo­by Pierwszemu Oddziaowi miay ten sam zasig, co bro androidów. Wic kiedy którykolwiek ze migowców zniy si wystarczajco by dosign komandosa, sam ryzykowa, e zostanie trafiony. A jako cel by znacznie wikszy. Dlatego wanie punktacja, jak dotd wynosia trzy do zera dla od­dziaku Buellera.

Ci jednak nie mogli zbyt dugo przebywa w tej okolicy gdy wczeniej czy póniej bestie wyjd z mrowiska, a to nie byoby zbyt przyjemne dla komandosów. Nie mogli zosta tutaj uziemieni.

- Uwaga, suchajcie - powiedzia Bueller uywajc do te­go swego kodowanego komunikatom - Musimy uciec od te­go towarzystwa, które czeka na obiad. Wszyscy sysz? Na mój sygna biegniemy w kierunku magnetycznego poudnia. Ramirez na szpicy, Blake osania. Wszyscy trzymaj nisko gowy.

Bueller nie sdzi, e napastnicy mog dekodowa jego syg­nay, ale zapamita lekcj, jakiej udzieli im Wilks, kiedy wraz z Easleyem wiczyli na Ziemi.

- Na mój sygna, pierwsze niewane.

- Ostatnie sowa byy szyfrem. Oznaczay zmian kierunku marszu o 180 stopni. Gdyby tamci mieli dostp do ich kodo­wanej czstotliwoci, oczekiwaliby komandosów na poud­niu. Oddzia pójdzie natomiast na pónoc. Ta zmiana moe da im dodatkowe kilkaset metrów przewagi.

- Naprzód!

Schwytany android sucha Buellera wydajcego rozkazy. Mitch nie pomyla, dopóki nie ruszyli, e nie zna ich szyfru. Gdy komandosi pobiegli, on równie to zrobi, ale w przeciwn stron.

- Hej! - rykn Bueller.

Za póno. Jeden ze migowców zniy si gwatownie. Jego plazmowa bro musiaa by nastawiona na ogie automa­tyczny. Z tej odlegoci nie bya tak grona, lecz moga jed­nak spowodowa znaczne obraenia. Grunt dymi i zaczy si pojawia mae kratery wypalone plazm. Biegncy an­droid próbowa zatrzyma si, ale ju wbieg w obszar ta­czcych linii zielonej mierci. Jego wewntrzne pyny zago­toway si i eksplodowa jak przebity noem balon z wod. Tak, to bya szybka mier. W ogóle nie cierpia.

Blake podniosa gow i popatrzya na migowiec. Ten ok­ry sw ofiar i zamierza wznie si wyej.

- Za daleko - odezwa si Bueller - Nie marnuj adunku! Dziewczyna wyszczerzya zby. Wycelowaa starannie wo­dzc za celem i nacisna przecznik plazmowy.

Piset metrów dla szybko poruszajcego si celu byo jak centymetr.

"adnej szansy na trafienie" - pomyla Mitch.

Zielony promie trafi w migowiec. Uderzenie strumie­nia energii skruszyo twardy plastik i w mgnieniu oka znisz­czyo wirnik. Przez chwil pojazd wisia nieruchomo, jakby nie istniay czas i przestrze, potem zwali si w dó jak ci­ka kula. Bez miga helikopter tego typu nie by bardziej ae­rodynamiczny ni okrga cega. Komandosi znajdowali si wystarczajco blisko by sysze jak powietrze gwide wy­dostajc si przez dziur wypalon zielonym ostrzem. W kocu pojazd waln o ziemi.

- Niezy strza - powiedzia Bueller.

- To jak polowanie na kaczki - odpowiedziaa dziewczyna - Musisz da niewielkie wyprzedzenie i to wszystko. Pobiegli dalej.

Pozostae dwa migowce kryy wysoko nad gowami, cigle trzymajc si w bezpiecznej odlegoci.

- Dokd biegniemy? - krzykn Chin. - Do ldownika.

- To nie tdy!

- Wiem. Zrobimy koo. Niech myl, e jestemy zgubie­ni. Kiedy zrobi si ciemno moemy oszuka te ptasie mó­dki.

- Tak - zgodzia si Mbutu - ale czy zdoamy oszuka tamtych?

Za ich plecami obcy zaczli wychodzi z kopca.

Massey odprawi androida. Odwróci si do Wilksa i po­wiedzia:

- Twoi komandosi udowodnili tam na dole ile s warci. Wyglda na to, e pooyli swe apy na paru strzelbach i te­raz robi z nich uytek.

- Niezbyt dobrze - wyszczerzy si Wilks - Mam nadzie­j, e to nie zakóca w niczym twego planu.

Massey wyj swój antyczny pistolet i przyoy jego luf do policzka sieranta. Przesun kilka razy po skórze.

- Mam taki pomys: Dlaczego miaby nie przemówi do nich i kaza im by si poddali?

Wilks umiechn si jeszcze szerzej.

- Co zamierzasz zrobi, jeeli tego nie zrobi? Zabi mnie?

Teraz Massey si rozemia. Cofn si nieco do tyu.

- Mio pracowa z zawodowcem. Szczególnie po kontak­tach z tymi kundlami, z którymi stykaem si dotd. Wiesz, e i tak ci zabij, co?

- Podejrzewaem co w tym rodzaju.

- Wiesz, e to konieczno. Ale moesz umiera szybko i bezbolenie, albo dugo i...

Massey schowa pistolet do pochwy i wycign niewielki noyk. Nierdzewna stal bysna w wietle lamp. Cay nó mia moe siedemnacie, moe osiemnacie centymetrów du­goci z czego poow przypadao na rkoje. Byo to jednak wystarczajce dla eksperta. Wilks nie mia wtpliwoci, e Massey umie si posugiwa tym narzdziem.

- Piekielnie may. Mój penis jest chyba duszy. - Ju niedugo.

Sierant napry minie. Rce mia skrpowane, ale móg uy nóg. Niewtpliwie Massey umia walczy wrcz, lecz przecie lepiej zgin w walce.

Zabrzcza komunikator.

Massey odszed do tya, poza zasig nóg Wilksa i nacisn przycisk.

- Komendancie, komandosi zestrzelili nastpny nasz mig­owiec. Biegn na pónoc i oddalaj si od ldownika.

- Nie s tacy gupi - mrukn Massey - Zostacie z nimi i miejcie ich stale w zasigu wzroku.

Zerkn na Wilksa, potem ponownie popatrzy na tablic kontroln. Dotkn nastpnych przycisków. Czerwone cyfer­ki rozwietliy jeden z rogów ekranu. Zaczy odlicza czas.

- Strzeonego Pan Bóg strzee - powiedzia Massey. Wilks ruszy z miejsca. Zrobi kilka szybkich kroków.

Massey zamia si i wyprowadzi cios nog. Byo to nie­mal leniwe, sygnalizowane uderzenie. But trafi sieranta w odek i powali go na ziemi. Komandos upad ciko nie mogc uy rk do amortyzacji. Natychmiast wbi pity w podog usiujc wsta. Nic z tego.

Massey zakrci noem w doni.

- Ta gra nazywa si czekaniem na deszcz - powiedzia ­Najwyszy czas zebra trofea i wraca do domu. egnaj, sier­ancie.

Zacz zblia si do bezradnego komandosa.

- Rzu to! - rozleg si za jego plecami kobiecy gos.

Wieczór zacz rzuca dugie cienie na równin planety ob­cych. Soce miao niebawem znikn pod horyzontem. Wa­nie o tej porze oddzia Buellera zacz zatacza koo w kie­runku ldownika. Ju prawie nie mona byo dostrze le­dzcych ich helikopterów, ale i tamci mieli trudnoci z obser­wacj komandosów.

- Co z obcymi? - spyta Bueller. Mbutu pokrcia gow.

- Nie maj zbyt dobrego wchu - powiedziaa - Kiedy skrcilimy w lewo, one dalej poszy prosto. Marni owcy.

- To dobrze.

- Moe - odezwa si Ramirez - ale moe w tym kierunku jest co, na co nie chc si natkn. Co potniejszego ni one same.

-To wanie cay Ramirez. Zawsze widzi janiejsze strony problemów.

- Pieprz ci, Blake.

- Chciaby. Jeeli masz w spodniach co wikszego ni wykaaczka, to moe si zastanowi.

Bueller umiechn si szeroko. Moe czeka ich tutaj mier, ale skoro jeszcze artuj, to znaczy, e morale jest znacznie lepsze ni wczeniej.

Popieszmy si - powiedzia gono - Mamy jeszcze par miejsc do odwiedzenia i par rzeczy do zrobienia.

Billie trzymaa karabin wycelowany w serce Masseya i za­mierzaa strzeli, gdyby zrobi jaki gwatowniejszy ruch.

Mczyzna umiechn si i upuci nó. Wyglda jak je­den z psychopatów, których widywaa w szpitalu.

- No, no. Co my tu mamy? Jeste maskotk zaogi? - Stój spokojnie.

-To wyjania dodatkow gow przy obliczeniach. Nie mo­esz by jedn z tych brzydkich komandosek. Jeste na to za adna. Kto ci przeszmuglowa na pokad dla zabawy, albo moe dla korzyci?

- Billie, zastrzel go - odezwa si Wilks - Zastrzel go na­tychmiast!

Mczyzna popatrzy na sieranta.

- Aha. Twoja przyjacióeczka, co. Masz dobry gust. Ponownie odwróci si do dziewczyny. Przesun si o pó kroku. Rce rozoy na boki, jakby chcia pokaza, e jest bezbronny.

- Jeszcze krok i dostaniesz bilet bez powrotu - ostrzega Billie.

- No, co ty. Maa sodziutka dziewczynka nie zrobi tego, prawda? Nie chcesz mnie przecie zabi. Pomyl o tym, co to za zbrodnia - zabi ludzk istot. Moesz mie potem ze

sny, kochanie.

Przesun si o nastpne pó kroku.

Billie przekna lin. Ten czowiek by zabójc. Widziaa ciaa rozcignite w korytarzach. Zrobi co zego Mitchowi. Ale zastrzelenie go byo czym innym ni walnicie w gow androida.

Zrobia krok do tyu.

- Mówi ci nie ruszaj si. Wilks zdoa stan na nogach.

- Billie, ten facet jest morderc! Musisz go wykoczy! Strzelaj !

Spojrzaa w jego kierunku. To by bd.

Gdy tylko odwrócia sw uwag od Masseya, ten skoczy. Boe, jaki by szybki! Billie nacisna spust karabinu, ale on by ju w locie, ju zszed z linii ognia. Z pó tuzina pocisków roztrzaskao konsol komputera. Okropny haas, byski zwartych przewodów...

Próbowaa wycelowa bro, ale byo ju za póno. Uderzy j pod kolana tak, e upada na plecy.

- Gupia suko! - sapn i chwyci j za ramiona - Celowa we mnie!

Podniós j jednym szarpniciem z podogi i rzuci o cia­n.

Billie a poszarzaa na twarzy, gdy uderzya gow o twar­dy plastik. Znów by przy niej. Jedn rk zapa j za bluzk, a drug uderzy w twarz.

- Nie potrzebuj broni, ty gupia cipo. Mog rozerwa ci gardo goymi rkami !

Uderzy j jeszcze raz. Poczua jak zb przebi jej warg. Krew popyna jej z ust. Kolejne uderzenie. Przycisn j do ciany i uniós w gór. Wycign pistolet z pochwy. Na jego twarzy pojawi si umiech szaleca.

- Ale nie bd brudzi sobie rk takim zerem jak ty.

Kiedy podniós bro by j zabi, dostrzega jaki ruch za jego plecami. Nie zdoaa ukry swego spojrzenia.

Massey usiowa si odwróci, ale Billie chwycia obiema rkami nadgarstek rki trzymajcej j za bluzk. To wystar­czyo by Wilks zdoa uderzy barkiem w jego biodro. Po­czua, e bluzka rozdara si, kiedy upada.

Upada na podog i pobiega na czworakach w kierunku karabinu. Pi metrów, trzy...

Massey rykn z wciekoci i dziewczyna wykrcia go­w, eby spojrze na niego. Upuci pistolet, ale ju by na nogach i siga po niego.

Dwa metry do karabinu, jeden... - Zabij was oboje!

Wilks lea rozcignity na pododze i usiowa przesun si w stron zabójcy.

Billie chwycia karabin. Przeturlaa si na plecy. Nie miaa czasu, eby stan na nogi...

Pistolet Masseya wypali w chwili, kiedy si toczya po po­dodze. Kula uderzya w miejsce, gdzie przed chwil si znaj­dowaa. Nie miaa czasu na celowanie. Wycigna karabin przed siebie i nacisna spust. Przecznik musia by usta­wiony na pojedyncze strzay. Bro wystrzelia tylko raz, cho­cia Billie spodziewaa si cigego ognia. Nacisna powtórnie spust. Nic. Powinna przeadowa karabin. Do diaba!

Lecz ten jeden strza wystarczy.

10 mm adunek trafi Masseya poniej ramienia rki, w któ­rej trzyma pistolet. Widziaa jak cay sta. Wypuci bro z bezwadnej doni: Rana wlotowa bya rozmiaru paznokcia, lecz kiedy upad, dojrzaa wylot kuli wysoko na jego plecach. Dziura bya wielkoci jej pici.

Pistolet lea dwa metry od czubków palców lecego na pododze mczyzny. Ranny podniós gow, dojrza bro i zacz czoga si w jej kierunku.

Billie wstaa. Bro trzymaa gotow do strzau. Skoczya w kierunku lecego na pododze pistoletu i kopna go w drugi koniec kabiny. Wycelowaa bro w lecego.

Odwróci si na plecy. Krew pyna mu z rany i tworzya czerwon kau wokó gowy.

- Gupia, pieprzona suka - stkn. Sign po co przy­pitego przy pasie.

- Nie ruszaj si!

- Pieprz ci - wsun lew do pod kombinezon na pra­wym biodrze. Zobaczya jak nagle wyszczerzy zby w u­miechu.

- Billie! - wrzasn Wilks.

- Nie rób tego! - krzykna dziewczyna do Masseya. Powoli zacz wysuwa rk...

Nacisna spust.

Wystrza wyda si oguszajco gony w zamknitej prze­strzeni kabiny. Zapach spalonego materiau wybuchowego drani nozdrza. W uszach dzwonio.

Pocisk trafi Masseya w usta. Wybi przednie zby i od­strzeli cay ty jego gowy. Ju nic nie bdzie móg zrobi. Nic z tego, co zamierza.

Pochylia si i wycigna martw rk spod kombinezo­nu. Palce trupa ciskay granat. Zabezpieczenie byo ju zdjte, a kciuk spoczywa na przycisku detonatora. Billie ostronie wyja granat z rki zabitego i zamkna zabezpieczajc po­krywk. Móg ich wszystkich wysadzi w powietrze, znisz­czy kabin sterownicz i wyrwa dziur, przez któr uciek­oby ze statku cae powietrze.

- Billie, przetnij mi wizy.

Popatrzya na Wilksa. Zamrugaa oczami jakby nigdy wczeniej go nie widziaa.

- Co?

- Ustawi co w rodzaju odliczania. Popiesz si!

Billie mechanicznie zrobia co jej kaza. Znalaza nó i uya go by oswobodzi sieranta. Nó by bardzo ostry.

Gdy tylko to zrobia, Wilks podbieg do konsoli. Kula strza­skaa ekran. Nie móg zobaczy ile czasu zostao. Zacz na­ciska róne przyciski, potem podbieg do drugiego monito­ra.

- Co jest? Potrzsn gow.

- Myl, e w ldowniku jest bomba. Pierwszy oddzia zdo­a uciec. Obawia si, e mog opanowa pojazd i wróci na statek.

- Co z Mitchem? - Nie wiem.

- Wezwij go! Znajd go! - Billie...

- Do cikiej cholery, Wilks!

- Pozwól mi zobaczy czy nie uda mi si zatrzyma odli­czania. Musz opuci planet. Pilnuj drzwi! Wóczy si tam jeszcze par androidów!

Popatrzya na niego.

- Ruszaj si! Jeeli tu przyjd, zginiemy wszyscy!

Billie wreszcie zrozumiaa. Przesuna przecznik na cigy ogie automatyczny, wyjrzaa na korytarz. Nie dostrzega ni­kogo. Zostaa w drzwiach i obserwowaa uwanie otoczenie. - Wilks?

Nie mam czasu! Musi tu by jakie zabezpieczenie, jaka instrukcja przerwania, ale nie znam kodu. Próbuj dosta si do systemu kontrolnego ldownika i wyczy zasilanie. Moe to powstrzyma eksplozj. To wszystko, co mog zrobi.

- Ile zostao czasu?

- Moe minut - wzruszy ramionami - moe godzin.

Nie potrafi powiedzie. Nie mog dosta si do systemu z tej konsoli.

Billi odwrócia si by popatrze na korytarz.

"Jeeli Mitch yje, powinnam polecie na dó i go odna­le. Jeeli nie, wszystko nie ma najmniejszego znaczenia.

- Cholera! - powiedzia nagle Wilks - Cholera! Cholera!

22.

Szczliwie dla oddziau posiadali noktowizory i wizjery na podczerwie. Napastnicy wiedzieli, e komandosi maj po­rusza si w ciemnociach mrowisk, wic pozwolili im zabra ten rodzaj sprztu.

Mogli, wic teraz porusza si w ciemnociach.

Moe gdzie tam w górze brzczay helikoptery, ale teraz komandosi byli lepiej wyposaeni od androidów i praktycz­nie niewidzialni.

Wród bezksiycowej nocy szybko zdali do ldownika. Prowadzio ich cieplne promieniowanie, jakie wydziela ten pojazd. Ramirez szed na przedzie, wyprzedzajc reszt o kil­kaset metrów. Bueller kaza mu wyszukiwa drog, przeszu­kiwa teren i zgasza wszystko do tyu. Byo wysoce pra­wdopodobne, e ldownik jest strzeony. Mitch musia wymyli sposób jak pokona straników i nie uszkodzi ma­szyny.

Wanie patrzy w kierunku miejsca gdzie powinna si znaj­dowa, gdy w jednej chwili ciemna noc zmienia si w jasny dzie.

- Gówno! - powiedzia. Odsun wizjer na podczerwie. Chcia popatrze na wiato wasnymi oczami.

wietlista kula w miejscu, gdzie znajdowa si ldownik cigle si rozszerzaa. Potem zacza powoli ciemnie. Byli do daleko od miejsca wybuchu tak, e fala uderzeniowa, jaka do nich dotara bya prawie agodna. Sprawiaa wraenie gorcego wiatru, nagego podmuchu od rozpalonej pustyni.

Bueller pad pasko na ziemi, lecz w tym samym momencie stwierdzi, e zawiód go refleks. Gdyby promieniowanie byo szkodliwe to i tak zrobi to zbyt póno.

Po sekundzie zaczy spada kawaki rozerwanego pojaz­du.

Niektóre uderzyy w ziemi cakiem blisko wydajc gu­che odgosy, jakby cikie przedmioty spaday na kamienist gleb. Jaki poncy kawaek uniós si wysoko w gór, inne strzelay jak witeczne fajerwerki. Gorcy deszcz spad w py okolicy i wieci blado nawet po upadku.

- O, ludzie! - mrukn Chin.

Bueller powiedzia do komunikatom:

- Ramirez? Odezwij si, Ramirez.

Nie byo odpowiedzi.

- Adios, Ramirez - powiedziaa Mbutu.

Mitch przyglda si dymicym szcztkom w oddali. Ra­mirez musia zgin od wybuchu. Cholera!

aowa kolegi, ale inna myl zmrozia go do szpiku koci: bez ldownika wszyscy byli straceni. Koniec misji. Koniec oddziau.

Cholera.

- Moesz skontaktowa si z komandosami? - spytaa Bi­llie Wilksa.

Na konsoli komunikatora byskay wiateka. odbieranych rozmów, ale wszystkie pochodziy od androidów wroga, któ­rzy pozostali na planecie po wybuchu ldownika. Sierant przesun rk po klawiaturze i goniki zamilky. Dotkn jakiego przycisku.

- Pluton Lis, tu sierant Wilks. Syszycie mnie?

Przez chwil, która dla Billie wydaa si nieskoczenie du­g, nikt si nie zgasza.

"O, Boe, Mitch!" - pomylaa.

- Tu Bueller z Pierwszego Oddziau. - Mitch!.

Wilks machn na ni rk. Zamilka. - Bueller, jaka sytuacja?

- Mam Blake, Smitha, China i Mbutu. Stracilimy Rami­reza, kiedy ldownik zamieni si w supernow. Jak tam u was?

- Billie odstrzelia gow niegrzecznemu chopcu. Ju go nie ma wród nas. Jacy jego onierze pewnie przebywaj jeszcze na statku, ale jestemy uzbrojeni i mamy centrum do­wodzenia. Sdz, e niebawem oczycimy statek.

- Ciekawe, e jego androidy nie przestrzegaj Pierwszego Prawa.

- Tak, wiem o tym. Suchaj. Wysyam inny ldownik po twój oddzia. Misja skoczona, Bueller. li chopcy maj na Ziemi jednego obcego. Kiedy rzd si o tym dowie, pooy ap na caym interesie. Nie potrzebujemy ju ani jednego eg­zemplarza.

- Zrozumiaem, sierancie. Znajdziemy bezpieczne miej­sce i poczekamy na ldow...

Nagle inny gos zaguszy Buellera.

- Na pomoc, ktokolwiek nas syszy niech nam pomoe! Tu Walters, Drugi Oficer. Androidy zapdziy nas w poblie jed­nego z tych pieprzonych mrowisk i wanie te potwory za­czynaj wyazi! Pomócie nam!

- Do cholery! - krzykn Wilks i dotkn przycisku na tabli­cy kontrolnej -Walters, tu Wilks! Gdzie jestecie? Wcz auto­matyczny nadajnik naprowadzajcy!

- Jezusie! Ju s tutaj! Nie, nie! Zostawcie mnie! Aaah!

- Nadajnik, Walters wcz nadajnik! Billie wpatrywaa si w Wilksa.

- Jest sygna- powiedzia sierant - Zdy nacisn. Billie pokrcia gow.

- Obcy zacign ich do wntrza kopca. Zawiesz ich w kokonach w komorze z jajami.

- Tak - skin Wilks - Nawet pomimo sygnau z nadajnika nie zdymy ich uwolni zanim nie zostan zaimplantowani poczwarkami.

Wypuci gono powietrze i mówi dalej:

- Zamierzam wytrci planet z jej orbity przy pomocy adunków jdrowych. To bdzie szybka mier. Mamy wys­tarczajc ilo sprztu. Gdy Stephens zabroni zabiera bro plazmow, zaadowaem w tajemnicy czci bomb jdrowych. Mog zapali tam na dole tysic wulkanów za jednym przy­ciniciem guzika. Przez chwil bdzie tam jak we wntrzu gwiazdy. Wysterylizuj t przeklt planet.

- Sierancie Wilks - rozleg si gos Mitcha - Syszelimy woanie o pomoc. To tylko dwanacie kilometrów od nas. Idziemy tam.

- Nie zezwalam, panie szeregowy. Misja skoczona, po­wtarzam: skoczona. Znajdcie miejsce na ldowisko i cze­kajcie na nas. To rozkaz.

- Sierancie, pan wie, e nie moemy zostawi tych ludzi bez pomocy.

Wilks zacisn szczki.

- Zgosimy si, kiedy ich stamtd wyrwiemy. Billie nie rozumiaa, co si dzieje.

- Mitch! Tu Billie! Nie zdoasz uratowa zaogi. W ich sy­tuacji ju s martwi! Czekaj na ldownik!

- Ja, eee... nie mog ci tego wyjani, Billie, ale nie moe­my pozwoli im umrze.

- Do diaba, Mitch! Co to jest, honor komandosa? Tam­tych ju nie ma! Moe bd jeszcze jaki czas oddycha, ale umr bo bd nosi w sobie te pieprzone poczwarki! Nie mo­emy dla nich nic zrobi, nawet jeeli ich wydostaniesz! Nie warto ryzykowa!

- Przykro mi, Billie. Kocham ci.

- Mitch!

- Daruj sobie - odezwa si Wilks - Nie powstrzymasz ich.

- Dlaczego.

Nie usyszaa odpowiedzi.

- Wiadomo co o innych oddziaach? - spyta Chin.

- Nie - odpowiedzia krótko Bueller - Spodziewam si, e znajdziemy ich w kopcu, jeeli tylko pracuje którykolwiek z nadajników naprowadzajcych.

- Nie lubi tego - pokrci gow Smith.

- Nawet mi o tym nie mów - warkn Mitch.

Ruszyli w ciemno nocy.

Na statku pozostaa czwórka androidów Masseya. Wilks i Billie odnaleli ich i zabili.

- Nie rozumiem - powiedziaa Billie - Mylaam, e an­droidy nie mog krzywdzi ludzi.

- Jeste blisko prawdy - pada odpowied - Zmodyfiko­wano Pierwsze Prawo Robotów Asimowa. Nie tylko nie mo­g zabi czowieka, ale równie nie mog pozwoli na jego mier bez próby uratowania go. W przeciwnym razie nie by­oby androidów chirurgów. Nie mogliby troch pokaleczy czowieka by uratowa go od choroby lub mierci. Nie mona

tego powiedzie o grupie Masseya.

Wilks zaprogramowa zarówno wojskowy ldownik jak i jeszcze jeden ze statku Masseya. Statek kompanii bdzie czeka na orbicie stacjonarnej na wypadek gdyby by potrzeb­ny. Móg by zdalnie sterowany z powierzchni planety. Ma­ssey wysya swoje helikoptery w czym co nazywane byo "kul niegow". Otoczka topia si przy opadaniu, a mig­owce ldoway bezpiecznie.

- Zamierzam i z tob - oznajmia Billie.

- Niezbyt dobry pomys. Wolabym mie ci na statku. - Nie obchodzi mnie co by wola. Id.

Wilks popatrzy na ni i pokrci gow. Próbowa j os­trzec, próbowa powstrzyma j przed zwizaniem si z Bu­ellerem. Nic do niej nie docierao. Wczeniej czy póniej srogo za to zapaci. To j zrani bolenie, ale moe jest to jedyny sposób. Bueller i inni s straceni tak samo jak ci z zaogi, którzy zostali porwani przez potwory na potrawk dla swoich dzieci. aden inny oddzia nie odpowiedzia na ich woania. Caa misja bya od pocztku przeklta.

- Dobra. Moesz i.

Có innego móg jej powiedzie.

Oddzia mia wyranie szczcie. Tu przed witem natknli si na jeden ze migowców. Maemu pojazdowi mu­siao wyczerpa si paliwo i wyldowa nad strumieniem by naadowa zbiorniki energii. Energia pyncej wody bya zbyt maa by szybko zregenerowa baterie, ale pasaerowie wehi­kuu nie mieli wyboru.

Uywajc czujników podczerwieni Blake wypatrzya dwój­k androidów. Stali okoo dwustu metrów przed ni. jeden strza na kadego.

- Dostan medal albo co w tym rodzaju?

- Oczywicie, Blake. Kiedy wrócimy na ziemi zaatwi ci Order Czowieczestwa.

- Mam ju jeden, Bueller. Mylaam o Platynowym Sercu. Co najmniej.

- To te dostaniesz, do diaba.

Umiechnli si do siebie, ale ich napite twarze mówiy co innego. Ich szanse ujcia z yciem byy tak mae jak nieg na supernowej.

Czuli si jednak o wiele lepiej ni na pocztku. W mig­owcu znaleli dwie strzelby plazmowe wraz z adunkami, ka­rabin 10 mm i dwa pistolety. Teraz ju wszyscy byli uzbro­jeni w bro plazmow. Tylko Bueller dwiga karabin i pas z granatami.

- Co z zasilaniem helikoptera? - spyta Mitch.

- Prawie trup - odpowiedzia Smith - Zajmie z szesnacie godzin zanim naaduje si wystarczajco by unie si w po­wietrze. A nawet wtedy nie udwignie nawet dwójki pasae­rów.

Bueller wzruszy ramionami.

- Niech si aduje. Moe si przyda, gdy bdziemy wra­ca.

- Gdy? - spyta ironicznie Smith - Nie jeste zbytnim op­tymist?

- Idziemy std.

Poranek rozwietli ju niebo na wschodzie pierwszymi czerwonymi blaskami dnia.

- Czerwieni niebo si jarzy, ostrzeenie dla eglarzy ­znów odezwa si Smith.

- Jestemy komandosami - obci go Bueller - Niech si Marynarka zajmuje tym gównem.

Pomaszerowali w kierunku kopca.

Gdy ldownik wypyn w przestrze z brzucha Benedicta, Billie westchna. Poza statkiem nie byo grawitacji. Wraz z Wilksem stali si nagle niewacy. I to dziwne uczucie w o­dku, które przyprawiao j o mdoci. Przekna kul tkwic w gardle i staraa si gboko oddycha przez nos. Tam w dole by Mitch. Przey. Jeeli zdoaj dotrze do nich zanim wejd do kopca, moe uda si jej powstrzyma go. Gdyby jednak si spónili, wemie karabin i pójdzie za nim.

- Jak dugo jeszcze? - spytaa.

- Jak dobrze pójdzie, to jeszcze godzin.

- A jak le?

- Weszlimy w atmosfer pod zym ktem - powiedzia ­Jeeli pójdzie co nie tak, usmaymy si w tej puszce.

- Co stanie si z planet, gdy zginiemy?

- Jeeli nie pocz si ze statkiem w cigu szeciu godzin, komputer zrzuci atomówki. Ktokolwiek pozostanie na dole, nie bdzie mia adnych szanse

Billie spojrzaa Wilksowi w oczy.

- Wiesz co robi obcy, gdy zostaje ich mao - spyta - Nie mam zamiaru dawa im takiej szansy. Leayby na caej pla­necie i czekay na jakiego biednego frajera, eby go wyko­rzysta jak niemowlc papk.

Skina gow. Mia racj. Jeeli mieli zgin, niech razem z nimi zginie ten przeklty wiat. Tylko w ten sposób mog by tego pewni.

- Jest wejcie - powiedziaa Mbutu - Co robimy?

- Id na czele - powiedzia Bueller - wy za mn dwójka­mi. Mbutu, ty i Chin na przedzie, a Blake ze Smithem opie­kuj si naszymi dupami. Mamy sygna z nadajnika i idziemy na niego. Prosto na niego.

- atwe jak spadanie w polu grawitacyjnym - powiedzia Smith.

- Masz pokrtne poczucie humoru - odezwaa si Blake ­Komu musiaa drgn rka, kiedy instalowa ci gówn pyt mózgu.

- Pieprz ci.

- Jak wrócimy na statek, bd caa twoja, kochasiu.

- Cwana jeste, Blake - powiedziaa Mbutu - Bdzie chcia szybko umrze.

- Idziemy, komandosi. Ludzie czekaj na nasz pomoc. Pierwsza fala obcych pojawia si, kiedy weszli ju okoo dwustu metrów w gb kopca. Tuzin potworów porusza si niewiarygodnie szybko. Obnaone zby, wycignite przed siebie szpony.

- Celowa, nisko - rozkaza Bueller - Utnijcie im nogi! Sam posa trzy pociski, zataczajc luf may uk od lewa do prawa.

Zielone smugi pomkny obok niego i zaczy oddziela nogi od cia. Kilka stworów upado i leao na ziemi. Inne spltay si z nimi.

Mitch wyj pistolet. Zewntrzne opancerzenie potworów potrafio oprze si mikkim pociskom, ale bestie otwieray szeroko paszcze, szczerzc ky. Wypali w te zbiaste otch­anie. Kule swobodnie przebijay mikk tkank i dostaway si do rodka czaszek. Uszkodzenia wewntrz byy wystar­czajco powane by monstrum pado bez ycia.

W cigu piciu sekund dwanacie atakujcych obcych le­ao spalonych lub rozszarpanych. Z miejsc, gdzie krew do­tkna podoa mrowiska unosi si gryzcy dym. To co na­zywane krwi byo prawdziwym mocnym kwasem.

- Nie wchodzi w te kaue - ostrzeg Bueller. - Nie zera zbytnio podoa - zauwaya Blake.

- To ma sens - odezwa si Chin - Nie potrzeba im dziur w cianach za kadym razem jak kto skaleczy si w palec.

- Cigle jestemy piset metrów od celu - przerwa Mitch - Idziemy.

Ldownikiem zaczo rzuca. Atmosfera bya pena chmur i widzialno spada praktycznie do zera. Wilks mia nadzie­j, e komputer wie co robi. Temperatura powoki wystar­czyaby do stopienia srebra i jeszcze rosa. Zaprojektowano j do wysokich temperatur, ale gdyby ldownik opada z nie­wiadomych przyczyn pod zbyt duym ktem, zaczyby si problemy. Gdyby spona zewntrzna warstwa, mogoby oka­za si to fatalne dla pasaerów. Wystarczyoby kilka sekund, eby ich upiec. Przynajmniej dugo by nie cierpieli.

- Cz... cz... czy... n-n-a... n-a-am si... u-u-daa?

Wilks popatrzy na Billie. Jego wasny gos by take zniek­sztacony przez wibracj, gdy odpowiedzia:

- M-m-o-oe.

Kolejna fala potworów zbliya si do oddziau. Wydaway z siebie syczce gosy. Wypali karabin Buellera i przeciw­pancerne pociski przebijay ciaa obcych albo rykoszetoway w przypadku trafienia pod niewaciwym ktem. W tym os­tatnim przypadku krzesay iskry jakby uderzay o stalowy pan­cerz.

Chin by tu za Mitchem, a jego plazmowa strzelba praco­waa niemal bez przerwy owietlajc ciany upiornym zielo­nym wiatem.

Jeden z obcych pad z przecitymi na wysokoci kolan no­gami. Przewróci si na Buellera i odtrci na cian. Gow Mitcha chroni solidny hem, lecz barki odczuy uderzenie. Impet obróci go, wic móg zobaczy co stao si z Chinem. Widzia wszystko jak na zwolnionej projekcji holograficznej.

...Beznogi potwór podcign si swymi szponiastymi do­mi i przelizn pod lini ognia komandosa. Chin usiowa obniy strza, lecz zrobi to zbyt póno. Obcy otworzy po­tne szczki i kapn nimi, zaciskajc je na udzie onie­rza...

...Chin krzykn. Waln kolb plazmowej strzelby w czasz­k potwora...

...Blake wrzasna: - Nie ruszaj si!

Zrobia krok do przodu by zastrzeli besti trzymajc w zbach jej koleg...

...Obcy straci nogi, lecz zosta mu jeszcze ogon. Trafi nim w brzuch China. Ostre zakoczenie przebio mikkie ciao i wyszo pomidzy ebrami na plecach komandosa. ebra przebiy skór...

... Blake wystrzelia, trafiajc potwora poniej stawu szczk. Obcym zatrzso i zby zgryzy cakiem nog China. Przez sekund sta na jednej nodze utrzymywany tylko przez ogon bestii. Potem upad...

Smith ruszy by pomóc koledze. W tym samym momencie inny obcy przesun si obok Buellera zasaniajc mu na chwil widok. Zdoa unie bro, chocia wszystko dziao si tak szybko, e jeszcze cigle lea po uderzeniu o cian...

Mitch strzeli. Jeden z pocisków trafi obcego w bok gowy tak, e potwór odwróci si w jego stron. Dalsze dwie kule chybiy. Jedna z nich uderzya w China i zniosa cakowicie czubek gowy...

...Smith by blisko obcego. Kiedy tamten odwróci si by go chwyci, onierz strzeli. Sta za blisko. Strumie plazmy rozerwa pancerz bestii, lecz czciowo si rozprysn. Pla­zma trafia Smitha w twarz. Spalia skór i ugotowaa oczy. Komandos przewróci si w ty, a obcy upad na niego. Kwas rozla si na Smitha, przepali jego pancerz i ciao; Dym uniós si nad olepiajcym byskiem...

...Bueller ponownie upad na podog, usysza szum nas­tpnych strumieni plazmy, zobaczy zielone wiato, wsta...

Druga grupa potworów zostaa pokonana. Moe ze dwa­dziecia leao martwych, ale odeszli równie Chin i Smith. Zostaa ich tylko trójka.

Bueller spojrza na Blake i Mbutu. Skiny gowami. Bez sowa ruszyli dalej w gb kopca.

23.

Twarde uderzenie zatrzso ldownikiem. Billie poczua, e zaraz zwymiotuje. Nigdy nie czua si dobrze w stanie nie­wakoci. Jej odek zawsze zachowywa si dziwnie. Miaa uczucie jakby spadaa z duej wysokoci. W tym momencie mae skrzyda ldownika ponownie zapay atmosfer, cie­nie powrócio. Przekna lin, a odek wróci na swoje miejsce.

- Nie za dobrze - odezwa si Wilks - Mamy teraz dalek drog do przebycia. Moe spotkalimy za duo chmur.

Billi nic nie powiedziaa. Czy przybd za póno? Czy Mitch bdzie jeszcze y? Billie, jak nikt inny, zdawaa so­bie spraw naprzeciw jakiemu niebezpieczestwu idzie jej ukochany. Jakiekolwiek byy motywacje obcych, pozostawa­y nieubaganymi maszynami do zabijania. Nie dbay o wa­sn mier, nigdy nie okazyway strachu. Jedyn wan dla nich spraw byo przeycie gatunku. Pojedynczy osobnik si nie liczy. Odwrotnie jak u ludzi. Zupenie inaczej.

- Jak dugo jeszcze?

- Trzydzieci minut, plus minus. Musimy zdy, eby star­czyo nam paliwa do osignicia prdkoci ucieczki i pow­rotu na statek.

Billie znowu kiwna gow. Nie miaa w tym momencie nic do powiedzenia.

Po lewej stronie Buellera ukazao si boczne przejcie. Wy­strzeli w gb korytarza trzydzieci adunków. Trzyma ka­rabin na wysokoci pasa i zatacza nim mae krgi. Nie mia zbyt wiele amunicji, zaledwie jeszcze jeden zapasowy maga­zynek, lecz nie chcia natkn si na brzydk niespodziank. Korytarz by ciemny.

W kadym razie trafi.

Automatyczny ogie móg dosign kadego obcego sto­jcego na wysokoci od kolan do bioder i pewnie tak si stao. Jednak jeden z nich musia uwiesi si przy suficie lub roz­cign na pododze. Natychmiast, gdy umilky strzay mon­strum wyskoczyo z ciemnoci.

Bueller nie pozostawia niczego przypadkowi i cigle trzy­ma bro gotow do strzau, ale podskoczy przy kolejnym strzale. Potwór lecia w kierunku komandosa jak rakieta.

Reakcja Mitcha bya byskawiczna. Niewane stao si jak wiele pocisków trafio obcego. Inercja powodowaa jego cige zblianie si. Bueller nie mia czasu myle. Upad i przy­lgn do liskiej, gorcej podogi. Bestia mina go o centy­metry. Mbutu krzykna kiedy obcy skierowa si ku niej. Bla­ke strzelia, ale monstrum i Mbutu ju si sczepili. Mimo, e Blake bya doskonaym strzelcem nie potrafia powstrzyma wycieku kwasu z rany obcego. Wytrysn na twarz nieszcz­snej komandorki. Mbutu instynktownie otworzya usta do krzyku. Potwór by umierajcy, ale wpompowa wystarcza­jc ilo swej mierciononej krwi by dziewczyna szybko zgina. Moe przeyaby, gdyby znalaza si od razu w woj­skowym centrum medycznym, ale takiej szansy nie miaa. Jej policzek i nos sta si jedn dymic ruin, a gardo i puca szybko zostay przearte kwasem.

Bueller zerwa si. Mbutu wydawaa jeszcze charczce dwiki. Wiedzia o co prosia. Nie mógby prosi Blake by to zrobia. Podniós karabin i jeden raz nacisn spust.

Kula trafia w mózg i zakoczya cierpienia Mbutu.

Blake schylia gow.

- Dzikuj - powiedziaa cicho.

Mitch nie odpowiedzia. Zabrako mu tchu. Skin tylko gow i wzruszy ramionami.

Zostao ich dwoje.

- To jest tam - powiedzia Wilks.

Obraz na monitorze by wyraniejszy ni z bocznych wiz­jerów, ale Billie wolaa naturalno. Kopiec wyrasta ponad grunt jak jaki zoliwy nowotwór. By brudnoszary w wietle miejscowego soca. Krajobraz by pustynny. Wokó mrowi­ska nie byo nic prócz pyu i ska.

- Zamierzam ldowa na tym pamie wzgórz - odezwa si Wilks - Bdziemy mogli atwiej uywa dzia ldownika ze wzniesienia. No i atwo dojrzymy ich, kiedy bd si zbli­a. A take wszystko, co ich bdzie goni.

Dziewczyna spojrzaa na niego.

- Cigle za due zakócenia - powiedzia - Co jest w cia­nach, co blokuje sygna.

- Mogabym pój... - Nie. Nie mogaby.

- O, ludzie - jkna Blake - Skrelam to miejsce z mojej listy kurortów. Tu cuchnie.

Z krtego korytarza wysypali si nastpni napastnicy, ale byo tu do miejsca, co pozwolio Buellerowi dostrzec ich na czas. Razem z Blake skosili ich byskawicznie jak na strzel­nicy. Mitch strzela ogniem póautomatycznym by oszcz­dza amunicj. Mia jeszcze okoo osiemdziesiciu adun­ków i plazmow strzelb Mbutu zawieszon na ramieniu. Mogoby by gorzej.

Ukazao si ogromne, sklepione wejcie.

- Sygna dochodzi stamtd - odezwaa si Blake - Mniej ni pidziesit metrów.

- Wylgarnia - powiedzia Bueller. - Tak.

- Idziemy tam.

Gdy zbliyli si do przejcia zwikszya si temperatura. Powietrze jakby zgstniao i stao si bardziej wilgotne. Czuli si jak w ani parowej penej rozkadajcych si cia.

Mitch wszed pierwszy, Blake tu za nim. Oboje trzymali bro w pogotowiu.

- S tam -powiedzia komandos.

Czwórka ludzi, trzech mczyzn i kobieta, wisiaa przy cianach spowita w podobne do pajczych sieci.

Podog zacielay jaja wielkoci kosza na mieci. Nie by­o adnego znaku obecnoci królowej. Nie byo równie ro­botnic. Panowaa cisza tak gboka, e Bueller sysza wasny oddech.

Nagle obydwoje zaczli porusza si bardzo szybko.

- Ta nie yje - powiedziaa Blake po przytkniciu palców do ttnicy szyjnej kobiety.

- Ten równie - stwierdzi Bueller.

Tylko jedna z ofiar ya. Komandosi byskawicznie roz­cili spowijajc j sie. Jajo lece obok cigle byo nie po­pkane. Znaczyo to, e czowiek ten nie nosi w sobie po­czwarki obcych.

Mczyzna odzyska przytomno niemal dokadnie w mo­mencie uwolnienia go. Krzykn z przeraenia.

- Spokojnie, spokojnie - odezwaa si Blake - Wszystko w porzdku. Wanie ci wydostalimy z tej puapki.

Strach nie pozwala mówi wystraszonemu czowiekowi. Sowa uwizy mu w gardle.

- Moesz chodzi?

Skin gow, cigle nie mogc wymówi nawet pojedyn­czego wyrazu.

- Wic zabierajmy si std i to szybko. Zrozumiae? Znów kiwnicie gow.

Caa trójka ruszya ku wyjciu z komory. Kiedy tam dotarli Mitch zatrzyma si nagle.

- Co jest? - spytaa Blake.

- Zostawi im tu w prezencie par granatów.

Opar o biodro karabin i wystrzeli trzy pociski. Zrobi to tak szybko, e gdy pierwszy jeszcze nie wybuch, drugi i trzeci ju leciay do celu.

- Idziemy.

Pobiegli.

Wilks dotkn sensora na tablicy kontrolnej.

- Wykryem tu jakie fale sejsmiczne. Wyglda na to, e kto bawi si materiaami wybuchowymi. Prawdopodobnie M-40.

Cigle yj?

- Moe.

- Musimy co zrobi.

- Cigle co robimy. I czekamy. Nikomu nie pomoemy jeeli nie znajdziemy sposobu by zle z tej cholernej skay. W cigu piciu godzin caa planeta zamieni si w pieku, a potem stanie si paska jak oceany na Jowiszu. Nie chcemy chyba zosta tu tak dugo.

- Po lewej! - krzykn Bueller.

Blake, zimna jak cieky tlen, odwrócia si i oblaa kory­tarz zieleni swej plazmowej strzelby. Strumienie energii ugo­toway robotnice obcych jakby to byy kraby schowane w pancerzach. Wszystkie pyny ich cia zagotoway si i zaczy wydobywa w formie pary z koczyn. Parujcy kwas móg sta si niebezpieczny dla komandosów i pilota.

- Spróbuj jak smakuje plazma, ty ajdaku - mrukna Bla­ke.

Bueller zerkn na ni ze zdziwieniem.

- Ju dawno chciaam to powiedzie - wyjania i umiech­na si.

Potrzsn gow, chocia podziela jej uczucia. Wbrew wszelkim przeciwnociom szybko zbliali si do wyjcia z koszmaru. Ju mniej ni sto metrów dzielio ich od jaskra­wego wiata dnia. Wida je byo na kocu tunelu, jaki otwo­rzy si przed nimi.

- Prawie dotarlimy - odezwa si Mitch - Dasz rad?

- Dam - pilot w kocu odzyska gos - Tylko trzymajcie tych skurwysynów z daleka ode mnie.

Ostatnie trzydzieci metrów byo najgorsze. Okazao si, e robotnice odcinaj ich od wyjcia. Jednak nadzieja nie opuszczaa Buellera - mogli to w kocu zrobi - chocia mog­o by za wczenie na taki optymizm.

W kocu dotarli do ujcia tunelu.

- Cze, soneczko - wykrzykna Blake, gdy wyszli z kop­ca.

Mitch osania tyy. Trzyma bro w pogotowiu i co chwila zerka za siebie. Ciepo soca, jakie odczu na skórze spra­wio mu tak przyjemno jak nic dotychczas.

- Hej, nasi s tutaj ! - rykna nagle Blake - Tam fiest nasz ldownik!

Bueller rzuci okiem. Tak. Piset metrów od nich, na nie­wielkim wzniesieniu sta pojazd pochodzcy z ich statku.

- Wracamy do domu, ludziska! - zamiaa si Blake. Bueller zdusi w sobie chichot. Byo co cudownego w wieym powietrzu i nigdy nie widzia nic pikniejszego, poza Billie, od bojowego pojazdu widniejcego prawie o wy­cignicie rki.

- Syszaem - powiedzia - Ruszamy. Bd osania wasze dupska.

Blake poprowadzia pilota pylist ciek w kierunku wzgórz.

- Tam s - powiedzia Wilks. Gos mia spokojny, lecz brzmiao w nim kracowe napicie.

Billie rozejrzaa si wokoo. Odlego bya zbyt dua by goym okiem zidentyfikowa osoby. Wida byo trzy posta­cie. Dwie poruszay si w dó po stoku wiodcym do wejcia do kopca, jedna staa i osaniaa tyy.

Billie signa po wizjer elektroniczny i nacisna odpo­wiedni przycisk. Popatrzya na ekran.

To Mitch sta nieruchomo w wejciu do tego przekltego mrowiska.

- yje!

- Zostaa ich tylko trójka - odezwa si Wilks - Dwoje komandosów i jeden z zaogi statku.

Billie nie suchaa co mówi. Tam by ywy Mitch i to byo najwaniejsze.

- Oddzia Pierwszy, tu Wilks. Odbiór. W odpowiedzi zabrzmia kobiecy gos:

- Fajnie, e spade z nieba, sierancie. Co by powiedzia gdybymy doczyli do was i dali std nog?

- Tak mylaem - pada odpowied - piesz si Blake. Czas pynie.

- Idziemy do was.

Mitch sysza wszystko przez komunikator i umiechn si. Wpatrywa si w ciemnoci ziejcej paszczy kopca. Zrobi krok w ty. Bro cigle trzyma wycelowan w wejcie.

- Hej, Billie - powiedzia do mikrofonu - Trzymasz dla mnie to mae ciepeko?

- Przyjd i ogrzej si w nim - odpowiedziaa Billie. Odwróci si by spojrze w kierunku ldownika. Umie­cha si ze szczcia.

To by bd.

Obcy musia czeka na moment dekoncentracji komando­sa. Wypad na zewntrz, jego szpony ryy skalisty grunt. Ra­miona mia wycignite, a obnaone zby wysuny, si w przeraajcym grymasie.

Bueller okrci si wokó osi i podniós karabin. Polizn si o odamek skay. Zachwia si, przechyli w lewo. Lufa obniya si odrobin, o wos, gdy naciska spust.

Pad strza. Pudo.

Próbowa wycelowa lepiej, ale potwór by ju przy nim i wystarczyo tylko strzeli. Zrobi to zbyt wolno. Monstrum skrzyowao donie i chwycio go, wbijajc jeden z pazurów o twardoci stali w jego biodro. Drugi szpon wbi mu si po­niej pasa po drugiej stronie. Karabin wypad Mitchowi z rk. Usiowa wycign pistolet.

- Mitch! - krzykna Billie.

Obcy napry minie ukryte pod zewntrznym szkiele­tem. Byy silniejsze wiele razy od ludzkich. Bueller poczu jak ból przenika go w pasie. Zdoa krzykn, potem poczu szok jakby...

Potwór rozerwa go na dwoje w pasie.

Billie ujrzaa upadajce czci Mitcha. Zobaczya jak nogi lec w jedn stron, a korpus w drug. Popyna krew, nie czerwona, lecz biaa, BIAA! - wytrysna jak fontanna mleka w powietrze ku socu planety obcych.

24.

Wilks obserwowa jak obcy rozrywa Buellera. - Blake, padnij! - krzykn przez komunikator.

Wcisn przyciski kontrolowanego ognia dziaek wycelo­wanych w wejcie do kopca. Zobaczy jak brzegi otworu po­janiay wiatami wybuchów 20 mm uranowych adunków. Majc okrelony cel, robot od dziaek wadowa w kopiec dwadziecia pocisków, poczynajc od szczytu, a koczc metr nad ziemi.

Ogie z ldownika rozerwa na czci obcych rzucajc po­szarpane kawaki ich cia na ciany mrowiska. Komputer za­programowany zosta na cel w ksztacie potworów i teraz wstrzyma ogie, czekajc na dalsze cele.

Billie krzykna. Patrzya przez wizjer i nie moga nie za­uway czym by Bueller. Skrty jego ukadu trawiennego zwisay poniej torsu, a biay pyn rozlewa si wokoo. Czo­wiek byby w tej sytuacji skpany we krwi, Bueller lea jak­by w kauy mleka. Rurki, zczki, rozgazienia, wszystko to wypywao na zewntrz ze zniszczonego ciaa androida.

Billie ponownie krzykna. Wilks wiedzia, e wanie od­krya to, czego nigdy nawet nie podejrzewaa.

- Billie!

Cigle krzyczaa.

Nie mia teraz czasu si ni zajmowa. Przekrzykujc jej wrzask rzuci do komunikatora:

- Blake! Ruszaj! Pochylcie si, macie tylko metr wolnego! Komputer ponownie uruchomi dziaka. Sierant dostrzego obcych na sekund zanim pociski dosownie nie wrzuciy ich do wntrza kopca.

Blake ruszya, ale w odwrotnym kierunku. Poczogaa si w kierunku Buellera. Cigle pozostawa poniej linii ognia z ldownika.

- Blake, do cholery!

Billie znów zacza krzycze.

Wilks odsun w ty fotel, wychyli si i uderzy otwart doni w twarz dziewczyny. Krzyk urwa si nagle jak prze­city laserem.

- On yje - dobieg z komunikatora gos Blake. Komandoska wcigna sobie rannego androida na plecy i popeza do miejsca, gdzie lea pilot.

- O, Boe! O, Boe, o, Boe! - zajczaa Billie.

Wilks mia tego do.

- Próbowaem ci ostrzec! Próbowaem ci trzyma z da­leka od niego! Nie chciaa mnie nawet wysucha! Tak, jest androidem. Cay pluton; wszyscy z nich to androidy! Stwo­rzeni do zada takich jak nasze. Jak mylisz, jak czowiek mógby oddycha tym marnym powietrzem i by cigle w najwyszej formie?

Billie patrzya na ekran. Nie poruszaa si; nawet nie mrug­na okiem.

Blake zygzakowaa by schodzi z linii ognia. Cigle miaa na plecach Buellera. Waciwie poow Buellera. Pilot trzy­ma si blisko niej.

- Dlatego wrócili do mrowiska - powiedzia Wilks czujc si ju bardzo zmczony - Nie mogli pozostawi czowieka bez ratunku. Takie jest Pierwsze Prawo.

Billie cigle nieruchomo patrzya przed siebie.

- S szybsi, silniejsi i tasi ni czowiek. Niektórzy nie lubi pracowa z nimi, wic nowe modele idealnie udaj czo­wieka. Jedz, pij, sikaj, dziaaj i nawet czuj jak czowiek. Potrafi nienawidzie, ba si, kocha tak jak my. Z zewntrz nawet fachowiec ich nie rozpozna. Wszystko na zewntrz wy­glda identycznie. Myl, e wiesz o tym, prawda?

W kocu popatrzya na niego. Dostrzeg jej ból, który prze­era j do najwikszych gbin mózgu. Zakochaa si w an­droidzie, spaa z nim. Dla niektórych miao to takie samo zna­czenie jakby zakochaa si w psie albo innym zwierzciu i spókowaa z nim.

- Massey nie wiedzia o tym - cign dalej - To dlatego obcy nie spieszyli si z atakiem na nich czy uyciem ich jako swych inkubatorów. Ich tkanka jest niejadalna dla poczwa­rek. Wygldaj tak samo, nawet po dotkniciu, ale oczywi­cie w smaku s nie do przyjcia.

- Przepraszam, dzieciaku.

Gdy odezwaa si, jej gos by zimny jak kosmiczna pu­stka.

- Dlaczego mi nie powiedziae, Wilks?

- Próbowaem. Nie chciaa sucha.

- Nigdy nawet nie wspomniae o androidach.

- Kiedy doszedem do wniosku, e powinienem to zrobi, byo ju za póno. Co miaem powiedzie? Zakochaa si w sztuczny facecie, tak? Urodzi si w warsztacie i tam zosta zoony jak zabawka przez zespó techników. To miaem ci powiedzie? Nie uwierzyaby mi.

- Powiniene powiedzie.

- Tak, cae moje ycie skada si z rzeczy, które powinie­nem zrobi, a nie zrobiem. Ta misja jest skoczona i odlatu­jemy. Reszt poukadamy sobie póniej.

Billie odwrócia si ponownie do ekranu. Blake i pilot dwi­gali to co pozostao z Buellera. Szybkimi skokami zbliali si do ldownika. Za nimi mrowisko obcych wybuchno nagle tuzinami potworów. Dziaka ponownie zaczy sw prac. Pociski przeciwpancerne rozryway biegnce monstra na strzpy, a te cigle zachowyway si jak wcieke tropikalne mrówki, które biegy ku metalowym cianom pojazdu. Dzie­sitki, setki. I cigle ich przybywao.

Robot strzelajcy z dziaek by najnowszym modelem. Uwzgldnia miejscow grawitacj, wiatr, ruch celu, a potem strzela i trafia. Ale niezalenie od jakoci broni, dziaa ona tak dugo dopóki starcza jej pokarmu, czyli amunicji.

Ostatnie pociski posypay si z luf. Tablica kontrolna rozjarzya si czerwonym wiatem. Komputer oznajmi, e za­pasy amunicji wyczerpay si, ale dalej jest prowadzona ak­wizycja danych o celu. Operator powinien zaadowa puste magazynki by kontynuowa zadanie lub przej na rczne ste­rowanie dodatkowymi moduami. W midzyczasie system po­zostanie w penej gotowoci, rozpoznajc i ledzc cele.

Wilks pokrci gow. Za wiadomo. Ldownik wystrzeli ju ca amunicj jak posiada. Nikt przed rozpoczciem misji nie spodziewa si takiej walki. A obcy cigle wysypywali si z kopca jak ogromne czarne termity naszpikowane sterydami i amfetamin. Ju z pidziesit potworów musiao biec w kierunku wzgórza, gdy przestay strzela dziaka. Potwory wspinay si w gór po ciaach zabitych. Czas odlatywa.

Blake i pilot byli tylko pidziesit metrów od statku. Wilks wyda rozkaz otwarcia zewntrznego wazu.

- Popiesz si, komandosie - powiedzia do Blake - Za tob jest od cholery mierdzcego towarzystwa. Chciabym zamkn jak najszybciej drzwi!

Byli wystarczajco blisko, eby dostrze uczucia malujce si na ich twarzach. Pilot spojrza przez rami i najwyraniej nie by zadowolony z tego, co zobaczy. To on wanie by czynnikiem opóniajcym bieg. Blake mogaby prawdopodobnie biec dwa razy szybciej, nawet dwigajc Buellera. M­czyzna wyranie przypieszy. Blake trzymaa si u jego boku.

Z niewiadomego powodu Wilksowi przypomnia si stary dowcip, który usysza w dziecistwie. art o pasterzach owiec. "Dalej, ruszajcie si - pomyla - Co tu si zastanawia, zabierajmy dupy w troki i..."

Billie bya jak odrtwiaa a do gbin swej duszy. Wilks uderzy j, ale nic nie czua. Moe tylko niewielkie ciepo w miejscu, gdzie jego palce zetkny si z policzkiem.

"Kamstwa. Same kamstwa. Wszystko to kamstwo. Jak Mitch móg mi to zrobi? Dlaczego nie powiedzia mi pra­wdy?"

Buty zatupay o wejciow ramp. Ju tu byli.

Blake wesza do kabiny. Pochylia si i ostronie pooya Mucha na stole. Na cianie bya apteczka pierwszej pomocy, ale komandoska zamiast tego wycigna z szafy plastikowe pudeko. Oczywicie. Apteczka dla ludzi nic tu nie moga po­móc.

- Dalej, czowieku - odezwa si pilot - startuj std! - Wilks siedzia w fotelu pilota.

- Zapi pasy - rozkaza.

Tylko pilot posucha. Billie staa pochylona nad Mitchem. Android mia zamknite oczy. Jego ciao koczyo si w pa­sie, a to co wypywao z jego kaduba, przyprawiao o mdo­ci.

- Siadaj, Billie!

Nie poruszya si.

Bueller otworzy oczy. Przez chwil nie móg ich zogni­skowa, lecz po chwili dziewczyna zauwaya, e j pozna. - Przy... przykro m-m-i-i, Bil... Billie - powiedzia. Gos jakby bulgota, jak gos kogo przebywajcego pod wod. - Za... zamierzaem c-i-i po... powiedzie. Sapn, usiujc nabra wicej powietrza.

Blake otworzya skrzyneczk. Wycigna kilka elektro­nicznych podzespoów i przyczepia je do piersi i ramion Mit­cha. Jeszcze jeden przypia mu do szyi, a kolejny do czoa. Podczya tub z czyst ciecz do przyrzdu na szyi. Pyn zacz przepywa przez rurk. Blake wycigna plastikowy pojemnik i rozpylia niebieskaw pian na rozerwan tali ko­legi. Pianka zaskrzypiaa, pojawiy si bble, i szybko za­styga w tward powok, która zmienia kolor na jaskraw ziele. Pokrya cakowicie uszkodzone rurki i inne czci.

- Czy umrze? - spytaa Billie.

- Nie wiem - szczerze odpowiedziaa Blake - Jego system zosta powanie uszkodzony, ale zdoa zamkn krenie i uruchomi program naprawczy. Nie wiem jak to si skoczy, ale zostalimy zbudowani by wiele wytrzyma.

- Posad w kocu swoj pieprzon dup! - rykn Wilks ­Startujemy!

Billie ruszya do fotela, ale cigle patrzya jak Blake za­bezpiecza Mitcha. Komandoska oplota jedn rk mocn po­dpor, a drug przycisna klatk piersiow Buellera.

- Zakotwiczyam si - powiedziaa - Jego te utrzymam. Ruszajmy.

Wilks zamkn wazy i uruchomi program startu. Silniki pojazdu ruszyy.

- Przygotowanie do startu zakoczone - pówiedzia - Uwa­ga...

Co uderzyo w ldownik. Cios by wystarczajco silny by zatrz pojazdem.

- Gówno! - powiedzia pilot.

Kolejne uderzenia. Trzecie. Pite. Dziesite.

- Wszystkie siedz na nas!

- Pieprzy je - odpowiedzia Wilks - Odlatujemy. Nacisn guzik.

Nic. - Co do diaba? - zacz pilot.

- Jeden z nich musia zablokowa dysze - stwierdzi Wilks - Komputer nie moe uruchomi gównego cigu. Musz przej na rczne sterowanie...

Doszed ich odgos skrobania o metal.

- Przedostaj si przez powok - odezwaa si Billie. - To niemoliwe! - wykrzykn pilot.

Znowu zgrzyt metalu.

Sierant nacisn kilka przycisków. Ldownik zatrzs si, ale si uniós. Zatacza si, lecz cigle szed w gór. Przeby ju kilkaset metrów. Billie widziaa to na monitorze.

- W porzdku - powiedzia pilot.

- Jestemy zbyt cicy - Wilks nie by zadowolony - Mu­simy strzsn tych skurwysynów...

Statek drgn, opad, zakrci si, jakby jaka cika masa wyldowaa na jednym z jego boków.. Z tablicy kontrolnej odezwaa si syrena. Sierant pracowa jak szalony. Jego rce taczyy po klawiaturze. Ldownik wyrówna, ale cigle opa­da.

- To lewy silnik - powiedzia Wilks - Blokada. Co jest wewntrz komory dyszy. Nie mog przej kontroli.

- Ale... ale komora jest opancerzona! - odezwa si pilot. - Wejcie jest zabezpieczone krat o gruboci palca - od­powiedzia Wilks - Ale co tam weszo. Wglowo-borowe ostrza s superchodzone i s kruche. Wystarczy uderzy czym ciszym ni kilka gram i rozsypuj si na kawaki. Nie mog skompensowa tej straty pozostaymi silnikami. Nie wyjdzie­my na orbit. Musimy wyldowa i oczyci komor.

- Mówisz o wyjciu na zewntrz?

Sierant popatrzy uwanie na pilota.

- Chyba, e masz lepszy pomys. . - Czowieku!

Cigle sycha byo dudnienie o zewntrzn powok, wicej uderze i skrobania w metal.

Billie patrzya na Mitcha. On spojrza na ni. Oczy mia ju zupenie czyste i jasne. Nie wiedziaa co powiedzie. Le­aa naga z tym mczyzn - nie, nie mczyzn, androidem - oddaa mu swe ciao, powierzya mu swe tajemnice. Oddaa mu swe myli, jakiekolwiek by byy. A on odpowiada jej jak czowiek, ale najwaniejsz prawd zatrzyma przy sobie.

Gdy tak patrzya na lecego Mitcha, moliwe, e umiera­jcego, poczua si chora. Czua, e gdyby miaa go wicej nie zobaczy, to byoby to zbyt szybko.

Jeszcze inna myl pojawia si gdzie gboko w jej móz­gu. Niemal na granicy postrzegania. Byo to co, czemu nie potrafia si oprze, cho robia co moga. Nie chciaa patrze na t rzecz lec tutaj, nie chciaa niczego wiedzie, nie po­trzebowaa adnej wiedzy na jej temat. Usiowaa zamkn drzwi pomidzy sob a tym czym. Odej. Lecz patrzc na Mitcha nie potrafia tego zrobi.

Dobrze. Niewane. I tak tutaj umr. Niedugo obcy wedr si do wntrza. Billie popatrzya na bro, któr cigle trzy­maa Blake. Wilks nie pozwoli, eby potwory wziy ich y­wcem. Musi to sta si bardzo szybko. Nie ma wic znacze­nia co czua do Mitcha. Najmniejszego znaczenia. Jej krótkie i nieszczliwe ycie dobiegao koca. Z wyjtkiem kilku go­dzin, kiedy czua, e Mitch jest inny ni okaza si by, nie przeya zbyt wiele. Moe powinna mu to powiedzie zanim umr. A moe nie. Co za rónica?

Ldownik dotkn ziemi i osiad nierówno.

- Moe chocia zgnietlimy paru pod sob - powiedzia Wilks.

Billie spojrzaa na niego. To te nie miao znaczenia. Zmierzali ku mierci. To co poczua byo czym w rodzaju ulgi.

25.

Walenie w powok nasilio si. Cae otoczenie ldownika wypenio si potworami, które tuky bezmylnie w statek, jakby bya to ywa istota, któr chciay zabi.

Wilks popatrzy na reszt. Billie zapada w ponure milcze­nie. Pilot by tak przeraony, e zmoczy si w spodnie. Móg liczy tylko na Blake. Cigle bya w pogotowiu i moga go osania, kiedy wyjdzie na zewntrz.

Umiechn si ponuro. Otwarcie wazu moe by zabaw­ne. Nie mieli na tyle amunicji by utrzyma bestie z dala od ldownika przez czas potrzebny na usunicie przeszkody. Roz­sdne byoby ponownie podnie statek w powietrze, przele­cie dziesi pitnacie kilometrów od mrowiska i zaatwi tych kilku obcych, które uczepiyby si pojazdu.

Tylko, e moe im nie starczy paliwa na takie zabawy, a przez pomyk w obliczeniach mogliby nie powróci na or­bit. W komputerze Benedicta zosta umieszczony plan wy­buchów jdrowych. Nie mona byo go dezaktywowa z l­downika. Wilks chcia mie pewno na wypadek gdyby co si im przytrafio.

Có, nie ma tak le, eby nie mogo by gorzej. - Sierancie?

Popatrzy na Blake.

- Nie, wyjcie na zewntrz nic nam nie da. Zamierzam zno­wu wystartowa, zrobi par kilometrów i wyldowa ju bez towarzystwa. - Brzmi rozsdnie - skina gow Blake.

- Jeeli wypalimy za duo paliwa, moemy jeszcze powy­rzuca wszystkie rupiecie, eby zmniejszy wag.

Siad do tablicy kontrolnej. Statek zadygota, lecz nie ru­szy.

- O, do diaba! - Sierancie?

- Albo zbyt duo potworów siedzi na nas, albo przedarli si przez inne kraty. Wyglda na to, e wracamy do planu A. Metal zatrzeszcza.

- Cholera!

- Nie stawiaabym na nasz start, sierancie.

-Tak, ja te. Nie widz adnej szansy. Suchaj, Blake. Gdy­by wzili mnie ywcem, zga mnie jak wieczk.

- Nie mog, sierancie. Wiesz o tym.

- No tak. Niewane. Mam tu granat Masseya. Sam wy­cign wtyczk, gdyby na to przyszo.

- Billie.

Popatrzya na niego. Oczy miaa puste. - Co?

- We ten pistolet. Jeeli nie wrócimy... Skina gow. Zrozumiaa.

Statek zatrzs si. Uniós si w gór z jednej strony, potem opad z trzaskiem.

- O, rany - sapn Wilks - pracuj wspólnie. Jest ich tyle, e mog nas przewróci do góry nogami. Do wazu, Blake. Kiwna gow. Odbezpieczya plazmow strzelb.

Statek zatrzs si znowu. I znów opad na miejsce.

- Billie, suchaj. Przykro mi, e ci w to wcignem.

- W porzdku, Wilks. Nie miaam nic lepszego do roboty. Ich spojrzenia spotkay si na sekund i umiechnli si do siebie. Kredyt ycia podarowany im przez los ju si koczy.

"Pieprzy to" - pomyla Wilks. Wcign gboko powiet­rze. - Idziemy...

Statek przeszy dreszcz. Takiego dwiku Wilks jeszcze nigdy nie sysza. Kada cz ldownika dostaa nagle drga­wek. Brzmiao to jak przeraliwe brzczenie. Upad na kola­na i zasoni sobie rkami uszy. Poczu jak wibracja przenika go do szpiku koci.

- Chryste! - krzykn pilot. Nagle dwik zamar.

Wilks wsta. Trzs si cay. Co to byo, do diaba? - Suchajcie - odezwaa si Blake.

- Nic nie sysz - stwierdzi pilot.

- No wanie - kiwn gow sierant - Obcy przerwali atak.

Byo cicho jak w dwikoszczelnej izolatce. Wszyscy patrzyli na Wilksa.

- Chod, Blake. Popatrzymy.

Wzi kilka gbokich wdechów i ruszy do wazu. Kara­bin trzyma w pogotowiu. Blake sza tu za nim. Waz stan otworem.

- O, ludzie - jkna Blake.

Wilks nie odezwa si. Co najmniej pidziesit potworów leao rozcignitych na ziemi wokó ldownika. Wyglday jak... jak roztopione. Byy martwe. Sierant nie wtpi w to ani przez sekund. Byo to niesamowite. Lecz to co ujrza kilkanacie metrów dalej byo jeszcze bardziej niecodzienne. - Co to jest u diaba? - spytaa Blake.

Wilks patrzy.

Niedaleko nich staa dziwna posta w skafandrze. Bya oko­o siedmiu, omiu metrów wysoka, dwunona. Ubrana w pró­niowy skafander z przeroczystym hemem. Wilks móg doj­rze przez jego powok twarz przybysza. Wygldaa jak go­wa sonia. Skóra tej tajemniczej postaci bya róowo-szara, wyduony nos, a moe trba, znika w dugiej pochwie wy­stajcej z przodu skafandra. Po obu stronach tego wyrostka znajdowaa si para czego, co wygldao jak macki. Skafan­der mia take przeduenie z tyu i Wiksowi wydao si, e musi to by osona na ogon. Przyjrza si uwaniej i stwier­dzi, e ten osobnik tak naprawd nie stoi, lecz wisi w po­wietrzu. Masywne buty, jakby zaprojektowane dla kopyt, uno­siy si kilka centymetrów nad powierzchni gruntu.

Stali wystarczajco blisko by dojrze oczy dziwada. re­nice miay ksztat krzya i byy szersze ni wysze. Te oczy wyglday jak martwe.

Osobnik trzyma w swych urkawicznionych doniach co co wygldao na bro. Wilks gotów by postawi swoje dzie­sicioletnie zarobki przeciwko gwodziowi, e to jest jaki rodzaj broni.

Powietrze nie byo dobre na tej planecie i sierant poczu, e coraz ciej mu oddycha. Wyranie brakowao mu tlenu. Spojrza przez rami i zobaczy, e Blake powoli przesuwa luf plazmowej strzelby w kierunku nieruchomej postaci.

- Nic z tego - odezwa si cicho - Myl, e to co wanie rozoyo miejscowych obuzów przy pomocy tego, co trzy­ma w apie. Nie chciabym, eby pomylao o nas co zego. Skoro mogo powali te monstra za jednym razem, nie mamy z nim szans.

Blake opucia strzelb.

Stwór - jeszcze jeden obcy i z pewnoci nie std - rów­nie opuci bro.

- Cze, przechodniu - szepna Blake - Musisz by no­wy w miecie.

Za ich plecami rozleg si krzyk przeraenia Billie. Znowu bya na planecie Rim.

Bya dzieckiem siedzcym na przednim siedzeniu patro­lowca swego ojca. Patrzya przez wizjer obserwacyjny. Jak okiem sign rozcigaa si szarawa pustka, lecz tata po­wiedzia, jest tu co co musz obejrze wszyscy. Dlatego za­bra ze sob j i jej brata Vicka. Asystent ojca, pan Zendall, równie by z nimi. Nazywano go Gene, ale Billie nie omie­laa si tak do niego zwraca. Bya te z nimi matka.

- Na wite Siostry z Gwiazd - odezwa si ojciec. - Russ? Co to jest? - spytaa matka.

- Naszym detektorom zabrako skali. Co ogromnego znaj­duje si tu, w Dolinie elaznych Palców.

- Skd si tam wzio?

- Nie wiem. Ale sygna mówi o megatonowym, zoonym obiekcie. Moe to by co sztucznego. Gene?

- Mam to, Russ. O, Panie! Nie mog tego zidentyfikowa. Popatrzcie na charakterystyki.

Billie nic z tego nie rozumiaa. Nie wiedziaa nic o tych wszystkich liczbach i opisach. Zdawaa sobie jednak spraw, e jest to co wanego bo jej rodzice i Gene - pan Zendall ­byli tak podnieceni.

- Wyglda to jak ogromna koska podkowa.

Nie wiedziaa co to znaczy, nigdy nawet nie widziaa konia poza ekranem wideo, a ten, którego ogldaa nie nosi ad­nych "podków".

- Gene, Sarah, myl, e natrafilimy na statek obcej cy­wilizacji.

Zniyli lot i Bllie dostrzega przez zason pyu to co, co tak ekscytowao rodziców. Wygldao to jak wielkie "U", któ­rego ramiona sterczay w gór. Cao bya nieco pochylona i naprawd bya wielka. Mona by do rodka zaadowa ze dwadziecia patrolowców i jeszcze zostao by mnóstwo miej­sca.

- Nic takiego nie znajduje si w naszych danych - powie­dzia Gene. Potem zamia si gono.

- Jak szperacze z kolonii mogli to przegapi? - zastano­wia si matka.

- Magnetyczne zakócenia spowodowane rud elaza. Chy­ba tak to mona wytumaczy - powiedzia ojciec - Satelita pogodowy pewnie nie zarejestrowa tego punktu. Czy to wa­ne? Znalelimy to i mamy do tego prawa jako odkrywcy. Moe to by nasz bilet na Ziemi. Pewnie jest warte fortun!

Wyldowali. Ojciec, matka i Gene zaoyli skafandry pró­niowe.

- Zosta tutaj i obserwuj monitor - przykaza jej ojciec ­Nie pozwól Vickowi dotyka jakiegokolwiek przycisku. Wy­chodzimy popatrze na ten statek. Gdybycie zgodnieli w szafce s racje ywnociowe. Po jednej na gow i nic wi­cej. Jasne?

- W porzdku - Billie skina gow.

Zostaa wic i patrzya w ekran. Caa trójka miaa w ska­fandrach komunikatory. Wiedziaa jak si je przecza. Mog­a widzie kad osob po kolei, albo wszystkie trzy razem.

Z pocztku na zewntrz byo ciemno i burzowo. Szybko jednak troje dorosych weszo do statku i obraz si poprawi. Mieli ze sob silne lampy i wanie je wczyli.

Wntrze byo niesamowite, nieziemskie. Nic takiego wczeniej nie widziaa. Troch czasu mino zanim rodzice i Gene dotarli do sterowni - wiedziaa, e tam chc dotrze, gdy syszaa jak o tym rozmawiali.

Gdy w kocu tam si znaleli - Billie w midzyczasie zd­ya dwa razy wyj do toalety i zje swoj porcj oraz na­pocz poow porcji Vicka, który nie lubi zielonej pasty ­zobaczyli martwego stwora siedzcego w fotelu przy pulpicie sterowniczym.

By naprawd duy. Wyglda dziwnie. Przypomina ziem­ski zwierz nazywane soniem. Mia wielki mieszny nos, a cae jego ciao byo tak dugie jak czterech ludzi. Lea na plecach. Nie y. Tam, gdzie mia przypuszczalnie brzuch, lub klatk piersiow ziaa dziura. Wystaway z niej poamane koci.

Rodzice kilka razy okryli lece stworzenie. Rozmawiali ze sob i z Gene. Potem wyszli do hallu. No, do duego po­koju. Na pododze tej wielkiej sali stay te stwory...

Billie cigle krzyczaa. Wilks byskawicznie znalaz si przy niej, chwyci za ramiona i potrzsn ni delikatnie.

- Hej, wszystko w porzdku. Ju dobrze.

Wspomnienia bulgotay jej w gowie. Usiowaa z nimi wal­czy. Ale w mózgu wyczuwaa jakie cinienie, rodzaj tele­patycznej obecnoci czego niewiadomego.

- Billie?

- To co na zewntrz - powiedziaa - Potrafi czyta jego myli. Nie, bardziej jego uczucia. To siedzi w mojej gowie. Wilks popatrzy na ni.

- Nie oszalaam - mówia dalej -To wanie zabio wszy­stkich obcych, prawda? Bo ten stwór ich nienawidzi. To... to jest co... co ju kiedy widziaam. Kolekcjoner gatunków. Ja... O, Boe.

- Billie!

Potrzsna gow jakby chciaa z niej wytrzepa obecno czego niemiego.

- To jako moe czyta moje myli. To co wie. - Wie? O czym?

- Ja... Rim... rodzice... - Co z nimi?

- Na Boga, Wilks! Moi rodzice znaleli tam statek. Statek obcej cywilizacji. Pilot by czym w rodzaju naukowca. Zja­wi si w tamtym wiecie. Zabra stamtd te stwory. Waciwie ich jaja. Zabiy go. Statek rozbi si na Rim. Monstra ocalay i przebyway wewntrz. Nikt nie wie jak dugo. Moi... moi rodzice znaleli pojazd. Weszli do rodka...

Wilks przerwa jej.

- Spokojnie, dziecko. Nic nie mów. Wiemy co si stao. Billie zaszlochaa. Z oczu popyny jej zy. To wspomnie­nie byo do dzi gboko zakopane w podwiadomoci dziew­czyny. Nie pojawiao si nigdy w jej snach, nawet najgor­szych koszmarach.

Przepenia j nienawi, lecz to nie byo jej wasne uczu­cie. Pochodzio od kosmicznego wdrowca stojcego obok l­downika. Od giganta, którego wspóplemieniec zgin na Rim.

Nie chciaa o tym pamita, ale ten stwór przywoa w jej mózgu obrazy z przeszoci. Widziaa dziecko, którym wtedy bya, wpatrzone w monitor. Obserwujce jak jej ojciec po­chyla si nad jednym z jaj. Patrzce jak podobny do kraba embrion wystrzela w powietrze i wpija si w twarz najbli­szego jej czowieka. Patrzce jak matka i Gene wycigaj oj­ca stamtd. Suchajce jak krzyczy...

- Nie! Zabierzcie to ze mnie! Precz!

Nienawi. Czarna, pynna nienawi przepywajca przez cae jej ciao, od gowy a do czubków palców. Jake ten stwór nienawidzi tych kreatur!

- Uratowa nas - odezwa si Wilks.

- Nie dlatego, e nas lubi - odpowiedziaa - lecz zwalcza obcych.

- Sierancie - odezwaa si Blake - musimy wraca na statek. Ile nam zostao? Trzy godziny?

Billie pomylaa co te stanie si z t planet, kiedy spadn tu bomby jdrowe.

Odczua nage zainteresowanie ze strony stworzenia stoj­cego opodal. Zainteresowao si jej mylami. Zrozumiao wia­domo. - To co nas opuszcza - powiedzia pilot - Po prostu odla­tuje.

- Wie o bombach - wyjania Billie.

-Tak. Jeeli chcemy zosta ambasadorami w nowych wia­tach nowych gatunków, musimy naprawi ldownik albo za­mienimy si niedugo w py.

Wilks sta. Pozwoli Billie siedzie na stole. Obok niej le­a Mitch. Wanie otworzy oczy. Nic nie powiedzia, a i Bi­llie nie miaa mu nic do powiedzenia. Nagle opucio j uczucie obecnoci obcego stworzenia. Poczua nagy ból jakby kto wyci ostrym noem kawaek jej mózgu.

Z wysiku brakowao im tchu, oczy pieky i wszystko bo­lao, ale zdoali usun w godzin wszystkie usterki. Ldownik uniós si, wszed na orbit i pomylnie spotka

si z Benedictem. Wilks starannie sprawdzi czy nie zabrali przypadkiem niepodanego pasaera oraz oczyci laserem kady kawaeczek zewntrznej powoki pojazdu. Dopiero wte­dy przycumowali do statku.

Blake wczya Buellera do systemu podtrzymywania y­cia specjalnie zaprojektowanego dla androidów.

Pilot - Billie nie znaa jego nazwiska i zupenie j ono nie obchodzio - zacz sprawdza statek.

Wilks co majstrowa, ale nie chcia powiedzie co.

Billie siedziaa przy stole i gapia si w cian. Wszystko skoczone. Dotarli do wiata obcych. Uratowali si z napadu Masseya, przeyli atak obcych, otarli si o mier w wyniku wybuchu bomb jdrowych, które miay zniszczy cae ycie na tej diabelskiej planecie. A teraz wracaj do domu.

Wszystko si skoczyo.

26.

Orona siedzia w swym biurze i przyglda si trzem dy­rektorom korporacji, którzy siedzieli naprzeciw niego. Do­ktor nazywa si Dryner, innych nazwisk nie pamita, ale nada im w mylach nazwy od kolorów ubra, jakie nosili: Czer­wony i Zielony.

Pokój by ekranowany. Nawet w szybach okien biegy cie­niutekie druciki tak, e laserowy podsuch nic nie móg tu zdziaa. Orona podejrzewa, e co najmniej jeden z jego goci mia przy sobie elektroniczny przyrzd zakócajcy. Moe wszyscy trzej mieli takie. Zostali przewietleni, ale istniay ju specjalnego rodzaju sztuczne tworzywa, które mogy uda­wa wszystko. But, rzepk kolanow, cokolwiek. Z rozmo­wami na tak wysokim szczeblu lepiej uwaa. Nikt nie powi­nien zna soty Orony wypowiedzianych w tym pokoju.

- Có, panowie. Nie owijajmy niczego w bawen. Wszy­scy znamy powód tego spotkania.

Zielony i Czerwony wymienili szybkie, ukradkowe spoj­rzenia. Wida byo, e s' wytrawnymi graczami. Lekarz by sztywny i powcigliwy, ale troch bardziej zdenerwowany. Leciutko bbni palcami o brzeg stou.

- Moe powinnimy rozmawia w obecnoci adwokatów - pierwszy odezwa si Czerwony.

- Nikt tu nie mówi o ledztwie - powiedzia Orona - I nie obraa niczyjej inteligencji. Ja reprezentuj stron rzdow, wy jestecie prywatnymi przedsibiorcami. Mój motek jest wikszy i uyj go jeli zajdzie potrzeba. Wiecie o tym. Teraz do rzeczy.

Czerwony i Zielony umiechnli si z prawie identycznym wyrazem twarzy. Obaj zrozumieli.

- Przejdmy od razu do sedna sprawy - mówi dalej Orona - Mielicie w swoich laboratoriach jednego obcego. Religijni fanatycy wamali si tam, pozwolili si zaimplantowa tymi paskudnymi embrionami. Wszyscy to wiemy. Wasz stranik wysadzi w powietrze laboratorium. Fana­tycy uciekli. Wiemy to, gdy zebralimy doniesienia o koszmarach. Oznacza to, e niektóre z tych cholernych potworów przeyy.

- Czy powiedziaem co, co nie byo wam znane? Czerwony i Zielony umiechnli si lekko. Ich przeciwnik mia doskonae róda informacji. Niczemu nie mona byo zaprzeczy.

Doktor Dryner pokrci gow. - My, có, obawiamy si tego.

- Tak mylaem. Macie wtyczk w naszym gównym kom­puterze. Ale nie udao wam si podpi do Dziau Taktyki. Popatrzy na trójk mczyzn. Czerwony wzruszy ramio­nami. Orona odczyta to jako "nie".

- Znalelimy jednego z tych, którzy zaatakowali labo­ratorium.

Doktor pochyli si do przodu. - Czy mia w sobie embrion?

- Niestety nie. Klatka piersiowa tego czowieka zostaa wy­jedzona od rodka. By martwy od dwunastu godzin, kiedy go odkrya nasza grupa. W Nowym Jorku. Nie byo ladu po no­wo narodzonym obcym.

- Znowu gówno - lekarz odchyli si w ty.

- Podzielam paskie uczucia, doktorze. My równie bar­dzo chcemy mie ten gatunek. Ale obawiam si, e problem, z jakim mamy teraz do czynienia jest nieco inny ni pierwszestwo w uyciu obcych jako swego rodzaju broni. Bez wzgldu na to jak wiele by to byo warte.

Zielony i Czerwony oywili si.

- O czym pan mówi? - spyta Zielony.

Orona wsta i odwróci si w stron okna. Popatrzy na wiata miasta migoczce w mroku.

- Doktorze, pan wie jak te stwory si rozmnaaj. Kady z nich jest potencjaln królow, prawda?

Dryner spojrza na dwójk mczyzn. Niezauwaalnie drgny im ramiona. Wal bracie.

- Tak, to moliwe - powiedzia doktor.

- Nie wiemy jak wielu fanatyków uszo z yciem. Moe cay tuzin. Stracilimy jednego z nowo narodzonych obcych. Inne niebawem wyjd z cia ywicieli, jeeli ju tego nie zro­biy. Nie myl si?

- Có, to zaley od tego z jakich jaj wyszy embriony. Kró­lowa skadaa je przez kilka dni.

- Ale to tylko rónica tych kilku dni, tak? - Obawiam si, e tak.

- Doktorze, jeeli jest, powiedzmy, pitka nowych obcych i kady z nich stanie si królow i zacznie skada jaja, gdy tylko osignie dojrzao, jak pan myli, ile czasu potrzeba by te przeklte potwory pokryy ca planet?

Dryner przekn gono lin.

- Nie... nie ma sposobu... pewnoci... jakby powiedzie...

Orona odwróci si. Poczu na barkach ciar wadzy. By ekspertem, chocia ci mczyni wiedzieli tyle samo co on. Potrzebowa kadego strzpka wiedzy jaka istniaa na temat obcych.

- To problem chomika. Jeeli jedna matka i jej potomstwo przeyj i bd mieli kolejne potomstwo, które w caoci prze­yje, to w cigu paru lat moemy brodzi po kolana w chomikach. Oczywicie tak si nie dzieje. Niektóre mae s zabijane przez matk, inne zjedzone przez naturalnych wrogów, inne rozgniecione przez stworzenia o duych stopach. Ale obcy nie maj naturalnych wrogów w naszym wiecie. Potrzeba broni przeciwpancernej, eby je zabi, a nawet przy jej pomocy nie jest to atwe. Mamy raport z Korpusu Komandosów Kolonialnych. Oni z nimi walczyli. Chiski rol­nik z widami czy australijski owca ptaków ze swoj strzelb strac tylko czas usiujc powstrzyma dorosego obcego. Mam racj?

Doktor znów przekn lin. Pytanie byo retoryczne.

- Tak naprawd, kady, kto bdzie usiowa walczy z nimi jest stracony. Rozmnaaj si jak chomiki, królowa nawet nie potrzebuje samca, a dojrzao osigaj bardzo szybko. Nie wiemy kiedy zaczn nam zagraa. Fanatycy rozpierzchli si po caym wiecie. Mamy raporty na ten temat. Moe niektó­rzy nie powinni by policzeni, ale jeli jedna dziesita donie­sie jest prawdziwa, musimy spodziewa si spotka z po­tworami na obu pókulach. Od równika do biegunów. Chica­go ley do daleko od Limy.

- Wic, panowie, oznacza to, e wszyscy wpadlimy po szyj w gówno. dam od was penej wspópracy. Musimy ich powstrzyma. Jeeli tego nie zrobimy, moe okaza si, e jest to ostatnia rzecz, o któr powinnimy si martwi. Te monstra bd zabija tak wielu ludzi, e krzyk tych co prze­yj bdzie sycha na Marsie. I kady z ocalaych bdzie da by winnych skróci o gow. Wtedy dam im wasze. Po­tem rzd wemie moj.

Doktor obliza zeschnite wargi.

Nawet dwójka kosmopolitów, Zielony i Czerwony, nie wy­gldaa na szczliw.

Orona trzyma ich w garci. Spodziewa si, e jeszcze nie jest za póno. Nie okazywa strachu, który go przeladowa: potwory opanuj Ziemi w takim stopniu, e ludzko zosta­nie skazana na zagad. Oczywicie, to by scenariusz naj­gorszy z moliwych i Orona nigdy nie myla, e moe si wydarzy. Przeladowao go to jak koszmar.

Jednak cigle mia nadziej, e pozostanie koszmarem.

27.

Olbrzym o ksztacie sonia odlecia. Dostrzegli lad jonowych silników jego statku rozpywajcy si w próni. W kocu i oni opucili eliptyczn orbit, któr dotd zakrelali wokó wiata obcych. Dziwne, ale to miejsce nie miao swej nazwy, a przynajmniej Wilks jej nie zna. Nie znaczyo to, e si tym martwi.

Tam w dole nie byo ju niczego, o co mona by si martwi.

Tak. Ciki deszcz adunków jdrowych spad na powierzchni planety dziki uprzejmoci Komandosów Kolonialnych, a personalnie wskutek dziaa sieranta Wilksa. Bomby jdrowe wystrzelono z Benedicta. Weszy na orbity zgodnie z obliczeniami komputera i wyldoway w punktach przeznaczenia. Niektóre spady do morza, ale woda im wcale nie przeszkadzaa.

Kiedy wszystkie wybuchy, dosownie zmioty wierzchni warstw planety. Wygldao to jakby jaki bóg zezoci si na swe nieudane dzieo.

ciany atomowego ognia stopiy powierzchni. Fale uderzeniowe wyrway drzewa i krzaki, a nawet zrównay z ziemi niektóre pasma wzgórz. Wskutek wstrzsów zbudziy si do ycia od dawna wygase wulkany i doday do ogólnego chaosu swój wkad w postaci wrzcej lawy. Ldy zatrzsy si tak potnie, e skala stworzona przez czowieka nie wystarczaa. Ocean zagotowa si. ycie, zarówno w morzu jak i na ldzie czy w powietrzu, obrazowo mówic, ugotowao si. wiat zosta przeorany a do najgbszych korzeni i jeeli cokolwiek przeyo pierwszy kataklizm, musiao zgin wskutek nuklearnego wiatru i promieniowania pozostaego po wybuchach. Obcy byli wytrzymali, mogli y w warunkach zabójczych dla innych form ycia, ale nawet one musiay je. A ywnoci nie bdzie na tej planecie dugo, bardzo dugo.

Wilks obserwowa monitory. Kamery automatycznie uyy filtrów, kiedy planet obcych wstrzsny miertelne drgawki. Poczu prawdziwe zadowolenie. Mia nadziej, e te potwory, które przeyj w kocu umr z godu. I bd dugo umieray. Nie myla, e kolejny raz spotka si z koszmarami drczcymi go od wielu lat. Znów wysano go jednak przeciw tym diabelskim stworom, lecz tym razem jego cios by silniejszy ni ktokolwiek móg przypuszcza. Zniszczy je. Tym razem on si mia ostatni.

Tak, zosta jeszcze jeden na Ziemi, ale kiedy tam wróc, on, Wilks, zobaczy, co mona zrobi z tym samotnym monstrum.

Zastanawia si, jaka jest kara za wysadzenie w powietrze caej planety i czy bdzie za to postawiony przed sdem. Móg to sobie tylko wyobraa.

Wszystko przebiegao gorzej ni przewidywa Orona. Pierwsze dziaania byy raczej atwe. Jego Grupa Taktyczna szybko dowiadywaa si o masowych zaginiciach i wkraczaa do akcji. Zmobilizowano wszelkie rodki transportu tak, e w peni wyekwipowany zespó ludzi móg dotrze do dowolnego punktu ziemskiego globu w cigu niecaych trzech godzin.

Pierwsze mrowiska byy niewielkie - nie wicej ni pidziesit lub sto jaj i jedna królowa. Grupa nie dawa im adnej szansy na przeycie. Sterylizowali cay teren. Mrowisko byo doszcztnie zniszczone. To samo robiono z otaczajcym terenem. Potencjalni nosiciele byli zatrzymywani i izolowani. Ci, u których wykryto poczwarki byli zabijani, a ich ciaa palono.

Nowe Chicago, Miami, Hawana, Madryt - wszdzie tam szybko wykryto mae gniazda i bezwzgldnie je zniszczono.

Pocztkowo Orona odczuwa pewne zakopotanie. To prawda, e byo troch spraw do zatuszowania, troch emocji polityków, ale Akt Bezpieczestwa Planetarnego dawa mu w tym wzgldzie szerokie uprawnienia. Potwory nie byy zbyt inteligentne. Mona je byo porówna do termitów, mrówek czy pszczó. Budoway swe mrowiska, tworzyy komor na skadanie jaj i wysyay robotnice na poszukiwanie pokarmu. Ich zachowanie byo instynktowne i nie krya si za nim wielka inteligencja. Pracoway dla dobra swego mrowiska i nie istniao nic takiego jak rywalizacja. Orona zacz spa spokojnie. Wojskowi ufali mu jako ekspertowi waciwie nieograniczenie.

Przeszy tygodnie, potem miesice.

Wykryto wicej mrowisk: Pary, Moskwa, Brisbane, Arktyczne Miasto. Obcy rozprzestrzenili si na cay wiat tak, jak si tego obawia Orona. Cigle jednak atwo byo znale ich kryjówki i zniszczy bez litoci. Zaraza bya grona, ale cigle pod kontrol.

Lecz potwory zaczy si zmienia.

Grupy Taktyczne byy dobrze wyszkolone, a wskutek cigej praktyki stay si jeszcze lepsze. Ale wskutek, by moe, naturalnej selekcji, obcy nauczyli si lepiej ukrywa swe gniazda. Jak przeladowane szczury czy karaluchy.

Mrowiska stay si mniejsze, lecz liczniejsze. Grupy wysyane do zniszczenia ich znajdoway co najwyej pitnacie jaj w jednym, a i miejsca, gdzie byy ukryte staway si coraz trudniejsze do wyledzenia. I byo ich wicej. Na terenie Afryki Pónocnej, na dawnym Wybrzeu Koci Soniowej, odkryto nie mniej ni osiemdziesit maych mrowisk w kole o rednicy pidziesiciu kilometrów. Niektóre z nich znaleziono w Abidanie, w podziemiach drapaczy chmur i starych magazynach. Inne znajdoway si w otaczajcych miasto pustkowiach, skryte pod ziemi. Stwierdzono poczwarki obcych u byda, koni, a nawet kóz. Wydawao si, e kade wystarczajco due stworzenie jest dobre na ywiciela modych bestii. Co do ludzi nie znano dokadnej liczby nosicieli. W cywilizowanych okrgach zauwaano kade niemal zniknicie, ale nikt móg nie pozna losu mieszkajcego na odludziu farmera i jego byda.

Stao si jasne, e obcy staj si coraz sprytniejsi i zaczynaj przystosowywa si do nowych warunków.

Sze miesicy po ucieczce zaimplantowanych fanatyków z laboratorium w Limie Orona musia wyda rozkaz ataku siami dywizji na gigantyczne mrowisko w Diego Suarez na pónocy Madagaskaru. Faktycznie by to szereg mniejszych mrowisk, które czyy si ze sob podziemnymi tunelami.

W ósmym miesicu walki Orona sta si odpowiedzialny za zniszczenie Dakarty przy pomocy adunków jdrowych.

W rok po rozpoczciu walk z obcymi kontynent australijski uznano za zbyt zaraony i wydano zakaz wszelkich podróy, zarówno z, jak i do Australii. Kady statek - morski, powietrzny czy kosmiczny - usiujcy wydosta si stamtd by zestrzeliwany przez laserowe dziaa z satelitów Ochrony Wybrzea.

Poszukiwanie mrowisk przez Grupy Taktyczne stracio sens. Wane byo sprawdzenie pewnych terenów i niedopuszczanie tam wroga. To bya ju prawdziwa wojna.

Ustanowiono Stan Wyjtkowy. Wszystkie granice narodowe zniesiono a do odwoania. Pakt Wojskowy przej wadz i zniós na czas trwania konfliktu wszelkie prawa cywilne i wolnoci osobiste. Podejrzani o nosicielstwo embriona mogli by rozstrzelani na rozkaz oficera w randze co najmniej pukownika. Potem próg obniono do majora, potem do kapitana. I do sieranta. Szybko kady onierz, który mia karabin móg zastrzeli kadego, kogo tylko zechcia. Gdyby za przewietlenie nic nie wykazao, to có, pieprzona pomyka. Wojna to pieko, prawda? Paru cywilów mniej. Nie szkodzi, to moe uratowa ca planet.

Robotnice obcych, kiedy je chwytano - by to bardzo rzadki przypadek - okazyway si by coraz inteligentniejsze. Najsprytniejsze byy na poziomie psa, daleko mdrzejsze ni przypuszczano. Natomiast jedyna królowa schwytana w bitwie, która zniszczya poow centrum San Francisco, wykazywaa po testach inteligencj na poziomie 175 punktów na skali Irwina-Schlatlera. To stawiao j w rzdzie najinteligentniejszych przedstawicieli rodzaju ludzkiego, jacy kiedykolwiek przyszli na wiat.

Koszmar zmieni si w rzeczywisto. Nigdy jeszcze Orona nie czu w swych wntrznociach tak przejmujcego zimna jak wtedy, gdy komputer przedstawi mu te trzy cyfry: 175. One staway si coraz mdrzejsze. Za mdre.

A odpowiedzialni za to byli ludzie.

Na pokadzie Benedicta ukadano si do hipersnu.

Bueller lea poszarpany, ale cigle ywy. Zawdzicza to Blake. Billie unikaa go, lecz zdecydowaa si na ostatnie spotkanie przed pójciem do komory snu. Musiaa z nim porozmawia.

Od klatki piersiowej w dó pokrywa go nadcinieniowy rkaw. Powyej Mitch wyglda jak zwykle. Obudzi si, kiedy wesza do pokoju.

- Mitch.

- Billie. Wolabym, eby mnie raczej nie widziaa w takim stanie.

- Bo to jest cholernie nieprzyjemne, co? Któ jeszcze miaby ci oglda? Jak miaby wyglda? Jak czowiek?

- Billie, przykro mi. Nawet nie wiesz jak mi przykro.

- Kim ja jestem, Mitch? Byskiem w twoim oprogramowaniu?

Podesza bliej. Tak blisko, e mogaby wycign rk i dotkn go. Mogaby. Czemu nie.

- Nie - powiedzia.

- Wic czym?

- Powinienem ci wszystko powiedzie. Próbowaem, ale jako nie potrafiem. Obawiaem si.

- Obawiae?

- e ci utrac.

Zamiaa si ostrym, gorzkim miechem.

- Nie miaem wpywu na to, kim jestem, Billie. Nie miaem wyboru, gdy przyszedem na wiat.

- To prawda, ale do ciebie naleaa decyzja, eby zabawi si z gupi ludzk dziwk, prawda?

- Nie. Kimkolwiek jestem, skdkolwiek pochodz, to jednak jem, czuj i cierpi. Teraz zrozumiaem, e równie kocham.

Billie przygryza warg. Nie chciaa tego sysze.

Nie chciaa sysze ju nic wicej.

- Nie jestem taki jak ty - cign dalej Mitch. - Nie miaem matki i ojca, nigdy nie byem dzieckiem, nie miaem wczeniej adnego ycia. Zostaem stworzony by by Komandosem Kolonialnym. Jednak uczyem si, stawaem si kim innym. I przeyem mio. Nie wiem, czy ty odczuwaa to podobnie.

Dla mnie poza tob jest tylko pustka, ból kiedy odchodzisz, gorczka, na któr jeste jedynym ukojeniem. Podam ci, pragn ci dotyka, trzyma w ramionach. Nawet w tej chwili, kiedy jestem na pó ywy.

Przerwa i zaszlocha.

„O, Boe. Tylko niech nie pacze” - pomylaa. Nie potrafi znie tego.

- I straciem ci - odezwa si znowu. - Kiedy to monstrum chwycio mnie i rozerwao na dwie czci, nie byo to tak bolesne, jak uczucie, gdy zobaczyem twoje oczy. Twoje spojrzenie na mnie. Patrzya na mnie z tak nienawici…

Przerwa i odwróci twarz.

Billie stwierdzia, e to, co Mitch czuje jest prawdziwe. Niezalenie od tego, czym… kim by. Stwierdzia te, e kocha go tak, jak on kocha j.

Cigle to czua.

- Mitch…

- Dalej, Billie. Wycz te maszyny i pozwól mi umrze.

Wycigna rk i dotkna go. Jego nagie rami byo ciepe, skóra ya, minie pryy si. Kocha j. Bya o tym przekonana. Czymkolwiek by, tylko to si liczyo. Nikt jeszcze nie kocha jej poza rodzicami.

- Mitch - powtórzya.

Popatrzy na ni.

Pochylia si niej. Pocaowaa go delikatnie w usta. Czua jego ból i nag sabo, gdy zorientowa si, co si dzieje.

- Boe, Billie!

- Cii, Wszystko w porzdku. W porzdku. Nic si nie liczy.

I nie liczyo. Ale nie do koca.

Bya wojna i ginli ludzie.

Orona zosta zaskoczony sposobem, w jaki si to odbywao. Czowiek mia do dyspozycji potn technologi, to by jego wiat, mia wszelkie przewagi po swojej stronie. Z wyjtkiem…

Za wyjtkiem woli ycie, która u obcych bya zdecydowanie silniejsza. Potwory powicay wszystko by uratowa gatunek. Tylko niewielu ludzi zdobyo si na to. Matko moe powici ycie dla ratowania swego dziecka, wity mógby wej w ogie dla swych wspówyznawców lub swego boga, ale instynkt samozachowawczy cigle by u ludzi silniejszy ni wszystko. Obcy nie dbali oycie. Gdyby setka robotnic miaa zgin, by uratowa jedno jajo, zrobiyby to. I robiy.

Obcy rozplenili si wszdzie, nawet w miejscach, gdzie szczury miayby kopot z przeyciem. Byy tam, gdzie nikt si ich nie spodziewa. Zakopane w arktycznych lodowcach, na pustyniach, w wilgotnych dunglach, na rzecznych barkach. Wszdzie tam, gdzie byo wystarczajco duo miejsca do zoenia jaj. Nikt nie wiedzia ile ich jest. Snuto tylko domysy. Oszacowania zmieniay si od setek do tysicy, od tysicy do dziesitków milionów. Prywatne statki kosmiczne opuciy Ziemi w takiej iloci, e wojskowe patrolowce nie potrafiy ich zawróci czy choby sprawdzi. Wikszo z nich leciaa tylko na Ksiyc lub do pasa Asteroid. Niektóre poday ku dalszym planetom. Paru bogaczy poczyo swe fortuny i zakupio statki zanim rzd wyda zakaz posiadania prywatnej floty kosmicznej. Tysice opuciy Ziemi, gdy tu nie pozostao ju wiele miejsca do ukrycia si.

Orona siedzia w jednym z takich wanie miejsc - solidnie strzeonym wojskowym obiekcie w Meksyku. Teren ogrodzony by potnym murem, ziemia wokó zostaa zaminowana, kady samochód czy samolot, który ldowa czy startowa by szczegóowo sprawdzany. Kady pasaer musia by przewietlony.

Orona stwierdzi w kocu, e obcy s jak choroba, a nie jak wroga armia. Jedynym sposobem leczenia byo wycicie tkanki rakowej i wysterylizowanie rany. Byo jednak za póno, bo zaczy si przerzuty. W tej sytuacji poczone wysiki skalpela, nawietlania i leków mogy okaza si nie wystarczajce. Wszystko wydarzyo si tak szybko, ogie spowodowany jedn zapak rozprzestrzeni si tak byskawicznie, e w jednej chwili sta si ogólnowiatowym poarem. Nikt nie potrafi poradzi sobie z jego szybkoci! Mino dopiero pótora roku od chwili, gdy czowiek by panem stworzenia, szczytem acucha pokarmowego, królem wiata. A teraz…

Wojskowe umysy nie s zbyt byskotliwe, nigdy nie byy, ale ci na górze, ci, którzy dowodz, ju dawno zdali sobie spraw, e przegrali. Wszystkie pozostae na ziemi pojazdy kosmiczne zostay skonfiskowane. Plany ewakuacji zostay zatwierdzone. Nastpowao przegrupowanie oddziaów od odlegych kolonii. Tam miay powsta projekty dalszej walki z obcymi. Orona siedzia w centrum komunikacyjnym obiektu - miejscu wypenionym technologicznymi cudami. Nagle zamia si gono. Ziemia zostanie opuszczona. On zostanie tutaj. Mógby uciec, ale nie miao to dla niego sensu. Mógby przey, ale straciby najwaniejsz bitw ycia. U staroytnych istnia pewien zwyczaj: kiedy statek ton, kapitan szed na dno wraz z nim. Obcy. To by jego projekt. Jego praca. Kto stuk probówk ze mierciononym pynem i cae laboratorium zostao skaone. To on za to odpowiada. Powinien to przewidzie. Nawet, jeeli inni o tym zapomn, on bdzie pamita.

Zamierza zosta tutaj. Wygra lub zgin.

Komora hipersnu bya gotowa.

- Do zobaczenia za dziewi miesicy - powiedzia Wilks.

Komputer wzi ju kurs na powrót do domu. Wróc szybciej ni przybyli. Potrwa to tylko par miesicy. Wilks mia nadziej, e na Ziemi ju zaatwiono si z obcym, którego tam trzymali. Mia nadziej, e byli ostroni. Mieli tylko jednego i powinni atwo sobie z nim poradzi.

Komory zamkny si nad nimi i ukoysay do spoczynku, który wydawa si by mierci. Jednak zaprogramowane urzdzenia utrzymyway ich w doskonale zrównowaonym stanie hipersnu.

Do czasu, gdy pierwsza wiadomo o okropnych wydarzeniach na Ziemi dotara w kocu na statek, resztka jego pasaerów pogrona ju bya w gbokim nie. Komputer zarejestrowa krzyk Ziemi, ale zupenie na to nie zwróci uwagi.

Rozdzia 28

Orona patrzy prosto przed siebie. Twarz mia wymizerowan i bardziej zmczon ni kiedykolwiek.

- W ten sposób przebiegao to na Ziemi - mówi. - Wojsko zabrao wikszo swych oficerów i oddziaów bojowych i teraz s ju zapewne w hiperprzestrzeni. Kilka nastpnych transportów stoi gotowych do ewakuacji.

Sytuacja cigle si pogarsza. Komunikacja ldowa prawie zamara, czno satelitarna cigle jest utrzymywana na terenach, gdzie istniej moliwoci zasilania przekaników.

Narasta chaos. W cigu ostatnich miesicy obcy tak znacznie zwikszyy sw liczebno, e wydaje si to prawie niemoliwe.

Jest jeszcze tylko kilka enklaw, gdzie ludzie s bezpieczni. Prawdopodobnie miliard ludzi zgino w cigu pótora roku.

Co zastukao w drzwi za plecami Orony.

- Nawet to miejsce, które wydaje si nie do zdobycia, nie jest bezpiecznym schronieniem. Zadziwiajce.

Dudnienie stawao si coraz goniejsze.

- Nie wiem czy ktokolwiek zobaczy t transmisj, albo czy go obejdzie, kiedy go zobaczy. T komedi pomyek, jak staa si caa historia ostatnich dwóch lat. Gdybym by bogiem, miabym si z ludzkiej gupoty.

Gruby plastik zacz pka pod potnymi uderzeniami.

Orona zdoby si na umiech. Sign do szuflady i wyj niewielki pistolet. Spojrza w lewo. Odamki czarnej ciany przeleciay obok. Orona wprowadzi nabój i odbezpieczy bro. Woy luf midzy zby. Nacisn spust.

Ty jego gowy rozpad si i rozpyli w powietrzu czerwono-bia mas. Orona upad do przodu dokadnie w chwili, gdy szponiasta rka usiowaa go chwyci. Pazury nie trafiy, ale potwór ponowi prób. Tym razem uniós martwe ciao czowieka jak marionetk, której pozryway si sznurki. Potrzsn.

Nastpna posta pojawia si w polu widzenia kamery i cakowicie przesonia widok.

Po chwili Orona zosta wyniesiony. Pomieszczenie opustoszao. Kamera przesuna obiektywem po cianach i ukazaa krew, mózg i odamki czaszki.

***

- O, kurcz - powiedziaa Billie wpatrujc si w ekran.

Siedzcy obok niej Wilks kiwn gow, a twarz wykrzywi ponury grymas.

- Wszystko na nic- powiedzia. - Wysadzilimy t pieprzon planet w powietrze, ale zrobilimy to zbyt póno. Oni ju mieli obcego na Ziemi. Jaki gupi skurwysyn przywióz go do domu, a inni go wypucili.

Blake i pilot stali z boku i równie patrzyli w monitor. Bueller lea na wózku.

- Co powinnimy teraz zrobi, sierancie?

- Zrobi? Co moemy zrobi? Jestemy na orbicie i schodzimy w dó.

Nagle pilot - Parks, tak brzmiao jego nazwisko - odezwa si gono:

- Wilks, mamy towarzystwo.

- O czym ty gadasz?

- Popatrz na Dopplera.

Sierant spojrza. Zakl cicho.

To by statek soniowatego obcego. Wisia w przestrzeni tylko kilkaset kilometrów od nich.

Niemoliwe, eby ten stwór ledzi ich w podprzestrzeni Einsteina.

Jak?

Dlaczego?

- Zezwalam ma ldowanie wedug podanych wspórzdnych, Benedict. Wasz komputer powinien to zrobi doskonale, ale bdcie gotowi do sterowania rcznego. Na wszelki wypadek. Zbliacie si troch za szybko i moecie wyldowa na terytorium wroga. A wtedy zamienicie si w ich obiad.

- Dzikuj bardzo - powiedzia Wilks do komunikatora. - Gdy wysidzie komputer, bd martwi. Nikt na statku nie potrafi pilotowa gwiezdnego pojazdu w atmosferze, a ju na pewno nie umia ldowa na punkt.

- Raczej wolelibymy was tu widzie w jednym kawaku. Potrzebujemy sprztu. Poza programowalnymi transportowcami oddziaów wojskowych, nie mam zbyt wielu ptaszków, które potrafi fruwa.

- Zrozumiaem. Schodzimy do ldowania.

Wilks odchyli si w ty w fotelu. Wszystko wygldao jeszcze gorzej ni widzieli i syszeli z nagranych komunikatów. System bezpieczestwa Orony przesta dziaa pewnie jakie par tygodni temu. Powrót na Ziemi nie by cakiem rozsdnym rozwizaniem, lecz sierant chcia przekona si na wasne oczy, co tam si dziao. Jego zwycistwo w ojczynie obcych wydao mu si teraz cakowicie bez wartoci.

Kiedy statek wyldowa, czekao ju na nich kilkunastu onierzy z broni gotow do strzau. Oficer, pukownik lub genera, jak sdzi Billie, wypry si i skin Wilksowi gow.

- Cieszymy si, e przyprowadzilicie statek, sierancie. Potrzebujemy go. To jest ostatni bezpieczny obóz wojskowy na Ziemi. I my te odlatujemy.

- Co tu si wydarzyo?

Mczyzna wzruszy ramionami.

- Nie potrafi powiedzie. Zamierzam zabra moich ludzi na stacj, któr kiedy zakadaem.

- Zamierzacie teraz odlecie? A co z ludmi, którzy zostan?

Oficer pokrci gow.

- Wyobraam to sobie tak: obcy zawadn wszystkim. Potem, pewnego dnia, wrócimy i spróbujemy ponownie. Znajdziemy sposób na ich zabijanie z orbity bez niszczenia ldów i mórz. Moe jaka biologiczna, albo chemiczna bro. Zaczniemy od oczyszczania terenu.

Wilks wyglda jakby zamierza rzuci si na swego rozmówc.

- Tu s miliardy ludzkich istot!

- Tu byy miliardy, sierancie. Obcy schwytali wielu, wielu zgino w bratobójczych walkach, jeszcze inni w eksperymentach, które miay pomóc w zwalczaniu potworów. Pozostao moe pi, moe sze setek milionów. Ta liczba szybko si zmniejsza. Nie moemy ich uratowa. Jeeli szczcie nam dopisze, wystartujemy zanim bdzie tu gorco…

Modszy oficer zjawi si nagle u boku dowódcy.

- Meldunek z poudniowego wschodu. Kilkaset bestii atakuje. Przeszy przez pola minowe i zbliaj si do zapór.

- Sprawdzi Benedicta - rozkaza oficer. - I wysa Kompani C by wspara walczcych.

Uzbrojeni onierze wspili si do statku.

Oficer odezwa si ponownie:

- Kiedy si nad tym zastanowi, to moe nie jest takie ze. Ziemia jest na krawdzi samozniszczenia ju od duszego czasu. Gdyby si to nie wydarzyo, staoby si co innego. Teraz mamy szans na kolejn prób.

- A co z nami? - spyta pilot. Parks, jego nazwisko brzmiao Parks.

- Przykro mi - odpowiedzia onierz, - ale nie mamy wicej miejsca. Poza tym mam swoje rozkazy.

- Chwileczk - powiedzia Wilks. - Jeszcze jedno. W wiecie obcych co nam pomogo. Inny kosmiczny gatunek. On… to nas uratowao.

- Wic?

- ledzio nas a tutaj. Ma swój statek.

- Suchaj, sierancie. To wszystko jest bardzo ciekawe, ale co za rónica? Czy mylisz, e ten stwór moe zgadzi wszystkie potwory na naszej planecie?

- Nie wiem, ale moe by pomóg…

Oficer spojrza na zegarek.

- Gdybymy mieli czas to, czemu nie. Ale jeeli tylko nasz wywiad si nie myli, pozosta nam tylko jeden dzie, moe tylko par godzin, zanim nie zostaniemy pokonani. Zostawimy tu troch adunków jdrowych by zniszczyy wszystkie obiekty po naszym starcie. Przegralimy t wojn, sierancie. Czas wyda rozkaz do odwrotu.

- Do diaba!

Oficer uniós ostrzegawczo rk. Drug sign po bro.

- Nie róbcie gupstw. Moecie umrze od razu, jeeli zrobicie co szalonego.

Wilks rozoy rce.

Blake, stojca midzy Billie i Buellerem, przesuna si do przodu. onierz skierowa luf w jej kierunku.

- Nie pozwol nikogo zastrzeli, generale - powiedziaa Blake.

- Suchaj komandosie. Zabijam ludzi od miesicy. Kilku wicej nie zrobi mi rónicy.

Dziewczyna umiechna si i cigle sza w jego stron.

- Blake, nie! - krzykn Wilks.

Cigle sza.

Genera strzeli. Kula trafia Blake prosto w pier. Zatrzymaa si na moment. Mczyzna zakl i wypali ponownie…

Wilks skoczy. Uderzy kantem doni w skro generaa w chwili, kiedy wystrzeli po raz trzeci. Pocisk zawiergota rykoszetem o powok Benedicta.

Sierant uderzy okciem i kopn generaa, kiedy ten osuwa si na ziemi. Wyrwa z bezwadnej doni pistolet i skierowa go w stron wazu statku.

Wanie pojawi si w nim onierz. Wilks strzeli mu w gow.

Blake upada. Parks zacz ucieka.

Billie podbiega do rannego androida. Do rannej kobiety.

- Blake…

- Nie pozwól im… si zastrzeli - powiedziaa ranna. Umiechna si. - Upewnij… przypilnuj, eby… dali mi medal… Sierancie?

Wilks spojrza na ni.

- Pewnie, dzieciaku. Masz je jak w banku.

Oczy Blake zmatowiay.

Sierant pokrci gow.

- Cholera. Trafi j w gówn pomp. Jedna szansa na tysic, tak jest chronione to miejsce. I akurat Blake miaa pecha. Pocisk musia odbi si rykoszetem.

- Blake! - krzykna Billie.

- Ona odesza, Billie - powiedzia Wilks. - I my równie zginiemy, jeeli nie zabierzemy si std. Szybko? Wanie zabiem generaa. Ruszajmy si!

Popchn j, ale ona skrcia i chwycia Mitcha. Zarzucia go dobie na plecy.

- Billie, do cikiej cholery!

- Poradz sobie.

- Billie, nie rób tego… - krzykn Mitch.

- Zamknij si. W przeciwnym razie zostan i zabij mnie. Skoro nie chcesz, eby si tak stao wi spokojnie i pozwól mi biec.

Wilks ju ruszy sprintem, a Billie i jej pasaer podyli za nim.

Rozdzia 29

Kiedy przystanli dla zapania oddechu Billie powiedziaa:

- Po co biegniemy? Nie mamy dokd i. Wysadz to miejsce w powietrze, gdy tylko odlec. Nawet gdyby na zewntrz nie byo obcych, nie zdoamy uciec na nogach wystarczajco daleko od wybuchu jdrowego.

- Nie planowaem ucieka pieszo.

- Jeeli to, co mówili jest prawd, to nie ma na Ziemi miejsca, gdzie byoby lepiej - wtrci si Bueller.

Caa trójka odpoczywaa oparta o cian schronu, który wyrasta ponad powierzchni gruntu a do poziomu, na którym przebywali. Wilks pomyla, e musz by na trzecim poziomi, prawdopodobnie z pidziesit metrów nad ziemi.

- Nie planowaem równie pozostania na Ziemi - doda sierant.

- O czym ty mówisz? - spytaa Billie.

- Pamitasz, co powiedzia kontroler, kiedy podchodzilimy do ldowania? S tu zaprogramowane statki do transportu onierzy. Gdy wystartuj, bdziemy na jednym z nich.

- W jaki sposób?

Wilks uniós pistolet generaa.

- Zrobimy co bdzie konieczne - powiedzia.

Bueller wyglda na niezadowolonego.

- Nie sadz, ebym na to pozwoli.

Sierant rozemia si.

- Jak zamierzasz mnie powstrzyma staruszku? Poza tym widz furtk w twoim programie. Oni zamierzaj nas zabi, mnie i Billie, a my zamierzamy zabi ich. O kogo si bardziej obawiasz?

Mitch milcza dusz chwil.

- Billie - wydusi w kocu.

- Aha, wic s równi i równiejsi, co?

- Tak.

- Nie nauczyli si tego?

- Nie.

Wilks ponownie si rozemia.

- Wanie przestae by androidem, kolego. Witamy w ludzkiej skórze.

Billie pozwolia Wilksowi wzi Mitcha. Mogli si w ten sposób porusza szybciej i sprawniej. Nawet, gdy biegli, dziewczyna zastanawia si nad tym co powiedzia Bueller. Pokona swoje oprogramowanie. Moe jego ciao nie wyszo na wiat z ona kobiety, ale, gdy gboko si zastanowia, by czowiekiem.

Wilks poprowadzi ich do magazynu, gdzie znajdowa si terminal komputerowy. Zacz zadawa pytania systemowi.

- Co robisz?

Nawet nie spojrza na Billie.

- Sprawdzam, czy transportowce maj zaogi, czy tylko nios adunek. Niektóre przewo ludzi, inne sprzt. Moemy znale taki z wyposaeniem, wej do niego i zamieni troch gratów na nas samych.

- Nawet nie wiemy, dokd lec - powiedziaa Billie.

- Czy to wane? Czy moe by co gorszego od upieczenia si w atomowym ogniu albo by zjedzonym przez potwory?

- Wilks…

- Wiem co chcesz powiedzie - przerwa jej. - Mylaem, e wykonaem zadanie, kiedy rozwaliem t diabelsk planet obcych. Sdziem, e wróc, znajd cichy kt w jakim spokojnym wizieniu, albo zrobi mi operacj na mózg i jako to bdzie. Cieszyem si z tych myli. Teraz ju nie. Nie spoczn, dopóki ostatni z obcych skurwysynów nie bdzie martwy.

- Czy warto?

- Dla mnie tak. Czowiek powinien z radoci wstawa kadego ranka. Ja spdziem cae lata na zastanawianiu si, czy samemu nie zdmuchn swego ycia. Co cigle mnie przed tym powstrzymywao. Nigdy nie wiedziaem co to jest, ale zadowolony jestem, e byo. Mog umrze, dziecko, ale chc odej z podniesionym czoem.

By tak szczliwy, jakim jeszcze nigdy go nie widziaa. Mia swój cel, a to byo co, czego nie posiadaa wikszo ludzi.

- O mamy co. Statek cargo, numer trzy-zero-dwa, nazywa si Amerykanin. Dok szesnacie, poziom pity. Tu jest mapa pooenia…

***

Ostronie zbliyli si do statku. Wilks ostronie pooy Buellera i wycign pistolet.

- Tylko zrani straników - powiedzia. Nie zabij ich.

- Dzikuj - odezwa si Mitch.

- Zostacie tutaj. Wróc, gdy zrobi co trzeba.

Zacz odchodzi, ale zatrzyma si.

- Hej, Bueller. Nawet nie potrafi powiedzie jak wspania robot wykonae, ty i twoi onierze. Zrobilicie to bez puda.

- Jak na androida przystao, co?

- Nie, jak przystao na czowieka.

Wilks pokona drog do statku kryjc si za rozstawionymi tu licznie skrzyniami. Zadanie byo atwe. Czterech straników nie spodziewao si najmniejszych kopotów. Bro trzymali niedbale, z lufami opuszczonymi ku ziemi. Kiedy sierant zbliy si wystarczajco, cigle pozostajc w ukryciu, wzi gboki wdech, podniós pistolet i szybko wystrzeli cztery razy. Specjalna lufa prawie cakowicie stumia huk strzaów.

Trafia wszystkich za pierwszym razem prosto midzy oczy. Strza w gow jest najlepszym sposobem na natychmiastow mier.

Okama Buellera. Có, ycie jest twarde.

Billie zobaczya, e Wilks wraca.

- No, ludkowie. Transportowiec ju czeka. Idziemy.

Prowadzi obok martwych cia straników.

Mitch popatrzy na zastrzelonych ludzi.

- Przykro mi. Musiaa zadre mi rka - powiedzia Wilks.

Bueller wzruszy ramionami. Kiedy kto umiera, koczya si jego odpowiedzialno. Sierant musia o tym wiedzie.

Za ich placami rozlegy si strzay z rcznej broni. Nie byy zbyt bliskie, lecz take niezbyt odlege.

- Wyglda na to, e woaj nas do towarzystwa - mrukn Wilks. - Mog si zaoy, e sytuacja si komplikuje.

Statek by prostoktnym pudem z dyszami od spodu i malek kabin kontroln, która wygldaa jak gowa gigantycznego insekta. Dla Billie wydawao si prawie niemoliwe, e poczona jest z reszt statku.

Sierant uchwyci jej zdziwione spojrzenie.

- Bdziemy mieli szczcie, jak nie rozleci si po starcie. Dalej, wchodzimy. Musimy wywali troch sprztu. Ten ptaszek zaadowano ywnoci, zamroon sperm i zarodkami. Prawdziwa arka Noego. Musimy uruchomi system produkcji tlenu oraz system utylizacji odpadów i podtrzymywania ycia. Musimy przecie oddycha i móc oczyszcza odpadki. A poniewa nie wiemy jak dugo bdziemy lecie, posiadanie komór hipersnu moe okaza si niezbdne. Zajmie nam to par godzin. Zamierzam zabra wszystko, co nam potrzebne z tego statku obok.

- Co z pasaerami?

- Jeeli tylko s, le ju upieni w komorach. Nasz ptak nie potrzebuje zaogi. To typowy transportowiec.

Dwie i pó godziny zajo im przygotowanie odpowiednich urzdze. Bez Wilksa byoby to niemoliwe.

Odgosy walki przesuny si bliej. Mogli nawet sysze dwiki rykoszetujcych pocisków odbijajcych si od pancerzy obcych. Stao si jasne, e ktokolwiek przej dowództwo po zabitym generale, bdzie si stara w szybkim tempie ratowa swoj dup.

Co chwil sycha byo wrzaski kobiet i mczyzn.

Tak. Pora odlatywa.

- No, adujmy si - powiedzia Wilks do Billie. - Mam przeczucie, e wystartujemy w cigu kilku minut.

Kabina sterownicza miaa zainstalowane bezwadnociowe fotele. Usiedli i zapili pasy. Wczeniej Wilks pomóg Billie umieci we waciwej pozycji Buellera. Nie wiedzia zupenie dokd lec, ale przygotowa kabiny do hipersnu. Zaaduj si do nich po osigniciu hiperprzestrzeni. Automaty obudz ich po ponownym wejciu w normalny wiat.

W chwili, gdy Wilks ulokowa si w swoim fotelu, rozbysy lampki na tablicy.

- Trzyma si - powiedzia. - Wygldao na to, e kto rozpali pod kotem.

Rozdzia 30

Statek uniós si, przyspieszenie wcisno ich gboko w fotele. Wilks by pewny, e gdyby mia podrcznik operacyjny, mógby zlikwidowa przykre skutki startu. Teraz móg obserwowa tylko rodzinn planet opanowan przez potwory. Nie byo to zabawne. Westchn.

Na razie nie dao si nic zrobi.

Pierwsz zasad na wojnie jest przey. Skoro yjesz, moesz jeszcze walczy. Gdy zginiesz, nic nie zrobisz.

Wilks zamierza pozosta przy yciu tak dugo, a zabije wszystkich obcych.

Ktokolwiek programowa statek zaplanowa wykorzystanie ziemskiej grawitacji do wyrzucenia statku w gbok przestrze. Transportowiec wspi si na wysok orbit i wczyy si dodatkowe napdy. Monitory pokazay, e co najmniej pidziesit statków opucio razem z nimi Ziemi. Plus jeden, którego Wilks natychmiast rozpozna.

- Suchajcie, powiedzcie do widzenia naszemu dugonosemu przyjacielowi - powiedzia do Billie i Mitcha.

Billie spojrzaa na niego. Nagle zblada i zacza krzycze.

W jaki niepojty sposób Mitch zdoa wydosta si ze swego fotela i dowlec na rkach do miejsca, gdzie Billie cigle tkwia przytwierdzona pasami do swego siedzenia. Podcign si i usiowa dotkn jej rk.

- Billie! Co si stao? Billie?

To znowu zjawio si w jej mózgu. Ta obca interwencja, któr odczuwaa przed wietlnymi latami. Wtedy, gdy soniopodobny stwór uratowa ich przed potworami.

Teraz si mia.

Sia mylowych przekazów owadna ni cakowicie. Nie potrafia tego powstrzyma. To tak, jakby chcia powstrzyma goymi rkami fale oceanu. Uczucia, które do niej docieray byy róne: miech zabawa, poczucie siy, nienawi. Pomidzy nimi znajdoway si równie takie, które nie miay swego odpowiednika w ludzkim wiecie.

Lecz wiedziaa dokadnie, co ten stwór chcia jej przekaza.

Na Boga!

- Billie!

W kocu udao jej si skupi uwag na Mitchu. Na tym, który j kocha. Jej wasne uczucia do niego wyrosy jak potny mur, o który rozbiy si fale emocjonalnego oceanu tamtego. Niektóre przeciekay, ale Billie ju potrafia je powstrzyma. Obcy stwór zrozumia to. Przypyw si skoczy.

- To… ten stwór… Mówi do mnie.

- Co powiedzia? - wtrci Wilks.

- Nie dba o nas wicej ni o obcych. ledzi nas a tutaj, eby zobaczy nasz wiat. Zobaczy czy jest tu co do zabrania. Chce nas podbi.

- Nie napotka wikszego oporu, no nie? - art Wilksa zabrzmia gorzko.

- Planuje poczeka i pozwoli obcym zabi wszystkich ludzi. A kiedy wróc onierze - zna ich plany - bdzie czeka. Moe z innymi ze swego gatunku. eby przej ziemi we wadanie.

- Do diaba - zakl Wilk. - Jeeli nie jedno, to drugie. Z huraganu prosto w tornado.

Có innego mia powiedzie.

Wilks podczy komory zgodnie z instrukcj. Statek zblia si do podprzestrzeni. adne z nich nie wiedziao jak dugo bd lecie. Gdzie wylduj i kiedy, taczc po Wstdze Einsteina. Nie obchodzio ich to.

Billie pomoga Wilksowi umieci Mitcha w komorze. Sierant odszed, eby sprawdzi swoj wasn. Dziewczyna stana nad Buellerem i umiechaa si do niego.

- W porzdku?

- W porzdku.

Byli zakopotani. Billie westchna przecigle i wczya urzdzenie. Pokrywa przesuna si w dó i przywara cile do brzegów. Mitch mia otwarte oczy i patrzy na Billie dopóki gaz nie przesoni mu widoku. Ona patrzya jak usypia, potem odwrócia si i ruszya ku wasnej komorze.

Wilks wanie wchodzi do swojej. Pomacha jej rk.

Tak. Przesza w swym yciu wiele. Jedna zniszczona planeta, potem druga. Cigle jednak ya. Nie tak dugo jeszcze, ale wszystko zmieniao si tak szybko. Ma teraz Mitcha. Na pewno znajdzie si sposób na naprawienie go, na przywrócenie go do wczeniejszej postaci.

Nie, to nieprawda. Ju by kim wicej ni przedtem, chocia jego ciao jest na wpó zniszczone. I byy sposoby, eby te zmiany utrwali. A to byo wane.

Billie wesza do komory. Dotkna przycisku. Patrzya, jak pokrywa powoli si przesuwa. Najwaniejsze, e nie jest ju sama.

Wiedziaa, e sen jaki za chwil przyjdzie uspokoi j. Nie bdzie nia o przeszoci i potworach. Moe raczej o przyszoci, jakakolwiek by nie bya. Jak na razie szo im cakiem niele.

Billie umiechna si i zamkna oczy.

OBCY: AZYL

(„Zajawka” nastpnej czci umieszczona na kocu ksiki)

1.

Na zewntrz, w miertelnej pustce nie byo dwików. Lecz w rodku statku kierowanego przez roboty zawibroway silniki grawitacyjne. Rozleg si niski odgos, jakby ogromnego instrumentu muzycznego. Przenika przez tkanki, koci, a do gbin duszy. Powoli otworzyy si pokrywy komór i uwolniy swych mieszkaców. Mechanizm, który ich usypia, teraz przywoa ich z powrotem do ycia.

Billie siedziaa w kuchni i wpatrywaa si w co, co miao by kaw. Kolor by prawidowy, ale to byo wszystko. Smaku nie byo prawie w cale - gorca woda z jak dziwn zawiesin. Patrzya jak pyn stygnie, czciowo jeszcze przebywajc w letargu po dugim nie. Jej wasne ruchy byy mocno niepewne. Czua si jak w czasie grypy - nie moesz tego wyleczy i musisz przeczeka. Kawa wibrowaa. Na jej powierzchnie tworzyy si mae piercienie, które biegy od rodka i rozbijay si o cianki kubka.

Za plecami Billie rozleg si gos Wilksa:

- Smakuje jak gówno, co?

- Nie mona tego zmieni - smtnie zauwaya dziewczyna. Nawet nie odwrócia si, by spojrze na Wilksa. Ten siedzia obok niej i przyglda si jej badawczo przez kilka sekund. Potem znowu przemówi.

- Dobrze si czujesz?

- Ja? Tak, w porzdku. Dlaczego miaabym si le czu. Siedz w bezzaogowym statku, który leci Bóg wie dokd, opuciam Ziemi, któr opanoway potwory, przebywam w towarzystwie poowy androida i komandosa, który prawdopodobnie nie jest do koca normalny.

- Eje, co to znaczy „nie do koca”? - achn si Wilks.

Billie zerkna na niego. Nie moga powstrzyma bolesnego grymasu, który skrzywi jej twarz.

- Jezus, Wilks.

- Hej, dzieciaku, we si w gar. Sprawy nie stoj a tak le. Mamy siebie. Ty, ja i Bueller.

Na chwil zapado cikie milczenie. Po minucie komandos odezwa si ponownie.

- Id przejrze komunikaty. Chcesz i ze mn?

Billie podniosa si ze skrzyni, która zastpowa jej krzeso. Popatrzya na Wilksa. Blizny na jego twarzy byy czym, czego dotychczas prawie nie zauwaaa. Teraz jednak, w skpym owietleniu wydao jej si, e twarz komandosa nacechowana jest wszelkimi znamionami wciekego okruciestwa. Jakby jaki demon bawi si czarodziejskim lustrem.

- Nie - powiedziaa w kocu.

- Twoja sprawa - odwróci si na picie.

Pocigna yk obrzydliwego pynu. Zmarszczya nos z niesmakiem.

- Poczekaj. Zmieniam zamiar. Id z tob.

Wygldao na to, e nie bdzie zbyt wiele zaj na tym statku. Odkd zostali obudzeni, min tydzie i nic nie wskazywao na to, e maj hamowa. Urzdzenia pokadowe byy prymitywne, ale i tak potrafiyby wykry obecno ludzkich osiedli, gdyby takie znajdowao si w pobliu. Napd grawitacyjny by o wiele wydajniejszy ni stare silniki reakcyjne, lecz nawet jeeli w pobliu znajdowa si jaki system planetarny, To Wilks nie potrafi go wykry. Byy lepsze sposoby umierania ni godowa mier na statku pdzcym do nikd.

Billie powinna pój i dowiedzie si, czy Mitch nie chciaby i z nimi. Mitch. Cigle j to drczyo. Tak, kochaa go, ale czy kochaa t puszk z robakami, któr okaza si by? No moe nie dokadnie z robakami, ale to, co androidy miay zainstalowane wewntrz swych cia, mocno przypominao dugie ddownice. Kochaa go i jednoczenie nienawidzia. Jak to moliwe, e tak kracowo róne uczucia mona ywi do tej samej osoby? Moe konoway w szpitalu, którzy powicili jej przypadkowi tyle lat, mieli racj? Moe jest obkana?

Statek by ogromny, a wikszo jego przestrzeni przeznaczono na magazyny. Tak naprawd, to jeszcze nie zdoali obej wszystkich zakamarków. Billie przypuszczaa, e zostan tu jeszcze dugo, miaa co do tego mocne podejrzenia, ale nie obchodzio j to. Nie bya jeszcze wystarczajco znudzona. Po co sobie zawraca gow? Kto dba o jakie gówno?

Kabina sterownicza bya maleka, ledwo wystarczaa na dwie osoby. Projektanci zostawili miejsce dla technika, na wypadek jakiej naprawy. Od pocztku swego istnienia statek sterowany by przez komputer i kilka robotów. Ekran monitora przekazujcego komunikaty by pusty z wyjtkiem biegncych z góry na dó kolumn zapisanych w jzyku maszynowym.

- Czas na pokazy - odezwa si Wilks. Nie umiecha si jednak.

Czowiek wygldajcy jak Albert Einstein w wieku okoo szedziesiciu lat powiedzia:

- Mamy sygna? Mamy poczenie. W porzdku. Suchajcie wszyscy, jeeli gdzie tam jestecie. Tu Herman Koch z Charlotte. Nie mamy ywnoci, prawie nie mamy tez wody. Jestemy opanowani przez te przeklte potwory, które zabijaj, albo porywaj wszystkich wokoo! Zostao nas tylko dwudziestka!

Mczyzna znikn i nagle pojawio si inne miejsce. Na zewntrz panowa jasny soneczny dzie. Wokó kwity wiosenne kwiaty, jasnozielone licie okryway drzewa. Jednak co niesamowicie okropnego niszczyo t sielankow sceneri:

Jeden z obcych taszczy w swych apach kobiet. Niós j jak czowiek nioscy maego pieska. Potwór by wysoki na okoo trzy metry. wiato migotao na jego czarnym zewntrznym szkielecie. Gow mia w ksztacie jakiego dziwnie zmutowanego banana, a caa posta przypominaa groteskow krzyówk insekta z jaszczurk. Z pleców sterczay mu kociste wyrostki, jak zewntrzne ebra, po trzy pary z kadej strony. Szed wyprostowany na dwóch nogach, co wydawao si prawie niemoliwe przy jego budowie. Z tyu wi si dugi, uminiony ogon.

Pocisk odbi si od gowy potwora, nie czynic mu wicej krzywdy ni uderzenie gumowej kulki o ulic z plastekretu. Obcy odwróci si i popatrzy w stron niewidocznych strzelców.

- Celuj w kobiet! - kto krzykn. - Zastrzel Jann!

Zanim bestia zdoaa uciec ze sw zdobycz, zabrzmiay jeszcze trzy strzay. Pierwszy chybi, drugi trafi w pier potwora i rozpaszczy si na naturalnej zbroi. Trzecia kula trafia kobiet tu nad lewym okiem.

- Dziki Bogu! - rozleg si gos niewidocznej osoby.

Obcy wyczu, e wydarzyo si co niedobrego. Podniós kobiet i trzyma j w wycignitych przed siebie apach. Krci gow na wszystkie strony, jakby bada swoj ofiar. Potem popatrzy na strzelców. Cisn na ziemi martw lub umierajca kobiet, jakby bya niepotrzebnym ju mieciem. Zacz biec w kierunku zabójców jego zdobyczy. Wydawa przy tym gony syk…

Teraz bya to szkolna klasa. Rzdy ciemnych ekranów komputerowych terminali. Jedyne wiato padao od strony rozbitego okna. Na pododze leao ludzkie ciao. Byo czciowo zjedzone. Reszta przypominaa krwaw miazg. Rozkadajce si tkanki przycigny mrówki i innych maych padlinoerców. Resztka cia bya zbyt maa, by okreli pe ofiary. Nad ciaem, na cianie pómetrowe litery gosiy: DARWIN ESTIS KORECTO.

Darwin mia racj.

Czy to leca na pododze osoba napisaa te sowa jako ostatnie przesanie? Lub moe kto by tu póniej, zobaczy co si wydarzyo, poszuka wyjanienia, zanim nie przyszy stworzenia stojce teraz na szczycie acucha pokarmowego? Sowa, jak te, miay sw wymow, ale w dungli miecz, zby i pazury byy potniejsze ni pióro. Zawsze…

Mody mczyzna, moe dwudziestopicioletni, siedzia w kociele we frontowej awce. Religia nie bya popularna w cigu ostatnich dwudziestu lat, ale cigle byy jeszcze miejsca do modlitwy. Delikatny blask spod krzya zawieszonego nad otarzem pada na modego czowieka. Ten siedzia w pierwszym rzdzie awek, w pustym kociele. Oczy mia przymknite i modli si gono.

- …I nie wód nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode zego - mówi. - Bo Twoje jest królestwo, potga i chwaa na wieki. Amen.

Prawie bez chwili wytchnienia modzieniec ponownie zacz monotonnym gosem:

- Ojcze nasz, który jest w niebie…

Mroczny cie pad nagle na cian przy kocu rzdu awek. - …przyjd królestwo Twoje, bd wola Twoja…

Cie rós.

- …jako w niebie, tak i na Ziemi…

Rozlego si gone szuranie po posadzce. Lecz mczyzna nie poruszy si, jakby nie sysza.

- …chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpu nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…

Obcy stan nad modlcym si czowiekiem, Przejrzysta lina cieka z rozwartych szczk. Wargi odsoniy ostre zby. Paszcza otworzya si powoli i ukazaa drugi komplet mniejszych zbów, które przypominay szpony.

- …i nie wód nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode zego…

Wewntrzne zby zawieszone byy jakby na olizej, postrzpionej tyczce. Wystrzeliy nagle z paszczy z oszaamiajc si i szybkoci. Wyrway dziur w szczycie gowy mczyzny, jakby jego czaszka nie bya grubsza i twardsza ni mokry papier. Mózg i krew trysny w gór. Oczy modlcego si otworzyy si w ostatnim zdumieniu, a usta zdoay jeszcze wyszepta:

- Boe!

Potwór wycign szponiaste apy i wyrwa sw ofiar z awki. Pazury rozerway tkanki i dotary do serca, które nie wiedziao, e jest ju martwe.

Obcy i jego zdobycz zniknli z ekranu, na którym pozostao troch krwi i strzpki szarej substancji na awce. Wntrze kocioa stao puste i ciche.

Bóg, jak si wydawao, nie zbawi nas ode zego.

Wilks wychyli si do tyu w fotelu i patrzy ponuro na pusty koció.

- Automatyczna kamera - odezwa si. - Prawdopodobnie zainstalowana z powodu zodziei. Ciekawe, e jej sygna dotar tak daleko.

Z oczu Billie stojcej obok cieky zy.

- Wilks!

- Zadziwiajce, jak ludzie potrafi przesya wiadomoci. Rzeczywicie potrzebuj pomocy. A moe to jest ju tylko nagrobek? No wiesz, sygnay mog kry w przestrzeni prze wieczno. Niemiertelne. Moe pomyleli, e kto, o milion lat wietlnych od Ziemi, przechwyci je i zwróci przez chwil uwag. Rozumiesz, chrupic praon kukurydz, przygldasz si zagadzie ludzkoci.

Billie wstaa.

- Zamierzam zobaczy si z Mitchem - powiedziaa.

- Ucauj go ode mnie - rzuci Wilks.

Billie zesztywniaa. Spostrzeg jej reakcj i pomyla o przeprosinach, ale nic nie powiedzia. Pieprzy to. Niewane.

Wilks przeszukiwa dalej komunikaty, oczekujc czego innego, ale wszystko wygldao podobnie. mier. Zniszczenie. Ciaa porozrzucane na ulicach. Zwierzta ywice si trupami. Zgraja psów walczca o ludzkie rami. Nie byo dwiku. Obraz pochodzi pewnie z kamery nagrywajcej uliczny ruch, ale atwo byo si domyle, e warcz i szczekaj na siebie. Rami byo napuchnite i sinobiae. Pewnie leao dugo na socu. Ktokolwiek by wacicielem, nie musi si ju pewnie o nie martwi. Z pewnoci ju nie dba o to, e psy si o nie bij. Teraz byo tylko padlin.

Wyczy w kocu obrazy z Ziemi. To ju tylko historia. Wszystko, na co patrzy, ju si wydarzyo, skoczyo.

Ponownie zacz bawi si przegldaniem. Szuka informacji dokd zmierza statek. Ich sytuacja bya nieciekawa - statek zosta zaprojektowany tak, e nie móg przewozi pasaerów. Wilks potrafi uruchomi kilka programów i dowiedzie si z ekranu paru rzeczy. Statek zosta wysany z powodu obcych na Ziemi. By to stary trup, poatany drutem i modlitw o utrzymanie si przez jaki czas w caoci. Po tym, jak Wilks zobaczy tego faceta w kociele, nie czu szacunku do modlitwy. Nie znaczyo to, e odczuwa go kiedykolwiek.

Statek wiedzia, dokd leci, ale to niewiele pomogo komandosowi. Musiaa to by planeta lub stacja kosmiczna gdzie tam, w przestrzeni. Okoo dwustu milionów kilometrów przed nimi znajdowao si jakie soce klasy G, ale nie potrafi dostrzec adnych satelitów. Musiay tam by, bo w przeciwnym razie komory hipersnu nie uwolniyby ich.

:Mogo by jakie uszkodzenie, dupku - zabrzcza cichy gos w jego gowie. - Moecie wszyscy umrze.”

„Pieprzy to - odpowiedzia Wilks gosowi. - Mam interesy do zaatwienia przed mierci”.

„Mylisz, e Wszechwiat zwróci uwag na twoje interesy?”

„Odpieprz si, kolego. Ty i ja jedziemy na tym samym wózku”.

Odpowiedzia mu szyderczy miech.

2.

Mitch spoczywa na wózku, który zmajstrowali dla niego, i wygldao to jakby normalnie siedzia. Biorc pod uwag, e poniej talii nie pozostao nic, prawdziwe siedzenie nie byo moliwe. Koczy si porodku, niemal dokadnie pó czowieka - pó androida, zaklajstrowanego medyczna piank. Sam naprawi uszkodzenia ukadu krenia. Utworzy nowe poczenia i jego krwioobieg by zamknitym systemem. Druga jego poowa zostaa na planecie obcych, oderwana przez rozwcieczonego potwora bronicego swego gniazda. Ten obcy zosta zabity, a pozostae prawdopodobnie wyparoway w atomowych eksplozjach, które przygotowa Wilks, jako poegnalny podarunek.

Czowiek rozerwany jak Mitch zmarby na tej diabelskiej planecie od szoku i utraty krwi. Androidy byy lepiej skonstruowane.

Usysza, gdy wchodzia. Siedzia w kabince stworzonej dla napraw komputera. Bya mniejsza ni pokój, w którym siedzia Wilks. Usysza j i mia nadzieje, e to nie ona.

- Mitch?

Potrzsn gow.

- Nie mog wej do systemu komputera - powiedzia - kod dostpu do obszaru nawigacyjnego jest szedziesiciocyfrowy i na dodatek jeszcze zakodowany przy uyciu kolejnych czterdziestu cyfr. eby si tam wedrze, trzeba wiecznoci. Ale, ale. Gdzie s inne statki? Opuszczalimy Ziemi wraz z ca armad. Powinni tu gdzie by, a nie ma ich. Jestemy sami. W tym nie ma adnego sensu.

Stana obok jego wózka. Z trudem powstrzymaa si od pogadzenia go po czuprynie.

- Wszystko w porzdku…

- nie, nie wszystko w porzdku! Nie wiemy gdzie jestemy, dokd lecimy, czy w ogóle przeyjemy! Musz, taka jest moja rola jako… - Odjecha w ty. Ponownie potrzsn gow.

Billie chciao si krzycze. To co zrobia w ostatnim tygodniu, znaczyo wicej ni cae ycie. Zakochaa si w tym androidzie. Co gorsze, on zakocha si w niej i mia z tym wicej problemów ni ona. Kiedy wchodzili do hipersnu, zaakceptowaa to, zo si wydarzyo. Wierzya, e jako to bdzie. Lecz kiedy si obudzili, co si zmienio. Co w nim. I co w niej samej.

Nie zauwaya, e jest jedn z tych osób, które obnosz sw nienawi jak wóczni i dgajc kadego, kto si z nimi nie zgadza. Zawsze bya tolerancyjna. Czowiek jest czowiekiem, niewane czy urodzia go kobieta, czy wyszed ze sztucznej macicy, czy te zrobiono go w fabryce androidów. Niewane skd pochodzisz, ale dokd zmierzasz. Powicanie czasu na spogldanie wstecz nie miao dla niej sensu. Cigle to powtarzaa. A androidy byy ludmi.

Oczywicie, ale czy chciaaby, eby jej siostra polubia którego?

Albo, eby kto taki zosta jej mem?

Jezus!

Nie powiedzia jej kim jest i to byo jego zbrodni. Dowiedziaa si tego, gdy zostali kochankami i gdy ju zapad jej gboko w serce. To bolao. Nigdy nie spodziewaa si, e moe j spotka co takiego. Zadziwiajce, ale tak byo. A teraz?

Chocia z drugiej strony nadal znaczy dla niej bardzo duo. w sprzyjajcych warunkach Mitch móg znowu by cay. Móg by jak nowy. Mie perfekcyjnie zaprojektowane minie, delikatn skór i wszystko inne na swoim miejscu…

Dosy!

Co jeszcze tkwio w tym wszystkim. Sama nie bya pewna, co. Mczyzna - sztuczny czy nie - by czym nowym w jej yciu. Mczyzna, którego pokochaa, zmieni j. Co zmienio si w jej wntrzu. Chciaa to zrozumie, chciaa da mu wszystko, czego bdzie od niej potrzebowa, ale nagle sta si dla niej kim innym - zimnym, przestraszonym czowiekiem, który nie pozwala jej si zbliy. Kim, kto nie chce sucha o jej uczuciach, o gniewie i potrzebach. Kim, kto ukry si za murem i zakry rkami uszy.

Cigle jednak próbowaa.

- Mitch, posuchaj. Ja… - Wycigna rk i tym razem dotkna jego wosów. Byy tak naturalne jak wasne, jakby wyrosy ze skóry czowieka. Tylko pod mikroskopem mona byo zauway rónic.

- Nic nie mów, Billie.

Poczua jakby od tych sów nadlecia mrony podmuch. Tak zimny, e a zaparo jej dech w piersi. Jak móg tak zrobi? Nie chce ze mn nawet rozmawia?

- Billie, prosz… Spróbuj zrozumie. Nie… nie chciaem si zrani. To… ja nie… nie mogem. Przykro mi…

- Jestem zmczona - powiedziaa Billie. - Zamierzam troch odpocz.

Wysza tak szybko, jak tylko pozwalaa na to sztuczna grawitacja. Problem polega na tym, e nikt nie uwaa za konieczne wczanie cienia w statku kierowanym przez roboty. Jednak Wilks uruchomi ten system, jak wiele innych, gdy tylko weszli na pokad. Teraz mogo si zdarzy, e statek rozleci si od silniejszego kichnicia.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Perry Steve Obcy Mrowisko
OBCY 04 STEVE PERRY Obcy Mrowisko (1992)
Alien Perry Steve Obcy Mrowisko
Obcy S Perry Obcy Mrowisko
Perry, Steve Obcy 5 Mrowisko
Steve Perry Obcy Mrowisko
Obcy 5 Perry Steve Obcy; Mrowisko
Steve Perry Obcy 01 Obcy Mrowisko
Steve Perry Obcy tom1 Mrowisko
Obcy w kulturze XIX i XX w
MROWISKO, Kuchnia, Ciasta
20 Obcy człowiek
Jak opanować dowolny język obcy fragment
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 40 Obcy ptak odlatuje
URATOWANIE DZIECKA PRZEZ ZENKA WĂ“JCIKA TEN OBCY OPIS
OBCY

więcej podobnych podstron