Irena Matuszkiewicz
kochaj mnie
Sami jesteśmy rodzicami. Dlatego też, gdy półtora roku temu telewizyjna Dwójka
zaproponowała nam realizację serialu o losach porzuconych i niechcianych dzieci,
z ochotą przystąpiliśmy do pracy.
Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak trudnego podjęliśmy się
zadania.
Zaczęliśmy odwiedzać domy dziecka. To, co w nich zastaliśmy, nie sposób opisać.
To trzeba zobaczyć. Znaleźliśmy się wśród dzieci, które dotknęło najgorsze z
nieszczęść - samotność. Oczy każdego z nich krzyczały: „kochaj mnie!".
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie jest to ponad nasze siły, czy podołamy.
Podjęliśmy jednak to wyzwanie i nie żałujemy.
Chociaż planowano początkowo tylko osiem odcinków, powstało ich już ponad
pięćdziesiąt. Realizujemy wciąż kolejne. To dzięki Państwu - naszym widzom i
czytelnikom - serial żyje, wyszedł poza ramy ekranu, a my otrzymujemy od Was
ogromną siłę i widzimy sens naszej pracy.
Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że dzięki serialowi wielu naszych bohaterów dostało
szansę na nowe, lepsze życie, że odmienił się ich smutny los, bo ktoś usłyszał i
zareagował na wołanie „kochaj mnie!".
Nasza opowieść jest też o tych, którzy zawinili najbardziej - o rodzicach.
Czasem bezradnych i chorych, najczęściej jednak nieodpowiedzialnych i
pogrążonych w nałogach. Na szczęście świat nie składa się z samych złych ludzi.
Gdy jedni dorośli krzywdzą i odrzucają własne dzieci, inni otwierają tym
dzieciom swoje serca i domy. I tym właśnie ludziom dedykujemy tę książkę.
Athena Sawidis i Grzegorz Siedlecki
1. EDYTA I JEJ DZIECI
czyli
WOŁANIE O MIŁOŚĆ
Edyta ma dopiero dwadzieścia siedem lat. To najpiękniejszy wiek na miłość, na
planowanie przyszłości, na pierwsze dziecko. Najpiękniejszy dla innych kobiet,
tych szczęśliwych i kochanych, nie dla niej. Ona nie ma głowy do myślenia o tym,
co będzie. Urodziła sześcioro dzieci, jest w ciąży z siódmym i wie, że to
najmłodsze, jeszcze nienarodzone, również odda do domu dziecka, tak jak
pozostałe. Nie jest wyrodną matką, po swojemu bardzo kocha dzieci, tylko nie ma
warunków ani umiejętności, by je wychować. Wszystko, co może im dać, to życie i
ładne imię. Dla najmłodszej córeczki, tej, która dopiero przyjdzie na świat,
wybrała imię Ewelina. Zdrobniale mówi o niej „Ewunia".
Edyta nie jest szczęśliwa. Lekarstwa zapisane przez psychiatrę pozwalają jakoś
przeżyć dzień. Jeżeli najdzie ją wielka tęsknota - popłacze w kącie, jeżeli
chwyci ją rozpacz - krzyczy:
- Miłości trzeba mnie było nauczyć, kurwa, miłości!!!
W tym krzyku wyraża się wielki, gromadzony latami żal do rodzonej matki. Za brak
uczuć, za ciężką rękę, za zmarnowane dzieciństwo. Do swojego męża nie ma żalu,
chociaż jest niezaradny. Ona też jest niezaradna, więc żyją sobie razem, jak
potrafią. Najważniejsze, że mąż nie bije i stara się jak umie coś tam zarobić.
Wiadomo, że z kawałka ziemi i dorywczej pracy u gospodarzy wielkich pieniędzy
nie ma, toteż dom, w którym mieszkają, powoli się rozpada. Na remont ich nie
stać, mówią tylko, że warto by połatać dach, naprawić okna i na mówieniu się
kończy. A grzyb jak właził na ściany, tak włazi. Wszystko, czego się dorobili,
to łóżko, kredens, stół, pordze-
8 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
wiała frania i niebieska emaliowana miska. W takich warunkach nie można
wychowywać i pielęgnować dzieci. Próbowali i wiedzą, że nie można.
Dzieci przychodziły na świat jedno po drugim. Edyta nie radziła sobie z
natłokiem obowiązków, z praniem i sprzątaniem, a już z dziećmi nie radziła sobie
w ogóle. Nikt jej nigdy nie uczył, jak trzeba prowadzić dom i pielęgnować
niemowlęta, a podpatrzyć nie miała gdzie. Była całkiem bezradna, kiedy jedno z
maleństw ciężko się poparzyło i trzeba je było zawieźć do szpitala. Krótko potem
drugiemu wyskoczył ropień na główce. Do lekarza daleko, próbowała więc zaradzić
sama. Nie wiedziała przecież, że dla niemowlaka ropień na główce jest bardzo
niebezpieczny. W końcu to maleństwo też trafiło do szpitala. Zrobił się szum, że
dzieci niedopilnowane, że zaniedbane. Ta dwójka na polecenie sądu została
przeniesiona do placówki opiekuńczej. Z czasem odebrano Edycie także pozostałe.
Najstarszy syn jest w jednym domu dziecka, czwórka dzieci w innym, prowadzonym
przez siostry zakonne, a najmłodszy Michaś w domu dziecka w Kątach Wrocławskich.
Edyta zrzekła się praw rodzicielskich do synka, dzięki czemu malec ma szansę na
adopcję. Michaś jest wesoły, jasnowłosy, może chociaż on będzie miał odrobinę
szczęścia w życiu, o ile nowych rodziców nie przerazi lekkie upośledzenie
umysłowe chłopca.
Starsze dzieci już na adopcję liczyć nie mogą. Edyta czasem je odwiedza, pisuje
do nich i dostaje odpowiedzi. Przysyłają jej swoje rysunki, laurki z okazji Dnia
Matki, a także wzruszające listy: „Kocham cię i lubię mamo. Jesteś ładna. Kocham
i lubię ciebie i tatę. Dziękuję ci, że dajesz mi życie".
Czyta, płacze ze szczęścia i koniecznie chce się z kimś podzielić swoją radością.
Nie ma przyjaciół, pakuje więc listy do torby z myślą, że przy okazji pokaże je
pani ginekolog. Do przychodni chodzi w miarę regularnie, zawsze do tej samej
lekarki, która w jej życiu jest kimś bardzo ważnym. Nie tylko zbada, ale
porozmawia jak z człowiekiem, wypyta o dzieci, obejrzy rysunki. Gdyby było
inaczej, pewnie nie chciałoby się Edycie dreptać siedem kilometrów - i to w
ciąży. Prawie zawsze jest w ciąży, u niej to stan chroniczny.
- Wolałabym, żeby dzieci były w domu - powtarza przy każdej wizycie. - Ale nic
im nie zapewnię. Chciałabym je przytulić, pokochać, dać miłość.
Edyta i jej dzieci, czyli wołanie o miłość 9
Głaz by się wzruszył, a co dopiero lekarz. Niestety, obie kobiety mówią bardzo
różnymi językami: Edyta o miłości do dzieci, lekarka o antykoncepcji. W
przerwach między ciążami zapisuje pacjentce pastylki, tłumaczy, jak je stosować,
a efekt za każdym razem jest ten sam: nowa ciąża. Edyta nie umie zapamiętać
najprostszych wskazówek. Wystarczy, że jakoś sobie radzi z dawkowaniem leków od
psychiatry, na nic więcej nie ma głowy. Potulnie godzi się z losem i szykuje do
porodu siódmego dziecka. Wie już, że czekają cesarskie cięcie. Jeżeli nawet się
boi, nie mówi o tym. Strach w jej życiu nie jest niczym nowym.
Edyta wraca ze szpitala bez córeczki. Pielęgniarka oddziałowa zawiozła małą
Ewelinę do Kątów Wrocławskich, do tego samego domu dziecka, w którym
półtoraroczny Michaś czeka na adopcję. Dla pielęgniarki nie była to pierwsza
wyprawa tego typu, ale z każdej wracała ze ściśniętym gardłem. Dwudziestoletni
staż pracy w szpitalu nie potrafi uchronić jej przed emocjami.
- Jedno wyciąga rękę, drugie pokazuje jakąś zabaweczkę, każde chce się przytulić.
W ich oczach jest tylko jedna prośba: „Zabierz mnie stąd!"-mówi.
Dla Edyty ostatni poród okazał się najtrudniejszy i to wcale nie ze względów
fizjologicznych. Urodziła zdrowe dziecko, szybko stanęła na nogi, coś jednak się
porobiło z jej psychiką i wciąż tylko płacze. Napisała list do starszych dzieci:
„Urodziłam córkę, Ewelinę, chciałabym, żebyście zobaczyli siostrę. Ewa jest
ładnym dzieckiem. Nie mogę znieść tej myśli, że oddałam ją do Kątów Wrocławskich.
Innego wyjścia nie miałam. Myślicie sobie, że ja was nie kocham. Ja was bardzo
kocham. Tęsknię bardzo za wami. Bym chciała, żebyście byli ze mną, ale jest to
niemożliwe. Myślę o rzeczach strasznych, ale wolę pomyśleć o was. Kochająca
mama".
Nigdy wcześniej nie myślała tyle, co po ostatnim powrocie ze szpitala. Po nocach
budzi się z tęsknoty za dziećmi, płacze i coraz bardziej żałuje, że nie
zostawiła w domu przynajmniej Eweliny. Urodziła siedmioro dzieci i jest sama.
Dlaczego? Dlaczego nikt jej nie nauczył miłości ani tego, jak żyć? Od tych pytań
już tylko jeden krok do najboleśniejszych wspomnień.
10 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- W domu byłam traktowana jak zwierzę - mówi. - Wciąż słyszałam od rodziców, że
zamkną mnie w domu wariatów i będę siedziała tam do końca życia. Znęcali się
nade mną, bili mnie kablem, gałką od kabla, aż traciłam przytomność. Ja tak
swoich dzieci nie traktowałam, nie biłam żadnego. Bardzo jest moje życie smutne,
bardzo. Chciałabym chociaż na godzinę przytulić moje dzieci... chociaż na
godzinę. - Zamyśla się i po chwili dodaje już innym tonem: - Cieszę się, że one
są w domu dziecka. Nie potrafiłabym ich wychować.
Czas mija, ale nie przynosi ukojenia. Edyta wciąż tęskni za dziećmi, zwłaszcza
za Eweliną. Wreszcie jedzie do Kątów Wrocławskich, by się przekonać, że jej
córeczka zaczyna już gaworzyć. Podobno maleństwo zdradza objawy opóźnienia w
rozwoju, choć na oko tego nie widać. To znaczy na razie nie widać. Wielkim,
bodaj największym przeżyciem dla Edyty jest spotkanie z Michasiem. Nie widziała
go od czasu, gdy trafił do domu dziecka.
- Michałku, pójdziesz do mnie na rączki? - pyta nieśmiało. Chłopczyk na jej
widok wybucha płaczem i uspokaja się dopiero
w ramionach opiekunki. Oswaja się powoli i sporo czasu upłynie, zanim pozwoli
się wziąć na ręce tej zupełnie obcej kobiecie. Matka tuli go nieporadnie i
zapewnia:
- Będę cię odwiedzać, przyjdę do ciebie na piechotę. Kocham cię! Wielka miłość w
rozumieniu Edyty sprowadza się do mówienia
o miłości. Pojechała do starszych dzieci, zawiozła im paczuszkę ze słodyczami i
zapewnienie, że je bardzo kocha. Wciąż pytała, czy ją pamiętają, czy też kochają.
Rozmawiali więc głównie o miłości. Kiedy jednak zapadł wyrok w sprawie Michała i
chłopczyk trafił do rodziny zastępczej, bardzo szybko pogodziła się z losem. Już
nie mówi: „Michał jest", tylko „Michał był...". Ale za Eweliną wciąż tęskni.
Ostatnie miesiące, bardzo bogate w wydarzenia, zmieniły Edytę. Pomyślała, że
dobrze byłoby komuś opowiedzieć o najmłodszej córce, o nowej rodzinie Michasia i
o starszych dzieciach, które wciąż ją kochają. Nie bardzo miała komu, więc
wybrała się do swojej matki.
- Wyjdź stąd, śmieciu! - usłyszała już w progu.
- Córce trzeba pomóc, a ty nawet do mnie do szpitala nie przyszłaś! - krzyknęła
rozżalona Edyta.
Edyta i jej dzieci, czyli wołanie o mitość 11
Matka zatrzasnęła jej drzwi przed nosem. Nie porozmawiały o niczym - ani o
dzieciach, ani o miłości.
Wrzesień 2003:
Edyta na razie nie spodziewa się następnego dziecka.
Michał jest w rodzinie zastępczej.
Malutka Ewelina trafiła do adopcji.
Pozostałe dzieci Edyty wciąż przebywają w domach dziecka.
2. PATRYK
czyli
DŁUGA DROGA DO DOMU
Patryk bardzo poważnie traktuje życie. Mało prawdopodobne, by odziedziczył tę
cechę po rodzicach, już raczej otrzymał ją w darze od sił wyższych. Z wielką
powagą mówi o nauce i o domu swoich marzeń. Poważnieje, kiedy próbuje bronić
własnych poglądów, nieraz po dziecięcemu naiwnych. Do naiwności ma prawo, choćby
wynikające z metryki. Patryk jest poważny, ale nie ponury. Kiedy wozi swoich
przyjaciół na starym rowerze, kiedy gra na gitarze i przygotowuje z grupą
piosenkę na powitanie Michała Wiśniewskiego, zachowuje się jak beztroski
dzieciak. Tylko te oczy ukryte za okularami są jakby wciąż smutne.
Z najwcześniejszych lat chłopiec pamięta wyprawy do zoo i wesołego miasteczka.
To były jedyne barwne wydarzenia, jakie warto wspominać, jedyne kolorowe plamki
na tle smutnych dni. Po rozwodzie rodziców nie było już nawet tego. Miał
zaledwie siedem lat, kiedy sam zdecydował, że zamieszka w domu dziecka. Chciał
mieć spokój, chciał się uczyć, a mama alkoholiczka nie gwarantowała ani jednego,
ani drugiego. Teraz Patryk ma lat piętnaście, jest bardzo dobrym uczniem i cały
dom dziecka szczyci się jego osiągnięciami.
- Dla ciebie nauka jest przepustką do wielkiego świata - tłumaczy mu opiekunka.
- Inne dzieci, jeżeli im się nie powiedzie w szkole, znajdą oparcie i pomoc w
rodzinie. Ty musisz sobie radzić sam i radzisz sobie tak wspaniale, że jestem z
ciebie bardzo dumna. Musisz skończyć studia, po prostu musisz.
Patryk myśli o studiach, choć jednocześnie wie, że w porównaniu z dziećmi, które
mają oparcie w rodzinie, jego szanse są o wiele mniejsze. Nauka kosztuje, dom
dziecka nie ma pieniędzy, a rodzice...
14 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Chciałbym - mówi chłopiec - mieć prawdziwą mamę, prawdziwego tatę i prawdziwy
dom. I chciałbym poczuć prawdziwą miłość. Nigdy tego wszystkiego nie miałem.
Matka mnie nie kochała, połowę życia spędziłem w domu dziecka. To bardzo trudno
wyrazić słowami, naprawdę trudno. Kocham tylko babcię, bo jest bardzo dobra.
Babcia, zanim przeszła na emeryturę, pracowała w kuchni domu dziecka, tego
samego domu w Kątach Wrocławskich, w którym teraz mieszka Patryk. Kocha wnuka i
interesuje się jego losem, niewiele jednak może pomóc, bo wzięła już na
wychowanie Zosię, młodszą siostrę Patryka. Dla małej Zosi jest nie tylko babcią,
ale także, w rozumieniu prawa, rodziną zastępczą.
Matka Patryka urodziła sześcioro dzieci. Najstarszy, Michał, trafił do rodziny
zastępczej, Zuzia z Magdą do innej rodziny, Zosia jest u babci, Patryk w domu
dziecka w Kątach Wrocławskich, najmłodszy natomiast, Piotrek, na razie mieszka z
matką. Babcia cieszy się, że przynajmniej troje wnuków żyje w normalnych
rodzinach. Patryk też się cieszy, a jednocześnie bardzo żałuje, że nigdy nie
poznał Michała, Zuzi i Magdy. Chciałby się dowiedzieć, jak wyglądają, czy są
szczęśliwi i czy znaleźli miłość w nowych rodzinach. Tylko tyle, nic więcej. Sam,
na własną rękę, postanowił ich odszukać. Napisał list do Centralnego Biura
Adresowego w Warszawie: „Jeżeli mogę prosić, proszę, o ile to możliwe, o
odszukanie mojego rodzeństwa. Dowiedziałem się, że gdzieś w Polsce albo za
granicą mam dwie siostry
i brata...".
Matka nie odwiedza Patryka. Ojciec przyjeżdża rzadko, raz na kilka miesięcy, raz
na rok, jak mu tam pasuje. Chłopiec najczęściej widuje babcię. To dzięki niej
nie czuje się zupełnie osamotniony. Ma jeszcze przyjaciół w domu dziecka: Maćka
i Piotrka. Są nieco młodsi, ale to nie ma znaczenia.
- Jesteśmy w tym domu najdłużej - mówi Patryk. - Wszyscy odchodzą, my zostajemy.
- Zostają ci najlepsi - dorzuca z dumną przekorą Maciek.
- Nie wiem, co wy tu jeszcze robicie? - uśmiecha się Patryk. - Jesteście
wspaniałymi chłopakami, wspaniałymi przyjaciółmi... Gdybym był dorosły, tobym
was zaadoptował.
Na razie jednak cała trójka czeka na uśmiech losu i nie traci nadziei.
Patryk, czyli długa droga do domu 15
- Na pewno chciałbym - mówi Patryk - żeby mnie ktoś przytulił, powiedział, że
coś dobrze zrobiłem. Czuję się gorszy od kolegów w szkole. Oni mają rodziców,
mają na kim polegać, a moją jedyną pomocą jest ten dom dziecka. Nie wiem, jak
będzie wyglądało moje życie za trzy, cztery lata. Nie chcę nawet o tym myśleć.
Kiedy Patryk mówi o sprawach szczególnie smutnych, splata i rozplata wąskie
dłonie o bardzo długich palcach. Ma piękne ręce, myślące oczy i rzęsy, jakich
niejedna dziewczyna mogłaby mu pozazdrościć. Ostatnio bardzo wyrósł. Po roku
niewidzenia spotkał się z ojcem i okazało się, że jest od niego sporo wyższy.
Wyższy wzrostem, co można uznać za naturalne, ale też chyba doroślejszy, co już
takie naturalne nie jest. Ojciec przy każdym spotkaniu obiecuje, że kupi synowi
prawdziwy górski rower.
- Już lepiej nic nie obiecuj - odpowiada Patryk. - Dawno ci mówiłem, tato, że
miałbyś wszystko, gdyby nie alkohol. We Wrocławiu jest dużo poradni
przeciwalkoholowych, mam telefony, mogę ci dać. Leczenie jest bezpłatne.
Ojciec z wiekiem robi się sentymentalny. Przywiózł synowi obrazek z aniołkiem,
który ma chłopcu przypominać dzieciństwo. Patryk wcale nie chce pamiętać o swoim
dzieciństwie. Karuzela i zoo to trochę za mało, żeby mówić o szczęściu. Gdyby
chociaż matka nie piła, to wiadomo, zostałby z nią.
- Czy miałbyś, tato, coś przeciwko temu, gdybym chciał iść do innej rodziny? -
pyta.
- Chcesz o mnie zapomnieć?
- To chyba nie tak, to chyba ty o mnie zapomniałeś.
- Nie wiem, jak to przeżyję - mówi ojciec i oczy mu wilgotnieją.
Szczęście spada na Patryka wraz z przyjazdem pani Krystyny i pana Jerzego.
Zobaczyli chłopca w telenoweli „Kochaj mnie" i postanowili przyjąć go pod swój
dach. Pani Krystyna ma łzy w oczach, kiedy mówi:
- Oboje z mężem chcemy ci pomóc, chcemy, żebyś zamieszkał z nami. Widzisz...
mieliśmy syna, który zginął, teraz zostaliśmy sami. Jesteś wspaniałym chłopcem,
nasz syn też był taki... Nie wątpię, że cię pokochamy i że ty nas pokochasz.
16 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
Łzy żalu mieszają się ze łzami radości. Kandydatka na nową mamę obiecuje, że
pozwoli Patrykowi widywać biologicznych rodziców.
- Ale ja jestem zazdrosna - mówi. - Nie chciałabym, żebyś mnie kiedyś porzucił.
To zdanie najbardziej zapada Patrykowi w serce. Wie, czuje, że nie porzuci
przybranych rodziców i zrobi wszystko, by nigdy nie żałowali swojej decyzji.
Cały dom dziecka żyje szczęściem Patryka. Chyba najbardziej cieszą się opiekunki.
Ich ulubiony wychowanek wreszcie będzie miał zapewnioną przyszłość i dalszą
naukę, a o to chodziło im najbardziej. Cieszy się również babcia. Niezadowolony
jest tylko ojciec.
- Chcesz do nich iść? - pyta, kompletnie zbity z tropu. - Już nie chcesz być ze
mną? Do mamy też nie chcesz iść?
A jednak to on, jedyny z całej rodziny, towarzyszy chłopcu w sądzie. Nie
przeszkadza, niczego nie utrudnia, po prostu stoi obok i to we właściwym czasie.
- Powiedz, Patryk, co czułeś, kiedy się dowiedziałeś, że możesz iść do rodziny
zastępczej? - pyta pani sędzia.
- Poczułem się tak, jakby gwiazdka pokazała się tylko mnie. Spełniły się moje
największe marzenia.
Decyzję sądu chłopiec przyjmuje wybuchem płaczu, łzami największej radości.
Dzień wyjazdu Patryka jest niezwykle szczęśliwy także dla jego przyjaciół, Maćka
i Piotrka. Oni również opuszczają dom dziecka w towarzystwie nowych rodziców.
Krótko po wyjeździe Patryk pisze list: „Szanowna Pani Dyrektor! Jestem w moim
rodzinnym domu. Jestem zaskoczony tak wspaniałą atmosferą. Zaaklimatyzowałem się
dzięki szczerości i otwartości nowych rodziców. Są oni cudowni". Do listu
dołącza gorące podziękowania dla opiekunki, którą nazywa ciocią.
Na Dzień Ojca, 23 czerwca, Patryk kupuje tacie słonika z podniesioną trąbą.
Podniesiona trąba wróży szczęście. Ma też inny prezent: skończył gimnazjum ze
średnią powyżej czterech. Mówi, że mógłby lepiej, ale zmiana szkoły trochę go
wytrąciła z rytmu. Potem idą w trójkę do McDonalda. Rodzice żartują, że to
Patryk funduje, chociaż i tak wiadomo, że oni za wszystko zapłacą. Jest tak, jak
powinno być w prawdziwej rodzinie. A jednak nie do końca. W prawdziwych
Patryk, czyli długa droga do domu 17
rodzinach obowiązuje szczerość, na którą nie potrafią się zdobyć rodzice.
Tamtego popołudnia rozmawiają z chłopcem na wiele tematów z wyjątkiem jednego:
nie wspominają ani słowem, że już wcześniej wystąpili do sądu o rozwiązanie
rodziny zastępczej.
Trzy dni później zapada wyrok. O decyzji sądu Patryk dowiaduje się od pani
kurator. Jest w tym czasie nie w swoim domu, lecz u siostry mamy, u takiej
przyszywanej cioci. To z domu cioci kurator zawozi go do pogotowia opiekuńczego
w Warszawie. Patryk jest w szoku. Nic nie rozumie, nic do niego nie dociera poza
jednym: został odepchnięty i znowu jest niczyj.
Rodzice, którzy nie chcą już być jego rodzicami, odwiedzają go wieczorem w
pogotowiu, przywożą mu spakowane rzeczy i odbierają resztki nadziei. Jeszcze się
łudził, jeszcze myślał, że potrafi ich przekonać, nakłonić do zmiany decyzji. Są
niewzruszeni. Po ośmiu miesiącach wspólnego życia zrozumieli, że Patryk tylko
wszedł na miejsce ich syna, ale nigdy nie zdoła tamtego zastąpić.
Po kilku dniach wychowawca odwozi Patryka do Wrocławia, do tamtejszego pogotowia
opiekuńczego. Chłopiec wraca z poczuciem wielkiej, niezasłużonej porażki. Broda
mu się trzęsie, kiedy opowiada, jak bardzo się starał pozyskać miłość nowych
rodziców. Jemu też nie było łatwo. Inaczej się żyje w domu dziecka, inaczej w
rodzinie. Może za bardzo absorbował mamę swoimi sprawami? Mama jest dyrektorem
szkoły, wracała do domu zmęczona, nie odzywała się, nie miała siły na rozmowy.
On to rozumiał, ale chciał czuć jej bliskość. To ona jeszcze tak niedawno
martwiła się, żeby jej nie porzucił, mówiła, że jest zazdrosna.
- Czy powiedzieli ci, dlaczego się rozstajecie? - pyta wychowawca.
- Tak. Pokazali mi pozew, w którym napisali, że nie chcę chodzić do kościoła,
myć samochodu i niewłaściwie się odzywam. Ale to nie było przekleństwo! Raz tato
odezwał się do mnie ostro i ja też odpowiedziałem ostro... ale na pewno nie
przeklinałem.
- Nie załamuj się, jeszcze nic straconego - mówi wychowawca. Patryk siedzi ze
zwieszoną głową. Nie przypuszczał, że jego droga
do wymarzonego domu będzie tak długa i wyboista.
Krótko potem chfopca odwiedza pani dyrektor Miejskiego Ośrodka Pomoc\
Li
2. Kochaj mnie!
18 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Głowa do góry! - mówi. - Nie jesteś sam, zrobimy wszystko, żeby ci pomóc.
Pani dyrektor dotrzymuje słowa.
Wrzesień 2003:
Tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego Patryk przenosi się do rodzinnego domu
dziecka. Jest to jeden z najstarszych tego typu domów we Wrocławiu, prowadzą go
ludzie wielkiego serca. Oprócz Patryka w domu jest jeszcze czwórka innych dzieci.
Wszystko wskazuje na to, że tym razem chłopiec trafił pod właściwy adres.
3. KAROL I MARIUSZ
czyli KRÓTKIE DZIEJE
JEDNEJ PRZYJAŹNI
Przyjaźnie zawierane w pogotowiu opiekuńczym mają w sobie coś z tymczasowości.
Trudno przewidzieć, czy za tydzień, za dwa będzie się jeszcze razem, czy już
oddzielnie. Bez przyjaciół trudno żyć. Musi być ktoś, kto otrze łzy, pocieszy,
powie:
„Nie martw się, wszystko będzie dobrze".
Dziesięcioletni Karol w porównaniu z kilkuletnim Mariuszem jest szczęściarzem,
bo ma ojca, który o nim pamięta. Mariusz nie ma już nikogo. Przed paru dniami
został porzucony - i to po raz drugi w swoim krótkim życiu. Ten pierwszy raz
prawie się nie liczy, chłopiec był niemowlakiem i nie może pamiętać rodzonej
matki. Co innego druga mama, u której był przez ostatnie trzy lata. Tej mamy nie
umie zapomnieć. Kochał nie tylko ją, ale także tatę i trójkę rodzeństwa. Kiedy
już się na dobre zadomowił i przyzwyczaił, rodzice doszli do wniosku, że nie są
w stanie dłużej wychowywać chłopca z porażeniem mózgowym. Podobno przeliczyli
się z siłami. Mają trójkę zdrowych dzieci, a mały Mariusz wymaga szczególnej
troski i pielęgnacji. Oddali go więc do pogotowia opiekuńczego i zerwali
wszelkie więzi.
Chłopiec jest mały, na tyle duży jednak, by zrozumieć, że został odtrącony.
Przeżywa rozstanie i bardzo tęskni. Oczy mu błyszczą zza okularów, zacina się z
wrażenia, kiedy próbuje opowiedzieć Karolowi, co się stało.
- Nikt mnie jeszcze nie odwiedził - mówi. - Chciałbym z rodzica mi pogadać, ale
nie przyjeżdżają. Wiesz co, Karol, oni już chyba nigdy do mnie nie przyjadą.
Karol i Mariusz, czyli krótkie dzieje jednej przyjaźni 21
Karol też nosi okulary, które są trochę za duże i zjeżdżają mu na nos. Patrzy,
słucha uważnie i nie wie, co powiedzieć, więc zaczyna mówić o swoim ojcu.
- Tato mnie zabierze, jak wszystko pozałatwia.
- Tęsknisz za tatą? - pyta Mariusz. -Tak.
- A za mamą?
- Nie. Ona mnie nie cierpi. Kiedyś mnie lubiła, teraz lubi tylko siostrę.
Wymeldowała mnie i wyrzuciła razem z tatą. Jestem bezdomny, rozumiesz to?
Mariusz nie jest pewien, czy rozumie, więc drąży dalej. Jest w wieku „pytona",
czyli lubi pytać o wszystko.
- Wyrzuciła cię, bo cię nie chciała, czy dlatego, że dokuczałeś jej i siostrze?
- Nie! Nie dokuczałem. Ty jednak nic nie rozumiesz. Mówię ci, że nas wyrzuciła.
- Jak was wyrzuciła, to wy jesteście smutni!
- Czasami - przytakuje Karol. - U nas była taka jedna zakonnica. I tato spytał,
czy jest jakiś ośrodek, w którym moglibyśmy być razem. Ona powiedziała, że nie
ma i że trzeba mnie oddać do domu dziecka. A ja nie chcę! Ja chcę być z tatą...
Tęsknię za nim.
Policzki chłopca wilgotnieją.
- Karolek, nie martw się, wszystko będzie dobrze - mówi wtedy przyjaciel i
pomaga otrzeć łzy. - No, Karolek... będzie dobrze.
Mariusz przytula swoją ciemną główkę do jasnej łepetynki Karola.
Karol też wierzy, że wszystko będzie dobrze. W jego pojęciu „dobrze" znaczy
tylko jedno: razem z ojcem. Nigdy się nie rozstawali na tak długo i chłopiec
bardzo tęskni. Przy każdym spotkaniu ma tylko jedną prośbę: „Zabierz mnie stąd".
I jedno pytanie: „Kiedy mnie zabierzesz?".
- Tatuś wynajmie jakiś pokój i weźmie cię - uspokaja go ojciec. -Nie wiem kiedy?
Może już za tydzień. Dzisiaj nie mamy gdzie iść.
Za pieniądze z opieki społecznej kupił synowi soczki w kartonikach i nowe
okulary, które nie powinny już spadać. Karol tuli się do ojca i nie schodzi mu z
kolan. Przy rozstaniu gorzko płacze i ojciec nie może go utulić.
- Nie płacz, synku, nie płacz, bo i tata zacznie płakać.
22 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
Układa syna w łóżku, przykrywa. Karol wciąż jest chory i nie może dojść do
siebie. Właściwie nie opuszcza łóżka.
Ojciec Karola jest podwójnym tułaczem; takim, co to brnie od jednego zakrętu
życiowego do drugiego, i takim, który od niedawna nocuje po dworcach, piwnicach,
parkach. W pierwszy niebezpieczny zakręt wszedł osiem lat temu, kiedy żona
wystąpiła o rozwód. Prawdę mówiąc, żona rozwiodła się z nim i synkiem
jednocześnie, wyrzucając ich ze swojego życia i z domu. Karol miał wtedy
zaledwie dwa lata. Matka twierdzi, że syn został poczęty z gwałtu. Tym
usprawiedliwia swój głęboki uraz do męża i dziecka. Do tej pory nie chce słyszeć
o powrocie Karola.
Początkowo jakoś sobie radzili. Jakoś, nie znaczy jednak dobrze. Karol nigdy nie
miał prawdziwego domu, ale za to miał ojca. Lata mijały, zakrętów życiowych
przybywało, wreszcie ojciec stracił pracę i dach nad głową. Dopóki mógł, nie
rozstawał się z synem. Nie zamieszkał w schronisku dla bezdomnych mężczyzn, bo
tam nie przyjmowali dzieci. Szukał czegoś dla samotnych ojców. Niestety, takich
schronisk nie ma. Wszędzie, gdzie się zwracał, słyszał jedną radę: dziecko
trzeba oddać do pogotowia opiekuńczego. To może było mądre wyjście dla
urzędników, nie dla niego. I nie dla Karola, który kurczowo trzymał się ojca.
Chłopiec źle znosi tułaczkę. Jest bardzo mały i drobny jak na swój wiek, choruje
na alergię i anemię, łatwo się przeziębią. Kiedy przyplątało się zapalenie płuc,
ojciec skapitulował i sam przyprowadził dziecko do placówki opiekuńczej. W
przeszłości robił już tak: oddawał chorego syna do pogotowia i zabierał
natychmiast po wyleczeniu. Mógł zabrać, bo zachował wszelkie prawa do dziecka.
W ośrodku pomocy społecznej, gdzie ojciec Karola często zachodzi, słyszy, że
powinien wziąć się do pracy. Ma przecież zawód, jest hydraulikiem i spawaczem.
- Ale roboty nie ma - odpowiada. - I co, mam się powiesić? Na razie nikt mi
niczego nie odmawia, mam bony na jedzenie i jakieś pieniądze.
- Tylko do czasu - uprzedza go pracownik socjalny.
Mężczyzna wzrusza ramionami. Jest bezdomny, bezrobotny i bezsilny. I chyba
trochę bezwolny. Kiedy pojawił się razem z synkiem w telenoweli „Kochaj mnie",
poruszył serca wielu ludzi. Posypały się propozycje pomocy z całego kraju i z
zagranicy. Obcy ludzie dawali
Karol i Mariusz, czyli krótkie dzieje jednej przyjaźni 23
im dach nad głową, a ojcu pracę. Odrzucił wszystkie propozycje. Nie mówił wprost,
że nie chce czy nie ma ochoty, lecz zawsze znalazł jakieś przeszkody, które nie
pozwalały mu opuścić Wrocławia.
Karol wymagał leczenia szpitalnego. Kiedy już wydobrzał i wrócił do pogotowia,
okazało się, że jedyny jego przyjaciel, mały Mariusz, został przeniesiony do
innej placówki. Karolowi brakuje Mariusza, ale nie wie, bo skąd może wiedzieć,
że tamten tęskni za nim jeszcze bardziej. Malec boleśnie przeżywa wszelkie
zmiany otoczenia, wciąż powtarza, że bardzo lubi Karola. Opiekunowie zdecydowali,
że chłopcy powinni się spotkać.
Mariusz przyjeżdża w odwiedziny w nowej puchatej kurtce, Karol pomaga mu się
rozebrać. Przez chwilę patrzą na siebie rozradowani. Mariusz nic a nic się nie
zmienił, u niego pytania zawsze są na końcu języka.
- I jak jest u ciebie? Ktoś był w odwiedzinach? Tato? I co mówił? Że cię
zabierze? Kiedy?
- U mnie źle! - odpowiada cichutko Karol.
- Dlaczego u ciebie jest źle?
- Nie wiem, gdzie jest tato. Nie przychodzi do mnie, a ja nie wiem dlaczego. Ja
chcę do taty - mówi. Buzia mu się wykrzywia, przez łzy powtarza jeszcze raz, że
chce do taty, i wybucha głośnym płaczem.
I znowu Mariusz musi go pocieszać.
Karol nie widział ojca od kilku tygodni i jego niepokój jest jak najbardziej
uzasadniony.
A jednak ojciec wrócił. Zjawił się któregoś dnia w pogotowiu, by powiedzieć, że
zabiera syna. Nie pochwalił się Karolowi, że właśnie ucieka przed ostatnią
ofertą, która zapewniała mu mieszkanie i pracę we Wrocławiu. Nie miał już
argumentów, więc wolał zniknąć. Oczywiście z synem.
Wrzesień 2003:
Karol wciąż jest z ojcem. Od czasu do czasu pojawiają się w dużych centrach
handlowych, gdzie chłopiec zarabia żebraniem.
Mariusz miał więcej szczęścia. W ostatnich dniach sierpnia trafił do rodziny
adopcyjnej, w której czuje się bardzo dobrze.
4. OLIWIA
czyli
PREZENT OD LOSU
Kiedy trzyletnia Oliwia je buraczki, cała buzia jest w buraczkach, kiedy maluje
farbkami, buzia i sukienka są w kolorach tęczy, kiedy dziewczynka się uśmiecha,
jaśnieje cała. Jest jak mały, złotowłosy promyczek, ufny, pogodny, nastawiony na
dobro. Takie dziecko łatwo zranić, ale ją otaczają bardzo życzliwi ludzie. Tuli
się do opiekunek, nie boi się obcych i z wielkim zaciekawieniem odkrywa swój
mały świat. Matka porzuciła Oliwię zaraz po urodzeniu. Nie wiadomo, czy
przeraziła się ciężaru wychowywania dziecka z zespołem Downa, czy też miała inne
plany życiowe, w których dziecko, zdrowe czy chore, byłoby przeszkodą. W każdym
razie nie odwiedza córki i nie interesuje się jej losem.
Oliwia niewiele jeszcze mówi, choć rozumie bardzo dużo i udatnie naśladuje
dorosłych. Przed zaśnięciem lubi wyrzucać z łóżeczka maskotkę przytulankę, potem
długo grozi jej paluszkiem i mówi: „no, no, no" w tak różnych tonacjach, że od
razu wiadomo: maskotka była niegrzeczna i Oliwka przywołuje ją do porządku.
- To jest kura - mówi pani logopedka. Siedzą obie przed lustrem. Jest i kura
wymalowana na kartonie. - Kura mówi: ko, ko. A teraz Oliwka mówi: ko, ko!
- Ko! - powtarza Oliwka i dostaje brawa.
Sama też z zapałem bije brawo, a już za moment próbuje zrzucić kurę na podłogę.
Jest bardzo ruchliwa, jak to trzylatki. Jeszcze do niedawna opiekunki bały się
tej ruchliwości ze względu na serce małej.
26 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Ta panna nie musi się już oszczędzać - powiedział kardiolog. -Operacja
przywróciła jej zdrowie, a teraz wystarczy tylko kontrolować, jak się sprawuje
serce.
Opiekunki Oliwki mają mnóstwo zajęć. Muszą pamiętać o wizytach w poradni
kardiologicznej, genetycznej i u logopedy, muszą codziennie odprowadzać małą do
przedszkola terapeutycznego i regularnie ćwiczyć z nią w domu. Nagrodą za te
starania jest szybki rozwój dziecka. Oliwia samodzielnie je, potrafi się sama
bawić i chętnie uczestniczy we wszystkich zajęciach.
Kiedy dziewczynka skończyła trzy latka, zapadła decyzja, że należy ją ochrzcić.
W ceremonii wzięli udział mieszkańcy domu małego dziecka oraz maluchy z
przedszkola terapeutycznego. Główna bohaterka uroczystości, w białym kapelusiku
i jasnej sukience, wyglądała bardzo pięknie i zachowywała się jak mała dama. Łzy
protestu pojawiły się dopiero w momencie, gdy ksiądz polał jej główkę wodą.
Dzieci specjalnej troski, takie jak Oliwia, mają mniej szans na adopcję niż ich
zdrowi rówieśnicy. A jednak i do Oliwii los się uśmiechnął, i to właśnie w
chwili, kiedy dziewczynka uśmiechała się z ekranu telewizora do ludzi w całej
Polsce. Tak się szczęśliwie złożyło, że daleko w górach, w pięknym przestronnym
domu, państwo Ola i Marcin oglądali serial „Kochaj mnie".
- To jest to dziecko - powiedzieli niemal jednocześnie.
Zdecydowali się błyskawicznie, chociaż wcale niepochopnie. O adopcji dziecka
specjalnej troski myśleli już od dawna. Postanowili, że będzie to dziecko z
zespołem Downa. Dobrze wiedzieli, na co się decydują. Oboje są nauczycielami,
prowadzą w swojej miejscowości szkołę i przedszkole, a także Zieloną Szkołę. Do
dzisiaj wspominają turnus, na którym były dzieci z zespołem Downa. Zanim złożyli
podanie w ośrodku adopcyjnym, wiele czytali na temat samej choroby, poznawali
relacje rodziców wychowujących „downów" i bardzo starannie przygotowywali się do
nowej roli. Ukończyli też kurs dla rodzin zastępczych.
Przed wizytą u Oliwii rozmawiali z czwórką własnych dzieci. Rodzinny sejmik
zgodnie uznał, że dobrze byłoby mieć tę maleńką u siebie.
Pierwsze spotkanie z Oliwią potwierdziło, że intuicja nie zawiodła ani pani Oli,
ani jej męża. Byli zafascynowani dziewczynką, a ona bły-
Oliwia, czyli prezent od losu 27
skawicznie do nich przylgnęła, jakby czując, że to ktoś więcej niż zwykły wujek
ze zwykłą ciocią. Koniecznie chciała się popisać swoimi umiejętnościami, zerkała,
czyją podziwiają, i specjalnie dla nich zrobiła rundkę kolorowym samochodzikiem.
- Czujemy, że Oliwia jest dla nas wielkim prezentem, z tą swoją radością i
zaufaniem - powiedział tata Marcin.- Chcemy ją wziąć najszybciej, jak to będzie
możliwe.
- Chcesz być naszą córeczką? - spytała mama Ola.
- Ta. - Oliwka kiwnęła główką i przytuliła się do mamy.
A jednak upłynęły długie cztery miesiące, zanim dziewczynka trafiła do nowej
rodziny. W pewnej chwili jej los skrzyżował się z losami pięciorga innych dzieci,
i to właśnie ona musiała poczekać. Może nie bardzo rozumiała, co się dzieje, ale
wyczuwała, że coś jest nie tak. Zrobiła się marudna, płaczliwa, zaczęła chorować.
- Kiedy krótko przed Wigilią odebrałem telefon z prośbą, żebyśmy przygarnęli tę
piątkę, pomyślałem: nie! - wspomina pan Marcin. - Czekaliśmy przecież na Oliwię
i to było wystarczające wytłumaczenie. Czułem jednak, że nie mogę tak powiedzieć.
Te dzieciaki też bardzo potrzebowały naszej pomocy. Sytuacja przypominała węzeł
gordyjski; każda nasza decyzja kogoś krzywdziła: albo Oliwkę, albo tę piątkę.
Powiedziałem: dobrze, niech przyjeżdżają. Zrobiłbym to również po raz drugi.
Przy stole w domu Oli i Marcina trzeba było dostawić pięć krzeseł, zwiększyć
liczbę nakryć i sztućców - dla Iwony, Sylwii, Marcina, Daniela i Piotrka.
- W tej sytuacji wzięcie jeszcze Oliwki, czyli dziesiątego dziecka, byłoby już
nieodpowiedzialnością - mówi pani Ola.
Dzieci przyjechały do górskiego domu Oli i Marcina prosto z pogotowia
opiekuńczego. Kilka dni wcześniej o mały włos nie zginęły w pożarze, który po
pijanemu wzniecił ich dziadek. Prawnymi opiekunami całej piątki byli dziadkowie.
Matka dzieci została pozbawiona praw rodzicielskich. Obie kobiety, matka i babka,
żyły w skrajnej nienawiści. Dzieci były świadkami wiecznych kłótni. Ostatnia
wielka awantura wybuchła już po ich wyjeździe do pogotowia opiekuńczego.
- Oddajcie mi moje dzieci! One tylko moje były, to ja je wychowałam - darła się
babcia.
28 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Po co ci one? - krzyczała matka. - Tylko się nad nimi znęcałaś. Żaliły się w
szkole nauczycielom.
- Ty jesteś matka, ty? Tyje tylko urodziłaś. To ja je wychowałam.
- Wychowałaś? Klną, kradną, źle się zachowują! Wiecznie są z nimi problemy. Ty
już nie możesz z nimi być, jesteś dla nich niedobra.
W przyjaznej, serdecznej atmosferze górskiego domu dzieci się uspokoiły i
wyciszyły. Nic jednak nie mogło zatrzeć niedawnych tragicznych przeżyć.
- Było niedobrze - wspominała Iwona. - Babka nas strasznie biła. Marcin dostał
stołkiem, kiedy leżał na łóżku. Nie chcę tam wracać. Dziadek, jak tylko dostanie
kasę, to znaczy rentę, kupuje sobie piwo. Kiedy poprosiłam go o pieniądze do
szkoły, uderzył mnie butelką. Jeszcze mam ślad. I babcia z mamą się biły.
Dzieci, choć nie mówią tego wprost, najchętniej zostałyby u Oli i Marcina.
Dla pani Oli i pana Marcina najważniejsza była adopcja małej Oliwii, gotowi byli
jednak poczekać, aż znajdzie się dom dla Iwony, Sylwii, Marcina, Daniela i
Piotrka. Sami bardzo zaangażowali się w poszukiwania, chociaż mieli świadomość,
że nie jest to najłatwiejsze zadanie. Wreszcie po kilku tygodniach wszyscy mogli
odetchnąć. Dla rodzeństwa znalazło się miejsce w rodzinnym domu dziecka,
prowadzonym przez panią Lucynę i pana Krystiana. Zgodzili się przyjąć dzieci już
po pierwszym spotkaniu, ale potrzebowali trochę czasu na niewielki remont i
przygotowanie pokoi.
- Dzieci od początku wiedziały, że są u nas tymczasowo, że czekamy na Oliwię -
mówi tata Marcin. - Gdyby nie ona, to historia z naszą piątką nie zakończyłaby
się tak szybko i tak pomyślnie. Działaliśmy pod presją i w tym widzę kawał
dobrej roboty Oliwki.
Po czterech miesiącach oczekiwań mała Oliwia zamieszkała wreszcie w swoim nowym
domu razem z rodzeństwem: z Nelą, Maryśką, Frankiem i Jankiem. Szczególną
miłością zapałała do swojej rówieśnicy Neli, z którą dzieli pokój.
Pan Marcin uważa, że był to najmniej bolesny poród ze wszystkich: wystarczyło
pokochać dziecko, by je mieć.
- Sądzę - mówi - że to Oliwia jest prezentem dla nas. Razem jesteśmy bardzo
szczęśliwi.
Oliwia, czyli prezent od losu 29
- Ona dużo dobrego wnosi do naszego domu i do naszej wsi - dodaje pani Ola.
Kiedy Oliwka idzie z mamą na spacer, dzieci przerywają swoje zabawy i biegną się
przywitać. Wcześniej widziały Oliwkę w telewizji i były bardzo przejęte jej
losem. Teraz zagadują do dziewczynki, rozśmieszają ją i „przybijają piątkę". I
pewnie pani Ola się nie myli, kiedy mówi, że Oliwia ma większą rolę do odegrania,
niż to się pozornie wydaje.
Wrzesień 2003:
Oliwia zdobywa wciąż nowe umiejętności, rośnie, zaczyna mówić i przybywa na
wadze. Bez wątpienia pomaga jej w tym bliskość rodzeństwa, a także kuchnia mamy
i górskie powietrze. Już niedługo nowa rodzina Oliwki powiększy się o malutką
siostrzyczkę lub braciszka.
5. JAGODA
czyli
JAK USTRZELIĆ MARZENIA
Samo patrzenie na Jagodę jest przyjemnością. Dziewczynka ma po dziecinnemu
okrągłą buzię, wielkie oczy i zniewalający uśmiech, który rzadko kiedy znika.
Nawet zupełnie obcy ludzie lubią ją za ten uśmiech. Niestety, kilkunastoletnia
Jagoda nie ma zbyt wielu powodów do beztroskiej radości.
W smutnych chwilach, kiedy opuszcza ją wrodzony optymizm, modli się do matki.
Trzyma w rękach malutkie zdjęcie, takie jak do dowodu osobistego i prosi
cichutko o wsparcie, siłę i o nową rodzinę.
- Tak bardzo mi brakuje mamy - zwierza się opiekunce. - To była druga połowa
mojego serca. Pierwsza połowa to jestem ja, a druga to moja mama. I tej drugiej
już nie ma. Bardzo płakałam, kiedy umarła. Niedawno znowu płakałam, bo wszystko
mi się przypomniało.
Matka Jagody została zamordowana w dość niejasnych okolicznościach. Dziadek mówi,
że zrobił to przyjaciel matki, czyli konkubent, ale dziadek mówi dużo i
niekoniecznie prawdę. Prawdą jest tylko to, że konkubent był wyjątkowym brutalem.
Znęcał się nad matką, bił Jagodę, zmienił ich życie w horror. Pił oczywiście,
ale matka też piła. Jagoda wiedziała, że mama jest alkoholiczką, że miewa napady
depresji, i bardzo się o nią bała. Zamiast iść do szkoły siedziała w domu i
pilnowała, żeby mama nic złego sobie nie zrobiła. Nie wiadomo, czy ta opieka
pomogła mamie, lecz na pewno zaszkodziła Jagodzie. Zaczęły się kłopoty z nauką.
Kiedy wreszcie trafiła do pogotowia opiekuńczego, była bardzo zdziwiona, że
lekcje trzeba też
32 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
odrabiać w domu. Myślała, że wystarczy zapamiętać to, co się usłyszy w szkole.
Po raz pierwszy trafiła do pogotowia kilka lat temu, ciężko pobita przez
konkubenta matki. Cztery miesiące upłynęły, zanim mamie udało się ją zabrać do
domu. Po następnej wielkiej awanturze sama zgłosiła się do pogotowia. To był
taki czas, że mama częściej była w szpitalu niż w domu i Jagoda nie musiała jej
tak bardzo pilnować.
Po śmierci mamy została sama. Ojciec zmarł jeszcze wcześniej, a dziadkowie...
Właśnie z dziadkiem Jagoda ma spory kłopot. Ojciec jej ojca wbił sobie do głowy,
że dziewczynka powinna z nim zamieszkać. Wystąpił do sądu z wnioskiem o
ustanowienie go rodziną zastępczą. Sąd wniosek oddalił. Dziadek się nie poddał i
wymyślił, że dla dobra wnuczki ożeni się, żeby stworzyć pełną rodzinę. Poślubił
więc babcię Jagody ze strony matki, czyli matkę jej matki, nie bacząc, że
kobieta jest ciężko chora i niezrównoważona psychicznie. Wszystko obmyślił i
przygotował, łącznie z miejscem dla wnuczki w swoim domu. Mieszkanie jest
zagracone do niemożliwości i przede wszystkim brudne, ale to dziadkowi nie
przeszkadza.
- Proszę, tu się wchodzi, tu dziecko miałoby swój pokój i spanie. -Dziadek
wskazuje na tapczan, zawalony starymi telewizorami. - Tu jest łazienka, kuchnia,
lodówka... Mogłaby sobie brać, co by chciała. A ja sobie marzę, żeby to dziecko
stanęło przy mnie do śmierci, żeby mi dało utrzymanie, a ja jemu. Ono tak płacze
i tęskni. A ja z babcią, która chociaż jest chora, chcemy, żeby tu była.
Dziadek jest zażywny i krzepki. Mówi dużo i szybko, chociaż liczba wypowiadanych
słów nie idzie w parze z ich sensem. Wie jedno: chce mieć dziewczynkę w domu.
Ten nagły wybuch miłości jest cokolwiek dziwny, bo nigdy wcześniej nie
interesował się wnuczką ani jej nie odwiedzał. Zaczyna od przekupstwa, ale
ładnie, grzecznie, po dobroci. Zależy mu na zeznaniach Jagody w sądzie, przynosi
więc w prezencie zegar ścienny i roztacza wizję wspólnego rodzinnego szczęścia.
Jagoda nie chce mieszkać z dziadkami. Wie przecież, że oboje piją, a pijaństwa
boi się najbardziej. Łagodnie, lecz stanowczo mówi: nie. Skoro zegar nie pomógł,
dziadek przynosi wędliny, słodycze, owoce i zdjęcie matki Jagody.
Jagoda, czyli jak ustrzelić marzenia 33
- Ona też chce, żebyś była z nami do śmierci - mówi ze łzami w oczach.
- Przykro mi, dziadek, że cię odtrącam, ale mnie coś podpowiada w sercu, że
najlepiej byłoby mi w nowej rodzinie. Chcę, by znalazł się ktoś, kto mnie
pokocha.
Wobec coraz wyraźniejszego uporu wnuczki dziadek ucieka się do intryg i
insynuacji. Gra na najdelikatniejszych strunach, przywołuje najboleśniejsze
wspomnienia, straszy, że nowa rodzina weźmie ją tylko po to, by zabić -jak
konkubent matkę. Kiedy i to nie pomaga, zaczyna nachodzić opiekunkę dziewczynki.
- Zmyślające sprawy jej pani opowiada! - grzmi. - Mówi pani, że do bogatych za
granicę ją sprzeda, mówi pani: „moskwiczem będziesz sobie jeździć".
Opiekunka o moskwiczu na pewno nie mówiła, lecz o zagranicznej adopcji myślała i
rozmawiała z Jagodą. Cudzoziemcy o wiele częściej decydują się przyjąć pod swój
dach dzieci chore, wymagające specjalnej troski. Jagoda jest chora na łuszczycę.
Choroba nie jest zaraźliwa, bywają okresy, że jest niewidoczna, wystarczy jednak
drobna infekcja, by dolegliwość się uaktywniła. Wtedy dziewczynka trafia do
szpitala na oddział dermatologiczny.
- Zasługujesz w pełni na nową mamę i na to, żeby lepiej żyć. Jesteś wspaniałą,
radosną dziewczynką - mówi opiekunka.
- A ty, ciociu, nie mogłabyś mnie wziąć? - pyta Jagoda. Podobne pytania zadawała
szkolnej pielęgniarce. Bardzo czeka na
kogoś, kto ją pokocha. Dwukrotnie już była o krok od adopcji, lecz obie rodziny
wycofały się na wiadomość o chorobie.
Wreszcie marzenie Jagody się spełnia. Do domu dziecka przyjeżdża rodzina, która
widziała dziewczynkę w serialu „Kochaj mnie". Przyjeżdżają w czwórkę: rodzice i
dwaj synowie.
- Ona nas urzekła tą swoją serdecznością. I ma taki miły uśmiech - mówi kobieta.
- Jej choroba nie ma znaczenia. Jestem pielęgniarką, zajmę się nią.
- Zawsze chcieliśmy mieć córkę - dodaje mąż. - Teraz wszystko zależy jedynie od
niej.
Również chłopcy sprawiają wrażenie bardzo zadowolonych. Opowiadają, że przez
tydzień toczyły się w domu rozmowy na temat adopcji dziewczynki i oni uznali ten
pomysł za świetny.
3. Kochaj mnie!
34 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
Wreszcie wchodzi onieśmielona Jagoda. Uśmiecha się, patrzy z nadzieją. W
prezencie od nowej mamy dostaje kolorowe bransoletki. Rumieni się z wrażenia.
- Chcemy, żebyś miała normalną rodzinę i zrobimy wszystko, żebyś była z nami
szczęśliwa - mówi kobieta. - Chcemy, żebyś była naszą córką.
- Chcę nią być - odpowiada cichutko Jagoda.
W nowym domu cała rodzina czeka na córkę i siostrę. Pokój Jagody ma zielone
ściany, na jednej z nich dziewczynka powiesiła swoją najcenniejszą pamiątkę:
obrazek otrzymany na pamiątkę pierwszej komunii. Sercem jest już z rodzicami i
braćmi, wciąż jednak nie może opuścić domu dziecka. O przeniesieniu do nowej
rodziny musi zadecydować sąd. Zaczyna się najtrudniejszy okres dla Jagody.
Dziewczynka czuje się tak, jakby jednocześnie żyła w dwóch miejscach. Na
szczęście nie jest to rozdwojenie jaźni, tylko ogromna tęsknota do normalności i
miłości.
W tym samym czasie Aneta, serdeczna koleżanka Jagody, przeżywa bardzo podobne
rozterki. Razem z dwiema siostrami szykowana jest do adopcji zagranicznej i
jeżeli wszystko się powiedzie, już niedługo zamieszka w Stanach Zjednoczonych.
Jest szczęśliwa i przerażona jednocześnie. Jagoda ma o tyle lepiej od Anety, że
zna swoich przyszłych rodziców. Wpada na pomysł, żeby odwiedzić ich razem z
koleżanką. Idą tam obie za zgodą opiekunów z domu dziecka. I w tym miejscu
zaczyna się dramat.
Przyszli rodzice Jagody zakochują się w Anecie od pierwszego wejrzenia. Cóż,
zdarza się, i to wcale nie tak rzadko. Poza tym oni nie od-kochują się w
Jagodzie, tylko chcą przyjąć do swojego domu obie dziewczynki. Kiedy się okazuje,
że Anety nie można rozdzielać z siostrami, chcą, aby przyznano im: Anetę, jej
dwie siostry oraz Jagodę. Tłumaczą, że dziewczynkom będzie raźniej w grupie, że
łatwiej przystosują się do nowych warunków.
Sąd, po rozpatrzeniu sprawy i wysłuchaniu negatywnych opinii ośrodka adopcyjnego
i domu dziecka, oddalił wniosek. Kandydaci na rodziców chcieli mieć cztery córki,
nie dostali żadnej. Sąd, ośrodek adopcyjny i dotychczasowi opiekunowie
zdecydowali, że dla dobra Jagody najlepiej będzie pozostawić ją w domu dziecka.
A co z marze-
Jagoda, czyli jak ustrzelić marzenia 35
niami dziewczynki, z tęsknotą za domem i normalnym życiem? Poważne instytucje
nie zajmują się marzeniami.
Wrzesień 2003:
Jagoda mieszka w domu dziecka i powoli traci swój dziecięcy optymizm.
Aneta i jej siostry są już w nowej rodzinie w Stanach Zjednoczonych.
6. KAMIL, NATALIA I WERONIKA
czyli RAZEM ZA WSZELKĄ CENĘ
Kamil jest najstarszy z trójki rodzeństwa, ma prawie cztery lata. Zna tylko
jedno słowo: nie. Używa go na znak protestu lub strachu. Nie mówi, czasem wydaje
nieartykułowane dźwięki. Sąd zdecydował, że Kamil ma być umieszczony w placówce
opiekuńczo-wychowawczej.
Średnia, Natalia, ma prawie dwa lata i stawia dopiero pierwsze kroki. Mieszka w
domu małego dziecka, gdzie trafiła jako trzymiesięczne niemowlę. Jest dzieckiem
specjalnej troski.
Najmłodsza, Weronika, urodziła się w szóstym miesiącu ciąży i ważyła niewiele
ponad kilogram. Lekarze stwierdzili u niej wrodzoną wadę serca i nie dawali
małej wielkich szans na przeżycie. Dziecko przeszło skomplikowaną operację i po
czteromiesięcznym pobycie na oddziale intensywnej opieki medycznej dla
noworodków zostało przewiezione do Centrum Zdrowia Matki Polki. Wymaga opieki i
rehabilitacji. Leży na sali adopcyjnej wśród dzieci porzuconych.
Matka Kamila, Natalii i Weroniki sprawia wrażenie kobiety nieobecnej duchem,
jest apatyczna i porusza się jak w transie. Sąd pozbawił ją praw rodzicielskich
do całej trójki. Dwoje młodszych dzieci porzuciła w szpitalu, najstarszego,
Kamila, nie chce oddać do domu dziecka. Wciąż ma go przy sobie. „Ma" to
najlepsze określenie. Ma i nic więcej.
Ojciec dzieci najczęściej przebywa poza domem, nie interesuje się rodziną, nie
daje pieniędzy na utrzymanie. Każde jego odwiedziny kończą się pijacką libacją.
Kamil był świadkiem wielu awantur. Żeby nie przeszkadzał, rodzice -
prawdopodobnie - poili go alkoholem.
38 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
*
Kiedy opiekunka z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie przyszła pierwszy raz po
Kamila, zobaczyła obraz jak ze złego snu, jak z horroru. Dzień był mroźny, a w
zaniedbanym mieszkaniu wcale nie było cieplej niż na zewnątrz. Matka i syn
leżeli w łóżku pod stertą kołder, koców i ubrań. Spod łachów widać było tylko
dwie pary oczu i czerwony nosek Kamila.
- Ja dziecka nie oddaję! - powiedziała matka.
- Ale ja muszę chłopca obejrzeć - uparta się opiekunka.
Kamil mimo kilku sweterków i trzech par rajstop miał lodowate ręce i nogi. Od
pasa w dół był przemoczony.
- On czasem sika - powiedziała obojętnie matka.
- Ma przeziębiony pęcherz. Kiedy pani ostatni raz go przebierała? Chłopiec nie
był przebierany co najmniej od poprzedniego dnia.
Miał czerwoną, odparzoną pupę i ranę na udzie.
- Nikt go nie bił, uderzył się o grzejnik - mruknęła matka.
Z wielką niechęcią, dopiero na stanowczą interwencję opiekunki, wygrzebała się z
łóżka i zaczęła przebierać dziecko.
- Nie ma pani dla niego żadnej bawełnianej koszulki, żadnych majtek?
Te pytania, jak i pozostałe, trafiały w próżnię. Matka Kamila milczała.
Po raz drugi opiekunka przyszła po dziecko w asyście dwóch policjantów. Matka
nie była agresywna.
- Ja dziecka nie daję - powtarzała tylko.
- Mamy sądowy nakaz.
W końcu przyniosła jakąś kurtkę, jakieś buty. W milczeniu patrzyła, jak obcy
ludzie wynoszą z mieszkania jej synka.
Prosto z rodzinnego domu Kamil trafił do pogotowia rodzinnego. Był wygłodzony,
zziębnięty, skrajnie wyczerpany. Nowa ciocia wykąpała go, przebrała w czyste
ubranka i otuliła kocem. Łapczywie wypił kubek kakao i rozglądał się po pokoju
zdumionymi oczami. Chyba niewiele rozumiał z tego, co się ostatnio zdarzyło w
jego życiu.
W pogotowiu rodzinnym, u cioci i wujka, Kamil szybko odzyskał siły. Jadł z
apetytem, przybierał na wadze, zaczął się interesować zabawkami. I co
najdziwniejsze: rwał się do pomocy. Po jedzeniu odsta-
Kamit, Natalia i Weronika, czyli razem za wszelką cenę 39
wiał swój talerzyk do mycia, próbował zamiatać kuchnię, ale wciąż nie mówił.
Opiekunowie zaprowadzili dziecko do psychologa, a potem do logopedy i neurologa.
Chłopiec wymagał długiego leczenia i przede wszystkim cierpliwości.
Pewnego dnia w domu pojawiła się czteromiesięczna już Weronika. Dziewczynka była
maleńka, ale widać ambitna. Z jednego kilograma doszła do trzech i nie marudziła
przy jedzeniu. Opiekunowie Kamila zdecydowali, że rodzeństwo powinno być razem
przygotowywane do dalszej adopcji. W pogotowiu rodzinnym dzieci mogą przebywać
nie dłużej niż rok, potem są kierowane do rodzin zastępczych lub do domu dziecka.
Chłopiec na widok niemowlaka nie wykazał większego zainteresowania.
- To twoja siostrzyczka - powiedziała ciocia.
Popatrzył, pokiwał głową i poszedł się bawić. Dość długo oswajał się z
obecnością maleństwa w domu, aż w końcu bardzo polubił asystowanie przy
kąpielach. Chętnie pomagał cioci przy ubieraniu Weroniki, donosił suche pieluchy,
a czasem po prostu stawał przy łóżeczku i patrzył.
Po jakimś czasie wujek zaprowadził Kamila do domu małego dziecka, gdzie
mieszkała Natalia, średnia siostra chłopca.
- Chciałbyś, żeby i ta siostrzyczka była z nami? - spytał. Chłopiec zdecydowanie
pokręcił głową. Nie chciał. Jego nie interesowała Natalia, tylko zabawki na
półce.
Ludzie, którzy zamierzają stworzyć zastępczą rodzinę terapeutyczną, szkoleni są
w ośrodkach adopcyjnych. Do takich rodzin trafiają dzieci wymagające szczególnej
opieki, właśnie takie jak Kamil i Weronika. Z południa Polski do Łodzi
przyjechało małżeństwo, gotowe zabrać tę dwójkę. Nowi opiekunowie spotkali się z
Kamilem i Weroniką, odwiedzili też Natalię, lecz nie zdecydowali się na
przyjęcie jeszcze i tego dziecka, najmocniej upośledzonego z całej trójki. W
domu mają czwórkę własnych.
W czasie rozprawy pani sędzia postawiła warunek: albo rodzina zastępcza bierze
całą trójkę, albo nie będzie rodziny zastępczej. Rozprawa została odroczona do
czasu, aż nowi opiekunowie podejmą ostateczną decyzję.
40 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
Wrzesień 2003:
Kamil i Weronika przebywają nadal w rodzinnym pogotowiu opiekuńczym. Chłopiec
powoli nadrabia zaległości, zaczyna mówić: „mama", „tata", „daj". Jego słownik
jest na poziomie dwulatka, lecz w rozwoju Kamila to wyraźny postęp.
Natalia jest w domu małego dziecka w Piotrkowie.
Pojawiła się szansa na adopcję całej trójki do Holandii.
7. AGNIESZKA I ADAŚ
czyli
EKSMISJA
Matka jest tęga, krzykliwa i naburmuszona. Najchętniej podpiera ściany w domu i
narzeka na złych sąsiadów, na szkolną pedagog, na warunki. Dziesięcioletnia
Agnieszka nie jest podobna do matki nawet fizycznie: drobna i niewysoka, ma
bardzo subtelną buzię i smutne oczy. To ona czuje się odpowiedzialna za cały dom.
Karmi i przewija półtorarocznego Adasia, opiekuje się dziewięćdziesięcioletną
prababcią i niewidomą babcią, ma więcej obowiązków, niż może udźwignąć. A
jeszcze do niedawna razem z nimi mieszkali dwaj chorzy psychicznie i agresywni
bracia mamy. W domu wciąż wybuchały awantury, aż doszło do tragedii: jeden
ugodził nożem drugiego i to na oczach dziewczynki. Teraz na szczęście wujków już
nie ma. Jeden kłopot odpadł, ale pojawiły się inne: matka od kilku lat nie płaci
czynszu i rodzinie grozi eksmisja. Poza tym sąd ograniczył matce władzę
rodzicielską i lada dzień Agnieszka z Adasiem mogą trafić do domu dziecka.
- Pedagog mówiła, że policja może podjechać pod szkołę i zabrać Agnieszkę -
krzyczy matka. - Co ja bym zrobiła? Zycie bym sobie odebrała. Nie dopuszczę do
tego. Jeśli to ja urodziłam, to muszę mieć dwójkę dzieci przy sobie. To są moje
dzieci! Najwyżej ta starsza może pójść do siostry na wieś, ale syna do domu
dziecka w życiu nie dam. W życiu!
Tak naprawdę matka nie bardzo chce, żeby Agnieszka odeszła z domu nawet do cioci.
Kto wtedy zająłby się Adasiem, babciami i wszystkim. Na wszelki wypadek straszy
córkę i opowiada, że kto raz przekroczy próg domu dziecka, ten już nigdy nie
wyjdzie.
Agnieszka i Adaś, czyli eksmisja 43
- Jak cię wezmą, to ja się powieszę! - mówi.
Agnieszka bardzo poważnie traktuje słowa matki, nie chce być odpowiedzialna za
jej śmierć i panicznie się boi. Jedyną osobą, której może się zwierzyć, jest
ciocia, siostra matki. Podczas wakacji Agnieszka odwiedziła ciocię na wsi i nie
chciało jej się wracać do domu. Rozmawiały wtedy bardzo poważnie.
- Boję się... Boję się domu dziecka - powiedziała dziewczynka.
- Chciałabyś zostać tu z nami?
- Tak - szepnęła i opuściła głowę, żeby ukryć łzy.
- Wolisz być u nas niż u mamy? -Tak.
- Dlaczego, Agnieszko?
- Bo ty masz, ciociu, więcej serca. Mama bardziej kocha Adasia, każe mi go
pilnować i nie mam w ogóle czasu dla siebie.
- Nie tęskniłabyś za mamą, za domem?
- Nie. Tu jest lepiej, tu jest spokój.
- Ja bym cię wzięła, dziecko, nawet dzisiaj, ale to trzeba załatwić w zgodzie z
prawem.
Rozpromienione oczy dziewczynki były jedyną odpowiedzią. Ciocia już wtedy
postanowiła, że weźmie Agnieszkę. Jej mąż nie miał nic przeciwko temu.
- To twoja rodzina i twoja decyzja - powiedział. - Dziewczynka jest spokojna,
grzeczna, niechby tu sobie z nami była i wreszcie poczuła się jak dziecko.
Dopóki rozmowy były luźne, matka godziła się na wyjazd córki, kiedy jednak
pojawiła się konkretna propozycja, nie chciała o niczym słyszeć.
- Ty nam musisz tu pomóc, nie mogę być sama. Jak przyjdziesz ze szkoły, zajmiesz
się babciami i wszystkim. Ja przecież muszę wyjść, coś załatwić.
Do eksmisji doszło zimą. Obcy ludzie pomogli wynieść sfatygowane meble i kilka
worków ubrań. Mieszkanie, do którego przeniesiono rodzinę Agnieszki, było w
skandalicznym stanie, bez prądu, wody, gazu, ogrzewania. Toaleta znajdowała się
piętro wyżej. Wiadomo było, że to dziewczynka będzie po kilka razy dziennie
prowadzić po schodach obie babcie.
44 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
Dla Agnieszki widok nowego mieszkania był szokiem. Stała kompletnie załamana i
tuliła w ramionach braciszka. Nie miała siły nawet na łzy.
- Komuś na tym zależało, żeby nas wykurzyć! - Matka stała w drzwiach oparta o
futrynę i pomstowała. - Ktoś kręci w tym, czyja tego nie wiem! Sąsiedzi kręcą. W
oknach stali, gapili się, jak meble nam wynoszą. Cyrk sobie zrobili. A jak
kiedyś awantury były i krzyki, to nikt się nie zainteresował. Teraz, jak spokój
i cisza, to się interesują.
Kilka dni później Adaś został zabrany do domu dziecka.
- Przyszli, powiedzieli: „dzień dobry" - wspomina Agnieszka. -Odpowiedzieliśmy:
„dzień dobry". Powiedzieli, żeby ubrać Adasia, bo jak nie, to przyjdzie policja
i weźmie go siłą. Mówiłam: „Nie ma mowy, nie weźmiecie mojego brata do domu
dziecka!". Prosiłam, błagałam, a oni nic. Wyszli z Adasiem. Chciałam z nim
jechać, ale mi nie pozwolili. Boję się bardzo, że i mnie zabiorą. Chciałabym iść
do cioci, nie do domu dziecka. I mama mówiła, że jak przyjdą po mnie, to ona się
powiesi.
Ciocia nie zapomniała o Agnieszce ani o swojej obietnicy. Złożyła podanie w
sądzie, próbowała też pomóc siostrze. Przywiozła kuchenkę, butlę gazową,
kartofle.
- Zupę już sobie jakąś ugotujesz - powiedziała. - Musisz zadbać o to mieszkanie,
poprawić sobie warunki.
- Oni niech mi poprawią! - zdenerwowała się matka Agnieszki. -Zamiast zadbać o
to, żeby był piec, światło, wygody, to dziecko mi zabierają?
- Dla Adasia to może lepiej. Tam przynajmniej jest ciepło - tłumaczy ciotka.
Kilka dni później Agnieszka również trafia do domu dziecka. Jest tak przerażona,
że nie bardzo rozumie, co do niej mówi pani pedagog. A mówi to, co Agnieszka
chciałaby usłyszeć, że jej pobyt tutaj jest tymczasowy. Z chwilą gdy zapadnie
decyzja sądu, wyjedzie do cioci.
Trochę się uspokaja, kiedy wychowawczyni oprowadzają po domu.
- Popatrz - mówi - nie ma tu krat, drzwi są otwarte, dzieci chodzą do szkoły, do
sklepu. Poznasz nowe koleżanki, przyzwyczaisz się, a poza tym masz bardzo blisko
do mamy.
Agnieszka i Adaś, czyli eksmisja 45
Matka nie odwiedziła Agnieszki ani razu. Ciocia z wujkiem, owszem, przyjeżdżali
i nie mogli się doczekać na postanowienie sądu.
Wrzesień 2003:
Agnieszka wreszcie zamieszkała u cioci. Ma ciepły, rodzinny dom, a ciocia z
wujkiem kochają ją jak własną córkę. Martwi się tylko o Adasia, który wciąż
przebywa w domu dziecka.
8. WOJTEK I KASIA
czyli NAJDŁUŻSZY KAC
Wojtek i Kasia spędzili w domu dziecka dwa i pół roku. Nie są sierotami ani
dziećmi odrzuconymi, wręcz przeciwnie, mają kochających rodziców. To dzięki
rodzicom wrócili do rodzinnego domu. Ale wcześniej wyłącznie z powodu rodziców
trafili tu, gdzie trafili. Zawinił alkohol albo raczej zawinili dorośli, pijąc
za często, za dużo i zbyt długo. Kiedy po ostatniej wielkiej libacji wreszcie
wytrzeźwieli, dzieci nie było już w domu. Zgodnie z nakazem sądu zostały
umieszczone najpierw w pogotowiu opiekuńczym, a potem w domu dziecka. Dla
rodziców był to najdłuższy moralny kac w życiu.
- To był nasz błąd, że je nam zabrali - mówi ojciec. - Dzieci płakały, ale co
było robić?
Na szczęście zdecydowali się coś zrobić. Najpierw musieli dojść do ładu ze swoim
nałogiem, potem podjąć stałą pracę zapewniającą utrzymanie całej rodzinie. Takie
warunki postawił sąd, a oni skwapliwie zgodzili sieje spełnić. Byli gotowi do
największych poświęceń, byle tylko odzyskać dzieci. Pani kurator pocieszała, że
jeżeli wszystko pójdzie dobrze, po trzech, czterech miesiącach powinni znowu
zamieszkać razem. Zdesperowana matka zrozumiała więcej, niż wynikało ze słów
kurator, a mianowicie przyjęła za pewnik te trzy, cztery miesiące. Ona i jej
partner codziennie odwiedzali dzieci w pogotowiu, pocieszali je, że będzie
dobrze.
„Będzie dobrze" - to były tylko słowa i pobożne życzenia. Czas mijał, a w życiu
dorosłych niewiele się zmieniało. Zanim matka Wojtka i Kasi znalazła pracę,
zanim zaczęła się leczyć, upłynęło dużo więcej czasu. W tym okresie dzieci
zostały przeniesione z pogotowia opie-
48 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
kuńczego do domu dziecka. Dla rodziców był to dragi wielki szok. Dzisiaj matka
mówi, że z rozpaczy oboje z konkubentem wpadli w ciąg. Co znaczy „ciąg", wiadomo:
jedno picie przechodzi w drugie i nie ma miejsca na trzeźwą refleksję. A czas
płynął. Zmitrężyli prawie rok, zanim przyszło kolejne opamiętanie. Miłość do
dzieciaków okazała się silniejsza od nałogu. Matka zgłosiła się do poradni
odwykowej i rzeczywiście zaczęła się leczyć. Znalazła też pracę.
- Rozmawiałam z panią kurator - mówi. - Nie docierało do niej nic, jakby grochem
o ścianę rzucać. Obiecywała, że to potrwa trzy, cztery miesiące, a w lipcu
minęły dwa lata. Do dziś pani kurator nie przyszła do nas, nie zobaczyła, co się
zmieniło w naszym mieszkaniu, o nic nie zapytała. A miała przychodzić co dwa
tygodnie. Co ja mam teraz zrobić? Czy muszę wyjąć serce i pokazać, że nie piję?
Żałuję tego, co się stało, i już nie mogę dłużej... nie mogę. Kasia mniej
rozumie, bo jest dzieckiem chorym, ale wiem, jak bardzo cierpi Wojtek.
Nadeszła druga jesień. Marzeniem matki było odzyskanie dzieci przed świętami.
Nie dopuszczała myśli, że następne Boże Narodzenie mogliby znowu spędzić z dala
od siebie. Napisała kolejne podanie: „Zwracam się do sądu rejonowego o oddanie
małoletnich dzieci, Wojciecha i Katarzyny, z domu dziecka. Poddałam się leczeniu
przeciwalkoholowemu. Obecnie pracuję jako parkingowa i jestem w stanie zapewnić
moim dzieciom odpowiednie warunki wychowania i utrzymania. Konkubent będzie
opiekował się dziećmi i prowadził gospodarstwo domowe".
Teraz można już było tylko czekać i mieć nadziej, że sąd przychyli się do prośby.
Dla Wojtka i Kasi pobyt w domu dziecka był wielką niezasłużoną karą. Zwłaszcza
dziewczynka nie mogła pojąć, dlaczego nagle znalazła się w obcym miejscu, wśród
obcych ludzi. Tęskniła, całymi dniami płakała i tylko brat potrafił ją uspokoić.
Dwunastoletni wówczas Wojtek, mimo że sam był jeszcze dzieckiem, wykazał się
niedziecięcą wprost odpowiedzialnością. Przez dwa lata był dla siostry
najczulszym opiekunem, zastępował jej mamę i tatę jednocześnie, a przy okazji
opiekował się innymi maluchami. Był czynny i ruchliwy, a to pozwalało mu
zagłuszyć własną tęsknotę. I jeszcze kwiaty hodowane
Wojtek i Kasia, czyli najdłuższy kac 49
w doniczkach. Chłopiec bardzo lubi kwiaty, ale pielęgnował je u siebie w pokoju
głównie dlatego, żeby mieć namiastkę domu.
- Kocham Wojtka - mówi Kasia. - Pomaga mi w lekcjach i broni mnie przed
chłopakami.
- Teraz jest już lepiej - przyznaje brat - ale na początku chłopcy bardzo jej
dokuczali. Próbowałem temu zapobiec, żeby Kasia się nie denerwowała i nie czuła
odrzucona.
Kasia jest bardzo miłą dziewczynką, wymaga jednak szczególnej opieki. Wojtek to
rozumiał. On w ogóle bardzo dużo rozumiał, więcej, niż można wymagać od dziecka.
Zajmując się przez dwa lata siostrą, nie przestawał myśleć o rodzicach.
- Kiedyś miałem do nich żal - mówi - że trochę nas zaniedbywali. Ale wiedziałem,
że piją, bo mają sprawy, o których chcą zapomnieć. Alkohol im pomagał. Potem,
już po naszym rozstaniu, zacząłem się bać, że oni się załamią, że wpadną w stres.
Próbowałem im pomóc, zawiozłem im jabłka, które w ciągu kilku dni uskładałem
sobie tu, w domu dziecka. Zauważyłem jednak, że taka pomoc, o jakiej myślałem,
nie jest im potrzebna, że jedzenie mają. Zauważyłem też, że zmienili się bardzo.
Najważniejsze, że dotrzymują słowa, nie piją i opiekują się sobą. Przysięgali mi,
już nie pamiętam na co, że zrobią wszystko, żebyśmy wrócili jak najszybciej do
domu. Mama znalazła sobie pracę, tato też dorabia jak może.
Rodzice podarowali dzieciakom chomika, żeby Kasia miała swoje zwierzątko i mniej
tęskniła. Regularnie w każdy piątek przychodzili z wizytą lub zabierali dzieci
na przepustkę do domu. Razem z nimi odwiedzili też w szpitalu Rafała,
najstarszego brata Wojtka i Kasi. Dziewczynka, jak przylepiła się do Rafała przy
powitaniu, tak już przy nim została.
- Dokuczają jej? Radzisz sobie? - wypytywał Rafał Wojtka.
- Już jest dobrze, nie tak jak na początku. Cały czas jestem przy niej.
Matka nie umiała ukryć wzruszenia.
- Rodzina powinna być razem, nikt nie powinien jej rozdzielać. Chciałabym, żeby
to się już skończyło, żebyśmy na święta byli wszyscy razem, w swoim domu.
Więzi emocjonalne w tej rodzinie są wyjątkowo silne. I pewnie dlatego historia
Kasi, Wojtka oraz ich rodziców znalazła swoje szczęśli-
4. Kochaj mnie!
50 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
we zakończenie w sądzie. Jeszcze tylko matka musiała przeżyć wielkie
zdenerwowanie przed salą rozpraw. Chodziła tam i z powrotem po korytarzu i
powtarzała: „Żebym tylko zdołała się opanować, żebym mówiła wyraźnie i nie
płakała".
Mówiła wyraźnie, starała się wyczerpująco odpowiadać na wszystkie pytania sądu,
chociaż zdenerwowania nie dało się ukryć. Sąd zdecydował o natychmiastowym
zwolnieniu dzieci z placówki wychowawczo-opiekuńczej i zastosował nadzór
kuratora sądowego.
- Nie mam nic przeciwko temu, żeby przychodziła do nas pani kurator i sprawdzała,
co się dzieje - zapewniał ojciec już po opuszczeniu sali rozpraw.
Matka tylko potakiwała głową, bo łzy szczęścia nie pozwalały jej mówić. Pewnie
obydwoje dobrze zapamiętali słowa pani sędzi, że w wypadku, gdy będzie zagrożone
dobro dzieci, sąd może je natychmiast odebrać rodzicom.
Dzieci wróciły do domu jeszcze tego samego dnia.
Wrzesień 2003:
Wojtek i Kasia mieszkają z rodzicami.
9. JOASIA I GRZEŚ
czyli
BRAT I SIOSTRA
Grzesiu, zobacz, Joasia przyszła. Dasz siostrze buzi? - pyta mama Jola.
Dziewczynka pochyla się nad malcem. Grzesio składa usta w malutki ryjek, daje
buzi, ale robi to szybko i bez większego zapału. Zaraz potem wtula się w mamę.
Dla niego jest najważniejsza na świecie, tylko ją kocha i chce obsypywać
całusami. Joasię lubi z każdym dniem coraz bardziej, ale potrzebuje czasu, żeby
nauczyć się okazywać innym sympatię.
Joasia i Grześ są rodzeństwem od niedawna, i to bynajmniej nie za sprawą swoich
biologicznych rodziców. O nowym pokrewieństwie dzieci zdecydowali obcy ludzie
dobrej woli. Dobra wola czasami więcej znaczy niż więzy krwi. W domu nowej mamy,
pod czułą opieką, uczą się żyć normalnie. Najpierw jednak muszą zapomnieć o
przeżytym koszmarze. Ilona, matka Joasi, i Galina, matka Grzesia, zgotowały
swoim dzieciom piekło na ziemi. Piekło, jak się okazuje, może mieć bardzo różny
wymiar.
*
Piekło Joasi - to dzieciństwo spędzone w rozwalających się budach. Ostatnia, ta,
z której dziewczynka trafiła prosto do pogotowia opiekuńczego, nie miała nawet
porządnego dachu. Stara szopa na działkach, bez wody, prądu i ogrzewania, tak
prymitywna, że grabiom i łopatom też byłoby w niej niewygodnie. A oni mieszkali
tam w trójkę: matka z przyjacielem i mała Joasia. Dziewczynce nikt nie czytał
przed snem „Kubusia Puchatka", zasypiała, słuchając awantur
Joasia i Grześ, czyli brat i siostra 53
i przekleństw. Była brudna, często głodna i myślała, że tak musi być. I pewnie
byłoby jeszcze długo, gdyby nie zaczęła chodzić do szkoły. Dopiero zdecydowana
interwencja szkoły sprawiła, że dla Joasi i jej matki znalazło się miejsce w
schronisku dla bezdomnych. Mogły tam zamieszkać choćby od zaraz, ale nie
zamieszkały. Matka, mimo zaawansowanej ciąży, wybrała swoją budę i życie u boku
mężczyzny, który miał być ojcem jej następnego dziecka. Sąd uznał, że ani matka,
ani jej konkubent nie nadają się na opiekunów sześcioletniej Joasi. Dziewczynka
trafiła najpierw do pogotowia rodzinnego, do domu pani Małgorzaty i jej męża.
Nagle, z godziny na godzinę, Joasia znalazła się w zupełnie innym świecie.
Przekroczyła próg obcego mieszkania i wszystko, co tam zastała, było dla niej
zaskoczeniem. Nie znała wcześniej takich luksusów jak ciepła kąpiel w wannie,
własna piżamka i łóżko z czystą pościelą. Położyła się spać rozpalona z wrażenia
i z gorączki. Kaszlała, była przeziębiona i lekarz kazał jej zostać w łóżku
przez kilka dni. Nawet specjalnie się nie zmartwiła. W mieszkaniu było ciepło,
czysto i cicho, a pani Małgorzata zajmowała się tylko nią.
- Nigdy nie było mi tak dobrze jak tu u was - powiedziała któregoś dnia Joasia.
- Mama była dobra dla ciebie?
- Jak była trzeźwa, to tak. Chciałabym mieszkać z mamą, ale żeby mama miała dom,
nie budę z desek.
Przywiązanie małych dzieci do rodziców bywa wielkie i bezkrytyczne.
Nic nie wskazywało na to, że Ilona, matka Joasi, dorobi się choćby przyzwoitego
pokoju. Na razie musiała pojechać do szpitala, żeby urodzić Andżelikę, swoje
czwarte dziecko. W czasie porodu krzyczała na cały głos:
- Niunia, jak ja cię kocham!
Zaraz potem zaczęła się skarżyć i zawodzić:
- Też mi ją zabiorą, wszystko mi zabierają... nie mam domu... Andżelika zaraz po
urodzeniu zachorowała na zapalenia płuc
i musiała zostać w szpitalu. Matka nie czekała na dziecko, uciekła do swojej
szopy. Po raz pierwszy odwiedziła małą po kilku miesiącach, już w domu małego
dziecka. Oboje z konkubentem odgrażali się, że będą walczyć o córkę.
54 Irena Matuszkiewicz, At hen a Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Jak to tak - denerwował się ojciec - przyszli, psa mi zabrali, potem dziecko,
teraz drugie.
Ilona była o wiele bardziej agresywna. Gniew wykrzywiał jej zniszczoną alkoholem
twarz, kiedy krzyczała:
- Chcę rodzić dzieci i je mieć! Pierwsze nie żyje, drugiego, Patryka, konkubent,
znaczy ojciec, nie chce mi oddać, Asię zabrali do domu dziecka i jeszcze to
maleństwo chcą mi zabrać?! To ja będę produkować dzieci tak długo, aż się nauczą
i mi oddadzą! Chcę udowodnić, że bardzo kocham dzieci!
Przyjaciel Ilony też widać kochał dzieci, bo nie miał nic przeciwko masowej
produkcji potomstwa w rozwalonej szopie na działkach. Stał obok i potakiwał
swojej kobiecie.
W tym czasie, kiedy Ilona próbowała krzykiem odzyskać Andżelikę, jej starsza
córka Joasia, odkarmiona i wypielęgnowana przez panią Małgorzatę, została
przeniesiona do rodzinnego domu dziecka Jolanty i Jana, czyli do swej docelowej
przystani. Już nie była chu-dzinką zabraną z działek, tylko śliczną, szarooką
blondyneczką, która na szczęście nie odziedziczyła urody po mamie.
Kilka tygodni później do tego samego domu trafił mały Grześ.
*
Piekło Grzesia wybrukowane było okrucieństwem. Miał trzy i pół roku, kiedy matka
przywiozła go z Ukrainy do Polski. Codziennie rano stawali w najruchliwszych
punktach Wrocławia: ona, młoda, niebrzydka, w miarę zadbana kobieta o smutnych
oczach i on, mała kruszyna w wózku. Dziecko, okryte kocykiem, siedziało z głową
nisko opuszczoną. Obok wózka była tabliczka: „Zbieram na operację serca dla
chorego syna". Ludzie litowali się nad smutkiem młodej matki i nieszczęściem
dziecka. Przystawali, dziwili się, że malec taki cichutki, niemrawy, że nawet
nie zapłacze. Przy okazji niektórzy zobaczyli więcej, niż powinni. Policjant,
który pierwszy zainteresował się Grzesiem, zeznał potem w sądzie, że miał
niepokojące sygnały od przechodniów.
- Próbowałem z chłopczykiem porozmawiać - powiedział. - Nie chciał się odzywać,
opuści główkę. Odkryłem kocyk. Dziecko miało nogi związane workami foliowymi,
przez rajtuzy widać było opuchnięte kolana.
Joasia i Grześ, czyli brat i siostra 55
Jedno podniesienie kocyka przesądziło o dalszym losie chłopca. Matka trafiła do
aresztu, Grześ do szpitala.
- Kto ci to zrobił? - spytał lekarz. Wskazał ranę na przedramieniu, która
wyglądała na świeży ślad po rozżarzonym papierosie.
- Mama - odpowiedział Grześ.
Potem wielokrotnie jeszcze mówił „mama" i była to bodaj jedyna okazja do
wspomnienia matki. Pierwsze oględziny lekarskie pozwoliły stwierdzić, że
chłopiec jest niedożywiony i maltretowany. Na całym ciele miał sińce, rany,
świeże ślady od przypalenia papierosami i zapalniczką. Dokładniejsze badania
wykazały, że chorował na świerzb, anemię i krzywicę. Matka Galina zrobiła
wszystko, żeby zdrowego, ruchliwego trzylatka zmienić w apatyczną kukiełkę
budzącą litość przechodniów. W tym wypadku litość przekładała się na złotówki
wpadające do jej kieszeni. Kim, a raczej czym był dla niej Grześ? Wygląda na to,
że jedynie narzędziem pracy.
Ze szpitala chłopiec wyszedł podleczony na ciele, wciąż jednak chory na duszy.
Nigdy nie wspominał matki, nie tęsknił za nią i nie płakał. Na przyjaznych sobie
ludzi patrzył wielkimi, ciemnymi oczami, w których wciąż czaił się strach. Po
krótkim pobycie w domu małego dziecka natychmiast został umieszczony w rodzinnym
domu dziecka Jolanty i Jana. Tu wreszcie poczuł się bezpieczny, ale tylko wtedy,
gdy mama Jola była obok.
- Będę spał w łóżeczku? - pytał.
- Oczywiście! To twoje łóżeczko.
- W nocy też?
- I w dzień, i w nocy. A dlaczego pytasz?
- Galina za karę kazała mi spać na podłodze - powiedział.
Im bardziej Grześ odzyskiwał siły, tym rzadziej wspominał matkę. Po pewnym
czasie w ogóle przestał o niej mówić. Miał tylko jedną mamę, swoją nową
opiekunkę. Wciąż jeszcze był pod kontrolą wielu lekarzy. Co pewien czas odzywały
się nowe dolegliwości, a to ból w kolanach, a to ból głowy. Mama nie lekceważyła
niczego i przestrzegała wszystkich zaleceń. Uzdrowienie ciała Grzesia było bodaj
łatwiejszym zadaniem niż wymazanie z pamięci dziecka niedawnego koszmaru.
- Kochany, podaj mi... - powiedziała kiedyś mama.
- Do mnie mówisz, „kochany"? - dopytywał się chłopiec.
- Do ciebie.
56 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
Grześ kręcił głową z niedowierzaniem. Dla niego było to słowo całkiem nowe.
Podobnie jak słowo „przepraszam". Jeżeli stanął na drodze, a mama chciała go
wyminąć, mówiła: „przepraszam". Grześ usuwał się z drogi, ale w jego wielkich
oczach pojawiały się znaki zapytania. Mama tłumaczyła, kiedy i za co należy
przepraszać.
- A za co ty mnie przepraszasz? - pytał. - To Galina powinna mnie przeprosić, bo
ona robiła mi krzywdę.
Ruchliwy jak iskierka, rezolutny Grześ z czasem pokochał też nową siostrę. Już
nie wymigiwał się od dawania dziewczynce buzi, tylko pierwszy rzucał się z
powitaniami. Chętnie chodził z mamą po Joasię do szkoły i polubił wspólne gry.
Razem szaleli na placu zabaw i w basenie kąpielowym. Nawet po polsku zaczął
mówić bardzo dobrze, cierpliwie poprawiany przez mamę i Joasię. A jednak
wystarczyło, że ktoś obcy wszedł do domu, by z niepokojem pytał:
- To nie po mnie? Nie po mnie?
Przed trzecimi urodzinami chłopca w domu pojawiła się pani pedagog, która
wcześniej rozmawiała z Galiną w więzieniu.
- Pamiętasz, jak miałeś kiedyś na imię? - spytała.
- No... Grześ!
- Ale kiedyś miałeś chyba inne imię?
- Nie miałem... nie pamiętam.
- A swoją mamę pamiętasz?
- Tę mamę? - Chłopiec dotknął policzka mamy Joli.
- Nie tę, inną. Kiedyś miałeś mamę Galinę, pamiętasz ją jeszcze?
- Ona jest niedobra. Oparzyła mnie tutaj! - Wyciągnął rączkę i pokazał wciąż
jeszcze widoczny ślad po przypaleniu papierosem. Ani razu nie wymienił swojego
dawnego imienia Grigorij, nie chciał też rozmawiać o Galinie. Przytulił się do
mamy Joli i zamilkł. Milczenie było jedyną obroną przed wspomnieniami. Jeżeli
nawet pamiętał, nie chciał o tym mówić.
Pani pedagog wróciła do Galiny z wiadomością, że nie pora jeszcze na spotkanie z
synem. Byłoby to okrucieństwo wobec dziecka, które ze wszystkich sił stara się
zapomnieć o przeszłości, a więc i o matce.
Galina w więzieniu dużo płakała. O Grzesiu rozmawiała głównie z panią pedagog.
Joasia i Grześ, czyli brat i siostra 57
- Wiem, że dostanę wyrok. Jestem na to przygotowana. Żal mi go. Ja też zostałam
bez matki, mając trzynaście lat. Nie przywiązywałam go workiem. Siedział na
folii i był nią przykryty, żeby nie nasiu-siał na koc. Była zima, nie miałam
gdzie prać i suszyć...
Tuż po aresztowaniu Galina przyznała się do maltretowania syna. Potem zmieniła
zeznania, obciążając całą winą mężczyznę, który ściągnął ją do Polski. Na
trzecie urodziny Grzesia przygotowała paczkę z tego, co udało jej się uskładać w
więzieniu, a więc z ciastek, wafelków.
- Napisałam do niego list, że pracuję, sadzę kwiatki na łące... że wrócimy do
domu, pójdziemy do lasu zbierać kwiatki i grzybki... -mówiła przez łzy do pani
pedagog.
W czasie rozprawy w sądzie płakała bardziej nad sobą niż nad dzieckiem. Jej
skrucha nie wyglądała na szczerą. Z nisko opuszczoną głową słuchała zeznań
lekarzy, którzy pierwsi badali chłopca.
Wyrokiem sądu została skazana na cztery lata więzienia.
Wrzesień 2003:
Joasia opuściła rodzinny dom dziecka Jolanty i Jana. Mieszka u ciotki i wuja,
krewnych swojego ojca.
Grześ nadal jest u mamy Joli i tęskni za siostrą. Chodzi do przedszkola, a na
swoje trzecie urodziny dostał pierwszy w życiu rowerek. Sytuacja prawna chłopca,
jako obywatela ukraińskiego, jest skomplikowana. Na razie prawnicy łamią sobie
głowy, jak najlepiej pomóc dziecku.
10. KAMIL
czyli
SAMOTNOŚĆ W CHOROBIE
Kamil już w dzieciństwie poznał, co znaczy samotność. Najpierw odeszła matka.
Porzuciła męża, pięcioro dzieci i związała się z innym mężczyzną. Ojciec
wprawdzie nie odszedł, ale w domu bywał rzadko, dużo pił i tak zaniedbał swoje
dzieci, że w końcu wszystkie trafiły do placówek opiekuńczych. Kamil miał pięć
lat, kiedy znalazł się w domu dziecka. Tęsknił za rodzicami, to normalne, w
pobliżu jednak zawsze były dwie starsze siostry, Magda i Justyna, a przy nich
nie czuł się tak zupełnie osamotniony. W trudnym wieku dojrzewania trochę zaczął
kozakować, naruszył prawo i za kradzieże trafił do ośrodka resocjalizacyjno-
opiekuńczego. Udawał twardziela, dobrze grał w piłkę, miał wielu kolegów i nagle,
całkiem niespodziewanie, dopadła go choroba. Początkowo nie wydawała się groźna.
Lekarze powiedzieli: „konieczna jest operacja", a on pomyślał, że jakoś to
przeżyje, i nie wpadał w panikę. Załamał się już po zabiegu, kiedy usłyszał dwa
straszne słowa: nowotwór złośliwy.
Całymi godzinami leżał wtedy na łóżku, w ubraniu, z rękami pod głową i myślał o
śmierci, o swoim nieudanym życiu, które na dobrą sprawę dopiero zaczynał, i o
rodzicach. Nigdy wcześniej tak rozpaczliwie nie tęsknił za ojcem i nigdy nie
czuł się tak rozpaczliwie samotny, nawet w dzieciństwie. Kilka razy próbował
dodzwonić się do domu, ale telefon nie odpowiadał. Z zawiadomieniem sióstr w
domu dziecka nie miał już takich kłopotów.
Magda i Justyna przyjechały najwcześniej, jak tylko mogły. Zastały Kamila we
wrocławskiej Klinice Onkologii i Hematologii, gdzie czekał na chemioterapię.
Wystraszone usiadły przy łóżku. Wtedy po
60 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
raz pierwszy w życiu przekonały się, jak bardzo choroba onieśmiela. Chciały
wiedzieć wszystko, a nie znajdowały słów, aby uło*zyć najprostsze pytanie.
- Trzeba się leczyć, no nie? - powiedział Kamil.
Jemu też brakowało słów. Tylko ojcu mógłby się zwierzyć ze swojego strachu. Lęk
przed chorobą, przed bólem i śmiercią - to nie jest jakieś głupie pękanie przed
byle czym, tylko lęk uzasadniony. Ale z Magdą i Justyną rozmowa musiała być inna.
- Trzeba się leczyć, no nie? - powtórzył i zaczął mówić o wakacjach, o tym, że
chciałby je spędzić z siostrami. Wreszcie wspomniał o ojcu. - Dzwonię od paru
dni i nie mogę ojca zastać.
- Spróbujemy go złapać przez mamę - obiecała Justyna.
Do szpitala codziennie przychodzili koledzy z opiekunem. Kamil bardzo czekał na
te wizyty, gdyż dawały mu poczucie więzi i przynależności do grupy. Poza tym w
obecności chłopaków zapominał o strachu. Choć przez chwilę mógł żyć rozgrywkami
piłkarskimi, mógł się pośmiać, a nawet pobłaznować. Za wszelką cenę próbował być
dzielny, nie pękał... aż przyszedł taki dzień, kiedy odłączył kroplówkę i uciekł
ze szpitala. Pewnie nawet nie wiedział, czym grozi przerwanie zabiegów, po
prostu poczuł, że ma wszystkiego dosyć, i wyszedł na ulicę. Lekarze postawili na
nogi policję i cały ośrodek opiekuńczy. Wszyscy szukali Kamila. Czasu było
bardzo niewiele, zaledwie kilkanaście godzin, by zdążyć przed najgorszym.
Dramatyczne poszukiwania przerwał sam Kamil, pojawiając się niespodziewanie w
ośrodku. Był kompletnie wyczerpany, oczy mu błyszczały od gorączki i ledwie stał
na nogach. Na piechotę dowlókł się do jedynego miejsca na ziemi, które mógł
nazwać swoim domem. Nie zabawił długo, natychmiast został przewieziony do
szpitala. Ta ucieczka poruszyła wszystkich życzliwych mu ludzi.
- Obiecuję ci - powiedział lekarz - że jeśli poddasz się leczeniu, będziesz mógł
wrócić do domu.
Chłopak nie miał siły odpowiedzieć. Nawet nie spytał, czy wróci na stałe, czy
tylko przelotnie. Od chwili rozpoczęcia leczenia żył między szpitalem i
ośrodkiem. Powoli zatracał poczucie czasu i miejsca.
Któregoś dnia w otwartych drzwiach pokoju Kamila stanął ojciec. Dzięki Magdzie i
Justynie spełniło się największe marzenie chłopaka.
Kamil, czyli samotność w chorobie 61
Tak dużo chciał powiedzieć ojcu, tak bardzo dużo... o strachu i o samotności.
Objęci, przytuleni, płakali obydwaj.
- Co jest? Co się stało? - Ojciec nie wypuszczał syna z objęć.
- Och, tato, wszystko dobrze! Naprawdę dobrze. Biorę chemię, kroplówki... W
czwartek będę miał następną... Wszystko dobrze.
Było to pierwsze od wielu lat spotkanie ojca z synem. Kamil nie chciał swoimi
smutkami popsuć szczęścia, jakie go spotkało. Może liczył, że pogadają następnym
razem? Skąd mógł wiedzieć, że ojciec więcej się u niego nie pojawi, że nie
przyjedzie nawet na uroczystość chrztu.
Wychowawcy chłopca dopatrzyli się, że Kamil przed laty trafił do domu dziecka
jako mały poganin. Potem wciąż był przenoszony z jednej placówki do drugiej i
jakoś nikomu nie wpadło do głowy, żeby dziecko ochrzcić. Teraz dorósł i sam
uznał, że to najwyższa pora na przyjęcie sakramentu. W kościele zebrali się
wszyscy koledzy i wychowawcy, przyjechała też jedna z sióstr Kamila. Tylko
rodzice nie dojechali.
Chemioterapia sprawiła, że Kamil zaczął gubić włosy. Sam poprosił wychowawczynię,
żeby mu ogoliła głowę. Wyglądał całkiem nieźle. Czasami, na podobieństwo piratów,
wiązał na głowie ciemną chustkę. Nie bał się o włosy, wiedział od lekarzy, że
odrosną, o wiele bardziej martwiło go złe samopoczucie. Tracił siły, był coraz
słabszy. Wrócił do ośrodka, ale wciąż musiał mierzyć temperaturę. Nawet
niewielki skok, taki o kilka kresek, oznaczał powrót do szpitala.
W tym czasie dzięki telenoweli „Kochaj mnie" Kamil pozyskał wielu przyjaciół w
całej Polsce. Pisali listy, podtrzymywali go na duchu, odwiedzali i przynosili
prezenty, które miały mu umilać czas. Skoki temperatury sprawiały, że nie mógł
niczego zaplanować. Czasem nawet nie zdążył się z ludźmi przywitać, bo już
musiał wracać do szpitala. Bardzo boleśnie przeżył to, że nie mógł pójść na
koncert Michała Wiśniewskiego. Miał iść z chłopakami, bo Michał zaprosił ich
wszystkich, ale gorączka nie pozwoliła. Kiedy Michał stanął w drzwiach sali,
Kamil pomyślał, że to wyobraźnia płata mu figla.
- Od chłopaków wiem, że tu jesteś - powiedział Michał.
I choć nigdy wcześniej się nie widzieli, rozmawiali tak, jakby znali się od
dawna.
- Obgryzasz paznokcie? - spytał Michał.
- Aha. A ty?
62 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
--------------------------------------------------------------------------------
--------------------V--------------
- Ja też obgryzałem. Do samych skórek, wiesz. To nerwy. Wierzysz, że będzie
dobrze?
- Pewnie.
- Musisz wierzyć, życie jest tego warte. I nie myśl o głupotach, nie uciekaj
więcej!
Kamil wreszcie się uśmiechnął. A jednak komuś na nim zależało, i to komuś, kogo
nie tylko on podziwiał. Dla chłopaków z ośrodka kariera Michała była czymś
więcej niż tylko sukcesem piosenkarza. On im udowodnił, że wychowanek domu
dziecka też może zajść wysoko.
Wkrótce po tej pamiętnej wizycie u Kamila zjawiła się matka. Przyjechała spotkać
się z synem, ale przy okazji uspokoić własne sumienie.
- Może to moja wina, że tu jesteś? Może nie powinnam was zostawiać z ojcem...
Wybaczysz mi? Prosiłam już o wybaczenie Magdę i Justynę. Justyna mi wybaczyła,
Magda nie. Wiesz, jaka jest Magda. .. Ona mi powiedziała tak: „Nie mogę się z
tym pogodzić. My znalazłyśmy się w domu dziecka, Kamil i Łukasz w ośrodku. Nie
umiem mamie tego wybaczyć. Może kiedyś, teraz nie".
- Wszystko będzie dobrze, mamo - powiedział Kamil.
- Łukasz mi wybaczył i Krzysiu... a ty?
- Jasne, ja też.
Choroba, jak już się uczepiła wątłego ciała Kamila, tak nie zamierzała popuścić.
Jakby nieszczęść było mało, przyplątała się aplazja, czyli spadek odporności
typowy dla osób z chorobą nowotworową. Głupi katar mógł okazać się tragiczny w
skutkach. Kamil chwilowo musiał się przenieść do przyszpitalnego mieszkania,
gdzie towarzyszył mu wychowawca. Przez kilka dni zastąpiła go matka.
- Na jak długo przyjechałaś? - dopytywał się Kamil. - Chciałbym, żebyś została
jak najdłużej... może chociaż do piątku...
Matka została do piątku. Wciąż jeszcze uspokajała własne sumienie. I chyba
uspokoiła, bo do końca kuracji już się nie pokazała. Choroba sprawiła, że
rodzice przypomnieli sobie o Kamilu i na krótko pozwolili mu uwierzyć, że nie
jest sam.
Wrzesień 2003:
Kamil czuje się dobrze. Chęć życia była w nim tak wielka, że wygrał z chorobą.
Mieszka wciąż w ośrodku resocjalizacyjno-opiekuń-czym. We wrześniu odbywał
praktyki w „Biedronce".
11.PATRYKINIK0LA
czyli
OPOWIEŚĆ 0 SĄSIEDZKIEJ
ŻYCZLIWOŚCI
Sześcioletni Patryk i jego młodsza siostra Nikola, zanim trafili do domu dziecka,
wychowywali się w rodzinie dotkniętej syndromem przemocy. W czterech ścianach
mieszkania ich rodziców, Anny i Pawła, wciąż czaił się strach. Ojciec nie bił
dzieci, natomiast w ich obecności znęcał się bez opamiętania nad matką. Tak było
aż do dnia tragedii, do pamiętnej awantury, która skończyła się inaczej niż
wszystkie poprzednie. Zdesperowana matka chwyciła nóż i śmiertelnie zraniła ojca.
Dzieci stały obok. Jakiś czas później, zapytane przez sąsiadkę, co pamiętają,
opowiadały z przejęciem, choć bez specjalnych emocji:
- Mama wbiła takie duże, o tu - Nikola pokazuje rączką okolice obojczyka - i
wszystko wylała.
Patryk uzupełnia:
- Wzięła nóż i wbiła, o tu! - On z kolei pokazuje ręką na klatkę piersiową. -1
tata się oparł, a potem usiadł pod ścianą. Tylko to pamiętam.
Patryk i Nikola zrozumieli tyle, ile zdołali zrozumieć. Dla nich była to jeszcze
jedna bijatyka, tylko szczęśliwsza od innych, bo tym razem nie mama upadła na
podłogę, lecz tato. Prawdziwa tragedia zaczęła się w momencie, kiedy policjanci
wyprowadzili matkę z domu. Mama odjechała z policjantami, tatę zabrała karetka
pogotowia, a oni znaleźli się u sąsiadki.
- To była straszna noc - wspomina sąsiadka. - Bez matki dzieci nie umiały zasnąć,
płakały i wciąż pytały tylko o nią. O ojca nie spytały ani razu. Następnego dnia
musiałam je odprowadzić do domu
Patryk i Nikola, czyli opowieść o sąsiedzkie] życzliwości 65
dziecka. Zupełnie nie rozumiały, co się dzieje i dlaczego zostają tam bez mamy.
Sąsiedzi bardzo ciepło i życzliwie wyrażają się o Annie, nie mają natomiast
najlepszego zdania o ojcu dzieci, z którym żyła w wolnym związku.
- Nie mogłam uwierzyć, że Ania zabiła Pawła. Dotarło to do mnie dopiero po
pewnym czasie. On dla dzieci nie był zły, ale ją traktował strasznie. Tak bił,
że chodziła spuchnięta i nie widziała na oczy. Wyzywał ją i bił przy dzieciach,
a one płakały i cierpiały. On ją maltretował fizycznie, a dzieci psychicznie.
Pawła ruszyło sumienie dopiero w szpitalu. Na krótko przed śmiercią zapewniał,
że wyłącznie on ponosi odpowiedzialność za to, co się stało. Błagał, aby nie
obciążać winą Anny. Wreszcie zaczął mówić jak człowiek szlachetny, niestety było
już za późno nawet na szlachetność. Jego słowa nie zmieniły sytuacji Anny. Młoda
kobieta trafiła do aresztu pod zarzutem zabójstwa. Musiała uporać się nie tylko
z własnym sumieniem, ale także ze strachem o Patryka i Nikole. Nie miała
bliższej ani dalszej rodziny, wiedziała, że dzieci zostaną umieszczone w
placówce opiekuńczej aż do... Wolała nie myśleć, do kiedy. O tym miał dopiero
zadecydować sąd.
Anna była samotna, lecz nie osamotniona. Mieszkała wśród życzliwych sąsiadów,
którzy nieraz okazywali jej serce. Ale dopiero w obliczu nieszczęścia udowodnili,
jak wielka i bezinteresowna potrafi być więź między ludźmi. W historii Anny i
jej dzieci nie do przecenienia jest pomoc sąsiadów: zwłaszcza jednej samotnej
kobiety i jednego małżeństwa. To oni na zmianę odwiedzali dzieci w placówce
opiekuńczej oraz ich matkę w areszcie, załatwiali wszystkie najpilniejsze sprawy,
aż do utworzenia rodziny zastępczej włącznie. Zanim jednak udało się zabrać
dzieci do rodziny zastępczej, Patryk i Nikola spędzili ponad pół roku w domu
dziecka.
Początki były bardzo trudne. Przy pierwszym obiedzie Patryk usiadł bokiem do
stołu i nawet nie wziął łyżki do ręki.
- Dlaczego nie jesz zupy? - pytała opiekunka.
- Jadłem taką u mamy i mi nie smakowała.
- Spróbuj tej, może ci zasmakuje.
- Nie spróbował. Był zbuntowany i demonstrował swój bunt tak, jak umiał.
Ożywiał się jedynie w czasie odwiedzin sąsiadów, zwłasz-
5. Kochaj mnie!
66 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
cza jeżeli przynosili listy od mamy. A przynosili tak często, jak to tylko było
możliwe. Te listy były jedyną pociechą dla matki i dla dzieci. Pierwszy raz
Patryk wspomniał ojca w swoje szóste urodziny. Mijał właśnie piąty miesiąc
pobytu matki w areszcie. Sąsiedzi przynieśli małemu jubilatowi różne zabawki,
między innymi dziecięcy telefon. Chłopczyk natychmiast zadzwonił do mamy. Z jego
monologu wynikało, że nadal jest nieświadomy tego, co się naprawdę wydarzyło.
- Mamo, dzisiaj mam urodziny. Ale czemu tak długo jesteś u policji? Tato jest w
szpitalu, a ty u policji, tak? A kiedy wrócisz?
Powrót matki, choć bardzo wyczekiwany przez dzieci, wcale nie wydawał się taki
oczywisty ani szybki. Kiedy sąsiadka poszła porozmawiać z adwokatem o
przyspieszeniu rozprawy z uwagi na dobro dzieci, wróciła zbulwersowana.
- On wcale nie jest zainteresowany obroną Ani. Twierdzi, że dla niego to strata
czasu i pieniędzy - mówiła z żalem. - Wyznaczyli go z urzędu, ale on ma swoją
kancelarię i patrzy tylko na pieniądze.
Niestety, pieniędzy na adwokata nie miała ani pani Anna, ani jej sąsiedzi.
Sprawa karna szła więc swoim własnym trybem, sąsiedzi natomiast mogli jedynie
pomóc dzieciom poprzez utworzenie rodziny zastępczej. Z takim wnioskiem do sądu
rodzinnego wystąpiło sąsiedzkie małżeństwo. Znali dzieci od urodzenia i byli w
stanie zapewnić im nie tylko opiekę, ale również stały kontakt z matką. Sąd
przychylił się do ich prośby.
Po drobnym przemeblowaniu mieszkania Patryk z Nikolą zamieszkali u cioci i wujka,
w jednym pokoju z ich dwiema córkami. Byli prawie u siebie, bo przecież w tej
samej kamienicy, w której mieszkali kiedyś. To miało swoje bardzo dobre strony,
ale też i jedną niebezpieczną. Dzieci wciąż wierzyły, że „tato jest w szpitalu,
a mama u policji", i nigdy nie pytały, co tak naprawdę wydarzyło się tamtego
tragicznego dnia. Teraz wracały w miejsce, gdzie od starców po małolaty wszyscy
znali przebieg tragedii. Opiekunowie nie chcieli, żeby brutalna prawda dotarła
do dzieci z podwórka lub ulicy. Uznali, że najlepszym miejscem na powiedzenie im,
co się stało, będzie cmentarz. Poszli tam któregoś dnia w czwórkę.
- To jest grób, w którym leży wasz tatuś - powiedziała opiekunka.
- To? - spytał zaskoczony Patryk.
Patryk i Nikola, czyli opowieść o sąsiedzkiej życzliwości 67
- Tak. Wasz tatuś umarł, jest głęboko zakopany i już nigdy do was nie przyjdzie,
nie skrzywdzi was.
- Tato tam żyje?
- Nie żyje i nie wróci.
- Ale duch może wrócić - zauważyła Nikola.
- Nie wróci.
Wrzesień 2003:
Patryk i Nikola mieszkają u opiekunów i czekają na mamę. Dziewczynka, mimo że
jest jej bardzo dobrze u cioci, nie rozstaje się ze zdjęciem mamy, które
towarzyszy jej od początku tragedii.
Za zabójstwo konkubenta Anna została skazana na trzy lata. W listopadzie ma
szansę skorzystać ze zwolnienia warunkowego i wrócić do dzieci.
12. DZIECI DOROTY
czyli
GDY DZIECI WSTYDZĄ SIĘ MATKI
Na widok kamery Dorota uśmiecha się, próbuje iść krokiem modelki, na koniec
zdejmuje kurtkę, żeby odsłonić dekolt i ramiona. Wciąż jeszcze jest niebrzydka,
wie o tym i wykorzystuje swoją urodę nie tylko przed kamerami. Sprawia wrażenie
kobiety zadowolonej z siebie i beztroskiej. Leniwie żuje gumę.
Dorota lubi fantazjować. Zagadnięta o dzieci, zmyśla na poczekaniu różne
historie, w które chyba sama nie wierzy.
- Nie przyjeżdżałam do dzieci, bo bałam się ich ojca. On mnie ciągle nachodzi,
grozi mi - mówi dyrektorce domu dziecka.
- Tu, u nas, panią nachodzi? Przecież pani wie, że on tu nie przyjeżdża - dziwi
się dyrektorka. - Kiedy pani była ostatnio u dzieci?
- Jakieś dwa łata temu. Miałam jeszcze kiedyś przyjechać, ale się nie udało...
Coś się chyba stało? Tak! Na pewno coś się stało.
O swoich planach życiowych też lubi fantazjować. Mówi na przykład tak:
- Ostatnio przestałam pić. Poznałam faceta z mieszkaniem. Właściwie to on ma
duży dom. Mieszkam z nim już miesiąc. Nie wyszłam jeszcze za mąż, ale mamy
zamiar się pobrać. On chce mi pomóc zabrać dzieci. Nic do nich nie ma, nie
przeszkadzają mu. Jak się postaram i poproszę sąd, to może mi je oddadzą.
Prawdą jest tylko to, że najnowszemu facetowi Doroty nie przeszkadzają jej
dzieci. Nie mogą przeszkadzać, bo są daleko. Cała reszta jest czystą fantazją.
Duży dom, w którym Dorota rzekomo mieszka, wcale nie jest taki duży, za to
bardzo zniszczony, a na dodatek jest własnością matki niedoszłego męża.
70 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Ona przychodzi, kiedy chce, i zostaje, jak długo chce - skarży się kobieta,
która nawet w najczarniejszych snach nie chciałaby zostać teściową Doroty. -
Pije z moim synem, potem są awantury i wstyd.
Ojciec Doroty również potwierdza, że córka pije.
- Jak ją proszę, żeby przestała, odpowiada, że już się wciągnęła, że się tego
nie oduczy. Wpadnie czasem na chwilę, posiedzi i leci w tango.
Dorota pije i wciąż zmienia adresy oraz narzeczonych. Trudno za nią trafić i
trudno ją odnaleźć. W jej życiu nie ma nic stałego. Są niby dzieci, ale dziećmi
to nigdy się nie przejmowała i nadal nie przejmuje. Urodziła ich pięcioro.
Najpierw Dawida, Żanetę i Paulinę, a po niedługiej przerwie jeszcze Damiana i
Konrada. Wszystkie są w jednym domu dziecka. To właśnie w ich sprawie była
poszukiwana przez dyrekcję placówki. Wiadomość, że jest ktoś, kto chce zabrać
całą piątkę do rodzinnego domu dziecka, Dorota przyjmuje obojętnie. Spokojnie
żuje gumę i nie jest ani przejęta, ani przerażona. Chyba nawet nie rozumie, że
dla dzieci jest to przepustka do innego, lepszego życia.
Żadne ze starszych dzieci Doroty nie wyniosło dobrych wspomnień z rodzinnego
domu. Najstarszy Dawid, kiedy trafił do domu dziecka, powtarzał po raz trzeci
pierwszą klasę i miał kłopoty ze wzrokiem. Dzisiaj jest normalnym chłopcem, daje
sobie radę z nauką, wyrósł, zmężniał i z dobrym skutkiem reprezentuje szkołę w
biegach przełajowych. Dawid wstydzi się matki, nie chce o niej rozmawiać i nie
chce się z nią widywać. Dawno już zrozumiał, że może liczyć wyłącznie na siebie
i na odrobinę szczęścia w życiu. Podobnie zresztą jak Żaneta i Paulina. One też
nie chcą spotykać się z matką. Do niedawna czuły się bardzo samotne i opuszczone.
Liczyły, że może kiedyś matka zabierze je do siebie chociaż na święta. Niestety,
wszystkie święta spędziły w placówce i pozbyły się złudzeń.
Jeszcze całkiem niedawno Paulina opowiadała w szkole, że chodzi do kościoła i
prosi Pana Boga o nową mamę i nowego tatę. A Żaneta była bodaj jedynym dzieckiem
w klasie, które mówiło na lekcji religii, że nie boi się śmierci.
- Najpierw śmierć, potem niebo - mówiła - a w niebie nowe życie, więc również
nowi rodzice. To wspaniałe!
Dawid i Żaneta, a nawet Paulina stracili już nadzieję na adopcję lub rodzinę
zastępczą. Z zazdrością patrzyli na dzieci, którym się uda-
Dzieci Doroty, czyli gdy dzieci wstydzą się matki 71
ło, choćby na swoich najmłodszych braci: pięcioletniego Damiana i czteroletniego
Konrada. Oni jeszcze mieli szansę.
Dawid i Konrad są w domu dziecka od czterech lat. Nie mogą pamiętać, jak bardzo
byli brudni, zawszeni i głodni, gdy tutaj przyjechali. Nie mogą też pamiętać
mamy, która ostatni raz była u nich dwa lata temu. I pewnie dlatego, w
przeciwieństwie do starszego rodzeństwa, wciąż o niej mówią. Czy tą wytęsknioną
mamą jest akurat Dorota? Niekoniecznie. Ich mama jest dobra i pamięta o swoich
synkach. Wszystkie słodycze, które chłopcy dostają w domu dziecka, pochodzą od
mamy. Na razie nie przyjeżdża, bo jest chora.
- Jak tylko mama wyzdrowieje, to przyjedzie i kupi cukierki. I ja do niej pojadę
- opowiada wszystkim Damian lub Konrad. Chłopcy są bardzo podobni i wyglądają
prawie jak bliźniaki. Wiadomo tylko, że Konrad to ten, który opiekuje się bratem,
pomaga mu w ubieraniu, a nawet go karmi.
Obydwaj malcy bardzo przypadli do serca ludziom, którzy zdecydowali się wziąć
ich do siebie. Krystyna i Kazimierz, rodzice trójki dzieci, bez wahania gotowi
byli powiększyć rodzinę o Damiana i Konrada. Kiedy dowiedzieli się, że chłopcy
mają jeszcze starsze rodzeństwo, zaczęli poważnie myśleć o utworzeniu rodzinnego
domu dziecka dla całej piątki. Zanim podjęli ostateczną decyzję, długo
rozmawiali z opiekunami dzieci oraz z dyrektorką placówki. Wypytywali po kolei o
każde, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o samych dzieciach oraz o ich stosunku
do matki.
Pierwsze spotkanie z całą piątką było odrobinę sztywne. Damian i Konrad dawno
już przylgnęli do nowych opiekunów, których poznali wcześniej, ale starsze
dzieciaki patrzyły i słuchały, jakby nie mogły uwierzyć, że ktoś zupełnie obcy
chce im stworzyć dom. Przyszli opiekunowie wygrali spokojem i serdecznością.
Poza tym sposób bycia pani Krystyny i jej dyskretna elegancja w niczym nie
przypominały Doroty, i to chyba najbardziej przełamało lody.
- Jeszcze trochę trzeba poczekać, jakieś dwa, trzy miesiące, zanim załatwimy
formalności i zamieszkamy razem - tłumaczył przyszły tata.
- Ale my już długo czekaliśmy! - wskoczył mu w słowa Damian. On pierwszy z całej
rodziny podjął decyzję i chciał jak najprędzej znaleźć się w nowej rodzinie.
72 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- A będzie mnie pani odprowadzała do szkoły? - dopytywała się Paulina.
- Oczywiście, i to tak długo, jak sama zechcesz.
Wrzesień 2003:
Dawid, Żaneta, Paulina, Damian i Konrad mieszkają w nowym domu, z nowymi
rodzicami. Wszyscy powoli się do siebie przyzwyczajają. Czasem wyskakują
nieprzewidziane kłopoty, bez nich jednak nie ma normalnego życia.
'
13. ADAM
czyli
WIELKIE POCZUCIE WINY
Adam musiał być ślicznym dzieckiem: ciemnookim i ciemnowłosym berbeciem, takim w
sam raz do głaskania po główce i zabierania na spacer. Na pewno w wieku trzech
lat nie miał w oczach dzisiejszej powagi czternastolatka i nie przygryzał ust,
lecz śmiał się szeroko, jak tylko dzieci potrafią. Nic dziwnego, że bardzo
szybko znalazł adopcyjnych rodziców. Tak szybko, że niewiele zapamiętał z pobytu
w domu dziecka. Można powiedzieć, że odkąd sięga pamięcią, zawsze miał mamę i
tatę obok siebie. Wiedział oczywiście o adopcji, ale to pojęcie nie kojarzyło
się z niczym przykrym. Dziesięć lat wychowywał się w rodzinie. Przez ostatni rok
miał nawet brata, chłopca mniej więcej w swoim wieku, też zaadoptowanego.
Najpierw z domu odszedł brat, krótko po nim Adam.
Rodzice byli ludźmi przedsiębiorczymi, gładko wskoczyli w polski kapitalizm,
otworzyli lombard i sklep spożywczy, chcieli rozwijać biznes, a dzieci w domu
pochłaniały zbyt dużo czasu i nerwów. Być może zdecydowali się na adopcję w
nieodpowiednim okresie, zanim jeszcze do nich dotarło, że bardziej niż dzieci
kochają robienie interesów. Dopóki Adam był grzeczny, uczył się i nie sprawiał
kłopotów, pozwalali mu żyć obok, czyli gdzieś tam na marginesie swoich
prawdziwych zainteresowań, najlepiej w czterech ścianach własnego pokoju. Ich
dom był tak zwanym eleganckim domem na pokaz, więc chłopiec nie mógł siadać na
fotelach dla gości, niczego ruszać ani dotykać w reprezentacyjnej części
mieszkania. Rodzice dawali mu jeść, ubierali go, można powiedzieć, nie skąpili
niczego, z wyjątkiem czasu i uczuć, które z biegiem lat kompletnie się wypaliły.
A on chciał być
Adam, czyli wielkie poczucie winy 75
kochany jak kiedyś i za wszelką cenę próbował zwrócić na siebie uwagę
najbliższych. Próbował niezbyt mądrze, w końcu miał dopiero dwanaście lat i
uczył się życia. Zaczął od drobnych buntów, od sprawiania kłopotów, żeby choć
przez chwilę musieli się nim zająć. Raz posunął się nieco za daleko i próbował
podpalić meble na balkonie. To miał być akt protestu przeciwko traktowaniu
mieszkania jak muzeum, ale został odebrany przez rodziców jako akt zwykłego
wandalizmu. Adam nie przewidział jednego, że oni wybiorą biznes, a jego po
prostu usuną z domu jak niepotrzebny stół lub fotel. Zanim się opamiętał, trafił
do ośrodka resocjalizacyjnego i został kompletnie sam.
Wraz z osamotnieniem na Adama spadły ogromne wyrzuty sumienia. Nie winił
rodziców, tylko siebie. Pisał do nich długie listy, w których obiecywał poprawę
i zapewniał o swojej miłości. Napisał tych listów bardzo wiele, lecz nigdy,
przez całe dwa lata, nie dostał odpowiedzi. Mimo to wciąż marzył o powrocie do
domu, wierzył, że gdyby tylko udało mu się porozmawiać z ojcem, ten powrót byłby
możliwy. Najpierw jednak pojechał z wychowawcą do domu dziecka, gdzie przebywał
jego adopcyjny brat. Z nim przynajmniej mógł sobie szczerze porozmawiać.
- Wyszedłem z psem, wróciłem po półgodzinie, a ciebie już w domu nie było -
powiedział Adam.
Chłopcy siedzieli na brzegu tapczanu, zwiesili głowy i snuli swoje niewesołe
wspomnienia.
- Ledwie przyszedłem ze szkoły, powiedzieli, że muszą mnie oddać. Spakowali moje
rzeczy i pojechaliśmy. Jeszcze mówili, żebym nie płakał, że jak się poprawię, to
mnie wezmą. Ale ja już nie poszedłbym do nich. Po prostu zrozumiałem, że ich nie
obchodzę.
- Ze mną było trochę inaczej. - Adam przygryzł usta. - Ja za wszelką cenę
chciałem zwrócić na siebie uwagę... robiłem nie to, co powinienem. Dowiedzieli
się, że zacząłem ćpać, że brałem od nich pieniądze na różne środki. Powiedzieli,
że zrobią ze mną to samo, co zrobili z tobą. Jeszcze tego samego dnia wywieźli
mnie i zostałem bez rodziny. Byłem u nich od trzeciego roku życia. Pamiętasz,
jak to było za twoich czasów? Kiedy ty coś przeskrobałeś, to ja dostawałem po
twarzy od matki. Tak było.
- Matka była dla mnie dobra, dla ciebie surowa. Tato na odwrót.
76 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Ojciec zawsze mnie bronił, kiedy matka krzyczała. Był inny... bardziej go
kochałem. Mam do nich żal, że nie walczyli o mnie, że się mną po prostu nie
interesowali. Gdybym ich spotkał, powiedziałbym, że już się zmieniłem, że zależy
mi na nich.
- Nie jesteś wściekły, że się ciebie tak zwyczajnie pozbyli? - spytał zaskoczony
brat.
- Sądzę, że to moja wina - powiedział cicho Adam.
Chłopiec był przekonany, że bezpośrednia, szczera rozmowa z rodzicami mogłaby
odmienić ich decyzję, a tym samym jego los. Poprosił wychowawcę i razem
pojechali najpierw do lombardu, gdzie nie zastali rodziców, potem do domu. Na
rozmowę dał się namówić jedynie ojciec. I to nie w mieszkaniu, ale przed blokiem.
- Nie jest tak, że się nie interesujemy losem dziecka - mówił podenerwowanym
głosem. - Wysyłamy alimenty ustalone przez sąd, opłacamy polisę, że nie wspomnę
o całych plecakach ciuchów, które mu dajemy.
- To nie jest kwestia pieniędzy - odparł wychowawca Adama. -Widzi pan, on sobie
daje radę, nie zginął, a to, czego potrzebuje od pana, nie wiąże się z
pieniędzmi, tylko z życzliwością. Chłopak czeka na telefon, na list, na pana
odwiedziny. Przecież on został zupełnie sam. Pan się uśmiecha, ale taka jest
prawda: miał dom i go stracił.
Adam nie uczestniczył w rozmowie. Stał z boku, słuchał i zagryzał usta. Może
wreszcie zrozumiał, że drzwi tego domu zostały przed nim zatrzaśnięte na głucho.
Ojciec miał do niego tylko jedno pytanie. Jedno pytanie i jedno kłamstwo.
- Dlaczego nie piszesz? Tyle czasu i ani jednego listu. Napiszesz, jak wrócisz
do siebie? Napisz.
Adam zaciął się, nie powiedział, ile listów wysłał i jak bardzo czekał choćby na
najkrótszą odpowiedź.
- Nie napiszę - odpowiedział rozgoryczony. - Was wcale nie interesuje, co się ze
mną dzieje.
To była jedna z tych rozmów, które do niczego nie prowadzą i niczego nie
załatwiają, natomiast całkowicie odzierają ze złudzeń. Adam wrócił do ośrodka
zdruzgotany.
- Jesteś czternastolatkiem, który wchodzi w życie z niesamowitym balastem -
powiedział wychowawca. - Miałeś dom, zostałeś sam.
Adam, czyli wielkie poczucie winy 77
Chociaż niezupełnie sam, bo jeszcze ja tu jestem. Mam nadzieję, że te przeżycia
uodpornią cię i staniesz się prawdziwym mężczyzną.
Wrzesień 2003:
Adam wciąż jest w ośrodku resocjalizacyjno-wychowawczym, uczy się w szkole
zawodowej i już niedługo będzie piekarzem. Jego pojawienie się w telenoweli
sprawiło, że doznał wiele życzliwości od obcych do niedawna ludzi. Kilka rodzin
ofiarowało mu swój dom na weekendy i święta. Jego adopcyjni rodzice nie odezwali
się więcej.
14. EWA, JUSTYNA, ILONA
czyli SILNE WIĘZI RODZINNE
Dom trzech sióstr upodobały sobie najróżniejsze choróbska. A wiadomo, że jeśli
ludzie niezamożni zaczynają poważnie chorować, to wkrótce do domu zawita bieda.
Rodzina była zgodna, normalna, ale pechowa. Ojciec do dzisiaj nie jest w stanie
zliczyć wszystkich wypadków przy pracy, które odebrały mu zdrowie. Ewa urodziła
się zjedna ręką krótszą i niesprawną. Prawdziwa tragedia zaczęła się jednak wraz
z chorobą matki.
- Tego nie da się opowiedzieć - wspomina pan Jan. Jeszcze teraz broda mu drży,
chociaż od śmierci żony upłynęło osiem lat. - Najgorzej było, kiedy
przyjeżdżałem ze szpitala. Dzieci siedziały przy stole, modliły się i paliły
świeczki na intencję uzdrowienia matki. Ledwie stawałem w progu, zasypywały mnie
pytaniami: „Tato, co z mamą?". Nie wiedziałem, co im odpowiedzieć, więc mówiłem
prawdę. Najpierw, że jest źle, potem, że coraz gorzej.
Matka, która była prawdziwą podporą rodziny, zmarła. Schorowany pan Jan został
sam z trzema córkami. Prał, sprzątał, gotował, czesał dziewczynki i bardzo się
starał, żeby wszystko w domu było tak, jak powinno. Pięć lat tak się starał, był
im ojcem i matką jednocześnie. Kiedy stracił pracę i wyczerpały się wszystkie
zapomogi, nie miał z czego utrzymać dzieci. Ze strachu przed nędzą i głodem
oddał córki do domu dziecka.
- Z rozpaczy osiwiałem, rwałem sobie włosy z głowy, że moje rodzone dzieci muszą
iść z własnego domu. Straciłem chęć do życia i byłem bliski popełnienia
samobójstwa. Myślałem tylko o dzieciach, żeby nie miały ze mną problemu, żeby
nie musiały się mną opiekować.
80 Irena Matuszkiewicz, At hen a Sawidis, Grzegorz Siedlecki
Gdybym miał silniejszy kręgosłup, gdyby mi się tak nogi nie plątały, gdyby nie
te wszystkie złamania, przez które przeszedłem... to byłoby dobrze. Nie chciałem
swoim dziewczynom sprawiać kłopotu... A potem one przyjeżdżały na niedzielę czy
święta i wracała mi chęć do życia. Jakoś powoli nauczyłem się radzić sobie z
dolegliwościami. Przy cięższych pracach pomagał mi sąsiad, lżejsze sam
próbowałem wykonywać. Żebym tylko miał jakąś rentę, jakieś niewielkie choćby
pieniądze, to byłoby nieźle.
Pan Jan dowiedział się, że osoby, które przepracowały dwadzieścia pięć lat i
samotnie wychowują dzieci, mogą ubiegać się o rentę. Złożył wszystkie potrzebne
papie>y i wtedy okazało się, że zabrakło mu sześciu miesięcy do owych dwudziestu
pięciu lat. Odwołał się od urzędowej decyzji, lecz papiery ugrzęzły w czyimś
biurku, a wraz z nimi ugrzęzła nadzieja na rentę. Został tylko chory człowiek ze
swoimi kłopotami, bez emerytury, bez renty, bez środków do życia. Dom niszczał,
wymagał remontu, a pana Jana nie stać było nawet na załatanie dachu. Bał się, że
do dziurawego domu dzieci nie zechcą przyjeżdżać. Nie umiałby żyć bez córek, ale
pragnął dla nich zupełnie innego losu.
- Najważniejsze, żebyście się uczyły - powtarzał przy każdym spotkaniu. - Uczcie
się, ile można, ile macie sił, bo to wasza przyszłość.
Dziewczyny są mądre, dobrze wiedzą, że ich przyszłość zależy od tego, co będą
umiały, a także od tego, czy znajdą pracę. Już niedługo osiągną pełnoletność i
opuszczą dom dziecka. Chcą wrócić do domu, do Żywca.
- Musimy pracować - dodaje Ewa. - Tato na pewno nas nie utrzyma, bo jest
bezrobotny. To my jemu musimy pomóc. On nam pomógł tyle, ile potrafił, teraz
nasza kolej. Taki jest obowiązek dzieci. On musi być z nami i my też chcemy być
z nim.
Wrzesień 2003:
Burmistrz Żywca, poruszony historią pana Jana, obiecał rodzinie daleko idącą
pomoc. Podobnie zresztą jak Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej.
Ewa i Justyna po opuszczeniu domu dziecka uczą się dalej. Dziewczyny wzięły
sprawy w swoje ręce i postanowiły wyremontować dom
Ewa, Justyna, Ilona, czyli silne więzi rodzinne 81
ojca. Włożyły w remont zarówno swoje wyprawki pieniężne, otrzymane z chwilą
opuszczenia domu dziecka, jak i wszystkie wpłaty od widzów telenoweli „Kochaj
mnie". Wymieniły już okna, naprawiły dach i chcą wyremontować poddasze.
Najmłodsza, Ilona, nadal mieszka i uczy się w domu dziecka.
Pan Jan niedługo będzie miał operację kolana.
15. KAROLINA
czyli SPÓŹNIONY ŻAL
W tej historii nie ma osób wygranych. Siedemnastoletni dzisiaj Radek,
bezpośredni sprawca wszystkich nieszczęść, też jest przegrany, chociaż jeszcze o
tym nie wie. On był i jest narzędziem w bezwzględnych rękach swojego szkolnego
wychowawcy i opiekuna. Główny animator zdarzeń pozostaje w cieniu. Od biedy
można powiedzieć, że on jeden wygrał, chociaż do końca nie wyszedł zza pleców
nieletniego Radka.
Pierwszą i największą poszkodowaną jest dwunastoletnia dziś Karolina.
Dziewczynka miała osiem lat, kiedy zmarła jej matka. Została na świecie sama z
trzynastoletnim bratem Radkiem. Szczęście w nieszczęściu sprawiło, że dzieci nie
musiały przechodzić przez dom dziecka, tylko od razu mogły trafić do rodziny
zastępczej, do domu pani Niny. Pani Nina jest drugą osobą bardzo poszkodowaną w
tej sprawie. Dzisiaj opowiada o wydarzeniach sprzed czterech lat bez specjalnych
emocji. Czas zrobił swoje, chociaż żal został.
- Mojej bliskiej przyjaciółce zmarła siostra - wspomina pani Nina. - Kobieta
osierociła dwójkę nieletnich dzieci. Bardzo mnie to nieszczęście poruszyło,
zaczęłam się zastanawiać, jak pomóc dzieciom i wspólnie z mężem zdecydowałam, że
utworzymy dla nich rodzinę zastępczą. Dziewczynka natychmiast do nas przylgnęła,
zaakceptowała nas i nie było z nią najmniejszego kłopotu. Natomiast Radek nie
miał ochoty mieszkać w żadnej rodzinie, jego od początku pociągała wolność.
Wolność w rozumieniu Radka to było mieszkanie po matce. Chwilowo niedostępne,
ale tylko chwilowo. W okresie usamodzielnia-
84
Irena Matuszkiewicz, At hen a Sawidis, Grzegorz Siedlecki
nia się, czyli za trzy, cztery lata mógł do niego wrócić pod opieką kogoś
dorosłego. Opiekun znalazł się bardzo szybko. Był nim szkolny wychowawca Radka.
To on opracował szczegółowy plan rozłożony w czasie i dostosowany do warunków. Z
planu wykluczył rodzinę zastępczą jako główną przeszkodę w całkowitym
podporządkowaniu sobie chłopca.
I znowu mówi pani Nina:
- Największym ciosem dla mnie było to, że Radek bez żadnego uprzedzenia
przyszedł do domu z panią kurator i policjantem. Siedziałyśmy z Karoliną
przytulone i oglądałyśmy telewizję. Spojrzałam na Radka. Uśmiechał się tak
promiennie, jakby co najmniej przyniósł kosz kwiatów. Pani kurator zaczęła
odczytywać mi wyrok. Zrozumiałam tylko tyle, że wzięłam dzieci po to, by je
wykorzystywać do różnych prac. Tak oświadczył Radek przed sądem rodzinnym, a sąd
dał wiarę tym zeznaniom i dzieci trafiły do domu dziecka. Jestem pewna, że Radek
nie wymyślił tego samodzielnie. On miał zaledwie trzynaście lat. To wychowawca
nim kierował, to był pomysł dorosłego człowieka.
Radek i Karolina trafili więc do domu dziecka. On na krótko, ale siostra na
długo. Karolina była wówczas bardzo związana z bratem, uważała go za osobę
najbliższą i najważniejszą. Nie pojmowała motywów, jakimi kierował się Radek, bo
nie mogła ich pojąć. Wszystko toczyło się poza nią, poza jej wolą. Z ciepłego
domu, spod czułej opieki pani Niny, trafiła nagle do domu dziecka. Dlaczego? Bo
brat tak chciał, bo to on zdecydował w imieniu ich dwojga.
Rozstanie przeżyła również pani Nina.
- Byłam wtedy pełna zapału, gotowa wszystko znieść, ale decyzji sądu zmienić nie
mogłam. Obydwoje z mężem bardzo chcieliśmy tym dzieciom pomóc, bardzo się w nich
zakochaliśmy... To, co Radek zrobił, co usiłował wszystkim wmówić, zostawiło we
mnie ogromny niesmak.
Mimo upływu lat wszyscy ten niesmak czują, z wyjątkiem Radka i jego opiekuna.
Ten przynajmniej wie, jak uciszać wyrzuty sumienia swojego pupila.
- Plany były takie - mówi wychowawca - że tylko Karolina miała być adoptowana
przez tych ludzi. Oni chcieli mieć dziewczynkę. Przypuszczam, że po kilku
miesiącach Radek wróciłby do domu dziecka jako ten krnąbrny, niesforny, z którym
nie można dać sobie rady.
Karolina, czyli spóźniony żal 85
On jakoś sobie radzi. Po czterech latach stał się prawnym opiekunem Radka i aż
za często jest widywany u niego w mieszkaniu. O Karolinie nie myśli i nie ma
zamiaru myśleć, bo -jak twierdzą sąsiedzi -dziewczyny to nie jego specjalność.
Radek wniósł sprawę do sądu o wymeldowanie siostry z mieszkania po mamie. Sąd
przychylił się do tej prośby, przyznając Karolinie odszkodowanie w wysokości
siedmiu tysięcy złotych, które brat ma jej spłacić w ratach. Może Karolina
kiedyś zobaczy te pieniądze, a może i nie. Na razie czuje się bardzo
rozgoryczona i oszukana.
- Wychowawca Radka twierdził, że będzie naszym opiekunem. Namówił Radka... Ja
chciałam zostać u pani Niny, mnie się tam bardzo podobało. Jednak uległam
namowom brata. Spróbuję porozmawiać z panią Niną, ale nie wiem, czy mnie
przyjmie. Ma teraz inne dzieci.
Pani Nina nie zrezygnowała z pomocy dzieciom i obecnie prowadzi rodzinę
zastępczą dla czworga maluchów. Bardzo ucieszyła się z wizyty Karoliny.
- Chciałam panią przeprosić za to, co było cztery lata temu - zaczęła
dziewczynka nieśmiało. - Byłam wtedy mała, nie wiedziałam, co robię.
- Kiedyś mówiłaś do mnie „ciociu", więc niech tak zostanie. Nie jestem dla
ciebie panią i wcale nie oczekuję przeprosin. Ty najmniej zawiniłaś, chociaż
jesteś najbardziej pokrzywdzona. Chciałam wtedy, żebyś została u nas, i to bez
względu na decyzję Radka. Powiedziałam ci to przecież, ale jednocześnie rozumiem
twój wybór. Kochałaś i nadał bardzo kochasz swojego brata, on jest dla ciebie
najbliższą osobą. Dziś pewnie już wiesz, że możesz liczyć tylko na siebie.
Przeczuwałam, że wasze drogi rozejdą się w końcu, ale nawet nie próbowałam ci
tego tłumaczyć jaśniej, bo byłaś zbyt mała.
Dwunastoletnia Karolina rozumie niewiele więcej niż ta ośmioletnia. Wciąż
jeszcze jest małą dziewczynką, do której pewne sprawy nie docierają. Czuje się
tylko ogromnie pokrzywdzona przez los i bardzo żałuje, że odeszła od pani Niny.
Sama widzi, że Radek nie był wart aż takiego poświęcenia. Widują się bardzo
rzadko, najczęściej przypadkiem. Brat wyraźnie unika siostry, nie zaprasza jej
do domu, a na ulicy zwykle jest w towarzystwie opiekuna.
- Nie wiem, czego chce ten człowiek? - zastanawia się Karolina. -Obiecał, że
pomoże mi w przyszłości, ale Radek też obiecywał złote
86 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
góry i nic z tego gadania nie wyszło. Tyle razy przez niego płakałam. Nie
mówiłam o swoich obawach nikomu, nawet kuratorowi. Boję się, że brat zupełnie
się ode mnie odwróci. Chciałam porozmawiać z nim, żeby przemyślał to, co robi, z
kim się zadaje. Niechby chociaż przez miesiąc był sam, bez tego wychowawcy. Może
wtedy zrozumiałby, że rodzina jest ważniejsza.
Dla Karoliny jedyną rodziną jest dom dziecka. Mówi, że wszyscy, którzy tam
mieszkają, są jej braćmi i siostrami. Przy nich często zapomina, że ma rodzonego
brata. Czasem odwiedza panią Ninę, która obiecała jej pomoc we wszystkich
trudnych sprawach. I więcej nie ma już nikogo.
Wrzesień 2003:
Po emisji telenoweli „Kochaj mnie" do Karoliny odezwało się wiele osób.
Przyjechały też dwie rodziny, gotowe wziąć dziewczynkę pod swój dach. Obie
gwarantowały miłość i dobre warunki życia. Karolina jednak konsekwentnie odrzuca
wszystkie propozycje. Nie chce mówić dlaczego, ale wciąż chyba dręczy ją
poczucie winy wobec pierwszej opiekunki. Skoro nie może wrócić do pani Niny, nie
chce być u nikogo innego. Na razie wciąż mieszka w domu dziecka.
16. PIOTREK I JEGO BRACIA
czyli
CO MOŻE RODZINA
Rodzina trzynastoletniego Piotrka jest duża, niespójna, można powiedzieć,
dwubiegunowa. Płynie w niej romska krew, ale to nie krew zdecydowała o
podziałach.
Na jednym biegunie jest ciocia Danusia z partnerem i trójką dzieci. Żyją sobie
normalnie, spokojnie, w małym, dwupokojowym mieszkaniu.
W środku jest babcia, która chciałaby ze wszystkimi być w zgodzie: i z córką
Danusią, i z synem Władkiem, a zwłaszcza z dziećmi Władka, o które bardzo się
martwi.
Na drugim, przeciwległym biegunie jest syn babci, Władek, ożeniony z Polką.
Oboje są nałogowymi alkoholikami. Sens ich istnienia sprowadza się do zdobycia
choćby jednej butelczyny dziennie, niechby nawet denaturatu, byle nie
wytrzeźwieć za szybko. Poza piciem i awanturami niewiele ich interesuje, a już
najmniej własne dzieci. Najstarszą, dwudziestoletnią córkę, która mieszka z nimi,
wciągnęli w pijaństwo i upodobnili do siebie. Trzej synowie: Damian, Władek i
Piotrek od wielu lat wychowują się w placówkach opiekuńczych. Najmłodszy,
Piotrek, miał sześć lat, kiedy dołączył do braci w domu dziecka. Chłopcy są
bardzo ze sobą zżyci, niestety nie mieszkają już razem. Władek i Damian, za
liczne ucieczki i kradzieże, zostali rok temu przeniesieni do ośrodka
resocjalizacyjno-wychowawczego. Piotrek tęskni, ale droga do ośrodka wiedzie
przez złamanie prawa, a na to jeszcze się nie zdobył. Szuka innych możliwości,
by jak najczęściej widywać braci. Choć jest najmłodszy z rodzeństwa, to właśnie
on zabiega o spotkania. Być może w ten właśnie sposób objawia się jego
Piotrek i jego bracia, czyli co może rodzina 89
„niezaspokojona potrzeba miłości, przynależności i akceptacji". Tak właśnie
ocenił Piotrka psycholog.
Piotrek wstydzi się rodziców, nie odwiedza ich i nawet nje lubi o nich rozmawiać.
Z dzieciństwa pozostał mu strach przed ojcem sadystą. Najstarszy z braci,
siedemnastoletni Damian, również z wielką niechęcią wspomina ojca.
- Jakbym miał inny dom, wszystko byłoby inaczej - mówi. - Na pewno nie robiłbym
tego, co robię. Kiedy wracałem ze szkoły, tato zwykle był już pijany. Bił mnie,
a matka patrzyła obojętnie. Od dziewiątego roku życia jestem w domu dziecka.
Piotrek, jeżeli tylko zdobędzie przepustkę, najchętniej odwiedza braci lub
babcię. Kiedy Damian wrócił ze szpitala po kontrolnych badaniach serca,
natychmiast do niego pojechał. Pora była przedświąteczna, bardzo radosna dla
tych, którzy mieli spędzić Boże Narodzenie w swoich domach, w rodzinnym gronie.
- Nie pojadę do domu - powiedział Damian. - Nie mam tam nic do roboty, a tu
przynajmniej zostanę z kolegami.
Żadnemu z nich nie szykowały się rodzinne święta, więc zamiast się smucić,
zaczęli planować wspólne wakacje. Damian i Władek razem z innymi chłopakami z
ośrodka wybierali się na obóz rowerowy. Na tę wiadomość Piotrkowi rozbłysły
czarne, wielkie oczy. Niczego tak nie pragnął, jak wspólnego wyjazdu. Ustalili,
że postarają się o zgodę jednych i drugich wychowawców, żeby choć kilka dni
spędzić razem.
Czasami chłopcy spotykali się u babci. Piotrek, jeśli to było możliwe, siedział
u niej nawet po kilka dni.
- Uczyć się trzeba, skończyć szkoły, wyjść na ludzi - powtarzała im za każdym
razem babcia.
Ci starsi kiwali głowami i uśmiechali się na boku. Już tam oni mieli swój pogląd
na świat i do książek za bardzo ich nie ciągnęło. Ale babcia uparcie krążyła
wokół nauki, bo żal jej było wnuków, że przez swoją głupotę siedzą w ośrodku
resocjalizacyjnym. Chciała dla nich lepszego życia niż to, które widzieli w
rodzinnym domu. Czasem próbowała rozmawiać z Piotrkiem o rodzicach. Mówiła do
niego tak, jakby był dorosłym człowiekiem i mógł cokolwiek zmienić.
- Nie mam już siły z nimi. Przychodzą, mówią, że nie mają co jeść. Dałam parę
groszy, ciotka przyniosła chleba, kiełbasy, przecież nie
90 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
można pozwolić, żeby poumierali z głodu. Napisałam podanie, wiesz? Napisałam,
żeby wzięli ich na leczenie. A ty nie wybierasz się do nich? Piotrek nie
wybierał się do ludzi, którzy przypadkowo byli jego rodzicami. Nie miał im nic
do powiedzenia. Kiedyś matka sama przyjechała i niemal silą zabrała go do domu.
Nie chciał jechać, prawie płakał ze złości, w końcu i tak nie poszedł do
rodziców, tylko do babci.
Ciocia postanowiła, że weźmie Piotrka do siebie. Dość długo dojrzewała do tej
decyzji, kilka razy rozmawiała z babcią, aż wreszcie obie pojechały do Piotrka,
do Małkowic, żeby i z nim porozmawiać.
- Chciałabym cię zabrać na stałe, żebyś już nie był tu, tylko razem z nami. A ty
chciałbyś być z nami?
- Pewnie, że chciałbym. - Chłopiec uśmiecha się z niedowierzaniem i ucieka
oczami gdzieś w bok, jakby nagle bardzo się zawstydził.
- Patrz na mnie, jak mówię do ciebie - upomina go ciocia. - Ale musiałbyś mnie
słuchać.
- Będę! - przytakuje energicznie.
- Nie zabraniałabym ci odwiedzać mamy ani taty, to są twoi rodzice - dodaje
ciocia.
Piotrek cały czas kiwa głową, chociaż ta ostatnia obietnica specjalnie go nie
wzrusza.
Ciocia ma małe dwupokojowe mieszkanie, więc żeby zapewnić bratankowi znośne
warunki, a swojej rodzinie większą swobodę, stara się o odzyskanie strychu,
który zamierza przerobić na pokój dla Piotrka i swojego syna Karola. Składa
również papiery do sądu o przyznanie opieki nad bratankiem.
Ucieczka Piotrka poruszyła wszystkich. Właśnie w tym czasie, kiedy wniosek cioci
czekał w sądzie na rozpatrzenie, kiedy przed chłopcem otwierała się możliwość
powrotu do rodziny, Piotrek uciekł z kolegami i przez dwa dni wałęsał się po
Wrocławiu, aż policja zgarnęła ich z ulicy i odwiozła do domu dziecka. Żaden
moment nie jest dobry na ucieczkę, ale on wybrał sobie wyjątkowo fatalny:
zamiast do ciotki mógł trafić do ośrodka wychowawczego. Po powrocie do domu
dziecka wydawał się przestraszony, ale próbował zachować twarz. Siedział na
wprost wychowawczyni ze zwieszoną głową i milczał.
Piotrek i jego bracia, czyli co może rodzina 91
- Nie będę wszystkiego mówił - wybuchnął wreszcie. - Ciekawe, czy pani by tak o
wszystkim opowiadała, gdyby pani uciekła!
Trudno chłopakowi odmówić charakteru! Na szczęście nie zdążył narozrabiać,
znudził się chodzeniem po ulicach i chciał wrócić do Małkowic. Na policjantów
wpadł tuż przed dworcem.
Ucieczka Piotrka wywołała wielkie poruszenie u tych członków rodziny, którzy
interesowali się jego losem. Damian z Władkiem przeprowadzili z bratem poważną
rozmowę.
- Chcesz iść do cioci? - spytał Władek.
- Jasne.
- A co będziesz tam robił? - zażartował Damian.
- A ty nie chciałbyś? - fuknął Piotrek.
- Pewnie, że chciałbym - spoważniał Damian. - Dlatego ci mówię, nie zadawaj się
ze starszymi. Wystawią cię, a ty będziesz miał przerąbane. Wywiozą cię gdzieś i
nawet z nami nie będziesz.
Zabrzmiało to groźnie i bardzo poważnie. Ale Piotrka czekała jeszcze
najtrudniejsza rozmowa z ciocią. Przyjechała, gdy tylko dowiedziała się o
ucieczce.
- Sama nie wiem, co mam ci powiedzieć. Mogłeś przynajmniej do mnie zadzwonić.
Nie możesz stwarzać takich problemów, dałeś mi słowo i co? Teraz ja będę
odpowiedzialna za ciebie i nie pozwolę na takie wyskoki.
Piotrek się nie buntował, nie fukał, dał słowo, że spróbuje zachowywać się
rozsądnie, przynajmniej do czasu decyzji sądu.
W sądzie w czasie rozprawy ciocia powiedziała, że bardzo kocha Piotrka i nie boi
się wziąć odpowiedzialności za jego wychowanie. O swojej miłości do syna
zapewniał też ojciec chłopca.
- Dlaczego syn boi się pana? - spytała go sędzia.
- Nie boi się, nigdy go nie biłem. Kocham go, no nie!
- Jak pan mu to okazuje?
- No... miłością, bo jak?
- Nie wie, jak okazuje - podyktowała sędzia do protokołu. Matka chłopca nie
mówiła o uczuciach i nawet kompletnie zapomniała, kiedy syn się urodził. Podała
dwie daty, obie nieprawdziwe.
- Ile razy złożyła pani pismo do sądu, że chce zabrać dzieci do siebie? -
spytała sędzia.
92
Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Ani razu. Nie miałam takiej możliwości, nie mam stałej pracy. Sąd zdecydował,
że Piotrek zamieszka u cioci.
- Jesteś nasz i należysz do nas. - Babcia płakała ze szczęścia, tuląc chłopca.
Dom cioci Danusi okazał się dla chłopca prawdziwym rodzinnym domem. Ciocia nie
odzyskała strychu i powiększona rodzina wciąż się gniotła w dwu pokojach, ale
nikt nie narzekał. Piotrek nigdy wcześniej nie zaznał aż takiej troski. Matka z
ojcem na pewno go nie rozpieszczali, w domu dziecka był tylko jednym z wielu
wychowanków, a w nowej rodzinie stał się po prostu dzieckiem. Ciocia dbała, żeby
był najedzony i czysty, troszczyła się o niego, zaglądała do zeszytów i
sprawdzała lekcje. W domu dziecka nie był najpilniejszym uczniem, często
wagarował i miał trochę zaległości w szkole. U cioci zaczął się wreszcie
porządnie uczyć.
Kłopoty spadły na rodzinę cioci Danusi z całkiem nieprzewidzianej strony, bo ze
strony rodziny, czyli tego drugiego bieguna. Matka i ojciec wprawdzie nie
zatęsknili za Piotrkiem, ale mocno zatęsknili za pieniędzmi, które rzekomo
ciocia dostała od państwa na wychowanie ich syna. Zaczęły się przykrości i
szykany, w których chętnie uczestniczyli sąsiedzi, podburzani przez rodziców
chłopca.
- Musisz mi jakoś pomóc to przetrwać - powiedziała ciocia.
- Dlaczego znowu ja? - rozpłakał się Piotrek.
- Jeżeli mamy problemy, musimy je wspólnie rozwiązywać i pomagać sobie. Rodzice
myślą, że dostaję na twoje utrzymanie dużo pieniędzy, a ja jeszcze nie wzięłam
nawet złotówki.
Najgorsze było to, że i babcia zawiodła w pewnym momencie. Podbuntowana przez
syna i synową, nagle zmieniła zdanie i stanęła po stronie rodziców Piotrka.
- Babcia jest niedobra, fałszywa - płakał Piotrek. - Najpierw chciała mnie wziąć,
teraz chce oddać.
Dla chłopca była to pierwsza bolesna lekcja w nowej rzeczywistości. Zawiódł się
na babci, ale przynajmniej nie zawiódł się na cioci. Kochał ją z każdym dniem
coraz bardziej. Nie sprawiał też najmniejszego kłopotu.
Dąsy babci nie trwały długo. Oprzytomniała, kiedy dwaj starsi wnukowie, Damian i
Władek, uciekli z ośrodka wychowawczego.
Piotrek i jego bracia, czyli co może rodzina 93
Obie z ciocią przez jakiś czas ukrywały ten fakt przed Piotrkiem. Damiana
złapała policja. Był podejrzany o liczne kradzieże i włamania, których dokonywał
za namową kolegów. Ponieważ prawo traktuje siedemnastolatków jak dorosłych,
został tymczasowo aresztowany i dorobił się własnej kartoteki na policji. Władek
przez jakiś czas ukrywał się... u rodziców, gdzie wreszcie znalazła go policja.
Dla Piotrka była to druga bolesna lekcja. Stało się to, przed czym bracia tak
bardzo go przestrzegali.
Wrzesień 2003:
Piotrek jest u cioci bardzo szczęśliwy.
Damian przebywa w więzieniu, a Władek wrócił do ośrodka reso-cjalizacyjno-
wychowawczego.
Dwudziestoletnia siostra chłopców - ta, która mieszkała z rodzicami, zmarła z
przepicia.
17. ZOSIA I PIOTRUŚ
czyli GDZIE DWÓCH SIĘ KŁÓCI,
TAM TRZECI... TRACI
?
Jak większość dzieci, tak i siedmioletni Piotruś trafił do pogotowia
opiekuńczego nie z własnej woli. Chodził smutny, osowiały i próbował poukładać
sobie jakoś ten własny mały świat, który wciąż mu się sypał. Zbliżały się święta
Bożego Narodzenia, bardzo tęsknił za swoją starszą siostrą Zosią i trochę za
mamą.
- Dlaczego tu jesteś? Nie masz mamy ani taty? - zagadnął go czteroletni Mariusz.
Piotruś nie miał nic przeciwko rozmowie z kolegą. Coś przecież musiał robić, a
czas bardzo się dłużył. Wyczerpująco odpowiedział na większość pytań. Wyjaśnił,
że ma tylko mamę, bo jego tata umarł, że ma siostrę Zosię i brata Mariusza, że
ma jeszcze prababcię, której nie kocha, bo to ona sprawiła, że znalazł się w
pogotowiu.
- A gdzie jest twój brat?
- Nie mogę powiedzieć, bo ja tu mam swoją tajemnicę - zastrzegł Piotruś, a
Mariusz pokiwał głową ze zrozumieniem i zmienił temat. Jak tajemnica, to
tajemnica.
- Ja wolę być w domu, a ty?
- Mariusz, tu jest lepiej niż u mnie w domu! U mnie były awantury i picie... ale
i tak tęsknię za mamą.
- Nie martw się, na święta będziemy bez rodziców i będziemy się razem smucić, i
razem płakać - pocieszył go Mariusz.
Piotruś rzeczywiście znalazł się w pogotowiu opiekuńczym na wniosek prababki,
która uznała, że jej wnuczka a matka chłopca nie nadaje się do wychowywania
dzieci. Prawdę mówiąc, prababce wcale nie chodziło o wszystkie dzieci, tylko o
Zosię, którą kochała bezgra-
96 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
nicznie i chciała zostawić przy sobie. Mariusz był już dorosły, Piotrusia
natomiast wyklęła razem z ojcem chłopca. Nie czuła się związana z najmłodszym
prawnukiem, nazywała go synem kryminalisty i nawet nie udawała, że lubi.
Prababka, mimo swoich osiemdziesięciu lat, wygląda jeszcze bardzo dobrze, mówi
spokojnym, opanowanym głosem i wie, czego chce. A chce, żeby sąd pozbawił
wnuczkę praw rodzicielskich do całej trójki dzieci, wówczas Zosia zamieszka z
nią, Mariusz też, jeśli zechce, a Piotrusiowi będzie musiał wystarczyć dom
dziecka. Obie kobiety kłócą się już od wielu lat. Starsza pani uważa, że jej
wnuczka zeszła na złą drogę, wnuczka zaś twierdzi, że babka wtrąca się w jej
życie i rozbija rodzinę. Krótko przed świętami spór wszedł w fazę otwartej wojny.
Prababka wystąpiła do sądu z wnioskiem o pozbawienie wnuczki praw rodzicielskich.
Dzieci, do czasu rozprawy w sądzie, zostały odebrane matce: Zosia zamieszkała w
internacie przy szkole specjalnej, w której się uczy, a Piotruś trafił do
pogotowia opiekuńczego. Najstarszy, Mariusz, już wcześniej znalazł się w
areszcie za pobicie matki. To właśnie dlatego mały Piotruś nie mógł powiedzieć
koledze, gdzie jest brat, i zasłonił się tajemnicą rodzinną. Ani matka, ani jej
babka nie są nawet w połowie tak dyskretne jak chłopiec. W czasie kłótni
wytykają sobie wszystko, co tylko zdołają znaleźć. Matka jest wyraźnie
znerwicowana, bardzo się irytuje i podnosi głos, gdy tymczasem starsza pani
zachowuje idealny spokój. Najczęściej kłócą się o Piotrusia. Babka nie przebiera
w słowach, nazywa malca bękartem lub znajdą, co matkę chłopca doprowadza do
białej gorączki.
Piotruś nawet nie wie, że matka tak zażarcie walczy o jego honor. Siedzi w
pogotowiu samotnie i tęskni, bo nikt go nie odwiedza. Zosia przynajmniej ma
swoją prababkę, która ją tuli i obsypuje pocałunkami, Mariusz też ma prababkę,
bo to ona wysyła mu paczki do aresztu, kupuje kurtkę na zimę, a przy okazji
podburza chłopaka. Na rozprawie o pozbawienie matki praw rodzicielskich Mariusz
zeznawał tak, jak chciała prababka. A może tak, jak sam chciał?
- Boże, przeciwko mnie, mój własny syn! - krzyczała matka, miotając się po
korytarzu sądowym. - Mści się za to, że siedzi. A przecież to on deptał mnie jak
pluskwę, bił... Mój syn!
Matka jest pewna, że prababka podburzała najpierw Mariusza, a teraz Zosię.
Twierdzi, że kocha wszystkie dzieci jednakowo, a za
Zosia i Piotruś, czyli gdzie dwóch sie kłóci, tam trzeci... traci 97
chwilę krzyczy, że prababka nie ją skrzywdziła, tylko jej dzieci. Wygląda przy
tym tak, jakby jednak cierpiała za całą czwórkę, to znaczy za dzieci i za siebie
też. Prababka przynajmniej niczego nie udaje: jej chodzi wyłącznie o Zosię.
- Z całej siły będę walczyć o dzieci - zapewnia matka - i nie pozwolę, żeby
osiemdziesięcioletnia babka mnie zniszczyła. Ona dzieci chce chować? Psa bym jej
nie dała. Ona zapomina, że jest już stara, że jest w wieku nieprodukcyjnym. Co
będzie, jak sąd jej dzieci nie da?
Sąd rzeczywiście stanął przed poważnym dylematem: czy powierzyć opiekę nad
starszymi dziećmi osiemdziesięcioletniej prababce, czy nieodpowiedzialnej matce?
Wrzesień 2003:
Sąd zdecydował, żeby prababkę uczynić rodziną zastępczą i powierzyć jej opiekę
nad jedenastoletnią Zosią.
Siedmioletni Piotruś został skierowany do rodzinnego domu dziecka.
Mariusz nadal przebywa w areszcie.
Matka przestała walczyć o dzieci.
7. Kochaj mnie!
18. KAROLINA, TOMEK
ORAZ MARTA, czyli
GDY SIOSTRA ZASTĘPUJE MATKĘ
Karolina i Tomek
Według metryki Karolina ma osiem lat, ale zachowuje się tak, jakby miała ze trzy
razy tyle. Jest poważna, milcząca i prawie się nie uśmiecha, chyba że do Tomka.
- Karolinko, dlaczego Tomek mówi do ciebie: „mamo"? - pytają rówieśnicy z domu
dziecka.
- Bo mnie bardzo kocha - odpowiada dziewczynka. Zastępuje bratu mamę od początku,
od kiedy Tomek pojawił się
na świecie. Jest cierpliwa i ponad wiek odpowiedzialna, dużo odpo-
wiedzialniejsza od własnej matki.
Oboje znaleźli się w domu dziecka, ponieważ mieli nieszczęście trafić na złych,
bezmyślnych rodziców. W domu obowiązywało twarde prawo ojcowskiej pięści. Dzieci
były bite za byle co, za drobne przewinienia albo za zły humor taty. Matka
zostawiała je bez opieki przez całe dnie. Siedziały głodne, zziębnięte i
bezradne, bo Karolina, chociaż nad wiek poważna, nie umiała sobie poradzić z
codziennymi kłopotami ani z chorobami. Oboje z bratem często się przeziębiali,
byli osłabieni i niedożywieni.
Kiedy w domu dziecka Tomek dostał zapalenia płuc i musiał jechać do szpitala,
zupełnie nie rozumiał, co się dzieje, dlaczego rozdzielają go z siostrą. Bał się
szpitala i płakał. Po jego wyjeździe Karolina posmutniała jeszcze bardziej.
Opiekunka uprzedziła ją, że leczenie potrwa jakiś czas, i regularnie odwiedzała
chłopca w szpitalu. Przytulała malca, opowiadała mu o siostrze i za każdym razem
opuszczała oddział ze łzami w oczach. Przez te odwiedziny poczuła się silnie
100 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
związana z chłopcem, choć .był tylko jednym z wielu jej podopiecznych. Ale przy
innych łóżeczkach czuwały mamy, babcie, ciocie, a Tomek był tam kompletnie sam.
Pokazywał paluszkiem na wszystkie kobiety i pytał:
- Mama?
Mamą była opiekunka, pielęgniarki, inne mamy przy innych łóżeczkach. Tłumaczyły
mu cierpliwie, że jego mama na pewno przyjedzie. I któregoś dnia rzeczywiście
przyjechała.
- Mama! - wykrzyknął radośnie chłopiec na widok pielęgniarki. Na swoją
rodzicielkę wcale nie chciał patrzeć.
Matka od czasu do czasu odwiedzała też Karolinę. Te wizyty były bardzo przykre
dla dziewczynki. Nie odpowiadała na pytania, czasem jedynie wzruszyła ramionami,
próbowała nie płakać, ale łzy same spływały po policzkach. Kiedyś wykrztusiła
tylko, że starsi chłopcy jej dokuczają. Nic więcej nie dodała.
Raz przyjechał też ojciec. Jego wizyta nie tyle wypływała z potrzeby serca, ile
z obawy, że sąd może go pozbawić władzy rodzicielskiej. Widać bardzo mu na tej
władzy zależało, nawet wyjaśnił dlaczego. Jego rodzice wychowywali się w domu
dziecka i wciąż go przestrzegali, żeby swoich dzieci nie skazał na podobny los.
Karolina przy ojcu rozpłakała się na dobre.
- To, że tutaj trafiliście, nie jest tylko winą mamy i taty - zapewniał córkę. -
Gdybym był w domu, nie pozwoliłbym was zabrać. Zawsze będę was kochał. Zobaczysz,
tata się zmieni, już nigdy was nie zostawi.
Córka nie wierzyła w ani jedno ojcowskie słowo. Słyszała wiele podobnych
zapewnień jeszcze w domu, zwłaszcza gdy ojcu puściły nerwy, a potem trochę
żałował własnej porywczości.
Wreszcie Tomek wyzdrowiał, opuścił szpital i znowu był razem z Karoliną. Jego
łóżeczko stanęło tuż obok tapczanika siostry.
- Mama? - pytał, wskazując paluszkiem na Karolinę.
- Tak, mama - przytaknęła dziewczynka.
Wieczorem, kiedy chłopczyk już spał, długo rozmawiała ze swoją opiekunką.
- Myślałaś kiedyś o tym, że rodzice mogą zostać pozbawieni praw do was? Co byś
wtedy wolała: zostać w domu dziecka czy mieć nową mamę? - spytała wychowawczyni.
Karolina, Tomek oraz Marta, czyli gdy siostra zastępuje matkę 101
- Chciałabym mieć nową mamę i nowego tatę. I chciałabym być z Tomkiem - odrzekła
bez wahania Karolina.
Dziewczynka już nie wiązała żadnych nadziei z matką ani ojcem.
Tomek wrócił ze szpitala wyleczony, Karolina natomiast wciąż była osłabiona i
zaczęła wpadać z jednego przeziębienia w drugie. Jej opiekunowie zdecydowali, że
powinna choć na dwa tygodnie pojechać do sanatorium. Nie bardzo miała ochotę
rozstawać się z bratem, ale w końcu dała się przekonać. W nowym miejscu poznała
nowe koleżanki. Dziewczynki zebrały się w grupkę i każda opowiadała o sobie.
Karolina niewiele miała do powiedzenia poza tym, że mieszka daleko i ma
malutkiego braciszka w domu dziecka. Na wszelki wypadek dodała, że nie wie,
dlaczego brat jest właśnie w domu dziecka.
- Z tego, co ja wiem - wtrąciła jedna z koleżanek - tam są dzieci, które nie
mają mam. Czy ty też nie masz mamy?
- Też! - odpowiedziała Karolina po sekundzie wahania. I zaraz dodała: - W domu
dziecka są ciocie, które opiekują się dziećmi. I one to dobrze robią.
Czy miała tłumaczyć tym obcym dziewczynkom, że w takich domach są też dzieci,
które mają mamy i ojców? Pewnie nawet by nie zrozumiały albo zarzuciły jej
kłamstwo.
Marta
Marta ma piętnaście lat i mieszka w ośrodku szkolno-wychowaw-czym z internatem.
Odeszła z domu, kiedy sąd odebrał matce prawa rodzicielskie. Zresztą i tak nie
wytrzymałaby dłużej, bo ojczym jej nie tolerował.
W jednym z odcinków „Kochaj mnie" zobaczyła Karolinę i Tomka. Brata nie poznała,
ale siostrę od razu. A kiedy jeszcze do pokoju weszła matka, dziewczyna nie
miała żadnych wątpliwości. Od dłuższego już czasu poszukiwała swojego
przyrodniego rodzeństwa. Domyślała się, że są w domu dziecka. Bezskutecznie
próbowała wypytać matkę, a potem dzwoniła po różnych placówkach opiekuńczych.
Nigdzie nie natrafiła nawet na ślad Karoliny i Tomka. Aż dopiero zobaczyła
dzieciaki w telewizji. Nie zastanawiała się długo, natychmiast do nich pojechała.
102 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Poczułam, że jestem im potrzebna, że muszę z nimi być - mówi. - Tak bardzo
marzę, żebyśmy mogli mieszkać razem, żeby już nikt nas nie rozdzielał i nie bił.
A zwłaszcza żeby nie bił Karoliny i Tomka. Oni są jeszcze tacy mali. Rodzice, to
znaczy matka i mój ojczym, nie okazywali nam miłości, bardziej kochali wódkę niż
nas. Mam żal do mamy, że tylko nas urodziła, ale już nie potrafiła wychować.
Ojczym jest sadystą, jak pije, nie panuje nad nerwami. Mógłby bić i bić. Wiele
razy widziałam, jak wyżywał się na Karolinie, jak nią rzucał po pokoju. Bił
Tomka, mamę i mnie. Za dużo tam przeżyliśmy, żeby chcieć wracać do takiego domu.
Karolina potraktowała przyjazd Marty jako swoje wielkie, osobiste szczęście.
Wreszcie i ona mogła się przytulić do kogoś bliskiego, kto był starszy od niej,
i pochwalić się szóstką z polskiego.
- Chcę być z tobą w domu - powiedziała Karolina.
Ale Marta nie miała zamiaru wracać do domu. Przypomniała Karolinie wszystkie
najgorsze sceny z ich życia: jak ojciec wrzucił mamę do łóżeczka Tomka, aż łóżko
się zarwało, jak stawał na stole i ciskał Karoliną o podłogę, jak bił wszystkich
równo i jak podpalił mieszkanie.
- Chcę mieć spokój - rozpłakała się Karolina. Zbyt wiele działo się wokół niej i
nie ogarniała tego wszystkiego: utraty domu, zachowania rodziców, a choćby i
tego, co mówiła starsza siostra.
Marta najchętniej nie rozstawałaby się z rodzeństwem, ale wiedziała, że dwójka
młodszych, w przeciwieństwie do niej, ma szansę na trafienie do rodziny
zastępczej. Przytuliła mocno Karolinę.
- Lepiej będzie dla was, jeżeli odejdę - szepnęła. - Oczywiście będę was
odwiedzać, ale takiej trójki jak my nikt nie weźmie. Ja za dużo przeszłam, ale
wy jesteście mali i na pewno znajdziecie swoje szczęście.
Marta niewiele opowiadała o sobie. Owszem, mówiła, gdzie mieszka, co robi, ale
swoją największą tragedię zachowała dla siebie. Nie chciała straszyć małej,
ośmioletniej Karoliny, która wprawdzie zachowywała się czasem jak dorosła, była
jednak jeszcze dzieckiem.
Piętnastoletnia Marta ukrywała dwie tajemnice. Pierwsza wiązała się z ojcem.
Dziewczyna nigdy nie widziała swojego ojca. Podobno to on nie chciał jej znać,
tak przynajmniej twierdziła matka, o ile oczywiście mówiła prawdę. Marta czuła
się odtrącona dwukrotnie: najpierw przez ojca, potem przez ojczyma. Konkubent
matki nawet nie próbował jej nikogo zastępować, ograniczał się do bicia.
Karolina, Tomek oraz Marta, czyli gdy siostra zastępuje matkę 103
Druga tajemnica była jeszcze bardziej bolesna.
- To się stało dokładnie 27 lutego 2000 roku - wspomina Marta. -Koleżanka
poznała mnie z pewnym starszym już chłopakiem, takim przed trzydziestką.
Umówiłyśmy się, a ja na to spotkanie musiałam uciec z internatu. On nas upił.
Otwierał nam usta i lał wódkę, potem jechaliśmy autobusem, nie wiem nawet jak
długo, bo urwał mi się film.
Dziewczynka obudziła się rozebrana w mieszkaniu tego chłopaka. Była jeszcze
pijana, nie bardzo rozumiała, co się dzieje. Koleżanka zdołała uciec, ona też
próbowała, ale za pierwszym razem chłopak podbił jej oko, za drugim spalił włosy,
za trzecim oblał ją olejem i podpalił, a na koniec zgwałcił. Do dzisiaj Marta ma
blizny na całej klatce piersiowej. Jest oszpecona i bardzo z tego powodu cierpi.
To, że chłopak został skazany na dziesięć lat, wcale tych cierpień nie zmniejsza.
Po wypadku dziewczyna sporo czasu spędziła w szpitalu. Wtedy też poznała bliżej
lekarkę, która się nią opiekowała. Wcześniej nikt nigdy nie okazał Marcie aż
tyle serca. Ta kobieta nie tylko leczyła jej ciało z poparzeń, ale umiała
dotrzeć do duszy. A dotrzeć do Marty było bardzo trudno, szczególnie po tym, co
się stało. Dziewczyna wprawdzie nie bardzo wierzy, że czekająca ją operacja
wiele zmieni, ale postanowiła spróbować.
Rodzice
Rodzice Karoliny i Tomka żyją w wolnym związku. Podobno mają się pobrać
natychmiast po odzyskaniu dzieci, tak postanowił ojciec rodziny. Czy
rzeczywiście wierzy, że odzyska dzieci? Może nawet wierzy, bo jest na tyle
bezkrytyczny, że nie umie realnie ocenić sytuacji. Matka dzieci nawet nie
usiłuje niczego oceniać. Sprawia wrażenie nieobecnej. Jeżeli odwiedza dzieci w
domu dziecka, nigdy o nic nie pyta. Opiekunki muszą jej wszystko opowiadać po
kilka razy, a i tak mają wrażenie, że niczego nie zrozumiała. Zdarza się, że
przychodzi w odwiedziny pod wpływem alkoholu.
Pracownica socjalna, która wybrała się na wywiad do rodziny, zastała mieszkanie
pogrążone w ciemności. Paliło się tylko kilka świeczek. W domu było zimno i
brudno. Matka stała z opuszczonymi
104 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
rękami na środku kuchni i odwracała twarz, żeby nie pokazać wielkiego siniaka
pod okiem.
- Przewróciłam się i uderzyłam o grzejnik, a co? - powiedziała. Żeby nie było
żadnych wątpliwości, natychmiast dodała, że nie pobił jej konkubent. Oboje dość
niepewnie trzymali się na nogach.
Rodziny patologiczne bardzo nie lubią wizyt pracowników socjalnych, a zwłaszcza
pytań o dzieci. Wiadomo, że odwiedzają swoje dzieci rzadko lub wcale. Nie lubią
też pytań o pracę i alkohol. Ojciec Karoliny i Tomka trudnił się zbiórką złomu,
a wszystkie zarobione pieniądze najprawdopodobniej szły na wódkę.
- Ja mam się leczyć? - spytał zaskoczony. - Jakie pani bzdury pieprzy. Niech się
pani odczepi od moich dzieci i proszę opuścić moje mieszkanie!
- Chcecie państwo odzyskać dzieci, ale z waszej strony nie widać żadnych działań
poza agresją.
- Nie jestem agresywną osobą, to pani jest głupią kobietą! Działań nie ma? A kto
Tomkowi kupuje słodycze? Marudzi pani. Jest pani niekompetentna. Nie-kom-
petentna, rozumie pani!
Z lubością jeszcze kilka razy powtórzył słowo „niekompetentna", które mu
wyraźnie przypadło do gustu.
Po tym spotkaniu szanse rodziców na odzyskanie dzieci zmalały prawie do zera.
Wrzesień 2003:
Rodzice Karoliny i Tomka zostali pozbawieni praw rodzicielskich. Dzieci czekają
na adopcję.
Marta pozostaje pod opieką prawną swojej lekarki.
19. BOGUSIA I JEJ DZIECI
czyli W POSZUKIWANIU DOMU
Pani Bogusia przez szesnaście lat mieszkała z mężem sadystą, urodziła mu
sześcioro dzieci i cierpliwie znosiła najgorsze upokorzenia. Bardzo często
budziła się rano z poczuciem kompletnej bezradności, z przekonaniem, że nie
znajdzie sił na przeżycie kolejnego dnia. Zamykała oczy i myślała o samobójstwie,
zaraz potem przypominała sobie o dzieciach i jakoś odnajdywała siły. Dzisiaj
gorzko żałuje, że tak długo tkwiła w rodzinnym piekle, że nie zdobyła się na
ucieczkę. Owszem, uciekała z domu niejednokrotnie, i to z dziećmi. Nocowali pod
gołym niebem, po piwnicach i bramach, ale zawsze wracali.
- Byliśmy bici i poniewierani - wspomina pani Bogusia. - Mąż zepchnął wózek z
miesięcznym Rafałem ze schodów betonowych. Złapałam wózek w ostatniej chwili.
Magdę tak skatował, że miała obrażenia na całym ciele, Ani zgniótł szklankę w
ręku, Daniela przywiązywał do taboretu i bił kablem. Bił bez opamiętania, dzieci
nieraz moczyły się z bólu, a on kazał im zlizywać mocz z podłogi. Obwiniam się,
że tak długo zwlekałam. Powinnam wystąpić o rozwód i wynieść się z domu dużo
wcześniej.
Kto wie, czy pani Bogusia w ogóle zdecydowałaby się na odejście, gdyby nie
sąsiedzi. To oni w końcu zaczęli dzwonić na policję, bo dosyć mieli krzyków
maltretowanych dzieci. Mąż i ojciec trafi! do aresztu, potem do więzienia. W
domu zapanował błogi spokój. Nie na długo. Wymiar sprawiedliwości jest bardzo
humanitarny: mąż pani Bogusi wyszedł na wolność przed czasem ze względu na zly
stan zdrowia. Wyszedł, wrócił do domu i dopiero wtedy pokazał, kto w tej
rodzinie rządzi. Na szczęście pani Bogusia zakosztowała już smaku
Bogusia i jej dzieci, czyli w poszukiwaniu domu
życia w spokoju, zebrała siły, zebrała dzieci i opuściła dom. Ona trafiła do
schroniska dla bezdomnych kobiet im. Brata Alberta we Wrocławiu, młodsze dzieci:
Magda, Ania, Beata, Ewa i Rafał, do domu dziecka w Kątach Wrocławskich,
natomiast najstarszy, piętnastoletni Daniel, do internatu przy szkole specjalnej.
Życie rodziny przestało wreszcie przypominać horror, jednak ani dzieci, ani
matka nie są szczęśliwi, bo nie mogą być razem. Marzą o wspólnym, choćby
niewielkim mieszkaniu. Pani Bogusia nawet nie myśli o odzyskaniu tego, które
musieli opuścić, nie wierzy w sprawiedliwość. Sprawiedliwość w ich wypadku jest
bardzo niesprawiedliwa: ofiary przemocy skazuje na tułaczkę, sprawcę natomiast
zostawia w dwupokojowym mieszkaniu, które on zamienia na melinę i składowisko
puszek po piwie. Mężczyzna przynajmniej żyje tak, jak lubi, nie trzeźwieje,
szpera po śmietnikach, załatwia interesy z kumplami i nie ma najmniejszych
wyrzutów sumienia.
Pani Bogusia ma niewielką rentę. Co miesiąc odbiera czterysta siedemdziesiąt
złotych, z czego połowę oddaje na utrzymanie w schronisku. W dzień wypełnia
swoje obowiązki, sprząta, dyżuruje w kuchni, zajmuje się chorymi
współmieszkankami lub ich dziećmi, czyli robi to, co wszystkie zdrowe, zdolne do
pracy kobiety robią w schronisku. Wieczorami ogląda zdjęcia dzieciaków, wspomina
i płacze nad swoim i ich losem. Dla niej każdy tydzień jest za długi, chciałaby,
żeby w kalendarzu widniały tylko soboty i niedziele, czyli dni odwiedzin w
domach dziecka.
W soboty jeździ do Kątów Wrocławskich. Wie, że Rafał z Eweliną od południa
siedzą w oknie z nosami przy szybie i że oni pierwsi ją wypatrzą, ledwie pojawi
się na dziedzińcu. Starsze dziewczynki czekają w swoim pokoju. Rytuał spotkań
jest zawsze taki sam. Najpierw maluchy rzucą się na mamę z uściskami, będzie
musiała je utulić, wycałować, otrzeć im łzy, a przy okazji sobie. Za każdym
razem powtarza, że nie będzie płakać, i na powtarzaniu się kończy. Potem otoczą
ją starsze córki, złaknione czułości nie mniej niż Ewelina i Rafał. Ich
powitania zawsze budzą zazdrość innych dzieciaczków, tych, których nikt nie
odwiedza. Patrzą z żalem, czasem podchodzą i mówią, że ich mama jest chora, ale
za tydzień na pewno przyjedzie. Dzieci pani Bogusi nie mają takich problemów,
one wiedzą, że ich mama na pewno przyjedzie w następną sobotę, i jeszcze w
następną. Mama jest
108 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
niezawodna. Dla każdego ma jakiś drobiazg, jogurt lub czekoladkę. Siadają ciasno
zbici w grupkę, bo każde z dzieci chce być jak najbliżej mamy. Magda przynosi
kubek z herbatą, żeby było prawie tak, jak w domu. Muszą powiedzieć sobie
wszystko, zanim trzeba będzie się rozstać. Nadrabiają cały stracony czas i
bardzo żałują, że nie ma z nimi najstarszego brata.
Do Daniela pani Bogusia jeździ w niedziele. On też płacze z radości, też się
tuli do matki. Chłopiec nie radzi sobie w nowym otoczeniu, tęskni, nie ma
przyjaciół, a przez kolegów jest wyśmiewany.
Pani Bogusia jest przerażona, zaczyna wydeptywać wszystkie możliwe ścieżki, żeby
wyprosić przeniesienie syna do Kątów Wrocławskich. Jedzie na rozmowę do pani
dyrektor. Nie bardzo chce się pogodzić z argumentem, że jest połowa roku
szkolnego, że Daniel może nie dać sobie rady w normalnej szkole. Ma swoje
argumenty: syn tęskni za rodzeństwem, jest szykanowany przez kolegów, a poza tym
narażony na wizyty ojca. Chłopiec poskarżył się, że ojciec parokrotnie chciał
zabrać go do domu i buntował przeciwko reszcie rodziny.
Pani Bogusia jest jedna, ale siedzą w niej co najmniej dwie różne kobiety. Ta
pierwsza jest trochę powolna, trochę zrezygnowana, wciska głowę w ramiona i
popłakuje nad swoim losem. Nie bardzo wie, co zmienić i jak zmienić, żeby było
lepiej. Ta druga, choć fizycznie podobna, umie prosić i pukać do różnych drzwi,
żeby tylko załatwić coś dla swoich dzieci. Jest dla nich jak parasol ochronny,
umie pocieszyć, podnieść na duchu i zawsze jest na wyciągnięcie ręki. Jej
historia bardzo poruszyła, ale też i podzieliła widzów noweli dokumentalnej
„Kochaj mnie!". Dla jednych ta kobieta była symbolem niezawodnej matki, która
bez względu na warunki myśli wyłącznie o dzieciach. Innych drażniła swoją
bezradnością, czekaniem na pomoc i na gwiazdkę z nieba. A ona była trochę taka i
trochę taka, ufała wszystkim, którzy okazywali jej pomoc, i czekała, że może
ktoś znajdzie dla niej oraz jej dzieci choćby niewielki kąt.
Jako jeden z pierwszych zgłosił się mężczyzna gdzieś z Borów Tucholskich.
Odnalazł panią Bogusię za pośrednictwem domu dziecka w Kątach Wrocławskich.
Przez telefon powiedział tylko tyle, że gotów jest zapewnić całej rodzinie dach
nad głową w zamian za pomoc w gospodarstwie i opiekę nad sparaliżowaną żoną. O
szczegółach chciał porozmawiać osobiście, bez udziału telewizji i osób trzecich.
Bogusia i jej dzieci, czyli w poszukiwaniu domu 109
Oferta wyglądała poważnie. Pani Bogusia była bardzo szczęśliwa, już się widziała
w Borach Tucholskich razem z dzieciakami. Ostatnie spotkanie przed wyjazdem
upłynęło pod znakiem planów i marzeń. O wiele gorszy był powrót. Przed dziećmi
musiała zataić to, co mogła opowiedzieć swoim przyjaciółkom w schronisku.
- Weszłam do tego domu i aż się przestraszyłam. Wszędzie był potworny brud. Ten
człowiek zrobił herbatę sobie i żonie, mnie nawet nie zapytał, czy się napiję.
„Tu ma pani kartofle, tu tarkę, proszę nam zrobić placków na obiad", polecił. Na
szczęście spytał wcześniej, czy chcę obejrzeć pokój, który dla nas przeznaczył.
Pewnie, że chciałam. Poszliśmy na górę, a on mówi prosto z mostu: „Potrzebuję
kobiety do łóżka. Mam żonę tylko na papierku". Gdyby mi to powiedział przez
telefon, nie jechałabym tam i nie traciła pieniędzy. Wychodząc, nie potrafiłam
spojrzeć w oczy jego żonie. W pociągu całą drogę płakałam, ludzie patrzyli na
mnie podejrzliwie, ale nie umiałam się powstrzymać.
Pani Bogusia czuła się bardzo upokorzona i oszukana. Nie miała zbyt dużo czasu
na rozmyślania o swoim pechu, bo jakoś w tym właśnie czasie zachorowała
trzynastoletnia Ania. Dziewczynka przy oddychaniu traciła tętno i czuła
mrowienie w dłoniach. Lekarze zalecili usunięcie dodatkowego żebra, które
uciskało nerwy i naczynia krwionośne. Ten ucisk z czasem mógł doprowadzić do
poważnych zmian neurologicznych, z niedowładem ręki włącznie. Pani Bogusia przez
cały czas była przy Ani. Pocieszała i uspokajała ją przed operacją, a potem
czuwała przy jej łóżku. Dziewczynka była obolała i jednocześnie szczęśliwa, że
mogła mieć mamę tylko dla siebie, i to tak długo.
Operacja się udała i Ania po krótkiej rehabilitacji wróciła do zdrowia.
I znowu odezwała się rodzina, która chciała zapewnić zatroskanej matce i jej
dzieciom dach nad głową. Tym razem pani Bogusia była ostrożniejsza i nie
cieszyła się na zapas. Pojechała obejrzeć mieszkanie. Ludzie, którzy wyszli na
powitanie, znali ją z ekranu telewizora. Ona widziała ich po raz pierwszy. Była
wzruszona serdecznością i życzliwością nowych znajomych i chyba nawet nie
przeczuwała, że w niedalekiej przyszłości właśnie z tymi ludźmi połączą ją
najserdeczniejsze więzy przyjaźni.
110 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
- Proszę się nie zrażać, to mieszkanie jest zniszczone - tłumaczyła kobieta. -
Od śmierci ojca stoi puste i wymaga remontu. Tu jest pokoik, łazienka, kuchnia,
razem ponad czterdzieści metrów. I proszę się nie martwić o opłaty. My nie
chcemy ani grosza, będzie pani płacić tylko za światło, gaz, za to, co pani
zużyje.
Pani Bogusia miała oczy pełne łez szczęścia i nie patrzyła na drobiazgi. Była
pewna, że skoro ma dach nad głową, to z resztą jakoś się upora. Następnego dnia,
razem z ofiarodawcami mieszkania, pojechała do Kątów Wrocławskich, żeby wspólnie
przekazać dzieciom radosną wiadomość.
Dla nowych znajomych Bogusi ta podróż była w jakimś sensie podróżą sentymentalną.
Przed dziewięciu laty z domu dziecka w Kątach Wrocławskich wzięli na wychowanie
dwójkę dzieci, Ewelinę i Andrzeja. Dziewczynka wciąż była z nimi, z chłopcem
mieli trochę kłopotów, ale się nie poddawali. Może właśnie dlatego, że znali już
ten stary budynek z czerwonej cegły, że wiedzieli coś o sieroctwie i
osamotnieniu, tak żywo przejęli się losem obcej rodziny. 4 Na
dokładne oględziny nowego mieszkania pani Bogusia wybrała
się z Magdą. Po wielkiej euforii ogarnęło ją zniechęcenie. Mieszkanie niby wciąż
było, ale tak naprawdę nie nadawało się do użytku. Najpierw trzeba by
przeprowadzić remont, wymienić tynki, podłogi, sanitariaty, potem kupić
najprostsze choćby meble. O wydatkach wolała nie myśleć, bo i tak nie miała
pieniędzy. Ofiarodawcy przewidzieli te trudności i na czas remontu przygotowali
mieszkanie zastępcze w swojej kamienicy. Może nieco mniejsze, ale zadbane,
umeblowane, takie, w którym można osiąść natychmiast.
Wreszcie pani Bogusia mogła odetchnąć. Przeprowadzka w trakcie roku szkolnego
nie bardzo wchodziła w rachubę, ale przynajmniej cała rodzina miała gdzie
spędzać święta i weekendy. Dzieci mogły być tylko z mamą, dłużej pospać, zjeść
wspólnie ugotowany obiad, obejrzeć film w telewizji. To było najprawdziwsze
szczęście, innego nie potrzebowali. Pani Bogusia nawet zapisała dzieci do nowej
szkoły. W ten sposób spełniła warunek postawiony przez sąd rodzinny. Otrzymała
też pozytywną opinię miejscowego kuratora. Teraz tylko musiała poinformować o
tym sąd we Wrocławiu, ten sam, który ograniczył jej prawa do dzieci. Szła tam
rozradowana, pełna optymizmu. Już się nie garbiła, nie wciskała głowy w ramiona.
Z gmachu wyszła
Bogusia i je] dzieci, czyli w poszukiwaniu domu 111
zapłakana, z chustką przy oczach. Sąd uznał za niewystarczające to, że dzieci
mają gdzie mieszkać i się uczyć. Nakazał dodatkowe badania kuratorskie i wywiady
środowiskowe.
Na dobre pani Bogusia rozkleiła się dopiero u nowych przyjaciół.
- Sędzina nie kierowała się dobrem dzieci - łkała. - Wie przecież, jak długo
trwają wywiady i badania. Mogła podjąć decyzję o urlopowaniu dzieci z domu
dziecka, ale tego nie zrobiła. To jest kobieta bez serca. Skała by pękła na pół,
a ona ani drgnie. Jedynym warunkiem było załatwienie mieszkania i szkoły, dzięki
wam załatwiłam...
- Nie rozumiem tego - mówi zasmucona ofiarodawczyni mieszkania. - Tyle dzieci
błąka się bez opieki, a te mają bardzo dobre warunki mieszkaniowe, kochającą
matkę, możliwość uczenia się i muszą zostać w domu dziecka?
- To kolejny stracony rok - płakała pani Bogusia. - Jak ja im to powiem?
Wszystko będzie po staremu, oni w domu dziecka, ja w schronisku. Przecież nie
zostanę tu sama, muszę się z nimi spotykać, a na dojazdy nie wystarczy mi
pieniędzy. Czy ona, ta sędzina, chce mnie doprowadzić do tego, żebym się rozpiła
i poszła na ulicę?
Załamana pani Bogusia wróciła do Wrocławia.
Wrzesień 2003:
Pani Bogusia jest już w nowym mieszkaniu. Decyzją sądu trzy najstarsze córki:
Magda, Beata i Ania, zostały zwolnione z domu dziecka na okres próbny, pod
nadzorem kuratora. Dziewczynki zamieszkały z matką.
Rafał i Ewa, najmłodsze dzieci, zostały umieszczone w domu dziecka w Pleszewie,
bliżej nowego miejsca zamieszkania matki.
Daniel, który zaczął sprawiać kłopoty wychowawcze, trafił do ośrodka
resocjalizacyjno-opiekuńczego z internatem.
Pani Bogusia jest w trakcie przeprowadzania rozwodu.
20. EWELINA I ANDRZEJ
czyli ADOPCJA W POŁOWIE SZCZĘŚLIWA
Rodzice Eweliny, ci sami ludzie, którzy przygarnęli pod swój dach panią Bogusię,
wybrali się do Kątów Wrocławskich nie tylko w podróż sentymentalną. Dziewięć lat
temu zaadoptowali dwójkę dzieci: Ewelinę i Andrzeja. Dziewczynka wciąż jest z
nimi i nie wyobraża sobie innego życia, natomiast jej brat kilka miesięcy
wcześniej ponownie trafi! do domu dziecka. Przybrani rodzice z siostrą
przyjechali go odwiedzić.
- Na ich miejscu bym się nie interesował ani nie przejmował takim chłopakiem jak
ja - mówi Andrzej. Ze smętną miną ogląda swoje poobgryzane paznokcie i nerwowo
skubie skórki. - Już myślałem, że to koniec, że to, co ostatnio zrobiłem,
oznacza rozwiązanie adopcji.
Rodzice nie mieli z chłopcem łatwego życia. Są ludźmi bardzo odpowiedzialnymi i
poważnymi. Biorąc na wychowanie dwójkę dzieci, zdawali sobie sprawę z kłopotów.
Dzieci, rodzone czy przysposobione, takie już są, że czasem potrafią zaskakiwać
najgłupszymi pomysłami. Andrzej miał tych pomysłów bez liku. Osiemdziesiąt razy
uciekał z domu, nie dotrzymywał obietnic, oszukiwał. Wcale tego nie ukrywa.
- Od początku coś się ze mną takiego działo, że bałaganiłem, uciekałem. Tak było.
Dostałem od rodziców rower. Jeździłem po parku, po lesie, trochę szalałem, aż
nabiłem sobie guza. Następnego dnia w szkole nauczycielka spytała, co mi się
stało. Powiedziałem, że mama mnie pobiła. Zrobił się wielki szum, wezwali nas do
sądu i wróciłem do domu dziecka. Myślałem, że to koniec z rodziną.
- Nie wzięliśmy Eweliny ani ciebie, żeby się pobawić jak lalkami, tylko żeby was
wychować - mówi matka. - Przyznaję, że myśleliśmy
8. Kochaj mnie!
114 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
o rozwiązaniu adopcji, ale powiedzieliśmy sobie, że tak łatwo się nie poddamy.
Andrzej jest typem samotnika. Milczący, zamknięty w sobie, najlepiej się czuje
sam na sam z komputerem. W domu dziecka próbował zerwać wszelkie więzi z rodziną,
nie dzwonił, nie pisał. Na widok rodziców i siostry załamał się, nagle zaczęło
mu bardzo zależeć na powrocie.
Kiedy rodzice zabierali go pierwszy raz z domu dziecka, był cierpiącym i
opuszczonym pięciolatkiem. Kiedy zabierali go drugi raz, nie był już maluchem,
miał na swoim koncie sporo przewinień, ale wyglądał równie nieszczęśliwie jak
dziewięć lat temu.
Andrzej po raz drugi dostał szansę. Sąd przychylił się do prośby rodziców,
zezwolił na próbny powrót chłopca i przydzielił mu kuratora.
Rodzina znów była razem.
Krótko po tym, gdy Ewelina z Andrzejem pojawili się w jednym z odcinków serialu,
odezwał się ich wujek, ojciec chrzestny Andrzeja. Głosem łamiącym się ze
wzruszenia mężczyzna błagał dzieci o spotkanie w serialu. Obok niego, odwrócona
tyłem do kamery, siedziała biologiczna matka dzieci.
- Kocham was - mówiła. - Chciałam was chociaż raz zobaczyć. Przepraszam za
wszystko. Chciałam dobrze... nie wyszło.
Rodzice pozostawili decyzję dzieciom. Starali się nie pokazywać po sobie, jak
bardzo wystraszyły ich te apele do dziecięcych serc. Ewelina nie wyglądała na
wzruszoną. Trafiła do domu dziecka jako dwulatka, w wieku trzech lat znalazła
się w nowej szczęśliwej rodzinie i z przeszłości nie pamiętała kompletnie nic.
Kochała tylko jedną mamę i jednego tatę. Andrzej zapamiętał dużo więcej.
- Mamy ciągle nie było w domu. Nie wiadomo, co się z nią działo, gdzie chodziła.
My z Eweliną tułaliśmy się po sąsiadach, to oni nas karmili, przechowywali
nieraz do późnej nocy. Pamiętam, że często dostawałem lanie. Później, już w domu
dziecka, odwiedzała mnie babcia. Nie chciała się widzieć z Eweliną, tylko ze mną.
Mówiła, że zabierze mnie do domu, że nie mam się o co martwić, pokazywała
zdjęcia rodziców. Matka przyjechała tylko raz z jakimś obcym mężczyzną, na
którego kazała mi mówić tato. Też obiecywała, że mnie niedługo weźmie.
Ewelina i Andrzej, czyli adopcja w połowie szczęśliwa 115
Dzieci nie znały matczynej wersji wydarzeń. To, co opowiadała o sobie, brzmiało
dość wiarygodnie. Żyła w konkubinacie z mężczyzną, który pił i maltretował ją,
często nie wracał na noc. Prosiła Boga, żeby już nigdy nie wrócił. Andrzejek
nierzadko widział ją płaczącą, odgrażał się, że jak dorośnie, zabije ojca.
Wreszcie zdecydowała się opuścić mężczyznę. Nie miała znikąd pomocy, była
bezradna, więc oddała dzieci, żeby choć one nie cierpiały głodu. Pamięta, jak
jechała samochodem z dwuletnią Eweliną i czteroletnim Andrzejem do domu dziecka.
Chłopiec kurczowo trzymał się klamki samochodu, jakby przeczuwał, że zostanie
porzucony.
Taka była matczyna wersja, a prawda jest jeszcze nieco inna. Ich biologiczna
matka była i jest prostytutką, mieszkała ze swoim alfonsem, od którego w końcu
uciekła. Mężczyzna za zabójstwo trafił do więzienia. Tego wszystkiego oczywiście
dzieci nie wiedziały, nagrywając na wideo swój list.
- Nie chcę cię widzieć, kobieto, ani znać - mówi Andrzej. - Nie nachodź nas
nigdy więcej. Ty nas zostawiłaś, ale znaleźli się nowi rodzice i cieszę się, że
jestem z nimi.
- Wielu rzeczy nie pamiętam, ale czuję - mówi z kolei Ewelina. -Czuję i to, że
mnie zostawiłaś. Nie znam cię i nie chcę znać, nie jesteś mi potrzebna. Mam
rodziców, których kocham, którzy mnie kochają i wychowują. Oni mnie nigdy nie
zostawili i nie zostawią.
Wrzesień 2003:
Po pół roku Ewelina i Andrzej postanowili zobaczyć się z biologiczną matką. Do
spotkania nie doszło, ponieważ kobieta wyjechała za granicę.
Krótko potem Andrzej uciekł z domu i wszedł w kolizję z prawem. Rodzice dali mu
kolejną szansę, ale nie odezwał się do nich.
?
21. KARINA
czyli
RÓWNANIE W GÓRĘ
Karina ma dwadzieścia jeden lat, z czego dwanaście przeżyła w domu dziecka. Jest
ładna, mądra i ma dobrze poukładane w głowie. Studiuje pedagogikę, mieszka w
akademiku, a tylko weekendy spędza z rodzeństwem w domu dziecka.
- Są takie dni - mówi - kiedy zamykam się w pokoju i wyję w poduszkę.
Karina ma więcej problemów, niż jest w stanie udźwignąć. W normalnych warunkach
rodziny pomagają studiującym dzieciom, ubierają je i dożywiają. U Kariny jest
odwrotnie, to ona czuje się odpowiedzialna za trójkę młodszego rodzeństwa w domu
dziecka i za nieprzystosowanych do życia rodziców. Żyje ze stypendium. Za 470
złotych musi utrzymać siebie i pomóc rodzinie.
- Moi bracia byli mali, kiedy zostali zabrani od rodziców. Takie słowa jak
„mama" czy „kocham" są dla nich pustymi dźwiękami. Na razie są jeszcze w domu
dziecka, ale ten dom kiedyś się skończy i nie będą mieli dokąd pójść. Jeżeli ja
im nie pomogę, to nikt się o nich nie zatroszczy. Od rodziców nie dostaliśmy nic,
tyle tylko że ojciec nas spłodził, a matka urodziła. To wszystko. Mama jest
niezaradna, znerwicowana, skończyła szkołę specjalną. Ojciec pije, jest
alkoholikiem, ale to wartościowy człowiek.
Rodzinny dom Kariny nie gwarantował dzieciom opieki, wsparcia, szansy na naukę
ani nawet spokój. Zawsze tam było źle, a w tej chwili zrobiło się jeszcze gorzej.
Rodzice zostali wyeksmitowani do mieszkania swojego najstarszego syna, chłopaka
upośledzonego umysłowo. W pokoju panuje bałagan, jest ciasno i brudno. Matka nie
118 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
radzi sobie kompletnie z niczym, ojciec pije, żyją z niewielkiej renty socjalnej
i z tego, co dostaną od Kariny. A jednak humor ich nie opuszcza.
- Dzieciaki zabrali prosto ze szkoły - wspomina ze śmiechem matka. - Dwa dni
minęły, jak on się kapnął, że coś w domu za cicho i że dzieciaków nie ma.
- W szał wpadłem. To było rodeo! - mówi z dumą ojciec. I opowiada, jak walczył o
dzieci i jak za obrazę sądu został skazany na trzy miesiące aresztu. - Przez
cztery mnie ścigali i nie mogli chwycić, ale potem to już odsiedziałem jak
trzeba. Dzieci są moje, w życiu nie dałbym ich skrzywdzić.
Karina często odwiedza rodziców, męczy ojca pytaniami o pracę, o to, czy
załatwił zasiłek w opiece, namawia do najprostszego choćby remontu mieszkania.
Wie, że rodziców nie zmieni, ale przynajmniej próbuje zmusić ich do jakichś
pożytecznych działań. Jest jedyną osobą w rodzinie, która poważnie podchodzi do
życia i potrafi myśleć rozsądnie. Jej nieco młodsza siostra Danka jest już
zupełnie inna. Po opuszczeniu domu dziecka zakochała się, uciekła z chłopakiem,
któremu wniosła w wianie pięć tysięcy złotych wyprawki. Po dwóch latach chłopak
ją wyrzucił, więc wróciła do domu.
- Musisz skończyć jakąś szkołę, zdobyć zawód - przekonywała Karina. - Znajdę ci
coś. Przecież ty nic nie umiesz, ledwie skończyłaś szkołę specjalną. Chyba
zrozumiałaś wreszcie, że ten cały Darek to zwykły gnój. Ciesz się, że nie jesteś
w ciąży.
- Muszę pojechać, odebrać swoje rzeczy.
- Co tam masz?
- Muszę odebrać wieżę i takie tam inne rzeczy.
- Żałujesz tych dwu straconych lat?
Danka wzruszyła ramionami. Po minie widać było, że wcale nie żałuje. Zresztą po
kilku dniach uciekła z domu.
Wiecznie zatroskana o całą rodzinę Karina wreszcie doczekała się, że ktoś
pomyślał o niej. Zaproponowano jej samodzielne mieszkanie w Warszawie, prezent
od firmy „Edbud" oraz telewizyjnej dwójki. Karina dość długo się zastanawiała,
radziła przyjaciół i zaufanych ludzi. Wszyscy mówili jej, że to wielka szansa.
- Wiem, że to dla mnie wielka szansa - powiedziała wreszcie - ale boję się, że
nie dam sobie rady. Nie podołam.
Karina, czyli równanie w górę 119
Mądra, dzielna Karina tak pięknie pięła się w górę, tak bardzo chciała udowodnić
sobie i innym, że dzieci z domu dziecka potrafią wysoko zajść i wcale nie są
gorsze, ale w chwili gdy rzeczywiście mogła odmienić swoje życie, zabrakło jej
odwagi.
Mieszkanie dostała dwudziestoletnia Kasia, wytrwała, ambitna i bardzo
zdeterminowana dziewczyna. Po wyjściu z domu dziecka pracowała w sklepie,
zrobiła zaocznie maturę i poważnie myślała o studiach. Stało się tak, jak w
sztafecie: ktoś wziął pałeczkę Kariny i doniósł do mety.
Wrzesień 2003:
W życiu Kariny nic się nie zmieniło. Studiuje, opiekuje się młodszym rodzeństwem
i rodzicami.
22. MACIEK I PIOTREK
czyli GDY RODZICE SĄ UPARCI
Miłość to jest takie coś, że ktoś kogoś kocha, że rodzina kocha dzieci. Jak się
patrzy na niektóre dzieci, to one mają dom. A my co? My jesteśmy w domu dziecka.
I tak się nieraz dziwnie czuję - mówi Piotrek.
- Jak byłem mały, to płakałem - dodaje Maciek, starszy brat Piotrka. - Teraz nie
płaczę w ogóle. - Chłopiec spuszcza głowę, żeby pani psycholog nie zobaczyła, że
jednak ma ochotę zapłakać. Nie może sobie pozwolić na łzy, bo przecież nie jest
już maluchem.
Niedawno Maciek obchodził ósme urodziny. Opiekunka pięknie go ubrała, zawiązała
mu muszkę pod szyją i przygładziła jasną, gęstą czuprynę. Nieco zażenowany
wszedł do sali, w której czekały wszystkie dzieci. Zabrzmiała okolicznościowa
piosenka.
- „Niech spełnią się marzenia twe, Nowej mamy, taty, domu, życzą dzieci ci".
Chłopiec nabrał powietrza w płuca i dmuchnął na świeczki. Zgasły wszystkie,
czyli życzenia powinny się spełnić.
Maciek od wielu lat mieszka w domu dziecka z młodszym bratem Piotrkiem. Obydwaj
czekają na pozbawienie rodziców praw rodzicielskich, bo tylko wtedy mogą liczyć
na adopcję. Lata mijają, chłopcy rosną, ich sytuacja się nie zmienia, a
właściwie zmienia się na gorsze. Są coraz starsi i tracą nadzieję na nową
rodzinę.
- Duży jest świat. Mogą nas wziąć albo nie - pocieszają się wzajemnie. Bardzo
często rozmawiają o nowym domu i nowych rodzicach.
Niestety, ich biologiczni rodzice na razie mają ograniczone prawa do dzieci,
natomiast nie chcą słyszeć o zrzeczeniu się praw w ogóle.
122 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
Nie chcą, bo są skłóceni i uparci. Na początku odwiedzali dzieci częściej, potem
od czasu do czasu wpadał ojciec, teraz nie przychodzą wcale. Gdy słyszą o
zrzeczeniu się praw, oboje reagują histerycznie.
- Jestem obrońcą życia, człowieka, dzieci i rodziny - mówi podniesionym głosem
ojciec chłopców. - W naszej rodzinie nigdy tak nie było, żeby się dzieci chowały
gdzieś po domach dziecka. Bardzo przeżywam, że nasza rodzina została rozbita, i
wszystko jest robione, żeby pozbawić mnie praw do dzieci. Nigdy nie oddam Maćka
i Piotrka, nigdy!
Ojciec chłopców ma problemy sam ze sobą. Twierdzi, że Urząd Ochrony Państwa
depcze mu po piętach, chce go pozbawić życia, więc musi się ukrywać.
- To przez ich ojca są w domu dziecka - denerwuje się matka. -Mnie nie było, on
nie odebrał dzieci... Nawet była taka sytuacja, że przed nimi uciekał. On jest
niczym. A dzieci nikomu nie oddam.
- Czubek, świr, rodzina patologiczna - dodaje konkubent matki. - To zero!
Matka chłopców od pięciu lat żyje w konkubinacie i ma dwoje dzieci z nowym
partnerem. Biologiczni rodzice nie mówią o miłości, nie deklarują uczuć do
chłopców, mają jedynie bardzo rozwinięte poczucie własności.
- A co będzie, jeżeli chłopcy nie zechcą do pani wrócić? - spytała pracownica
socjalna.
- Jeżeli powiedzą, że nie chcą być u mnie, to Boże, takie sytuacje też się
zdarzają. Ale dobrowolnie ich nie oddam - zdecydowała kategorycznym tonem matka.
Na rodzicielskim sporze i uporze najbardziej tracą chłopcy. Kiedy zorientowali
się, że nie wrócą do domu rodzinnego, sami zgłosili się do dyrektorki na rozmowę.
Zgodnie oświadczyli, że chcą mieć nową rodzinę. To na ich prośbę dom dziecka
złożył do sądu wniosek o pozbawienie rodziców władzy rodzicielskiej.
- To są takie domowe dzieci - mówi ich opiekunka. - Są tu z nami, bo nie mają
innego wyjścia, ale bardzo im brakuje poczucia bezpieczeństwa. Dla nich ogromnie
ważna jest obecność kogoś bliskiego, z kim mogliby rozmawiać na co dzień.
Czekają po prostu na nową rodzinę.
W domu dziecka Maciek i Piotrek serdecznie się zaprzyjaźnili ze starszym od nich
Patrykiem.
Maciek i Piotrek, czyli gdy rodzice sq uparci 123
- Jesteście wspaniałymi chłopakami, wspaniałymi przyjaciółmi, gdybym był dorosły,
tobym was zaadoptował - mówi Patryk.
Po emisji kilku odcinków telenoweli z udziałem Maćka i Piotrka, u chłopców
zjawiła się młoda kobieta.
- Cześć, jestem Kaśka! - powiedziała.
Przyszła porozmawiać z nimi, sprawić, żeby nie czuli się tak bardzo osamotnieni.
- U nowej mamy chciałbym sprzątać, pomagać, myć gary - snuł swoje marzenia
Maciek.
- Myć gary? - roześmiała się Kaśka.
- No tak. Robiłbym wszystko, żeby pomóc mamie.
W tym samym czasie, kiedy w sądzie toczyła się rozprawa o pozbawienie rodziców
praw do Maćka i Piotrka, chłopcy rozmawiali z psychologiem.
- Ja mamy już nie kocham - mówił Piotrek. - Mama nas też nie kocha i nic nie
robi, żeby nas wziąć.
- Obiecywała, że nas zabierze, że przyjedzie w lipcu, w sierpniu, i nie było jej.
Nie chcę już nigdy zobaczyć mamy - dodaje Maciek.
- Niech ich wreszcie pozbawią tych praw. Ciągle czekamy, kiedy to będzie, i nic.
Raz mama przyjdzie, a tata nie, potem tata przyjdzie, a mamy nie ma, i to ciągle
się przedłuża.
Tym razem na rozprawę w sądzie stawiła się tylko matka chłopców. Zachowywała się
wyjątkowo agresywnie i arogancko. Nie słuchała pytań, mówiła to, co sama chciała.
- Chcę przedstawić, że jestem poczytalna, że mogę się zajmować dziećmi -
krzyczała, rzucając na sędziowski stół plik papierów. - To jest numer telefonu
do lekarza, który mnie prowadzi. On może poświadczyć nawet w tej chwili, że
jestem poczytalna! Złożę też zaświadczenie, że jestem zdolna wychowywać dzieci,
nawet czwórkę, i to bez partnera. Lek biorę, tylko jeden, tak!
- Kiedy ostatnio odwiedziła pani dzieci?
- W tym roku nie byłam u synów, tak się złożyło.
- Dlaczego nie napisała pani podania o zabranie dzieci na wakacje?
- Miałam napisać. Dzwoniłam do pani w tej sprawie, ale pani nawet do telefonu
nie podeszła. A teraz jestem przez panią tylko wypytywana. Nie będzie mnie pani
jak małpę wypytywać!
124 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
Kobieta zostaje usunięta z sali rozpraw. Jeszcze w drzwiach krzyczy:
- Niech pani oddali tę sprawę. Dziękuję bardzo! Do widzenia! To byl bardzo
szczęśliwy dzień dla Maćka i Piotrka. Siedem lat
czekali na decyzję o pozbawieniu ich rodziców praw rodzicielskich i wreszcie się
doczekali. Jednak jeszcze szczęśliwszy dzień miał dopiero nadejść. Do domu
dziecka, specjalnie do nich, przyjechała rodzina z dwiema córkami.
- Pierwszy raz zobaczyłam tych chłopców w dniu urodzin Maćka. Od razu wiedziałam,
że to są ci nasi wymarzeni synowie - powiedziała mama rodziny. — Decyzję
podjęłam natychmiast, a mąż zgodził się ze mną.
Kandydatka na nową mamę jest drobna, szczupła i ma piękny uśmiech. Zupełnie nie
przypomina mamy chłopców, i to jest jej pierwszy plus. Nici wzajemnej sympatii
nawiązują się bardzo szybko.
Przyszli rodzice nie chcieli zwlekać z załatwieniem formalności. Od ręki zebrali
potrzebne dokumenty i złożyli je w sądzie.
- Chcemy, żeby to była pełna adopcja - zadeklarowali w czasie rozprawy. - Chcemy,
żeby chłopcy poczuli się naszymi dziećmi.
Wrzesień 2003:
Maciek i Piotrek mają wreszcie swoją wymarzoną rodzinę, z mamą, tatą, dwiema
siostrami, a nawet psami. W domu, gdzie do tej pory królowały lalki, pojawiły
się samochody i tory wyścigowe. Chłopcy są szczęśliwi.
23. MARCIN
czyli
NA PRZEKÓR LOSOWI
Los obszedł się z Marcinem wyjątkowo okrutnie. Nie dał mu zdrowia ani rodziny,
dał natomiast głęboką wrażliwość i miłość do ludzi. Chłopiec urodził się z
porażeniem mózgowym i jakby tego było mało, z poważną wadą serca i wzroku. Teraz,
po operacji kardiologicznej, może chodzić, a nawet bawić się z dziećmi, ale
przedtem przy najmniejszym wysiłku czuł ból w piersiach, a jego serce kołatało
jak szalone. Dwa miesiące przeleżał w szpitalu i choć zapewnia, że było tam
fajnie, z wielką radością wrócił do domu, do siebie. Marcin nie zna innego domu
poza domem pomocy społecznej dla dzieci.
- Nie mam taty - mówi - mam tylko mamę. Mieszkam tu i tęsknię za mamą, ale ona
do mnie już nie przychodzi, bo chyba mnie nie zna. Znała mnie kiedyś, ale teraz
już nie. Nie wiem dlaczego.
- Chciałbyś mieszkać z mamą? - pyta opiekunka.
- Chcę mieszkać tu, w swoim domu, gdzie mam kolegów. Z mamą nie chcę mieszkać.
Ona mnie zostawiła, jak byłem mały. A potem płakałem.
Po raz ostatni Marcin widział matkę w dniu pierwszej komunii, czyli na tyle
dawno, żeby powoli o niej zapomnieć. Już teraz nie płacze z tęsknoty, sam sobie
wytłumaczył, że innego domu nie chce. Kocha opiekunkę, ma przyjaciela Tomka,
bardzo lubi inne dzieci, które dopuszczają go do swoich zabaw, mimo że nie jest
tak szybki jak one ani tak sprawny. Chłopiec wydaje się pogodzony z losem, jest
pogodny, często się uśmiecha i lgnie do ludzi. Występ w serialu „Kochaj mnie"
sprawił, że zyskał wyjątkowych przyjaciół.
Marcin, czyli na przekór losowi 127
- Wiesz, Marcinku - powiedziała któregoś dnia opiekunka - dzisiaj będziesz miał
gości.
-Ja?
- Tak, ty. Cieszysz się?
- Aha - bąknął zaskoczony chłopiec.
- Odpowiedz: tak.
- Tak - poprawił się natychmiast.
Chwilę potem w pokoju pojawiła się śliczna młoda kobieta. Wyciągnęła rękę do
Marcina.
- Jestem Ania - powiedziała. - Moja rodzina zobaczyła cię w programie i
pomyśleliśmy, że ten chłopiec chciałby mieć wielu przyjaciół. Dobrze
pomyśleliśmy?
Marcin tak był zaskoczony i stremowany, że kiwał tylko energicznie głową i
uśmiechał się szeroko.
- Chcemy, żebyś miał taki dom, do którego mógłbyś zadzwonić w każdej chwili, a
także przyjechać na ferie i wakacje. Wspólnie pomyślimy, jak ci pomóc. Niedaleko
nas, w Mielnie, jest ośrodek rehabilitacyjny, mamy tam znajomych. Mamy też
własne konie.
- Boję się koni! - wykrzyknął Marcin.
- Naszych koni nie trzeba się bać, one pracują z dziećmi i są bardzo łagodne.
Sam zobaczysz.
- Ale ja się boję - powtórzył Marcin.
- Zobaczysz, że je polubisz! - powiedziała z przekonaniem Anna i dodała, że
zajęcia z hippoterapii pomogły już wielu dzieciom.
Marcin nie wiedział, co to hippoterapia, bał się koni, ale bardzo polubił Annę i
pojechał do dalekiego Gorzelina razem z opiekunką. Na spotkanie wybiegła cała
rodzina: babcia, mąż Anny, jej dzieci i wreszcie ona sama. Wszyscy znali się już
trochę z częstych rozmów telefonicznych.
- Jutro wybierzemy się do lekarza - powiedziała Anna przy herbacie.
- A ja? - spytał Marcin.
- Właśnie z tobą się wybierzemy.
- Dlaczego?
- Bo to jest taki wspaniały pan doktor, który wielu dzieciom pomógł. Tobie też
pomoże, sam zobaczysz.
Marcin kiwnął głową. Wystraszył się chwilę potem, gdy padło hasło: „Idziemy
oglądać konie". Z wielkimi oporami dał się zaprowa-
128 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
dzić do stajni. Gdyby Anna nie podtrzymywała go mocno, najchętniej uciekłby do
domu. Przełamał się dopiero przy Kasi. Może dlatego, że Kasia była niewielkim
konikiem i wyglądała niegroźnie.
- Powiedz: cześć, Kaśka! - poprosiła Ania.
Zanim Marcin się spostrzegł, koński łeb dotknął jego nosa.
- Nie bój się, ona chciała ci dać buzi - roześmiała się Anna.
- Kocha mnie? - spytał Marcin.
- Powącha cię, zapozna się z tobą i na pewno cię pokocha. Marcin nieśmiało
wyciągnął rękę i dotknął czarnej grzywy.
- Cześć, Kaśka - powiedział cicho.
Lody zostały przełamane. Zaraz potem poszli do strusia.
- Cześć, przerośnięty indyku! - zawołała Anna.
Chłopiec patrzył jak urzeczony. Nigdy jeszcze nie widział takiego dziwnego ptaka.
Wszystko, co się tego dnia wydarzyło, miało posmak nowości i wielkiej
niespodzianki. Marcin siedział przy rodzinnym stole i czuł się cząstką rodziny,
pogłaskał konia, przywitał się ze strusiem. Prawdziwy dzień cudów. A jeszcze
czekała go konna jazda, święta i wakacje u nowych przyjaciół i kto wie, jakie
inne atrakcje.
Wrzesień 2003:
Marcin nadal odwiedza swoich przyjaciół i czuje się u nich bardzo szczęśliwy.
24. EWA
czyli
MIŁOŚĆ I PARAGRAFY
Piątkowe wieczory są dla Beaty radosne i smutne jednocześnie. Najpierw cieszy
się, że za kilkanaście godzin Ewa będzie już razem z nią i Pawłem, obmyśla
zabawy i różne atrakcje, a za chwilę nie może sobie poradzić ze łzami żalu. Po
sobocie jest niedziela, a ta wróży kolejne rozstanie.
Najszczęśliwsze są soboty. Każda sobota to cały niezakłócony dzień uciech.
Spacery, zabawy, wieczorna kąpiel, po której dziewczynka spokojnie usypia na
swoim tapczanie. A oni siedzą w drugim pokoju, rozmawiają przyciszonymi głosami
i mają wrażenie, że wreszcie są prawdziwą rodziną, z mamą, tatą i upragnioną
córeczką.
Bardzo dużo rozmawiają i bardzo się wspierają w walce o Ewę.
- Weszłam do kościoła - mówi Beata. - Nawet się nie modliłam, tylko tak sobie
myślałam, że wszystko, co się wokół nas dzieje, ma jakiś sens i po coś jest. Nie
mogę urodzić własnego dziecka, ale mogę być matką Ewy. Po to właśnie się
spotkałyśmy. Bóg jest zbyt dobry, żeby miał nam nie pomóc. Gdzieś tam, w głębi
duszy, wierzę, że w końcu będziemy razem.
Paweł też wierzy, że staną się normalną rodziną, że zapewnią Ewie dom, miłość i
ciepło. Oboje bardzo tego chcą.
Przychodzi jednak niedziela i ten najgorszy moment, kiedy trzeba powiedzieć:
- Ewuniu, musimy jechać.
- Nie - odpowiada Ewa.
Kręci główką zdecydowanie, ale już w wielkich czarnych oczach pojawia się strach.
Wie, że oni nie żartują. Paweł przynosi buciki
.9. Kochaj mnie!
Ewa, czyli miłość i paragrafy 131
i skafander. Ewa składa usta w podkówkę, a łzy kapią po policzkach jedna za
drugą. Kapią Ewie, kapią Beacie, tylko Paweł się trzyma, chociaż minę też ma
nietęgą.
- Ciocia mówiła ci przecież, że będziemy musieli pojechać do pani i do dzieci.
Ewa zaczyna płakać całkiem głośno. W samochodzie, zapięta w foteliku na tylnym
siedzeniu, łka rozpaczliwie. A kiedy w końcu pozna dom, do którego ją wiozą, już
nikt nie potrafi jej utulić. Z trudem opiekunka oderwie ją od kołnierza cioci i
wyniesie do innego pokoju. Jeszcze z daleka słychać, jak ich wzywa. Beata
rozpłacze się dopiero na korytarzu.
Tak jest od roku. Beata z Pawłem są dla Ewy jedynie rodziną zaprzyjaźnioną. Mogą
dziewczynkę odwiedzać albo mogą zabierać do siebie. Oni zabierają, żeby dać
małej chociaż namiastkę domu, którego nigdy nie miała, otoczyć opieką i miłością.
Kochają ją do szaleństwa, dla niej gotowi są na wszystko.
Historia Ewy to opowieść o wielkiej miłości od pierwszego wejrzenia. Wielkiej i
od początku wyglądającej na przegraną. Miłość ma to do siebie, że nie wybiera,
nie kalkuluje, spada na człowieka i po prostu jest. Paweł i Beata pokochali Ewę.
Do tego momentu wszystko jest w porządku: oni są bezdzietnym małżeństwem i marzą
o adopcji, Ewa wychowuje się w domu dziecka i nie zna własnej matki. Kochają się
bardzo, więc powinni być szczęśliwi. I byliby, gdyby nie paragrafy. Paweł i
Beata są Polakami, Ewa Rumunką, do tego zawieszoną w próżni prawnej.
O matce Ewy wiadomo tylko tyle, że ma dwadzieścia dwa lata i niedawno urodziła
swoje szóste dziecko, które - podobnie jak i Ewę - porzuciła w polskim szpitalu.
Czasem widuje się ją żebrzącą na ulicach ze starszym synkiem. Dopóki matka nie
zrzeknie się swoich praw do córki, polski sąd nie może decydować o losach
rumuńskiego dziecka. Ale samo zrzeczenie się praw też nie wystarczy. Żeby Ewa
mogła podlegać ustawodawstwu polskiemu, musi mieć obywatelstwo polskie. Tak więc
mała Ewa od początku skazana była albo na dom dziecka, albo na deportację razem
z matką. I wojewoda w końcu podjął decyzję o deportacji.
132 Irena Matuszkiewicz, Athena Sawidis, Grzegorz Siedlecki
To był najtrudniejszy, najgorszy okres w życiu Pawła i Beaty. Jeszcze teraz nie
potrafią o nim mówić spokojnie. Beacie drży broda, kiedy opowiada:
- Tak bardzo się bałam, odwożąc ją po weekendach, że to może być nasze ostatnie
spotkanie, że pojadę za tydzień, a jej już tam nie będzie. Nie wiem, jakbym
przeżyła rozstanie, wolę o tym nie myśleć. Coraz gorzej radziłam sobie z tym
wszystkim.
Niby od początku wiedzieli, że sytuacja prawna dziewczynki jest bardzo
skomplikowana, ale pocieszali się, że nie oni pierwsi w Polsce chcą zaadoptować
rumuńskie dziecko. Znane są takie wypadki, i to ze szczęśliwym zakończeniem.
Gotowi byli nawet zrezygnować z adopcji na rzecz stworzenia dla Ewy rodziny
zastępczej, byle tylko została u nich. W ośrodku adopcyjnym usłyszeli, że ich
błędem jest zbyt wielkie przywiązanie do tego dziecka. Jako ludzie dorośli
powinni bardziej trzymać na wodzy swoje emocje. Nie spytali, czy przywiązanie
można regulować tak, jak pasek od spodni. Zgłosili tylko chęć zapisania się na
kurs dla rodziców adopcyjnych i wyszli.
Los trochę sobie z nimi igrał w ciągu tego roku i wystawiał ich na coraz cięższe
próby. Paweł stracił pracę, bo zlikwidowano jego zakład. Bardzo się starał o
znalezienie innej i znalazł. Bezrobotnym rodzicom nikt nie dałby dziecka. Beata
wprawdzie pracowała, ale na umowy zlecenia i też próbowała poszukać czegoś
stałego.
Potem pojawili się Romowie. Zobaczyli Ewę w telewizji i przyjechali ją odebrać
jak swoją. Któryś z nich miał być ojcem małej czy bratem ojca, trudno się było
dogadać. Przywieźli Ewie upominki, powoływali się na zgodę matki i próbowali
zastraszyć Pawła i Beatę.
- Z rumuńskim dzieckiem rozmawiacie po polsku? - pytali.
A po jakiemu mieli rozmawiać, jeżeli to dziecko od urodzenia wychowywało się w
polskim domu dziecka.
Rozgłos wokół Ewy spowodował, że losami dziewczynki zainteresowali się
pracownicy Komitetu Ochrony Praw Dziecka. W sprawie Ewy poszedł list do
kancelarii pani prezydentowej Jolanty Kwaśniewskiej oraz do rzecznika praw
dziecka.
Zagmatwana sytuacja małej Rumunki powoli zaczęła się prostować. Pojawiła się
szansa na połączenie losów Ewy z losami Pawła i Beaty.
Ewa, czyli miłość i paragrafy 133
Październik 2003:
Uprawomocnił się wyrok sądu pozbawiający matkę Ewy praw rodzicielskich. Ewa
znalazła się w rodzinie zastępczej Pawła i Beaty. Są bardzo szczęśliwi pod
wspólnym dachem i wreszcie polubili niedziele.
Paweł i Beata, jako opiekunowie prawni dziecka, wystąpili za pośrednictwem
wojewody do prezydenta Polski o przyznanie Ewie obywatelstwa polskiego. Dopiero
wówczas możliwa będzie pełna adopcja.
Spis treści
1. EDYTA I JEJ DZIECI, CZYLI WOŁANIE O MIŁOŚĆ ......... 7
2. PATRYK, CZYLI DŁUGA DROGA DO DOMU.............. 13
3. KAROL I MARIUSZ, CZYLI KRÓTKIE DZIEJE JEDNEJ PRZYJAŹNI .. 19
4. OLIWIA, CZYLI PREZENT OD LOSU................... 25
5. JAGODA, CZYLI JAK USTRZELIĆ MARZENIA............. 31
6. KAMIL, NATALIA I WERONIKA, CZYLI RAZEM ZA WSZELKĄ CENĘ 37
7. AGNIESZKA I ADAM, CZYLI EKSMISJA................ 41
8. WOJTEK I KASIA, CZYLI NAJDŁUŻSZY KAC............. 47
9. JOASIA I GRZEŚ, CZYLI BRAT I SIOSTRA............... 51
10. KAMIL, CZYLI SAMOTNOŚĆ W CHOROBIE .............. 59
11. PATRYK I NIKOLA, CZYLI OPOWIEŚĆ
O SĄSIEDZKIEJ ŻYCZLIWOŚCI ....................... 63
12. DZIECI DOROTY, CZYLI GDY DZIECI WSTYDZĄ SIĘ MATKI ... 69
13. ADAM CZYLI WIELKIE POCZUCIE WINY ............... 73
14. EWA, JUSTYNA, ILONA, CZYLI SILNE WIĘZI RODZINNE____ 79
15. KAROLINA, CZYLI SPÓŹNIONY ŻAL .................. 83
16. PIOTREK I JEGO BRACIA, CZYLI CO MOŻE RODZINA....... 87
17. ZOSIA I PIOTRUŚ, CZYLI GDZIE DWÓCH SIĘ KŁÓCI,
TAM TRZECI... TRACI............................ 95
18. KAROLINA, TOMEK ORAZ MARTA, CZYLI GDY SIOSTRA ZASTĘPUJE
MATKĘ.............................. 99
19. BOGUSIA I JEJ DZIECI, CZYLI W POSZUKIWANIU DOMU____105
20. EWELINA I ANDRZEJ, CZYLI ADOPCJA
W POŁOWIE SZCZĘŚLIWA.........................113
21. KARINA, CZYLI RÓWNANIE W GÓRĘ..................117
22. MACIEK I PIOTREK, CZYLI GDY RODZICE SĄ UPARCI ......121
23. MARCIN, CZYLI NA PRZEKÓR LOSOWI ................125
24. EWA, CZYLI MIŁOŚĆ I PARAGRAFY...................129
^?
'
?
?
_
____________
1 4
W domu dziecka mieszka - od urodzenia - ? "*• ^^^^^^^^^^^
porzucona przez matkę kaleka pięcioletnia Ania. Do Ani nikt nie przychodzi.
Dawno zgłoszono ją do adopcji, ale nikt nie zainteresował się tą miłą, pogodną i
mądrą ale chorą dziewczynką.
Ania urodziła się z rozszczepieniem kręgosłupa. Od pasa w dół jest sparaliżowana.
Do końca życia będzie poruszała się na
na mieć specjalistyczny wózek inwalidzki, taki, który rósłby razem z nią. Jego
koszt przekracza możliwości domu dziecka, w którym Ania przebywa.
ISBN ??-7337-513-?
l!ll ??????????II Ni
JIIIHIIIIIIPIIII.....,
9??788373??375130?