Katyński cyngiel Stalina; „nie była to praca łatwa”.
Krzysztof Gędłek 2014-4-12 pch24
Był jedną z najważniejszych postaci w katowskiej stajni Józefa Stalina. W ciągu 70 lat życia WŁASNORĘCZNIE zabił blisko 50 tys. ludzi. Brał też udział w jednym z największych komunistycznych mordów - zbrodni katyńskiej. Oto Wasilij Błochin.
W okresie I wojny światowej Błochin walczył w carskiej armii. Po rewolucji bolszewickiej został gorliwym czekistą, wiernym człowiekiem Lenina. Jak na funkcjonariusza WCzK przystało był maszyną do zabijania, bestią prześladującą przeciwników rewolucji. Jednak prawdziwa kariera czekała zabójcę w szeregach NKWD, pod skrzydłami tego, przed którym Lenin przestrzegał współpracowników w swoim testamencie - Józefa Stalina.
Wybawiciel
Błochin był bardzo gorliwy. Po rzekomym zamachu na starego bolszewika, Siergieja Kirowa (grudzień 1934), który był początkiem stalinowskiej czystki w szeregach Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików (WKP(b)), pozycja enkawudzisty wzrosła. Nie dlatego, by miał on jakieś wyjątkowe predyspozycje polityczne, ale jako zaprawiony w bojach z kontrrewolucją czekista idealnie nadawał się do tego, by wykonywać kolejne wyroki śmierci.
To on wpakował kule w głowy takich tuzów leninowskiej rewolucji, jak Grigorij Zinowiew, czy Lew Kamieniew. Sądzeni za sympatyzowanie z Trockim, do końca byli przekonani, że nie muszą obawiać się o swoje życie, mimo, iż najwyższego wymiaru kary dla nich żądał niesławnej pamięci prokurator Andriej Wyszynski. W końcu, gdy zapadły wyroki śmierci obydwaj bolszewicy - podczas procesu nazywający siebie mętami i faszystami - napisali prośbę o łaskę do Stalina. Radziecki przywódca nie chciał jednak, by żyli - trafili w ręce Błochina, który wykonał wyrok.
Błochin mordował wrogów rewolucji na zamówienie. Jak wspominał inny z katów „nie była to praca łatwa”. Dlatego, po oddaniu strzału w potylicę szło się na wódkę: „(…) piło się do utraty świadomości. (…) Byliśmy tak zmęczeni, że ledwo trzymaliśmy się na nogach. A myliśmy się wodą kolońską. Do pasa. Inaczej nie pozbylibyśmy się zapachu krwi i potu. Nawet psy uciekały i jeśli szczekały, to z daleka” - wspomina jeden ze stalinowskich morderców.
Na fali przeprowadzanych przez Stalina czystek ginęli kolejni szefowie Błochina - najpierw Gienrich Jagoda, później Nikołaj Jeżow. Kolejnym szefem NKWD został, robiący szybką karierę przy boku Józefa Wissarionowicza, bezwzględny Ławrentij Pawłowicz Beria. Szybko postanowił on oczyścić Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych z ludzi swojego poprzednika. Ofiarą czystek miał być m.in. Błochin. Beria zebrał niezbędne materiały, po czym stosowny nakaz aresztowania przedłożył Stalinowi. Ten jednak wybawił swojego cyngla od śmierci. Podczas śledztwa w 1953 roku Ławrentij Pawłowicz tak wspominał tę sprawę: „Stalin ze mną się nie zgodził, mówiąc, że takich ludzi nie należy wsadzać, że oni są od czarnej roboty. Wezwał od razu naczelnika ochrony N.S. Własika i zapytał go, czy Błochin bierze udział w wykonywaniu egzekucji i czy powinno się go aresztować. Własik odpowiedział, że bierze udział i że razem z nim w egzekucjach uczestniczy jego asystent (…) i wyraził się o Błochinie pozytywnie”.
Beria oczywiście skwapliwie poinformował Błochina o postępowaniu, jakie toczyło się w jego sprawie i w jaki sposób kula minęła jego głowę. Jak napisał później w tajnym raporcie, Błochin miał obiecać, że będzie dobrze pracował i nadal pozostanie oddany partii oraz władzy radzieckiej.
Misja: Katyń
Gdy w 1939 roku sprzymierzona z III Rzeszą bolszewicka Rosja zajęła wschodnie tereny II Rzeczpospolitej, w głowie Stalina narodził się kolejny, krwawy plan. Zdecydował o zamordowaniu Polaków wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną. Byli wśród nich nie tylko żołnierze, ale również policjanci, księża i właściciele ziemscy. Beria zameldował swojemu szefowi, że w rosyjskich rękach znalazło się 14 tys. 700 oficerów i policjantów oraz 11 tys. obszarników. Jak ocenił w raporcie szef NKWD byli to „szpiedzy i sabotażyści (…) nieprzejednani (…) wrogowie władzy radzieckiej, którzy zostaną osądzeni przez (…) towarzyszy Mierkułowa, Kobułowa i Basztkowa”.
Stalin nie miał wątpliwości, że niesiona do Polski żagiew rewolucji musi pociągnąć za sobą fizyczną eliminację jej elity narodowej. Bez wahania złożył więc swój podpis pod decyzją o wymierzeniu polskim jeńcom kary śmierci. Po nim podpisy posłusznie złożyli Woroszyłow, Mołotow i Mikojan. Dla dopełnienia czystej formalności - jakże często psychopaci dbają o szczegóły w tak upiornych momentach - zatelefonowano jeszcze do nieobecnych członków Biura Politycznego WKP(b) Kalinina i Kaganowicza, którzy oczywiście zagłosowali „za”.
Wymordowanie ponad 25 tys. było zadaniem, które mieli wziąć na siebie sprawdzeni czekiści. Jednym z nich był właśnie Wasilij Błochin. Z makabryczną misją udał się on do Kalinina (obecnie Twer), gdzie miał mordować jeńców z obozu w Ostaszkowie.
Fartuch i rękawice
Egzekucje w ówczesnym Kalininie odbywały się w piwnicy wewnętrznego więzienia NKWD. Za ich przebieg odpowiedzialna była trójka przysłana z Moskwy - Nikołaj Siniegubow, Michaił Kriwienko i właśnie Wasilij Błochin. Mieszkali oni w specjalnym wagonie-salonce. Błochin był postacią niezwykle istotną, bo to on, wspólnie z komendantem Zarządu Administracyjno-Gospodarczego NKWD obwodu kalinińskiego, Andriejem Rubanowem, opracowywał najskuteczniejszy sposób mordowania Polaków. Przywiózł też ze sobą walizkę pistoletów Walther kal. 7,65 mm, które były znacznie sprawniejsze niż rosyjskie nagany, oraz operatorów koparki, by można było szybko wykopać odpowiednio przestronne doły zdolne pomieścić jak najwięcej ciał.
W końcu Błochin rozpoczął katowski proceder. Naoczny świadek tamtych wydarzeń, szef kalinińskiego NKWD, Dmitrij Tokariew (twierdził, że nie strzelał do Polaków) tak opisywał, krwawą noc w Kalininie: „(…) zrobiło [to - przyp. red.] niesamowite wrażenie, gdy po raz pierwszy wstąpili do mnie, do gabinetu: Błochin, Siniegubow i Krywienko. No Chodźmy, zaczniemy, idziemy! Chodźmy”.
Gdy przyjechał pierwszy transport z Ostaszkowa, do więzienia NKWD wprowadzano pojedynczo jeńców przez specjalny korytarz, z którego skręcano w lewo do specjalnej czerwonej świetlicy. Był to tak zwany pokój leninowski o wymiarach 5 na 5 metrów. Następnie sprawdzano dane personalne. Tokariew, który miał przez jakiś czas uczestniczyć w przepytywaniu Polaków, zapytał jednego z nich, sprawiającego wrażenie wyjątkowo młodego człowieka: „Ile masz lat?”, „Osiemnaście”, „Gdzieś pełnił służbę?”, „W straży granicznej”. Jak twierdził świadek, chłopak miał przepracować jedynie sześć miesięcy. Przechodząc do kolejnego pomieszczenia uśmiechał się…
Nic dziwnego. Nie mógł wiedzieć, co go tam czeka. Ściany drzwi wychodzących na korytarz, przez który go prowadzono, obite były wojłokiem, podobnie wyciszono ściany celi śmierci. Chłopca przed wprowadzeniem do miejsca kaźni zakuto najpewniej w kajdanki. W pokoju czekał on - Błochin. Ubrany był w brązową, skórzaną czapkę i takiż długi fartuch, na rękach naciągnięte miał rękawice, mankiety podciągnął powyżej łokci. Jak po latach wspomniał Tokariew: „zobaczyłem kata”. Ubiór to autorski pomysł Błochina - miał on chronić mundur przed plamami z krwi. Tak ubrany, był gotowy do naciśnięcia spustu. Doświadczeni kaci - a takim przecież był Błochin - nie strzelali jednak prosto w potylicę. Ważne było ułożenie lufy pistoletu. Pocisk wystrzelony w potylicę powoduje wielki krwotok, bo kula przebija się przez czoło. Dlatego wprawny zabójca celował w kark, kierując pistolet lekko ku górze, tak by pocisk przeleciał przez oczodół. W ten sposób sowieccy oprawcy zachowywali czystość w celi śmierci.
Ciało wyrzucano z celi przez specjalne drzwi niemal wprost na czekającą ciężarówkę. Zwłoki przykrywano brezentem i wieziono do specjalnie przygotowanych dołów.
300 to za dużo
Pierwszej nocy, 5 kwietnia, kaci źle ocenili swoje możliwości, rozstrzeliwując ponad 300 jeńców. Morderstwa zaczęły się w kwietniu, gdy noc była krótka, toteż enkawudziści musieli „pracować” po wschodzie słońca. A to było wbrew przyjętym regułom. Błochin zarządził więc zmniejszenie transportów z jeńcami do mniej więcej 250.
Istotne było także i to, by przy całym procederze nie było żadnych świadków niesplamionych krwią Polaków. Każdy, kto wiedział o tym, co działo się w piwnicach więzienia NKWD musiał spełnić rolę kata. Nie było mowy o jakimkolwiek niewinnym świadku zbrodni. Do jeńców strzelali więc nie tylko zaprawieni enkawudziści, ale też np. kierowcy.
Po każdej nocy, gdy kończono - jak nazywał to Błochin, a za nim pozostali kaci - „robotę”, udawano się na alkoholową libację. Wódkę pito zawsze po egzekucjach, bo sam Błochin nie pozwalał zabijać pod wpływem alkoholu. Wierny zabójca Stalina nie zapomniał też nagrodzić swoich ludzi, gdy dokonali krwawego działa. Tokariew: „A gdy zakończyli całą tę brudną sprawę, moskwianie urządzili w swoim wagonie-salonce coś w rodzaju bankietu (…)”.
W ciągu niespełna dwóch miesięcy, między 5 kwietnia a 16 maja bolszewicy rozstrzelali 6300 polskich jeńców. Beria był dumny ze swoich „chłopców”, bo przyznał im specjalną nagrodę w wysokości miesięcznego wynagrodzenia. Jak przyznał Tokariew, wypłacanie takich premii była rzadką praktyką.
Krótka emerytura
Zbrodnia katyńska to jeden z największych aktów barbarzyństwa rosyjskich komunistów. Zdaniem Tokariewa, wielu z tych, którzy rozstrzeliwali Polaków w Kalininie nie wytrzymało psychicznie i popełniali samobójstwa. Czy można wierzyć temu enkawudziście? Z danych prowadzącej śledztwo w sprawie katyńskiej rosyjskiej Głównej Prokuratury Wojskowej wynika faktycznie, że życie odebrało sobie kilku kalinińskich zbrodniarzy: Piotr Karcew, Wasilij Pawłow, Andriej Rubanow i Nikołaj Suchariew. Jeśli jednak pozwalać sobie na spekulacje nad motywami tych samobójstw, to wcale niewykluczone jest, że ludzie ci musieli umrzeć nie z własnej woli, jako świadkowie i realizatorzy chorego zamysłu Stalina i jego konfratrów.
Takie przypuszczenie jest tym bardziej prawdopodobne, jeśli prześledzimy losy Błochina. Część rosyjskich historyków twierdzi, że ów człowiek-symbol komunistycznego okrucieństwa odebrał sobie życie. Nie wskazuje na to jednak lekarskie orzeczenie, w którym pod datą zgonu zabójcy - 3 lutego 1955 roku - znajduje się jedynie informacja, że śmierć nastąpiła na skutek zawału mięśnia sercowego, lub choroby nadciśnieniowej. W dodatku Błochin, po powrocie z Kalinina, doczekał się przy boku Berii awansu do stopnia generała-majora NKWD. Pryncypał udzielił mu więc pochwały. Jego problemy zaczęły się dopiero po śmierci Stalina. To na fali odwilży zdecydowano o przeniesieniu Błochina na emeryturę. W niespełna dwa lata później już nie żył. Przyczyną jego śmierci wcale nie musiała być więc choroba…
Krzysztof Gędłek