Powieści FREDERICKA FORSYTHA w Wydawnictwie Amber
Akta "Odessy"
Czwarty Protokół
Czysta robota
Diabelska alternatywa
Dzień Szakala
Fałszerz
Ikona
Negocjator
Pięść Boga
Psy wojny
FREDERICK FORSYTH
PSY WOJNY
Przekład GABRIELA GUZEK
AMBER
Tytuł oryginału THE DOGS OF WAR
Redakcja stylistyczna KATARZYNA STACHOWICZ-GACEK
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta MARIA GŁADYSZEWSKA
Ilustracja na okładce MIKĘ HERDER
Projekt graficzny okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Intermetu http://www.amber.supermedia.pl
Copyright 1974 by Danesbrook Productions, Ud
First published in English by Hutchinson,
a division of Random House UK Ltd.
For the Polish edition Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1997
ISBN 83-7245-219-9
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 1999. Wydanie IV Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna w Warszawie
Giorgiowi, Christianowi i Schlee 'emu.
Wielkiemu Markowi i Czarnemu Johnny 'emu,
oraz innym, którzy spoczywają w bezimiennych mogiłach.
Myśmy przynajmniej próbowali.
...Wołać będzie: "Mordować!" i spuści psy wojny.
William Shakespeare Juliusz Cezar akt III, scena I tłum. Jerzy S Sito
Niech... nie dowie się o mojej śmierci Ani nie nosi po mnie żałoby. I niech mnie nie grzebią w ziemi poświęconej, I niech nie bije dla mnie cmentarny dzwon, I niech nikt nie czuwa przy zwłokach, I niech za trumną moją nikt nie kroczy, I niech nie sadzą kwiatów na mym grobie* I niechaj wszyscy o mnie zapomną, To moja ostatnia wola.
Thomas Hardy
Część pierwsza
KRYSZTAŁOWA GÓRA
ROZDZIAŁ 1
Tej nocy nad prowizorycznym lądowiskiem w dżungli nie było gwiazd ani księżyca. Afrykańska ciemność okrywała rozproszone grupki ludzi jak ciepły, wilgotny aksamit. Chmury wisiały nisko nad wierzchołkami drzew iroko, a czekający ludzie modlili się, by pozostały tak jak najdłużej i zasłoniły ich przed bombowcami.
Na końcu pasa startowego stary, wysłużony DC-4, który wylądował właśnie w świetle reflektorów włączonych na ostatnie piętnaście sekund końcowego podejścia, zakręcił i zaczął kołować w stronę pokrytych palmowymi liśćmi chat.
Pięciu białych mężczyzn siedziało w zaparkowanym w pobliżu land-roverze i obserwowało zbliżający się samolot. Nie odzywali się, ale każdy z nich myślał
o tym samym. Jeśli nie uda im się wydostać ze zniszczonej, zbombardowanej en
klawy zanim wojska rządowe opanują ostatnich kilka kilometrów kwadratowych
terenu, nie wyjdą stąd żywi. Za głowę każdego z nich wyznaczono cenę, a nie chcieli,
żeby ktoś się wzbogacił ich kosztem. Byli ostatnimi najemnikami walczącymi po
przegranej stronie. Teraz nadszedł już czas, by odejść. Dlatego właśnie w milczą
cym napięciu śledzili wzrokiem zbliżający się samolot transportowy.
Rządowy MIG-17, pilotowany prawdopodobnie przez jednego z lotników ze Wschodnich Niemiec, sprowadzonych ostatnio na miejsce Egipcjan, którzy nie dawali sobie rady z trudnymi nocnymi lotami, przeciął głośno niebo. Leciał na zachód, nie był jednak widoczny przez gęstą pokrywę chmur.
Pilot kołującego DC-4 nie mógł słyszeć świstu przelatującego nad nim myśliwca. Zapalił światła pozycyjne, by zorientować się, gdzie jest. W ciemności rozległ się głos, którego jednak nie usłyszał:
- Zgaś światła!
Wyłączył je dopiero wtedy, gdy zorientował się w terenie. Myśliwiec był już daleko. Z południa dochodził grzmot artylerii. Front załamał się ostatecznie, a ludzie, którym od dwóch miesięcy brakowało żywności i amunicji, rzucali broń
i kryli się w dżungli.
9
Pilot DC-4 zatrzymał samolot w odległości dwudziestu metrów od stojącej na betonowym pasie superconstellation. Wyłączył silniki i zeskoczył na ziemię. Podbiegł do niego jakiś Murzyn i zaczęli cicho rozmawiać. Po chwili obaj skierowali się w stronę grupy oczekujących ludzi, tworzącej ciemniejszą plamę na tle prawie czarnej ściany palmowych drzew. Ludzie rozstąpili się, a pilot DC-4 znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem stojącym pośrodku. Nie widział go nigdy wcześniej, ale wiele o nim słyszał i nawet w ciemności, rozświetlanej jedynie nikłym żarem papierosów, rozpoznał go bez trudu.
Pilot był bez czapki, więc nie salutował. Skłonił tylko głowę na powitanie. Nigdy wcześniej nie robił tego przed Murzynem i nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego tym razem tak postąpił.
- Jestem kapitan Van Cleef- powiedział po angielsku, z arrykanerskim akcentem.
Murzyn skinął głową na znak, że zna nazwisko przybysza a jego czarna, gę
sta broda otarła się o materiał panterki, którą miał na sobie.
- Dość niebezpieczna noc na latanie, kapitanie Van Cleef- zauważył sucho -
i nieco za późno na zaopatrzenie.
Mówił powoli, głębokim głosem, z akcentem absolwenta dobrej angielskiej szkoły, którym zresztą był. Van Cleef czuł się nieswojo i po raz setny od momentu, gdy wystartował z wybrzeża, zadawał sobie pytanie, dlaczego to w ogóle robi.
- Nie przywiozłem żadnego zaopatrzenia, sir. Nie było już nic do zabrania.
Kolejny precedens - obiecał sobie, że nie zwróci się do tego mężczyzny "sir".
Nie do Kafra. Ale wymknęło mu się. Najemni piloci przesiadujący w hotelowym barze w Libreville, którzy znali już tego człowieka, mieli rację. Był po prostu inny.
- Więc po co pan przyleciał? - zapytał cicho czarny generał. - Może po
dzieci? Zakonnice chciałyby wywieźć je w bardziej bezpieczne miejsce, a dziś
w nocy nie przyleci już żaden samolot Caritasu.
Van Cleef potrząsnął głową, lecz zorientował się, że nikt nie mógł dostrzec tego gestu. Był zmieszany i cieszył się, że ciemność pozwala mu to ukryć. Otaczający go żołnierze ochrony ściskali swoje karabiny i wpatrywali siew niego uważnie.
- Nie. Przyleciałem, by zabrać stąd pana. Jeżeli oczywiście pan zechce.
Nastała długa cisza. Van Cleef czuł, że Afrykanin przypatruje mu się w ciem
nościach. Co jakiś czas błysk papierosa oświetlał na moment białka czyichś oczu.
- Rozumiem. Czy został pan tu przysłany przez pański rząd?
- Nie - odparł Van Cleef. - To był mój własny pomysł.
Znowu zapanowało milczenie. Murzyn wolno kiwał kędzierzawą głową, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszał.
- Jestem bardzo wdzięczny - odezwał się w końcu. - To musiała być niebez
pieczna podróż. Ale, prawdę mówiąc, posiadam własny transport. Mam nadzieję,
że ta constellation będzie mogła mnie stąd zabrać.
Van Cleef poczuł ulgę. Nie umiał przewidzieć, jakie byłyby polityczne reperkusje wylądowania z generałem w Libreville.
-Zaczekam, aż pan wystartuje i odleci - powiedział. Chciał wyciągnąć rękę, by uścisnąć dłoń wojskowego, ale nie był pewny, czy powinien. Nie wiedział, że generał zastanawia się nad tym samym. Odwrócił się więc i poszedł do swojego samolotu.
10
W grupce Murzynów zapanowała cisza.
- Dlaczego Afrykaner zdobył się na coś takiego? - zapytał ktoś w końcu.
Generał uśmiechnął się, ukazując śnieżnobiałe zęby.
- Nie sądzę, byśmy to kiedykolwiek zrozumieli.
Rozległ się trzask zapałki - ktoś zapalił papierosa. Na chwilę wyłoniły się z ciemności twarze ludzi. Generał stał pośrodku, wysoki, dobrze zbudowany, barczysty, z charakterystyczną gęstą, czarną brodą, którą znało już pół świata.
Pokonany, przygotowany na samotność i upokorzenia, których doświadczy na wygnaniu, ciągle jeszcze dowodził. Choć stale otoczony przez adiutantów i ministrów, starał się trzymać na uboczu. Był zamknięty w sobie. Samotność jest ceną, jaką trzeba płacić za władzę.
Przez dwa i pół roku, czasem wyłącznie dzięki sile swojej osobowości, skupiał wokół siebie miliony ludzi w walce przeciwko rządowi federalnemu. Międzynarodowi eksperci orzekli, że nie utrzyma się długo, że będzie musiał się poddać po kilku tygodniach, najwyżej po dwóch miesiącach. Nie miał żadnych szans na wygraną. A jednak wraz ze swymi zwolennikami zdołał wytrwać tak długo. Otoczeni, przyparci do muru i głodni, wciąż walczyli.
Wrogowie podawali w wątpliwość autorytet generała ale ci, którzy się z nim zetknęli osobiście, nie mieli wątpliwości. Nawet po klęsce, gdy jechał samochodem w stronę lotniska, mieszkańcy okolicznych wiosek ustawili się wzdłuż błotnistej drogi, by śpiewać na jego cześć i w ten sposób okazać generałowi swą lojalność.
Kilka godzin wcześniej, na ostatnim spotkaniu gabinetu przegłosowano jego odejście. Obawiając się, że gdyby pozostał w kraju, represje wobec jego zwolenników byłyby dużo dotkliwsze, postanowił wyjechać. Tak więc odchodził - on, którego rząd federalny chciał dostać martwego jeszcze przed wschodem słońca.
Obok stał jeden z zaufanych ludzi generała, którego lojalności nic nie było w stanie zachwiać. Niski, siwiejący uczony, na którego mówiono doktor Okoye, zdecydował się pozostać i ukrywać w dżungli do czasu, aż ucichnie pierwsza fala prześladowań. Uzgodnili, że nie będą się ze sobą kontaktować przynajmniej przez sześć miesięcy.
W samochodzie stojącym na skraju lotniska pięciu najemników uważnie obserwowało niewyraźnie majaczącą w mroku postać pilota wracającego do swojej maszyny. Ich dowódca zajmował miejsce z przodu obok afrykańskiego kierowcy. Wszyscy bez przerwy palili.
- To chyba południowoafrykański samolot - powiedział dowódca i odwrócił
się do towarzyszy, stłoczonych z tyłu land-rovera. - Janni, idź i zapytaj kapitana,
czy nie znalazłoby się dla nas trochę miejsca.
Wysoki, kościsty mężczyzna wygramolił się z samochodu i zeskoczył na ziemię. Podobnie jak inni, ubrany był w mundur w barwach ochronnych, którego spodnie wpuścił w wysokie, zielone, brezentowe buty. Przy pasie miał manierkę oraz nóż, a z ramienia zwisały mu trzy puste ładownice i karabin typu FAL.
- Zostaw to, Janni - powiedział dowódca i wyciągnął rękę po broń. -1 posta
raj się dobrze załatwić sprawę. Sam wiesz, że jeśli nie uda nam się wydostać stąd
tym gruchotem, to za parę dni poćwiartują nas na kawałki.
11
Janni skinął głową, poprawił beret i ruszył w stronę DC-4. Gumowe podeszwy butów tłumiły odgłos jego kroków, więc kapitan Van Cleef nie mógł go słyszeć.
-Naanad, meneer.
Van Cleef obrócił się na dźwięk ojczystego języka i obrzucił wysokiego żołnierza szybkim spojrzeniem. Pomimo panujących ciemności dostrzegł na jego lewym ramieniu naszywkę z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. Skinął głową.
- Naand. Jy Afrikaans?
Żołnierz przytaknął.
- Jan Dupree - przedstawił się, wyciągając rękę.
- Kobus Van Cleef- powiedział pilot i uścisnął dłoń Janniego.
- Waargaan -jy nou? ~ zapytał Dupree.
- Do Libreville. Jak tylko skończą ładować. A pan?
Janni Dupree uśmiechnął się szeroko.
- Utknęliśmy tu z kolegami na dobre. Jeśli federalni nas znajdą, rozwalą od
razu. Mógłby nam pan pomóc się stąd wydostać?
- Ilu was jest?
- Pięciu.
Van Cleef sam był najemnikiem, więc się nie wahał. Wyjęci spod prawa muszą sobie nawzajem pomagać.
- W porządku, palcujcie się do samolotu. Ale szybko. Startujemy, jak tylko
odleci constellation.
Dupree podziękował skinieniem głowy i ruszył biegiem w stronę land-rove-ra. Czterej biali stali obok samochodu.
- Załatwione, ale musimy się zbierać - zawiadomił ich.
- Dobrze. Wrzucajcie sprzęt do wozu i ruszamy - zarządził dowódca. Kiedy
broń i amunicja wylądowały w tylnej części land-rovera, mężczyzna pochylił się
w stronę czarnego porucznika siedzącego za kierownicą auta.
- Musimy już iść - oznajmił. - Pozbądź się samochodu, broń zakop i oznacz
miejsce. Zrzuć mundur i uciekaj do dżungli. Zrozumiałeś?
Porucznik, który jako uczeń ostatniej klasy szkoły średniej zgłosił się do armii na ochotnika i przez ostatni rok walczył w oddziale dowodzonym przez najemników, skinął ponuro głową, potwierdzając przyjęcie ostatnich instrukcji.
- Do widzenia, Patryku - powiedział dowódca. - Obawiam się, że już po
wszystkim.
Młody Murzyn spojrzał na niego uważnie.
- Być może ma pan rację.
- Nie próbuj dalej walczyć. To nie ma sensu - poradził mu biały.
- Teraz nie - zgodził się porucznik. Popatrzył w stronę constellation, gdzie
przy schodkach samolotu generał żegnał się ze swoimi ludźmi. - Na emigracji
będzie bezpieczny. To dobrze. Ciągle jest naszym przywódcą i dopóki żyje, nie
zapomnimy o tym. Nie będziemy nic mówić, nic robić, ale będziemy pamiętać.
Przekręcił kluczyk w stacyjce land-rovera i zaczął zawracać.
- Do widzenia! - krzyknął.
12
Czterej najemnicy pożegnali się z nim i ruszyli w stronę DC-4. Dowódca szedł ostami. Nagle spomiędzy drzew rosnących tuż koło pasa startowego wyłoniły się dwie zakonnice i zawołały go:
- Majorze!
Najemnik odwrócił się i rozpoznał jedną z nich. Spotkali się kilka miesięcy wcześniej, gdy walki dotarły w okolice szpitala, w którym pracowała. Pomagał wtedy w ewakuacji chorych.
- Maria Józefa! Co siostra tu robi?
Niemłoda irlandzka zakonnica złapała go za poplamiony rękaw munduru i zaczęła mu coś żarliwie tłumaczyć. Pokiwał głową.
- Spróbuję. To wszystko, co mogę obiecać - powiedział, gdy skończyła.
Ruszył pasem startowym w kierunku samolotu. Rozmawiał przez chwilę ze sto
jącym przy skrzydle południowoafrykańskim pilotem, po czym wrócił do zakonnic.
- Pilot się zgadza, ale musicie się pośpieszyć. Chce wystartować tym grucho-
tem jak najszybciej.
- Niech Bóg pana błogosławi - odparła kobieta w białym habicie. Wydała szybkie
polecenia swej towarzyszce, która pobiegła do samolotu i zaczęła się wspinać po dra
bince do wejścia pasażerskiego. Maria Józefa skierowała się natomiast w stronę kępy
palm, rosnących na skraju lotniska, skąd po chwili wynurzyło się kilku ludzi. Każdy
z nich niósł niewielkie zawiniątko. Zatrzymali się przy DC4 i zaczęli podawać tobołki
zakonnicy czekającej u szczytu schodków. Tuż za nią stanął pomocnik pilota, który
przyglądał sięprzez chwilę, jak kobieta układa je ostrożnie na podłodze kabiny po czym
zabrał się do pomocy, odbierając pakunki ze wzniesionych w górę rąk.
- Niech Bóg pana błogosławi - wyszeptała irlandzka zakonnica.
Z jednego tobołka wyciekło trochę zielonkawej cieczy, brudząc rękaw munduru mężczyzny.
- Cholera - syknął, ale pracował dalej.
Dowódca najemników, pozostawiony sam sobie, odwrócił się w stronę su-perconstellation. Sznur uciekinierów, głównie rodzin pokonanych przywódców, wspinał się po tylnych schodkach do samolotu. W mdłym świetle, sączącym się z otwartych drzwi, dojrzał człowieka, którego szukał. Miał on właśnie jako ostatni wejść po schodkach do samolotu, kiedy jeden z jego ludzi zawołał:
- Panie generale! Idzie major Shannon.
Generał odwrócił się w stronę nadchodzącego najemnika. Nawet w tak trudnej sytuacji zdobył się na uśmiech.
- Shannon. Chcesz z nami lecieć?
Major zatrzymał się przed nim i zasalutował. Murzyn w odpowiedzi również podniósł dłoń do czapki.
- Nie, dziękuję, panie generale. Mamy transport do Libreville. Chciałem się
tylko pożegnać.
- Cóż... To była długa walka. Niestety, już po wszystkim. Przynajmniej na
kilka lat. Ciężko mi się pogodzić z tym, że moi ludzie będą zawsze żyć w niewoli.
A przy okazji, czy pan i pańscy koledzy otrzymaliście umówione wynagrodzenie?
13
- Tak, dziękuję, panie generale. Dostaliśmy całą sumę - odparł najemnik.
Afrykanin pokiwał głową ze smutkiem.
- Cóż, w takim razie żegnajcie. I dziękuję wam za wszystko, co zrobiliście. -
Mężczyźni mocno uścisnęli sobie dłonie.
- Jeszcze jedna rzecz, panie generale. Ja i moi chłopcy omawialiśmy to przed
chwilą w samochodzie. Jeśli kiedykolwiek będzie nas pan potrzebował, proszę
tylko dać znać. Przyjedziemy wszyscy. Chłopcy chcieli, żeby pan o tym wiedział.
Generał wpatrywał się w niego przez kilka sekund.
- Ta noc jest pełna niespodzianek - powiedział w końcu powoli. - Może
jeszcze o tym nie wiecie, ale w tej chwili połowa moich doradców przechodzi
właśnie na stronę wroga. Reszta dołączy do nich w ciągu miesiąca. Dziękuję za
pańską ofertę, Shannon. Będę o niej pamiętał. Ale co z wami? Jakie macie plany
na przyszłość?
- Będziemy musieli rozejrzeć się za jakąś robotą.
- Kolejna wojna, majorze?
- Kolejna wojna, panie generale.
- Za każdym razem czyjaś inna.
- Tak już to nasze życie wygląda - odparł Shannon.
-1 sądzi pan, że znów będziecie walczyć?
-Tak.
Generał zaśmiał się cicho.
- Wołać będzie: "Mordować!" i spuści psy wojny - wyszeptał.
- Słucham?
- Szekspir, Shannon, to tylko cytat z Szekspira. Cóż, muszę już iść. Czekają
na mnie. Do widzenia. I życzę szczęścia.
Odwrócił się i wspiął po schodkach do samolotu. W tym momencie pilot uruchomił pierwszy z czterech silników. Shannon zrobił krok w tył i po raz ostatni zasalutował człowiekowi, który przez minione półtora roku zatrudniał jego i jego towarzyszy.
- Ja również życzę panu szczęścia - powiedział cicho. - Będzie panu bardzo
potrzebne.
Odwrócił się i poszedł w stronę DC-4. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Van Cleef uruchomił silniki i czekał, aż ciemny kształt constellation uniesie się w powietrze. Obydwa samoloty miały wyłączone światła, ale ze swego kokpitu Afry-kaner mógł dostrzec zarys ogona constellation, przelatującej nad ciemnymi palmami na południe, unoszącej się coraz bardziej w górę, a wreszcie niknącej w dobroczynnej warstwie chmur. Dopiero wtedy zdecydował się skierować DC-4 na punkt startowy.
Mniej więcej po godzinie Van Cleef pozwolił drugiemu pilotowi włączyć światła w kabinie. Do tego momentu prowadził samolot klucząc przez gęste pokłady ciemnych chmur i unikając większych prześwitów. Blask księżyca mógłby zdradzić pozycję jego samolotu patrolującym niebo MIG-om. Dopiero, gdy był już pewny, że jest wysoko nad zatoką, wiele, wiele mil od brzegu, mógł sobie pozwolić na zapalenie świateł.
14
Za jego plecami ukazała się scena, którą mógłby chyba namalować Dore w przypływie głębokiej depresji. Podłoga samolotu zasłana była brudnymi i mokrymi kocami, a po obu stronach kabiny leżało czterdzieścioro małych dzieci, które rozwinięte ze swoich "opakowań" kuliły się, płacząc i drżąc. Ich twarzyczki były wyschnięte i pomarszczone, jaku starych ludzi, a brzuszki potwornie wzdęte z głodu. Siostra Maria Józefa opuściła swoje miejsce przy drzwiach i zaczęła krążyć wśród maluchów. Każde z nich miało plaster przylepiony do czoła tuż pod linią włosów, które już dawno temu nabrały rudawego koloru na skutek anemii. Na plastrach wypisane były niezbędne informacje dla sierocińca w Libreville. Tylko nazwisko i numer -jako dzieci zwyciężonych nie mogły liczyć na zbyt wiele.
W tylnej części samolotu pięciu najemników mrużyło oczy przed światłem i przyglądało się swoim współpasażerom. W ciągu ostatnich miesięcy widzieli podobne sceny wiele razy. Każdy z nich czuł lekkie obrzydzenie, ale żaden nie pokazywał tego po sobie. Ostatecznie do wszystkiego można się przyzwyczaić. Kongo, Jemen, Katanga, Sudan. Zawsze ta sama historia, zawsze dzieci. I nigdy nie można im pomóc. Tak rozmyślali, wyciągając papierosy.
Po raz pierwszy od poprzedniego wieczora mogli się sobie przyjrzeć. Mundury mieli przepocone i ubrudzone czerwoną ziemią, a na twarzach - zmęczenie. Dowódca siedział oparty plecami o drzwi toalety. Wyciągnął nogi przed siebie i spoglądał w kierunku kabiny pilota. Carlo Alfred Thomas Shannon, lat trzydzieści trzy, ostrzyżony najeża blondyn. Bardzo krótkie włosy są dobrym rozwiązaniem w tropikach, bo pot może spodnich szybciej wypływać, a insekty nie zagnieżdżają się tak łatwo. Mówiono na niego "Cat" - skrót z trzech pierwszych liter jego imion. Pochodził z Ulste-ru, z hrabstwa Tyrone. Ojciec wysłał go do angielskiej szkoły publicznej, gdzie chłopak stracił swój północnoirlandzki akcent. Po pięciu latach spędzonych w królewskiej piechocie morskiej postanowił spróbować życia cywila i sześć lat temu znalazł się w Ugandzie jako pracownik firmy handlowej, która miała swą główną siedzibę w Londynie. Ale pewnego słonecznego ranka po cichu zamknął księgi rachunkowe, wsiadł do land-rovera i ruszył na zachód, do granicy z Kongiem. Tydzień później w Stanley-ville zaciągnął się jako najemnik do Piątego Komanda Mike'a Hoare'a.
Był świadkiem odejścia Hoare'a i przejęcia dowództwa przez John-Johna Petersa. Potem pokłócił się z Petersem i ruszył na północ, by dołączyć do oddziału Denarda w Paulis. Dwa lata później brał udział w powstaniu w Stanleyville, a po ewakuacji do Rodezji rannego w głowę Denarda przyłączył się do Czarnego Jacques'a Schramme'a, belgijskiego najemnika, który w cywilu był zwyczajnym farmerem. Odbyli razem długi marsz do Bukavu, a stamtąd do Kigali. Ewakuowany przez Czerwony Krzyż, zaciągnął się znowu jako ochotnik na następną afrykańską wojnę i wreszcie objął dowództwo nad własnym batalionem. Ale było już za późno na zwycięstwo. Zawsze za późno...
Leżał teraz na podłodze samolotu lecącego do Libreville, opierał się plecami o drzwi łazienki i rozmyślał o ostatnich kilkunastu miesiącach. Nad przyszłością wolał się nie zastanawiać, tym bardziej że to, co powiedział generałowi o szykowaniu się najemników do kolejnych walk, oparte było bardziej na optymistycznych życzeniach niż na faktach. W rzeczywistości nie miał pojęcia, skąd pojawi się ko-
15
lejna oferta pracy. Ale choć nie mógł tego jeszcze wiedzieć, on i jego ludzie staną znowu do walki i wstrząsną potężnymi twierdzami, zanim ostatecznie odejdą.
Po lewej ręce Cata siedział człowiek uważany za najlepszego specjalistę od moździerzy na północ od Zambezi. Wielki Jan Dupree miał dwadzieścia osiem lat i pochodził z Paarl w prowincji Cape. Był potomkiem zubożałych hugenotów, którzy uciekli przed prześladowaniami kardynała Mazarina i osiedlili się na Przylądku Dobrej Nadziei ponad trzysta lat temu. Jego ostra, szczupła twarz o dużym, haczykowatym nosie i wąskich ustach wyglądała dziś jeszcze bardziej mizernie niż zazwyczaj; zmęczenie wyżłobiło głębokie bruzdy na jego policzkach jasne brwi i włosy pokryte były kurzem. Spojrzał spod na wpół przymkniętych powiek na dzieci leżące na podłodze samolotu i mruknął pod nosem: Bliksems - dranie. Miał na myśli możnych tego świata, których obwiniał za wszelkie zło obecne na Ziemi. Zaraz potem spróbował zasnąć.
Obok niego wyciągnął się Marc Vlaminck, zwany przekornie Małym Markiem. Był Flamandem z Ostendy i mierzył prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów w skarpetkach -jeśli je miał - a ważył sto trzynaście kilogramów. Niektórzy ludzie myśleli, że jest po prostu gruby, ale mylili się. Policjanci z Ostendy, spokojni i nie szukający zwady, drżeli na jego widok, za to szklarze i stolarze z tego miasta lubili go bardzo, bo zapewniał im całkiem niezłe dochody. Mawiali, że najłatwiej rozpoznać bar, w którym bawił się Mały Marc po liczbie rzemieślników, którzy potem musieli dany lokal doprowadzać do stanu używalności.
Jako sierota wychowywał się w domu prowadzonym przez księży, którzy usiłowali przy pomocy bicia zaszczepić w tym nad wiek rozwiniętym fizycznie chłopaku poczucie respektu. Robili to z takim przekonaniem, że w końcu Marc stracił cierpliwość i w wieku trzynastu lat jednym ciosem powalił na kamienną posadzkę dzierżącego kij ojczulka.
Po tym wydarzeniu nastąpiła długa wędrówka po różnego rodzaju domach poprawczych i szkołach specjalnych, aż w końcu wylądował w więzieniu dla młodocianych. Po odbyciu kary, ku zdziwieniu i uldze wszystkich, zaciągnął się do wojsk spadochronowych. Był jednym z pięciuset żołnierzy biorących udział w misji pod dowództwem pułkownika Laurenta. Zostali zrzuceni na Stanleyville by ratować misjonarzy, których lokalny przywódca szczepu Simba, Christophe Gbenye, chciał spalić żywcem na głównym placu miasteczka.
W ciągu czterdziestu minut od zwinięcia spadochronu zrozumiał, że znalazł swoje życiowe powołanie. Po tygodniu uciekł, by uniknąć powrotu do koszarowych baraków w Belgii i dołączył do najemników. Oprócz wielkiej siły swych pięści i ramion, Mały Marc stał się dla nich użytecznym nabytkiem ze względu na opanowaną do perfekcji umiejętność posługiwania się bazooką, która była jego ulubioną bronią. Strzelał z niej z nonszalancją chłopca bawiącego się procą.
Tej nocy, gdy wylatywał z enklawy w stronę Libreville, kończył właśnie trzydzieści lat.
Po drugiej stronie przejścia, naprzeciwko Marka, siedział trzydziestojednoletni Jean-Baptiste Langarotti. Niski, szczupły i śniady, był Korsykaninem. Urodził się i dorastał w miasteczku Calvi, a w wieku osiemnastu lat został powołany do francuskiego
16
wojska i wysłany, podobnie jak setki tysięcy jego rówieśników, by walczyć w Algierii. Parę miesięcy później został zawodowym żołnierzem, a wkrótce potem przydzielono go do Dziesiątego Kolonialnego Pułku Spadochroniarzy - słynnych, budzących lęk czerwonych beretów, dowodzonych przez generała Massu. Nazywano ich po prostu lesparas. Miał dwadzieścia jeden lat, gdy nastąpił przełom i niektóre z zawodowych jednostek francuskiej armii kolonialnej stanęły po stronie organizacji OAS, walczącej w imię idei wiecznie francuskiej Algierii. Langarotti przyłączył się więc do OAS, ale niedługo potem zdezerterował i w kwietniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku, po załamaniu się puczu, zaczął się ukrywać. Trzy lata później został złapany we Francji, gdzie do tego czasu żył pod fałszywym nazwiskiem. Cztery kolejne lata spędził w więzieniu - początkowo w ciemnej celi w Sante w Paryżu, potem w Tours, a wreszcie w Ile de Re. Nie był przykładnym więźniem, czego dowody dwaj strażnicy będą nosić na swoich ciałach do końca życia.
Wielokrotnie bity niemal na śmierć za atakowanie strażników, odsiedział cały wyrok i wyszedł na wolność w sześćdziesiątym ósmym roku. Teraz nie bał się już niczego, z wyjątkiem małych, zamkniętych pomieszczeń. Poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie da się wsadzić do żadnego więzienia, nawet jeśli miałoby go to kosztować życie. I to życie nie tylko jego, ale także tych, którzy po niego przyjdą. Trzy miesiące po zwolnieniu poleciał na własny koszt do Afryki, trafił akurat na wojnę i przyłączył się jako zawodowy najemnik do Shannona. Od momentu wyjścia z więzienia nie przestawał ćwiczyć się w posługiwaniu bronią, której używał kiedyś na Korsyce jeszcze jako chłopiec. Później dzięki niej wyrobił sobie reputację na uliczkach Algieru. Na lewym przegubie nosił zawsze skórzany pasek, taki jakich używano dawniej do ostrzenia brzytwy. W wolnych chwilach odpinał go i owij ał wokół lewej pięści, do prawej dłoni zaś brał nóż. Było to piętnastocentymetrowe ostrze, osadzone w kościanej rękojeści. Umiał posługiwać się tą bronią tak szybko, że zanim ofiara zorientowała się, że została zraniona nóż był już z powrotem schowany w rękawie. Teraz, w drodze do Libreville przesuwał ostrze rytmicznymi ruchami w tę i z powrotem po skórzanym pasku, a nóż stawał się coraz ostrzejszy. Zajęcie to uspokajało Langarottiego, i choć równocześnie denerwowało innych, nikt nie śmiał zwrócić mu uwagi. Wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że lepiej nie mieć na pieńku z tym człowieczkiem o łagodnym głosie i smutnym półuśmiechu.
Pomiędzy Langarottim a Shannonem ulokował się najstarszy członek grupy, czterdziestoletni Kurt Semmler, Niemiec. To właśnie on zaprojektował naszywkę z trupią czaszką i piszczelami, noszoną przez najemników i cały ich afrykański oddział. On również oczyścił z żołnierzy rządowych dziewięciokilometrowy odcinek frontu, jako ostrzeżenie wbijając wzdłuż pierwszej linii pale z głowami zabitych poprzedniego dnia. W efekcie przez następny miesiąc teren ten należał do najspokojniejszych. Semmler urodził się w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku i wychowywał w hitlerowskich Niemczech. Był synem inżyniera z Monachium, który zginął później na froncie wschodnim.
Semmler działał gorliwie w Hitlerjugend, podobnie jak prawie cała niemiecka młodzież w tamtych czasach. W wieku piętnastu lat objął dowództwo nad oddziałem złożonym z młodszych od siebie chłopców i kilku mężczyzn po siedem-
2 - Psy wojny
17
dziesiątce. Ich zadaniem było zatrzymanie kolumny czołgów generała Pattona, ale ponieważ za całe uzbrojenie mieli trzy karabiny i jeden pancerfaust, misja nie zakończyła się sukcesem. Następne lata Semmler spędził w Bawarii pod okupacją Amerykanów, których nienawidził. Unikał swojej matki, religijnej fanatyczki, która chciała, by został księdzem. Gdy skończył siedemnaście lat, uciekł z domu, przekroczył francuską granicę pod Strassburgiem, znalazł najbliższy punkt werbunkowy, w którym przyjmowano głównie zbiegłych Niemców i Belgów, i zaciągnął się. Po roku spędzonym w Sidibel-Abbes został wysłany ze specjalnymi siłami do ówczesnych Indochin. Osiem lat później, po walkach pod Dien Bien Phu i pobycie w szpitalu w Tourane (Danang), gdzie usunięto mu płuco, został wreszcie odesłany do Francji. Dzięki temu nie musiał patrzeć na ostateczną klęskę w Ha-noi. Po rekonwalescencji w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku wylądował w Algierii jako starszy sierżant Pierwszego Regimentu Spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej, uważanego za elitę elit francuskiej armii kolonialnej. Należał do nielicznej grupki żołnierzy tej formacji, która ocalała z krwawych walk w Indochinach. Darzył szacunkiem tylko dwóch ludzi: pułkownika Rogera Fau-lques'a, który dowodził kompanią spadochroniarzy podczas jednej z masakr, oraz komendanta Le Bras, również weterana, stojącego obecnie na czele Gwardii Republikańskiej Gabonu i czuwającego, by ten bogaty w złoża uranu kraj nie wydostał się spod wpływów francuskich. Nawet pułkownik Marc Rodin, który był kiedyś dowódcą Semmlera, stracił w jego oczach, gdy OAS została rozbita.
Semmler, służąc w Pierwszym Regimencie Spadochroniarzy, brał udział w puczu algierskim. Jego oddział został wtedy zdziesiątkowany, a następnie rozwiązany przez Charlesa de Gaulle'a. Poszedł jednak za swoimi francuskimi oficerami, a potem, po ogłoszeniu niepodległości Algierii, został złapany w Marsylii. Odsiedział dwa lata wwiezieniu i gdyby nie cztery rzędy wojskowych odznaczeń na piersi, spędziłby tam dużo więcej czasu. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku znalazł się na wolności, po raz pierwszy od dwudziestu lat w cywilu. Nawiązał kontakt ze swym byłym kolegą z celi, który wciągnął go w działalność przemytniczą w rejonie Morza Śródziemnego. Przez trzy lata, z przerwana rok spędzony we włoskim więzieniu, przewoził alkohol, złoto, a czasami również broń z jednego końca Morza Śródziemnego na drugi. Właśnie wzbogacał się na przemycie papierosów między Włochami a Jugosławią, gdy jego wspólnik okantował za jednym zamachem sprzedawców i odbiorców, po czym zniknął z całą forsą, pozostawiając Semmlera na pastwę oszukanych i wściekłych "dżentelmenów" z podziemia. Kurt musiał uciekać - najpierw statkiem do Hiszpanii, a stamtąd autobusami do Lizbony, gdzie skontaktował się z jednym ze swych przyjaciół, handlarzem bronią. Człowiek ten pomógł mu zaciągnąć się na wojnę w Afryce, o której przeczytał wcześniej w gazetach. Tam spotkał Shannona, który z miejsca przyjął go do oddziału ze względu na ogromne doświadczenie, jakie miał Kurt w walkach w dżungli. Teraz, w samolocie lecącym do Libreville, Semmler drzemał, podobnie jak większość najemników.
DC-4 znalazł się nad lotniskiem na dwie godziny przed świtem. W samolocie słychać było ciche popłakiwanie dzieci, do którego w pewnej chwili dołączyło również pogwizdywanie. To był Shannon. Jego koledzy wiedzieli już, że ich do-
18
wódca zawsze gwiżdże na początku akcji i na jej zakończenie. Shannon zdradził im kiedyś nawet tytuł tej piosenki - "Hiszpański Harlem".
DC-4 dwukrotnie okrążył lotnisko w Libreville, podczas gdy Van Cleef rozmawiał przez radio z wieżą kontrolną. Kiedy samolot wreszcie wylądował, na końcu pasa startowego pojawił się wojskowy łazik z dwoma francuskimi oficerami, którzy gestami dali znać Van Cleefowi, by kołował za nimi.
Poprowadzili samolot daleko za główne budynki lotniska, i tu kazali go zatrzymać i nie wyłączać silników. Szybko podstawiono schodki pod tylne drzwi i francuski oficer wszedł do środka. Rozejrzał się uważnie dookoła i z niesmakiem skrzywił nos. Wyraźnie nie spodobał mu się panujący tutaj zaduch. Kiwnął na najemników, by zeszli wraz z nim na ziemię, po czym kazał drugiemu pilotowi zamknąć drzwi samolotu. Po chwili DC-4 znów pokołował w stronę głównych budynków lotniska, gdzie grupa lekarzy i pielęgniarek z Czerwonego Krzyża czekała już na przyjęcie dzieci. Najemnicy pomachali Van Cleefowi i podążyli za francuskim oficerem.
Przez godzinę czekali w jednym z baraków, siedząc na niewygodnych drewnianych krzesłach. Co jakiś czas do wnętrza zaglądali młodzi francuscy żołnierze, by obejrzeć sobie les affrewc - te potwory. Wreszcie najemnicy usłyszeli odgłos parkującego dżipa i stukot kroków w korytarzu. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł opalony oficer o stanowczym wyrazie twarzy. Ubrany był w jasny tropikalny mundur, na głowie miał kepi ze złotą lamówką. Shannon dostrzegł jego surowe, badawcze spojrzenie, krótkie, szpakowate włosy i odznakę spadochroniarza nad pięcioma rzędami wysokich odznaczeń wojskowych. Zauważył również niedowierzanie malujące się na twarzy Semmlera, który zerwał się i wyprężył na baczność, wypinając pierś. Shannonowi nie trzeba już było przedstawiać oficera - zrozumiał, że musi to być legendarny Le Bras.
Weteran wojen w Indochinach i Algierii uścisnął każdemu z nich dłoń. Przed Semmlerem zatrzymał się na dłużej.
-Alors, Semmler? - zapytał cicho, uśmiechając się lekko. - Ciągle walczysz. Ale widzę, że już niejako adiutant, ale kapitan.
Semmler był zakłopotany.
- Oui, mon commandant... pardon, mon colonel. Tylko tymczasowo.
Le Bras z namysłem pokiwał głową. Po chwili zwrócił się do wszystkich:
- Przydzieliłem wam wygodne kwatery. Będziecie mogli się wykąpać, ogolić
i najeść. Podejrzewam, że nie macie żadnych ubrań na zmianę, ale spróbujemy
coś dla was załatwić. Przez pewien czas nie będziecie mogli opuszczać swoich
pokoi. To tak na wszelki wypadek, bo po mieście kręci się masa dziennikarzy,
a trzeba unikać jakichkolwiek kontaktów z nimi. Postaramy się załatwić wam prze
lot do Europy tak szybko, jak to tylko będzie możliwe.
To było wszystko, co miał im do powiedzenia. Uniósł prawą rękę do daszka kepi, zasalutował i wyszedł.
W godzinę później najemnicy zostali przewiezieni zamkniętą furgonetką do hotelu Gamba. Wprowadzono ich tylnymi drzwiami i umieszczono w pokojach na ostatnim piętrze budynku. Hotel Gamba wybudowano niedawno, zaledwie pół kilo-
19
metra od lotniska. Do centrum miasta był stąd spory kawałek drogi. Młody oficer, który towarzyszył im w drodze do hotelu, zapowiedział, że posiłki będą otrzymywali do pokojów, których tnająnie opuszczać aż do odwołania. Przyniósł im ręczniki, brzytwy, pastę i szczoteczki do zębów, mydło, a nawet gąbki. Dostarczono im także tacę z kawą. Potem każdy z najemników zanurzył się z rozkoszą w czystej, pachnącej, gorącej wodzie. Była to ich pierwsza kąpiel od ponad sześciu miesięcy.'
W południe przybył wojskowy fryzjer, a zaraz po nim zjawił się kapral z całym stosem bielizny, skarpet, koszul, spodni, piżam i płóciennych butów. Zaczęli przymierzać ubrania, dopasowując je na siebie, a kapral cierpliwie czekał. Odszedł, zabierając niepotrzebną resztę. O pierwszej oficer wrócił wraz z czterema kelnerami, którzy przynieśli obiad. Przestrzegł najemników przed wychodzeniem na balkon. Jeśli chcą się pogimnastykować, muszą to robić w swoich pokojach. Zapowiedział też, że wieczorem przyniesie im książki i magazyny, choć nie wie, czy uda mu się zdobyć coś po angielsku albo afrykanersku.
Po obfitym posiłku, o jakim przez ostatnie pół roku mogli tylko pomarzyć, najemnicy położyli się spać w czystej pościeli i na niewiarygodnie wygodnych materacach. A gdy tak spali smacznie i głęboko, kapitan Van Cleef startował właśnie swoim DC-4 z lotniska w Libreville. Przeleciał nad hotelem Gamba i skierował się na południe, w stronę Caprivi i Johannesburga. Jego robota była skończona.
Na najwyższym piętrze hotelu spędzili cztery tygodnie. W tym czasie zainteresowanie prasy wygasło, a reporterzy zostali odwołani przez wydawców, którzy nie widzieli sensu w przedłużaniu pobytu swoich ludzi w mieście, w którym niczego nie można się było dowiedzieć.
Pewnego wieczora w hotelu pojawił się bez zapowiedzi kapitan ze sztabu pułkownika Le Bras. Uśmiechnął się szeroko do najemników.
- Panowie, mam dla was nowinę. Dziś w nocy odlatujecie do Paryża samolotem linii Air Afriąue o dwudziestej trzeciej trzydzieści.
Najemnicy, śmiertelnie znudzeni przedłużającym się oczekiwaniem, zaczęli krzyczeć z radości.
Lot do Paryża z międzylądowaniami w Douala i w Nicei trwał dziesięć godzin. Tuż przed dziesiątą rano następnego dnia Le Bourget powitało najemników zimną lutową pogodą. Poszli jeszcze razem na kawę do baru na lotnisku i tam też się pożegnali. Dupree miał jechać autobusem na Orły, a stamtąd najbliższym samolotem do Johannesburga i Cape Town. Semmler chciał się wybrać razem z nim, ale przedtem musiał wpaść na krótko do Monachium. Vlaminck postanowił udać się na Gare du Nord, by złapać ekspres do Brukseli, a stamtąd jakieś połączenie do Ostendy. Langarotti również wybierał się na dworzec kolejowy, ale nie Gare du Nord, lecz Gare de Lyon, bo chciał dostać się do Marsylii.
Uzgodnili, że pozostaną w kontakcie i popatrywali teraz na Shannona. Był ich przywódcą; od niego zależało, czy znajdą nową robotę, kolejny kontrakt, następną wojnę. Oczywiście, gdyby którykolwiek z nich usłyszał o jakiejś nowej możliwości, zaraz skontaktowałby się z resztą grupy, a w pierwszej kolejności z Shannonem.
20
- Zostaną przez pewien czas w Paryżu - powiedział Cat. - Tu łatwiej znaleźć
jakieś tymczasowe zajęcie niż w Londynie.
Wymienili adresy - na poste restante lub do barów, w których zaufany barman odda list adresatowi, gdy tylko ten wpadnie na drinka. Wreszcie rozstali się i każdy z nich poszedł swoją drogą.
Ich powrót z Afryki został utrzymany w tajemnicy, więc na lotnisku Le Bour-get nie było ani jednego dziennikarza. Ktoś jednak czekał na dowódcę grupy przed budynkiem lotniska.
- Shannon!
Nazwisko wymówione zostało z francuskim akcentem i niezbyt przyjacielskim tonem. Shannon odwrócił się i zmrużył oczy na widok stojącej przed nim postaci. Krępy mężczyzna o długich, zwisających wąsach ubrany był w ciężki, zimowy płaszcz. Ze sposobu, w jaki na siebie patrzyli można było łatwo wywnioskować, że nie przepadają za sobą.
- Roux - powiedział Shannon.
- A więc wróciłeś - stwierdził Francuz opryskliwie.
- Tak. Wróciliśmy.
Roux uśmiechnął się ironicznie. -1 przegraliście.
- Nie mieliśmy wyboru - odparł Shannon.
- Dam ci, radę, przyjacielu - warknął Roux. - Wracaj do swojego kraju. Nie
zostawaj tutaj. Byłbyś głupi, gdybyś nie posłuchał. To moje miasto. Jeśli nawinie
się jakiś kontrakt, będę wiedział pierwszy i to ja go podpiszę. A ludzi dobiorę
sobie sam.
Zamiast odpowiedzi, Shannon podszedł do pierwszej z brzegu taksówki i wrzucił do środka swój bagaż. Roux zbliżył się z pobladłą ze wściekłości twarzą.
- Słuchaj, Shannon! Ostrzegam cię...
Irlandczyk spojrzał mu prosto w oczy.
-Nie, Roux, to ty mnie posłuchaj: Zostanę w Paryżu tak długo, jak będę chciał. Nie robiłeś na mnie wrażenia w Kongo, nie zrobisz i teraz. Po prostu się odwal.
Taksówka odjechała, a Roux długo jeszcze patrzył za nią wściekłym wzrokiem. Potem odwrócił się i podszedł do swego samochodu, klnąc na głos.
Włożył kluczyk do stacyjki, zapalił silnik, wrzucił bieg, a potem przez chwilę siedział bez ruchu, gapiąc się przed siebie.
- Pewnego dnia zabiję tego drania - mruknął. Ale nawet ta myśl nie poprawi
ła mu nastroju.
ROZDZIAŁ 2
Jack Mulrooney obrócił się leniwie na polowym łóżku osłoniętym moskitierą i popatrzył na jaśniejące na wschodzie niebo. Delikatna szarość poranka pozwalała rozróżnić zarysy wysokich drzew. Jack zapalił papierosa i klnąc otacza-
21
jącą go dziewiczą dżunglę zadał sobie pytanie, podobnie jak to czynili wszyscy znawcy Afryki, po co w ogóle wracał na ten zapowietrzony, morowy kontynent.
Gdyby postarał się szczerze odpowiedzieć, przyznałby, że nie umie żyć w żadnym innym miejscu, a już na pewno nie w Londynie czy w ogóle w Anglii. Nie znosił miast, przepisów i zarządzeń, podatków i zimna. Jak wszyscy ludzie znający Afrykę, kochał ją i nienawidził, ale równocześnie wiedział, że już ćwierć wieku temu weszła mu w krew wraz z malarią, whisky i milionami ukąszeń owadów.
W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, mając dwadzieścia pięć lat, wyjechał z Anglii. Przedtem pracował jako mechanik królewskich sił powietrznych, między innymi w Takoradi, gdzie zajmował się montażem spitfire'ów przeznaczonych dla Afryki Wschodniej i Bliskiego Wschodu. Wtedy właśnie po raz pierwszy zetknął się z Afryką. Po demobilizacji otrzymał odpowiednią odprawę, zostawił zimny, głodny Londyn i wsiadł na statek zmierzający do Afryki Zachodniej. Ktoś powiedział mu, że można tam zrobić majątek.
Wprawdzie nie udało mu się zbić fortuny, ale po wielu kłopotach uzyskał niewielką koncesję na pokłady cyny na wyżynie Benue, jakieś sto dwadzieścia kilometrów od Jos w Nigerii. W okresie walk na Malajach udało mu się całkiem nieźle zarobić, bo wartość rynkowa cyny była wysoka. Pracował razem z robotnikami z plemienia Tiv. W angielskim klubie damy, których świetność ulatywała wraz z końcem imperium, ubolewały, że Jack zbytnio brata się z czarnymi, co w ich opinii było już zupełnym upadkiem obyczajów. Prawda była taka, że Mul-rooney naprawdę polubił afrykański styl życia. Lubił busz, lubił dżunglę i kompletnie lekceważących go Afrykanów, których próbował bezskutecznie krzykiem zagonić do pracy. Chętnie siadywał razem z nimi by sączyć palmowe wino. Lubił obserwować plemienne zwyczaje i szanował szczepowe tabu. Nie wywyższał się. Jego koncesja wygasła w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku, akurat gdy Nigeria osiągnęła niepodległość. Zaciągnął się więc do pracy w spółce Manson Consolidated, która posiadała koncesję na bogate złoże cyny. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku, gdy i ta koncesja wygasła, Mulrooney pozostał nadal pracownikiem spółki.
W wieku pięćdziesięciu lat był ciągle potężnym, dobrze zbudowanym facetem, silnym jak wół. Jego wielkie dłonie nosiły ślady długoletniej pracy w kopalni. Jedną ręką przeczesał swoje niesforne siwiejące włosy, a drugą wcisnął niedopałek papierosa w czerwoną, wilgotną ziemię pod łóżkiem. Było już jaśniej, najwyraźniej zbliżał się świt. Słyszał, jak kucharz rozpala ogień po drugiej stronie polany.
Mulrooney mówił o sobie, że jest inżynierem górnictwa, choć w rzeczywistości nie posiadał żadnego stopnia naukowego. Ukończył kilka kursów z tej dziedziny i dodał do nich to, czego nie nauczy żaden uniwersytet - dwadzieścia pięć lat praktyki. Wydobywał złoto w Witwatersrandzie i miedź w Ndoli, robił odwierty, by znaleźć drogocenną wodę w Somalii, a w Sierra Leone poszukiwał diamentów. Wiedział instynktownie, który chodnik w kopalni może być niebezpieczny, a obecność złota w piasku rozpoznawał węchem. Tak przynajmniej opowiadał wieczorami w barze, po wypiciu dwudziestu butelek piwa, a wtedy i tak nikt nie zamierzał się z nim kłócić. Mulrooney był jednym z ostatnich prawdziwych poszukiwaczy. Wiedział,
22
że ManCon powierza mu niezbyt ważne zadania, wysyłając w miejsca odległe o dziesiątki mil od cywilizacji, gdzie mogły kryć się jakieś złoża. Ale Jack lubił tą pracą i samotność, która jej towarzyszyła - taki wybrał styl życia.
Jego obecna misja miała identyczny przebieg. Przez ostatnie trzy miesiące prowadził poszukiwania u podnóża pasma górskiego, zwanego Górami Kryształowymi, w głębi republiki Zangaro, będącej małą enklawą na zachodnim wybrzeżu Afryki.
Powiedziano mu, że ma się skoncentrować na samej Kryształowej Górze. Łańcuch wysokich nawet do tysiąca metrów wzgórz ciągnął się od j ednego końca republiki do drugiego, w odległości jakichś sześćdziesięciu kilometrów od wybrzeża. Oddzielał przybrzeżnąrówninę od dzikich obszarów położonych w głębi kraju. Przez jedyną przerwę w skalistym masywie biegła wąska droga, latem zakurzona i wypalona słońcem, zimą zmieniająca się w bagno. Po drugiej strome gór mieszkało prymitywne plemię Vindu, i nawet Mulrooney, który widział już różne dzikie okolice, nigdy jeszcze nie spotkał się z takim zacofaniem, jak w tej części Zangaro.
Nazwę całemu łańcuchowi dała góra, znajdująca się niemal na jego końcu. Nie była nawet najwyższa. Przed czterdziestu laty samotny misjonarz, przedostawszy się przez wzgórza do wnętrza kraju, zboczył trochę na południe i po przejściu jeszcze kilkunastu kilometrów natknął się na pojedynczy szczyt. Poprzedniej nocy padał deszcz. Była to typowa ulewa tropikalna, j edna z tych, które przypominają oberwanie chmury, a muszą wystarczyć na cały rok. Góra połyskiwała w porannym słońcu, więc misjonarz nazwał ją Kryształową Górą i zapisał to w swoim dzienniku. Dwa dni później został złapany i zjedzony. Po roku patrol żołnierzy kolonialnych znalazł jego pamiętnik, służący miejscowym wieśniakom jako rodzaj talizmanu. Wojskowi spełnili swój obowiązek, czyli znieśli wioskę z powierzchni ziemi, a następnie wrócili na wybrzeże i oddali znaleziony notatnik towarzystwu misyjnemu. I w ten właśnie sposób przetrwała nazwa, nadana górze przez nikomu nie znanego misjonarza, który prawdopodobnie nie zrobił już nic innego, co świat mógłby zapamiętać. Jakiś czas potem nazwą tą ochrzczono cały łańcuch górski.
Blask bijący od góry nie pochodził od kryształów, lecz od niezliczonych drobnych strumyczków wody, spływających po ulewie ze szczytu. W podobny sposób woda spływała również z innych gór, ale tam widok zasłaniała bujna, tropikalna roślinność, która przypominała ogromny zielony dywan, ściśle pokrywający stoki. Jedna jedyna Kryształowa Góra lśniła w promieniach słońca, gdyż jej zbocza nie były w ogóle porośnięte. Ani misjonarz, ani żaden z kilkunastu innych białych, którzy się z nią zetknęli nie zastanawiali się, dlaczego tak jest.
Po trzech tygodniach przebywania w parującym piekle dżungli otaczającej Kryształową Górą Mulrooney już wiedział.
Zaczął od obejścia góry dookoła. Odkrył, że między jej zboczem od strony morza a resztą łańcucha istnieje przerwa, i dlatego wzniesienie wydaje się odsunięte na wschód od całego masywu. Było niższe od pozostałych, od strony wybrzeża pozostawało niewidoczne. Spływało z niego też o wiele więcej strumyczków niż z innych wzgórz. Mulrooney policzył je wszystkie - zarówno te na Kryształowej Górze, jak i na sąsiednich wzniesieniach. Nie było żadnych wątpliwości. Z sąsiednich gór po deszczu spore ilości wody spływały w dół, ale równie
23
dużo wsiąkało w ziemię. Na wszystkich wzgórzach warstwa gleby pokrywającej skalne podłoże wynosiła około sześciu metrów, podczas gdy na Kryształowej Górze nie istniała prawie wcale. Ludzie ze szczepu Vindu, których Mulrooney zatrudnił do prostszych prac porobili małe odwierty w gruncie i okazało się, że różnice rzeczywiście są istotne.
Przez miliony lat gleba powstała z okruchów niszczejących skał oraz piasku i pyłu niesionego przez wiatr. Deszcze spłukiwały część osadu ze zboczy do strumieni, które niosły go dalej, część jednak pozostawała nietknięta na swoim miejscu. Przez tysiące lat warstwa nakładała się na warstwę, i tak zbocza gór pokrywały się coraz grubszą warstwą ziemi. Nasiona roślin, przenoszone przez ptaki i przez wiatr opadały i zagnieżdżały się w niej, kiełkując, rosnąc i pokrywając zbocza gór gęstym płaszczem zieleni. Ich korzenie wiązały podłoże, zatrzymując je na stokach. Kiedy Mulrooney oglądał wzgórza, rosły tam potężne drzewa. Na wszystkich z wyjątkiem jednego.
Woda, spływająca po deszczu z gór, żłobiła sobie w miękkich skałach kanaliki, częściowo też wsiąkała w warstwę piasku i ziemi pokrywającą zbocza. Na Kryształowej Górze było to niemożliwe. Tutaj ziemia zalegała w nielicznych niszach, które porastały kępy trawy, krzewów i paproci. Oddzielone były szerokimi pasami gołej skały, po których woda spływała bez przeszkód w dół, zostawiając po sobie lśniące w blasku słońca wstęgi. Misjonarz, który nazwał górę, dostrzegł właśnie te błyszczące ślady dobrze widoczne między kępami ciemnej zieleni. Kryształowa Góra zbudowana była z innego materiału niż pozostałe wzgórza łańcucha. Ze skały dużo starszej i twardej jak granit.
Mulrooney po dokładnych badaniach ustalił te fakty ponad wszelką wątpliwość. Obejście góry zajęło mu ponad dwa tygodnie, ale naliczył przynajmniej siedemdziesiąt strumieni, spływających ze szczytu i łączących się dalej w trzy główne potoki, płynące głęboką doliną na wschód. Zauważył też, że na brzegach strumieni gleba ma inny, specyficzny kolor, inna jest również roślinność. Niektóre gatunki pospolite dookoła, tutaj nie występowały wcale, albo jedynie w formie skarłowaciałej.
Mulrooney narysował mapę, na którą naniósł wszystkie strumienie. Potem pobrał próbki piasku i żwiru z dna potoków. Zbierał po dwa wiadra materiału, przepłukiwał przez sito i usypywał w stożek, który następnie dzielił łopatką na cztery części. Wybierał dwie przeciwległe, znów je mieszał i usypywał kolejną piramidkę, którą dzielił na cztery mniejsze. Powtarzał ten proces do momentu osiągnięcia reprezentatywnej próbki, ważącej około jednego kilograma. Po wysuszeniu wsypywał próbkę do płóciennego woreczka z plastikowym spodem, pieczętował go i odpowiednio znakował. W ciągu miesiąca uzbierał sześćset woreczków piasku i żwiru, ważących w sumie siedemset kilogramów. Potem zabrał się do samej góry.
Już wtedy był przekonany, że badania laboratoryjne zebranych próbek potwierdzą obecność w nich cyny wypłukiwanej przez wodę w ciągu tysięcy lat. Będzie to dowód, że w Kryształowej Górze znajdują się złoża kasyterytów, czyli kamieni cynowych.
Podzielił górę na sektory, by odnaleźć źródła strumieni i zbadać powierzchnie skalne, po których woda spływała w czasie pory deszczowej. Przed upływem tygo-
24
dnia wiedział już, że ma do czynienia nie z pojedynczym pokładem cyny, ale ze złożem, nazywanym przez geologów złożem rozproszonym. Dowody istnienia cyny znajdował teraz niemal na każdym kroku. Nawet pod korzeniami roślin zauważył w skale gęstą siatkę drobnych żyłek mlecznego kwarcu, półtoracentymetrowej szerokości.
Wszystko dokoła mówiło mu: cyna! Obszedł górę jeszcze trzy razy i upewnił w swojej opinii. Za pomocą młotka i dłuta wielokrotnie wbijał się głęboko w litą skałę, a to, co widział nie pozostawiało cienia wątpliwości - cyna była wszędzie.
Po raz kolejny przystąpił do kompletowania próbek. Zbierał białe grudki kwarcu, a także, by mieć pewność że niczego nie przeoczył, odłamki skały występującej pomiędzy żyłkami. Po trzech miesiącach od dnia, gdy po raz pierwszy wkroczył w pierwotną dżunglę na wschód od głównego łańcucha gór, zakończył pracę. Musiał teraz przetransportować na wybrzeże kilkaset kilogramów żwiru, piasku i odłamków skalnych. Półtorej tony próbek znoszono z gór do obozu partiami, co trzy dni. Teraz, kiedy wszystko zostało porządnie ułożone pod specjalnymi płachtami, Mulrooney odpoczywał, czekając na wschód słońca.
Poprzedniego dnia w sąsiedniej wiosce wynajął tragarzy, którzy mieli przyjść dzisiaj zaraz po śniadaniu i przenieść worki na trakt, szumnie nazywany drogą. Łączył on wnętrze kraju, leżące za górami, z wybrzeżem. W przydrożnej wsi stała dwutonowa ciężarówka, do której kluczyki Mulrooney miał przy sobie. Jeśli tylko tubylcy nie rozebrali samochodu na kawałki, to powinno dać się go uruchomić. Zresztą zapłacił przywódcy wioski sporo pieniędzy za pilnowanie auta. Zapłacił też dwudziestu tragarzom, którzy mieli iść za ciężarówką i w razie potrzeby wyciągać ją z dziur lub pchać pod górę. W ten sposób w ciągu trzech dni powinien dotrzeć z próbkami do stolicy kraju. Stamtąd wyśle telegram do Londynu i będzie musiał poczekać kilka dni na wyczarterowany przez spółkę statek. Mulrooney wolałby wprawdzie skierować się na północ, nadłożyć drogi o jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów i dotrzeć do sąsiedniej republiki, gdzie znajdowało się lotnisko, z którego mógłby wysłać transport do Londynu, ale w umowie pomiędzy ManConem a rządem Zangaro znalazł się punkt nakazujący przywiezienie próbek do stolicy kraju.
Jack Mulrooney podniósł się z łóżka, rozsunął moskitierę i zawołał do kucharza:
- Hej, Dingalling, gdzie moja kawa, do cholery?
Kucharz należący do plemienia Vindu, który rozumiał jedynie słowo "kawa", uśmiechnął się w stronę Jacka i pomachał wesoło ręką. Mulrooney podszedł do pojemnika z wodą do mycia.
- Cholerna Afryka - mruczał, ochlapując twarz i oganiając się od moskitów,
które rzuciły się na jego spocony tors. Ale tego ranka był zadowolony. Miał pew
ność, że znalazł zarówno osad cynowy, jak i skalne pokłady tego surowca. Jedy
nym pytaniem, na które nie znał odpowiedzi, była jeszcze zawartość cyny w jed
nej tonie skały. Potem specjaliści ustalą, czy przy cenie trzech tysięcy trzystu
dolarów za tonę założenie obozu górniczego, zainwestowanie w skomplikowane
maszyny i siłę roboczą, nie wspominając już o konieczności przygotowania ła
twiejszego dostąpu do wybrzeża poprzez zbudowanie kolejki wąskotorowej, jest
25
uzasadnione i opłacalne. A to miejsce było naprawdę trudno dostępne i zapomniane przez Boga. Jak zwykle, cała sprawa zostanie rozstrzygnięta w oparciu o przeliczenia finansowe. Funty, szylingi i pensy... Cóż, tak już działa ten świat. Jack zabił kolejnego moskita na swoim ramieniu i włożył bawełnianą koszulkę.
W sześć dni później Jack Mulrooney przechylił się przez barierkę na pokładzie małego frachtowca, czarterowanego przez jego spółkę, i splunął w stronę znikających wybrzeży Zangaro.
- Przeklęci dranie - mamrotał wściekle. Na piersiach i plecach miał sine pręgi, a policzek znaczyła mu czerwona szrama. Podczas obławy w hotelu porządnie oberwał.
Dwa dni zajęło mu przenoszenie próbek z buszu na ciężarówkę. Przez całą dobę, przy akompaniamencie przekleństw ociekających potem i potwornie zmęczonych tragarzy, pokonywali piaszczystą, wyboistą drogę prowadzącą na wybrzeże. W czasie pory deszczowej taka wyprawa byłaby niemożliwa, ale nawet teraz, w okresie suszy, wielki załadowany po brzegi mercedes o mało się nie rozleciał na wyboistym i pełnym głębokich dziur trakcie. Mulrooney zapłacił tragarzom z plemienia Vindu i odprawił ich, gdy dotarli do solidniejszej, asfaltowej drogi, która zaczynała się jakieś dwadzieścia kilometrów przed stolicą. Stamtąd udało mu się w ciągu godziny dojechać rozklekotaną ciężarówką do miasta i dotrzeć do hotelu.
Słowo "hotel" nie było najlepszym określeniem budynku, który - kiedyś wytworny i elegancki - po uzyskaniu przez państwo niepodległości zamienił się w obskurny zajazd. Był tam jednak parking, na którym Mulrooney zostawił zamkniętą ciężarówkę. Wysłał telegram do Londynu i okazało się, że zrobił to w ostatniej chwili, bo sześć godzin później, zgodnie z zarządzeniem prezydenta, Zangaro zostało odcięte od świata. Zablokowano dostęp do wszelkich środków komunikacji, zamknięto lotnisko i port.
Mulrooney dowiedział się o tym w momencie, gdy do hotelu wdarła się grupa uzbrojonych w karabiny, obdartych żołnierzy, którzy zaczęli przetrząsać pokoje. Pytanie ich o cokolwiek nie miało żadnego sensu. Wrzeszczeli coś do siebie w języku, którego Mulrooney nie znał, choć po trzech miesiącach spędzonych wśród ludzi ze szczepu Vindu orientował się, że musi to być jakaś odmiana właśnie ich narzecza.
Mulrooney zniósł dwa uderzenia kolbą, ale potem nie wytrzymał i trzasnął pięścią najbliższego żołnierza, który wylądował na drugim końcu korytarza. Wówczas jego towarzysze wpadli w szał. Jakimś cudem nie padł żaden strzał, może dlatego że żołnierze woleli używać karabinów raczej do bicia niż do strzelania ze względu na zbyt, jak dla nich, skomplikowaną obsługę bezpiecznika i spustu.
Mulrooney został zawleczony na najbliższy komisariat policji, gdzie przez dwa dni na przemian wymyślano mu w najgorszych słowach lub zamykano go w podziemnej celi. Na szczęście pewien szwajcarski biznesmen, jeden z nielicznych obcokrajowców w republice, był świadkiem aresztowania. Przejrzał rzeczy
26
Mulrooneya pozostawione w hotelu i skontaktował się z ambasadą szwajcarską, jedną z sześciu dyplomatycznych placówek w mieście. Z kolei ambasada skontaktowała się z MacConem.
W dwa dni później do portu zawinął specjalnie wezwany frachtowiec, a szwajcarski konsul wynegocjował zwolnienie Mulrooneya. Niewątpliwie zapłacił łapówkę, którą później MacCon musiał mu zwrócić. Jack Mulrooney był jednak niepocieszony. Po zwolnieniu znalazł swoją ciężarówkę zdewastowaną, a zebrane w górach próbki walały się po całym parkingu. Odłamki skał zostały wcześniej oznakowane, więc rozpoznanie ich nie stanowiło problemu. Gorzej było z piaskiem, żwirem i ziemią, które pomieszały się ze sobą. Na szczęście jednak zawartość około pięćdziesięciu woreczków pozostała nienaruszona, więc Mulrooney zebrał je, związał i wziął ze sobą na statek. Nawet tutaj pełno było celników, policjantów i żołnierzy, którzy klnąc i wrzeszcząc przeszukiwali frachtowiec od dzioba do rufy. Nikt nie wiedział, co chcą znaleźć.
Przerażony urzędnik szwajcarskiego konsulatu, który zabrał Mulrooneya z policyjnego baraku do hotelu, opowiedział mu, że podobno próbowano zamordować prezydenta i teraz oddziały wojska poszukują jakiegoś wysokiego rangą oficera, prawdopodobnie odpowiedzialnego za ten zamach.
Po czterech dniach od opuszczenia portu w Clarence Jack Mulrooney, pilnujący swych próbek jak oka w głowie, był już w Anglii. Wylądował w Luton na pokładzie samolotu czarterowego. Woreczki ze skałami i żwirem zostały załadowane na ciężarówkę i zawiezione do Watford do analizy, a Mulrooney musiał się poddać dokładnemu badaniu lekarskiemu, by w końcu uzyskać zgodę na trzytygodniowy urlop. Pojechał odpocząć do Dulwich, do swojej siostry, ale już po tygodniu zaczęła mu boleśnie doskwierać nuda.
Dokładnie trzy tygodnie później sir James Manson, kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego, prezes i naczelny dyrektor spółki górniczej Manson Consolidated, siedział wygodnie rozparty w skórzanym fotelu w swym gabinecie, na dziesiątym piętrze budynku zajmowanego przez londyńskie biura spółki. Spojrzał po raz kolejny na leżące przed nim sprawozdanie i westchnął cicho:
-Jezu Chryste...
Wstał zza szerokiego biurka, przeszedł przez pokój i podszedł do okna, wychodzącego na południe. Popatrzył na rozciągające się w dole City - skrawek ziemi, będący sercem światowego imperium finansowego. Dla przeciętnych urzędników w średnim wieku, ciemnych ubraniach i czarnych melonikach, City było po prostu miejscem pracy - nudnym, męczącym, wyciskającym z człowieka ostatnie poty, zabierającym mu młodość, wiek średni, a pozbywającym się go na starość. Dla młodych, energicznych i pełnych nadziei, City było miejscem spełniania ich życiowych powołań, gdzie za dobrą pracę czekała na nich dobra płaca. Tutaj mogli się wybić, dorobić i doczekać godziwej emerytury. Romantycy po-
27
strzegali City jako punkt przecięcia kultur i szlaków handlowych. Odnajdywali w nim elementy ryzyka i przygody. Pragmatycy uważali tę dzielnicę za największą giełdę świata, a dla lewicowych związkowców City było miejscem, gdzie leniwi bogacze, posiadający już od urodzenia same przywileje, trwonią czas na luksusowej bezczynności. James Manson był cynikiem i realistą. Wiedział, że tak naprawdę City jest dżunglą, a on sam jednym z grasujących w niej drapieżników.
Posiadając naturę grabieżcy i awanturnika, bardzo wcześnie zrozumiał, że istnieją pewne zasady, które należy głosić publicznie, ale skrzętnie omijać w życiu prywatnym. W interesach, podobnie jak w polityce, funkcjonowało tylko jedenaste przykazanie: "Nie daj się zdemaskować". W myśl tej zasady nie dalej jak przed miesiącem, na wniosek Partii Konserwatywnej Manson został uhonorowany orderem i tytułem szlacheckim (oficjalnie za zasługi dla rozwoju przemysłu, a w rzeczywistości za hojne datki wpłacane po cichu na rzecz funduszu wyborczego partii). Wniosek ten został zaakceptowany przez gabinet Wilsona ze względu na poparcie, jakiego udzielał Manson dla polityki rządu w Nigerii. Styl, w jakim działał Manson, pozwolił mu zbić prawdziwą fortunę. Obecnie posiadał dwadzieścia pięć procent akcji potężnej spółki górniczej, a jego luksusowe biuro zajmowało najwyższe, a zatem najdroższe piętro budynku. Manson był multimilionerem.
Niski, krępy i masywny, miał sześćdziesiąt jeden lat. Tryskał energią i był szorstki w obyciu, co szczególnie pociągało kobiety, a przerażało konkurentów. Był na tyle przebiegły, by demonstrować szacunek dla wszelkich zwierzchności finansowych i politycznych, choć jednocześnie doskonale zdawał sobie sprawę, że aż roi się tam od ludzi pozbawionych jakichkolwiek moralnych zasad. W radzie nadzorczej swojej spółki też zasiadało parę takich osób - między innymi dwóch byłych ministrów rządu konserwatywnego. Żaden z nich nie miał nic przeciwko dodatkowym wynagrodzeniom, wpłacanym potajemnie na rachunki w bankach na wyspach Bahama lub Kajmanach. Jeden z nich pozwalał sobie podobno na perwersyjne zabawy, podczas których podawał do stołu w mocno niekompletnym stroju pokojówki, obsługując panienki lekkich obyczajów, które siadały do kolacji nie mające na sobie nic, poza biżuterią. Mansonowi obaj eks-ministrowie byli potrzebni ze względu na ich wpływy i znajomości, a przy okazji nie zadawali niewygodnych pytań. Publicznie byli znani jako znakomici mężowie stanu, godnie wypełniający powierzone im funkcje. James Manson był więc porządnym obywatelem według reguł rządzących City, które z zasadami reszty cywilizowanego świata niewiele miały wspólnego.
Manson nie zawsze tak postępował, ale o jego przeszłości niewiele było wiadomo. Podobno urodził się niedaleko kopalni miedzi w Ndoli, w Północnej Ro-dezji, czyli obecnej Zambii, w rodzinie maszynisty. Przyznawał się też do tego, że będąc chłopcem pracował w kopalni, a potem wzbogacił się na miedzi, nigdy jednak nie ujawnił, w jaki sposób do tego doszło.
W rzeczywistości porzucił kopalnię dość wcześnie, jeszcze przed ukończeniem dwudziestego roku życia, bo uświadomił sobie, że ludzie pracujący pod ziemią, wśród hałaśliwych maszyn, ryzykujący nierzadko własnym życiem, nigdy się nie dorobią większych pieniędzy. Prawdziwe zarobki czekąjąna powierzchni,
28
i to nie w biurach kopalni. Manson zaczął nocami wkuwać ekonomię i finanse, czyli krótko mówiąc sposoby manipulowania pieniędzmi. Szybko doszedł do wniosku, że w ciągu tygodnia można więcej zarobić na akcjach miedzi, niż pracując przez całe życie w kopalni.
Zaczął więc swoją karierę jako pośrednik przy sprzedaży akcji. Co jakiś czas upłynniał też kradzione diamenty i puszczał pogłoski, powodujące spadek notowań. Udało mu się również wmówić kilku naiwniakom kupno wyeksploatowanych działek górniczych. W taki właśnie sposób dorobił się pierwszych dużych pieniędzy. Po drugiej wojnie światowej znalazł się w Londynie. Miał trzydzieści pięć lat i spore znajomości, które umożliwiły mu wykorzystanie ciągle rosnącego popytu brytyjskiego przemysłu na miedź. W tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku założył własną firmę górniczą, której akcje znalazły się w publicznym obiegu w połowie lat pięćdziesiątych. Po piętnastu latach spółka miała już światowy zasięg. Manson byłjednym z pierwszych, który zorientował się, jakie konsekwencje mogą mieć działania Harolda Macmillana i gwałtowne przemiany niepodległościowe w A-fiyce. Zaczął więc spotykać się i nawiązywać kontakty z żądnymi władzy politykami afrykańskimi, podczas gdy większość biznesmenów z City żywo protestowała przeciwko uzyskaniu niepodległości przez dawne kolonie.
Okazało się, że zawarcie tych znajomości było dobrym posunięciem ze strony Mansona. Wysoko postawieni Afrykańczycy mogli mu pomóc w interesach, a i on miał się jak odwdzięczyć. Powiększał ich konta w bankach szwajcarskich, a oni przyznawali spółce Manson Consolidated koncesje górnicze po cenach niższych od obowiązujących oficjalnie na rynku. ManCon rozwijał się szybko.
James Manson zbijał również fortunę w inny sposób. Ostatnio zarobił na akcjach spółki Posejdon, zajmującej się wydobywaniem niklu w Australii. Latem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy kurs akcji Posejdona na giełdzie wynosił cztery szylingi, Manson uzyskał informację, że na obszarach środkowej Australii, których prawa górnicze należały do Posejdona, odkryto pokłady jakiegoś surowca. Zaryzykował i zapłacił sporo pieniędzy za kopię pierwszego raportu z badań tych terenów. Okazało się, że nowe pokłady zawierają duże ilości niklu. Wprawdzie na rynku niklu nie brakowało, ale nie miało to znaczenia dla giełdowych spekulantów, gdyż to właśnie oni decydująo sytuacji na giełdzie, a nie inwestorzy.
Manson skontaktował się ze swoim bankiem w Szwajcarii, dyskretną instytucją mieszczącą się w jednej z małych uliczek Zurychu, a o której istnieniu świadczyła jedynie mała złota tabliczka, nie większa od zwykłej wizytówki, umieszczona na solidnych dębowych drzwiach. W Szwajcarii wszelkie inwestycje dokonywane są przez banki; nie korzysta się z usług pośredników. Manson zlecił Martinowi Steinhoferowi, dyrektorowi działu inwestycji banku Zwingli, zakupienie na jego rachunek pięciu tysięcy akcji Posejdona. Szwajcarski bankier skontaktował się z londyńską firmą Joseph Sebag & Co i złożył stosowne dyspozycje. W momencie transakcji akcje Posejdona kosztowały pięć szylingów za sztukę.
Prawdziwa burza rozpoczęła się pod koniec września, gdy rozmiary australijskich pokładów niklu podano do publicznej wiadomości. Kurs akcji gwałtow-
29
nie poszedł w górę i, napędzany odpowiednio sterowanymi plotkami, ciągle zwyżkował. Sir James Manson początkowo zamierzał sprzedać akcje po kursie pięćdziesięciu funtów, ale wzrost ceny był tak szybki, że postanowił jeszcze zaczekać. Obliczył, że kurs może dojść nawet do stu piętnastu funtów i polecił Steinhofero-wi rozpoczęcie sprzedaży, gdy papiery osiągną cenę stu funtów za sztukę. Szwajcarski bankier upłynnił więc całość po przeciętnej cenie sto trzy funty. W rzeczywistości kurs doszedł nawet do stu dwudziestu funtów, ale wkrótce zdrowy rozsądek zwyciężył i notowania Posejdona na giełdzie spadły do dziesięciu funtów. Manson nie żałował, że nie doczekał najwyższego kursu, bo wiedział, że i tak wybrał najlepszy moment na sprzedaż. Niedługo potem ludzie opamiętali się. Po odtrąceniu prowizji na szwajcarskim koncie Mansona znalazło się pół miliona funtów.
Posiadanie konta w zagranicznym banku przez obywatela brytyjskiego bez poinformowania o tym Ministerstwa Skarbu jest nielegalne. Podobnie jak sprzeczne z prawem jest niezapłacenie należnego podatku od zarobionych pieniędzy. Ale Steinhofer był obywatelem szwajcarskim i umiał być dyskretny. Po to właśnie są banki szwajcarskie.
Tego popołudnia w połowie lutego, sir James Manson podszedł z powrotem do swego biurka, usiadł wygodnie w fotelu i ponownie spojrzał na leżący przed nim raport. Otrzymał go w dużej kopercie, opatrzonej pieczęcią i napisem "do rąk własnych". Raport podpisany był przez doktora Gordona Chalmersa, kierownika Wydziału Badań i Analiz Geologicznych Manson Consolidated, mieszczącego się poza Londynem. Raport ten zawierał wyniki analiz próbek, przywiezionych przed trzema tygodniami z afrykańskiego państewka Zangaro przez niejakiego Jacka Mulrooneya.
Doktor Chalmers opisał całość zwięźle i treściwie. Mulrooney natrafił na górę, czy też wzgórze, o wysokości około sześciuset metrów i średnicy podstawy prawie tysiąc metrów. Wzgórze leżało obok łańcucha górskiego w głębi Zangaro. Zbudowane było z formacji skalnych, starszych o wiele milionów lat od otaczających je piaskowców i zawierało w swym wnętrzu bogate pokłady minerałów.
Mulrooney znalazł liczne żyły kwarcu i podejrzewał obecność złóż cyny. Przywiózł mnóstwo próbek kwarcu, odłamków skalnych i żwiru z koryt potoków spływających ze wzgórza. Próbki kwarcu istotnie zawierały niewielkie ilości cyny, ale dużo bardziej interesujące okazały się próbki skalne. Analizy kamieni i żwiru, powtarzane kilkakrotnie dla uzyskania całkowitej pewności, wskazywały na obecność niskoprocentowego niklu. Próbki zawierały również duże ilości platyny. Najbogatsze ze znanych na świecie złóż tego metalu znajdują się w Afryce Południowej, na terenach kopalni Rustenberga i zawierają ćwierć uncji platyny na tonę skały. Średnia koncentracja w próbkach Mulrooneya wynosiła osiemdziesiąt jeden setnych uncji. Raport doktora Chalmersa kończył się zwyczajową formułką grzecznościową.
Sir James Manson wiedział doskonale, że platyna jest jednym z trzech najcenniejszych kruszców na świecie, a jej obecna cena rynkowa wynosi sto trzydzieści funtów za uncję. Wiedział również, że wciąż rosnący popyt na platynę spowoduje w ciągu najbliższych trzech lat wzrost tej ceny przynajmniej do stu
30
pięćdziesięciu funtów, a w ciągu dwóch następnych aż do dwustu funtów. Nie sądził, by powtórzyła się absurdalna sytuacja z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku, kiedy to cena platyny osiągnęła trzysta funtów za uncję.
Manson wziął kartkę papieru i zaczął szybko liczyć. Dwieście pięćdziesiąt milionów metrów sześciennych skały po dwie tony na metr dawało pięćset milionów ton. Nawet zakładając, że zawartość platyny na tonę skały wynosi pół uncji, to i tak można uzyskać dwieście pięćdziesiąt milionów uncji tego metalu. Przy założeniu, że wiadomość o odkryciu nowego, ogromnego złoża platyny obniży trochę cenę, a trudności dostępu do złoża podniosą koszty wydobycia i wytopu platyny, to wciąż jeszcze...
Sir James Manson odchylił się w fotelu i cicho zagwizdał.
- Jezu Chryste... Góra warta dziesięć miliardów dolarów!
ROZDZIAŁ 3
Platyna, jak każdy metal, ma swoją cenę, uzależnioną od dwóch głównych czynników. Pierwszym z nich jest zapotrzebowanie na dany kruszec w przemyśle, a drugim - podaż. Platyna jest bardzo rzadkim metalem. Cała jej oficjalna roczna produkcja na świecie, wynosi niewiele ponad półtora miliona uncji.
Ponad dziewięćdziesiąt procent pochodzi z trzech źródeł: Afryki Południowej, Kanady i Rosji, przy czym ta ostatnia nie jest zbyt chętna do współpracy. Inni producenci chcą utrzymać światową cenę platyny na mniej więcej stałym poziomie, by móc tworzyć długoterminowe programy inwestowania w działające już kopalnie, a także w rozwój zupełnie nowych. Woleliby nie znaleźć się z dnia na dzień w sytuacji zmuszającej ich do uwolnienia wydobytej platyny, dotychczas składowanej potajemnie. Rosjanie, u których nielegalne wydobycie jest dość duże, są natomiast przekonani, że w każdej chwili mogą zalać rynek właśnie takim przechowywanym w tajemnicy urobkiem. To również oni są odpowiedzialni za ciągłe skoki cenowe na rynku.
Rosja każdego roku dostarcza na rynek około dwudziestu trzech procent światowej produkcji tego kruszcu, czyli trzysta pięćdziesiąt tysięcy uncji, co zapewnia jej poważny wpływ na kształtowanie cen. Kanada sprzedaje dwieście tysięcy uncji platyny pochodzącej z kopalń International Nickel i prawie cała ta produkcja wykupywana jest każdego roku przez amerykańską firmę Engelhard Industries. Jednak gdyby Stany Zjednoczone nagle potrzebowały większą ilość, Kanada nie byłaby zdolna jej dostarczyć.
Trzecim źródłem zaopatrzenia światowego rynku jest Republika Południowej Afryki, która zdecydowanie dominuje na rynku, produkując rocznie blisko dziewięćset pięćdziesiąt tysięcy uncji. Obok kopalń w Impali, które w chwili, gdy sir James Manson zastanawiał się nad wagą odkrycia w Zangaro, dopiero rozpoczynały produkcję, największą potęgą były kopalnie Rustenberga, dostarczające
31
połowę produkcji światowej. Kierowała nimi spółka Johannesburg Consolidated, posiadająca ilość akcji wystarczającą do zapewnienia sobie pełnej kontroli. Dystrybucją kruszcu pochodzącego z kopalń Rustenberga zajmowała się, i nadal zajmuje, londyńska firma Johnson-Matthey.
James Manson, choć do tej pory w zasadzie nie zajmował się platyną, wiedział o niej wystarczająco dużo. Znał też przyczyny, dla których prezes spółki Engelhard Industries, znany raczej jako właściciel legendarnego konia wyścigowego "Niżyński", kupował akcje południowoafrykańskich kopalń platyny. Przewidywał bowiem, że w połowie lat siedemdziesiątych Ameryka będzie potrzebować dużo więcej drogocennego kruszcu, niż zdoła jej zapewnić Kanada. Manson był tego pewien.
A zwiększony, nawet trzykrotnie, popyt na platynę w Ameryce będzie wynikał z wprowadzenia do powszechnego użytku prostego, metalowego pudełka, zwanego tłumikiem samochodowym.
Amerykanie będą potrzebowali do swych samochodów elementów wykonanych z czystej platyny - około jednej dziesiątej uncji na każde auto. Potrzeby te wynikały z coraz mocniejszych nacisków ekologów na uchwalenie ustawy, która umożliwiałaby ograniczenie zanieczyszczania powietrza przez spaliny samochodowe. To oznaczało, że Amerykanie będą potrzebowali około półtora miliona uncji platyny rocznie, czyli ilości odpowiadającej obecnej rocznej produkcji tego metalu na całym świecie. A do tego nie będą wiedzieli, skąd ją wziąć.
Za to James Manson już wiedział. Będą kupować platynę od niego. A zważywszy, że dosłownie każdy samochód amerykański będzie musiał posiadać platynowy katalizator, to cena tego metalu może naprawdę osiągnąć bardzo atrakcyjny poziom.
Istniał tylko jeden problem. Manson musiał mieć całkowitą pewność, że tylko on będzie kontrolował wydobycie platyny z Kryształowej Góry. Pytanie, w jaki sposób mógł to osiągnąć?
Zazwyczaj wystarczało pojechać do kraju, na terenie którego znajdowały się interesujące tereny, spotkać się z prezydentem, przedstawić mu raporty i zaproponować porozumienie. ManCon otrzymałby wtedy wyłączne prawa do eksploatacji, rząd republiki miałby swój udział w zyskach, a ponadto prezydent mógłby nieoficjalnie, ale za to regularnie, dokonywać przelewów na swe szwajcarskie konto. Tak wyglądałaby normalna droga rozwiązania tego problemu.
Ale inne spółki górnicze natychmiast wywęszyłby, jakie skarby zawiera Kryształowa Góra i złożyłyby konkurencyjne oferty, podwyższające udział rządu, a zmniejszające zyski Mansona. Poza tym Afryka Południowa, Kanada i Rosja za wszelką cenę chciałyby albo przejąć pełną kontrolę nad kopalniami, albo zamknąć je na zawsze. Pojawienie się bowiem na rynku nowego, tak bogatego źródła platyny ograniczyłoby ich udział w kontroli rynku, a tym samym wpływ na podaż i cenę. Szczególnie Rosjanie, którzy sporo platyny wydobywali nielegalnie, mogliby poczuć się zagrożeni.
Manson miał wrażenie, ze nazwa Zangaro obiła mu się już kiedyś o uszy, ale było to tak małe państewko, że w zasadzie nic o nim nie wiedział. Pierwszą rze-
32
czą, jaką należało teraz zrobić, to zdobyć jak najwięcej informacji o tym kraju. Pochylił się w fotelu i nacisnął guzik interkomu.
- Panno Cooke, czy mogę panią prosić?
Zawsze mówił do niej "panno Cooke", mimo że od siedmiu lat była jego osobistą sekretarką. Awansowała na to stanowisko po dziesięciu latach stukania w klawisze w hali maszyn. Nikt nie. przypuszczał, że posiada w ogóle jakieś imię. Choć oczywiście miała, a brzmiało ono Marjory. Ale nie była tego typu osobą, do której można by się zwracać aż tak bezpośrednio.
Dawno temu, przed wojną, mężczyźni mówili do niej po imieniu. Prawdopodobnie próbowali nawet z nią flirtować, ale to było przed trzydziestu pięciu laty. Pięć lat wojny, kiedy prowadziła ambulans przez płonące ulice Londynu, usiłując zapomnieć o pewnym grenadierze, który nie powrócił z Dunkierki, a potem dwadzieścia lat pielęgnowania chorej matki, tyranizującej ją wymuszonymi łzami, odebrały pannie Marjory Cooke wszelki wdzięk i zalotność. Oczywiście, bezpowrotnie odebrały jej również młodość. Teraz miała pięćdziesiąt cztery lata, ubierała się prosto i skromnie, była poważna i konkretna. Praca w ManConie wypełniała całe jej życie, a mały terierek, śpiący w nogach łóżka w jej mieszkanku w Chigwell, zastępował Marjory Cooke i dziecko, i kochanka.
Nikt więc nie zwracał się do niej po imieniu. Młodzi urzędnicy nazywali ją pomarszczonym jabłkiem, a sekretarki starym nietoperzem. Wszyscy pozostali, łącznie z jej pracodawcą, Jamesem Mansonem, o którym wiedziała więcej niż odważyłaby się przed kimkolwiek przyznać, mówili na nią po prostu panna Cooke.
Weszła właśnie do pokoju przez ukryte w boazerii drzwi.
- Panno Cooke, zdaje mi się, że parę miesięcy temu posłaliśmy kogoś na
zbadanie terenu do republiki... republiki Zangaro, o ile się nie mylę.
- Tak, sir, zgadza się.
- Wie pani o tym?
Pewnie, że wiedziała. Panna Cooke nigdy nie zapominała niczego, co przechodziło przez jej biurko.
- Tak, oczywiście.
- To dobrze. Wobec tego proszę się dowiedzieć, kto załatwiał zgodę rządu
tego kraju na prowadzenie badań.
- Mam to na pewno w teczce. Zaraz sprawdzę.
Wróciła po dziesięciu minutach. Przejrzała najpierw swoje starannie prowadzone i uporządkowane zapiski służbowe, a potem skonsultowała się jeszcze z biurem kadr.
- To był pan Bryant, sir. - Spojrzała na trzymaną w dłoni kartkę. - Richard
Bryant z Wydziału Kontraktów Zagranicznych.
- Przypuszczam, że złożył raport?
- Musiał złożyć, zgodnie z przepisami służbowymi.
- Czy może mi go pani dostarczyć, panno Cooke?
Sekretarka wyszła, a Manson zapatrzył się w wielkie okno, za którym nad londyńskim City zaczął już zapadać zmierzch. W oknach innych biur zabłysły
Psy wojny
33
światła. Po chwili panna Cooke wróciła z raportem i położyła go Mansonowi na biurku. Bezszelestnie zniknęła w ukrytych w ścianie drzwiach. Manson zapalił lampę.
Raport Richarda Bryanta sprzed sześciu miesięcy napisany był zwięzłym, urzędowym językiem. Informował, że zgodnie z zaleceniem szefa Wydziału Kontraktów Zagranicznych, Bryant poleciał do Clarence, stolicy Zangaro, gdzie po tygodniu oczekiwania odbył wreszcie rozmowę z ministrem zasobów naturalnych. W ciągu sześciu dni spotkał się z nim trzy razy i w końcu uzyskał pozwolenie na przysłanie specjalisty z ManConu, który zajmie się poszukiwaniem i badaniem minerałów w głębi republiki, w okolicach Kryształowej Góry. Obszar badań nie został ściśle określony, by nie ograniczać możliwości swobodnego poruszania się po tamtejszych terenach. Bryant dość długo tłumaczył ministrowi, że ManCon nie może zapłacić mu za zgodę na badania takich pieniędzy, jakich ten najwyraźniej się spodziewał, w końcu jednak ustalono satysfakcjonującą kwotę, z której część trafiła na prywatne konto ministra.
Tyle mówił raport. Jedynym fragmentem dającym mgliste pojęcie o stosunkach panujących w kraju, była wzmianka o przekupnym ministrze. Co z tego? -pomyślał Manson. To samo mogło się zdarzyć w Waszyngtonie, tyle że suma byłaby wyższa.
Znów nachylił się nad interkomem.
- Panno Cooke, proszę powiedzieć panu Richardowi Bryantowi z Wydziału
Kontraktów Zagranicznych, że na niego czekam.
Nacisnął inny guzik.
- Martin, pozwól do mnie na'chwilę.
Dwie minuty zabrało Martinowi Thorpe'owi przejście z biura na dziewiątym piętrze do gabinetu Mansona. Thorpe nie wyglądał ani na finansistę, ani na protegowanego jednego z najbardziej okrutnych rekinów w tym bezwzględnym interesie. Przypominał raczej kapitana uniwersyteckiej drużyny rugby. Miał urzekający chłopięcy uśmiech, ciemne kręcone włosy i niebieskie oczy. Sekretarki uważały, że jest czarujący, ale dyrektorzy innych firm, którym Martin sprzątał sprzed nosa korzystne transakcje giełdowe lub wykupywał za pomocą podstawionych ludzi akcje ich spółek, nie oceniali go tak pozytywnie.
W rzeczywistości Thorpe nigdy nie był na uniwersytecie ani też nie uprawiał sportów. Nie umiałby odróżnić rekordu świata w biegu na dwieście metrów od aktualnej temperatury powietrza, ale znał za to na pamięć cogodzinne wahania kursów akcji spółek powiązanych z ManConem. Miał dwadzieścia dziewięć lat, duże ambicje i szczerą chęć zrealizowania marzeń. Swoją karierę związał więc z tą potężną firmą i jej dyrektorem, Jamesem Mansonem. Lojalność Martina miała bezpośredni związek z wysokością jego wynagrodzenia i możliwością docierania do wysoko postawionych ludzi w City. Wierzył, że to dopiero początek, i że niedługo doczeka się jakiejś naprawdę wielkiej sprawy.
Kiedy Thorpe wszedł do gabinetu Mansona, raport z inspekcji w Zangaro został już schowany, a na wierzchu leżała tylko służbowa notatka Bryanta. Manson posłał swemu pupilowi przyjacielski uśmiech.
34
- Martin, mam dla ciebie zadanie, ale będziesz musiał je wykonać wyjątko
wo dyskretnie. W dodatku wskazany jest pośpiech. Prawdopodobnie zarwiesz
dzisiaj część nocy.
Manson w ogóle nie zastanawiał się nad tym, czy pracownik ma dzisiaj wolny wieczór. Płacił mu duże pieniądze, więc wymagał. A Thorpe doskonale wiedział, że takie są zasady gry.
- W porządku, sir. Nie mam do roboty nic na tyle pilnego, żeby nie można
było tego odwołać jednym telefonem.
- To dobrze. A teraz słuchaj. Przeglądałem różne stare raporty i natrafiłem na
ten tutaj. Sześć miesięcy temu nasz człowiek został wysłany do Zangaro. Nie mam
pojęcia dlaczego, i właśnie tego chciałbym się dowiedzieć. Ktoś z Wydziału Kon
traktów Zagranicznych załatwił z miejscowym rządem zezwolenie na poszukiwa
nia minerałów w okolicach łańcucha Gór Kryształowych, w głębi Zangaro. Aja
chciałbym się dowiedzieć, czy nasza rada nadzorcza została poinformowana o ekspe-
dycji, czy też do tej pory nie ma o niej zielonego pojęcia.
- Rada nadzorcza?
- Tak. Czy kiedykolwiek wspomniano naszym dyrektorom o tym przedsię
wzięciu? Będziesz musiał szybko przejrzeć protokoły poszczególnych posiedzeń
z ostatnich dwunastu miesięcy. Szukaj nawet najmniejszej wzmianki na ten temat.
Poza tym chciałbym, żebyś się dowiedział, kto i na jakiej podstawie wysłał Bry-
anta do Zangaro oraz kto wysłał tam inżyniera o nazwisku Mułrooney, który miał
się zajmować zbadaniem terenu. Chcę również informacji o nim samym. To aku
rat jest proste; powinieneś coś znaleźć w biurze kadr. Jasne?
Thorpe był zaintrygowany. Domyślał się, że to właśnie ten "większy numer", na który ciągle czekał.
- Tak, sir, ale przecież panna Cooke mogłaby zrobić to samo w przeciągu pół
godziny, a nawet zlecić to jakiejś młodszej sekretarce...
- Owszem, mogłaby. Ale ja chcę, żebyś właśnie ty się tym zajął. A gdyby
ktoś pytał, czego szukasz w biurze kadr czy w protokołach zebrań, zawsze mo
żesz powiedzieć, że jest ci to potrzebne do sprawozdań finansowych i sprawa
pozostanie tajemnicą.
W głowie Martina zaczęło świtać.
- Czy to znaczy... że znaleziono coś ciekawego w Zangaro?
Manson popatrzył w ciemniejące niebo i połyskujące morze świateł na dole. Handlowcy, agenci, urzędnicy, bankierzy i kasjerzy, ubezpieczyciele i maklerzy, kupcy i sprzedawcy, prawnicy, a w niektórych biurach również ci, którzy prawo łamią, wybierali się powoli do domów. Zbliżała się piąta trzydzieści.
- To nieważne - burknął do młodego człowieka. - Proszę zabrać się do
pracy.
Martin Thorpe wyszedł z gabinetu i udał się z powrotem do siebie, na dziewiąte piętro. Cały czas uśmiechał się lekko.
- Spryciarz - mruknął cicho.
W pokoju Mansona zabrzęczał interkom.
- Sir James, jest pan Bryant.
35
Manson przeszedł przez pokój i zapalił górną lampę. Wracając do biurka przycisnął guzik.
- Proszę go wpuścić, panno Cooke.
Były trzy powody, dla których wzywano niższych urzędników na dziesiąte piętro. Po pierwsze, Manson czasami osobiście chciał wysłuchać sprawozdania z pewnych działań. To był zwykły interes. Po drugie wzywano ich, by wysłuchali bardzo nieprzyjemnych uwag, o ile oczywiście zasłużyli sobie na nie. To było piekło. Po trzecie - czasami szef chciał się zamienić w dobrotliwego wujaszka, co dla podwładnych było całkiem pokrzepiające.
Richard Bryant, trzydziestodziewięcioletni, przeciętny, acz solidny urzędnik, któremu zależało na posiadanej pracy, wszedł do gabinetu i od razu zorientował się, że pierwsza możliwość raczej nie wchodzi w grę. Przestraszył się, że wezwano go z drugiego powodu, ale po chwili z ulgą stwierdził, że ma dzisiaj szczęście. Chodziło o możliwość trzecią.
Sir James podszedł do niego, uśmiechając się na powitanie.
- Ach, to pan, Bryant. Proszę wejść.
Panna Cooke zamknęła za nim drzwi gabinetu i powróciła do swego biurka.
Sir James gestem wskazał pracownikowi jeden z foteli konferencyjnych. Bryant, ciągle niepewny, o co w tym wszystkim chodzi, usiadł na miękkich, zamszowych poduszkach. Manson podszedł do ściany i otworzył drzwiczki ukrytego w boazerii barku.
- Napijemy się, Bryant? Jest już chyba po zachodzie słońca.
- Dziękuję, chętnie... eee, poproszę szkocką whisky.
- Dobry wybór. To również i moja ulubiona trucizna. Napiję się z panem.
Bryant popatrzył na zegarek. Była za kwadrans piąta. Zasada funkcjonująca w tropikach, zalecająca picie drinków dopiero po zachodzie słońca, nie bardzo pasowała do londyńskiej zimy. Przypomniał sobie jedno z przyjęć, kiedy to sir James wyśmiewał zwolenników sherry i przez cały wieczór pił szkocką. Opłaca się zwracać uwagę na takie drobiazgi, pomyślał Bryant. Manson nalewał już do kryształowych szklaneczek doskonałą whisky glenlivet. Oczywiście bez lodu.
- Wody? - zawołał od strony barku.
Bryant popatrzył na nalepkę na butelce.
- Dwunastoletnia whisky? To byłaby profanacja. Poproszę czystą.
Manson pokiwał głową z wyraźną aprobatą i podał Bryantowi drinka. Powiedzieli "na zdrowie" i napili się, ale Bryant wciąż czekał na początek rozmowy. Manson wyczuł jego skrępowanie i obdarzył go zatroskanym spojrzeniem.
- Niech się pan nie martwi wezwaniem tutaj - zaczął. - Właśnie przegląda
łem stare raporty, które znalazłem w biurku i natrafiłem na jeden z pańskich. Musiał
tu już leżeć od dawna, po prostu zapomniałem oddać go pannie Cooke.
- Mój raport? - zapytał Bryant ze zdziwieniem.
- Tak, tak. Ten, który napisał pan po powrocie z tego... no jakżeż to się nazy
wa?.. . Zangaro? Dobrze mówię?
- Ach, tak. Tak, sir. Zangaro. To było sześć miesięcy temu.
36
- Właśnie. Rzeczywiście, minęło już pół roku. Kiedy znowu przeczytałem
ten raport, zauważyłem, że miał pan tam sporo problemów z jakimś ministrem.
Bryant powoli się odprężał. W pokoju było ciepło, siedział w niewiarygodnie wygodnym fotelu, a whisky smakowała lepiej niż gdziekolwiek. Uśmiechnął się do swoich wspomnień.
- Owszem, ale w końcu udało mi się uzyskać zgodę na prowadzenie poszukiwań.
- To bardzo dobrze - pogratulował mu sir James. - Ja też zajmowałem się
kiedyś takimi rzeczami -jeździłem z różnymi misjami, a zapłata była marna. Ale
nie byłem wtedy w zachodniej Afryce, pojechałem tam dopiero później, kiedy się
to wszystko zaczęło. - Szerokim gestem wskazał luksusowy gabinet, by podkreślić,
co miał na myśli. - Cóż, a teraz spędzam coraz więcej czasu na papierkowej robo
cie - kontynuował. - Szczerze mówiąc, zazdroszczę wam, młodym, takich wyjaz
dów, podczas których można zmierzyć się z samym sobą, zasmakować ryzyka, suk
cesu lub porażki. Proszę mi opowiedzieć coś o swoim pobycie w Zangaro.
- Cóż, to rzeczywiście była przygoda i niosła w sobie wszystkie te elementy,
o których pan wspomniał. Po pierwszych minutach pobytu tam wiedziałem, że
będę miał do czynienia z prymitywnymi tubylcami.
- Poważnie? Dobry Boże... Takie mało cywilizowane miejsce, to Zangaro?
- Sir James Manson odwrócił nieco głowę tak, że Bryant nie mógł zauważyć
napięcia, malującego się w oczach szefa; napięcia, które nie pasowało do spokoj
nego, przyjaznego tonu Mansona.
- Niestety, sir. To naprawdę straszny kraj. Od pięciu lat, odkąd uzyskali niepodle
głość, zmierzają w szybkim tempie ku średniowieczu. - Przypomniał sobie nagle zda
nie, które prezes wypowiedział kiedyś na odprawie dla urzędników. - To klasyczny
przykład tego, co się ostatnio dzieje w większości afrykańskich republik - do władzy
doszły grupy ludzi, którzy nie potrafiliby sobie poradzić z zarządzaniem restauracją.
A w rezultacie, jak zwykle, najbardziej cierpią zwyczajni obywatele.
Sir James, rozpoznawszy własne słowa, uśmiechnął się. Wstał i podszedł do okna, by popatrzeć na zatłoczoną ulicę.
- A kto rządzi w Zangaro? - zapytał.
- Prezydent. A raczej dyktator - odparł Bryant. Jego szklanka była już pusta. -
Nazywa się Jean Kimba. Pięć lat temu, tuż przed odzyskaniem przez Zangaro nie
podległości, wygrał pierwsze i jedyne wybory - niektórzy twierdzą, że za pomocą
terroru i czarów. To potwornie zacofani ludzie, wie pan... Większość z nich w ogó
le nie wiedziała, na czym takie wybory polegają. A teraz już nie muszą wiedzieć.
- Ten Kimba to chyba twardy facet, prawda? - zapytał sir James.
- Niezupełnie. To po prostu szaleniec - potworny megaloman i chyba para-
noik. Rządzi zupełnie sam, otoczony garstką chwilowo zapatrzonych w niego
pseudopolityków. Jeśli któryś z nich w jakikolwiek sposób wzbudzi jego podej
rzenia, zamykany jest od razu w celi starych koszar wojskowych. Mówi się, że
Kimba osobiście dogląda tortur, jakim jest później poddawany taki nieszczęśnik.
Nikt jeszcze nie wyszedł stamtąd żywy.
- W jakim my świecie żyjemy, Bryant! A ich głos jest w ONZ tak samo trak
towany, jak głos Anglii czy Ameryki! Kto doradza Kimbie?
37
- Nikt. Biali, którzy pozostali jeszcze w Zangaro twierdzą, że prezydent po
dobno "słyszy głosy".
- Głosy? - zdumiał się sir James.
- Tak. Wmawia ludziom, że słyszy głosy z zaświatów, że rozmawia z Bo
giem. Wiele razy oświadczał to oficjalnie, w obecności korpusu dyplomatyczne
go.
- O, Boże... Jeszcze jeden - westchnął Manson, patrząc wciąż na potoki
ludzi i samochodów, płynące ulicami w dole. - Czasami myślę, że ewangelizacja
Afryki była błędem. Połowa tamtejszych przywódców jest teraz z Bogiem po
imieniu.
- W każdym razie, Kimba rządzi za pomocą zabobonnego strachu, który
wzbudza wśród ludu. Ludzie uważają, że umie rzucać czary, posługiwać się czar
ną magią i voodoo. Stosuje terror...
- A co na to zagraniczne ambasady?
- Cóż, trzymają się z daleka od niego. Zresztą, dyplomaci sprawiają wraże
nie tak samo zastraszonych przez tego maniaka, jak i tubylcy. Ten człowiek sta
nowi skrzyżowanie szejka Abeida Karume z Zanzibaru, Papy Doca Duvaliera
z Haiti i Sćkou Touró z Gwinei.
Sir James odwrócił się od okna i zapytał z pozornym spokojem:
- Dlaczego Sekou Toure?
- Cóż, Kimba ma sporo wspólnego z komunistami. Jego ideałem i wzorem
był Lumumba. Dlatego właśnie Rosjanie posiadają tam spore wpływy. Mają wiel
ką ambasadę, a rząd Zangaro, żeby zdobyć jakąś zagraniczną walutę, sprzedaje
im większość swojej produkcji. Oczywiście, trawlery, które przypływają po to
war są w rzeczywistości statkami szpiegowskimi. Chodzą plotki o zaopatrzeniu
dla łodzi podwodnych... A wracając do pieniędzy - to, co rząd otrzymuje ze sprze
daży, nie trafia do rąk obywateli Zangaro. Zamiast tego w banku rośnie konto
Kimby.
- Dla mnie nie brzmi to jak marksizm - zażartował Manson.
Bryant uśmiechnął się szeroko.
- Pieniądze i łapówki pojawiają się tam, gdzie kończy się marksizm - odparł.
- Jak zwykle.
- Ale pozycja Rosjan jest silna, prawda? Są chyba wpływowi. Nalać ci jesz
cze whisky, Bryant?
Bryant skinął głową, a szef ManConu nalał dwie kolejne szklaneczki glenlivet.
- Kimba nie ma pojęcia, co się dzieje poza granicami Zangaro. Jego całe
doświadczenie to kilkalat rządzenia we własnym, zacofanym kraju, a także parę
nieistotnych wizyt w sąsiednich republikach. Tak więc czasami, przy prowadze
niu rozmów z zagranicznymi kontrahentami, musi korzystać z radjednego ze swych
trzech doradców. Wszyscy są czarni i pochodzą z tego samego plemienia, co Kim
ba. Dwóch z nich uczyło się w Moskwie, jeden w Pekinie. Kimba kontaktuje się
też bezpośrednio z Rosjanami. Którejś nocy rozmawiałem w hotelowym barze
z pewnym Francuzem. Powiedział, że ambasador rosyjski bywa w pałacu Kimby
prawie każdego dnia.
38
Bryant został w gabinecie jeszcze jakieś dziesięć minut, ale Manson dowiedział się już wszystkiego, czego potrzebował. Dwadzieścia po piątej pożegnał Bryanta uprzejmie, a kiedy tylko młody człowiek wyszedł, sir James wezwał znowu pannę Cooke.
- Zatrudniamy w firmie inżyniera górniczego, Jacka Mulrooneya - powie
dział. - Wrócił niedawno z trzymiesięcznej męczącej wyprawy do Afryki, więc
może jeszcze przebywa na urlopie. Proszę spróbować go odnaleźć. Chciałbym
się z nim zobaczyć o dziesiątej jutro rano. Po drugie, potrzebuję również doktora
Gordona Chalmersa, szefa laboratorium. Może go pani złapać w Watford, jeśli
nie wyszedł jeszcze z pracy, albo dzwonić do niego do domu. Niech przyjdzie do
mnie jutro o dwunastej. Proszę odwołać wszystkie poranne spotkania i zostawić
mi czas na lunch z Chalmersem. Niech nam pani zarezerwuje stolik u Wiltona
przy Bury Street. To wszystko, dziękuję. Zaraz będę wychodził. Proszę o samo
chód za dziesięć minut.
Po odejściu panny Cooke, Manson nacisnął guzik i powiedział do interkomu:
- Simon, czy mógłbyś przyjść do mnie na chwilę?
Simon Endean, podobnie jak Martin Thorpe, nie wyglądał na człowieka, którym był naprawdę. Simon pochodził z bardzo dobrej rodziny, ale za jego doskonałymi manierami kryła się moralność bandyty z East Endu. Pozorna grzeczność skrywała bezwzględność i spryt. Potrzebował pracy u Mansona, tak samo jak Manson potrzebował jego usług do pięcia się w górę po drabinie wielkiego kapitalizmu.
Endean był typem człowieka, jakiego można spotkać w najlepszych londyńskich kasynach gry - tacy jak on zawsze nadskakują milionerom i podrywająnaj-piękniejsze dziewczyny. Jednak Endean dzięki swej inteligencji stał się pomocnikiem szefa czegoś znacznie ważniejszego niż kasyno.
Nie miał ambicji, takich jak Thorpe, by stać się multimilionerem. Uważał, że jeden milion wystarczy mu w zupełności. A na razie zadowalał się pozycją w cieniu Mansona. To, co zarabiał, pozwoliło mu na posiadanie sześciopokojowego mieszkania, sportowej corvetty i wielu dziewczyn.
Przyszedł schodami z niższego piętra i otworzył boczne drzwi do gabinetu ukryte w boazerii naprzeciwko pokoju panny Cooke.
- Sir James?
- Simon, jutro w południe jem lunch z niejakim Gordonem Chalmersem. To
jeden z naszych pracowników, szef laboratorium w Watford. Tutaj pokazuje się
raczej rzadko. Chciałbym przed jego przyjazdem otrzymać wszystkie informacje
o tym człowieku - nie tylko z biura kadr, ale ze wszystkich innych możliwych
źródeł. Jak wygląda jego życie domowe, jakie ma sukcesy, kłopoty, a przede wszyst
kim -jaka jest jego sytuacja finansowa... I czy ma jakieś sympatie polityczne.
Większość naukowców popiera lewicę, choć oczywiście nie wszyscy. Musisz jesz
cze dzisiaj porozmawiać z Erringtonem z biura kadr i przejrzeć akta personalne
Chalmersa. Zostaw je potem na moim biurku, żebym rano mógł rzucić na nie
okiem. A jutro zajmiesz się jego życiem prywatnym. Zadzwoń do mnie rano, przed
jedenastą czterdzieści pięć, jasne? Wiem, że czasu nie ma zbyt wiele, ale bardzo
mi zależy na tych informacjach.
39
Endean wysłuchał wszystkich instrukcji nie mrugnąwszy powieką. Wiedział, że Manson nigdy nie spotyka sią z ludźmi - przyjaciółmi czy wrogami - bez zebrania kompletnych informacji o nich. Wielokrotnie wygrywał tylko dzięki temu, że był do rozmowy lepiej przygotowany. Endean skinął głową i wyszedł z gabinetu, udając się prosto do biura kadr.
Manson wsiadł do podstawionego rolls-royce'a i kazał się zawieźć do Arlington House, luksusowego budynku położonego tuż za hotelem Ritz, gdzie miał apartament na trzecim piętrze. Myślał już o czekającej go długiej, gorącej kąpieli i kolacji, przysłanej z restauracji Caprice. W drodze do domu rozparł się wygodnie na tylnym siedzeniu limuzyny i zapalił pierwsze tego dnia cygaro. Szofer podał mu wieczorne wydanie "Evening Standard". Przejeżdżali właśnie koło dworca Charring Cross, kiedy Manson przeglądając gazetę zwrócił uwagę na małą notatkę, umieszczoną obok tabeli z wynikami wyścigów. Przeczytał ją kilkakrotnie, a potem zapatrzył się na ruch za oknami samochodu - na tłumy ludzi śpieszących ulicą, czekających na autobus, przepychających się do stacji metra, chroniących się pod parasolami przed zacinającym lodowatym deszczem, chcących wreszcie dotrzeć do domów w Edenbridge czy w Se-venoaks po kolejnym ekscytującym, acz męczącym dniu, spędzonym w City.
Kiedy tak patrzył, w jego głowie zaczął kiełkować pewien pomysł. Ktoś inny odrzuciłby go ze śmiechem, ale nie sir James Manson. Był jednym z ostatnich piratów dwudziestego wieku i chlubił się tym. Notatka w gazecie, która przykuła jego uwagę, nie dotyczyła wprawdzie Zangaro, ale jakiegoś innego malutkiego państewka, położonego w tamtym regionie i nie posiadającego nic godnego zainteresowania. Tytuł notatki głosił:
KOLEJNY ZAMACH STANU W AFRYCE
ROZDZIAŁ 4
Kiedy pięć po dziewiątej sir James zjawił się w swoim biurze, Martin Thorpe czekał już na niego przed gabinetem. Weszli razem do środka.
- Czego się dowiedziałeś? - zapytał Manson zdejmując płaszcz i wieszając
go w szafie. Thorpe wyciągnął z kieszeni notes, otworzył go i zaczął recytować
wyniki swojej pracy z ubiegłego wieczora.
- Rok temu wysłaliśmy specjalną ekipę, by przeprowadziła badania geolo
giczne w republice sąsiadującej od pomocy i wschodu z Zangaro. Jednocześnie
zleciliśmy francuskiej firmie wykonanie zdjęć lotniczych terenów graniczących
z Zangaro. Niestety, istnieje tylko kilka map topograficznych tamtych okolic, na
tomiast nie ma żadnych map lotniczych. Między innymi z tego powodu, pilot musiał
określać swoje położenie za pomocą kalkulacji szybkości i czasu lotu. Pewnego
dnia wiatr był silniejszy niż zapowiadały prognozy. Pilot kilkakrotnie przeleciał
nad granicą z Zangaro nie wiedząc o tym. Zrobił sporo zdjęć i wrócił do bazy. Po
wywołaniu filmu odkryto, że pilot za każdym razem przekraczał granicę z Zanga
ro o ponad sześćdziesiąt kilometrów.
40
- Kto pierwszy zdał sobie z tego sprawę? Ta francuska firma? - zapytał Manson.
- Nie, proszę pana. Oni wywołali film i przesłali go do nas bez żadnego ko
mentarza, zgodnie z kontraktem. Rozpoznanie sfotografowanych terenów było
zadaniem naszych ludzi z Wydziału Badań Lotniczych. To oni zorientowali się,
że część zdjęć przedstawiała obszary nie objęte naszymi planowanymi badania
mi, przestali się więc nimi zajmować. A zorientowali się dlatego, że na niektórych
fotografiach widoczny był łańcuch górski, który nie leżał na naszym terenie.
Jakiś czas potem ktoś przeglądał odrzucone zdjęcia i zauważył, że fragment tego górzystego terenu, położony trochę na wschód od głównego łańcucha, charakteryzuje się inną gęstością zadrzewienia i charakterystyczną roślinnością. Tego typu rzeczy na zdjęciach robionych z powietrza od razu rzucają się w oczy. Taka plama wygląda jak spodek postawiony na stole bilardowym.
- Rozumiem, rozumiem - mruknął Manson. - Co dalej?
- Przepraszam, sir, ja się na tym nie znam i dlatego tłumaczę tak, jak mi
przekazano. W każdym razie posłaliśmy z pół tuzina zdjęć do Wydziału Fotoge-
ologii, a stamtąd nadeszło potwierdzenie faktu, że na niewielkim, stożkowatym
wzgórzu wysokości około sześciuset metrów znajduje się zupełnie inna roślin
ność. Następnie sprawozdania obydwu działów przekazano do sekcji topogra
ficznej. Tam zidentyfikowano łańcuch jako Kryształowe Góry, a samo wzniesie
nie jako Kryształową Górę. Potem przekazano te dokumenty do Wydziału
Kontraktów Zagranicznych, którego szef, Willoughby, wysłał do Zangaro Bryan-
ta, by ten uzyskał zgodę na prowadzenie badań.
- Nic mi o tym nie wspomniał - zauważył Manson, siadając za biurkiem.
- Przygotował notatkę, ale wyjechał pan wtedy na miesiąc do Kanady. Napi
sał, że wprawdzie badanie tamtych terenów prawdopodobnie nie przyniesie nic
interesującego, ale warto ponieść dodatkowe koszta żeby dowiedzieć się, dlacze
go wzgórze porasta odmienna roślinność. Uzasadnieniem tych wydatków miał
być fakt, że po pierwsze nie musieliśmy płacić za zdjęcia lotnicze, a po drugie
przyczyna zróżnicowania roślinności była interesująca dla naszych geologów.
Willoughby zasugerował również, że byłaby to dobra okazja, by Bryant zdobył
trochę doświadczenia i pierwszy raz pojechał na taką wyprawę sam.
- Czy to już wszystko?
- Prawie. Bryant dostał wizę i sześć miesięcy temu wyruszył do Zangaro. Pod
pisał kontrakt i po trzech tygodniach wrócił. Cztery miesiące temu Wydział Badań
Terenowych zgodził się odwołać z Ghany jednego z niewykwalifikowanych geolo
gów, Jacka Mulrooneya, i wysłać go do Zangaro, by rozejrzał się w okolicy Krysz
tałowej Góry, pod warunkiem że koszty nie będą zbyt wysokie. Tak też się stało.
Mulrooney wrócił stamtąd trzy tygodnie temu. Przywiózł półtorej tony próbek, któ
re znajdują się teraz w laboratorium w Watford.
- W porządku - powiedział Manson po chwili milczenia. - Jeszcze jedno.
Czy rada nadzorcza słyszała cokolwiek na ten temat?
- Nie, sir - zdecydowanie odparł Thorpe. - Sprawa była zbyt błaha. Przejrza
łem wszystkie protokoły zebrań z ostatnich dwunastu miesięcy, wszystkie załącz
niki, notatki i listy, wysyłane do członków rady w tym okresie. Nie ma żadnej
41
wzmianki. Budżet tego przedsięwzięcia mieścił się w rubryce "drobne wydatki" i nie był ujęty w żadnych projektach, tym bardziej że te przypadkowe zdjęcia lotnicze firma francuska dała nam za darmo. Po prostu cała sprawa była zbyt mało ważna, by dotrzeć do szczebla rady.
James Manson pokiwał głową z nieskrywanym zadowoleniem.
- Dobrze. Chciałbym jeszcze dowiedzieć się czegoś o Mulrooneyu. To inte
ligentny facet?
W odpowiedzi Thorpe podał szefowi teczkę z aktami personalnymi.
- Nie ma wysokich kwalifikacji, ale za to dysponuje doświadczeniem, sir.
Umie ciężko pracować, a poza tym sporo wie o Afryce.
Manson przerzucił kartki, przebiegł wzrokiem dane biograficzne i opis kariery Jacka.
- Rzeczywiście, doświadczenia mu nie brakuje - stwierdził. - Nie można nie
doceniać ludzi znających Afrykę niemal na wylot. Ja też kiedyś zaczynałem od
pracy w biurze górniczym. Mulrooney na razie zatrzymał się na tym etapie, ale
tacy jak on mogą być bardzo użyteczni. I mają o jeden zmysł więcej.
Manson odprawił Martina Thorpe'a i szepnął sam do siebie:
- Zobaczymy, jak tam ze zmysłami pana Mulrooneya.
Wcisnął guziczek interkomu i powiedział do swej sekretarki:
- Czy przyszedł już Mulrooney, panno Cooke?
- Tak, sir, czeka tutaj.
- Proszę go wprowadzić.
Manson był w połowie drogi do drzwi, gdy te otworzyły się i wszedł Mulrooney. Sir James przywitał go uprzejmie i poprowadził do fotela - tego samego, w którym poprzedniego dnia posadził Bryanta. Panna Cooke została poproszona o przygotowanie kawy, w aktach personalnych Mulrooneya pojawiła się bowiem wzmianka, że Jack jest amatorem tego napoju.
Jack Mulrooney tak samo nie pasował do tego luksusowego gabinetu, jak Thorpe nie pasowałby do dżungli. Najwyraźniej nie wiedział, co zrobić ze swymi wielkimi rękami, wystającymi z przykrótkich rękawów. Jego szpakowate włosy były przylizane, a na twarzy widniał ślad zacięcia przy goleniu. Mężczyzna pierwszy raz widział swojego szefa. Sir James musiał się nieźle wysilać, żeby Mulrooney choć trochę się odprężył.
Kiedy panna Cooke weszła do gabinetu z tacą zastawioną porcelanowymi filiżankami, dzbankiem gorącej kawy, dzbanuszkiem śmietanki, cukiernicą i koszyczkiem biszkoptów, usłyszała, jak Manson tłumaczy Irlandczykowi:
- ... na tym właśnie polega ta sprawa, człowieku. Ma pan coś, czego ani ja,
ani nikt inny nie potrafiłby nikogo nauczyć - dwadzieścia pięć lat z trudem zdo
bywanego doświadczenia w odnajdywaniu i wyszarpywaniu ziemfjej skarbów.
Zawsze miło jest być docenianym i Jack Mulrooney nie był tu wyjątkiem. Uśmiechał się promiennie i potakiwał. Kiedy panna Cooke wyszła, Manson wskazał ręką na tacę.
- Proszę spojrzeć na tę zastawę. Kiedyś zwykłem pijać kawę z normalnego
kubka, a teraz podająmi jąw naparstkach. Pamiętam życie w buszu w latach trzy-
42
dziestych, kiedy pan nie miał jeszcze pojęcia o jego istnieniu... Prawdziwa szkoła przetrwania.
Mulrooney siedział w gabinecie szefa przez godzinę. Wyszedł stamtąd w przekonaniu, że "stary" jest cholernie fajnym gościem, niezależnie od tego, co o nim opowiadają. Z kolei sir James upewnił się, że Mulrooney jest naprawdę niezłym facetem, który zna się na swojej robocie i zawsze będzie rozbijać skały bez zadawania pytań.
Tuż przed wyjściem Mulrooney powtórzył po raz kolejny:
- Tam na pewno jest cyna, sir James. Mogę się o to założyć. Jedyny problem
polega na tym, że nie wiadomo, jaka jest wydajność złoża i czy całe to przedsię
wzięcie będzie opłacalne.
Sir James poklepał go po ramieniu.
- Niech się pan tym nie martwi. Kiedy tylko trafią do nas raporty z Watford,
będziemy wiedzieć wszystko. I proszę sienie przejmować wydatkami. Jeśli tylko
koszt dostarczenia rady na wybrzeże nie podniesie jej ceny ponad cenę rynkową, to
będziemy ją sprzedawać. A co z panem? Jakie nowe przygody ma pan w planach?
-Nie wiem, sir. Zostały mi jeszcze trzy dni urlopu, a potem wracam do biura.
- Chciałby pan znowu wyjechać gdzieś za granicę? - zapytał sir James.
- Tak, proszę pana. Szczerze mówiąc, nie znoszę tego miasta, pogody tutaj
i w ogóle...
- Tęskni pan do ciepłych krajów? Słyszałem, że lubi pan dzikie miejsca...
- To prawda. Tam można naprawdę być sobą.
- Owszem. - Manson uśmiechnął się. - Można być wolnym. Cholera, na
prawdę panu zazdroszczę. No nic, zobaczymy, co da się zrobić.
Dwie minuty później Jack wyszedł. Manson polecił pannie Cooke odesłać jego akta z powrotem do biura kadr, po czym zadzwonił do księgowości, by wypłacono Mulrooneyowi premię w wysokości tysiąca funtów jeszcze przed najbliższym poniedziałkiem. Następnie skontaktował się z Wydziałem Badań Terenowych.
- Planujecie jakieś nowe wyprawy w ciągu najbliższych dni? A może już coś
się dzieje? - zapytał na wstępie.
Okazało się, że owszem, planowano trzy ekspedycje. Między innymi na tereny położone w pomocnej Kenii, tuż przy granicy z Somalią, gdzie w południe mózg smaży się w słońcu jak jajka na patelni, a w nocy jest tak zimno, że szpik nieomal zamarza w kościach. I wszędzie w okolicy można natknąć się na bandytów. Wyprawa miała potrwać prawie rok. Szef Wydziału Badań Terenowych skarżył się, że trudno jest znaleźć człowieka, który chciałby wyjechać na tak długo. Już dwie osoby zrezygnowały.
- Wyślijcie tam Mulrooneya - polecił Manson i odłożył słuchawkę.
Spojrzał na zegarek. Była jedenasta. Wziął do ręki akta doktora Gordona
Chalmersa, które Endean zostawił mu poprzedniego wieczora na biurku.
Chalmers ukończył z wyróżnieniem Akademię Górniczą w Londynie, będącą najlepszą uczelnią tego typu na świecie, nawet jeśli ci z Witwatersrand wykłócaliby się o ten zaszczytny tytuł. Chalmers otrzymał tytuł magistra geologii, a póź-
43
niej chemii, i doktoryzował się mając zaledwie dwadzieścia pięć lat. Po pięciu latach pracy naukowej w jednym z college'ów dołączył do zespołu badawczego Rio Tinto Zinc. Sześć lat temu został "kupiony" przez ManCon - po prostu zaoferowano mu wyższe wynagrodzenie. Przez ostatnie cztery lata był kierownikiem laboratorium, położonego na przedmieściu Watford w hrabstwie Hertfordshire, niedaleko Londynu. Paszportowa fotografia przypięta do akt przedstawiała trzy-dziestokilkuletniego mężczyznę o gęstej, zwichrzonej brodzie. Ubrany był w twe-edową marynarkę i czerwoną koszulę, miał krzywo zawiązany wełniany krawat. O jedenastej trzydzieści pięć zadzwonił telefon. Manson podniósł słuchawkę i u-słyszał brzęk monety wrzucanej do automatu telefonicznego. W słuchawce zabrzmiał głos Endeana, który dzwonił z Watford. Mówił zwięźle przez dwie minuty. Kiedy skończył, Manson podziękował mu.
- Te informacje mogą się przydać - powiedział. - Wracaj teraz do Londynu, mam dla ciebie następne zajęcie. Chciałbym otrzymać wszystkie dostępne informacje o republice Zangaro. Tak, ZANGARO- przeliterował. - Chcę znać historię tego państewka, jego geografię, dokładne położenie, stan gospodarki, rolnictwa, bogactwa mineralne, o ile w ogóle istnieją, i preferencje polityczne mieszkańców, a także perspektywy rozwoju kraju. Skoncentruj się na ostatnich dziesięciu latach przed uzyskaniem niepodległości i na wszystkim, co działo się od tamtego czasu aż do dzisiaj. Chcę wiedzieć, co tylko się da o prezydencie, członkach rządu, parlamencie, o ile istnieje, a także o administracji, sądach i partiach politycznych. Są jeszcze trzy ważne sprawy. Po pierwsze - wpływ Rosjan, Chińczyków bądź lokalnych komunistów na prezydenta i jego decyzje. Po drugie - nikt związany z Zangaro nie może się zorientować, że ktoś nagle interesuje się tym krajem. Nie możesz więc pojechać tam osobiście. A po trzecie - w żadnym wypadku nikt nie powinien się dowiedzieć, że chodzi o naszą firmę. Proszę posługiwać się fałszywym nazwiskiem, jasne? Rezultaty chciałbym poznać jak najszybciej, powiedzmy za dwadzieścia dni. W Wydziale Finansów wypłacą ci odpowiednią kwotę. Aha! Najważniejsza jest dyskrecja. Oficjalnie idziesz na urlop. Wyrównam ci to później.
Manson odłożył słuchawkę. Po chwili zadzwonił do Thorpe'a, by przekazać mu dalsze instrukcje. Nie minęły nawet trzy minuty, gdy Thorpe pojawił się w drzwiach gabinetu prezesa. Podszedł do biurka i położył na nim żądany dokument. Była to kopia pewnego listu.
Dziesięć pięter niżej doktor Gordon Chalmers wysiadał właśnie z taksówki. Czuł się nieswojo w ciemnym garniturze i w płaszczu, ale Peggy przekonała go, że na rozmowę i lunch z prezesem firmy wypada się tak ubrać.
Zanim wszedł do budynku ManConu, jego wzrok przykuł afisz reklamujący sensację dnia "Evening News" i "Evening Standard": "Rodzice ofiar thalidomidu żądają odszkodowania". Uśmiechnął się szyderczo, ale kupił obydwie gazety.
Oba artykuły nie były długie, ale zostały opatrzone rzucającymi się w oczy nagłówkami. Traktowały o kolejnej rundzie rozmów między przedstawicielami rodziców około czterystu dzieci, które urodziły się zdeformowane po tym, jak ich matki
44
w czasie ciąży przyjmowały lek o nazwie thalidomid, a reprezentantami firmy, która produkowała to lekarstwo. Cała sprawa ciągnęła się już prawie dziesięć lat. Niestety, znowu nie osiągnięto porozumienia. Rozmowy miały zostać wznowione za jakiś czas. Chalmers pomyślał o domku pod Watford, o swojej żonie Peggy - trzydziestoletniej kobiecie, która wyglądała dziesięć lat starzej i o Margaret, która przyszła na świat dziewięć lat temu bez nóg i jednej ręki. Pomyślał o fortunie, jaką pochłonęły protezy i przystosowanie domu do potrzeb kalekiego dziecka oraz o zadłużonej hipotece domku.
- Wznowione za jakiś czas! - warknął pod nosem i wyrzucił gazetę do kosza
na śmieci. W ogóle rzadko czytywał popołudniówki. Wolał "Private Eye", "Gu-
ardiana" i lewicową "Tribune". Po prawie dziesięciu latach prowadzenia przez
coraz biedniejszych rodziców walk o odszkodowanie od potężnej firmy, Gordon
Chalmers daleki był od pozytywnego myślenia o wielkich kapitalistach. A za dzie
sięć minut miał spotkać się z jednym z największych.
Sir James Manson nie mógł tak łatwo zwieść i oczarować Chalmersa, jak zrobił to z Bryantem i Mulrooneyem. Gordon przyjął podaną szklankę piwa i twardym wzrokiem odwzajemnił Mansonowi jego spojrzenie. Panna Cooke podała swemu szefowi szklaneczkę whisky i wyszła z gabinetu. Wtedy Manson od razu przystąpił do rzeczy.
- Przypuszczam, że domyśla się pan, dlaczego poprosiłem pana do siebie,
doktorze Chalmers.
- Tak, domyślam się. Chodzi o ten raport o Kryształowej Górze.
- Właśnie. Tak się złożyło, że bardzo dobrze pan zrobił przesyłając mi go do
rąk własnych. Bardzo dobrze.
Chalmers wzruszył ramionami. Przesłał raport Mansonowi bo wiedział, że zgodnie z zasadami obowiązującymi w spółce i tak co ciekawsze sprawy trafiały na biurko prezesa. To była rutyna - postąpił tak, gdy tylko zorientował się, co zawierają próbki.
- Zadam panu dwa pytania i oczekuję jednoznacznych odpowiedzi - powie
dział Manson. - Czy jest pan całkowicie pewien rezultatów badań? Czy nie ist
nieją żadne inne interpretacje wyników analiz tych próbek?
Chalmers nie był zaskoczony, nie poczuł się też urażony. Wiedział, że laicy rzadko akceptowali pracę naukowców bez żadnych zastrzeżeń. Dla tych ludzi wszelkie badania naukowe pachniały czarną magią. Chalmers zdawał sobie sprawę, że nie na wiele zdadzą się próby precyzyjnego wytłumaczenia metod badań -już dawno zresztą zaprzestał tych usiłowań.
- Jestem całkowicie pewien. Przede wszystkim istnieje wiele testów na stwier
dzenie obecności platyny, a nasze próbki poddane zostały wszystkim możliwym
sprawdzianom i wyniki były zawsze takie same. Po drugie: próbki zostały podda
ne tym testom dwukrotnie. Teoretycznie mogło się zdarzyć, że ktoś sfałszował
próbki wymytych osadów, ale już w odniesieniu do wewnętrznej struktury odłam
ków skalnych taka możliwość nie istnieje. Wnioski mojego raportu są naukowo
potwierdzone i nie mam co do nich żadnych wątpliwości.
Sir James słuchał tych wywodów z szacunkiem i potakująco kiwał głową.
45
- Chciałbym jeszcze wiedzieć, ile osób w pana laboratorium zna wyniki ana
liz próbek z Kryształowej Góry?
- Nikt - odparł Chalmers krótko.
- Nikt? - powtórzył zdziwiony Manson. - Proszę sobie przypomnieć, może
któryś z asystentów...
Chalmers pociągnął łyk piwa i potrząsnął głową.
- Sir James, próbki przybyły do nas w skrzyniach i, jak zawsze, zostały umiesz
czone w magazynie. Raport Mulrooneya dołączony do nich wspominał tylko o za
wartości cyny, i to w nieznanych ilościach. Ponieważ zadanie wydawało się nie
skomplikowane, zleciłem je jednemu z młodszych, niedoświadczonych asystentów,
który zajął się tylko wykrywaniem cyny. Wykonane przez niego testy wypadły
negatywnie, zwrócił się więc z tym do mnie. Chciałem nauczyć go nowych me
tod, ale i te nie dały pozytywnych wyników. Powiedziałem mu, że nie zawsze
trzeba kierować się sugestiami poszukiwaczy, którzy przysyłają do nas swoje prób
ki, po czym wykonaliśmy razem jeszcze kilka testów, które również nie dały żad
nych rezultatów. Tego wieczora zostałem dłużej w laboratorium, żeby jeszcze tro
chę popracować. Znowu poddałem próbki testom i tym razem uzyskałem
pozytywny wynik. Byłem już wtedy zupełnie sam. Przed pomocą odkryłem, że
kamyczki wydobyte z dna strumienia zawierają małe ilości platyny. Potem za
mknąłem laboratorium i poszedłem do domu.
Następnego dnia przydzieliłem mojemu asystentowi inne badania, a sam zająłem się tymi próbkami. Dostaliśmy sześćdziesiąt worków wypełnionych kamyczkami i żwirem, i około siedemset kilogramów odłamków skalnych, zebranych z różnych części wzgórza. Na podstawie fotografii wykonanych przez Mulrooneya mogłem się zorientować, z których partii góry pochodzą próbki. Osady platyny rozsiane są po całej górze. I tak właśnie napisałem w moim raporcie.
Chalmers spojrzał na Mansona z pewnym lekceważeniem i wysączył piwo do końca.
Sir James Manson ciągle kiwał z uznaniem głową, wpatrując się w naukowca z podziwem typowym dla laika.
- To niewiarygodne - powiedział po chwili. - Wiem że wy, naukowcy, stara
cie się nie podniecać podobnymi rzeczami, ale czy łatwo jest panu zachować
zimną krew w obliczu takiego odkrycia? To może być nowe źródło platyny dla
całego świata! Czy wie pan, jak rzadko zdarza się coś takiego, szczególnie jeśli
chodzi o metale szlachetne? Może raz na dziesięć lat, a może tylko raz w życiu.
W rzeczywistości Chalmers był ogromnie przejęty znaleziskiem i przez trzy tygodnie zostawał w laboratorium do późnych godzin nocnych, by zbadać dokładnie każdą próbkę, ale nie chciał się do tego przyznać Mansonowi. Wzruszył ramionami i powiedział:
- Cóż, ManCon będzie mógł zrobić na tym niezły interes.
- Niekoniecznie - rzekł Manson spokojnie. Dopiero teraz Chalmers zdziwił się.
- Nie? - zapytał. - Ale to jest przecież warte fortunę?
- Owszem, w ziemi znajduje się prawdziwy skarb - odparł sir James wstając
i podchodząc do okna - ale wszystko zależy od tego, kto wejdzie w jego posiada-
46
nie. Być może nikt. Widzi pan, istnieje możliwość, że złoże nie będzie nigdy eksploatowane, a nawet jeśli, to platyna od razu po wydobyciu może zostać ukryta. Chciałbym panu bliżej przedstawić tę sprawę, drogi doktorze...
Przez czterdzieści minut wyjaśniał Chalmersowi finansowe i polityczne aspekty zagadnienia, które nigdy nie były mocną stroną doktora.
- Tak to wygląda - zakończył Manson. - Jeśli dowiedzą się o naszym odkry
ciu, to być może nie my zbierzemy laury. Równie dobrze Rosjanie mogą ukrad
kiem wpakować się w ten interes.
Doktor Chalmers, który prywatnie nie miał nic przeciwko Rosjanom, lekko wzruszył ramionami.
- Nie mogę przecież zmienić rzeczywistości, sir James.
Manson uniósł brwi.
- Dobry Boże! Oczywiście, że nic nie może pan na to poradzić. - Spojrzał na
zegarek. - Już prawie pierwsza! - wykrzyknął ze zdziwieniem. - Musi pan być
głodny. Ja zresztą też. Chodźmy na jakiś mały lunch.
Zrezygnował z zamówienia rolls-royce'a gdy uzyskał od Endeana informację, że Chalmers często czytuje "Tribune" i zapewne podziela przedstawiane tam poglądy. Manson zdecydował, że lepiej będzie pojechać zwyczajną taksówką.
"Mały lunch" składał się z pasztetu, omletu z truflami, pieczeni z zająca w czerwonym winie i tortu. Zgodnie z przewidywaniami Mansona, Chalmers uznał taki posiłek za przesadnie wykwintny, ale zjadł z apetytem. Nawet on, jak widać, musiał ulec prawom natury, zgodnie z którymi dobre jedzenie, po którym człowiek czuje się naprawdę syty, budzi zadowolenie i osłabia skrupuły moralne. Manson liczył również, że przyzwyczajony do piwa Chalmers nie oprze się działaniu czerwonego wina. Dwie butelki Cóte du Rhóne sprawiły, że Chalmers się rozgadał: mówił o swojej pracy, rodzinie i swych poglądach na sytuację międzynarodową, a Manson słuchał uważnie.
Kiedy Chalmers zaczął opowiadać o przebudowie domu, Manson wspomniał z odpowiednio współczującą miną, że widział Chalmersa w telewizji prawie rok temu, gdy ten udzielał jakiegoś wywiadu.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział Manson. - Nie zdawałem sobie wcze
śniej z tego sprawy... mam na myśli pańską córeczkę. To prawdziwa tragedia...
Chalmers pokiwał głową i utkwił wzrok w blacie stołu. Z początku nieśmiało, potem coraz pewniej zaczął opowiadać o Margaret.
- Pan tego nie może zrozumieć - stwierdził w pewnym momencie.
- Staram się - odparł Manson cicho. - Ja też mam córkę. Jest oczywiście
starsza...
Po jakichś dziesięciu minutach rozmowy przy stoliku zapanowała cisza. Sir James Manson wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki złożoną kartkę papieru.
- Nie bardzo wiem, jak to panu powiedzieć - zaczął z pewnym zażenowa
niem. - Zdaję sobie sprawę, ile czasu i pracy poświęca pan sprawom naszej firmy.
Z pewnością nadprogramowe godziny, jakie spędza pan w laboratorium, wpły
wają niekorzystnie na pana i pańską rodzinę. Dlatego właśnie dziś rano wysłałem
następujące zlecenie do mojego banku.
47
Podał Chalmersowi kopię krótkiego listu. Doktor przeczytał kartkę z której wynikało, że dyrektor Coutts Bank ma przesyłać listem poleconym pierwszego dnia każdego miesiąca piętnaście banknotów dziesięciofuntowych na adres domowy doktora Gordona Chalmersa. Taka sytuacja miała trwać dziesięć lat, chyba że przed upływem tego czasu pojawią się inne instrukcje.
Chalmers podniósł wzrok znad listu. Twarz jego szefa wyrażała zmieszanie i współczucie.
- Dziękuję - powiedział Chalmers cicho.
Manson poklepał go przyjacielsko po ramieniu.
- No, nie mówmy już o tym. Napijmy się koniaku.
W drodze powrotnej do biura, już w taksówce, Manson zaproponował Chalmersowi, że podrzuci go na stację, z której odjeżdża pociąg do Watford.
- Ja muszę wrócić do biura, żeby zająć się jeszcze sprawą Zangaro i pańskim
raportem - powiedział Manson.
Chalmers przyglądał się przez okno ulicznemu ruchowi.
- Co zamierza pan z tym zrobić? - zapytał.
- Sam jeszcze nie wiem. Oczywiście wolałbym nie przedstawiać tego raportu
w Zangaro. Szkoda by było, gdyby całe to bogactwo miało przejść w obce ręce.
Ale, wcześniej czy później, muszę im coś posłać.
W taksówce, dojeżdżającej już do stacji, zapanowała cisza.
- Czy mogę jakoś pomóc? - zapytał naukowiec.
Sir James westchnął głęboko.
- Tak - powiedział spokojnie. - Trzeba wyrzucić próbki Mulrooneya, tak
samo jak pozbywacie się wszystkich innych próbek, oraz zniszczyć wszystkie
notatki, wyniki analiz i badań. Trzeba też zrobić kopię pańskiego raportu... z jed
ną różnicą. Powinien on stwierdzać obecność w próbkach niewielkiej ilości cyny,
nie nadającej się do ekonomicznej eksploatacji. Pierwotny raport musi pan spa
lić. I nigdy o nim nikomu nie wspominać.
Taksówka zatrzymała się przy budynku stacji. Żaden z pasażerów nie poruszył się, więc kierowca odwrócił się i Oznajmił:
- Jesteśmy na miejscu.
- Ma pan moje słowo honoru - szepnął sir James Manson. - Wcześniej czy
później sytuacja polityczna się zmieni. A kiedy tak się stanie, MacCon zgłosi się po
koncesję górniczą, zgodnie z przyjętymi w tej dziedzinie gospodarki zwyczajami.
Doktor Chalmers wysiadł z taksówki, odwrócił się i popatrzył na swojego szefa, siedzącego w kącie samochodu.
- Nie jestem pewien, czy mogę to zrobić, sir - powiedział. - Będę musiał
wszystko przemyśleć.
Manson pokiwał głową.
- Oczywiście. Wiem, że proszę pana o wielką przysługę. Może przedyskutu
je to pan ze swoją żoną? Jestem pewien, że ona zrozumie sytuację.
Manson zamknął drzwi samochodu i kazał kierowcy zawieźć się do City.
48
Tego wieczora w swoim klubie sir James Manson jadł kolację w towarzystwie urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Klub nie był specjalnie ekskluzywny, ale Manson nie miał ambicji należeć do londyńskiej śmietanki. Tym bardziej że wcale nie wiadomo, czy przyjęto by go w poczet najznamienitszych osobistości. Poza tym nie miał czasu na życie towarzyskie, nie miał też wystarczającej cierpliwości, by zabawiać grupę idiotów należących do wyższych sfer. Aktywność w tej dziedzinie pozostawiał swojej żonie. Tytuł szlachecki bywał użyteczny, i na tym koniec.
Zaprosił na kolację Adriana Goole'a, chociaż uważał go za pedantycznego głupca. Ale poparcie faceta, zajmującego wysokie stanowisko w Sekcji Wywiadu Gospodarczego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, mogło się okazać wysoce użyteczne.
Parę lat temu, kiedy jego spółka zaczęła aktywniej działać w Ghanie i Nigerii, Manson został członkiem Komitetu do spraw Afryki Zachodniej. Organ ten był i jest rodzajem związku handlowego, obejmującego przedstawicieli wszystkich ważniejszych firm, mających siedzibę w Londynie i prowadzących interesy w zachodniej części Afryki. Nastawiony dużo bardziej na handel, a co za tym idzie na zyski, niż jego odpowiednik zajmujący się Afryką Wschodnią, Komitet zajmował się zarówno problemami natury ekonomicznej, jak i politycznej. Wszystkie wnioski i opinie co do brytyjskiej polityki w tym regionie były następnie przekazywane władzom.
Sir James Manson uważał, że Komitet do spraw Afryki Zachodniej powinien sugerować taką politykę działań w tamtym regionie, by jak najbardziej zwiększyć zyski przedsiębiorstw brytyjskich. Jego podejście było zresztą całkiem uzasadnione. Manson zasiadał w Komitecie podczas wojny domowej w Nigerii i był świadkiem, jak różni reprezentanci banków, kopalń, rafinerii i spółek handlowych dążyli do szybkiego zakończenia działań wojennych, co było jednoznaczne ze zwycięstwem strony federalnej.
Zgodnie z tymi założeniami Komitet zasugerował rządowi poparcie federali-stów pod warunkiem że udowodnią, iż są zdolni odnieść zwycięstwo, i to szybkie zwycięstwo, co dodatkowo zostanie potwierdzone przez wywiad brytyjski. Następnie Komitet usunął się w cień i biernie obserwował poczynania rządu, który pokpił całą sprawę. Wojna, która miała zakończyć się w pół roku, trwała trzydzieści miesięcy. Biznesmeni byli zdegustowani takim obrotem spraw twierdząc, że gdyby sami wzięli się za negocjacje pokojowe, problem zostałby rozwiązany dziesięć razy szybciej. Ale Harold Wilson, zaangażowawszy się w poważną politykę, prędzej zdecydowałby się polecieć na Księżyc niż przyznać, że jego podwładni popełnili jakikolwiek błąd.
Manson podczas tego konfliktu poniósł spore straty - transport kolejowy szwankował, co powodowało nieregularność dostaw. Jednak koncern naftowy Shell BP stracił nieporównywalnie więcej.
Adrian Goole był od dłuższego czasu łącznikiem pomiędzy Komitetem a Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Siedział teraz przy stoliku we wnęce restauracji naprzeciwko Mansona i słuchał z zainteresowaniem, rejestrując każdą zmianę intonacji jego głosu, każdy gest i minę.
4 Psy wojny
49
Manson zdradził mu tylko część prawdy, zatrzymując wszelkie informacje dotyczące platyny dla siebie. Przedstawił wersją odkrycia złoża cyny, przy czym znacznie zawyżył jego wielkość. Twierdził, że wydobycie byłoby niezwykle opłacalne, ale przyznawał, że prezydent Zangaro jest zbyt mocno uzależniony od swych rosyjskich doradców, co mogło budzić uzasadnione obawy. Udział rządu Zangaro w zyskach byłby wysoki, co wzmocniłoby pozycję państewka. A ponieważ jego przywódca był protegowanym Rosjan, umożliwienie wzbogacenia się takiej republice nie byłoby rozważne.
Goole przejął się sprawą. Na jego twarzy malowało się prawdziwe zatroskanie.
- Diablo trudna decyzja - powiedział. - Podziwiam pański instynkt politycz
ny. Obecnie Zangaro jest państwem słabym, a do tego znajduje się niemal na gra
nicy bankructwa. Ale kiedy się wzbogaci... Tak, ma pan rację. Mamy prawdziwy
dylemat. Kiedy musi pan im wysłać raport z przeprowadzonych badań?
- Wcześniej czy później - stwierdził Manson. - Chodzi teraz o to, co kon
kretnie mam zrobić? Jeśli pokażą nasz raport swoim doradcom z ambasady rosyj
skiej, ci zorientują się w wartości złoża. Złożone zostaną oferty. A wtedy ktoś
inny otrzyma koncesję i pozwoli rządowi Zangaro wzbogacić się. Kto wie, jakie
to będzie miało konsekwencje dla Zachodu? Cholernie głupia sytuacja.
Goole zastanawiał się przez chwilę.
- Pomyślałem, że powinienem przekazać wam te informacje - zakończył
Manson.
- Tak, tak, dziękuję panu. - Goole ciągle rozmyślał nad wyjściem z sytuacji.
- Proszę mi powiedzieć - zaczął po chwili - co by się stało, gdybyście w tym
raporcie o połowę zaniżyli zawartość procentową cyny w odkrytych pokładach?
- Zmniejszyć o połowę?
- Tak. Po prostu podać w raporcie tylko pięćdziesiąt procent szacunkowego
wydobycia.
- Cóż, wynikałoby wówczas, że eksploatacja złoża nie opłaca się z ekono
micznego punktu widzenia.
- Próbki mogły pochodzić z innego obszaru, odległego na przykład o półtora
kilometra... - zasugerował Goole.
- No cóż, mogły. Ale te, które odkryliśmy, mają bardzo dużą zawartość cyny.
- Jednak gdyby pański pracownik pobrał je o te półtora kilometra dalej, to
zawartość cyny spadłaby chyba o połowę? - obstawał przy swoim Goole.
- Pewnie tak. Prawdopodobnie nawet więcej niż o połowę.
- Czy ktoś nadzorował pańskiego człowieka? - zapytał Goole.
- Nie. Był sam.
-1 nie ma żadnych dowodów na to, gdzie dokładnie pracował?
- Nie - odparł Manson. - Może można by znaleźć jakieś pojedyncze odpry
ski na skałach, ale prawdopodobnie dawno już zniknęły. Zresztą, nikt tam nie
dociera. To miejsce zapomniane przez Boga i ludzi.
Umilkł na chwilę i zapalił cygaro.
- Panie Goole, chylę głowę przed pana pomysłowością. Kelner, jeszcze dwa
koniaki!
50
Rozstali się w iście różowych nastrojach. Portier przywołał taksówkę dla Goole'a, który chciał już wracać do żony, do Holland Park.
-Jeszcze jedna rzecz! -powiedział urzędnik, stojąc już przy drzwiach samochodu. - Ani słowa nikomu o tej sprawie. Muszę sporządzić odpowiedni raport z naszej rozmowy, ale będzie on ściśle tajny.
- Oczywiście - odparł Manson.
- Jestem bardzo wdzięczny, że uznał pan za stosowne powiadomić mnie
0 wszystkim. Nawet pan nie wie, jak bardzo znajomość ekonomicznych aspek
tów ułatwia nam pracę. Będę śledzić sytuację w Zangaro i jeśli tylko coś się tam
zmieni na scenie politycznej, poinformuję pana jako pierwszego. Dobranoc.
Sir James Manson patrzył za odjeżdżającą taksówką, a potem skinął na czekającego po drugiej stronie ulicy rolls-royce'a.
- Poinformuję pana jako pierwszego - przedrzeźniał w duchu Goole'a. -
Pewnie, głupku, że będę wiedział pierwszy. Bo to ja wypuszczę te informacje!
Wsunął głowę w otwarte okno samochodu i powiedział do Craddocka, swojego szofera:
- Gdyby tacy kompletni durnie jak ten budowali nasze imperium, to pewnie
kolonizowalibyśmy dopiero wyspę Wight!
- Ma pan całkowitą rację, sir James - odparł Craddock.
Kiedy Manson wsiadł wreszcie do samochodu, kierowca odkręcił wewnętrzną szybę i zapytał:
- Gloucestershire, sir James?
- Tak jest, Craddock.
Znowu zaczynało padać. Lśniąca limuzyna mknęła wzdłuż Piccadilly, a potem przez Park Lane na zachód, do drogi A40, wioząc Mansona do jego rezydencji z dziesięcioma sypialniami za ćwierć miliona funtów, kupionej przed trzema laty przez firmę w prezencie dla swego szefa. Mieszkała tam także jego żona
1 dziewiętnastoletnia córka, ale te zawdzięczał już samemu sobie.
Gordon Chalmers leżał koło swojej żony, zmęczony i rozgniewany trwającą od dwóch godzin kłótnią. Peggy Chalmers przewróciła się na plecy i wpatrywała w sufit.
- Nie mogę tego zrobić - powiedział Chalmers, po raz nie wiadomo który
tego wieczora. - Nie mogę tak po prostu pójść i sfałszować raportu po to, żeby
ten krwiopijca, James Manson, zarobił jeszcze więcej pieniędzy.
Zaległa długa cisza. Przerabiali już ten temat niezliczoną ilość razy od momentu, gdy Peggy skończyła czytać list Mansona do jego bankiera i dowiedziała się od męża o warunkach, jakie zostały mu postawione w zamian za finansowe zabezpieczenie rodziny.
- A co to ma za znaczenie? - spytała przytłumionym głosem. - Co to ma za
znaczenie, skoro wszystko zostało już powiedziane i zrobione? Co za różnica,
czy koncesję dostanie on, Rosjanie, czy ktokolwiek inny? Co to kogo obchodzi,
czy ceny spadną, czy wzrosną? Co to ma za znaczenie? Przecież to tylko kawałki
skał i okruchy metalu.
51
Peggy Chalmers usiadła i spojrzała na profil męża, ledwie widoczny w ciemności. Za oknem wiatr smagał gałęzie starych dębów otaczających dom, który zbudowali tak, żeby był jak najwygodniejszy dla ich kalekiej córeczki.
Po chwili Peggy znów zaczęła mówić z pasją i zaangażowaniem.
- Ale Margaret nie jest kawałkiem skały, a ja nie jestem z metalu. Potrzebu
jemy tych pieniędzy, Gordon, potrzebujemy ich teraz i przez następne dziesięć
lat. Proszę cię, kochanie... Bardzo cię proszę, zapomnij o tym liście do "Tribu-
ne" czy do "Private Eye" i zrób to, czego on chce.
Gordon Chalmers wpatrywał się w ciemność za uchylonym oknem, przez które wpadało chłodne, nocne powietrze.
- Dobrze - powiedział po chwili.
- Zrobisz to? - zapytała Peggy z nadzieją.
- Tak, do cholery, zrobię!
- Przysięgasz, kochanie? Dajesz słowo?
Znowu zaległo milczenie.
- Masz moje słowo - wykrztusił przygnębiony.
Peggy położyła mu głowę na piersi.
- Dziękuję ci, kochanie. Nie martw się tym. Proszą, nie przejmuj się. Za
miesiąc o wszystkim zapomnisz. Zobaczysz.
Dziesięć minut później Peggy już spała, zmęczona wieczorną toaletą córki, a przede wszystkim wyczerpana długą kłótnią z mężem.
Gordon Chalmers leżał, wpatrując się ciągle w ciemność nocy.
- Zawsze wygrywają - szepnął po chwili z goryczą. - Te cholerne sukinsyny
zawsze w końcu wygrywają.
Następnego dnia, w sobotę, pojechał do odległego o prawie dziesięć kilometrów laboratorium i napisał zupełnie nowy raport dla republiki Zangaro. Potem spalił swoje notatki i poprzedni raport, a próbki wywiózł na wysypisko, z którego miejscowa firma budowlana zabierała gruz do mieszania z cementem, a żwir do wysypywania ogrodowych ścieżek. Na poczcie nadał nowy raport listem poleconym do Jamesa Mansona, po czym wrócił do domu i postanowił, że spróbuje o wszystkim zapomnieć.
W poniedziałek raport dotarł do Londynu, a bankier Mansona otrzymał list z poleceniem wypłaty pieniędzy. Raport Chalmersa został przekazany do Wydziału Kontraktów Zagranicznych, żeby Willoughby i Bryant mogli go przeczytać. Bryant dostał również polecenie, by następnego dnia udać się do Clarence i tam przekazać raport ministrowi zasobów naturalnych republiki Zangaro. Do raportu miały być dołączone wyrazy ubolewania.
We wtorek wieczorem Richard Bryant znalazł się na lotnisku Heathrow. Czekał na samolot linii BEA, którym miał się dostać do Paryża. Tam otrzyma wizę wjazdową do Zangaro, po czym poleci do Afryki linią Air Afrique. W sąsiedniej
52
i
hali Heathrow Jack Mulrooney przechodził właśnie odprawę paszportową. Zaraz miał lecieć do Nairobi, ale w ogóle go to nie martwiło. Miał już serdecznie dosyć Londynu. Oczami wyobraźni widział Kenią, słońce, afrykański busz i, być może, spotkanie z lwem...
Pod koniec tego tygodnia tylko dwaj ludzie wiedzieli, co naprawdę skrywa Kryształowa Góra. Jeden z nich dał swojej żonie słowo, że na zawsze zachowa w tej sprawie milczenie. Drugi obmyślał kolejny ruch.
ROZDZIAŁ 5
Simon Endean wszedł do gabinetu Jamesa Mansona, niosąc opasłą teczkę wy-(3pełnioną dokumentami. Zawierała ona stustronicowy raport dotyczący republiki Zangaro, plik dużych fotografii i kilka map. Manson, zadowolony, pokiwał głową.
- Nikt się nie zorientował, kim jesteś i dla kogo pracujesz? - zapytał.
- Nie, sir. Posługiwałem się fałszywym nazwiskiem i nikt się niczego nie
domyślił.
- Czy nikt w Zangaro nie dowiedział się, że zbieramy informacje o ich kraju?
- Nie. Korzystałem z istniejących, choć niezbyt bogatych archiwów, pogrze
bałem w bibliotekach uniwersyteckich tutaj i na kontynencie, przejrzałem skrom
ne opracowania i przewodnik turystyczny, wydany w Zangaro jeszcze w czasach
kolonialnych, zresztą zawierał mnóstwo informacji nieważnych od pięciu lat. Za
każdym razem tłumaczyłem, że gromadzę materiały do pracy magisterskiej o ko
lonialnej i postkolonialnej Afryce. Nie zostawiłem żadnych śladów.
- To dobrze - stwierdził Manson. - Później przeczytam raport. Proszę mi
teraz zreferować najważniejsze fakty.
Endean wyjął z teczki jedną z map i rozłożył na biurku. Zawierała fragment afrykańskiego wybrzeża, z zaznaczonym Zangaro.
- Jak pan widzi, sir, jedna republika graniczy z Zangaro od północy i wschodu,
a druga od południa - ta granica jest krótsza. Od zachodu granicę stanowi morze.
Zangaro ma kształt przypominający pudełko zapałek, krótszym bokiem łączące się
z morzem. Granice zostały wytyczone w czasach kolonialnych, a teraz są po prostu
liniami na mapie. W terenie właściwie nie istnieją, nie prowadzą do nich żadne
drogi, a jedyne przejście graniczne znajduje się tu, na pomocy, przy drodze łączącej
Zangaro z Manandi. Cały ruch kołowy odbywa się właśnie tędy.
Sir James Manson przyglądał się uważnie mapie:
- A co z granicą wschodnią i południową?
- Nie ma tam żadnych dróg, sir. Nie można ani wjechać, ani wyjechać, chyba
żeby ktoś chciał się przedzierać przez dżunglę. Ale ona jest nie do przebycia.
Powierzchnia Zangaro wynosi jedenaście tysięcy kilometrów kwadratowych. Dłu-
53
gość linii wybrzeża to jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów, kraj sięga w głąb lądu na około sto dwadzieścia kilometrów. Stolica państwa leży tutaj, w połowie wybrzeża, a została nazwana Clarence na cześć kapitana statku, który zawinął tam przed prawie dwustu lat, by nabrać słodkiej wody.
Za miastem znajduje się wąska równina, będąca jedynym obszarem rolnym w tym kraju. Oczywiście, w buszu są małe polanki, na których tubylcy próbującoś uprawiać, ale to się właściwie nie liczy. Za równiną płynie rzeka Zangaro, a dalej zaczynają się podnóża Kryształowych Gór. Za łańcuchem górskim na przestrzeni wielu, wielu kilometrów rozciąga się dżungla, sięgająca aż do wschodniej granicy.
- Jest tam jakaś komunikacja? - zapytał Manson.
- Właściwie nie ma żadnych dróg - odparł Endean. - Rzeka Zangaro płynie
od północnej granicy przez cały kraj równolegle do linii wybrzeża i wpada do
morza tuż przy granicy południowej. Przy ujściu rzeki jest niewielki port - na
brzeże i kilka baraków - służący głównie do wywozu drewna. Ale cały interes
zakończył się właściwie z chwilą uzyskania przez państwo niepodległości. Rzeka
Zangaro przecina kraj na dwie połowy. Od strony morza jest to dzikie, zarośnięte,
prawie niedostępne rozlewisko, gdzie ani statki, ani nawet małe łodzie nie mogą
się dostać. Natomiast za rzeką, po wschodniej stronie ciągną się góry, oddzielają
ce resztą kraju. Szlak wodny mógłby być wykorzystywany do ruchu barek, ale
nikt nie jest tym zainteresowany. Sąsiednie państewko, Manandi, posiada nowo
czesną stolicę na wybrzeżu, z portem przystosowanym dla dużych statków, nato
miast rzeka Zangaro kończy się bagnistym, zamulonym ujściem.
- A co z tym eksportem drewna?
Endean wyciągnął z teczki mapę w większej skali i rozłożył ją na stole. Zaznaczył ołówkiem rozlewisko rzeki w południowej części Zangaro.
- Drewno było wycinane w głębi kraju, wzdłuż brzegów rzeki bądź u za
chodnich podnóży gór ale, jak już mówiłem, od czasów uzyskania niepodległości
nikt nie jest tym zainteresowany. Drewno spławiano do ujścia, gdzie je potem
składowano. Przypływające statki kotwiczyły parę kilometrów dalej. Drewno
dostarczane było na nie specjalnymi łodziami. Ale to nigdy nie była operacja na
większą skalę.
Manson wpatrywał się w mapę, przedstawiającą szczegółowo stukilometro-we wybrzeże, rzekę przepływającą jakieś trzydzieści kilometrów od morza, niedostępny, bagnisty obszar pomiędzy rzeką a morzem i góry na wschodzie. Rozpoznał Kryształową Górę, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Co z większymi drogami? Muszą przecież być jakieś.
Endean opowiadał dalej.
- Stolica leży nad morzem, na końcu małego półwyspu mniej więcej w poło
wie wybrzeża i posiada niewielki port morski, właściwie jedyny w całym kraju.
Przez półwysep biegnie droga, która łączy go z lądem. Ta droga ciągnie się jeszcze
jakieś dziesięć kilometrów na wschód, potem jest skrzyżowanie, o tutaj, z drogą
biegnącą na południe. Ta ma twardą nawierzchnię na odcinku dziesięciu kilome
trów, a potem zmienia się w zwyczajny polny trakt, który po trzydziestu kilome
trach kończy się koło rozlewiska rzeki Zangaro. Jeszcze jedno odgałęzienie drogi
54
biegnie najpierw w lewo, potem na północ, wzdłuż rzeki, aż do granicy. Tam właśnie jest przejście graniczne pilnowane przez jakiś tuzin leniwych i przekupnych żołnierzy. Mówili mi podróżni, że ci żołnierze i tak nie są w stanie przeczytać danych w paszporcie, więc nie mająpojęcia, czy do paszportu wbita jest wiza, czy też nie. Wystarczy dać im parę groszy w łapę i można spokojnie przekroczyć granicą.
- A co z drogą prowadzącą w głąb kraju? - dociekał Manson.
Endean przesunął palcem po mapie.
- Jest tak mała, że jej tu nie zaznaczono. Po przejechaniu skrzyżowania trze
ba udać się jeszcze jakieś piętnaście kilometrów na pomoc, potem będzie skręt
w prawo, czyli oddalamy się wówczas od morza i jedziemy na wschód. Droga
przecina to, co pozostało po żyznej równinie, po czym dochodzi do rozklekotane
go, drewnianego mostu...
- Czyli ten most jest jedynym połączeniem między rozdzielonymi rzeką czę
ściami kraju? - Manson był mocno zdziwiony.
Endean uśmiechnął się.
- To jedyne połączenie w ruchu kołowym. Ale tam w gruncie rzeczy ruch
kołowy nie istnieje. Krajowcy przeprawiają się przez rzekę czółnami.
Manson, nie spuszczając wzroku z mapy, zmienił temat.
- Czego się dowiedziałeś o zamieszkujących Zangaro plemionach?
- Są dwa - odparł Endean. - Na wschód od rzeki i w głębi kraju mieszka
plemię Vindu. Wielu z nich żyje również za wschodnią granicą. Zresztą, jak już
mówiłem, granice są w gruncie rzeczy czysto teoretyczne. Vindu żyją na pozio
mie epoki kamienia łupanego. Bardzo rzadko, o ile w ogóle, przeprawiają się przez
rzekę. Naprawdę niechętnie opuszczają swój busz. Natomiast równina między
zachodnim brzegiem rzeki a morzem oraz półwysep zamieszkane są przez plemię
Kaja. Te dwa ludy nienawidzą się wzajemnie.
- Jaka jest liczba ludności?
- Właściwie nie wiadomo. Źródła urzędowe podają dwieście dwadzieścia
tysięcy, z czego trzydzieści tysięcy to Kajowie, a reszta - Vindu. Ale te liczby są
wyssane z palca i jedynie informacje dotyczące Kąjów można przyjąć za praw
dopodobne.
- W jaki więc sposób udało im się przeprowadzić wybory? - zapytał Manson.
- To pozostanie tajemnicą. Wszyscy wiedzą, że były pozorowane. Przecież
większość tych ludzi w ogóle nie miała pojęcia, co to są wybory.
- A gospodarka?
- Trudno o niej w ogóle mówić - stwierdził Endean. - W części kraju za
mieszkanej przez Vindu produkcja jest niemal zerowa. Jedzą owoce i pędy roślin,
wyhodowane przez kobiety na malutkich poletkach wyrwanych dżungli. Do męż
czyzn należy polowanie. Dzieci ciągle chorują, wiele z nich umiera na malarię,
jaglicę, a także z niedożywienia. Na równinie ciągnącej się nad morzem uprawia
no w czasach kolonialnych gorsze gatunki kakao, kawę, bawełnę i banany. Plan
tacje należały do białych, którzy wykorzystywali krajowców do ciężkiej pracy,
poziom produkcji był jednak niski. Niemniej wpływy dewizowe, pochodzące od
kolonialnego mocarstwa, pozwalały na sfinansowanie niewielkiego importu. Po
55
uzyskaniu przez Zangaro niepodległości plantacje zostały znacjonalizowane. Konkretnie polegało to na tym, że prezydent przydzielił je swoim dygnitarzom, a dotychczasowi biali właściciele zostali wypędzeni. Teraz wszystko zarosło, nikt tego nie pielęgnuje i niedługo plantacje znowu pokryje dżungla.
- Są jakieś dane liczbowe?
- Tak, sir. W ostatnim roku przed niepodległością zbiór kakao, będącego ich
główną uprawą, wynosił trzydzieści tysięcy ton. Natomiast w zeszłym roku zebrano
tysiąc ton. Nie znaleźli się jednak nabywcy i ziarno kakaowe gnije na ziemi.
- A co z innymi uprawami?
- Banany i kawa zostały zupełnie zaniedbane. Bawełnę zniszczyła zaraza.
Nie było żadnych środków owadobójczych.
- Jak cała ta sytuacja przedstawia się teraz?
- Totalna katastrofa. Stoją na krawędzi bankructwa, ich pieniądz jest nic nie
wartym kawałeczkiem papieru, eksport spadł prawie do zera i nikt nie chce im
niczego sprzedawać. Kiedyś dostawali dary od ONZ, od Rosjan, od dawnych
mocarstw kolonialnych, ale ponieważ członkowie rządu odsprzedawali to wszystko
i zgarniali pieniądze do kieszeni, więc i taka pomoc się skończyła.
- Dyktatura małych hochsztaplerów, co? - mruknął Manson.
- W rzscTy samej. Państwo skorumpowane, rządzone brutalnie i zupełnie bez
sensu. Rybołówstwo praktycznie nie istnieje, mimo że morze przy brzegu aż roi się od
przeróżnych ryb. Kiedyś wykorzystywano dwa kutry rybackie, dowodzone przez bia
łych, ale potem żołnierze dotkliwie poturbowali jednego z szyprów, więc obaj jak
najszybciej stamtąd uciekli. Kutry porzucono i maszyny zardzewiały już doszczętnie.
Miejscowi chorują z niedoboru protein. Nie ma tam prawie wcale kur i kóz.
- Co z opieką zdrowotną?
- Jest jeden szpital w Clarence, prowadzony przez ONZ. To jedyny szpital
w całym kraju.
- A lekarze?
- Było dwóch miejscowych, ale jeden z nich został aresztowany i zmarł w wię
zieniu. Drugi uciekł za granicę. Misjonarzy wypędził prezydent twierdząc, że są
na usługach imperializmu, a byli wśród nich zarówno księża, jak i lekarze. Za
konnice pracowały jako pielęgniarki, ale ich też się pozbyto.
- Ilu jest tam Europejczyków?
- W głębi kraju prawdopodobnie nie ma żadnego. Na wybrzeżu mieszka kilku
specjalistów od rolnictwa, przysłanych przez ONZ. W stolicy jest około czterdziestu
dyplomatów, z czego dwudziestu pracuje w ambasadzie rosyjskiej. Reszta to Francu
zi, Szwajcarzy, Amerykanie, Niemcy, Czesi i Chińczycy, o ile można Chińczyków
zaliczyć do białych. Jest też pięciu pracowników szpitala i pięciu techników obsługu
jących elektrownię, wieżę kontrolną lotniska i wodociągi. Zostało też mniej więcej
pięćdziesięciu handlowców i biznesmenów czekających na poprawę sytuacji.
Sześć tygodni temu wybuchła w mieście awantura i jeden z wysłanników ONZ został pobity prawie na śmierć. Tych pięciu techników, o których wspomniałem, ukryło się w swoich ambasadach i zagroziło wyjazdem z kraju. Jeśli naprawdę to zrobią, to nie będzie komu obsługiwać elektrowni, lotniska i wodociągów.
56
- Gdzie jest lotnisko?
- Tutaj, u nasady półwyspu, tuż za miastem. Cóż, nie jest ono międzynarodo
we. Jeśli chciałby się pan tam udać drogą powietrzną, to trzeba najpierw lądować
w sąsiednim państewku, Manandi, dokąd latają samoloty linii Air Afriąue. Stam
tąd do Clarence można dostać się małym samolotem dwusilnikowym, kursują
cym trzy razy w tygodniu. Jakaś niewielka firma francuska zachowała to połącze
nie, chociaż obecnie nie jest ono chyba specjalnie opłacalne.
- Z jakimi krajami Zangaro utrzymuje przyjacielskie stosunki?
Endean potrząsnął głową.
- Z żadnymi. Nikt się nimi nie interesuje, bo i nie ma po co. Nawet Organiza
cja Jedności Afrykańskiej woli nie myśleć o tym miejscu, które zresztą wygląda
na zapomniane przez świat. Nie ma tam żadnych dziennikarzy, więc nikt nie pisze
o Zangaro. Rząd jest tak nieprzychylnie nastawiony do białych, że nikt nie chce
tam wysyłać swoich ludzi. Jakiekolwiek inwestycje w tym kraju byłyby szaleń
stwem, ponieważ nie ma żadnej pewności, czy jakiś Tom, Dick albo Harry, nale
żący do prezydenckiej partii, nie skonfiskuje nagle wszystkiego. Miejscowa orga
nizacja młodzieżowa atakuje, kogo chce, więc wszyscy żyją w strachu i pod presją.
- A co z Rosjanami?
- Ich ambasada jest tam największa, prawdopodobnie mają też sporo do po
wiedzenia w sprawach polityki zagranicznej, o której prezydent nie ma pojęcia.
Występują niemalże w jego imieniu. Większość doradców prezydenta była kszta
łcona w Moskwie, ale na ogół są to rodowici Zangarczycy. Tylko sam prezydent
nie został tam przeszkolony.
- Czy ten kraj ma jakieś widoki na przyszłość? - zapytał sir James.
Endean skinął głową.
- Gdyby umieli wykorzystać swoje możliwości... Pod rozsądnymi rządami,
pracując systematycznie obywatele Zangaro mogliby osiągnąć całkiem przyzwo
ity poziom życia. Ludności nie ma tam w końcu zbyt wiele, ich potrzeby też nie są
wygórowane. Mogliby być samowystarczalni jeśli chodzi o żywność, odzież.
Gdyby gospodarka ruszyła z miejsca, uzyskaliby trochę zagranicznej waluty na
import niezbędnych towarów. A poza tym, gdyby personel instytucji charytatyw
nych nie był ciągle źle traktowany, a dary nie byłyby rozkradane lub pokątnie
odsprzedawane, to Zangaro dostawałoby całkiem pokaźną pomoc.
- Mówiłeś, że ludzie z plemienia Vindu nie lubią ciężko pracować. A co z Kaja?
- Tak samo - odparł Endean. - Siedzą bezczynnie przez cały dzień, a jeśli
pojawi się jakieś niebezpieczeństwo, kryją się w buszu. To, co zbiorą z pól, wy
starcza im w zupełności. Są szczęśliwi, że żyją właśnie w ten sposób.
- Kto wobec tego pracował na plantacjach za czasów kolonialnych?
- Władze kolonialne sprowadziły dwadzieścia tysięcy czarnych robotników
z sąsiednich krajów. Ci osiedlili się w Zangaro i razem z rodzinami tworzą teraz
sporą, prawie pięćdziesięciotysięczną grupę. Ale nie otrzymali obywatelstwa, więc
nie mogli brać udziału w wyborach. Jeśli ktokolwiek w Zangaro pracuje - to wła
śnie oni.
- Gdzie mieszkają?
57
- Około piętnastu tysięcy zajmuje chaty na terenach dawnych plantacji, nawet
jeśli nie ma tam już nic do roboty. Reszta przeniosła się w okolice Clarence i starają
się jakoś przeżyć. Mieszkają w slumsach, wzdłuż drogi prowadzącej do lotniska.
Przez pięć minut James Manson wpatrywał się w rozłożoną przed nim mapę, rozmyślając o niezwykłej górze, o szalonym prezydencie, klice szkolonych w Moskwie doradców i o rosyjskiej ambasadzie. Wreszcie westchnął głęboko.
- Co za cholerne miejsce.
- Łagodnie powiedziane - zauważył Endean. - Ciągle jeszcze urządzają ry
tualne publiczne egzekucje. Ludność gromadzi się na głównym placu i patrzy, jak
skazańcy ćwiartowani są maczetą. To potworna dzicz!
- Kto właściwie stworzył ten raj na ziemi?
Endean wyjął z teczki fotografię i położył ją na rozłożonej mapie.
Sir James Manson patrzył teraz na Aftykanina w średnim wieku, ubranego we frak, pogniecione spodnie i cylinder. Zdjęcie zostało prawdopodobnie wykonane w dniu ogłoszenia niepodległości, bo przedstawiało także grupkę urzędników stojących gdzieś w tle, na schodach pałacu. Twarz Aftykanina była długa i ponura, poorana głębokimi bruzdami. Kąciki ust skierowane do dołu nadawały temu obliczu wyraz głębokiego niezadowolenia. Ale oczy, widoczne pod błyszczącym rondem cylindra, miały w sobie coś szalonego i przyciągały uwagę. Były to oczy fanatyka.
- Ten człowiek -powiedział Endean. - Obłąkany, szalony, jadowity jak żmi
ja. Papa Doc Zachodniej Afryki. Często ma wizje, rozmawia z duchami. Uwolnił
swój naród od kolonializmu białych. Oszust, złodziej, szef policji, często własno
ręcznie torturujący podejrzanych i wyciągający z nich przeróżne zeznania, jasno
widz, Pan nad Wszystkimi, Jego Ekscelencja prezydent Jean Kimba.
Manson długo wpatrywał się w zdjęcie człowieka który nie wiedział, że jest właścicielem złoża platyny wartości dziesięciu miliardów dolarów. Ciekawe, pomyślał, czy ktokolwiek na świecie zwróciłby uwagę, gdyby ten pajac zniknął?
Nie powiedział ani słowa, ale po wysłuchaniu Endeana wiedział już, że postara się zaaranżować takie zniknięcie.
Sześć lat wcześniej kolonialne mocarstwo, panujące na terenie noszącym teraz nazwę Zangaro, pod narastającym naciskiem opinii światowej zdecydowało się podarować państewku niezależność. Przez rok czyniono pośpieszne przygotowania ludności, nienawykłej do życia w wolnym i niezależnym kraju, do wzięcia udziału w wyborach.
W ogólnym zamieszaniu powstało pięć partii politycznych. Dwie z nich miały charakter całkowicie plemienny -jedna prezentowała interesy Vindu, druga -Kaja. Pozostałe trzy ogłosiły swoje własne programy polityczne i szukały poparcia wśród całej ludności, niezależnie od szczepu. Jedna z tych partii miała charakter konserwatywny. Została założona przez byłego urzędnika z czasów kolonialnych i miała poparcie głównie wśród podobnych mu osób. Jej przywódca głosił, że będzie dążył do utrzymania więzi z dotychczasową potęgą kolonialną, która
58
z kolei obiecała, że wesprze lokalną walutę i pomoże w eksporcie miejscowej produkcji. Na czele drugiej partii, centrowej, małej i słabej, stał intelektualista -wykształcony w Europie profesor. Trzecia partia skupiała radykałów. Kierował nią człowiek wielokrotnie przebywający w więzieniu, skazywany za najrozmaitsze przestępstwa i wykroczenia. Był nim Jean Kimba.
Na długo przed wyborami dwaj jego pomocnicy, którzy studiowali kiedyś w Europie i tam zostali namierzeni przez Rosjan na antykolonialnej demonstracji ulicznej, a potem dostali stypendia na uniwersytecie im. Panice'a Lumumby w Moskwie, potajemnie opuścili Zangaro i udali się do Europy. Tam spotkali się z moskiewskimi wysłannikami i, w wyniku przeprowadzonych rozmów, otrzymali sporą sumę pieniędzy oraz kilka rad natury praktycznej.
Dzięki tym pieniądzom Kimba wraz ze swymi ludźmi zorganizował bojówki polityczne, w kórych skład wchodzili wyłącznie członkowie plemienia Vindu. Kajo-wie zostali całkowicie zignorowani. Bojówki Kimby przystąpiły do działania w głębi kraju. Docierały do wszystkich naczelników wiosek plemienia Vindu. Jednocześnie, dziwnym trafem, wielu działaczy konkurencyjnych partii zaginęło nagle bez śladu.
Kilku wodzom wykłuto oczy, a potem spalono ich na stosie. Wtedy pozostali zrozumieli "przesłanie", niesione im przez bojówki. Uznali, że lepiej podporządkować się tym, którzy mają siłę, a słabych po prostu unikać. Kiedy nadeszły wybory, kazali ludziom w swoich wioskach głosować na Kimbę. Dzięki Vindu zdobył on znacznie więcej głosów niż wszystkie pozostałe partie razem wzięte. Przyczynił się do tego również fakt, że naczelnicy wiosek zamieszkanych przez Vindu często podawali podwójną liczbę mieszkańców. Spis ludności, przeprowadzony przez urzędników kolonialnych, opierał się właśnie na ich oświadczeniach.
Kolonialne mocarstwo popełniło błąd. Zamiast upewnić się, że pierwsze wolne wybory wygra ich protegowany, pozwolili wygrać przeciwnikom. Gdyby zwolennik utrzymania więzi z czasów kolonialnych zdobył najwięcej głosów, podpisałby pakt o wzajemnej pomocy, a w zamian za to kompania białych spadochroniarzy utrzymywałaby prezydenta przy władzy. Ale stało się inaczej. W miesiąc po wyborach nastąpiła uroczysta inauguracja Kimby jako pierwszego prezydenta Zangaro.
To, co nastąpiło potem, nie było już niespodzianką. Cztery pozostałe partie zostały rozwiązane jako zagrażające interesom rządu, a ich dotychczasowi liderzy znaleźli się w więzieniu na podstawie fałszywych oskarżeń. Jeszcze zanim skonali po bestialskich torturach, Kimba przywłaszczył sobie fundusze partyjne ich ugrupowań. Armia kolonialna została rozwiązana, oficerowie policji zwolnieni. Utworzono oddziały składające się z samych Vindu, a wszystkich żołnierzy z plemienia Kaja, którzy w epoce kolonializmu stanowili trzon żandarmerii, zwolniono. Mieli odjechać dostarczonymi przez ludzi Kimby ciężarówkami do swoich wiosek, ale po opuszczeniu stolicy transport skierowano w ustronne miejsce nad rzeką Zangaro i tam żołnierze zostali rozstrzelani.
W stolicy policjantów i celników z plemienia Kaja pozostawiono w spokoju, ale odebrano im amunicję. Władza znalazła się teraz w rękach Vindu, którzy rozpoczęli szerzenie terroru. W ciągu osiemnastu miesięcy skonfiskowano tereny, budynki i przedsiębiorstwa należące do kolonialistów. Zapoczątkowało to całko-
59
wity upadek gospodarki. Wśród Vindu nie było nikogo, kto umiałby prowadzić choćby najprostsze interesy. Plantacje przekazane zostały wpływowym zwolennikom Kimby. Po wyjeździe kolonialistów na ich miejsce przysłana została grupa specjalistów z ONZ, którzy mieli zająć się prowadzeniem zakładów użyteczności publicznej, ale nawet najwytrwalsi z nich po krótkim czasie pisali do swoich rządów z prośbą o odwołanie.
Po kilku pokazowych aktach terroru Kąjowie umilkli i stali się zupełnie bezwolni. Jednak Vindu też nie wiodło się najlepiej. Naczelnicy wiosek, którzy odważyli się upominać o to, by rząd Kimby spełnił przedwyborcze obietnice, zostali brutalnie potraktowani. Po kilku takich wystąpieniach większość Vindu przeniosła się z powrotem do buszu. To, co działo się w stolicy nie miało większego wpływu na ich życie, więc mogli sobie pozwolić na takie zachowanie. Kim-ba wraz z grupą swoich zauszników, wspieranych dodatkowo przez żołnierzy Vin-du, rządził kierując się tylko i wyłącznie prywatnym interesem. Pomagały mu w tym także grupy nastolatków nieświadomych całej sytuacji, ale za to bardzo niebezpiecznych. Stworzyli młodzieżową organizację, będącą częścią partii Kimby.
Niektóre metody stosowane przez rząd były naprawdę wstrząsające. Raport Simona Endeana zawierał dokumentację przypadku, kiedy to Kimba, zdenerwowany, że nie wpłynęły jeszcze pieniądze z tytułu jakiejś pseudoumowy, zaaresztował europejskiego biznesmena zaangażowanego w tę sprawę, wsadził go do więzienia, po czym wysłał jego żonie makabryczny list. Pisał mianowicie, że następnym razem prześle obcięte uszy oraz palce jej męża, o ile na prezydenckie konto nie wpłynie w najbliższym czasie żądana kwota, wynikająca z umowy zawartej między obu panami. Dołączył karteczkę, na której więzień własnoręcznie poświadczał, że Kimba nie żartuje. Żona zebrała wymagane pół miliona dolarów i zapłaciła za uwolnienie męża. Rząd jego kraju, przestraszony opinią o Afryce panującą wśród pracowników ONZ, zakazał mu kiedykolwiek wspominać o incydencie z Zangaro, tak więc prasa nigdy nie dowiedziała się o tym wyczynie Kimby. Inna historia przydarzyła się dwóm byłym urzędnikom kolonialnym, którzy zostali nagle zaaresztowani i uwięzieni w wojskowych barakach. Tam byli regularnie bici i torturowani. Dopiero, gdy na konto ministra sprawiedliwości wpłynęła potężna kwota, zostali puszczeni wolno. Oczywiście minister podzielił się otrzymanymi pieniędzmi z Kimbą.
W ciągu pięciu lat od uzyskania przez państwo niepodległości wszyscy ludzie, którzy nie popierali Kimby, zostali albo zamęczeni na śmierć w więzieniach, albo skazani na wygnanie, albo, jak cudzoziemcy, wyrzuceni z Zangaro. W rezultacie w republice nie było już lekarzy, inżynierów, żadnych specjalistów. Prezydent uważał wyksztaconych ludzi za swoich przeciwników.
Z czasem Kimbę zaczął prześladować obsesyjny lęk przed zamordowaniem. Nie chciał w ogóle wyjeżdżać z kraju. Rzadko opuszczał swój pałac, a jeśli już się odważył, to zawsze w towarzystwie silnej eskorty. Całą broń palną w stolicy skonfiskowano, nie wyłączając strzelb myśliwskich, co jeszcze bardziej zmniejszyło możliwość zdobycia pożywienia zawierającego białko. Przestano importować naboje i proch, a myśliwi z głębi kraju, przyjeżdżający do Cłarence po zakup amunicji, odprawiani byli z kwitkiem. Wracali do swoich chat i zawieszali strzel-
60
by na ścianach, domyślając się, że długo nie będą mieli jak z nich korzystać. W stolicy noszenie przy sobie choćby noża było zabronione. Za posiadanie jakiejkolwiek broni groziła śmierć.
Kiedy James Manson skończył dokładną lekturę raportu, przyjrzał się zdjęciom stolicy, pałacu i Kimby oraz przestudiował uważnie mapy. Potem kazał znów poprosić do siebie Simona Endeana.
Simona zaintrygowało zainteresowanie szefa małym i nikomu nie znanym państewkiem. Udał się więc do biura swego kolegi, Martina Thorpe'a i zapytał go, czy nie wie, o co chodzi. Thorpe uśmiechnął się i delikatnie pociągnął za nos, dając do zrozumienia, że Manson wpadł na jakiś trop. Nie był pewien, o co konkretnie chodzi, ale domyślał się, że z całego tego nagłego zainteresowania może coś wyniknąć. Zresztą Thorpe i Endean byli doświadczonymi pracownikami i wiedzieli, że szefowi nie należy zadawać pytań, szczególnie wtedy, gdy ma jakiś pomysł i sam potrzebuje informacji.
Endean zgłosił się do sir Jamesa Mansona następnego ranka. Szef stał jak zwykle przed wielkim oknem i patrzył na poruszające się w dole zaaferowane sylwetki.
- Potrzebne mi są jeszcze dwie informacje, Simon - powiedział bez specjal
nych wstępów i podszedł do biurka, na którym leżał raport Endeana. - Wspomi
nasz o zamieszkach w stolicy sześć czy siedem tygodni temu. Wiem też o tym od
człowieka, który był wtedy na miejscu. Mówił o próbie zamachu na Kimbę. O co
tak naprawdę chodziło?
Endean odetchnął z ulgą. Słyszał o tej historii, ale uważał ją za zbyt mało ważną, by rozpisywać się o niej szerzej w raporcie.
- Za każdym-razem, gdy prezydent ma w nocy jakiś zły sen, następnego ran
ka zarządza całą serię aresztowań, a po mieście zaczynają krążyć plotki o próbie
zamachu - wyjaśnił Endean. - Na ogół chodzi o usprawiedliwienie aresztowań
i egzekucji. W styczniu chodziło o dowódcę armii, pułkownika Bobiego. Powie
dziano mi, że wybuchł konflikt między nim a Kimbą. Poszło o podział zysku ze
sprzedaży lekarstw, przysłanych przez ONZ dla miejscowego szpitala. Podobno
Kimba otrzymał mniej niż się początkowo spodziewał. Prawie połowa przesyłki
została rozkradziona przez wojsko już przy "odprawie celnej" i sprzedana na czar
nym rynku. Za to odpowiedzialny był Bobi. Sporą część pieniędzy ze sprzedaży
powinien otrzymać Kimba, ale Bobi zataił przed nim wysokość uzyskanej kwoty.
Sprawa się wydała, bo wściekły kierownik szpitala, składając na ręce Kimby swoją
rezygnację, wyjawił mu prawdziwą wartość skradzionych lekarstw. Była dużo,
dużo większa niż to, co Kimba dostał od pułkownika.
Prezydent dostał szału i rozkazał schwytać Bobiego. Straż prezydencka przeszukała całe miasto, aresztując przy okazji każdego, kto się nawinął pod rękę.
- A co się stało z Bobim? - zapytał Manson.
- Uciekł. Dojechał dżipem do granicy, porzucił wóz w buszu i przedostał się
piechotą na drugą stronę.
- Z jakiego plemienia pochodzi?
61
- Jest mieszańcem, prawdopodobnie jednym z owoców napadu Vindu na wio
skę Kajów czterdzieści lat temu.
/ - Czy służył w wojsku jeszcze za czasów kolonialnych?
- Tak, i jako kapral żandarmerii miał podstawowe wykształcenie wojskowe.
Wyrzucono go jednak z armii za niesubordynację i pijaństwo. To się stało jeszcze
przed odzyskaniem niepodległości. Kiedy Kimba doszedł do władzy, powołał go
znów do służby bo potrzebował kogoś, kto odróżnia jeden koniec karabinu od
drugiego. Za czasów kolonialnych Bobi podawał się za Kaję, ale gdy tylko Kim
ba został prezydentem oświadczył, że jest prawdziwym Vindu.
- Dlaczego Kimba trzymał go tak długo przy sobie? Czy Bobi zawsze należał
do jego zwolenników?
- Bobi szybko się zorientował, z której strony wiatr wieje. Przysiągł Kimbie
swoją lojalność. Był mądrzejszy od ówczesnego gubernatora kolonii, który nie
wierzył, że Kimba wygra wybory, dopóki nie zobaczył wyników głosowania. Kimba
zatrzymał Bobiego, a nawet powierzył mu naczelne dowództwo armii. Uważał że
będzie lepiej, jeśli represje wobec przeciwników Kimby z plemienia Kaja prze
prowadzi człowiek, w którego żyłach płynie krew tego ludu.
- Jaki on jest? - zapytał Manson z zadumą.
- Kawał drania - odparł Simon. - Bezmózgowiec, ale posiada jakiś zwierzę
cy spryt, instynkt. Kłótnia między tymi dwoma złodziejami musiała się wcześniej
czy później wydarzyć.
- Ale Bobi nie jest komunistą? - dopytywał się dalej Manson.
- Nie, sir, nie jest. Nie ma żadnych poglądów politycznych.
- Czy jest łasy na pieniądze?
- O tak, z pewnością. Musi teraz żyć bardzo skromnie, uciekając nie zabrał
ze sobą prawie nic.
- Gdzie jest teraz? - zapytał Manson.
- Nie wiem, sir - gdzieś na wygnaniu.
- Dobrze. Proszę go znaleźć za wszelką cenę.
Endean pokiwał głową.
- Mam go odwiedzić?
- Jeszcze nie teraz - odparł sir James. - Mamy w tej chwili inną ważną rzecz do
zrobienia. Raport jest bardzo obszerny i dokładny, ale brakuje w nim danych wojsko
wych. Chcę mieć wszystkie wiadomości na ten temat - ilu jest żołnierzy, policjantów
i strażników dbających o bezpieczeństwo Kimby, gdzie są zakwaterowani, jak dobrze
wyszkoleni, jakie mają doświadczenie, a także jak są uzbrojeni, czy wojsko dysponu
je wozami pancernymi i artylerią. 1 Oy w ogóle umieją się posługiwać bronią. Gdzie
znajdują się składy amunicji i ile jej mają. Jak zachowałoby się wojsko w razie ataku
na ich kraj. Czy byli przeszkoleni przez Rosjan. Czy poza stolicą znajdują się jakieś
obozy wojskowe. W ogóle chcę wiedzieć wszystko na temat wojska.
Endean patrzył na swego szefa ze zdumieniem. O co chodzi z tym "atakiem na ich kraj"? Co Manson chciał przez to, do cholery, powiedzieć? Umysł Ende-ana pracował błyskawicznie, ale jego twarz pozostała niewzruszona.
- Sir James, to oznacza, że trzeba tam kogoś wysłać.
62
- Tak, wiem. Czy masz paszport na inne nazwisko?
- Nie, sir. Ale i tak nie potrafiłbym zebrać informacji tego typu. Potrzebna tu
jest wiedza na tematy wojskowe i znajomość afrykańskich realiów, a ja nigdy nie
służyłem w armii. Nie znam się na takich sprawach.
Manson znów podszedł do okna i patrzył na rozciągające się w dole City.
- Wiem o tym - powiedział cicho. - Taki raport mógłby przygotować tylko
zawodowy wojskowy.
- Trudno będzie panu znaleźć kogoś takiego, kto chciałby pojechać do Zan-
garo i zająć się tą sprawą. Nawet za bardzo duże pieniądze. Zresztą zawodowi
żołnierze mają specjalne paszporty... Nie wiem, gdzie mógłbym znaleźć wojsko
wego, który pojedzie do Clarence i zbierze wszystkie informacje.
- Są tacy - powiedział Manson. - Najemnicy. Walczą dla tego, kto im płaci.
I to słono. Jestem na to przygotowany. Proszę mi więc znaleźć najemnika spraw
nego i myślącego. Najlepszego w Europie.
Cat Shannon leżał na łóżku w małym hoteliku na Montmartre i obserwował dym z papierosa unoszący się do sufitu. Był znudzony. Od czasu, gdy wrócił z Afryki, roztrwonił prawie wszystkie oszczędności na podróżowanie po Europie i szukanie nowego zajęcia.
W Rzymie spotkał sięz katolickimi księżmi, których znał już wcześniej. Chcieli wybudować w południowym Sudanie małe lotnisko, by przysyłać na nie żywność i lekarstwa. Shannon wiedział, że w południowym Sudanie działają już trzy niezależne grupy najemników, wspomagające powstanie murzyńskich chrześcijan przeciwko Arabom z północy. Dwaj brytyjscy najemnicy, Ron Gregory i Rip Kirby, przebywali w Bahr-el-Gazar, gdzie pomagali szczepowi Dinka, zamino-wując drogi używane przez pancerne wozy armii sudańskiej. Na południu, w prowincji Equatoria, Rolf Steiner prowadził paramilitarny obóz ćwiczebny, uważany za jeden z najlepszych, ale od paru miesięcy nie było o nim żadnych wieści. W dorzeczu Górnego Nilu znajdował się inny obóz, prowadzony przez czterech Izrael-czyków. Szkolili miejscowych i zaopatrywali ich w rosyjską broń, odebraną Egipcjanom w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku.
Shannon odwiedził ambasadę Izraela w Paryżu i przez czterdzieści minut rozmawiał z attache wojskowym. Ten wysłuchał grzecznie, co Shannon ma mu do powiedzenia, grzecznie mu podziękował i równie grzecznie wyrzucił za drzwi. Powiedział tylko, że pierwsze słyszy o izraelskich doradcach po stronie rebelian-tów z południowego Sudanu, więc nie ma mowy, żeby potrzebowali pomocy. Shannon był pewny, że ich rozmowa została nagrana i przesłana do Tel Avivu, ale nie sądził, by cokolwiek z tego wynikło. Zdawał sobie sprawę, że Izraelczycy byli bardzo dobrymi żołnierzami i mieli wspaniały wywiad, ale z drugiej strony nie wiedzieli dosłownie nic o prawdziwej, czarnej Afryce. Przy takim braku doświadczenia szansę, by powiodło im się w Sudanie był znikome.
Możliwości, żeby zaczepić się gdziekolwiek indziej w zasadzie nie istniały. Krążyły wprawdzie pogłoski, że CIA poszukuje najemników do szkolenia antyko-
63
munistycznych oddziałów w Kambodży, ale Shannon nie ufał zbytnio działaniom CIA. Słyszał również, że jacyś szejkowie chcą się pozbyć angielskich instruktorów wojskowych z Zatoki Perskiej i poszukują żołnierzy do wynajęcia. Podobno potrzebowali też najemników do zorganizowania gwardii pałacowej i do walk na pustyni. Ale Shannon darzył Arabów jeszcze mniejszym zaufaniem niż CIA.
Poza Zatoką Perską, Kambodżą i Sudanem nie było żadnych zleceń. Nigdzie nie toczyły się wojny, w których potrzebowano by najemników. Wyglądało na to, że na świecie trochę się uspokoiło, co niezbyt się uśmiechało Shannonowi, bo przez to nie mógł znaleźć pracy. W ostateczności mógł się zatrudnić u pewnego europejskiego handlarza bronią, który właśnie szukał ochroniarza.
Dowiedziawszy się, że Shannon jest w mieście, wysłał do niego swojego człowieka z propozycjąpracy. Cat nie odmówił definitywnie, ale nie bardzo miał ochotę na takie zajęcie. Handlarz znalazł się w tarapatach przez własną głupotę. Przygotował transport broni dla IRA, a potem dyskretnie poinformował Brytyjczyków
0 miejscu dostarczenia przesyłki. Nastąpiły aresztowania, które rozwścieczyły ludzi
z IRA. Obecność Shannona mogłaby powstrzymać zawodowych morderców, ale
Irlandczycy znani byli z tego, że są szaleni i nieobliczalni. Mogło dojść do strze
laniny, a francuska policja na pewno nie byłaby tym zachwycona. Poza tym, Shan
non był protestantem z Ulsteru i Irlandczycy mogliby nie uwierzyć, że został po
prostu wynajęty. W każdym razie, oferta handlarza była ciągle aktualna.
Minęło już dziesięć dni Marka, ale pogoda ciągle była kiepska. Deszcz, wiatr
1 niska temperatura sprawiały, że Paryż nie wydawał się szczególnie zachęcają
cym miastem. Nocne lokale były kosztowne, a Shannon miał coraz mniej pienię
dzy. Resztką oszczędności starał się gospodarować najlepiej, jak tylko potrafił.
Podał numer swego telefonu kilkunastu osobom, które mogły słyszeć o jakiejś
pracy dla niego, a sam spędzał czas w hotelowym pokoju czytając kryminały.
Teraz leżał w łóżku i patrząc w sufit marzył o domu. Wprawdzie od dawna nie miał już prawdziwego domu, ale zawsze lubił wspominać rodzinne strony, dzikie torfowiska i lasy karłowatych drzew. Urodził się i wychował niedaleko małej wioski Castlederg, w hrabstwie Tyrone, przy samej granicy z hrabstwem Done-gal. Dom jego rodziców stał półtora kilometra od wioski, na wzgórzu, z którego roztaczał się widok na zachód, na Donegal.
Mówiono o tym hrabstwie, że Bóg zapomniał je dokończyć, może dlatego, iż wszystkie tamtejsze drzewa, smagane ciągłymi podmuchami wiatru znad Atlantyku, chyliły się coraz mocniej do ziemi.
Ojciec Cata miał niewielką fabryczkę, produkującą znakomite irlandzkie płótno. Znano go i szanowano w całej okolicy, był jednak protestantem, a wszyscy okoliczni farmerzy i robotnicy katolikami. Mały Carlo nie miał się z kim bawić, bo matki innych chłopców zabraniały im kontaktów z dzieckiem protestanta. Upodobał sobie za to konie, które stały się całym jego światem. Nauczył się na nich jeździć zanim po raz pierwszy wsiadł na rower. Kiedy skończył pięć lat, dostał na własność kucyka, na którym potem galopował po zakupy do sklepiku starego Sama Gaileya.
W wieku ośmiu lat na wyraźne życzenie matki, pochodzącej z zamożnej rodziny angielskiej, został wysłany do szkoły w Anglii. Przez dziesięć lat Shannon
64
uczył się bycia prawdziwym Anglikiem - stracił irlandzki akcent, nabrał nowych manier. Na wakacje wracał do domu, do pastwisk i koni, ale ponieważ nie znał żadnych rówieśników w okolicy, spędzał czas zdrowo, lecz samotnie. Potrafił całymi dniami galopować po chłostanych wiatrem polach.
Rodzice Shannona zginęli w wypadku samochodowym w Belfaście. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata i odbywał służbę wojskową w królewskiej piechocie morskiej. Przyjechał na pogrzeb w mundurze z czarną przepaską, w białych getrach i zielonym berecie komandosów. Potem sprzedał komuś fabryczkę ojca, stojącą niemal na skraju bankructwa, zlikwidował dom i wrócił do Portsmouth.
To było jedenaście lat temu. Od tamtej pory zdążył zakończyć swoją służbę w piechocie morskiej, wrócić do cywila i kilka razy zmienić pracę, by w końcu wylądować jako urzędnik w londyńskim domu handlowym, który prowadził rozległe interesy w Afryce. Shannon poznał tam tajniki prowadzenia takiego przedsiębiorstwa - metody wypracowywania zysku, inwestowania, zakładania holdingów. Zrozumiał, jak pożyteczne jest posiadanie własnego konta bankowego w Szwajcarii. Po roku pracy w Londynie został wysłany do Ugandy jako zastępca kierownika tamtejszego oddziału firmy. Pewnego dnia odszedł jednak stamtąd bez słowa i pojechał do Konga. Przez ostatnie sześć lat był najemnikiem, często wyjętym spod prawa, traktowanym w najlepszym wypadku jako żołnierz do wynajęcia, w najgorszym - jako płatny zabójca. Ale Shannon wiedział, że nie ma powrotu do normalnego świata. Oczywiście, mógł dostać zwykłą posadę w jakimś przedsiębiorstwie, nawet pod fałszywym nazwiskiem, albo zostać kierowcą ciężarówki, strażnikiem czy robotnikiem. Prawdziwym problemem byłoby jednak znoszenie monotonii i rutyny, siedzenie w biurze i wysłuchiwanie poleceń wymoczków w szarych garniturach. Każde spojrzenie za okno wywoływałoby wspomnienie afrykańskiego krajobrazu, dżungli, buszu, kołyszących się palm, zapachu prochu i potu, okrzyków ludzi przepychających dżipy przez rwące rzeki, strachu ściskającego gardło tuż przed atakiem i uczucia dzikiej radości po walce, radości z tego, że ciągle się żyje, że znów się udało. Znając te uczucia, pamiętając niedawne przejścia, nie można było ślęczeć nad rachunkami i każdego dnia wracać z pracy podmiejskim pociągiem. To było po prostu niemożliwe. Shannon wiedział, że nie wytrzyma takiego nudnego, uporządkowanego życia. Uzależnił się od Afryki jak od silnego narkotyku; weszła mu w krew wraz z ugryzieniami komarów.
Leżał więc na łóżku, palił kolejnego papierosa i zastanawiał się, gdzie teraz rzuci go los.
ROZDZIAŁ 6
Simon Endean wiedział, że nie ma takiej rzeczy, której nie dałoby się zdobyć w Londynie, łącznie z nazwiskiem i adresem pierwszorzędnego najemnika. Jedyny problem polega na tym, że trzeba wiedzieć, od czego zacząć i kogo najpierw pytać.
wojny
65
Po godzinie namysłu i paru filiżankach kawy Endean opuścił biuro, wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć na Fleet Street. Dzięki pomocy przyjaciela, pracującego w redakcji jednego z największych dzienników londyńskich, udało mu się uzyskać dostęp do archiwum gazety. Tam znalazł wycinki z ostatnich dziesięciu lat zawierające informacje o najemnikach. W teczce były materiały o Katandze, Kongo, Jemenie, Wietnamie, Laosie, Kambodży, Sudanie, Nigerii i Rwandzie - wycinki, informacje, komentarze, artykuły wstępne i zdjęcia. Przeczytał wszystko dokładnie, zwracając szczególną uwagę na to, kto był podpisany pod tekstem.
Na razie nie szukał nazwisk najemników. Zbyt dużo pojawiło się pseudonimów, fałszywych nazwisk i przydomków - miałby wiele problemów z ich identyfikacją. Chciał trafić na eksperta w tej dziedzinie, dziennikarza, którego artykuły wskazywałyby na faktyczną znajomość tematu; człowieka, który umiałby zorientować się w gąszczu sprzecznych doniesień i przechwałek, który potrafiłby wyłowić z tego wszystkiego obiektywną prawdę. Po ponad dwóch godzinach pracy znalazł kogoś, kto odpowiadał jego wymaganiom, a o kim nigdy wcześniej nie słyszał.
W teczce były trzy artykuły podpisane przez tego samego Anglika, czy może Amerykanina. Autor wykazywał-znąjomość tematu i wymieniał najemników pochodzących z co najmniej sześciu krajów. Nie nadawał swoim artykułom sensacyjnego charakteru, nie wyolbrzymiał "karier" opisywanych osób, ale równocześnie nie umniejszał ich znaczenia. Endean zanotował sobie nazwisko dziennikarza i tytuły trzech gazet, w których ukazały się jego artykuły, co sugerowało, że nie był w żadnej z nich zatrudniony na stałe.
Potem znów zadzwonił do swego przyjaciela i otrzymał od niego adres. Dziennikarz mieszkał w pomocnej części Londynu.
Było już ciemno, gdy Endean opuścił budynek ManConu i wyprowadził z podziemnego garażu swoją corvettę. Kiedy dotarł pod wskazany adres, zastał ciemne okna, nikt nie odpowiadał też na dzwonek do drzwi. Endean zastanawiał się, czy facet nie wyjechał czasem za granicę, kobieta mieszkająca o piętro niżej powiedziała jednak, że jej sąsiad na pewno jest w mieście. Endean obejrzał dom i ucieszył się, bo budynek był mały i zapuszczony - dziennikarz prawdopodobnie bardzo chętnie podejmie się dobrze płatnej dodatkowej pracy. Simon postanowił, że wróci tu następnego ranka.
Następnego dnia rano Simon Endean stał znowu przed drzwiami i naciskał guzik domofonu przy tabliczce z nazwiskiem dziennikarza. Po dwóch minutach odezwał się męski głos:
-Tak?
- Dzień dobry - powiedział Endean. - Nazywam się Harris. Walter Harris. Mam do pana sprawę. Czy moglibyśmy porozmawiać?
Odezwał się metaliczny brzęczyk domofonu; Endean pchnął drzwi i znalazł się na klatce schodowej. Wszedł na czwarte piętro. Tam, w otwartych drzwiach mieszkania czekał już dziennikarz. Weszli do środka. Kiedy usiedli, Endean od razu przystąpił do rzeczy.
66
- Jestem biznesmenem - kłamał bez mrugnięcia okiem. - Reprezentuję mo
ich przyjaciół, z którymi wspólnie prowadzę interesy w zachodniej Afryce.,
Dziennikarz skinął ze zrozumieniem głową i pociągnął łyk kawy.
- Ostatnio otrzymaliśmy niepokojące doniesienia o szykującym się tam zama
chu stanu. Prezydentem kraju jest człowiek umiarkowany i rozsądny, cieszący się
poparciem społeczeństwa. Jeden z moich wspólników dowiedział się, iż planowany
zamach przygotowywany jest prawdopodobnie przez komunistów. Rozumie pan?
-Tak, proszę dalej.
- Mówi się, że tylko niewielka część wojska poprze zamachowców, ale jeśli
nagły przewrót pozbawi żołnierzy przywódcy, sytuacja może się zmienić. Innymi
słowy, stworzenie faktu dokonanego może pociągnąć za sobą zmianę strony przez
armię. W przeciwnym razie większość wojska opowie się za prezydentem. A, jak
pan pewnie wie, doświadczenie uczy, że pierwsze dwadzieścia cztery godziny po
uderzeniu są decydujące.
- Dobrze, tylko co to ma ze mną wspólnego? - zapytał dziennikarz.
- Zaraz do tego dojdę - powiedział Endean. - Żeby cały zamach się powiódł,
musieliby zamordować prezydenta już na samym początku. W przeciwnym razie
akcja nie będzie miała sensu. Jeśli prezydent pozostanie przy życiu, to być może
w ogóle nie dojdzie do przewrotu. Moi znajomi z Ministerstwa Spraw Zagranicz
nych twierdzą, że należy tam jak najszybciej wysłać jakiegoś brytyjskiego ofice
ra, który doradzi miejscowym, jak ochraniać pałac prezydencki.
- A więc? - Dziennikarz pił dalej swoją kawę. Zapalił kolejnego papierosa.
Zastanawiało go wyjątkowo dobre przygotowanie gościa do rozmowy i sposób
przedstawiania faktów.
- Prezydent chętnie zawarłby umowę z doświadczonym wojskowym, na za
sadzie zwykłego kontraktu, angażując go jako doradcę w sprawach bezpieczeń
stwa. Szuka człowieka, który mógłby tam przyjechać, zorientować się we wszyst
kim i zająć kwestią ochrony.
Dziennikarz pokiwał głową. Miał pewne wątpliwości, czy historyjka opowiedziana mu przez człowieka, który przedstawił się jako Harris, jest prawdziwa. Przede wszystkim wiedział, że jeśli chodziłoby tylko o ochronę pałacu, to rząd brytyjski z pewnością mógłby wysłać swojego eksperta. Po drugie zdawał sobie sprawę, że istnieją fachowe firmy, zajmujące się takimi zadaniami, na przykład Watchguard International, mieszcząca się w Londynie, przy Sloane Street 22. W kilku zdaniach przedstawił Harrisowi swoje wątpliwości.
Endean nie wydawał się jednak być przekonany.
- Aha - powiedział. - Widzę, że muszę być z panem bardziej szczery.
- Tak byłoby o wiele lepiej - odparł dziennikarz.
- Widzi pan, rząd brytyjski być może zgodziłby się wysłać tam swego czło
wieka, gdyby chodziło tylko o doradzenie miejscowym. Ale jeśli okazałoby się,
że na miejscu należy przeprowadzić szkolenie straży pałacowej i ludzi z osobi
stej obstawy prezydenta, to taki człowiek już nie wystarcza, sprawa komplikuje
się też od strony politycznej. A co by było, gdyby prezydent zaproponował mu
objęcie stanowiska dowódcy tamtejszych oddziałów? Co się tyczy firmy Watch-
67
guard, to z kolei ich człowiek mógłby nawet objąć takie stanowisko, ale jeśli rzeczywiście dojdzie do zamachu na prezydenta, wówczas pojawią się trudności. Wie pan, co reszta Afryki pomyśli o pracowniku firmy, kojarzonej przez większość czarnych jako instytucję powiązaną z Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Uznają, że angażujemy się w ich wewnętrzny problem. A na koniec warto zauważyć, że nie można narazić prezydenta na zarzuty, że jest narzędziem w rękach "brudnych" imperialistów.
- Wobec tego, czego pan chce? - zapytał dziennikarz.
- Potrzebuję nazwiska dobrego najemnika - odparł Endean. - Człowieka,
który wykazuje się inicjatywą i umie myśleć, i który podejmie się wykonania za
pieniądze pewnego zadania.
- Czemu przyszedł pan z tym właśnie do mnie?
- Jeden z moich wspólników wybrał pana, bo podobał mu się pański artykuł
sprzed paru miesięcy. Uznał pana za autorytet w tej dziedzinie.
- Piszę, żeby z czegoś żyć.
Endean wyjął z kieszeni dwadzieścia banknotów dziesięciofuntowych i położył na stole.
- Wobec tego proszę napisać coś dla mnie - powiedział.
- Co? Artykuł?
- Nie. Notatkę. Listę nazwisk i charakterystykę każdej osoby. Jeśli pan woli,
może pan mi to po prostu powiedzieć.
- Wolę napisać - odparł dziennikarz. Podszedł do biurka, na którym stała maszy
na do pisania, a obok ułożony był stos białych kartek. Usiadł, wkręcił jedną z kartek
w maszynę i zaczął stukać w klawisze. Pisał przez prawie pięćdziesiąt minut, co jakiś
czas myszkując po teczkach, leżących koło biurka. Wreszcie wstał, podszedł do cze
kającego cierpliwie Endeana i wręczył mu trzy arkusze zapisanego papieru.
- To najlepsi z najemników, zarówno tych ze starszej generacji, którzy wal
czyli sześć lat temu w Kongo, jak i młodszych, którzy wyróżnili się niedawno.
Każdy z nich poradziłby sobie w dowodzeniu przynajmniej plutonem. Inni nie
będą panu potrzebni.
Endean wziął kartki i zaczął je uważnie studiować.
Oto, co zawierały:
PUŁKOWNIK LAMOULINE. Belg, prawdopodobnie związany z rządem. Wyróżnił się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku w Kongo, gdzie pracował dla Czombego zapewne za zgodą rządu belgijskiego. Doskonały żołnierz, nie będący najemnikiem w dokładnym znaczeniu tego słowa. Utworzył Szóste Komando (francuskojęzyczne) i dowodził nimi do tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku, kiedy to oddał przywództwo Denardowi, a sam się wycofał.
ROBERT DENARD. Francuz. Szkolony nie w wojsku, lecz w policji. W czasie powstania w Katandze w latach sześćdziesiąt jeden - sześćdziesiąt dwa był prawdopodobnie doradcą dowódcy żandarmerii. Wyjechał stamtąd po upadku powstania i wygnaniu Czombego. Pracował dla Jacques'a Foccarta w Jemenie, gdzie
68
podczas ważnej operacji dowodził grupą francuskich najemników. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku wrócił do Kongo i przyłączył się do Lamo-uline'a. Do sześćdziesiątego siódmego roku dowodził szóstą grupą komandosów. Brał udział, choć bez entuzjazmu, w rewolcie najemników w Stanleyville w tym samym roku. Został ciężko ranny w głowę i przeszedł leczenie szpitalne w Rodezji. Próbował ponownie zaistnieć w listopadzie sześćdziesiątego siódmego, organizując atak na Kongo, jednak operacja nie powiodła się; prawdopodobnie na skutek działań prowadzonych przez CIA. Od tamtego czasu mieszka w Paryżu.
JACQUES SCHRAMME. Belg. Były plantator. Przezwisko Czarny Jack. W sześćdziesiątym pierwszym roku utworzył własny oddział w Katandze i odegrał poważną rolę w tamtejszym powstaniu. Pojego klęsce wraz ze swoimi ludźmi zbiegł do Angoli. Czekał tam na powrót Czombego, po czym znów udał się do Katangi. W latach sześćdziesiąt cztery - sześćdziesiąt pięć, podczas tłumienia powstania plemienia Simba, jednostka, którą dowodził była praktycznie niezależna. W czasie pierwszej rewolty w Stanleyville, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku, jego oddział składający się zarówno z białych, jak i z Katan-gijczyków, trzymał się na uboczu, ale już w sześćdziesiątym siódmym zainicjował kolejne powstanie, do którego dołączył Denard. Denard został ranny, a Schram-me objął dowództwo nad obiema grupami i poprowadził atak na Bukavu. Repatriowany w sześćdziesiątym ósmym roku, od tamtej pory nie pracował już jako najemnik.
ROGER FAULQUES. Francuski zawodowy oficer, odznaczony wieloma medalami. Wysłany prawdopodobnie przez rząd francuski do Katangi podczas tamtejszego powstania. Później przełożony Denarda, dowodził francuską operacją w Jemenie. Nie był zaangażowany w działania najemników w Kongo. W czasie wojny domowej w Nigerii przeprowadzał akcje na niewielką skalę. Bardzo odważny, ale na skutek odniesionych ran niemal inwalida.
MIKĘ HOARE. Anglik z Republiki Południowej Afryki. Działał jako doradca wojskowy podczas secesji w Katandze; był przyjacielem Czombego. Po raz drugi przyjechał do Kongo w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku, kiedy Czombe powrócił do władzy, i stworzył angielskojęzyczne Piąte Komando. Dowodził nim podczas walk przeciw plemieniu Simba. Wycofał się w grudniu sześćdziesiątego piątego roku, oddając dowództwo Petersowi. Zamożny, obecnie nie pracuje.
JOHN PETERS. Dołączył do Hoare'a w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku, podczas pierwszej rewolty najemników. Awansowany na zastępcę dowódcy. Nieustraszony i bezwzględny. Po rezygnacji Hoare'a wielu oficerów odmówiło służby pod dowództwem Petersa i przeniosło się do innych oddziałów. Zarobił sporo pieniędzy i wycofał się w sześćdziesiątym szóstym roku.
69
Uwaga! Wyżej wymieniona szóstka należy do tak zwanej "starszej generacji", która wyróżniła się już podczas walk w Katandze i Kongo. Niżej wymieniona piątka to ludzie młodsi wiekiem, z wyjątkiem czterdziestokilkuletniego Roux, którzy zaliczani są do "młodszej generacji". W Kongo dopiero debiutowali, bądź rozpoczęli pracę jako najemnicy już po okresie wojen w Kongo.
ROLF STEINER. Niemiec. Pierwszy raz pracował jako najemnik podczas wojny domowej w Nigerii, w grupie zorganizowanej przez Faulques'a. Brał udział w całej operacji, a przez ostatnie dziewięć miesięcy dowodził grupą żołnierzy. Po zdymisjonowaniu zaciągnął się w południowym Sudanie.
GEORGE SCHROEDER. Południowoafrykańczyk. Służył u Hoare'a i Peter-sa w Piątym Komando w Kongo; jeden z najlepszych żołnierzy, wysoki rangą. Po wycofaniu się Petersa został wybrany dowódcą oddziału, który po kilku miesiącach został rozwiązany i Schroeder powrócił do domu. Mieszka obecnie w RPA. Ostatnio nie ma o nim żadnych wiadomości.
CHARLES ROUX. Francuz. W Katandze dopiero zaczynał służbę jako najemnik. Wycofał się wcześnie i wyjechał przez Angolę do Afryki Południowej. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku powrócił z grupą tamtejszych najemników, by walczyć w oddziale Hoare'a. Po kłótni z Hoare'em przeniósł się do Denarda. Został awansowany i przeniesiony do Czternastego Komanda jako zastępca dowódcy. Brał udział w rewolcie w Stanleyville w sześćdziesiątym szóstym roku; wtedy też jego oddział został niemal zdziesiątkowany. Wywieziony z Kongo przez Petersa, w maju sześćdziesiątego siódmego powrócił samolotem wraz z grupą najemników południowoafrykańskich, by walczyć w oddziale Schramme'a. Brał również udział w rewolcie w Stanleyville w tym samym roku. Kiedy Denard został ranny, Roux starał się o dowództwo połączonych Szóstego i Dziesiątego Komanda; bez skutku. Został ranny w strzelaninie w Bukavu. Powrócił do kraju przez Kigali. Od tamtego czasu nie brał udziału w żadnej akcji. Mieszka w Paryżu.
CARLO SHANNON. Anglik. Walczył pod dowództwem Hoare'a w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku, potem odmówił służenia pod Peter-sem. Przeniósł się do oddziałów Denarda w sześćdziesiątym szóstym roku, gdzie dołączył do Szóstego Komanda. W Bukavu walczył pod dowództwem Schram-me'a i brał udział w oblężeniu. Repatriowany jako jeden z ostatnich w kwietniu sześćdziesiątego ósmego roku. Podczas wojny domowej w Nigerii walczył jako ochotnik pod Steinerem. Po dymisji Steinera w tym samym roku objął dowództwo i wytrwał do końca. Podobno znajduje się w Paryżu.
LUCffiN BRUK Znany również jako PAUL LEROY. Francuz, mówi biegle po angielsku. W wojnie algierskiej służył jako oficer armii francuskiej. Po zdemobilizowaniu w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku, zaciągnął się w Afryce Południowej na wojnę w Kongo. Przybył tam wraz z oddziałem Południowoafrykań-
70
czyków i dołączył do Piątego Komanda Hoare'a. Walczył doskonale. Został ranny pod koniec sześćdziesiątego czwartego roku, a do walki powrócił rok później. Odmówił służenia pod dowództwem Petersa i na początku sześćdziesiątego szóstego roku przeniósł się do Denarda. Opuścił Kongo w maju tego roku, przewidując wybuch rewolty. W wojnie domowej w Nigerii służył u Faulques'a. Ranny, repatriowany. Powrócił do Nigerii i próbował utworzyć własny oddział; bez powodzenia. Repatriowany powtórnie w sześćdziesiątym ósmym roku. Mieszka obecnie w Paryżu. Bardzo inteligentny, o określonych poglądach politycznych.
Endean skończył czytać i spojrzał na dziennikarza.
- Czy ci ludzie podjęliby się proponowanego zadania? - zapytał.
Dziennikarz potrząsnął głową.
- Wątpię - odparł. - Dałem panu listę tych, którzy mogliby wykonać to zada
nie, ale czy będą chcieli się go podjąć, to już zupełnie inny problem. To będzie
zależało od rozmiarów operacji i od liczby osób, którymi będą dowodzić. Dla na
jemników "starszej generacji" istnieje jeszcze problem zachowania prestiżu. Pada
również pytanie, czy rzeczywiście potrzebujątej pracy. Niektórzy członkowie "star
szyzny" wycofali się ze służby i pędzą teraz całkiem wygodne i zamożne życie.
- Proszę mi ich wymienić - powiedział Endean.
Dziennikarz pochylił się nad listą i przesunął po niej palcem.
- Najpierw "starsza generacja". Lamouline jest nieosiągalny. Był zawsze wy
korzystywany przez belgijską policję rządową. Uwielbiany przez swoich żołnie
rzy, wycofał się już ze służby. Drugi Belg, Czarny Jack Schramme, prowadzi
obecnie kurzą farmę w Portugalii. Roger Fauląues ma chyba najwięcej odzna
czeń w całej armii francuskiej. Żołnierze, którzy służyli pod jego dowództwem,
bardzo go lubią. Uważany jest za dżentelmena. Niestety niedomaga na skutek
odniesionych ran. Podczas ostatniego kontraktu przekazał dowództwo swojemu
zastępcy, a ten zawiódł.
Denard świetnie dawał sobie radę w Kongo, ale w Stanleyville został poważnie ranny w głowę. Wyzdrowiał już, a francuscy najemnicy ciągle utrzymują z nim kontakt, gdy szukają jakiejś pracy. Jednak od czasu porażki w Dilolo nikt nie zaproponował mu utworzenia nowego oddziału. Szczerze mówiąc, trudno się dziwić.
Teraz Anglosasi. Mikę Hoare wycofał się z interesu i bardzo wygodnie żyje sobie w cywilu. Podejrzewam, że teraz nie skusiłby go nawet milionowy kontrakt. Ostatni raz w Nigerii zaproponował swoje usługi obu stronom, żądając od nich po pół miliona funtów, ale oferta nie została zaakceptowana. Podobnie przedstawia się sprawa z Johnem Petersem. Wycofał siei prowadzi teraz jakąś fabrykęw Singapurze. Cała szóstka zarobiła sporo pieniędzy w dobrych dla nich czasach i nie sąjuż zainteresowani uczestnictwem w organizowanych obecnie dużo skromniejszych, bardziej technicznych misjach. Niektórzy po prostu nie chcą, a niektórzy nie mogą.
- A co z pozostałą piątką? - zapytał Endean.
- Steiner był kiedyś naprawdę dobry, ale odkąd zaczęła o nim pisać prasa,
woda sodowa uderzyła mu do głowy, a to nie jest najlepsze dla najemników. Za-
71
czynają wierzyć, że faktycznie są tak wspaniali, jak donoszą niedzielne gazety. Roux ciągle przeżywa odmowę powierzenia mu dowództwa w Stanleyville po Denardzie. Uważa się za najlepszego najemnika francuskiego, ale od czasu Bu-kavu nie był przez nikogo zatrudniony.
Mimo wszystko ci dwaj są zdecydowanie lepsi od pozostałych - trzydziestoletni, inteligentni, wykształceni i mają wystarczająco dużo doświadczenia, by dowodzić. Ale tak się składa, że najemnik potrafi walczyć tylko pod przywództwem osoby, którą sam sobie wybierze. Dlatego angażowanie kogoś, kto choć raz zawiódł, nie ma sensu, bo nie potrafiłby zgromadzić dobrego, zgranego zespołu. Po prostu nikt nie chciałby z nim pracować. Przeszłość najemnika jest bardzo ważną sprawą.
Lucien Brun, alias Paul Leroy, mógłby podjąć się pańskiego zadania. Problem polega na tym, że nigdy nie miałby pan pewności, czy Brun nie doniósł o całej sprawie wywiadowi francuskiemu. Czy to ma dla pana jakieś znaczenie?
- Owszem, bardzo duże - odparł krótko Endean. - Pominął pan Schroedera, tego
Południowoafiykańczyka. Co z nim? Dowodził Piątym Komandem w Kongo, tak?
- Pod sam koniec konfliktu. Ale właśnie pod jego dowództwem oddział zała
mał się. Jest pierwszorzędnym żołnierzem i może doskonale dowodzić batalio
nem, który wchodzi w skład większej jednostki, ale brak mu wyobraźni, nie po
trafiłby samodzielnie zaplanować akcji. Potrzebuje sztabowców do pomocy.
- A Shannon? To Anglik, prawda?
- Pół Anglik, pół Irlandczyk. To nowy człowiek. Pierwszy raz objął dowódz
two dopiero przed rokiem, ale sprawdził się bardzo dobrze. Umie myśleć nieste-
reotypowo i posiada prawdziwe zdolności przywódcze. Jest też świetnym organi
zatorem.
Endean podniósł się z krzesła.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć jedną rzecz - odezwał się już od drzwi. -
Gdyby to pan miał zorganizować taką akcję... wyszukać człowieka do tej misji...
kogo by pan wybrał?
Dziennikarz zebrał notatki ze stołu.
- Cata Shannona - odparł bez wahania. - Gdybym organizował taką akcję,
wybrałbym Cata.
- Gdzie mogę go znaleźć? - zapytał jeszcze Endean.
Dziennikarz wymienił nazwę hotelu i baru w Paryżu.
- Niech pan spróbuje w którymś z tych miejsc - powiedział.
-A jeśli ten Shannon będzie nieuchwytny, albo z jakichś przyczyn nie przyjmie' mojej propozycji, to na kogo by się pan zdecydował w następnej kolejności? Dziennikarz zastanawiał się przez chwilę.
- Jeśli Lucien Brun nie wchodzi w rachubę, to jedyną osobą, którą można
łatwo znaleźć i która ma czas, jest Roux.
- Zna pan jego adres?
Gospodarz zajrzał do małego notatnika, który wyjął z szuflady biurka.
- Roux ma mieszkanie w Paryżu - powiedział, dając Endeanowi kartkę z adre
sem. Gdy tylko za gościem zamknęły się drzwi, dziennikarz podniósł słuchawkę
telefonu i wykręcił numer.
- Carrie? Cześć, to ja. Zapraszam cią dzisiaj do jakiegoś drogiego lokalu. Właśnie zapłacono mi za duży artykuł!
Cat Shannon szedł zamyślony Rue Blanche w stroną placu Clichy. Małe bary po obu stronach ulicy były już otwarte; stojący w progu naganiacze zapraszali do środka, proponując obejrzenie najładniejszych dziewczyn Paryża. Te jednak, które siedziały w oknach za koronkowymi firankami i wpatrywały się w ciemniejącą ulicę, z całą pewnością nie zasługiwały na tak pochlebne określenie. Było marcowe popołudnie, właśnie minęła piąta. Wrażenie zimna potęgował silny, przejmujący wiatr. Pogoda nie była lepsza niż nastrój Shannona.
Najemnik przeszedł przez plac i skierował się w stronę swojego hotelu, który stał Ś na wzgórzu Montmartre i miał kilka zalet, między innymi piękny widok z okien. Shannon myślał o doktorze Dunois, który badał go dokładnie przed tygodniem. Były spadochroniarz i lekarz wojskowy, po opuszczeniu armii brał udział w dwóch francuskich wyprawach w Himalaje i Andy, potem zgłosił się na ochotnika do Czerwonego Krzyża, i pracował przez jakiś czas w Afryce, gdzie poznał najemników. Wielu z nich pomagał wylizać się z ran odniesionych w walkach i stał się znany jako "lekarz najemników". Zgłaszali się do niego z ranami od kul i z odłamkami pocisków w ciele, a później odwiedzali jego gabinet w Paryżu. Najczęściej było ich stać na płacenie dolarami, a jeśli akurat nie mieli pieniędzy, to Dunois jakoś "zapominał" o posyłaniu im rachunków, co wśród francuskich lekarzy nie było często spotykaną praktyką.
Shannon wszedł do hotelu i poprosił portiera o klucz.
- Monsieur - powiedział stary recepcjonista - ktoś wydzwaniał do pana z Lon
dynu przez cały dzień. Zostawił wiadomość.
Wręczył Shannonowi kartkę, którą wyjął z przegródki na klucz. Wypisana została dużymi literami, drżącą ze starości ręką. Ktoś musiał dyktować literę po literze. Informacja była krótka: "Uważaj na Harrisa". Pod spodem widniał podpis dziennikarza, którego Shannon poznał w Afryce i wiedział, że teraz facet mieszka w Londynie.
- Jeszcze jedno, monsieur. Jakiś mężczyzna czeka na pana w salonie.
Recepcjonista wskazał niewielki pokój tuż za holem. Shannon zobaczył tam
człowieka mniej więcej w swoim wieku, ubranego jak na londyńskiego biznesmena przystało, choć w gruncie rzeczy nie sprawiającego wrażenia człowieka interesu. Shannon wszedł do salonu. Gość szybkim ruchem podniósł się z fotela. Najemnik pomyślał, że widywał już takich ludzi. Zawsze reprezentowali starszych, bogatych przedsiębiorców.
- Pan Shannon?
-Tak.
- Nazywam się Harris. Walter Harris.
- Pan ma do mnie sprawę?
- Czekam już od kilku godzin. Czy możemy pomówić tutaj, czy raczej w pań
skim pokoju?
73
- Tutaj. Ten stary recepcjonista nie zna angielskiego.
Mężczyźni usiedli naprzeciwko siebie. Harris rozparł się wygodnie i założył nogę na nogę. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i wyciągnął w stronę Shanno-na. Ten pokręcił odmownie głową i sięgnął po własne.
- Słyszałem, że jest pan najemnikiem, panie Shannon? - zaczął Harris.
-Tak.
- Został mi pan polecony. Reprezentuję grupę londyńskich biznesmenów.
Szukamy człowieka do wykonania pewnej misji. Musi to być osoba obeznana
z problemami wojskowymi i mogąca podróżować po świecie bez wzbudzania
żadnych podejrzeń. Poszukujemy człowieka, który umiałby opracować raport,
zawierający analizę sytuacji wojskowej pewnego kraju. Zależy nam też na utrzy
maniu całej sprawy w tajemnicy.
- Nie zabijam ludzi na zlecenie - powiedział Shannon krótko.
- Tego od pana nie chcemy - odparł Harris.
- W porządku, co to za misja? I jakie jest wynagrodzenie? - zapytał Cat. Nie
lubił zbędnych słów, a jego rozmówca wyglądał na człowieka przyzwyczajonego
nazywać rzeczy po imieniu.
Harris uśmiechnął się.
- Najpierw będzie pan musiał przyjechać do Londynu, żebyśmy mogli do
kładnie omówić całe przedsięwzięcie. Opłacimy panu podróż i wydatki, nawet
jeśli nie zdecyduje się pan na wykonanie tej misji.
- Dlaczego nie możemy tego załatwić tutaj? - zdziwił się Shannon.
Harris wydmuchnął kłąb dymu.
- W Londynie mamy potrzebne mapy i dokumenty - odpowiedział. - Nie
chciałem ich ze sobą zabierać. Poza tym, muszę skontaktować się z moimi wspól
nikami i powiedzieć im, czy zaakceptował pan naszą ofertę.
Zapadło milczenie. Harris wyjął z kieszeni plik banknotów stufrankowych.
- Piętnaście tysięcy franków - powiedział - czyli około stu dwudziestu fun
tów. To na pański bilet do Londynu w jedną albo w dwie strony... Jak pan zade
cyduje. Wystarczy też co najmniej na dobę pobytu. Jeśli po zapoznaniu się z na
szą propozycją odrzuci ją pan, otrzyma pan jeszcze sto funtów za fatygę. Jeśli
przyjmie pan naszą ofertę, omówimy dalsze wynagrodzenie.
Shannon skinął głową.
- W porządku. Wysłucham pana w Londynie. Kiedy?
- Jutro - odparł Harris wstając. - Proszę przylecieć w ciągu dnia i zatrzymać
się w hotelu Post House na Haverstock Hill. Dziś wieczorem, kiedy wrócę do
Londynu, zarezerwuję tam panu pokój. Pojutrze rano zadzwonię do pana i umó
wimy się na spotkanie, dobrze?
Shannon skinął głową i schował banknoty do kieszeni.
- Niech pan zarezerwuje ten pokój na nazwisko Brown. Keith Brown - po
wiedział.
Człowiek, który przedstawił mu się jako Harris, opuścił hotel i ruszył ulicą, rozglądając się za taksówką. Nie widział potrzeby wspominania Shannonowi, że tego samego popołudnia spędził trzy godziny na rozmowie z innym najemnikiem,
74
Charlesem Roux. Nie powiedział mu też, że Francuz był wyraźnie zainteresowany propozycją pracy, ale sam nie został zbyt korzystnie oceniony. Tak, Roux nie nadawał się do tej misji. Harris opuścił jego mieszkanie obiecując, że skomunikuje się z nim po podjęciu ostatecznej decyzji.
Dwadzieścia cztery godziny później Shannon stał przy oknie w pokoju hotelu Post House i przyglądał się sznurowi samochodów, jadących w deszczu przez Haverstock Hill w kierunku Hampstead.
Przyleciał do Anglii rano, pierwszym samolotem. Posłużył się paszportem na nazwisko Keith Brown. Zdobył go przed kilku laty sposobem często wykorzystywanym przez najemników. Pod koniec tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku Bukavu, gdzie walczył wraz z Czarnym Jackiem Schramme, zostało otoczone przez armię kongijską. Po kilku miesiącach w końcu zabrakło im amunicji. Nie poddali się od razu, ale przeszli mostem do sąsiedniej Rwandy i tam dali się rozbroić. Uzyskali gwarancję bezpieczeństwa od Czerwonego Krzyża, choć ta organizacja w razie konieczności nie mogłaby się raczej wywiązać ze swych obietnic.
Potem, przez prawie sześć miesięcy siedzieli w obozie w Kigali, a Czerwony Krzyż negocjował z rządem Rwandy warunki ich repatriacji do Europy. Prezydent Konga, Mobutu, chciał rozstrzelać najemników, ale internowani zagrozili, że gdyby doszło do ich ekstradycji, rzucą się na armię Rwandy z gołymi rękami, odbiorą żołnierzom broń i sami znajdą drogę do domu. Rząd Rwandy uwierzył im, zresztą całkiem słusznie, przypuszczając, że naprawdę mogliby spełnić swoje groźby.
Kiedy zapadła ostateczna decyzja o odesłaniu najemników do Europy, konsul brytyjski odwiedził obóz i powiedział z powagą, że musi zabrać paszporty wszystkim sześciu wojskowym. Odpowiedzieli mu równie poważnie, że dokumenty te zostały po drugiej stronie jeziora, a zarazem granicy, w Bukavu. Po przylocie do Londynu zostali poinformowani, że nie otrzymają nowych paszportów, a do tego muszą zapłacić po trzysta pięćdziesiąt funtów za przelot z Afryki.
Przed opuszczeniem obozu wszyscy najemnicy zostali sfotografowani; pobrano też od nich odciski palców i spisano dane personalne. Musieli również podpisać deklarację, że nigdy więcej nie pojawią się w Afryce. Kopie tych dokumentów miały być wysłane do rządów wszystkich państw afrykańskich.
Cóż z tego, skoro w obozie, w którym przebywali, nie dano im nożyczek, mieli więc długie włosy i brody, na zdjęciach byli zatem nierozpoznawalni. Pozamieniali się też nazwiskami. W rezultacie każdy dowód tożsamości opiewał na cudze nazwisko, miał odciski palców innego najemnika, oraz zdjęcie jeszcze innej osoby. W dodatku zobowiązanie, że nie powrócą na kontynent afrykański podpisali takimi nazwiskami, jak Sebastian Weetabix czy Neddy Seagoon.
Reakcja Shannona na pogróżki Ministerstwa Spraw Zagranicznych była również przewidywalna. Po prostu niczym się nie przejmował. Ponieważ wcale nie zgubił paszportu, używał go przy przekraczaniu granicy aż do momentu przeterminowania. Następnie podjął stosowne kroki, by w biurze paszportowym otrzymać inny - złożył świadectwo urodzenia zdobyte za pięć szylingów w urzędzie
.
75
stanu cywilnego w Somerset House. Była to metryka noworodka z Yarmouth, który zmarł na zapalenie mózgu mniej więcej w tym czasie, gdy Shannon się urodził.
Zaraz po przylocie do Londynu Cat skontaktował się z dziennikarzem, którego poznał w Afryce i dowiedział się, w jaki sposób trafił do niego Walter Harris. Podziękował za polecenie go i zapytał o nazwę jakiejś dobrej prywatnej agencji detektywistycznej. Po południu odwiedził wskazaną agencję, zapłacił zaliczkę w wysokości dwudziestu funtów i zapowiedział, że następnego dnia rano przekaże telefonicznie szczegółowe instrukcje.
Harris zadzwonił punktualnie o dziewiątej i został połączony z pokojem pana Browna.
- Na Sloane Avenue stoi duży apartamentowiec, zwany Chelsea Cloisters -
powiedział bez wstępu. - Wynająłem tam mieszkanie numer trzysta siedemna
ście. Będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Proszę przyjść punktualnie o je
denastej i zaczekać na mnie w holu. - Odłożył słuchawkę.
Shannon sprawdził adres w książce telefonicznej, leżącej koło nocnego stolika, po czym zadzwonił do agencji detektywistycznej.
- Proszę na dziesiątą piętnaście przysłać człowieka do holu Chelsea Cloisters
przy Sloane Avenue - powiedział. - Musi mieć własny środek transportu.
- Będzie miał skuter - odpowiedział szef agencj i.
W godzinę później Shannon spotkał się z detektywem w holu Chelsea Cloisters. Zdziwił się na widok długowłosego chłopaka, który nie miał chyba jeszcze dwudziestu lat.
Najemnik popatrzył na niego podejrzliwie i zapytał:
- Zna się pan na tej pracy?
Chłopak skinął głową. Wydawał się być entuzjastycznie nastawiony, a Shannon miał nadzieję, że nie brakuje mu również talentu i sprytu.
- Proszę zostawić ten kask przy skuterze - powiedział. - Ludzie, którzy tu
przychodzą, nie używają raczej kasków motocyklowych. Potem niech pan siada
i udaje, że czyta gazetę.
Młodzieniec nie miał ze sobą gazety, więc Shannon wręczył mu własną.
- Ja usiądę po drugiej stronie holu. Koło jedenastej przyjdzie tu pewien facet,
skinie mi głową i razem wsiądziemy do windy. Proszę zapamiętać tego człowie
ka, tak żeby później mógł go pan rozpoznać. Wyjdzie prawdopodobnie gdzieś po
godzinie. Musi pan czekać na niego na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy, już
w kasku i udawać, że coś pan majstruje przy skuterze. Jasne?
- Tak, oczywiście.
- Facet wsiądzie pewnie do własnego samochodu zaparkowanego gdzieś tu,
niedaleko. Proszę zapisać jego numer rejestracyjny. Może też złapać taksówkę.
Proszę za nim pojechać i sprawdzić, gdzie kazał się zawieźć. Proszę go śledzić aż
do momentu, gdy dotrze do ostatecznego miejsca przeznaczenia.
Chłopak, powtarzając sobie w myślach otrzymane instrukcje, zajął swoje miejsce po drugiej stronie holu. Usiadł w rogu i zasłonił się gazetą.
76
Portier spojrzał na niego podejrzliwie, ale zostawił w spokoju. Nie tacy ludzie się tu spotykali...
Czterdzieści minut później Simon Endean wszedł do budynku. Shannon zauważył, że odprawia taksówkę i miał nadzieję, że detektyw również nie przeoczył tego zdarzenia. Shannon wstał i skinął wchodzącemu mężczyźnie głową, ale Endean minął go i podszedł do windy. Nacisnął guzik. Shannon stanął obok niego. Dostrzegł, że młody detektyw rzuca niezbyt dyskretne spojrzenia znad rozłożonej gazety.
Na litość boską, pomyślał Shannon i zaczął zagadywać człowieka, który przedstawiał się jako Harris, jakimiś bzdurami na temat pogody. Nie chciał, by ten rozglądał się po holu.
Kiedy już siedzieli w wygodnych fotelach mieszkania numer trzysta siedemnaście, Harris otworzył teczkę, wyjął z niej mapę, rozłożył na łóżku i poprosił Shanno-na, by dokładnie ją obejrzał. Shannon przyglądał się przez trzy minuty i po dokładnym zapoznaniu ze szczegółami skinął głową. Harris przystąpił do referowania sytuacji.
Jego opowieść była zręczną mieszaniną faktów i fikcji. Ciągle twierdził, że reprezentuje grupę brytyjskich biznesmenów, którzy prowadzą interesy w Zanga-ro i mają pewne problemy z powodu działań prezydenta Kimby.
Następnie przedstawił historię kraju od momentu uzyskania niepodległości. Ten fragment opowieści był prawdziwy i pokrywał się z treścią jego raportu, dostarczonego jakiś czas temu sir Jamesowi Mansonowi. Najważniejszy aspekt sprawy pozostawił na koniec.
- Grupa oficerów porozumiała się z kilkoma lokalnymi biznesmenami, któ
rzy jeszcze zostali w Zangaro. Słyszeliśmy od nich, że wojskowi planują zamach,
by pozbyć się Kimby, ale nie wiedzą, jak zabrać się do tej operacji, tym bardziej
że prezydent spędza większość czasu ukryty i pilnowany w swoim pałacu.
Szczerze mówiąc, odejście Kimby nie sprawiłoby nam przykrości, podobnie zresztą jak wielu jego poddanym. Nowy rząd będzie na pewno lepszy dla gospodarki kraju i dla mieszkańców Zangaro. Potrzebujemy człowieka, który pojechałby do Zangaro i rozejrzał się tam. Chcemy znać wszystkie problemy militarne tego państewka, sprawy związane z bezpieczeństwem, sytuację w pałacu i wokół niego, a także we wszystkich ważniejszych instytucjach. Chcemy mieć pełen raport na temat sił wojskowych prezydenta Kimby.
- Żeby przekazać to swoim oficerom? - zapytał Shannon.
- To nie są nasi oficerowie. To oficerowie z Zangaro. Jeśli naprawdę chcą
wykonać swój plan, to powinni wiedzieć, na co się porywają.
Shannon uwierzył tylko w połowę usłyszanej opowieści. Jeśli oficerowie znajdujący się na miejscu nie znają dokładnie sytuacji, to na pewno nie uda im się przeprowadzić zamachu. Zdawał sobie z tego doskonale sprawę, ale nie powiedział Harrisowi ani słowa na ten temat.
- Musiałbym pojechać tam jako turysta - stwierdził. - To jedyny sposób,
żeby nie wzbudzić podejrzeń.
- W porządku.
- Rozumiem, że nawet turystów nie ma tam zbyt wielu. Może więc powinie
nem pojechać tam jako gość firmy jednego z pańskich przyjaciół?
77
- To niemożliwe - odparł Harris. - Jeśli coś pójdzie nie tak, to ta firma mu
siałaby drogo zapłacić...
To znaczy, gdyby mnie przyłapano, pomyślał Shannon, ale zachował tę uwagę dla siebie. Płacono mu nie tylko za wiedzę, ale i za podejmowanie ryzyka.
- Pozostaje kwestia zapłaty - powiedział krótko.
- Więc podejmuje się pan tego zadania?
- Tak, jeśli wynagrodzenie będzie odpowiednie.
Harris pokiwał głową z wyraźną aprobatą.
- Jutro rano w hotelu będzie na pana czekał bilet w obie strony na lot z Londy
nu do stolicy republiki sąsiadującej z Zangaro - oświadczył. - Ale najpierw musi
pan polecieć do Paryża, by otrzymać wizę tej republiki. Zdobycie wizy Zangaro
ciągnie się miesiącami - państewko jest tak biedne, że posiada tylko jedną ambasa
dę w Europie, która znajduje się w Paryżu. Natomiast w republice sąsiadującej z Zan
garo jest ich konsulat, w którym można załatwić zangarską wizę w ciągu godziny,
trzeba tylko dać odpowiedniej osobie w łapę. Pan chyba zna te metody.
Shannon skinął głową. Doskonale wiedział, jak załatwia się takie sprawy.
- Po otrzymaniu wizy w Paryżu poleci pan linią Air Afriąue. Mając wizę
Zangaro kupi pan za gotówkę bilet na lokalny samolot do Clarence. Jutro otrzyma
pan równowartość trzystu funtów we frankach francuskich na wydatki.
- Będę potrzebował pięćset - powiedział Shannon. - Spędzę tam przynaj
mniej dziesięć dni, a być może więcej, w zależności od połączeń i formalności
wizowych. Trzysta funtów nie zostawia mi żadnego marginesu na dodatkowe ła
pówki i wydatki w razie jakichkolwiek opóźnień.
- W porządku, dostanie pan pięćset funtów we frankach francuskich. I drugie
tyle dla pana.
- Tysiąc - powiedział Shannon.
- Dolarów? Bo rozumiem, że wy, najemnicy, wolicie dostawać dolary.
- Tysiąc funtów - odparł Shannon. - To dwa i pół tysiąca dolarów, czyli
dwumiesięczne wynagrodzenie przy normalnym kontrakcie.
- Ale będzie pan tam tylko przez dziesięć dni - zaprotestował Harris.
- Dziesięć bardzo ryzykownych dni - zaznaczył Shannon. - Jeśli to miejsce
jest chociaż w połowie takie, jak pan mówi, to wpadka oznacza bardzo długą
i bolesną, ale nieuniknioną śmierć. Pan nie chce jechać sam, tylko wysyła mnie,
żebym podjął się wielkiego ryzyka. A to kosztuje.
- W porządku, dostanie pan tysiąc funtów. Pięćset teraz i pięćset po powrocie.
- Skąd mam wiedzieć, że skontaktuje się pan ze mną, kiedy wrócę? - zapytał
Shannon.
- A skąd mam wiedzieć, czy w ogóle pan tam pojedzie? - odciął się Harris.
Shannon zastanawiał się przez moment.
- Dobrze - powiedział. - Połowa teraz, połowa po powrocie.
Dziesięć minut później Harris wyszedł. Polecił Shannonowi odczekać jeszcze pięć minut i dopiero wtedy opuścić budynek.
78
O trzeciej szef agencji detektywistycznej wrócił do biura z lunchu. Shannon zadzwonił piętnaście po trzeciej.
- A, tak, pan Brown - powiedział detektyw. - Rozmawiałem z moim pracowni
kiem. Czekał zgodnie z pana instrukcjami, rozpoznał osobnika i udał się za nim.
Facet złapał na rogu taksówkę i pojechał do City. Tam odprawił samochód i wszedł
do budynku.
- Jakiego budynku?
- ManCon House. To centrala Manson Consolidated Mining.
- Czy on tam pracuje?
- Na to wygląda - odparł szef agencji. - Mój człowiek nie mógł wejść za nim
do budynku, ale zauważył, że portier otwierając mu drzwi ukłonił się. A nie był aż
tak uprzejmy dla całej masy sekretarek i urzędników wychodzących właśnie na lunch.
- Pański człowiek jest sprytniejszy niż myślałem - przyznał Shannon. Rze
czywiście, młodzieniec dobrze wywiązał się ze swego zadania. Shannon wydał
kolejne instrukcje szefowi agencji i tegoż wieczora wysłał mu listem poleconym
pięćdziesiąt funtów. Otworzył sobie również konto w banku deponując dziesięć
funtów. Następnego dnia rano wpłacił dalsze pięćset funtów, a wieczorem pole
ciał do Paryża.
Doktor Gordon Chalmers właściwie nie pijał alkoholu. Rzadko kiedy brał do ust coś mocniejszego od piwa, a jeśli już, to stawał się gadatliwy. Zostało to zresztą zauważone przez jego pracodawcę, Jamesa Mansona, podczas wspólnego lunchu w Wiltonie. Tego wieczora, gdy Cat Shannon przesiadał się na samolot Air Afri-que, doktor Chalmers spotkał się ze swym kolegą z czasów uniwersyteckich, który obecnie również pracował jako naukowiec w branży przemysłowej.
Wpadli na siebie przypadkiem na ulicy parę dni wcześniej i umówili się na kolację.
Piętnaście lat temu obaj byli młodymi studentami, uczącymi się pilnie i dorabiającymi na różne sposoby. W połowie lat pięćdziesiątych opinię publiczną poruszał temat zbrojeń i kolonializm. Chalmers i jego kolega dołączyli do tysięcy innych, biorących udział w kampanii antynuklearnej i podobnych ruchach, zwiastujących upadek mocarstwa i nadejście wolności dla wielu krajów. Obydwaj byli oburzeni na politykę swego państwa, obydwaj traktowali wszystko bardzo poważnie. Nie udało im się nic zmienić, ale ich szczere oburzenie sytuacją panującą na świecie sprawiło, że dołączyli do ruchu młodzieży komunistycznej. Chalmers wyrósł już z tego, ożenił się, założył rodzinę, kupił dom i niepostrzeżenie dołączył do klasy średniej.
Zmartwienia i problemy, jakie pojawiły się podczas dwóch ostatnich tygodni sprawiły, że tym razem zamówił do kolacji więcej niż jeden kieliszek wina. Dużo więcej.
Jego przyjaciel, przystojny mężczyzna o łagodnych, brązowych oczach, zauważył zatroskanie Chalmersa i zapytał, czy nie mógłby mu jakoś pomóc.
Doktor Chalmers pił właśnie koniak. Stwierdził, że dobrze byłoby móc się wygadać komuś, kto, w przeciwieństwie do Peggy, jest naukowcem i zrozumie
79
zaistniały problem. Oczywiście, sprawa miała pozostać tajemnicą, ale przyjaciel był taki sympatyczny i tak bardzo chciał mu pomóc...
Kiedy kolega usłyszał o kalekiej córeczce Chalmersa i pieniądzach niezbędnych do przebudowy domu, kupna lekarstw i operacji zakładania protez, wyciągnął ręką, by przyjacielsko i ze współczuciem poklepać Chalmersa po ramieniu.
- Nie martw się, Gordon. To całkiem zrozumiałe. W takiej sytuacji każdy postąpiłby tak samo.
Wyszli z restauracji i pożegnali się. Chalmers poczuł się lepiej. Ulżyło mu, bo w jakiś sposób przerzucił ciężar problemu na cudze barki.
Podczas kolacji wypytywał kolegę o jego obecne życie, o to, co robił przez te lata, kiedy się nie widzieli, ale ten odpowiadał zdawkowo, wymijająco. Chalmers, przytłoczony własnymi zmartwieniami i lekko zamroczony winem, nie wnikał w szczegóły. A nawet gdyby to zrobił, to mało prawdopodobne, by przyjaciel przyznał mu się, że jest nadal aktywnym członkiem partii komunistycznej.
ROZDZIAŁ 7
utrzymujący stałe połączenie lotnicze z Clarence przechylił się,
skręcając ostro nad zatoką, i zaczął schodzić do lądowania. Shannon, który celowo usiadł po lewej stronie kabiny, mógł teraz obserwować przez okienko całe miasto. Widział stolicę Zangaro położoną na samym końcu półwyspu, otoczoną z trzech stron wodami zatoki.
Pas lądu u nasady mógł mieć około pięciu kilometrów szerokości, a na samym cyplu zwężał się do półtora kilometra. Od strony lądu linia wybrzeża była zasłonięta przez drzewa mangrowe, a dopiero na końcu półwyspu widać było kamienistą plażę.
Miasto wypełniało cały cypel i sięgało w głąb lądu na długość półtora kilometra. Ze stolicy wybiegała tylko jedna droga, wokół której skupione były pola.
Wszystkie najładniejsze, najbogatsze budynki stały na prywatnych działkach blisko morza tak, by ich mieszkańcy czuli orzeźwiający powiew bryzy. Od strony lądu krzyżowały się ze sobą wąskie, błotniste uliczki, zabudowane po obu stronach obskurnymi lepiankami. To była biedniejsza dzielnica Clarence. Shannon skupił jednak swojąuwagęna elegantszej części stolicy, zamieszkałej kiedyś przez białych. Wiedział, że tu właśnie znajdują się wszystkie ważniejsze budynki i że ma tylko kilka sekund, by zaobserwować je z lotu ptaka.
Na samym końcu półwyspu dostrzegł mały port wciśnięty między dwie kamieniste, wrzynające się w morze mierzeje, które widziane z góry przypominały jakiegoś owada. Najwyraźniej spełniały funkcje falochronu, a także chroniły wody portu przed wiatrami od strony morza. Prawdopodobnie tutaj właśnie przybili do brzegu pierwsi marynarze, których zachęcił widok tak spokojnej wody.
W centrum portu widać było betonowe nabrzeże, ale nie cumował tam ani jeden statek czy łódź. Shannon dostrzegł też spory budynek, prawdopodobnie
80
magazyn. Po lewej stronie nabrzeża, na kamienistą plażę wyciągnięto małe łodzie rybackie, wokół których suszyły się porozciągane sieci. Z prawej strony widać było pozostałości po starym porcie - kilka drewnianych, rozpadających się pomostów, wybiegających daleko w wodę.
Za magazynem ciągnęła się mniej więcej dwustumetrowa przestrzeń porośnięta wysoką trawą, a tuż za biegnącą wzdłuż wybrzeża drogą zaczynały się budynki. Shannon dojrzał biały kościół w stylu kolonialnym i pałac otoczony murem, będący zapewne pozostałością majątku dawnych gubernatorów. W obrębie muru, za głównymi budynkami, widać było duży dziedziniec, otoczony niedawno wybudowanymi barakami.
W tym momencie convair wyrównał lot i miasto zniknęło Shannonowi z oczu.
Najemnik już poprzedniego dnia nabył pierwsze doświadczenia związane z Zangaro, kiedy to zgłosił się po turystyczną wizę. Konsul, urzędujący w stolicy sąsiedniej republiki, przyjął go z pewnym zdziwieniem. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do spraw tego typu. Shannon musiał wypełnić pięciostronicowy formularz, w którym pytano między innymi o imiona rodziców. Ponieważ nie miał pojęcia, jak nazywali się rodzice Keitha Browna, wymyślił im imiona. W formularzu pełno było przeróżnych, często bardzo dziwnych, pytań.
Wręczył konsulowi swój paszport, w którym pomiędzy pierwszą a drugą stroną umieścił pokaźny banknot. Pieniądze od razu zniknęły w kieszeni konsula. Urzędnik starannie przewertował stronice dokumentu, potem podniósł go do światła i dokładnie obejrzał, sprawdzając każdy znak wodny. Po pięciu minutach Shannon zaczął się niepokoić, że coś jest nie tak. Czyżby Ministerstwo Spraw Zagranicznych popełniło jakiś błąd?
Wreszcie konsul spojrzał na niego i powiedział:
- Pan jest Amerykaninem.
Shannon z ulgą stwierdził, że konsul jest analfabetą. Pięć minut później otrzymał wizę. Ale na lotnisku Clarence sprawa przestała wyglądać zabawnie.
Shannon nie miał żadnego bagażu oprócz małej torby podróżnej. Wewnątrz głównego i zarazem jedynego budynku lotniska było potwornie gorąco i roiło się od much. Najemnik zauważył kilkunastu żołnierzy i co najmniej dziesięciu policjantów, najwyraźniej pochodzących z różnych plemion. Policjanci leniwie wałęsali się pod ścianami, prawie nie rozmawiając między sobą. Uwagę Shannona przyciągnęli wojskowi. Wypełniając ponownie taki sam formularz, jak poprzedniego dnia w konsulacie, Shannon obserwował kątem oka grupę kilkunastu żołnierzy, którzy patrolowali lotnisko. Przy odprawie celnej Shannon zauważył, że urzędnicy pochodzą z tego samego plemienia, co policjanci, czyli z Kaja.
Problem powstał właśnie przy odprawie celnej. Cywilny urzędnik zaprosił Shannona szorstkim gestem do małego pokoju. Najemnik wszedł tam, nie wypuszczając torby z ręki. Zaraz za nim do pomieszczenia wcisnęło się czterech żołnierzy. Wtedy Shannon zrozumiał, dlaczego już na początku na ich widok zabrzęczał mu w mózgu ostrzegawczy sygnał.
Dawno temu w Kongo zetknął się z takimi ludźmi. Pochodzili z prymitywnych plemion afrykańskich. Ich ciemne oczy były puste i nie wyrażały nic, poza
6-
psy wojny
81
niemą groźbą. Wszyscy byli uzbrojeni i całkowicie nieprzewidywalni. Ich reakcje były zupełnie niezrozumiałe i każdy normalny człowiek omijał ich z daleka, jak tykające bomby. Tuż przed naj straszniejszymi masakrami, jakie zgotowali Kongijczycy Katangijczykom, plemię Simba misjonarzom, a potem armia kon-gijska ludziom z plemienia Simba, Shannon zauważył właśnie takie bezmyślne, groźne spojrzenia żołnierzy. Ich poczucie władzy i siły mogło nagle, bez logicznego wytłumaczenia, zaowocować okrucieństwem i niespotykaną przemocą. Prezydenccy żołnierze Vindu byli tacy sami.
Urzędnik celny kazał Shannonowi położyć torbę na stole i zaczął ją dokładnie oglądać, prawdopodobnie w poszukiwaniu ukrytej broni. Znalazł elektryczną maszynkę do golenia. Obracał ją na wszystkie strony, po czym nacisnął guziczek. Maszynka miała nowe baterie, zabrzęczała więc głośno, a celnik z kamienną twarzą wsadził ją do kieszeni.
Obejrzał całą zawartość torby, po czym kazał najemnikowi opróżnić kieszenie. Shannon wyłożył wszystko na stół. Klucze, chustka do nosa, drobne monety, portfel i paszport. Celnik wziął do ręki portfel, wyjął czeki podróżne, popatrzył na nie bez zainteresowania i odłożył z powrotem na stół. Następnie wyciągnął banknoty - dwa po pięć tysięcy franków i kilka stufrankówek. Żołnierze stłoczyli się naokoło stołu. Nie mówili ani słowa, tylko głośno oddychali, ściskając mocno karabiny. Urzędnik spokojnie schował do kieszeni dwa większe banknoty, a jeden z żołnierzy sięgnął po stufrankówki.
Shannon popatrzył na celnika, a ten bez skrępowania odwzajemnił mu spojrzenie. Następnie opuścił rękę i poklepał dziewięciomilimetrowego browninga, przytroczonego do pasa.
- Policja - powiedział, nie przestając wpatrywać się w twarz Shannona. Najemnika świerzbiły ręce, by walnąć faceta w twarz, jednak w duchu powtarzał sobie: "Spokojnie, tylko spokojnie, chłopcze, nie rób głupstw".
Bardzo powoli wskazał przedmioty leżące na stole i uniósł pytająco brwi. Celnik skinął twierdząco głową, więc Shannon schował swoje rzeczy do kieszeni. Za jego plecami żołnierze zaczęli się wycofywać, ale ciągle ostrzegawczo ściskali gotowe do strzału karabiny.
Wydawało się, że minął wiek, zanim urzędnik wskazał mu drzwi i pozwolił wyjść. Najemnik czuł na plecach zimne krople potu, spływające wzdłuż kręgosłupa aż za pasek od spodni.
W holu lotniska zauważył Amerykankę, która była jedyną- poza nim - białą turystką w samolocie. Czekał na nią katolicki ksiądz. Dogadał się jakoś z żołnierzami, dzięki czemu nie miał większych kłopotów z odebraniem dziewczyny. Popatrzył teraz na Shannona i ich spojrzenia spotkały się. Shannon uniósł lekko brwi. Duchowny widząc, skąd wychodzi Brytyjczyk, zrobił współczującą minę i pokiwał z ubolewaniem głową.
Na małym, niemiłosiernie nagrzanym placyku przed budynkiem lotniska nie było żadnych środków lokomocji. Po jakichś pięciu minutach oczekiwania Shannon usłyszał za sobą cichy głos mówiący po angielsku z wyraźnym irlandzkim akcentem.
82
- Czy mogę cię podwieźć do miasta, mój synu?
Volkswagen księdza stał ukryty za bramą lotniska, w cieniu drzew palmowych. Dziewczyna, która przyjechała z Ameryki, była wściekła, bo ktoś przeszukał jej torebkę. Shannon siedział cicho, bo zdawał sobie sprawę, że i tak mieli sporo szczęścia. Równie dobrze oboje mogli zostać dotkliwie pobici. Ksiądz pracował jako kapelan w szpitalu ONZ, jednocześnie spowiadając i lecząc. Rzucił teraz Shannonowi pełne zrozumienia spojrzenie.
- Chyba zrobili na panu wrażenie.
-1 to spore - przyznał Shannon. Strata pieniędzy była dla niego niczym, ale podobnie jak księdza, niepokoił go nastrój panujący wśród żołnierzy.
- Tu trzeba być bardzo ostrożnym, naprawdę bardzo ostrożnym - zauważył
ksiądz cicho. - Czy ma pan zarezerwowany hotel?
Shannon odparł, że nie. Ksiądz zawiózł go więc do Independence, jedynego hotelu w Clarence, w którym wolno było mieszkać cudzoziemcom.
- Kierownik nazywa się Gomez. To całkiem przyzwoity człowiek - powie
dział ksiądz.
Zazwyczaj, jeśli w afrykańskim mieście pojawia się nowy przybysz z Europy, od razu zapraszany jest przez innych Europejczyków do miejscowego klubu na drinka, do ich domów na kolację, na różne imprezy. Ksiądz, mimo całej swojej uczynności, nie zaprosił Shannona nigdzie. To była kolejna nowość z którą Shannon zetknął się w Zangaro. Niedługo miał się dowiedzieć, w dużej mierze dzięki Gomezowi, jak bardzo nastroje panujące w mieście udzieliły się mieszkającym tu Europejczykom.
Tego samego wieczora Shannon poznał Mesa Gomeza, poprzednio właściciela, a obecnie kierownika hotelu Independence. Pięćdziesięcioletni mężczyzna był Francuzem z Algierii. Przed dziesięcioma laty, w ostatnich dniach panowania francuskiego w Algierii, Gomez sprzedał dochodową fabrykę maszyn rolniczych przeczuwając, że później nie będzie już można rozporządzać swoim majątkiem. Z uzyskanymi pieniędzmi wyjechał do Francji, ale po roku zorientował się, że nie potrafi żyć w Europie i zaczął rozglądać się za innym miejscem. Wreszcie osiedlił się w Zangaro, na pięć lat przed uzyskaniem przez kraj niepodległości, o której wówczas nikomu się nawet nie śniło. Za swoje oszczędności kupił hotel i przez następne lata ciągle go udoskonalał.
Po ogłoszeniu niepodległości wszystko się zmieniło. Przed trzema laty Gomez dowiedział się, że jego hotel zostanie upaństwowiony, a odszkodowanie wypłacą mu w miejscowej walucie. W rzeczywistości nigdy nie otrzymał ani grosza. Zresztą miejscowe pieniądze były prawie bezwartościowe. Ciągle jednak był kierownikiem hotelu i miał cichą nadzieję, że kiedyś coś się zmieni i będzie mógł odzyskać chociaż część swojego majątku i zapewnić sobie spokojną starość. Na razie jako kierownik tkwił w biurze hotelu i prowadził bar. Tam właśnie znalazł go Shannon.
Shannon wiedział, że łatwo zdobędzie sobie zaufanie i przyjaźń Gomeza, jeśli powoła się na dawnych przyjaciół i kontakty z byłymi członkami OAS, którzy walczyli kiedyś w Kongo. Ale w ten sposób zdemaskowałby się. Nie mógłby wtedy dalej udawać spokojnego angielskiego turysty, który chce spę-
83
dzić kilka wolnych dni w nikomu nieznanej republice Zangaro. Postanowił więc trzymać się swojej roli.
Dopiero późnym wieczorem, gdy Gomez zamknął bar, Shannon zaprosił go na drinka do swojego pokoju. Z niewyjaśnionych powodów żołnierze z lotniska nie zabrali mu butelki whisky, którą miał w torbie. Gomezowi zabłysły oczy na widok takiego trunku. Shannon postarał się, by Gomez wypił więcej niż on sam. Kiedy wspomniał, że odwiedził Zangaro ze zwykłej ciekawości, Gomez uśmiechnął się.
- Z ciekawości? No tak, u nas jest cholernie ciekawie.
Byli sami w pokoju i rozmawiali po francusku, ale Gomez odruchowo ściszył głos i pochylał się w stronę Shannona, gdy chciał coś powiedzieć. Po raz kolejny Shannon odniósł wrażenie, że wszyscy w mieście, z wyjątkiem silnych, umięśnionych żołnierzy i tajniaka, udającego na lotnisku zwykłego celnika są sparaliżowani strachem. Gomez wypił już prawie pół butelki i stał się bardzo gadatliwy. Shannon postanowił wyciągnąć z niego trochę informacji. Gomez potwierdził większość wiadomości, które Cat uzyskał wcześniej od Waltera Harrisa, dodał też trochę szczegółów, często makabrycznych.
Potwierdził, że prezydent Kimba ostatnio prawie wcale nie wyjeżdża z miasta, chyba że sporadycznie do swej rodzinnej wioski, położonej po drugiej stronie rzeki, na terenie zajętym przez plemię Vindu. Gomez powiedział, że Kimba spędza całe dnie w pałacu otoczonym murami. Shannon widział ten budynek z samolotu.
O drugiej w nocy Gomez bełkotliwie się pożegnał i powędrował na chwiejnych nogach do swego pokoju. Wcześniej zdążył jednak udzielić Shannonowi kilku ważnych informacji. W mieście stacjonowały oddziały policji obywatelskiej i żandarmerii, ale - przysięgał Gomez - funkcjonariusze nie mieli amunicji, dysponowali tylko bronią na postrach. Należeli do plemienia Kaja, więc Kimba, opanowany manią prześladowczą, po prostu zabronił wydawania im nabojów. Wiedział, że nie będą walczyć w jego obronie i uważał, że na wszelki wypadek należy ich pozbawić możliwości walki przeciwko niemu.
Gomez potwierdził również informację, że cała władza w stolicy znajdowała się w rękach popieranych przez Kimbę Vindu. Funkcjonariusze tajnej policji, zazwyczaj ubrani po cywilnemu, uzbrojeni byli w pistolety automatyczne, a żołnierze mieli zwyczajne karabiny, takie jak Shannon widział już na lotnisku. Straż pałacowa chroniąca samego prezydenta dysponowała bronią maszynową. Ci ostatni mieszkali w bardzo dobrych warunkach na terenie pałacu i byli całkowicie lojalni wobec Kimby, który nie ruszał się nigdzie bez obstawy przynajmniej plutonu ochroniarzy.
Następnego ranka Shannon wybrał się na spacer. Wkrótce zorientował się, że towarzyszy mu chłopak w wieku dziesięciu czy jedenastu lat, posłany za nim przez Gomeza. Dopiero później dowiedział się, dlaczego. Myślał, że może dziecko ma mu służyć jako przewodnik, ale ponieważ nie zamienili z sobą nawet słowa, nie widział w tym większego sensu. Dopiero później dowiedział się, jaki był prawdziwy powód obecności chłopca. Gomez zawsze przydzielał swoim gościom takiego opiekuna, niezależnie od ich chęci. Jeśli turysta zostanie zaaresztowany z jakiegoś powodu, to chłopak wraca bocznymi drogami do hotelu i przekazuje tę informację
84
Gomezowi, który z kolei zawiadamia szwajcarską lub niemiecką ambasadę. Wtedy jest szansa, że zdąży się wynegocjować uwolnienie turysty, zanim zostanie on po prostu stracony w zangarskim więzieniu. Chłopak miał na imię Bonifacy.
Shannon cały ranek spacerował po mieście, a chłopiec nie odstępował go nawet na krok. Nikt ich nie zatrzymał, ale Shannon spodziewał się tego. Kraje afrykańskie rozwieszały swoje oferty turystyczne nawet w poczekalniach swych ambasad w Europie, cudzoziemiec nie powinien więc budzić zdziwienia. Poza tym w stolicy Zangaro mieszkało około stu białych i żaden żołnierz nie mógł wiedzieć, czy człowiek przechadzający się po ulicach mieszka tu od dawna, czy też przyjechał na chwilę. A nawet gdyby się zainteresował, to wystarczało dać mu dolara na piwo.
Po drogach nie jeździły tu żadne samochody, a w dzielnicy mieszkaniowej było prawie pusto. Shannon dostał od Gomeza małą mapkę jeszcze z czasów kolonialnych. Teraz, korzystając z niej, obszedł główne budynki stolicy. Przed jedynym bankiem, urzędem pocztowym, sześcioma ministerstwami, portem i szpitalem ONZ rozłożyły się małe oddziały żołnierzy. Shannon wszedł do banku, by zrealizować czek podróżny. Zauważył tam kilka łóżek polowych i żołnierza niosącego menażki z jedzeniem dla kolegów. Wywnioskował z tego, że wartownicy mieszkają w pilnowanych przez siebie budynkach. Gomez potwierdził to wieczorem.
Przed każdą z sześciu ambasad pełniono straż - jeden wartownik przechadzał się przed bramą, a trzech spało na chodniku. Shannon zauważył w sumie około stu żołnierzy, rozrzuconych w dwunastu grupkach w centrum miasta. Byli uzbrojeni w stare mauzery, zardzewiałe i brudne. Umundurowani w ciemnozielone drelichowe spodnie i koszule, nosili płócienne buty, plecione pasy i czapki z daszkiem, przypominające amerykańskie baseballówki. Wszyscy byli niedomyci, obszarpani, niechlujni - wyglądali naprawdę mało zachęcająco. Poziom ich wyszkolenia, posługiwania się bronią, umiejętności podporządkowania się rozkazom i zdolności do podjęcia walki Shannon ocenił jako zerowy. Byli niezdyscyplinowaną hałastrą, wystarczającą do zastraszenia lękliwych Kaja bronią i brutalnością, ale prawdopodobnie nigdy nie strzelali ze swoich karabinów, a już na pewno nie mieli okazji stawić czoła ludziom, którzy naprawdę umieli walczyć. Shannon przypuszczał, że ich ostentacyjna obecność ma na celu wyłącznie zapobieżenie demonstracjom ludności, ale gdyby doszło do prawdziwej walki, rozbiegliby się po pierwszym strzale.
Zwrócił też uwagę na ładownice ich karabinów. Spłaszczone, zdradzały brak zapasowych magazynków, a to oznaczało, że mauzery mogły oddać najwyżej pięć strzałów.
Po południu Shannon obszedł port. Z ziemi wyglądał inaczej niż z samolotu. Dwie piaszczyste mierzeje, wrzynające się w morze i tworzące naturalne schronienie dla statków, miały prawie sześć metrów wysokości u nasady i blisko dwa metry przy końcu. Porośnięte były niewidocznymi z góry, wysuszonymi, spalonymi przez słońce karłowatymi krzaczkami. Mierzeje były szerokie na czterdzieści metrów u samej nasady, a przy końcu zwężały się do dwunastu metrów. Stojąc na końcu mierzei można było dokładnie obejrzeć cały port.
85
W środku, po wewnętrznej stronie betonowego nabrzeża, znajdował się magazyn portowy. Na północ od niego sterczały z wody resztki dawnych pomostów, falochronów i umocnień. Drewniane pale przypominały ostre, połamane zęby. Na południe od magazynu ciągnęła się kamienista plaża, na którą wyciągnięto łodzie rybackie. Z jednego cypla mierzei pałac prezydencki był niewidoczny, zasłaniał go budynek magazynu, ale z drugiego można było dostrzec górne piętro pałacu. Shannon wrócił i zszedł na plażę. Delikatnie nachylona w stronę wody, dobrze nadawała się do lądowania.
Za magazynem portowym pas betonu urywał się u stóp porośniętego gęstymi krzakami łagodnego wzniesienia. Przecinały je liczne ścieżki i jedna szeroka droga, prowadząca aż do pałacu. Shannon poszedł nią aż na szczyt wzgórza. Jakieś dwieście metrów dalej, ujrzał fasadę dawnej posiadłości gubernatorów kolonialnych, czyli obecnego pałacu prezydenckiego. Po przejściu dalszych stu metrów dotarł do skrzyżowania z drogą, która biegła wzdłuż wybrzeża. Stało tam czterech żołnierzy. Wyglądali porządniej niż ci z centrum miasta, byli lepiej ubrani i uzbrojeni. Każdy z nich trzymał pistolet maszynowy AK-47. Przyglądali się w milczeniu Shannonowi, który skinął im głową i skręcił w prawo, na drogę prowadzącą do hotelu. Spotkani żołnierze stanowili gwardię pałacową.
Shannon szedł do hotelu, ale co chwila zerkał w lewo i przyglądał się pałacowi. Budynek miał około trzydziestu metrów szerokości. Parterowe okna zostały zamurowane i pomalowane na biało, podobnie jak cały budynek. Pośrodku fasady widać było wysoką, szeroką, drewnianą bramę, umocnioną dodatkowo żelaznymi prętami, najwyraźniej niedawno zbudowaną. Pod oknami ciągnął się taras, teraz zupełnie bezużyteczny, bo nie było do niego dostępu od strony budynku. Na pierwszym piętrze dostrzegł rząd siedmiu okien, po trzy w każdym skrzydle i jedno nad głównym wejściem. Na najwyższym piętrze otworów okiennych zrobiono dziesięć. Ponad nimi ciągnęła się rynna, a nad nią widniał czerwony, spadzisty dach.
Shannon zauważył, że przy frontowych drzwiach rozstawieni zostali wartownicy. Okna pierwszego piętra zasłonięte okiennicami, które robiły wrażenie stalowych, choć były zbyt daleko, żeby stwierdzić to z całą pewnością. Najwyraźniej do pałacu nie było żadnego dostępu, bo drogi wiodącej do wejścia pilnowali wartownicy, którzy wpuszczali tam tylko tych, którym Kimba ufał, a i to nie zawsze.
Na zakończenie Shannon obszedł cały budynek w bezpiecznej odległości. Otaczano go nowo zbudowanym, wysokim murem, odległym od ścian pałacu o jakieś osiemdziesiąt metrów. Co ciekawe, nie było w nim żadnych innych bram. Mur miał około dwóch i pół metra wysokości - tak przynajmniej wywnioskował Shannon po wzroście wartowników stojących przy nim. Na górze pokryty został tłuczonym szkłem. Shannon wiedział, że nie będzie mógł zajrzeć za mur, ale pamiętał widok z samolotu. Właśnie sobie to przypomniał i o mało się nie roześmiał.
Skinął na Bonifacego.
- Wiesz co, chłopcze - powiedział- ten cholerny kretyn myśli, że ochroni go wysoki mur wysadzany tłuczonym szkłem, z jednym wejściem. Na własne życzenie ulokował się w tej murowanej pułapce jak w dużej, zamkniętej rzeźni.
86
Chłopak wybałuszył oczy, bo nie zrozumiał ani słowa, ale po chwili uśmiechnął się do Shannona. Pokazał na migi, że chciałby już pójść do domu i zjeść coś. Shannon skinął głową i ruszyli do hotelu. Obaj byli zmęczeni i bolały ich nogi.
Shannon nie robił żadnych notatek ani nie sporządzał planów, ale każdy zauważony szczegół zachowywał w pamięci. Zwrócił Gomezowi jego mapę, a po obiedzie usiadł w barze. Siedzieli tam również nad piwem dwaj Chińczycy z ambasady. Zajmowali końcowy stół, ale i tak ich obecność nie sprzyjała swobodnej rozmowie Europejczyków. Poza rym okna były otwarte. Jednak później Gomez, spragniony towarzystwa, zabrał z baru dwanaście butelek piwa i zaprosił Shannona do swego pokoju. Usiedli na balkonie i patrzyli z góry na uśpione miasto, którego część pogrążona była w zupełnych ciemnościach na skutek awarii w elektrowni.
Shannon wahał się przez chwilę, czy powierzyć Gomezowi swą tajemnicę, ale postanowił zachować ją dla siebie. Wspomniał, że natrafił wreszcie na bank, ale miał sporo trudności z wymianą pięćdziesięciofuntowego czeku.
Gomez parsknął przez nos.
- Zawsze tak jest - powiedział. - Rzadko widują teraz czeki podróżne, a więk
sze sumy zagranicznej waluty nie są tu powszechnie spotykane.
- Ale przecież w banku muszą się z nią stykać.
- Nie na długo. Waluta pochodząca z wpływów zagranicznych przechowy
wana jest w skarbcu pałacowym.
Shannon od razu się tym zainteresował. W ciągu dwóch następnych godzin dowiedział się, że Kimba zgromadził w piwnicy pałacu nie tylko ogromny zapas amunicji, ale także ma tam radiostację. Dzięki niej może przemawiać do swego narodu nie wychodząc z pałacu, a nikt z zewnątrz nie ma dostępu do radia. Powszechnie zaś wiadomo, że takie radiostacje odgrywają zawsze znaczącą rolę w przypadku zamachu stanu. Shannon dowiedział się także, że wojsko zangarskie nie posiada ani artylerii, ani wozów pancernych, i że poza setką żołnierzy pilnujących stolicy, drugie tyle stacjonuje poza miastem. Część z nich przy drodze prowadzącej na lotnisko, reszta w wioskach Kajów, już nie na półwyspie, ale w pobliżu mostu na rzece Zangaro. Tych dwustu żołnierzy stanowiło połowę armii. Druga połowa stacjonowała w barakach wojskowych, które w rzeczywistości były starymi, pokolonialnymi budami, ustawionymi w odległości około trzystu metrów od pałacu. Baraki otoczono żywopłotem. Poza wojskiem liczącym czterystu żołnierzy, siły zbrojne Zangaro obejmowały jeszcze straż pałacową, czyli czterdziestu do sześćdziesięciu ludzi, mieszkających na terenie pałacu.
Trzeciego dnia pobytu w Zangaro Shannon obejrzał sobie baraki, w których stacjonowało dwustu żołnierzy nie należących do straży. Baraki, zgodnie z opowieścią Gomeza, otoczone były wysokim żywopłotem, ale Shannonowi udało się wejść do pobliskiego kościółka i przejść kamiennymi schodkami na wieżę kościelną, z której bez problemów mógł obejrzeć teren zajmowany przez żołnierzy. Zobaczył dwa rzędy baraków, wokół których suszyły się mundury. Po jednej stronie chat ustawiona była kuchnia wojskowa, otoczona z trzech stron ceglaną podmurówką. Dwudziestu nieuzbrojnych żołnierzy wałęsało się po terenie. Najwyraźniej byli znudzeni i nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Prawdopodobnie karabiny
87
zostawili w chatach. Shannon zastanowił się nad tym i doszedł do wniosku, że miejscem jej przechowywania jest niewielki murowany budynek zbrojowni, położony w pewnej odległości od baraków mieszkalnych. Wszystko tu było prowizoryczne i bardzo prymitywne.
Tego wieczora Shannon wyszedł jeszcze raz, tym razem bez Bonifacego, i pod koniec spaceru spotkał pewnego żołnierza. Wcześniej krążył przez godzinę po ciemnych ulicach, starając się dotrzeć jak najbliżej pałacu. Na szczęście, ulice nigdy nie były oświetlone.
Obszedł pałac wzdłuż murów i upewnił się, że w pobliżu nie ma żadnych patroli. Dopiero kiedy znalazł się przed wejściem rezydencji, zatrzymało go dwóch wartowników. Krzyknęli, żeby nie kręcił się w tej okolicy, tylko szedł do domu. Na skrzyżowaniu, w połowie drogi między portem i bramą, siedziało trzech żołnierzy. Stwierdził, że wzgórze zasłania im widok na port i betonowe nabrzeże. Nawet w najjaśniejszą, księżycową noc nie byli w stanie obserwować morza dalej niż na odległość pięciuset metrów.
W ciemnościach nie mógł dostrzec wartowników strzegących bramy do pałacu, ale przypuszczał, że było ich jak zwykle dwóch. Dał po paczce papierosów żołnierzom, którzy go zatrzymali i zawrócił.
W drodze do hotelu minął kilka barów oświetlonych lampami naftowymi i wszedł w ciemną ulicę. Jakieś sto metrów dalej został zatrzymany przez kompletnie pijanego żołnierza, który skończył właśnie oddawać mocz do ulicznego rynsztoka. Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku Shannona. Jedną rękę trzymał na kolbie mauzera, drugą na lufie. W jasnym świetle księżyca Shannon widział, jak żołnierz zbliża się coraz bardziej i otwiera usta, by coś powiedzieć, z niezrozumiałego bełkotu Shannon wyłowił powtarzane kilka razy słowo "piwo", i domyślił się, że chodzi o pieniądze. Shannon nie zdążył jednak po nie sięgnąć, bo żołnierz warknął coś i zamierzył się karabinem. Wszystko potoczyło się szybko i cicho. Shannon chwycił za lufę i odciągnął jąna bok. Żołnierz stracił równowagę i zatoczył się. Najwyraźniej był zaskoczony reakcją Shannona, ale po chwili otrząsnął się, krzyknął i znów zamierzył się kolbą. Shannon zablokował uderzenie, chwycił żołnierza za ramiona i walnął kolanem w brzuch.
Sprawy zaszły za daleko, by można się było wycofać. Kiedy Murzyn opuścił broń, Shannon kantem dłoni uderzył go w podbródek. Dopiero później zorientował się, że nadwerężył sobie przy tym ramię. Usłyszał trzask pękających kości karku i zobaczył, jak czarny pada bezwładnie na ziemię.
Shannon rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył nikogo. Zepchnął ciało żołnierza do rynsztoka i obejrzał dokładnie strzelbę. Wyjął z magazynku trzy naboje i spojrzał przez lufę pod światło księżyca. Strzelba najwyraźniej nie była czyszczona od wielu miesięcy, bo do oka posypały mu się drobiny kurzu, pyłu i rdzy. Włożył z powrotem naboje, rzucił karabin obok ciała żołnierza i poszedł do hotelu.
- Coraz lepiej - mruknął do siebie, kiedy znalazł się już we własnym łóżku. Był pewien, że policja nie przeprowadzi żadnego dochodzenia. Uznają, że żołnierz wpadł po pijaku do rowu i skręcił sobie kark, a o pobieraniu odcisków palców nikt tu chyba nie słyszał.
Następnego dnia udał na wszelki wypadek, że boli go głowa. Został w hotelu i rozmawiał z Gomezem. Nazajutrz rano pojechał na lotnisko i Convairem 440 odleciał na północ. Patrzył przez okienko samolotu na szybko znikający krajobraz republiki i nagle przypomniał sobie coś, o czym wspomniał Gomez: "Nikt nie prowadził w Zangaro żadnych poszukiwań górniczych."
Czterdzieści godzin później Shannon był już w Londynie.
Ambasador Leonid Dobrowolski zawsze czuł się niepewnie przed cotygodniowym spotkaniem z prezydentem Kimbą. Podobnie jak inni, którzy rozmawiali z dyktatorem, miał poważne wątpliwości co do stanu jego umysłu. Ale otrzymał też rozkaz od swoich moskiewskich przełożonych, by dołożyć wszelkich starań w celu zapewnienia owocnej współpracy z nieprzewidywalnym Afrykaninem. Stał teraz przed mahoniowym biurkiem prezydenta na pierwszym piętrze pałacu i czekał, aż Kimba zacznie coś robić.
Widziany z bliska, prezydent Kimba nie był tak wysoki i przystojny, jak na jego licznych portretach. Za ogromnym biurkiem wydawał się niemal karłem. Ściskał poręcze fotela w geście bezradności, a Dobrowolski czekał. Wiedział, że teraz albo człowiek rządzący Zangaro zacznie mówić powoli i sensownie, albo prawie katatoniczna nieruchomość ustąpi miejsca wściekłemu wrzaskowi, którym prezydent wyrazi swoje myśli, jak ktoś nawiedzany przez duchy - a za takiego właśnie uważał się Kimba.
Kimba wolno skinął głową.
- Proszę mówić - powiedział.
Dobrowolski odetchnął z ulgą. Najwyraźniej prezydent był gotów go wysłuchać. Wiedział jednak, że będzie teraz musiał przekazać nie najlepsze wiadomości, a to mogło zmienić sytuację.
- Panie prezydencie, zostałem poinformowany przez mój rząd, że raport do
tyczący górniczych i geologicznych poszukiwań, przesłany niedawno do Zangaro
przez firmę brytyjską, która te poszukiwania prowadziła, nie jest tak do końca
prawdziwy. Mam na myśli londyńską firmę Manson Consolidated, która parę ty
godni temu przeprowadzała badania w Zangaro.
Wzrok prezydenta spoczywał ciągle na twarzy ambasadora. Wyłupiaste oczy Kim-by nie miały żadnego wyrazu, a z jego ust nie padło ani jedno słowo świadczące o tym, że prezydent przypomina sobie sprawę, z którą ambasador do niego przychodzi.
Rosjanin kontynuował streszczanie wyników badań górniczych, dostarczonych ministrowi zasobów naturalnych przez niejakiego Bryanta.
- Podsumowując, Wasza Ekscelencjo, pragnę zauważyć w imieniu mojego
rządu, że dostarczony raport nie zawiera prawdziwych informacji, a szczególnie
zafałszowane są dane dotyczące Kryształowej Góry.
Czekał przez chwilę, zdając sobie sprawę, że być może powiedział za dużo. Kiedy Kimba wreszcie przemówił, Dobrowolski mógł znów odetchnąć. Prezydent mówił spokojnie i sensownie.
- W jaki sposób zafałszowano raport? - zapytał.
89
-Nie jesteśmy pewni szczegółów, Wasza Ekscelencjo, ale łatwo wywnioskować, że skoro od czasu poszukiwań ta brytyjska firma w żaden sposób nie starała się o uzyskanie koncesji górniczej, to raport powinien donosić, że w tym regionie nie ma żadnych terenów, z których opłacałoby się cokolwiek wydobywać. Innymi słowy, cokolwiek zawierały pobrane tu próbki, było tego znacznie więcej niż Anglicy uznali za stosowne nas poinformować.
Znowu zapadła przedłużająca się cisza. Ambasador przygotowany był na wybuch złości prezydenta, ale nic takiego nie nastąpiło.
- Oszukują mnie - wyszeptał Kimba.
- Wasza Ekscelencjo - przerwał mu szybko ambasador - oczywiście jedy
nym sposobem, by upewnić się co do zawartości próbek, jest ponowne ich pobra
nie i dokładne zbadanie. W imieniu mojego rządu mam poprosić Waszą Eksce
lencję o zgodę na przeprowadzenie badań przez ekipę z Instytutu Górnictwa
w Swierdłowsku. Ludzie ci przyjadą do Zangaro i sprawdzą tereny, którymi wcze
śniej interesował się ten brytyjski inżynier.
Kimba zastanawiał się przez dłuższy czas nad propozycją ambasadora. Wreszcie skinął przyzwalająco głową.
- Dobrze - powiedział.
Dobrowolski skłonił się. Stojący u jego boku Wołków, który był oficjalnie drugim sekretarzem ambasady, ale w rzeczywistości pełnił funkcję rezydenta KGB, posłał mu teraz ponaglające spojrzenie.
- Drugi problem to sprawa Waszego bezpieczeństwa - oznajmił Dobrowol
ski. Poruszając temat traktowany przez Kimbę niezwykle poważnie, udało mu się
wreszcie wywołać jakąś reakcję dyktatora. Prezydent uniósł nagle głowę i po
dejrzliwym wzrokiem potoczył po całym pokoju. Trzech zangarskich strażników,
stojących za Rosjanami, zadrżało.
- Moje bezpieczeństwo? - zapytał Kimba przenikliwym szeptem.
- Rząd sowiecki chce podkreślić niezwykle ważną rolę, jaką Wasza Eksce
lencja odgrywa w naszych wzajemnych stosunkach. Uważa również, że sprawą
najwyższej wagi jest, by Wasza Wysokość mógł dalej prowadzić Zangaro w stro
nę pokoju i postępu - powiedział Rosjanin. Najczęściej w obecności Kimby wy
rażał się bogato i kwieciście.
- Żeby zagwarantować bezpieczeństwo Waszej Ekscelencji, mając szczegól
nie w pamięci niedawne, jakże niebezpieczne, zdradzieckie wystąpienie jednego
z Waszych oficerów, z pełnym szacunkiem proponujemy, by jeden z pracowni
ków naszej ambasady mógł przenieść się do pałacu i pomóc osobistym strażom
Waszej Ekscelencji w pełnieniu obowiązków. W ten sposób zapewnione będzie
całkowite bezpieczeństwo Waszej Ekscelencji.
Wzmianka o zdradzie pułkownika Bobiego wybiła Kimbę z transu. Zatrząsł się gwałtownie, choć Rosjanie nie wiedzieli, czy powodem był strach, czy choroba. Następnie zaczął mówić, najpierw powoli, szeptem, potem podnosząc głos coraz bardziej. Wpatrywał się przy tym z wściekłością w trzech strażników zangarskich. Najpierw poshigiwał się oficjalnym językiem zangarskim, ale po kilku zdaniach przeszedł na dialekt Vindu. Teraz rozumieli go już tylko strażnicy, ale
\ 90
Rosjanie i tak znali mniej więcej treść tej przemowy: wszechobecne niebezpieczeństwo zdrady i zamachu stanu, z którego Kimba ciągle zdawał sobie sprawę; ostrzeżenia, jakie otrzymał od duchów, mówiące o niezliczonych spiskach i intrygach; nazwiska ludzi nielojalnych i złych, hodujących diabła we własnych umysłach i wysiłki Kimby, by wykorzenić to zło za pomocą duchów oraz groźby aresztowania wszystkich ludzi, podważających nadzwyczajność dyktatora. Kimba mówił tak przez jakieś pół godziny, po czym powoli uspokoił się i zaczął znów używać języka zrozumiałego dla Rosjan.
Kiedy wreszcie opuścili pałac i wsiedli do należącego do ich ambasady samochodu, byli zmęczeni i spoceni - częściowo z gorąca panującego w nieklima-tyzowanym pałacu, a po części dlatego, że wystąpienia Kimby zawsze tak na nich działały.
- Cieszę się, że mamy to już za sobą - powiedział Wołków. - Udało nam się
zdobyć jego zgodę. Jutro zainstaluję w pałacu mojego człowieka.
- A ja postaram się, by jak najszybciej przysłano tu inżynierów górniczych -
stwierdził Dobrowolski. - Miejmy nadzieję, że w tym brytyjskim raporcie napraw
dę coś jest nie tak, bo inaczej nie mam pojęcia, jak wytłumaczę to prezydentowi.
Wołków odchrząknął.
- Dobrze, że to ty, a nie ja - powiedział.
Shannon zatrzymał się w hotelu Lowndes, niedaleko Knightsbridge, tak jak uzgodnił to z Walterem Harrisem jeszcze przed wyjazdem z Londynu. Umówił się też z nim, że w dziesięć dni po wyjeździe Shannona do Zangaro Harris zacznie dzwonić każdego ranka o dziewiątej do hotelu i pytać o pana Keitha Brow-na. Shannon dotarł do hotelu około południa i od razu powiedziano mu, że przed trzema godzinami był do niego telefon. Oznaczało to, że do następnego dnia ma czas dla siebie.
Wziął długą kąpiel, przebrał się, zjadł lunch i zadzwonił do agencji detektywistycznej. Szef agencji po chwili namysłu przypomniał sobie jego nazwisko. Shannon słyszał, jak przekłada dokumenty na biurku, szukając jego teczki.
- Tak, panie Brown, mam coś dla pana. Czy przesłać to pocztą?
- Wolałbym nie - odparł Shannon. - Czy raport jest długi?
- Nie, zajmuje jedną stronę. Może przeczytać panu przez telefon?
- Tak, proszę.
Detektyw odchrząknął:
- Następnego ranka po wpłynięciu zlecenia od klienta nasz agent ustawił się
tuż przy wjeździe do podziemnego parkingu pod biurem ManConu. Miał szczę
ście, gdyż osobnik, który poprzedniego dnia powrócił ze spotkania z naszym klien
tem taksówką, tego dnia przyjechał własnym samochodem. Agent widział go
wjeżdżającego tunelem na parking. Bez wątpienia chodziło o tę samą osobę. Po
ruszał się sportowym samochodem, chevroletem corvettą. Agent zanotował nu
mer rejestracyjny pojazdu. Dowiedział się później w miejskim biurze rejestracji
pojazdów w County Hali, że auto należy do niejakiego Simona Johna Endeana,
91
zamieszkałego w South Kensington. - Tu detektyw przerwał na chwilę. - Czy mam podać jego adres, panie Brown?
- Nie, dziękują - odparł Shannon. - Czy wie pan, co ten Endean robi w Man-
Conie?
- Tak. Dowiedziałem się od przyjaciela, dziennikarza z City. Endean jest
prawą ręką sir Jamesa Mansona, prezesa i naczelnego dyrektora firmy Manson
Consolidated.
- Dziękuję panu - powiedział Shannon i odłożył słuchawkę.
- Robi się coraz ciekawiej - mruknął do siebie, wychodząc z hotelu. Wolnym
krokiem udał się w kierunku Jermyn Street, żeby zrealizować czek w banku i ku
pić sobie kilka koszul. Był pierwszy dzień kwietnia. Prima aprilis. Słońce świeci
ło już naprawdę mocno, a w Hyde Parku trawa pokryła się żonkilami.
Gdy Shannona nie było w kraju, Simon Endean nie próżnował. Tego popołudnia udał się na ostatnie piętro biurowca, by przedstawić sir Jamesowi Manso-nowi wyniki swoich prac.
- Pułkownik Bobi - powiedział bez żadnych wstępów, gdy tylko wszedł do
gabinetu prezesa.
- Kto? - sir James zmarszczył brwi.
- Pułkownik Bobi. Były dowódca armii Zangaro. Teraz przebywa na doży
wotnim wygnaniu, na które posłał go prezydent Jean Kimba. Został również ska
zany specjalnym dekretem na śmierć za zdradę.
Manson kiwał w zadumie głową, starając się przypomnieć sobie, o kogo chodzi.
- No dobrze, a gdzie on teraz jest? - zapytał w końcu.
- W Dahomeju - odpowiedział Endean. - Cholernie ciężko było go znaleźć,
tym bardziej że nie chciałem tego robić zbyt otwarcie. Bobi mieszka w stolicy
Dahomeju, Cotonou. Podejrzewam, że nie ma zbyt wiele pieniędzy, bo inaczej
siedziałby w jednej z tych obwarowanych willi pod Genewą, gdzie zazwyczaj
mieszkają bogaci wygnańcy. Ale Bobiego nie stać na to i wynajmuje mały do
mek, z którego niezbyt często się wychyla w obawie, by rząd Dahomeju nie naka
zał mu opuszczenia kraju. Podobno Zangaro zwracało się o ekstradycję, ale nikt
nie zrobił nic w tym kierunku. Poza tym Bobi jest teraz wystarczająco daleko od
Kimby, by mieć pewność, że nie dosięgnie go żadna groźba.
- A Shannon, ten najemnik? - zapytał Manson.
- Powinien wrócić dzisiaj albo jutro - powiedział Endean. - Już wczoraj na
wszelki wypadek zarezerwowałem mu pokój w Lowndes. Dzisiaj o dziewiątej rano
jeszcze go nie było. Będę dzwonił jutro o tej samej porze.
- Proszę zadzwonić teraz - powiedział Manson.
W hotelu powiedziano Endeanowi, że pan Brown już przyjechał, ale w tym momencie go nie ma. Manson słuchał rozmowy przez dodatkową słuchawkę.
- Zostaw wiadomość - szepnął do Endeana. - Zadzwonimy do niego jeszcze
raz, dzisiaj o siódmej wieczorem.
Endean przekazał to recepcjoniście i rozłączył się.
92
- Chcę mieć ten raport jak najszybciej - powiedział Manson. - Powinien go przygotować na jutro przed południem. Najpierw się z nim spotkasz i przeczytasz pismo. Upewnisz się, że raport zawiera wszystkie interesujące nas informacje i dostarczysz go do mnie. Niech Shannon zaczeka dwa dni, żebym mógł dokładnie zapoznać się z jego sprawozdaniem.
Shannon odebrał wiadomość zaraz po piątej i poszedł do swego pokoju, by czekać na wieczorny telefon. Zjadł kolację i zajął się porządkowaniem notatek oraz sporządzaniem z pamięci dokładnego opisu sytuacji zaobserwowanej w Zan-garo. Miał trochę szkiców z podróży, wykonanych na bloku rysunkowym zakupionym na paryskim lotnisku, kiedy czekał na przesiadkę. Rysunki wykonał na podstawie pomiarów, które zrobił w Clarence w skali mierzonej krokami. Przywiózł również z Zangaro stary przewodnik, opisujący najciekawsze miejsca w stolicy Zangaro. Jeśli chodzi o niego, to zainteresował się tylko pozycją figurującą pod nazwą: "Rezydencja Jego Ekscelencji Gubernatora Kolonii z 1959 roku". Przywiózł również urzędowy, mocno retuszowany portret prezydenta Kimby, będący jedną z nielicznych rzeczy, których w republice nie brakowało.
Następnego dnia Shannon wyszedł na Knightsbridge zaraz po otwarciu sklepów. Kupił sobie maszynę do pisania i paczkę papieru. Wrócił do hotelu i spędził cały ranek na sporządzaniu raportu. Dotyczył on trzech tematów: dokładnego przebiegu wizyty w Zangaro, łącznie z incydentem z pijanym żołnierzem; szczegółowego opisu stolicy, budynek po budynku, wraz z rysunkami oraz bardzo dokładnej charakterystyki sytuacji wojskowej. Wspominał, że nie zetknął się z żadnym śladem wskazującym na istnienie marynarki bądź lotnictwa, co zresztą potwierdzone zostało przez Gomeza. Nie napisał natomiast o swojej wycieczce w głąb półwyspu do nędznej, brudnej dzielnicy zamieszkałej przez ubogich Kaja i dalej, do dzielnicy robotników, pochodzących z innych państw Afryki i posługujących się odrębnym dialektem.
Zakończył raport obszernym podsumowaniem:
"Usunięcie Kimby ułatwia jego własna polityka. Większość terenu republiki, czyli kraj zamieszany przez Vindu, położony po drugiej stronie rzeki, nie ma żadnego politycznego ani gospodarczego znaczenia. Jeśli Kimba kiedykolwiek utraci kontrolę nad wybrzeżem, gdzie skupia się cała produkcja kraju, wówczas utraci również władzę w państwie. Przegrana w stolicy oznacza, że Kimba wraz z grupą swoich żołnierzy i sojuszników nie utrzyma panowania na półwyspie. Plemię Kajów jest obecnie zastraszane przez żołnierzy Vindu, ale ich nienawiść w pewnym momencie może okazać się silniejsza, a wówczas przewaga sił rządowych nie będzie miała znaczenia. Obecna silna pozycja prezydenta wynika z poparcia Vindu. W chwili, gdy Kimba zostanie wygnany z pałacu, a zarazem ze stolicy, straci całkowicie poparcie ludności. Mówiąc krótko, polityka pełnej centralizacji, stosowana obecnie przez prezydenta, umożliwia obalenie go z chwilą zdobycia pałacu wraz z przebywającym tam Kimbą, gwardią, radiostacją i arsenałem. Kimba nieświadomie zawężył cele i obiekty strategiczne do jednego budynku.
93
Jeśli chodzi o sposób zaatakowania i zdobycia pałacu, to istnieje tylko jedna metoda: sforsowanie murów otaczających budynek.
Główna brama mogłaby zostać rozbita przy pomocy dużej ciężarówki lub buldożera, prowadzonego przez człowieka gotowego poświęcić życie. Nie sądzę, by taki ktoś znalazł się wśród miejscowych cywilów czy wśród żołnierzy. Nie zauważyłem również odpowiedniej ciężarówki. Można też zebrać kilkuset odważnych ludzi, którzy przy pomocy drabin sforsowaliby mury i opanowali pałac, ale nie sądzę, by znaleźli się tacy ochotnicy. Najbardziej realistyczny wydaje się plan zniszczenia pałacu ogniem z moździerzy, a następnie zajęcie go. To jednak również kosztowałoby prawdopodobnie życie kilku osób. Ale zastosowanie tej metody przekształciłoby otoczony murem teren w śmiertelną pułapkę dla znajdujących się wewnątrz. Brama mogłaby również zostać zburzona rakietami z bazo-oki. Nie widziałem w Zangaro ani takiej broni, ani osób zdolnych ją ewentualnie obsługiwać. Z powyższych obserwacji nasuwają się następujące wnioski:
Jakakolwiek grupa chcąca obalić Kimbę i przejąć władzę musi zlikwidować prezydenta i jego gwardię na terenie samego pałacu. Aby tego dokonać potrzebują fachowej pomocy i doradztwa z zewnątrz, ponieważ sami nie mają odpowiednich możliwości technicznych ani taktycznych. Potrzebują również specjalnego wyposażenia. Przy spełnieniu tych wszystkich warunków, można obalić Kimbę i przejąć kontrolę nad republiką w ciągu niespełna jednej godziny."
- Czy Shannon zdaje sobie sprawę z tego, że w Zangaro nie istnieje żadna
grupa, która chciałaby obalić Kimbę? - zapytał Manson następnego ranka, po
przeczytaniu raportu.
- Nie - odparł Endean. - Przekazałem mu tylko to, co pan mi polecił. Powie
działem, że istnieje spisek w armii i reprezentowana przeze mnie grupa biznes
menów zapłaci mu za fachową ocenę możliwości powodzenia tego spisku. Ale on
nie jest głupcem. Musiał zauważyć, że nie ma tam człowieka, który byłby zdolny
podjąć się takiego zadania.
- Jak na razie ten Shannon całkiem mi się podoba - stwierdził Manson, za
mykając raport o sytuacji wojskowej w Zangaro. - Musi być odważny, przynaj
mniej tak by wynikało ze sposobu, w jaki potraktował tego żołnierza. I całkiem
nieźle napisał raport: zwięźle, ale treściwie. Pytanie, czy byłby zdolny do samo
dzielnego przeprowadzenia takiej akcji?
- W rozmowie ze mną Shannon wspomniał o czymś znaczącym - przerwał
mu Endean. - Powiedział, że poziom zangarskiej armii jest tak niski, że grupa
fachowców musiałaby wykonać praktycznie całą robotę bez udziału tamtejszych
wojskowych, a dopiero potem przekazać im władzę.
- Tak powiedział? Naprawdę? - zapytał Manson. Po chwili zastanowienia
stwierdził: - Wobec tego podejrzewa, że powód, dla którego wysłano go do Zan
garo jest inny niż ten, który mu podano.
Znowu się zamyślił. Endean przerwał w końcu milczenie:
- Czy mogę o coś zapytać, sir?
94
-Tak?
- Po prostu chciałbym wiedzieć, po co naprawdę wysłaliśmy go do Zangaro?
Do czego potrzebny jest panu raport o możliwościach przeprowadzenia zamachu
na Kimbę?
Sir James Manson wyglądał przez dłuższy czas przez okno. Wreszcie odezwał się:
- Proszę przyprowadzić tutaj Martina Thorpe'a.
W oczekiwaniu na Thorpe'a Manson jak zwykle, gdy miał podjąć jakąś decyzję, wyglądał przez okno swego gabinetu.
Zarówno Endeana, jak i Thorpe'a przyjął do pracy jako bardzo młodych ludzi i od razu dał im wysokie zarobki, kusząc jeszcze wyższymi w przyszłości. I nie wynikało to tylko z uznania dla ich inteligencji, mimo że tej naprawdę im nie brakowało. Manson od razu rozpoznał w nich swoje własne cechy: brak skrupułów i pełną gotowość do lekceważenia tak zwanych zasad moralnych, gdyby te stanęły im na drodze do celu, na drodze do^ukcesu. Uczynił ich swoją drużyną, swoim zespołem, opłacanym z pieniędzy firmy, ale służącym wyłącznie jemu samemu. Teraz problem polegał na tym, czy można im było zaufać w tak wielkiej sprawie? Kiedy Thorpe wszedł do gabinetu, Manson powziął decyzję. Będzie musiał im powierzyć swój nowy sekret. Sądził, że potrafi sobie zapewnić ich lojalność.
Kazał im usiąść i stojąc tyłem do okna powiedział:
- Chcę, żebyście obaj dokładnie przemyśleli to, co usłyszycie. Odpowiedź może
cie dać mi później. Czy jesteście gotowi na podjęcie ryzyka, które zapewni każdemu
z was sumę pięciu milionów funtów, zdeponowanych w szwajcarskim banku?
Szum ruchu ulicznego, dolatujący nawet na dziesiąte piętro podkreślał tylko ciszę, jaka zapanowała w pokoju.
Endean popatrzył na swego szefa i skinął powoli głową.
- Podejmę dowolne ryzyko - rzekł cicho.
Thorpe nie odpowiadał. Wiedział, ze teraz właśnie wydarza się to, po co przybył do City, po co dołączył do Mansona i po co gromadził wprost encyklopedyczną wiedzę o prowadzeniu interesów spółki. Wielki szlem, jeden na dziesięć lat. Skinął potakująco głową.
- W jaki sposób? - wyszeptał Endean. Zamiast odpowiedzi, Manson podszedł
do sejfu w ścianie i wyjął z niego dwa raporty. Trzeci, od Shannona, leżał na biur
ku, za którym zasiadł teraz sir James.
Mówił bez przerwy przez godzinę. Dokładnie opisał im raport doktora Chalmersa, dotyczący próbek pobranych koło Kryształowej Góry. Thorpe zagwizdał cicho i mruknął:
- O rany!
Endean poprosił o dokładne zreferowanie sprawy złóż platyny. Zajęło to dziesięć minut. Dopiero wtedy młody człowiek westchnął głęboko.
Manson opowiedział im o podróży Mulrooneya do północnej Kenii, o przekupieniu Chalmersa i zmuszeniu go tym samym do milczenia, o drugiej wizycie Bryanta w Clarence, o przyjęciu fałszywego raportu przez ministra Kimby. Streścił sytuację panującą w Zangaro, opowiedział o rosyjskich wpływach w tej re-
95
publice, wspomniał o zesłaniu pułkownika Bobiego, który w odpowiednich okolicznościach mógłby wrócić do Zangaro i objąć tam władzę.
Specjalnie dla Thorpe'a przeczytał większość raportu Endeana i zakończył wnioskami przedstawionymi przez Shannona.
- Aby przeprowadzić taką operację, trzeba zorganizować dwie ściśle tajne akcje
- powiedział Manson na koniec. - Po pierwsze, Shannon, kierowany przez Simona,
przeprowadzi atak na pałac i zniszczy budynek oraz jego mieszkańców. Następnego
ranka Simon przywiezie Bobiego, który od razu przejmie władzę i zostanie nowym
prezydentem. Po drugie, Martin zajmie się wykupieniem jakiejś spółki, będącej dla
nas tylko przykrywką, bez ujawniania kto i po co zamierzają kontrolować.
Endean uniósł brwi.
- Rozumiem pierwszą operację, ale po co ta druga?
- Powiedz mu, Martin - poprosił Manson.
Thorpe uśmiechał się, zrozumiawszy plan Mansona.
- Taka martwa spółka to zazwyczaj stare przedsiębiorstwo, pozbawione ka
pitału i właściwie nie prowadzące już żadnych interesów. Jej akcje notowane są
bardzo nisko, gdzieś w granicach jednego szylinga za sztukę.
- To po co ją kupować? - zapytał Endean, nie mogąc jeszcze zrozumieć, o co
chodzi.
- Powiedzmy, że sir James kontroluje taką spółkę, którą wykupił poufnie
przy pomocy szwajcarskiego banku. Wszystko jednak zostało przeprowadzone
legalnie. Załóżmy, że spółka ta wypuściła milion akcji, w cenie jednego szylinga
za sztukę. Sir James pozostaje nieznany dla kierownictwa giełdy, ale wykupuje za
pomocą tegoż szwajcarskiego banku sześćset tysięcy akcji. Inni udziałowcy też
go nie znają. Wówczas pułkownik, przepraszam, prezydent Bobi sprzedaje tej
właśnie spółce wyłączne koncesje naprowadzenie działalności górniczej w Zan
garo. Wtedy grupa ekspertów jakiejś poważnej firmy górniczej jedzie do Zangaro
i odkrywa Kryształową Górę. Co dzieje się z akcjami kupionej przez sir Mansona
spółki, kiedy na giełdę dociera wiadomość o tym odkryciu?
Endean zrozumiał.
- Akcje idą w górę - powiedział z uśmiechem.
- Tak jest - potwierdził Thorpe. - A z małą pomocą, mogą z jednego szylinga
skoczyć nawet do ponad stu funtów. Zajmij się teraz trochę zwykłą arytmetyką. Sześćset
tysięcy akcji po jednym szylingu będzie nas kosztowało trzydzieści tysięcy funtów.
Jeśli teraz te sześćset tysięcy akcji sprzedamy po cenie stu funtów za sztukę - a to
będzie chyba minimalna cena - to ile zyskamy na tej transakcji? Równe sześćdziesiąt
milionów funtów ulokowanych w szwajcarskim banku. Mam rację, sir James?
- Jak najbardziej. - Manson pokiwał głową z uśmiechem. - Jeżeli połowę akcji
zakupią przeróżni drobni akcjonariusze, to kontrola spółki wraz z jej koncesją pozo
stanie w tych samych rękach, co poprzednio. Ale może się zdarzyć, że oferta zakupu
tych sześciuset tysięcy akcji zostanie złożona przez jedno duże przedsiębiorstwo.
Thorpe zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Tak, zdobycie kontroli nad spółką za sześćdziesiąt milionów funtów byłoby
niezłym interesem. Czyją ofertę ma pan na myśli?
96
- Swoją własną - odparł Manson.
- Pańską własną? - zdziwił się Thorpe.
- Tak, zaakceptują tylko ofertę ManCona W ten sposób koncesja górnicza pozo
stanie w rękach Brytyjczyków, a ManCon zapewni sobie znakomitą lokatę kapitału.
- Ale - zapytał Endean - w ten sposób zapłaci pan sam sobie sześćdziesiąt
milionów funtów, prawda?
- Nie - wtrącił Thorpe spokojnie. - To akcjonariusze ManConu zapłacą sir
Jamesowi sześćdziesiąt milionów, nie wiedząc o tym.
- Czy taka transakcja nazywa się jakoś oficjalnie? - zapytał Endean.
- Cóż, na giełdzie mają na to odpowiednie określenie... - przyznał Thorpe.
Sir James Manson wręczył każdemu z nich szklaneczkę whisky. Potem się
gnął po swoją.
- Wchodzicie w to, panowie? - zapytał cicho.
Młodzi pracownicy spojrzeli po sobie i skinęli głowami.
- Wypijmy więc za Kryształową Górę.
Wszyscy trzej napili się whisky.
- Czekam na was jutro punktualnie o dziewiątej rano - powiedział Manson.
Endean i Thorpe odstawili puste szklaneczki i już mieli wychodzić, ale Thorpe
odwrócił się jeszcze od drzwi i dodał:
- Pan chyba zdaje sobie sprawę, sir James, że ta sprawa staje się cholernie
niebezpieczna. Jeśli choć słowo wydostanie się na zewnątrz...
Prezes stał pod oknem na tle zachodzącego słońca, ścielącego swoje ostatnie promienie na dywan. Zaciśnięte pieści oparł na biodrach.
- Rozbicie banku czy opancerzonej ciężarówki przewożącej pieniądze to
śmiesznie prostacka robota - powiedział. - Ale opanowanie całej republiki to,
mam wrażenie, prawdziwa sztuka.
ROZDZIAŁ 8
- Z tego, co pan mówi, wynika, że w zangarskiej armii nie ma żadnej grupy
niezadowolonej z polityki Kimby i nic nie wiadomo o planowaniu przez kogo
kolwiek zamachu na prezydenta.
Cat Shannon i Simon Endean siedzieli w hotelu, w pokoju Cata i pili kawę. Endean zadzwonił do Shannona o dziewiątej i kazał mu czekać na drugi telefon. Po rozmowie z sir Jamesem Mansonem ponownie skontaktował się z najemnikiem i umówił się z nim na spotkanie na jedenastą.
Endean skinął głową.
- Tak, ale nie sądzę, żeby robiło to jakąś większą różnicę. Sam pan stwier
dził, że poziom armii zangarskiej jest tak niski, że grupa doradców i tak musiała
by wziąć całą robotę na siebie.
- To cholernie duża różnica - zauważył Shannon. - Zaatakowanie pałacu
i zlikwidowanie Kimby to jedna rzecz, ale utrzymanie budynku w naszych rękach
7 - Psy wojny 97
to co innego. Zniszczenie pałacu i pozbycie się Kimby powoduje powstanie pustego miejsca na tronie. Ktoś musi je zająć i przejąć władzę. A najemnicy powinni zniknąć przed wschodem słońca. Kto wobec tego weźmie rządy w swoje ręce? Endean pokiwał ze zdziwieniem głową. Nie spodziewał się, że najemnik może mieć taki zmysł polityczny.
- Mamy kogoś na widoku - powiedział ostrożnie.
- Czy ten człowiek jest teraz w republice, czy przebywa na wygnaniu?
- Na wygnaniu.
- Następnego ranka po nocnym ataku powinien znaleźć się w pałacu i ogło
sić przez radio, że przeprowadził zamach stanu i przejął władzę.
- To się da zrobić.
- Jest jeszcze coś.
-Tak?
- Od razu po zamachu muszą znaleźć się grupy żołnierzy lojalnych wobec
nowego rządu. Ich obecność musi być widoczna, powinni też utworzyć straże
jeszcze przed wschodem słońca. Jeśli się nie pojawią, to zamachowcy znajdą się
w pułapce. Będą mieli odcięty odwrót - grupa białych najemników, zamkniętych
w zdobytym pałacu, nie mogąca się ujawnić z przyczyn politycznych i pozbawio
na możliwości działania w razie kontrataku. Czy wasz człowiek, ten wygnaniec,
posiada takie siły, które mógłby przywieźć ze sobą? Czy ma oddanych sobie żo
łnierzy? Albo czy może szybko zorganizować taką grupę od razu po przybyciu do
stolicy?
- Sądzę, że powinien pan nam pozostawić te sprawy - powiedział Endean
sucho. - Prosimy pana tylko o stworzenie planu akcji z uwzględnieniem wszel
kich aspektów militarnych i o przeprowadzenie ataku.
- To akurat mogę zrobić - odparł Shannon bez wahania. - Ale co z przygoto
waniami, organizacjąplanu, zdobyciem odpowiednich ludzi, uzbrojenia, amunicji?
- Musi pan sam zająć się tym wszystkim. Trzeba zacząć od przygotowania
planu, a zakończyć na zdobyciu pałacu i usunięciu Kimby.
- Czy Kimba musi zginąć?
- Oczywiście - odparł Endean. - Na szczęście sam już dawno usunął wszyst
kich ludzi, którzy mieli wystarczająco dużo oleju w głowie i inicjatywy, by stać
się jego potencjalnymi rywalami. W konsekwencji doprowadził do sytuacji, kie
dy nie ma już nikogo, kto mógłby się wam przeciwstawić i zorganizować kontr
atak. A wraz z jego śmiercią skończą się czasy oddziaływnia na podświadomość
ludzi, czasy rządów za pomocą sztucznego autorytetu.
- Tak. Juju ginie razem z człowiekiem.
- Co takiego?
- Nieważne. Pan i tak by nie zrozumiał,
- Proszę to sprawdzić - powiedział zimno Endean.
- Według wierzeń niektórzy ludzie posiadają tak zwane juju - zaczął Shan
non. - To rodzaj daru bogów, czy też raczej duchów, mający ochraniać jego po
siadacza przed wrogami, przed nagłą napaścią, przed śmiercią, gwarantujący nie
tykalność i bezpieczeństwo. Członkowie plemienia Simba w Kongo wierzyli, że
98
ich przywódca, Pierre Mulele, posiada właśnie takieyu/u. Zapewniał swoich ludzi, że może przenosić je na tych, którzy są lojalni. Obiecał im, że uczyni ich nieśmiertelnymi, a oni uwierzyli. Sądzili, że kule będą się od nich odbijać, więc atakowali jak szaleni - ginęli jak muchy, ale wciąż szli naprzód. To samo jest z Kimbą. Dopóki jego ludzie wierzą, że jest nieśmiertelny, dopóty nie wystąpią przeciwko niemu. Ale kiedy zobaczą ciało Kimby, uznają jego zabójcę za swego nowego przywódcę. Pomyślą, że ma silniejsze yu/M. Endean patrzył na Cata ze zdumieniem.
- Naprawdę są tak bardzo zacofani?
- To nie jest zacofanie. My też mamy różne wierzenia, zbieramy amulety,
relikwie, ufamy w opiekę boską dla naszych prywatnych, słusznych spraw. Tylko
posiadamy przewagę, bo nazywamy to wzniosie religią.
- Może i tak - mruknął Endean. - Jeszcze jeden powód, dla którego Kimba
powinien zginąć.
- Co z kolei oznacza, że musimy go przyłapać w pałacu. Jeśli podczas ataku
prezydent będzie gdzie indziej, sprawa się skomplikuje. Nikt nie poprze tego wa
szego człowieka, dopóki Kimba będzie żył.
- Kimba prawie bez przerwy siedzi w pałacu. Przynajmniej tak mi powiedziano.
- Tak - powiedział Shannon - ale musimy mieć pewność. Jest jeden taki
dzień, kiedy Kimba na pewno nie opuszcza pałacu. Dzień Niepodległości. Ob
chody rocznicy uzyskania niepodległości. Poprzedzającą je noc prezydent na sto
procent spędzi w pałacu.
- Kiedy przypada to święto?
- Za trzy i pół miesiąca.
- Czy do tego czasu uda się opracować plan i zmontować całą akcję? - zapy
tał Endean.
- Jeśli dopisze nam szczęście, to tak. Ale wolałbym mieć o kilka tygodni więcej.
- Pański projekt nie został jeszcze ostatecznie zaakceptowany - zauważył
Endean.
- Wiem, ale jeśli chcecie umieścić w pałacu nowego człowieka, to jedynym
sposobem przeprowadzenia tej akcji jest atak z zaskoczenia. Czy chcecie, żebym
przygotował szczegóły planu, wraz z dokładnym harmonogramem i kosztorysem?
- Tak. Koszty są bardzo ważne. Mój... moi wspólnicy chcieliby wiedzieć, ile
muszą na to przeznaczyć.
- W porządku - odparł Shannon. - Taki raport będzie was kosztował pięćset
funtów.
- Już panu zapłacono - zauważył zimno Endean.
- Zapłacono mi za wyjazd do Zangaro i przygotowanie sprawozdania z sytu
acji wojskowej kraju - powiedział Shannon. - A teraz jestem proszony o nowy
raport, dotyczący czegoś innego. Tak przynajmniej wywnioskowałem z naszej
rozmowy.
- Pięćset funtów to dość duża suma za kilka zapisanych kartek papieru.
- Bzdura. Doskonale zdaje pan sobie sprawę z tego, że jeśli wasza firma
potrzebuje konsultacji prawnika, architekta, księgowego czy jakiegokolwiek eks-
99
perta, to musi mu zapłacić. Płaci pan za czyjąś wiedzę, doświadczenie. Ja biorę pieniądze za pomoc w znalezieniu najlepszych najemników, zdobycie najlepszej broni, amunicji, za dostarczenie tego wszystkiego na miejsce akcji itd. To kosztuje pięćset funtów. A gdyby pan chciał zająć się tym sam, wydałby pan ze dwa razy więcej i straciłby dwanaście miesięcy. Zresztą i tak nie dokonałby pan tego, bo brakuje panu niezbędnych kontaktów. Endean wstał.
- W porządku. Otrzyma pan te pieniądze jeszcze dzisiaj przez specjalnego
posłańca. Jutro j est piątek, a moi partnerzy chcieliby przez weekend zapoznać się
z treścią pańskiego nowego raportu. Proszę go przygotować do jutra, do trzeciej
po południu. Sam przyjdę go odebrać.
Wyszedł z pokoju. Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, Shannon uniósł w geście toastu filiżankę z kawą.
- Do zobaczenia, panie Harris, alias Endean - powiedział cicho.
Nie po raz pierwszy dziękował swym szczęśliwym gwiazdom za to, że zaprowadziły go do przyjacielsko nastawionego i gadatliwego hotelarza Gomeza. Podczas jednej z ich nocnych rozmów Gomez wspomniał o sprawie pułkownika Bobi'ego, przebywającego teraz na wygnaniu. Gomez zaznaczył również, że Bobi, pozbawiony poparcia Kimby, był nikim. Kajowie nienawidzą go za okrucieństwa popełniane z rozkazu Kimby, a Vindu też nie patrzą na niego zbyt przychylnie. Shannon zdawał sobie sprawę, że w takim razie trzeba będzie znaleźć grupę czarnych, którzy poprą nowego władcę od razu po nocnym ataku i będą mogli przejąć pałac.
Brązową kopertę od Endeana, zawierającą pięćdziesiąt banknotów dziesię-ciofuntowych, dostarczono taksówką do hotelu Lowndes około trzeciej po południu. Shannon przeliczył pieniądze, schował je do kieszeni marynarki i zaczaj opracowywać plany, o które prosił Endean. Zajęło mu to resztę popołudnia i większą część nocy.
Siedział przy biurku w swoim pokoju i przeglądał notatki i mapki sporządzone w Clarence. Port, wybrzeże dzielnicy mieszkaniowej, w której znajdował się pałac prezydencki, baraki wojskowe. Klasyczny plan operacji polegałby na lądowaniu grupy zamachowców u nasady półwyspu, a następnie szybkim opanowaniu głównej drogi prowadzącej ze stolicy w głąb kraju i kontrolowaniu skrzyżowania dróg ogniem broni maszynowej. W ten sposób Clarence i cały półwysep zostałyby odcięte od ewentualnych posiłków. Ale cała akcja byłaby przez to pozbawiona elementów zaskoczenia.
Talent Shannona polegał na rozumieniu Afryki i afrykańskich żołnierzy. Umiał myśleć ich kategoriami i dostosowywać taktykę najemników do terenów afrykańskich i miejscowych metod walki, które były całkiem odmienne od europejskich.
Gdyby projekt Shannona został przypadkiem poddany ocenie europejskiego wojskowego, przyzwyczajonego do konwencjonalnego myślenia, nie uzyskałby pozytywnej opinii. Uznano by go za nielogiczny i nie mający szansy powodzenia.
100
Ale Shannon stawiał na to, że sir James Manson nigdy nie służył w brytyjskiej armii, w każdym razie nie wspomniano o tym ani słowa w "Who is who". Dlatego właśnie Cat zakładał, że jego plan zostanie zaakceptowany. Równocześnie wiedział, że jest to jedyny realny plan, który ma szansę powodzenia.
W jego tworzeniu opierał się na trzech aspektach wojny w Afryce, których doświadczył osobiście. Po pierwsze wiedział, że żołnierz europejski walczy pewnie i precyzyjnie w ciemnościach, jeśli tylko zapoznał się wcześniej z terenem walki, podczas gdy żołnierz afrykański, nawet na swoim terenie, jest nocą niemal całkowicie bezradny z racji swego irracjonalnego strachu przed ciemnością i ukrytym w niej wrogiem. Po drugie - żołnierz afrykański z dużym opóźnieniem i bardzo powoli reaguje na wszelkie bodźce, więc łatwo jest go zdezorientować. Zaskoczony, nie potrafi szybko odzyskać równowagi, przegrupować się i przejść do kontrataku. Po trzecie wiadomo było, że duża siła ognia i huk strzelaniny wywołują wśród afrykańskich żołnierzy paniczny strach. Uciekają wtedy nie zastanawiając się nawet nad możliwościami i siłą przeciwnika.
Dlatego też Shannon zaplanował nagły nocny atak, wykorzystujący element zaskoczenia, przy jednoczesnej ogłuszającej strzelaninie i koncentracji ognia.
Pracował wolno i systematycznie. Był kiepski w pisaniu na maszynie, dlatego stukał tylko dwoma palcami, myląc się co jakiś czas i uderzając w złe klawisze. O drugiej nad ranem sąsiad Shannona nie mógł już dłużej znieść tego hałasu i zaczął walić pięścią w ścianę. W pięć minut później raport Shannona był gotowy. Ale spokój sąsiada zakłócał jeszcze jeden dźwięk. Przy pracy, a i później, w łóżku, Shannon cicho pogwizdywał. Gdyby zaspany gość hotelowy, zajmujący pokój obok, znał się lepiej na muzyce, rozpoznałby piosenkę "Hiszpański Har-lem".
Martin Thorpe także nie spał tej nocy. Wiedział, że czeka go naprawdę ciężki weekend Dwa i pół dnia będzie musiał poświęcić na monotonną i nudną pracę, pole-gąjącą na przeglądaniu kartek, zawierających podstawowe informacje na temat czterech i pół tysiąca spółek, zarejestrowanych w Izbie Handlowej londyńskiego City.
W Londynie funkcjonują dwie agencje, które dostarczają informacji o brytyjskich spółkach. Jedną z nich jest firma Moodies, a druga to Exchange Tele-graph, znana jako Extel. W swoim biurze w ManConie Thorpe miał do dyspozycji informacje z Extela, gdzie była zarejestrowna firma Jamesa Mansona. Ale Martin szukał martwej spółki i dlatego zdecydował się zajrzeć również do kartoteki Moodies. Poprosił pracowników tej firmy o przysłanie mu informacji do domu. Przypuszczał, że mogą mieć więcej danych o małych spółkach, a poza tym zależało mu na utrzymaniu tajemnicy.
W czwartek, od razu po rozmowie z Mansonem, Thorpe udał się do jednego z biur adwokackich. Polecił im zamówienie odpowiednich danych bez zdradzania nazwiska klienta. Zapłacił adwokatom dwieście sześćdziesiąt funtów za kartotekę dotyczącą drobnych spółek i dodatkowo pięćdziesiąt funtów za trzy szare skrzynie, w których dostarczono mu dokumenty. Musiał również uregulować nor-
101
F
malne adwokackie honorarium. Na piątkowe popołudnie zamówił furgonetkę z niewielkiego przedsiębiorstwa transportowego, do przewozu ciężkich skrzyń.
Leżąc w łóżku, w sypialni swojego eleganckiego domu na przedmieściach Londynu, w Hampstead Garden, Thorpe planował w myślach własną kampanię. Z braku informacji nie była tak szczegółowa, jak plan Shannona. Thorpe traktował pakiety akcji i fikcyjne udziały w taki sam sposób, w jaki Shannon - karabiny czy moździerze. Thorpe nigdy nie spotkał się z najemnikiem, ale rozumieliby się doskonale.
Shannon wręczył raport Endeanowi w piątek o trzeciej po południu. Opracowanie składało się z czternastu stron, z których na czterech były wykresy, a na dwóch lista niezbędnego wyposażenia. Zakończył robotę rano, po śniadaniu, i włożył plik kartek do brązowej koperty. Przez chwilę wahał się, czy nie zaadresować jej: "Sir James Manson - do rąk własnych", ale zrezygnował z tego pomysłu. Nie było potrzeby takiego traktowania całej sprawy, a poza tym szkoda tylko dla dowcipu narażać się na stratę tak obiecującego kontraktu.
Kontynuował więc farsę z nazywaniem Endeana jego przybranym nazwiskiem i zamiast o jego "szefie" mówił o "wspólnikach". Endean odebrał kopertę i zażądał, by Shannon pozostał w mieście przez weekend i był osiągalny od północy w niedzielę.
Shannon resztę popołudnia spędził na zakupach, ale ciągle zastanawiał się nad notatką o milionerze i potentacie przemysłowym, Jamesie Mansonie, którą przeczytał w "Who's who".
Miał przeczucie, że kiedyś wszelkie informacje o tym człowieku mogą mu się przydać, dlatego odczuwał potrzebę zdobycia ich jak najwięcej. Interesowały go też powody, dla których zdecydował się zatrudnić najemnika, który walczyłby dla niego w Zangaro.
Z "Who is who" dowiedział się, że Manson ma dwudziestoletnią córkę. W południe wszedł do budki telefonicznej na Jermyn Street i zadzwonił do agencji detektywistycznej, z której usług korzystał poprzednio dla zidentyfikowania Endeana.
Szef agencji potraktował go niemal jak starego znajomego. Docenił fakt, że jego klient, pan Brown, zapłacił za usługę gotówką. Tacy zleceniodawcy byli mile widziani. A jeśli chcieli rozmawiać tylko przez telefon, to już ich sprawa.
- Czy macie dostęp do archiwum wycinków któregoś z dzienników? - zapy
tał Shannon.
- Mogę to załatwić - odparł detektyw.
- Potrzebuję pewnych danych o dziewczynie, której nazwisko na pewno czę
sto ukazuje się w kolumnach towarzyskich. Chcę po prostu wiedzieć, gdzie mieszka
i czym się zajmuje. Ale zależy mi na czasie.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
- Jeśli rzeczywiście pisano o niej, to dostarczę panu te informacje telefonicz
nie - powiedział szef agencji. - Jak się nazywa?
102
i
- Julia Manson, córka sir Jamesa Mansona.
Detektyw zastanawiał się przez chwilę. Przypomniał sobie, że poprzednie zlecenie tego klienta również dotyczyło człowieka związanego z Jamesem Man-sonem. Wiedział też, że informacje, o które prosi pan Brown, może zdobyć w ciągu godziny.
Uzgodnili niewielkie honorarium za tę usługę, przy czym Cat zobowiązał się przesłać pieniądze listem poleconym w ciągu najbliższej godziny. Szef agencji zaakceptował taki rodzaj płatności i poprosił Shannona, żeby zatelefonował do niego tuż przed piątą.
Shannon wyszedł z budki telefonicznej, odwiedził jeszcze parę sklepów i o piątej zadzwonił znów do agencji. Otrzymał wszystkie interesujące go informacje. W drodze do hotelu zastanawiał się nad czymś głęboko. Ze swojego pokoju zadzwonił do dziennikarza, który wcześniej polecił go "panu Harrisowi".
- Cześć - powiedział trochę burkliwie - to ja, Cat Shannon.
- O, Cat? - zdziwił się dziennikarz. - Gdzie się podziewałeś?
- Tu i tam - odparł Shannon. - Chciałem ci po prostu podziękować za pole
cenie mnie temu Harrisowi.
- Nie ma za co. Zaproponował ci jakąś pracę?
Shannon był ostrożny.
- Tak, zajęcie na kilka dni. Już je skończyłem, ale przynajmniej mam trochę
forsy. Co powiesz na wspólny obiad?
- Czemu nie? - odparł dziennikarz.
- Powiedz mi - ciągnął Shannon - czy chodzisz z tą samą dziewczyną, z któ
rą widziałem cię ostatnim razem?
- Tak. Czemu pytasz?
- Ona jest modelką, prawda?
-Tak.
- Słuchaj - powiedział Shannon - możesz pomyśleć, że zwariowałem, ale
bardzo zależy mi na poznaniu jednej osoby, która też pracuje jako modelka. Tyle
że ja nie mam w tym środowisku żadnego dojścia. Ona nazywa się Julia Manson.
Możesz zapytać, czy twoja pani przypadkiem jej nie zna?
Dziennikarz zastanawiał się przez chwilę.
- Pewnie. Zadzwonię do Carrie i zapytam o tę Julię. Gdzie teraz jesteś?
- W budce telefonicznej. Zadzwonię do ciebie znowu za jakąś godzinę.
Shannon miał szczęście. Okazało się, że obydwie dziewczyny uczęszczały do
tej samej szkoły dla modelek, a potem pracowały dla tej samej agencji. Narzeczona dziennikarza, Carrie, zadzwoniła później sama do Cata i powiedziała, że Julia Manson przyjęła zaproszenie na kolację, pod warunkiem że pójdą we czwórkę. Umówili się, że dziewczyny będą czekały na nich w mieszkaniu Carrie około ósmej.
Cat i dziennikarz zjawili się przy Maida Vale niemal równocześnie i cała czwórka udała się na kolację. Dziennikarz zarezerwował stolik w małej restauracji, mieszczącej się w podziemiach przy Marylebone. Mieli tam bardzo dobrą kuchnię -taką, jaką Shannon lubił. Podano im wielkie porcje pieczeni z jarzynami i dwie butelki beaujolais. Shannonowi podobało się nie tylko jedzenie - Julia również.
103
Była niska - miała nie więcej niż metr pięćdziesiąt - więc żeby dodać sobie wzrostu nosiła pantofle na wysokich obcasach i trzymała się prosto. Powiedziała, że ma dziewiętnaście lat. Kiedy chciała, umiała nadać swojej pucołowatej buzi wyraz niewinnego aniołka, ale kiedy myślała, że nikt nie patrzy, wyglądała jak uosobienie seksu.
Najwyraźniej była rozpieszczona i przyzwyczajona dostawać wszystko, czego tylko zapragnęła. Shannon podejrzewał, że to kwestia wychowania, niemniej dziewczyna była bardzo zabawna i ładna, a Cat nigdy nie wymagał więcej od płci przeciwnej. Ciemne, długie, rozpuszczone włosy opadały jej do połowy pleców, a obcisła sukienka uwydatniała zgrabną figurę. Poza tym Julia wydawała się również przyjemnie zaskoczona randką w ciemno.
Cat poprosił dziennikarza, żeby nie zdradzał jego zawodu, ale Carrie wiedziała, że jest najemnikiem. W czasie kolacji nie było jednak o tym mowy. Jak zwykle, Shannon mówił najmniej, co zresztą nie było trudne, bo Julia i Carrie paplały jak najęte.
Kiedy wyszli z restauracji i odetchnęli chłodnym nocnym powietrzem, dziennikarz oznajmił, że on i jego dziewczyna wracająjuż do domu. Zatrzymał taksówkę dla Shannona i zapytał go, czy nie odwiózłby Julii przed powrotem do hotelu. Shannon już wsiadał, gdy dziennikarz posłał mu porozumiewawcze spojrzenie.
- Chyba ci się udało - szepnął Catowi na pożegnanie.
Shannon mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi.
Kiedy zajechali przed dom Julii w Mayfair, dziewczyna zaproponowała Shan-nonowi, by wstąpił jeszcze na kawę. Cat zapłacił za taksówkę i wszedł do środka. Mieszkanie było naprawdę luksusowe, ale kawa okropna. Siedzieli wygodnie; Cat, oparty o poduszki, rozglądał się po pokoju i powoli sączył cierpki napój, a Julia, rozparta na miękkim krześle, zaczęła zamęczać Shannona pytaniami.
- Zabijałeś ludzi?
-Tak.
- Na wojnie?
- Przeważnie.
-Ilu?
- Nie wiem. Nie liczyłem.
' Julia była podekscytowana tymi informacjami. Kilka razy przełknęła z przejęciem ślinę, zanim znowu się odezwała.
- Nigdy nie znałam człowieka, który by kogoś zabił.
- Tego akurat nie możesz wiedzieć - wytknął jej Shannon. - Prawdopodob
nie każdy, kto był na wojnie, kogoś tam zabił.
- Masz jakieś blizny po ranach? - To było zazwyczaj następne pytanie. Shan
non miał kilkanaście szram na piersiach i plecach. Były to ślady po kulach, odłam
kach pocisków i granatów.
Skinął więc głową i powiedział:
- Mam trochę.
- Pokaż mi - poprosiła.
-Nie.
- No proszę, pokaż. Udowodnij mi, że masz. - Julia wstała.
Cat roześmiał się.
- Pokażę ci moje, jeśli ty pokażesz swoje - przekomarzał się, naśladując głos
rozkapryszonego dziecka.
- Aleja nie mam żadnych blizn - powiedziała Julia z oburzeniem.
- Udowodnij to - powiedział krótko Shannon i odwrócił się, by odstawić
pustą filiżankę na stoliczek przy tapczanie. Usłyszał szelest materiału. Kiedy spoj
rzał na Julię, omal nie udławił się ostatnim rykiem kawy. Rozpięcie suwaka su
kienki zajęło jej mniej niż sekundę. Zsunęła ją jednym ruchem i teraz miała na
sobie tylko złoty łańcuszek okalający biodra.
- Spójrz - powiedziała cicho - nie mam nigdzie żadnych blizn...
Rzeczywiście. Jej drobne, smukłe, młode ale w pełni rozwinięte ciało było
delikatnego, mlecznego koloru i bez żadnej skazy. Shannon przełknął ślinę.
- A ja myślałem, że jesteś dobrą, grzeczną córeczką tatusia... - powiedział.
- Bo za taką właśnie wszyscy mnie uważają. A zwłaszcza mój tata - roze
śmiała się. - Teraz twoja kolej...
W tym samym czasie sir James Manson siedział w bibliotece swojej wiejskiej rezydencji niedaleko Notgrove w pagórkowatym hrabstwie Gloucestershi-re. Na kolanach miał rozłożony raport Shannona. Popijał koniak z wodą sodową. Zbliżała się pomoc i lady Manson leżała dawno w łóżku. Manson oparł się pokusie przeczytania raportu już w samochodzie, nie wstał również wcześniej od kolacji. Wolał zająć się planem Shannona dopiero późnym wieczorem, gdy nikt nie będzie mu przeszkadzać. Zawsze, gdy chciał się skoncentrować, wybierał godziny wieczorne, a wiedział, że w przypadku tego dokumentu właśnie skupienie będzie niezbędne.
Otworzył kopertę. Odłożył na bok mapki i szkice, i wziął się do czytania.
Wstęp. Poniższy plan został opracowany na podstawie raportu o republice Zangaro przygotowanym przez pana Waltera Harrisa, moich własnych obserwacji poczynionych podczas wizyty w Zangaro oraz instrukcji otrzymanych od pana Harrisa, dotyczących zamierzonych celów operacji. Nie zawiera natomiast niektórych informacji znanych panu Harrisowi, ponieważ te nie zostały mi ujawnione. Mam na myśli sytuację, jaka powstanie po zamachu i problem utworzenia nowego rządu. Wiadomości te powinny zostać uwzględnione w tworzeniu planu ataku, ale z oczywistych powodów nie mogłem tego uczynić.
Cel operacji. Zaplanowanie, przygotowanie i przeprowadzenie ataku na pałac prezydencki w Clarence, stolicy Zangaro, zdobycie go i zlikwidowanie prezydenta oraz jego ochrony. Obejmuje również opanowanie magazynów broni i amunicji w republice, a także skarbca i radiostacji. Wreszcie - stworzenie warunków uniemożliwiających jakikolwiek opór zbrojny i kontratak, którego mogłyby dokonać straże bądź jednostki armii znajdujące się poza miastem.
105
Metoda ataku. Po wnikliwym zapoznaniu się z sytuacją wojskową w Cla-
rence nie ma wątpliwości, że atak powinien nastąpić od strony morza bezpo
średnio na sam pałac. Rozważyłem wariant desantu na lotnisko, lecz jest on
niewykonalny. Po pierwsze, kierownictwo lotniska, z którego nastąpiłby start,
, nie zgodzi się na załadowanie takiej ilości ludzi i broni, ponieważ bez wątpienia
domyśli się ich przeznaczenia. Jakiekolwiek władze, które nawet zgodziłyby się na taki lot, biorą na siebie ryzyko odpowiadania za naruszenie prawa, a poza tym istnieje niebezpieczeństwo uwięzienia najemników. Po drugie, atak od strony lądu nie daje prawie żadnych wymiernych korzyści, stwarza natomiast poważne trudności. Wkroczenie do kraju od północy oznacza konieczność przemycenia do sąsiedniej republiki zarówno broni i amunicji, jak i samych najemników. A republika ta posiada wyszkoloną policję i sprawny system obrony. Ryzyko przedwczesnego ujawnienia akcji i aresztowania jej uczestników byłoby w takiej sytuacji bardzo duże. Atak od strony północnej nie jest więc możliwy. Podobnie wygląda sprawa z lądowaniem w którymkolwiek miejscu na wybrzeżu Zangaro i marszem na stolicę. Prawie całe wybrzeże składa się z niedostępnych bagien, a odszukanie w ciemnościach kilku małych zatoczek, przystosowanych do ewentualnego cumowania łodzi, byłoby właściwie niemożliwe. Poza tym, nawet gdyby to się udało, bez transportu motorowego marsz na Clarence byłby tak długi, że umożliwiłby przygotowanie się obrony. Warto też zauważyć, że niewielka liczebność atakujących oddziałów byłaby w świetle dziennym zbyt oczywista i wzbudziłaby zrozumiałą chęć stawienia oporu atakującym. Wreszcie możliwość przemycenia broni i ludzi do Zangaro oraz ukrycia ich tam do czasu nocnego ataku nie powinna być brana pod uwagę, gdyż przy akcji na taką skalę nagły napływ gości oraz duże transporty broni zostałyby niewątpliwie zauważone i wzbudziłyby podejrzenia, w związku z czym mogłoby nastąpić zdemaskowanie całej operacji. Ponadto akcja taka wymagałaby pomocy ze strony jakiejś organizacji w Zangaro, a taka nie istnieje.
Podsumowując stwierdzam, że jedynym realnym planem jest przeprowadzenie ataku od strony morza, czyli przewiezienie żołnierzy na lekkich łodziach spuszczonych z większego statku zakotwiczonego w pewnej odległości od portu w Clarence, oraz zaatakowanie pałacu od razu po przybyciu na ląd.
Podstawowe cechy ataku. Oddziały atakujące powinny składać się z przynajmniej kilkunastu osób uzbrojonych w moździerze, bazooki i granatniki oraz ręczne karabiny maszynowe do walki bezpośredniej. Desant powinien nastąpić między godziną drugą a trzecią w nocy, kiedy wszyscy mieszkańcy Clarence będą już spali. Trzeba również pamiętać, iż atak nie może mieć miejsca tuż przed wschodem słońca, gdyż biali najemnicy nie mogą się ujawnić w świetle dziennym. Należy również zostawić pewien margines czasu dla zatarcia wszelkich śladów ich obecności.
Następne sześć stron raportu zawierało dokładne omówienie planu przeprowadzenia ataku, zaangażowania odpowiednich ludzi, zdobycia broni i amunicji, pomocniczego ekwipunku, przenośnych radiostacji, a także łodzi desantowych,
106
silników do łodzi, rakietnic, umundurowania i żywności. Podane były również koszty. Na końcu opisano sposób zniszczenia pałacu i rozproszenia armii.
Shannon poruszył też sprawę statku do przewiezienia najemników i ich sprzętu:
Obok zakupu broni zdobycie statku będzie jednym z najtrudniejszych etapów operacji. Po namyśle doszedłem do wniosku, że nie powinniśmy go czarterować, ponieważ w naszym przypadku na obcej załodze nie można polegać, kapitan może się w każdej chwili wycofać, a poza tym statki podejmujące się takich operacji są prawdopodobnie znane wszystkim władzom na wybrzeżach Morza Śródziemnego. Optowałbym za wydaniem nieco większej sumy pieniędzy i zakupieniem małego frachtowca, opłaceniem załogi, która będzie całkowicie lojalna, a poza tym wiarygodna w światku marynarskim. Taki statek nie będzie lokatą jednorazową, ponieważ nie powinno być problemów ze sprzedaniem go po zakończeniu akcji.
Shannon podkreślił również konieczność zachowania ścisłej tajemnicy. Oto podsumowanie jego wywodów na ten temat:
Ponieważ nie znam moich zleceniodawców, z wyjątkiem pana Harrisa, uważam, że w przypadku zaakceptowania mojego planu byłoby najlepiej, gdyby to on pozostał jedynym łącznikiem. Pieniądze, które sami niezbędne, powinny być mi dostarczane przez pana Harrisa, a ja będę rozliczał się z nim z wydatków. Będę potrzebował czterech pomocników, ale zostaną oni poinformowani o charakterze operacji i jej celu dopiero w momencie, gdy znajdą się na morzu. Nawet mapy zostaną przekazane kapitanowi statku już po wypłynięciu w drogę. Uważam też, że wszelkie zakupy, z wyjątkiem broni, powinny być dokonane w pełni legalnie. Dla bezpieczeństwa akcji należy jednak dokonywać ich w różnych krajach i za pośrednictwem różnych osób, tak aby utrudnić, a nawet uniemożliwić, ewentualne dochodzenie. Cały plan będzie znany tylko mnie, panu Harrisowi i wspólnikom. W najgorszym wypadku, jeśli sprawa się nie powiedzie, nie będę w stanie zidentyfikować moich zleceniodawców, a także, prawdopodobnie, pana Harrisa.
W trakcie czytania raportu sir James Manson kilkakrotnie kiwał z uznaniem głową. O pierwszej w nocy nalał sobie jeszcze trochę koniaku i zajął się czytaniem oddzielnych stron raportu, dotyczących kosztów i harmonogramu. Najpierw zapoznał się z kosztorysem operacji:
Wizyta rozpoznawcza w Zangaro
Dwa raporty
Planowane wynagrodzenie dowódcy
Wynagrodzenia pozostałych osób
Całkowite koszty administracyjne, przejazdy, hotele,
i inne opłaty uiszczane za dowódcę i podwładnych
Zakup broni
107
zapłacono 2500 funtów 10000 funtów 10000 funtów
15000 funtów 25000 funtów
Zakup statku 30000 fantów
Zakup pomocniczego ekwipunku 5000 funtów
Rezerwa * 2500 funtów
Razem 100000 funtów
Druga kartka zawierała przewidywany harmonogram akcji.
Faza przygotowawcza: Rekrutacja i zgromadzenie personelu, założenie konta bankowego, wykupienie martwej spółki z zagraniczną siedzibą 20 dni
Faza zakupów: Czas niezbędny do zakupienia wszelkiego niezbędnego wy
posażenia do wszystkich etapów akcji 40 dni
Faza zbiorcza: Przewiezienie osób i ekwipunku,
załadowanie na statek 20 dni
Faza transportu: Przetransportowanie całości drogą morską od punktu za
ładunku do odpowiedniego miejsca na wybrzeżu Zangaro 20 dni
Atak przewidywany jest w święto niepodległości Zangaro. Zakładając, że rozpoczniemy przygotowania nie później niż w najbliższą środę, atak ten nastąpi setnego dnia, co wynika z powyższego terminarza.
Sir James Manson przeczytał raport powtórnie, a potem zapalił cygaro Upmann Coronas i długo wpatrywał się w piękną boazerię biblioteki oraz oprawne grzbiety książek. Wreszcie wstał, schował raport w ukrytym w ścianie sejfie i poszedł na górę, do sypialni.
Cat Shannon leżał na łóżku w półmroku sypialni i leniwie pieścił palcami skórę drzemiącej przy jego boku dziewczyny. W ciągu ostatniej godziny zdążył się przekonać, że ciało Julii, choć drobne, było bardzo seksowne. Podczas dwóch lat, jakie upłynęły od ukończenia przez nią szkoły, córeczka Mansona nie poświęcała się zbytnio nauce pisania na maszynie, za to nabywała zupełnie inne, jakże miłe, umiejętności. Jej apetyt seksualny dorównywał jej gadatliwości, jaką wykazała się już w restauracji, i wręcz niespożytej energii.
Połaskotał ją teraz delikatnie. Dziewczyna poruszyła się.
- Zabawne... - powiedział w zadumie. - To musi być znak czasów. Kocha
my się przez pół nocy, a ja nic o tobie nie wiem.
Milczała przez chwilę, po czym zapytała:
- Czego na przykład nie wiesz?
- Na przykład, gdzie jest twój dom. Nie mówię oczywiście o tym mieszkanku.
- W Gloucestershire - wymamrotała.
- A co robi twój staruszek? - zapytał Shannon cicho. Dziewczyna nie odpo
wiadała. Złapał ją za włosy i przyciągnął jej twarz do swojej.
- Auu! To boli! Ojciec pracuje w City. Czemu o to pytasz?
- Jest maklerem giełdowym?
108
- Nie, prowadzi firmę związaną z górnictwem. Górnictwo to jego specjal
ność. A to moja. Patrz!
Pół godziny później zsunęła się z niego i zapytała:
- Dobrze ci było, kochanie?
Shannon zaśmiał się.
- O, tak. Uwielbiam to - powiedział cicho. - A teraz opowiedz mi o ojcu.
. - O tacie? To stary, nudny biznesmen. Całe dnie spędza w swoim biurze w City.
- Niektórzy biznesmeni są całkiem interesujący. Powiedz mi, jaki on jest?
Był słoneczny niedzielny poranek. Sir James Manson siedział właśnie w jadalni swojej wiejskiej rezydencji i popijał kawę, gdy ze swojego domu w hrabstwie Kent zadzwonił Adrian Goole, urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
- Przepraszam, że niepokoję podczas weekendu - powiedział.
- Nie ma sprawy - odparł Manson niezgodnie z prawdą. - Może pan telefo
nować o każdej porze dnia i nocy.
- Zadzwoniłbym już wczoraj wieczorem, ale przedłużyło się spotkanie, na
którym byłem. Pamięta pan naszą poprzednią rozmowę o wynikach badań górni
czych, przeprowadzonych przez pańskiego pracownika w Afryce?
Manson podejrzewał, że Goole czuł się zobowiązany nadać rozmowie ton pogawędki, jako że korzystał z prywatnego numeru sir Jamesa.
- Tak, pamiętam - odparł. - Zastanawiałem się nad sugestiami, które przed
stawił pan podczas naszej wspólnej kolacji. Liczby figurujące w raporcie zostały
nieco zmienione, tak że odkryte ilości złoża stały się nieopłacalne z ekonomicz
nego punktu widzenia. Wysłaliśmy raport i wiemy, że został dostarczony odpo
wiedniej osobie, ale od tamtego czasu nic w tej sprawie nie słyszeliśmy.
Następne słowa Goole'a wybiły Mansona ze stanu weekendowego odprężenia i spokoju.
- My natomiast słyszeliśmy co nieco - powiedział Goole. - Nie jest to spe
cjalnie niepokojące, niemniej zastanowiło nas. Nasz ambasador na tamtych tere
nach, mimo że został akredytowany do tego kraju i jeszcze trzech innych repu
blik, nie mieszka w Zangaro, ale regularnie przesyła raporty, opracowane na
podstawie różnych źródeł, łącznie z doniesieniami innych dyplomatów. Wczoraj
otrzymałem kopię fragmentu jego ostatniego raportu, dotyczącego ekonomicznej
sytuacji w tamtym regionie. Podobno mówi się, że rząd sowiecki otrzymał po
zwolenie na wysłanie tam własnej ekspedycji naukowej. Oczywiście, nie jest po
wiedziane, że chodzi o dokładnie te same tereny, z których próbki zbierał pra
cownik pańskiej firmy, ale...
Sir James Manson wpatrywał się ze zdumieniem w słuchawkę telefonu, z której dobiegał głos Goole'a. Czuł, jak krew zaczyna pulsować w jego głowie.
- Sir James, pomyślałem tylko, że jeśli naukowcy rosyjscy zajmą się terenem
zbadanym już przez waszą firmę, to wyniki ich poszukiwań mogą się różnić... Na
szczęście jest to tylko kwestia zawartości cyny. Mimo wszystko uważam, że po
winien pan o tym wiedzieć. Halo? Halo? Jest pan tam?
109
Manson otrząsnął się z zamyślenia. Z ogromnym wysiłkiem nadał swemu głosowi normalne brzmienie.
- Tak, tak, jestem. Przepraszam, zamyśliłem się na chwilę. Bardzo dobrze, że zadzwonił pan do mnie. Nie sądzę, żeby Rosjanie zajmowali się tym samym terenem, co mój pracownik, ale warto wiedzieć, że w ogóle wybierają się tam.
Wymienili jeszcze zwyczajowe uprzejmości i Manson odłożył słuchawkę. Wyszedł na zalany słońcem taras. W jego głowie kotłowały się przeróżne myśli. Zbieg okoliczności? Być może, być może. Jeśli ekspedycja rosyjska zamierza zbadać tereny położone daleko od łańcucha Gór Kryształowych, to spokojnie można mówić o przypadku. Z drugiej strony, jeśli chcą zająć się okolicami samej Góry Kryształowej, to nie ma mowy o żadnym zbiegu okoliczności. Wówczas będzie można mówić o zwyczajnym sabotażu. Cholernym sabotażu. A nie było żadnego sposobu, w jaki mógłby się tego dowiedzieć. Żeby się upewnić, musiałby zdradzić własne interesy. A to byłoby fatalne w skutkach.
Pomyślał o Chalmersie, o człowieku, którego milczenie zostało kupione za pieniądze. Manson aż zgrzytnął zębami. Czy Chalmers się wygadał? Celowo? Nieumyślnie? Pomyślał o Endeanie. Może on powinien zająć się Chalmersem? A może jeden z jego przyjaciół? Ale to by niczego nie zmieniło. Nie było żadnego dowodu na istnienie przecieku.
Powinien od razu zaniechać swoich planów i nigdy więcej o nich nie myśleć. Zastanowił się nad tym, po czym pomyślał o prawdziwej fortunie, o czekającej go górze złota. James Manson nie byłby teraz tym, kim jest, gdyby nie ryzykował.
Usiadł przy stoliku, na którym kawa zdążyła już dawno wystygnąć, i zaczął się poważnie zastanawiać. Zamierzał kontynuować przedsięwzięcie, ale musiał wziąć pod uwagę fakt, że jeśli Rosjanie zajmą się Kryształową Górą, to z pewnością zauważą, jak inna jest jej roślinność, a to da im do myślenia. Wobec tego w całej operacji pojawił się nowy element. Ograniczenie czasowe. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że potrzeba trzech miesięcy. Jeśli Rosjanie poznają zawartość Kryształowej Góry, to zaraz prześlą tam całą ekipę do "pomocy technicznej". Dużą ekipę. A połowę z niej stanowić będą agenci KGB.
Najkrótszy wariant Shannona zakładał, że na całą operację potrzeba stu dni. Ale Cat powiedział Endeanowi, że dodatkowe dwa tygodnie niezwykle ułatwiłyby akcję. Teraz nie było już możliwości przedłużenia przygotowań. W rzeczywistości, jeśli Rosjanie sprężą się i szybko rozpoczną swoje badania, to może się okazać, że Shannon nie będzie miał nawet tych stu dni.
Manson podszedł znów do telefonu i zadzwonił do Simona Endeana. Jego weekend został już zakłócony, nie widział więc powodu, dla którego nie miałby zrobić tego samego z weekendem pracownika. Chłopak będzie musiał zakasać rękawy i naprawdę wziąć się do roboty.
Endean zatelefonował do Shannona do hotelu w poniedziałek rano i umówił się na spotkanie o drugiej w południe w małym mieszkaniu w St. John's Wood. Wynajął ten lokal na zlecenie Mansona, tuż po długiej rozmowie w niedzielny poranek. Manson polecił wynająć je na miesiąc, na nazwisko Harris. Endean zapłacił gotówką i podał fałszywe referencje, których i tak nikt nie sprawdzał. Po-
110
wód, dla którego potrzebowali tego miejsca był prosty - znajdował się tutaj telefon, którego linia nie przechodziła przez ogólną centralę budynku.
Shannon przybył na spotkanie punktualnie. Harris czekał już na niego. Aparat telefoniczny zaopatrzony został w urządzenie umożliwiające konferencję między osobami znajdującymi się w pokoju a rozmówcą po drugiej stronie linii.
- Szef naszego konsorcjum przeczytał pański raport - zaczął Harris - i chciałby
zamienić z panem słowo.
Telefon zadzwonił o drugiej trzydzieści. Endean przełączył aparat na głośnik i w pokoju rozległ się głos Mansona. Shannon wiedział, z kim będzie rozmawiać, ale nie dał tego po sobie znać.
- Czy jest pan tam, panie Shannon? - zapytał Manson.
-Tak.
- Przeczytałem pański raport i zgadzam się z pana opiniami i wnioskami. Jeżeli
zaoferuję panu ten kontrakt, czy przyjmie go pan?
- Tak, sir, przyjmę - odparł Shannon.
- Jest parę spraw, które chciałbym przedyskutować. Zauważyłem w przed
stawionym budżecie, że żąda pan dla siebie dziesięciu tysięcy funtów.
- Tak, sir. Szczerze mówiąc nie sądzę, by ktokolwiek inny podjął się tego
zadania za mniejsze wynagrodzenie, natomiast wielu chciałoby dostać jeszcze
więcej. Nawet jeśli budżet zostałby przygotowany przez kogoś innego i opiewał
na mniejsze sumy, to osoba ta chciałaby otrzymać przynajmniej dziesięć procent,
a wysokość samej sumy zostałaby zawyżona poprzez dodawanie do każdego za
kupu odpowiedniego narzutu. To zresztą byłoby nie do wykrycia.
Nastąpiła chwila milczenia, po czym głos w słuchawce powiedział:
- W porządku. Zgadzam się. Co otrzymuj ę od pana w zamian za to honorarium?
- Moją wiedzę, moje kontakty, moje stosunki ze środowiskiem handlarzy
bronią, przemytników i najemników. Kupuje pan także moje milczenie w przy
padku, gdyby coś nie wyszło. Płaci mi pan za trzy miesiące cholernie ciężkiej
pracy oraz ryzyko zaaresztowania i uwięzienia. A poza tym płaci mi pan za to, że
w walce ryzykuję życie.
W słuchawce rozległo się chrząknięcie.
- Rzeczywiście dużo tego. Sumę stu tysięcy funtów przekażemy na konto
w banku szwajcarskim, które pan Harris otworzy jeszcze w tym tygodniu. Będzie
pan otrzymywał te pieniądze ratami, w zależności od potrzeb w ciągu nadchodzą
cych miesięcy. Musicie ustalić jakiś system komunikowania się. Mój pracownik
albo będzie obecny przy transakcjach, albo odbierze od pana wszystkie rachunki.
- To nie zawsze będzie możliwe, sir. Przy zakupie broni nie ma rachunków,
zwłaszcza na czarnym rynku. Poza tym większość ludzi, z którymi będę rozma
wiać, nie zgodzi się na obecność pana Harrisa. On nie należy do ich świata. W ta
kiej sytuacji sugerowałbym korzystanie z czeków podróżnych i transferów doko
nywanych przez banki. A co do pana Harrisa, to ja sam też nie zgadzam się na
jego towarzystwo, a to z powodu troski o własne bezpieczeństwo. Poza tym, jeśli
chciałby być obecny przy każdej transakcji, straciłby sporo cennego czasu. Ist
nieje też ryzyko, że nie zdążylibyśmy wszystkiego załatwić przez te sto dni.
111
Znów nastąpiło dłuższe milczenie.
- Co pan rozumie przez "własne bezpieczeństwo"? - zapytał w końcu Manson.
- Sir, chodzi mi o to, że właściwie nie znam pana Harrisa. I nie mogę zaak
ceptować sytuacji, w której on będzie wiedział o mnie wystarczająco dużo, żeby
można było mnie zaaresztować w jakimś europejskim mieście. Pan ze swojej strony
podjął niezbędne środki bezpieczeństwa. Ja muszę zrobić to samo. A to oznacza,
że będę podróżował sam i załatwiał wszystkie sprawy bez niczyjego nadzoru.
- Jest pan ostrożnym człowiekiem, panie Shannon.
- Muszę. Dlatego jeszcze żyję.
W słuchawce rozległ się cichy śmiech.
- A skąd mam wiedzieć, że można panu powierzyć tak dużą sumę pieniędzy?
-Nie musi mi pan powierzać dużych kwot. Pan Harris będzie w stanie w każdej chwili skontrolować stan powierzonych mi pieniędzy. Ale za broń muszę zapłacić gotówką. I muszę to zrobić bez świadków. Jedyną alternatywą jest poproszenie pana Harrisa, by sam zorganizował całą operację. Ewentualnie może pan to zlecić innemu wynajętemu zawodowcowi. A i tak nie będzie pan wiedział, czy temu komuś można zaufać.
- W porządku, panie Shannon. Harris?!
- Tak, sir? - odezwał się od razu Endean.
- Po wyjściu z mieszkania proszę natychmiast przyjść do mnie. Panie Shan
non, dostał pan ten kontrakt. Ma pan sto dni na przejęcie republiki. Sto dni.
Część druga
STO DNI
ROZDZIAŁ 9
Gdy sir James Manson odłożył słuchawkę, Simon Endean i Cat Shannon siedzieli i wpatrywali się w siebie nawzajem. Shannon odezwał się pierwszy:
- Skoro mamy pracować razem - powiedział do Endeana - wyjaśnijmy parę
spraw. Jeśli ktokolwiek dowie się o tym projekcie, natychmiast informacja doj
dzie do służb wywiadowczych. Być może do CIA albo przynajmniej do brytyj
skiego SIS albo francuskiego SDECE. Wtedy leżymy i ani ty, ani ja nie będziemy
mogli zapobiec wykończeniu przez nich sprawy na amen. Więc trzymajmy to
w tajemnicy.
- Niech pan mówi za siebie - warknął Endean. - Siedzę w tym dużo głąbiej
niż pan.
- W porządku. Przejdźmy do rzeczy. Po pierwsze - forsa. Jutro polecę do
Brukseli i otworzę konto gdzieś w Belgii. Wrócę wieczorem. Wtedy skontaktuje
się pan ze mną, a ja podam nazwę banku i nazwisko, na jakie założę konto. Potem
będę potrzebował co najmniej dziesięć tysięcy funtów. Do jutra przygotuję kom
pletną listę wydatków. Przede wszystkim będą to czeki z wypłatą dla moich po
mocników, zadatki i tak dalej.
- Gdzie mam się z panem skontaktować? - zapytał Endean.
- To punkt drugi - odparł Shannon. - Potrzebuję stałej bazy, bezpiecznej na
tyle, żeby można było telefonować i zostawiać listy. Jak wygląda sprawa z tym
mieszkaniem? Na czyje nazwisko jest wynajęte?
Endean nie pomyślał o tym. Rozważył szybko problem.
- Na moje. Płatne za miesiąc z góry - powiedział.
- Czy to ma jakieś znaczenie, że nazwisko Harris figuruje na umowie najmu?
- zapytał Shannon.
-Nie.
-No to biorę je. Rozumiem, że zapłacił pan za ten miesiąc. Szkoda byłoby to stracić. Będę przedłużał umowę do końca akcji. Ma pan klucz?
- Tak, oczywiście. Przecież tu wszedłem.
115
- Ile kluczy potrzebujemy?
W odpowiedzi Endean sięgnął do kieszeni i wyjął breloczek z czterema kluczami. Dwa z nich były do drzwi wejściowych i dwa do mieszkania. Shannon wyjął mu je z dłoni.
- Może pan kontaktować się ze mną dzwoniąc tutaj w dowolnej chwili. Nie
gwarantuję, że mnie pan zastanie. Mogę być za granicą. Zakładam, że nie chce
pan podać mi swojego numeru telefonu, więc niech pan wynajmie na poczcie
skrzynkę w dogodnym miejscu, gdzieś koło pańskiego biura czy domu. Będzie
pan ją sprawdzał dwa razy dziennie. Jeśli będę potrzebował pilnie się z panem
porozumieć, wyślę depeszę z numerem telefonu pod którym może mnie pan zna
leźć i godziną, kiedy można zadzwonić. Jasne?
- Tak. Załatwię to do jutra. Coś jeszcze?
- Jeszcze tylko to, że podczas operacji będę używał innego nazwiska. Jeśli
zadzwoni pan do hotelu, proszę pytać o Keitha Browna. Jeżeli odpowiem: "Mówi
Brown" - ma pan się rozłączyć. To będzie oznaczać kłopoty. Proszę wyjaśnić
w razie czego, że wykręcił pan zły numer, albo że to nie jest ten Brown. A teraz
niech pan lepiej wraca do biura. Proszę zadzwonić tu dziś o ósmej. Dam panu
następne wskazówki.
Kilka minut później Endean znalazł się na chodniku szukając taksówki.
Na szczęście Shannon nie włożył do banku otrzymanych od Endeana przed weekendem pięciuset funtów i nadal miał większość przy sobie. Zadzwonił do BEA i zarezerwował bilet na poranny lot do Brukseli. Samolot z powrotem miał o szesnastej, co znaczyło, że zdąży do domu przed szóstą. Następnie, wysłał telefonicznie cztery telegramy: do Paarl w prowincji Cape w Południowej Afryce, do Ostendy, do Marsylii i czwarty do Monachium. W każdym była ta sama krótka wiadomość: "Dzwonić do Londynu 507 - 0041 o północy przez następne trzy dni. Pilne. Shannon". Na koniec zamówił taksówkę, która zabrała go do hotelu Lowndes. Wymeldował się, zapłacił rachunek i dyskretnie wyszedł.
O ósmej zgodnie z umową zadzwonił Endean i Shannon powiedział współpracownikowi Mansona, co załatwił do tej pory. Umówili się, że Simon zatelefonuje ponownie jutro o dziesiątej wieczór.
Shannon spędził kilka godzin poznając budynek w którym zamieszkał i jego otoczenie. Zauważył w okolicy kilka małych restauracji i w jednej z nich bez pośpiechu zjadł kolację. Wrócił do domu o jedenastej.
Przeliczył pieniądze - zostało ponad czterysta funtów. Odłożył odpowiednią sumę na bilet lotniczy i wydatki w następnym dniu, a potem zaczął się zastanawiać nad innymi rzeczami. Jego ubrania były nie do zidentyfikowania - większość kupił w ciągu ostatnich dziesięciu dni w Londynie. Nie miał broni, o którą musiałby się martwić i dla pewności zniszczył taśmę z maszyny, której używał do pisania swoich raportów, wymieniając ją na zapasową.
116
Choć w Londynie tego dnia wcześnie zrobiło się ciemno, w prowincji Cape ciągle był ciepły, słoneczny, letni wieczór, gdy Janni Dupree mijał swoim samochodem Seapoint jadąc w kierunku Kapsztadu. On również miał chevroleta, starszego niż ten Endeana, ale większego i bardziej błyszczącego. Kupił go w komisie za część dolarów, które przywiózł z Paryża cztery tygodnie wcześniej. Po całym dniu spędzonym na pływaniu i łowieniu ryb z łódki przyjaciela w Simonstown, jechał do swego domu w Paarl. Zawsze lubił wracać tutaj po wykonaniu kontraktu, ale szybko dopadła go nuda, tak jak wtedy, kiedy postanowił wyjechać po raz pierwszy dziesięć lat wcześniej.
Jako chłopiec dorastał w Paarl i spędzał swoje przedszkolne lata myszkując wśród nędznych winnic należących do takich ludzi jak jego rodzice. Łapał w sidła ptaki i strzelał w dolinie z Pieterem, który był jego przyjacielem i Murzynem. Czarny chłopiec może bawić się z białym, dopóki obaj nie dorosną i nie dowiedzą się, co oznacza kolor skóry.
Pięter był dwa lata starszy niż Janni i oczekiwano, że będzie się nim opiekował. Jednak choć obaj byli tego samego wzrostu, Janni był bardziej dojrzały psychicznie i to on stał się przywódcą. W letnie dni dwaj bosonodzy chłopcy łapali autobus jadący wzdłuż wybrzeża do Cape Agulhas, gdzie spotykają się dwa oceany: Atlantycki i Indyjski, i jechali na ryby.
Dla szkoły w Paarl Janni stanowił problem - zbyt duży, agresywny, niespokojny, często wdawał się w bójki wymachując pięściami, co dwa razy skończyło się w sądzie. Mógłby zostać zabrany na farmę rodziców i uprawiać wraz z ojcem niewielkie krzaczki winorośli, które dawały wyjątkowo marne wino. Ta perspektywa przerażała go - zestarzeć się, egzystując na małej farmie z czterema czarnymi chłopcami do pomocy. W wieku osiemnastu lat zaciągnął się ochotniczo do armii, odbył podstawowe szkolenie w Potchefstroom i został przeniesiony do wojsk spadochronowych w Bloemfontein. To właśnie tam, podczas szkolenia w gęstym buszu znalazł coś, co pociągało go w życiu najbardziej. Wojsko doceniało jego umiejętności z wyjątkiem jednej rzeczy: skłonności do wdawania się w walkę. W jednej ze zbyt licznych bójek na pięści kapral Dupree pobił do nieprzytomności sierżanta i został zdegradowany do stopnia szeregowca.
Zgorzkniały, zdezerterował i został złapany w barze we wschodnim Londynie, gdzie poturbował dwóch żandarmów zanim go obezwładnili. Spędził sześć miesięcy w areszcie. Na wolności zobaczył ogłoszenie w wieczornej gazecie i dwa dni później wypłynął z Afryki Południowej do obozu Kamina w Katandze. Tak, mając dwadzieścia dwa lata, został najemnikiem, a było to sześć lat temu.
Gdy jechał krętą drogą przez Franshoek w kierunku Paarl Valley był ciekaw, czy zastanie list od Shannona lub któregoś z kumpli z wiadomościami na temat kontraktu. Ale okazało się, że na poczcie nic dla niego nie ma. Chmury gromadziły się nad morzem zapowiadając burzę.
- Mogłoby popadać wieczorem, przydałby się miły, chłodny prysznic - popatrzył w kierunku Paarl Rock, która dała nazwę dolinie i miastu już dawno temu, kiedy przodkowie Janniego przybyli po raz pierwszy do doliny. Będąc dzieckiem gapił się na tę zadziwiającą skałę pokrytą szarym kurzem podczas suszy i świecą-
117
cą niczym wspaniała perła w świetle księżyca po deszczu. Wtedy stawała się błyszcząca i lśniąca, dominując nad małym miastem leżącym u jej stóp. A chociaż miasto jego dzieciństwa nie mogło zaoferować mu życia jakiego pragnął, to nadal było jego domem. I kiedy widział Paarl Rock błyszczącą w słońcu, oznaczało to, że wrócił znów do siebie. Tego wieczora chciał być jednak gdzie indziej i przygotowywać się do następnej walki.
Mały Marc Vlaminck opierając się o ladę baru pił kolejny, oszroniony kufel flamandzkiego piwa. Za oknami lokalu, prowadzonego przez jego przyjaciółkę, ulice ostendzkiej dzielnicy "czerwonych latarni" były niemal puste. Chłodny wiatr wiał znad morza, a letni turyści jeszcze nie przyjechali. Vlaminck był znudzony.
Przez pierwszy miesiąc po powrocie z tropików był zadowolony, że wrócił, że może znów brać gorącą kąpiel i gadać z przyjaciółmi, którzy wpadli, żeby się z nim zobaczyć. Nawet lokalna prasa wyraziła swoje zainteresowanie jego osobą, ale odesłał ich do diabła. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował to kłopoty z władzą, a wiedział, że zostawią go w spokoju o ile nie zrobi lub nie powie czegoś, co wprawiłoby w zakłopotanie ambasady afrykańskie w Brukseli.
Lecz po paru tygodniach brak aktywności zaczął mu doskwierać. Kilka nocy wcześniej nieco się ożywił, kiedy sprał marynarza usiłującego włożyć rękę między nogi Anny, a ten obszar Marc uważał za swą wyłączną własność. Wspominał to z satysfakcją słysząc ciche kroki na górze, gdzie Anna robiła porządki w małym mieszkaniu, które zajmowali nad barem. Zsunął się z wysokiego stołka, wypił do końca piwo i zawołał:
- Jeśli ktoś przyjdzie, niech się sam obsłuży.
Gdy ociężale wspinał się po schodach, otworzyły się drzwi i listonosz przyniósł telegram.
To był rześki wiosenny wieczór, w powietrzu czuć było lekki chłód, a woda w Starym Porcie w Marsylii przypominała szkło. Tylko płynący przez jej środek, samotny trawler tworzył pomarszczone, drobne fale, które biegły przez przystań i zamierały zduszone pod kadłubami przycumowanych rybackich kutrów. Samochody stały gęsto zaparkowane wzdłuż Canebiere, zapach smażonych ryb wydobywał się ze wszystkich okien, staruszkowie sączyli swoją anyżówkę, a sprzedawcy heroiny wylęgali na ulice ze swoim cennym towarem. To był całkiem zwyczajny wieczór.
W wielonarodowej i wielojęzycznej dzielnicy, którą nazywano Le Panier, nawet policja nie dawała sobie rady. Jean-Baptiste Langarotti siedział tu przy stoliku w małym barze i sączył drinka.
On nie był znudzony jak Janni Dupree czy Marc Vlaminck. Lata spędzone w więzieniu nauczyły go interesowania się najdrobniejszymi rzeczami, potrafił więc przeżyć długie okresy braku aktywności lepiej niż inni najemnicy.
Ponadto udało mu się znaleźć pracę i zarabiał na życie, a jego oszczędności pozostały nienaruszone. Odkładał pieniądze sumiennie, a rezultaty jego ekono-
118
micznych wysiłków leżały w szwajcarskim banku i nikt o nich nie wiedział. Zaplanował sobie, że któregoś dnia kupi za nie mały bar w Calvi.
Miesiąc temu Jean-Baptiste dostał wiadomość z Les Baumettes, od dobrego przyjaciela z algierskich czasów. Złapano go, gdy przewoził walizką zawierającą dwanaście coltów kalibru .45 należących kiedyś do armii francuskiej. Prosił o zajęcie się kobietą, która go do tej pory utrzymywała. Wiedział, że może zaufać Korsykaninowi. Marie-Claire była dobrą dziewczyną o obfitych kształtach. Zmieniła imię na Lola i pracowała nocami w barze w dzielnicy Tubano. Langarotti przypadł jej do gustu, być może z powodu jego wzrostu, i narzekała jedynie na to, że nie bije jej tak często, jak robił to jej przyjaciel siedzący teraz w więzieniu. To, że był niski, nie przeszkadzało mu w byciu "opiekunem", ponieważ w miejscowym środowisku cieszył się należytą reputacją.
Tak więc Lola była szczęśliwa, będąc najlepiej pilnowaną dziewczyną w mieście, a Jean-Baptiste był zadowolony czekając na następny kontrakt. Pozostawał w kontakcie z kilkoma najemnikami, ale najbardziej liczył na to, że usłyszy o czymś od Shannona. Dla niego zresztą pracowałby najchętniej.
Wkrótce po powrocie Langarottiego do Francji, skontaktował się z nim Charles Roux z Paryża, który zaproponował, żeby Korsykanin zdał się wyłącznie na niego w kwestii wyboru kontraktu. Roux omówił obszernie kilka projektów, które miał na oku w tym czasie, ale Korsykanin nie mógł się zdecydowć. Później, kiedy to sprawdził, dowiedział się, że Roux nie miał żadnych propozycji kontraktu od kiedy wrócił z Bukavu jesienią sześćdziesiątego siódmego roku ranny w ramię. Langarotti spojrzał z westchnieniem na zegarek, skończył drinka i podniósł się do wyjścia. Była pora na zabranie Loli z jej apartamentu i odwiezienie dziewczyny do pracy w barze. Potem miał wpaść na pocztę działającą całą dobę, żeby sprawdzić czy nie nadeszła czasem jakaś wiadomość od Shannona, oferująca perspektywę udziału w nowej wojnie.
W Monachium było dużo zimniej niż w Ostendzie i Kurt Semmler, przyzwyczajony do temperatur Dalekiego Wschodu i Afryki, idąc na pocztę trząsł się w sięgającym do kolan skórzanym płaszczu. Regularnie dwa razy dziennie, rano i wieczorem, sprawdzał czy nie nadszedł telegram lub list z propozycjąnowego kontraktu.
Od kiedy wrócił z Afryki, nic nie robił, i był już tą bezczynnością znużony. Podobnie jak wielu zawodowych wojskowych nie lubił życia w cywilu, niechętnie nosił cywilne ubrania, gardził polityką i chciał jak najszybciej móc znowu walczyć. Powrót do rodzinnego miasta nie był zachęcający. Wszędzie widział długowłosą młodzież, zaniedbanąi niezorganizowaną, machającą transparentami i wykrzykującą swoje hasła. Nie było w tym żadnego celu. Nie angażowali się w ideę wielkości Niemiec, której Kurt poświęcił dzieciństwo i młodość, a cały ruch charakteryzował się kompletnym bezładem, tak odmiennym od wojskowego drylu, do jakiego przywykł.
Nawet życie przemytnika, które wiódł kiedyś nad Morzem Śródziemnym dawało mu przynajmniej wrażenie aktywności, powiew zagrożenia i poczucie misji
119
zaplanowanej, wykonanej i zakończonej. Robiąc przerzut dwóch ton amerykańskich papierosów na włoskie wybrzeże mógł wyobrazić sobie siebie w Mekongu, ruszającego do akcji przeciwko rzecznym piratom Xoa Binha.
Monachium nie dawało mu nic. Zbyt dużo pił, palił, uganiał się za dziwkami i był zawsze niezadowolony. Tego wieczora na poczcie znów nic na niego nie czekało.
O północy Marc Vlaminck zatelefonował do Londynu z Ostendy. Belgijska poczta działa znakomicie i doręcza telegramy nawet przed dziesiątą wieczór. Shan-non powiedział Vlaminckowi krótko, że ma na niego czekać w samochodzie przed lotniskiem w Brukseli i podał mu numer swojego lotu.
Belgia ma wiele zalet z punktu widzenia tych, którzy przeprowadzają tajne, ale legalne operacje bankowe. Więcej nawet niż osławiony szwajcarski system bankowy. Nie tak bogata i silna jak Niemcy, nie tak neutralna jak Szwajcaria, Belgia oferuje wygodny transfer nielimitowanych kwot bez zakłóceń i rządowych kontroli. Belgijskie banki są również dyskretne jak te w Szwajcarii i dlatego, podobnie jak banki w Luksemburgu i Lichtensteinie, stopniowo rozwijają swoje interesy kosztem Szwajcarii.
W siedemnaście minut dojechali z lotniska do Kredietbanku w Brugii. Dużego Belga z pewnością przepełniała ciekawość, ale nie okazywał tego po sobie. Podczas drogi Shannon wspomniał krótko, że dostał zlecenie i przewiduje możliwość roboty dla czterech osób. Czy Vlaminck jest zainteresowany?
Marc odpowiedział, że oczywiście tak. Shannon uprzedził, że nie może zdradzić na czym polega operacja, ale że nie chodzi jedynie o to, by walczyć, ale trzeba być naprawdę dobrym, żeby zorganizować akcję.
Proponuje tysiąc dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie plus wydatki przez następne trzy miesiące. Nie będą musieli na dłużej opuszczać miejsca zamieszkania, ale czeka ich kilka godzin ryzyka gdzieś w Europie. I choć właściwie nie jest to zajęcie typowe dla najemnika, musi być wykonane.
Marc odchrząknął.
- Nie włamuję się do banków - powiedział. - Nie dla takiej forsy.
- To nic z tych rzeczy. Musimy sami załadować na statek trochę broni, a po
tem popłyniemy z tym do Afryki na małą wojnę.
Marc uśmiechnął się szeroko:
- Tyle planowania dla takiej krótkiej roboty?
- A tak - odparł Shannon. - Wyobraź sobie, że jeśli się powiedzie, możemy
liczyć na długi kontrakt, choć nie mogę obiecać na pewno. Aha, przewidują też
dużą premię.
- Dobra, wchodzę - oznajmił Marc, gdy wjechali na główny plac w Brugii.
Biuro Kredietbanku mieściło się pod numerem dwadzieścia pięć na Vlaming-
straat, małej uliczce zabudowanej ciasno osiemnastowiecznymi domami we flamandzkim stylu. Wszystkie były doskonale zachowane. Większość lokali na parterze została przekształcona w sklepy, ale fasady ponad nimi wyglądały jak na obrazach starych mistrzów.
120
W banku Shannon przedstawił się dyrektorowi zarządzającemu zagranicznymi kontami, panu Goossensowi, i wręczył mu paszport na nazwisko Keith Brown. W ciągu czterdziestu minut otworzył konto i zdeponował na nim sto funtów szter-lingów gotówką oraz poinformował pana Goossensa, że w każdej chwili może się spodziewać kwoty dziesięciu tysięcy funtów szterlingów w formie transferu ze Szwajcarii. Zostawił też instrukcje dotyczące sumy pięciu tysięcy funtów, która miała zostać przekazana od razu na jego konto w Londynie. Pozostawił wzór kilku swoich podpisów i ustalił sposób potwierdzania tożsamości przez telefon. Był to szyfr składający się z dwunastu cyfr, będących odwrotnościąjego numeru konta, poprzedzony przez datę poprzedniego dnia. Na podstawie ustnych instrukcji mogły być dokonywane wpłaty i wypłaty bez potrzeby jego osobistego przyjazdu do Brugii. Podpisał polisę zabezpieczającą bank przed ryzykiem wynikającym ze stosowania takich procedur i zgodził się na wpisywanie czerwonym atramentem numeru konta pod swoim podpisem w każdej przesyłanej do banku instrukcji, w celu potwierdzenia jej autentyczności.
Skończyli o wpół do dwunastej i wyszli. Na lunch zjedli solidny posiłek w Cafe des Arts na głównym placu przed ratuszem, a potem Marc odwiózł Cata do Brukseli. Zanim się rozstali, Shannon dał mu pięćdziesiąt funtów w gotówce i polecił wsiąść na prom Ostenda-Dover odpływający następnego dnia i stawić się w jego londyńskim mieszkaniu o szóstej wieczorem. Po godzinie oczekiwania wsiadł w samolot i przed piątą był już z powrotem w Londynie.
Simon Endean również spędził dzień pracowicie. Złapał najwcześniejszy samolot do Zurychu i wylądował na lotnisku Kloten tuż po dziesiątej. Godzinę później stanął przy kontuarze w głównej siedzibie Handelsbank na Talstrasse 58 i otworzył rachunek bieżący na własne nazwisko. On również zostawił kilka wzorów podpisów i uzgodnił z urzędnikiem bankowym sposoby przekazywania pisemnych instrukcji. Miał to być numer jego konta napisany na dole listu, a pod nim dzień tygodnia w którym list został wysłany. Dzień miał być napisany zielonym tuszem, numer konta czarnym. Zdeponował w banku pięćset funtów, które ze sobą przywiózł i poinformował, że suma stu tysięcy funtów zostanie przekazana na konto w ciągu tygodnia. Zadysponował, że gdy tylko wpłyną odpowiednie środki, bank ma przekazać dziesięć tysięcy funtów na konto w Belgii. Szczegóły odnośnie tego konta zostaną przekazane listownie. Podpisał długą umowę, która zwalniała bank od wszelkiej odpowiedzialności i nie dawała klientowi żadnych praw. Nie było tam ani jednego punktu pozwalającego mu dochodzić sądownie swoich racji, ale i tak nie miałoby to większego sensu. Złapał taksówkę na Talstrasse, kazał się zawieźć pod bank Zwingli, gdzie do skrzynki na drzwiach wsunął zalakowaną kopertę, a następnie polecił jechać prosto na lotnisko.
List, który trafił do ręki doktora Martina Steinhofera w pół godziny później pochodził od sir Jamesa Mansona. Był podpisany w charakterystyczny sposób, w jaki Manson zwykł był podpisywać korespondencję do banku w Zurychu. List polecał Steinhoferowi przekazanie sumy stu tysięcy funtów na rachunek pana Si-
121
mona Endeana w Handelsbank oraz informował, że sir James zjawi się w biurze banku następnego dnia, w środę.
Endean był na londyńskim lotnisku tuż przed szóstą.
Kiedy Martin Thorpe wchodził do biura we wtorek, był potwornie zmęczony. Spędził cały weekend oraz poniedziałek na szczegółowym przeglądaniu czterech i pół tysiąca fiszek z katalogu firm zarejestrowanych na londyńskiej giełdzie.
Skoncentrował się na znalezieniu odpowiedniej firmy nadającej się na przykrywkę ich działalności i szukał małych spółek, zwłaszcza założonych wiele lat temu, które mocno podupadły, ale nadal zachowały trochę aktywów. Firma w ciągu ostatnich trzech lat powinna borykać się z kłopotami i przynosić zysk poniżej dziesięciu tysięcy funtów, a jej kapitał zakładowy nie mógł przekraczać dwustu tysięcy funtów. Wybrał w ten sposób około dwudziestu firm, które odpowiadały powyższym założeniom i przedstawił je sir Jamesowi Mansonowi ułożone w kolejności od najbardziej do najmniej przydatnej.
Nadal miał wiele do zrobienia. Po południu udał się do Companies House przy City Road. Przekazał do archiwum nazwy pierwszych ośmiu firm ze swojej listy i uiścił odpowiednią opłatę, co dało mu, jak każdemu innemu obywatelowi prawo do sprawdzenia pełnej dokumentacji tych przedsiębiorstw. Czekając na przysłanie materiałów do czytelni, przyjrzał się ostatnim notowaniom giełdowym i z satysfakcją zauważył, że żadna z ośmiu wybranych przez niego spółek nie była notowana wyżej niż trzy szylingi za akcję.
Kiedy otrzymał dokumenty, zaczął od sprawdzenia pierwszej firmy na swojej liście. Szukał trzech informacji, których nie było w katalogu Moodies. Chciał dowiedzieć się czegoś o właścicielach udziałów, upewnić się, czy spółka nie jest kontrolowana przez kogoś z zewnątrz oraz czy ostatnio nie zakupiono większych pakietów akcji. Wskazywałoby to wtedy, że inny drapieżnik z City szuka żeru.
Przed zamknięciem Companies House zdążył przejrzeć siedem z ośmiu teczek. Na następny dzień pozostało mu więc jeszcze siedemnaście firm. Ale już teraz był zaintrygowany i podekscytowany spółkąz trzeciego miejsca na swojej liście. Napapierze z jego punktu widzenia wszystko wyglądało świetnie. Dziwne, że nikt inny do tej pory się nianie zainteresował. Musiał być w tym jakiś haczyk, ale pomysłowość Martina TTior-pe'a z pewnością go pokona. Gdyby wszystko się udało, byłoby wspaniale!
Simon Endean zadzwonił do mieszkania Cata Shannona o dziesiątej wieczór. Shannon zrelacjonował swoje dotychczasowe poczynania, a Endean swoje. Zapewnił najemnika, że przelew na sto tysięcy powinien się już znaleźć na jego koncie w Szwajcarii, a Shannon oświadczył, że pierwsze dziesięć tysięcy można już przesłać na jego konto w Brugii na nazwisko Keith Brown. Kilka minut po zakończeniu rozmowy Endean napisał instrukcje dla Handelsbank, żądając natychmiastowego przekazania otrzymanej sumy właścicielowi szwajcarskiego konta z zapewnieniem całkowitej dyskrecji. Przekazu należy dokonać teleksem podając jedynie numer rachunku. List ten został wysłany pocztą ekspresową z nocnego urzędu przy Trafalgar Sąuare tuż przed północą.
122
Za kwadrans dwunasta w mieszkaniu Shannona ponownie zadzwonił telefon. To był Semmler z Monachium. Shannon powiedział, że jeśli dawni towarzysze są zainteresowani, to ma dla nich wszystkich robotę, ale sam nie może w tej sprawie przyjechać do Monachium. Polecił Semmlerowi stawić siew Londynie następnego dnia o szóstej po południu. Podał mu swój adres i obiecał pokryć wszystkie wydatki, łącznie z biletem powrotnym do Monachium, jeśli Niemiec odmówi udziału w akcji.
Semmler zgodził się. na przyjazd i Shannon odwiesił słuchawkę.
Jako następny zgłosił się Langarotii z Marsylii. Odebrał ze swojej skrytki na poczcie wiadomość od Shannona. On również miał przyjechać do Londynu i zgłosić się o szóstej w jego mieszkaniu. Dopiero po północy zadzwonił Janni Dupree. Obiecał spakować manatki i pokonać osiem tysięcy mil pomiędzy Afryką a Londynem, ale potrzebował na to półtora dnia. Powinien dotrzeć na miejsce w piątek wieczorem. Po ostatniej rozmowie Shannon czytał jeszcze przez godzinę książkę poświęconą broni krótkiej, a potem zgasił światło. Tak zakończył się dzień pierwszy.
Sir James Manson leciał w środę pierwszą klasą do Zurychu i zjadł po drodze obfite śniadanie. Wkrótce wprowadzono go z honorami do gabinetu doktora Martina Steinhofera. Panowie znali się od dziesięciu lat, a przez ten czas bank Zwingli załatwił wiele interesów, występując w imieniu Mansona. Manson mógł w ten sposób stać się posiadaczem akcji, których cena w przypadku ujawnienia nazwiska nabywcy, podniosłaby się z pewnością trzykrotnie.
Doktor Steinhofer cenił swojego klienta i powstał, żeby przywitać się z Anglikiem. Podsunął mu fotel, zaoferował także cygaro, kawę oraz wiśniówkę. Gdy sekretarz opuścił pokój, sir James wyniszczył sprawę.
- W ciągu najbliższych tygodni zamierzam zakupić akcje w pakiecie więk
szościowym pewnej brytyjskiej spółki notowanej na giełdzie. W tej chwili nie
mogą zdradzić jej nazwy, ponieważ dogodna dla mnie firma jeszcze nie została
wybrana, ale nastąpi to wkrótce.
Doktor Steinhofer skinął głową w milczeniu i dalej sączył kawę.
- Na początku potraktujemy to jako niewielką operację, przeznaczając na nią
stosunkowo małe kwoty. Potem, jak mam powody sądzić, na giełdzie rozejdą się
wiadomości, które podniosą znacznie wartość akcji tej firmy - ciągnął sir James.
Nie było potrzeby wyjaśniania bankierowi praw, które rządzą londyńską giełdą; orientował się w nich tak samo dobrze jak Manson. Steinhofer był także znawcą innych giełd i rynków światowych. Brytyjskie prawo handlowe nakazuje w ciągu czternastu dni ujawnić zarządowi spółki personaliów osoby nabywającej dziesięć lub więcej procent akcji spółki. Celem tego jest obowiązek poinformowania społeczeństwa, kto i w jakim stopniu kontroluje spółki własności publicznej.
Z tego powodu każdy szanujący się londyński dom aukcyjny, kupujący akcje w imieniu klientów, jest zobowiązany prawnie do przekazywania zarządowi spółki ich nazwisk. Nabywca pozostaje anonimowy tylko wtedy, gdy zakupi mniej niż dziesięć procent akcji.
123
Jedynym sposobem na ominięcie tego przepisu i uzyskanie kontroli nad spółką jest zakup przez fikcyjne osoby. Ale tutaj brokerzy orientują się zazwyczaj, że prawdziwym nabywcą dużego pakietu akcji jest w rzeczywistości j eden człowiek, działający przez pośredników. Natomiast bank szwajcarski nie zobowiązany przepisami prawa brytyjskiego, a jedynie własnymi zasadami tajemnicy bankowej, po prostu odmawia udzielania informacji o nazwiskach klientów, których reprezentuje. Nie ujawnia tym bardziej swoich przypuszczeń, że niektórzy z nich w ogóle nie istnieją.
Obaj mężczyźni znajdujący się tego ranka w gabinecie doktora Stemhofera byli świadomi tych subtelności.
- Wobec konieczności nabycia akcji - kontynuował Manson - musiałem wejść
w porozumienie z sześcioma partnerami, którzy zakupią papiery na moje konto.
Wszyscy zgodzili się już na otwarcie niewielkich rachunków w banku Zwingli
i wkrótce zwrócą się do pana o dokonanie transakcji w ich imieniu.
Doktor Steinhofer odstawił filiżankę i skinął głową. Będąc dobrym obywatelem zgadzał się, że nie ma potrzeby łamania przepisów, jeśli tylko można je obejść. Zwłaszcza gdy sprawa dotyczy prawa szwajcarskiego. Nie uważał też za konieczne windowania cen akcji w górę, szczególnie w wypadku niewielkich operacji. Oszczędzając małe sumy można stać się kiedyś bogatym.
-Nie widzę problemu - powiedział ostrożnie. - Czy ci panowie zjawią się tu, aby założyć rachunki?
Sir James wypuścił kłąb aromatycznego dymu.
- Może się okazać, że są zbyt zajęci, aby przybyć osobiście. Upoważniłem
więc mojego doradcę finansowego do działania w charakterze pełnomocnika.
W ten sposób zaoszczędzimy dużo czasu i kłopotów, jak pan rozumie. A moi part
nerzy zastosują tę samą procedurę, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
- Oczywiście, nie - odpowiedział Steinhofer. - Kim jest pański doradca fi
nansowy?
- Nazywa się Martin Thorpe - mówiąc to sir James Manson wydobył z kie
szeni wąską kopertę i podał ją bankierowi. - To jest moje pełnomocnictwo, pod
pisane i poświadczone notarialnie przy świadkach. Dla porównania dołączyłem
też wzór mojego podpisu. W środku znajdzie pan dane o panu Thorpe, łącznie
z numerem paszportu, który posłuży do identyfikacji. W ciągu tygodnia lub naj
później dziesięciu dni zjawi się on w Zurychu, aby dokonać formalności. Od tej
chwili we wszystkich sprawach będzie występować w moim imieniu, a jego pod
pis będzie równoważny z moim. Czy wyraża pan zgodę?
Doktor Steinhofer przejrzał dokument i skinął głową.
- Oczywiście, sir. Nie widzę przeszkód.
Manson wstał z fotela i zgasił cygaro.
- Wobec tego pożegnam się, doktorze Steinhofer. Zostawiam wszystko w rę
kach pana Thorpe'a, który będzie oczywiście konsultował się ze mną przed pod
jęciem jakichkolwiek kroków.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i sir James Manson został odprowadzony do wyjścia. Gdy zamknęły się za nim solidne, dębowe drzwi, podniósł kołnierz
124
płaszcza chroniąc się przed zimnym wiatrem i wsiadł do wynaj ętego samochodu, który czekał przed bankiem. Kazał się zawieść na lunch do Baur au Lac.
Można tam dobrze zjeść, pomyślał, ale w sumie Zurych jest nieciekawym miejscem. Nie ma tu nawet porządnego burdelu.
Asystent podsekretarza stanu Sergiej Golon nie był tego ranka w najlepszym humorze. List dostarczony mu wraz z pocztą podczas śniadania zawiadamiał go, że jego syn oblał egzaminy wstępne do Akademii Nauk Społecznych, co wywołało ogólną rodzinną kłótnią.
W efekcie nadkwasota - problem, z którym walczył od dawna - upewniła go, że dzień nie będzie należał do udanych. Na dodatek zachorowała jego sekretarka.
Za oknami niewielkiego biura w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Sekcji Afryki Zachodniej, widać było sieć moskiewskich ulic, ciągle pokrytych śnieżną breją, szarą w mdłym świetle poranka. Wszystko zdawało się czekać na tchnienie wiosny.
Pogoda nie chce się zdecydować, w jedną czy w drugą stronę, zauważył Golon gdy parkował moskwicza na parkingu pomiędzy budynkami ministerstwa. Przeszedł przez wartownię i pojechał windą do swojego biura mieszczącego się na ósmym piętrze.
Pod nieobecność sekretarki musiał sam ściągnąć sterty teczek z różnych części budynku. Zaczął je przeglądać, a tabletka antacidu rozpuszczała się powoli w jego ustach.
Na okładce trzeciej teczki, na którą zwróciło uwagę biuro podsekretarza, jakiś urzędnik napisał: "Ocenić i podjąć niezbędne działania". Golon przeczytał to z przygnębieniem. Zauważył, że notatki sporządzone są na podstawie wiadomości przekazywanych przez wywiad. Jak z nich wynikało, jego ministerstwo przesłało ambasadorowi Dobrowolskiemu dokładne instrukcje, które zostały wykonane, o czym świadczył jego ostatni meldunek. Teraz należało szybko podjąć dalsze działania.
Golon prychnął. Pomijany przy obsadzaniu stanowisk w ambasadach, był zdania, że pracownicy korpusu dyplomatycznego przesadnie wierzą w genialność swoich własnych intryg.
Tak jakbyśmy nie mieli czym się zajmować, stwierdził, spoglądając na ważny dokument dotyczący Republiki Gwinei, z której radziecki ambasador słał depeszę za depeszą, informując o wzroście chińskich wpływów w Conacry.
Tym przede wszystkim powinienem się zająć, pomyślał. W dodatku nie był w stanie zrozumieć znaczenia odkrycia cyny w głębi Zangaro. Przecież Związek Radziecki ma dość cyny.
Jednak sprawie nadano bieg odgórnie, czego jako dobry urzędnik państwowy nie podważał. Sekretarce wezwanej z sekcji maszynopisania podyktował list do dyrektora Instytutu Górnictwa w Swierdłowsku, prosząc go o wybranie niewielkiej ekipy geologów i inżynierów, którzy mogliby zbadać złoża cyny w jednym z państw Afryki Zachodniej. Gdy cała grupa będzie gotowa do wyjazdu, dyrektor
125
ma poinformować o tym asystenta podsekretarza. Przez chwilę, zastanawiał się, czy powinien ten problem przedstawić swoim zwierzchnikom, ale odsunął od siebie tę myśl. Piekący ból w przełyku ustąpił i Golon zauważył, że sekretarka ma całkiem ładne kolana.
Cat Shannon spędził spokojny dzień. Wstał późno i poszedł na West End do banku, gdzie podjął większość z tysiąca funtów jakie znalazły się na jego koncie. Był pewny, że przekaz z Belgii pokryje to wkrótce z nawiązką. Po lunchu zadzwonił do swojego przyjaciela, dziennikarza, który zdawał się być zaskoczony, że go słyszy.
- Myślałem, że wyjechałeś z miasta - powiedział ze zdziwieniem.
- Dlaczego? - zapytał Shannon.
- Szukała cię mała Julia. Musiałeś zrobić na niej spore wrażenie. Cassie mówi,
że dziewczyna nie przestaje o tobie paplać. Ale kiedy zadzwoniła do Lowndes,
powiedzieli jej, że wyjechałeś i nie zostawiłeś adresu.
Shannon obiecał, że się do niej odezwie. Podał swój numer telefonu i w końcu poprosił o informację, która mu była potrzebna.
- Przypuszczam, że będę mógł to zrobić - powiedział z wahaniem dzienni
karz - ale tak naprawdę, to powinienem najpierw do niego zadzwonić i zapytać,
czy się zgodzi.
- Więc zrób to - poprosił Shannon. - Powiedz mu, że to ja chcę się z nim
spotkać i jestem gotów przyjechać do niego na kilka godzin. Powiedz mu też, że
nie zawracałbym głowy, gdyby nie było to naprawdę istotne.
Dziennikarz zgodził się spełnić prośbę Shannona. Obiecał oddzwonić i podać mu numer telefonu oraz adres człowieka, z którym Shannon chciał się spotkać.
Po południu Shannon napisał list do pana Goossensa z Kredietbanku, w którym zawiadamiał go, że wkrótce zaczną nadchodzić przesyłki od jego partnerów. Będzie w związku z tym kontaktował się telefonicznie, aby sprawdzić, czy jest do niego poczta. Chciałby także przesyłać listy do swoich wspólników na ręce pana Goossensa, który potem wyśle je z Brugii na dalsze adresy. Zobowiązał go jednocześnie do obciążenia swojego konta wszelkimi wynikającymi z tego tytułu opłatami pocztowymi i bankowymi.
O piątej po południu zadzwonił do jego mieszkania Endean i Shannon zdał mu relację z postępów, nie wspominając jednak o rozmowie ze znajomym dziennikarzem. Powiedział natomiast, że oczekuje przybycia trzech spośród swoich wspólników, z którymi spotka się wieczorem, czwarty zaś przyjedzie najpóźniej w czwartek.
Po pięciu dniach wytężonej pracy poszukiwania Martina Thorpe'a zostały zakończone. Zapoznał się z dokumentami następnych siedemnastu firm i sporządził drugą, tym razem krótszą listę, na której znalazło się pięć spółek. Na pierwszym miejscu figurowała firma, która przyciągnęła jego uwagę poprzedniego dnia.
126
Zakończył pracę wczesnym przedpołudniem, a że sir James Manson nie wrócił jeszcze z Zurychu, zdecydował, że na resztą dnia należy mu się urlop. Jutro rano poinformuje o wszystkim swojego szefa, zacznie dochodzenie na temat sytuacji wybranej przez siebie spółki i ustali dokładnie, czy tak niska cena akcji jest nadal aktualna. A tymczasem późnym popołudniem wrócił do Hampstead i zaczął kosić trawnik.
ROZDZIAŁ 10
Pierwszy przybył na londyńskie Heathrow Kurt Semmler samolotem Lufthansy z Monachium. Próbował dodzwonić się do Shannona tuż po przekroczeniu odprawy celnej, ale nikt nie podnosił słuchawki. Zdecydował się więc zaczekać na lotnisku. Usiadł w restauracji przy oknie i zamówił kawę. Paląc papierosa za papierosem obserwował odlatujące samoloty.
Marc Vlaminck zameldował się telefonicznie u Shannona chwilę po piątej. Cat spojrzał na listę trzech hoteli położonych w sąsiedztwie i przeczytał nazwę jednego z nich. Belg zanotował sobie adres i wyszedł z budki. Przed dworcem lotniczym złapał taksówkę i pokazał adres kierowcy.
Semmler zgłosił się dziesięć minut po Vlamincku. On również otrzymał adres hotelu w którym miał się zatrzymać, zapisał go sobie i wsiadł do taksówki.
Langarotti był ostatni, zadzwonił tuż przed szóstą z lotniczego terminalu na Cromwell Road, a potem taksówką pojechał do hotelu.
O siódmej Shannon zatelefonował kolejno do każdego z najemników i poprosił, żeby przyjechali do niego za pół godziny. Do tej pory żaden z nich nie wiedział, kto jeszcze został zaproszony na spotkanie. Na widok towarzyszy ucieszyli się więc szczerze, dodatkowo zadowoleni możliwością uzyskania dobrego kontraktu. Wiedzieli, że wydatki Shannona pokrywające podróż mogły świadczyć jedynie o tym, że ma pieniądze.
Jeśli nawet ciekawiło ich, kto za tym stoi, wiedzieli, że nie należy pytać. W dodatku Shannon wspomniał, że z Afryki Południowej ma przylecieć Dupree. Bilet lotniczy za pięćset funtów oznaczał, że Shannon nie żartował. Usiedli więc i słuchali w skupieniu.
- Robota, którą dostałem - zaczął Shannon - to projekt, który musi być doskonale zorganizowany. Nie został jeszcze opracowany i aby go zrealizować, musimy zrobić to sami. Celem jest dokonanie błyskawicznego ataku na pewne miasto na wybrzeżu Afryki. Mamy tam zdobyć jeden budynek, zabić wszystkich ludzi w środku i wycofać się.
W duchu spodziewał się takiej reakcji. Mężczyźni wymieniali spojrzenia pełne aprobaty. Vlaminck wyszczerzył się i podrapał po piersiach. Semmler mruknął: Klasse i zapalił kolejnego papierosa. Langarotti pozostał niewzruszony z oczami wbitymi w Shannona, a przez czarną skórzaną kurtkę głaskał delikatnie nóż przymocowany do lewej dłoni.
127
Shannon rozłożył na podłodze mapę i mężczyźni spojrzeli z uwagą. Była sporządzona odręcznie i przedstawiała fragment wybrzeża i kilka budynków w głębi lądu. Szkic nie był dokładny - brakowało dwóch zakrzywionych, kamienistych mierzei, które są znakiem rozpoznawczym zatoki w Clarence - ale dla potrzeb operacji wystarczający.
Dowódca mówił przez dwadzieścia minut, przedstawiając plan ataku, który wcześniej zaproponował swojemu mocodawcy jako jedyny możliwy sposób zdobycia celu. Trzej najemnicy zgodzili się z nim w zupełności. Żaden z nich nie zapytał o nazwę miasta. Wiedzieli, że nie uzyskaliby odpowiedzi, a zresztą nie potrzebowali jej tak naprawdę. Nie była to kwestia braku zaufania, ale bezpieczeństwa. Jeśli zdarzyłby się przeciek, żaden z nich nie chciałby być wśród podejrzanych o zdradę.
Shannon mówił po francusku z twardym akcentem, który nabył służąc w Kongo w Szóstym Komandzie. Wiedział, że Vlaminck ma wystarczającą znajomość angielskiego jak na barmana w Ostendzie, a Semmler operuje ilością około dwustu słów. Ale Langarotti znał ten język bardzo słabo, więc do komunikacji pozostawał francuski. Jednak gdy zjawi się Dupree, wszystko trzeba będzie tłumaczyć.
- To by było na tyle - powiedział w końcu Shannon. - Warunki są takie: wasz
zarobek wynosi tysiąc dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie od jutra plus
wydatki na życie i koszty podróży po Europie. Są na to przewidziane specjalne
fundusze. Jedynie dwa z początkowych zadań, które mamy wykonać są nielegal
ne. Postanowiłem w miarę możliwości trzymać się prawa. Jedno z tych zadań to
przewiezienie broni przez belgijsko-francuską granicę, a drugie to załadowanie
jej na łódź gdzieś na południu Europy. Wszyscy będziemy musieli wziąć w tym
udział. Dostajecie trzymiesięczną pensję, a oprócz tego pięć tysięcy dolarów pre
mii, jeśli akcja się powiedzie. Co wy na to?
Trzej mężczyźni spojrzeli po sobie. Vlaminck kiwnął głową.
- Wchodzę - powiedział. - Podoba mi się.
Langarotti ostrzył nóż.
- Czy to nie jest sprzeczne z interesami Francji? - zapytał. - Nie chcę, żeby
mnie deportowali.
- Masz moje słowo, że nie ma to nic wspólnego z posiadłościami francuski
mi w Afryce.
- Zgoda - odpowiedział krótko Korsykanin.
- Kurt? - spytał Shannon.
- A ubezpieczenie? - zapytał Niemiec. - Mnie jest wszystko jedno, nie mam
rodziny, ale Marc?
Belg przytaknął:
- Racja, nie chcę zostawić Anny bez grosza.
Najemnicy na kontrakcie są zwykle ubezpieczeni przez zlecającego na dwadzieścia tysięcy funtów w przypadku utraty życia i na sześć tysięcy w razie trwałego kalectwa.
- Możecie się ubezpieczyć na własną rękę, na dowolną kwotę. Jeśli komu
kolwiek coś się przydarzy, reszta ma przysiąc, że przypadkiem wypadł za burtę.
128
Jeśli ktoś zostanie ciężko ranny i przeżyje, zapewnimy, że to na skutek wypadku na pokładzie. Ubezpieczcie się także na podróż z Europy do Afryki Południowej jako pasażerowie małego frachtowca. Jasne? Mężczyźni kiwnęli głowami.
- Jestem z wami - powiedział Semmler.
W ten sposób wszyscy najemnicy zdecydowali się na udział w akcji. Następnie Shannon zaczął po kolei omawiać poszczególne zadania, które każdy z nich miał wykonać.
- Kurt, dostaniesz w piątek tysiąc dolarów na ekstra wydatki. Chcę, żebyś
pojechał do Marsylii i rozejrzał się za łodzią. Potrzebuję małego frachtowca z czy
stym kontem. Pamiętaj - papiery musi mieć w porządku. Znajdź łódź o wyporno
ści od stu do dwustu ton. Może być przerobiony trawler, niekoniecznie szybki ale
pewny. Towar musimy załadować w porcie bez zwracania zbytniej uwagi. Statek
ma być zarejestrowany jako frachtowiec należący do niewielkiej firmy, bądź na
sternika. Cena nie powinna przekroczyć dwudziestu pięciu tysięcy funtów łącznie
z kosztami niezbędnych napraw. Ostateczny termin przygotowania łodzi do pod
róży to dwa miesiące.
- Jasne - Semmler skinął głową i zaczaj intensywnie myśleć nad sposobem
wykorzystania swoich kontaktów wśród marynarzy.
- Jean-Baptiste, które miasto na wybrzeżu Morza Śródziemnego znasz najle
piej?
- Marsylię - odpowiedział bez zastanowienia Langarotti.
-W porządku. Dostaniesz wypłatę i dodatkowe pięćset funtów w piątek. Jedź do Marsylii, zatrzymaj siew małym hotelu i rozpocznij poszukiwania. Potrzebuję trzy duże nadmuchiwane pontony, takie jakie robi Zodiak. Sąprzeznaczone do sportów wodnych, ale produkują je według wzoru łodzi dla piechoty morskiej. Kup je od trzech różnych dostawców i trzymaj w składzie wolnocłowym jakiegoś przyzwoitego towarzystwa żeglugowego jako przesyłkę do Maroka. Powiesz, że mają służyć do nurkowania i nart wodnych. Powinny być czarne. Dokup do nich trzy silniki zaburtowe. Przy założeniu, że zabierzemy na pokład około tony ładunku i załogę, łodzie muszą osiągać szybkość co najmniej dziesięć węzłów, silniki powinny więc mieć przynajmniej sześćdziesiąt koni. Koniecznie upewnij się, że rury wydechowe są zanurzone w wodzie tak, abyśmy mogli płynąć cicho. Jeśli nie będzie takich silników znajdź mechanika, który dorobi przedhiżacze do rur wydechowych z zewnętrznymi zaworami. Przechowaj je również w składzie celnym. Nie wystarczy ci pięćset funtów, więc otwórz sobie konto i przekaż mi pocztą na ten adres jego nazwę i numer. Wyślę ci pieniądze przelewem. Kupuj wszystko oddzielnie, ale najpierw prześlij mi katalogi. Jasne?
Langarotti skinął głową i skończył ostrzyć nóż.
L
- Marc - ciągnął Shannon - pamiętasz jak mówiłeś o facecie z Belgii, który
w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym ukradł z niemieckiego składu broni
tysiąc kompletnie nowych karabinów maszynowych schmeissera? Wspomniałeś,
że ciągle ma jeszcze przynajmniej połowę tego towaru. Chcę, żebyś wrócił w pią
tek do Ostendy i znalazł tego gościa. Zorientuj się, czy sprzeda broń. Potrzebuję
-Psy wojny 129
sto sztuk, ale muszą być w absolutnym porządku. Za każdy mogę zapłacić sto dolarów, co i tak jest wygórowaną ceną. Porozumiewaj się ze mną wyłącznie listownie na ten adres i daj znać, czy znalazłeś faceta i czy możesz mi z nim zaaranżować spotkanie. Rozumiemy się?
Do wpół do dziesiątej wszystko zostało omówione, instrukcje zapamiętane, zanotowane i zrozumiane.
- W porządku. A może teraz poszlibyśmy na kolację? - zapytał Shannon.
Zabrał ich do małej restauracji na rogu. Ciągle mówili po francusku, ale nikt nie zwracał na nich uwagi, chyba że zbyt głośno wybuchali śmiechem. Byli bardzo podekscytowani, jednak kto mógł przypuszczać, że powodem tego była perspektywa wojny pod dowództwem Cata Shannona.
Po drugiej stronie Kanału jeszcze jeden mężczyzna myślał o Carlo Alfredzie Thomasie Shannonie intensywnie, ale bynajmniej nie życzliwie. Siedział w salonie w swoim apartamencie przy jednym z bulwarów niedaleko Bastylii i analizował informacje, które zebrał w zeszłym tygodniu oraz plotkę, która dotarła do niego z Marsylii kilka godzin wcześniej. Gdyby dziennikarz, który wcześniej zarekomendował Charlesa Roux Simonowi Endeanowi jako drugiego ewentualnego najemnika wiedział więcej o Francuzie, jego opinia nie byłaby tak pochlebna. Ale znał tylko kilka podstawowych faktów z jego życiorysu i niewiele o jego charakterze. Nie wiedział jednak - a więc nie mógł tego przekazać Endeanowi -o wielkiej nienawiści, jaką żywi Roux do Cata Shannona.
Po spotkaniu z Endeanem, Francuz czekał na kolejny kontakt. Kiedy przez dwa tygodnie nikt się nie odezwał, Roux doszedł do wniosku, że jego projekt został odrzucony przez osobę zwaną Walterem Harrisem, lub też przejął go ktoś inny.
Bardziej skłaniał się ku drugiemu przypuszczeniu i próbował znaleźć osobę, którą mógł wybrać Anglik. Podczas swojego prywatnego śledztwa dowiedział się, że Cat Shannon zatrzymał się w Paryżu pod własnym nazwiskiem w niewielkim hotelu na Montmartre. Ta wiadomość zaskoczyła Rouxa, ponieważ po spotkaniu na lotnisku Le Bourget stracił wszelki ślad Shannona i był przekonany, że tamten opuścił Paryż.
Przed tygodniem polecił więc zaufanemu człowiekowi zdobyć jak najwięcej informacji na temat Shannona. Człowiek ten nazywał się Henri Alain i był byłym najemnikiem.
Już po upływie dwudziestu czterech godzin Alain doniósł, że Shannon wyszedł z hotelu na Montmartre i więcej się tam nie pojawił. Dodał, że zniknięcie Shannona miało miejsce w tym samym dniu, w którym Roux przyjmował londyńskiego biznesmena i że Shannon również miał w tym dniu wizytę. Recepcjonista w hotelu pod wpływem banknotu o dużym nominale opisał gościa, który był u Shannona i Roux nie miał żadnych wątpliwości, że to ten sam mężczyzna, który zjawił się u niego.
Tak więc pan Harris z Londynu spotkał siew Paryżu z dwoma najemnikami, choć potrzebował tylko jednego. W rezultacie Shannon zniknął, podczas gdy on,
130
Roux, został z rękaw nocniku. Fakt, że to właśnie Shannon dostał kontrakt, wzmógł jego wściekłość i nie było w tym momencie żadnego innego człowieka, którego nienawidziłby bardziej.
Polecił Alainowi nadal obserwować hotel, ale przez cztery dni Shannon nie pojawił się więcej. Roux spróbował więc zagrać inaczej. Przypomniał sobie, że w gazetach pisano o powiązaniach Shannona z Korsykańczykiem Langarottim, z którym wspólnie walczył. Być może więc, jeśli Shannon wrócił do obiegu, to Langarotti również. Alain wkrótce przyniósł wieści, że Langarotti wyjechał z Marsylii tego samego dnia. Punkt docelowy - Londyn.
Roux zwrócił się do swego informatora:
- Dobrze, Henri. To wszystko. Skontaktuję się z tobą w razie potrzeby. Przy
okazji, czy recepcjonista w hotelu na Montmartre zawiadomi cię, jeśli Shannon
wróci?
- Oczywiście - odparł Alain i wstał.
- Zadzwoń do mnie natychmiast, jak tylko czegoś się dowiesz.
Gdy Alain wyszedł, Roux zaczął się zastanawiać. Według niego wyjazd Lan-garottiego do Londynu mógł oznaczać tylko jedno: spotkanie z Shannonem. To z kolei świadczyło o tym, że Shannon dostał kontrakt. Roux nie miał wątpliwości, że był to kontrakt od Waltera Harrisa, który naprawdę należał się jemu. Odebrał to jako policzek, zwłaszcza że uważał Francję za swoje terytorium.
Poza tym był jeszcze jeden powód, dla którego chciał otrzymać ten kontrakt. Nie pracował od czasów Bukavu i jego pozycja wśród francuskich najemników była zagrożona, chyba że zaoferowałby im jakąś pracę. Gdyby Shannon nie mógł dotrzymać warunków umowy, np. nagle zniknął, być może Harris zwróciłby się ponownie do niego.
Nie namyślając się dłużej podszedł do telefonu.
Tymczasem w Londynie posiłek dobiegał końca. Najemnicy wypili sporo swojego ulubionego stołowego wina. Mały Marc wzniósł toast, który znali z Konga: Vive la mort, vive la guerre. Vive le sacre mercenaire.
Siadając z powrotem wśród podpitych kompanów, całkiem trzeźwy Shannon rozmyślał o tym, co się będzie działo w pałacu Kimby, kiedy spuści tę sforę ze smyczy. Uniósł bez słowa swoją szklankę i wypił za psy wojny.
Charles Roux miał czterdzieści osiem lat i nie był całkiem normalny, choć te dwa fakty nie miały ze sobą nic wspólnego. Nigdy nie został wprawdzie uznany za wariata, ale psychiatrzy określiliby go z pewnością jako niezrównoważonego psychicznie. Podstawą do takiej diagnozy mogłaby być megalomania, choć jest to objaw charakteryzujący także osoby pozostające poza zakładami dla umysłowo chorych. Jeśli zaś dotyczy osób znanych i bogatych, nazywana jest pobłażliwie przesadnym egocentryzmem. Ci sami psychiatrzy znaleźliby prawdopodob-
131
nie zalążki paranoi, a bardziej dokładne badania ujawniłyby u francuskiego najemnika cechy psychopatyczne. Ale Roux nigdy nie był badany przez dobrych psychiatrów, a swoje niezrównoważenie maskował przy pomocy wysokiej inteligencji.
Jedynym słabym punktem jego maski była skłonność do przypisywania sobie iluzorycznych zasług i niezdolność do przyznawania się do błędów. Wszyscy, którzy twierdzili inaczej niż on mylili się i Roux zwracał się przeciwko nim.
Często ofiary jego nienawiści nie zrobiły nic, poza wyrażeniem swojej odmiennej opinii, ale w przypadku Shannona były i inne powody.
Roux służył jako starszy sierżant w armii francuskiej, jednak gdy zbliżał się do czterdziestki został zwolniony w związku z jakąś aferą finansową. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym po zakończeniu sprawy wyjechał na własny koszt do Katangi i zaproponował swoje usługi jako doświadczony doradca wojskowy przywódcy secesjonistów, niejakiemu Czombe. Tego roku trwała walka o oderwanie bogatej w surowce mineralne prowincji Katanga od Konga, które po zdobyciu niepodległości pogrążyło się w anarchii. Wielu najemników zaczęło swoje kariery właśnie w Katandze. Byli między nimi Hoare, Denard i Schramme. Wbrew swoim zapewnieniom Roux odegrał w wydarzeniach w Katandze niewielką rolę, a kiedy Organizacja Narodów Zjednoczonych poradziła sobie z partyzantami poprzez naciski polityczne, opuścił to miejsce.
Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty drugi. Po dwóch latach komunistycznych rządów, Czombe powrócił z wygnania, aby przejąć władzę nie tylko w Katandze, ale w całym Kongo. Wezwał do siebie Hoare'a, a wtedy Roux powrócił by służyć pod jego dowództwem. Jako Francuz powinien należeć do Szóstego Komanda, ale ponieważ przebywał w tym czasie w Afryce Południowej, został wcielony do Piątego. Mianowano go dowódcą kompanii, zaś dowódcą jednego z plutonów został pół roku później młody Anglik pochodzący z Irlandii, Cat Shannon.
Rozdźwięk między Rouxem a Hoare'em nastąpił trzy miesiące później. Będąc przekonanym o własnej nieomylności, Roux zaplanował atak na bunkier wroga, który okazał się totalnym fiaskiem. Zginęło czterech białych najemników i kilkunastu miejscowych żołnierzy. Powody klęski były dwa: kiepski plan ataku i fakt, że Roux dowodził kompletnie pijany. Pił bowiem dlatego, że pomimo licznych przechwałek nie lubił stawać do walki.
Pułkownik Hoare zażądał od Rouxa raportu i otrzymał go, ale w dużej mierze nie był on zgodny z faktami. Hoare posłał po jedynego dowódcę plutonu, który przeżył - Cata Shannona, i szczegółowo go przesłuchał. A potem wezwał Rouxa do siebie i natychmiast go zdymisjonował.
Roux pojechał na pomoc i dołączył do Szóstego Komanda pod dowództwem Denarda, tłumacząc swój krok tym, że jako wybitny francuski wojskowy był szykanowany przez niekompetentnego angielskiego dowódcę. Denard nie do końca uwierzył w tę historię, ale mianował Rouxa zastępcą dowódcy małego oddziału komandosów formalnie podlegającego pod Szóste Komando, ale faktycznie całkiem niezależnego. Było to stacjonujące w Watsa Czternaste Komando dowodzone przez Taverniera.
132
W sześćdziesiątym szóstym Hoare przeszedł na emeryturę i powrócił do domu, podobnie uczynił Tavemier. Dowódcą Czternastki został inny Belg - Wautier. Roux sprawował w dalszym ciągu funkcję zastępcy i nienawidził Wautiera. Nie dlatego, żeby Belg zrobił coś złego: wynikało to z nadziei Rouxa na objęcie dowództwa po odejściu Taverniera. Ponieważ tak się nie stało, automatycznie znienawidził Belga.
W tym samym roku Czternastka, w której służyli głównie żołnierze z Katangi, stanęła na czele rebelii przeciwko rządowi kongijskiemu. Powstanie zaplanowane zostało przez Wautiera i miało wszelkie szansę powodzenia. Czarnoskóry Jack Schramme dowodzący Dziesiątym Komandem tylko czekał ze swoimi ludźmi na wynik pierwszego uderzenia. Gdyby Wautier dowodził rewoltą przy pomocy żołnierzy z Dziesiątki, upadek rządu byłby nieunikniony. Przygotowując akcję, Wautier przerzucił Czternaste Komando do Stanleyville na lewy brzeg rzeki Kongo, gdzie znajdował się arsenał broni. Zdobycie tego arsenału mogło zapewnić władzę nad środkowymi i wschodnimi rejonami kraju na długie lata.
Dwie godziny przed atakiem Wautier został zastrzelony, i chociaż nigdy nie zostało to udowodnione, zabił go Roux strzałem w tył głowy. Ktoś mądrzejszy odwołałby akcję, ale Roux nalegał na objęcie dowództwa i natarcie zakończyło się klęską. Jego ludzie nie zdołali przedostać się na drugą stronę rzeki, arsenał został utrzymany przez siły kongijskie, a oddział Roux wybity do nogi. Schramme dziękował bogom, że nie posłał tam swoich ludzi. Uciekając w popłochu Roux poprosił o pomoc Johna Petersa, nowego dowódcę angielskiego Piątego Komanda, który również nie brał udziału w natarciu. Ten przeszmuglował go za granicę owiniętego w bandaże i załatwił mu papiery Brytyjczyka.
Jedyny odlatujący samolot kierował się do RPA i tam właśnie znalazł się Roux. Dziesięć miesięcy później powrócił do Konga, tym razem w towarzystwie pięciu Afrykanerów. Słyszał wieści o nadchodzącej rebelii i chciał przyłączyć się do Dziesiątego Komanda Schramme'a. Znalazł się znowu w Stainville, kiedy powstanie w którym brali udział Schramme i Denard upadło. Denard dostał w głowę rykoszetem kuli wystrzelonej przez jednego z własnych żołnierzy. W krytycznym momencie zabrakło dowódcy połączonych sił Dziesiątego i Szóstego Komanda. Roux jako Francuz zażądał dowództwa utrzymując, że jest obecnie najbardziej kompetentną osobą mogącą stanąć na czele komanda. Wybór padł jednak na Schramme'a nie tylko dlatego, że był dobrym dowódcą dla białych, ale potrafił także dowodzić Katangijczykami, bez których mała grupka Europejczyków nie mogłaby stawić czoła przeciwnikowi.
Roux przegrał z dwóch powodów. Po pierwsze Katangijczycy nie mieli do niego zaufania, pamiętając jak skazał na zagładę swój oddział zaledwie rok wcześniej. Po drugie, tuż po tym, jak rannego Denarda pod osłoną nocy przetransportowano do Rodezji, przeciwko nominacji Rouxa wystąpił Shannon, który opuścił Piąte Komando osiem miesięcy wcześniej i dołączył do Szóstego, ponieważ nie chciał służyć pod dowództwem Petersa.
Po raz kolejny najemnikom nie udało się zdobyć arsenału broni i Schramme zarządził długi marsz ze Stanleyville do Bukavu - uzdrowiska położonego nad jeziorem, po którego przeciwnej stronie leżała Republika Rwandy, co w razie niepo-
133
wodzenia dawało możliwość ucieczki. Schramme, chcąc trzymać Rouxa z dala od Shannona, którego ten nieustannie prowokował, powierzył Anglikowi dowództwo oddziału torującego drogę dla długiej kolumny składającej się z najemników, Ka-tangijczyków i wielkiej liczby cywilnych uchodźców. Roux znalazł się w tylnej straży, więc podczas marszu w kierunku jeziora nie mieli szans na spotkanie się.
Zobaczyli się dopiero w Bukam Miasto zostało początkowo opanowane przez najemników, ale wkrótce wojsko kongijskie otoczyło ich ze wszystkich stron. Jedyną drogą ucieczki pozostało jezioro. We wrześniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku pijany Roux, nie mogąc się skupić podczas gry w karty zarzucił Shannonowi oszustwo. Shannon spokojnie odpowiedział, że Roux nie umie grać w pokera i nie umie dowodzić ludźmi, czego przykład dał podczas ataku na bunkry. Powód jest jeden - tchórzostwo. Wśród najemników zasiadających przy stole zapadła głucha cisza, inni odsunęli się pod ścianę. Ale Roux nie zareagował. Utkwił spojrzenie w Shannonie, i gdy ten ruszył do drzwi, Roux wyciągnąwszy swojego colta wycelował w jego plecy.
Shannon usłyszał skrzypnięcie krzesła i zareagował pierwszy. Odwrócił się błyskawicznie, wyciągnął pistolet i strzelił wyjątkowo celnie, trafiając Rouxa w prawe ramię. Kula przebiła mięsień na wylot. Ręka Rouxa opadła bezwładnie, a krew chlusnęła na leżącą na podłodze, bezużyteczną już broń.
- Przypomniałem sobie jeszcze jedno - zawołał Shannon od drzwi. - Dobrze
wiem, jak zginął Wautier.
Po tej strzelaninie Roux był skończony. Przeprawił się przez most do Rwan-dy i pojechał do Kigali, a stamtąd do Francji. Ominął go w ten sposób upadek Bukavu oraz pięć miesięcy internowania w obozie w Kigali. Ale stracił też szansę wyrównania porachunków z Shannonem.
Roux znalazł się więc w Paryżu pierwszy. Udzielał na prawo i lewo wywiadów, w których gloryfikował samego siebie i swój udział w walkach. Wyrażał także chęć powrotu i dołączenia do oddziału. Nieudana misja inwazji na Kongo od strony Angoli, zaplanowana przez Denarda aby wspomóc oddziały nadal oblężone w Bu-kavu, utwierdziła Rouxa w przekonaniu, że to on powinien objąć dowództwo nad fancuskimi najemnikami. Ponieważ zbił pokaźny majątek rabując w Kongo i dobrze go ukrył, pieniądze zyskały mu teraz szacunek wśród bywalców barów i innych nierobów uważających się za najemników. Mógł liczyć na ich lojalność, dopóki im płacił.
Należał do nich Henri Alain, podobnie jak następny gość Rouxa, który przyszedł na jego telefoniczne wezwanie. Również był najemnikiem, ale innego rodzaju.
Raymond Thomard był mordercą i z usposobienia, i z zawodu. On także znalazł się kiedyś w Kongo, dokąd uciekł przed policją. Roux wykorzystywał go tam do różnych niewdzięcznych zadań. Thomard wierzył, że Roux jest grubą rybą i był na tyle lojalny, na ile można być lojalnym za pieniądze.
- Mam dla ciebie robotę - powiedział Roux. - Kontrakt wart pięć tysięcy
dolarów. Jesteś zainteresowany?
Thomard uśmiechnął się:
- Oczywiście, szefie. Kto jest tą pluskwą, którą chcesz zdeptać?
134
I
- Cat Shannon.
Thomardowi wyraźnie zrzedła mina, więc Roux mówił dalej:
- Wiem, że jest dobry, ale ty jesteś lepszy. Poza tym on się niczego nie spo
dziewa. Dostaniesz jego adres, jak tylko zjawi się w Paryżu. Zaczekasz, aż wyj
dzie z domu i możesz go załatwić w dowolny sposób. Czy on cię zna z widzenia?
Thomard potrząsnął głową:
- Nigdy się nie spotkaliśmy - powiedział.
Roux poklepał go po plecach.
- Więc nie masz się czym przejmować. Będziemy w kontakcie. Dam ci znać,
kiedy i gdzie go znajdziesz.
ROZDZIAŁ 11
L ist Simona Endeana wysłany we wtorek wieczór dotarł do Handelsbanku w Zurychu w czwartek rano. Zgodnie z instrukcjami bank przekazał teleksem polecenie przelewu na dziesięć tysięcy funtów na konto pana Keitha Browna w Kre-dietbanku w Brugii.
W południe pan Goossens przeczytał teleks i przekazał pięć tysięcy funtów na londyńskie konto pana Browna. Shannon zadzwonił do banku i dowiedział się, że pieniądze już na niego czekają. Poprosił dyrektora, żeby przygotował mu polecenie wypłaty trzech i pół tysiąca funtów w gotówce na następny dzień. Powiedziano mu, że pieniądze będą do odebrania o wpół do dwunastej.
Krótko po ósmej tego samego dnia Martin Thorpe stawił się z wynikami swoich poszukiwań w biurze sir Jamesa Mansona. Obaj przejrzeli wspólnie krótką listę i przestudiowali kopie dokumentów zrobione w rejestrze firm we wtorek i środę. Kiedy skończyli, Manson usiadł w fotelu i popatrzył w sufit.
- Nie ma wątpliwości, że masz rację co do spółki Bormac, Martinie - powiedział - ale dlaczego, do diabła, akcje głównego udziałowca nie zostały wykupione już dawno temu?
To samo pytanie zadawał sobie nieustannie również Martin Thorpe.
Bormac, spółka handlowa z ograniczoną odpowiedzialnością, została założona w tysiąc dziewięćset czwartym roku w celu eksploatacji rozległych plantacji kauczuku, które powstały w ostatnich latach ubiegłego wieku przy wykorzystaniu niewolniczej pracy chińskich kulisów. Ich założycielem był pewien przedsiębiorczy Szkot imieniem łan Macallister, który w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym otrzymał tytuł szlachecki. Plantacje położone były na Borneo, stąd wzięła się nazwa spółki.
Macallister czuł się bardziej plantatorem niż przedsiębiorcą, dlatego zgodził się na współpracę z grupą londyńskich biznesmenów i założył w następnym roku spółkę Bormac. Spółka wypuściła na giełdę pół miliona akcji. Macallister, który właśnie ożenił się z siedemnastoletnią dziewczyną, otrzymał sto pięćdziesiąt tysięcy udziałów, miejsce w zarządzie oraz dożywotnią funkcję dyrektora plantacji.
135
Dziesięć lat później, londyńscy wspólnicy zawarli lukratywne kontrakty z firmami dostarczającymi kauczuk dla brytyjskiego przemysłu zbrojeniowego. Ceny akcji zaczęły rosnąć od początkowej czterech szylingów do ponad dwóch funtów. Wojenna koniunktura skończyła się w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku. Dla przedsiębiorstwa oznaczało to spadek cen akcji i spadek zysków, aż do czasów samochodowego szaleństwa jakie zapanowało w latach dwudziestych. Kauczuk był niezbędny do produkcji opon i ceny akcji ponownie wzrosły. W tym czasie wyemitowano kolejnąpulę akcji podwajając ich ilość na rynku, a konto lana Macallistera wzrosło do trzystu tysięcy udziałów w firmie. I to była ostatnia emisja akcji Bormacu.
W czasie Wielkiego Kryzysu nastąpił spadek cen i akcje odzyskały swą wartość dopiero w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku. Wtedy też jeden z chińskich kulisów wpadł w szał i wyładował swoją wściekłość na śpiącym Ma-callisterze, dźgając go malajskim nożem. Jego zastępca przejął zarządzanie plantacją, ale brak mu było zapału i pomysłowości nieżyjącego poprzednika. W efekcie produkcja stale spadała, podczas gdy cena kauczuku na świecie rosła. Sytuację finansową spółki mógł uratować wybuch drugiej wojny światowej, ale japońska inwazja na Borneo uniemożliwiła dostawy.
Całkowitą katastrofą dla spółki okazał się w czterdziestym ósmym roku indonezyjski ruch narodowy, walczący o wyzwolenie Wschodnich Indii i Borneo spod wpływów holenderskich. Gdy ustalono w końcu granicę pomiędzy indonezyjskim a brytyjskim Borneo, okazało się, że posiadłości znalazły się na obszarze indonezyjskim i zostały szybko znacjonalizowane bez wypłaty odszkodowania.
Przez ponad dwadzieścia lat sytuacja spółki była bardzo niepewna, zasobów nie dało się odnowić, a liczne procesy z rządem prezydenta Sukarno pochłonęły część gotówki. Tymczasem ceny kauczuku spadały. Kiedy Martin Thorpe przeglądał księgi, akcje były warte szylinga, zaś ich najwyższą ceną uzyskaną w zeszłym roku był szyling i trzy pensy.
Zarząd spółki składał się z pięciu dyrektorów. Statut stanowił, że podejmowanie uchwał wymaga obecności dwóch z nich. Jako adres spółki podano biuro znanego zespołu adwokackiego, służące jako skrzynka kontaktowa. Jeden z prawników był sekretarzem spółki i wchodził w skład zarządu. Oficjalne biuro spółki zostało zlikwidowane z powodu wzrastających kosztów, a spotkania zarządu odbywały się rzadko. Uczestniczył w nich zwykle prezes, młodszy brat zmarłego w Japonii podczas wojny zastępcy lana Macallistera. Był już starszym mężczyzną i mieszkał w hrabstwie Sussex. Poza nim w zebraniach brał udział ów radca prawny będący sekretarzem spółki i sporadycznie jeden z pozostałych członków zarządu, mieszkali bowiem z dala od Londynu. Nie mieli żadnych interesów do omówienia, a na wpływy spółki składały się głównie odszkodowania wypłacane przez rząd indonezyjski rzadko i z opóźnieniem.
Wspólnie pięciu członków zarządu nie kontrolowało więcej niż osiemnaście procent wszystkich akcji, a dalsze pięćdziesiąt dwa procent było w posiadaniu sześciu i pół tysiąca indywidualnych nabywców rozproszonych po całym kraju. W większości były to wdowy i zamężne kobiety. Pozostała część papierów wartościowych niewątpliwie została już zapomniana i spoczywała w sejfach i biurach prawniczych.
136
Ale nie to interesowało Thorpe'a i Mansona. Jeśli chcieli przejąć kontrolę nad spółką kupując akcje na rynku, po pierwsze zajęłoby to całe lata, a po drugie zwróciłoby uwagę kogoś innego zainteresowanego tą firmą. Skupili się więc na pojedynczym pakiecie trzystu tysięcy akcji, których posiadaczką była owdowiała pani Macallister.
Zagadką pozostawało, dlaczego nikt do tej pory nie kupił od niej tego pakietu, dającego kontrolę nad dobrze niegdyś prosperującą spółką kauczukową. Było to posunięcie idealne, ponieważ statut spółki dawał możliwość eksploatacji wszystkich szeroko rozumianych naturalnych źródeł poza granicami Wielkiej Brytanii.
- Jeśli jeszcze żyje, ma około osiemdziesięciu pięciu lat - powiedział Thorpe.
- Mieszka w wielkiej kamienicy w Kensington w towarzystwie starej służącej.
- Na pewno już zwracano się do niej w tej sprawie - powiedział z namysłem
sir James. - Więc dlaczego dotąd ich nie sprzedała?
- Może najzwyczajniej w świecie nie chce się ich pozbyć - odpowiedział
Thorpe. - Albo nie podobali się jej nabywcy. Starsi ludzie bywają dziwakami.
Nie tylko starzy ludzie postępują nielogicznie przy kupowaniu i sprzedaży akcji. Większość bywalców giełdowych zna przypadki, kiedy ludzie odmawiają zawarcia korzystnych transakcji jedynie dlatego, że nie spodobał im się dany makler.
Sir James Manson pochylił się w fotelu i oparł łokcie na biurku.
- Martinie, dowiedz się wszystkiego o tej starej. Kim jest, co robi, co myśli,
co lubi a czego nie, a przede wszystkim poznaj jej słabe strony. Musi istnieć jakaś
słabostka, dla której sprzedałaby akcje. Prawdopodobnie nie chodzi o zysk, bo
pieniądze oferowano jej już wcześniej. Znajdź to.
Gdy Thorpe szykował się do wyjścia, Manson przywołał go z powrotem. Z szuflady wyciągnął sześć identycznych formularzy numerowanych kont w banku Zwingli w Zurychu.
Krótko i precyzyjnie wyjaśnił, o co mu chodzi. Thorpe skinął głową.
- Zarezerwuj bilet lotniczy na jutro do Szwajcarii i wróć wieczorem - powie
dział Manson swojemu współpracownikowi na odchodne.
Simon Endean zadzwonił do mieszkania Shannona tuż po drugiej i otrzymał szczegółowy raport odnośnie werbowania najemników. Był bardzo zadowolony z przebiegu rozmowy, wynotował sobie nawet kilka szczegółów, żeby później równie precyzyjnie przekazać wszystko sir Jamesowi.
Następnie Shannon wysunął swoje żądanie:
- Potrzebuję na poniedziałek pięciu tysięcy funtów przekazem teleksowym z waszego banku w Szwajcarii na konto Keitha Browna w Banque de Luxemburg w Luksemburgu - powiedział Endeanowi. -1 drugie tyle na środę rano na moje konto w Landesbanku w Hamburgu.
Wytłumaczył zwięźle, na co wydał otrzymaną uprzednio sumę pięciu tysięcy funtów. Pozostałe pięć tysięcy trzymał jako rezerwę w Brugii. Dwie identyczne kwoty, które miały wpłynąć na konta w Luksemburgu i Hamburgu poświadcząjego wiary-
137
godność przy negocjacjach w sprawie zakupu ekwipunku. Później, większość tych pieniędzy powróci do Brugii w celu dokonania rozliczeń.
- Tak czy inaczej, prześlę panu sprawozdanie z dotychczasowych zakupów i planowane wydatki - powiedział - ale nie mam pańskiego adresu.
Endean podał mu adres urzędu, w którym założył sobie skrzynkę pocztową na nazwisko Walter Harris i obiecał wydać instrukcje bankowi w Zurychu w celu przekazania dwóch kwot, po pięć tysięcy funtów każda, na konta pana Keitha Browna w Luksemburgu i Hamburgu.
Janni Dupree zadzwonił z londyńskiego lotniska o piątej. Miał za sobą najdłuższą drogę: poprzedniego dnia dotarł do Johannesburga z Kapsztadu, a potem samolotem linii południowoafrykańskich przez Luandę i Isla del Soi do Londynu, omijając kraje Czarnej Afryki. Shannon kazał mu wziąć taksówkę i przyjechać prosto do siebie.
O szóstej w mieszkaniu Shannona pojawili się pozostali trzej najemnicy, którzy przyszli przywitać się z kolegą. Kiedy Shannon przedstawił mu warunki kon: traktu, twarz Janniego rozjaśniła się w uśmiechu.
- Znowu będziemy walczyć razem, Cat? Możesz na mnie liczyć.
- Dobry chłop z ciebie. A teraz posłuchaj. Zostaniesz w Londynie i znajdziesz
tu sobie maje wygodne mieszkanie. Pomogę ci w tym. Zajrzymy do "Evening
Standard" i spróbujemy cię gdzieś zainstalować. Potem zajmiesz się kupnem ca
łego naszego umundurowania. Potrzebujemy stu bawełnianych koszulek, stu par
gaci i tyleż par skarpet, dla każdego po dwie zmiany. Następnie kupisz pięćdzie
siąt par spodni mundurowych w barwach ochronnych i takie same bluzy zapinane
na suwak. To wszystko można dostać bez trudu w sklepach turystycznych, spor
towych i w demobilu. Nawet hippisi w mieście zaczęli nosić wojskowe bluzy, nie
mówiąc o myśliwych. Wszystkie koszulki, skarpetki i bieliznę możesz kupić w jed
nym miejscu, ale spodnie i bluzy kupuj gdzie indziej. Potrzebujemy też pięćdzie
sięciu zielonych beretów i pięćdziesiąt par butów. Weź spodnie w dużym rozmia
rze, najwyżej później się je skróci, połowę bluz dużych i połowę średnich. Buty
kup w sklepie turystycznym. Nie chcę tych ciężkich z brytyjskiej armii, tylko wo
doodporne, sznurowane buty pokryte brezentem.
Trzeba też zorganizować pięćdziesiąt plecionych pasów, do tego ładownice, chlebaki i plecaki na lekkim stelażu, które mogą służyć do przenoszenia amunicji do bazook. Na koniec pięćdziesiąt nylonowych śpiworów. Dam ci później cały spis.
Dupree skinął głową.
- W porządku. Ile to będzie kosztowało?
- Około tysiąca funtów. Zakupy zacznij od przejrzenia książki telefonicznej.
Pod hasłem: "Magazyny wojskowe" znajdziesz kilkanaście sklepów i hurtowni.
Mundury, bluzy, pasy, berety, ładownice, chlebaki i buty kupuj w różnych skle
pach. Płać gotówką, a zakupy zabierz od razu ze sobą. Nie podawaj nigdzie swo
jego prawdziwego nazwiska, chociaż i tak nikt nie powinien cię o nie pytać, i nie
zostawiaj swojego adresu. Kiedy zrobisz już wszystkie zakupy, zapakuj je jak do
138
wysyłki i umieść w składzie celnym z przeznaczeniem na eksport. Potem załatwisz transport przez czterech różnych spedytorów. Zapłacisz im za wysłanie towaru w czterech partiach do Marsylii na adres agenta spedycji żeglugowej. Po odbiór zgłosi się pan Jean-Baptiste Langarotti.
- Który to ma być agent? - zapytał Dupree.
- Jeszcze nie wiemy - odpowiedział Shannon i zwrócił się do Korsykanina: -
Jean, jak znajdziesz agenta, który podejmie się wysłać nasze łodzie i silniki, prze
ślij mi jego nazwisko i adres do Londynu. Drugą kopię wyślij do Dupree na poste
restante, urząd pocztowy przy Trafalgar Sąuare w Londynie. Jasne?
Langarotti notował adres, gdy Shannon przekazywał Dupree następne instrukcje.
- Janni, w ciągu najbliższych kilku dni wstąp na pocztę i załatw sobie skrzynkę.
Będziesz ją sprawdzał co tydzień czekając na list od Langarottiego. Gdy go do
staniesz, każ spedytorowi wysłać skrzynie do Marsylii jako towar wolnocłowy,
własność pana Langarottiego. Jeśli chodzi o pieniądze to dowiedziałem się, że
przyszły właśnie z Brukseli.
Trzech najemników wyciągnęło z kieszeni rachunki, a od Dupree Shannon odebrał bilet lotniczy. Z biurka wyciągnął cztery listy, każdy z nich od niego samego do pana Goossensa z Kredietbanku. Były prawie jednakowe, a znajdowało się w nich polecenie przekazu na pewną sumę dolarów amerykańskich z konta pana Keitha Browna na rachunek pana X.
Na każdym formularzu Shannon wpisał kwoty odpowiadające sumom wydanym przez najemników na przybycie do Londynu oraz polecenie przekazania tysiąca dwustu pięćdziesięciu dolarów na rachunek każdego z nich w dniu otrzymania listu. Kolejna taka kwota ma zostać przekazana piątego maja i ponownie piątego czerwca. Shannon wpisał na formularzach nazwy banków, głównie szwajcarskich, które podali mu najemnicy.
Kiedy skończył, każdy z nich przeczytał swój formularz. Shannon podpisał je i włożył do oddzielnych kopert wręczając każdemu do wysłania.
Na koniec dał wszystkim po pięćdziesiąt funtów na pokrycie kosztów pobytu w Londynie i umówił się z nimi na jedenastą rano następnego dnia przed londyńskim bankiem.
Kiedy wszyscy poszli, Shannon usiadł i napisał długi list do pewnego człowieka w Afryce. Zadzwonił do znajomego dziennikarza, który podał mu potrzebny adres, wysłał list ekspresem i samotnie zjadł kolację.
Martin Thorpe zobaczył się z doktorem Steinhoferem w banku Zwingli tuż przed lunchem. Zapowiedziany uprzednio przez Mansona Thorpe został potraktowany z całą uprzejmością. Przedstawił bankierowi sześć wniosków na otwarcie numerowanych kont. Każdy z nich był wypełniony w odpowiedni sposób i podpisany. Oddzielne blankiety zawierały wzory podpisów właścicieli rachunków. Byli to panowie: Adams, Bali, Carter, Davies, Edwards i Frost.
Do każdego z dokumentów dołączone zostały dwa listy. Jeden z poświadczeniem notariusza, w którym wszyscy panowie upoważnili pana Thorpe'a do roz-
139
porządzania ich rachunkami, a drugi podpisany przez sir Mansona, który zlecał przekazanie z jego konta na nowo otwarte rachunki po pięćdziesiąt tysięcy funtów.
Doktor Steinhofer nie był nowicjuszem w swojej dziedzinie i nie mógł przeoczyć faktu, że nazwiska nowych posiadaczy kont zaczynały się od pierwszych liter alfabetu. Przyjął jednak, że autentyczność owych osób nie jest jego sprawą. Jeśli brytyjski biznesmen decyduje się na obejście brytyjskich przepisów, robi to na własne ryzyko. Poza tym Steinhofer wiedział tyle o poczynaniach różnych biznesmenów z City, że mógłby zapewnić pracę organom ścigania w londyńskim ministerstwie do końca wieku.
Oprócz tego był inny powód, dla którego zdecydował się przyjąć dokumenty od Thorpe'a. Jeśli cena akcji owej spółki, którą chciał potajemnie nabyć Manson, niespodziewanie urosłaby do astronomicznej wartości, Steinhofer mógłby na tym skorzystać, nabywając uprzednio trochę papierów na własny użytek.
- Firma, która nas interesuje nazywa się Bormac Trading Company - powie
dział Thorpe. Wyjaśnił też, jaka jest pozycja spółki, której trzydzieści procent
akcji należy do pani Macallister.
- Mamy powody przypuszczać, że podejmowano już wysiłki w celu skłonie
nia starszej pani do sprzedaży akcji - ciągnął. - Ale bez skutku. Teraz chcemy
spróbować sami. Jeśli się nam nie powiedzie, znajdziemy inną spółkę.
Doktor Steinhofer słuchał, paląc cygaro.
- Jak pan wie doktorze, jeden nabywca nie może anonimowo kupić dużej
ilości akcji. Dlatego panowie Adams, Bali, Carter i Davies zakupią po siedem
i pół procenta akcji spółki. Chcielibyśmy, żeby występował pan w imieniu ich
wszystkich.
Steinhofer skinął głową. To była tylko typowa procedura bankowa.
- Spróbuję nakłonić właścicielkę, żeby podpisała przekazanie prawa własności
bez ujawniania nazwisk nabywców. W Anglii są ludzie, zwłaszcza starsi, którzy
uważają banki szwajcarskie za, że tak powiem, instytucje nieco zakonspirowane.
- Miał pan na myśli: podejrzane - sprostował Steinhofer. - Całkowicie rozu
miem. Mniejsza z tym. Kiedy już spotka się pan ze staruszką, zobaczymy, jak
najlepiej można to zorganizować. Proszę powiedzieć sir Mansonowi, że nie ma
obaw. Zakupu dokona czterech oddzielnych nabywców i prawo nie zostanie na
ruszone.
Jak przewidział sir James Manson, Thorpe wrócił wieczorem do Londynu.
Czterech najemników czekało już na chodniku, kiedy tuż przed dwunastą z banku wyszedł Shannon i wręczył im cztery brązowe koperty.
- Marc, masz tu pięćset funtów. Ponieważ będziesz mieszkał w domu, twoje wydatki będą mniejsze. Za te pieniądze kupisz ciężarówkę i wynajmiesz garaż. Potrzebujemy też kilku innych rzeczy, w środku znajdziesz spis. Odszukaj tego faceta od schmeisserów i umów go ze mną na spotkanie. Zadzwonię do ciebie do baru za jakieś dziesięć dni.
140
Wielki Belg skinął głową i zatrzymał przejeżdżającą taksówką. Pojechał na Victoria Station, skąd złapał pociąg na prom do Ostendy.
- Kurt, tu jest twoja koperta. W środku znajdziesz tysiąc funtów, bo będziesz
musiał sporo podróżować. Wyszukaj dobry statek. Masz na to czterdzieści dni.
Kontaktuj się ze mną telefonicznie i telegraficznie, tylko dyskretnie i zwięźle.
Unikaj pisania listów, bo jeśli ktoś śledzi moją korespondencję, to leżymy.
- Jean-Baptiste, dla ciebie mam pięćset funtów. Muszą ci wystarczyć na czter
dzieści dni. Trzymaj się z dala od kłopotów i twoich dawnych prześladowców.
Znajdź łodzie, silniki, i daj mi znać listownie. Powiadom mnie też, kiedy otwo
rzysz konto. Jeśli zaakceptuję rodzaj wyposażenia i cenę, prześlę ci pieniądze.
Nie zapomnij o agencie żeglugowym. Zawsze stwarzaj pozory legalności.
Francuz i Niemiec zabrali instrukcje i pieniądze. Złapali drugą taksówkę, która zawiozła ich na lotnisko w Londynie. Stamtąd Semmler odleciał do Naples, a Lan-garotti do Marsylii.
Shannon i Dupree ruszyli razem przez plac Piccadilly. Shannon wręczył mu ostatnią kopertę.
- Dla ciebie Janni - tysiąc pięćset funtów. Tysiąc powinien wystarczyć na
zakupy i ich przechowanie, zapakowanie i przesłanie do Marsylii. Być może coś
jeszcze zostanie. Za pięćset utrzymasz się spokojnie przez miesiąc lub sześć ty
godni. Chciałbym, żebyś zajął się zakupami już w poniedziałek. Zrób sobie listę
sklepowi magazynówz książki telefonicznej,i zaznacz jena mapiew czasie week
endu. Masz trzydzieści dni czasu, bo chcę mieć cały ten towar w Marsylii za czter
dzieści pięć dni.
Shannon zatrzymał się i kupił "Evening Standard". Wśród ogłoszeń o wynajęciu mieszkania znaleźli wiele oferujących umeblowane i nieumeblowane lokale. Jak zwykle było około trzystu mieszkań, których ceny wahały się od sześciu do dwustu funtów za tydzień.
- Znajdź sobie coś do wieczora i podaj mi jutro adres.
Rozstali się tuż przy rogu Hyde Park.
Shannon spędził wieczór przygotowując rozliczenie dla Endeana. Okazało się, że dotychczasowe wydatki pochłonęły już całą sumę pięciu tysięcy funtów otrzymaną z Brugii. Kilkaset funtów leżących na jego koncie w Londynie stanowiło rezerwę.
W końcu zwrócił uwagę na to, że nie otrzymał jeszcze ani grosza z własnego honorarium dziesięciu tysięcy funtów i zaproponował, że pieniądze mogą zostać przelane bezpośrednio z konta Endeana w Szwajcarii na szwajcarskie konto Shan-nona lub przekazane do banku w Belgii na konto Keitha Browna.
Wysłał ten list w piątek wieczorem.
Shannon miał wolny weekend, więc odezwał się do Julii Manson i zaprosił ją na kolację. Wybierała się wprawdzie na wieś do rodziców, ale zadzwoniła do nich
141
i odwołała wizytę. Ponieważ było już późno, przyjechała po Shannona swoim czerwonym MGB. Wyglądała bardzo kusząco.
- Czy zamówiłeś gdzieś stolik? - zapytała.
- Tak, a czemu pytasz?
- Jedźmy do mojej ulubionej restauracji -zaproponowała. - Przedstawię cię
kilku znajomym.
Shannon potrząsnął przecząco głową.
- Zapomnij o tym. Już przez to przeszedłem. Nie mam ochoty czuć się jak
zwierzę w zoo. I nie zniosę kretyńskich pytań o to, ilu ludzi zabiłem. Robi mi się
od tego niedobrze.
- Cat, kochanie, proszę - przymilała się Julia.
-Nie.
- Posłuchaj, nie powiem, kim jesteś i co robisz. To pozostanie w tajemnicy.
No chodź, nikt cię nie pozna.
Shannon zmiękł.
- Pod jednym warunkiem. Nazywam się Keith Brown, jasne? Keith Brown.
To wszystko. Nie powiesz nic więcej na mój temat. Ani skąd jestem, ani co robię.
Rozumiesz?
Julia zachichotała:
- Świetnie, doskonały pomysł. Tajemniczy mężczyzna we własnej osobie.
Więc chodźmy, panie Brown.
Zabrała go do restauracji Tramps, gdzie była dobrze znana. Kiedy weszli, Johnny Geld wstał, aby ją powitać, z entuzjazmem całując w oba policzki. Przywitał się także z Shannonem, którego przedstawiła Julia.
- Miło pana poznać, panie Brown. Życzę dobrej zabawy.
Usiedli przy jednym ze stolików stojących w drugim rzędzie wokół baru i jako zakąskę zamówili sałatkę z krabów z ananasem. Shannon rozejrzał się dookoła, przyglądając gościom. Większość z nich można było zaliczyć do sfer artystycznych lub show- businessu - mieli długie włosy i niedbały ubiór. Reszta należała z pewnością do młodej generacji biznesmenów, starających się utrzymać styl i poderwać modelkę lub aktorkę. Wśród nich zauważył znajomą twarz.
Po sałatce Shannon zamówił kiełbaski i puree z ziemniaków, przeprosił na chwilę i wstał. Poszedł powoli w stronę drzwi prowadzących do toalety. Po chwili poczuł czyjąś rękę na ramieniu i stanął twarzą w twarz z Simonem Endeanem.
- Czy pan oszalał? - wykrztusił Endean.
Shannon spojrzał na niego z udanym zdziwieniem i naiwnością.
- Nie, nie sądzę. A o co chodzi? - zapytał.
Endean chciał mu powidzieć, ale się pohamował. Był blady ze złości. Znał swojego szefa na tyle dobrze, że zdawał sobie sprawę, czym jest dla niego rzekomo niewinna córeczka. Już wyobrażał sobie reakcję Mansona na wieść o tym, że Shannon zaciągnął ją do łóżka. W tym momencie był jednak w szachu. Przypuszczał, że Shannon nie zna jego prawdziwego nazwiska i nie domyśla się istnienia Mansona. Wypominanie najemnikowi obiadu w towarzystwie dziewczyny o nazwisku Julia Manson spowodowałoby zdemaskowanie jej ojca i samego Ende-
142
ana. Nie mógł kazać Shannonowi zostawić jej w spokoju, bo ten zapytałby z pewnością dziewczynę, kim jest Endean. Z trudem powstrzymał swoje nerwy na wodzy.
- Co pan tu robi? - zapytał spokojnie.
- Jem kolację - odpowiedział Shannon udając skonfundowanego. - Panie
Harris, jeśli mam ochotę gdzieś wyjść i coś zjeść, to chyba moja sprawa. W cza
sie weekendu nie pracuję. Muszę czekać do poniedziałku, żeby lecieć do Luk
semburga.
Endean zdenerwował się jeszcze bardziej. Nie był w stanie wyjaśnić, że nie ma na myśli zaniedbywania pracy.
- Kim jest ta dziewczyna? - zapytał.
Shannon wzruszył ramionami.
- Ma na imię Julia. Poznałem ją w knajpie dwa dni temu.
- Poderwał ją pan? - zapytał Endean ze zgrozą.
- Można to tak nazwać. A o co chodzi?
- Nic takiego. Niech pan uważa na dziewczyny. Byłoby lepiej, gdyby dał pan
sobie spokój z tym na jakiś czas, to wszystko.
- Niech się pan nie martwi o moje bezpieczeństwo, panie Harris. Nie pope
łnię żadnej niedyskrecji, ani w łóżku, ani nigdzie. Poza tym powiedziałem jej, że
nazywam się Keith Brown, jestem w Londynie na urlopie i pracuję w nafcie.
W odpowiedzi Endean odwrócił się, skinął na kelnera i kazał mu zawiadomić swoje towarzystwo, że został odwołany telefonicznie. Następnie skierował się w stronę schodów i wyszedł, zanim Julia Manson mogła go rozpoznać.
Shannon patrzył za nim.
- Do licha z tobą - powiedział cicho - i z twoim cholernym szefem.
Na chodniku Endean zaklął pod nosem. Mógł się tylko modlić aby prawdą było to, że Shannon przedstawił się jako Keith Brown, i żeby Julia Manson nie powiedziała ojcu o swoim nowym przyjacielu.
Shannon z Julią tańczyli do trzeciej rano, a w drodze powrotnej po raz pierwszy się pokłócili. Shannon powiedział jej, że będzie lepiej, jeśli nie powie ojcu o tym, że umawia się z najemnikiem. Niech nie wspomina nawet jego imienia.
- Z tego co mówiłaś o szanownym tacie, nie widzi świata poza tobą. Oddałby
cię pod nadzór sądu albo wysłał za granicę.
W odpowiedzi Julia zaczęła się przekomarzać, że jest w stanie poradzić sobie z ojcem tak jak zawsze, a pomysł z nadzorem sądowym jest śmieszny, bo przecież dowiedziałaby się o tym prasa. A zresztą Shannon mógłby ją porwać i uciec z nią.
Najemnik nie był pewny, na ile poważnie mówi Julia. Być może posunął się za daleko, prowokując Endeana, ale nie sądził, że go spotka. Kłócili się jeszcze, gdy dotarli do mieszkania Shannona.
- Tak czy inaczej nie mam ochoty, żebyś mówił mi, co mam robić a czego nie
- powiedziała Julia rzucając żakiet na oparcie fotela.
- Posłuchasz się mnie - rzekł groźnie Shannon. - Nie piśniesz ojcu słowa na
mój temat.
143
W odpowiedzi dziewczyna pokazała mu język.
- Zrobię, co będę chciała - oświadczyła tupiąc nogą.
Shannon stracił cierpliwość. Złapał ją, pociągnął w stronę fotela, usiadł i przełożył sobie dziewczynę przez kolano. Przez pięć minut słychać było odgłosy kłótni, piski i uderzenia dłoni Shannona. Kiedy ją puścił, uciekła z płaczem do sypialni i zatrzasnęła drzwi.
Shannon wzruszył ramionami. Nie było wyjścia, musiało się tak stać i nie mógł nic na to poradzić. Poszedł do kuchni, zrobił sobie kawę i wypił powoli, patrząc przez okno na sąsiednie domy, pogrążone w mroku. Kiedy wszedł do sypialni, było ciemno. W rogu podwójnego łóżka leżała mała postać. W połowie drogi Shannon nadepnął na jej porzuconą niedbale suknię i kopnął niechcący pantofel. Usiadł na brzegu materaca, a gdy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegł twarz dziewczyny wtuloną w poduszkę i obserwujące go oczy.
- Jesteś okropny - wyszeptała.
Shannon nachylił się, wsunął jej rękę pod kark i głaskał powoli, delikatnie.
- Jeszcze nikt do tej pory mnie nie uderzył.
- Dlatego jesteś taka nieznośna - wymruczał.
- To znaczy?
- Mała rozpieszczona dziewczynka.
- To nieprawda. - Po chwili ciszy dodała jednak: - Choć właściwie masz rację.
Shannon nadal gładził ją delikatnie.
-Cat?
- Słucham?
- Czy naprawdę myślisz, że ojciec wysłałby mnie za granicę, gdybym mu
powiedziała o tobie?
- Tak myślę.
- A myślisz, że powiedziałabym mu?
- Myślę, że mogłabyś.
-1 dlatego jesteś na mnie zły? -Tak.
- Więc zbiłeś mnie dlatego, że mnie kochasz?
- Tak sądzę.
Julia odwróciła głowę i nagle Shannon poczuł jej język dotykający wnętrza jego dłoni.
- Chodź do łóżka, kochanie. Jestem tak podniecona, że nie mogę czekać
dłużej...
Zdążył się rozebrać do połowy, kiedy Julia odrzuciła pościel i uklękła na materacu. Zaczęła gładzić dłońmi jego ramiona, ponaglając go pocałunkami.
Jesteś kłamliwą świnią, Shannon, pomyślał kładąc się na plecach i oddając namiętności młodej dziewczyny pochylającej się nad nim.
Niebo na wschodzie zrobiło się szare. Dwie godziny później Julia leżała przytulona do Shannona, nareszcie zaspokojona.
- Powiedz mi coś - poprosiła.
- Co takiego?
144
- Dlaczego prowadzisz takie życie? Dlaczego jesteś najemnikiem i walczysz
na wojnach?
- Nie ja wywołuję te wojny. To świat, w którym żyjemy i ludzie, którzy do
rwali się do władzy udając, że są wcieleniem moralności, choć w rzeczywistości
to dranie. To oni prowadzą wojny z chęci zysku lub chęci władzy. Ja tylko walczę,
bo jest to sposób na życie, który mi odpowiada.
- Ale dlaczego dla pieniędzy? Najemnicy dostają przecież pieniądze.
- Tu nie chodzi tylko o zarobek. Niektórzy rzeczywiście robią to dla dola
rów, ale gdy dochodzi do bitwy często tchórzą. Większość najlepszych najemni
ków bije się z tych samych powodów, co ja: kochają takie życie, surowe warunki
i walkę.
- Ale dlaczego muszą być wojny? Czy nie można żyć w pokoju?
Shannon poruszył się w ciemnościach i zapatrzył w sufit.
- Ponieważ na świecie są tylko dwa rodzaje ludzi: drapieżniki i ofiary. Dra
pieżnik zawsze dostanie się na szczyt, bo umie walczyć i zdobywać sobie miej
sce. Idzie po trupach. Inni nie są dość bezwzględni albo odważni czy zdetermino
wani. Światem władają więc drapieżcy, którzy stają się potentatami. I nigdy nie
mają dość, zawsze chcą więcej. W krajach komunistycznych - a nie myśl przy
padkiem, że przywódcy komunistów są pokojowo nastawieni - władzę stanowi
siła. Władza, władza i jeszcze raz władza. Nieważne, ilu ludzi będzie musiało
zginąć. W świecie kapitalistycznym władza to pieniądze. Coraz więcej pieniędzy.
Ropa, złoto, akcje - to jest cel, nawet jeśli trzeba kłamać, kraść i przekupywać.
Z tego są pieniądze, a pieniądze dają siłę. To zamknięte koło - wszystko sprowa
dza się do żądzy władzy. Jeśli coś trzeba zdobyć siłą- to jest wojna. A reszta, tak
zwany idealizm, nie jest wart funta kłaków.
-Niektórzy walczą dla idei. Tak jak żołnierze Vietcongu. Czytałam w gazetach.
- Taak, niektórzy walczą dla idei, ale większość jest oszukiwana. To zawsze
my mamy rację, a oni są w błędzie. Tak samo jest w Waszyngtonie, Pekinie, Lon
dynie i Moskwie. I wiesz co? Wszyscy zostali oszukani. Ci komandosi w Wietna
mie, myślisz, że ginęli za wolność i lepsze życie dla Wietnamczyków? Oni ginęli
rza wskaźniki giełdowe na Wall Street, i zawsze tak będzie. Albo brytyjscy żoł
nierze, którzy zginęli w Kenii, na Cyprze, w Adenie. Naprawdę myślisz, że rusza
li do walki wykrzykując imię Boga, króla i kraju? Znaleźli się tam, ponieważ tak
kazał im ich dowódca, a jemu wydaje polecenia ministerstwo i rząd, który chce
utrzymać kontrolę ekonomiczną. Nikt nie dba o trupy, jakie pozostawia za sobą
brytyjska armia. To wszystko jest sterowane. W moim przypadku różnica jest taka,
że nikt nie każe mi iść i walczyć, nie mówi mi, gdzie mam walczyć i po czyjej
stronie. To dlatego politycy z establishmentu nienawidzą najemników. Nie jeste
śmy bardziej śmiertelni niż oni, a właściwie nawet mniej. Nie mogą nas kontrolo
wać, nie shichamy ich rozkazów. Nie strzelamy na rozkaz. I dlatego jesteśmy poza
prawem i zawieramy własne kontrakty.
Julia usiadła i objęła ramionami jego umięśnione plecy. Była wychowywana w pewnej konwencji i podobnie jak inni z jej pokolenia nie zrozumiała nawet części wywodów Shannona o współczesnym świecie.
10-Psy wojny 145
- A co z wojnami, w których ludzie walczą o słuszną sprawą? - zapytała. -
Co z wojną przeciw Hitlerowi?
Shannon westchnął i przytaknął:
- Tak, to była wojna w słusznej sprawie. Hitler był strasznym draniem. Ale
pamiętaj, że grube ryby, zachodni przemysłowcy sprzedawali mu stal aż do po
czątku wojny, a potem zbili jeszcze większe fortuny sprzedając stal tym, którzy
z Hitlerem walczyli. Komuniści nie byli lepsi. Stalin podpisał z nim pakt i czekał
na kapitalizm, gdy tymczasem Hitler podbił pozostałe państwa i chciał dobrać się
do Rosji. Kiedy tylko na nią uderzył, ci idealistyczni komuniści ogłosili, że na
zizm jest niebezpieczny. Poza tym pozbycie się Hitlera kosztowało trzydzieści
milionów istnień ludzkich. Najemnik mógłby tego dokonać przy pomocy jednej
kuli, kosztującej mniej niż szylinga!
- Ale w końcu wygraliśmy, prawda? To była słuszna sprawa i wygraliśmy.
- Wygraliśmy, malutka, ponieważ Rosjanie, Brytyjczycy i Amerykanie mieli
więcej broni, czołgów, samolotów i statków niż Adolf. I to jest jedyny prawdziwy
powód. Gdyby to on miał więcej, na pewno byśmy nie wygrali. I wiesz co? Histo
ria uznałaby, że on miał rację, a my nie. Zwycięzcy zawsze mają rację. Jest takie
ładne hasło, które kiedyś usłyszałem: Bóg stoi po stronie silniejszych. To modli
twa silnych i bogatych, cynicznych i naiwnych. Wierząw nią politycy, przekazu
ją tak zwane prestiżowe czasopisma. Prawda jest taka, że po stronie silniejszych
jest kapitał, ponieważ tworzy armie i je uzbraja. Nie wydaje mi się, żeby czytelni
cy gazet mogli dowiedzieć się, że Bóg - jeśli w ogóle istnieje - stoi po stronie
prawdy, sprawiedliwości i współczucia, a nie brutalnej siły. Albo że prawda i spra
wiedliwość mogłyby być po stronie słabszych. Silniejszy oddział zawsze wygra,
a "poważna" prasa zawsze to zaaprobuje. Zaś barany w to uwierzą.
- Jesteś buntownikiem, Cat - szepnęła Julia.
- No pewnie. Zawsze byłem. Chociaż nie, nie zawsze. Od czasu, kiedy na
Cyprze pochowałem sześciu kolegów, zacząłem powątpiewać w mądrość i uczci
wość naszych przywódców.
- Ale poza tym, że zabijasz ludzi, sam możesz zginąć. Możesz zostać zabity
w jednej z tych niepotrzebnych wojen.
- Mogę też żyć jak dojna krowa w którymś z tym bzdurnych miast. Mieć
niepotrzebną pracę, zarabiać śmieszne pieniądze i płacić podatki na polityków
i dyrektorów, aby ci mogli dorwać się do władzy. Całe życie mógłbym przepraco
wać w niepotrzebnym biurze za niepotrzebne pieniądze i jeździć codziennie do
pracy aż do niepotrzebnej emerytury. Ale wolę przeżyć życie po swojemu i po
swojemu zginąć.
- Myślisz czasem o śmierci? - zapytała.
- Tak. Dość często, a ty?
- Też. Ale nie chciałabym umrzeć.
- Śmierć nie jest taka zła. Można się do niej przyzwyczaić, kiedy często sieją
spotyka. Coś ci powiem. Któregoś dnia robiłem porządki w szufladzie i znala
złem gazety sprzed roku. Zacząłem czytać wiadomości. Była tam historia o sta
ruszku, który żył samotnie w suterenie. Któregoś dnia znaleźli go martwego, w ty-
146
dzień po jego śmierci. Koroner dowiedział się, że nikt staruszka nie odwiedzał. Sekcja wykazała, że był niedożywiony co najmniej od roku. A wiesz, co znaleźli w jego krtani? Kawałki tektury. Próbował zjeść kawałki tektury z opakowania po płatkach, żeby przeżyć. To nie w moim stylu, kochanie. Odejdę na swój własny sposób. Z kulą w piersiach, z krwią na ustach i bronią w ręku. Odejdę z wyzwaniem w sercu krzycząc: "Niech was trafi szlag", a nie z tekturą w ustach w jakiejś piwnicy. A teraz śpij kochanie, już świta.
ROZDZIAŁ 12
Shannon przyleciał do Luksemburga w poniedziałek tuż po pierwszej. Prosto z lotniska pojechał taksówką do banku. Przedstawił się jako Keith Brown, pokazał swój paszport i zapytał o pięć tysięcy funtów, które miały na niego czekać.
Sprawdzono przekazy teleksowe i okazało się, że pieniądze właśnie nadeszły. Shannon podjął równowartość tysiąca funtów w luksemburskich frankach, a resztę zatrzymał na koncie. Bank wystawił mu potwierdzony czek opiewający na cztery tysiące funtów.
Przed wyruszeniem na Hougstraat, gdzie był umówiony na spotkanie w firmie prawniczej Lang & Stein, zdążył zjeść szybki lunch.
Luksemburg, podobnie jak Belgia i Lichtenstein, oferuje inwestorom cały system poufnych usług bankowych, umożliwiający działania, które trudno byłoby wytłumaczyć obcym biurom śledczym. Zagraniczna policja staje zazwyczaj w obliczu nieugiętej odmowy przekazania danych o klientach luksemburskich firm. Jedynie w wypadku, gdy chodzi o złamanie prawa księstwa albo zbrodnię, ujawniane są personalia podejrzanych. Takie właśnie udogodnienia potrzebne były Shannonowi.
Trzy dni wcześniej umówił się telefonicznie na spotkanie z panem Emilem Steinem, jednym z trzech współwłaścicieli powszechnie poważanej firmy. Z tej okazji Shannon założył nowy, ciemnoszary garnitur, białą koszulę i krawat. Miał przy sobie również teczkę i egzemplarz "Timesa" pod pachą. Z jakiegoś powodu Europejczycy uważają, że czytający tę gazetę Anglik musi być szanowanym obywatelem.
- W ciągu najbliższych kilku miesięcy - powiedział siwowłosemu mężczyźnie - grupa brytyjskich wspólników, do których i ja należę, chciałaby rozpocząć działalność w krajach basenu Morza Śródziemnego, może we Francji, Hiszpanii lub Włoszech. W tym celu planujemy stworzenie spółki holdingowej w Luksemburgu. Jak może pan sobie wyobrazić, prowadzenie interesów w kilku krajach europejskich i przestrzeganie różnych przepisów finansowych nie jest łatwe dla Brytyjczyka mieszkającego w Anglii. Nawet biorąc pod uwagę jedynie przepisy podatkowe, spółka holdingowa w Luksemburgu wydaje się być dobrym rozwiązaniem.
147
Stein przytaknął. Podobne propozycje nie były rzadkością. Wiele tego typu spółek holdingowych było już zarejestrowanych w jego niewielkim kraju, a firma, której był współwłaścicielem otrzymywała takie propozycje codziennie.
- To nie powinno stanowić problemu, panie Brown - powiedział swojemu
gościowi. - Jest pan oczywiście świadomy wszystkich wymagań prawnych, jakie
obowiązują w Księstwie Luksemburga. Kiedy formalnościom stanie się zadość,
holding może skupiać większość akcji towarzystw zarejestrowanych w innych
krajach, a sprawy handlowe pozostają tajne nawet przy ewentualnym dochodze
niu zagranicznej policji podatkowej.
- Dziękuję. Czy mógłby mi pan powiedzieć, jakie warunki należy spełnić,
aby założyć taką spółkę w Luksemburgu? - zapytał Shannon.
Stein błyskawicznie udzielił odpowiedzi.
- W przeciwieństwie do sytuacji w Wielkiej Brytanii, wszystkie spółki z ogra
niczoną odpowiedzialnością założone w Luksemburgu muszą mieć co najmniej
siedmiu udziałowców i przynajmniej trzech dyrektorów. Często jestem proszony
o pomoc w założeniu spółki, której miałbym zostać dyrektorem, a moi młodsi
współpracownicy objęliby pozostałe dwa stanowiska. Udziałowcy mają wtedy na
ogół jedynie nominalną liczbę akcji. Osoba, która chce założyć w ten sposób spó
łkę jest wyłącznie udziałowcem, chociaż w przypadku posiadania większości ak
cji może ją kontrolować.
Akcje zazwyczaj są rejestrowane, nazwiska ich właścicieli również, ale po uiszczeniu odpowiedniej opłaty nie jest to konieczne. Kruczek polega na tym, że posiadacz większości akcji faktycznie kontroluje spółkę. Jeśli straciłby akcje albo zostałyby one skradzione, nowy właściciel automatycznie przejmuje spółkę nie musząc dowodzić legalności ich posiadania. Czy rozumie pan, panie Brown?
Shannon potwierdził skinieniem głowy. Taka właśnie umowa była mu potrzebna, aby Semmler mógł kupić łódź pod płaszczykiem spółki nie do wytropienia.
- Kompania holdingowa, jak sama nazwa wskazuje, nie prowadzi działalno
ści handlowej. Może jedynie być posiadaczem akcji innych spółek. Czy grupa
pańskich wspólników posiada takie akcje?
- Nie, jeszcze nie - odpowiedział Shannon. - Chcemy zakupić kilka firm
o odpowiadającym nam profilu działalności lub znaleźć spółki z ograniczoną
odpowiedzialnością i przenieść większość udziałów do Luksemburga.
W ciągu godziny doszli do porozumienia. Shannon pokazał Steinowi czek na cztery tysiące funtów na dowód swojej wypłacalności i zapłacił depozyt w wysokości pięciuset funtów gotówką.
Stein obiecał, że zajmie się założeniem i rejestracją spółki od razu. Po zbadaniu długiej listy już istniejących firm zdecydowano się na nazwę Tyrone Holding SA. Całkowity kapitał akcyjny powinien wynosić czterdzieści tysięcy funtów. Na początek miano wypuścić tylko tysiąc akcji o wartości jednego funta każda. Stein zgodził się zostać prezesem, a jego partnerzy - członkami rady. Pozostali trzej pracownicy firmy również mieli otrzymać po jednej akcji i w przyszłości stać się sekretarzami rady. Pozostałe dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery akcje powędrują do pana Browna, który obejmie w ten sposób kontrolę nad spółką.
148
Spotkanie w celu założenia spółki zostało wyznaczone za dwanaście dni, chyba że pan Brown zawiadomi listownie o innym terminie, który będzie dla niego dogodny. Na tym rozmowa została zakończona i Shannon wyszedł.
Zdążył jeszcze wstąpić do banku i przelać cztery tysiące funtów na konto w Brugii. Pojechał następnie do hotelu Excelsior i spędził noc w Luksemburgu. Następnego ranka odleciał do Hamburga, tym razem w poszukiwaniu broni.
1
Poza narkotykami handel bronią jest najbardziej zyskownym zajęciem, nic więc dziwnego, że zajmuje się nim wiele rządów na całym świecie. Od tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku stało się dla każdego kraju sprawą prestiżową, aby posiadać własny przemysł zbrojeniowy. Ta dziedzina rozwijała się tak dynamicznie, iż w latach siedemdziesiątych oszacowano, że statystycznie na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko przypada jedna sztuka broni. Produkcja znacznie przekracza zapotrzebowanie armii w czasie pokoju, nadwyżki muszą więc być eksportowane albo należy wywoływać wojny. Rządy nie chcą być uwikłane w konflikty, nie chcą też upadku własnego przemysłu zbrojeniowego, główny nacisk położony jest więc na eksport broni.
W tym celu rządy dysponują doskonale opłacanymi pośrednikami, którzy przemierzają kraje, przekonując każdego przywódcę, z którym uda im się spotkać, że nie posiada wystarczającej ilości nowoczesnej broni i powinien ją kupić.
Handlarze nie biorą pod uwagę, że dziewięćdziesiąt pięć procent sprzedanej przez nich w Afryce broni nie służy bynajmniej do obrony kraju przed agresorem, a jedynie do utrzymania obywateli w posłuszeństwie. Na tym rynku istnieje ostra rywalizacja pomiędzy Zachodem a Rosją i Chinami. Od kiedy te państwa zaczęły rozwijać własny przemysł zbrojeniowy i usiłująprowadzić eksport na dużą skalę, naciski zachodnich handlarzy bronią również się zwiększyły.
Żądza zysków i chęć politycznej dominacji splatają się ze sobą w gęstą sieć. Załóżmy, że jedno z mocarstw sprzeda broń republice A. Wtedy rywal pośpieszy, żeby sprzedać broń republice B. Jest to nazywane zrównoważonym układem sił i ma utrzymać pokój na świecie. Zyski ze sprzedaży broni są nieustające. Jedyne ograniczenia mogą wynikać z sytuacji politycznej kraju handlującego bronią lub z tajnych porozumień pomiędzy Ministerstwami Spraw Zagranicznych i Departamentami Obrony na całym świecie.
Produkcja broni nie jest trudna. Stosunkowo proste jest wytwarzanie karabinów i broni półautomatycznej oraz amunicji, jak również ręcznych granatów. Wymagany do tego poziom technologiczny nie jest wysoki, a zapotrzebowanie na materiały niewielkie. Zwykle jednak mniejsze kraje kupują gotowe uzbrojenie, ponieważ ich potrzeby są zbyt małe, aby zakładanie przemysłu zbrojeniowego było opłacalne. Zdają sobie też sprawę z tego, że ich poziom techniczny jest zbyt niski, aby można było wyeksportować nadwyżki.
Natomiast wzrastająca liczba średnio rozwiniętych krajów, w ciągu ostatnich dwudziestu lat zajęła się produkcją broni we własnym zakresie. Technologie stale się zmieniają i dla takich państw nadążenie za nimi stanowi trudność. Dużo ła-
149
twiej jest wyprodukować broń ręczną, znacznie trudniej - wytwarzać uzbrojenie artyleryjskie, pojazdy opancerzone i czołgi, nie mówiąc już o całym przemyśle stoczniowym oraz projektowaniu nowoczesnych myśliwców i bombowców. Poziom rozwoju lokalnych przemysłów zbrojeniowych może być oceniany właśnie na podstawie ograniczeń technologicznych i to, co wykracza poza te ograniczenia musi być importowane.
Głównymi producentami i eksporterami broni są Stany Zjednoczone, Kanada, Wielka Brytania, Francja, Włochy, Niemcy Zachodnie (z pewnymi ograniczeniami wynikającymi z traktatów paryskich tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku.) Szwecja, Szwajcaria, Hiszpania, Belgia, Izrael i Republika Południowej Afryki. Szwecja i Szwajcaria są krajami neutralnymi, ale ciągle produkują i eksportują bardzo dobrą broń. W Izraelu i RPA przemysł zbrojeniowy rozwinął się na podłożu sytuacji militarnej w tych krajach, które nie chciały być od nikogo zależne w razie kryzysu. Pozostałe państwa produkujące broń należą do NATO i są powiązane rozmaitymi porozumieniami. W nich sprzedaż broni zależy od poziomu współpracy między rządami i od przydatności sprzętu bojowego. Mały kraj kupujący broń musi podpisać zobowiązanie, że nie zostanie ona wykorzystana przez inne ugrupowania bez pisemnej zgody sprzedającego. Innymi słowy, dużo wody musi upłynąć, zanim dojdzie do sprzedaży. Uczestniczy w tym raczej Ministerstwo Spraw Zagranicznych niż Departament Uzbrojenia, a transakcje dochodzą do skutku prawie wyłącznie na szczeblu rządowym. Komunistyczna broń jest w większości ujednolicona i pochodzi głównie ze Związku Radzieckiego i Czechosłowacji, choć ostatnio również Chiny produkują sprzęt na dość wysokim poziomie. Komuniści mają inne prawa odnośnie sprzedaży. Dominującym czynnikiem są wpływy polityczne, a nie pieniądze. Wiele dostaw sowieckiej broni nie jest przedmiotem handlu, ale raczej prezentem. Komuniści sprzedają broń nie tylko państwom sojuszniczym - także innym "wolnościowym" organizacjom, które popierają w myśl zasady, że władza ma większy zasięg niż lufa karabinu. W większości przypadków są to dostawy za które nie żądają zapłaty. Komunista, marksista lub ekstremalny lewicowiec na całym świecie może być pewny, że nie zabraknie mu karabinu w jego partyzanckiej walce.
Z kolei neutralna Szwecja i Szwajcaria mają wewnętrzne ograniczenia co do osoby nabywcy - wynika to z ich przekonań moralnych.
Zachód nie potrafi, tak jak Związek Radziecki, sprzedawać lub rozdawać broni ze źródeł rządowych pozarządowym odbiorcom. W takich sytuacjach na Zachodzie dochodzą do głosu prywatni handlarze bronią wypełniając tę lukę, tym bardziej że u Rosjan nie ma prywatnych handlarzy. Taki ktoś jest zwykle biznesmenem, który może być wykorzystany jako sprzedawca przez potencjalnego nabywcę. Musi mieć szereg powiązań z Ministerstwem Obrony własnego kraju, w przeciwnym wypadku nie zostanie dopuszczony do negocjacji. W jego własnym interesie leży stosowanie się do poleceń rządu, gdyż w przeciwnym wypadku mógłby zostać odsunięty od źródła dostaw, nie wspominając o jeszcze mniej przyjemnych konsekwencjach.
150
J
Tak wiąc licencjonowany handlarz bronią sprzedaje towar dopiero po zasięgnięciu opinii i akceptacji własnego rządu. Tak działają wielkie firmy, które mają własne zaplecze.
W tej dziedzinie istniejąrównież przedstawiciele niższej kategorii. Na ogół są to licencjonowani dealerzy, którzy nie posiadają własnych składów broni, ale związani są umową z jakąś dużą firmą, będącą często własnością rządu lub kontrolującą handel bronią. Taki handlarz zarabia na negocjowaniu warunków umowy. Jego licencja zależy od tego, czy działa zgodnie z polityką rządu. W przypadku wykrycia, że próbuje pracować na własną rękę, kończy się to odebraniem mu koncesji.
Jeszcze niżej w hierarchii funkcjonująhandlarze czamorynkowi. Działąjąbez koncesji i nie mają własnych zapasów broni. Pozostają w obiegu dzięki nielegalnym nabywcom lub organizacjom, które nie reprezentując żadnego rządu nie mogą uczestniczyć w międzynarodowych oficjalnych interesach. Tacy klienci nie mają nawet cichej aprobaty zachodnich mocarstw, nie są w stanie uzyskać pomocy od krajów komunistycznych, ale potrzebują broni.
Kluczowym dokumentem w handlu bronią jest świadectwo końcowego użytkownika. Zaświadcza, że zakup został dokonany przez ostatecznego jej użytkownika, którym prawie bez wyjątku powinno być suwerenne państwo. Jedynie przy po-kątnych transakcjach z podziemnymi armiami albo typowych czarnorynkowych kontraktach to świadectwo nie ma zastosowania. Były przypadki bezpłatnych dostaw broni przeciwnikom Fidela Castro podczas wydarzeń w Zatoce Świń i uzbrajania najemników w Kongu przez CIA. Innym przykładem jest przesyłanie broni dla IRA przez europejskie i amerykańskie organizacje prywatne.
Świadectwo końcowego użytkownika, będąc oficjalnym międzynarodowym dokumentem, nie posiada jednolitej formy, kształtu ani tekstu. Jest to pisemna deklaracja od upoważnionego przedstawiciela rządu, że osoba prowadząca negocjacje może nabyć i wyeksportować określoną ilość broni.
Niektóre kraje sprawdzająrygorystycznie autentyczność dokumentu, inne nie zadają dostawcom kłopotliwych pytań. Należy powiedzieć, że świadectwo, jak każdy inny dokument, może być łatwo sfałszowane. O tym właśnie myślał Shan-non, kiedy leciał do Hamburga.
Był świadom, że nie może uzyskać pozwolenia na zakup broni od jakiegokolwiek europejskiego rządu. Również żaden rząd komunistyczny nie byłby skłonny mu pomóc, tym bardziej że chodziło o obalenie rządu Kimby. Z tych samych powodów zwrócenie się z jakąkolwiek oficjalną prośbą równało się zagrożeniu całej misji.
Nie mógł też negocjować z żadnym z producentów broni, jak wiodąca Fabri-que Nationale w Belgii. Podobnie nie mógł nawiązać rozmów z prywatnym handlarzem jak Cogswell & Harrison w Londynie czy Parker Hale w Birmingham. Do tej samej kategorii należeli Bofors ze Szwecji, Oerlikon ze Szwajcarii, CETME z Hiszpanii, Werner i inni z Niemiec, czechosłowacki Omnipol i włoski Fiat.
Shannon rozważał też swoje możliwości. Suma, jaką chciał wydać na zakup broni była zbyt mała, żeby zainteresować wielkich koncesjonowanych dealerów,
151
których transakcje liczone były w milionach. Nie byłby w stanie zachęcić niekwestionowanego króla wśród prywatnych handlarzy, Sama Cummingsa z Inte-rarmco, który przez dwadzieścia lat po wojnie zbudował prawdziwe imperium, a teraz, będąc na emeryturze, cieszył się fortuną. Nie wchodził w grę także doktor Strakaty z Wiednia, będący licencjonowanym przedstawicielem Omnipolu, którego siedziba mieściła się za granicą, w Pradze, przy ulicy Waszyngtona 11. Wykluczeni byli także doktor Langenstein w Monachium, Peretti w Rzymie, Cam-mermundt w Brukseli i pan Otto Schlueter w Hamburgu.
Musiał więc poszukać kogoś, kto mieścił się w niższej kategorii i mógłby być zainteresowany sprzedażą mniejszych ilości broni. Wiedział o Niemcu, Guenthe-rze Leinhauserze, byłym współpracowniku Cummingsa. W Paryżu byli Pierre Lorez, Maurice Herscu i Paul Favier. Ale na razie chciał spotkać się z pewnymi osobami w Hamburgu.
Kłopot z zakupem broni, jakiego zamierzał dokonać polegał na tym, że można się było szybko zorientować, do czego ma służyć. Nie trzeba wielkiego znawcy, żeby się domyślić, że chodzi o zdobycie jednego budynku w krótkim czasie. Nie było wątpliwości, że nie stoi za tym nawet najmniejsze Ministerstwo Obrony.
Dlatego Shannon zdecydował, że zakupi broń nawet w niewielkich partiach, ale od różnych dostawców i może w ten sposób uniknie podejrzeń.
Od jednego z handlarzy, z którym miał się spotkać, chciał kupić czterysta tysięcy sztuk standardowej amunicji kalibru dziewięć milimetrów. Pasuje ona zarówno do broni automatycznej, jak i do maszynowej. Takie zamówienie mogłoby wzbudzić podejrzenia, gdyby Shannon kupował jednocześnie broń, ale oddzielnie można je było potraktować na przykład jako uzupełnienie zapasów policyjnych.
Potrzebował więc licencjonowanego handlarza, który przymknąłby oko na tak małe zamówienie i przemycił je pomiędzy większymi dostawami, honorując sfałszowane świadectwo końcowego użytkownika. W takiej sytuacji wiedza na temat krajów, które są elastyczne pod tym względem była niezbędna.
Jeszcze dziesięć lat wcześniej w rękach prywatnych znajdowały się spore ilości nielegalnej broni, przechowywanej bez zezwolenia. Były to pozostałości po wojnach kolonialnych, zostały one już jednak wykorzystane podczas licznych walk w latach sześćdziesiątych, zwłaszcza w Jemenie i Nigerii. Shannon musiał więc znaleźć kogoś, kto przyjąłby fałszywe świadectwo i przedstawił je dostawcy rządowemu.
Do niedawna większość takich świadectw była aprobowana przez rząd Czechosłowacji, który chociaż komunistyczny, nie oparł się tradycji sprzedawania broni wszystkim chętnym. Cztery lata temu można było przyjechać do Pragi z walizką dolarów, iść do zarządu Omnipolu, wybrać sprzęt i kilka godzin później odlecieć wyczarterowanym samolotem z towarem na pokładzie. Ale od czasu wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku KGB przejęło kontrolę nad przemysłem zbrojeniowym i nabywcom broni zadawano zbyt dużo pytań. Inne dwa kraje, które nie dociekały skąd pochodzi ostateczny użytkownik również pracowały na odpowied-
152
nią reputacją. Jednym z nich była Hiszpania, jak zwykle zainteresowana wpływami w obcych walutach, a hiszpańskie zakłady CETME oferowały duży wybór broni, która była następnie sprzedawana prawie wszystkim chętnym. Drugim krajem była Jugosławia.
Jugosławia zaczęła produkować broń zaledwie kilka lat wcześniej i w krótkim czasie wyposażyła swoją armię w broń rodzimej produkcji. Kolejnym krokiem było więc zagospodarowanie nadprodukcji. Zdecydowano się na eksport. Jako nowa na rynku, oferując broń o nieznanej jakości i łasa na dewizy Jugosławia przyswoiła szybko zasadę: nie zadawaj mi pytań, a ja nie będę musiał kłamać. Jugosławia wytwarzała dobre, lekkie moździerze oraz bazooki, oparte na konstrukcji czechosłowackiego RPG-7.
Ponieważ towar był nieznany, Shannon liczył na to, że handlarz przekona Belgrad do sprzedaży niewielkiej ilości tej broni na próbę. Kupiłby wtedy dwa moździerze kalibru sześćdziesiąt milimetrów i sto pocisków moździerzowych, oraz dwie bazooki z czterdziestoma rakietami tłumacząc, że nowy klient chciałby wypróbować sprzęt przed złożeniem większego zamówienia.
O amunicję Shannon zdecydował się zwrócić do handlarza współpracującego z CETME w Madrycie, licząc na to, że nie będzie on robił problemów z fałszywym świadectwem końcowego użytkownika. Drugiego zakupu chciał dokonać u handlarza w Hamburgu, który od dawna utrzymywał kontakty z jugosłowiańskimi wytwórcami broni, chociaż nie był przez nich licencjonowany.
Zazwyczaj nie ma sensu współpracować z nielicencjonowanymi handlarzami. Jeśli nie dokonują realizacji zamówienia z własnych, ukrytych zapasów, co oznacza brak pozwolenia na eksport, mogą się jedynie przydać jako pośrednicy przedstawiający fałszywe świadectwo. Jeśli zostanie ono zaakceptowane, wtedy handlarz może wypełnić zamówienie z rządową aprobatą z własnych legalnych składów i wydać pozwolenie na eksport. Może też wystawić fałszywe świadectwo pod własnym nazwiskiem i przedstawić je rządowi. Ale na ogół handlarze mają jeszcze inną cechę, która czyni ich przydatnymi. Są doskonale zorientowani w rynku broni, wiedzą, gdzie można znaleźć odpowiednie uzbrojenie i jak załatwiać zamówienia. Właśnie z tego powodu Shannon chciał odwiedzić pewnego mężczyznę w Hamburgu.
Po przylocie wstąpił do banku i sprawdził, czy pieniądze dotarły na jego konto. Okazało się, że pięć tysięcy funtów już na niego czeka. Zabrał całą sumę w postaci czeku bankierskiego wystawionego na jego nazwisko i udał się do hotelu Atlantic, gdzie miał zarezerwowany pokój. Zmęczony zrezygnował z wszelkich atrakcji, zjadł wcześnie kolację i poszedł spać.
Johann Schlinker, który zaprosił Shannona do swego małego, skromnego biura, był mężczyzną pulchnym i jowialnym. Jego oczy spoglądały z taką życzliwością, że Shannon dopiero po chwili zorientował się, iż nie należy mu ufać za grosz. Rozmawiali po angielsku, a targowali się w dolarach - to był język i waluta rynku broni.
153
Shannon podziękował handlarzowi, że ten zgodził się z nim spotkać, i pokazał swój paszport na nazwisko Keith Brown. Niemiec przejrzał dokument i zwrócił go.
- Co pana tu sprowadza? - zapytał.
- Polecono mi pana, panie Schlinker, jako biznesmena o dobrej reputacji oraz
specjalistę od spraw broni i wyposażenia wojskowego.
Schlinker uśmiechnął się i pokiwał głową, ale pochlebstwo nie zrobiło na nim wrażenia.
- Czy mogę spytać, kto mnie zarekomendował?
Shannon wymienił nazwisko znajomego z Paryża, zajmującego się sprawami afrykańskimi w imieniu pewnej francuskiej organizacji, wprawdzie rządowej, ate tajnej. Poznali się podczas jednej z wcześniejszych wojen afrykańskich, w której brał udział Shannon. Przed miesiącem Cat niespodziewanie wpadł na niego w Paryżu. Tydzień temu w rozmowie telefonicznej otrzymał nazwisko Schlinkera jako specjalisty w tej dziedzinie. Shannon uprzedził go, że będzie używał nazwiska Brown.
Schlinker uniósł brwi.
- Czy może pan chwilę zaczekać? - zapytał i wyszedł z pokoju. Z sąsiednie
go pomieszczenia dał się słyszeć szum teleksu. Po półgodzinie Schlinker powró
cił z uśmiechem.
- Miałem telefon w sprawach służbowych - usprawiedliwiał się. - Proszę
mówić dalej.
Shannon doskonale wiedział, że Schlinker skontaktował się z innym handlarzem bronią w Paryżu, prosząc o telefon do francuskiego agenta i potwierdzenie tożsamości Keitha Browna. Widocznie potwierdzenie to otrzymał.
- Chciałbym kupić pewną ilość amunicji kalibru dziewięć milimetrów - po
wiedział Shannon bez żadnych wstępów. - Wiem, że to niewielkie zamówienie,
ale zostałem zobligowany przez pewne osoby w Afryce, którym ta amunicja jest
bardzo potrzebna. Jeśli wszystko się powiedzie, na pewno w przyszłości potrze
by będą większe.
- Jak dużo chce pan kupić? - zapytał Niemiec.
- Czterysta tysięcy sztuk.
Schlinker skrzywił się.
- To faktycznie niewiele - przyznał.
- W tej chwili budżet nie jest duży. Możemy jedynie mieć nadzieję, że to
małe zamówienie zaowocuje większymi w przyszłości.
Niemiec skinął głową. To rzeczywiście się zdarzało. Pierwsze zamówienie jest zwykle najmniejsze.
- Dlaczego zwrócono się z tym do pana? Nie jest pan przecież handlarzem
bronią.
-Zaangażowano mnie jako doradcę technicznego do spraw uzbrojenia. Kiedy ich potrzeby wzrosły i zaczęto szukać dostawcy broni, poproszono mnie o nawiązanie kontaktów w Europie - odpowiedział Shannon.
- A czy ma pan świadectwo końcowego użytkownika? - zapytał Schlinker.
154
- Niestety nie, ale mam nadzieję, że można to jakoś załatwić.
- Oczywiście - odparł Schlinker. - Bez problemu. Ale zajmie to więcej czasu
i będzie drożej kosztować. Mogę skorzystać z moich zapasów w Wiedniu, w ten
sposób świadectwo nie będzie konieczne. Można też zdobyć dokument i zwrócić
się z oficjalnym zamówieniem.
- Wolałbym to drugie rozwiązanie - powiedział Shannon. - Dostawę muszę
przetransportować łodzią, a nielegalne przewiezienie takiej ilości amunicji może
być ryzykowne. To są rejony, których za dobrze nie znam. Poza tym, wpadka
oznacza dhigoletnie więzienie dla tego, przy kim znajdą ładunek. Może też on
zostać zidentyfikowany jako pochodzący z pańskich zapasów.
Schlinker uśmiechnął się. Wiedział, że takie niebezpieczeństwo nie istnieje, ale Shannon miał rację w sprawie kontroli granicznej. Ostatnie zamachy organizacji terrorystycznej Czarny Wrzesień wywołały wzmożoną czujność na austriackich, niemieckich i włoskich granicach.
Shannon ze swej strony nie ufał Schlinkerowi. A z fałszywym świadectwem Niemiec musi się postarać o realizację dostawy, bo to on będzie osobą przedstawiającą dokument władzom.
- Myślę, że ma pan rację - przyznał w końcu Schlinker. - Doskonale. Mogę
zaoferować panu standardowe naboje w cenie sześćdziesiąt pięć dolarów za ty
siąc sztuk, plus dziesięć procent za uzyskanie zaświadczenia i następne dziesięć
procent za dostawę na statek.
Shannon szybko policzył. Dostawa na pokład oznaczała załadunek bez licencji eksportowej i przejścia przez cło. Cena wyniosłaby wtedy dwadzieścia sześć tysięcy dolarów za amunicję i pięć tysięcy dwieście dodatkowych opłat.
- Jakie są warunki płatności? - zapytał.
- W tej chwili potrzebuję pięć tysięcy dwieście dolarów - odpowiedział Schlin
ker. - To pokryje świadectwo, podróż oraz koszty administracyjne. Całość należ
ności ma zostać zapłacona tu, w tym biurze po przedstawieniu świadectwa koń
cowego użytkownika, ale przed otrzymaniem towaru. Jako licencjonowany dealer,
będę dokonywał zakupu w imieniu klienta wymienionego na zaświadczeniu. Po
dokonaniu transakcji dostawca nie przyjąłby towaru z powrotem ani nie zwrócił
pieniędzy. Dlatego potrzebuję zapłaty z góry. Będzie mi również potrzebna na
zwa statku do wyrobienia pozwolenia na eksport. Statek powinien być rejsowym
liniowcem lub frachtowcem należącym do zarejestrowanego towarzystwa żeglu
gowego. '
Shannon przytaknął. Warunki postawiono trudne, ale nie miał wyboru. Gdyby był przedstawicielem suwerennego rządu, na pewno by tu nie przyszedł.
- Ile czasu upłynie od wypłaty do dostawy? - zapytał.
- Madryt się nie śpieszy. Około czterdziestu dni - odpowiedział Niemiec.
Shannon wstał. Pokazał Schlinkerowi czek bankowy, aby potwierdzić swoją
wypłacalność i obiecał wrócić w ciągu doby z pierwszą ratą w gotówce. Schlinker wolał marki. Kiedy Shannon wrócił z pieniędzmi, otrzymał pokwitowanie.
Podczas gdy Schlinker je wypisywał, Shannon przeglądał leżące na stole broszury. Przedstawiały one ofertę towarową firmy specjalizującej się w materiałach
155
pirotechnicznych nie klasyfikowanych jako materiały wojskowe, oraz sprzęt używany przez agencje ochrony mienia, a więc gumowe pałki, krótkofalówki, pojemniki z gazem łzawiącym i rakiety sygnalizacyjne.
Gdy Schlinker wręczył mu rachunek, Shannon zapytał:
- Czy pracuje pan również dla tej firmy, panie Schlinker?
Niemiec uśmiechnął się szeroko.
- Jestem jej właścicielem - odpowiedział. - To najbardziej znana część mo
jej działalności.
Doskonała przykrywka i pretekst do trzymania w składach skrzyń z napisem "Materiały wybuchowe", pomyślał Shannon. Ale zainteresowała go oferta. Szybko zrobił listę niezbędnych rz.Qczy i przedstawił ją Schlinkerowi.
- Czy mógłby pan również to zamówienie zrealizować na eksport? - zapytał.
Schlinker spojrzał na spis, który zawierał dwie rakietnice, jakich używa straż
przybrzeżna do flar sygnalizacyjnych, dziesięć rakiet z ładunkiem magnezjum o największej intensywności światła, dostosowanych dla wojsk spadochronowych. Poza tym dwie syreny przeciwmgielne zasilane butlami ze sprężonym gazem, cztery noktowizory, trzy zestawy krótkofalówek o zasięgu większym niż osiem kilometrów i pięć ręcznych kompasów.
- Naturalnie - odpowiedział. - Mam wszystko na składzie.
- W takim razie składam zamówienie. Jeśli te rzeczy nie są zaklasyfikowane
jako wyposażenie wojskowe, rozumiem, że nie będzie problemu z ich eksportem?
- Żadnego. Można je wysłać, gdziekolwiek pan zechce.
- Dobrze - powiedział Shannon. - Ile to będzie kosztowało wraz z wysyłką
na statek w Marsylii?
Schlinker przejrzał katalog i wypisał ceny dodając dziesięć procent za transport.
- Cztery tysiące osiemset dolarów - odpowiedział.
- Skontaktuję się z panem w ciągu dwunastu dni - powiedział Shannon. -
Proszę mieć wszystko zapakowane w skrzyniach i przygotowane do wysyłki. Po
dam panu adres agenta w Marsylii i wyślę czek bankierski. Sądzę, że będę w sta
nie zapłacić resztę pieniędzy za amunicję w ciągu trzydziestu dni.
Spotkanie z następnym handlarzem odbyło się podczas kolacj i w hotelu Atlantic. Alan Baker był Kanadyjczykiem, który osiadł po wojnie w Niemczech i poślubił Niemkę. W czasie wojny był inżynierem, a w latach powojennych przez granicę strefy sowieckiej przemycał pończochy, zegarki i uchodźców. Potem przerzucił się na handel bronią, zaopatrując nacjonalistyczne lub antykomunistyczne powstałe jeszcze w czasach wojny organizacje, które nadal tworzyły ruch oporu w centralnej i wschodniej Europie - z tą jedynie różnicą, że podczas wojny walczyli z Niemcami, a po wojnie przeciw komunistom.
Większość z nich była opłacana przez Amerykanów, ale Baker wykorzystując swoją znajomość Niemiec i umiejętności taktyczne często przerzucał broń na własną rękę i otrzymywał za to sowitą zapłatę. Kiedy organizacje te rozpadły się,
156
Baker znalazł się w Tangerze. We wczesnych latach pięćdziesiątych, wykorzystując swe przemytnicze talenty, szmuglował perfumy i papierosy do Włoch i Hiszpanii. Interesy skończyły się wraz z zatopieniem jego frachtowca przez konkurencyjne bandy przemytników. Powrócił do Niemiec i zajął się pośrednictwem we wszystkich możliwych transakcjach. Ostatnio negocjował umowy na jugosłowiańską broń, występując w imieniu baskijskich ugrupowań z pomocnej Hiszpanii.
Shannon spotkał Bakera, gdy ten przerzucał broń do Etiopii, a najemnik nie miał żadnego zajęcia po powrocie z Bukavu w kwietniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Baker znał Shannona pod jego prawdziwym nazwiskiem.
Ten niewysoki, żylasty mężczyzna wysłuchał uważnie wyjaśnień Cata i tylko od czasu do czasu rzucał mu spojrzenie znad talerza.
- To jest do zrobienia - powiedział Baker, kiedy Shannon skończył. - Jugo
słowianie zaakceptują wyjaśnienie, że nowy klient chce kupić tylko dwa moź
dzierze i dwie bazooki na próbę przed większym zamówieniem. Sprawa wygląda
wiarygodnie. Jeśli chodzi o mnie, nie ma problemu ze zdobyciem od nich tej bro
ni. Moje stosunki w Belgradzie są wyjątkowo dobre. Poza tym oni szybko reali
zują dostawy. Muszę jednak przyznać, że widzę pewien problem.
-Jaki?
- Świadectwo końcowego użytkownika - rzekł Baker. - Do tej pory zała
twiałem te sprawy z pewnym dyplomatą w Bonn, przedstawicielem wschodnio-
afrykańskiego państwa. Podpisywał mi wszystko za odpowiednią kwotę i kolacj ę
z panienkami. Ale dwa tygodnie temu odwołano go do kraju. To przeniesienie
jest mi bardzo nie na rękę.
- Czy Jugosłowianie wdają się w szczegóły, jeśli chodzi o ten dokument?
Baker potrząsnął głową.
- Nie. Jeśli papiery są w porządku, nie sprawdzają ich. Ale certyfikat musi
mieć rządową pieczęć.
Shannon myślał przez chwilę. Znał w Paryżu kogoś, kto chwalił się, że ma kontakty w ambasadzie i może zdobyć świadectwo końcowego użytkownika.
- A gdybym dostarczył ci świadectwo z jakiegoś afrykańskiego kraju? Mo
głoby być? - zapytał.
Baker zaciągnął się cygarem.
- Nie ma problemu - powiedział. - Za moździerz sześćdziesiąt milimetrów
zapłaciłbyś tysiąc sto dolarów, czyli dwa tysiące dwieście za oba. Pociski są po
dwadzieścia cztery dolary za sztukę. Jedyny problem, to że twoje zamówienie jest
naprawdę małe. Nie możesz wziąć więcej pocisków moździerzowych? Zamiast
stu powiedzmy trzysta? To ułatwiłoby sprawę. Nikt nie wystrzeliwuje stu poci
sków, aby przetestować sprzęt.
- W porządku - zgodził się Shannon. - Wezmę trzysta, ale nie więcej. Ina
czej przekroczę budżet i będę musiał to pokryć z własnej prowizji.
Miał oczywiście pewną rezerwę na nadprogramowe wydatki, a jego zarobki były bezpieczne. Wiedział jednak, że dla Bakera to ostateczny argument.
157
- Dobrze - odpowiedział Kanadyjczyk. - Siedem tysięcy dwieście za poci
ski. Bazooki są po tysiąc dolarów za sztukę, więc razem dwa tysiące dolarów.
Rakiety po czterdzieści dwa dolary pięćdziesiąt centów. Chcesz czterdzieści, to
razem da nam.... Chwileczkę...
- Tysiąc siedemset dolarów - powiedział Shannon. - Cała dostawa będzie
kosztować trzynaście tysięcy sto.
- Dodaj do tego dziesięć procent za transport na pokład twojej łodzi, Cat.
Bez świadectwa końcowego użytkownika. Gdybym był w stanie zdobyć je dla
ciebie, to byłoby dwadzieścia procent. Spójrzmy prawdzie w oczy, zamówienie
jest małe, ale moje wydatki - stałe. Muszę wziąć od ciebie piętnaście procent za
usługi, co w sumie daje czternaście tysięcy czterysta dolarów. Powiedzmy czter
naście i pół tysiąca?
- Powiedzmy czternaście tysięcy czterysta - uśmiechnął się Shannon. - Zdobę
dę zaświadczenie i przyślę ci je pocztą razem z pięćdziesięcioprocentową zaliczką.
Zapłacę kolejne dwadzieścia pięć procent, kiedy towar w Jugosławii będzie gotowy
do wysyłki a resztę, gdy statek opuści port. Czeki podróżne w dolarach, zgoda?
Baker wolałby dostać zapłatę z góry, ale nie był licencjonowanym dealerem, nie miał własnego biura i składów jak Schlinker. Działał jedynie jako broker, wykorzystując znajomego dealera, który realizował jego zlecenia. Jako czarnoryn-kowy handlarz musiał zaakceptować warunki - niższy zysk i mniejszą zaliczkę.
Jedną z najstarszych sztuczek pośredników jest przedstawienie wielu dokumentów uwierzytelniających, pobranie dużej zaliczki i zniknięcie bez śladu. Zdarzyło się to już wielu afrykańskim nabywcom broni. Ale Baker wiedział, że Shannon by tego nie darował. Poza tym zysk nie był wart ryzyka.
- Zgoda. Kiedy dostanę certyfikat, zacznę działać.
Obaj wstali.
- Ile czasu upłynie od złożenia zamówienia do realizacji? - spytał Shannon.
- Od trzydziestu do trzydziestu pięciu dni - odpowiedział Baker. - Przy oka
zji, masz już łódź?
- Jeszcze nie. Chodzi ci o nazwę statku? Przyślę ci ją razem z certyfikatem.
- Jeśli nie znajdziesz czegoś odpowiedniego, zgłoś się do mnie. Znam jeden
statek, który można wyczarterować. Dwa tysiące niemieckich marek za dzień plus
wyżywienie i załoga. Zabierze ciebie oraz ładunek dokąd zechcesz, i to dyskretnie.
Shannon namyślał się. Dwadzieścia dni na wybrzeżu, dwadzieścia dni w drodze i dwadzieścia dni z powrotem. Razem sto dwadzieścia tysięcy marek lub piętnaście tysięcy funtów. Taniej niż zakup własnej jednostki. Kusząca propozycja. Nie chciał jednak, żeby ktoś zajmujący się zakupem broni wiedział też o statku i celu podróży. To praktycznie czyniłoby go wspólnikiem.
- No tak - powiedział ostrożnie. - A jak się nazywa ta łódź?
- "San Andrea" - odpowiedział Baker.
Shannon zamarł. Słyszał już tę nazwę od Semmlera.
- Zarejestrowany na Cyprze? - zapytał.
-Tak.
- Zapomnij o tym - rzucił krótko Shannon.
158
Kiedy opuszczali salę, Shannon spostrzegł Johanna Schlinkera siedzącego we wnęce. Przez chwilę podejrzewał, że Niemiec go śledzi, ale Schlinker jadł kolację z drugim mężczyzną, wyglądającym na bogatego klienta. Najemnik odwrócił głowę i wyszedł.
Przed drzwiami hotelu pożegnał się z Bakerem.
- Czekaj na wiadomość ode mnie - powiedział Shannon. -1 nie nawal!
- Nie martw się, Cat. Możesz mi zaufać - odrzekł Baker.
Odwrócił się i odszedł pośpiesznie.
- Akurat - mruknął Shannon i wszedł do hotelu.
W drodze do pokoju, Shannon przypomniał sobie twarz mężczyzny siedzącego ze Schlinkerem. Gdzieś już ją widział, ale nie mógł sobie uświadomić gdzie. Dopiero gdy zasypiał, przypomniał sobie. Ten człowiek był szefem sztabu IRA.
Następnego dnia, w środę, Shannon powrócił do Londynu. Tak rozpoczął się dzień dziewiąty.
ROZDZIAŁ 13
W chwili, gdy Cat Shannon odlatywał z Hamburga, do biura sir Jamesa Man-sona wszedł Martin Thorpe.
- Pani Macallister - powiedział bez wstępu, a Manson ruchem ręki nakazał
mu usiąść.
- Dowiedziałem się już wszystkich szczegółów - zaczął Thorpe. - Rzeczy
wiście, dwa razy zwracano się do niej w sprawie kupna udziałów w Bormacu.
Wygląda na to, że ci ludzie źle się do tego zabrali i odeszli z kwitkiem. Pani Ma
callister ma osiemdziesiąt sześć lat, jest zdziecinniała i ciągle zrzędzi. Pochodzi
ze Szkocji, a jej sprawy prowadzi adwokat z Dundee. Tu jest mój pełny raport na
jej temat.
Podał Mansonowi grubą teczkę. Szef firmy Manson Consolidated studiował ją przez kilka minut, wzdychając i pomrukując: "Do diabła". Kiedy skończył, spojrzał na Mansona.
- Akcje Bormacu nadal mnie interesują i chcę je mieć - powiedział. - Wspo
mniał pan, że inni nabywcy popełnili błąd. Jaki?
- Wygląda na to, że pani Macallister miała w życiu jedyną obsesję. I nie były
to pieniądze. Jest bogata, tak czy inaczej. Była córką szkockiego właściciela ziem
skiego, który miał więcej ziemi niż gotówki. Jej małżeństwo bez wątpienia zosta
ło zaaranżowane. Po śmierci ojca odziedziczyła ogromny obszar nieużytków. Ale
w ciągu ostatnich dwudziestu lat, ziemia ta zaczęła przynosić dochody z tytułu
praw łowieckich. Poza tym część gruntów została zakupiona przez różne przed
siębiorstwa i to przyniosło nawet spore wpływy. Pieniądze zostały doskonale za
inwestowane i stara ma teraz niezłe dochody. Podejrzewam, że za akcje oferowa
no jej mnóstwo pieniędzy, ale akurat to jej nie interesuje.
- W takim razie co, do cholery? - zapytał Manson.
159
- Proszą spojrzeć na paragraf drugi. To notatka z "Timesa", która ukazuje się
co roku i dotyczy odrzucenia przez radę miasta wniosku o budowę pomnika. Sta
ra chciałaby wybudować pomnik swojego męża. Jeden już powstał w jego ro
dzinnym mieście. Ma na tym punkcie obsesję - postawić pomnik handlarzowi
niewolników, którego poślubiła.
- Tak, to może być to! Co pan proponuje? - zaciekawił się sir James.
Thorpe wyłuszczył swój pomysł, a Manson uważnie słuchał.
- To może poskutkować - powiedział w końcu. - Działy się już dziwniejsze
rzeczy. Jednak jeśli to zrobimy, a ona znowu odmówi, nie będzie można znowu
spróbować. Ale zaproponowanie jej dużej sumy w gotówce też przyniesie nega
tywny rezultat. W porządku, niech pan zagra w ten sposób, jeśli umożliwi to od
kupienie akcji.
Thorpe zabrał się do roboty.
Shannon był w swoim londyńskim mieszkaniu tuż po dwunastej. Na wycieraczce leżał telegram od Langarottiego z Marsylii podpisany krótko, Jean" i zaadresowany do Keitha Browna. Zawierał tylko adres hotelu niedaleko centrum, gdzie Korsykanin zameldował się pod nazwiskiem Lavallon. Shannon zaaprobował wybór. Meldunek we francuskim hotelu wymaga wypełnienia formularzy, które są sprawdzane przez policję. A mógłby wzbudzić zdziwienie fakt, że ich stary znajomy, Langarotti, zamieszkał na ustroniu.
Shannon spędził dziesięć minut poszukując numeru kierunkowego i zamówił rozmowę. W hotelu powiedziano mu, że pan Lavallon wyszedł. Shannon zostawił więc wiadomość prosząc, żeby po powrocie pan Lavallon zadzwonił do pana Browna do Londynu. Wszyscy czterej najemnicy mieli jego numer.
Wysłał też telegram na poste restante do Endeana za nazwisko Walter Harris i powiadomił go o swoim powrocie. Poprosił o spotkanie w celu omówienia pewnych kwestii. Następny telegram wysłał do Janniego Dupree, prosząc o jak najszybszy kontakt.
Zadzwonił również do banku w Szwajcarii i dowiedział się, że połowa z dziesięciu tysięcy funtów, jakie miał otrzymać w charakterze zapłaty, została już przelana na jego konto, a kwota pochodziła od anonimowego nadawcy z Han-delsbanku. Najprawdopodobniej był to Endean. Shannon skrzywił się. Wiedział, że wypłacanie połowy sumy we wcześniejszym terminie jest praktykowane. Druga część zapłaty na pewno zostanie zrealizowana, ponieważ tak wielkie przedsiębiorstwo jak ManCon było bardzo zainteresowane pozbawieniem Kimby władzy.
Po południu Shannon napisał na maszynie pełny raport z podróży do Luksemburga i Hamburga z wyjątkiem wymieniania nazwisk dealerów i nazwy firmy prawniczej w Luksemburgu. Dołączył kompletną listę wydatków.
Skończył pisać po czwartej. Do tej pory nie jadł nic z wyjątkiem przekąski serwowanej na pokładzie samolotu. W lodówce znalazł pięć jajek, próbował zrobić omlet, ale musiał go wyrzucić i w końcu zdrzemnął się.
160
Obudził go Janni, który zapukał do drzwi tuż po szóstej, a pięć minut później zadzwonił telefon. To był Endean, który właśnie odebrał telegram na poczcie. Endean zorientował się szybko, że Shannon nie może swobodnie rozmawiać.
- Czy ktoś z panem jest? - zapytał.
-Tak.
- Czy to ktoś związany z naszą sprawą?
-Tak.
- Może w takim razie się spotkamy?
- Myślę, że powinniśmy - odpowiedział Shannon. - Co pan powie na jutro
rano?
- Dobrze. Czy jedenasta pasuje?
-Oczywiście.
- U pana w domu?
- Doskonale.
- Zatem będę o jedenastej - powiedział Endean i odłożył słuchawkę.
Shannon zwrócił się do Janniego:
- Jak ci leci, stary?
W ciągu tych trzech dni Janni niewiele załatwił. Zamówił skarpety, koszulki i bieliznę, które miały być dostarczone w piątek. Znalazł dostawcę bluz dreso-wych i złożył zamówienie. Ta sama firma oferowała również odpowiednie spodnie, ale biorąc pod uwagę zalecenia, Janni szukał kogoś innego, po to by nikt nie zorientował się, że potrzebny mu jest komplet. Dupree do tej pory nie wzbudził żadnych podejrzeń, ale Shannon polecił trzymać się pierwotnej wersji planu.
Janni obszedł również sklepy z butami, ale nigdzie nie znalazł odpowiedniego obuwia. Miał nadzieję, że uda mu się je kupić do końca tygodnia, a wtedy rozpocznie poszukiwania beretów, plecaków, chlebaków, pasów i śpiworów. Shannon polecił mu skontaktować się z pierwszym dostawcą i poprosić go o jak najszybsze wysłanie zamówionych bluz i bielizny do Marsylii. Obiecał Janniemu, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin dostanie od Langarottiego adres.
Zanim Dupree wyszedł, Shannon napisał list do Langarottiego do Marsylii i zaadresował na jego prawdziwe nazwisko. Przypomniał sobie o rozmowie, która miała miejsce sześć miesięcy wcześniej i dotyczyła między innymi handlu bronią. Langarotti wspomniał wtedy, że zna w Paryżu kogoś, kto może załatwić świadectwo końcowego użytkownika od dyplomaty z afrykańskiej ambasady. Shannon prosił o kontakt z tą osobą.
Kiedy skończył pisać, oddał list Janniemu, prosząc go o wysłanie ekspresem jeszcze tego samego wieczora z poczty przy Trafalgar Sąuare. Wyjaśnił, że mógłby zrobić to sam, ale musi czekać na telefon.
O ósmej już nieźle zgłodniał, kiedy zadzwonił Langarotti. Ledwie było go słychać - francuski system telekomunikacji nie należał do najnowocześniejszych.
Shannon zapytał go ogólnikowo, jak mu się powodzi. Zanim najemnicy wyjechali ostrzegł ich, żeby przez telefon nie mówili otwarcie o szczegółach akcji.
- Zameldowałem się w hotelu i wysłałem ci telegram z adresem - powiedział
Langarotti.
11 -Psy wojny
161
- Wiem. Dostałem go - odkrzyknął Shannon do słuchawki.
- Wynająłem skuter i objechałem wszystkie sklepy, które sprzedają towar ja
kiego poszukujemy. Jest kilku wytwórców, którzy by nam odpowiadali. Mam adre
sy trzech producentów łodzi i napisałem do każdego, żeby przysłał katalog. Powi
nienem je dostać w ciągu tygodnia. Wtedy zamówię najlepszy towar przez lokalnych
sprzedawców, podając im nazwy artykułów - zrelacjonował Langarotti.
- Dobry pomysł - przyznał Shannon. - A co z innymi rzeczami?
- To zależy od tego, na co się zdecydujemy po obejrzeniu katalogów. Jedno
pociąga za sobą drugie. Ale nie martw się. Na wybrzeżu jest cała masa tego towaru.
Na wiosnę każdy sklep w każdym porcie oferuje najnowszy model.
- Dobrze, w porządku - krzyczał Shannon. - Teraz słuchaj. Potrzebuję do
brego agenta eksportowego. I to wcześniej niż myślałem. Niedługo będę musiał
wysłać kilka ładunków stąd i z Hamburga.
- Znajdę go szybko - rzekł Langarotti. - Ale sądzę, że lepiej byłoby w Tulo-
nie. Pewnie wiesz, dlaczego.
Shannon domyślał się. Langarotti mógł wprawdzie używać w hotelu innego nazwiska, ale przy eksporcie towarów niewielkim statkiem musiałby zdradzić swoją tożsamość. Poza tym, w ostatnich latach policja w Marsylii wzmogła czujność i zaostrzyła kontrole w porcie. Mianowano nowego szefa urzędu celnego, który wprowadził prawdziwy terror. Działania te podjęto w celu ograniczenia handlu heroiną i zlikwidowania szlaku przerzutowego pomiędzy Francją a Nowym Jorkiem, ale kontrolowanie statków w poszukiwaniu narkotyków mogło ujawnić przerzut broni. To byłaby ironia losu.
- Rozumiem. Ty znasz teren najlepiej - powiedział Shannon. - Wyślij mi
depeszę z adresem najszybciej, jak będziesz mógł. Jest jeszcze jedna sprawa. Nada
łem dziś list do ciebie, który odbierzesz na głównej poczcie w Marsylii. Prześlij
mi telegraficznie nazwisko człowieka, o którego pytam, jak tylko dostaniesz list,
czyli w piątek rano.
- Dobrze. Czy to wszystko?
- Na razie tak. Wyślij mi katalogi, kiedy tylko je dostaniesz, razem z twoimi
uwagami i kalkulacją. Musimy zmieścić siew budżecie.
- W porządku. Cześć - zawołał Langarotti i Shannon odwiesił słuchawkę.
Zjadł samotnie kolację na Bois de St. Jean i poszedł wcześnie spać.
Endean zjawił się u Shannona następnego dnia o jedenastej. Przez godzinę czytał raport, a potem przedyskutowali wszystkie punkty.
- Nieźle - powiedział. - A jak pan ocenia sytuację?
- No cóż - odrzekł Shannon. - To dopiero początek. Pracujemy zaledwie
dziesięć dni, ale grunt został już przygotowany. Chcę złożyć wszystkie zamówie
nia do dwudziestego dnia, co daje nam czterdzieści dni na realizację. Następne
dwadzieścia dni muszę mieć na zgromadzenie wszystkiego i załadowanie dys
kretnie na statek. Po osiemdziesięciu dniach powinniśmy wypłynąć, jeśli będzie
my trzymać się planu. Przy okazji, wkrótce będę potrzebował więcej pieniędzy.
- Ma pan trzy i pół tysiąca w Londynie i jeszcze siedem tysięcy w Belgii -
sprzeciwił się Endean.
162
- Tak, wiem. Ale niedługo spodziewam się większych wydatków.
Wyjaśnił, że będzie musiał zapłacić Johannowi, hamburskiemu handlarzowi dwadzieścia sześć tysięcy dolarów, żeby ten mógł zorganizować dostawę z Madrytu w ciągu czterdziestu dni i przygotować ją do załadunku na statek. Następne cztery tysiące osiemset, również dla Johanna, na cały sprzęt dodatkowy. Kiedy dostanie świadectwo końcowego użytkownika, będzie mógł wysłać je Alainowi i od razu zapłaci mu siedem tysięcy dwieście dolarów za dostawę z Jugosławii.
- Koszty rosną- wyjaśnił Shannon. - Największe wydatki to oczywiście broń
i łódź. Pochłaniają ponad połowę całego budżetu.
- W porządku - zgodził się Endean. - Przekonsultuję to i przygotuję przekaz
na następne dwadzieścia tysięcy funtów do pana belgijskiego banku. Pieniądze
zostaną przelane, gdy zadzwonię do Szwajcarii. W ten sposób zajmie to godzinę,
a pan będzie miał pieniądze, gdy będą potrzebne - mówiąc to Endean wstał. -
Coś jeszcze?
- Nie - odrzekł Shannon. - Muszę znowu wyjechać podczas tego weekendu.
Nie będzie mnie prawdopodobnie przez większość przyszłego tygodnia. Chcia
łbym sprawdzić, jak idzie poszukiwanie statku, łodzi i silników w Marsylii oraz
broni w Belgii.
- Proszę mnie zawiadomić telegraficznie o wyjeździe i powrocie - zastrzegł
Endean.
W salonie dużego mieszkania przy Cottesmore Gardens panował półmrok. Grube zasłony w oknach nie przepuszczały najdrobniejszego promienia wiosennego słońca, jedynie przez wąską szparę pomiędzy nimi sączyło się słabe światło. Wokół czterech późnowiktoriańskich, sztywnych foteli stało mnóstwo stolików zastawionych przeróżnymi drobiazgami. Były tam guziki od starych mundurów, medale zdobyte w walkach dawno temu, szklane przyciski do papieru stylizowane na drezdeńskie laleczki z porcelany, kamee z podobiznami szkockich piękności i wachlarze, którymi chłodzono twarze na dawno już przebrzmiałych balach.
Na ścianach obitych wyblakłym brokatem wisiały portrety Montrose'ów, Monteagle'ów, Farąuharów i Frazerów, Murrayów i Mintoe'ów. Patrząc na nie można było zadać sobie pytanie, czy to możliwe, by jedna kobieta miała aż tylu przodków. No cóż, u Szkotów wszystko jest możliwe.
Nad kominkiem, wyglądającym tak, jakby nigdy nie płonął w nim ogień, wisiał portret większy od pozostałych, namalowany znacznie później niż inne. Nawet on zdążył już jednak wyblaknąć ze starości. Przedstawiał mężczyznę w narodowym stroju. Jego twarz okalały rude bokobrody, a wzrok skierowany był w głąb pokoju, jak gdyby jego właściciel wypatrywał tam kulisa uchylającego się od pracy na plantacji. "Sir łan Macallister, Kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego", głosił podpis na tabliczce.
Martin Thorpe ponownie spojrzał na panią Macallister, która siedziała w fotelu majstrując przy aparacie słuchowym zawieszonym na piersi. Próbował zro-
163
zumieć coś z mamrotania i nagłych chaotycznych dygresji wypowiadanych z obcym akcentem.
- Przychodzili tu różni ludzie, panie Martin - mówiła. Upierała się przy nazy
waniu go Martin, chociaż przedstawił się jej dwa razy. - Ale nie wiem, po co miała
bym je sprzedać. To była firma mojego męża, nie rozumie pan? On założył wszyst
kie plantacje, które przynosiły pieniądze. To było jego dzieło. Teraz przychodzą
jacyś ludzie, chcą kupić firmę i wszystko, co do niej należy - budynki, tereny. Nie
rozumiem tego wszystkiego, w ogóle nie rozumiem i nie sprzedam...
- Proszę posłuchać, lady Macallister...
Mówiła dalej, jakby go nie słyszała. Tak zresztą było w rzeczywistości, bo aparat słuchowy nie działał prawidłowo z powodu jej ciągłych manipulacji. Thorpe zaczynał rozumieć, dlaczego inni nabywcy odeszli z niczym.
- Mój drogi mąż, świeć Panie nad jego duszą, nie zostawił mi majątku. Kiedy
zabili go ci straszni Chińczycy, byłam na urlopie w Szkocji i już stamtąd nie wró
ciłam. Tak mi doradzono. Ale plantacje należą do spółki, a mąż zostawił mi dużą
część akcji. To był spadek po nim, rozumie pan? Nie mogę sprzedać spadku.
Thorpe miał na końcu języka stwierdzenie, że spółka jest bezwartościowa, ale powstrzymał się.
- Lady Macallister - zaczaj znowu.
- Musi pan mówić prosto do aparatu. Jest głucha jak pień - doradziła towa
rzyszka staruszki.
Thorpe kiwnął głową w podziękowaniu i dopiero teraz przyjrzał się kobiecie uważniej. Była grubo po sześćdziesiątce i miała spojrzenie kogoś, kto był kiedyś niezależny, ale przez odmienne koleje losu został zmuszony znosić trudne położenie i spełniać polecenia kapryśnych i kłopotliwych ludzi.
Thorpe wstał i zbliżył się do zgrzybiałej staruszki w fotelu. Mówił prosto do aparatu słuchowego.
- Lady Macallister, osoby, które reprezentuję nie chcą zmieniać charakteru
spółki. Przeciwnie, chcą włożyć w nią dużo pieniędzy i spowodować, żeby zno
wu przynosiła dochody i była znana. Chcemy prowadzić plantacje w ten sposób,
w jaki robił to pani mąż.
Po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy blisko godzinę temu, w oczach staruszki coś błysnęło.
- Tak, jak to robił mój mąż? - zapytała.
- Oczywiście - wrzasnął Thorpe. Spojrzał na portret tyrana wiszący na ścia
nie. - Chcemy znów odbudować dzieło jego życia, tak jak on by tego pragnął.
Chcemy uczynić plantacje Macallistera pomnikiem jego życia i pracy.
Ale myśli staruszki znowu gdzieś uciekły.
- Nigdy nie postawili mu pomnika - wymamrotała. - Próbowałam, wie pan,
pisałam do władz. Powiedziałam, że zapłacę, ale odpowiedzieli, że nie ma miej
sca. Nie ma miejsca. Stawiają mnóstwo pomników, a dla mojego lana nie ma
miejsca.
-Wystawią mu pomnik, jeśli firma znów stanie się bogata - krzyknął Thorpe do aparatu. - Muszą to zrobić. Jeśli spółka będzie bogata, może nalegać w spra-
164
wie pomnika. Może ufundować stypendium lub założyć fundację imieniem lana Macallistera, tak aby ludzie pamiętali o nim.
Tego argumentu używał już wcześniej, ale widocznie staruszka nie usłyszała go lub nie zrozumiała. Tym razem jednak do niej dotarł.
- To by kosztowało mnóstwo pieniędzy - mamrotała. - Nie jestem bogata.
W rzeczywistości była niezmiernie bogata, ale nie zdawała sobie z tego sprawy.
- Pani nie musi za to płacić, lady Macallister - powiedział Thorpe. - Zapłaci
spółka. Ale najpierw musi stanąć na nogi. A to oznacza koszty, które mogliby
pokryć moi przyjaciele.
- Nie wiem, nie wiem - jęknęła i zaczęła pociągać nosem. Wyciągnęła z rę
kawa batystową chusteczkę. - Nie rozumiem tych spraw. Gdyby tylko mój drogi
łan był tutaj. Albo pan Dalgleish. Zawsze pytam go o radę. I on podpisuje wszyst
kie moje papiery. Pani Barton, chciałabym wrócić do pokoju.
- Wystarczy na dziś - powiedziała towarzyszka lady Macallister. - Chodź
my. Czas na lekarstwo i drzemkę.
Pomogła swojej chlebodawczyni wstać z fotela i wyprowadziła ją z salonu na korytarz. Przez otwarte drzwi Thorpe słyszał, jak namawia staruszką łagodnie do pójścia do łóżka. Dochodziły do niego także protesty starszej pani podczas przyjmowania lekarstwa.
Po chwili pani Barton wróciła do salonu.
- Jest w łóżku - powiedziała. - Musi trochę odpocząć.
Thorpe uśmiechnął się zrezygnowany.
- Wygląda na to, że przegrałem - stwierdził smutno. - A wie pani, że akcje
nie są wiele warte, dopóki spółka nie zostanie odmłodzona przez nowy zarząd
oraz świeży kapitał, który mogliby wnieść moi wspólnicy.
Wstał i zwrócił się w kierunku drzwi.
- Przykro mi, że sprawiłem pani tyle kłopotu - dodał.
- Jestem przyzwyczajona do kłopotów - odpowiedziała pani Barton, a jej
twarz złagodniała. Minęło wiele czasu, od kiedy ktoś przepraszał ją za kłopoty.
- Może ma pan ochotę na filiżankę herbaty? Zwykle piję herbatę o tej porze.
Jakiś przebłysk intuicji kazał Thorpe'owi przyjąć to zaproszenie. Poczuł się
prawie jak w domu, kiedy usiedli nad gorącym czajniczkiem w kuchni, będącej domeną pani Barton. Kuchnia matki Martina w Battersea wyglądała podobnie. Pani Barton opowiedziała mu o lady Macallister, ojej kaprysach, humorach i uporze, oraz o tym, jak potrafi wykorzystywać swoją głuchotę.
- Nie dotarłyby do niej pana argumenty, panie Thorpe, nawet gdyby zapropo
nował pan wstawienie pomnika tego starego wilkołaka do salonu.
Thorpe był zdziwiony. Najwyraźniej swoje zdanie przedstawiała tylko wtedy, kiedy jej chlebodawczyni nie było w pobliżu.
- Robi to, co jej pani każe, prawda? - powiedział.
- Życzy pan sobie jeszcze jedną filiżankę? - zapytała. Nalewając, szepnęła:
- No tak, zrobi to, co jej powiem. Jest ode mnie uzależniona i wie o tym. Gdybym
odeszła, nigdy nie znalazłaby nikogo do towarzystwa. Ludzie nie są przygotowa
ni do podjęcia takich obowiązków w dzisiejszych czasach.
165
- Nie ma pani łatwego życia, pani Barton.
- Owszem - przyznała krótko. - Ale mam dach nad głową, wyżywienie i ubra
nie. Za to się płaci.
- Jest pani wdową? - zapytał Thorpe łagodnie.
-Tak.
Obok zegara stała fotografia młodego mężczyzny w mundurze pilota RAF-u. Nosił skórzaną kurtkę, wzorzysty szalik i uśmiechał się szeroko. Był trochę podobny do Martina Thorpe'a.
- To pani syn? - zapytał.
Pani Barton wpatrywała się w zdjęcie.
- Tak. Zestrzelono go nad Francją w czterdziestym trzecim roku.
- Tak mi przykro.
- To było dawno temu. Czas leczy rany.
- Więc nie będzie nikogo, kto zaopiekuje się panią po śmierci lady Macalli-
ster?
-Nie.
-1 jak pani sobie poradzi?
- Jakoś to będzie. Na pewno zostawi mi coś w spadku. Opiekuję się nią od
szesnastu lat.
- O, tak, na pewno coś pani zapisze.
Thorpe spędził w kuchni następną godzinę, a kiedy wyszedł, miał znacznie lepszy humor. Udało mu się dodzwonić z budki do biura ManConu. W ciągu dziesięciu minut Endean spełnił prośbę Thorpe'a.
Broker ubezpieczeniowy w West Endzie zgodził się zostać w biurze do późna i następnego ranka przyjąć pana Thorpe'a.
Johann Schlinker przyleciał do Londynu z Hamburga w czwartek wieczorem. Rano umówił się telefonicznie z pewnym człowiekiem, dzwoniąc do jego domu.
O dziewiątej spotkał się z nim na kolacji. Był to dyplomata pracujący w ambasadzie Iranu. Kolacja była wystawna i bardzo kosztowna, zwłaszcza że na koniec Niemiec wręczył dyplomacie kopertę zawierającą równowartość tysiąca funtów. W zamian również otrzymał kopertę i od razu sprawdził zawartość. Był tam list napisany na firmowym papierze ambasady, zaadresowany do wszystkich zainteresowanych. Jego treść informowała, że niżej podpisany, będący pracownikiem ambasady Iraku otrzymał upoważnienie od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych swego kraju do ustanowienia pana Schlinkera pełnomocnikiem w negocjacjach w sprawie zakupu czterystu tysięcy sztuk amunicji kalibru dziewięć milimetrów. Naboje mają być wysłane do Iraku w celu uzupełnienia zapasów policji. List podpisał dyplomata i przystawił pieczęć, jaką zwykle posługuje się wyłącznie ambasador. Dalej list zawiadamiał, że zakup zostanie wykorzystany wyłącznie przez kraj nabywcy i w żadnych warunkach nie zostanie przekazany, w całości ani częściowo, do innego państwa. To było świadectwo końcowego użytkownika.
166
Kiedy się rozstali, było zbyt późno, żeby Niemiec wraca} do kraju, spędził więc noc w Londynie i wyjechał następnego ranka.
W piątek, o jedenastej rano, Cat Shannon zadzwonił do Marka Vlamincka do Ostendy.
- Czy znalazłeś człowieka, którego kazałem ci wyśledzić? - zapytał. Już
wcześniej ostrzegł Belga, żeby wypowiadał się ostrożnie przez telefon.
- Tak, znalazłem go - powiedział Marc. Siedział właśnie na łóżku, w którym
pochrapywała cicho Anna. Baf zwykle zamykano pomiędzy trzecią a czwartą rano,
więc oboje wstawali po południu.
- Czy jest przygotowany na rozmowy o towarze? - zapytał Shannon.
- Myślę, że tak - odpowiedział Marc. - Nie wyjaśniałem mu dokładnie spra
wy, ale jego znajomi mówią, że robi interesy z ludźmi, którzy zostaną mu przed
stawieni przez przyjaciół.
- Czy nadal ma towar, o którym mówiłem ci ostatnim razem?
- Tak. Ma go cały czas.
- W porządku - stwierdził Shannon. - Umów się z nim i powiedz, że znasz ko
goś, kto chciałby pogadać o interesach. Powiedz, że to dobry i wiarygodny klient,
Anglik nazwiskiem Brown. Zresztą wiesz, co powiedzieć, żeby się facet zaintereso
wał. Powiedz też, że klient będzie chciał wypróbować towar podczas spotkania i jeśli
mu się spodoba, omówi warunki płatności i dostawy. Zadzwonię do ciebie przed koń
cem tygodnia i dam ci znać, gdzie i kiedy będziemy mogli się spotkać. Zrozumiałeś?
- Jasne - odpowiedział Marc. - Załatwię to w ciągu najbliższych kilku dni.
Umówię się z nim na jakiś konkretny termin i potwierdzę później.
Wymienili zwykłe uprzejmości i zakończyli rozmowę.
Shannon otrzymał depeszę z Marsylii o wpół do trzeciej. Było w niej nazwisko Francuza i adres. Langarotti zapewniał, że porozumie się telefonicznie z tym człowiekiem i poleci mu Shannona. Wspomniał też, że poszukiwania agenta żeglugowego są na dobrej drodze i w ciągu pięciu dni będzie mógł dać Shannonowi adres.
Shannon zadzwonił do biura linii lotniczych UTA na Piccadilly. Zarezerwował bilet na niedzielę do Afryki z lotniska Le Bourget w Paryżu, a w biurze BEA - bilet do Paryża na pierwszy lot następnego dnia, czyli w sobotę.
Następnie włożył do koperty dwa tysiące funtów, które otrzymał z Niemiec i wsunął jąna dno torby podróżnej. Na londyńskim lotnisku celnicy nie zezwalają na wywóz kwot większych niż dwadzieścia pięć funtów gotówką i trzysta w czekach podróżnych.
Tuż po lunchu sir James Manson wezwał Simona Endeana do swojego biura. Przeczytał raport Shannona i był wyraźnie zdziwiony szybkością, z jaką był realizowany plan zaproponowany przez najemnika. Sprawdził i zaakceptował wydana. Jeszcze
167
bardziej ucieszyła go długa rozmowa telefoniczna, jaką przeprowadził z Thorpe 'em, który spędził pół nocy i większość ranka u brokera ubezpieczeniowego.
- Więc mówi pan, że Shannona nie będzie w Londynie przez najbliższy ty
dzień? - zapytał Endeana, gdy ten wszedł do jego biura.
- Tak, sir.
- Dobrze. Mam tu robotę, która musi być wykonana prędzej czy później, więc
nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zrobić to teraz. Proszę wziąć formularz umowy
o pracę, taki jakich używamy przy zatrudnianiu przedstawicieli z Afryki. Zaklei pan
nazwę ManConu taśmą i wpisze w to miejsce nazwę Bormacu. Proszę następnie wy
pełnić formularz na nazwisko Antoine Bobi, jako reprezentanta w Afryce Zachodniej
z pensją pięciuset funtów miesięcznie. Kiedy pan skończy, proszę mi pokazać.
- Bobi? - zapytał Endean. - Ma pan na myśli pułkownika Bobiego?
- Właśnie jego. Nie chcę, żeby przyszły prezydent Zangaro wymknął mi się
z rąk. W przyszłym tygodniu, w poniedziałek pojedzie pan do Cotonou zobaczyć
się z pułkownikiem i przekonać go, że spółka Bormac, którą pan reprezentuje,
jest zainteresowana jego zdolnościami i talentem do interesów i chciałaby go za
trudnić jako konsultanta w Afryce Zachodniej. Proszę się nie martwić, on nigdy
nie sprawdzi co to jest Bormac i czy rzeczywiście jest pan czyimś przedstawicie
lem. Jak znam ludzi tego pokroju, to wysokość uposażenia przekona go o wiary
godności. Będzie dla niego jak manna z nieba.
Powie mu pan też, że o swoich obowiązkach dowie się później, a jedynym warunkiem zatrudnienia jest to, że przez następne trzy miesiące lub do czasu kolejnej pana wizyty nie może się ruszać z domu ani na krok. Proszę go też poinformować, że jeśli pozostanie na miejscu, otrzyma premię. Pieniądze w miejscowej walucie zostaną przelane na jego konto. Nie damy mu gotówki, bo mógłby się ulotnić. I ostatnia sprawa. Kiedy kontrakt będzie gotowy, trzeba zrobić kopię, aby ukryć ślady sfałszowania. Zabierze ją pan ze sobą. A jeśli chodzi o datę, ostatnia cyfra musi być zamazana. Niech pan to zrobi własnoręcznie.
Endean zapamiętał instrukcje i wyszedł, żeby załatwić fałszywe zatrudnienie dla pułkownika Antoine'a Bobiego.
W piątkowe popołudnie, o czwartej, Thorpe opuścił ponury apartament w Ken-sington z czterema egzemplarzami przeniesienia własności akcji podpisanymi przez panią Macallister i poświadczonymi przez panią Barton. Miał także list podpisany przez staruszkę z instrukcjami dla pana Dalgleisha, jej prawnika w Dun-dee, aby przekazał akcje panu Thorpe'owi, oczywiście po przedstawieniu listu, dokumentu tożsamości i koniecznie czeku.
Nazwisko nabywcy na dokumencie nie zostało wypełnione, ale pani Macallister nie zauważyła tego. Była zbyt przerażona na myśl, że pani Barton spakuje walizki i wyjedzie. Jeszcze tego samego dnia w banku Zwingli miano wpisać w odpowiednim miejscu panów: Adamsa, Balia, Cartera i Daviesa. W następny poniedziałek na dokumentach powinien podpisać się doktor Steinhofer. Przystawienie pieczęci banku oznaczało zakończenie formalności. Cztery czeki wystawione przez czterech udziałowców potwierdzały, że każdy z nich nabył siedem i pół procenta akcji spółki Bormac.
168
Kupno trzystu tysięcy akcji po dwa szylingi kosztowało Mansona trzydzieści tysięcy funtów. Na giełdzie akcje były po szylingu i pensie. Kolejne trzydzieści tysięcy funtów Manson podjął tego samego dnia z różnych kont, by wpłacić je godzinę później na nowe konto, założone dla pani Barton. Pieniądze miały zapewnić jej życie wolne od trosk i zmartwień.
Thorpe uważał, że cena nie była wysoka, a co ważniejsze przeprowadzenia transakcji nie da się wyśledzić. Na żadnym dokumencie nie widniało nazwisko Thorpe'a, a renta pani Barton była wypłacana przez adwokata, który dostawał honorarium między innymi za to, by trzymać gębę na kłódkę. Pani Barton wyglądała na osobę dość rozsądną, aby zrobić to samo. A poza tym cała sprawa została załatwiona legalnie.
ROZDZIAŁ 14
Benoit Lambert, znany przyjaciołom i policji jako Benny, był małą płotką świata podziemnego. Choć podawał się za najemnika, jego jedyny kontakt z tym zawodem miał miejsce, gdy policja poszukiwała go w okolicach Paryża, a Benny złapał samolot do Afryki i uciekł. Zaciągnął się wtedy do Szóstego Komanda pod dowództwem Oenarda.
Z jakichś dziwnych powodów dowódcy spodobał się ten tchórzliwy człowieczek. Denard dał mu pracę w kancelarii, co miało go uchronić przed walką. Okazał się użyteczny, bo mógł wykazać się jedynym talentem jaki posiadał. Był prawdziwym czarodziejem, jeśli chodzi o zdobywanie poszukiwanych towarów. Umiał wyczarować jajka tam, gdzie nie było kur i whisky tam, gdzie nie było gorzelni. Dla każdego dowództwa taki człowiek jest cenny, i zazwyczaj ktoś taki się znajduje. Benny przebywał w Szóstym Komandzie przez prawie rok, aż do maja sześćdziesiątego siódmego kiedy doszły do niego słuchy, że Dziesiąte Komando Schram-me'a weźmie udział w obaleniu kongijskiego rządu. Przeczuwał - słusznie, jak się później okazało - że Denard i jego ludzie zostaną wciągnięci do walki. Dla Lamberta był to doskonały moment, aby oddalić się w innym kierunku. Ku jego zdziwieniu, pozwolono mu odejść.
Po powrocie do Francji mówił o sobie, że jest najemnikiem, a nieco później podawał się też za handlarza bronią. Najemnikiem oczywiście nie był, ale jeśli chodzi o broń, przy jego różnorodnych kontaktach udawało mu się czasem zdobyć pistolety albo skrzynkę nabojów. Któregoś dnia poznał afrykańskiego dyplomatę, który mógł załatwić świadectwo końcowego użytkownika ze wszystkimi potrzebnymi podpisami i pieczęciami. Osiemnaście miesięcy później wspomniał o tym w barze Korsykaninowi zwanemu Langarotti.
Mimo to był zdziwiony, kiedy Langarotti zadzwonił do niego w piątek wieczorem pytając, czy może go odwiedzić w domu następnego dnia lub w niedzielą. Chciał przyjść z Catem Shannonem. Benny słyszał o Shannonie, a co więcej był świadom, jaką nienawiść żywi do irlandzkiego najemnika Charles Roux. Sły-
169
szał już dawno pogłoskę krążącą wśród najemników w Paryżu, że Roux jest gotów dobrze zapłacić za informacje o miejscu pobytu Shannona. Po chwili namysłu Lambert zgodził się na tę wizytę.
- Tak, myślę, że mogę uzyskać certyfikat - powiedział, kiedy Shannon skoń
czył wyjaśniać, o co mu chodzi. - Ten człowiek jest nadal w Paryżu. Często robię
z nim interesy.
Kłamał, jego interesy były sporadyczne, ale miał pewność, że uda mu się to załatwić.
- Ile? - spytał krótko Shannon.
- Piętnaście tysięcy franków - odpowiedział Benny Lambert.
- Cholera - zaklął Shannon. - Zapłacę ci tysiąc funtów. To i tak jest za dużo.
Lambert przeprowadził w myślach obliczenia. Ta suma dawała ponad jede
naście tysięcy franków po aktualnym kursie.
- W porządku - powiedział.
- Piśniesz słowo, a poderżnę ci gardło jak kurczakowi - ostrzegł Shannon. -
Albo lepiej powiem Korsykaninowi, żeby to zrobił. On najpierw wypruje ci flaki.
- Nie powiem ani słowa - zaprotestował Benny. - Tysiąc funtów i będziesz
miał zaświadczenie w ciągu czterech dni. Ani słowa nikomu.
Shannon położył na stole pięćset funtów.
- Połowa teraz, połowa później - powiedział.
Lambert chciał zaprotestować, ale uświadomił sobie, że to nic nie da. Irlandczyk mu nie ufał.
- Zadzwonię do ciebie w środę - uprzedził Shannon. - Odbiorę zaświadcze
nie i zapłacę drugą połowę.
Kiedy odszedł, Benny długo zastanawiał się, co ma zrobić. W końcu zdecydował się zdobyć zaświadczenie, odebrać resztę pieniędzy, a potem zadzwonić do Rouxa.
Następnego wieczora Shannon odleciał do Afryki i wylądował tam w poniedziałek o świcie.
Z lotniska długo jechał zakurzoną i trzęsącą się taksówką. Panowała nadal pora sucha, niebo nad plantacjami palmowymi było olśniewająco niebieskie i całkowicie bezchmurne. Pomimo sześciogodzinnego lotu bez zmrużenia oka Shannon cieszył się, że powrócił do Afryki chociaż na półtora dnia.
Tu wszystko było mu znacznie bliższe niż w miastach Europy Zachodniej. Znane dźwięki i zapachy, wieśniacy idący skrajem drogi na targ, kolumny kobiet niosących ładunki na głowach.
W każdej mijanej wsi w cieniu palm rozkładano towary. Słychać było targowanie się i rozmowy kupujących i sprzedających. Stoiska obsługiwały kobiety, podczas gdy mężczyźni siedzieli w cieniu i rozmawiali o ważnych sprawach, w których tylko oni się orientowali. Nagie, brązowe dzieci biegały wzbijając kurz pomiędzy stoiskami i nogami rodziców.
Shannon otworzył obydwa okna. Wdychał zapach palm, dymiących ognisk i brązowych rzek, które mijali. Z lotniska zatelefonował pod numer, który podał
170
mu dziennikarz i dowiedział się, że jest oczekiwany. Przed dwunastą przybył do willi leżącej z dala od drogi w małym parku.
Strażnicy przy bramie zrewidowali go od stóp do głów, zanim jeszcze zdążył zapłacić taksówkarzowi. W środku rozpoznał jednego z czarnych służących, pracującego dla człowieka, z którym chciał się zobaczyć. Służący uśmiechnął się szeroko. Zaprowadził Shannona do jednego z trzech budynków stojących w parku i wskazał mu pusty pokój. Shannon czekał tam samotnie pół godziny.
Wyglądał przez okno, czując jak powiew klimatyzacji suszy jego ubranie, gdy nagle usłyszał skrzypnięcie drzwi i odgłos kroków za sobą. Odwrócił się.
Generał wyglądał tak samo jak wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni nocą na lądowisku. Ta sama rozwichrzona broda, ten sam głęboki głos.
- Witam, majorze Shannon. Widać nie może pan wytrzymać z dala od Afry
ki?
Jak zwykle żartował. Wymienili uścisk dłoni.
- Przyjechałem, ponieważ potrzebuję rady. Jest coś, o czym powinniśmy po
rozmawiać. Mam pewien pomysł.
- Biedny wygnaniec niewiele może zaoferować - powiedział generał. - Ale
zawsze chętnie poznam pana plany. Jeśli dobrze pamiętam, zazwyczaj miewał
pan niezłe pomysły.
- Nawet jako wygnaniec ma pan jedną rzecz, którą mógłbym wykorzystać -
powiedział Shannon. - Lojalność i oddanie ludzi. A ja właśnie ich potrzebuję.
Rozmowa przeciągnęła się do lunchu i trwała przez całe popołudnie. Gdy zapadły ciemności, nadal dyskutowali nad wykresami, które Shannon porozkładał na stole. Na wypadek rewizji celnej przywiózł ze sobą tylko czysty papier i kolorowe flamastry.
Przed zachodem słońca doszli do porozumienia, a przez noc opracowali plan. O trzeciej nad ranem po Shannona podjechał samochód, aby zabrać go na lotnisko. O świcie miał samolot powrotny do Paryża.
Uścisnęli sobie dłonie nad czekającym w samochodzie śpiącym szoferem.
- Będę w kontakcie, panie generale - powiedział Shannon.
- A ja wyślę natychmiast moich emisariuszy - odpowiedział generał. - W ciągu
dwóch miesięcy ludzie będą na miejscu.
Shannon był strasznie zmęczony. Doszły do głosu trudy ciągłych podróży, nieprzespane noce, nie kończące się przemieszczanie z lotnisk do hoteli, spotkania, rozmowy. Po raz pierwszy od dwóch dni zasnął w samochodzie, a później ponownie w samolocie lecącym do Paryża. Nie był to sen głęboki. Samolot miał kilka postojów, podczas których najemnik otwierał oczy: godzina w Ouagadougou, potem jakieś zapomniane przez Boga lotnisko w Mauretanii, i wreszcie w Marsylii. Dotarł na lotnisko Le Bourget tuż przed szóstą wieczorem. Tak skończył się dzień piętnasty.
Podczas gdy Shannon lądował w Paryżu, Martin Thorpe jechał slipingiem do Glasgow, Stirling i Perth. Stamtąd mógł złapać połączenie do Dundee, gdzie znąj-
171
dowało sią biuro prawnicze Dalgleish & Dalgleish. W teczce miał dokumenty podpisane przez panią Macallister i poświadczone przez panią Barton razem z czterema czekami wystawionymi przez bank Zwingli w Zurychu, każdy na sumą siedmiu i pół tysiąca funtów. Za tą kwotę można było nabyć siedemdziesiąt piąć tysięcy akcji Bormacu należących do pani Macallister.
Jechał w przedziale sypialnym pierwszej klasy, myśląc o tym, że ta podróż wszystko zmieni. Za trzy tygodnie zostanie nowym dyrektorem firmy nominowanym przez Mansona. Usadowił się wygodnie, teczkę położył pod poduszką, a potem zagapił się w sufit i rozmyślał o świetlanej przyszłości.
L
Shannon zamieszkał w hotelu niedaleko kościoła św. Magdaleny w sercu paryskiej ósmej dzielnicy. Nie mógł skorzystać ze swojej zwykłej meliny na Mont-martrze, bo tam znany był jako Carlo Shannon, a teraz posługiwał się nazwiskiem Keith Brown. Ale hotel Plaza-Surene był dobrą namiastką. Wykąpał sią, ogolił i zamierzał pójść na kolację. Zamówił telefonicznie rezerwacją w swojej ulubionej restauracji Mazagran, a pani Michele obiecała mu filet mignon przyrządzony tak, jak lubił, sałatę oraz butelką Pot de Chirouble.
Zamówił też dwie rozmowy z przywołaniem. Jako pierwszy zgłosił sią La-vallon z Marsylii.
- Czy masz już adres tego agenta żeglugowego? - zapytał Shannon, kiedy
wymienili pozdrowienia.
- Tak - odpowiedział Korsykanin. - W Tulonie. Bardzo dobry, odpowie
dzialny i solidny. Ma własny skład na przystani.
- Przeliteruj mi nazwę - poprosił Shannon. Miął gotowy papier i ołówek.
- Agencja Maritime Duphot - przeliterował Langarotti i podyktował adres. -
Wyślij tam towar zaznaczając wyraźnie, że to własność pana Langarottiego.
Shannon odłożył słuchawkę i natychmiast zgłosiła sią recepcja hotelowa powiadamiając go, że ma na linii rozmową z panem Dupree z Londynu.
Shannon podyktował mu nazwę i adres agencji w Tulonie, litera po literze.
- W porządku - powiedział Janni. - Pierwszy z czterech ładunków jest zapa
kowany i przygotowany. Powiem dostawcom w Londynie, żeby wysłali to tak
szybko, jak się da. Aha, przy okazji, znalazłem buty.
- Doskonale - odpowiedział Shannon. - Dobra robota.
Zamówił jeszcze jedną rozmowę, tym razem do Ostendy. Czekał piętnaście minut, zanim usłyszał w słuchawce głos Vlamincka.
- Jestem w Paryżu - oznajmił Shannon. - Ten facet z towarem, który chcia
łbym sprawdzić...
- Tak - odpowiedział Marc. - Skontaktowałem sią z nim. Może sią z tobą
spotkać, by omówić warunki i cenę.
- Świetnie. Będą w Belgii w czwartek wieczorem albo w piątek rano. Po
wiedz mu, że proponują piątek rano po śniadaniu w moim pokoju w Holiday Inn
koło lotniska.
- Wiem, gdzie. W porządku, przekażą mu to i oddzwonią.
172
- Zadzwoń do mnie jutro pomiędzy dziesiątą a jedenastą- zakończył Shan-non i odwiesił słuchawkę.
Dopiero wtedy włożył marynarkę i poszedł na długo oczekiwaną kolację. A potem miał zamiar porządnie się wyspać.
Gdy Shannon spał, Simon Endean wyruszał w drogę do Afryki. Przybył do Paryża pierwszym poniedziałkowym samolotem i natychmiast pojechał taksówką do ambasady Dahomeju przy alei Wiktora Hugo. Wypełnił tam długi formularz wizowy na sześciodniowy turystyczny wyjazd. Wiza była gotowa do odebrania tuż przed zamknięciem biura, więc zdążył jeszcze złapać samolot do Cotonou przez Niamey. Shannon nie byłby szczególnie zdziwiony, gdyby wiedział, że Endean leci do Afryki. Zorientował się, że pułkownik Bobi przebywający na uchodźc-twie ma odegrać jakąś rolę w planie Jamesa Mansona, a tymczasem ukrywa się gdzieś na mangrowym wybrzeżu. Ale gdyby Endean wiedział, że Shannon właśnie wrócił z tajnego spotkania z generałem w tym samym rejonie Afryki, z pewnością nie udałoby mu się usnąć tej nocy na pokładzie DC-8 linii UTA, pomimo proszka, jaki zażył by zapewnić sobie nieprzerwany odpoczynek.
Marc Vlaminck zadzwonił do Shannona do hotelu piętnaście po jedenastej następnego dnia.
- Zgadza się na spotkanie i przyniesie próbkę- powiedział Belg. - Czy chcesz,
żebym ja także był?
- Oczywiście - odparł Shannon. - Kiedy przyjdziecie do hotelu, zapytaj re
cepcjonistę o pokój pana Browna. Jeszcze jedna rzecz. Czy kupiłeś tę furgonetkę,
0 którą cię prosiłem?
- Tak, a co?
- Czy ten facet ją widział?
Po chwili namysłu Marc odpowiedział: -Nie.
- Nie zabieraj jej do Brukseli. Wynajmij samochód i przyjedź nim. Po dro
dze możesz zabrać tego człowieka. Rozumiesz?
- Tak - odpowiedział Vlaminck ze zdziwieniem. - Zrobię, jak mówisz.
Shannon ciągle leżał w łóżku, ale czuł się już nieco lepiej. Zamówił śniadanie
1 spędził pięć minut pod prysznicem, spłukując się cztery minuty gorącą wodą,
a minutę zimną.
Kiedy skończył, na stoliku czekały kawa i rogaliki. Zadzwonił jeszcze do Benny Lamberta w Paryżu i do Steina do Luksemburga.
- Czy masz dla mnie list? - zapytał Lamberta.
- Tak, dostałem go wczoraj - odpowiedział Lambert przytłumionym głosem.
- Na szczęście mój kontakt miał dyżur w poniedziałek, więc mogłem spotkać się
z nim po pracy. Przygotował list polecający wczoraj wieczorem. Kiedy mam go
dostarczyć?
- Dziś po południu - odpowiedział Shannon.
- Dobrze. A moje honorarium?
173
-Nie martw się. Dostaniesz je.
- Przyjdź do mnie o trzeciej - zaproponował Lambert.
Shannon zastanowił się przez chwilę.
- Nie, ty przyjdź do mnie - powiedział i podał Lambertowi adres hotelu.
Wolał spotkać się z nim w miejscu publicznym. Ku jego zdziwieniu Lambert zgo
dził się na to od razu, a w jego głosie słychać było źle ukrywane podniecenie. Coś
było nie tak, ale Shannon nie był w stanie sprecyzować, co. Nie wiedział, że przed
chwilą podał Lambertowi informacje, które wkrótce dotrą do Rouxa.
Stein rozmawiał akurat z drugiego telefonu, więc Shannon powiedział, że odezwie się jeszcze raz. Dodzwonił się godzinę później.
-Telefonuję w sprawie założycielskiego spotkania mojej spółki Tyrone Holdings - zaczął.
- Ach, to pan Brown - odezwał się Stein. - Wszystko jest na dobrej drodze.
Co pan proponuje?
- Dziś po południu - odpowiedział Shannon. Uzgodnili, że spotkanie odbę
dzie się w biurze Steina o trzeciej. Shannon zarezerwował bilet na ekspres z Pa
ryża do Luksemburga na dziewiątą rano następnego dnia.
- Muszę przyznać, że to wszystko wydaje mi się bardzo, bardzo dziwne.
Wygląd i zachowanie pana Duncana Dalgleisha odpowiadały atmosferze jego
biura, które mogłoby służyć jako dekoracja do sceny odczytywania testamentu sir Waltera Scotta.
Dokładnie obejrzał i przeczytał cztery formularze przekazania akcji, podpisane przez panią Macallister i poświadczone przez panią Barton. Kilka razy mruknął: "Aha", a spojrzenie, jakie rzucił młodemu mężczyźnie z Londynu było pełne dezaprobaty. Ponadto był nieprzyzwycząjony do oceniania czeków bankowych ze Szwajcarii. Przejrzał jeszcze raz dokumenty i odezwał się:
- Muszę panu powiedzieć, że pani Macallister była już dwukrotnie namawia
na do sprzedaży tych akcji. Zawsze zwracała się do mnie z prośbą o radę i zawsze
odradzałem jej te transakcje - ciągnął.
Thorpe pomyślał sobie, że pewnie wielu klientów pana Dalgleisha trzyma zgodnie z jego radami mnóstwo bezwartościowych akcji, ale powstrzymał się od komentarza.
- Panie Dalgleish, musi pan wziąć pod uwagę, że osoby, które reprezentuję
zapłaciły za akcj e prawie dwa razy więcej niż są one warte na giełdzie. Pani Macal
lister ze swej strony dobrowolnie podpisała przeniesienie praw własności i upo
ważniła mnie do odebrania akcji po przekazaniu panu czeków na sumę trzydziestu
tysięcy funtów. Oto one.
Starszy mężczyzna westchnął cicho.
- To takie dziwne, że pani Macallister nie zapytała mnie wcześniej o zdanie -
powiedział smutno. - Zwykle korzystała z moich rad we wszystkich finansowych
sprawach. Mam na to pełnomocnictwo.
- Ale jej własnoręczny podpis ma moc prawną - upierał się Thorpe.
174
- Tak, oczywiście moje pełnomocnictwo nie narusza jej prawa do decydowa
nia we własnym imieniu.
- Więc byłbym wdzięczny, gdyby wydał mi pan akcje, ponieważ chciałbym
zdążyć jeszcze na pociąg do Londynu - ponaglił go Thorpe.
Stary adwokat powoli powstał.
- Przepraszam pana na chwilą, panie Thorpe - powiedział z godnością i wy
szedł do sąsiedniego pokoju. Thorpe wiedział, że poszedł zadzwonić do Londynu
i modlił się, żeby z powodu głuchoty pani Macallister w rozmowie pośredniczyła
pani Barton. Po pół godzinie adwokat wrócił. W ręku trzymał duży plik starych
i wyblakłych akcji.
- Pani Macallister potwierdziła pańskie słowa, panie Thorpe. Oczywiście,
nie wątpiłem w pańską uczciwość, ale rozumie pan, czułem się zobligowany do
rozmowy z klientem przed załatwieniem takiej dużej transakcji.
- Oczywiście - odpowiedział Thorpe, wstał i wyciągnął rękę. Dalgleish roz
stawał się z akcjami niechętnie, jakby były jego własnością.
Godzinę później Thorpe znowu siedział w pociągu jadącym przez zalane wiosennym słońcem tereny hrabstwa Angus.
Sześć tysięcy mil od pokrytych wrzosem wzgórz Szkocji Simon Endean znalazł się w wynaj ętym przez pułkownika Bobiego małym domku w willowej dzielnicy Cotonou. Przybył tu porannym samolotem i zamieszkał w hotelu du Port, gdzie izraelski dyrektor pomógł mu ustalić adres oficera armii Zangaro przebywającego na uchodźstwie.
Bobi był mężczyzną o szerokich barach, wielkich dłoniach i brutalnym wyrazie twarzy. To połączenie cech ucieszyło Endeana. Nie myślał, jakie konsekwencje może przynieść objęcie władzy w Zangaro przez Bobiego po równie katastrofalnym panowaniu Kimby. To, co go interesowało to fakt, że ten mężczyzna oddałby prawa eksploatacji Kryształowej Góry spółce Bormac Trading za jakąś nędzną łapówkę przelaną na jego osobiste konto. Znalazł to, czego szukał.
Za miesięczną pensją w wysokości pięciuset funtów pułkownik z radością zgodził się zostać konsultantem firmy Bormac w Afryce Zachodniej. Udawał, że pilnie studiuje kontrakt przyniesiony przez Endeana, ale Anglik zauważył z satysfakcją, że kiedy Bobi patrzył na drugą stronę, którą Endean umieścił do góry nogami, wyraz jego twarzy nie zmienił się. Był analfabetą.
Endean powoli, częściowo po francusku, częściowo po angielsku wyjaśnił warunki kontraktu. Bobi przytakiwał z aprobatą, wpatrując sią w papiery zaczerwienionymi oczami. Endean podkreślił, że Bobi musi pozostać przez dwa czy trzy miesiące w swojej willi i że on sam odwiedzi go ponownie przed upływem tego czasu.
Anglik stwierdził, że Bobi nadal ma ważny paszport dyplomatyczny, który otrzymał z okazji wyjazdu wraz z ekipą ministra obrony, który był kuzynem Kimby.
Przed zachodem słońca Bobi nagryzmolił coś, co mogło uchodzić za podpis. Dopiero później miał się dowiedzieć, że Bormac daje mu władzę nad Zangaro
175
w zamian za prawa do wydobycia surowców mineralnych. Endean był przekonany, że jeśli zaoferuje się odpowiednią kwotę, Bobi nie będzie stwarzał problemów.
Następnego ranka o świcie Endean był na pokładzie samolotu lecącego przez Paryż do Londynu.
Spotkanie z Lambertem odbyło siew hotelu, zgodnie z umową. Było krótkie i rzeczowe. Lambert przyniósł kopertę, którą Shannon otworzył i wyjął z niej dwie identyczne kartki papieru z godłem państwowym i nagłówkiem ambasady Republiki Togo w Paryżu.
Jedna z kartek była czysta, nie licząc podpisu na dole i pieczęci ambasady. Druga była listem, którego autor stwierdzał, że działając z upoważnienia rządu
zleca zwrócenie się do rządu.... o zakup broni zgodnie z załączoną listą.
Pismo zakończono typowym zapewnieniem, że broń przeznaczona jest do wyłącznego użytku sił zbrojnych Republiki Togo i nie zostanie przekazana żadnej stronie trzeciej. Pod spodem również widniał podpis i pieczęć ambasady.
Shannon skinął głową. Był pewny, że Alan Baker wstawi swoje nazwisko jako autoryzowany agent republiki Jugosławii w taki sposób, żeby nie budzić podejrzeń. Wręczył Lambertowi pięćset funtów i mężczyzna wyszedł.
Jak większość słabych ludzi, Lambert był człowiekiem niezdecydowanym. Przez ostatnie trzy dni zastanawiał się, czy zadzwonić do Rouxa i powiedzieć mu, że Shannon jest w mieście i poszukuje świadectwa końcowego użytkownika. Wiedział, że francuski najemnik byłby bardziej niż zainteresowany tymi informacjami, ale nie domyślał się dlaczego. W końcu stwierdził, że powodem jest przekonanie Rouxa o tym, że Paryż jest jego prywatnym terenem. Z pewnością nie byłby zachwycony faktem, że obcy działa na jego terytorium szykując akcję i kupując broń bez dopuszczenia Rouxa do udziału jako równorzędnego partnera lub raczej jako zwierzchnika projektu. Tymczasem nikt nie chciał wynająć Rouxa i finansować jego działań, ponieważ zawiódł już zbyt wiele razy, przyjmując łapówki i oszukując wspólników. Ale Lambert obawiał się Rouxa i uznał, że powinien mu o wszystkim powiedzieć. Gdyby nie to, że Shannon był mu winien pięćset funtów, zrobiłby to jeszcze tego samego popołudnia. Jednak kosztowałoby go to owe pięćset funtów, a Lambert wiedział, że Roux nigdy nie zapłaciłby mu tak dużej sumy za samą informację. Nie miał pojęcia, że Roux wydał zlecenie zabicia Shannona. W tym stanie niewiedzy wymyślił plan działania.
Postanowił odebrać całą sumę od Shannona i dopiero wtedy zawiadomić Rouxa, że Shannon poszukuje świadectwa końcowego użytkownika, którego on mu odmówił. Słyszał o Angliku na tyle dużo, że jego również się obawiał. Wiedział, że jeśli Roux wpadnie na trop Shannona tuż po ich spotkaniu w hotelu, Cat domyśli się, od kogo pochodziła informacja. Postanowił zaczekać więc do następnego ranka.
Kiedy w końcu zawiadomił Rouxa, było już za późno. Roux zadzwonił do hotelu od razu i przedstawiając się fałszywym nazwiskiem zapytał, czy pan Shan-
176
non zatrzymał się u nich. Recepcjonista odpowiedział mu zgodnie z prawdą, że takia osoba nie figuruje na liście gości.
Wzięty w krzyżowy ogień pytań Lambert zeznał, że nie był w hotelu tylko rozmawiał z Shannonem przez telefon. Shannon powiedział mu wtedy, że mieszka właśnie tam.
Po dziewiątej Henri Alain wynajęty przez Rouxa znalazł się w hotelu Plaza-Surene, gdzie po rozmowie z recepcjonistą ustalił, że jedynym Anglikiem czy Irlandczykiem zamieszkującym w hotelu ostatniej nocy, odpowiadającym opisowi Cata Shannona był ktoś legitymujący się paszportem na nazwisko Keith Brown. Pan Brown zarezerwował bilet na ekspres do Luksemburga odjeżdżający o dziewiątej rano. Henri Alain dowiedział się ponadto dwóch rzeczy: że pan Brown miał spotkanie w kawiarni hotelowej poprzedniego dnia oraz ustalił, jak wyglądał mężczyzna, z którym pan Brown rozmawiał. Wszystko to przekazał zaraz swojemu szefowi.
W mieszkaniu Rouxa odbyła się narada, w której wzięli udział gospodarz, Henri Alain i Raymond Thomard. Roux podjął ostateczną decyzję.
- Henri, tym razem nie udało się nam go odnaleźć, ale prawdopodobnie Shan
non nie podejrzewa, że go śledzimy. Być może powróci więc do tego samego hote
lu, kiedy będzie musiał znowu przenocować w Paryżu. Chciałbym, żebyś wszedł
w dobre układy z kimś z obsługi. Następnym razem, kiedy Shannon się pojawi chcę
o tym wiedzieć od razu. Rozumiesz?
Alain skinął głową.
- Oczywiście, szefie. Postaram się to tak załatwić, że nawet kiedy zadzwoni
zamówić rezerwację, będziemy o tym wiedzieli.
Roux zwrócił się do Thomarda.
- Kiedy Shannon się pojawi, załatwisz tego skurczybyka. A teraz jest jedna
mała sprawa do załatwienia. Ta świnia Lambert okłamał nas. Mógł mnie zawiado
mić wcześniej i mielibyśmy sprawę z głowy. Prawdopodobnie wziął od Shannona
forsę i próbował wyciągnąć coś jeszcze ode mnie za informacje. Postaraj się, żeby
Benny Lambert nie był w stanie chodzić przez najbliższe sześć miesięcy.
Założenie spółki Tyrone Holdings trwało krócej niż Shannon mógł przypuszczać. Można powiedzieć, że skończyło się, zanim się zaczęło. Shannon został wprowadzony do prywatnego biura pana Steina, gdzie siedzieli już pan Lang i jego młodszy wspólnik. Poza tym obecnych było trzech księgowych i ich sekretarki. W ciągu pięciu minut przy wymaganej obecności siedmiu akcjonariuszy pan Stein założył spółkę. Shannon wręczył mu pięćset funtów i ogłoszono emisję tysiąca akcji. Każda z obecnych osób otrzymała jedną, podpisała ją, po czym zwróciła panu Steinowi, który zgodził się trzymać je wszystkie w sejfie spółki. Shannon dostał pozostałe dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery akcje w postaci jednego dokumentu, który następnie podpisał i schował do kieszeni. Statut i protokół z zebrania podpisali przewodniczący i sekretarz, a kopie trafiły do rejestru spółek Księstwa Luksemburg. Trzy sekretarki zostały odesłane do swoich obowiązków,
12 Psy wojny 177
a zarząd zatwierdził plan działalności spółki. Protokół został spisany i odczytany przez sekretarza, a w końcu podpisany przez przewodniczącego. Tak w świetle prawa powstała spółka akcyjna Tyrone Holdings.
Dwaj dyrektorzy pożegnali się z panem Brownem i wyszli. Pan Stein odprowadził Shannona do drzwi.
- Kiedy pan i pańscy wspólnicy zdecydujecie się na zakup spółki, która miałaby przejść na własność Tyrone Holdings - powiedział Shannonowi - musi pan przyjechać tutaj, przedstawić nam czek na odpowiednią kwotę i kupić nowe akcje po funcie za sztukę. My zajmiemy się formalnościami.
Shannon rozumiał to świetnie. Wszelkie dochodzenia zatrzymają się na panu Steinie jako prezesie. Dwie godziny później złapał samolot do Brukseli i przed ósmą zameldował się w Holiday Inn.
Człowiek, którego przyprowadził do Shannona Marc Vlaminck, przedstawił się jako Boucher. Boucher i Vlaminck stojąc na progu stanowili zabawną parę. Marc był potężny, muskularny i znacznie wyższy od swojego towarzysza. Drugi mężczyzna był nadzwyczaj gruby i przypominał beczkę albo wańkę-wstańkę. Przy bliższej obserwacji można było dostrzec dwie malutkie stopy obute w lakierki i krótkie nogi, ale na pierwszy rzut oka mężczyzna wyglądał jak jednolita bryła. Jedynie głowa pana Bouchera była wyraźniej oddzielona od reszty ciała. Miała jajowaty kształt, podbródek wylewał się na kołnierz natomiast policzki opierały mu się na ramionach. Po kilku sekundach Shannon zorientował się, że Boucher posiada również ręce, a w jednej z nich trzyma dość grubą teczkę.
- Proszę wejść - powiedział Shannon i cofnął się nieco.
Boucher wszedł pierwszy, obracając się tak, aby móc się przecisnąć przez drzwi. Zanim wkroczył Marc, który mrugnął porozumiewawczo do Shannona. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Shannon wskazał fotele, ale Boucher wybrał krawędź łóżka. Był doświadczony pod tym względem. Z fotela mógłby się nie wydobyć.
Shannon nalał im kawy i przeszli do rzeczy. Marc tylko słuchał.
- Panie Boucher, mój przyjaciel powiedział panu zapewne, że nazywam się
Brown i jestem Anglikiem. Reprezentuję grupę wspólników, którzy zaintereso
wani są zakupem pewnej ilości uzbrojenia, a dokładnie karabinów lub pistoletów
maszynowych. Pan Vlaminck wspomniał mi, że mógłby pan skontaktować mnie
z kimś, kto ma taki towar. Dowiedziałem się, że są to schmeissery kalibru dzie
więć milimetrów wyprodukowane w czasie wojny, ale nigdy nie używane. Rozu
miem, że w tym przypadku nie można mówić o pozwoleniu na eksport, ale moi
wspólnicy są przygotowani na taką ewentualność i biorą na siebie wszelkie ryzy
ko. Czy tak?
Boucher powoli skinął głową. Nie mógł ruszać się szybciej.
- Istotnie mogę dostarczyć pewną ilość broni - powiedział ostrożnie. - Ma
pan też rację co do licencji eksportowej. Z tego powodu nie chcę ujawnić tożsa
mości moich wspólników. Jakiekolwiek transakcje muszą być rozliczane gotów-
kowo, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności.
178
Kłamie, pomyślał Shannon. Nie stoją za nim żadni ludzie. Pracuje sam i broń stanowi jego własność.
W rzeczywistości dawno temu Boucher, jeszcze dużo młodszy i szczuplejszy, był belgijskim esesmanem i służył jako kucharz w koszarach SS w Namur. Jego obsesja na punkcie jedzenia zawiodła go do kuchni. Przed wojną pracował w restauracjach, ale kilkakrotnie tracił posadę, gdyż więcej podjadał niż podawał na stół. Podczas wojny postarał się o posadę w kuchni belgijskiej jednostki SS, gdyż przypuszczał, że tam będzie się można najeść do syta. Kiedy w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym Niemcy wycofywali się w kierunku granicy, ciężarówka wyładowana nowymi schmeisserami zepsuła się. Nie było czasu, żeby ją naprawić, więc cały ładunek został ukryty w pobliskim bunkrze, a wejście wysadzono w powietrze. Widział to Boucher. Powrócił w to miejsce jakiś czas później i ukradł tysiąc pistoletów maszynowych.
Potem broń spoczywała w piwnicy pod podłogą garażu w jego letnim domku, który dostał w spadku po rodzicach. Część zapasów zdążył już sprzedać, ale połowa nadal pozostała.
- O ile broń jest w dobrym stanie, chciałbym zakupić sto sztuk - powiedział
Shannon. - Oczywiście płacę gotówką. Dostosujemy się do pana życzeń, jeśli
chodzi o sposób dostarczenia towaru, naturalnie w rozsądnych granicach. I ocze
kujemy pełnej dyskrecji.
- Co do stanu broni, to jest zupełnie jak nowa. Przechowywana była w fa
brycznych smarach, w opakowaniach chroniących przed rdzą, które nadal są nie
naruszone. Pistolety wyszły z fabryki trzydzieści lat temu ale myślę, że nadal są
najlepsze na świecie.
Shannon nie potrzebował wykładu na temat schmeisserów. Uważał, że izraelskie uzi są znacznie lepsze, choć cięższe, natomiast schmeissery przewyższały steny i były równie dobre jak bardziej nowoczesne angielskie sterlingi. Nie brał pod uwagę broni amerykańskiej, radzieckiej oraz chińskiej, a uzi i sterlingi były prawie nieosiągalne w tych warunkach.
- Czy mógłbym je zobaczyć? - zapytał.
Boucher z wysiłkiem podniósł teczkę i położył jąna kolanach. Następnie przekręcił zamek szyfrowy i otworzył ją.
Shannon wstał, wziął od niego walizkę i położył na stole. Potem wyjął schme-issera. To była naprawdę piękna broń. Shannon pogładził gładki czarny metal, chwycił mocno i zważył w rękach. Odciągnął zamek i kilka razy przeładował, a potem zajrzał do lufy. Wnętrze było bez skazy.
- To jest egzemplarz wzorcowy - wyjaśnił Boucher. - Oczyszczono go ze
smaru i pokryto jedynie cienką warstwą oleju. Ale wszystkie są identyczne. I nie
naruszone.
Shannon odłożył pistolet.
- Wymaga standardowej, dziewięciomilimetrowej amunicji, którą łatwo ku
pić - dodał Boucher.
- Dziękuję, wiem - odpowiedział Shannon. - A co z magazynkami? Wie pan,
że nie łatwo je zdobyć.
179
- Mogę dostarczyć pięć do każdej sztuki.
- Pięć? - Shannon zapytał z udanym zdziwieniem. - Potrzebuję co najmniej
dziesięciu.
Rozpoczęły się targi. Shannon narzekał na dealera, że nie może mu dostarczyć potrzebnej ilości magazynków, a Belg protestował, że to jest ilość przy której pójdzie z torbami. Shannon zaproponował siedemdziesiąt pięć dolarów za sztukę, przy zakupie stu schmeisserów, a Boucher zaklinał się, że to cena na jaką może się zgodzić jedynie przy zakupie co najmniej dwustu pięćdziesięciu sztuk, a przy stu powinien żądać stu dwudziestu pięciu dolarów za karabin. Dwie godziny później dobili targu na sto dolarów za sztukę. Ustalili czas, miejsce i sposób dostawy. Shannon zaoferował Boucherowi, że Vlaminck podwiezie go do domu, ale grubas wolał zamówić taksówkę i pojechać sam. Był pewny, że Irlandczyk, który z pewnością należy do IRA, kazałby zawieźć go w jakieś ustronne miejsce i wydusił z niego informacje o miejscu, w którym jest ukryta broń. Miał zresztą rację. Zaufanie w handlu bronią jest niezdrową słabością.
Vlaminck odprowadził Bouchera i jego śmiercionośną walizkę na dół i zaczekał, aż grubas wsiądzie do taksówki. Kiedy wrócił, Shannon pakował się.
- Teraz rozumiesz, co miałem na myśli, kiedy pytałem o ciężarówkę? - zapy
tał Marka.
-Nie.
- Ciężarówka będzie nam potrzebna, żeby odebrać w środę broń - wyjaśnił
Shannon. -1 nie widzę powodu, żeby Boucher miał znać prawdziwe numery wozu.
Przygotuj fałszywe tablice, dobrze? Będą potrzebne tylko na godzinę, ale jeśli
Boucher zechce komuś dać znać o nas, pójdzie złym tropem.
- W porządku, Cat, załatwię to. Wynająłem garaż dwa dni temu i wszystko
jest przygotowane. Podrzucić cię gdzieś? Mam samochód wynajęty do końca dnia.
Shannon kazał się zawieźć do Brugii. Marc czekał w kawiarni, a Shannon wszedł do banku. Pan Goossens był na lunchu, więc Shannon i Vlaminck też coś zjedli w małej restauracji przy rynku i o drugiej trzydzieści Shannon wrócił do banku.
Na koncie Keitha Browna było siedem tysięcy funtów, ale w ciągu dziewięciu dni miało wpłynąć dodatkowe dwa tysiące na pensje dla najemników. Shannon wypisał czek bankierski na nazwisko Johanna Schlinkera i włożył go do koperty zawierającej list, który przygotował w nocy, w pokoju hotelowym. Informował Schlinkera, że czek na cztery tysiące osiemset funtów jest zapłatą za zamówione tydzień wcześniej towary, i podał adres agenta żeglugowego w Tulonie, który miał zmagazynować całe zamówienie na nazwisko pana Jean-Baptiste Langarottiego. Na końcu zawiadomił Schlinkera, że zadzwoni do niego w przyszłym tygodniu żeby dowiedzieć się, czy świadectwo końcowego użytkownika na amunicję jest w porządku.
Drugi list był zaadresowany do Alana Bakera w Hamburgu. Załączony czek opiewał na sumę siedmiu tysięcy dwustu funtów i zgodnie z listem Shannona miała to być pięć dziesięcioprocentowa zaliczka na zakup towarów, o których mowa była przy obiedzie w restauracji Atlantic tydzień wcześniej. W kopercie było też świadectwo końcowego użytkownika wystawione przez rząd Togo i niewypełniony formularz.
180
Na końcu prosił Bakera, żeby zajął się realizacją zamówienia i zapowiedział, że będzie regularnie kontaktować się telefonicznie aby sprawdzić, jak postępują zakupy. Oba listy zostały wysłane z Brugii ekspresem poleconym.
Potem Shannon kazał Vlaminckowi odwieźć się do Ostendy. Wypili tam kilka piw w małym portowym barze, a dowódca najemników kupił sobie bilet na wieczorny prom do Dover.
O północy pociąg przywiózł go na Victoria Station, a o pierwszej nad ranem położył się spać. Ostatnią rzeczą, jaką zrobił przed zaśnięciem było wysłanie telegramu na poste restante do Endeana z prośbą o spotkanie.
W sobotę, z poranną pocztą przyszedł list ekspresowy z Malagi na południu Hiszpanii. Zaadresowany był wprawdzie do Keitha Browna, ale zaczynał się od słów: "Drogi Cat". List pochodził od Kurta Semmlera, który donosił zwięźle, że znalazł odpowiedni statek, zbudowany dwadzieścia lat wcześniej w angielskiej stoczni, należący do pewnego Brytyjczyka i zarejestrowany w Londynie. Pływał pod flagą brytyjską, miał trzydzieści metrów długości i osiemdziesiąt ton wyporności. Posiadał jedną dużą ładownię pośrodku i mniejszą z tyłu. Był zarejestrowany jako prywatny jacht, ale można to było zmienić.
Semmler pisał dalej, że cena wywoławcza statku wynosi dwadzieści tysięcy funtów. Ponadto można zatrzymać dwóch członków załogi, a co do dwóch pozostałych był pewien, że znajdzie kogoś lepszego na ich miejsce.
Zakończył list stwierdzeniem, że zatrzymał siew hotelu Malaga Palacio i prosił, żeby Shannon ustalił z nim termin przyjazdu w celu obejrzenia statku. Shannon odtelegrafował zaraz, że przyjedzie w poniedziałek. Statek nazywał się .Albatros".
Endean otrzymał telegram po południu i zadzwonił do Shannona. Spotkali się wieczorem w mieszkaniu, gdzie Shannon przedstawił swój trzeci rapot z dotychczasowych działań oraz wykaz wydatków.
- Będzie pan musiał przelać następne sumy na konto, jeśli mamy ruszyć dalej
z zakupami - powiedział Shannon. - Wkraczamy w okres największych wydat
ków - broń i statek.
- Ile potrzebuje pan w tej chwili?
- Dwa tysiące na pensje, cztery tysiące na łodzie i silniki, cztery tysiące na
karabiny maszynowe i przynajmniej dziesięć tysięcy na amunicję. To daje ponad
dwadzieścia tysięcy. Lepiej niech to będzie trzydzieści tysięcy, żebym nie musiał
prosić pana znowu w przyszłym tygodniu.
Endean potrząsnął przecząco głową.
- Niech to będzie dwadzieścia tysięcy - powiedział. - Zawsze może pan
skontaktować się ze mną, gdyby zabrakło pieniędzy. Przy okazji, chciałbym
zobaczyć coś z tych zakupów. Przez miesiąc zdążył pan wydać pięćdziesiąt ty
sięcy.
- To niemożliwe - odparł Shannon. - Amunicja nie została jeszcze kupiona,
tak samo łodzie, silniki i reszta. Nie ma też moździerzy, bazook i pistoletów ma-
181
szynowych. Wszystkie transakcje są zawierane na podstawie zadatku lub zapłaty z góry. Wyjaśniłem to już w pierwszym raporcie pana wspólnikowi. Endean spojrzał na niego zimno.
- Byłoby lepiej, gdyby wreszcie pojawiło się coś konkretnego - zgrzytnął
zębami.
Shannon popatrzył na niego spod oka.
- Niech mnie pan nie straszy, panie Harris. Byli już tacy, co próbowali i krewni
musieli wydać majątek na wieńce. A przy okazji, co ze statkiem?
Endean wstał.
- Proszę mi dać znać, jaki to statek i od kogo ma zostać kupiony. Zrobię
przelew bezpośrednio na konto właściciela z mojego banku w Szwajcarii.
- Jak pan sobie życzy - odpowiedział Shannon.
Zjadł sam kolację i postanowił iść wcześnie spać. Czekała go wolna niedziela, a jak wiedział, Julia pojechała ze swoimi rodzicami do Gloucestershire. Nad kawą i lampką koniaku rozmyślał o następnych tygodniach i o ataku na pałac w Zangaro.
W niedzielne południe Julia Manson zdecydowała się zadzwonić do swojego nowego kochanka do Londynu żeby sprawdzić, czy już wrócił. Na wsi w hrabstwie Gloucester padał rzęsisty wiosenny deszcz. Julia miała nadzieję na przejażdżkę na nowym, wspaniałym wałachu, którego miesiąc wcześniej dostała od ojca. Chciała pogalopować po parku otaczającym rodzinną posiadłość i liczyła, że pozwoli jej to zapomnieć o człowieku, w którym się zakochała. Ale deszcz przeszkodził przejażdżce. Wałęsała się więc po starym domu, słuchając paplaniny matki o festynie dobroczynnym i wpatrując się w moknący ogród.
Jej ojciec pracował w swoim gabinecie, ale zauważyła jak wychodził na chwilę do stajni porozmawiać z szoferem. Matka była w holu, blisko telefonu, więc Julia zdecydowała się zadzwonić z gabinetu.
Gdy podnosiła słuchawkę, jej wzrok padł na papiery na biurku. Na samej górze leżała teczka. Spojrzała na tytuł i bezwiednie otworzyła okładkę. Wciąż trzymając słuchawkę przy uchu, spojrzała na pierwszą stronę. Zmroziło ją. Widniało tam nazwisko Shannona.
Jak większość młodych dziewcząt, miała swoje fantazje. Wyobrażała sobie, że jest bohaterką setek niebezpiecznych przygód, że ratuje mężczyznę w którym jest śmiertelnie zakochana i który odwdzięcza się jej dozgonnym uczuciem. Jednak w przeciwieństwie do koleżanek Julia nigdy z tego nie wyrosła. Uporczywe pytania Shannona dotyczące jej ojca spowodowały, że wcieliła się w rolę agentki, działającej dla dobra kochanka. Wszystko, co wiedziała o swoim ojcu dotyczyło spraw osobistych, jego pouczeń i nakazów. Nie wiedziała nic o prowadzonych przez niego interesach. A teraz, w tę deszczową niedzielę pojawiła się jej wielka szansa.
Przebiegła wzrokiem pierwszą stronę dokumentu i nic nie zrozumiała. Były tam obliczenia, cyfry, odnośniki przy nazwisku Shannona, nazwy kilku banków
182
i wzmianka o kimś nazwiskiem Clarence. Nie zajrzała dalej. Przerwał jej odgłos otwieranych drzwi.
Szybko zamknęła teczkę, odsunęła się od stołu i zaczęła trajkotać do słuchawki. W drzwiach stanął jej ojciec.
- Doskonale, Krystyno, to będzie cudowne, kochanie. Do zobaczenia w po
niedziałek. Na razie! - pożegnała się Julia i odłożyła słuchawkę.
Wyraz twarzy Mansona złagodniał, kiedy zobaczył, że nieproszonym gościem w gabinecie jest jego córka. Przeszedł przez pokój i usiadł przy biurku.
- Co tam nabroiłaś? - zapytał z udawaną surowością.
W odpowiedzi Julia zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek.
- Dzwoniłam tylko do przyjaciółki w Londynie, tatusiu - powiedziała gło
sem małej dziewczynki. - W holu była mama, więc przyszłam tutaj.
- Hm. Masz telefon w swoim pokoju, używaj go do prywatnych rozmów.
- Dobrze, tatuśku.
Rzuciła jeszcze spojrzenie na papiery na biurku, ale druk był zbyt mały, żeby odczytać coś z tej odległości. Widziała jedynie nagłówki dotyczące cen surowców. Jej ojciec odwrócił się.
- Dlaczego nie rzucisz tej nudnej roboty i nie pomożesz mi osiodłać Ta-
merlana? - zapytała Julia. - Deszcz zaraz przestanie padać i będę mogła pojeź
dzić.
Manson uśmiechnął się do córki, która byłajego oczkiem w głowie.
- Ponieważ ta nudna robota daje nam wikt i opierunek - odpowiedział. - Ale
pomogę ci. Daj mi kilka minut i spotkamy się w stajni.
Będąc już za drzwiami, Julia odetchnęła głęboko. Była pewna, że nawet Mata Hari nie zrobiłaby tego lepiej.
ROZDZIAŁ 15
Wbrew powszechnemu przekonaniu, hiszpańskie władze traktują turystów bardzo tolerancyjnie. Biorąc pod uwagę miliony Skandynawów, Niemców, Francuzów i Brytyjczyków, którzy napływają do Hiszpanii każdej wiosny i lata, można założyć zgodnie z prawem wielkich liczb, że nie wszyscy przestrzegają przepisów celnych. Niewielkie wykroczenie, jak na przykład przewóz dwóch kartonów papierosów zamiast dozwolonego jednego, co na londyńskim lotnisku podlegałoby karze, w Hiszpanii traktowane jest z przymrużeniem oka.
Żeby narazić się hiszpańskim władzom, turysta musi naprawdę porządnie narozrabiać. Ale kiedy już do tego dojdzie, Hiszpanie stają się wyjątkowo nieprzyjemni. Czterech kategorii przedmiotów nie tolerują w bagażu przyjezdnych: broni i materiałów wybuchowych, narkotyków, pornografii i komunistycznej propagandy. Inne kraje mogą sprzeciwiać się przywozowi dwóch butelek koniaku a zezwolą na "Penthouse'a". Ale nie Hiszpania. Hiszpania, jak lubią podkreślać jej obywatele, jest inna.
183
W przepiękne poniedziałkowe popołudnie urzędnik celny na lotnisku w Maladze tylko zerknął na plik tysiąca funtów w używanych banknotach, które znalazł w torbie Shannona, i wzruszył ramionami.
Nawet jeśli pomyślał, że najemnik przeszmuglował je z Anglii do Malagi, nie dał tego po sobie poznać. To w końcu był problem angielskich służb celnych. On nie znalazł ani "Sexy Girls" ani "Soviet News", więc przepuścił Shannona dalej.
Kurt Semmler był opalony i wypoczęty po trzech tygodniach spędzonych na wybrzeżu, ale nadal chudy niczym szczapa. Palił nerwowo papierosa za papierosem, jak zwykle podczas akcji. Mimo to opalenizna nadawała mu zdrowy wygląd, zwłaszcza przy jasnych, krótko ostrzyżonych włosach i jasnoniebieskich oczach.
Kiedy oddalili się już od lotniska w Maladze, Semmler opowiedział Shanno-nowi o swoich wyjazdach do Naples, Genui, Valletty, Marsylii, Barcelony i Gibraltaru w celu odnowienia starych kontaktów. Starał się znaleźć odpowiednich agentów żeglugowych i firmy handlujące statkami, albo wypatrzeć potrzebną im jednostkę wśród tych cumujących na przystani. Obejrzał wiele, ale żadna nie była dobra. Mówiono mu o statkach stojących w innych portach, ale odrzucał te oferty, bo pochodziły z niepewnego źródła. Biorąc pod uwagę wszystkie wymagania sporządził listę siedmiu łodzi. "Albatros" był na trzecim miejscu i wszystko wskazywało na to, że to dobry wybór.
Semmler zarezerwował Shannonowi pokój w hotelu Malaga Palacio na nazwisko Brown. Shannon zameldował się i tuż po czwartej obaj przeszli przez szerokie wrota placu Acera de la Marina, kierując się w stronę doków.
.Albatros" stał przycumowany wzdłuż kei w najbardziej oddalonej części portu. Statek wyglądał tak, jak opisał go Semmler a biała farba, którą został pomalowany, błyszczała w słońcu. Gdy weszli na pokład Semmler przedstawił Shannona kapitanowi, a zarazem właścicielowi Georgeowi Allenowi. Po namyśle Shannon doszedł jednak do wniosku, że statek jest za mały dla jego potrzeb. Była wprawdzie kabina z dwoma miejscami do spania i dwie dodatkowe pojedyncze kabiny oraz salon, gdzie marynarze mogliby spać w śpiworach na podłodze. Przednią ładownię można by przekształcić w pomieszczenie do spania dla kolejnych sześciu osób, ale z czteroosobową załogą i Shannonem przestrzeń znacznie by się zmniejszyła. Shannon miał do siebie pretensje, że nie uprzedził Semmlera o konieczności umieszczenia na pokładzie sześciu dodatkowych osób. Sprawdził papiery statku, które wydawały się być w porządku. Jednostka była zarejestrowana w Wielkiej Brytanii, a papiery wydane przez Izbę Handlową potwierdzały ten fakt. Shannon przez godzinę rozmawiał z kapitanem Allenem omawiając sposób płatności, sprawdzając rachunki wydane na naprawy statku w ciągu ostatnich miesięcy, skontrolował także wskazania logu. Zszedł na ląd z Semmlerem przed szóstą i powoli ruszył do hotelu pogrążony w myślach.
- Co się stało? - zapytał Semmler. - Przecież jest w porządku.
- Nie o to chodzi - odparł Shannon. - Statek jest za mały i zarejestrowany
jako prywatny jacht. Nie należy do żadnej kompanii żeglugowej. Obawiam się, że
przez to nie zostałby zaakceptowany przez władze celne jako jednostka przewo
żąca broń na eksport.
184
Po powrocie do hotelu było już za późno na telefony, jakie chciał jeszcze załatwić i musiał poczekać z nimi do następnego ranka. Krótko po dziewiątej Shannon zadzwonił do centrali Lloyda w Londynie i poprosił o sprawdzenie, czy statek znajduje się w rejestrze jachtów. "Albatros" był zarejestrowany jako pomocniczy kecz o wyporności siedemdziesięciu czterech ton, jego macierzystym portem był Milford, portem postojowym Hooe, oba w Anglii.
"W takim razie, do cholery, co ten statek tutaj robi?" - zastanawiał się Shannon. Przypomniał sobie o wymaganych warunkach płatności i zadzwonił do Hamburga, aby rozstrzygnąć wątpliwości.
- Nein, tylko nie prywatny jacht, proszę - zaprotestował Johann Schlinker. -
Jest zbyt duże prawdopodobieństwo, że nie zostanie zaakceptowany przez wła
dze do przewozu ładunku.
- W porządku. Kiedy musi pan znać nazwę statku? - zapytał Shannon.
- Tak szybko, jak to tylko możliwe. Przy okazji, otrzymałem przelew na to
wary, które ostatnio pan u mnie zamówił. Zostaną zapakowane i przesłane do Fran
cji na adres podany przez pana w liście. Po drugie, mam już papiery niezbędne do
załatwienia drugiego zamówienia i gdy tylko otrzymam pozostałą część pienię
dzy, zajmę się jego realizacją.
- Czyli j aki j est ostateczny termin przekazania panu nazwy statku?
Po chwili zastanowienia Schlinker odpowiedział:
- Jeśli otrzymam od pana czek w ciągu pięciu dni, natychmiast złożę zamó
wienie o pozwolenie zakupu. Nazwa statku jest potrzebna do uzyskania licencji
eksportowej jakieś piętnaście dni później.
- Będzie ją pan miał - oznajmił Shannon i odwiesił słuchawkę. Zwrócił się
do Semmlera i wyjaśnił, o co chodzi.
- Przykro mi Kurt, ale okazuje się, że to musi być frachtowiec zarejestrowa
ny w towarzystwie żeglugowym, a nie prywatny jacht. Musisz szukać dalej. Ale
pośpiesz się, bo muszę mieć nazwę statku w ciągu dwunastu dni, nie później.
Człowiek w Hamburgu chce ją znać jak najszybciej.
Rozstali się wieczorem na lotnisku. Shannon odleciał do Londynu, a Semm-ler do Madrytu, a stamtąd do Rzymu i Genewy.
Było już późno, kiedy Shannon dotarł do domu. Zadzwonił jeszcze do BEA i zarezerwował bilet do Brukseli. Następnie porozmawiał z Vlaminckiem i poprosił, żeby Marc czekał na niego na lotnisku. Potem mieli pojechać do Brugii do banku i na spotkanie z Boucherem, odebrać od niego towar.
Tak skończył się dzień dwudziesty drugi.
Harold Roberts był człowiekiem użytecznym. Urodził się przed sześćdziesięcioma dwoma laty z ojca Brytyjczyka i matki Szwajcarki, po przedwczesnej śmierci ojca dorastał w Szwajcarii, ale zachował podwójne obywatelstwo. Stosunkowo wcześnie zainteresował się bankowością i spędził dwadzieścia dwa lata w Zurychu w centrali jednego z większych szwajcarskich banków, zanim wysłano go do Anglii jako zastępcę dyrektora filii w Londynie.
185
To działo się zaraz po wojnie. Przez następne dwadzieścia lat dorobił się najpierw stanowiska dyrektora departamentu rachunków inwestycyjnych, później został dyrektorem całego londyńskiego oddziału. W końcu zdecydował się przejść na emeryturę. Pensję w Wielkiej Brytanii wypłacano mu w szwajcarskich frankach. Nadal na zlecenie swoich byłych pracodawców, ale i innych szwajcarskich banków rozwiązywał różne delikatne problemy. Takie właśnie zlecenie otrzymał w środę po południu.
Oficjalny list z banku Zwingli do prezesa i sekretarza spółki Bormac przedstawiał pana Robertsa jako przedstawiciela banku w Londynie.
Pan Roberts i sekretarz spółki spotkali się dwa razy, przy czym na drugim spotkaniu obecny był również major Luton, młodszy brat zmarłego zastępcy lana Macallistera.
Ustalono, że ma się odbyć nadzwyczajne zebranie zarządu i zwołano je w biurze sekretarza spółki Bormac. Poza adwokatem i majorem Lutonem do Londynu zgodził się przyjechać jeszcze jeden z dyrektorów. Chociaż obecność dwóch dyrektorów wystarczała do podejmowania uchwał, trzech stanowiło bezwzględną większość. Do rozważenia przedstawiono wniosek sekretarza spółki wraz z dokumentami. Czterej udziałowcy, których reprezentował bank Zwingli, posiadali trzydzieści procent akcji spółki. Udziałowcy ci upoważnili bank Zwingli, aby występował w ich imieniu, a bank z kolei reprezentował pan Roberts.
Argumentem, który zakończył dyskusję było stwierdzenie, że jeśli konsorcjum złożone z biznesmenów zakupiło tak duży portfel akcji, to z pewnością zamierzają zainwestować w spółkę pewien kapitał i zrestrukturyzować ją. Takie działania nie pozostaną bez wpływu na cenę akcji, a wszyscy dyrektorzy byli ich posiadaczami. Uchwała została zgłoszona, przegłosowana i zatwierdzona. Pan Roberts wszedł do zarządu jako dyrektor reprezentujący bank Zwingli. Nikt nie chciał zgłosić zmian punktu statutu który mówił, że dwóch dyrektorów stanowi kworum wystarczające do podejmowania uchwał, chociaż obecnie zarząd składał się już z pięciu dyrektorów.
Pan Keith Brown stał siew Brugii regularnym gościem i znaczącym klientem Kredietbanku. Został przyjęty ze zwykłą uprzejmością przez pana Goossensa, który potwierdził, że przekaz na dwadzieścia tysięcy funtów przybył rano ze Szwajcarii. Shannon podjął dziesięć tysięcy gotówką i wystawił czek na dwadzieścia sześć tysięcy dla Johanna Schlinkera z Hamburga.
Czek do Schlinkera wysłał z najbliższej poczty listem poleconym i dołączył polecenie dla handlarza bronią, aby zrealizował zamówienie z Hiszpanii.
Shannon i Vlaminck mieli trochę wolnego czasu przed spotkaniem z Bouche-rem. Dwie godziny przesiedzieli w kawiarni w Brugii pijąc herbatę i zanim zapadł zmrok, wyruszyli w drogę.
Czterdzieści cztery kilometry na wschód, pomiędzy Brugią a Gandawą ciągnie się mało uczęszczana trasa. Ponieważ wije się i kluczy pomiędzy osadami farmerów, większość zmotoryzowanych wybiera nowoczesną autostradę E5, któ-
186
ra łączy te dwa miasta po drodze z Ostendy do Brukseli. W połowie starej drogi dwaj najemnicy znaleźli opuszczoną farmę opisywaną przez Bouchera, a raczej natknęli się na tablicę oznaczającą dojazd do farmy, zasłonięty przez kępę drzew. Shannon przejechał kilkanaście metrów, a Vlaminck wysiadł i rozejrzał się po okolicy. Wrócił dwadzieścia minut później. Potwierdził, że miejsce jest rzeczywiście opuszczone, nie ma śladów niczyjej obecności ani innej niemiłej niespodzianki, która mogłaby spotkać najemników.
- Nie ma nikogo w środku ani na zewnątrz? - upewnił się Shannon.
- Dom jest zamknięty od frontu i z tyłu. Sprawdziłem oborę i stajnie. Tam też
nikogo nie ma.
Shannon spojrzał na zegarek. Było już ciemno, a do spotkania została jeszcze godzina.
- Wróć tam i obserwuj wszystko z ukrycia - rozkazał Shannon. - Ja będę
pilnował wjazdu.
Kiedy Marc odszedł, Shannon ponownie sprawdził ciężarówkę. Była stara i rozklekotana, ale po naprawie silnik działał dość sprawnie. Wyjął dwie fałszywe tablice rejestracyjne i nałożył je na legalne numery, zabezpieczając taśmą. Łatwo je będzie zerwać, kiedy odjadą już dostatecznie daleko od farmy. Na każdym boku ciężarówki widniały napisy reklamowe, które także można było usunąć w razie potrzeby. Z tyłu leżało sześć worków ziemniaków, które Vlaminck zabrał na prośbę Shannona, i klapa, mogąca zasłaniać tył ciężarówki. Wszystko wyglądało dobrze, więc Shannon zakończył oględziny zadowolony i czekał przy drodze.
Za pięć ósma na drodze pojawiła się furgonetka. Kiedy zwolniła skręcając, Shannon dostrzegł postać kierowcy, a obok niego głowę w kształcie gruszki, która mogła należeć tylko do Bouchera. Czerwone światła pojazdu zniknęły, gdy znalazł się za drzewami. Widocznie Boucher działał rozważnie.
Shannon dał mu trzy minuty, a potem również podjechał ciężarówką w stronę farmy. Kiedy dotarł na miejsce, samochód Bouchera stał na środku z zapalonymi bocznymi światłami. Najemnik wyłączył silnik i wysiadł z kabiny nie gasząc świateł. Przód jego ciężarówki znajdował się trzy metry od samochodu Bouchera.
- Panie Boucher - krzyknął. Stał w ciemnościach, poza zasięgiem reflektorów.
- Panie Brown - usłyszał sapanie Bouchera i gruba postać ukazała się w świe
tle. Jego pomocnik był tuż za nim. Shannon ocenił, że choć kierowca jest atletycz-
nej budowy, rusza sie ociężale. Natomiast Marc, kiedy chciał, poruszał się jak
tancerka. Nie powinno być kłopotów.
- Ma pan pieniądze? - zapytał Boucher, gdy podszedł bliżej.
Shannon wskazał na siedzenie ciężarówki.
- W środku. A pan ma schmeissery?
Boucher wyciągnął potężną rękę w stronę samochodu. -Z tyłu.
- Proponuję, żebyśmy obaj położyli nasze towary na ziemi pomiędzy samo
chodami - powiedział Shannon. Boucher odwrócił się i powiedział do kierowcy
po flamandzku coś, czego Shannon nie zrozumiał. Mężczyzna podszedł do cięża
rówki od tyłu i otworzył ją. Shannon znieruchomiał. Jeśli Boucher planował jakąś
L
187
niespodziankę, to był to najlepszy moment. Ale nic się nie stało. Mdłe światła jego własnej furgonetki wydobyły z ciemności płaskie skrzynie i jeden otwarty karton.
- A gdzie jest pana przyjaciel? - zapytał Boucher.
Shannon zagwizdał i z ciemności wyłonił się Marc. Zapadła cisza. Shannon odchrząknął.
- Zajmijmy się wymianą - powiedział. Sięgnął do kabiny ciężarówki i wydo
był grubą brązową kopertę.
- Gotówka, wedle życzenia. Dziesięć paczek banknotów dwudziestodolaro-
wych, po pięćdziesiąt w jednej.
Shannon stał blisko Bouchera, podczas gdy ten zadziwiająco szybko przeliczał każdą paczkę swoimi pulchnymi palcami, a potem wsuwał je do bocznych kieszeni. Z każdej wyjmował też po jednym banknocie i sprawdzał dokładnie w świetle kieszonkowej latarki, czy nie są fałszywe. W końcu skinął głową.
- Wszystko w porządku - oznajmił i powiedział coś do swojego pomocnika.
Mężczyzna odsunął się od drzwi ciężarówki. Shannon kiwnął na Marka, który
wszedł na pakę i wyniósł pierwszą skrzynię na trawę. Wyjął z kieszeni klucz fran
cuski i podważył pokrywę. W świetle latarki ujrzał dziesięć leżących obok siebie
pistoletów maszynowych. Wyciągnął jeden z nich, sprawdził zamek i bezpiecz
nik. Włożył z powrotem broń do skrzyni i przybił wieko.
Dwadzieścia minut zajęło mu sprawdzenie wszystkich dziesięciu skrzyń. Podczas tych czynności kierowca Bouchera trzymał się w pobliżu, a Shannon stał kilka metrów od grubasa. W końcu Marc zajął się ostatnią skrzynią, w której znajdowało się pięćset magazynków do schmeisserów. Sprawdził jeden z nich, czy pasuje do karabinu i nie pochodzi przypadkiem od innego typu broni. Odwrócił się do Shannona i kiwnął głową.
- Wszystko w porządku - powiedział.
- Czy pana kierowca mógłby nam pomóc załadować skrzynie do ciężarówki?
-zapytał Shannon. Grubas wydał instrukcje. Zanim rozpoczęli załadunek, usunę
li worek z ziemniakami. Shannon słyszał, jak pomocnik Bouchera i Marc rozma
wiają ze sobą po flamandzku i śmieją się. W ciągu pięciu minut wszystkie skrzy
nie zostały załadowane.
Marc przegrodził pakę ciężarówki w połowie deską. Rozpruł nożem worek z ziemniakami i wysypał je tak, że wypełniły przestrzeń między skrzyniami i bokami ciężarówki. Drugi Belg, śmiejąc się, pomógł Markowi. Mieli taką ilość ziemniaków, że wystarczyło ich do całkowitego pokrycia skrzyń z bronią i magazynkami. Ktokolwiek zajrzałby do ciężarówki, zobaczyłby tylko morze kartofli. Puste worki wyrzucili za płot.
Po skończeniu roboty obaj Belgowie odeszli na bok.
- W porządku, jedźmy - zaproponował Marc.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, ruszymy pierwsi - odezwał się Shan
non do Bouchera. - Teraz my wieziemy trefny towar.
Czekał, aż Marc uruchomi silnik i zawróci. Dopiero wtedy wsiadł do szoferki. W połowie drogi dojazdowej do szosy w nawierzchni była spora dziura, przez
188
którą trzeba było przejechać bardzo ostrożnie i powoli. Shannon mruknął coś do Marka, wziął od niego nóż i wyskoczył z ciężarówki, chowając się natychmiast w krzakach rosnących na poboczu.
Chwilę później nadjechał samochód Bouchera. Gwałtownie zwolnił, aby przejechać przez wyrwę, a wtedy Shannon wynurzył się z krzaków i wbił nóż w bok opony. Gdy chował się ponownie w zaroślach usłyszał jeszcze, jak sycząc schodziło z niej powietrze. Dogonił Marka na głównej drodze, gdzie ten zdejmował już fałszywe tablice rejestracyjne. Shannon nie miał nic przeciwko Boucherowi, po prostu wolał zapewnić sobie półgodzinną przewagę.
O dziesiątej trzydzieści znaleźli się w Ostendzie. Ciężarówkę załadowaną wiosennymi ziemniakami zaparkowali w garażu wynajętym przez Vlamincka zgodnie z instrukcjami Shannona i resztę wieczoru spędzili w barze Marka na Klein-straat, wznosząc toasty pieniącymi się kuflami piwa. W tym czasie Anna przygotowywała posiłek.
Shannon po raz pierwszy spotkał kochankę swojego przyjaciela i, jak nakazywała tradycja najemników, był dla niej uprzedzająco grzeczny. Wprawdzie Vla-minck zarezerwował dla niego pokój w hotelu w mieście, ale mimo to pili do późna wspominając dawne walki i zasadzki, ludzi, bójki i ucieczki, to śmiejąc się, to smucąc nad rzeczami, które pozostawały ciągle żywe w ich pamięci. Bar był otwarty tak długo, jak długo Mały Marc pił, więc pozostali śmiertelnicy przysłuchiwali się opowieściom. Prawie świtało, kiedy położyli się spać.
Mały Marc zadzwonił do dowódcy do hotelu koło południa i zjedli razem późne śniadanie. Shannon wyjaśnił Belgowi, że schmeissery mają być tak zapakowane, aby można je było przeszmuglować przez granicę belgijską do Francji i w porcie na południu załadować na statek.
- Moglibyśmy wysłać je w skrzyniach z ziemniakami - zasugerował Marc.
Shannon potrząsnął głową.
- Ziemniaki przesyła się w workach, a nie w skrzyniach - powiedział. - Ostat
nia rzecz jakiej potrzebujemy, to żeby skrzynia przewróciła się podczas podróży
lub przeładunku. Mam lepszy pomysł.
Przez następne pół godziny wyjaśniał dokładnie Vlaminckowi, co trzeba zrobić z bronią.
Belg pokiwał głową.
- W porządku - powiedział, kiedy wiedział już, o co chodzi. - Będę to robił
rano przed otwarciem baru. Kiedy ruszamy na południe?
- Około siedemnastego maja - odpowiedział Shannon. - Pojedziemy Szam
pańską Drogą. Dołączy do nas Jean-Baptiste, a w Paryżu zamienimy ciężarówkę
na inną, zarejestrowaną we Francji. Chciałbym, żeby wszystko było zapakowane
i gotowe do drogi do piętnastego maja.
Marc odwiózł go na prom płynący do Dover. Z ciężarówki nie należało korzystać, dopóki nie ruszy w swoją ostatnią drogę z Ostendy do Paryża z ładunkiem nielegalnej broni. Shannon wrócił do Londynu wczesnym wieczorem.
189
-J
Resztę dnia spędził pisząc raport dla Endeana. Nie wspomniał w nim jednak, od kogo kupił pistolety maszynowe ani gdzie zostały ukryte. Dołączył spis wydatków i saldo rachunku w banku w Brugii.
Wraz z poranną piątkową pocztą nadeszła duża przesyłka od Langarottiego. Były w niej katalogi trzech europejskich firm, produkujących pontony z twardym dnem. Zachwalano je jako łodzie ratunkowe, motorówki, łodzie do holowania narciarzy i przewożenia płetwonurków lub szybkie bączki dla jachtów i łodzi. Nikt natomiast nie wspomniał, że wyprodukowano je na wzór wyposażenia dla komandosów.
Shannon przeczytał z zainteresowaniem każdą broszurę. Jedna firma była włoska, druga brytyjska, a trzecia francuska. Firma włoska miała na Lazurowym Wybrzeżu sześć przedstawicielstw i wyglądało na to, że najbardziej odpowiada celom Shannona. Z sześciometrowych łodzi dwie były do natychmiastowego odbioru. Jedna znajdowała się w Marsylii, a druga w Cannes. Katalog francuskiego producenta przedstawiał jako największy model niespełna sześciometrową łódź, płynącą przez niebieskie morze z podniesionym dziobem.
Langarotti dodał w swoim liście, że jedna z tych łodzi jest do nabycia w sklepie w Nicei. Natomiast modele brytyjskie są sprowadzane wyłącznie na zamówienie. Ponadto wszystkie są dostępne przeważnie w jaskrawopomarańczowym kolorze, a oni biorą pod uwagę jedynie czarny. Wszystkie te łodzie mogą być napędzane dowolnym zaburtowym silnikiem o mocy ponad pięćdziesięciu koni. Na rynku dostępnych było siedem typów odpowiednich silników.
Shannon napisał do Langarottiego długi list, polecając mu zakup dwóch łodzi produkcji włoskiej, które można było odebrać od razu, a trzeciej od francuskiego wytwórcy. Nalegał, aby Langarotti złożył zamówienie jak najszybciej, dołączając listem poleconym dziesięcioprocentowy zadatek. Miał także kupić trzy najlepsze silniki, każdy z nich w oddzielnym sklepie.
Shannon wypisał sobie ceny poszczególnych produktów, podsumował zakupy i wyszło mu nieco ponad cztery tysiące funtów. Oznaczało to, że przekroczy budżet na sprzęt pomocniczy wynoszący pięć tysięcy. Nie przejął się tym zbytnio. Najprawdopodobniej zaoszczędzi na broni i, jak miał nadzieję, na statku. Zawiadomił Langarottiego, że przekazał na jego konto cztery i pół tysiąca funtów. Za to, co zostanie, Korsykanin miał kupić używaną dwutonową ciężarówkę, zarejestrowaną i ubezpieczoną. Ciężarówka miała posłużyć do przewozu skrzyń z łodziami i silnikami od producentów do agenta żeglugowego w Tulonie. Shannon wolał, żeby Langarotti zrobił to osobiście. Cały sprzęt miał być przygotowany do załadunku na piętnastego maja. Rano, tego właśnie dnia Langarotti wybierał się ciężarówką do Paryża na umówione spotkanie z Shannonem. Mieli się zobaczyć w hotelu, w którym zwykle zatrzymywał się Shannon.
Przywódca najemników wysłał tego dnia jeszcze jeden list. Był on adresowany do banku w Brugii i zlecał przekazanie czterech i pół tysiąca funtów na konto pana Langarottiego do banku w Marsylii.
Po powrocie do domu, Cat Shannon leżał na łóżku i gapił się w sufit. Był zmęczony i wyczerpany. Trzydzieści dni nieustającej aktywności zrobiło swoje.
190
Z drugiej strony jego działania przynosiły wreszcie rezultaty. Alan Baker miał dokonać zakupu moździerzy i bazook w Jugosławii i dostarczyć je na początku czerwca. Schlinker kupuje w Madrycie amunicję do pistoletów maszynowych i to w takiej ilości, że można by strzelać nią przez rok. Jedynym powodem, dla którego zamówił naboje w takim nadmiarze, było dostosowanie się do wymagań hiszpańskich władz. Zezwolenie na eksport powinien otrzymać w drugiej połowie czerwca pod warunkiem, że do połowy maja poda Niemcowi nazwę przewoźnika i statku, a władze w Madrycie zaakceptują to.
Vlaminck w tym czasie przygotuje karabiny maszynowe do transportu przez Belgię i Francję do Marsylii, gdzie zostaną załadowane na statek około pierwszego czerwca. W tym samym czasie w Tulonie powinny zostać przygotowane pontony i silniki razem z całym sprzętem pomocniczym, który dostarczy Schlinker.
Oprócz tego pozostało jeszcze umundurowanie, które Dupree prawdopodobnie kupi w Londynie. One również powinny znaleźć się na składzie w Tulonie najpóźniej w końcu maja.
Poza zakupem broni wszystko było przeprowadzone zgodnie z prawem, choć oczywiście zawsze coś mogło nawalić. Któryś z rządów może przeciągać sprawy albo robić trudności pod pretekstem, że przedstawione dokumenty są niewystarczające.
Jednak największym, ciągle nie rozwiązanym problemem pozostawał statek. Semmler miał znaleźć odpowiednią jednostkę i już od miesiąca szukał bezskutecznie.
Shannon obrócił się na łóżku i sięgnął po telefon. Wysłał depeszę do Dupree, prosząc o kontakt. Gdy tylko odłożył słuchawkę, telefon zadzwonił.
- Cześć, to ja.
- Cześć, Julio - odpowiedział.
- Gdzie byłeś, Cat?
- Daleko. Za granicą.
- A na ten weekend zostajesz w mieście? - zapytała.
- Raczej tak. - Rzeczywiście nie miał już nic do zrobienia i nie musiał ni
gdzie jeździć, dopóki Semmler nie znajdzie statku. Nawet nie wiedział, gdzie
Niemiec się teraz podziewa.
- To dobrze - odezwała się dziewczyna. - Spędzimy ten weekend razem
i popracujemy trochę. - Musiał być strasznie zmęczony, bo nie zrozumiał od razu.
- Co zrobimy? - zapytał.
Julia zaczęła mu opowiadać szczegółowo i z detalami, dopóki jej nie przerwał. Powiedział, że ma przyjść natychmiast i wyjaśnić mu wszystko osobiście.
Julia cieszyła się już od tygodnia na spotkanie z Shannonem. Ale w tym podnieceniu zapomniała, że miała mu przekazać wiadomości, jakie dla niego zdobyła. Przypomniała sobie o tym przed północą. Schyliła głowę nad zasypiającym najemnikiem i powiedziała:
- Wiesz co, Cat? Któregoś dnia zobaczyłam twoje imię.
191
Shannon zamruczał.
-Na kartce papieru - kontynuowała Julia. Shannon nie reagował, leżał z twarzą w poduszce i ze skrzyżowanymi ramionami.
- Powiedzieć ci, gdzie?
Jego reakcja rozczarowała Julię. Mruknął coś znowu.
- Na biurku mojego taty, w teczce.
Jeśli chciała go zaskoczyć, udało się jej w pełni. W jednej chwili zerwał prześcieradło i złapał ją za ramiona. Patrzył na nią z takim napięciem, że aż się przestraszyła.
- To boli - powiedziała.
- W jakiej teczce na biurku twojego ojca?
- No, w teczce - pociągnęła nosem prawie płacząc. - Chciałam ci tylko pomóc.
Shannon rozluźnił się, a wyraz jego twarzy wyraźnie złagodniał.
- Czego tam szukałaś? - zapytał.
- Zawsze wypytywałeś o ojca, więc kiedy w jego gabinecie zobaczyłam tecz
kę, rzuciłam na nią okiem. I tam zobaczyłam twoje imię.
- Opowiedz mi wszystko od początku - zaproponował łagodnie.
Kiedy skończyła mówić, przysunęła się i zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Kocham cię, Cat - wyszeptała. - Tylko dlatego to zrobiłam. Czy to źle?
Shannon zamyślił się. Dziewczyna wiedziała zbyt wiele i były tylko dwa spo
soby zapewnienia sobie jej milczenia.
- Czy naprawdę mnie kochasz? - zapytał.
- Tak. Naprawdę.
- Nie chcesz więc chyba, żeby stało mi się coś złego przez to, że zrobisz lub
powiesz coś nieodpowiedniego?
Julia odchyliła się i spojrzała mu prosto w oczy. To była scena z jej dziewczęcych marzeń.
- Nigdy - zapewniła z uczuciem. - Nic nie powiem. Cokolwiek mi zrobią.
Shannon zamrugał ze zdziwieniem.
- Nikt ci nic nie zrobi - powiedział. - Po prostu nie wspominaj ojcu, że mnie
znasz i że grzebałaś w jego papierach. Widzisz, on mnie zatrudnił, żebym zebrał
dla niego pewne informacje o złożach mineralnych w Afryce. Gdyby wiedział, że
się znamy, wywaliłby mnie i musiałbym szukać innej pracy, może gdzieś bardzo
daleko stąd. Musiałbym cię opuścić, gdyby się o nas dowiedział.
To był mocny argument. Julia nie chciała, żeby wyjeżdżał. Wprawdzie Shannon któregoś dnia i tak będzie musiał ją zostawić, ale na razie nie było potrzeby o tym mówić.
- Nic nie powiem - obiecała.
- Jeszcze jedno - rzekł Shannon. - Powiedziałaś, że zobaczyłaś jakąś nazwę
na kartkach z cenami surowców. Co to była za nazwa?
Julia zmarszczyła brwi, starając się przypomnieć sobie słowo.
- To coś, co dają do drogich wiecznych piór. Wspominają o tym w rekla
mach.
- Atrament? - zapytał Shannon.
192
- Pletyna - odpowiedziała.
- Platyna - poprawił ją ze skupieniem w oczach. - A co było napisane na
teczce?
- Och, to pamiętam dobrze - powiedziała uszczęśliwiona. - Coś jak z bajek
o wróżkach. Kryształowa Góra.
Shannon westchnął głęboko.
- Kochanie, zrób mi kawę.
Podczas gdy Julia brzęczała filiżankami w kuchni, Shannon położył się na łóżku i patrzył na miasto.
- Ty chytry draniu - wyszeptał. - Tak łatwo ci się nie uda, o nie.
A potem roześmiał się w ciemnościach.
W tym samym czasie Benny Lambert zbliżał się do domu wracając z nocnej popijawy w swoim ulubionym lokalu. Postawił kumplom wiele kolejek, korzystając z pieniędzy, które zapłacił mu Shannon. Chwalenie się "dużą sprawą", którą załatwił i stawianie szampana dziewczynom z baru sprawiały mu wielką przyjemność. Sam też już wypił dosyć, nawet więcej niż dosyć, dlatego nie zauważył samochodu, podążającego kilkadziesiąt metrów za nim. Nie zwrócił też uwagi, kiedy auto nagle przyśpieszyło i zrównało się z nim. Dopiero gdy ze środka wyłoniła się wielka postać i wepchnęła go za płot stojący przy drodze, Benny zaczął protestować.
Został szybko uciszony, gdy olbrzymi mężczyzna trzymając go za kark jedną ręką, drugą uderzył go z całych sił w splot słoneczny. Z Benny'ego uszło powietrze. Upadł na ziemię, a przed oczami zamajaczyła mu pochylająca się nad nim twarz. Nieznany osobnik wyjął zza pasa żelazny pręt. Złapał jęczącego Lamberta za lewe udo i pociągnął go do góry. Żelazny pręt spadł z całą siłą na odsłonięte kolano, gruchocząc je całkowicie. Lambert krzyknął przeraźliwie i zemdlał. Dzięki temu nie poczuł, jak rozwalają mu drugie kolano.
Dwadzieścia minut później Thomard dzwonił do swojego pracodawcy z budki w nocnej kafejce. Na drugim końcu kabla Roux słuchał i potakiwał.
- Doskonale - powiedział. - Mam dla ciebie nowe informacje. Pamiętasz
hotel, w którym zwykle zatrzymuje się Shannon? Alain Henri właśnie dał mi znać,
że dostali wiadomość od Keitha Browna. Kazał zarezerwować sobie pokój na
piętnastego. Rozumiesz?
- Piętnasty - potwierdził Thomard. - Jasne. Będzie tam piętnastego.
- Ty też masz tam być - odezwał się głos w słuchawce. - Henri skontaktuje
się ze swoim informatorem w hotelu, a ty przyczaisz się gdzieś w pobliżu tego
popołudnia.
- Jak długo? - zapytał Thomard.
- Dopóki nie wyjdzie. Sam - odpowiedział Roux. - Wtedy go dorwiesz. Za
pięć tysięcy dolarów.
Thomard uśmiechnął się nieznacznie, kiedy wychodził z budki. Gdy stał przy barze sącząc swoje piwo, czuł chłodny dotyk broni pod lewą pachą. To sprawiło,
13-Psy wojny
193
że uśmiechnął się szerzej. W ciągu kilku dni zarobi sporą sumkę. Był tego pewny. Pomyślał sobie, że to całkiem proste załatwić faceta, nawet takiego Cata Shanno-na, który go nigdy nie widział i nawet nie wie o jego istnieniu.
W niedzielny poranek zadzwonił Kurt Semmler. Shannon leżał nagi, a Julia krzątała się w kuchni, przygotowując śniadanie.
- Pan Keith Brown? - zapytała telefonistka.
- Tak. Przy telefonie.
- Rozmowa z przywołaniem. Dzwoni pan Semolina z Genui.
Shannon usiadł na brzegu łóżka.
- Proszę połączyć.
Głos Niemca dochodził słabo, ale był dość wyraźny.
- Carlo?
- Tak. Kurt?
- Jestem w Genui.
- Wiem. Co słychać?
- Mam. Tym razem jestem pewny. Dokładnie taki, jak chciałeś. Ale jest też
ktoś inny, kto chciałby go kupić. Będziemy musieli dać więcej, myślę jednak, że
warto, bo dla nas jest idealny. Przyjedziesz, żeby go obejrzeć?
- Jesteś pewien, Kurt?
- Zdecydowanie tak. Zarejestrowany jako frachtowiec, własność spółki że
glugowej z Genui. Robiony na zamówienie.
Shannon zastanawiał się przez moment.
- Przylecę jutro. W jakim hotelu się zatrzymałeś?
Semmler podał mu nazwę.
- Przylecę pierwszym samolotem, na jaki dostanę bilet. Nie wiem dokładnie,
kiedy. Bądź w hotelu po południu, zadzwonię, jak tylko dotrę na miejsce. I zare
zerwuj mi pokój.
Kilka minut później Shannon zamówił bilet na lot Alitalii do Mediolanu pięć po dziewiątej następnego dnia. Stamtąd miał połączenie do Genui i o pierwszej powinien być na miejscu.
Kiedy Julia wróciła z kawą do pokoju, zobaczyła, że Shannon się uśmiecha. Jeśli statek rzeczywiście był dobry, mógł załatwić zakup w ciągu dwunastu dni i piętnastego czekać na Langarottiego w Paryżu będąc pewnym, że Semmler zdąży przygotować łódź do wypłynięcia. Dobra załoga, pełen bak i cały ładunek na pokładzie.
- Kto dzwonił? - zapytała Julia.
- Przyjaciel.
- Jaki przyjaciel?
- Wspólnik.
- A co chciał?
- Muszę się z nim zobaczyć.
-Kiedy?
- Jutro rano. We Włoszech.
194
- Długo cię nie będzie?
- Nie wiem. Dwa tygodnie, może dłużej.
Julia zerknęła znad swojej filiżanki.
- A co ja mam według ciebie robić w tym czasie? - zapytała.
Shannon uśmiechnął się.
- Coś sobie znajdziesz. Jest masa interesujących rzeczy do roboty.
- Gówno - powiedziała spokojnie. - Ale jeśli jedziesz, to rozumiem, że mu
sisz jechać. Mamy w takim razie czas tylko do jutra, więc wykorzystajmy go jak
najlepiej.
Kawa rozlała się na poduszkę. Shannon pomyślał, że atak na pałac Kimby to igraszka w porównaniu z próbą zaspokojenia słodkiej córeczki sir Jamesa Mansona.
ROZDZIAŁ 16
Kiedy Cat Shannon i Kurt Semmler wysiedli z taksówki, port w Genui skąpany był w słońcu. Niemiec zaprowadził swojego towarzysza na przystań, gdzie cumował motorowy jacht "Toskania". Tuż obok stały dwa frachtowce o wyporności trzech tysięcy ton, co sprawiało wrażenie, że "Toskania" jest mniejsza niż w rzeczywistości. Jednak jej rozmiary wydały się Shannonowi wystarczające.
Na środku głównego pokładu umocowano wielką, kwadratową klapę prowadzącą do ładowni. Na rufie był niewielki mostek, a pod nim mieściły się pomieszczenia załogi i kajuta kapitana. Nad pokładem wznosił się jeden krótki maszt z przymocowanym do niego dźwigiem bomowym. Z tyłu, na rufie umieszczono łódź ratunkową.
Statek był pordzewiały, farba spalona przez słońce i wyżarta przez sól odła-ziła w wielu miejscach. Mały, stary i zaniedbany - to cechy, których szukał Shannon. Oznaczały bowiem, że statek jest anonimowy. Tysiące takich małych frachtowców przemierzało morze w drodze z Hajfy do Gibraltaru, z Tangeru do Dakaru czy z Monrovii do Simonstown, przewożąc niewielkie ładunki. W większości wyglądały tak samo, nie przykuwały uwagi i nie wzbudzały podejrzeń.
Semmler zaprowadził Shannona na pokład. Odnaleźli schody prowadzące do kajut załogi i Semmler krzyknął w dół. Na pokładzie pojawił się umięśniony mężczyzna koło czterdziestki. Kiwnął Semmlerowi głową na przywitanie i przyjrzał się Shannonowi. Semmler podał mu rękę, a potem go przedstawił.
- Carl Waldenberg, pierwszy oficer.
Waldenberg pochylił głowę i podał rękę Shannonowi.
- Przyszedł pan obejrzeć naszą starą "Toskanię"? - zapytał.
Shannon z zadowoleniem stwierdził, że mówi niezłym angielskim, z lekkim obcym akcentem. Wyglądał na człowieka, który za pieniądze załaduje na pokład towar nie figurujący w wykazie. Semmler wypytał go na wstępie o wszystko i uprzedził, że pojawi się jego szef, żeby obejrzeć statek i zdecydować o kupnie. Dla pierwszego oficera nowy właściciel był ważną postacią. Waldenberg musiał mieć na uwadze swoją przyszłość.
195
Jugosłowiański mechanik przebywał właśnie na lądzie, ale na deku spotkali włoskiego nastolatka oglądającego jakiś erotyczny magazyn. Nie czekając na powrót kapitana Waldenberg oprowadził ich po "Toskanii".
Shannona interesowały przede wszystkim trzy rzeczy: czy można będzie ulokować gdzieś dodatkowych dwunastu mężczyzn, nawet gdyby mieli spać pod gołym niebem; pojemność ładowni i możliwość ukrycia kilku skrzyń w zezach, i wreszcie czy silniki są na tyle sprawne, żeby zabrać ich powiedzmy aż do Republiki Południowej Afryki.
Waldenberg wpatrywał się pilnie w Shannona, gdy ten zadawał pytania, i grzecznie odpowiadał. Domyślił się, że nie chodzi o zabranie na pokład płatnych pasażerów, którzy mieliby spać na świeżym powietrzu pod rozgwieżdżonym niebem. "Toskania" nie mogła też pomieścić zbyt dużo ładunku w rejs na drugi koniec Afryki. Towar wysyłany na taką odległość powinien być umieszczony na większym statku. Zaletą małych przewoźników natomiast było to, że można załadować cargo prawie niezauważalnie i rozładować je dwa dni później setki kilometrów stąd. Duże statki wprawdzie tracą w porcie na manewrach, ale na pełnym morzu nadrabiają stracony czas. Eksporterów nie interesują łodzie takie, jak "Toskania", gdy chodzi o dystans większy niż tysiąc kilometrów.
Po zakończeniu oględzin przeszli na górny pokład, gdzie Waldenberg zaproponował im piwo. Pili, siedząc w cieniu daszka rozpiętego za mostkiem. Wtedy dopiero rozpoczęły się negocjacje. Dwóch Niemców porozumiewało się w swoim własnym języku i wyglądało na to, że marynarz zadaje pytania, a Semmler na nie odpowiada.
W końcu Waldenberg spojrzał uważnie na Shannona, potem znowu na Kurta i powoli skinął głową.
- Zrobi się - powiedział po angielsku.
Semmler zwrócił się do Shannona i wyjaśnił:
- Waldenberg chciał wiedzieć, dlaczego ktoś taki jak ty, kto nie zna się na
transporcie morskim, chce kupić frachtowiec. Powiedziałem mu, że jesteś biznes
menem, a nie żeglarzem. Ale on uważa, że jeśli ktoś ryzykuje pieniądze kupując
statek, to chodzi mu o coś innego niż przewóz towarów.
Shannon przytaknął.
- Całkiem nieźle. Kurt, chcę zamienić z tobą słowo na osobności.
Przeszli na rufę, a tymczasem Waldenberg pił dalej piwo.
- Co sądzisz o tym facecie? - zapytał cicho Shannon.
- Niezły - odpowiedział Semmler bez wahania. - Kapitan jest również wła
ścicielem. To stary człowiek i chce odejść na emeryturę, dlatego zamierza sprze
dać statek. Stanowisko kapitana pozostanie więc wolne. Myślę, że Waldenberg
chciałby je zająć i wydaje mi się, że to dobry pomysł. Ma licencję i zna tę łajbę od
podszewki. Jest starym wilkiem morskim. Pozostaje tylko pytanie, czy zgodzi się
podjąć ryzyko związane z przewozem ładunku. Ja myślę, że tak, o ile cena będzie
odpowiednia.
- Czy zaczął już coś podejrzewać? - zapytał Shannon.
-No jasne. Myśli, że zajmujesz się przerzucaniem nielegalnych imigrantów do Wielkiej Brytanii. Nie chciałby trafić do pudła, ale wydaje mi się, że za duże pieniądze się zgodzi.
196
- Oczywiście najpierw trzeba kupić statek. On może zdecydować później,
czy chce zostać. Jeśli zrezygnuje, znajdziemy innego kapitana.
Semmler potrząsnął głową.
- Nie. Po pierwsze będziemy musieli mu powiedzieć trochę więcej, żeby
miał świadomość, w jaki interes wchodzi. Jeśli później zrezygnuje, to możemy
mieć kłopoty.
- Jeśli dowie się, o co chodzi i będzie chciał zrezygnować, to może trafić tylko
tam... - powiedział Shannon i wskazał palcem pokrytą olejem wodę za burtą.
- Jest jeszcze druga sprawa, Cat. Byłoby dobrze mieć go po swojej stronie.
Zna statek i jeśli zdecyduje się na nim zostać, może przekonać kapitana, żeby
sprzedał go nam, a nie miejscowej agencji żeglugowej. Jego opinia zaważy na
decyzji kapitana, bo staruszek chciałby, żeby "Toskania" dostała się w dobre ręce
i ufa Waldenbergowi.
Shannon rozważał argumenty. W końcu logika zwyciężyła. Czasu było coraz mniej, a on chciał kupić "Toskanię". Pierwszy oficer mógł pomóc w transakcji i poprowadzić statek. Gdyby Shannon zatrudnił swojego własnego oficera miałby pewność, że ten nie zawiedzie. Ale jednocześnie wiedział, że nie należy przekupywać zbyt wielu osób naraz. Najlepiej zapłacić człowiekowi, który ma władzą nad innymi i w ten sposób trzymać wszystkich w garści. Shannon postanowił przeciągnąć Waldenberga na swoją stronę. Wraz z Semmlerem wrócili pod daszek.
- Będę z panem szczery - powiedział Shannon. - To prawda, że jeśli kupię
"Toskanię", nie będę nią przewoził orzeszków. Prawdą jest też to, że w tym co
robię jest pewien element ryzyka związany z ładunkiem. Nie przewidują proble
mów z rozładunkiem, bo statek będzie poza wodami terytorialnymi. Potrzebuję
dobrego szypra, a pan Semmler polecił pana. Przejdźmy więc do rzeczy. Jeśli
kupię ten statek, proponują panu stanowisko kapitana. Otrzyma pan sześciomie
sięczną pensję w wysokości podwójnych dotychczasowych zarobków i premię
pięciu tysięcy dolarów za pierwszy rejs, który odbędzie się za dziesięć tygodni.
Waldenberg słuchał w milczeniu, potem uśmiechnął się, wstał i wyciągnął rękę w stronę Shannona.
- Właśnie zatrudnił pan kapitana.
- W porządku - powiedział Shannon. - Ale podstawową sprawą jest kupno
statku.
- Nie ma sprawy - stwierdził Waldenberg. - Ile może pan zapłacić?
- A ile jest warta? - odbił pytanie Shannon.
- Tyle, ile się dostanie na rynku - odpowiedział Waldenberg. - Konkurencja
daje za niego dwadzieścia pięć tysięcy funtów i ani grosza więcej.
- Dam dwadzieścia sześć - powiedział Shannon. - Czy kapitan zgodzi się na
tyle?
- Na pewno. Czy mówi pan po włosku?
-Nie.
- Spinetti nie zna angielskiego, więc j eśli pan pozwoli, będę tłumaczył. Zała
twię to ze staruszkiem. Za taką cenę i ze mnąjako kapitanem będzie pan miał ten
statek. Kiedy może się pan z nim spotkać?
197
- Jutro rano? - zaproponował Shannon.
- Zgoda. Jutro o dziesiątej, na pokładzie.
Wymienili uścisk dłoni, po czym najemnicy opuścili statek.
Mały Marc Vlaminck pracował zawzięcie w wynajętym garażu, przed którym stała jego ciężarówka. Zamknął dokładnie drzwi, tak aby nikt nie zdołał mu przeszkodzić. Już drugie popołudnie spędzał tutaj samotnie i prawie skończył pierwszą część swojego zadania. Najpierw przygotował ławę z solidnych bali, a na niej rozłożył zestaw narzędzi, który kupił za resztę z pięciuset funtów jakie zostawił mu Shannon. Pod ścianą stało pięć dużych, jasnozielonych beczek. Były puste, a z boku miały znak fabryczny firmy Castrol. Marc kupił je dość tanio, od jednej z dużych spółek żeglugowych w porcie. Służyły do przewożenia oleju silnikowego, o czym informowały napisy.
W pierwszej z brzegu Marc wyciął duży otwór w dnie i ustawił ją do góry nogami. Przez dziurę widać było zakręcaną pokrywę beczki. Wokół otworu pozostawił pięciocentymetrowy kołnierz.
Z ciężarówki wyciągnął dwie skrzynie ze schmeisserami, które miały zostać przepakowane do nowego schowka. Każdy pistolet został starannie oklejony taśmą maskującą. Tą samą taśmą przykleił do każdego po pięć magazynków. Następnie włożył pistolety maszynowe do plastikowych worków, wypuścił z nich resztki powietrza i dokładnie zalepił. Worki umieścił w innych, plastikowych torbach, które również szczelnie zamknął. Taka ochrona, jak oceniał, powinna sprawić, że broń pozostanie sucha i zabezpieczona przed wilgocią.
Z dwudziestu tak przygotowanych paczek zrobił jedną, związując ją pasami, i włożył przez dziurę do beczki. Beczki mogły pomieścić dwieście litrów płynu, więc było tam dość miejsca na dwadzieścia schmeisserów razem z magazynkami.
Kiedy pierwsza paka została ukryta, Marc przystąpił do zamykania beczki. Wcześniej przygotował metalowe okrągłe płytki, które odpowiednio przyciął, a teraz starał się dopasować je do dna beczki. Pół godziny zajęło mu szlifowanie i piłowanie, zanim płyta dokładnie przylegała do dna, pokrywając jednocześnie zostawiony wcześniej kołnierz. Włączył lutownicę połączoną z palnikiem gazowym i zaczął zgrzewać obie części. Oczywiście najlepiej jest łączyć metalowe części za pomocą spawania, ale beczka, która choć raz zawierała olej lub łatwopalne paliwo, pokrywa się jego cienką warstwą. Jeśli podczas spawania zostanie to podgrzane, następuje parowanie łatwopalnej mieszanki, co może spowodować wybuch. Zgrzewanie cyny nie daje tej samej wytrzymałości, ale może być wykonane przy zastosowaniu pary o wysokiej temperaturze. Pod warunkiem że beczki nie będą przewracane i wstrząsane, spoiwo powinno być trwałe.
Na koniec, wygładził wszystkie chropowatości i gdy dno było już gładkie, spryskał całość zieloną farbą w identycznym odcieniu jak ten używany przez firmę Castrol na całym świecie. Gdy farba wyschła, Marc postawił ostrożnie beczkę na nowym dnie, odkręcił pokrywę, a następnie podniósł jeden z wielkich kanistrów i zaczął wlewać do środka olej.
198
Opalizujący, zielony, gęsty i lepki płyn powoli spływał na dno i wypełniał całą wolną przestrzeń, bezszelestnie otulając opakowane schmeissery. Pomimo wysiłków Marka, żeby usunąć powietrze z każdej paczki, zostało go trochę wewnątrz polietylenowych toreb. Po napełnieniu beczki, paczki z bronią nie pozostały na dnie, ale pływały w oleju, i dopiero po chwili zniknęły pod powierzchnią.
Aby beczka została całkowicie napełniona, potrzebne były dwa kanistry oleju, bowiem jak oszacował Marc, broń zajmowała około siedmiu dziesiątych objętości beczki. Trzy dziesiąte miał stanowić olej, wlał więc do dwustulitrowej beczki sześćdziesiąt litrów oleju. Za pomocą kieszonkowej latarki sprawdził poziom płynu w beczce. W świetle widać było tylko błyszczący, połyskujący złotawo, zielony płyn. Ani śladu znajdującej się wewnątrz broni. Odczekał jescze godzinę i sprawdził, czy nie przecieka. Nie zauważył śladów płynu. Nowe dno beczki było szczelne.
Marc z ulgą otworzył drzwi garażu i wprowadził ciężarówkę. Musiał jeszcze zniszczyć dwie skrzynie po karabinach z niemieckimi napisami i wyrzucić blachę wyciętą z dna beczek. Deski spalił, a blachę wywiózł na przystań. Wiedział już, że ten sposób ukrycia broni jest dobry i że zdoła przygotować jedną beczkęw ciągu dwóch dni. Powinien więc zdążyć na piętnastego maja, tak jak obiecał Shannono-wi. Był zadowolony, że mógł znów pracować.
Doktor Iwanów był wściekły, nie po raz pierwszy zresztą i z pewnością nie ostatni.
- Biurokracja - warknął do swojej żony siedzącej przy stole naprzeciwko. -
Biurokracja w tym kraju jest po prostu niewiarygodna.
- Z pewnością masz rację, Michale Michajłowiczu - odezwała się łagodnie
żona, nalewając dwie filiżanki ciemnej, mocnej i gorzkiej herbaty. Wiedziała, że
lubi właśnie taką. Będąc spokojną i zrównoważoną kobietą marzyła, żeby jej mąż
- naukowiec - bardziej kontrolował swoje wybuchy, albo przynajmniej powstrzy
mywał się od nich w domu.
- Gdyby kapitaliści wiedzieli, ile czasu zajmuje zdobycie każdej śrubki w tym
kraju, umarliby ze śmiechu.
- Ciii, kochanie - uciszała go, wsypując cukier. - Musisz być cierpliwy.
Minęło już kilka tygodni od czasu, gdy szef wezwał go do biura wyłożonego
boazerią w samym sercu rozległego kompleksu laboratoriów i zabudowań mieszkalnych, które składały się na instytut, leżący w środku Syberyjskiej Nowej Ziemi. Poinformował go, że stanie na czele grupy, która będzie wysłana do Afryki Zachodniej, a szczegóły wyprawy powinien opracować sam.
To oznaczało rezygnację z projektu, w który był głęboko zaangażowany, i dotyczyło jeszcze dwóch jego młodszych kolegów. Musiał zaopatrzyć się w ekwipunek przystosowany do afrykańskiego klimatu, wysłać tuzin zamówień do różnych koncernów zajmujących się dostawami, odpowiadać na szereg pomniejszych zapytań tak grzecznie, jak tylko potrafił. I czekać, wiecznie czekać na dostawy sprzętu. Z poprzedniej wyprawy do Ghany wiedział, że życie w głębokim buszu może być wyczerpujące.
199
- Dajcie mi trochę śniegu - mówił wtedy do swoich tragarzy. - Jestem czło
wiekiem z zimnych krajów.
W końcu udało mu się wszystko załatwić i zmieścić w czasie. Jego grupa była przygotowana, sprzęt zapakowany, łącznie z tabletkami oczyszczającymi wodę i łóżkami polowymi. Przy odrobinie szczęścia pojedzie tam, dokona pomiarów i wróci z próbkami skał zanim krótkie i przepiękne syberyjskie lato zastąpi słotna jesień. Teraz jednak list, który trzymał w dłoni, rozwiewał jego marzenia.
List był napisany osobiście przez dyrektora i Iwanów nie mógł żywić do niego urazy, ponieważ wiedział, że ten wypełnia jedynie instrukcje Moskwy. Niestety, Zarząd Transportu wydał rozporządzenie, że tajne misje pomiarowe nie mogą korzystać z publicznych środków transportu, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie było w stanie zorganizować dla wyprawy lotu czarterowego z Aerofłotu. Wykorzystanie któregoś z wojskowych Antonowów, latających jako transportowce również było niemożliwe.
W końcu, zgodnie z instrukcjami z Moskwy oraz z uwagi na ilość sprzętu, jaką należało zabrać, nie licząc próbek, które zostaną przywiezione z Afryki, zdecydowano się na transport drogą wodną. Postanowiono, że najlepiej będzie, jeśli grupę badawczą zabierze frachtowiec płynący na Daleki Wschód. Gdy będzie powracał, ambasador Dobrowolski poinfomuje kapitana, czy grupa zakończyła misję i ten zboczy wtedy z kursu, aby zabrać naukowców i ich sprzęt. Meldunek powinien dotrzeć na statek zanim wypłynie on w drogę powrotną. Wymagano również voucherów potwierdzających korzystanie z miejscowego transportu do miejsca zaokrętowania.
- Całe lato - wrzasnął Iwanów do żony, która pomagała mu założyć palto
z futrzanym kołnierzem i futrzaną czapkę. - Stracę całe to cholerne lato! A tam
będzie bez przerwy lało.
Shannon i Semmler powrócili na "Toskanię" następnego ranka i po raz pierwszy spotkali się z kapitanem Alessandro Spinettim. Był to przygarbiony, starszy mężczyzna z twarzą pomarszczoną jak orzech włoski. Bawełniana koszulka opinała jego muskularne ramiona, a daszek białej czapki ocieniał twarz.
Negocjacje rozpoczęły się na pokładzie, a następnie przeniosły do biura niejakiego Giulio Ponti, który był prawnikiem kapitana. Prowadził on swoją kancelarię przy jednej z uliczek odchodzących w górę od głównej, ruchliwej Via Gram-schi. Oddając sprawiedliwość, biuro znajdowało siew zamożniejszej części ulicy sądząc po wyglądzie prostytutek w barach.
Wszystkie prawnicze sprawy posuwają się we Włoszech w ślimaczym tempie. Można powiedzieć, że jest to tempo ślimaka chorego na artretyzm.
Wstępne warunki zostały uzgodnione dość sprawnie. Przy pomocy tłumaczenia Carla Waldenberga, kapitan Spinetti zaakceptował ofertę Shannona: dwadzieścia sześć tysięcy funtów gotówką, która miała zostać wypłacona w dowolnej walucie, jaką izżyciy sobie kapitan. Jego pierwszy oficer miał dostać minimum sześciomiesięczny kontrakt jako szyper z podwójną pensją, a dwóch pozostałych członków załogi, marynarz pokładowy i mechanik mogło zostać na statku przez pół
200
roku z dotychczasowym uposażeniem. W przypadku odmowy przewidziano odprawę w wysokości pięciuset funtów dla marynarza i tysiąca funtów dla mechanika.
Osobiście Shannon uważał, że marynarz powinien odejść, chciał natomiast za wszelką cenę zatrzymać mechanika. Waldenberg zachwalał, że ten Serb jest w stanie wydobyć z silników wszystko, poza tym nic nie mówi i o nic nie pyta, co wskazywałoby, że jego papiery nie są do końca w porządku i na pewno chciałby mieć pracę.
W celach podatkowych kapitan założył dawno temu małą, prywatną spółkę Spi-netti Maritimo Shipping Company z kapitałem akcyjnym stu funtów. Zatrzymał dziewięćdziesiąt dziewięć akcji, a jedyną pozostałą miał jego prawnik Ponti, sprawujący funkcję sekretarza spółki. Sprzedaż "Toskanii", będącej jedyną własnością spółki była więc związana z przejęciem firmy. To całkowicie odpowiadało Shannonowi.
Natomiast nie bardzo podobało mu się wolne tempo załatwiania spraw przez prawnika. Do tej pory stracił już bowiem pięć dni, a był to dopiero początek.
Minął już pierwszy tydzień maja, a więc trzydziesty pierwszy dzień operacji w prywatnym kalendarzu Shannona, zanim Ponti zabrał się do spisywania umowy. Ponieważ transakcji dokonywano we Włoszech, a "Toskania" była tam zarejestrowana, umowa musiała odpowiadać skomplikowanym wymogom włoskiego prawa. Powstały trzy dokumenty: jeden dotyczący sprzedaży firmy Spinetti Maritimo i wszystkich jej akcji spółce Tyrone Holdings z Luksemburga, kolejny oferujący kontrakt Waldenbergowi jako kapitanowi i ostatni, gwarantujący dwóm pozostałym członkom załogi dotychczasowe pensje lub odprawy. Zajęło to cztery dni, a zachowanie Pontiego sugerowało, że naciskany przez wszystkich zainteresowanych, pobił wszelkie rekordy szybkości w przygotowaniu umowy.
Janni Dupree był bardzo zadowolony z życia, kiedy w słoneczny majowy poranek wyszedł ze sklepu, w którym złożył ostatnie zamówienie. Wpłacił zaliczkę za plecaki i śpiwory, a dostawa miała być zrealizowana następnego dnia. Tego samego popołudnia miał odebrać we wschodnim Londynie dwa wielkie pudła z chlebakami i beretami.
Trzy przesyłki ze sprzętem były już w drodze do Tulonu. Jak oceniał, pierwsza z nich powinna wkrótce dotrzeć na miejsce, a dwie pozostałe prawdopodobnie właśnie wysyłano. Czwarta miała zostać zapakowana i doręczona do agenta żeglugowego następnego dnia. Wszystko wykonał na tydzień przed terminem. Dzień wcześniej Janni otrzymał list od Shannona z poleceniem pozbycia się londyńskiego mieszkania i zjawienia się w Marsylii piętnastego maja. Miał zameldować się we wskazanym hotelu w porcie i czekać na kontakt. Dupree lubił dokładne instrukcje: nie pozostawiały wiele miejsca na błąd, a jeśli już coś poszło źle, nie była to jego wina. Kupił bilet lotniczy i przez resztę tygodnia postanowił odpocząć. Cieszył się, że znowu wkracza do akcji.
Kiedy signor Ponti przygotował wreszcie wszystkie niezbędne papiery, Shannon wysłał z Genui kilka listów. Pierwszy był do Johanna Schlinkera. Shannon
201
zawiadamiał go, że statkiem przeznaczonym do wywozu amunicji z Hiszpanii jest "Toskania", należąca do spółki Spinetti Maritimo Shipping w Genui. On sam zaś potrzebował od Schlinkera informacji, gdzie ma nastąpić załadunek, tak aby kapitan mógł przygotować odpowiednią marszrutą.
W swoim liście zawarł wszelkie informacje dotyczące "Toskanii", które sprawdził już w rejestrze Lloydsa. Zapowiedział, że skontaktuje się ze Schlinkerem w ciągu najbliższych piętnastu dni.
Następny list, który wysłał do Alana Bakera, zawierał dane dotyczące statku niezbędne dla rządu jugosłowiańskiego, po to aby została wydana licencja eksportowa. Shannon wiedział już, że w marszrucie statku musi być zapis o przewozie ładunku z jugosłowiańskiego portu załadunkowego do Lome, stolicy Togo.
Napisał też długi list do pana Steina, prezesa Tyrone Holdings, polecając mu przygotowanie dokumentów na posiedzenie zarządu spółki, które odbędzie się w jego biurze za cztery dni. Pierwszą sprawą poruszoną na zebraniu miało być kupno spółki Spinetti Maritimo i wszystkich jej akcji za dwadzieścia sześć tysięcy funtów, a drugą wyemitowanie tyluż akcji o wartości jednego funta każda i przekazanie ich na własność pana Keitha Browna w zamian za czek bankowy na tę sumę.
Wreszcie wysłał wiadomość do Marka Vlamincka, uprzedzając go, że odbiór towaru w Ostendzie musiał zostać przesunięty na dwudziestego maja, a później do Langarottiego, przekładając spotkanie w Paryżu na dziewiętnastego maja.
Ostatni list adresowany był do Simona Endeana z zaproszeniem na spotkanie w Luksemburgu za cztery dni. Shannon prosił Endeana, aby przywiózł dwadzieścia sześć tysięcy funtów na zakup statku, albowiem od tej transakcji zależy powodzenie całego przedsięwzięcia.
Wieczór trzynastego maja był chłodny. Jean-Baptiste Langarotti jechał swoją ciężarówką na zachód, z Hyeres do Tulonu. Opuścił szybę i wdychał zapach igliwia i krzewów rosnących na pobliskich wzgórzach. Podobnie jak Dupree w Londynie, który przygotowywał się do odlotu do Marsylii, i Vlaminck w Ostendzie napełniający ostatnią beczkę, Langarotti był zadowolony z życia.
Z tyłu ciężarówki wiózł dwa zaburtowe silniki, kupione za gotówkę i wyposażone w podwodne układy wydechowe zapewniające cichą pracę. Miał je dostarczyć do firmy spedycyjnej w Tulonie. Znajdowały się tam już trzy zapakowane pontony oraz trzeci silnik. Poza tym były też cztery wielkie skrzynie z pełnym asortymentem umundurowania, które przesłano z Londynu ponad dwa tygodnie temu. Langarotti wiedział, że wszystko będzie przygotowane na czas.
Niestety, musiał wyprowadzić się z hotelu. Zmusiło go do tego przypadkowe spotkanie ze starym znajomym, na którego wpadł trzy dni temu. Znalazł inny pensjonat i myślał o tym, żeby poinformować Shannona o zmianie miejsca zamieszkania, ale nie miał pojęcia, gdzie go znaleźć. I tak za czterdzieści osiem godzin, piętnastego maja, był umówiony z szefem w hotelu Plaza-Surene w Paryżu.
202
Zebranie spółki w Luksemburgu czternastego maja trwało zdumiewająco krótko. Shannon w nim nie uczestniczył. Musiał odebrać dwadzieścia sześć tysięcy funtów od Endeana na zakup statku. Tuż przed zebraniem zarządu spotkał się z panem Steinem w jego biurze i przekazał mu dokumenty związane z kupnem statku i spółki przez Tyrone Holdings oraz czek na dwadzieścia sześć tysięcy funtów płatny na rzecz Tyrone Holdings.
Pół godziny później pan Stein opuścił zebranie zarządu i wręczył Shannonowi dwadzieścia sześć tysięcy akcji na okaziciela. Pokazał mu także kopertę zawierającą dokumenty związane ze sprzedażą statku spółce Tyrone Holdings oraz czek dla kapitana Spinetti. Koperta zaadresowana do Giulio Ponti została zalepiona i przekazana Shannonowi. Ostatnim dokumentem była decyzja zarządu, mianująca prezesem Spinetti Maritimo Shipping Company pana Kurta Semmlera.
Dwa dni później w biurze włoskiego prawnika cała sprawa dobiegła końca. Czek na zakup "Toskanii" został potwierdzony przez bank, a spółka Tyrone Holdings prawnie weszła w posiadanie spółki Spinetti Maritimo. W związku z tym, signor Ponti wysłał listem poleconym sto akcji Spinetti Maritimo na adres spółki Tyrone Holdings, do Luksemburga. Ponti przyjął ponadto od Shannona paczkę z prośbą o przechowanie jej w sejfie. Otrzymał dwa wzory podpisów Shannona, który używał nazwiska Keith Brown, aby móc potwierdzić autentyczność wszelkich listów z rozporządzeniami odnośnie paczki. Ponti nie zdawał sobie sprawy, że paczka zawierała dwadzieścia sześć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery akcje z kontrolnego pakietu Tyrone Holdings.
Carl Waldenberg przyjął swoje stanowisko i sześciomiesięczny kontrakt. Serbski mechanik zgodził się pozostać na statku. Została im wypłacona gotówką miesięczna pensja, a pieniędzmi na następne pobory dysponował Ponti.
Włoskiego marynarza przekonano, że lepiej będzie jeśli zgodzi się na pięćset funtów odprawy i sto funtów premii, i opuści statek. Semmler jako prezes spółki oficjalnie zaczął zarządzać jednostką.
Shannon sprowadził z banku w Brugii pięć tysięcy funtów na swoje konto w Genui, dzięki czemu mógł wypłacić pensje załodze pozostającej na "Toskanii". Zanim wyjechał osiemnastego maja, przekazał resztę pieniędzy Semmlero-wi wraz z instrukcjami.
- A co z dwoma brakującymi członkami załogi? - zapytał Shannon.
- Waldenberg już się rozgląda - odpowiedział Semmler. - Twierdzi, że w por
cie jest mnóstwo mężczyzn poszukujących pracy. Zna to miejsce na wylot, a po
nadto wie, kogo potrzebujemy. Dobrych, twardych facetów, którzy nie będą zada
wać pytań i zrobią, co do nich należy, zwłaszcza jeśli na koniec dostaną premię.
Nie martw się, pod koniec tygodnia załoga będzie w komplecie.
- W porządku, doskonale. Dokładnie tak ma być. Przygotuj "Toskanię" do
wypłynięcia. Trzeba będzie przejrzeć maszyny. Załatw opłaty portowe i papiery
na nazwisko nowego kapitana. Zgłoś rejs do Tulonu w celu załadowania trans
portu do Maroka. Zatankuj paliwo, kup żywność dla załogi i ludzi, którzy dołączą
203
po drodze. Dużo słodkiej wody, piwo, wino, papierosy. Kiedy będziesz gotowy, płyń do Tulonu. Musisz tam dotrzeć najpóźniej pierwszego czerwca. Będę czekał na ciebie z Markiem, Jean-Baptiste'em i Jannim. Możesz kontaktować się ze mną przez agenta żeglugowego z agencji Duphot. Mają biuro w porcie. No, powodze-
nia!
ROZDZIAŁ 17
To, że Jean-Baptiste Langarotti wychodził obronną ręką z wielu groźnych sytuacji, zawdzięczał temu, że potrafił wyczuć niebezpieczeństwo, zanim nadeszło. Wprowadził się do paryskiego hotelu i czekał na Shannona spokojnie czytając gazetę. Po dwóch godzinach Korsykanin zapytał w recepcji o pana Browna, ponieważ przyszło mu do głowy, że Shannon mógł przyjechać wcześniej i zająć już pokój. Recepcjonista sprawdził listę gości i poinformował go, że żaden pan Brown z Londynu nie przebywa w hotelu. Langarotti założył więc, że Shannona coś zatrzymało i spotkanie odbędzie się następnego dnia o tej samej godzinie.
Nazajutrz czekał ponownie w hotelowym holu. Shannon nie przychodził, ale coś innego zwróciło uwagę Langarottiego. Jeden z pracowników hotelowych dwa razy zajrzał do holu i zniknął, gdy tylko poczuł na sobie wzrok Korsykanina. Po dwóch godzinach Shannona nadal nie było, więc Langarotti opuścił hotel. Kiedy przechodził przez ulicę zauważyłjakiegoś mężczyznę, wpatrującego się z uwagąw wystawę. Był to sklep z damską bielizną. Langarotti miał wrażenie, że ten człowiek całkiem nie pasuje do cichej, bocznej uliczki skąpanej w wiosennym słońcu.
Przez następne dwadzieścia cztery godziny Langarotti przeczesywał paryskie bary, w których gromadzą się zazwyczaj najemnicy, aby zasięgnąć informacji. Odnowił kilka starych znajomości z członkami korsykańskiej mafii działającej w paryskim podziemnym świecie. Codziennie zjawiał się w hotelu i wreszcie piątego dnia zastał tam Shannona.
Dowódca przyleciał poprzedniego dnia wieczorem z Genui i zatrzymał się na noc w hotelu. Był w dobrym nastroju i przy kawie powiedział Langarottiemu, że kupił wreszcie statek.
- Żadnych problemów? - zapytał Langarotti.
Shannon potrząsnął głową:
- Żadnych.
- Ale tu, w Paryżu możemy mieć kłopoty.
Nie mogąc ostrzyć swojego noża na oczach ludzi, mały Korsykanin siedział spokojnie z rękami złożonymi na kolanach. Shannon odstawił filiżankę. Wiedział, że jeśli Langarotti mówi takim tonem, to sprawa jest poważna.
- Jakie? - zapytał spokojnie.
- Jest na ciebie kontrakt - odparł Langarotti.
Chwilę siedzieli w milczeniu. Shannon zastanawiał się nad wiadomością, a przyjaciel mu nie przerywał. Nie odzywał się, dopóki nie usłyszał pytania.
204
- Wiesz, kto go zamówił? - zapytał Shannon.
-Nie wiem. I nie wiem, kto go przyjął. Ale suma jest dość spora. Pięć tysięcy dolarów.
- To świeża sprawa?
- Kontrakt jest kwestią ostatnich sześciu tygodni. Nie wiadomo natomiast
czy zleceniodawca, który jest teraz gdzieś w Paryżu, działa we własnym imieniu,
czy też dla kogoś innego. Mówi się, że kontraktu na Shannona mógł się podjąć
tylko niezły fachowiec albo głupek. Tak czy inaczej, ktoś to wziął. Poza tym wy
pytywano o ciebie.
Cat zaklął w myślach. Wierzył, że informacje Korsykanina są prawdziwe. Langarotti był zbyt ostrożnym człowiekiem, żeby rozsiewać jakieś niesprawdzone plotki. Shannon zastanawiał się, czym się komuś naraził na tyle, że wydano na niego wyrok. Najgorsze, że powodów mogło być wiele, w tym takie, których mógł sobie nawet nie uświadamiać.
Systematycznie rozważał wszystkie możliwości. Również taką, że kontrakt ma coś wspólnego z obecną operacją, albo też sięga korzeniami dalekiej przeszłości. Najpierw rozważył pierwszą możliwość.
Czy był jakiś przeciek? Czy któraś z rządowych agencji dostała cynk od wywiadu, że coś szykuje się w Afryce i postanowiono to zablokować eliminując szefa akcji? Przemknęła mu też przez głowę myśl, że sir James Manson dowiedział się, że Shannon uwiódł mu córkę -jeśli można mówić o uwiedzeniu w przypadku kogoś tak doświadczonego jak Julia. Po namyśle odrzucił wszystkie trzy możliwości. A jeśli nadepnął na odcisk któremuś z czarnorynkowych handlarzy bronią, to ten nie szukałby od razu zemsty, tylko próbował coś wytargować od niego albo przynajmniej groziłby mu. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca.
Powrócił pamięcią do dawnych wojen i walk. Nie mógł wiedzieć, czy nie naraził się wtedy jakiejś dużej organizacji. Może któryś z zastrzelonych przez niego ludzi był tajnym agentem CIA lub KGB. Obydwa wywiady zazdrościły sobie nawzajem, zatrudniały ludzi, którzy nie cofali się przed niczym i za wszelką cenę starały się wyrównywać porachunki, nawet jeśli nie było ku temu racjonalnych powodów. Shannon był świadom, że CIA ma nadal aktualny kontrakt na Bruce'a Rossitera, który zastrzelił Amerykanina w barze w Leopoldville tylko dlatego, ze tamten gapił się na niego. Amerykanin, jak się później okazało, był miejscowym agentem CIA, czego Rossiter oczywiście nie wiedział. Zgubiła go ignorancja. Kontrakt nadal był ważny, a Rossiter ciągle uciekał.
KGB było równie zawzięte. Po całym świecie rozsyłano zabójców z zadaniem zlikwidowania zagranicznych agentów, którzy narazili się KGB, a nie byli dobrze chronieni przez byłych pracodawców. Poza tym Rosjanie nie potrzebowali motywu, żeby kogoś zabić. Wystarczała niesprawdzona informacja albo chęć zemsty.
Pozostawało jeszcze francuskie SDECE lub brytyjskie SIS. Francuzi mogli dorwać Shannona tysiąc razy w ostatnich dwóch latach, a zwłaszcza w afrykańskiej dżungli. Nie dawaliby zlecenia w Paryżu, gdzie istnieje duża możliwość przecieku. Mieli swoich dobrych, wyszkolonych ludzi. Co innego Brytyjczycy.
205
Działający zgodnie z prawem, musieliby otrzymać pozwolenie od rządu i to tylko w przypadku, gdyby istniało poważne zagrożenie przeciekiem. Shannon był prawie pewien, że nie zabił nigdy Brytyjczyka będącego tajnym agentem, ale może powodem miało być zapobieżenie kłopotom. Nie pasowało to jednak do Brytyjczyków. Zostawili przy życiu Stephena Warda, aby postawić go przed sądem, co nieomal doprowadziło do upadku rząd Macmillana. Nie zabili Philby'ego ani Bla-ke'a, którzy we Francji lub Rosji z pewnością powiększyliby statystykę wypadków drogowych.
Pozostawała jeszcze możliwość, że zamieszana jest w to prywatna firma. Może mafia korsykańska? Nie, to odpadało, bo w takim przypadku Langarotti nie stanąłby po jego stronie. Wydawało mu się, że nie naraził się nigdy włoskiej mafii ani syndykatowi w Ameryce. Powrócił do koncepcji prywatnych porachunków. Skoro to nie żadna organizacja, musi za tym stać konkretna osoba. Ale, na litość boską, kto?
Langarotti wpatrywał się w Shannona, czekając na jego reakcję. Shannon zachował kamienną twarz i udawał znudzonego.
- Czy wiedzą, że jestem w Paryżu? - zapytał.
- Myślę, że tak. Przypuszczam, że wiedzą też, w którym hotelu. Zawsze za
trzymujesz się tutaj, a to błąd. Byłem tu cztery dni temu, tak jak się umówiliśmy.
-Nie dostałeś mojego listu, w którym przełożyłem spotkanie na dziś?
- Nie. Musiałem wyprowadzić się z mojego hotelu tydzień temu.
- Ach, tak. Co dalej?
- Za drugim razem kiedy tu przyszedłem ktoś obserwował hotel. Zapytałem
wcześniej o pana Browna. Myślę, że przeciek wyszedł stąd. Muszą mieć tu swo
jego człowieka. Ten facet kręcił się tutaj również wczoraj.
- Muszę się stąd wyprowadzić - stwierdził Shannon.
- Może ich zmylisz, a może nie. Ktoś wie, że posługujesz się nazwiskiem
Keith Brown. Znajdą cię wszędzie. Czy koniecznie musisz zostać w Paryżu?
- Niestety, tak - potwierdził Shannon. - Mam kilka spraw do załatwienia, a za
dwa dni przewozimy z Vlaminckiem broń z Belgii doTulonu właśnie przez Paryż.
Langarotti wzruszył ramionami.
- Może cię nie znajdą. Nie wiemy, czy są dobrzy, ani jak wielu ich jest. Ale
w końcu mogą cię dorwać i będą problemy, na przykład z policją.
- Nie mogę sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy cała broń leży w ciężarów
ce Marka.
Shannon był rozsądnym człowiekiem i skłaniałby się nawet do negocjacji z człowiekiem, który wydał na niego zlecenie. Ale kimkolwiek on był, nie dał mu na to szansy.
Najpierw musiał ustalić, z kim ma do czynienia. Wiedział, że jest tylko jedna osoba, która może mu pomóc w identyfikacji - ta która przyjęła zlecenie. Powiedział to Langarottiemu, a ten z powagą pokiwał głową.
- Owszem, mon ami, masz rację. Musimy znaleźć mordercę. Ale najpierw
trzeba zastawić na niego zasadzkę.
- Pomożesz mi, Jean-Baptiste?
206
- Oczywiście - odpowiedział Langarotti. - Jedno wiadomo na pewno. Ten
człowiek nie należy do mafii. A skoro to nie mafia, możesz na mnie liczyć.
Spędzili blisko godzinę nad mapą Paryża i Langarotti wyszedł. Potem zaparkował swoją ciężarówkę z marsylską rejestracją w umówionym miejscu. Po południu Shannon zszedł do recepcji i zapytał o drogę do znanej restauracji odległej o półtora kilometra na tyle głośno, aby pracownik, którego Langarotti podejrzewał o współpracę z zabójcą usłyszał go.
- Czy można tam dojść na piechotę? - zapytał Shannon recepcjonistę.
- Oczywiście, proszę pana. To jakieś piętnaście minut stąd.
Shannon podziękował uprzejmie i korzystając z recepcyjnego telefonu, zamówił stolik na nazwisko Brown na godzinę dziesiątą. Resztę dnia spędził w pokoju.
Dokładnie o dziewiątej czterdzieści Shannon opuścił hotel. Niósł walizeczkę i płaszcz przeciwdeszczowy przewieszony przez ramię. Skierował się w stronę restauracji, wybierając dłuższą drogę przez ciasne, odludne uliczki. Szedł niespiesznie, oglądał oświetlone wystawy i czekał, aż minie godzina jego rezerwacji. Nie obejrzał się ani razu. Chwilami wydawało mu się, że słyszy za sobą odgłos kroków. Wiedział, że nie mógł to być Langarotti; Korsykanin potrafił poruszać się bezszelestnie.
Po jedenastej dotarł do małej ciemnej uliczki, którą znalazł wcześniej na planie. Prowadziła w lewo i była pogrążona w całkowitej ciemności. Po obu stronach stały wysokie, ponure budynki. Wyjazd zablokowano słupkami. Na drugim końcu zaułku parkowała ciężarówka z otwartymi drzwiami. Shannon podszedł do wozu i dopiero wtedy się odwrócił.
Jak większość zaprawionych w walce ludzi, wolał stanąć z niebezpieczeństwem twarzą w twarz niż pozwolić, żeby czaiło się za plecami. Nawet jeśli trzeba się cofać, należy patrzeć w kierunku, z którego nadchodzi zagrożenie. Idąc ślepą uliczką Shannon czuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Gdyby jego intuicja zawiodła, mógłby zginąć. Ktoś, kto za nim podążał trzymał się z daleka, czekając na taką okazję jaka nadarzyła się teraz.
Shannon rzucił na ziemię walizkę i płaszcz, i wpatrywał się w cień, widniejący u wylotu ulicy. Czekał cierpliwie, mając nadzieję, że nieznajomy narobi hałasu. Cień znieruchomiał, prawdopodobnie morderca oceniał sytuację i zastanawiał się, czy Shannon ma broń. Otwarte drzwi ciężarówki uspokoiły go widocznie. Musiał pomyśleć, że Shannon zaparkował tu swoją furgonetkę i właśnie do niej wraca.
Cień ruszył wolno naprzód. Shannon dostrzegł, że wysoka i zwinna postać trzyma coś w prawej ręce. Jej twarz ciągle pozostawała niewidoczna. Zabójca zatrzymał się na środku uliczki i uniósł broń. Przez chwilę stał całkiem nieruchomo, a potem nagle opuścił rękę.
Nie spuszczając wzroku z Shannona, mężczyzna pochylił się i upadł na kolana. Zacharczał, zachwiał się ponownie i próbował się podeprzeć rękami. Rewolwer wypadł mu z dłoni i uderzył o bruk. Powoli, niczym muzułmanin kłaniający się w stronę Mekki, opuścił głowę. Słychać było cichy odgłos kropel spadających na ziemię. W końcu mężczyzna runął w kałużę krwi wypływającej z rany i leżał spokojnie jak uśpione dziecko.
207
Shannon nadal stał przy drzwiach ciężarówki. W świetle latarni padającym zza rogu uliczki błyszczał nóż wbity w plecy mężczyzny. Utkwił nieco na lewo od kręgosłupa, pomiędzy czwartym a piątym żebrem.
Cat podniósł wzrok. Światło przesłoniła mała postać, stojąca jakieś piętnaście metrów za leżącym ciałem. Shannon zagwizdał. Langarotti podszedł bezszelestnie do ciężarówki.
- Już myślałem, że nie zdążysz - powiedział Shannon.
-Non. Nigdy sienie spóźniam. Nie miał szans, żeby nacisnąć spust od chwili, kiedy wyszedłeś z hotelu.
Na podłodze ciężarówki leżała wielka płachta brezentu, a na niej plastikowa folia. Brezent miał na brzegach otwory, aby łatwiej można go było związać. W głębi znajdował się też sznur i kilka cegieł. Shannon i Langarotti wzięli mężczyznę za ręce i nogi, i wrzucili go na pakę. Langarotti nie zapomniał o wyjęciu noża z pleców ofiary. Wdrapał się do środka i usłyszał szczęk zamykanych z zewnątrz drzwi. Zasunął wewnętrzną zasuwkę i przedostał się na przednie siedzenie. Zapalił silnik i powoli wycofał auto z uliczki. Kiedy wykręcił, do okna zbliżył się Shannon.
- Przyjrzałeś mu się? - zapytał.
- Jasne.
- Znasz go?
- Tak. Raymond Thomard. Był przez jakiś czas w Kongo. Zawodowy zabój
ca, ale bez klasy. Żadna z grubych ryb nie zatrudniłaby go. Prawdopodobnie wy
konywał rozkaz swojego szefa.
- To znaczy kogo?
- Rouxa - odpowiedział Langarotti. - Charlesa Rouxa.
Shannon cicho zaklął.
- Ten drań, ten głupi, tępy dureń. Cała operacja omal nie legła w gruzach
tylko dlatego, że on został pominięty.
Zamyślił się na chwilę. Rouxa należało wyeliminować, ale w taki sposób, żeby raz na zawsze odczepił się od akcji w Zangaro.
- Pośpiesz się - zawołał Korsykanin. - Chciałbym odstawić tego klienta,
zanim nas ktoś zobaczy.
Shannon podjął decyzję i pośpiesznie wyjawił swój plan Langarottiemu. Korsykanin skinął głową.
- W porządku, to mi się nawet podoba. Załatwimy gnidę na długo. Ale to
będzie kosztować ekstra pięć tysięcy franków.
- Dobra - zgodził się Shannon. - Do roboty. Umawiamy się przed wejściem
do metra przy Porte de la Chapelle za trzy godziny.
Shannon zadzwonił do Marka Vlamincka i ustalili, że spotkają się na lunchu w małym miasteczku Dinant w południe następnego dnia. Mały Marc pocałował na do widzenia Annę i zabrał starannie zapakowaną walizkę oraz pudełko śniadaniowe z kanapką z serem. Jak zwykle kobieta powiedziała mu, żeby uważał na siebie.
208
Przez całą Belgię przejechał nie zatrzymywany, wioząc pięć dwustulitrowych beczek z olejem silnikowym Castroł. Zresztą nawet gdyby ktoś go skontrolował, to jego prawo jazdy było w porządku, pozwolenie na prowadzenie ciężarówki i ubezpieczenie również.
Kiedy wszyscy trzej usiedli w małej restauracji przy głównej ulicy, Shannon zapytał Belga:
- Kiedy przejeżdżamy przez granicę?
- Jutro rano, tuż przed wschodem słońca. To najspokojniejszy czas. Spaliście
ostatnio?
- Nie bardzo.
- No to zdrzemnijcie się teraz - zaproponował Mara - Przypilnuję obu sa
mochodów. Macie czas do pomocy.
Charles Roux też był zmęczony tego dnia. Poprzedniego wieczora zadzwonił do niego Henri Alain i zawiadomił go, że Shannon wybiera się na kolację. Od tego czasu Roux czekał na dalsze wiadomości, jednak Thomard nie zgłosił się o północy, tak jak to było umówione. Nie odezwał się też o trzeciej rano ani o wschodzie słońca.
Roux był zdezorientowany. Wiedział, że Thomard w uczciwej walce z Shan-nonem nie miałby szans; Irlandczyk miał zostać napadnięty od tyłu w ciemnej uliczce.
W południe, gdy Langarotti i Shannon przekraczali bez kłopotu granicę belgijską w pobliżu Valenciennes, Roux ubrał się i zjechał na dół, aby zajrzeć do skrzynki na listy. Skrzynka miała rozmiary dwadzieścia na trzydzieści centymetrów, była przymocowana do ściany i początkowo nic nie wskazywało na to, żeby ktoś manipulował przy zamku. Roux przekręcił kluczyk i otworzył ją. Przez dziesięć sekund stał nieruchomo, jego rumiana zwykle twarz pokryła się siną bladością. Patrzył jak zahipnotyzowany i szeptał w kółko urywanym głosem:
- Mon Dieu, mon Dieu.
Nagle chwyciły go mdłości i poczuł się tak samo jak w Kongo w chwili, kiedy usłyszał że szukajągo kongijscy żołnierze, podczas gdy on leżał owinięty bandażami. Wtedy John Peters uratował go od pewnej śmierci. Czuł, że musi uciekać, ale tylko stał i pot spływał mu po twarzy wielkimi kroplami. Ze skrzynki pocztowej patrzyły na niego lekko przymknięte, j akby senne oczy Raymonda Thomarda. Roux nie był szczególnie wrażliwy, ale nie miał też żelaznych nerwów. Zatrzasnął skrzynkę, w której leżała głowa, wrócił do swojego mieszkania i wyciągnął butelkę brandy, aby się uspokoić. Stanowczo potrzebował czegoś mocniejszego.
Alan Baker opuścił biuro jugosłowiańskiego eksportera broni i wyszedł na zalane słońcem ulice Belgradu z poczuciem zadowolenia. Po otrzymaniu od Shan-nona zaliczki siedmiu tysięcy dwustu dolarów i świadectwa końcowego użytkownika, skontaktował się z licencjonowanym handlarzem bronią, z którym załatwiał
14 - Psy wojny
209
już poprzednio podobne transakcje. Tak jak Schlinker, handlarz miał wątpliwości dotyczące wielkości zamówienia i sumy kontraktu, ale przekonał go argument Bakera, że jeśli klient będzie zadowolony, kolejne zamówienia będą większe, a nawet znacznie większe.
Zgodził się więc, żeby Baker udał się do Belgradu i złożył zamówienie na zakup wykorzystując certyfikat z Togo uzupełniony odpowiednimi danymi. Napisał tez list rekomendujący Bakera jako jego przedstawiciela.
Oznaczało to wprawdzie, że Baker będzie musiał podzielić się zyskiem, ale był to jedyny sposób, żeby załatwić transakcję. Na dodatek zabezpieczył się nakładając stuprocentową marżę.
Rozmowy z panem Pavlovicem zajęły pięć dni, łącznie z wizytą w składzie broni, i ogólnie rzecz biorąc były owocne. Wybrał dwa moździerze i dwie bazooki. Amunicja do obu typów była standardowa i dostarczano ją w skrzyniach zawierających dwadzieścia rakiet do bazook lub dziesięć pocisków moździerzowych.
Jugosłowianie zaakceptowali świadectwo końcowego użytkownika z Togo bez szemrania. Pavlovic był zapewne świadomy, że jest to zaledwie świstek papieru, ale oficjalnie utrzymywał, że rząd Togo czeka z niecierpliwością, by wypróbować jugosłowiańskie produkty. Pan Pavlovic zażądał zapłaty gotówką z góry i Baker musiał mu oddać wszystko, co pozostało z pieniędzy otrzymanych od Shannona po opłaceniu podróży, a ponadto dołożyć z własnej kieszeni tysiąc dolarów. Nie wątpił, że Shannon pokryje różnicę, więc po podzieleniu się zyskiem z pośrednikiem powinno mu zostać w kieszeni cztery tysiące dolarów.
s Podczas porannych rozmów ustalono w końcu, że dostanie licencję eksportową i będzie mógł wysłać towar do wskazanego składu celnego w porcie Ploce położonym na północy, niedaleko dwóch letnich kurortów, Dubrownika i Splitu.
Właśnie tam od dziesiątego czerwca miała czekać "Toskania", aby zabrać na pokład ładunek broni. Z lekkim sercem Baker odleciał przez Monachium do Hamburga.
Rano, dwudziestego maja Johann Schlinker był w Madrycie. Już miesiąc wcześniej przekazał teleksem swojemu hiszpańskiemu partnerowi propozycję zakupu amunicji kaliber dziewięć milimetrów. Gdy tylko otrzymał od Shannona dwadzieścia sześć tysięcy dolarów, poleciał osobiście do Madrytu, zabierając również irackie świadectwo końcowego użytkownika. Załatwianie hiszpańskich formalności okazało się jeszcze bardziej skomplikowane niż miało to miejsce w Belgradzie. Konieczne były dwa zamówienia, jedno na zakup broni i drugie, aby otrzymać licencję eksportową. Zamówienie na broń zostało złożone trzy tygodnie wcześniej i od tego czasu zajmowały się nim trzy resorty, które rozpatrywały zwykle takie sprawy.
Po pierwsze Ministerstwo Finansów wymagało poświadczenia, że cała kwota wpłynęła na konto w odpowiednim banku. Jeszcze kilka lat temu akceptowano jedynie dolary amerykańskie, ale ostatnio przyjmowano równie chętnie niemieckie marki.
Następnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych sprawdzało, czy kraj kupujący broń nie jest krajem wrogim. W przypadku Iraku nie było problemów, gdyż
210
większą część hiszpańskiej produkcji wysyłano do krajów arabskich, z którymi Hiszpania zawsze utrzymywała przyjazne stosunki. Ministerstwo Spraw Zagranicznych bez zwłoki podpisało więc zgodę na zakup amunicji przez Irak.
Z Ministerstwa Obrony należało uzyskać opinię, że kupowana broń nie znajduje się na tajnej liście uzbrojenia, które nie może zostać przeznaczone na eksport. Oczywiście w przypadku zwykłej małokalibrowej amunicji nic takiego nie wchodziło w grę.
Chociaż nie pojawiły się jakieś zasadnicze trudności, wędrówka dokumentów przez trzy ministerstwa trwała osiemnaście dni. Kiedy w końcu przystawiono wszystkie niezbędne pieczątki, skrzynie z amunicją mogły zostać przewiezione z fabryki CETME i złożone w składzie wojskowym na przedmieściu Madrytu. Od tego momentu pieczę nad zamówieniem przejął szef działu eksportu broni, pułkownik Antonio Salazar.
Schlinker przyjechał do Madrytu osobiście, aby załatwić sprawę licencji na wywóz. Miał już wszystkie informacje na temat "Toskanii", wypełnił więc i złożył siedmiostronicowy kwestionariusz. Po powrocie do swojego pokoju w hotelu Min-danao pomyślał, że nie przewiduje żadnych problemów. "Toskania" była małym statkiem, ale należała do oficjalnie zarejestrowanego armatora, figurującego w rejestrach Lloyda. Zgodnie z tym, co było napisane w podaniu miała zawinąć do Walencji pomiędzy szesnastym a dwudziestym czerwca, zabrać na pokład fracht i odpłynąć prosto do Latakii na wybrzeżu Syrii, skąd ładunek miał zostać przewieziony do Bagdadu. Na załatwienie licencji eksportowej trzeba było czekać dwa tygodnie, a potem należało uzyskać pozwolenie na wydanie skrzyń ze składu i zapewnić eskortę dziesięciu żołnierzy, którzy będą konwojować transport do Walencji. To ostatnie zarządzenie wprowadzono trzy lata wcześniej, aby zapobiec atakom baskijskich terrorystów. Ostatnią rzeczą, jaką chciałby zobaczyć rząd generała Franco, było wykorzystanie hiszpańskiej broni w ataku na Cywilną Gwardię w Corunie.
Schlinker przygotowując się do odlotu do Hamburga miał pewność, że jego partner w Madrycie potrafi we właściwy sposób załatwić wszystkie pozostałe formalności w Ministerstwie Obrony i że skrzynie będą czekały w Walencji na przybycie "Toskanii".
Tymczasem w Londynie odbyło się trzecie, pozornie nie mające związku z operacją spotkanie. Harold Roberts, dyrektor Bormac Trading Company, posiadający trzydzieści procent udziałów spółki, w ciągu ostatnich trzech tygodni okazywał specjalne względy prezesowi, majorowi Lutonowi. Kilka razy zapraszał go na lunch, a raz odwiedził go w jego domu w Guildford. Panowie najwyraźniej się przyjaźnili.
Przy posiłkach Roberts tłumaczył majorowi, że każda spółka, która chce zaistnieć na rynku, niezależnie od tego czy handluje kauczukiem, czy czymś innym, musi otrzymać poważny zastrzyk kapitału. Major Luton doskonale to rozumiał. W odpowiednim czasie Roberts zaproponował, aby spółka wyemitowała nowy pakiet akcji w wysokości pół miliona sztuk.
211
Początkowo Luton był temu przeciwny uważając, że to zbyt ryzykowne posunięcie. Jednak Roberts zapewnił go, że bank, który reprezentuje zapewni dostateczne środki finansowe. Dodał także, że gdyby obecni oraz nowi akcjonariusze nie wykupili wszystkich akcji, bank Zwingli zakupi je po cenie nominalnej dla swych klientów.
Kluczowym argumentem była jednak informacja, że wiadomość o emisji nowych, z pewnością spowoduje na giełdzie wzrost ceny dotychczasowych akcji, dostępnych obecnie w cenie jednego szylinga i trzech pensów za sztukę. Major Luton pomyślał o tysiącu akcji należących do niego i zgodził się. A ponieważ ugiął się w zasadniczej kwestii, bez oporów przyjął dalsze sugestie Robertsa.
Nowy prezes dowiedział się, że obecność dwóch osób wystarczy do zwołania posiedzenia mogącego przyjąć uchwałę w imieniu zarządu. Ponieważ major nalegał, wysłano listy z informacją o zebraniu pozostałym czterem członkom zarządu, w których zawiadamiano, że omówione zostaną bieżące sprawy spółki i ewentualna możliwość emisji nowych akcji.
Na zebraniu pojawił się oprócz dwóch dyrektorów jedynie prawnik będący sekretarzem spółki. Uchwała została przegłosowana i ogłoszono nową emisję akcji. Nie było potrzeby zwoływania zebrania akcjonariuszy, ponieważ decyzja o zwiększeniu kapitału zapadła w przeszłości, tylko nie została zrealizowana.
Dotychczasowi akcjonariusze mieli prawo pierwszeństwa przy zakupie nowych akcji w proporcji odpowiedniej do dotychczasowych udziałów. Mogli także nabyć dowolną liczbę udziałów poza subskrypcją.
W ciągu tygodnia papiery i czeki podpisane przez panów Adamsa, Balia, Cartera i Daviesa pochodzące z banku Zwingli znalazły się w rękach sekretarza spółki, a każdy z nich deklarował zakup pięćdziesięciu tysięcy nowych akcji.
Powinny być one sprzedawane w pakietach po dwie sztuki, cena wynosiła więc cztery szylingi za parę, czyli trzy razy więcej niż do tej pory. Nie była to atrakcyjna oferta, a jednak dwaj spekulanci giełdowi próbowali zaoferować kupno całego pakietu, wietrząc dobry interes. Udałoby im się gdyby nie pan Roberts, który wystąpił z własną licytacją w imieniu banku Zwingli, gwarantując zakup wszystkich niesprzedanych akcji.
Tysiąc akcji kupił jakiś idiota z Walii, a następne trzy tysiące - osiemnaście osób, które albo nie znały podstawowych działań matematycznych, albo były jasnowidzami. Pan Roberts jako prezes nie mógł zakupić akcji we własnym imieniu, ponieważ nie posiadał udziałów. Ale o trzeciej po południu dwudziestego maja, w dniu zamknięcia oferty zapisał się na wszystkie pozostałe dwieście dziewięćdziesiąt sześć tysięcy akcji w imieniu banku Zwingli, który zakupił je dla dwóch swoich klientów. Ich nazwiska brzmiały Edwards i Frost. W żadnym przypadku nie zostały złamane zasady prawa spółek wymagające jawności. Panowie Adams, Bali, Carter i Davies posiadający po siedemdziesiąt pięć tysięcy akcji z pierwszej emisji zakupili po pięćdziesiąt tysięcy w drugiej. Ale ponieważ liczba wyemitowanych akcji wzrosła do półtora miliona, każdy z nich miał w dalszym ciągu mniej niż dziesięć procent i mógł pozostać anonimowy. Panowie Edwards i Frost, z których każdy posiadał po sto czterdzieści osiem tysięcy akcji również nie przekroczyli limitu.
212
Nikt, nawet prezesi, nie zorientował się, że przeważającą większość akcji spółki Bormac, a mianowicie siedemset dziewięćdziesiąt sześć tysięcy, posiada teraz sir James Manson. Do nabycia tak dużej ilości doszło dzięki Martinowi Thorpe'owi, który podstawił sześć nieistniejących osób. Za pośrednictwem banku mogli kierować zakupami, a za pośrednictwem pana Robertsa - bankiem. Sześciu niewidzialnych ludzi mogło decydować teraz o wszystkich sprawach spółki.
Poprzednie akcje Manson kupił za sześćdziesiąt tysięcy funtów, zakup następnych kosztował go sto tysięcy. Ale gdyby akcje osiągnęły cenę stu funtów za sztukę, powinien zarobić osiemdziesiąt milionów. Przewidywał, że tak się stanie, gdy "odkryje" Kryształową Górę na terenie objętym koncesją spółki Bormac.
Pan Roberts zacierał ręce, kiedy dowiedział się, ile akcji zostało kupionych przez sześciu szwajcarskich klientów. Wiedział, że otrzyma od doktora Steinho-fera sporą premię za przeprowadzenie tej operacji. I chociaż nie był ubogi, z ulgą pomyślał o zabezpieczonej emeryturze.
Marc obudził Shannona i Langarottiego, śpiących z tyłu ciężarówki, potrząsając nimi mocno.
- Czas na nas - powiedział Belg.
Shannon spojrzał na zegarek.
- Wydawało mi się, że mówiłeś coś o wschodzie słońca - wymamrotał.
- Wtedy mamy przekraczać granicę - odrzekł Marc. - Powinniśmy wyjechać
z miasta, zanim ktoś zwróci na nas uwagę. Możemy zaparkować gdzieś po drodze
na resztę nocy.
Zatrzymali się na skraju szosy, ale żaden z nich nie mógł już zasnąć. Palili i grali w karty talią, którą Vlaminck trzymał w schowku na rękawiczki. Gdy tak siedzieli w ciemnościach czekając na świt i czuli nocne, chłodne powietrze na twarzach, wydawało im się, że znowu są w afrykańskim buszu i czekają na rozkaz ataku. Tylko światła samochodów migające między drzewami rozpraszały te myśli.
Kiedy znudziła ich gra w karty i byli zbyt napięci, żeby zasnąć, każdy z nich zaczął robić to, co zwykle przed akcją. Mały Marc żuł resztki chleba i sera, które przygotowała mu Anna, Langarotti ostrzył nóż, a Shannon wpatrywał siew gwiazdy i cicho pogwizdywał.
ROZDZIAŁ 18
Nielegalny przewóz towaru przez granicę belgijsko-francuską nie przedstawia IN żadnych trudności. Dotyczy to również broni kupowanej na czarnym rynku. Od nadmorskiej miejscowości La Pannę do Longwy w Luksemburgu granica ciągnie się kilometrami, przebiegając w większości przez zalesione tereny. Poprzecinana jest licznymi leśnymi drogami, z których jedynie niewielką część pilnują służby celne.
213
Rządy obydwu krajów szukają rozwiązań, aby uszczelnić granice.. Stosują lotne patrole - funkcjonariusze celni wybierają jakąś drogę wiodącą przez granicą i ustawiają się przy niej. Stałe postrunki zatrzymują do kontroli przeciętnie co dziesiąty samochód, lotne posterunki na bocznych drogach sprawdzają za to każde przejeżdżające auto.
Jest jeszcze inny sposób. Należy wybrać drogę o której wiadomo, że danego dnia nie będzie na niej posterunku i wcisnąć gaz do dechy. Tę metodę preferują przemytnicy francuskiego szampana, którzy uważają, że ten trunek kojarzący sią z huczną zabawą nie powinien dostać się w ręce pozbawionych humoru belgijskich celników. Marc Vlaminck jako właściciel baru znał taką drogę. Nazywano j ją Szampańskim Szlakiem.
Jadąc na południe od Namur, starej belgijskiej fortecy, przejeżdża się przez| Dinant, a następnie kierując się wciąż na południe, przekracza się granicę i wj eżdża' do francuskiego miasta Givet. Wzdłuż drogi ciągnie się pasek francuskiego terytorium otoczonego z trzech stron ziemią belgijską. Poprzecinana traktami i ścieżkami, gęsto zalesiona okolica jest doskonałym terenem myśliwskim. Na głównej drodze wiodącej z Dinant do Givet znajdują się w odległości czterystu metrów od siebie dwa posterunki graniczne - belgijski i francuski.
Tuż przed świtem Marc wyciągnął mapę, by pokazać Shannonowi i Langa-rottiemu, gdzie zamierza przekroczyć granicę unikając kontroli. Kiedy obaj zrozumieli, do czego zmierza ich towarzysz, ustawili samochody w konwój. Ciężarówka Belga jechała przodem, a oni dwaj we francuskiej furgonetce dwieście metrów z tyłu.
Na południe od Dinant droga prowadzi przez gęsto zabudowane tereny, a przedmieścia miasteczek prawie stykają się ze sobą. O tej porze wioski były jeszcze ciche i wyludnione. Sześć kilometrów za Dinant Marc skręcił w prawo, w boczną drogę. Rozstawszy się z Mozą, ujechali cztery i pół kilometra przez pagórkowaty teren porośnięty gęstym lasem. Droga biegła równolegle do granicy środkiem łowieckich terenów. Bez ostrzeżenia Marc skręcił w lewo i po chwili zatrzymał się. Wysiadł z szoferki i podszedł do ciężarówki, w której siedział Shannon.
- Jedzcie szybciej - powiedział. - Nie mogę tu czekać zbyt długo. Każdy się domyśli, o co chodzi widząc numery z Ostendy. Granica jest półtora kilometra stąd. Daję wam dwadzieścia minut, a sam będę udawał, że zmieniam koło. Potem wracam do Dinant i spotykamy się w knajpie.
Korsykanin skinął głową i nacisnął gaz. Plan polegał na tym, że jeśli na drodze ustawiono lotny patrol celny, pierwsza ciężarówka miała zatrzymać się do kontroli, a potem ruszyć główną drogą na południe do Givet, zawrócić na północ i przejechać przez stałe przejście graniczne do Dinant. Miało to zająć dwadzieścia minut.
Po przejechaniu półtora kilometra Shannon i Langarotti ujrzeli belgijski posterunek. Po obu stronach drogi ustawiono słupki. Po lewej stała mała drewniana budka z okienkiem, przez które kierowcy mogli podawać celnikowi papiery do kontroli. Gdyby przejście było czynne, drogę zagradzałby biało-czerwony szlaban. Tym razem jednak na posterunku nikt nie urzędował.
214
Langarotti podjechał wolno, a Shannon uważnie zlustrował budką. Nie zauważył znaku życia. Po francuskiej stronie było im się nieco trudniej zorientować, bo droga wiła się pomiędzy wzgórzami, i była częściowo niewidoczna. Kiedy przejeżdżali przez granicą, nie zauważyli ani śladu posterunku. Tylko po lewej stronie znajdował się pusty parking na samochody służb celnych. Od rozstania z Markiem upłynęło dopiero pięć minut. Shannon polecił Langarottiemu przejechać jeszcze dwa zakręty, ale celników nigdzie nie było widać. Jedynie promienie wschodzącego słońca prześwitywały przez korony drzew na wschodzie.
- Wracamy! - krzyknął Shannon. - Allez\
Langarotti ostro zawrócił i ruszył w stronę Belgii z szybkością korka wystrzelonego z butelki szampana. Każda chwila była cenna. Minęli w pędzie francuski parking, posterunek belgijski i wkrótce zobaczyli zarys ciężarówki Marka. Langarotti zaświecił światłami, dwa razy krótko, raz długo i Marc zapalił silnik. Chwilę później minął ich i pognał w stronę Francji.
Jean-Baptiste zawrócił znacznie spokojniej i podążył za nim. Wiedział, że jeśli Marc będzie jechał szybko, powinien przekroczyć niebezpieczny obszar w ciągu kilku minut. Trzeba byłoby mieć wyjątkowego pecha, gdyby okazało się, że przez ten czas ustawili się tam celnicy. W razie czego Marc mógł udawać że zabłądził, albo pozwolić im zrewidować wóz mając nadzieją, że broń w beczkach pozostanie niezauważona.
Ale oba posterunki i droga na południe były puste. Nawet na tym odcinku można było natknąć się na patrol francuskiej żandarmerii, ale tego ranka nikt się tam nie kręcił. Langarotti dogonił Marka i trzymał się za nim w odległości dwustu metrów. Po sześciu kilometrach skręcili w prawo i bocznymi drogami dotarli do głównej szosy. Z daleka widać było drogowskaz. Shannon zobaczył, jak Marc wychyla się z szoferki i wskazuje mu znak informujący, że są na drodze z Givet do Reims. Najemnicy krzyknęli z radości.
Zatrzymali się na parkingu niedaleko Soissons przy barze dla kierowców ciężarówek. Ustawili furgonetki tak, że prawie stykały się tyłami i przenieśli pięć beczek z belgijskiej ciężarówki do francuskiej. Musieli się przy tym nieźle napracować, ponieważ podłoga dwóch pojazdów nie była na tej samej wysokości. Z beczkami trzeba było wejść na dwudziestocentymetrowy próg, potem Marc przysuwał je tocząc dnem po podłodze, a Shannon z Langarottim ładowali do środka.
Po skończeniu pracy Langarotti poszedł do baru i przyniósł na śniadanie bagietki z serem, owoce i kawę. Shannon nie miał noża, więc wszyscy używali noża Marka. Langarotti nigdy nie wykorzystałby swojego noża do tak przyziemnych celów - byłby to dla niego dyshonor.
Po dziesiątej ruszyli dalej. Belgijska, stara i powolna ciężarówka została zepchnięta do rowu, a numery rejestracyjne wyrzucono do strumienia. Wszyscy trzej jechali teraz razem, Langarotti prowadził. Oficjalnie był to jego samochód. Gdyby ich zatrzymano powiedziałby, że wiezie pięć beczek oleju na farmę swojego przyjaciela w pobliżu Tulonu, który ma trzy traktory, a pozostałe osoby w szoferce to autostopowicze.
215
Zjechali z autostrady Al na drogę omijającą Paryż, a potem dalej na szosę A6, prowadzącą na południe do Lyonu, Avignonu, Aix i Tulonu.
Zatrzymali się przy drogowskazie na lotnisko Orły pod Paryżem. Shannon wysiadł i pożegnał się z przyjaciółmi.
- Wiecie, co robić? - zapytał.
Obaj przytaknęli.
- Uważajcie na siebie i dowieźcie ładunek bezpiecznie do Tulonu.
- Nie przejmuj się. Nikt nie znajdzie naszych skarbów. Dobrze je schowa
łem! - odkrzyknął Langarotti.
- "Toskania" zjawi się w Tulonie pierwszego czerwca, może nawet wcze
śniej. Ja też już tam będę. Wiecie, jak jesteśmy umówieni? To na razie!
Chwycił swoją torbę i ruszył szukać najbliższego telefonu. Znalazł go w przydrożnym warsztacie, zamówił taksówkę na lotnisko i dojechał tam w godzinę później. Kupił bilet do Londynu i był w swoim mieszkaniu w St. John's Wood przed zachodem słońca. Ze stu dni minęło już czterdzieści sześć dni.
Shannon wysłał do Endeana depeszę, zawiadamiając o swoim powrocie, ale była niedziela, więc minęły dwadzieścia cztery godziny zanim Endean oddzwo-nił. Umówili się na wtorek rano.
Przez godzinę opowiadał Endeanowi, co wydarzyło się od ich ostatniego spotkania. Wyjaśnił także, dlaczego wykorzystał wszystkie pieniądze, zarówno gotówkę jak i fundusze zdeponowane na koncie w Belgii.
- Co dalej? - zapytał Endean.
- W ciągu pięciu dni muszę wrócić do Francji, żeby dopilnować pierwszego
załadunku na "Toskanię" - powiedział Shannon. - Wszystko odbędzie się w za
sadzie zgodnie z prawem, tylko te beczki z olejem... Cztery skrzynie z umundu
rowaniem i pasami nie powinny wzbudzić podejrzeń urzędu celnego. To samo
dotyczy towaru zakupionego w Hamburgu. Taki sprzęt jak rakiety sygnałowe czy
lornetki może się znaleźć na każdym statku. Pontony i silniki zaburtowe są prze
znaczone na eksport do Maroka, tak zostały zgłoszone. To też jest całkowicie
zgodne z prawem. Pięć beczek z olejem może służyć jako zapas, chociaż to tro
chę za duża ilość. Myślę jednak, że nie powinno być z tym kłopotów.
- A jeśli będą? - zapytał Endean. - Jeśli celnicy w Tulonie dokładniej zbada
ją beczki?
- Wtedy leżymy- odpowiedział Shannon. - Statek zostanie zatrzymany, chy
ba że kapitan zdoła udowodnić, że o niczym nie miał pojęcia. Nadawca towaru
zostanie aresztowany, a cała operacja weźmie w łeb.
- Kosztowna wpadka - zauważył Endean.
- A czego pan się spodziewał? Broń musi zostać przewieziona na statku.
Beczki z olejem są najlepszym możliwym sposobem. Poza tym zawsze istnieje
jakieś ryzyko.
- Mógł pan kupić pistolety maszynowe legalnie w Hiszpanii - skrzywił się
Endean.
216
- Mogłem. Ale mogłem też spotkać się z odmową. Broń i amunicja kupowa
ne razem w ilościach wystarczających na zaopatrzenie jednej kompanii mogłyby
nasunąć podejrzenie, że szykuje się mała operacja wojskowa. Na tej podstawie
Madryt mógłby odmówić albo też przyjrzeć się dokładniej świadectwu końcowe
go użytkownika. Mogłem zamówić broń w Hiszpanii, a amunicję kupić na czar
nym rynku, ale wtedy musiałbym przeszmuglować na pokład amunicję, która za
biera znacznie więcej miejsca. Tak czy inaczej, nie można było wykluczyć elementu
kontrabandy i ryzyka. Jeśli coś się stanie, to wpadnę ja i moi ludzie, a nie pan.
Nikt nie znajdzie powiązań między nami.
- Jednak nie podoba mi się to - zdenerwował się Endean.
- Co się dzieje? - zakpił Shannon. - Puszczają panu nerwy?
-Nie.
- To świetnie. Może pan stracić jedynie trochę forsy.
Endean omal nie wyjawił Shannonowi, jak wiele można na tym stracić, ale w porę się powstrzymał. Rozsądek podpowiadał mu, że jeśli najemnik ryzykuje więzienie, na pewno będzie ostrożny.
Przez następną godzinę omawiali sprawy finansowe. Shannon wyjaśnił, że cała zapłata dla Schlinkera i połowa sumy należnej Bakerowi, pensje najemników za kolejny miesiąc oraz pięć tysięcy funtów przekazane do Genui na "Toskanię" i jego podróże wyczerpały zupełnie konto w Brugii.
- Ponadto - dodał Shannon - chciałbym otrzymać drugą część mojego wyna
grodzenia.
- Dlaczego teraz? - zapytał Endean.
- Ponieważ od poniedziałku mogą mnie aresztować i wtedy nie wrócę już do
Londynu. Jeśli towar znajdzie się na statku bez kłopotów, popłynę do Brindisi
zaraz po załadowaniu jugosłowiańskiego zamówienia. Potem udamy się do Wa
lencji po amunicję i ruszamy do celu. Jeśli okaże się, że mamy trochę czasu w za
pasie, wolę go spędzić na pełnym morzu niż w przystani. Jak tylko broń znajdzie
się na pokładzie, będziemy unikać portów.
Endean chcąc nie chcąc zgodził się z nim.
- Przedstawię to moim wspólnikom - obiecał.
- Chciałbym, żeby pieniądze na moim szwajcarskim koncie znalazły się przed
końcem tygodnia - zaznaczył Shannon. - Reszta uzgodnionego budżetu ma być
przekazana do Brugii.
Policzyli, że po zapłaceniu należności Shannona na koncie w Szwajcarii zostanie dwadzieścia tysięcy funtów. Shannon wyjaśnił, do czego samu potrzebne te pieniądze.
- Od tej chwili muszę mieć przy sobie czeki podróżne. Jeśli coś się stanie,
być może uda mi się uratować sytuację dając dużą łapówkę. Muszę także zacierać
za sobą ślady, bo jeśli coś nie wypali, nie dojdą do źródła sprawy. Ponadto potrze
bują gotówki na premie dla załogi, jeśli zorientują się na czym rzecz polega i nie
będą chcieli płynąć. Razem z drugą połową płatności za jugosłowiańską broń
wszystko wyniesie dwadzieścia tysięcy.
Endean zgodził się przekazać to wszystko swoim "wspólnikom" i skontaktować się później z Shannonem.
217
Zadzwonił następnego dnia z wiadomością, że uzyskał zgodę na transfer obu sum, i że wysłano już list z odpowiednimi instrukcjami do banku szwajcarskiego.
Shannon zarezerwował bilet lotniczy z Londynu do Brukseli na najbliższy piątek i z Brukseli przez Paryż do Marsylii na sobotę rano.
Tę noc spędził z Julią, podobnie jak dwie następne. Potem spakował bagaże, klucze w kopercie odesłał agentowi i czerwonym MGB Julii odjechali na lotnisko.
- Kiedy wrócisz? - spytała go, gdy stanęli przed wejściem do kontroli pasz
portowej.
- Już nie wrócę - powiedział i pocałował dziewczynę.
- Pozwól mi jechać z tobą.
- To niemożliwe.
- Musisz wrócić! Nie pytam, gdzie się wybierasz ale wiem, że to niebez
pieczne. To nie są zwykłe interesy. Ale wiem, że wrócisz. Musisz!
- Nie wrócę - powiedział spokojnie. - Znajdź sobie kogoś innego, Julio.
Julia zaczęła płakać.
- Nie chcę nikogo innego. Kocham cię. A ty mnie nie kochasz. To dlatego
mówisz, że już nie wrócisz. Masz na pewno inną dziewczynę i to do niej jedziesz!
- Nie mam nikogo innego - Shannon głaskał Julię po włosach. Policjant dys
kretnie odwrócił wzrok. Łzy w hali odlotów nie należały do rzadkości. Shannon
wiedział, że przez długi czas nie będzie trzymał w ramionach żadnej kobiety. Tyl
ko broń, zimny dotyk stali na piersiach. Julia ciągle płakała, nawet wtedy, gdy
Shannon pocałował ją w czoło i przekroczył kontrolę paszportową.
Pół godziny później odrzutowiec Sabeny po raz ostatni zatoczył koło nad Londynem i skierował się w stronę Brukseli. Pod skrzydłem mignęły zielone ziemie hrabstwa Kent i złocące się w słońcu pola. Maj był wyjątkowo piękny. Przez okienka można było dostrzec sady owocowe - kwitnące jabłonie, gruszki i wiśnie pokrywające ziemię biało-różowym łanem.
Wśród pól przeciskały się drogi wysadzane kasztanami, a w gałęziach gnieździły się gołębie. Shannon znał dobrze te tereny, ponieważ wiele lat temu stacjonował w Chattam. Kupił wtedy stary motocykl i zwiedził wszystkie stare karczmy pomiędzy Lamberhurst i Smarden. Można by osiąść tu na stałe, jeśli ktoś lubi stabilizację.
Dziesięć minut później któryś z pasażerów zwrócił się do stewardesy ze skargą, że człowiek siedzący przed nim gwiżdże bezustannie monotonną melodię.
Piątkowe popołudnie Shannon spędził w banku odbierając pieniądze przekazane ze Szwajcarii. Na koniec zamknął swoje konto w banku w Brugii. Wziął dwa potwierdzone czeki, każdy na kwotę pięciu tysięcy funtów, które mógł zrealizować w dowolnym banku. Pozostałe dziesięć tysięcy zamienił na czeki podróżne po pięćset funtów. Wystarczył podpis i mogły zostać użyte zamiast gotówki.
218
Spędził noc w Brukseli i następnego dnia odleciał przez Paryż do Marsylii. Taksówka zawiozła go z lotniska do hoteliku na przedmieściu, w którym poprzednio pod nazwiskiem Lavallon przebywał Langarotti. Obecnie/zgodnie z poleceniem, zatrzymał się tam Janni Dupree, ale akurat nie było go w hotelu. Shannon czekał na jego powrót do wieczora, a potem obaj ruszyli do Tulonu wynajętym samochodem. Francuski port tonął w promieniach słońca. Tak skończył się pięćdziesiąty drugi dzień operacji.
W niedzielę biuro agenta żeglugowego było zamknięte, ale nie miało to znaczenia. O dziewiątej Shannon i Dupree spotkali się z Langarottim i Vlaminckiem przed drzwiami biura. Widzieli się wszyscy po raz pierwszy od tygodni. Brakowało jedynie Semmlera, który znajdował się teraz sto pięćdziesiąt kilometrów stamtąd płynąc na pokładzie "Toskanii" wzdłuż wybrzeża do Tulonu.
Z polecenia Shannona Langarotti zadzwonił do urzędu portowego by się upewnić, czy agent z Genui potwierdził, że "Toskania" przypłynie w poniedziałek. Miejsce przy nabrzeżu było zarezerwowane.
Tego dnia nie mieli nic więcej do roboty, więc wsiedli do samochodu i pojechali nadmorską drogą w kierunku Marsylii. Resztę dnia spędzili łowiąc ryby w porcie Sanary. Pomimo atmosfery wakacji i sielankowego wyglądu miasteczka, Shannon nie mógł się odprężyć. Dupree kupił sobie kąpielówki i nurkował na końcu przystani narzekając, że woda jest jeszcze cholernie zimna. Nagrzeje się pewnie dopiero później, w czerwcu czy w lipcu, kiedy zaczną się pojawiać turyści z Paryża, ale wtedy naj emnicy będą przygotowywać się do akcj i w innym portowym miasteczku daleko stąd.
Shannon przesiedział większość dnia z Belgiem i Korsykaninem na tarasie baru, wygrzewając się w słońcu i myśląc o następnym dniu. Może się zdarzyć, że jugosłowiańska czy hiszpańska dostawa opóźni się, albo zostanie zatrzymana z jakichś biurokratycznych powodów. Nie sądził jednak, aby w Hiszpanii lub Jugosławii groziło im aresztowanie. Mogli zostać zatrzymani na kilka dni w celu przeszukania statku, ale to wszystko. Jednak gdyby ktośj się uparł, żeby sprawdzić dokładniej beczki z olejem, Shannona czekały długie miesiące, a nawet lata spędzone w Les Baumettes, wielkiej fortecy więziennej, którą mijał poprzedniego dnia jadąc z Marsylii do Tulonu.
- Najgorsze jest czekanie - stwierdził płacąc rachunek i wracając z przyjaciółmi do samochodu.
Ale wszystko poszło lepiej niż myśleli. Tulon jest znaną bazą marynarki wojennej i na przystani przeważają francuskie okręty. Atrakcję dla turystów stanowił krążownik "Jean Bart", który właśnie powrócił z francuskiego terytorium Wysp Karaibskich. Marynarze odebrali zaległy żołd i rozglądali się za dziewczynami.
Wzdłuż przystani ciągnęły się kawiarnie pełne ludzi, a stoliki zajmowały prawie cały chodnik. Miejscowi oddawali się swojemu ulubionemu zajęciu, to znaczy gapili się na motorówki i drogie jachty przycumowane wzdłuż kei.
219
Nieco dalej, we wschodniej części przystani pozostało kilkanaście kutrów rybackich, które nie wyszły tego dnia w morze. Za nimi znajdowały się składy oraz budynki biur portowych i urzędów celnych.
Do tego właśnie małego handlowego portu zawinęła przed południem "Toskania".
Shannon czekał, aż statek zostanie przycumowany i siedząc na betonowym słupku pięćdziesiąt metrów dalej przyglądał się, jak Semmler i Waldenberg krzątają się po pokładzie. Nie było widać serbskiego mechanika, który najprawdopodobniej siedział nadal w swojej ukochanej maszynowni, ale dwóch pozostałych członków załogi poruszało się szybko zwijając liny. To musieli być nowi marynarze zwerbowani przez Waldenberga.
Małe renault zatrzymało się niedaleko trapu prowadzącego na pokład. Wysiadł z niego tęgi Francuz w ciemnym garniturze, który szybko wszedł na pokład "Toskanii". Był przedstawicielem agencji Maritime Duphot. Po chwili wrócił w towarzystwie Waldenberga i obaj udali się do budynku urzędu celnego. Zanim wrócili, minęła prawie godzina. Agent żeglugowy wsiadł do wozu i odjechał z powrotem do miasta, a kapitan powrócił na swój statek.
Shannon dał im jeszcze pół godziny, po czym wstał i wszedł po trapie na pokład łodzi.
Semmler poprowadził go do pomieszczeń załogi.
- No i jak było? - zapytał Shannon, gdy zostali sami.
- Wszystko poszło gładko - uśmiechnął się Niemiec. - Papiery statku są
wystawione na nowego kapitana, przegląd silnika zrobiony. Poza tym kupiliśmy
mnóstwo koców i kilkanaście karimat. Nikt nie ma żadnych podejrzeń, tylko ka
pitan nadal sądzi, że zamierzamy przewozić nielegalnych imigrantów do Wielkiej
Brytanii. Skorzystałem z dawnego agenta żeglugowego "Toskanii", aby zarezer
wować tu postój. Dokumenty mówią, że zabieramy mieszany ładunek złożony
z artykułów sportowych i ekwipunku dla letniego obozu na wybrzeżu Maroka.
- A co z olejem silnikowym?
- Wszystko w porządku! Zadzwoniłem, żeby go zamówić, a potem odwoła
łem zamówienie. Waldenberg chciał zaczekać aż go przywiozą, ale powiedzia
łem, że kupimy olej w Tulonie.
- Świetnie - uznał Shannon. - Nie pozwól, żeby Waldenberg go zamówił.
Powiedz, że już to sam zrobiłeś. Kiedy beczki przyjadą, będzie się tylko cieszył.
A ten facet, który wszedł na pokład...
- Agent żeglugowy. Nasz ładunek ma ciągle na składzie i chciał przygotować
papiery. Wyśle dziś po południu ciężarówki, żeby nam wszystko przywiozły.
Skrzynki są tak małe, że możemy je sami wrzucić do ładowni.
- Świetnie. Niech Waldenberg z agentem załatwią papiery. Godzinę później,
kiedy ładunek będzie już na statku, przyjadą beczki z olejem. Przywiezie je Lan-
garotti. Masz dość pieniędzy?
-Tak.
- Więc zapłać w całości gotówką i weź rachunek. Uważaj, żeby nie obijać
beczek po drodze. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy jest odpadnięcie dna w któ
rejś z nich. Port wypełniłby się schmeisserami.
220
- A kiedy nasi wejdą na pokład?
- Dziś po zmroku. Ale tylko Marc i Janni. Na razie Jean-Baptiste musi tu
zostać i załatwić jedną sprawę. Kiedy możecie odpłynąć?
- W każdej chwili. Choćby dziś w nocy. To zależy ode mnie. Rola komen
danta nawet mi odpowiada.
- Tylko nie przyzwyczajaj się za bardzo!
- Jasne, Cat. A przy okazji, dokąd właściwie płyniemy?
- Do Brindisi. Wiesz, gdzie to jest?
- Oczywiście. Ściągnąłem do Włoch z Jugosławii więcej transportów papie
rosów niż ty zjadłeś posiłków przez całe życie! Zabieramy coś stamtąd?
- Nic. Będziesz czekał na mój telegram, bo muszę pojechać do Niemiec.
Wyślę ci informacje gdzie i kiedy macie popłynąć. Wtedy zamówisz przez miej
scowego agenta postój w tym porcie. Nie będziesz miał kłopotów z wjazdem do
Jugosławii?
- Myślę, że nie. A poza tym mogę nie schodzić ze statku. Zabierzemy stam
tąd jakąś broń?
- Tak, przynajmniej mam nadzieję. O ile pośrednik i rząd jugosłowiański nie
zrobią mnie w konia. Macie wszystkie mapy morskie?
- Tak, kupiłem je w Genui, tak jak chciałeś. Wiesz co? Myślę, że w Brindisi
Waldenberg zorientuje się, co bierzemy na statek. Będzie wiedział, że nie prze
wozimy imigrantów. Załadował łodzie, silniki, krótkofalówki i mundury jakby
nigdy nic, ale broń to co innego.
Shannon zmrużył oczy.
- Wiem - powiedział wreszcie. - To będzie nas trochę kosztowało. Ale on na
to nie pójdzie. W końcu będziemy na pokładzie już we czterech. Poza tym może
my mu powiedzieć, co wieziemy w beczkach. Wdepnie w to tak głęboko, że bę
dzie musiał pójść z nami. A co z tymi nowymi?
Semmler zgasił piątego papierosa. Salonik był już pełen dymu.
- Są w porządku. To dwaj Włosi. Twarde chłopaki, ale posłuszne. Myślę, że
są poszukiwani przez policję. Byli bardzo zadowoleni, że dostali się na pokład
bez papierów. Nie mogą się doczekać, żeby wyjść w morze.
- Świetnie. Nie będą chcieli zejść na ląd za granicą. Bez papierów zostaliby
przyłapani i oddani prosto w ręce włoskiej policji.
To oznaczało, że Waldenberg dobrze się sprawił. Shannon przywitał się krótko z dwoma mężczyznami. Semmler przedstawił go jako pracownika zarządu spółki. Waldenberg służył za tłumacza. Pierwszy oficer Norbiatto i marynarz Ci-priani nie wykazali szczególnego zainteresowania Shannonem, który wydał jeszcze kilka poleceń kapitanowi i wyszedł.
W południe, dwie ciężarówki z agencji Maritime Duphot zatrzymały się obok "Toskanii". Towarzyszył im ten sam mężczyzna, który rano pojawił się na statku. Francuski urzędnik celny z plikiem dokumentów w ręku przyglądał się, jak dźwig przenosi na "Toskanię" skrzynie z ładunkiem. Cztery z nich zawierały robocze ubrania, pasy, buty i czapki dla marokańskich robotników pracujących w miejscowości wypoczynkowej. Trzy kolejne mieściły pontony przeznaczone do ce-
221
lów sportowych oraz silniki. W dwóch skrzyniach znajdowały się lornetki, świece dymne, odbiorniki radiowe i kompasy. Ostatnie skrzynie figurowały na liście zaopatrzenia statku.
Celnik odhaczał je kolejno w swoich dokumentach, a potem upewnił się, czy rzeczywiście są przeznaczone na eksport i dotarły tu z Niemiec i Anglii. Znał dobrze tę agencję, ponieważ miał z nią do czynienia codziennie.
Kiedy wszystko znalazło się na statku, celnik podstemplował list przewozowy. Waldenberg powiedział coś po niemiecku do Semmlera, który mu odpowiedział, że kapitan potrzebuje oleju silnikowego, a ten zamówiony w Genui nie dotarł na czas.
Agent żeglugowy zanotował sobie prośbę na kartce.
- Jak dużo oleju potrzebujecie?
- Pięć beczek - odpowiedział Semmler. Na szczęście Waldenberg nie znał
francuskiego.
- Aż tyle? - zdziwił się agent.
Semmler zaśmiał się.
- Ten stary grat zużywa tyle oleju co ropy! Poza tym taka ilość na pewno
wystarczy nam na powrót.
- Na kiedy go potrzebujecie?
- Może być na piątą po południu? - zapytał Semmler.
- Powiedzmy o szóstej - zaproponował agent, zapisując w notesie ilość i ro
dzaj oleju oraz godzinę dostawy. Spojrzał na celnika. Ten skinął głową bez zain
teresowania i odszedł. Wkrótce za nim odjechał też agent i dwie ciężarówki.
O piątej Semmler zszedł z "Toskanii" i skierował się do budki telefonicznej w kawiarni koło przystani. Zadzwonił do agencji i odwołał dostawę oleju. Powiedział, że szyper znalazł jeszcze jedną pełną beczkę, która najakiś czas wystarczy. Agent zrzędził, ale musiał się zgodzić.
O szóstej na przystań wjechała powoli ciężarówka i zatrzymała się naprzeciwko "Toskanii". Prowadził ją Jean-Baptiste Langarotti, ubrany w zielony kombinezon z napisem Castrol na plecach.
Otworzył tylne drzwi, wysunął pochylnię i ostrożnie wytoczył pięć beczek. Przez okno urzędu celnego spoglądał oficer dyżurny. Waldenberg zauważył go i pomachał. Wskazał na beczki, a potem na statek.
- OK? - krzyknął z twardym akcentem. - Ca val
Urzędnik skinął głową zza okna i nawet nie zapisał niczego w notesie. Na polecenie Waldenberga dwaj włoscy marynarze podłożyli pod beczki zaczepy i jedną po drugiej wciągnęli na pokład. Semmler nadzwyczaj uczynnię pomagał umieszczać beczki w ładowni i krzyczał po niemiecku do Waldenberga, aby obchodził się z nimi ostrożnie. Kiedy beczki zniknęły w ciemności i chłodzie ładowni, zamknięto wreszcie klapy luku. Langarotti dawno już odjechał, a jego zielony kombinezon wylądował na dnie kosza na śmieci w centrum miasta. Z drugiego końca przystani załadunkowi przypatrywał się Shannon i wstrzymywał oddech. Chętnie zamieniłby się z Semmlerem, ponieważ bezczynne oczekiwanie było niemal bolesne, znacznie gorsze od napięcia przed walką.
222
Kiedy było po wszystkim, na "Toskanii" zapanowała cisza. Kapitan i załoga zeszli pod pokład, a mechanik przeszedł się raz wzdłuż burty, żeby zaczerpnąć świeżego, morskiego powietrza. Po czym wrócił do swych dieslowskich oparów. Pół godziny później Semmler wyśliznął się po kryjomu ze statku i dołączył do Shannona. Spotkali się z dala od przystani.
Semmler roześmiał się.
- Mówiłem ci, że pójdzie jak z płatka!
Shannon uśmiechnął się z wyraźną ulgą. Wiedział lepiej, jak duże było ryzyko, a w przeciwieństwie do Niemca nie był dobrze obeznany z procedurami celnymi.
- Kiedy możesz przyjąć naszych na pokład?
- Urząd celny zamykają o dziewiątej, więc mogą przyjść po pomocy. Wypły
wamy o piątej rano.
- Dobrze - zgodził się Shannon. - Znajdźmy ich i napijmy się razem. Chcia
łbym, żebyś w miarę szybko wrócił na statek. Gdyby wynikły jakieś nieprzewi
dziane kłopoty.
- Nie sądzę, żeby coś się stało.
- Musimy być ostrożni. Masz pilnować ładunku jak kwoka. Nie pozwól, żeby
ktokolwiek zbliżał się do beczek. Może w Jugosławii powiemy Waldenbergowi,
co w nich jest.
Spotkali się z trzema pozostałymi najemnikami w kawiarni i wypili kilka piw. Słońce zachodziło, a morze w zatoce marszczyło się lekko pod łagodnymi podmuchami wiatru. Kilka łódek ślizgało się po powierzchni jak tancerki.
Semmler opuścił ich o ósmej i wrócił na "Toskanię".
Janni Dupree i Marc Vlaminck wśliznęli się cicho na pokład pomiędzy północą a pierwszą, a o piątej "Toskania" obserwowana przez Shannona i Langarot-tiego wypłynęła w morze.
Langarotti odwiózł Shannona na lotnisko. Przy śniadaniu Cat udzielił mu ostatnich wskazówek i zostawił pieniądze.
- Wolałbym lecieć z tobą albo być na statku - przyznał się Langarotti.
-Wiem. Ale do tej roboty potrzebujękogoś dobrego. To sprawa życia i śmierci.
Bez tego nie ruszymy dalej. Potrzebuję kogoś wiarygodnego, a ty jesteś Francuzem i znasz tamtych dwóch. Janni ze swoim paszportem z RPA nie powinien się tu pokazywać. Marc jest potrzebny na statku, aby trzymać w ryzach załogę. Wiem, że jesteś lepszy w machaniu nożem niż rękami, ale nie chcę bójek. Masz ich przekonać delikatnie, że ma być porządek. Kurt zna się na nawigacji i w razie czego zastąpi Waldenberga. Gdyby Waldenberg musiał odpaść, Kurt poprowadzi "Toskanię". Jak widzisz, zostajesz tylko ty. Langarotti zgodził się z westchnieniem.
- To fajni chłopcy - powiedział z nieco większym entuzjazmem. - Dobrze,
że znowu ich zobaczę.
Gdy rozstawali się na lotnisku, Shannon przypomniał mu jeszcze raz:
- Pamiętaj, że jeśli znajdziemy się tam bez wsparcia, to możemy nie dać
rady. Wszystko spoczywa teraz w twoich rękach. Zrób to, co ci mówiłem, a w ra
zie problemów kontaktuj się ze mną. Zobaczymy się za miesiąc.
223
r
Pożegnał się z Korsykaninem, przeszedł przez kontrolę paszportową i wsiadł do samolotu odlatującego do Hamburga.
ROZDZIAŁ 19
- Zgodnie z moimi informacjami, możesz odebrać moździerze i bazooki po
dziesiątym czerwca. Dostałem wczoraj teleks z potwierdzeniem tej daty - powie
dział Baker Shannonowi w dzień po jego przylocie do Hamburga.
- W którym porcie? - zapytał Shannon.
- Port Ploce.
- Gdzie?
- Ploce. Pisze się P-L-O-C-E. To mały port, prawie w połowie drogi pomię
dzy Splitem a Dubrownikiem.
Shannon zastanawiał się. Jeszcze w Genui kazał Semmlerowi kupić mapy Adriatyku, obejmujące wybrzeże jugosłowiańskie, ale myślał, że załadunek odbędzie się w którymś z większych portów. Miał nadzieję, że na mapie Niemca Ploce jest zaznaczone, bo w przeciwnym wypadku będzie musiał kupić nową mapę w Brindisi.
- Czy to bardzo mały port?
- Dość mały i nieznany. Kilka przystani i dwa składy. Jugosłowianie wyko-|
rzystują go zwykle do eksportu broni. Ostatnie zamówienie realizowałem drogą
lotniczą ale mówiono mi, że gdybym chciał wywieźć to drogą morską, to najle
piej właśnie stamtąd. Taki mały port ma dużo zalet. Na przystani jest zwykle
miejsce i można szybciej załadować towar na statek. Poza tym urząd celny jest
niewielki i szybko załatwia formalności, zwłaszcza jak się wręczy stosowny pre
zent.
- W porządku. Ploce, jedenastego czerwca - zgodził się Shannon.
Baker zanotował datę.
- Czy z "Toskanią" nie ma żadnych problemów? - zapytał. Postanowił mieć
ten statek na oku, bo zawsze mógłby mu się przydać do podobnych celów, a przy
puszczał, że Shannon wykorzysta go tylko w tej jednej operacji i być może bę
dzie chciał sprzedać.
- Wszystko w porządku - odpowiedział Shannon. - Płynie teraz do Włoch.
Dam im znać, żeby potem przypłynęli do Ploce. A co u ciebie?
Baker drgnął lekko.
- Jest jeden problem - powiedział. - Kwestia ceny.
- O co chodzi?
- Podałem ci cenę czternastu tysięcy czterystu dolarów. Ale w ciągu ostat
nich sześciu miesięcy zmieniły się wymagane formalności w Jugosławii. Żeby
załatwić wszystko na czas musiałem zaangażować jugosłowiańskiego wspólnika.
W gruncie rzeczy, on jest kolejnym pośrednikiem.
- Więc?
224
- Więc muszę mu zapłacić za przepchnięcie papierów przez belgradzkie biu
ro. W sumie pomyślałem, że to się opłaci, bo zamówienie będzie na czas i omi
niemy wszystkie biurokratyczne przeszkody, dlatego go zatrudniłem. Jest szwa
grem jakiegoś urzędnika w Ministerstwie Handlu. To jeden ze sposobów, żeby
coś zarobić. Czego w końcu można się spodziewać w dzisiejszych czasach? Ba-
łkańczycy to ciągle Bałkańczycy.
- Ile to będzie kosztowało?
- Tysiąc funtów szterlingów.
- W dinarach czy dolarach?
- W dolarach.
Shannon zastanowił się przez chwilę. Albo to była prawda, albo Baker usiłuje wyciągnąć od niego więcej pieniędzy. Jeśli nie kłamał, to w przypadku odmowy zapłacenia nadwyżki, Baker będzie musiał to pokryć z własnego zysku. To da mu tak mały zarobek, że może stracić zainteresowanie dla całego interesu i nie troszczyć się o jego realizację. A on sam będzie potrzebował Bakera aż do czasu, kiedy "Toskania" z ładunkiem odpłynie z Ploce do Hiszpanii.
- Zgoda - powiedział w końcu. - Kto jest tym pośrednikiem?
- Facet, który nazywa się Ziljak. Teraz wyjechał, żeby dopilnować transportu
sprzętu do Ploce i umieszczenia go w składzie. Kiedy przypłynie statek, pomoże
wam w odprawie celnej i załaduje towar.
- Myślałem, że te sprawy należą do ciebie.
- Tak właśnie jest, ale musiałem zaangażować Jugosłowianina. Uwierz, Cat,
nie dali mi wyboru.
- Zapłacę mu osobiście, czekami podróżnymi.
- Nie radziłbym - sprzeciwił się Baker.
- A to dlaczego?
- Nabywcą tej broni ma być rząd Togo, prawda? Czyli czarni. A jak pienią
dze przyniesie biały człowiek, to może wzbudzić podejrzenia. Jeśli chcesz, poje
dziemy razem do Ploce, albo ja pojadę sam. Gdybyś zdecydował się wybrać ze
mną, będziesz występować jako mój asystent. Poza tym czeki podróżne wymie
niasz w banku i musisz tam wpisać swoje imię, nazwisko i numer paszportu. To
trochę ryzykowne, więc lepiej daj Ziljakowi gotówkę.
- Dobrze, wymienię trochę czeków w Hamburgu i zapłacę mu w dolarach -
zgodził się Shannon. - Ale ty dostaniesz czeki. Nie mogę mieć przy sobie takiej
ilości gotówki. Na pewno nie w Jugosławii. Celnicy są wrażliwi na takie rzeczy
i mogliby się przyczepić myśląc, że finansuję jakąś szpiegowską aferę. Pojedzie
my tam jako turyści z czekami podróżnymi.
- Jeśli chodzi o mnie, to zgoda - powiedział Baker. - Kiedy chcesz jechać?
Shannon spojrzał na zegarek. Nazajutrz był pierwszy czerwca.
- Pojutrze - odpowiedział. - Polecimy do Dubrownika i zrobimy sobie ty
dzień wakacji. Muszę w końcu odpocząć. Albo możesz dołączyć do mnie ósme
go, najpóźniej dziewiątego czerwca. Wynajmę samochód i pojedziemy do Plo
ce. Umówię się tak, żeby "Toskania" zawinęła tam w nocy lub nad ranem
jedenastego.
15-Psy wojny
225
- Jedź sam - powiedział Baker. - Mam coś do zrobienia w Hamburgu. Spo
tkamy się ósmego.
- Tylko nie nawal - uprzedził Shannon. - Jeśli się nie zjawisz, znajdę cię.
I będziesz tego gorzko żałował.
- Przyjadę- obiecał Baker. - Chcę odebrać resztę moich pieniędzy, nie zapo
minaj. Jak na razie nie zarobiłem ani grosza. Zależy mi na tym tak samo jak tobie.
O to właśnie chodziło Shannonowi.
- Przypuszczam, że masz pieniądze? - zapytał Baker bawiąc się kostką cukru.
Shannon pomachał mu przed nosem grubym plikiem dolarów o dużych nominałach. Handlarz bronią uśmiechnął się. Podnieśli się od stolika, a po drodze zadzwonili do hamburskiego biura turystycznego, z którego korzystają tysiące Niemców spędzających urlop nad Adriatykiem. Podano im adresy trzech najlepszych hoteli. Baker miał spotkać się w jednym z nich z Shannonem, a raczej z panem Brownem.
Johann Schlinker nie zdawał sobie sprawy, że Shannon kupuje broń również od Bakera. Obydwaj handlarze znali się, a nawet spotykali, ale nie wypytywali wzajemnie o interesy.
- Miejscem odbioru powinna być Walencja, chociaż to nie zostało jeszcze
ustalone. O wyborze portu decydują władze hiszpańskie - powiedział Schlinker.
Madryt zapewnił mnie natomiast co do dary. Ma to nastąpić pomiędzy szesna
stym a siedemnastym czerwca.
- Wolałbym załadować transport trochę później. "Toskania" mogłaby przy
płynąć w nocy dziewiętnastego i zabrać towar rano dwudziestego.
- W porządku - odpowiedział Schlinker. - Poinformuję o tym mojego hisz
pańskiego partnera. Zwykle to on zajmuje się sprawami transportu i załadunku.
Zatrudnia pierwszorzędnego agenta w Walencji, który doskonale zna personel urzę
du celnego. Nie powinno być żadnych problemów.
- Nie może być żadnych problemów - podkreślił Shannon. - Statek już jest
opóźniony, i dwudziesty to jedyny i ostateczny termin, nie może być żadnych po
ślizgów. - To nie była prawda, ale Shannon liczył, że Schlinker uwierzy. - Chcia
łbym przyglądać się załadunkowi - dodał.
Schlinker wydął wargi.
- Może pan się przyglądać z daleka, oczywiście - odpowiedział. - Nie mogę,
pana powstrzymać. Ale ponieważ klient jest przedstawicielem arabskiego rządu,
nie powinien pan występować jako pośrednik.
- Chciałbym wejść na pokład.
- To może być znacznie trudniejsze. Cały port jest otoczony siatką, wstęp
tylko dla upoważnionych. Ponadto, żeby wejść na pokład, musiałby pan przejść
kontrolę paszportową. Ponieważ statek przewozi amunicję, żandarmeria nie spu
ści go z oka.
- A jeśli założymy, że kapitan będzie potrzebował jeszcze jednego członka
załogi, czy mógłby zatrudnić kogoś z miejscowych?
226
Schlinker zastanowił się.
- Myślą, że tak. Czy jest pan jakoś związany ze spółką, do której statek należy?
- Formalnie nie - odpowiedział Shannon.
- Jeśli kapitan tuż po przybyciu zawiadomi agenta, że w ostatnim porcie na
ląd wysiadł marynarz, który został wezwany na pogrzeb matki, a teraz zamierza
dołączyć do załogi, prawdopodobnie nie sprzeciwią się. Będzie tylko panu po
trzebna książeczka marynarska na pańskie nazwisko.
Shannon myślał przez chwilę.
- To się da załatwić.
Schlinker zajrzał do swojego notatnika.
- Tak się składa, że dziewiętnastego i dwudziestego będę w Madrycie - po
wiedział. - Muszę tam załatwić różne sprawy. Zatrzymam się w hotelu Minda-
nao, gdyby chciał się pan ze mną skontaktować. Jeśli załadunek odbędzie się
dwudziestego, transport wraz z eskortą pojawi się tuż przed świtem. O ile nadal
chce pan wsiąść tam na statek, lepiej, gdyby się to stało zanim przybędzie wojsko.
- Będę w Madrycie dziewiętnastego - oświadczył Shannon. - Skontaktuję
się z panem i potwierdzę, czy rzeczywiście konwój przybędzie na czas. Zdążę
dojechać tam przed nimi i wejdę na pokład "Toskanii".
- To już zależy od pana - odparł Schlinker. - Co do mnie, organizuję trans
port i ładunek zgodnie z obowiązującymi procedurami, w umówionym czasie. To
określa mój kontrakt. Wszelkie ryzyko związane z zaokrętowaniem jest pana pry
watną sprawą. Nie mogę ponosić za to odpowiedzialności. Mogę jedynie podkre
ślić, że statek wywożący broń z Hiszpanii podlega nadzorowi ze strony urzędu
celnego i woj ska. Jeśli z pana powodu wynikną jakieś kłopoty z załadunkiem i wy
płynięciem statku, to już nie moja sprawa. Jeszcze jedna rzecz. Po załadowaniu
broni na pokład statek musi opuścić port w ciągu sześciu godzin i nie może po
nownie wpłynąć na wody Hiszpanii, zanim nie pozbędzie się ładunku. W związ
ku z tym papiery statku muszą być w całkowitym porządku.
- Będą w porządku - zapewnił Shannon. - Skontaktuję się panem w Madry
cie dziewiętnastego czerwca.
Kurt Semmler przed wyjazdem z Tulonu dał Shannonowi list do wysłania. Był on zaadresowany do agenta żeglugowego "Toskanii" w Genui. Informował o małej zmianie planów, w wyniku której "Toskania" z Tulonu nie popłynie bezpośrednio do Maroka, ale wstąpi do Brindisi po dodatkowy ładunek. Jak twierdził Semmler, zamówienie okazało się bardzo opłacalne ale pilne, podczas gdy transport do Maroka mógł poczekać. Decyzje Semmlera jako dyrektora Spinetti Maritimo były wiążące. Polecił także agentowi skontaktowanie się z portem w Brindisi i rezerwację miejsca na przystani na siódmego i ósmego czerwca oraz zawiadomienie tamtejszego urzędu pocztowego, aby zatrzymywał wszystkie listy adresowane na "Toskanię".
Taki właśnie list napisał Shannon z Hamburga adresując go: signor Kurt Semmler, "Toskania", Brindisi, Włochy.
227
List zawierał kolejne instrukcje dla Semmlera. Z Brindisi miał udać się w kierunku Ploce na adriatyckim wybrzeżu Jugosławii, znaleźć jakąś dobrą drogę na pomoc od wyspy Korcula, a w razie czego kupić jak najszybciej odpowiednie mapy. Shannon chciał być na "Toskanii" dziesiątego czerwca wieczorem, a wcześniej zarezerwować miejsce postojowe dla statku. Podkreślił, że nie ma potrzeby informowania agenta żeglugowego o tym małym wypadzie.
Jego ostatnie polecenie dla Semmlera było bardzo istotne. Prosił go o załatwienie aktualnej książeczki marynarskiej wydanej przez władze włoskie na nazwisko Keith Brown. W Brindisi Semmler miał dość znajomości, żeby załatwić takie dokumenty. Poza tym w liście przewozowym "Toskanii" musi być zapisane że płynie z Brindisi prosto do Walencji, a następnie, po załadowaniu towaru, do Latakii w Syrii.
Zanim odleciał z Hamburga do Jugosławii, napisał jeszcze list do Endeana. Prosił w nim o spotkanie w Rzymie szesnastego czerwca i przywiezienie ze sobą pewnych map morskich.
Mniej więcej w tym samym czasie "Toskania" sunęła spokojnie przez Cieśninę Bonifacio, wąski przesmyk błękitnej wody, oddzielający południowy kraniec Korsyki od pomocnego brzegu Sardynii. Słońce prażyło, ale upał łagodził nieco lekki wiatr. Marc Vlaminck wyciągnął się na wilgotnym ręczniku rozłożonym na klapie luku, a jego wysmarowane olejkiem ciało przypominało różowego hipopotama. Janni Dupree, który opalał się zawsze na czerwono, siedział oparty o ścianę pomostu pod daszkiem i pociągał dziesiąte już tego ranka piwo. Marynarz Cipriani malował na biało poręcz przy forpiku, a pierwszy oficer Norbiatto chrapał w swojej koi po nocnej wachcie.
Również pod pokładem w smrodliwym cieple pracujących silników, mechanik Grubic konserwował jakąś nadzwyczaj ważną część maszynerii, która rzekomo była niezbędna aby "Toskania" utrzymywała szybkość ośmiu węzłów. Na kapitańskim mostku Kurt Semmler i Carl Waldenberg sączyli zimne piwo i wspominali przeszłość.
Jean-Baptiste Langarotti na pewno chciałby być w tej chwili na pokładzie. Mógłby obserwować z dziobu szarobiałe wybrzeże swojej ojczystej ziemi przesuwające siew odległości jedynie siedmiu kilometrów. Ale znajdował się daleko stąd, w Afryce Zachodniej, gdzie akurat zaczęła się pora deszczowa i gdzie pomimo strasznego upału na niebie wisiały ołowiane chmury.
Alan Baker przyjechał do Dubrownika i odnalazł hotel, w którym mieszkał Shannon. Był ósmy czerwca, najemnik akurat powrócił z plaży. Baker był zmęczony i wymięty, natomiast Cat Shannon wyglądał i czuł się znacznie lepiej. Spędził ten tydzień w jugosłowiańskim kurorcie jak zwykły turysta, opalając i pływając. Trochę schudł, ale opalił się, a dobry humor go nie opuszczał.
Po zameldowaniu się w hotelu wysłał depeszę do Semmlera z prośbą o potwierdzenie z Brindisi terminu przybycia statku i otrzymania listu wysłanego z Hamburga. Tego ranka otrzymał odpowiedź. "Toskania" dopłynęła do Brindisi, list dotarł, a instrukcje zostały zrealizowane. Ponadto Kurt informował o wypłynięciu rano dziewiątego czerwca tak, aby dotrzeć do celu o północy dziesiątego.
228
Shannon zarezerwował Bakerowi pokój, a teraz siedzieli na tarasie, popijając drinki. Kiedy handlarz z Hamburga usłyszał od Shannona najnowsze wieści, uśmiechnął się i skinął głową.
- Świetnie. Dostałem depeszę dwie doby wcześniej od Ziljaka z Belgradu.
Ładunek dotarł do Ploce i jest przechowywany pod strażą w składzie koło przy
stani.
Spędzili tę noc w Dubrowniku, a rano zamówili taksówkę i pojechali do portu odległego o sto kilometrów. Wytrzęsło ich tak, jakby samochód miał kwadratowe koła. Jazda wzdłuż wybrzeża była już bardziej znośna. W połowie drogi zatrzymali się na kawę w małym miasteczku Siano i rozprostowali trochę nogi.
Do hotelu w Ploce przyjechali w porze przerwy obiadowej, musieli więc poczekać do czwartej w cieniu na tarasie, aż urzędy zostaną znowu otwarte.
Port położony był w głębokiej zatoce, osłoniętej od otwartego morza długim półwyspem zwanym Peliesac, który wyrastał z lądu na południe od Ploce i biegł na pomoc wzdłuż wybrzeża. Wejście do zatoki było niemal zablokowane przez skalistą wyspę Hvari, wolny pozostawał jedynie wąski pas wody. Ta laguna, długa na czterdzieści kilometrów, otoczona prawie w całości przez ląd, była prawdziwym rajem dla miłośników żeglarstwa, łowienia ryb i pływania.
Kiedy Shannon i Baker zbliżali się do urzędu, stary zniszczony volkswagen zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów i przeraźliwie zatrąbił. Shannon zamarł. Instynktownie poczuł, że stało się to, czego cały czas się obawiał. Jakieś problemy z dokumentami, zablokowanie całej transakcji przez władze lub konieczność przesłuchania przez policję.
Człowiek, który wysiadł z samochodu i machał uprzejmie ręką może i był policjantem, ale policjanci w większości totalitarnych krajów Wschodu rzadko się uśmiechają. Shannon spojrzał na Bakera i zobaczył, że ten oddycha z ulgą.
- Ziljak - rzekł Baker przez zaciśnięte zęby i pośpieszył na powitanie Jugo
słowianina. Wielki, podobny do niedźwiedzia mężczyzna objął Bakera ramiona
mi. Kiedy został przedstawiony, okazało się, że na imię na Kemal, co świadczyło,
że jest z pochodzenia Turkiem. To usposobiło Shannona pozytywnie, bo uważał
Turków za dobrych żołnierzy i kompanów, posiadających zdrowe podejście do
biurokracji.
- Mój asystent - przedstawił go Baker, a Ziljak uścisnął dłoń Shannona
mrucząc coś po serbsko-chorwacku. Baker i Ziljak porozumiewali się po nie
miecku, chociaż Jugosłowianie rzadko znają ten język. Po angielsku Ziljak nie
mówił wcale.
W towarzystwie Ziljaka dogadali się szybko z naczelnikiem urzędu celnego i poszli do składu portowego. Celnik zamienił kilka słów ze strażnikiem, który wskazał im leżące w rogu pomieszczenia skrzynie. Było ich trzynaście. W jednej powinny znajdować się dwie bazooki, w dwóch następnych oba moździerze wraz z podstawami i mechanizmami celującymi. Reszta zawierała amunicję, czyli rakiety do bazook i trzysta pocisków moździerzowych. Skrzynie były nowiutkie, nie miały żadnych napisów z wyjątkiem numerów seryjnych i nazwy "Toskania".
229
Ziljak rozmawiał nadal z urzędnikiem i wyglądało na to, że są w stanie się porozumieć, co już było sukcesem, gdyż w Jugosławii oprócz siedmiu głównych języków jest mnóstwo dialektów i nigdy nie wiadomo, na jakiego rozmówcę się trafi.
W końcu Ziljak odezwał się po niemiecku do Bakera. Baker odpowiedział, a Ziljak przetłumaczył jego słowa urzędnikowi. Ten uśmiechnął się, po czym uścisnęli sobie dłonie i rozeszli się. Na zewnątrz upał uderzył ich jak obuchem.
- O co chodziło? - zapytał Shannon.
- Urzędnik zapytał Kemala, czy mamy dla niego jakiś prezent - wyjaśnił
Baker. - Kemal powiedział, że na pewno się jakiś znajdzie, jeśli tylko nie będzie
kłopotów z papierami i statek odpłynie po załadunku jutro rano.
Shannon wręczył Bakerowi połowę premii dla Ziljaka, czyli pięćset funtów, a Baker na uboczu przekazał mu pieniądze. W końcu wszyscy powrócili do hotelu, aby to uczcić kieliszeczkiem śliwowicy.
Słowa "kieliszeczek" użył Baker. Ziljak nie mógłby użyć tego słowa, bo nie znał jego znaczenia. Szczęśliwy Jugosłowianin nigdy nie pije jednego kieliszka. Z pięciuset funtami za pasem, Ziljak zamówił butelkę śliwowicy i salaterki oliwek i migdałów. Kiedy zaszło słońce i nadszedł adriatycki wieczór, zaczął wspominać wojenne lata i potyczki na bośniackich wzgórzach z partyzantami Tito.
Baker niechętnie tłumaczył, gdy wylewny Kemal opowiadał o swoich wyczynach w Montenegro, w górach u stóp których się znajdowali, na wybrzeżu Hercegowiny i wśród chłodnych, bogatszych i pokrytych lasami terenów pomocnego Splitu w Bośni. Z upodobaniem wspominał, jak kiedyś o mało nie obcięto mu ręki za spekulację w jednym z miast, w którym prowadzi teraz interesy w imieniu swojego szwagra będącego przedstawicielem rządu.
Shannon zapytał, czy jako partyzant Ziljak popierał komunistów. Kemal podrapał się po piersiach.
- Guter Kommunist - wyjaśnił wskazując na siebie. A potem zepsuł cały efekt
mrugając znacząco. Następnie wlał sobie do gardła kolejny kieliszek śliwowicy
i wybuchnął gromkim śmiechem. Zwinięte banknoty wybrzuszyły mu się pod
koszulą i Shannon również się roześmiał. Żałował, że Jugosłowianin nie pojedzie
z nimi do Zangaro. Doskonale by się nadawał.
Nie zjedli kolacji, a o pomocy ciekawość przygnała ich z powrotem do portu. Wkrótce zobaczyli, jak "Toskania" wchodzi do zatoki i w godzinę później cumuje wzdłuż nabrzeża. Z forpiku Semmler wypatrywał Shannona. Waldenberg stał przy trapie i rozmawiał z pierwszym oficerem. Został już poinstruowany, że formalności w porcie będzie załatwiać Semmler.
Gdy Baker z Ziljakiem powrócili do hotelu, Shannon wspiął się po trapie i wszedł do ciasnej kapitańskiej kabiny. Nikt na przystani nie zwracał na niego uwagi. Semmler przyprowadził Waldenberga i zamknął drzwi.
Powoli i ostrożnie Shannon zaczął wprowadzać kapitana w cel wyprawy do Ploce i rzeczywistego załadunku. Niemiec przyjął to w miarę dobrze. Dopóki Shannon nie skończył, jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
230
-Nigdy wcześniej nie przewoziłem broni - powiedział. - Mówi pan, że ładunek jest legalny. Jak mam to rozumieć?
- Towar ładujemy zgodnie z przepisami - odpowiedział Shannon. - Został
kupiony w Belgradzie, dowieziony tutaj, a władze oczywiście wiedzą, co zawie
rają skrzynie. W przeciwnym wypadku nie dostalibyśmy licencji eksportowej.
Licencja nie jest sfałszowana i nikogo nie przekupiliśmy, żeby ją dostać. To ca
łkowicie legalny ładunek zgodny z jugosłowiańskimi przepisami prawnymi.
- A czy jest zgodny z przepisami państwa, do którego ma być przewieziony?
- zapytał Waldenberg.
- "Toskania" nigdy nie wpłynie na wody terytorialne państwa, w którym broń
zostanie użyta. Po opuszczeniu Ploce zawiniemy jeszcze do dwóch portów i zabie
rzemy stamtąd ładunek. Wie pan, że statki, które cumują w porcie aby załadować
towar w celach tranzytowych nie sąkontrolowane. Chyba że władze dostaną donos.
- To się zdarza - przyznał Waldenberg. - Jeśli mam na pokładzie taki ładu
nek, który nie jest uwzględniony w liście przewozowym, a statek zostanie prze
szukany, nici z dalszej podróży. Nie mówiąc o tym, że pójdę siedzieć. Nie zajmo
wałem się nigdy bronią, a w czasach Czarnego Września i IRA wszyscy jej szukają.
- Nie w portach, w których zabiera się nowy ładunek.
- Nie zajmuję się przerzutem broni - powtórzył Waldenberg.
- Ale nielegalnych imigrantów do Anglii to pan woził - zareplikował Shannon.
- Dopóki nie znajdą się na angielskiej ziemi, nie są nielegalni - odparował
kapitan. - A "Toskania" nie wpływała na wody terytorialne - na brzeg przewożo
no ich łodziami. Z bronią jest inaczej. Jeśli nie jest uwzględniona w liście prze
wozowym to znaczy, że jest nielegalna. Wpiszmy więc, że przewozimy broń z Ploce
do Togo. Nikt nam wtedy nie udowodni, że zboczyliśmy z kursu.
- Hiszpańskie władze nie wpuszczą nas do żadnego portu jeśli będzie wiado
mo, że mamy broń na pokładzie. Nawet w celach tranzytowych. A już na pewno
nie po to, żebyśmy załadowali jeszcze więcej broni. Nie możemy więc wspomi
nać o niej w dokumentach.
- To w takim razie skąd oficjalnie płyniemy?
- Z Brindisi - odpowiedział Shannon. - Zawinęliśmy tam, żeby odebrać to
war, ale okazało się, że nie został jeszcze dostarczony. Właściciel polecił panu
popłynąć do Walencji i przewieźć stamtąd ładunek do Latakii. Oczywiście musiał
się pan podporządkować.
- A jeśli hiszpańska policja zrewiduje statek?
- Nie ma najmniejszego powodu, dla którego miałaby to zrobić - powiedział
z naciskiem Shannon. - Ale na wszelki wypadek skrzynie należy umieścić na
samym dnie.
- Gdyby je znaleźli, to koniec z nami - upierał się Waldenberg. - Pomyślą, że
wieziemy je dla baskijskich terrorystów. Zamkną nas na lata.
Rozmowa ciągnęła się do trzeciej nad ranem. Kosztowała Shannona następnych pięć tysięcy funtów w charakterze premii, z czego połowa miałabyć wypłacona przed załadunkiem, a połowa po dopłynięciu do Walencji. Za postój w afrykańskim porcie nie przewidziano dodatkowych pieniędzy - tam nie spodziewano się kłopotów.
231
- Zajmie się pan załogą? - zapytał na koniec Shannon.
- Oczywiście - odpowiedział kapitan.
Wróciwszy do hotelu Shannon zapłacił Bakerowi kolejną ratę za broń, czyli trzy tysiące sześćset dolarów, a potem próbował się zdrzemnąć. Było tak gorące że pot spływał po nim strużkami. Myśli najemnika krążyły wokół stojącej w por-l cie "Toskanii" wyładowanej bronią. Shannon modlił się, żeby nie było kłopotów! Czuł, że już jest bardzo blisko celu, od którego dzieliły go jedynie trzy niepewnej momenty. A potem nic nie zdoła go powstrzymać.
Załadunek rozpoczął się o siódmej rano, gdy słońce stało już wysoko. Pc czujnym okiem celnika uzbrojonego w karabin, który przechadzał się koło skrzyń]! przewieziono j e na wózkach do doków, gdzie za pomocą dźwigu przeniesiono na ] "Toskanię". Skrzynie nie były duże i po opuszczeniu ich na pokład Vlaminck i Cipriani bez trudu ustawiali je tak, aby mogły być następnie opuszczone na linach do ładowni. O dziewiątej udało im się skończyć pracę, a pokrywy luku zamknięto.
Waldenberg kazał mechanikowi przygotować się do wypłynięcia. Shannon zorientował się później, że kiedy mechanik dowiedział się, że znajdą się trzy godziny drogi od jego ojczystego kraju, gdzie był prawdopodobnie za coś poszukiwany, nagle zrobił się bardzo zapracowany i zniknął w maszynowni.
Shannon widząc wypływającą z portu "Toskanię", wręczył Bakerowi pozostałe trzy tysiące sześćset dolarów i kolejne pięćset funtów dla Ziljaka. Nikt nie wiedział, że w ładowni Vlaminck odbił pokrywy pięciu skrzyń wybranych na chybił trafił. Zawartość zadowoliła go, dał więc znak Semmlerowi stojącemu na pokładzie, który zamaszyście wytarł nos. Był to sygnał dla Shannona, że wszystko jest w porządku, ustalony na wypadek gdyby skrzynie zawierały jakiś złom, co się czasem zdarza przy handlu bronią.
Baker wręczył pięćset funtów Ziljakowi tak, jakby płacił mu ze swoich pieniędzy. Jugosłowianin stwierdził, że szef celników nie zamierza się oddalić bez kolacji. Natomiast Baker i jego brytyjski "asystent" szybko się ulotnili.
W kalendarzu Shannona był to sześćdziesiąty siódmy dzień akcji.
Gdy tylko "Toskania" wyszła na pełne morze, Waldenberg zajął się swoimi ludźmi. Trzej członkowie załogi byli wzywani kolejno na rozmowę do kabiny kapitana. Nie mieli pojęcia, że gdyby któryś z nich odmówił dalszej pracy na "Toskanii", z pewnością uległby jakiemuś przykremu śmiertelnemu wypadkowi. Statek płynący nocą przez morze jest świetnym miejscem do pozbycia się niepo-rządanych osób. Vlaminck i Dupree mogli z łatwością wyrzucić kogoś za burtę, więc już sama ich obecność wpływała mobilizująco na załogę. W każdym razie, nikt nie odmówił.
Waldenberg rozdzielił pomiędzy nich tysiąc funtów, które otrzymał od Shannona. Jugosłowiański mechanik, szczęśliwy, że jest z dala od kraju otrzymał dwieście pięćdziesiąt funtów, schował je do kieszeni i nie komentując tego ani słowem wrócił do swoich silników. Pierwszy oficer Norbiatto zdenerwował się na myśl o hisz-
232
pańskim więzieniu, ale sześćset funtów uspokoiło go trochę. Przy takich zarobkach miałby w przyszłości szansę kupna własnego statku. Marynarz Cipriani wyglądał na uszczęśliwionego, że bierze udział w kontrabandzie, wziął sto pięćdziesiąt funtów i podziękował wylewnie kapitanowi. Wyszedł podśpiewując: "To jest dopiero życie!". Miał niewiele wyobraźni i nie wiedział nic o hiszpańskich więzieniach.
Następnie skrzynie zostały rozpakowane, a ich zawartość dokładnie skontrolowana, owinięta w folię i ukryta w zęzie. Potem założono znowu deski i postawiono na nich niewinnie wyglądające skrzynie z odzieżą, pontonami i zaburtowymi silnikami.
Dopiero na końcu Semmler powiedział Waldenbergowi, żeby kazał postawić beczki z olejem na samym końcu ładowni. Kiedy zdradził mu powód, Walden-berg stracił cierpliwość. Wybuchnął gniewem i użył wielu słów, które można uznać za niecenzuralne.
Semmlerowi udało się go w końcu uciszyć i siedli pijać piwo, a "Toskania" przemierzała morze płynąc na południe w kierunku Morza Jońskiego.
Nagle Waldenberg zaczął się śmiać.
- Schmeissery! - krzyknął. - Cholerne schmeissery. Mensch, przecież to są
stare graty! Nikt o nich już dawno nie słyszał!
ROZDZIAŁ 20
Shannon zastał Simona Endeana czytającego "Timesa" w opustoszałym holu hotelu Excelsior. Większość gości piła przedpołudniową kawę na tarasie, obserwując chaotyczny i głośny ruch na ulicach Rzymu.
Shannon wybrał to miejsce, ponieważ łatwo się tu było dostać z Dubrownika po drodze do Madrytu. Był w Rzymie po raz pierwszy i nie rozumiał, czym się tak wszyscy zachwycają. Mieli tu właśnie co najmniej siedem strajków, z czego jeden prowadzili śmieciarze. Smród unosił się z ulic pogrążonych w odpadkach, resztkach owoców i innych śmieciach.
Usiadł w fotelu obok Anglika i delektował się chłodem. Godzinna podróż z lotniska w rozgrzanej taksówce zupełnie go wykończyła.
Endean spojrzał na niego.
- Długo nie dawał pan znaku życia - powiedział chłodno. - Moi wspólnicy
zaczęli podejrzewać, że pan zwiał. To nie było przemyślane.
- Nie było powodu, żeby zawracać wam głowy, dopóki naprawdę nie miałem
nic do powiedzenia. A statki nie latają. Podróż z Tulonu do Jugosławii zajęła tro
chę czasu. Przy okazji, czy przywiózł pan mapy?
- Oczywiście. - Endean sięgnął do aktówki, stojącej obok krzesła. Po otrzy
maniu od Shannona listu z Hamburga, spędził kilka dni szperając w trzech nąj-
233
- Niedługo znów staną się znane - powiedział Semmler.
Waldenberg zamyślił się.
- Wiesz co? - powiedział w końcu. - Chciałbym zejść z wami na ląd...
większych firmach na Leadenhall Street w Londynie, zajmujących się kartografią morza. Udało mu się kupić mapy całego afrykańskiego wybrzeża od Casablanki do Kapsztadu.
- Dlaczego, do diabła, potrzebuje pan tylu map? - zapytał zniecierpliwiony.
- Jedna nie wystarczy?
- To sprawa bezpieczeństwa - odpowiedział krótko Shannon. - Gdyby któ- i
ryś z nas został zrewidowany na cle albo gdyby przeszukali statek, jedna mapa od
razu wskaże port przeznaczenia. A w ten sposób nikt, łącznie z kapitanem i zało
gą nie zorientuje się, jaka część wybrzeża nas interesuje. Będę musiał im powie
dzieć w ostatniej chwili, a wtedy nie będą mogli się już sprzeciwić. Czy przyniósł
pan także slajdy?
- Tak, oczywiście.
Kolejnym zadaniem Endeana było zrobienie slajdów ze wszystkich zdjęć, które Shannon przywiózł z Zangaro oraz z map i szkiców Clarence i reszty wybrzeża Zangaro.
Shannon wysłał już na "Toskanię" rzutnik do slajdów, który kupił w sklepie wolnocłowym na londyńskim lotnisku.
Zdał teraz Endeanowi szczegółowy raport ze swoich działań od momentu, kiedy wyjechał z Londynu, uwzględniając pobyt w Brukseli, załadowanie schme-isserów i pozostałego sprzętu na statek w Tulonie, rozmowy z Bakerem w Hamburgu i ostatnie wydarzenia w Ploce.
Endean wysłuchał wszystkiego w milczeniu i zanotował kilka uwag, które później chciał przekazać sir Jamesowi.
- Gdzie jest teraz "Toskania"? - zapytał w końcu.
- Powinna być gdzieś na południowy zachód od Sardynii, w drodze do Wa
lencji.
Shannon zaczął wyjaśniać Endeanowi, jakie ma plany na najbliższe trzy dni. W Walencji miał się odbyć załadunek czterystu tysięcy sztuk amunicji do pistoletów maszynowych, a potem statek miał wyruszyć prosto do ostatecznego celu. Nie wspomniał jednak, że jeden z jego ludzi znajduje się już w Afryce.
- Jest coś, czego chciałbym się od pana dowiedzieć - powiedział Endeanowi.
- Co stanie się po ataku? Co się stanie o świcie? Nie możemy czekać w pałacu, aż
nowy rząd obejmie władzę i ogłosi manifest dla ludności.
- Pomyśleliśmy o tym - odpowiedział uprzejmie Endean. - Utworzenie no
wego rządu jest właśnie celem tej operacji.
Z teczki wyjął trzy kartki papieru zapisane gęsto na maszynie. ' - To są instrukcje dla pana od momentu, kiedy zajmie pan pałac, a wojsko i straż zostaną rozgromione. Proszę przeczytać, zapamiętać i zniszczyć te kartki zanim się rozstaniemy. Wszystko musi mieć pan w głowie.
Shannon szybko przebiegł wzrokiem pierwszą stronę. Kilka rzeczy zdziwiło go. Podejrzewał wcześniej, że Manson wytypował na głowę państwa pułkownika Bobiego i chociaż nowy prezydent oznaczony był w tekście jako "X" Shannon nie miał wątpliwości, że chodzi właśnie o niego. Reszta planu nie wydawała mu się skomplikowana.
234
- A gdzie pan wtedy będzie? - zapytał spoglądając na Endeana.
- Sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od pana.
Shannon domyślił się, że Endean miał na myśli stolicę republiki graniczącej z Zangaro na północy. Prowadziła do niej droga ciągnąca się wzdłuż wybrzeża.
- Czy na pewno będzie pan odbierał moje komunikaty radiowe? - zapytał.
- Będę miał przy sobie odbiornik radiowy o dużym zasięgu i dużej mocy.
Najlepszy, jaki produkuje Braun. Odbiera wszystko przy takiej odległości. Musi
pan tylko nadawać na określonej częstotliwości. Radio na statku ma z pewnością
dwukrotnie większy zasięg.
Shannon przytaknął i czytał dalej. Kiedy skończył, odłożył kartki na stół.
- Wszystko wydaje się być w porządku - stwierdził. - Ale wyjaśnijmy sobie
jedną rzecz. Będę nadawać na określonej częstotliwości o uzgodnionych godzi
nach, kiedy "Toskania" będzie jakieś pięć czy sześć mil od brzegu. Jeśli pan mnie
nie usłyszy z powodu zakłóceń, nie biorę za to odpowiedzialności. To już pańska
sprawa.
- Pan ma nadawać wiadomości - powiedział Endean. - Ta częstotliwość zo
stała sprawdzona wcześniej. Moje radio na pewno odbierze sygnały nadane z "To
skanii" z odległości jakichś stu pięćdziesięciu kilometrów. Może nie złapię za
pierwszym razem, ale jeśli powtórzy pan wiadomość za pół godziny, powinienem
ją usłyszeć.
- W porządku. Ostatnia sprawa. Wieści o tym, co się wydarzyło w Clarence
nie dotrą prędko do posterunku granicznego. To znaczy, że nadal będą tam żoł
nierze ze szczepu Vindu. W pana interesie leży przedostanie się tamtędy przez
granicę. Później, w pobliżu Clarence, możecie natknąć się po drodze na niedobit
ki żołnierzy uciekających do buszu. Nadal mogą być niebezpieczni. Co będzie,
jeśli się nie przedostaniecie?
- Przedostaniemy się - odparł Endean. - Będziemy mieli pomoc.
Shannon przypuszczał, zresztą słusznie, że pomoc zostanie udzielona przez
ekspedycję górniczą, którą zatrudnił Manson w sąsiedniej republice. Mogła dostarczyć ciężarówkę lub dżipa, a nawet kilka strzelb myśliwskich. Po raz pierwszy pomyślał, że Endean ma jednak trochę ikry.
Shannon zapamiętał kody radiowe i częstotliwość, na jakiej miał nadawać, po czym spalił kartki w toalecie w obecności Endeana. Po godzinie pożegnali się. Powiedzieli sobie już wszystko.
W Biurze Kontroli Eksportu hiszpańskiego Ministerstwa Obrony znajdującego się na piątym piętrze urzędował jego prezes, pułkownik Antonio Almela. Siedział przy biurku i przeglądał leżące przed nim papiery. Ten szpakowaty, prostoduszny i absolutnie lojalny człowiek miał swoje zasady. Był całkowicie oddany swojej ukochanej Hiszpanii, ajej prawai cnoty uosabiał w jego przekonaniu zgrzybiały generalissi-mo rezydujący w pałacu El Pardo. Antonio Almela był zagorzałym falangistą.
Miał teraz pięćdziesiąt osiem lat i brakowało mu tylko dwóch do emerytury. Dawno temu przyłączył się do tych, którzy wylądowali w Fuengirola wraz z Fran-
235
cisco Franco. Dzisiejszy EJ Caudillo był wtedy rebeliantem i banitą, który wydał walkę republikańskiemu rządowi w Madrycie. Walczyło ich niewielu. Madryt wydał na nich wyroki śmierci i ledwie uszli z życiem.
Sierżant Almela był dobrym żołnierzem. Wykonywał wszystkie rozkazy, a pomiędzy bitwami i egzekucjami uczestniczył we mszy świętej. Wierzył głęboko w Boga, Najświętszą Pannę, Hiszpanię i Franco.
W innych czasach i w innej armii przeszedłby na emeryturę w stopniu starszego sierżanta. Pochodził z ubogiej rodziny i nie miał prawie żadnego wykształcenia. Po wojnie domowej dorobił się rangi pułkownika i był bardzo z tego zadowolony. Powierzano mu też zadania ściśle tajne, o których nikt w Hiszpanii głośno nie mówi. Rząd hiszpański w żadnych okolicznościach nie przyznałby się bowiem, że sprzedaje broń każdemu chętnemu, i to w dowolnych ilościach. Hiszpania piętnuje publicznie międzynarodowy handel bronią jako nieetyczny, ale ten cichy proceder przynosi dochody nie do pogardzenia. Antonio Almela był osobą zaufaną, która mogła mieć dostęp do dokumentów i podejmować decyzje, komu wydać lub odmówić zgody na licencję eksportową. Wiedziano, że będzie trzymał język za zębami.
Od czterech tygodni na jego biurku leżała pewna teczka. Poszczególne do- i kumenty zostały sprawdzone przez Ministerstwo Obrony, które potwierdziło, f nie znając całości sprawy, że amunicja kalibru dziewięć milimetrów nie jest objęta zakazem sprzedaży. Pokwitowano także wpływ odpowiedniej kwoty na konto ' w Banco Popular.
Na wierzchu teczki leżało podanie o wydanie rozkazu załadowania odpowiedniej ilości amunicji i przetransportowanie jej z Madrytu do Walencji w celach eksportowych. Amunicję miał przyjąć na pokład statek "Toskania". Wśród papierów leżała licencja eksportowa, którą Almela już podpisał.
Teraz spojrzał na stojącego przed nim urzędnika.
- Skąd ta zmiana? - zapytał.
- Pułkowniku, w ciągu najbliższych dwóch tygodni nie ma wolnego miejsca
na przystani w Walencji. Port jest wypełniony po brzegi.
Pułkownik zaklął. To było przekonywujące wyjaśnienie. W okresie letnim Walencja zawsze była zatłoczona, ponieważ eksportowano stamtąd miliony pomarańczy pochodzących z leżącego niedaleko okręgu Gancia. Ale Almela nie lubił zmian. Wszystko powinno iść zgodnie z planem. Nie podobało mu się także zamówienie. Było zbyt małe, jak na potrzeby całych narodowych sił policyjnych. Wyczerpałoby je tysiąc policjantów strzelając przez godzinę na ćwiczeniach. Poza tym nie miał zaufania do Schlinkera i przypuszczał, że ten przemycił to zamówienie wraz z innymi, wśród których znajdowała się zgoda na sprzedaż tysiąca pocisków artyleryjskich do Syrii.
Spojrzał jeszcze raz na papiery. Na kościelnej wieży zegar wybił godzinę pierwszą. Czas na lunch. Właściwie nie miał zastrzeżeń do dokumentów, nie wyłączając świadectwa końcowego użytkownika. Wszystko zostało opatrzone niezbędnymi pieczęciami. Gdyby tylko mógł znaleźć jakiekolwiek nieścisłości w świadectwie lub dokumentach statku! Ale wszystko było w porządku. Podejmując
236
ostateczną decyzję złożył swój podpis pod rozkazem transportu amunicji i wręczył teczkę urzędnikowi.
- Dobrze, niech będzie Castellon - warknął.
- Musieliśmy zmienić port załadunku z Walencji na Castellon - tłumaczył
Johann Schlinker dwa dni później. - Nie było wyboru, jeśli data dwudziestego
czerwca miała być utrzymana. Wszystkie miejsca w Walencji są zajęte.
Cat Shannon siedział na łóżku w pokoju niemieckiego handlarza bronią w hotelu Mindanao.
- Gdzie leży Castellon? - zapytał.
- Sześćdziesiąt kilometrów od Walencji. To mniejszy i spokojniejszy port.
Dla pana nawet lepszy. Agent w Walencji został już poinformowany i osobiście
pojedzie do Castellon, aby nadzorować ładunek. Jak tylko "Toskania" skontaktu
je się przez radio z portem w Walencji, zostanie poinformowana o zmianie pla
nów. Jeśli od razu zmieni kurs, straci jedynie kilka godzin.
- A jak ja się dostanę na statek?
- No cóż, to pańska sprawa. Poinformowałem agenta, że marynarz z "Toska
nii" nazwiskiem Keith Brown, który opuścił statek w Brindisi zamierza, dołączyć
do załogi. Ma pan papiery?
- Tak. Są w najlepszym porządku. Paszport i książeczka marynarska - odparł
Shannon.
- Musi odnaleźć pan agenta w biurze celnym w Castellon, jak tylko je otwo
rzą- powiedział mu Schlinker. - Nazywa się senor Moscar.
- A jak się mają sprawy w Madrycie?
-Nakaz transportu przewiduje, że ciężarówka zostanie załadowana pod nadzorem wojska jutro pomiędzy ósmą a pomocą. Potem wyruszy pod eskortą i powinna dotrzeć do Castellon na szóstą rano. Jeśli statek przybędzie punktualnie, przez noc będzie stać w porcie. Ciężarówka należy do prywatnej firmy, którą zwykle zatrudniam przy takich okazjach. Mają doświadczenie w podobnych sprawach. Zadzwonią do mnie natychmiast, jak tylko konwój wyruszy.
Shannon kiwnął głową. Chyba nic złego nie mogło się przydarzyć.
- Będę na miejscu - powiedział i wyszedł.
Tego samego dnia wynajął mercedesa z jednej z międzynarodowych firm, która miała biuro w Madrycie.
Następnego dnia wrócił do hotelu Mindanao o wpół do jedenastej wieczorem i razem ze Schlinkerem czekali na telefon. Obaj byli zdenerwowani jak to zwykle bywa, kiedy misternie ułożony plan może się zawalić z niezależnych przyczyn. Schlinker przejmował się nie mniej niż Shannon, chociaż z innych powodów. Zdawał sobie sprawę, że gdyby coś poszło źle, to przeprowadzą dochodzenie w sprawie świadectwa końcowego użytkownika, które dostarczył. Może dojść do próby potwierdzenia jego legalności w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych w Bagdadzie. Gdyby zaś tak się stało, nie będzie mógł dalej prowadzić w Madrycie korzystnych interesów. Nie po raz pierwszy żałował, że przyjął zamówienie od Shan-
237
r
nona, ale jak większość handlarzy bronią był zbyt chciwy, żeby zrezygnować nawet z tak małego zarobku.
Minęła północ, a telefon nadal nie dzwonił. O wpół do pierwszej Shannon przechadzał się nerwowo po pokoju wyładowując swoją wściekłość i gniew na grubym Niemcu, który siedział pijąc whisky. Za dwadzieścia pierwsza zadzwonił telefon. Odebrał Schlinker. Powiedział kilka słów po hiszpańsku i czekał.
- O co chodzi? - warknął Shannon.
- Chwileczkę - odpowiedział Schlinker i uciszył go ruchem ręki. Ktoś podszedł
do telefonu i handlarz zaczął rozmawiać po hiszpańsku, więc Shannon nic nie rozu
miał. W końcu Schlinker uśmiechnął się i wielokrotnie dziękował rozmówcy.
- Transport jest w drodze - rzekł odkładając słuchawkę. - Konwój piętnaście
minut temu ruszył do Castellon.
Ale Shannona już nie było w pokoju.
Konwój nie mógł się mierzyć z mercedesem na długiej autostradzie z Madrytu do Walencji, zwłaszcza że nie mógł przekraczać prędkości stu kilometrów na godzinę.
Wydostanie się z przedmieść Madrytu zajęło Shannonowi czterdzieści minut. Był pewny, że dowódca konwoju znał drogę znacznie lepiej. Ale już na autostradzie mógł rozpędzić się swoim autem do stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Przyglądał się uważnie mijanym ciężarówkom i znalazł tę właściwą za miastem Requena, trzydzieści kilometrów na zachód od Walencji.
W świetle reflektorów zobaczył wojskowego jeepa eskortującego ośmioto-nową ciężarówkę. Wyprzedzając ją dostrzegł nazwę przedsiębiorstwa, którą podał mu Schlinker. Z przodu jechał następny wojskowy pojazd, czterodrzwiowy sedan, najprawdopodobniej wiozący oficera. Shannon nacisnął pedał gazu i mercedes ruszył w stronę wybrzeża.
Pod Walencją skręcił na obwodnicę omijając uśpione miasto, a następnie wyjechał na autostradę E26 prowadzącą do Barcelony. Na drodze wiodącej na pomoc musiał trochę zwolnić, wyprzedzając ciężarówki z pomarańczami. Minął piękną twierdzę rzymską Sanguto, wykutą w skale przez legiony, a później przekształconą przez Maurów w cytadelę islamu. Dojechał do Castellon po czwartej i podążył za znakami z napisem: "Puerto".
Port w Castellon leży pięć kilometrów od centrum, na końcu wąskiej, prostej jak strzała drogi prowadzącej do morza. Nie sposób przegapić przystani, bo nic innego tam nie ma.
Jak zwykle w śródziemnomorskich portach, przystanie były trzy: jedna dla frachtowców, druga dla jachtów i łodzi turystycznych i trzecia dla kutrów rybackich. Port handlowy znajdował się na lewo patrząc od morza, i jak wszystkie hiszpańskie porty był otoczony płotem, a bramy pilnował dzień i noc uzbrojony żandarm. Wewnątrz położony był budynek urzędu portowego, a obok wspaniały budynek jachtklubu, z jadalnią, której okna wychodziły z jednej strony na przystań jachtową a z drugiej - na port rybacki. Od strony lądu ciągnął się rząd składów.
Shannon skręcił w prawo, zaparkował samochód i wysiadł. Znalazł główny wyjazd. W wartowniczej budce spał żołnierz, a brama była zamknięta. Przez płot
238
dostrzegł "Toskanię" przycumowaną w dalszej części nabrzeża. Musiał poczekać do szóstej.
Za kwadrans szósta znowu był przy bramie. Uśmiechnął się i skinął głową wartownikowi, który odpowiedział mu lodowatym spojrzeniem. W promieniach wschodzącego słońca ujrzał ciążarówkę i pojazdy z eskorty zaparkowane sto metrów dalej. Wokół nich kręciło się kilku żołnierzy. O szóstej dziesięć podjechał cywilny samochód, zatrzymał się przed bramą i zatrąbił. Szczupły i elegancki Hiszpan wysiadł z samochodu. Shannon zbliżył się do niego.
- Seńor Moscar?
-Si.
- Nazywam się Brown. Jestem tym marynarzem, który ma wejść tu na statek.
Hiszpan uniósł brwi.
- Porfavor? Que?
- Brown - nalegał Shannon. - "Toskania".
Twarz Hiszpana rozjaśniła się.
- Ah, si. El marinero. Proszę za mną.
Brama została otwarta, gdy Moscar pokazał przepustkę. Powiedział coś do strażnika i urzędnika, który otwierał bramę, i wskazał na Shannona. Cat zrozumiał słowo marinero powtórzone kilka razy, a potem sprawdzono jego paszport i książeczkę marynarską. Kazano mu iść z Moscarem do biura. W godzinę później był już na pokładzie "Toskanii".
Rewizja zaczęła się bez uprzedzenia o dziewiątej. Dokumenty statku zostały sprawdzone, były w porządku. Na przystani, pomiędzy samochodem i jeepem wciąż stała ciężarówka. Kapitan wojskowej eskorty, szczupły mężczyzna o ciemnej twarzy i zaciśniętych ustach porozumiał się z dwoma celnikami, którzy weszli następnie na pokład. Towarzyszył im Moscar. Sprawdzili, czy ładunek na statku zgadza się z tym, który jest wymieniony w liście przewozowym. Zaglądali we wszystkie luki i przegrody statku, przejrzeli zwoje łańcuchów, beczki z olejem, puszki z farbami i w końcu wyszli spod pokładu. Nikt nie zajrzał pod podłogę w głównej ładowni. Interesowało ich głównie to, dlaczego kapitan Waldenberg potrzebuje aż siedmiu osób załogi na tak małym statku. Kapitan wytłumaczył, że Dupree i Vlaminck są pracownikami towarzystwa żeglugowego, którzy spóźnili się na swój statek w Brindisi i mają dogonić go na pokładzie "Toskanii" w drodze do Latakii. Nie mieli ze sobą książeczek marynarskich, ponieważ wszystkie ich rzeczy pozostały na tamtym statku. Zapytany o nazwę, Waldenberg podał im nazwę statku, który widział w porcie w Brindisi. Hiszpanie milczeli patrząc na kapitana, w końcu machnęli ręką i zeszli na ląd. Dwadzieścia minut później rozpoczął się załadunek.
O wpół do pierwszej w nocy "Toskania" wypłynęła z portu Castellon i skierowała się w stronę przylądka San Antonio. Cat Shannon czuł podniecenie na myśl o tym, że teraz już nic nie może go powstrzymać. Odprowadzał wzrokiem pomarańczowe gaje ciągnące się wzdłuż wybrzeży.
- Czy to był nasz ostatni postój? - spytał Waldenberg, który pojawił się tuż za
mm.
239
- Ostatni, jeśli chodzi o ładowanie - odpowiedział Shannon. - Musimy jesz
cze wziąć na pokład kilku ludzi na wybrzeżu Afryki, ale załatwimy to stojąc na
redzie. Oni przypłyną łodziami. To będą oficjalnie chłopcy pokładowi.
- Moje mapy obejmują tylko Gibraltar - sprzeciwił się Waldenberg.
Shannon sięgnął do kieszeni wiatrówki i wyjął mapy, które dostał od Ende-
ana w Londynie.
- Z tymi można dopłynąć do Freetown w Sierra Leone - powiedział wręcza
jąc je kapitanowi - gdzie rzucimy kotwicę i zabierzemy ludzi. Musimy tam być
drugiego lipca w południe.
Kapitan powrócił do swojej kabiny, aby wyliczyć kurs i prędkość. Shannon został sam na pokładzie. Mewy krążyły wokół rury poszukując resztek jedzenia wyrzucanych podczas przygotowywania posiłku, krzycząc i piszcząc walczyły o skrawki chleba i warzyw.
Jedynym dźwiękiem przebijającym się przez krzyki mew, była gwizdana przez Cata melodia "Hiszpański Harlem".
Dużo dalej na północ inny statek opuścił swą przystań i prowadzony przez portowego pilota wypływał z portu w Archangielsku. "Komarów" o napędzie silnikowym pływał po morzach od dziesięciu lat i miał ponad pięć tysięcy ton wyporności.
W kabinie było ciepło i przytulnie. Kapitan i pilot stali obok siebie patrząc na mijane składy i przystań, która oddalała się coraz bardziej. Potem spojrzeli na kanał wiodący na otwarte morze. Obaj trzymali w dłoniach kubki z parującą kawą. Sternik ustawił statek na ustalonym kursie i spoglądał na radar, którego wskazówka wychylała się przy każdym manewrze. Wypływali na ocean roztrącając bryły lodu, który nie topnieje nawet w lecie. Na rufie dwaj mężczyźni opierali się o poręcz pod flagą z emblematem sierpa i młota, i również obserwowali znikający w dali rosyjski port.
Doktor Iwanów palił papierosa, ale wyjął go z ust, chcąc poczuć świeże, morskie, słone powietrze. Mężczyźni byli przygotowani na zimno. Wiedzieli, że nawet w czerwcu wiatr znad Morza Białego nie zachęca do paradowania w samych podkoszulkach. Jeden z techników, młody i przejęty pierwszą podróżą za granicę zwrócił się do Iwanowa.
- Towarzyszu doktorze.. - zaczął.
Iwanów wyrzucił papierosa do wody.
- Mój przyjacielu, myślę, że skoro jesteśmy za granicą może się pan do mnie
zwracać Michale Michajłowiczu - zaproponował.
- Ale w Instytucie...
- Nie jesteśmy w Instytucie. Jesteśmy na pokładzie statku. I w ciągu najbliż
szych miesięcy będziemy ze sobą dość mocno związani.
- Rozumiem - odpowiedział młodzieniec i nie mógł się powstrzymać od dal
szych pytań. - Czy był pan już kiedyś w Zangaro?
- Nie - odpowiedział Iwanów.
240
- Ale był pan w Afryce - nie ustępował technik.
- Byłem w Ghanie.
-Jak tam jest?
- Dżungla, bagna, komary, węże i ludzie, którzy za cholerę nie rozumieją co
się do nich mówi.
- Chyba znają angielski? - spytał technik.
- Nie w Zangaro.
- No cóż.
Młody technik przeczytał wszystko, co tylko mógł znaleźć na temat Zangaro, ale encyklopedia pożyczona z biblioteki nie była zbyt użyteczna.
- Kapitan powiedział, że jeśli będą dobre warunki, powinniśmy dotrzeć
do Clarence w ciągu dwudziestu dwóch dni. To wypada na ich Dzień Niepod
ległości. t
- Świetnie się składa - mruknął Iwanów i odszedł.
Z pokładu "Toskanii" wypływającej z Morza Śródziemnego na Atlantyk wysłano depeszą radiową do Gibraltaru, która miała następnie dotrzeć do Londynu. Była zaadresowana do pana Waltera Harrisa. Tekst był krótki: "Zawiadamiam z przyjemnością, że pański brat całkowicie wyzdrowiał". Miało to oznaczać, że statek płynie do celu. Drobne zmiany odnośnie zdrowia braciszka mogły oznaczać, że jest małe opóźnienie lub inne kłopoty. Brak telegramu byłby znakiem, że "Toskania" nie opuściła wód terytorialnych Hiszpanii.
Po południu w biurze Mansona odbyła się konferencja.
- Doskonale - powiedział szef, gdy Endean przyniósł mu wiadomość. - Ile
czasu zajmie im dopłynięcie do celu?
- Dwadzieścia dwa dni, sir. Dziś mamy siedemdziesiąty ósmy dzień operacji
z wyznaczonych stu. Dzień osiemdziesiąty miał być dniem wypłynięcia statku, co
dawało dwadzieścia dni na podróż. Shannon oceniał, że zajmie ona szesnaście do
osiemnastu dni, w zależności od pogody. Przewidywał również dwudniowy po
stój. Ma teraz cztery dni do przodu, nawet w stosunku do własnego planu.
- Czy wobec tego zaatakuje wcześniej?
- Nie, sir. Atak ma nastąpić zgodnie z planem dnia setnego. W razie czego,
spędzi kilka dni na morzu.
Sir James Manson przechadzał się tam i z powrotem po swoim gabinecie.
- Czy willa została wynajęta? - zapytał.
- Wszystko jest załatwione.
- W takim razie nie widzę powodu, żebyś miał pan dłużej siedzieć w Londy
nie. Proszę udać się do Paryża, załatwić wizę do Cotonou, polecieć tam i zabrać
po drodze do Zangaro naszego nowego pracownika, pułkownika Bobiego. Jeśli
będzie się opierał, proszę dać mu więcej pieniędzy. Jak już się tam zadomowisz,
proszę wynająć ciężarówkę, nabyć myśliwskie strzelby i po otrzymaniu od Shan-
nona sygnału o rozpoczęciu ataku, powiesz Bobiemu o co chodzi. Niech podpi
sze koncesję na eksploatację ziemi już jako prezydent Bobi i datuje ją na miesiąc
16 -Psy wojny
241
naprzód. Trzy kopie proszę wysłać do mnie listem poleconym w trzech osobnych kopertach. Bobiego trzeba trzymać praktycznie pod kluczem, dopóki Shannon nie da znaku, że atak się powiódł. Wtedy wkraczasz ty. Przy okazji, czy ten ochroniarz, którego zabierasz ze sobą jest już przygotowany?
- Tak, sir James. Za taką pensję, jakiej zażądał, musi być zawsze gotowy.
I dobry.
- Co to znaczy?
- To okropny typ. Taki, jakiego szukałem.
- Mogą wystąpić inne problemy. Shannon będzie miał swoich ludzi, jeśli
oczywiście nie zostaną zabici. Możemy mieć z nim jeszcze kłopoty.
Endean uśmiechnął się.
- Jego ludzie na pewno pójdą za nim. Ale poradzimy sobie. Jak wszyscy
najemnicy, musi mieć swoją cenę. Zaproponuję mu pieniądze - ale w Szwajcarii,
nie w Zangaro.
Kiedy Endean wyszedł, Manson długo patrzył na leżące poniżej City i zastanawiał się, czy istnieją ludzie nie dający się przekupić. "Każdego można kupić, a jeśli nie kupić, to złamać". To było jego motto w czasach, gdy zaczynał karierę. Po latach spędzonych na kontaktach z politykami, wojskowymi, dziennikarzami, wydawcami, biznesmenami, ministrami, przedsiębiorcami i arystokratami, robotnikami i przywódcami związkowymi, białymi i czarnymi, nadal był tego samego zdania.
Wiele lat temu hiszpański żeglarz płynąc wzdłuż lądu ujrzał górę, która w świetle wschodzącego słońca wydała mu się podobna do głowy lwa. Nazwał ją Lwią Górą i popłynął dalej. Nazwa przyjęła się i od tego czasu ten obszar Afryki nazywa się Sierra Leone. Później inny podróżnik, zobaczywszy górę w innym świetle nazwał ją Mount Aureole. Ta nazwa również pozostała. Jeszcze później ktoś inny obdarzony wybujałą fantazją nadał miasteczku położonemu u stóp góry nazwę Freetown. Drugiego lipca po północy, pięćset metrów od brzegów Sierra Leone, koło Freetown, statek motorowy "Toskania" rzucił kotwicę. Był osiemdziesiąty ósmy dzień operacji Shannona.
W drodze z Hiszpanii Shannon polecił pozostawić skrzynie w ukryciu. Ponieważ we Freetown nie wyładowywał ani nie przyjmował na pokład nowych ładunków, mogło to zwrócić uwagę celników i narazić statek na rewizję. Zdarto hiszpańskie oznaczenia na skrzyniach z amunicją i wypolerowano je papierem ściernym do białego drewna. Potem namalowano na nich napisy stwierdzające, że zawierają wiertła dla szybów naftowych w Kamerunie.
Shannon zgodził się jedynie na to, aby otworzyć skrzynie z umundurowaniem i posortować je. Otwarta została również jedna skrzynia z tornistrami i pasami. Cipriani, Vlaminck i Dupree spędzali całe dnie na szyciu specjalnych pojemników do przenoszenia pocisków do bazooki. Pocięli tornistry na kawałki, a następnie za pomocą grubych igieł zrobili z nich długie, wąskie torby. Te bezkształtne i dziwaczne tobołki złożono później w magazynku i zakryto szmatami.
242
Przerobiono również plecaki. Odcięto część przeznaczoną na bagaż tak, że zostały jedynie szelki wraz z pasami biegnącymi przez piersi i biodra. Przymocowano do nich metalowe sprzączki, które miały służyć do zawieszenia skrzynek z amunicją do moździerzy tak, aby za jednym razem można było przenieść dwadzieścia sztuk.
W odległości sześciu mil morskich od brzegu "Toskania" nawiązała łączność z urzędem portowym we Freetown i otrzymała pozwolenie na wpłynięcie do portu i rzucenie kotwicy na redzie. Ponieważ nie mieli nic do wyładowania ani załadowania, nie było potrzeby cumowania w porcie. Na statek miało wsiąść jedynie kilka osób.
Freetown jest znane jako port na wybrzeżu Afryki Zachodniej, w którym można zatrudnić silnych i sprawnych mężczyzn, nadających się do pracy na pokładzie. Często korzystają z nich statki pływające pomiędzy małymi portami. W drodze powrotnej wysadzają ich z powrotem we Freetown wraz z zarobionymi pieniędzmi. W innych portach, dźwigi i podnośniki są drogie, więc statki korzystają zwykle ze swoich własnych dźwigów bomowych, żeby poradzić sobie z ładunkiem. To piekielnie ciężka praca, wyciskająca siódme poty w tropikalnym upale, a biali są przecież żeglarzami, a nie robotnikami portowymi. Na miejscu załadunku nie zawsze da się zwerbować miejscowych, a zresztą najczęściej nie wiedzą oni, jak obchodzić się z ładunkiem. Z tego powodu zatrudniani są ludzie z Sierra Leone. Poczas podróży śpią na pokładzie pod gołym niebem, żywiąc się własnym jedzeniem i myjąc za sterem. Nikt więc w porcie nie zdziwił się, że "Toskania" zatrzymała się, aby zabrać na pokład siłę roboczą.
Opadła lina kotwiczna. Shannon obserwował brzeg zabudowany lichymi domkami ubogiej dzielnicy. Niebo zasnuwały chmury i choć nie padało, gorąco było jak w szklarni. Shannon czuł, jak pot spływa mu pod koszulą. Tak już miało być od tej pory. W centralnej części portu Shannon dojrzał wielki hotel, w którym prawdopodobnie zatrzymał się Langarotti. Dobrze byłoby, gdyby już przyjechał, bo nie mogli czekać na niego wiecznie. Jeśli do zmroku się nie pojawi, będą musieli wymyślić nowy powód pozostania w porcie - na przykład zepsutą lodówkę. Nie do pomyślenia jest przecież płynięcie w dłuższy rejs bez sprawnej chłodziarki. Shannon skierował wzrok na małe stateczki uwijające się wokół wielkiego frachtowca "Elder Dempster" stojącego przy nabrzeżu.
Langarotti z brzegu zobaczył "Toskanię", jeszcze zanim rzuciła kotwicę. Czekał w Sierra Leone już od tygodnia razem z całą załogą. Należeli do innego plemienia niż tutejsi mieszkańcy, ale w porcie, który był istnym kłębowiskiem ras, nie wzbudziło to podejrzeń.
Tuż po drugiej niewielka motorówka odbiła od nabrzeża. Na jej pokładzie znajdował się zastępca szefa urzędu celnego ubrany w szorty khaki i wyprasowaną koszulę z błyszczącymi epoletami. Na głowie miał elegancką czapkę z daszkiem. Kiedy wszedł na pokład, Shannon przedstawił się jako przedstawiciel właścicieli statku. Uścisnęli sobie dłonie i weszli do kabiny kapitana.
Na stole czekały już trzy butelki whisky i dwa kartony papierosów. Celnik z przyjemnością wdychał chłodne powietrze klimatyzowanego pomieszczenia i po-
243
pijał piwo. Rzucił obojętne spojrzenie na nowy list przewozowy, mówiący, że "Toskania" zabrała z Brindisi części do maszyn, które przeznaczone są dla firmy AGIP, zajmującej się wydobyciem ropy u wybrzeży Kamerunu. Nie było wzmianki
0 pobycie w Jugosławii i Hiszpanii. Oprócz tego ładunek "Toskanii" zawierał pon
tony, zaburtowe silniki i tropikalną odzież dla robotników firmy naftowej. W dro
dze powrotnej z San Pedro na Wybrzeżu Kości Słoniowej statek ma zabrać kakao
1 kawę.
Celnik chuchnął na pieczątkę i podstemplował dokumenty. Godzinę później opuścił pokład wraz z prezentami, które zniknęły w jego przepastnej torbie.
O szóstej, kiedy upał zelżał, Shannon dostrzegł łódź odbijającą od brzegu. Znajdowało się w niej siedmiu Afrykańczyków trzymających na kolanach tobołki. Na dziobie stał Europejczyk, przy wiosłach siedziało dwóch miejscowych. Gdy łódź przybiła do burty "Toskanii", Jean-Baptiste Langarotti zwinnie wdrapał się po drabince na pokład.
Z podskakującej na fali łodzi podawano jeden po drugim tobołki Murzynów, a następnie oni sami przedostali się na statek. I chociaż z lądu można było wszystko zauważyć, Vlaminck, Dupree i Semmler zaczęli obejmować się z radością i ściskać sobie dłonie.
Afrykańczycy, uśmiechnięci od ucha do ucha, byli nie mniej zadowoleni niż | najemnicy. Waldenberg i jego oficer spoglądali na nich zdumieni. Shannon dał znak kapitanowi, żeby wypłynąć w morze.
Po zmroku wszyscy siedzieli na pokładzie delektując się chłodną bryzą. "To- i skania" płynęła zgodnie z kursem na południe. Shannon przedstawił swoich re- i krutów Waldenbergowi. Jak się okazało najemnicy dobrze ich znali. Sześciu młodych mężczyzn - Johnny, Patrick, Jinja (zdrobnienie od Ginger), Sunday, | Bartholomew i Timothy brali już udział w walkach u boku najemników. Każdy j z nich szkolony był wcześniej przez europejskich żołnierzy i każdy został wiele razy wypróbowany w boju. Wszyscy byli absolutnie lojalni. Siódmy z nich starszy mężczyzna, znacznie rzadziej się uśmiechał, a jego postawa wyrażała godność i powagę. Shannon tytułował go doktorem. On również był oddany dowódcy i swoim ludziom.
- Jak sprawy w kraju? - zapytał go Shannon.
Doktor Okoye potrząsnął smutno głową.
- Nie najlepiej - odpowiedział.
- Od jutra zabieramy się do pracy - oznajmił Shannon. - Rozpoczynamy
przygotowania.
Część trzecia
OSTATECZNA ROZGRYWKA
ROZDZIAŁ 21
Przez resztę podróży wszyscy najemnicy ćwiczyli pod okiem Shannona. Tylko Afrykanin w średnim wieku, nazywany doktorem, przyglądał się z boku. Reszta podzielona była na grupy, z których każda miała odrębne zadania.
Marc Vlaminck i Kurt Semmler otworzyli pięć zielonych beczek oznaczonych napisami Castrol. Po wybiciu dna wydobyto z nich paczki zawierające po dwadzieścia schmeisserów i sto magazynków. Olej zlano do mniejszych pojemników i przeznaczono dó użytku w maszynowni.
Przy pomocy sześciu afrykańskich żołnierzy Vlaminck i Semmler zdjęli ochronne taśmy, w które zawinięta była broń i odczyścili karabiny maszynowe z tłuszczu i smarów. Podczas tej roboty Afrykanie zapoznali się z mechanizmami i funkcjonowaniem schmeisserów lepiej i dokładniej niż na najlepszym kursie zbrojeniowym.
Po otwarciu pierwszych dziesięciu skrzyń zawierających dziewięciomilimetro-we pociski, ośmiu najemników zasiadło na pokładzie. Zabrali się za ładowanie nabojów do magazynków, po trzydzieści sztuk do każdego. Wreszcie piętnaście tysięcy nabojów zniknęło w pięciuset magazynkach. Potem odstawiono karabiny, a Jean-Baptiste Langarotti otworzył paki umieszczone w luku i zaczął przygotowywać zestawy mundurowe. Każdy z nich składał się z dwóch podkoszulków, dwóch par spodenek, dwóch par skarpet, jednej pary butów, jednej pary spodni, jednego beretu, jednej bluzy oraz śpiwora. Ubrania i bieliznę zwijano w jeden tobołek, obwiązywany sznurkiem i wkładano do śpiwora. Dodawano do tego pojednym schme-isserze i po pięć pełnych magazynków, owiniętych naoliwionymi szmatami. Broń i amunicję pakowano dodatkowo w foliową torbę. W ten sposób każdy pakunek zawierał pełne umundurowanie i uzbrojenie dla jednego żołnierza.
Dwadzieścia zestawów mundurowych i dwadzieścia schmeisserów, każdy z pięcioma magazynkami, odłożono na bok. Były one przeznaczone dla pierwszej grupy uderzeniowej, liczącej wprawdzie tylko jedenaście osób, ale przewidziano rezerwę dla załogi. Langarotti, który najpierw w wojsku, a następnie w więzieniu nauczył się posługiwać igłą i nitką, dokonał przeróbek w mundurach tak,
247
aby cała jedenastka była zadowolona z efektów. Teraz każdy uniform był dobrze dopasowany.
Dupree i Cipriani - całkiem niezły cieśla - rozebrali skrzynie po amunicji, a następnie zajęli się silnikami do motorówek. Były to silniki Johnsona, każdy o mocy sześćdziesięciu koni mechanicznych. Zbili z drewna konstrukcje, które, nałożone od góry, miały służyć jako ochrona i tłumik. Dla lepszego efektu wyścielili skrzynki gąbką z materaców. Hałas pracujących silników powinien zostać za pomocą tych prowizorycznych tłumików ograniczony do cichego pomruku.
Potem Dupree i Cipriani wzięli się za broń, która miała być użyta w dniu ataku. Dupree wypakował dwa moździerze i zapoznał się z mechanizmem celownika. Nie korzystał nigdy wcześniej z takiego modelu broni, ale odetchnął z ulgą, przekonując się, że była całkiem prosta w obsłudze. Przygotował siedemdziesiąt granatów - sprawdził je i uzbroił zapalniki, następnie umieścił granaty w skrzyń- J kach i dwie z nich przytroczył do stelaży przerobionych z plecaków.
Vlaminck skoncentrował się na dwóch bazookach, z których tylko jedna miała być użyta podczas nocnego ataku. Decydującym czynnikiem była tu waga broni, gdyż trzeba ją było nieść na plecach. Vlaminck siedział na dziobie i, celując w drzewce bandery powiewającej na rufie statku, korygował celownik umocowany do wyrzutni. Był teraz pewien, że może trafić w beczkę z odległości dwustu metrów najwyżej dwoma pociskami. Do pomocy wybrał sobie Patryka, którego znał dobrze z poprzednich wypraw. Wiedział, że we dwóch tworzą całkiem zgrany zespół i dobrze się rozumieją. Afiykanin miał nieść w plecaku dziesięć rakiet do bazooki, a także J schmeissera. Vlaminck dorzucił do swojego ekwipunku jeszcze dwie rakiety, a Ci- Ę priani uszył mu na dodatkowe pociski specjalne torby, przywieszane do pasa.
Shannon sprawdził rakiety sygnalizacyjne i wyjaśnił Dupree zasady ich działania. Rozdał po jednym kompasie każdemu najemnikowi, wypróbował syreny przeciwmgielne i sprawdził przenośne aparaty radiowe.
Mieli dwa dni wyprzedzenia, więc Shannon kazał zatrzymać "Toskanię" na pełnym morzu w miejscu, gdzie radar nie rejestrował obecności żadnej innej jednostki w promieniu dwudziestu mil. Statek kołysał się lekko na fali, a najemnicy wypróbowywali swoje schmeissery. Biali nie mieli problemów; każdy z nich korzystał w swoim czasie z różnych typów broni, a poszczególne modele nie różniły się specjalnie między sobą. Afrykańczycy musieli poświęcić trochę więcej czasu na zapoznanie się z karabinami. Większość z nich korzystała do tej pory tylko z mau-serów albo standardowych samopowtarzalnych karabinów kalibru siedem i sześćdziesiąt dwie setne, będących na wyposażeniu wojsk NATO. Jeden ze schmeisse-rów zacinał się, więc Shannon wyrzucił go i dał żołnierzowi inny. Afrykanie wystrzelili po dziewięćset nabojów i dopiero teraz mogli powiedzieć, że naprawdę zaznajomili się z nową bronią. Musieli też na nowo oduczyć się częstego u Afryka-nów nawyku zamykania oczu podczas oddawania strzału. Nie sprawdzali natomiast moździerzy, bo na chybotliwym pokładzie nie miałoby to sensu.
Pięć pustych beczek po oleju wrzucono do wody jako cele w strzelaniu z bazooki. Wszyscy najemnicy, zarówno czarni jak i biali, tak długo strzelali do beczek kołyszących się w odległości około stu metrów, aż cztery z nich poszły na
248
dno. Piątą beczką zajął się Marc Vlaminck. Pozwolił jej odpłynąć na odległość dwustu metrów, po czym stanął w rozkroku na rufie "Toskanii", oparł bazookę na prawym ramieniu i przyłożył oko do celownika. Czekał przez chwilę, przyzwyczajając się do kołysania statku, po czym wystrzelił pierwszą rakietę. Przeleciała nad beczką i eksplodowała w wodzie, rozpryskując wysoko pianę. Druga rakieta trafiła dokładnie w sam środek celu. Odgłos wybuchu rozszedł się po wodzie, ogłuszając na chwilę najemników i załogę, obserwujących popisy Marka. Fragmenty blachy rozleciały się na wszystkie strony. Na statku rozległy się gwizdy podziwu. Vlaminck uśmiechnął się szeroko i podszedł do Shannona. Zdjął okulary, których używał jako osłony, i obtarł sobie twarz z sadzy.
- Powiedziałeś, że mam rozwalić jakąś bramę, Cat? - zapytał.
- Zgadza się, Mały, cholernie dużą, drewnianą bramę.
- Zobaczysz, zostaną z niej same drzazgi - powiedział Belg.
Narobili sporo hałasu, więc Shannon zarządził, by "Toskania" odpłynęła. Po dwóch dniach znowu rozkazał kapitanowi rzucić kotwicę. Czas tego postoju wykorzystano na wydobycie z luku na pokład trzech pontonów i napompowanie ich. Ułożono je następnie na pokładzie - każdy był pomalowany na ciemnoszary kolor. Na burtach i dziobach widniały jaskrawopomarańczowe napisy z nazwą producenta. Napisy te zamalowali teraz czarną farbą, wydobytą z ładowni statku.
Spuszczono pontony na wodę i wypróbowano. Bez skrzynek ochronnych, które miały być umocowane na każdym silniku, hałas łodzi dochodził nawet z odległości czterystu metrów. Po założeniu "tłumików" i nieznacznym zmniejszeniu szybkości warkot był ledwie słyszalny dopiero z odległości trzydziestu metrów. Niestety, silniki miały teraz tendencję do przegrzewania się już po dwudziestu minutach pracy na półobrotach, ale po minimalnym zredukowaniu prędkości dało się przedłużyć ten czas do trzydziestu minut. Shannon jeździł jedną z motorówek przez dwie godziny i starał się znaleźć najlepszą proporcję między szybkością a poziomem hałasu. Stwierdził, że mimo dużej mocy silników nie należy wykorzystywać więcej niż jedną trzecią ich możliwości. Doradził również swoim kolegom, by na ostatnich dwustu metrach przed dobiciem do brzegu zmniejszyli jeszcze gaz do jednej czwartej.
Wypróbowano również radiotelefony na odległość sześciu kilometrów i stwierdzono, że pomimo trudnych warunkówatmosferycznych i nadciągającej burzy, przy wyraźnym i powolnym mówieniu do mikrofonu można bez problemów przekazywać wiadomości. Zapoznano Afrykanów z dokładnym działaniem aparatów, a następnie polecono im opanować sterowanie łodziami przy różnych prędkościach, zarówno w dzień, jak i w nocy. Ćwiczenia w ciemności należały do najważniejszych.
Na jeden z takich wypadów Shannon zabrał czwórkę białych i sześciu Afrykanów. Odpłynęli łodziami na pięć kilometrów od "Toskanii", która miała zapalone tylko małe światełko na szczycie masztu. Shannon zawiązał wszystkim oczy. Po zdjęciu opasek mieli dziesięć minut na przyzwyczajenie wzroku do panujących ciemności. Silnik pracował na wolnych obrotach, a na łodzi panowała cisza. Zawrócili i popłynęli w stronę statku. Shannon zmniejszył obroty i nie wypuszczał steru z ręki. W miarę, jak zbliżali się do celu, wyczuwał wzrastające napięcie
249
swoich towarzyszy. Wiedzieli, że tak właśnie zacznie się nocny atak i że wtedy nie będą mieli możliwości powtórzenia jakiegoś nieudanego manewru.
Kiedy wrócili na pokład, Carl Waldenberg podszedł do Shannona i razem przyglądali się, jak załoga wciąga łódź na pokład, przyświecając sobie latarkami.
- Nasłuchiwałem przez cały czas - powiedział Waldenberg - ale dopiero, kie
dy zbliżyliście się na odległość kilkuset metrów było was słychać. Zresztą bardzo
słabo. Na pewno podczas ataku uda się wam niepostrzeżenie dobić do plaży, chyba
że strażnicy będą wyjątkowo czujni. A tak właściwie, to gdzie wy chcecie wylądo
wać? Jeśli mamy płynąć daleko, to potrzebne mi są bardziej szczegółowe mapy.
-Najlepiej będzie, jeśli wszystko wyjaśnimy - odparł Shannon. - Zarządzam. odprawę.
Do wschodu słońca załoga (z wyjątkiem mechanika śpiącego przy maszynach), siedmiu Afrykanów i czterech białych najemników słuchało Shannona, przedstawiającego drobiazgowy plan ataku. Shannon pokazywał im również zdję-! cia i slajdy, zrobione przez siebie w Zangaro. Przedstawił też mapy i szkice terenu, zarówno te kupione, jak i sporządzone własnoręcznie.
Kiedy skończył, w dusznej kabinie zapanowała głucha cisza. Sine smugi papierosowego dymu snuły siew powietrzu i z wolna ulatywały przez otwarte iluminatory.
Wreszcie odezwał się Waldenberg:
- Gott in Himmel.
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Prawie godzinę zabrało Shannonowi odpowiadanie napytania i wyjaśnianie wątpliwości. Waldenberg chciał otrzymać zapewnienie, że jeśli operacja się nie powiedzie to ci, którzy pozostaną przy życiu powrócą na pokład "Toskanii" tak, by statek mógł odpłynąć jeszcze przed wschodem słońca. Shannon przyrzekł mu to.
- Mamy tylko pańskie słowo - zauważył kapitan. - Ajeśli oni dysponują
łodziami albo motorówkami z pełnym uzbrojeniem?
- Moje słowo musi wystarczyć - odrzekł Shannon. - Nie mają takich łodzi.
- Bo pan ich nie widział, ale...
- Nie mają- zdenerwował się najemnik. - Spędziłem wiele godzin rozma
wiając z ludźmi, którzy mieszkają tam od lat. Nie ma żadnych motorówek, żad
nych łodzi podwodnych, żadnej marynarki.
Sześciu Afrykanów nie zadawało żadnych pytań. Każdy z nich zamierzał trzymać się blisko białych najemników, którzy będą nimi dowodzić i z pewnością wiedzieć, co trzeba robić. Siódmy, lekarz, zapytał, gdzie on ma być podczas akcji. Zgodził się na pozostanie na pokładzie "Toskanii", jak zasugerował mu Shannon. Czterej biali najemnicy zadali kilka pytań natury czysto technicznej i otrzymali od Shannona dokładne odpowiedzi.
Po powrocie na pokład Afrykanie wyciągnęli się na swoich śpiworach i zasnęli. Shannon już wielokrotnie zazdrościł im tej umiejętności zasypiania w każdych warunkach, w każdym miejscu i w każdych okolicznościach. Lekarz udał się na spoczynek do swojej kabiny, podobnie jak Norbiatto, który miał pełnić następną wachtę. Waldenberg wrócił za ster i "Toskania" zaczęła zbliżać się do celu swej podróży, odległego już tylko o trzy dni.
250
Pięciu najemników rozłożyło się na tylnym pokładzie, tuż za pomieszczeniami dla załogi. Rozmawiali między sobąjeszcze długo po wschodzie słońca. Wszyscy zaakceptowali plan ataku. Musieli przyznać, że rekonesans dokonany przez Shan-nona był dokładny i precyzyjny. Wiedzieli, że jeśli cokolwiek się zmieniło, jeśli przybyły jakieś nowe siły strzegące i broniące miasta, jeśli w jakikolwiek sposób udoskonalono system ochrony pałacu, to wszyscy mogą zginąć. Było ich niewielu, jak na takie niebezpieczne przedsięwzięcie. Nie mieli marginesu ryzyka, jeśli cokolwiek poszło by niezgodnie z planem. Ale zgodzili się, że albo dopną swego w ciągu dwudziestu minut, albo będą musieli uciekać do łodzi - oczywiście ci, którzy będąjeszcze w stanie. Zdawali sobie sprawę, że nie mogą sobie pozwolić na rannych. Jeśli ktoś zobaczy ciężko rannego kolegę, to będzie musiał - zwyczajem najemników - oddać mu ostatnią przysługę: ułatwić mu szybką śmierć i w ten sposób uchronić od niewoli i powolnego konania. Takie były zasady i wszyscy musieli ich przestrzegać.
Dopiero tuż przed południem rozstali się i poszli spać.
Rankiem dziewięćdziesiątego dziewiątego dnia akcji wszyscy wstali wcześnie. Shannon był na nogach już od paru godzin. Stał obok Waldenberga i obserwował przesuwający się po ekranie radaru zarys linii wybrzeża.
- Proszę zbliżyć się do brzegu od południowej strony stolicy, na odległość kontaktu wzrokowego - powiedział kapitanowi - a potem płynąć na pomoc, równolegle do wybrzeży, tak żebyśmy byli w południe w tym miejscu. - Pokazał palcem na mapie punkt, znajdujący się w pomocnej strefie wód przybrzeżnych Ma-nandi, tuż przy granicy z Zangaro. Podczas ostatnich dwudziestu dni spędzonych na morzu nauczył się ufać niemieckiemu kapitanowi. Waldenberg, po otrzymaniu pieniędzy w Ploce, lojalnie wypełniał obowiązki, których się podjął i starał się przyczynić do powodzenia całej akcji. Shannon wiedział, że w czasie walki statek będzie stał zgodnie z poleceniem cztery mile od brzegu, trochę na południe od Clarence. Gdyby nadeszła wiadomość o porażce, zaczeka na ludzi, którym uda się uciec motorówkami. Shannon nie miał żadnego człowieka, którego mógłby zostawić na statku, by czuwał w razie takiej sytuacji. Musiał w pełni zaufać Waldenbergowi.
Odszukał już na nadajniku radiowym odpowiednią częstotliwość fali, na której będzie porozumiewać się z Endeanem podczas przekazywania pierwszej wiadomości. Umówili się, że nastąpi to o dwunastej w południe.
Ranek mijał powoli. Shannon obserwował przez lunetę pokładową wolno przesuwające się w oddali ujście rzeki Zangaro i zarys zielonej linii drzew na horyzoncie. W południe dostrzegł prześwit w ścianie drzew. Tam właśnie leżała stolica Zangaro. Podał lunetę Vlaminckowi. Najemnicy po kolei i w milczeniu wpatrywali się w zarysy Clarence. Palili tego dnia więcej niż zwykle i wałęsali się po pokładzie, zdenerwowani i równocześnie znudzeni czekaniem. Teraz, gdy byli już tak blisko, chcieli od razu przystąpić do akcji.
W południe Shannon zaczął nadawać pierwszą wiadomość. Hasło brzmiało: BANAN. Przez pięć minut powtarzał je wyraźnie i wolno co dziesięć sekund. Następnie robił pięciominutową przerwę i znów je powtarzał. W ciągu pół godzi-
251
ny nadał sygnał trzykrotnie i miał nadzieję, że Endean słyszy go gdzieś w głębi lądu. Hasło znaczyło po prostu, że Shannon i jego ludzie znajdują się w umówionym miejscu i że nad ranem zaatakują Clarence i pałac Kimby.
Simon Endean znajdował się w odległości czterdziestu czterech kilometrów. Odebrał sygnał Shannona, zwinął antenę radia, opuścił hotelowy balkon i wszedł do swego pokoju. Następnie zaczął powoli i ostrożnie tłumaczyć byłemu pułkownikowi armii Zangaro, Antoine'owi Bobiemu, że w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin zostanie on prezydentem republiki. O czwartej po południu pułkownik, uśmiechnięty i szczęśliwy na myśl o tym, jak zemści się na swoich dotychczasowych wrogach, zawarł umowę z Endeanem. Podpisał dokument udzielający Bormac Trading Company dziesięcioletniej wyłącznej koncesji na prowadzenie prac górniczych w okolicy Kryształowej Góry, w zamian za ustaloną roczną opłatę i niewielki udział rządu zangarskiego w wypracowanych przez firmę zyskach. Potem przyglądał się z zadowoleniem, jak Endean wkłada do koperty czek na nazwisko pułkownika, opiewający na kwotę pół miliona dolarów.
A w Clarence toczyły się przygotowania do obchodów Święta Niepodległości. Sześciu potwornie skatowanych więźniów leżało w swoich celach pod budynkiem dawnej policji kolonialnej i przysłuchiwało się okrzykom maszerujących pod oknami oddziałów organizacji młodzieżowej, sympatyzującej z Kimbą. Więźniowie wiedzieli, że w ramach uroczystości zostaną nazajutrz ukamienowani na głównym placu stolicy. Takie było zarządzenie prezydenta, którego wielkie fotografie zdobiły wszystkie publiczne budynki. Żony dyplomatów przygotowywały się tymczasem do symulowania migreny, aby mieć wymówkę od udziału w uroczystościach.
W obwarowanym pałacu, w strzeżonym dodatkowo przez straż przyboczną gabinecie, prezydent Jean Kimba siedział przy biurku i myślał o tym, że nadchodzi szósty rok sprawowania przez niego władzy w państwie.
Po południu "Toskania" razem ze swym groźnym ładunkiem zmieniła kurs o sto osiemdziesiąt stopni i wolno popłynęła z powrotem.
Shannon stał na mostku kapitańskim i popijając kawę wyjaśniał Waldenber-gowi, gdzie ma zatrzymać statek.
- Do zachodu słońca niech pan dryfuje na północ od granicy - mówił Cat. -Potem, po dziewiątej wieczorem, proszę znów uruchomić silniki i płynąć prostopadle do brzegu. Między zachodem słońca a dziewiątą spuścimy łodzie z ekwipunkiem. To musi być wykonane przy świetle latarek, ale będziemy wystarczająco daleko od brzegu -jakieś dziesięć mil.
Kiedy koło dziewiątej zacznie pan już płynąć, proszę trzymać maszyny na wolnych obrotach, tak, by o drugiej rano podpłynąć tu, cztery mile od brzegu i jedną milę na północ od półwyspu. Nie będziecie widoczni z miasta, ale wszystkie światła na wszelki wypadek powinny być wygaszone. Z tego, co wiem, w porcie nie ma radaru, chyba że znajduje się na jakimś większym cumującym tam statku.
252
- Nawet, jeśli w porcie rzeczywiście będzie taki statek, to jego radar jest wyłączony
- wtrącił się Waldenberg. Nachylił się nad mapą wód przybrzeżnych i mierzył coś cyr
klem. - O której godzinie pierwsza łódź odbije od statku i ruszy w kierunku brzegu?
- O drugiej. Będzie w niej Dupree ze swoją załogą. Dwie pozostałe łodzie
zaczną płynąć do brzegu godzinę później.
- Dobrze - odparł Waldenberg. - Dopilnuję tego.
- Musimy działać precyzyjnie - podkreślił Shannon. - Nie będziemy widzie
li żadnych świateł, dopóki nie skręcimy w zatokę. Pozostanie nam zatem kiero
wać się wskazaniami kompasu i kalkulacją szybkości do chwili, gdy zobaczymy
wybrzeże. Wtedy będziemy oddaleni od brzegu o jakieś sto metrów. Zresztą wi
doczność zależy też od tego, jak jasne będzie niebo.
Waldenberg pokiwał głową. Wiedział już wszystko. Kiedy usłyszy początki strzelaniny, poprowadzi "Toskanię" na drugą stronę wybrzeża, czyli około czterech mil, po czym zatrzyma się w odległości dwóch mil na południe od Clarence i czterech mil od cypla półwyspu. Potem będzie czekać przy radiotelefonie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to nie ruszy się ź tego miejsca do wschodu słońca. Natomiast jeśli operacja nie powiedzie się, Waldenberg zapali światła na maszcie, dziobie i rufie, aby ocalałym najemnikom ułatwić powrót na statek.
Tego wieczora zmrok zapadł szybko, bo gęste chmury wisiały nisko na niebie, a księżyc wschodził dopiero nad ranem. Zaczęła się już pora deszczowa i w ciągu ostatnich trzech dni dwa razy spadła rzęsista ulewa. Prognoza pogody nadawana przez radio w Monrovii mówiła, że tej nocy przewidywane są przelotne deszcze. Nie było natomiast żadnej wzmianki o silnych wiatrach czy burzach. Najemnicy mogli się tylko modlić, by podczas płynięcia w odkrytych łodziach albo w trakcie walki o pałac nie spotkała ich ulewa.
Przed zachodem słońca zdjęto plandeki, zasłaniające ułożony na pokładzie ekwipunek. Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, Shannon i Norbiatto zaczęli organizować wypłynięcie łodzi desantowych. Najpierw spuszczono łódź Dupree. Nie było potrzeby używania bomu ładunkowego; powierzchnia wody znajdowała się zaledwie dwa i pół metra od pokładu. Nadmuchany ponton został więc ręcznie zepchnięty, a kiedy był już na falach i kołysał się delikatnie koło burty "Toskanii", Semmler i Dupree zeszli do niego.
Zamocowali ciężki silnik na rufie łodzi. Semmler uruchomił motor i potrzymał go parę minut na wolnych obrotach. Potem założyli na silnik obudowę ze skrzynki. Serbski inżynier, będący mechanikiem pokładowym, już wcześniej przejrzał wszystkie trzy motory. Pracowały bezbłędnie. Obudowa zmniejszała hałas do minimum, więc praca silnika była ledwie słyszalna.
Semmler wrócił na pokład statku i podawał ekwipunek. Dupree odebrał od niego dwa moździerze wraz z podstawami i celownikami, czterdzieści pocisków przeznaczonych do ataku na pałac i dwanaście do wystrzelenia na baraki. Na wszelki wypadek wziął też sześćdziesiąt granatów, zaopatrzonych w zapalniki nastawione na natychmiastowy wybuch przy uderzeniu.
Zabrali również dwie rakietnice z dziesięcioma rakietami, jedną syrenę alarmową, radiotelefon i lornetkę z noktowizorem. Przez ramię Dupree przewiesił
253
I
sobie schmeissera, a za pasem miał pięć pełnych magazynków. Na koniec do łodzi wsiedli dwaj Afrykanie - Timothy i Sunday.
Kiedy wszystko było już gotowe, Shannon podszedł do burty i popatrzył na zwrócone ku sobie twarze towarzyszy, oświetlone słabym światłem latarek.
- Powodzenia - powiedział cicho.
W odpowiedzi Dupree uniósł kciuk i skinął głową. Semmler, trzymając koniec cumy, przesuwał się wzdłuż burty, a Dupree odpychał łódź od statku. Kiedy odbiła lekko od kadłuba "Toskanii", Semmler przywiązał cumę do poręczy tak, że ponton kołysał się za rufą statku w kompletnej ciemności.
Spuszczenie na wodę drugiej łodzi zajęło mniej czasu, bo nabrano już wprawy. Marc Vlaminck zszedł na pokład wraz z Semmlerem i obaj zajęli się umocowywaniem silnika oraz obudowy. Potem Vlaminck zabrał na pokład bazookę i dwanaście pocisków rakietowych - dwa przytroczył sobie do pasa, a resztę dał swemu pomocnikowi, Patrykowi. Semmler trzymał schmeissera. W przymocowanych do pasa ładownicach miał pięć magazynków, na szyi powiesił sobie lornetkę z noktowizorem. Radiotelefon przytroczony miał do uda. Jako jedyny w tej grupie uderzeniowej mówił po niemiecku, francusku i całkiem nieźle po angielsku, mógł więc swobodnie posługiwać się radiotelefonem. Kiedy dwójka białych ulokowała się w łodzi, Patryk i Jinja, pomocnicy Semmlera, zsunęli się z "Toskanii" po sznurowej drabince i również zajęli swoje miejsca.
Cuma łodzi Dupree została podana Semmlerowi, który przymocował ją do swojej rufy. W ten sposób obie łodzie desantowe podążały w jednej linii za statkiem, przedzielone jedynie długością liny. Panowało milczenie.
Langarotu' i Shannon zajęli miejsca w trzecim pontonie. Towarzyszyli im Bartholo-mew i Johnny. Johnny był wielkim, zawsze uśmiechniętym żołnierzem, który walczył kiedyś w grupie Shannona. W czasie ostatniej kampanii Cat awansował go na kapitana, ale Johnny odmówił objęcia własnego oddziału, bo wolał zostać z Shannonem.
Jeszcze zanim Shannon zszedł do łodzi, kapitan Waldenberg odciągnął go za rękaw na stronę i szepnął z niepokojem:
- Możemy mieć problem.
Shannon zdrętwiał z obawy, że zagraża im poważne niebezpieczeństwo.
- O co chodzi? - zapytał.
- Na redzie przy Clarence stoi jakiś statek.
- Kiedy pan go zauważył?
- Jakiś czas temu - odparł Waldenberg - ale myślałem, że płynie wzdłuż
wybrzeża, jak my. Tak nie jest. Stoi koło Clarence.
- Jest pan pewien? Nie ma żadnych wątpliwości?
- Żadnych. Wzdłuż wybrzeża płynęliśmy tak wolno, że jeśli jakikolwiek inny
statek zmierzał w tym samym kierunku, to teraz powinien być już daleko. Jeśli
płynąłby na północ, to też by nas minął. A tamten statek nie porusza się.
- Wiadomo, co to za jednostka? Do kogo należy?
Niemiec potrząsnął głową.
- Ma rozmiary frachtowca. Ale dopóki się z nim nie skontaktujemy, nic nie
będziemy wiedzieć.
254
Shannon zastanawiał się przez parę minut.
- Gdyby to był frachtowiec z ładunkiem dla Zangaro, to czy stałby na kotwi
cy aż do rana, czekając na wejście do portu? - zapytał w końcu.
Waldenberg skinął głową.
~ Całkiem możliwe. Niektóre mniejsze porty tego wybrzeża nie przyjmują statków w nocy. Prawdopodobnie rzeczywiście poczeka na redzie aż do ranka i wtedy poprosi o pozwolenie na wejście do portu.
- Jeśli pan zauważył ten statek, to na nim pewnie również nas zobaczyli -
zasugerował Shannon.
- Kiedy tu płynął, z pewnością miał nas na radarze - odparł Waldenberg.
- Czy ich radar może wyłapać nasze łodzie desantowe?
- Raczej nie - stwierdził kapitan. - Pontony będą ledwie wystawać z wody
i radar ich nie wyłapie.
- Dobra, musimy ruszać - powiedział Shannon. - Już jest za późno na wyco
fanie się. Musimy przyjąć założenie, że to frachtowiec czekający przez całą noc
na wejście do portu.
- Będą słyszeć odgłosy strzelaniny - zauważył Waldenberg.
- Co w związku z tym mogą zrobić?
Niemiec uśmiechnął się.
- Niewiele. Ale jeśli nie powiedzie się wam i nie zdążymy stąd odpłynąć
przed wschodem słońca, to rozpoznają "Toskanię" przez lornetkę.
- Wobec tego musi nam się udać. Wszystko zostaje tak, jak zaplanowaliśmy.
Waldenberg wrócił na mostek. Afrykański lekarz, który przyglądał się bez
słowa operacji spuszczania łodzi na wodę, podszedł teraz do Shannona i powiedział płynną angielszczyzną z doskonałym akcentem:
- Powodzenia, majorze. Niech was Bóg prowadzi.
Shannon już chciał odpowiedzieć, że wolałby dobrą, dodatkową armatkę, ale ugryzł się w jeżyk. Wiedział, że ci ludzie traktują religię bardzo poważnie. Skinął więc tylko głową i powiedział:
- Oby tak było - po czym zsunął się do czekającej na niego łodzi.
Popatrzył w górę. W ciemności widać było słaby zarys rufy "Toskanii", a ciszę zakłócał jedynie plusk wody o burty i lekkie bulgotanie, wydobywające się co jakiś czas spod steru statku. Byli zbyt daleko od lądu, by słyszeć stamtąd jakiekolwiek dźwięki, a zanim zbliżą się do brzegu, minie pomoc i mieszkańcy stolicy będą już spać. Taką przynajmniej miał nadzieję. Shannon wiedział, że w nocy po wodzie każdy dźwięk rozchodzi się na dużą odległość, dlatego naj emnicy, a także załoga "Toskanii", mieli zachować bezwzględną ciszę.
Shannon spojrzał na zegarek. Za kwadrans dziewiąta. Usiadł na rufie i czekał.
O dziewiątej usłyszał lekki warkot, woda pod rufą statku zaczęła się pienić, a białe, fosforyzujące, koliste smugi uderzyły lekko w dziób jego łodzi. Ruszyli. Shannon zanurzył dłoń w wodzie i poczuł pieszczotę ciepłych fal. Mieli pięć godzin na pokonanie dwudziestu ośmiu mil morskich.
Niebo było wciąż zachmurzone, a powietrze lepkie i gorące. Przez szczelinę w pokrywie chmur przebijało lekkie, zamglone światło gwiazd. Shannon widział
255
II
z tyłu łódź Vlamincka i Semmlera, uwiązaną na końcu dwudziestometrowej liny, a jeszcze dalej, na holu "Toskanii", łódź JannPego Dupree.
Te pięć godzin przypominało koszmar. Nie mieli nic do roboty, z wyjątkiem wpatrywania się w ciemność i nasłuchiwania. Otulała ich wszechobecna czerń morza i nieba, nie słyszeli żadnych dźwięków z wyjątkiem cichego warkotu silnika "Toskanii", stłumionego przez kadłub statku. Mimo sennego kołysania lekkich łodzi nikt nie mógł spać. W ludziach coraz bardziej narastało napięcie, towarzyszące każdej akcji.
Godziny mijały. Zegarek Shannona wskazywał pięć po drugiej, kiedy silnik umilkł i statek zwolnił bieg. W ciemnościach rozległ się z pokładu cichutki gwizd - to Waldenberg sygnalizował, że dopłynęli do miejsca, w którym trzeba odczepić łodzie. Shannon odwrócił głowę w stronę Semmlera, by przekazać mu sygnał, ale Dupree musiał już widocznie coś usłyszeć, bo po kilku sekundach zapuścił silnik i jego ponton zaczął oddalać się w stronę brzegu. Wprawdzie nie było nic widać, ale doleciał ich uszu stłumiony warkot silnika łodzi.
Janni stał przy sterze i prawą ręką regulował prędkość, a w lewej trzymał tuż przed oczami kompas. Wiedział, że do brzegu ma cztery i pół mili. Powinien wylądować po zewnętrznej stronie pomocnego ramienia zatoki okalającej port Clarence. Z tą szybkością i płynąc po tym kursie powinien dotrzeć tam za pół godziny. Po dwudziestu pięciu minutach płynięcia zmniejszy obroty silnika niemal do zera i spróbuje wypatrzeć miejsce do przycumowania. Potem będzie miał godzinę na ustawienie rakietnic i moździerzy. Przez ten czas jego towarzysze powinni minąć cypel półwyspu, i wylądować w odpowiednim miejscu mniej więcej wtedy, kiedy Janni ukończy swoje przygotowania. Przez tę godzinę on i dwaj jego afrykańscy pomocnicy będą zdani tylko na własne siły, zupełnie sami na wybrzeżu Zangaro. Był to główny powód, dla którego musieli zachować absolutną ciszę przy ustawianiu swojej baterii.
Dwadzieścia dwie minuty po opuszczeniu "Toskanii" Dupree usłyszał stłumione syknięcie, dochodzące z dziobu łodzi. Był to znak od Timothy'ego, który stał tam na warcie. Dupree spojrzał na kompas i natychmiast zmniejszył obroty silnika. Byli już nie dalej niż trzysta metrów od brzegu. Słabe światło gwiazd pozwalało dostrzec ciemną linię stałego lądu dokładnie przed nimi. Dupree skręcił dziób łodzi i wolno popłynął jeszcze około dwustu metrów ukosem do brzegu. Wiedział już, że ma przed sobą tropikalny las. Słyszał, jak woda pluszcze o korzenie drzew. Daleko na prawo las się kończył, a dalej ciągnęła się już tylko równa linia horyzontu, niknąca w ciemności nocy. Janni wiedział, że znów zbliżył się do lądu i że znajduje się trzy mile na północ od cypla półwyspu.
Zawrócił więc i wciąż płynąc na wolnych obrotach, niemal bez szmeru poprowadził łódź w stronę pełnego morza. Ustawił ster tak, by trafić na punkt odległy o mniej więcej pół mili od cypla półwyspu zamykającego zatokę. Po pewnym czasie znów skręcił w stronę lądu. Kiedy zbliżył się do niego na odległość dwustu metrów, już wyraźnie zobaczył długi, niski nasyp żwiru, którego szukał. Trzydzieści osiem minut po odpłynięciu od "Toskanii" wyłączył silnik i pozwolił łodzi samym rozpędem dotrzeć do brzegu. Po chwili jej dno otarło się z lekkim zgrzytem o piasek.
256
Dupree przesunął się ostrożnie, omijając paki z ekwipunkiem, przełożył nogę przez burtę i wyskoczył na plażę. Znalazł linkę cumowniczą i owinął ją dookoła ręki, by zapobiec zdryfowaniu łodzi w morze. Przez pięć minut trzej mężczyźni pozostawali w bezruchu, nasłuchując. Miasto znajdowało się za piaszczystym, pokrytym krzewami wzgórzem, ale wokół było cicho. Przybycie najemników nie spowodowało żadnego alarmu.
Kiedy Janni był pewien, że na razie wszystko jest w porządku, wyjął zza pasa stalowy pręt, wbił go głęboko w piasek i starannie obwiązał wokół niego linkę cumowniczą. Potem schylony pobiegł w kierunku pagórka, wznoszącego się na wysokość zaledwie pięciu metrów ponad poziom morza. Pagórek porośnięty był karłowatymi krzaczkami, chrzęszczącymi lekko pod butami. Plusk fal o brzeg zagłuszał jednak ten odgłos. Zresztą dźwięk był zbyt słaby, by mógł go ktokolwiek usłyszeć. Dupree przykucnął na szczycie i rozejrzał się. Po lewej stronie zobaczył rozszerzający się pas lądu, niknący w ciemnościach nocy. Przed sobą widział gładką taflę wód portu osłoniętego mierzeją, a na prawo, w odległości dziesięciu metrów, koniec wąskiego cypla opadający ku morzu.
Po dokonaniu rozpoznania Dupree wrócił do łodzi i szeptem nakazał swym pomocnikom, by zabrali się do wyładowywania sprzętu. Afrykanie wyjmowali pakunki na brzeg w absolutnej ciszy, a Janni wnosił je na szczyt pagórka. Wszystkie części metalowe owinięte były workami, dzięki czemu nie stukały o siebie, rozładunek łodzi odbywał się więc naprawdę bezszelestnie.
Kiedy już wszystko znalazło się na miejscu, Dupree zabrał się za składanie broni. Pracował szybko i cicho. Ustawił pierwszy moździerz na samym końcu cypla, gdzie według informacji otrzymanych od Shannona, znajdowała sięniewiełka, kolista płaszczyzna. Pomiary Shannona były dokładne, toteż Janni wiedział, że odległość od tego punktu do środka pałacowego dziedzińca wynosiła siedemset dwadzieścia jeden metrów. Posługując się kompasem, ustawił celownik moździerza zgodnie z danymi, dostarczonymi mu przez Cata. Kąt podniesienia lufy ustawił tak, żeby pierwszy strzał padł możliwie najbliżej środka pałacowego dziedzińca.
Wiedział że z chwilą, gdy rakiety oświetlą teren nie będzie widział całego pałacu, tylko jego górne piętra; zatem nie będzie mógł zobaczyć rozprysku granatu na ziemi. Ale liczył na to, że nad dachem magazynu portowego dostrzeże odblask wybuchu i dzięki temu oceni trafność strzału.
Po ustawieniu pierwszego moździerza zabrał się za drugi. Ulokował go o dziesięć metrów dalej na grzbiecie wzgórza i wycelował w baraki straży pałacowej. Znał dane celownika i kąta podniesienia lufy, ale w tym przypadku dokładność nie była aż tak ważna. Strzały z drugiego moździerza miały wywołać panikę wśród żołnierzy i zmusić ich do ucieczki. Obsługiwanie tego moździerza powierzył Ti-mothy'emu, który był jego sierżantem podczas ostatniej wspólnej walki.
Na koniec ułożył obok piramidkę z dwunastu granatów, po czym wyszeptał Timothy'emu do ucha ostatnie instrukcje.
Pomiędzy moździerzami Dupree ustawił dwie rakietnice, naładował je, a pozostałe osiem rakiet ułożył obok. Każda z nich miała świecić przez około dwadzieścia sekund, będzie więc musiał nieźle się napracować przy obsłudze moź-
17 - Psy wojny
257
dzierżą i równoczesnym oświetlaniu terenu. Drugi Afrykańczyk, Sunday, potrzebny mu będzie do podawania granatów ze stosu, który ułożył przy swoim stanowisku.
Kiedy zakończył wszystkie przygotowania, spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po trzeciej. Shannon i jego dwaj towarzysze powinni znajdować się jeszcze na morzu, ale już niedaleko portu. Dupree sięgnął po swój radiotelefon, wyciągnął antenę i włączył urządzenie. Odczekał przepisowe trzydzieści sekund, aż aparat się rozgrzeje. Od tej chwili miał go już nie wyłączać. Trzykrotnie, w jed-nosekundowych odstępach nacisnął guzik sygnalizacyjny.
Shannon znajdował się o milę od brzegu. Siedział przy sterze łodzi i wpatrywał się w ciemność. Na lewo od niego, na drugiej łodzi płynął Semmler. On właśnie odebrał na swoim radiotelefonie sygnał nadawany przez Dupree'ego. Podpłynął ostrożnie do łodzi Shannona, tak że burty delikatnie otarły się o siebie. Cat spojrzał w jego stronę. Semmler syknął cicho i znów oddalił się na umówioną odległość dwóch metrów. Shannon odetchnął z ulgą. Wiedział już, że Semmler odebrał sygnał Dupree'ego i że ten czeka na nich, gotowy do akcji. Dwie minuty później, kiedy byli zaledwie kilometr od brzegu, Shannon dostrzegł z prawej strony krótkie błyśniecie latarki Dupree'ego. Cat zrozumiał, że płynie trochę za bardzo na północ. Obydwie łodzie skręciły jednocześnie w prawo, a Shannon usiłował zapamiętać miejsce, w którym błysnęło światło latarki bo wiedział, że w odległości stu metrów na prawo od niego znajduje się wejście do portu. Tam też prowadził swoją łódź. Światło latarki Dupree'ego rozbłysło po raz drugi, kiedy Janni usłyszał cichy warkot silników. Łodzie były teraz tylko o trzysta metrów od cypla półwyspu. Shannon znów skorygował kurs o kilka stopni.
Dwie minuty później obydwie łodzie z ledwie słyszalnym szumem przesunęły się w odległości pięćdziesięciu metrów od cypla, na którym znajdował się teraz Dupree. Widział tylko lekki odblask świetlistych pęcherzyków wody, wyrzucanych na powierzchnię przez śruby łodzi, które wpływały już do portu i kierowały się ku magazynowi położonemu na przeciwległym krańcu.
Przez cały czas panowała cisza. Na brzegu nie było słychać żadnych odgłosów. Shannon, wytężając wzrok, dostrzegł teraz zarysy budynku, w którym znajdował się magazyn portowy. Bryła budowli odcinała się na tle nieco jaśniejszego nieba. Shannon dał ster trochę w prawo i przybił do piaszczystego brzegu rybackiego portu, pełnego porozwieszanych, suszących się sieci. Na plaży leżały wyciągnięte małe łódki tubylców.
Semmler dobił do brzegu o kilka metrów dalej. Silniki obu łodzi zostały jednocześnie wyłączone. Podobnie, jak wcześniej Dupree, tak i oni teraz pozostawali przez chwilę w bezruchu, nasłuchując uważnie, czy ich przybycie nie zaalarmowało nikogo. Wpatrywali się w obłe kształty rybackich łodzi i szukali wśród nich zaczajonych postaci Zangarczyków. Ale nie było żadnej zasadzki. Shannon i Semmler wyskoczyli na brzeg. Każdy z nich wbił w piasek stalowy pręt i przycumował do niego swoją łódź. Reszta załogi wyszła za nimi na ląd.
- Dobra, idziemy - szepnął Shannon i poprowadził swoją grupę przez plażę ku ciągnącej się na długość dwustu metrów płaszczyźnie, oddzielającej port od uśpionego teraz pałacu prezydenta Kimby.
258
ROZDZIAŁ 22
Ośmiu nisko pochylonych ludzi biegło przez rzadkie zarośla, porastające wzniesienie prowadzące w głąb lądu. Minęła już godzina trzecia trzydzieści. W pałacu nie paliły się żadne światła. Shannon wiedział, że w połowie odległości między szczytem pagórka a pałacem przechodzi droga, na której rozwidleniu powinno stać przynajmniej dwóch wartowników ze straży pałacowej. Podejrzewał, że nie uda się zaskoczyć ich po cichu, bez walki, i że kiedy zacznie się strzelanina, będą musieli ostatnie sto metrów, dzielące ich od pałacowego muru pokonać czołgając się po ziemi. I rzeczywiście.
Po przeciwnej stronie portu Janni Dupree czekał na pierwszy strzał, który miał być jednocześnie znakiem do rozpoczęcia akcji. Klęczał, z rakietnicą w pogotowiu.
Shannon i Langarotti biegli na czele grupki sześciu mężczyzn. Kiedy dotarli do skrzyżowania dróg przed pałacem, byli cali mokrzy. Z ich pomalowanych na ciemno twarzy spływały krople potu. Nad ich głowami chmury się rozpraszały, a przez szpary między nimi przeświecały gwiazdy. Choć księżyca ciągle nie było widać, otwarta przestrzeń przed pałacem była już szarawa. Z odległości stu metrów Shannon dostrzegł zarys pałacowego dachu, odcinający się ciemniejszą linią od nocnego nieba. Nie zauważył za to śpiącego na ziemi wartownika, dopóki nie potknął się o niego.
Shannon wyciągnął nóż, ale zrobił to o ułamek sekundy za późno. Wartownik zerwał się i wydał z siebie okrzyk zdumienia, który obudził śpiącego obok drugiego żołnierza. Ale do tego zdążył doskoczyć Langarotti. Przeciął nożem krtań Zangar-czyka, który krztusząc się własną krwią opadł na ziemię. Shannon natomiast wbił nóż pierwszemu strażnikowi w ramię. Ten zerwał się do ucieczki i zaczął wrzeszczeć.
Od strony bramy pałacowej zawtórował mu inny krzyk i dał się słyszeć trzask odwodzonego zamka karabinu. Nie można się było zorientować, kto strzelił pierwszy. Huk od strony pałacu zmieszał się z serią karabinu Shannona, którą przeciął uciekającego wartownika niemal na pół. Daleko za nimi rozległ się trzask i przenikliwy gwizd. Dwie sekundy później niebo rozbłysło oślepiającym białym światłem. Shannon zdążył dostrzec front pałacu i dwóch wartowników przed bramą. Wraz z towarzyszami padł na ziemię. Zaczęli czołgać się w stronę zabudowań.
Janni Dupree natychmiast po odpaleniu rakiety sygnalizacyjnej podskoczył do moździerza i wsunął ładunek do lufy. Gwizd granatu lecącego wysokim łukiem zmieszał się z wybuchem ładunku magnezji gdzieś nad punktem, w którym -jak przypuszczał Janni - powinni byli znajdować się pozostali najemnicy. Janni wziął już drugi granat, ale czekał na wybuch poprzedniego. Pierwsze cztery strzały zamierzał oddać w odstępach piętnastosekundowych, a potem w regularnych dwusekundowych odpalać pociski podawane mu po jednej sztuce przez Sundaya.
Pierwszy granat uderzył w prawy kant pałacowego dachu i to dostatecznie wysoko, tak że Dupree mógł zaobserwować skutki wybuchu. Nie przebił muru, ale rozwalił dachówki tuż nad rynną. Janni nachylił się, przesunął gałkę mechanizmu celowniczego odrobinę w lewo i wrzucił do lufy drugi granat w chwili, gdy światło magnezji zaczęło wygasać. Przesunął się do rakietnicy, wystrzelił i załadował ko-
259
lejne dwie rakiety. Wysoko ponad pałacem zajaśniało, a cztery sekundy później nastąpił wybuch drugiego granatu. Tym razem strzał był idealny, jeśli chodzi o kierunek, ale nieco za krótki, gdyż granat rozbił tylko dachówki nad główną bramą.
Dupree cały ociekał potem. Nakrętki mechanizmu celowniczego ślizgały mu się pod palcami. Opuścił nieco kąt nachylenia lufy i w ten sposób nadał pociskowi dłuższy tor lotu. W przeciwieństwie do działa artyleryjskiego, obniżenie lufy moździerza zawsze sprzyja wydłużeniu toru pocisku. Trzeci granat był już w powietrzu. Rakieta świetlna jeszcze nie zgasła, więc Dupree miał całe piętnaście sekund przed wystrzeleniem następnej. Podbiegł do miejsca, gdzie umieszczona była syrena alarmowa, uruchomił ją i wrócił na czas, by obserwować skutki uderzenia trzeciego granatu. Ten przeleciał nad dachem pałacu i spadł z-tyłu budynku, na dziedziniec. Dupree widział krótki odblask wybuchu. To mu wystarczyło. Wiedział teraz, że zarówno kierunek, jak i odległość są odpowiednie i nie ma obawy, że trafi swoich kolegów, znajdujących się przed murami pałacu.
Shannon wraz ze swymi ludźmi leżał na ziemi, z twarzą wciśniętą w trawę. Czekali, aż Dupree skończy strzelać. Woleli nie unosić głów, dopóki Janni nie zacznie celować dokładnie w dziedziniec pałacu.
Pomiędzy drugim i trzecim wybuchem Cat odważył się jednak spojrzeć. Wiedział, że ma piętnaście sekund do wybuchu następnego granatu. Zobaczył pałac oświetlony blaskiem trzeciej rakiety magnezjowej. Na górnym piętrze zapaliły się dwa światła, słychać też było krzyki dochodzące z dziedzińca. Po chwili huk regularnego ostrzału zagłuszył wszystko.
W pięć sekund później zaczęła wyć syrena, napełniając czarną afrykańską noc przeraźliwym hałasem i zagłuszając wybuchy granatów za murami pałacu oraz krzyki ludzi. Kiedy Shannon znowu podniósł głowę, nie dostrzegł nowych uszkodzeń frontonu. Domyślił się, że Janni strzela teraz do środka. Dupree, zgodnie z umową, miał wówczas przejść na szybsze regularne strzelanie w odstępach dwusekundowych. Rzeczywiście, po chwili od strony morza doszły ich głuche odgłosy odpalania moździerza, równe jak pulsowanie krwi. Zagłuszało je przeraźliwe wycie syreny, która jednak mogła działać tylko przez siedemdziesiąt sekund - na tyle starczał pojemnik z gazem, który ją napędzał.
Na odpalenie czterdziestu granatów Janni potrzebował osiemdziesięciu sekund. Umówili się jednak, że jeśli w drugiej połowie ostrzału nastąpi co najmniej dziesięciosekundowa przerwa, to Dupree nie wznowi strzelania, żeby nie trafić swoich kolegów, którzy mogli już wówczas atakować. Shannon był jednak przekonany, że Janni poradzi sobie i wystrzeli pełną serię w odpowiednim czasie.
W czasie ostrzeliwania pałacu z głównego moździerza, ósemka leżących w trawie mężczyzn miała przed sobą niesamowity widok. Rakiety świetlne nie były już potrzebne. Co dwie sekundy dziedziniec rozbłyskał czerwonawym blaskiem granatów. Następny ruch należał do Vlamincka, który znajdował się na lewym skrzydle rozciągniętej linii najemników, niemal na wprost głównej bramy. Wycelował starannie rurę bazooki i odpalił pierwszy pocisk. Rakieta wybuchła w górnej części bramy, wybijając część tynku i pozostawiając duży otwór w drewnianym skrzydle. Klęczący obok Patryk wyjmował rakiety z leżącego na ziemi plecaka i poda-
260
wał je najemnikowi. Drugi pocisk uderzył w kamienny łuk ponad drzwiami, a trzeci trafił w sam zamek. Oba skrzydła zadrżały od siły uderzenia i osunęły się na skrzywionych zawiasach otwierając do wewnątrz.
Janni Dupree w tym czasie kontynuował ostrzał. Czerwona łuna za dachem pałacu rozchodziła się coraz szerzej. Najwyraźniej coś się tam paliło i Shannon przypuszczał, że była to wartownia. Kiedy brama się otworzyła, najemnicy kryjący się ciągle w trawie dostrzegli na tle czerwonej łuny dwie postaci padające na ziemię.
Marc wystrzelił jeszcze cztery rakiety, które przeleciały przez otwartą bramę na dziedziniec. Shannon po raz pierwszy mógł przyjrzeć się terenowi wewnątrz murów.
Krzyknął do Vlamincka, by ten przestał strzelać, gdyż zużył już siedem z dwunastu rakiet, a mogli jeszcze - niezależnie od zapewnień Gomeza - napotkać jakiś opancerzony pojazd. Ale Belg w podnieceniu posłał jeszcze cztery pociski, które przebiły ściany pałacu na parterze i na piętrze. Potem Vlaminck podniósł się i zaczął z radości wywijać nad głową bazooką, w której była już tylko jedna rakieta. Ostatnia rakieta. Granaty wystrzeliwane przez Dupree'ego przelatywały nad nim w regularnych odstępach czasu.
W tej chwili syrena alarmowa zajęczała głucho i umilkła. Shannon, nie zwracając już uwagi na Vlamincka, krzyknął do pozostałych, by zaczynali atak. On, Semmler i Langarotti zaczęli biec pochyleni w gęstej trawie. Odbezpieczyli schme-issery i trzymali palce na spustach, gotowi strzelać w każdej chwili. Tuż za nimi biegli Johnny, Jinja, Bartholomew i Patryk, który nie musząc już zajmować się rakietami do bazooki, zdjął swój karabin z pleców i dołączył do kolegów.
Shannon zatrzymał się dwadzieścia metrów przed pałacem i zaczekał, aż wybuchnie ostatni granat Dupree'ego. Stracił już rachubę, ale nagła cisza, jaka zapanowała po ostatnim wybuchu, powiedziała mu, że Janni już skończył. Przez kilka sekund było tak cicho, jakby wszyscy nagle ogłuchli. Po wyciu syreny alarmowej, huku granatów z moździerza, wybuchach rakiet i strzałach z bazooki musieli się przyzwyczaić do ciszy. Aż trudno było uwierzyć, że akcja trwała dopiero pięć minut.
Shannon zastanawiał się przez moment, czy Timothy odpalił już swoje granaty na koszary woj skowe i czy zangarscy żołnierze zgodnie z przewidywaniami najemników uciekli, gdzie pieprz rośnie. Pomyślał też o mieszkańcach miasta wyrwanych gwałtownie ze snu hałasem strzelaniny. Ale kiedy nad jego głową zabłysły dwie rakiety, zerwał się na równe nogi i krzyknął: - Naprzód! - po czym pognał w kierunku tlącej się bramy puszczając jednocześnie serię ze swego schmeissera. Bardziej wyczuwał niż widział Langarottiego po swojej lewej stronie, a Kurta Semmlera po prawej. Gdy wbiegli na dziedziniec ich oczom ukazała się scena, która zatrzymałaby każdego. Blask rakiet nad ich głowami oraz czerwona łuna pożaru zza pałacu oświetlały teren. Wybuch pierwszego granatu musiał obudzić pałacową straż Kimby. Żołnierze wybiegli z baraków na dziedziniec, a tam dosięgną! ich trzeci pocisk i dalsze czterdzieści granatów. Pod murem stała drabina, z której zwisały zmasakrowane ciała żołnierzy - najwidoczniej chcieli ratować się ucieczką. Reszta wartowników została dosłownie posiekana odpryskami granatów, bombardujących kamienny dziedziniec.
Wszędzie leżały stosy martwych ciał. Gdzieniegdzie widać było dogorywających żołnierzy. Stojące pod murem dwie ciężarówki wojskowe i trzy samocho-
261
dy cywilne, w tym prezydencki mercedes, były doszczętnie zniszczone. Kilku służących prezydenta, którzy uciekali prawdopodobnie do tylnego skrzydła pałacu, znalazło się na wprost bramy w momencie, gdy Vlaminck posyłał tam rakiety z bazooki. Ich ciała leżały teraz rozrzucone pod kolumnami arkad.
Po obu stronach głównego przejścia wznosiły się schody. Semmler, nie czekając na rozkaz, pobiegł nimi na prawo, a Langarotti - na lewo. Po chwili z góry dobiegły serie strzałów z karabinów maszynowych.
Na parterze, tuż przy schodach prowadzących na piętro, po obu stronach kolumnady znajdowały się wejścia do pokojów; dwa po każdej stronie. Starając się przekrzyczeć jęki rannych Vindu i dochodzące z góry odgłosy strzałów ze schme-issera, Shannon rozkazał czterem Afrykanom zająć się parterem. Nie musiał im nawet mówić, że mają strzelać do wszystkiego, co się rusza. Z płonącymi z podniecenia oczami tylko na to czekali. Teraz ruszyli przed siebie.
Powoli, ostrożnie, Shannon poszedł między kolumnami na dziedziniec. Wiedział, że jeśli w ogóle można się było jeszcze spodziewać jakiegokolwiek oporu ze strony pałacowych straży, to tylko stamtąd. Od razu za kolumnami natrafił na wartownika, który z krzykiem, trzymając w rękach karabin, nacierał na niego. Prawdopodobnie był to jakiś przerażony Vindu, próbujący uciekać przez bramę, ale Shannon nie miał czasu ani ochoty zastanawiać się nad motywami działania żołnierza. Otworzył ogień. Czarny zachwiał się, a z martwych już ust buchnęła mu krew, obryzgując koszulę Shannona. Wszystko dookoła zostało napiętnowane krwią, strachem i śmiercią, a dookoła unosiła się ulubiona przez najemników na całym świecie woń prochu.
Shannon raczej wyczuł niż usłyszał czyjeś kroki za plecami. Gwałtownie odwrócił się. Za jedną z kolumn dostrzegł człowieka, który wybiegł z bocznych drzwi pokoju, gdzie przed chwilą wbiegł Johnny, żeby zlikwidować resztę wartowników. Najwidoczniej temu udało się uciec. Wydarzenia potoczyły się teraz bardzo szybko. Żołnierz dostrzegł Shannona i w biegu strzelił do niego z pistoletu. Nawet nie celował; po prostu strzelał z biodra.
Shannon poczuł, że kula świsnęła mu tuż koło policzka. W ułamek sekundy później sam oddał strzał, ale tamten żołnierz był szybszy od niego. Padł na ziemię, przekoziołkował, zerwał na nogi i szykował się do oddania drugiego strzału. Pięć kul ze schmeissera Shannona poszło górą, kiedy żołnierz runął na ziemię. Teraz magazynek broni Shannona był pusty. Najemnik przykucnął za kamienną kolumną, wyjął zużyty magazynek i załadował nowy, potem wyskoczył zza kolumny i zaczął strzelać. Przeciwnik uciekał.
W ułamku sekundy Shannon zobaczył, że nie był to Afrykanin. Mężczyzna, rozebrany do pasa, miał bose stopy. W panującej dookoła szarawej poświacie dało się zauważyć, że jego skóra jest kompletnie biała. Miał ciemne, ale proste włosy.
Shannon zaklął i popędził w kierunku wiszących już tylko na zawiasach resztek pałacowej bramy. Znalazł się tam o chwilę za późno.
Człowiek z pistoletem, wydostając się z terenu należącego do zniszczonego już pałacu, wpadł wprost na Vlamincka, który właśnie biegł w kierunku kolumnady. Marc trzymał oburącz bazookę załadowaną ostatnią rakietą. Uciekający mężczyzna nawet się nie zatrzymał. Wpakował Markowi dwie kule w pierś. Później
262
znaleziono ten pistolet w gęstej trawie - był to dziewięciomilimetrowy makarov. Kule, przeznaczone dla najemnika, były dwiema ostatnimi.
Jedna z nich przebiła Belgowi płuco, druga utkwiła w klatce piersiowej. A napastnik minął go pędem i biegł dalej jak szalony, szukając schronienia w ciemności poza zasięgiem światła rakiet, które Dupree wciąż odpalał w niebo. Shannon patrzył, jak Vlaminck podnosi jakby w zwolnionym tempie bazookę, opiera ją sobie na prawym ramieniu, starannie mierzy i strzela.
Niezbyt często ma się okazję obejrzenia skutków strzału z bazooki RPG-7 wprost w ludzkie ciało. Z trafionego mężczyzny zostało zaledwie kilka strzępków spodni.
Shannon musiał paść na ziemię, żeby uniknąć poparzenia płomieniem z odrzutu ostatniej rakiety Belga. Leżał tak jeszcze w odległości ośmiu metrów od Marka gdy zobaczył, że Belg wypuszcza broń z ręki i pada z rozpostartymi ramionami twarzą na ziemię, tuż przed bramą. Zaraz potem zgasła nad ich głowami ostatnia rakieta.
Janni Dupree wyprostował się po odpaleniu ostatniej rakiety i zawołał:
- Sunday!
Musiał krzyknąć jeszcze trzy razy, zanim stojący kilka metrów dalej Aftykanin usłyszał. Wszyscy trzej byli wciąż ogłuszeni kanonadą z moździerzy i wyciem syreny alarmowej. Janni kazał Murzynowi zostać na miejscu i pilnować broni oraz łodzi. Skinął na Timothy'ego i pobiegli razem przez zarośla półwyspu w stronę lądu. Wprawdzie zużył już więcej amunicji niż pozostali czterej najemnicy razem wzięci, ale nie widział powodu, dla którego nie miałby wziąć udziału w bezpośredniej walce.
Poza tym, jego zadaniem było uciszenie żołnierzy w barakach wojskowych. Ich położenie znał dobrze z map oglądanych na pokładzie "Toskanii". Po dziesięciu minutach znaleźli się przy drodze, przecinającej nasadę półwyspu. Zamiast skręcić w prawo, w stronę pałacu, pobiegli w lewo, ku koszarom. Po chwili musieli zwolnić i szli teraz normalnym krokiem, ale ostrożnie, po obu stronach drogi, z karabinami gotowymi do strzału.
Niebezpieczeństwo czaiło się tuż za najbliższym zakrętem. Ponad dwadzieścia minut temu pierwsze granaty z moździerza wypłoszyły z baraków około dwustu żołnierzy. Rozbiegli siew ciemnościach, ale dwunastu zostało na skraju drogi. Rozmawiali ze sobą półgłosem. Gdyby Dupree i Timothy nie byli jeszcze ogłuszeni wystrzałami, usłyszeliby ich już wcześniej. Wpadli jednak prosto na Zan-garczyków. Dziesięciu z nich było nagich - najwidoczniej uciekali z baraków w panice, wyrwani z głębokiego snu. Dwaj pozostali, pełniący wartę tuż przed atakiem, byli umundurowani i uzbrojeni.
Wczorajsza ulewa rozmoczyła ziemię i wiele pocisków wystrzelonych przez Timothy'ego zaryło głęboko w błoto, a ich wybuch nie był tak imponujący, jak powinien. Żołnierze Vindu, na których natknęli się Dupree i Timothy, nie stracili całkiem przytomności umysłu. Jeden z nich trzymał w dłoni ręczny granat.
Wśród żołnierzy nastąpiło nagłe poruszenie, kiedy zobaczyli twarz Dupree'ego, na której pot rozmazał maskującą farbę. Dupree był jednak szybszy. Krzyknął: -Ognia! - i błyskawicznie oddał serię ze schmeissera, zabijając czterech Murzynów.
263
Pozostała ósemka zaczęła uciekać. Kolejne strzały powaliły jeszcze dwóch ludzi, zanim zdążyli dobiec do drzew porastających pobocze drogi. Ale jeden odwrócił się w biegu i rzucił za siebie to, co trzymał w ręku. Chociaż nigdy wcześniej nie używał granatu i nie wiedział nawet, jak wybucha, miał jednak nadzieję, że któregoś dnia wykorzysta tę "broń" i cieszył się na samą myśl o rym.
Granat wyleciał wysoko w powietrze, a kiedy spadł, trafił Timothy'ego prosto w pierś. Weteran walk w Afryce przewrócił się na plecy i instynktownie chwycił granat, chcąc go szybko odrzucić. Zorientował się jednak, że zawleczka nie została wyciągnięta. Wstał więc, wyrwał ją i rzucił granat, jak mógł najmocniej, w stronę uciekających żołnierzy.
Granat zatoczył łuk i uderzył w pień drzewa. Rozległ się głuchy stuk. Pocisk odbił się i spadł znacznie bliżej najemników niż to było zamierzone. W tej samej chwili Dupree zakończył zakładanie nowego magazynka i ruszył w pościg za żołnierzami. Timothy wrzasnął ostrzegawczo, ale Janni pomyślał pewnie, że jest to okrzyk zachęty. Pobiegł dalej w stronę drzew strzelając, i znalazł się w odległości dwóch metrów od granatu, gdy ten eksplodował.
Nie wiedział, co się dzieje. Zdążył tylko zobaczyć błysk, usłyszał potworny huk. Coś uniosło go w górę i odrzuciło w bok jak szmacianą lalkę, potem stracił przytomność. Kiedy się ocknął, leżał na drodze i czuł, że ktoś przy nim klęczy i podtrzymuje mu głowę. Miał potwornie rozpalone gardło i nagle poczuł się jak mały chłopiec. Przypomniała mu się jakaś choroba, którą przechodził w dzieciństwie. Pamiętał, że wtedy miał bardzo wysoką gorączkę i takie samo uczucie pieczenia w gardle. Na wpół przytomny słyszał tylko czyjś natarczywy i błagalny głos, powtarzający słowa, których sens nie docierał już do niego:
- Przepraszam, Janni, przebacz mi, przebacz...
Wiedział, że ten ktoś wymawia jego imię, ale nie rozumiał pozostałych słów; wydawały mu się obce. Z trudem podniósł wzrok na człowieka, podtrzymującego mu głowę. W słabym świetle zobaczył ciemną twarz. Uśmiechnął się i powiedział wyraźnie w języku Afrykanów:
- Cześć, Pięter.
Patrzył w niebo prześwitujące między gałęziami drzew palmowych, na księżyc ukazujący się od czasu do czasu między chmurami, ogromny, biały i błyszczący, jaki można zobaczyć tylko w Afryce. Wdychał wilgotny zapach tropikalnej roślinności, a ten połyskujący jak gigantyczna perła księżyc przypominał mu lśnienie skał po deszczu. Skały w Paarl... Pomyślał, że dobrze jest znowu być w domu i poczuł się w tym momencie naprawdę szczęśliwy. Zamknął oczy, a po chwili już nie żył.
Było wpół do szóstej rano. Na dworze zrobiło się szaro, a na horyzoncie niebo blakło coraz bardziej. Można było pogasić latarki. Co prawda w świetle dziennym dziedziniec nie wyglądał lepiej niż w ciemnościach, ale zadanie zostało wykonane.
Ciało Vlamincka przeniesiono do pałacu i złożono w jednym z bocznych pokojów. Koło niego ułożono ciało Janniego Dupree, przyniesione z nadbrzeżnej drogi przez trzech Afrykanów. Zginał też Johnny, zaskoczony i zastrzelony przez
264
białego ochroniarza, który chwilę potem został trafiony ostatnim pociskiem z ba-zooki Vlamincka. Wszyscy trzej leżeli teraz jeden koło drugiego.
Semmler poprosił Shannona do sypialni na pierwszym piętrze i wskazał na ciało człowieka, którego zastrzelił, kiedy ten usiłował ratować się ucieczką przez okno.
- To on - stwierdził Shannon.
Spośród służby prezydenta uratowało się tylko sześć osób. Znaleziono ich w jednej z piwnic, którą zapewne uznali za bezpieczną kryjówkę przed deszczem ognia, który tej nocy spadł z nieba. Teraz zmuszono ich do uprzątnięcia śladów walki z terenu pałacu. Sprawdzono wszystkie pokoje, a ciała przyjaciół i służących Kimby zostały zniesione na dół i rzucone w kącie dziedzińca. Ponieważ brama nie dała się zamknąć, otwór zawieszono wielkim dywanem z jednego z salonów.
O piątej Semmler popłynął na "Toskanię" jedną z łodzi. Dwie pozostałe wziął na hol. Przed wyruszeniem porozumiał się ze statkiem za pomocą radiotelefonu i poinformował kapitana umówionym sygnałem, że operacja została wykonana.
O szóstej trzydzieści wrócił z trzema łodziami. Przywiózł również ze sobą afrykańskiego lekarza. Tym razem motorówki załadowane były pozostałą amunicją, ośmioma pakunkami ze schmeisserami i dużą ilością nabojów dziewięciomilimetrowych.
O szóstej, zgodnie z instrukcją, którą Shannon dał kapitanowi Waldenbergo-wi, radiostacja "Toskanii" zaczęła nadawać na ustalonej z Endeanem częstotliwości trzy słowa: PAPAJA, KASAWA i MANGO. Było to hasło oznaczające, że operacja przebiegła zgodnie z planem, powiodła się w pełni i że Kimba nie żyje.
Doktor spojrzał na pobojowisko na dziedzińcu pałacu i westchnął:
- Podejrzewam, że po prostu musieliście tak zrobić.
- Owszem - potwierdził Shannon i poprosił lekarza, by zabrał się za wyko
nywanie swoich obowiązków.
Minęła dziewiąta. Od strony miasta nie dochodziły żadne odgłosy. Porządkowanie dziedzińca i pałacu było już prawie ukończone. Zostały jeszcze tylko do pogrzebania zwłoki tubylców, ale to zamierzali zrobić później, gdy będzie więcej ludzi do pomocy. Dwie motorówki powróciły na "Toskanię" i zostały wciągnięte z powrotem na pokład statku, a trzecia pozostała przy brzegu, ukryta w zatoczce koło portu. Zatarto ślady moździerzy na piasku, same moździerze zabrano do pałacu. Rakietnice wrzucono do morza, a cały pozostały ekwipunek zaniesiono do pałacu, który, mimo że był poważnie ostrzeliwany, nie został specjalnie uszkodzony z zewnątrz. Miał wyłamane trzy okna, porozbijane dachówki i lekko uszkodzony dach oraz zniszczone główne wejście. Wnętrze natomiast przedstawiało opłakany widok.
O dziesiątej Semmler i Langarotti spotkali się w pałacowej jadalni, gdzie Shannon właśnie wykańczał znalezione w prezydenckiej kuchni zapasy chleba i dżemu. Zdali mu raport z oględzin pałacu. Semmler powiedział Shannonowi, że pomieszczenie, w którym znajdowała się stacja nadawcza pozostało nietknięte, z wyjątkiem kilku dziur po kulach, i że nadajnik działa bez zarzutu. Piwnica Kimby została otworzona za pomocą serii ze schmeissera. Skarbiec znajdował się w głębi, a pod jej ścianami znaleźli składowisko broni. Było tam wystarczająco dużo karabinów i amunicji, by uzbroić dwustu albo nawet trzystu żołnierzy, wyruszających na kilkumiesięczną kampanię.
265
-1 co teraz? - zapytał Semmler na koniec.
- A teraz zaczekamy - odparł Shannon.
- Na co?
Shannon dłubał w zębach wypaloną zapałką. Pomyślał o Jannim Dupree i Małym Marku Vlamincku, leżących na podłodze, i o Johnnym, który już nigdy nie przyrządzi kozy na kolację dla oddziału. Langarotti powoli ostrzył nóż na skórzanym pasku, owiniętym wokół przegubu lewej ręki.
- Na nowy rząd - odpowiedział wreszcie Shannon.
Amerykańska jednotonowa ciężarówka wioząca Simona Endeana nadjechała dopiero o pierwszej po południu. Za kierownicą siedział jakiś Europejczyk, a obok niego Endean, uzbrojony w myśliwską strzelbę dużego kalibru. Shannon usłyszał warkot silnika w chwili, gdy samochód skręcił z nadbrzeżnej drogi i z wolna podjeżdżał pod resztki pałacowej bramy, zasłoniętej dywanem.
Shannon patrzył z okna na piętrze pałacu, jak Endean ostrożnie wysiada z samochodu, przygląda się dywanowi i wyrwom w murze oraz podejrzliwie zerka na ośmiu stojących na baczność czarnych wartowników.
Podróż Endeana nie obyła się bez przygód. Rano, po otrzymaniu sygnału z "Toskanii", musiał spędzić kilka godzin na przekonywaniu pułkownika Bobie-go, że musi wrócić do swego kraju natychmiast po dokonaniu zamachu. Bobi z całą pewnością nie zawdzięczał stopnia pułkownika osobistej odwadze.
Stolicę sąsiedniej republiki opuścili dopiero o dziewiątej trzydzieści. Do Claren-ce mieli sto pięćdziesiąt kilometrów. W Europie pokonanie takiego dystansu zajęłoby jakieś dwie godziny, ale w Afryce trwa to o wiele dłużej. Późnym przedpołudniem dotarli do granicy. Tam zaczęli się targować o wysokość łapówki, jaką trzeba było zapłacić straży granicznej, składającej się z ludzi z plemienia Vindu. Ci nie słyszeli jeszcze nic o nocnym zamachu w stolicy. Pułkownik Bobi, odziany w długą, białą szatę podobną do nocnej koszuli i ukryty za wielkimi, ciemnymi okularami, udawał służącego Endeana, a w Afryce nikt nigdy nie żąda dokumentów od służby. Papiery Endeana były w porządku, podobnie jak paszport towarzyszącego mu Europejczyka. Był to wielki, muskularny mężczyzna, pochodzący z londyńskiego East Endu, którego polecono Endeanowi jako doświadczonego ochroniarza. Człowiek ten pracował wcześniej między innymi dla gangsterów w Whitechapel, a nazywał się Ernie Locke. Zapłacono mu pokaźną sumę, by dbał o zdrowie i życie Endeana. Ochroniarz nosił pod koszulą ukryty rewolwer i był błędnie przekonany, że jego gangsterskie doświadczenie z East Endu przyda mu się również w Afryce.
Po przekroczeniu granicy jechali szybko, ale jakieś piętnaście kilometrów przed Clarence siadła im opona. Endean stał ze strzelbą na warcie, a Locke zmieniał koło. Bobi, przykryty plandeką, ukrył się na tyłach ciężarówki. Wtedy właśnie zaczęły się poważniejsze problemy. Nagle zostali ostrzelani przez kilku żołnierzy Vindu, którzy po zamachu uciekali z Clarence. Z sześciu oddanych strzałów trafił tylko jeden, na szczęście nie w człowieka, ale w świeżo zmienione koło. Resztę drogi przejechali na pierwszym biegu, ze sflaczałą oponą.
266
Shannon wychylił się z okna i zawołał Endeana. Ten spojrzał w górę i krzyknął:
- Wszystko w porządku?
- Tak - odparł Shannon. - Lepiej nie pokazujcie sią tak otwarcie. Nikt z mia
sta jeszcze tu nie dotarł, ale na pewno niedługo ktoś sią pojawi.
Endean, Locke i Bobi przeszli pod dywanem i wdrapali się na pierwsze piętro, gdzie Shannon już na nich czekał. Zasiedli w prezydenckiej jadalni i Endean poprosił o pełną relację z przebiegu nocnej akcji. Shannon opisał mu wszystko.
- A co z gwardią pałacową Kimby? - zapytał Endean.
Zamiast odpowiedzi Shannon podprowadził go do przysłoniętego roletą okna, podniósł ją i wskazał na kąt dziedzińca, gdzie kłębiły się już całe roje much. Endean popatrzył na dół i szybko się cofnął.
- Wszyscy? - zapytał.
- Ano wszyscy - odparł Shannon. - Wybici co do jednego.
- Wojsko?
- Dwudziestu zabitych, reszta uciekła. Zostawili broń, kilku zabrało stare
mauzery. Porzucone karabiny zebraliśmy i umieściliśmy w pałacu.
- Co z prezydenckim składem broni?
- W piwnicy, zabezpieczony.
- A radiostacja?
- Na parterze. Nietknięta. Nie sprawdzaliśmy jeszcze, czy jest prąd, ale radio
i tak ma chyba oddzielny generator.
Endean pokiwał z zadowoleniem głową.
- Więc pozostaje tylko ogłoszenie przez nowego prezydenta, że zamach stanu się
udał, a potem uformowanie nowego rządu i pełne przejęcie władzy - powiedział.
- Co z ochroną nowego prezydenta? - zapytał Shannon. - Nie ma przecież
wojska, przynajmniej dopóki chociaż część uciekinierów nie powróci. Zresztą
obawiam się, że żołnierze Vindu nie będą chcieli służyć nowemu prezydentowi.
Endean uśmiechnął się.
- Wrócą, kiedy tylko dowiedzą się, że nowy prezydent objął władzę. I będą
pod nim służyć tak długo, jak długo będzie umiał utrzymać ich ostro w ryzach.
A na razie wystarczy grupa, którą pan dysponuje. Poza tym, oni są czarni, a żaden
europejski dyplomata nie odróżnia jednego Murzyna od drugiego.
- A pan? - zapytał Shannon.
Endean wzruszył ramionami.
- Też nie - odparł - ale to nie ma znaczenia. Tak przy okazji, chciałbym
przedstawić panu nowego prezydenta Zangaro. - Wskazał na pułkownika, który
z szerokim uśmiechem rozglądał się po znanym sobie pokoju. - Oto były dowód
ca zangarskiej armii, w oczach całego świata organizator udanego zamachu stanu
i nowy prezydent Zangaro, pułkownik Antoine Bobi.
Shannon wstał, podszedł do pułkownika i ukłonił się. Murzyn uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Shannon ruszył do drzwi w głębi jadalni.
- Czy pan prezydent zechce obejrzeć swój gabinet? - zapytał. Endean prze
tłumaczył to pułkownikowi.
267
\
Bobi skinął głową i podszedł do drzwi. Shannon otworzył je i wszedł za pułkownikiem do środka. Drzwi zamknęły się za nimi. Pięć sekund później dobiegł zza nich huk pojedynczego strzału.
Kiedy Shannon wrócił do jadalni, Endean siedział bez ruchu i wpatrywał siew niego.
- Co to było? - zapytał nagle.
- Strzał - odparł Shannon.
Endean zerwał się na równe nogi, podbiegł do drzwi gabinetu, i zajrzał do środka. Po chwili odwrócił się z poszarzałą twarzą, niezdolny wymówić ani słowa.
- Zastrzeliłeś go - wyszeptał w końcu. - Po tej całej krwawej operacji...
zabiłeś go. Jesteś szalony, Shannon, jesteś pieprzonym obłąkańcem! - Jego głos
powoli narastał, nabierał mocy i wściekłości. - Nie wiesz, co zrobiłeś, ty dur
niu! ... Ty skretyniały maniaku, ty pieprzony, zidiociały najemniku!
Shannon usiadł ciężko w fotelu przy stole i patrzył obojętnie na miotającego się Anglika. Kątem oka dostrzegł, jak dłoń ochroniarza Endeana wsuwa się za koszulę.
Drugi strzał wydawał się Endeanowi głośniejszy, bo padł dużo bliżej. Ernie Locke zsunął się z fotela, w którym dotychczas siedział, i leżał teraz na podłodze, a z rany na jego piersi wypływała cienkim strumyczkiem krew. Zginął na miejscu, kula przebiła mu kręgosłup.
Shannon wyjął rękę spod dębowego stołu i położył na blacie dymiącą jeszcze broń. Był to makarov kalibru dziewięć milimetrów.
Endean skurczył się w sobie. Zrozumiał, że nie tylko traci właśnie obiecaną mu przez Mansona fortunę, ale że Shannon jest najniebezpieczniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkał. Niestety, było już trochę za późno.
W drzwiach gabinetu za plecami Endeana pojawił się Semmler. Langarotti wśliznął się cicho do jadalni od strony korytarza. Obydwaj trzymali w rękach odbezpieczone schmeissery, wycelowane w Endeana.
Shannon wstał.
- Chodźmy - powiedział. - Zawiozę pana do granicy, stamtąd pójdzie pan
już na piechotę.
Jedyna cała opona, jaka pozostała we wrakach dwóch ciężarówek stojących na dziedzińcu, została założona na koło samochodu Endeana. Z tyłu auta zajęło miejsce trzech afrykańskich żołnierzy, uzbrojonych w karabiny maszynowe. Dwudziestu innych, w pełni umundurowanych i wyposażonych, ustawiło się szeregiem przed pałacem.
W holu pod rozbitymi drzwiami zjawił się Aftykanin w średnim wieku, ubrany po cywilnemu. Shannon skinął mu głową.
- Wszystko w porządku, doktorze? - zapytał Cat.
- Tak, przynajmniej na razie. Prawie stu moich ludzi zgłosiło się na ochotni
ka, żeby tu posprzątać. A kolejna pięćdziesiątka dołączy po południu. Trzeba będzie
ich zaopatrzyć w mundury i cały ekwipunek. Skontaktowaliśmy się już z sied
mioma zangarskimi notablami, którzy zgodzili się z nami współpracować. Spo
tkamy się z nimi dziś wieczorem.
- Dobrze. Teraz powinien pan się chyba zająć redagowaniem pierwszego
oświadczenia nowego rządu. Musimy jak najszybciej nadać je przez radio. Pro-
268
szę poprosić Semmlera, żeby zajął się uruchomieniem nadajnika. Jeśli się nie uda, to skorzystamy z radiostacji na statku.
- Przed chwilą rozmawiałem z panem Semmlerem - powiedział Aftykanin. -
Kontaktował się z "Toskanią" przez radiotelefon. Kapitan Waldenberg powiedział,
że w pobliżu znajduje się jakiś statek, który chce uzyskać pozwolenie na wejście
do portu Clarence. Nikt im wprawdzie nie odpowiada, ale kapitan Waldenberg
usłyszał ich przez radio.
- Wiadomo, co to za statek? - zapytał Shannon.
- Zgłaszają się jako rosyjski frachtowiec "Komarów".
- Proszę powiedzieć Semmlerowi, żeby uruchomił radio portowe, zanim przy
stąpi do pracy nad nadajnikiem pałacowym. I niech ogłosi, że "Komarów" nie uzy
ska pozwolenia na wejście do portu. Pod żadnym pozorem. Dziękuję, doktorze.
Pożegnali się i Shannon zaprowadził Endeana do jego ciężarówki. Sam usiadł za kierownicą i zawrócił samochód na drogę prowadzącą w głąb kraju, i dalej -w kierunku granicy.
- Kto to był? - zapytał szorstko Endean, kiedy ciężarówka minęła już nasadę
półwyspu i skupisko ruder zamieszkiwanych przez robotników - imigrantów.
Panowało tam spore ożywienie. Endean ze zdziwieniem zauważył, że na wszyst
kich skrzyżowaniach stoją uzbrojeni wartownicy.
- Chodzi panu o tego człowieka w holu? - upewnił się Shannon.
-Tak.
- To doktor Okoye.
- Doktor? Chyba znachor.
- Jeśli chodzi o ścisłość - odparł Shannon - to zrobił doktorat w Oksfordzie.
- Pański przyjaciel?
-Tak.
Nastąpiło długie milczenie. Jechali ciągle na północ.
- No dobra - odezwał się w końcu Endean. - Wiem już, co pan zrobił. Po
krzyżował pan najlepszy i najkosztowniejszy zamach stanu, jaki kiedykolwiek
zaplanowano. Pan tego oczywiście nie rozumie, bo jest na to zbyt tępy. Ale chcia
łbym wiedzieć, dlaczego? Na miłość boską, dlaczego?
Shannon zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Jego uwaga skupiała się teraz na utrzymaniu ciężkiej ciężarówki pośrodku wyboistej, zniszczonej drogi.
- Zrobił pan dwa błędy, panie Endean - powiedział w końcu ostrożnie. Endean
drgnął, gdy usłyszał swoje prawdziwe nazwisko. - Sądził pan, że będąc najemnikiem,
muszę być także głupcem. Zdaje się, że nigdy nie przyszło panu do głowy, iż pan też
jest najemnikiem. Podobnie zresztą, jak sir James Manson i większość ludzi, którzy
mająjakąś tam władzę na tym świecie. A pańskim drugim błędem było założenie, że
wszyscy czarni ludzie są tacy sami, ponieważ dla pana wyglądają jednakowo.
- Nie rozumiem...
- Zajmowaliście się raportami o sytuacji w Zangaro niemal bez przerwy. Odkry
liście nawet istnienie kilkudziesięciu tysięcy robotników przybyłych z innych części
Afryki, jedynych, którzy pracują w Zangaro. Nie pomyśleliście o tym, że właśnie oni
mogą być siłą polityczną, o ile tylko dostaną taką szansę. Co więcej, nie przyszło wam
269
do głowy, że nowa armia Zangaro może się rekrutować spośród tych właśnie ludzi. Podobnie, jak władza w państwie. Ale w rzeczywistości tak właśnie jest. Od niedawna. Żołnierze, których pan widział, nie należą ani do Vindu, ani do Kaja. Kiedy opuszczał pan pałac, już pięćdziesięciu nosiło mundury, a dziś wieczorem będzie ich stu. Za pięć dni nowa armia Clarence będzie liczyła czterystu ludzi, może jeszcze nie dość wyćwiczonych, ale wystarczająco sprawnych, aby utrzymać prawo i porządek w kraju. A wkrótce staną się rzeczywistą siłą w Zangaro. Ostatniej nocy przeprowadzono zamach stanu, owszem, ale nie był on przeznaczony dla pułkownika Bobiego.
- A dla kogo?
- Dla generała.
- Jakiego generała?
Shannon wymienił nazwisko.
Endean spojrzał na niego z otwartymi z wrażenia ustami.
- Tylko nie on. Przecież ten człowiek został pokonany i wypędzony z kraju!
- Tak, ale nie jest powiedziane, że na zawsze. Ci napływowi robotnicy to jego
ludzie. Ktoś nazwał ich Żydami Afryki. Jest ich pół miliona, są rozrzuceni po całym
kontynencie. Na wielu terenach są najbardziej pracowitąi najinteligentniejszą mniej
szością. W Zangaro mieszkają w lepiankach na przedmieściach Clarence.
- Ten generał to głupiec, idealista, bęcwał...
- Ostrożnie - ostrzegł go Shannon.
- Dlaczego?
Shannon wskazał ruchem głowy za siebie.
- Oni też są żołnierzami generała - powiedział.
Endean odwrócił się i zobaczył trzy nieruchome twarze nad lufami schmeisserów.
- Ale chyba nie znają angielskiego?
- Ten w środku - wyjaśnił Shannon - był kiedyś aptekarzem. Potem wóz pan
cerny firmy Alvis w Coventry rozjechał mu żonę i czworo dzieci, stał się więc żoł
nierzem. Delikatnie mówiąc, od tamtego czasu nie lubi ludzi, którzy za tym stali.
Endean umilkł i nie odzywał się przez dłuższy czas.
- Co będzie teraz? - zapytał w końcu.
- Komitet Pojednania Narodowego przejmie władzę - powiedział Shannon.
- W jego skład wchodzi czterech Vindu, czterech Kaja i dwóch imigrantów. Ale
wojsko będzie się składać z takich ludzi, jak ci siedzący za panem. Ten kraj stanie
się ich bazą i kwaterą główną. Właśnie stąd pewnego dnia ruszą wyszkoleni żoł
nierze, żeby pomścić swoje krzywdy. Niewykluczone, że wkrótce pojawi się sam
generał i zamieszka tutaj. A co za tym idzie - obejmie władzę.
-1 pan myśli, że tak łatwo się pan wymiga?
- A pan chciał narzucić temu krajowi tego idiotę Bobiego. Nowy rząd będzie
przynajmniej uczciwy. Nie ma wątpliwości, że zainteresuje się tym złożem, które
odkryliście w okolicach Kryształowej Góry. Nie wiem, co to jest, ale wydedukowa-
łem, że skoro sir Manson aż tak się nim przejął, to musi być trochę warte. I z pew
nością zajmą się eksploatacją. A jeśli wasza firma zechce w to wejść, to musicie po
prostu zapłacić. Uczciwą, rynkową cenę. Proszę to powiedzieć sir Jamesowi Man-
sonowi, kiedy dotrze pan już do domu.
270
Kiedy wyjechali z zakrętu i zbliżyli się do przejścia granicznego, zobaczyli, że nie jest ono strzeżone. Wiadomości rozchodzą się w Afryce niespodziewanie szybko, nawet bez telefonu. Najwyraźniej żołnierze Vindu uciekli.
Shannon zatrzymał ciężarówkę i wskazał Endeanowi drogę.
- Może pan stąd iść na piechotę - powiedział.
Endean wygramolił się z samochodu. Popatrzył na Shannona z nienawiścią.
- Ciągle nie wyjaśnił mi pan powodów swego działania. Wiem już, co i jak,
ale nie wiem dlaczego - upomniał się.
Shannon patrzył na drogę.
- Przez dwa lata - zaczął w zamyśleniu - patrzyłem, jak prawie milion afry
kańskich dzieci umiera z głodu przez takich ludzi, jak pan i jak Manson... Cią
gnęliście z krajów afrykańskich gigantyczne zyski. I wydawałoby się, że całkiem
legalnie - w ramach prawa, porządku, konstytucji. W rzeczywistości chodziło
0 wykorzystywanie skorumpowanych systemów dyktatorskich. Ja mogę walczyć
1 zabijać, ale nie jestem jakimś cholernym sadystą. Zrozumiałem, jak się to wszyst
ko robi i kto za tym stoi. Pozornie decydują politycy i dyplomaci, urzędnicy z Mi
nisterstwa Spraw Zagranicznych, ale to przecież jest banda pajaców, myślących
tylko o własnych, prywatnych korzyściach, o osobistych rozgrywkach i wybor
czych kombinacjach. Za nimi zaś stoją działający z ukrycia potentaci i spekulan
ci, jak pański szacowny James Manson. I właśnie dlatego to zrobiłem. Proszę to
powiedzieć Mansonowi, kiedy wróci już pan do kraju. Chcę, żeby o tym wie
dział. Ode mnie. A teraz niech się pan stąd zabiera.
Endean odszedł parę metrów, stanął i odwrócił się.
- Nigdy więcej nie pokazuj się w Londynie, Shannon! - krzyknął. - Wynaj
miemy odpowiednich ludzi. Nie pozbierasz się!
- Nie wrócę do Londynu - odpowiedział mu najemnik, a sam do siebie mruk
nął: - Już nie muszę.
Zawrócił samochód w stronę półwyspu, na którym leżała stolica Zangaro.
EPILOG
W krótce został utworzony nowy rząd i jak na razie radził sobie zupełnie dobrze. W europejskiej prasie nie pojawiły się żadne wzmianki o zamachu stanu. Jedynie francuski "Le Monde" zamieścił krótką informację o obaleniu rządu zangarskiego w Dniu Niepodległości przez dysydenckie oddziały wojskowe. Podano też informację, że dotychczasowy prezydent Zangaro został zabity, a władza do czasu oficjalnych wyborów została przejęta przez powołaną radę cywilną. Nie było natomiast wzmianki o tym, że nowa rada poinformowała sowieckiego ambasadora Dobrowolskiego o odmowie przyjęcia radzieckiej ekspedycji geologicznej i o ogłoszeniu zwyczajowego przetargu na koncesje górnicze na terenie Zangaro.
Janni Dupree i Marc Vlaminck zostali pochowani pod palmami rosnącymi przy brzegu, owiewanymi wiatrem znad zatoki. Na życzenie Shannona groby ich
271
pozostały bezimienne. Ciało Johnny'ego przekazano jego rodzinie, która pochowała go i opłakiwała zgodnie z własnymi zwyczajami.
Simon Endean i sir James Manson nikomu nie wspominali o swoim udziale w tej sprawie. Zresztą nie mieli do powiedzenia nic, co można by ogłosić publicznie.
Shannon dał Langarottiemu pięć tysięcy funtów, czyli wszystko, co pozostało mu z budżetu operacji. Korsykanin powrócił do Europy. Ostatnio słyszano, że walczył w Burundi, na czele szczepu partyzantów Hutu, sprzeciwiających się dyktatorskim rządom Micombero z plemienia Tutsi. Kiedy żegnał sję z Shannonem, powiedział:
- Nie chodzi przecież o pieniądze. Nigdy nie robiłem te^o dla pieniędzy.
Shannon, podpisując się jako Keith Brown, wysłał list do signor Pontiego w Genui, polecając mu przekazanie akcji towarzystwa, którego własnością była "Toskania", po połowie kapitanowi Waldenbergowi i Kurtowi Semmlerowi. W rok później Semmler sprzedał swoje akcje Waldenbergowi, który musiał w tym celu pożyczyć pieniądze pod zastaw swój ego domu. A Semmler udał się na kolejną wojnę. Zginął w Południowym Sudanie, kiedy wraz z Ronem Gregorym i Ripem Kirbym zakładali na drodze miny przeciwczołgowe. Jedna z nich eksplodowała, zabijając na miejscu Kirby'ego, a ciężko raniąc Semmlera i Gregory'ego. Gregory wyzdrowiał i wydostał się z Afryki dzięki pomocy brytyjskiej ambasady w Etiopii, ale Semmler umarł w buszu.
Ostatnią rzeczą, jaką Shannon zrobił, było wysłanie listu do swego banku w Szwajcarii za pośrednictwem Langarottiego, z poleceniem przekazania pięciu tysięcy funtów rodzicom Janniego Dupree, zamieszkałym w Paarl, w prowincji Cape. Drugi przekaz tej samej wartości miał zostać wysłany do kobiety imieniem Anna, prowadzącej bar w "dzielnicy czerwonych latarń" w Ostendzie.
Shannon umarł w miesiąc po zamachu. Zginął tak, jak powiedział Julii: z bronią w ręku, krwią w ustach i kulą w piersi. Ale była to jego własna broń i jego własna kula. Nie zgubiły go ani brawura, ani błąd w walce. Powodem śmierci była mała, czarna plama na karku. O nieuchronnym wyroku dowiedział się od doktora Du-nois w Paryżu. Lekarz dał mu najwyżej rok życia, jeśli będzie na siebie uważał. W przeciwnym razie nowotwór zabije go nawet w sześć miesięcy. Shannon dowiedział się również, że ostatnie chwile nie będą zbyt miłe. Kiedy uznał, że nadszedł już czas, wyruszył w dżunglę. Miał przy sobie rewolwer i grubą kopertę z maszynopisem, zaadresowaną do starego przyjaciela w Londynie. Wysłano ją do Anglii kilka tygodni później.
Tubylcy, którzy widzieli, jak Shannon idzie samotnie do dżungli i następnie przynieśli jego ciało do miasta, żeby je pochować, opowiadali, że gwizdał jakąś melodię, kiedy odchodził. Prości chłopi, hodowcy patatów i kasawy, nie mieli oczywiście pojęcia, co to za melodia. A Shannon gwizdał "Hiszpański Harlem".
Koniec
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Sztuka wojnySikorski USA mogły pomóc polskim Żydom w czasie wojnyForsyth Fr Upior ManhattanuAkta odessy Friderick ForsythKonwencja o zastosowaniu do wojny morskiej założeń konwencji genewskiejWojny w Imie Boga NieznanySztuka wojny dla kobiet artwak019 Bóg Wojnywojny religijne (2)więcej podobnych podstron