Galicki [Jozajtis]


Lech Galicki

JOZAJTIS

Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Jozajtis to mój wstyd. Jozajtis to moja miłość. Jozajtis to mój grzech. Zapytuję
siebie kiedy
się to wszystko zaczęło i nie pamiętam dnia ani godziny, wspominam natomiast
czar owej
chwili i paniczny strach przed tym co może się zdarzyć. Jozajtis. Zagadkowe
imię, a może
wcale nie imię tylko stan tajemnicy, której się oddałem.
Staliśmy przy murze i nagle usłyszałem szept. O, wiem że on jeszcze trwa, gdzieś
w przestrzeni
wszechświata i pulsuje lawirując między drobinami i grzmotami kosmicznego gruzu.
Zapytałem Jozajtis kim jest. Pytam Jozajtis dlaczego znalazłem się w centrum
zainteresowania
sił nieczystych, niebiańskiego śpiewu, zapachu potu, łez i perfum, a może wody
kolońskiej
i nie słyszę odpowiedzi.
W latach 1669-1696 pierwszy raz usłyszałem o zagadce Jozajtis. Niektórzy nie
chcieli
rozmawiać na ten temat, inni ogłosili rozpoczęcie wielkiej wyprawy w
poszukiwaniu Jozajtis.
Być może znaleźli tylko złudne tropy i naczynia, i skarby świadczące, że
zmierzają dobrą drogą.
Jozajtis dotyka tylko jednego człowieka i jest z nim do końca jego ziemskiego
życia. On o
tym wie, lecz nie rozumie dlaczego tak się dzieje i na czym to współbycie
polega. Drga mu
dusza, występują krwawe poty, róże pachną intensywnie, widzi ostrzej i głębiej,
a jednocześnie
smutek ogarnia go wielki. Widzi siebie to z góry, to z boku, żal mu marnej
figurki, a także
często ogarnia go pycha i dławią obawy. Słynny Egzekutor Larry stwierdził, że
Jozajtis jest
bezsensowną kompilacją hybryd podświadomości. A jednak... Jozajtis, czuję ciebie
i nie
wiem kim jesteś.
Rozdział pierwszy

Kim jesteś?
zapytał zbir spluwając pod moje nogi.
No, kim?
powtórzył
zbierając
ślinę do drugiego wystrzelenia brązowego świństwa, teraz
jak zmiarkowałem

prosto w
moją twarz. Zapewne myślał, że przyklęknę przed nim, zacznę prosić o litość, a
może zliżę
śmierdzące chińskim sosem plwociny i powiem: przepraszam. Stałem na środku sali
restauracyjnej
w kombinacie szybkich potraw Rojal i nie mogłem ze strachu odpluć w rewanżu, ani
strzelić mu w szczękę. Bałem się, w głowie mętlik, nogi wrosły w parkiet
błyszczący jak lakierki
Freda A. Dlaczego ja?
kołatało mi w obolałej z wrażenia czaszce.
Kim jesteś?
No
właśnie, kim jestem? Pewnie nikim, skoro zbir pluje na mnie i zaraz złamie mi
kość jarzmową.
Przyklęknąłem przed nim, poprosiłem o litość, zlizałem śmierdzące chińskim sosem
plwociny i powiedziałem:
Przepraszam.
No widzisz, szmata z ciebie

powiedział zbir

pedał, padlina i gówno. Nikt!
Tak, jestem nikt, zero, nul, łachmyta

piszczałem pokurczony.

Ty jesteś pan, więcej, ty panisko na dworze i wszędzie Senatorze przeogromny.
Zbir
wciągnął z wrażenia poliki aż gwizdnęło, odwrócił się do swoich towarzyszy i
ryknął:
Skąd
on to wie? Wyciągnął zza kamizelki kij golfowy i nuże okładać świtę. Oni
rozbiegli się po
kątach i błagali:
Oszczędź nas panoczku, my głupi, czytać nie umiemy, to i
skąd wiedzieć
mogliśmy, że on nie nasz. Senator wywinął młynka, wzleciał piruetem pod
kryształowy żyrandol
i rozpłynął się jak dym kopcący z naftowej lampy. Potem grom walnął w kombinat
szybkich potraw Rojal. Nie został kamień na kamieniu. Nie było zbira, nie było
jego czeredy,
nie było mnie.
Kim jesteś?
niosło echo. Nikim?
Nikim
potwierdziłem zza
kotary
dzielącej czasoprzestrzeń.
Sam chciałeś
poinformowało mnie chórem
zbiegowisko ciekawskich
karłów. To był już inny świat.
Łóżko wodne falowało jak wzburzone morze. Przeciągnąłem się, jak przebudzony
kocur.
Która godzina? Oby jeszcze pospać. Taki sen wart psa, a nie człowieka, psiakrew!
Wtuliłem
się w chlupoczące wybrzuszenia, oczy zaszły mi mgłą. Nagle coś zatrzeszczało,
zakołysało i
jak katapulta wyrzuciło mnie w przestrzeń kosmicznych bzdur.
Kim jesteś?

zapytał zbir
spluwając pod moje nogi. No właśnie, kim jestem?
Rozdział drugi
Zza lasu dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. Był 26 dzień kwietnia owego
roku. To
ważna informacja. Za kilka dni zapomniałbym, że właśnie tego dnia napisałem
kilkadziesiąt
zdań, i że był kwiecień, a zza Lasu Arkońskiego dochodziły pomruki nadchodzącej
burzy. A
tak
wszystko jasne.
Nie wierzę w UFO
powiedziała pani Alga, były członek
zarządu
Towarzystwa Parapsychologicznego w Czelabińsku.
To tylko zwidy i ewentualnie
zjawiska
wywołane podczas medytacji metasylwiańskich
dodała. Alga Iwanowna medytowała
trzy
razy dziennie, zawsze po wypiciu ćwiartki wywaru z guana i jeżeli chciała
wytłumaczyć pojawianie
się dziwnych obiektów, czy też łun na niebie, twierdziła, iż są to produkty
uboczne
medytacyjnego transu.
Ja także nie wierzę w UFO, bo to nie kwestia wiary, ale
owszem
widywałem ich dziesiątki
rzekłem od niechcenia.
Jakże to, pan widział?

wykrztusiła
Alga Iwanowna Łypiasta znieruchomiawszy w rozkroku.
Oczywiście, tak jak panią

potwierdziłem

ale opowiem
być może
innym razem, bo zza lasu dochodzą pomruki
nadchodzącej
burzy i zaraz lunie deszcz.
Ależ proszę
załkała Łypiasta.
Przykro mi

odpowiedziałem
stanowczo i uchyliłem kapelusza.
Szedłem powoli. Funkcjonariusze straży miejskiej uwijali się w gąszczu
samochodów i
wypisywali mandaty za złe parkowanie. Z oddali dochodziły krzyki bitych przez
palanciarzy
spacerowiczów. To słynna od dawna grupa Stefana zwana Stefany. Najczęściej młode
zbiry
tłukły wyelegantowanych ludzi pracy w soboty i niedziele. W od-dali
rozpościerały skrzydła
orły z Pomnika Czynu Polaków.
Zostanie pan ukarany
krzyczał w biegu
funkcjonariusz

właścicielu psa, który zrobił kupę w miejscu publicznym! Spojrzałem,
rzeczywiście mój
przyjaciel był wyraźnie odprężony. Zareagowałem błyskawicznie.
Pan o sprawach
przyziemnych,
a nad nami UFO
krzyknąłem rozentuzjazmowany. Strażnik miejski nuże szukać
latającego talerza, a ja myk i już mnie razem z psem nie było. Usłyszałem
jeszcze pomruki
nadchodzącej zza lasu burzy. Następnego dnia lokalne przedpołudniówki pisały o
tajemniczych
zjawiskach nad Szczecinem. Ja tam w UFO nie wierzę, bo je widziałem. Wierzy w
nie
strażnik miejski, który opowiadał o swym Bliskim Spotkaniu z zielonymi ludzikami
w miejscowej
telewizji "Siódemka" oraz Alga Iwanowna Łypiasta, albowiem naonczas medytowała i

jak twierdzi
wydzieliła nieziemskie opary. W popołudniówkach lokalnych o
zdarzeniu nie
wspomniano słowem. Prasa jak zwykle manipuluje rzeczywistością. Znowu idzie
burza.
Rozdział trzeci
Świeciło słońce i ptaki świergoliły, gdy Marcysia znalazła na alei dziwny kamyk.
Natychmiast
splunęła na rękaw moherowego sweterka i sumiennie przetarła swój nowy skarb. Bo
Marcysia nałogowo zbierała kolorowe szkiełka, krzemienie, skamieniałe guana,
kapsle, pojemniki
po wazelinie. W chatynce na rogu ulic Wyspiańskiego i Wesołej, na poddaszu
leżały
całe stosy skarbów, a wśród nich szkielet Ginevry z rodu Orsinich w oryginalnym
kufrze.
Drewniane schody trzeszczały jak trzcina po upale. Dziewczyna przycupnęła na
zydlu, jeszcze
raz zdmuchnęła kurz z kamienia i oniemiała... Pośród szklistych i napęczniałych
wzgórków
skamieliny widniał wypalony, niczym laserem, albo kto wie czym, napis: Jozajtis.

Kim jesteś?

usłyszała gdzieś w swoim wnętrzu, w trzewiach, a i w bruzdach mózgu.
Ja
Marcysia,
ja tak jak tutaj stoję cała Marcysia. Nic więcej.
Oddaj co nie twoje, znajdo!

krzyknął
głos wewnętrzny
A co nie moje?
zapytała.
Kamień!
A komu go oddać?

Szukaj!
Marcysia dobrze pamiętała, że jeszcze kilka miesięcy temu w kombinacie szybkich
potraw
Rojal odnotowano nadprzyrodzone sytuacje i widziano tam karzełków bardzo
osobliwych, a
jej ciocia Alga Iwanowna Łypiasta, znająca różne dziwy, ostrzegała Marcysię
przed nimi i
krzyczała:
Nie waż się zadawać z lichem! Włożyła dziwny kamyk z tajemniczym
napisem
do biesagi i ruszyła przed siebie. Czuła, że jej wejście w wiek dojrzały nie
będzie zwykłe,
mało oryginalne i ciche. Pochodziła przecież z Sakumpakumckich, starego rodu
magów, parapsychologów
i kręgarzy błotnych. A to zobowiązuje.
Rozdział czwarty
Za murami miejskimi Szczecina znajdowała się Brama Młyńska, a za nią plac, na
którym
wykonywano wyroki śmierci. W XVII wieku dokładnie w tym miejscu płonęły na
stosach
kobiety oskarżone o uprawianie czarów.
Dokument notariusza nr 153
"W wyniku nadesłanych akt przez sędziego nadwornego przeciwko Sydonii Borck
uznajemy
jako sędziowie i ławnicy za słuszne, że Sydonia Borck, pomimo iż przyznała się
do winy,
a potem w całości zaprzeczyła, co zmusiło sędziego do zastosowania ostrych
tortur w
większym wymiarze, w czasie których przyznała się ponownie do dokonywania czarów
oraz
doprowadzenia osób do śmierci. Z tego powodu została skazana na ścięcie toporem,
a następnie
jej ciało spalono na stosie (...). Wszystko zgodne z prawem..."
19 sierpnia 1620 roku, na tak zwanym Kruczym Kamieniu kat ściął głowę liczącej
80 lat
Sydonii, następnie spalono jej zwłoki, popiół zaś rozrzucono po pobliskich
polach. Nie spalono
jej żywcem, gdyż była szlachcianką.
Niedaleko od miejsca kaźni Sydonii von Borck znajduje się obecnie Muzeum
Narodowe1,
a w nim wśród wielu eksponatów
dziwne to doprawdy
jej niezwykły portret,
autorstwa
anonimowego malarza. Zaskakuje nie tylko lokalizacja podobizny pozbawionej życia
tak
dawno i tak blisko "czarownicy", lecz przede wszystkim kompozycja obrazu: dwie
postacie
Sydonii von Borck zastygłe na jednym portrecie olejnym z XVII wieku. W centrum,
na pierwszym
planie, Sydonia młoda, piękna, o wyrazistym spojrzeniu. Ubrana gustownie i
bogato. Za
nią, jak cień, ta sama Sydonia
stara, zmęczona, zniszczona tragicznymi
doświadczeniami.
Dwa oblicza tej samej kobiety. Dlaczego właśnie tak przedziwne i zapewne okrutne
było zamierzenie
nieznanego mistrza pędzla lub jego zleceniodawcy?
Z przesłuchania
Sydonia: "Widzicie przed sobą starą kobietę oszukaną przez bliźnich, krewnych i
przez
nich oskarżoną o władzę nieziemską. Mnie nawet ludzkiej mocy brakowało, by
przeciwko
niesprawiedliwościom krewnych moich na majątek dybiących stanąć (...). Kuzyn mój
Jobst,
książęcy radca, znalazł sposób pozbycia się mnie (...) Sędziowie, co książę
odchodzący bezpotomnie
chce usłyszeć od swojego doradcy, jaką pociechę? Że nie jego niemoc spowoduje
wygaśnięcie rodu Gryfitów, lecz czary Sydonii, która ród przeklęła, bo Gryfita
nie wziął jej za
żonę".
Sydonia von Borck urodziła się w roku 1540. Pochodziła z szacownego
słowiańskiego,
pomorskiego rodu Borków, który z latami uległ germanizacji. Jego protoplastą był
kasztelan
kołobrzeski Borko. Ojciec Sydonii, Otto von Borck, pan na zamku w Strzmielu
zwanym Wilczym
Gniazdem i jego żona Anna mieli jeszcze syna Ulricha
i córkę Dorotę, jednak właśnie ją, być może dlatego, że była najmłodsza,
najpiękniejsza i bardzo
inteligentna, rozpieszczano wyjątkowo.
1 Przy ulicy Staromłyńskiej 27.
Niestety, Anna szybko opuściła ten świat. Sydonia, kobieta o wyjątkowych
aspiracjach,
ambitna i dobrze na miarę owych czasów wykształcona, nie przyjmowała oświadczyn
licznych
wielbicieli i marzyła o wyjściu za księcia.
Dostała się na dwór księcia Filipa I w Wołogoszczy. Tam poznała i zakochała się
z wzajemnością
w najpiękniejszym, najprzystojniejszym z synów księcia, Erneście Ludwiku, który
przyrzekł jej wierność, małżeństwo i mi-łość do końca życia. Rodzina Ernesta
czyniła jednak
wszystko, co możliwe, aby nie doszło do mezaliansu. Ku rozpaczy Sydonii jej
ukochany pojął
w roku 1577 za żonę Zofię Jadwigę, córkę księcia brunszwickiego. To był dla niej
cios na
miarę życiowego kataklizmu. Upokorzona, dotknięta do głębi, oszukana w swym
wielkim
uczuciu, Sydonia opuściła dwór wołogoski, rzucając, jak później mówiła
rozpowszechniana
intencjonalnie plotka, klątwę na ród Gryfitów: pół wieku nie przeminie, a liczna
naonczas
dynastia bezpotomnie wygaśnie.
Fakty historyczne
W roku 1592 umiera ukochany Sydonii, Ernest Ludwik; w 1600
Jan Fryderyk,
książę
szczeciński, w 1603
Barnim XII, następca Jana Fryderyka, w 1605
Kazimierz
IX, w 1606

Bogusław XIII, w 1617
Jerzy III, w 1618
Filip II, w 1620
Franciszek I.
Ostatni z rodu
Gryfitów umarł bezpotomnie w roku 1637. Wraz z nim zakończyło swój byt całe
państwo
zachodniopomorskie.
Po śmierci ojca (1568 r.) od żyjącej do tej pory w dostatku Sydonii fortuna
odwróciła się.
Ulrich okazał się samolubnym człowiekiem, któremu siostra była zawadą
robił
wszystko,
aby nie otrzymała należnego jej spadku po rodzicach. Podobnie czynili później
inni krewni.
Brat zmarłego ojca
dworzanin księcia szczecińskiego Filipa II
za jego
wsparciem i wbrew
sprawiedliwości pozbawił osamotnioną kobietę ojcowskich majątków. Rozpowszech-
niał
także plotkę o rzuconej przez nią klątwie.
Mijają lata. Nieszczęście i coraz większa liczba wrogów idą za Sydonią jak cień.
Ogień
niszczy domy, w których mieszkała, przepada w płomieniach jej skromny dobytek,
zostaje
pobita... Piękna i łagodna kiedyś kobieta staje się agresywna. Często, z
rozmaitych powodów
uczestniczy w procesach. Wyłania się jej drugie, stare i udręczone oblicze z
portretu.
W roku 1604 książę Bogusław XIII nakazuje zamknąć Sydonię von Borck,
podejrzewaną o
czary i zmowę z szatanem, w klasztorze żeńskim w Marianowie koło Stargardu.
"Czarownicę"
przepełnia świadomość, że jej życie nie udało się. Czyta Biblię, modlitewniki,
księgi z
zakresu fitoterapii. Zna tajemnice ziół i często pomaga chorym. Mimo że jest
głęboko wierzącą
katoliczką, nie godzi się na pozostanie w klasztorze. Dochodzi do konfliktów
między nią a
przeoryszą. Zaskakująco wzrasta liczba jej nieprzyjaciół. Są wszędzie. W
najbliższym otoczeniu.
Wśród krewnych. Na dworze książęcym w Szczecinie. Gdy Sydonia próbuje uciec z
Marianowa,
aby złożyć skargę przed księciem, trafia do aresztu, oskarżona o
niepoczytalność.
Potem
o czary i spowodowanie śmierci kilku osób. W malignie mówi podobno o
bliskiej
śmierci swych wrogów, między innymi Jerzego III i Filipa II. Gdy ta
przepowiednia sprawdziła
się, wielce wystraszony książę Franciszek I wytoczył bardzo starej już kobiecie
proces,
wierząc, że uratuje tym sposobem ród Gryfitów od wymarcia. Sydonię von Borck
najpierw
uwięziono, a potem przeprowadzono liczne badania z wymyślnymi torturami.
Narzędzia tortur
Śruby do przykręcania palców, nóg, sznury, obcęgi. Hiszpańskie buty: dwie
żelazne płytki
przykręcane śrubami do piszczeli, aż do zgniecenia kości nóg. Stosowana na
Pomorzu, nakładana
na głowę czapa, którą stopniowo ściskano...
"Wówczas przystąpił do niej kat z pomocnikiem, zdjął z niej płaszcz i suknię,
związał na
plecach i tylko w koszuli posadził na rzemionach (...). Gdy Sydonię przywiązano
sznurami,
nogi włożono w dyby i ześrubowano je, czytano artykuł po artykule, a ona
przyznała się do
wszystkiego".
Przesłuchanie
Sydonia: "Sędziowie, a teraz dajcie mi umrzeć. Jestem stara, zmęczona. Moje
życie nie
było mniej godziwe od innych, a o tyle gorsze, że dłuższe i dłuższa w nim była
samotność
moja, bezsilność wobec tych, którym uprzykrzyło się patrzeć na mnie. Pozwólcie
mi już
umrzeć. Niczego bardziej nie pragnę jak śmierci" 2.
Przed egzekucją, w nocy, przyszedł ukradkiem do celi Sydonii von Borck przejęty
strachem
książę Franciszek I. Ponoć błagał, aby odwołała swą klątwę, on zaś daruje jej
wolność i
życie. Na nic to się nie zdało. Sydonia milczała. Po kilku miesiącach "pan życia
i śmierci"
skazanej zakończył swój żywot.
2 Wykorzystano fragmenty cytatów z książki Bogdana Frankiewicza pt. "Sydonia".
Szczecin 1986, Wyd. "Glob". Akta
procesu Sydonii znajdują się w Archiwum Państwowym w Szczecinie.
Rozdział piąty
Zdarzyło się to niemalże w centrum Szczecina. W środę, 23 kwietnia 1986 roku,
małżonkowie
G. postanowili uciąć sobie drzemkę. Mieszkali sami, w jednym pokoju. Leżeli
osobno,
na tapczanach. I właśnie około godziny dwudziestej, a może trochę wcześniej, w
ich domu
zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Tak niezwykłe, że już po pewnym czasie, gdy
opowiadali o
tym, co ich spotkało, przeżywali to tak, jakby cień nieznanego zjawiska dotknął
ich przed
chwilą.
Telewizor był włączony. Cz. G. obudziła się i odruchowo spojrzała na ekran.
Obraz zaczął
skakać, stał się czarny. I nagle...
Mówi Cz. G.:
Nie pamiętam ich oczu, tylko kształt twarzy. Wiem, że wpatrywali
się we
mnie. To były dwie jednakowe istoty w ciemnostalowych ubiorach. W mojej pamięci
ich rysopis
rozmywa się jak we mgle: zarys głowy, nóg, tułowia. W pierwszej chwili
wystraszyłam
się bardzo i krzyknęłam panicznie do męża: kogoś ty wpuścił! On się obudził i
odpowiedział,
że nikogo nie wpuszczał do mieszkania. Wtedy, nie wiem jak to się stało, jedna z
tych istot
znalazła się obok niego.
M. G.:
Byłem zdziwiony, że żona krzyczy. Podniosłem głowę i zobaczyłem te dwie
stojące
postacie. Jedna obok drugiej. Gdy tylko powiedziałem, że nikogo nie wpuściłem,
ktoś
obok mnie usiadł. Czy to coś było materialne? Nie wiem. Ta istota była
trójwymiarowa, jak
człowiek. No może dokładniej
to było jak cień. Nie czułem drgnięcia tapczanu,
ani żadnego
ciepła. Tylko głowa zaczęła mi drętwieć. Nie słyszałem głosu, a słyszałem, że to
coś mówi do
mnie. Potrzebna im była ziemska kobieta.
Cz. G.:
Czułam ucisk w głowie. I była jeszcze rozmowa bez słów. Pamiętam,
powiedzieli,
że nie są z Ziemi. Może inaczej, ale sens był ten. Słyszałam: zmieni się
Kalendarz i Czas.
To pamiętam doskonale. Słyszałam: potrzebna jest kobieta ziemska do reprodukcji
ludzi.
Zgodziłam się, wiem to, powiedziałam: tak. Wówczas gdzieś we mnie zabrzmiało
dziwne
słowo: Jozajtis.

Dlaczego powiedziała pani: tak? Czy była możliwość powiedzenia: nie?
Cz. G.:
A skąd ja mam wiedzieć? Nie wiem, nie wiem! Tajemnicze istoty nagle
znikły.
Małżeństwo G. nie pamięta w jaki sposób. Po prostu jak cień niknie, gdy światło
gaśnie.
Cz. G.:
Nie, żadnego niepokoju, lęku nie czułam. Wręcz przeciwnie, byłam
zadowolona,
nawet szczęśliwa. Zaczęłam się ubierać.
M. G.:
Pytam żonę, dokąd idzie. Odpowiada, że czekają na nią. Założyła kurtkę,
a do torebki
schowała karton papierosów. Wtedy powiedziałem:
Sama nie pójdziesz, ja idę z
tobą.
Kurtkę z szafy wyjmuję i wychodzimy.
Wówczas zauważyli, że za oknem ląduje jakaś bryła, kula czerwonego światła
wysyłająca
promienie niezwykłe. Zagrzmiało. Wyszli przed dom.
M. G.:
Staliśmy przed domem i ja już nie do żony, lecz do tej kuli krzyczałem,
żeby zabierali
nas razem, bo żony samej nie puszczę.
Małżonkowie G. twierdzą, że M. G. został uderzony w pierś potężnym snopem
światła.
Nogi się pod nim ugięły, słabość go wielka ogarnęła i upadł na ziemię. Wrócili
oboje do
mieszkania. On oszołomiony.
M. G.:
Usiadłem na krześle, zaraz przy oknie, odsłoniłem firankę i wygrażałem
im i wymyślałem
od najgorszych, że po co tu do nas akurat przylecieli, czy nie mieli gdzie,
tylko do
nas. I znowu poczułem mocne uderzenie. Upadłem.
Mówią, że przez całe wspólne życie nie wyznali sobie tyle miłości co wtedy. To
pamiętają
dobrze. M. G. jest marynarzem, pływa w dalekie rejsy i zawsze mieli mało czasu
dla siebie.
Światło uniosło się wyżej, ale nadal wisiało nad ziemią. Wtedy z M. G. stało się
coś dziwnego.
To coś kazało mu wyjść z domu i zobaczyć z bliska świetliste zjawisko. Wybiegł
na
ulicę. Żona chciała iść z nim, ale nie mogła się ruszyć z miejsca. Zemdlała.
Ocknęła się, gdy
mąż wrócił.
M. G.:
Poszedłem ich szukać, ponieważ czułem, że muszę to zrobić. Na ulicy,
nad ulicą

ani śladu. Spotkałem starszą kobietę i pytam, czy coś widziała. A ona
powiedziała: tu nic
nie ma. Wróciłem do domu. Żona leżała na tapczanie i powiedziała, że w domu ktoś
jest.
Uspokoiłem ją, przytuliłem i zasnęliśmy.
Rano, w czwartek 24 kwietnia, obudzili się z potwornym bólem głowy. Byli
ogarnięci panicznym,
trudnym do określenia lękiem. Łzy płynęły im z oczu jak woda z kranu. M. G.
zauważył,
że niezawodny do tej pory japoński zegarek automatic, który miał na ręku,
spóźniał
się aż piętnaście minut. Ból głowy i lęk towarzyszyły im uparcie trzy dni.
Ustąpiły nagle, jednocześnie
u obojga małżonków. M. G. chciał iść do lekarza. Jednak za kilka dni miał
wypływać
w morze i obawiał się, że zamiast na statek trafi do psychiatry. Sąsiadka,
której to
wszystko opowiedzieli, też mówiła: do psychiatry idźcie, bo to tylkow głowie być
mogło, a
nie na ziemi. Pisał więc M. G. z morza do żony: zapomnij, nie dręcz się. To
tylko cień. I aż
Cień.
Rozdział szósty
Dwa autobusy wiozące pielgrzymkę rodzin po zamordowanych suną po zasnutej mgłą
drodze.
Siąpi deszcz i topi resztki śniegu. Dookoła rozciąga się las i bagna
niezmierzone. Tam
cienie przeszłości krzyczą po nocach. Bagna straszą nieprzystępnością, a las
jest inny niż polskie
lasy. Obrośnięte białymi brodami mchu sosny pną się w górę, pełno wśród nich
drzew
powalonych, o które nie upomni się nikt oprócz ziemi.
Syn:
Ojciec mój był funkcjonariuszem polskiej Policji Państwowej. We wrześniu
1939
roku opuścił rodzinne miasto i wraz z kilkunastoma policjantami udał się na
wschód, skąd
przyszła pocztówka z adresem nadawcy: Kalininskaja Obłast, gorod Ostaszków,
pocztowyj
jaszczik nr 8.
W połowie drogi między Moskwą a Leningradem (Sankt Petersburg) na północny
zachód
od Kalinina (Twer), nad jeziorem Seliger leży niewielkie miasto Ostaszków.
Mieszkaniec Ostaszkowa:
"(...) Na przełomie września i października 1939 roku
do
Ostaszkowa zaczęły nadchodzić transporty z polskimi jeńcami wojennymi.
Prowadzono ich
przez miasto w szyku, ulicą Włodarską wprost do Niłowskiej przystani, gdzie
czekał na nich
parowiec Maksym Gorki wraz z dwoma drewnianymi barkami, które mogły zabrać na
pokład
od 500
600 osób. Poza tym Maksym Gorki mógł wziąć do kajut i na pokład sporą
grupę
ludzi. Stąd płynęli wprost do klasztoru Niłowa Pustyń. (...) Tak więc przystań
Niłowska stała się
pierwszym etapem tragedii, przez którą przeszli polscy jeńcy wojenni skierowani
do obozu w
Ostaszkowie. Szli przez miasto bardzo dumni, godni swego narodu, w pełnym
mundurowaniu.
Szczególnie pięknie wyglądali oficerowie. Naramienniki na ich mundurach podobne
były
do noszonych w naszej armii carskiej. Poza tym obwieszeni byli akselbantami.
Pamiętam też
wspaniałe obuwie. Buty były tak wyczyszczone, że aż lśniły. Widać było, że nie
czują się jeńcami
wojennymi. Byli wyjątkowo dumni (...)".
Ze źródła: "W pobliżu Ostaszkowa, na wyspie, w zabudowaniach klasztoru Niłowa
Pustyń,
znajdował się jeden z największych liczebnie, liczący bowiem około 6,5 tysiąca
uwięzionych

obóz polskich jeńców wojennych. Do ostaszkowskiego obozu trafiło około 400
oficerów Wojska Polskiego, wszyscy wzięci do niewoli żołnierze Korpusu Ochrony
Pogranicza,
żandarmeria wojskowa, członkowie wojskowej służby sądowniczej, kilkudziesięciu
księży
oraz kilka tysięcy policjantów i podoficerów służby liniowej".
Przyjechało 65 osób ze Szczecina, z Wrocławia, Warszawy, Bydgoszczy i Poznania.
To
krewni zamordowanych. Żony, wnuki, synowie i ksiądz, co pielgrzymkę na duchu
podtrzymuje.
Naczelnik zarządu do spraw jeńców wojennych NKWD ZSRR, towarzysz major
Soprunienko,
podpisał listę śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, tak jak wiele innych list,
zapewne rutynowo
i z poczuciem dobrze spełnionego zadania. I zupełnie nie miał pojęcia, ani także
chęci
na filozoficzne rozważania, że oto staje się współwykonawcą zbrodni przeciw
ludzkości,
mordu na jeńcach wojennych, zagłady niewinnych ludzi: synów, mężów, ojców,
braci. A tym
bardziej nie interesowało go kompletnie to, iż rozkazał zabić Andrzeja,
policjanta
jednego z
wielu.
Syn Andrzeja, Eugeniusz, dostał po wielu latach niepewności kserokopie tejże
listy śmierci
z 7 kwietnia 1940 roku, znalazł na niej dane swojego ojca, a nazwisk było razem
sto, i teraz
już wie: kto, gdzie i kiedy sprawił, że on i jego rodzeństwo nagle stali się
sierotami. Chociaż
czy wie to wszystko na pewno? Kartka od ojca przyszła z Ostaszkowa, lista
śmierci z 7
kwietnia 1940 roku, pozycja 6, podpis
towarzysz major Soprunienko... I nic
więcej! Nie zna
twarzy mordercy, nie wie czy Andrzej, ojciec jego, miał świadomość, iż zostanie
zamordowany,
czy miał ostatnie życzenie, czy bał się, płakał, czy był dumny, jak ci, których
widział Rosjanin,
mieszkaniec Ostaszkowa i do chwili otrzymania strzału w potylicę nosił dumnie
podniesioną
głowę? Teraz przypuszcza tylko, że jest on wśród ekshumowanych w Miednoje.
Domyśla się. Mgła niepewności mroczy już tyle lat.
Jedzie więc Eugeniusz na miejsce więzienia i kaźni ojca swego, z pielgrzymką
organizowaną
przez Rodzinę Katyńską. To pierwsza pielgrzymka do Ostaszkowa, Tweru i Miednoje.
Pielgrzymi mają ze sobą znicze, tabliczki nagrobne, kwiaty i łez konchy, i
przeczuć rozmaitych
naręcza całe.
Eugeniusz:
Poprosiliśmy kierowcę i on pojechał drogą przez stary Ostaszków.
Tak więc
widzieliśmy stację kolejową, a obok stare, drewniane budynki. Tutaj ich
przywieźli. Stąd szli
do portu, i my tam byliśmy. Szybkim, nowoczesnym statkiem przewieziono nas na
wyspę. Pół
godziny to trwało.
I na wyspie, gdzie więziono 6,5 tysiąca przyszłych ofiar, 65 pielgrzymów
ogarnęło pierwsze
łkanie. Stali na grobli, którą własnoręcznie usypali polscy jeńcy wojenni. Szli
przez bramę,
która ich synów, mężów, braci przyjęła i wydała nie rodzicom, nie żonom, nie
siostrom i
braciom, lecz bagnistej ziemi zamglonej. Stanęli na klasztornym podwórzu, z
lewej strony
stara cerkiew, a z prawej strony zabudowania klasztorne, w nich zaś małe cele 3-
4 metry kwadratowe
powierzchni każda. Niektóre mniejsze, niektóre większe. W oknach ani szyb, ani
ram. Po drzwiach otwór tylko pozostał i wiatr w nim hula na przestrzał. Tak samo
było wtedy.
Oprócz tego w tych budynkach były piwnice
lochy o głębokości około 5 metrów. W
tych
lochach też ich trzymano.
Eugeniusz:
Zastanawialiśmy się wszyscy: jak oni tam przetrzymali zimę z 1939
na 1940
rok? Przecież nawet na Wigilię nie dostali garstki słomy pod głowę, bo nie to im
było przeznaczone.
Przez te pół roku czekania na egzekucję wielu cierpiało z głodu i zimna, wielu
chorowało
na tyfus, a przede wszystkim bardzo wielu na czerwonkę pomarło. Rosjanin, ten
miejscowy,
który widział idących dumie Polaków, co to buty mieli jak lustro wyczyszczone,
mówi także,
iż na cmentarzyku, co to w gruncie rzeczy żadnym cmentarzykiem nie był, bo
nikogo tu wcześniej
ani później nie chowano
zakopywano duże trumny a w nich wielu jeńców.
Trzeba
by
odkryć ziemię i zobaczyć na co pomarli, czy represji nie było
sugeruje. A
gdzie ten cmentarz?
Eugeniusz:
Tam jest tylko duże zapadlisko porośnięte krzakami, trawą,
chaszczami. I to
ma być cmentarz polskich jeńców wojennych?
A z tej wyspy ucieczki nie było. Oni o tym wiedzieli. W te pocztówki, które
rodziny dostały
wpisana została tragedia i można się było doczytać, że nie mają żadnej nadziei
na powrót.
Aby ich upokorzyć i sponiewierać, to jeszcze im wszystkim czapki zabrano, tak
jak nadzieję.
Eugeniusz:
Weszliśmy przez główną bramę na podwórze i zobaczyliśmy istny obraz
nędzy
i rozpaczy. Remontują co prawda klasztor, powoli to idzie, ale znikną te
wszystkie ślady,
które można by było jeszcze chyba znaleźć. Znikną napisy i wyryte na ścianach
ostatnie ich
marzenia pewnie. W klasztorze chcieliśmy odprawić mszę, ale pop, który się nim
opiekuje,
nie wyraził na to zgody. Nie mogliśmy tego uczynić nawet na przyległych
schodach. Odprawiliśmy
więc mszę przy głównej bramie. Czuliśmy, że oni są tutaj. Była więc polska
bandera
z orłem w koronie i krzyże dwa: jeden z Wrocławia, drugi ze Szczecina. Ten
szczeciński
krzyż ma już swoją historię, bo w Katyniu był dwa razy, teraz w Ostaszkowie i
Miednoje, a
potem do Starobielska i Charkowa pojechał męczenników nawiedzać. Niedaleko rósł
dąb,
biedny taki, wysoki, ale gałęzie miał połamane niemiłosiernie. I wszystkich do
tego dębu
dziwnie coś prowadziło. Może oni tam stali, bo wiedzieli zdumieni, że to ich
pierwszy apel
poległych tutaj. Przybiliśmy do drzewa tabliczki nagrobne, pęki kwiatów
złożyliśmy, zapaliliśmy
znicze. I płonęły płomieniami gorącymi, a my modliliśmy się.
Na spotkaniu z merem miasta Ostaszków, pielgrzymi zwrócili się z prośbą, aby
zezwolono
postawić krzyż na cmentarzu
zapadlisku w ostaszkowskim obozie.
Tak,
oczywiście, można
krzyż postawić
powiedział mer.
Tylko nie wiadomo dokładnie gdzie ten
cmentarz jest.
I każdy miejscowy, a niewielu ich było, powtarzał jedno zdanie, jakby na pamięć
wyuczone:
tego być nie powinno i nam jest przykro.
Byli z nimi na wyspie Rosjanie. Była przewodnicząca, która wsiadła na statek,
popłynęła z
pielgrzymką i szybko wróciła na swoje stare szlaki. Redaktor był także. Osobnik
bardzo
dziwny. Przedstawiał się, ale nazwisko wyszło im z głowy. Korowiow chyba. A może
trochę
inaczej.
Eugeniusz:
Stałem za tym redaktorem i on mnie nie widział. Z kieszeni jego
kożucha
wystawał opasły, czerwony notes. W pewnej chwili podszedł redaktor do popa i
ostrym tonem
zapytał go o nazwisko. A ten pop dosłownie zesztywniał i pokornym, cichym głosem
powiedział
co trzeba. Redaktor zapisał jeszcze dane pomocnika popa i pozwolił swoim
struchlałym
rozmówcom odejść. I odwraca się ten redaktor, spogląda na mnie i peszy się na
moment. A ja
do niego podszedłem, bo stało się ze mną coś dziwnego, gdy widziałem to wszystko
i mówię:

Przyjechałem ze Szczecina. Jestem sierotą. Tu zabiliście mojego ojca.
Internowaliście i zamordowaliście.
A redaktor, Korowiow chyba, spochmurniał i powiedział:
Eto Stalin.
Z wyspy do miasta Ostaszków płynęli w ciszy. Nagle zabuczała syrena statkowa.
Przeszyła
mroczny nastrój i podniosłym go uczyniła na kilka minut. To był gest kapitana.
Ze źródła (głos Rosjanina):
"Na przełomie marca i kwietnia 1940 roku, gdy
stopniały
śniegi, a lód na jeziorze był czysty, niewielkimi grupami, takimi, które mogły
przejść po lodzie
zachowując odpowiednią odległość, szły oddziały jeńców do tego oto miejsca.
Znajdowała
się tu bocznica kolejowa, którą do dzisiaj nazywają tupik. Transportowano stąd
ziarno
dla potrzeb Armii Czerwonej. Jeńców ładowano do wagonów towarowych, tzw.
cielętników i
wywożono. Nie mówiono nam dokąd ich wywożą. Ale wiadomo było, że jadą na zachód,
nie
pamiętam czy to był obwód smoleński, czy inny, ale na pewno w kierunku
zachodnim.
Pytanie:
Czy konwojenci mogli nie wiedzieć co się stało z jeńcami?
Rosjanin:
Zapewne. Mogli nie wiedzieć. Jak mi Bóg miły, ja nie słyszałem, nic
nie widziałem.
Pytanie:
To znaczy, że operacja ta była wyjątkowo dobrze zakonspirowana?
Rosjanin:
Wygląda na to, że tak. I nie wszyscy o tym wiedzieli. Dopiero teraz
po latach z
przykrością dowiadujemy się o tej tragedii3.
Wiadomo jednak, iż jeńców Ostaszkowa wyładowano w Kalininie (Twer) i zawieziono
do
budynku NKWD, gdzie ostatni raz sprawdzono ich personalia i następnie
zamordowano
strzałem w tył głowy. Zwłoki zakopano w oddalonym o 30 kilometrów Miednoje, na
terenie
leśnym zarezerwowanym wyłącznie dla NKWD.
Twer-Kalinin. Miasto duże
ponad 400 tysięcy mieszkańców. Autobus toczy się po
łbach
brukowych, a pielgrzymi mówią o wszystkim, nawet o głupstwach, byle oderwać się
od ponurych
myśli. Rozmawiają pięć, dziesięć minut i spokój, i cisza zapada jak makiem
zasiał. Jeszcze
wczoraj wielu z nich wysłało z Ostaszkowa do Polski kartki pocztowe. Tak jak
przed ponad
pięćdziesięciu laty uczynił to ich syn, mąż, ojciec, brat. Oczy smutne, twarze
smutne,
oczy zamglone.
Eugeniusz:
W dawnej siedzibie NKWD mieści się teraz Akademia Medyczna. Jest
tam
nawet tabliczka głosząca, iż NKWD, a potem KGB prowadziły tutaj swoją
działalność. Pod tą
tablicą zapaliliśmy znicze. Dużo zniczy. A studenci medycyny wychodzili z
budynku i w
3 Wykorzystano fragmenty ścieżki dźwiękowej z filmu "Ostaszków" (Źródło).
oknach wystawali zdumieni. Wtedy wytłumaczyliśmy kim jesteśmy.
Tu ich
zamordowali,
sześć i pół tysiąca ludzi
tak zakończyliśmy. Wtedy oczy zrobiły się im duże
jak koła ze
zdziwienia, bo zbyt młodzi byli na to aby wiedzieć, a obraz zbrodni przecież we
krwi nie płynie.
Nie ulega wątpliwości, że jeńców przesłuchano w dużej sali, sprawdzono ich
tożsamość,
sprowadzono do wytłumionej drzewem i czymś tam jeszcze piwnicy, a także włączono
wentylatory,
żeby ich huk zagłuszył trzask wystrzałów. I tam, w piwnicznym pomieszczeniu było
niskie wejście, każdy z jeńców był skuty i wchodząc musiał pochylić głowę, a
zbrodniarz w
tym samym momencie strzelał w tył tej głowy, omotanej na dodatek, jak mówi
polski prokurator,
płaszczem, aby krew nie tryskała i rąk strzelającemu nie brudziła.
Pielgrzymi chodzą po kilkupiętrowym budynku Akademii Medycznej, dawnej siedzibie
NKWD i KGB, szukają miejsca kaźni i błąkają się jak we mgle. Nie ma nikogo kto
by wiedział
gdzie to było. Przyjechało
co prawda
trzech oficjalnych przedstawicieli
merostwa.
Uprzejmi byli. Grzeczni. Powiedzieli w rektoracie, że jest pielgrzymka, oni to
nazywali cały
czas
wycieczka, która przyszła, bo tu jej uczestników
wielu krewnych
zastrzelono. I pielgrzymka

wycieczka szukała po całym budynku miejsca zbrodni. Przez swą niewiedzę
wchodziła
do sal laboratoryjnych i cofała się układnie. Jednak wszyscy byli grzeczni i
nikt nie powiedział
złego słowa.
Eugeniusz:
I wtedy pojawił się jakiś człowiek. Nie wiadomo skąd. Powiedział:
tymi
głównymi schodami chodziło naczalstwo, chodźcie, ja wam pokażę, wasi krewni byli
trzymani
na strychu przez dzień cały, a w nocy ich mordowano. Schodzili tymi oto wąskimi
schodami
z poręczami żelaznymi. On mówi: tędy, tędy, tędy... Patrzymy zaaferowani
dookoła, o coś
chcemy zapytać przewodnika uczciwego, a jego nie ma. Jakby we mgle się
rozpłynął. Jak
duch, cień, albo człowiek przestraszony.
Byli sami i czuli, że to musiało się stać właśnie tutaj. I ponownie jak na
wyspie szloch i
płacz rozległ się wielki. I zeszli na dół, do tych piwnic, tymi schodami. Widzą:
oto mały
przedsionek, z lewej strony drzwi zamknięte na wielką, nową kłódkę. I nie
znaleźli nikogo kto
by miał klucz do niej. Odpowiedzi tylko wyłuskali od miejscowych niezdarne: my
nie znajem.
Albo: to było przebudowywane już pięć razy. Nie wiadomo.
Eugeniusz:
Potem salę znaleźliśmy, no i ona wyglądała jak te, gdzie przed
zamordowaniem,
sprawdzano tożsamość jeńców. Tam modliliśmy się razem z księdzem, wzięliśmy się
za ręce, krąg utworzyliśmy, między nami Natasza, Rosjanka-pilotka miła, chwyciła
nasze dłonie
i widać było, że bardzo to przeżywa i nam współczuje. Później wsiedliśmy do
autobusu i
pojechaliśmy do Miednoje.
A droga była ciężka do zniesienia, bo ból w sercach wielki mieli. Jechali z
miejsca kaźni
na miejsce niegodnego pochówku. I znowu polska bandera z orłem w koronie, dwa
krzyże,
wieńce, kwiaty, znicze w każdej dłoni i łza w każdym oku. Tu odbyli drogę
krzyżową. Co
dziesięć, piętnaście kroków kolejna stacja. Koniec drogi krzyżowej
mogiła 250
ekshumowanych.
Szli do tej mogiły po mogiłach. Bo trzeba wiedzieć, że mogiła jest jedna, zaś
miejsc
do przeprowadzenia ekshumacji, zapadlisk oznaczonych brzozowymi krzyżami
dużo.
Wówczas, w roku 1940 koparka tam stała. Wykopywano dół, wrzucano do niego zwłoki
pomordowanych, bezładnie wrzucano, nogami do góry, głowami do góry, gdy się dół
zapełnił,
zasypywano go i kopano dół następny. To polskie rany na ziemi w Miednoje.
Eugeniusz:
A oprawcy postawili na tych grobach ubikacje. Oni biegali tam, oni
się bawili
i nawet dacze budowali. Był między nami leśnik, który wskazywał gdzie mogą być
mogiły, bo
starodrzew odcinał się od 45-, 50-letnich sosen posadzonych dla ukrycia miejsca
zakopania
ofiar. W ścianie lasu widać było kwatery
trójkąty, kwadraty, prostokąty,
kółka. To są drzewa
posadzone wówczas, a to stare.
Drzewa były iglaste i cisza była w tym lesie w Miednoje niezwykła. Taka jak w
Katyniu,
Charkowie... Przybili tabliczki nagrobne do sosen. Tam zbierali szyszki z tych
drzew co na
ich najbliższych rosły. Troszkę kory każdy odłupał. Małą gałązkę sosnową zabrał.
Każdy
chciał mieć relikwię swoją. Ksiądz modlił się za zbrodniarzy i oni też się
modlili.
(...)
I odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. A wielu
zastanawiało
się czy mają prawo odpuścić zbrodnię tak okrutną. Potem słychać było:
O
nawrócenie
Rosji prosimy Cię Panie.
Szli wolno do autobusu. Ktoś znalazł denko od czajnika, a na nim był napis:
Olkusz. Drugi
zaś pielgrzym wysupłał z mchu lusterko. Nie można się było w nim przejrzeć, bo
strasznie
gęsta mgła je okryła, lecz na odwrocie pozostał dobrze zachowany wizerunek
marszałka Piłsudskiego.
Znowu autobus i następnie pociąg. Miarowy stukot kół usypia wszystkich, tylko do
pielgrzymów
sen nie nadchodzi. W lustra okien stuka zielonkawa, jasna poświata księżycowa.
Oni zamykają oczy i widzą: obóz na wyspie, lochy, zapadliska, ubikacje na
grobach i ręce
Nataszy ściśnięte w solidarnym kręgu.
Pielgrzym budzi się, zapala nocną lampkę i otwiera książkę, której nie skończył
czytać
jeszcze w Polsce. A w niej wyrwana z kontekstu scena
świat inny, do którego
przyzna się
nieszczęśliwy człowiek i nie przyzna się wielu nieznanych sprawców jego
nieszczęścia.
* * *
"(...)
Co on mówi?
zapytała Małgorzata i jej nieruchomą, spokojną twarz
osnuła mgiełka
współczucia.

On mówi
odpowiedział jej Woland
ciągle to samo. Powtarza, że nawet przy
księżycu
nie można zaznać spokoju i że przyszło mu zagrać niedobrą rolę"4.
4 Fragment książki Michała Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata".
Rozdział siódmy
Drewniany krzyż z napisem: Tu został bestialsko zamordowany 13-letni kibic
Czarnych
przez oficera policji wbito 11 stycznia 1998 roku w Słupsku, w miejscu
tragicznego zdarzenia.
Potem ponad 400 szalikowców zapaliło znicze i skandując:
Mundur niebieski,
orzeł
żelazny, zabiłeś dziecko, jesteś odważny
ruszyło w ramach protestu i chęci
odwetu w kierunku
Komendy Rejonowej Policji i gmachu Prokuratury Wojewódzkiej. W tym momencie
rozpoczęły się dni słupskiego chaosu i zamieszek ulicznych.
13 stycznia. Zbliża się godzina 12.00. Podchodzę do niezbyt licznej grupy,
przede wszystkim
nastolatków, zgromadzonej na ulicy Szczecińskiej, między dwupiętrowym budynkiem
nr
7 a sklepem z wykładzinami. Na murze napis: "Czarni Pany". Na krzyżu rozwieszono
klubowy
szalik. Obok zdjęcia uśmiechniętego chłopca, kartka z napisem: "Tu zginął
Przemek bo...
był kibicem". I jeszcze sklejka, na której ktoś wykaligrafował: "Wyrazy
najgłębszego współczucia
dla rodziny Przemka i klubu Czarni
składają kibice".
To miejsce pamięci, bo
on tu
skonał
mówi 13-letni Rafał.
Nie znałem go, ale był w moim wieku
dodaje.
Dookoła wykrzykującej
swoją gorycz i nienawiść do policji nie tylko szalikowej młodzieży, krążą
dziennikarze
z prasy, radia i telewizji. Błyskają flesze. Pracują kamery. Protestujący
wyciągają
szyje, aby znaleźć się w kadrze. Mundurowych funkcjonariuszy ani śladu. Gdy
zebrani widzą
mikrofon lub dyktafon, natychmiast otaczają wianuszkiem żurnalistę i opowiadają
co było i co
teraz będzie. Nikt nie chce podawać swojego nazwiska. Imię, czemu nie.
14-letni Marek mówi z pasją:
Po meczu (Czarni
AZS 91:64) szliśmy ulicą, o
tam, na
czerwonym świetle. I dlatego gliny miały pretekst, żeby zaatakować. Przemek nie
był winny.
Spokojny taki. Pierwszy raz był na meczu koszykówki. Nic złego nie zrobił, nie
wyzywał, nic.
Policjant spałował go okrutnie. Na śmierć, gnida jedna! Chodził do klasy szóstej
C, Szkoły
Podstawowej nr 4. Ktoś natarczywie szarpie mnie za rękaw. Ubrana na czarno
kobieta. Nazwiska
nie poda, bo się boi represji, ale mówi, że słyszała, iż pałką bito chłopca po
szyi, a
sąsiad matki zamordowanego powiedział jej, że przechodząca wówczas położna
chciała pobitego
reanimować, lecz policjanci nie pozwolili. Odgonili ją, karetki nie wezwali,
jedli kanapki,
a dzieciak umierał.
Wczoraj szłam w demonstracji, też wybijałam szyby w
prokuraturze,
pałką dostałam po nodze. Bolało. A mówią, że nie biją
żali się podchmielona
nastolatka.

A dlaczego policjant dostanie 5 lat za morderstwo i po roku wyjdzie? Złodzieje
idą na
10-15 lat odsiadki. Ja, gdybym zabiła policjanta dostałabym 25 lat.
Niesprawiedliwość!
wykrzykuje
18-letnia Sylwia. Jej koleżanka od szalikowców nie chce się przedstawić, ale
ogłasza
radosną nowinę:
Będzie ostra zadyma. Już w drodze są chłopcy z Legii Warszawa,
Lechii
Gdańsk, Arki Gdynia, Gwardii Koszalin, Pogoni Szczecin. Razem damy policji
wycisk. Od
godziny 17.00. 13 dni i 13 nocy będzie to trwało, bo tyle lat miał Przemek.
Śmierć za śmierć.
Nie boimy się. Nie podarujemy. Na pogrzebie spokojnie, a potem spalimy komendę
policji.
Śmierć za śmierć. Większość potakuje.
Tak
mówią
masakra ich czeka,
morderców. A
imię i nazwisko policjanta
zabójcy znają. Dariusz W. Na ulicy Wojska Polskiego
mieszkał.
Mieszkanie mu zdemolowali. On aresztowany, a rodzinę ukryto. A gdyby była w
domu? Nie,
rodzinie by nic nie zrobili. Skąd wiedzieli, że to on uderzył pałką chłopca?
Ktoś podsłuchał
policję.
Gdzie to co mówimy, będzie opublikowane?
pytają.
Po drugiej stronie ulicy zagaduję stojącego wśród gapiów mężczyznę. Ma na imię
Leon.
Więcej nie powie.
To jest chuligaństwo
mruczy zdenerwowany.
Zobacz pan,
już się
zbierają do zadymy. Policja jest bezbronna. W końcu dojdzie do tego, że
przestanie interweniować.
A w Słupsku od dawna nie można spokojnie wyjść na ulicę, bo napadają. Na Koper-
nika marynarza do kąpielówek rozebrali. Kilkunastoletnie wyrostki biegają po
mieście, a rodzice
co robią w tym czasie? Matka Przemka, słyszałem w radiu, prosiła, żeby zachować
spokój.
Oni w ... to mają. To dzicz. Ja bym lał ile wlezie. W telewizji słupskiej
pokazują chuliganów
jako bohaterów. Radio Vigor podało adres podejrzanego policjanta. To skandal.
Mówią,
że nie? Zobaczymy. Będzie dochodzenie.
12 stycznia Zarząd Wojewódzki NSZZ Policjantów w Słupsku złożył w miejscowej
prokuraturze
następujące zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez tamtejsze rozgłośnie
Vigor i City: "Działalność tych rozgłośni, poprzez manipulowanie informacjami
doprowadziła
do wzrostu napięcia społecznego i zakłóceń ładu oraz porządku publicznego na
ulicach
Słupska, w wyniku czego rannych zostało 33 policjantów i zniszczono 22
radiowozy".
Tego samego dnia wojewoda słupski Jerzy Kuzyniak ogłasza w mieście żałobę.
Zmierzam w kierunku siedziby Radia Vigor. Na ulicach porządek. Szybko usunięto
ślady
zamieszek z ostatnich dwóch dni: barykady, spalone plastikowe pojemniki na
odpady, kamienie,
kawałki asfaltu... Tylko od czasu do czasu pod nogami skrzypią okruchy szkła.
Nie do
usunięcia są powtarzane z ust do ust skandowane w czasie zajść przez szalikowców
hasła:
"Pałą w łeb
tak słupscy policjanci zarabiają na chleb", "Jesteś odważny,
jesteś szczęśliwy,
polska policja to sk.....", "MO - gestapo", "Biała pała
znak pedała", "Wyrok
dla zabójcy",
"Kamień Kruczy bić oduczy...".
W rozgłośni Vigor ruch i zmęczenie na twarzach dziennikarzy. Co kilka minut
dopominają
się o kontakt renomowane agencje informacyjne. Piotr Gackowski, współwłaściciel
i dyrektor
programowy mówi:
Jest to radio komercyjne o profilu muzycznym. Nasz charakter
oceniamy
jako pozytywny, ale o zgrozo, w obecnej sytuacji nie zabrzmi to właściwie, choć
zwykle
staramy się nadawać informacje pozytywne. Mamy moralny, ustawowy i prawny
obowiązek,
aby informować społeczeństwo naszego miasta o tym, co się dzieje na lokalnym
podwórku.
Absolutnie nie zgadzam się z zarzutem, że zachęcaliśmy młodzież do wywoływania
burd
ulicznych. Także zarzut, iż nasze radio ujawniło personalia, jak i adres
zamieszkania podejrzanego
o dokonanie zabójstwa policjanta jest bezpodstawny. Ustawa o Radiofonii i
Telewizji
nakłada na nas obowiązek rejestrowania 28 dni programu i my ten wymóg spełniamy.
Jeżeli
prokuratura przedstawi nam zarzut, udostępnimy odpowiednie materiały.
Redaktor Marek Sosnowski pierwszy ujawnił na falach eteru sprawę śmierci
Przemka. Teraz
odtwarza przebieg zdarzeń:
W sobotę, 10 stycznia do północy byłem w radiu. W
drodze
do domu otrzymałem z rozgłośni informację, że do redakcji zadzwoniła rodzina
młodego
człowieka, który zginął tragicznie i prosiła o pilny kontakt. Natychmiast tam
pojechałem. Powiedziano
mi, iż do ich domu przyszli koledzy Przemka i powiedzieli, że został on pobity
przez policjanta. Zadzwonili do szpitala. Tam powiedziano, że mają natychmiast
przyjechać.
Żadnych informacji przez telefon. Pojechali. Okazało się, że chłopiec nie żyje.
Całą rozmowę
nagrywałem.
Fragmenty rozmowy zarejestrowane na tzw. szpiegu Radia Vigor. Głos ojca Przemka:
"Oglądając zwłoki syna na izbie przyjęć nie stwierdziłem żadnych obrażeń ciała,
jedyne co
było, to tylko sina głowa (...). Nie policja, nie prokurator, nikt inny, tylko
koledzy syna przyszli
i powiedzieli nam co się stało (...)".
Głos matki Przemka: "Podobno cztery dorosłe osoby były świadkami tego.
Chcielibyśmy
ogłosić przez radio, aby zgłosili się wiarygodni świadkowie tego zdarzenia. Może
ktoś widział
i potwierdzi, że policja bije bezkarnie małe dzieci. On miał 13 lat, był
szczupluteńki i mierzył
155 cm (...)".
Po bezskutecznych próbach uzyskania informacji w Komendzie Rejonowej Policji i
Prokuraturze
Rejonowej dziennikarz wrócił do studia i o godzinie 3.00 wczesnym rankiem 11
stycznia i potem jeszcze raz "wypuścił w eter" relację rodziców oraz "dźwięki" z
prokuratury.
Redaktor Sosnowski mówi, iż miał podejrzenie, a doświadczył wiele w latach
osiemdziesiątych,
że skoro takie jest stanowisko prokuratury, to ktoś chce sprawie "ukręcić łeb".
Dom przy ulicy Małachowskiego 3. Tu mieszkał Przemek. Na drzwiach klepsydra:
"Dnia
10.01.1998 roku zmarł w wieku 13 lat śmiercią tragiczną Przemysław Czaja. Msza
św. żałobna
odbędzie się dnia 14.01. o godzinie 11.00 w kościele Najświętszego Serca
Jezusowego.
Wyprowadzenie zwłok nastąpi 14.01. o godzinie 12.00 z kościoła NSJ w Słupsku. O
czym
powiadamia pogrążona w żalu rodzina".
Przyciskam guzik domofonu. Nikt nie odpowiada. Proszę sąsiadów o otwarcie drzwi.
Pukam
do mieszkania nr 2. Wychodzi kobieta i mówi, że cała rodzina od rana nie zjadła
kromki
chleba, tylko udziela informacji. Teraz nie są w stanie nikogo przyjąć.
Przed domem stoją dzieci. Dominika, lat 15:
Był spokojny. Zawsze opiekował się
młodszym
bratem Grzegorzem. Uśmiechnięty, już z drugiej strony ulicy wołał: "Cześć
Dominika,
"cześć Marta". Nie był chuligańskim dzieckiem i nie chciałby takiej sytuacji,
jaka jest teraz na
ulicach. Tam nie chodzi o Przemka, ale o rozrywkę.
Zbliża się godzina 17.00. Na ulicach Słupska widać coraz więcej zorganizowanych
małych
i dużych grup policjantów, uzbrojonych w tarcze, pałki szturmowe i maski
ochronne. Legitymują
młodzież. Przechodzą zwartymi kolumnami. Są przygotowani do odparcia ataku. Chcę
zapytać o sytuację w mieście, co czują, czy się boją. Jeden z funkcjonariuszy
kieruje mnie do
Komendy Rejonowej Policji, drugi odruchowo chwyta rękojeść pałki, więc odchodzę,
bo
ciarki przemykają po plecach.
Komenda Rejonowa Policji.
Nie ma żadnych rozmów
twierdzi oficer dyżurny.
Rozmowie
przysłuchuje się mężczyzna w garniturze.
Proszę za mną
zaprasza. Andrzej
Markiewicz
jest rzecznikiem prasowym Zarządu Wojewódzkiego NSZZ Policjantów w Słupsku.
Mówi:
To wielka tragedia dla rodziny tego chłopca, jak i dla nas policjantów i
dla naszego
kolegi, który został tymczasowo aresztowany. Przepisy są takie, że trudno jest
podjąć decyzję
w mgnieniu oka. A tak musi działać policjant. Natomiast sąd i prokuratura mają
miesiąc na to,
żeby rozpatrzyć zasadność postępowania. Część policjantów jest sfrustrowana
niskimi zarobkami,
ale i postawą społeczeństwa. Bo jeżeli coś się dzieje i policjant nie zareaguje,
to pytają:
gdzie on był? Jeżeli reaguje, postrzegany jest jako brutal. To sytuacja patowa.
Poza tym środki
masowego przekazu, przede wszystkim lokalne, przedstawiły wydarzenia
nieobiektywnie i
podały wiele nieprawdziwych informacji. A podejrzany policjant? To bardzo fajny
chłopak, z
którym można porozmawiać, zdecydowany w działaniu, zawsze udzieli pomocy.
Ponownie ulica Szczecińska. Wieczór. Przy krzyżu liczący około stu osób tłum.
Młodzież.
Szalikowcy, ale nie tylko. Ksiądz prowadzi modlitwę różańcową.
Zdrowaś
Mario... Ojcze
nasz... i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Ludzie
chwytają
się za ręce i tworzą krąg. Przejeżdża policyjny radiowóz. Słychać gwizdy i
krzyki:

Śmierć za śmierć! Grupa agresywnych tyralierą przechodzi przez zatłoczoną
samochodami
ulicę. Wstrzymują ruch. Uderzają w dachy aut. Rozbijają kamienne płytki i
przygotowują pociski.
Za kilkanaście minut przejedzie kolejny patrol.
Rozdział ósmy
Był rok 1967, "szóstka" jeździła jeszcze trasą przez ulicę Wyszaka
snuje
wspomnienie
pan Ernest, mój współpasażer z tramwaju nr 9.
Wracałem z pracy. W domu czekała
na mnie
żona, w odmiennym stanie. Motorniczy rozpędził pojazd. Nie zatrzymał się obok
kościoła
narodowego, a dopiero przed samym zakrętem zaczął hamować. Potężna siła
odśrodkowa
wyrzuciła tramwaj z toru. Wszystko działo się bardzo szybko. Ludźmi rzucało na
wszystkie
strony. Wielki brzęk
pękły szyby. Właśnie przez nie wiele osób potraciło górne
i dolne kończyny.
Cięły jak noże. Pogotowie kursowało raz po raz. Ratowano dających najmniejsze
oznaki życia.
A pan?
Obudziłem się nad ranem
mówi pan Ernest.
W
kostnicy. Leżałem
w otwartej trumnie, z wypisanym in blanco aktem zgonu. Z lewej strony truposze,
z prawej
też. Pięćdziesiąt sześć ofiar. Ja byłem pięćdziesiąty siódmy. Tyle że żyłem.
Zimno. Co
miałem robić? Wygramoliłem się z trumny, usiadłem na jej boku i kimałem.
Chciałem zrobić
jakiś ruch, dać znak, że żyję, ale nie mogłem. Potem stwierdzono u mnie:
oskalpowanie, wybite
zęby górne i dolne, zmiażdżony prawy bok, naruszony kręgosłup, żółtaczkę
mechaniczną
i kompletny zanik pamięci. Tak mi zachorowała ta pamięć, że wiem, co było przed
wypadkiem,
języki, których dawniej się nauczyłem
znam, a patrz pan: co jadłem wczoraj na
obiad

wylatuje z głowy. Wiele spraw muszę zapisywać na bieżąco. Przed wypadkiem
tramwajowym
miałem gęste i czarne jak kruk włosy, a później wiadomo
oskalpowanie i blizny.
Na
początku dwa razy perukę dostałem, potem musiałem za swoje pieniądze kupować.
Odszkodowanie
dostałem takie, że można było kupić za nie buty i płaszcz ortalionowy. Pan
Ernest na
pożegnanie wzdycha:
Ponad 90 procent pasażerów, którzy przeżyli tę katastrofę,
załamało
się psychicznie. A ja pod mostem nie mieszkam, dorabiam, żyję i znowu jeżdżę
tramwajem.

Zawsze wolałam poruszać się po mieście na własnych nogach
przekrzykuje szum
i gwar
Dorota B.
ale z placu Żołnierza jechałam, bo po pracy zmęczenie mnie wzięło. A
tu nagle krzyk:

Ludzie! Jezu! Tramwaj do Odry jedzie! Zamieszanie się zrobiło. Ja stałam na
tylnym
pomoście, to wyskoczyłam z wagonu, bo lepiej połamać się na ziemi niż zatonąć w
tramwaju
w Odrze. Zresztą on nie wpadł do rzeki. Czy się boję jeździć? Nie. Ale chyba z
tego wypadku
dostałam zaćmy.
Przystanek na placu Grunwaldzkim. Tłum oczekuje na tramwaje linii 1, 4, 5, 11,
12. Pan
Roman S., zapytany dlaczego jeździ tramwajem, głośno medytuje:
W Krakowie, na
pętli,
tam ludzie skaczą koło cmentarza Rakowieckiego. Jedna pani skakała z pierwszego
wozu. To
było metr ode mnie. Szczęście, że tak blisko stałem i się nie zagapiłem.
Chwyciłem ją w ramiona.
A tak, na mur, nogi by kobiecie obcięło. Tam w Krakowie mówią, że tramwaje nie
jeżdżą, tylko chodzą: z Bronowic do Rakowic, z Rakowic do Bronowic...
Motorniczy tramwaju linii nr 1 mówi:
Staram się obserwować w lusterku kto
kiedy wsiada
czy wysiada. To jest bardzo ważne, bo na przykład kiedy w tłumie wysiada kobieta
z wózkiem

nie widać jej. Trzeba wypatrywać i bardzo uważać. Jak na ironię, po chwili, w
tym
samym tramwaju, Marek Tobolewski opowiada:
Wybrałem się z czteroletnim
wnuczkiem
na wycieczkę tramwajowo-rowerową. Gdy dojechaliśmy na miejsce, próbowałem
wysiąść, ale
motorniczy przytrzasnął drzwiami rower. Zawołałem: stój!, a on rusza. Tramwaj
przystanął
dopiero po dłuższym czasie i prowadzący go długo mnie nie wypuszczał. Przez
lusterko nas
obserwował. Jeszcze w życiu nie spotkała mnie taka złośliwość.
Pętla tramwajowa nad jeziorem Głębokie. Motorniczy "dziewiątki":
Na pulpicie
znajduje
się wszystko: kontrolki, kasowniki, radiotelefon, woltomierz, ogrzewanie,
stacyjka, światła,
wycieraczki. Przed wojskiem pracowałem na kolei jako konduktor. Zostałem w
Szczecinie i
jestem motorniczym. Bardzo lubię jazdę tramwajem. Coś się zawsze dzieje. To
kolizja, to
wypadek. Niedawno wyszedł mi mężczyzna na tory. Raczej poślizgnął się na
tłuszczu i upadł
na szyny. Trup na miejscu. Głowę mu ucięło. Podobno głowa toczyła się po bruku i
mówiła
jakieś słowo. Nie chce się wierzyć. Ale tak było. Przeżyłem i jeżdżę dalej.

Z czym kojarzy mi się tramwaj?
zastanawia się Kazimierz Kubiak.
Tramwaj to
po
poznańsku bimba. Ja jestem z Poznania i z tymi bimbami miałem do czynienia.
Zielone były.
Bardzo ładne. Ojciec przyjechał do Szczecina razem z profesorem Piotrem Zarembą.
Do pracy.
I nas z matką po dwóch latach ściągnął.
Odcinki między przystankami nie są długie, więc i roz-mowy trwają czasem tylko
chwilę.

A ja jestem samotna. Teraz mnie na nic nie stać
narzeka Krystyna
Jastrzębska.
Za
komuny dostałam pobory i doskonale żyłam. I dom sobie kupiłam, i dziecko
wykształciłam, i
matkę utrzymałam, bo mąż szybko umarł, a teraz dostaję tyle co kot napłakał. Nie
starcza na
opłaty. Mam 74 lata. To nieprawda, że za komuny był w sklepach przede wszystkim
ocet.
Bułki też były. O, przepraszam. Tu wysiadam.

Niektórzy lubią jeździć tramwajami
dyszy mi do ucha pan Julian.
W tłoku
próbowałem
kiedyś jednej pani ustąpić miejsca. Obraziła się! Powiedziała, że jest jeszcze
młoda. I
bądź tu uprzejmy, Polaku.
Na przystanku grupa roześmianych dziewczyn. Małgorzata chodzi do liceum
ekonomicznego.

W tym roku kanar chwycił mnie już trzy razy
tłumaczy.
Cały czas jeżdżę na
gapę.
I to nie jest tak, że nie kupuję biletów, bo nie mam pieniędzy. Po prostu

specjalnie zapominam.
Wsiadam do tramwaju jak do własnego samochodu. Jeżdżę cztery lub pięć razy
dziennie,
to i tak na swoje wychodzę. Kanar mnie złapał. Podałam mu swoje dane. Prawdziwe.
Karę zapłaciłam na miejscu. A potem zaczęliśmy rozmawiać. Pytał czy mam rodzinę,
spod
jakiego jestem znaku zodiaku. Na luzie. Bo wie pan, są takie chwile, gdy
człowiek chce być
sam, gdy coś go boli, albo gdy na wagary idzie. To wtedy wsiada do tramwaju i
jeździ.
Motorniczy:
Proszę spojrzeć, w lusterku wszystko widać. Ale nie ma czasu na
głupie
podglądanie. Niektórzy mówią, że jak się długo wytrzymuje w przedsiębiorstwie,
na tramwajach
czy na autobusach, to nie jest się zupełnie normalnym człowiekiem. Każdy ma
jakiegoś
bzika. "Siódemką" jeździ mi się bardzo dobrze, "ósemką" też
jest dużo ludzi, a
ja nie lubię
pustego tramwaju.
Obok mnie kiwa się, podśpiewując sobie pod nosem, starszy mężczyzna.
Dlaczego
jeżdżę
tramwajem? Bo mam małą rentę. Jak mi pan nie wierzy, to pokażę odcinek. Jestem
lwowiakiem.
Ha, ha, proszę pana, co ja będę dużo gadał. Proszę zobaczyć mój dowód osobisty.
Ja
go pokazuję ludziom. Wi pan o co mi się rozchodzi? Tu pisze: ZSRR. A ja się
przed wojną
tam urodziłem. I dlaczego mi tak wpisali? Mnie to denerwuje. Nie chciałem
podpisywać ruskiego
obywatelstwa i dlatego musiałem wyjechać ze Lwowa. Do Szczecina. Za komuny. Od
1948 roku jestem tutaj. Już nie mam zbyt dużo czasu. Niech pan słucha:
Kaj tu
Jóźku, nie
rób hecy, jak ty idziesz, tak se mów, ciebi tramwaj klepni w plecy, idziesz sobi
zawsze zdrów.
No, chyba teraz jasne, jestem Józiek ze Lwowa, do cholery.
Kioskarz:
My wszyscy, Polacy, tak jak tramwaj
jedziemy tą samą trasą. Taką
mamy
demokrację. Co mi z demokracji, gdy ja strajkowałem, leżałem na podłodze i
niczego się nie
dorobiłem. Niektórzy zrobili kariery. A ja, ten szary ze stoczni, siedzę w
kiosku. Moje życie
to 14 godzin pracy, dom, spać i codziennie tym samym torem. W tramwaju słychać:

Dzień
dobry panie inżynierze, dzień dobry panie docencie, dzień dobry panie
profesorze. Kiedyś
zapytałem dla żartu:
Czy jest tutaj hydraulik, bo chcę spłuczkę zamontować? A
oni:
Ależ
proszę pana, hydraulik jeździ dobrym samochodem.
Więc kto jeździ tramwajem?

pytam.
Rozdział dziewiąty
Mary, Mary, już wiem, spotkałem ciebie na Jasnych Błoniach, na przystanku
autobusu linii
67. Ty stałaś przestępując z nogi na nogę, a ja wiedziałem, że jesteś moją
miłością od pierwszego
wejrzenia. Twoje rude warkocze i koszulka z przyfastrygowanym serduszkiem
powaliły
mnie na kolana. Ty chyba też zauważyłaś, iż wbijam całego siebie w twoje ciało i
w twoją
duszę, więc spłonęłaś rumieńcem i wpatrywałaś się namiętnie w obrzękły konar
platana. Nie
wiedziałem co powiedzieć, aby wzbudzić twoje zainteresowanie, Marcysiu luba,
teraz Mary,
tak jak sobie życzyłaś zmienić imię na brzmiące niczym w serialu telewizyjnym.
Znajomy
Białorusin szepnął mi do ucha:
Ależ te autobusy jeżdżą w Szczecinie
punktualnie. U nas
czekasz, czekasz, czekasz. Zza Lasku Arkońskiego dochodziły pomruki nadchodzącej
burzy.
Nagle wszyscy oczekujący stanęli jak wryci. Wpatrywali się w ciemniejące niebo,
na którym
niczym samotny żagiel płynął aparat latający emanujący różnokolorowe światła.
Niespodziewanie
z dziwadła wytrysnął zielony, niby laserowy promień, liznął gorącym jęzorem
komin na
dachu Urzędu Miejskiego, a ten rozgrzał się do czerwoności i buchnął czarnym
dymem na
cztery strony świata. Po chwili po dziwnym gościu z ..., nie wiadomo skąd, nie
było śladu.

U,u,u!
zabuczał tłum, a mówią niektórzy, że u nas prowincja i nic się nie
dzieje. A proszę,
może peryferie, ale wszechświata. Nadjechał autobus. Białorusin ciągle mruczał
pod nosem
pochwały o szczecińskiej punktualności i wszystkim było bardzo miło. Otworzyły
się drzwi,
pasażerowie wysiadali pośpiesznie. Tylko starszy pan, w pluszowym meloniku, w
oryginalnych
adidasach w kolorze czarno-granatowym, trzymający w lewej dłoni laseczkę z
ołowianą
gałką wychylił się i zapytał głośno:
Jozajtis? Nikt nie zareagował.

Jozajtis? Marcysia
mocno ścisnęła dłoń, w której trzymała biesagę. Radziecki oficer, który nie
wiadomo skąd
pojawił się na moment mógł być tylko przejawem fatamorgany, ale gdzie tu w
zielonym grodzie
Gryfa pustynne piaski.
Bądź pan patriotą lokalnym i odpowiedz gościowi z
zagranicy!

krzyknął kierowca autobusu.
Ale nie rozumiem jego mowy
odpowiedziałem
zawstydzony.

No patrzcie, a my chcemy do Europy
westchnął tłum. Starszy pan machnął ręką,
autobus
ruszył, a Mary mocno przytuliła się do mnie. Było mi dobrze.
Rozdział dziesiąty
Senator niezwykle dumny z faktu, że jest Senatorem, długo mizdrzył się przed
lustrem, aż
w końcu, dla niepoznaki, spuścił wodę w klozecie, a ta wzburzyła swą
przejrzystość aż miło.
Kto wie co dzisiaj się zdarzy?
dumał Senator, chrupiąc grzanki z serem. A może
zrobię coś
pożytecznego i udzielę wywiadu lokalnym popołudniówkom
rozmarzył się przy
kolejnym
kęsie. Nagle ryknął potężnym śmiechem, bo przypomniał sobie wierszyk, który był
spłodził
swego czasu i doszedł do wniosku, że powinien być poetą, to dla ducha i
Senatorem, to dla
ciała i kieszeni.
Jak to szło?
zapytał głębię swego wnętrza.
Ano tak

odpowiedziało.
Jeszcze pamiętam
ten wietrzny dzień
szczałem na przestrzał
przed siebie, hen
szczałem jak szczali
graniczni strzelcy
praszczury Polan
wojowie wielcy
i wciąż jak strzała
na przestrzał szczam
a ile naszczam
to tyle mam

No, wspaniale
zarechotał Senator i ruszył do wyjścia. Grafitowy mercedes
błyszczał w
słońcu.
Świat jest piękny
wzdychali radośnie szczecinianie spieszący do
pracy.
A zieleń
naszego miasta wręcz zniewala
pisnął ktoś w środku tłumu maszerującego
gładkimi jak
lustro chodnikami. Na szczycie potężnego Zachodnio-pomorskiego Domu Sportu
radośnie
powiewała flaga z Gryfem Pomorskim. Jedynie pod Kredyt Bankiem PSI Ce Ha
siedział stary
człowiek w pluszowym meloniku i zawodził błagalne prośby o wspomożenie. Senator
doszedł
do wniosku, że właśnie on da przykład wielkoduszności współobywatelom, wyciągnął
z kieszeni
dziesięciozłotowy banknot i podał go żebrakowi. Ten niespodziewanie z wielką
siłą
chwycił go za nadgarstek i wysyczał z niesmakiem:
A gdzie psi synu, miliony,
które ukradłeś?

Nic nie ukradłem, żebraku, jak śmiesz! Zaraz wezwę straż miejską, aby ci dano
wycisk.
Niestety funkcjonariusze tejże uwijali się, jak pszczoły w gąszczu samochodów i
wypisywali
mandaty za złe parkowanie.
Niech to wszyscy diabli
warknął Senator.
O,
nie, ty
jesteś pierwszy na liście. Jozajtis
wyszeptał Pluszowy Melonik. W tym momencie
z dachu
domu na skrzyżowaniu ulic Monte Cassino5 i Zygmunta Felczaka6 z hukiem spadł
gąsior dekarski,
prosto na głowę Senatora. Ten nie odczuł nawet bólu, runął jak długi na chodnik,
z
wrażenia zmoczył spodnie i stracił przytomność. Co ciekawe, jak doniosły
popołudniówki,
tego dnia siedmiu szczecińskich radnych spotkał ten sam los i wszyscy trafili do
szpitala na
Pomorzanach. "Czy to nie zadziwiające? Gąsiory jednocześnie uderzają w senatora
i radnych"

pisał w artykule odredakcyjnym naczelny Bój-Huta. Zapewne, zapewne

wymamrotał prezydent
miasta i polecił odpowiednim służbom (także buszującej wśród samochodów straży
miejskiej) podjęcie działań wyjaśniających.
5 Dawniej: Armii Czerwonej.
6 Dawniej: jak obecnie.
Rozdział jedenasty
Myśli z pamiętnika Marcysi
Czułe spojrzenie, szerokie ramiona
mężczyzna jak z okładki magazynu filmowego.
Mary
zakochała się w nim tak bardzo, że nie wiedziała czy wszystko co było jej dane
przeżyć to
rzeczywistość, bo taka podniecająca i drażniąca zmysły może być tylko wybujała
fantazja.
Dzień po dniu wędrowała ścieżkami odmiennych stanów miłości, gubiła się,
oszukiwała samą
siebie i potem, jak to w prawdziwej love story być musi
koniec, żal, dramat.
Ponownie nadeszła przesyłka z Hongkongu. Dziwna przesyłka. Metr i dwadzieścia
centymetrów
zwiniętego w rolkę cieniutkiego, jedwabnego papieru zapisanego gęsto chińskim
pismem.
I pod spodem to zrozumiała: "Tak rzeczywiście myślę! Z czułymi uściskami
Leo".
Jeszcze po czterech latach coś przejmującego rozdziera jej duszę, gdy myśli o
Leo. To była
miłość jak wielki fajerwerk. Jaskrawa, kolorowa. rozbłyskująca, świetlista,
gdzieś ponad
wszystkimi
zaś na końcu wszystkiego stała Mary: samotna, rozdarta,
zawstydzona... Kartki
od Leo sprawiają, że wszystko wraca jak bumerang. Wówczas musi natychmiast
otworzyć
niebieską puszkę po keksach, w której skryła pokryte drobinkami kurzu miłosne
pozdrowienia.
List pierwszy. Nie czytała go, podarła na kawałki, a potem niezdarnie
posklejała. Jeszcze
parę szeleszczących, wyblakłych bukietów. I wreszcie kilkanaście kartek
hotelowego, listowego
papieru zapisanych przez nią podczas bezsennych nocy.
Poniedziałek, 29 stycznia
"Czy to jest do pojęcia? Siedzę w środku nocy, w hotelu na ponurym, szczecińskim
przedmieściu i sama sobie wydaję się śmieszna. Piszę pamiętnik. Mary, ty znowu
wariujesz!
Jeśli nie skończę z tym wszystkim rzeczywiście zwariuję. Moja rzeczywistość
rozsypie się jak
stłuczona szklanka.
Wczoraj wieczorem byłam z mężczyzną. Całą noc spędziliśmy razem. Gdy miałam już
wychodzić zaproponował mi, abym poszła z nim do Leo, jego przyjaciela.
Mój
przyjaciel

tak powiedział. On czekał na górze, przy windzie. Zakręciło mi się w głowie i
westchnęłam
tylko. Czarne, kręcone włosy, szeroki tors. Taki Tarzan z Oksfordu, który nie
tylko pomoże
kobiecie zdjąć palto, ale przewidzi każdą jej zachciankę. Ja, wpatrzona w Leo
jak w obraz, on,
zafascynowany moimi kolczykami, pyta o ich pochodzenie. Jego apartament
jak on
sam

zbyt piękny, żeby był prawdziwy. Na ścianach salonu rdzawoczerwony jedwab, na
środku

grecki posąg, potem kilka abstrakcyjnych obrazów i rzeźb. Nie dzieli nas żadna
ściana. Otaczają
krzesła z różnych epok, na których zapewne często siadają jego goście:
przyjaciele, marszandzi,
artyści i partnerzy handlowi. Sami ważniacy.
Leo usiadł przy mnie. Pytał o sprawy zawodowe, pytał bez zainteresowania, mówił
jakby
bez ładu, a jednocześnie przyszpilał całą mnie swoim intelektem i pokrywał swoją
osobowością
jak niepokojącym cieniem.
Do hotelu odwiózł mnie ciemnozielonym jaguarem. Hurra! On się mną interesuje.
Jutro
wieczorem zobaczę go znowu. Śpij dobrze Leo... a może nie śpisz tak jak ja?
Ja
Kopciuszek powracający potajemnie z królewskiego balu, on
pan czarowny,
ten który
jednym spojrzeniem powiedział do mnie: ty. Być wybraną, to takie niezwykłe
uczucie.
Nie, nie będę się wymigiwać lub wylewać nawet kropli zimnej wody na moją
rozpaloną
głowę, albo robić coś, co pozwoliłoby mi obudzić się z tego snu. Łososiowe róże
i mała karteczka:
Dziękuję Ci za czarujący wieczór
L. Powinnam odbyć pielgrzymkę do Hollywood
i przyznać reżyserom ckliwych melodramatów, że także w życiu bywa tak jak na
ekranie.
Leo, mężczyzna, który cytuje fragmenty moich ulubionych książek, zawiesza głos,
hen tam
melancholijnie wysoko i opuszcza nisko recytując moje ukochane wiersze, nie
wstydzi się
rozmawiać o przepisach kulinarnych, robi karierę na giełdzie, zbija fortunę, ma
fantazję i styl.
Leo. On na pożegnanie objął mnie ramieniem i tylko pocałował w czoło.
Najwidoczniej rozkoszuje
się pęczniejącym między nimi napięciem, chce je spotęgować. Cóż za erotyczna
finezja.
Mogę się założyć, że swoje łóżko wyściela czystym jedwabiem. Może czarnym? Jutro
o
tej porze będę wszystko wiedziała. Pożądanie. Odkryliśmy te same upodobania.
Nasze serca
biły jednakowym rytmem. Z nim moje serce może tańczyć tango".
Wtorek, 30 stycznia
"Leo, Leo, Leo. Idę do ciebie z miękkimi nogami i ręce trzęsą się mi
niemiłosiernie, bo
myślę, że po tym wymyślnym, kreolskim przysmaku, który razem mamy przygotować,
tak
samo egzotycznie będziemy się kochać. Co się stało? Nic. Rozumiem, ten facet od
aukcji jest
z pewnością dla ciebie bardzo ważny, w przeciwnym razie nie zaprosiłbyś go.
Przepraszam
ukochany, ale po głowie przemykają mi dziwne myśli. Prawdopodobnie z
nieśmiałości tylko
nie zauważasz drgnień własnych zmysłów. No dobrze. Nie przejdę do ofensywy. A
jednak
irytacja wzmaga się we mnie z każdą chwilą. Nic, tylko siostrzane pocałunki,
delikatne obejmowanie
i trzymanie za rękę. Może nie jestem dla ciebie atrakcyjną partnerką? Z drugiej
strony
te wyznania pełne zachwytu o pięknie moich włosów, głębi oczu, powabie ust".
Zbierała drobiny odwagi tak długo i kaprysiła przez telefon, aż zgodził się na
uroczy wieczór
w Park Hotel. Tropikalne tchnienie fontanny, obfita roślinność, egzotyczne
ptaki. Leo
objął ją ramieniem. Jej twarz leżała na załamaniu jego szyi, jego tętnica
pulsowała na jej
ustach. Ujęła głowę Leo mocno w dłonie i powiedziała, że go kocha i chce z nim
być. Czekała
na odpowiedź, pocałunek, jakiś znak... Gdy jego ramiona odsunęły się od niej
zrozumiała iż
los jej nie oszczędzi. On powiedział:
Ja byłem od początku przekonany, że ty
wiesz. Do licha,
jestem kosmitą.
Szklane buciki osłupiałego Kopciuszka stłukły się z hukiem.
Mary:
Otrzymałam od Leo kartkę, a na niej napisał jedno zdanie. "Kocham
Ciebie, ale na
mój sposób
L.". Niemożliwością jest go nienawidzić, chociaż moja tolerancja
kończy się
prawdopodobnie tam, gdzie zaczynają się moje potrzeby. Dziwne, ale nadal go
kocham. Nie
wiem nawet skąd przybył na Ziemię. Do Szczecina, miasta kwiatów i zieleni.
Rozdział dwunasty
Zmasowany atak gąsiorów dekarskich na głowy Senatora i radnych wywołał
zrozumiałe
zainteresowanie społeczeństwa. Środki masowego przekazu prześcigały się w
przeprowadzaniu
analiz przyczyn tych zdarzeń, a specjaliści z zakresu balistyki, psychologii,
socjologii i
psychotroniki przedstawiali własne opinie. Mało kto zwrócił uwagę na artykuł
"Złodziej został
radnym", który ukazał się na łamach dziennika "Życie" z dnia 6 stycznia 1999
roku. Pisano
w nim: "Świdwinianin T. Z. z SLD, najmłodszy radny Sejmiku Zachodniopomorskiego,
zataił, że ciąży na nim wyrok za pospolite przestępstwa. W 1997 roku Sąd
Rejonowy w Białogardzie
skazał go na 14 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata i oddał pod nadzór
kuratora
sądowego. Radny ma 21 lat. Jesienią 1996 r. dokonał w Świdwinie (woj.
zachodniopomorskie,
wcześniej
koszalińskie) kilkunastu kradzieży i włamań, głównie do piwnic.
Ukradł
m.in. 5 rowerów, radio, maszynę liczącą, telefon, wiertarkę i prostownik. Jego
łup miał wartość
3,2 tys. zł. Używał oryginalnych kluczy albo przecinał kłódki brzeszczotem. W
ciągu
nocy potrafił dostać się do 9 piwnic, z których wyniósł np. kombinerki, obcęgi,
lutownicę czy
piłkę. Termin zakończenia kary radnego upływa na początku lipca 2000 roku. W
październiku
1998 roku, jako kandydat Sojuszu Lewicy Demokratycznej, świdwinianin wystartował
w wyborach
do Sejmiku Zachodniopomorskiego. Nie ujawnił swojej kryminalnej przeszłości i
zdobył
prawie 5 tysięcy głosów. Został najmłodszym z 45 radnych wojewódzkich".

I kto miał rację?
zaśmiał się nie przerywając żebrania Pluszowy Melonik.

Oliwa
zawsze na wierzch wypływa. A przechodnie myśleli, że są świadkami kolejnej
reklamy produktu
spożywczego realizowanej dla szczecińskiej "Siódemki". Mniejsza z tym.
Rozdział trzynasty
Gdy kat uniósł topór nad umęczonym ciałem Sydonii von Borck, w oddali słychać
było
pomruki nadchodzącej burzy, a duże krople sierpniowego deszczu spadły na piach
zmieszany
z trocinami i plewami powodując wzbicie w powietrze setek tysięcy małych chmurek
i jęk
przeszył plac egzekucji za murami Szczecina, wprost za Bramą Młyńską.
Zamaskowany
oprawca, wbrew obyczajom, odłożył na chwilę topór, sugerując, że jego pomocnicy
źle ułożyli
kark skazanej na Kruczym Kamieniu. Po chwili katowski topór ponownie zawisł nad
szyją Sydonii. Już skazana traciła z emocji przytomność, już naprężały się
mięśnie egzekutora,
gdy z ust bladej jak kreda Borkówny wydobył się świst, a potem szept, jedno
słowo, które
poraziło zebranych:
Jozajtis. I po chwili głowa odpadła od tułowia prosto do
przygotowanego
kosza. Gdy zwłoki osiemdziesięcioletniej szlachcianki, zgodnie z wyrokiem,
spalono na
stosie i prochy rozsypano po pobliskich polach, rozpętała się straszliwa burza.
Pioruny uderzały
z wielkim hukiem i siłą niezwykłą. Jeden z nich, dziwny ponad miarę, w kształcie
kuli
świetlistej przemykał jak rzucony przez siłę nadzwyczajną, to osmalił Bramę
Młyńską, to powalił
na ziemię gapia, niejakiego Ernesta, tak że ten już nigdy nie powstał, aż w
końcu odłupał
fragment okrwawionego Kruczego Kamienia i odleciał ze swą zdobyczą w
przestworza.
Ludzie gęby pootwierali na oścież, bo takiego cudziska nie widzieli jak żyli. I
Sydonii żałować
zaczęli i dumać, czy czasem sędziowie i ławnicy błędu nieludzkiego nie popełnili
i niewinnej
katu nie oddali.
Dajcie pokój, już po sprawie, życia nie przywrócicie

krzyknął
niejaki Leo von Thorn, szlachcic wielce szanowany w grodzie Szczecinie.
A co
robić, aby
nasze kobiety nie płonęły na stosach oskarżone o uprawianie czarów?
Niech nie
dają powodu
do takich oskarżeń
odrzekł krótko mądry Leo.
Czasy stosów miną, a póki są
trzeba o
tym pamiętać. A wiedzcie, że nadejdą dni, gdy tysiące żołnierzy, przeciwnicy
mordować będą
uderzeniem ognia w tył głowy, tak niegodnie, że umysły wasze tego nie ogarną.
Wsiadł przystojny
szlachcic Leo do ciemnozielonej karocy powożonej przez szaroskórego osobnika i
odjechał
w kierunku zamku. Tylko piachem sypnęło spod końskich kopyt.
Rozdział czternasty
Na protokół haldingu czeka się bardzo długo. Chętnych jest wielu. Od gospodyń
domowych,
poprzez profesorów, na członkach Bundestagu skończywszy. Halding. Metoda analizy
i
diagnozowania poprzednich wcieleń człowieka, a jednocześnie rodzaj
psychologicznej pomocy.
Jej twórcy, słynni niemieccy matematycy i fizycy oraz psychotronicy twierdzą, że
główne
elementy haldingowego menu stanowią: numerologia oparta na zasadach starej,
żydowskiej
kabalistyki i przede wszystkim ich realny kontakt z innymi stanami egzystencji.
Podstawowe
informacje czerpią właśnie stamtąd. Tajemnicza istota
kiedyś zwykły człowiek,
który inkarnował
wiele razy
przybywa w ósmym wymiarze, ma dostęp do "Kroniki Akashy", czyli
istniejącego w siódmym wymiarze pola morfogenetycznego (mówiąc obrazowo:
superkomputera),
widzi obrazy rozmaitych inkarnacji i w trakcie tak zwanego "channelingu"
przekazuje
badaczom dane o wybranym człowieku. Sporządzający protokół haldingu muszą znać
imię,
nazwisko, godzinę narodzin konkretnego osobnika.
Kim byłem w poprzednich wcieleniach? Oto fragmenty protokołu: (na zakończenie
opisu
kolejnej inkarnacji podano wnioski wpływające na obecne życie badanego). W VI
wieku
przed narodzeniem Chrystusa byłem kobietą i żyłem w Chinach. Kobieta ta nigdy
nie występowała
przeciwko swemu mężowi, który był surowym człowiekiem i często ją bił. To
podporządkowanie
pozwoliło jej w sposób w miarę godny dożyć ostatnich dni. Wniosek: oznacza
to, że dzisiaj chciałbym się wyzwolić z wszelkiej formy podporządkowania.
W IV wieku po narodzeniu Chrystusa wraz ze swymi braćmi krzewiłem chrystianizm w
Bizancjum. Byłem mężczyzną, z zawodu rzemieślnikiem, później w pełni poświęciłem
się
sprawom wiary. Tą drogą włączyłem się do grupy ludzi, którzy troszczyli się o
bezpieczeństwo
chrześcijan, przez co często dochodziło do konfliktów z władzami państwa. Gdy
zabito
moją żonę i córkę stałem się fanatykiem i wypowiedziałem państwu rzymskiemu
prywatną
wojnę. Stałem się ofiarą w tej walce i to na krótko zanim sam cesarz przyjął
chrześcijaństwo.
Wniosek: teraz powinienem nauczyć się przetrzymywać złe chwile i pozwolić
czasowi pracować
na moją korzyść.
W średniowieczu byłem mężczyzną. Wikingiem. Płynąłem statkiem aż do Kanady i tam
żyłem w samotności, stałem się człowiekiem dzikim i surowym. Wniosek: powinienem
obecnie
przeżywać swe dni nie wchodząc w konflikty z ludźmi.
W XV stuleciu byłem kobietą. Nazywała się ona Elizabeth Gleinzer, żyła w
Niemczech, w
Mainz i była żoną kupca. Jej małżonek nosił imię Bertram. Rodzina ta żyła w
dobrych warunkach
materialnych, ale w ich domu często dochodziło do kłótni, nawet o najdrobniejsze
rzeczy.
Często przenosili je na swego małego syna Filipa, dziś u nich nie inkarnowanego.
Wniosek:
teraz obydwoje powinni nauczyć się jak konstruktywnie rozwiązywać konflikty.
W XVII wieku byłem księciem, ale słabym człowiekiem. Nic więcej. Wniosek:
powinienem
dotrzymywać złożonej przysięgi.
W XVIII stuleciu żyłem we Francji i byłem mężczyzną i żyłem we Francji. Nazywał
się on
Louis Firac i handlował w Paryżu jedwabnymi wstążkami i innymi materiałami
służącymi do
ozdoby kobiecych strojów. Jego żona Nana dbała o gospodarstwo i miała córkę
Beatrix. Louis
lubił wieczorem popijać i nieraz wracał późno z gospody do domu. Pewnego razu
zgubił pieniądze.
Wówczas żona uczyniła mu wymówki. To go zabolało, ponieważ był dobrym ojcem.
No i wybuchła kłótnia, po której prawie ze sobą nie rozmawiali. Wniosek: oznacza
to, że dzisiaj
powinien nauczyć się przebaczać.
W XIX wieku w monarchii habsburskiej byłem kobietą, żoną kowala. Nazywała się
ona
Halina Belinek. Pewnego dnia kurier cesarski przejeżdżał konno przez tę
miejscowość i poprosił
o nocleg. Do późnej nocy siedział w kuźni przy ogniu, gdyż na dworze szalała
zima. W
tym czasie kowal usnął nad kuflem piwa. Halina natomiast podziwiała kuriera i
jego ozdobny
uniform. On przyjął to jako znak przyzwolenia i zajął się nią. Następnego dnia
odjechał. Halina
zataiła wszystko przed mężem, ale po kilku miesiącach wszystko się wydało.
Kobieta została
wyrzucona z domu i w wiosce koło Pragi znalazła pracę jako pomoc domowa. Tam
urodziła
dziecko... Rolnik, u którego służyła, zaproponował jej małżeństwo. Ta propozycja
wywołała
u niej wewnętrzny konflikt
przypuszczała, że jej prawowity mąż jeszcze żyje.
Postanowiła
wyspowiadać się. Kapłan poradził jej, aby nie pogrążała się w kłamstwie i
wszystko
wyjawiła. I tak zrobiła. Ten wysłał list do miejsca jej pochodzenia i dowiedział
się, że kowal
żyje. W tej sytuacji wieśniak nie mógł zatrzymać jej w domu. I tak Halina
wróciła do swego
miejsca zamieszkania... Kowal więcej nie odezwał się do niej... Wniosek: obecnie
musi dokładnie
przeanalizować to życie i zastanowić się, jak nie przemyślane postępowanie może
skierować los człowieka na złe tory.
Jak wszyscy ludzie, którzy w imieniu i nazwisku noszą jedenastkę (11) lub
trzynastkę (13)
byłem wielokrotnie inkarnowany na Atlantydzie...
Rozdział piętnasty
"Atlantyda, gr. Atlantis, według prastarej legendy przekazanej Solonowi przez
kapłanów
egipskich, olbrzymia wyspa na Oceanie za Słupami Heraklesa (naprzeciw Cieśniny
Gibraltarskiej),
na której prosperować miało bogate państwo. Jak opisuje Platon (Timaios), na
skutek
zepsucia moralnego mieszkańców, Atlantyda zapadła się w głąb oceanu w ciągu
jednej doby,
na dziewięć tysięcy lat przed Solonem..."7.
Tajemnica Atlantydy już od wielu lat spędza sen z oczu pasjonatom nie
rozwiązanych zagadek
przeszłości. Mnożą się zaciekłe spory i dyskusje. Tworzone są czasem wręcz
fantastyczne
teorie, ponieważ jej istnienie i zagłada, to do dnia dzisiejszego tylko słowa, a
nie zweryfikowane
fakty.
Jak podaje "The UFO Guidebook" w ponad stu tysiącach artykułów i książek opisano
"sprawozdania" z życia codziennego i tragedii zatopionego kontynentu. Już od
dawna istnieją
grupy wyznawców teorii, która opiera się na trzech podstawowych założeniach:
Atlantyda
była, jest i będzie istnieć.
Pośród wielu domysłów wyszczególnić można grupę reprezentatywnych teorii
atlantologicznych.
Pierwsza z nich utrzymuje, że Atlantyda nigdy nie istniała, a wszelkie
stwierdzenia
podtrzymujące realność tajemniczego kontynentu, to czysta fantazja i mit. Za
realnością istnienia
kontynentu-wyspy opowiada się teoria zakładająca, że Atlanci w gruncie rzeczy
nie
różnili się kulturowo od mieszkańców innych greckich miast-państw. W tym
przypadku wyspa
Thera na Morzu Jońskim często jest wymieniana jako hipotetyczna Atlantyda lub
jej pozostałość.
Norman Briazzack i Simon Mennick opisują kolejną teorię, przyjmującą za jej
dominantę
supertechniczne zaawansowanie społeczeństwa Atlantydy. Podczas gdy reszta świata
uprawiała ziemię przy pomocy rąk i pługa, zaś żeglarze podejmowali niebezpieczne
wyprawy
morskie na łodziach wykonanych z drewna, nad Atlantydą latały podobno aparaty
powietrzne.
Przyjmuje się również, że skonstruowano tam wiele urządzeń wykonujących
czynności techniczne
na poziomie XXI wieku. Bardzo wysoki był również stopień zaawansowania nauk
biologicznych i medycznych. Przypuszcza się, iż mieszkańcy Atlantydy dokonywali
niezwykłych
eksperymentów biogenetycznych, których skutki (być może) odczuwamy po dziś
dzień.
Kolejna teoria. Atlantydy nigdy na Ziemi nie było. Istniała i jest jednak w
kosmosie. Zwolennicy
teorii ingerencji zewnętrznej w życie ziemskie twierdzą, że zdezorientowani,
prymitywni
Ziemianie mylnie zinterpretowali wiadomość pochodzącą od Obcych (mówili, że
przybywają
oni z planety o nazwie Atlantyda), uważając że jest to ląd położony gdzieś na
Matce-
Ziemi. Inna teoria utrzymuje, że legendarne państwo ciągle istnieje na naszej
planecie. Zakłada
się tutaj egzystencję podziemnej cywilizacji ( subterranean civilization).
Zgodnie z tą teorią
na przykład Niezidentyfikowane Obiekty Latające (UFO)
to pojazdy z podziemnej
Atlantydy
służące do podtrzymania kontaktów Atlantów ze światem zewnętrznym. Niektórzy
twierdzą
nawet, że... część katastrof górniczych została wywołana intencjonalnie, aby
zapobiec
kontaktowi "oko w oko" pomiędzy przedstawicielami subterranean civilization a
ludźmi żyjącymi
na powierzchni Ziemi. Bardzo interesująca jest koncepcja Leo Sandtorpa dotycząca
niezwykłej
zmiany lokalizacji Atlantydy. Otóż wysoki stopień zaawansowania technicznego
Atlantów pozwolił na stworzenie warunków, w których całe społeczeństwo, a także
tajemniczy
kontynent przeniknęły w inny, paralelny świat.
7 Władysław Kopaliński: "Słownik mitów i tradycji kultury". Warszawa 1985, PIW.
Przyczyny zniknięcia Atlantydy są nie mniej tajemnicze od otaczającego ją nimbu
zagadkowości.
Tłumaczy się je jako na przykład skutek intencjonalnie lub przypadkowo wywołanej
eksplozji nuklearnej. Inna hipotetyczna przyczyna
to katastrofa naturalna (np.
erupcja wulkanu
czy też podniesienie na apokaliptyczną skalę wód oceanu). Wspomina się również o
trzeciej ewentualności. Na skutek upadku moralności mieszkańców Atlantydy doszło
do wewnętrznych
konfliktów, odejścia od dążeń do stworzenia doskonałego państwa i złego
wykorzystania
efektów prac naukowo-technicznych. A może było zupełnie inaczej?
Francuski badacz, dr Jean Claude Brulet twierdzi, że ma starożytną mapę
lokalizującą zaginiony
kontynent w okolicy około 2500 mil od Peru (Ocean Spokojny). Inne dokumenty
sugerują,
iż wysoko rozwinięte istoty ludzkie, które zamieszkiwały Atlantydę zdążyły
przystosować
swoje państwo-wyspę i własne organizmy do życia pod wodą jeszcze przed
zatonięciem
kolosalnego imperium. Dr Brulet jest głęboko przekonany i zamierza tego dowieść,
że
Oni nadal egzystują, a Atlantyda tętni życiem. Uważa także, iż można było dawno
tego dowieść,
gdyby poszukiwania nie skupiły się wyłącznie na obszarze Atlantyku. W wywiadzie
udzielonym francuskiej dziennikarce Catherine Chauviere, dr Brulet powiedział,
że znalezione
dokumenty liczą w przybliżeniu 4 tysiące lat i zawierają następujące informacje
dotyczące
zarówno Atlantydy jak i jej mieszkańców: Atlanci należeli do superinteligentnej
rasy, dysponowali
energią nuklearną oraz bronią laserową, podróżowali (podróżują?) w doskonałych
aparatach
powietrznych (UFO?). Żyją bardzo długo
nawet do tysiąca lat. Przed katastrofą
zbudowali
podwodne miasta pokryte przeźroczystymi kopułami. Społeczność Atlantów nie jest
agresywna i unika kontaktów z innymi cywilizacjami.
Jak widać koncepcji i teorii dotyczących Atlantydy i jej mieszkańców jest co
niemiara.
Opisane wyżej to kropla w morzu spekulacji. Póki co wrota prowadzące do
spotkania z tajemniczym
kontynentem w wymiarze dotyku, zatrzaśnięte są z zagadkową odpornością na
upartych poszukiwaczy.
Rozdział szesnasty
Rozmowa z dr med. Henriettą Uherek-Straszko, anestezjologiem:

Czy zgłosił się do Pani chory, aby opowiedzieć o swoich dziwnych przeżyciach,
które
wystąpiły w trakcie operacji?

Zawsze staram się, aby pacjent spał na tyle głęboko, żeby nie dopuścić do
ewentualnej
możliwości przeżywania procesu operacji. Nie, nikt spontanicznie nie przyszedł
do mnie z
takim problemem. Nawet po bardzo poważnej operacji lub zabiegu reanimacyjnym.

A może ktoś z kolegów lekarzy przeprowadzał tego typu rozmowę?

Nie przypominam sobie takiego zdarzenia. Natomiast sama raz wykazałam wielką
ciekawość
i próbowałam dowiedzieć się od jednego ze zreanimowanych pacjentów, co pamięta,
co odczuwał podczas krótkiego okresu śmierci klinicznej (nie mogły nastąpić
wówczas duże
zmiany w mózgu). Orzekł, iż woziliśmy go szybką, bardzo oświetloną windą. Mówił,
że bardzo
prędko przemieszczał się do góry. W rzeczywistości leżał na podłodze, nie żył,
był reanimowany
i szybko powrócił do świadomości, podświadomości i dopiero te dwie nałożone na
siebie części stanowią to, co nazywamy ciałem astralnym, z tym że matrycę między
ciałem
astralnym a ciałem fizycznym stanowi przypuszczalnie jeszcze ciało energetyczne.
Ono też
prawdopodobnie sprawia, że istnieje możliwość wymiany pomiędzy tymi dwoma
ciałami i ich
połączenie. Jest to teoria przemawiająca do wyobraźni, lecz podkreślam, że
wiadomości tych
nie wyniosłam z Akademii Medycznej. Są to absolutnie moje prywatne poglądy.

Co wobec tego skłoniło Panią, lekarza, do zainteresowania się problemem życia
po
śmierci?

Znajomość z panem Leszkiem Szumanem, dostęp do zagranicznej literatury
parapsychologicznej
i przede wszystkim własne przeżycia
widzenia, nazwijmy to, zjawy w momencie
śmierci człowieka.

A więc te spotkania z nieznanym zjawiskiem miały miejsce w szpitalu i były
związane
bezpośrednio z wykonywaną przez Panią pracą?

Tak. Spotkałam się prawdopodobnie z przejawem pozafizycznej egzystencji
człowieka
cztery razy i zawsze w szpitalu, podczas dyżurów. Były to konkretne, zmarłe
osoby.

Czyli są to przykłady na możliwość życia po śmierci, lecz nie w opisie osoby
przeżywającej
na przykład śmierć kliniczną, jak to do tej pory przedstawiano w literaturze,
ale człowieka
stojącego obok
lekarza. Niesamowite.

A to w dużym stopniu zmienia postać rzeczy i dlatego miałam wątpliwości, czy
powinnam
rozmawiać z Panem na ten temat.

Skoro jednak dobrnęliśmy do najbardziej frapującego momentu, proszę o przykład
spotkania
z nieznanym zjawiskiem.

Było to w Zakopanem. Miałam dyżur na czterech oddziałach. Odpoczywałam w
dyżurce.
Nagle ogarnęło mnie przemożne uczucie, że ktoś stoi w drzwiach. Leżałam w łóżku
i nie byłam
w stanie wykonać żadnego ruchu. Ciało było jak z ołowiu. Mimo to myślałam
precyzyjnie
i usiłowałam za wszelką cenę opanować moje ciało. Jednocześnie ta, jak to
później określiłam,
zjawa przekazywała mi, nie wiem, w jaki sposób, kim jest. Szukała pomocy. Myślę


koniecznie muszę biec na chirurgię, bo tam coś się dzieje. W tym czasie
usłyszałam na schodach
kroki. Zjawa znikła. Wbiegła pielęgniarka. Natychmiast trzeba iść na chirurgię,
bo ktoś
umiera. Pytam, czy chodzi o panią X.
A skąd Pani wie?
pyta zdumiona
pielęgniarka.

Nie wiem, nie wiem!
krzyczę i biegnę na chirurgię. Niestety stwierdziłam zgon
pacjentki X.
Podkreślam, że nie była to osoba, z którą w jakiś sposób byłam uczuciowo,
emocjonalnie
związana. Po prostu pacjentka z jednego z czterech oddziałów. Był to nagły zgon
w czasie
snu, a przyczynę
rozległy zator tętnicy płucnej
ujawniono w trakcie sekcji.
Kolejne trzy
przypadki tego typu były równie, a może bardziej niezwykłe.

Jakie jest Pani, lekarza, podejście do zjawisk nazywanych ogólnie "życiem po
śmierci"?

Na pewno istnieje dalsze trwanie, przynajmniej części osobowości człowieka.
Nie wiem,
w jakiej postaci. Poza przekonaniem, że z ciała fizycznego uwalnia się po
śmierci widziane
przeze mnie, nazwijmy to, ciało astralne
więcej nie wiem. Jakie są dalsze losy
człowieka
uwolnionego z fizycznej klatki, to zagadka. W tym względzie nie mam doświadczeń.
Rozdział siedemnasty
Doprawdy trudno opowiedzieć o przeżyciu, którego sam doświadczyłem, gdy na
dodatek
było ono tak niezwykłe, że na samo wspomnienie moje ciało przebiega dreszcz.
Rozmawiali
ze mną na ten temat niemieccy lekarze, psychotronicy, próbowałem (pod
pseudonimem) zasygnalizować
w prasie, iż coś takiego zdarza się w rzeczywistości. Ba, dawałem nawet
ogłoszenia,
w których prosiłem o kontakt osoby, które doświadczyły stanu wyjścia poza własne
ciało
( Out of the Body Experience). Bez odgłosu. Zdecydowałem się opisać dziwny
przypadek
(choć nie wierzę w przypadki), który zdarzył się w trakcie zabiegu operacyjnego
w Klinice
Uniwersyteckiej Steglitz w Berlinie. Pacjentem byłem ja.
Byłem bardzo osłabiony. Miałem ciężkie okaleczenia twarzy, pękniętą czaszkę oraz
złamaną
kość jarzmową. Natychmiast poddano mnie wielu badaniom lekarskim: rentgen,
tomografia
komputerowa, badania krwi, oczu i rozmaite rutynowe zabiegi. Bałem się operacji,
gdyż nie wiedziałem, jakim zabiegom zostanę podany i jaki jest stopień ryzyka.
Leżałem w
izolatce i modliłem się. Odczuwałem wewnętrzną ciszę, a także inną niż zwykle
formę koncentracji.
W każdym razie byłem w pełni świadomy.
Operacja. Ze względu na okaleczenia twarzy narkozę podano mi dożylnie.
Odczuwałem
chłód i niepewność. Nie wiem dokładnie, kiedy usnąłem. I nagle... To było
niesamowite, nie
do wiary! Czułem, że moja świadomość opuszcza ciało. Jakby z niego uchodziła.
Nie miałem
żadnego ciała, byłem tylko myślą
zaszokowany i zdziwiony. Gdy leżałem na stole
operacyjnym,
ujrzałem wszystkich, którzy brali udział w operacji: pięć osób, a także moje
ciało bokiem
z góry. Lekarze zupełnie mnie nie interesowali. Mógłbym ich słyszeć, lecz nie to
było
dla mnie ważne.
Niespodziewanie wkroczyłem do labiryntu świateł (inaczej nie jestem w stanie
tego opisać):
była to jakby przestrzeń świetlanych struktur. Miałem wrażenie, że płynę przez
rozmaite
wymiary. Widziałem między nimi granice, ale nie potrafię ich opisać. To nie były
materialne
granice. Na dodatek ktoś pomagał mi w tej "podróży". Była to postać ze światła.
Stale miałem
wrażenie, że trzyma mnie za rękę, choć ani ramion, ani rąk nie miałem. Nie
miałem przecież
ciała. Wymiary, w których przebywałem, zmieniały się, a świetlista istota
nieprzerwanie do
mnie mówiła. Nie pamiętam jej głosu. Wiem, że czasami odpowiadałem: "tak".
Czułem ją
całym swoim jestestwem i świadomością, wszystko zaś było bardzo spokojne, jasne
i przyjemne.
Nie mogę powiedzieć, jak i kiedy wróciłem do ciała. W momencie przebudzenia
zdawało
mi się, że jestem po tamtej stronie. Mamrotałem pod nosem:
Chcę wrócić.
Ale gdzie?
Rozdział osiemnasty
Leon Zet ciężko usiadł na schodach podziemnego przejścia na alei Wyzwolenia.
Wypił trzy
piwa, a może pięć, jednak w głowie szumiało mu niezbyt mocno, bo myślał
intensywnie o
jutrzejszym dniu. Umówił się z Mary Sakumpakumcką, że sprawdzą czy i jak ludzie
reagują
na prośby o wsparcie osób chorych na AIDS. On miał udawać zarażonego, a ona
miała robić
zdjęcia.
Bardzo frapowało go pytanie czy dostanie pieniądze, czy też przechodnie spluną w
kierunku
żebrzącego, tak jak to do tej pory widział. Siedział więc na schodach przejścia
podziemnego
na alei Wyzwolenia i udawał chorego, zarażonego wirusem HIV, kiwał się jak
opuszczone
dziecko i jeżeli ktoś zapytał: co tobie człowieku jest? mówił:
Jestem chory na
AIDS i proszę
o wsparcie. Nie przewidział jednego. Podeszły do niego trzy kobiety.
Co panu
dolega?

zapytały z troską.
Chory jestem, zarażony ciężką chorobą
odpowiedział Leon.
One nic nie
powiedziały tylko poszły do najbliższych delikatesów, kupiły sok winogronowy,
bułki i dały
mu, a potem z automatu telefonicznego wezwały karetkę pogotowia i zawiadomiły
policję, że
człowiek chromy siedzi na schodach w podziemnym przejściu. Należały do sekty
"Zachodzące
Słońce" i były przekonane, iż czynią dobrze. Ba, na chwałę ich pana. Leon Zet
siedział na
schodach, kiwał się notując statystykę zachowań ludzi i nagle został otoczony
przez policjantów
i lekarzy. Wyły syreny i błyskały światła.
Co panu jest?
pytano.
Nic, ja
tylko sprawdzam,
czy ludzie reagują na nieszczęście innych. Eee! pijany
orzekł lekarz. Nie ma
co
sprawdzać alkomatem
wtórował mu policjant.
Za tyłek go wziąć i na izbę
wytrzeźwień

dodał drugi.
Ludzie, na pomoc!
krzyknął krępowany Leon. Nikt z pęczniejącego
z minuty
na minutę tłumu nie zareagował.
Pijak, czy hifowiec, różnica żadna, niech go
biorą
zafalował
barytonem jegomość z czerwonym nosem. I tak się stało. Leona zawieziono do
miejskiej
izby wytrzeźwień8 .
No, pijaku, rzeczy do depozytu, rozbieraj się do goła i
spać

wrzasnął Ulrich Wyrwidąb, pracownik Izby. My ciebie dobrze znamy, ochlaju

syknął.

Panie, ja jestem trzeźwy, to pomyłka, ja chcę do domu
jęknął Leon Zet.
Pozwólcie mi zatelefonować!

Ty pijanico, tu nie ma pomyłki, policja ciebie przywiozła chamie, rzeczy do
depozytu, ty do łóżka
ryknął Wyrwidąb. Leonowi puściły ze strachu zwieracze.

Zaszczaniec,
zasraniec, pod prysznic go! Grupa karłów chwyciła Zeta mocarnymi rękami,
wepchnęła
do kabiny wyłożonej białymi kafelkami i nuże zlewać go strumieniami lodowatej
wody. Potem
obciągnięto na nim białą koszulkę do pępka i wepchnięto go do pokoju za
żelaznymi
drzwiami z ogromnym judaszem. Na łóżkach spali opoje. Chrapali, popierdywali, na
rękach
tatuaże, pod nosami ślady krwi.
Jezu!
wrzasnął Leon
boję się, to pomyłka!
Uderzał z
pasją w metalowe drzwi i wzywał pomocy.
Czego tam pijaku?
zapytał głos zza
żelaznej
kurtyny.
Chcę stąd wyjść, jestem trzeźwy!
pisnął Leon.
Morda w kubeł
ochlaju, bo pójdziesz
na męki
odpowiedział głos.
Ty draniu!
wrzasnął Zet. Po chwili w zamku
zgrzytnął
klucz i do wnętrza wpadła grupa karłów. Leon nawet nie zdążył krzyknąć i już
leżał w
innym pomieszczeniu na odpowiednim łożu, skrępowany pasami tak, że nie mógł
nawet zipnąć.
Oblał go zimny pot.
To za karę jełopie
usłyszał. Leżał w ciszy a zza ścian
dochodziły
krzyki.
Hilfe!
ktoś krzyczał
Ich bin Otto von Borcke. Ja telefoniere do
dojcze konzulat.
Hilfe!
wrzeszczał.
A rycz, mały rycz
odpowiedział głos.
Gnidy, nie boimy
się, nie
podarujemy, śmierć wam, spalimy was
śpiewała ochryple grupa pijanych
szalikowców ze
Słupska przybyła do Szczecina na towarzyski mecz Czarni - Pogoń.
Będzie ostra
zadyma.

8 Miejska Izba Wytrzeźwień, Szczecin, ulica Dąbrowskiego 22/24, centrala: 483 69
23.
Spokój, bo w kaftany bezpieczeństwa ubiorę
syknął głos. Tawariszczi,
pomiłujtie!
zapiał
ze wschodnim wysokim C handlarz zza wschodniej granicy.
Ja żurnalist Korowiow.
Jak mi
Bóg miły, ja piłem i nie słyszałem strzałów, nic nie widziałem. Eto Stalin.

Zima wasza,
wiosna nasza!
huknął zza muru skrępowany Senator, były działacz
Socjalistycznego Związku
Młodzieży Polskiej, przybudówki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej
("partii z narodem
i narodu z partią"). Leon Zet dusił się w okowach madejowego łoża.
Jozajtis

szepnął
i zapadł się w otchłań bez okna. Dookoła miejskiej izby wytrzeźwień przechadzał
się jegomość
w pluszowym meloniku, a za nim ciągnęło się na smyczy i w kagańcu ciężkie jak
beton
pytanie:
Kim jestem? Mary długo nie mogła zasnąć tej nocy. Później odkryła
dlaczego.
Rozdział dziewiętnasty
Była dokładnie godzina 12.00. Szedłem aleją Jedności Narodowej. Od wschodu
nadciągała
burza. Spadły pierwsze krople styczniowego deszczu powodując wzbicie się w
powietrze tysięcy
fontann zimowego szronu. Pomruki sztormu drażniły nerwy i wzbudzały lęk przed
gniewem natury. Tuż przy komisariacie policji okładało się bez pardonu i do
ostatniej kropli
krwi dwóch wyrostków.
Spróbuj
charczał jeden.
Już ciebie skopię
jęczał
drugi. Już
leżeli na chodniku, nieopodal sklepu monopolowego, przy którym jak zwykle stała
grupka
miejscowych smutno-agresywnych.
Uduś go
krzyczał jeden lump.
Zglanuj
tamtego!

podburzał lump drugi. Postanowiłem przerwać to wzajemne Polaków "się okładanie".
Podchodzę
do zamontowanego w pobliżu aparatu telefonicznego, wrzucam żeton do odpowiedniej
szparki i widzę kartkę z napisaną odręcznie pisakiem informacją: ałtomat
uszkodzony.
Rozbawiony i zrezygnowany pobiegłem do gmachu ważnego urzędu, ale tam zostałem
zatrzymany
przez strajkujących portierów. Ruszyłem na ulicę Zygmunta Felczaka. Tam są dwa
publicznego użytku "ałtomaty". Nieczynne. Uszkodzone. "Ałtomatycznie" ruszyłem w
kierunku
domu, obserwując kątem oka funkcjonariuszy "ałt". Przy znaku drogowym czarny kot
Lewiatan "miałcząc" oddawał "kau".
"Bauwan"
"zamruczau" i "siknou" na słup
latarni.
Później sensacją w Szczecinie stały się obfite niebospady, skyfalls, jak mówią
Anglicy.
W roku 1666 rolnik z Wrotham (Kent) obudził się pewnego ranka i ze zdumieniem
stwierdził,
że powierzchnia pól pokryta jest małymi rybami. Co ciekawe, były to witlinki,
ryby z
rodziny dorszowatych, żyjące w wodach Oceanu Atlantyckiego, aż do wybrzeży
Norwegii,
podczas gdy Wrotham leży około 10 mil (16 093 m) od brzegu. Także mieszkańcy
Acle (Norfolk)
doznali szoku, gdy nagle z nieba zaczęły spadać ogromne ilości ropuch. Było ich
tak
wiele, że musiano nieszczęsne płazy zbierać i w wiadrach wynosić na odległe
pustkowia.
Jeszcze straszniej zostało doświadczone przez niebiosa miasto Memphis
(Tennessee), gdy
w roku 1837 zostało wręcz zasypane tysiącami węży. Miały one około 18 cali (14,7
cm) długości.
Ogólnie uważano, iż głównym sprawcą wężowego kataklizmu była potęga huraganu.
Trudno jednak sobie wyobrazić miejsce, z którego najpotężniejszy nawet żywioł
natury mógłby
przynieść tak niewiarygodne ilości węży.
W roku 1922, w czasie burzy śnieżnej, na Alpy Szwajcarskie spadł deszcz
insektów, pająków,
gąsienic oraz mrówek.
Miasto Baton Rouge (Luizjana) zostało w roku 1896 nawiedzone dla odmiany
ornitologicznym
rodzajem skyfalls. Z czystego, błękitnego nieba spadły nagle, bez żadnego
widocznego
powodu, martwe dzięcioły, dzikie kaczki i wiele, wiele piór. W miejscowej
gazecie pisano:
"Ulice naszego miasta pokryte są stosami ptaków i ich szczątków". Podobne
zdarzenie
miało miejsce w roku 1961, gdy na portowe miasto Capitola (Kalifornia) spadły
tysiące martwych
i rannych ptaków morskich, wśród których przeważały podobne do mew burzyki,
należące
do ptaków oceanicznych.
Wynik ptasiego deszczu: zablokowane drogi, pozrywane linie wysokiego napięcia,
zniszczone
anteny telewizyjne. Starano się wyjaśnić przyczyny tego zdarzenia. Bez
rezultatu. W
mieście Chico (Kalifornia) w okresie od lipca do listopada 1921 roku
periodycznie występowały
kamienne gradobicia. Kilka z kamiennych niebospadów było tak wielkich, że trudno
było objąć je dłońmi. Co dziwne, pięć kolejnych niebiańskich kamieniobić
koncentrowało się
wyłącznie na jednym miejscu
dachu ogromnego magazynu, który uległ kompletnemu
zniszczeniu.
Dziwna to doprawdy konsekwencja działania tajemniczej siły wyższej.
Thomas Potter z San Diego (Kalifornia) był właśnie w ogrodzie, gdy nagle na
ziemię zaczęły
spadać czerwone kamienie, brukując ni z tego, ni z owego skrupulatnie
pielęgnowane
przez działkowicza grządki. Ale najbardziej nieprawdopodobny typ skyfalls musi
zaszokować
nawet osoby odporne na wszelkiego rodzaju okropieństwa. Otóż w roku 1851
żołnierze ćwiczący
musztrę w Beneficia (San Francisco) niespodziewanie zostali zroszeni kroplami
krwawego
deszczu, któremu już po chwili wtórował grad dużych kawałków surowego mięsa.
Podobne
zdarzenie miało miejsce w Kentucky, w marcu 1876 roku, gdy mięsoopad pokrył
powierzchnię
około 4570 metrów kwadratowych. Badania mikroskopowe wykazały, że była to
prawdopodobnie konina ( sic!). Przypuszczano, że mięso to zostało porzucone
przez drapieżne
ptaki, lecz któż wyjaśni ogromne ilości potencjalnego pieczystego, które pokryły
tak wielki
obszar.
Natomiast 29 stycznia 1999 roku w Szczecinie odnotowano masowe nieboopady
gąsiorów
dekarskich, które z niezwykłą celnością trafiały w głowy napuszonych i głupich
urzędników,
biznesmenów, prezesów, wiceprezesów, członków rad nadzorczych i prezydentów
wszelkiej
maści.
Co się dzieje?
pytali zainteresowani z guzami na czołach i
potylicach.
Skąd to?
Mówią, że gąsiory przywiało z sycylijskich chałup, moskiewskich kamienic, a
nawet z drapaczy
chmur w Chicago. A dlaczego tak? A dlaczego w nas? I to po raz wtóry, lecz w tak
ogromnej masie. Czyżby moce tajemne zadziałały podstępnie, a może koniec
tysiąclecia drugiego
tak gwałtownie reaguje na nasze prekursorskie działania?
Moje drogie głowy do
pozłoty,
nie narzekajcie, nie wydziwiajcie, bo skrócę was o głowy
rzekła donośnym
głosem
zza kotary dzielącej czasoprzestrzeń królowa angielska Elżbieta I Tudor, córka
Henryka VIII i
Anny Boleyn, a następnie wyszarpała z lutni legiony ciężkich nutek i sypnęła
dźwiękospadami
na Pomorze Zachodnie, a te niczym gradowe kule pokryły miasta i wsie, drogi,
pola i wszystko
na co spadły. Nagle grom walnął w kombinat szybkich potraw Rojal, w którym
ucztowała
elita miejscowych bubków i nie został kamień na kamieniu.
Sami chcieliście

zabuczał
chór karłów z innego świata.
Jozajtis!
niosło echo.
Rozdział dwudziesty
Zaraz po odcięciu głowy Sydonia zauważyła swoje ciało, które rozczłonkowane na
Kruczym
Kamieniu drgało jeszcze w konwulsjach. Żal jej było ciała, ale czuła, że jest
myślą, lekką
i zwiewną i unosi się coraz wyżej, a potem w bok, to znowu do góry. Leciała jak
dmuchawiec.
Wpadła do świetlistego labiryntu, płynęła przez rozmaite wymiary. Odłupany przez
uderzenie
pioruna kawałek Kruczego Kamienia przeleciał gdzieś obok, a potem gnany siłą
grawitacji
poszybował ku Ziemi. Rękę Sydonii trzymała świetlista istota, zaś wszystko było
spokojne,
jasne i przyjemne. Borkówna obudziła się już po tamtej stronie. Spojrzała z
ciekawością
w źródlane lustro. Była najmłodsza, najpiękniejsza i słyszała chóry, które
nieustannie
wysławiały jej urodę i mądrość.
Książę Andrzej, w galowym mundurze, obwieszony akselbantami, w butach tak
wyczyszczonych,
że lśniły odbijając światło księżyców, uklęknął przed nią. Na jego potylicy nie
było
najmniejszego śladu po śmiertelnej ranie. I morza krwi też zniknęły. Uśmiechnął
się i podał
jej kwiat róży. Chwycili się mocno za dłonie i razem już odlecieli na gwiazdę
Lakszmi, tam
gdzie czas przestał płynąć i nie ma bólu.
Rozdział dwudziesty pierwszy

Tylko tak Marcysiu miła
powiedziała szeptem Alga Iwanowna Łypiasta. Jesteś
prawie
dojrzałą panną, piękną jak róża, ale twoje wejście w wiek kobiecy nie może być
zwykłe i mało
oryginalne. Pochodzisz z Sakumpakumckich, starego rodu magów, parapsychologów i
kręgarzy
błotnych. A to zobowiązuje. Ten dziwny kamień z tajemniczym napisem: Jozajtis,
który
przyniosłaś w biesadze i który z kolei przemówił do twojego wnętrza winien
wrócić na swoje
miejsce. On nie czuje się tutaj dobrze i może oddziaływać na rzeczywistość,
wyginać nią jak
plasteliną, rozciągać niczym gumę i emanować narkotyczno-toksyczne wizje. Co
zatem zrobić?
Myślę, iż należy zastosować formułę 69 z Księgi Wtórej Pierwszych Praw. A to
znaczy,
że będzie trzeba utworzyć krąg składający się przynajmniej z sześciu osób i do
ogniska, przy
wtórze zaklęcia: Jozajtis, wrzucać przez lewe ramię, kolejno: guano, glut
Merlina, nahajkę,
oszczypek polski, runo, drzazgę z prawdziwego hulajpola i na koniec kawał
tłuszczu. O, widzisz
wszystko mam oprócz tego ostatniego. Jeszcze dzisiaj pójdziesz do sklepu i
kupisz
kostkę smalcu. Najlepszego. A wieczorem pójdziemy razem z moimi przyjaciółkami z
Pomorskiego
Towarzystwa Psychotronicznego do parku Kasprowicza i tam na polanie
przeprowadzimy
całe misterium. Kamień zniknie, a Jozajtis nie będzie miało pretensji, że
przywłaszczyłaś
sobie to co nie twoje. Teraz ruszaj do domu i pamiętaj o smalcu. Nie zapomnij.

Dobrze
ciociu
odpowiedziała uradowana Marcysia i pobiegła podskakując niczym mała
dziewczynka.
Za nią leciał z szumem cały szwadron zalotnych spojrzeń wysyłanych przez
młodzieńców
podnieconych jej płcią, kolorem oczu i gibkością. Marcysia pomyślała, że dobrze
zrobi, gdy już teraz kupi smalec bo potem może zapomnieć. W sklepie przy alei
Wojska Polskiego
było kilka rodzajów tłuszczu: Mazowiecki, Małopolski, Wielkopolski... Marcysia
wzięła Pomorski. Zawsze to chociaż z nazwy bardziej swojski. Teraz ruszyła
truchtem wzdłuż
torów tramwajowych, do najbliższego przystanku w kierunku Śródmieścia. Tam
zatrzymał się
tramwaj linii 1 i 9. Nagle zobaczyła mnie machającego ręką, spłonęła rumieńcem,
potknęła się
i biesaga razem z kostką smalcu łukiem wystrzeliły w górę, aby po chwili upaść w
odległości
kilku metrów. Biesaga cała, natomiast smalec rozpłaszczył się jak kilkudniowy
szczeniak i
rozbryzgnął niczym krater księżycowy tuż obok przejścia dla pieszych
poprzecinanego tramwajowymi
szynami.
"Kto mógł pomyśleć, że to takie ważne. Kto by przypuszczał, że moje machanie
rękami do
ukochanej M. spowoduje takie skutki"
pisałem po godzinie w moim pamiętniku.
Rozdział dwudziesty drugi
Mówi generał James Fogg z US Army:
To było w roku 1948. Przydzielono mnie
wówczas
do 82 Dywizji Sił Powietrznych, do fortecy Bragg w północnej Karolinie. Z
kwatery
głównej 3 Armii otrzymaliśmy informację, iż niezidentyfikowany obiekt latający
miękko wylądował
w White Sands Proving Grounds, w centrum Nowego Meksyku. Otoczyliśmy go
szczelnym pierścieniem. Obserwacja trwała 24 godziny, podczas których doszliśmy
do wniosku,
że załoga tego dziwnego obiektu nie żyje. Nie widzieliśmy żadnego wejścia,
żadnych
drzwi. Całkiem przypadkowo natrafiliśmy na przycisk awaryjny i wtedy udało nam
się wejść
do środka UFO.

Jak duży był ten obiekt?

Miał około stu stóp średnicy i 10-12 stóp9 wysokości.

Czy miał formę plastra?

Tak.

Jak był skonstruowany?

Do dziś tego nie wiemy. Nie znamy zestawu metali, z których był zbudowany.
Próbowano
go pociąć na części, ale nie było to możliwe. Nawet diamentem nie dało się
porysować
powłoki, nie grubszej od papieru gazetowego.
Na pokładzie UFO było pięć zwłok pozaziemskich istot. W celu dokonania sekcji i
innych
badań przewieziono je do bazy Wright Patterson. Osobnicy byli bardzo mali

mieli po około
trzy i pół stopy wzrostu. Jeden z nich, prawdopodobnie komendant, był nieco
większy
miał
cztery stopy. Wszyscy byli odziani w przylegające do ciała srebrzyste uniformy
bez guzików,
zamków błyskawicznych lub jakichkolwiek otworów. Humanoidzi z wielkimi głowami.
Oczy
ich były bardzo duże i piękne, nosy w stanie zaniku, podobnie jak uszy. Usta
skostniałe

stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że nie używano ich do rozmowy. Później
odkryliśmy,
iż porozumiewali się telepatycznie. Ich ciała były białe, z wyjątkiem twarzy,
które były purpurowo-
czerwone. Nie mogliśmy tego pojąć. Dopiero po pewnym czasie stwierdziliśmy, iż
istoty te udusiły się w trakcie lądowania.

Czy Pan sądzi, że istoty te zginęły na skutek nieszczęśliwego wypadku, czy też
może
wskutek zabójczego dla ich organizmu składu ziemskiej atmosfery?

Uważam, że celowo wysadzili luk i udusili się, ponieważ chcieli, aby ludzie
zobaczyli
pojazd kosmiczny wraz z ciałami.

Czyżby nie chcieli wpaść żywi w ręce ludzi?

Moim zdaniem tak to zaplanowano. Pisałem o tym szerzej w książce pt. "Raporty
Fogga", stawiając tezę, że wiele pozaziemskich istot znalazło się u nas po to,
aby odzyskać to,
co utraciły, czyli człowieczeństwo: inaczej mówiąc, zdolność okazywania uczuć.
To właśnie
jest przyczyną uprowadzeń, o których informuje się na całym świecie. W celu
stworzenia nowej
istoty E.T. próbują zdobyć części zastępcze. Dlatego pobierają kobietom jaja i
płyn waginalny,
a mężczyznom nasienie. Szukają enzymów, krwi i powiązań genetycznych...

Czy mógłby Pan opowiedzieć o kontaktach ludzi z humanoidami z pojazdów UFO?

Mogę opowiedzieć o jednym przypadku, kiedy uwięziliśmy istotę, która żyła
wśród nas
około dwunastu lat.

W jaki sposób porozumiewaliście się?

Tylko telepatycznie.
9 1 stopa = 0,30480 metra

A więc istoty nie z tej ziemi nie mają własnego języka?

Nie.

Czy posługują się pismem?

Tak, symbolicznym pismem obrazkowym, przypominającym egipskie hieroglify.
Znaki
tego typu znaleziono na statku przestrzennym w White Sands Proving Grounds.
Odczytano:
Jozajtis. Nie wiemy co to znaczy.
Pragnę jednak wspomnieć o innej ważnej sprawie. Miałem sposobność odwiedzenia
trzech
wspólnot pozaziemskich tu, na Ziemi! Jest ich wiele, znajdują się przeważnie w
odległych
miejscach. Wspólnoty te odwiedziłem w końcu lat siedemdziesiątych i na początku
osiemdziesiątych.
Jedną w Arizonie, drugą w północnej Kalifornii, a trzecią w Europie, w Polsce,
na Pomorzu Zachodnim, w okolicach Szczecina. Obecnie nie mogę mówić o tym
szerzej, lecz
wspomnę, że były częścią tzw. "Guardian Forces", czyli strażników. Bardzo są do
nas podobni:
rośli, jasnowłosi, dobrze ukształtowani... Humanoidzi.

Ufonauci nie są więc jednacy?

Nie. Są rozmaici. Przypomina mi się w tym momencie inne wydarzenie. Było to
przed
czterema laty w Arizonie. Przyprowadzono do mnie człowieka, który kiedyś został
uprowadzony
przez UFO. Miał na imię Jobst. Proszono, abym go przesłuchał. Załamał się i
płakał
bez przerwy. Dawniej był inżynierem lotnikiem. Został uprowadzony z parkingu w
Phoenix,
w Arizonie, w biały dzień, na oczach swej żony. Wrócił po kilku dniach, lecz nie
był już tym
samym człowiekiem. Powiedziałem: "Chciałbym, aby Pan przypomniał sobie coś
najbardziej
istotnego". Chwilę pomyślał i rzekł: "Tak, stała się tam rzecz bardzo niezwykła.
Gdy leżałem
na stole operacyjnym i badano mnie, weszła jakaś ludzka istota. Ci, którzy mnie
badali, byli mali,
szarzy. Ludzka istota miała na sobie kurtkę lotniczą typu B-15. Był to rosły
osobnik. Brązowe faliste
włosy, brązowe oczy
to pamiętam. Gdy wchodził, inni stanęli na baczność.
Spojrzał na mnie,
uśmiechnął się do szarych i wyszedł".
Ta rozmowa dała mi do myślenia. Obwiniamy "szaroskóre" i wszelkie inne
pozaziemskie
istoty o to, co z nami robią w trakcie porwań, lecz w rzeczywistości mogą być
one tylko bezwolnymi
wykonawcami, kierowanymi przez ludzkopodobne istoty-hybrydy, wyglądające jak
ja, jak Pan
istoty z gruntu anormalne, ponieważ nie żywią do nas żadnych
uczuć. To, co
powiedział mi Jobst, zgadzało się z tym, w co od dawna wierzę, a mianowicie, że
istnieją
równoległe światy, równoległe systemy słoneczne, galaktyki itp., które z nami
koegzystują.
Wierzę, iż są dobre i złe światy, do piątego poziomu. Skoro osiągnie się poziom
piąty, trzeba
zadecydować: czy chce się wrócić do Światła, czy też pragnie się pozostać tam,
gdzie się jest.
Z chwilą gdy człowiek zdecyduje się pozostać tam, gdzie jest, narodzi się
ponownie gdzie
indziej w uniwersum. Ci, którzy pójdą drogą Światła, wkroczą dalej: do szóstego
i siódmego wymiaru.
Rozdział dwudziesty trzeci
Zza lasu dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. Wieczorny upał zniewalająco
obezwładniał
zmysły i wyciskał słony pot z sunących jak olbrzymie ślimaki spacerowiczów. Alga
Łypiasta mimo wszystko szła w miarę szybko, a za nią, posapując i pokrzykując,
aby zwolniła,
dreptały jej cztery przyjaciółki z Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego. I
jeszcze
Marcysia z nieodłączną biesagą, w której ukryła tajemniczy kamień z napisem:
Jozajtis i kupioną
po raz wtóry kostkę smalcu Pomorskiego. Ciotka Alga wiozła w pancernym wózku na
specjalne zakupy: guano, glut Merlina, nahajkę, oszczypek polski, runo, drzazgę
z hulajpola i
zapałki ekologiczne. Towarzystwo zmierzało na Księżycową Polanę w parku
Kasprowicza w
Szczecinie.
W tym samym czasie wiedziony nadludzkim instynktem Leo Standtorp jechał rowerem
górskim przez bezdroża Lasu Arkońskiego, wiedząc z całą pewnością, że na
parkowej polanie
zdarzy się coś ważnego.
Hej!
krzyknął do spacerującego wąwozem starszego
pana w pluszowym
meloniku, oryginalnych czarno-granatowych adidasach, wymachującego laseczką z
ołowianą gałką. W odpowiedzi ów jegomość przesłał w kierunku Leo zielony,
laserowy promień,
który po drodze liznął jęzorem grupę elfów i kwiat paproci, a na koniec
pozdrowił rowerzystę
w sobie tylko znany sposób.
Ognisko na Księżycowej Polanie płonęło już krwistojasnoniebiesko. Dookoła
siedziało
sześć kobiet. Przede wszystkim Łypiasta
mistrz ceremonii, Marcysia, jej
siostrzenica, tak
bardzo przepełniona ciekawością tego co się stanie, iż na długo wstrzymała
oddech i cztery
panie X z Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego, które uczestniczyły w swej
karierze
w tak dziwnych obrzędach, że nie bały się niczego. Alga Iwanowna zaczęła miarowo
uderzać
sękatym kijem w przyniesiony przez Marcysię tajemniczy kamień z równie
tajemniczym napisem.
Już po pierwszym uderzeniu usłyszała w głębi swego wnętrza ostrą reprymendę:

Przestać
natychmiast!, przestać natychmiast!, bo będzie źle!
Zaczynamy medytacje
metasylwiańskie,
szybko!
krzyknęła Łypiasta.
Ja wrzucę do ognia co trzeba. Zapadał zmrok,
księżyc
świecił w pełni i zdumiałby się człowiek przechodzący w pobliżu polany widząc
siedzące
przy ognisku, trzymające się w kręgu za ręce kobiety mruczące głośno:
Ooo!
Moo! Ooo!
Moo!... Nagle Alga Łypiasta zaczęła wrzucać do ognia kolejno: guano, glut
Merlina, nahajkę,
oszczypek polski, runo, drzazgę z oryginalnego hulajpola i na koniec kostkę
smalcu. W tym
momencie płomienie strzeliły w górę, na wysokość koron otaczających polanę
drzew, zapiszczało,
zaskwierczało, Alga zawodziła dziwną pieśń, mamrotała rozkazująco, a potem
uniosła
lewą rękę i palcem wskazującym dotknęła poświaty księżyca. Dochodziła 21.00.
Kamień
drgnął, zaczął szybko kręcić się dookoła swojej osi i wystrzelił w górę, a
następnie w kierunku
centrum Szczecina. Dookoła słychać było drżący niby struny harfy szept:
Jozajtis.
Jak potwierdziło wielu świadków, dokładnie w tym czasie z wieczornego nieba, w
okolicach
budynku Muzeum Narodowego przy ulicy Staromłyńskiej spadł dziwny przedmiot,
przepalił
płytę chodnikową i głęboko wrył się w ziemię. Nigdy go nie odnaleziono10.

Już po wszystkim
powiedziała Łypiasta.
Masz spokój Marcysiu. Kobiety
stłumiły
ogień. Pokropiły miejsce ceremonii wodą, sześć razy splunęły przez lewe ramiona
i zaczęły
iść w kierunku Jasnych Błoni. Nie wiedziały, że od początku do końca były
obserwowane
przez Leo Sandtorpa, który wdrapał się na wysoką sosnę i widział wszystko jak na
dłoni.
10 Patrz aneks B.
Rozdział dwudziesty czwarty
Świeciło słońce i ptaki świergoliły, tak, że aż dziw brał ludzi. Marcysia wyszła
z domu i
postanowiła natychmiast, iż pojedzie tramwajem do jeziora Głębokie i tam będzie
pływać i
chłodzić głowę rozognioną po wczorajszych emocjach. Doszła do alei Wojska
Polskiego.
Niespodziewanie ktoś zastąpił jej drogę.
Czy możemy pójść tam razem?

usłyszała. Podniosła
wysoko głowę i ujrzała rosłego, przystojnego mężczyznę, z szerokim torsem,
czarnymi,
kręconymi włosami, a może brązowymi i falistymi
trudno powiedzieć
słońce
świeciło tak
mocno.
Jestem Leo Sandtorp i kocham panią. Od dawna.
A ja jestem zdumiona

odparła
Marcysia.
Ale pójdę, czemu nie.
Uff, jak gorąco
powiedział Leo zdejmując
kurtkę lotniczą
typu B-15. Przerzucił ją przez prawe ramię, a lewą ręką objął Marcysię.
A może
Mary
chcesz zobaczyć gdzie mieszkam?
Nie wiem, gdzie mieszkasz?
Na osiedlu
Atlantis.

Gdzie to jest?
W okolicach Szczecina, najpierw trzeba jechać tramwajem do
Głębokiego,
potem autobusem a potem jeszcze kawałek. Zobaczysz, Mary, tam jest nieziemsko.

Naprawdę?

O, tak. Szli mocno przytuleni i gdy dochodzili do przystanku tramwajowego
linii 1
i 9 Leo zapytał:
Czy wiesz Mary, że zmieni się Czas i Kalendarz?
Ojej!

zdumiała się
Sakumpakumcka.
Mój ty mądralo najpiękniejszy
dodała. Nadjeżdżał tramwaj.
Szedłem zamyślony aleją Wojska Polskiego. Nagle,w oddali zobaczyłem Mary idącą w
uścisku z wysokim mężczyzną. Moje serce zatłukło jak u schwytanego w sidła
zająca.
Mary!

wykrztusiłem i zacząłem biec. Nie słyszała.
Mary! Dojeżdżał tramwaj. Zaraz
wsiądą
do niego i znikną mi z oczu. Ruszyłem co sił Już dobiegałem do torowiska, gdy
poślizgnąłem
się na kupce smalcu marki Pomorski. Łukiem przeleciałem wprost pod tramwaj linii
1, którego
koła odcięły mi głowę niczym katowski topór. Nie czułem ciała i szepnąłem tylko:

Jozajtis.
Sam nie wiem dlaczego. Potem z góry ujrzałem moją rozczłonkowaną figurkę, do
której
powoli zbliżała się szaroskóra istota, szybko zebrała ją do worka i oddaliła się
lotem błyskawicy.
Ziemia mnie nie interesowała. Byłem tylko myślą zwiewną, unosiłem się jak na
karuzeli.
Leciałem niczym dmuchawiec. Wpadłem do świetlistego labiryntu.
Oto Ernest
Ludwik

piał chór przejrzystych jak szkło karłów. To pomyłka, pozwólcie mi
zatelefonować!
wrzasnąłem.
Łóżko wodne falowało jak wzburzone morze.
Kim jesteś?
zapytał zbir spluwając
pod moje nogi. No właśnie, kim jestem?
Koniec
Aneks A
Desiderata
Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech, i pamiętaj, jaki spokój można
znaleźć w ciszy.
O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie, bądź na dobrej stopie ze
wszystkimi. Wypowiadaj
swą prawdę jasno i spokojnie; wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych,
oni też
mają swoją opowieść. Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha. Porównując
się z
innymi, możesz stać się próżny lub zgorzkniały, zawsze bowiem znajdziesz
gorszych i lepszych
od siebie.
Niech twoje osiągnięcia, jak i plany, będą dla ciebie źródłem radości. Wykonuj
swą pracę z
sercem, jakkolwiek byłaby skromna; ją jedynie posiadasz w zmiennych kolejach
losu. Bądź
ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa, niech ci to jednak nie
zasłoni
prawdziwej cnoty. Wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie jest
pełne heroizmu.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia ani nie podchodź cynicznie do miłości,
albowiem
wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co
ci lata doradzają,
z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię
osłonić w nagłym nieszczęściu. Nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi
się ze
znużenia i samotności.
Obok zdrowej dyscypliny bądź dla siebie łagodny. Jesteś dzieckiem wszechświata
nie
mniej niż drzewa i gwiazdy. Masz prawo być tutaj. I czy to jest dla ciebie
jasne, czy nie,
wszechświat jest bez wątpienia na dobrej drodze. W zgiełku i pomieszaniu życia
zachowaj
spokój ze swą duszą. Przy całej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to
piękny
świat. Bądź uważny. Dąż do szczęścia11.
11 Anonimowy tekst z 1692 r., znaleziony w starym kościele św. Pawła w
Baltimore.
Aneks B
Mówi Leokadia Podhorecka, prezes Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego w
Szczecinie:

W archiwach nie podano dokładnie, gdzie spalono ciało. Najpierw chciałam
bliżej poznać
Sydonię von Borck. Poszłam do muzeum, aby nawiązać z nią kontakt. Patrząc na
portret,
pozytywnie oceniłam jej osobowość. Potem w Bibliotece Wojewódzkiej zgłębiałam
losy pomorskiej
szlachcianki, przekazy o epoce, w której żyła, historię Gryfitów, mentalność
ówczesnych
ludzi. Jeszcze kilka razy odwiedziłam Sydonię. Po kilku miesiącach postanowiłam
przystąpić do umiejscowienia stosu. W przypadku testu radiestezyjnego
dotyczącego miejsca i
zdarzenia odległego w czasie i przestrzeni pomocny mi był rekwizyt zwany
"świadkiem",
czyli część lub symbol badanego obiektu: fotografie portretu Sydonii, plan
Szczecina z XVII
wieku oraz nam współczesnego. Wykonałam testy i ustaliłam, gdzie znajduje się
poszukiwane
miejsce. Postanowiłam tam pójść i skonfrontować w terenie wynik mojej pracy.
Towarzyszyły
mi dwie osoby
radiesteci. Wyruszyłam od portretu Sydonii. Wahadło wyznaczyło
kierunek,
w którym mam iść. W pewnym momencie odczułam, jakby Coś zarzuciło na mnie sieć.
Czułam
działanie silnej energii. "Sieć" zatrzymała mnie, a towarzyszące mi osoby
stwierdziły, że
stoję "ukośnie". Zdawało się, iż upadnę. To był jakby rozkaz: nie idź dalej! Po
chwili Coś
przywróciło moje ciało do normalnej postawy. Byłam blada i miałam rozszerzone
źrenice.
Odeszłam na bok i chwilę odpoczęłam. Wzmocniona, wzięłam wahadło i przy jego
pomocy
stwierdziłam, że to właśnie dokładnie w tym miejscu płonął ów stos. Sydonia dała
mi znak.
Aneks C
23 sierpnia 1879 roku nastąpiło w Szczecinie otwarcie pierwszej linii tramwaju
konnego
Łękno (Westend)
ulica Staszica (Elysium) o długości 5,03 km. W tym samym roku
uruchomiono
drugą linię relacji Golęcino (Franendorf)
aleja 3 Maja (Odertor) o długości
6,33 km.
Tramwaje kursowały z częstotliwością co 12 minut. Do ich obsługi zbudowano dwie
zajezdnie
przy ulicy Piotra Skargi i na Golęcinie. 5 maja 1896 roku zawarto umowę z
Towarzystwem
Elektrycznym z Berlina o budowę tramwaju elektrycznego. 4 lipca 1897 roku
pierwszy
tramwaj o napędzie elektrycznym przejechał po trasie o długości 2,6 kilometra z
Łękna do
obecnej ulicy Wyszyńskiego. Była to dwutorowa trasa z szyn typu "Phoenix".
Wprowadzenie
energii elektrycznej do poruszania taboru tramwajowego stało się przełomowym
momentem
rozwoju miejskiego transportu pasażerskiego. 4 i 5 maja 1945 roku przybyła z
Poznania grupa
pierwszych osadników w liczbie 678 osób. W grupie tej znalazła się delegacja
poznańskich
tramwajarzy, która pojęła się organizacji komunikacji miejskiej
w powojennym Szczecinie. 12 sierpnia 1945 roku uruchomiono pierwszą linię
tramwajową nr
3. Łączyła ona Dworzec Główny z Lasem Arkońskim przez aleję Niepodległości, plac
Żołnierza,
ulice Roosvelta i Arkońską12.
12 Z książki "50 lat komunikacji w polskim Szczecinie". Szczecin, MZK.
Aneks D
Podświadomość
według teorii Zygmunta Freuda obszar psychiki znajdujący się
między
świadomością a nieświadomością zawierający treści niegdyś ze świadomości
wyparte, które w
pewnych warunkach mogą na nowo pojawić się w świadomości.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Galicki EFEKT MOTYLA
RU Kryżaniwskij A , Miednyje galicko russkije dienarii wo Lwowie w XIV wiekie, Bankauski wiesnik, nr
Galicki [SENNIK LUNATYKA]
Galicki [DUM DUM]
Galicki senniklunatyka

więcej podobnych podstron