Bolesław Leśmian
Dzień Skrzydlaty
Rozwidniły się w słońcu dwie otchłanie - dwa
światy
Myśmy byli - w obydwu...A dzień nastał
skrzydlaty.
Nikt nie umarł w dniu owym - nie zataił się w
cieniu...
Nocą umówioną
I pamiętam, żem myślał o najdalszym
strumieniu
Nocą umówioną, nocą ociemniałą
Nie mówiłaś nic do mnie, lecz odgadłem twe Przyszło do mnie ciszkiem to
słowa. przychętne ciało.
A on - zjawił się nagle... Zaszumiała Przyszło potajemnie - w cudnej
dąbrowa. bezżałobie -
Było mu na imię tak samo, jak tobie...
Taki - drobny i nikły... I miał - ciernie na
skroni. Zajrzało po drodze w przyszłość i
I uklękliśmy razem - w pierwszej z brzegu zwierciadło -
ustroni. Na pościeli zimnej obok się pokładło -
Dla mnie się pokładło, bym je mógł
W pierwszej z brzegu ustroni - w pierwszej całować
kwiatów powodzi. I znużyć - i zużyć - i nie pożałować !
I zdziwiło nas bardzo, ze tak biednie
przychodzi. Lgnęło mi do piersi - ofiarnie pachnące,
Domyślnie bezwstydne i -
Ubożeliśmy chętnie - my i nasze zdziwienie... posłuszniejące...
A on - patrzał i patrzał... Cudaczniało W ciemnościach - w radościach - na
istnienie... granicy łkania
Mdlało od nadmiaru niedoumierania.
Zrozumieliśmy wszystko! - I że właśnie tak
trzeba! I nic w nim nie było, prócz czaru i
I że można - bez szczęścia... I że można - bez grzechu,
nieba... Prócz bezwiednej woni - wiednego
pośpiechu -
Tylko drobnieć i maleć od nadmiaru I prócz tego dreszczu, co ginie w krwi
kochania. szumie -
A to była - odpowiedz, i nie było - pytania. I bez niego ciało - ciała nie rozumie.
I już odtąd na zawsze przemilczeliśmy siebie.
A świat znów stal się - światem...i czas płynął
po niebie.
I chwyciłaś zdzbło czasu, by potrzymać je - w
dłoni,
A on - patrzał i patrzał... I miał - ciernie na
skroni.
* * *
W malinowym chruśniaku, przed ciekawych
Po ciemku
wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Wiedzą ciała, do kogo należą,
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Gdy po ciemku obok siebie leżą!
Palce miałaś na oślep skrwawione ich
sokiem.
Warga - wardze, a dłoń dłoni sprzyja -
Noc nad nimi niechętnie przemija.
Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył
kwiaty,
Świat się trwali, ale tak niepewnie!...
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Drzewa szumią, ale pozadrzewnie!...
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.
A nad borem, nad dalekim borem
Bóg porusza wichrem i przestworem.
Duszno było od malin, któreś, szepcząc,
rwała,
I powiada wicher do przestworu:
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich
"Już nie wrócę tej nocy do boru!" -
woni,
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Bór się mroczy, a gwiazdy weń świecą,
Owoce, przepojone wonią twego ciała.
A nad morzem białe mewy lecą.
I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Jedna mówi: "Widziałam gwiazd losy!"
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym
Druga mówi: "Widziałam niebiosy!" -
niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
A trzecia milczy, bo widziała
I chce się wciąż powtarzać dla własnej
Dwa po ciemku pałające ciała...
dziwoty.
Mrok, co wsnuł się w ich ściśliwe
I nie wiem, jak się stało, w którym oka
sploty,
mgnieniu,
Nic nie znalazł w ciałach, prócz
Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,
pieszczoty!
Porwałem twoje dłonie - oddałaś w
skupieniu,
A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.
* * *
Hasło nasze ma dla nas swe dzieje tajemne:
Lampa, gdy noc już zdąży świat mrokiem
owionąć,
Winna zgasnąć w tej szybie, a w tamtej
* * *
zapłonąć.
Na znak ten oddech tracę. Już schody są
Gdybym spotkał ciebie znowu
ciemne.
pierwszy raz,
Ale w innym sadzie, w innym lesie -
Czekasz z dłonią na klamce i, gdy drzwi
Może by inaczej zaszumiał nam las
otwiera,
Wydłużony mgłami na bezkresie....
Tulę tę dłoń, co jeszcze ma chłód klamki w
sobie,
Może innych kwiatów wśród zieleni
A ty w zamian przyciskasz moje ręce obie
bruzd
Do serca, które zawsze u drzwi obumiera.
Jęłyby się dłonie dreszczem czynne -
Może by upadły z niedomyślnych ust
Wchodzę ciszkiem, jak gdyby krok każdy
Jakieś inne słowa - jakieś inne...
knuł zbrodnię,
Między sprzęty, co dla mnie są sprzętami
Może by i słońce zniewoliło nas
czarów.
Do spłynięcia duchem w róż
Sama ścielesz swe łóżko według swych
kaskadzie,
zamiarów,
Gdybym spotkał ciebie znowu
By szczęściu i pieszczotom było w nim
pierwszy raz,
wygodnie.
Ale w innym lesie, w innym sadzie...
I zazwyczaj dopóty milczymy oboje,
Dopóki nie dopełnisz podjętego trudu.
Ile w dłoniach twych pieczy, miłości i cudu !
Kocham je, kocham za to, że piękne, że
twoje.
* * *
* * *
Taka cisza w ogrodzie, że się jej nie oprze
Żaden szelest, co chętnie taje w niej i
Z dłońmi tak splecionymi, jakbyś klęcząc,
ginie.
spała,
Czerwieniata wiewiórka skacze po
W niedostępne mym oczom wpatrzona
sośninie,
widzenie,
Żółty motyl się chwieje na złotawym
Płaczesz przez sen i wstrząsem wylęklego
koprze.
ciała
Błagasz o nagłą pomoc, o rychłe
Z własnej woli, ze śpiewnym u celu
zbawienie.
łoskotem
Z jabłoni na murawę spada jabłko białe,
Jeszcze płaczu niesytą do piersi cię tulę,
Aamiąc w drodze kolejno gałęzie
A ty goisz się we mnie, niby lgnąca rana,
spróchniałe,
A ja płacz twój całuję, biodra i kolana
Co w ślad za nim - spóznione - opadają
I ramię i zsuniętą z ramienia koszulę.
potem.
Lecz karmiony ust twoich spłakanym
Chwytasz owoc, zanurzasz w nim zęby na
oddechem,
zwiady
Nie pytam o treść widzeń. Dopiero z
I podajesz mym ustom z miłosnym
porania
pośpiechem,
Zadaję ciemną nocą tłumione pytania.
A ja gryzę i chłonę twoich zębów ślady,
Odpowiadasz bezładnie - ja słucham z
Zębów, które niezwłocznie odsłaniasz ze
uśmiechem
śmiechem
Dusiołek
Ogon miał ci z rzemyka,
Podogonie zaś z łyka.
Siadł Bajdale na piersi, jak ten kruk na
Szedł po świecie Bajdała, snopie -
Co go wiosna zagrzała - Póty dusił i dusił, aż coś warkło w chłopie!
Oprócz siebie - wiódł szkapę, oprócz
szkapy - wołu, Warkło, trzasło, spotniało!
Tyleż tędy, co wszędy, szedł z nimi Coć się stało, Bajdało?
pospołu. Dmucha w wąsy ze zgrozy, jękiem złemu
przeczy -
Zachciało się Bajdale, Słuchajta, wszystkie wierzby, jak chłop
Przespać upał w upale, przez sen beczy!
Wypatrzył zezem ściółkę ze mchu popod
lasem, Sterał we śnie Bajdała
Czy dogodna dla karku - spróbował Pół duszy i pół ciała,
obcasem. Lecz po prawdzie niedługo ze zmorą
marudził -
Poległ cielska tobołem Wyparskał ją nozdrzami, zmarszczył się i
Między szkapą a wołem, zbudził.
Skrzywił gębę na bakier i jęzorem
mlasnął Rzekł Bajdała do szkapy:
I ziewnął wniebogłosy i splunął i zasnął. Czemu zwieszasz swe chrapy?
Trzebać było kopytem Dusiołka przetrącić,
Nie wiadomo dziś wcale, Zanim zdążył mój spokój w całym polu
Co się śniło Bajdale? zmącić!
Lecz wiadomo, że szpecąc przystojność
przestworza, Rzekł Bajdała do wołu:
Wylazł z rowu Dusiołek, jak półbabek z Czemuś skąpił mozołu?
łoża. Trzebać było rogami Dusiołka postronić,
Gdy chciał na mnie swej duszy paskudę
Pysk miał z żabia ślimaczy - wyłonić!
(Że też taki żyć raczy!) -
A zad tyli, co kwoka, kiedy znosi jajo. Rzekł Bajdała do Boga:
Milcz gębo nieposłuszna, bo dziewki O, rety - olaboga!
wyłają! Nie dość ci, żeś potworzył mnie, szkapę i
wołka,
Jeszcześ musiał takiego zmajstrować
Dusiołka?
Panna Anna
Krakowianka jedna
Miała chłopca z drewna.
Śmieszny i niezgrabny,
Swą drewnianą tężąc dłoń,
Kiedy wieczór gaśnie
Szarpie włos jedwabny,
I ustaje dzienny znój-
Miażdży piersi, krwawi skroń.
Panna Anna właśnie
Najwabniejszy wdziewa strój.
Blada poraniona
Panna Anna bólom wbrew
Palce nurza smukłe
Od rozkoszy kona,
W czarnoksięskiej skrzyni mrok,
Błogosławiąc mgłę i krew!
I wyciąga kukłę,
Co ma w nic utkwiony wzrok.
Poprzez nocną ciszę
Idzie cudny, złoty strach...
To-jej kochan z drewna,
A śmierć się kołysze
Zły, bezmyślny, martwy głuch!
Cała w rosach, cała w snach.
Moc zaklęcia śpiewna
Wprawia go w istnienia ruch.
Potem nic nie słychać,
Jakby ktoś na dany znak
On nic nie rozumie,
Nie chciał już oddychać-
Lecz za niego działa-czar...
Byle istnieć tak a tak...
Panna Anna umie
Kusić wieczność, trwonić żar...
A gdy świt się czyni-
Panna Anna dwojgiem rąk
W dzień od niego stroni,
Znów zataja w skrzyni
Nocą-wielbi sztywny kark,
Drewnianego sprawcę mąk.
Nieugiętość dłoni,
Natarczywość martwych warg.
Sztuczne wpina róże
W czarny, ciężki, wonny szal-
Bóg zapomniał w niebie,
I po klawiaturze
Ze samotna ginę w śnie!
Błądząc dłonią-patrzy w dal...
Kogóż mam, prócz ciebie?
Pleść, bo musisz pieścić mnie!
Dzwięki płyną zdradnie,
Płyną właśnie tak a tak...
Pieści ją bezdusznie,
Chyba nikt nie zgadnie-
Pieści właśnie tak a tak-
Z kim spędziła noc i jak?
A ona posłusznie
Całym snem omdlewa wznak.
We śnie
Śnisz mi się obco. Dal bez tła,
Wieczność się w chmurach błyska.
Dziwożona Lecimy razem. Mgła i mgła!
Bóg, ciemność i urwiska.
Do mgły i mroku naglisz mnie
Co sto lat tu zlata ptaszek,
I szepcesz, zgrzana lotem:
Złoty ptaszek, Gregoraszek,
"Toć ja się tobie tylko śnię!
Puka w dąb: niech w dębu szparze
Nie zapominaj o tem..."
Dziwożona się pokaże!
Nie zapominam. Mkniemy wzwyż
Stuk, puk! z dziupli wypłoszona
Do niewiadomej mety.
W świat wybiega Dziwożona,
O, jak ty trudno mi się śnisz!
O, już tańczy zwijanego,
O, jawo moja, gdzie ty?
Gonionego, wyrwanego.
Leśnej bajce dając wątek,
Pośród modrych tańczy łątek,
Gra jej ciepła trzcin muzyka, Wiedza
O, ucieka już, już znika.
Pobiegnijmy za nią w ślady,
Byłem przed chwilą w bezkresie!
Na wywiady, na wybady,
Blask się potykał z mym ciałem...
Zanim dąb się zamknie za nią,
To ja tak złocę się w lesie...
Za tańczącą Złotopanią!
Wiedziałem o czymś, wiedziałem!
Bo ptak złoty lubi zwlekać,
Lecz motyl mignął szkarłatnie
Więc sto lat będziemy czekać,
Pomiędzy mną a modrzewiem...
Aż drzwi dębu otworzone
Sny moje, sny przedostatnie!...
Znów pokażą Dziwożonę.
Już znikły! Znowu nic nie wiem...
Pobiegnę w chabry nieznane,
W kąkolu całą dal zmieszczę!
I umrę i zmartwychwstanę -
I będę wiedział raz jeszcze!...
***
Dwoje ludzieńków
Gdy śródlistne trzepoty gilów i jemiołuch
Zmącą ciszy cmentarnej ustrój niezawisły-
Często w duszy mi dzwoni pieśń,
Cień z trudem z zaniedbanej wychodzi
wyłkana w żałobie,
mogiły,
O tych dwojgu ludzieńkach, co kochali
Cały w rdzach i liszajach-podziemny
się w sobie.
kocmołuch.
Lecz w ogrodzie szept pierwszy
Słońce, grzejąc zmarłego, roztrwania po
miłosnego wyznania
trawie
Stał się dla nich przymusem do nagłego
Złote krzty-złote supły i złote podłużki,
rozstania.
A on zmysłem nicości wyczuwa jaskrawie,
Jak śmierć w słońcu-w kształt nikłej maleje
Nie widzieli się długo z czyjejś woli i
śmiertuszki...
winy,
A czas ciągle upływał - bezpowrotny,
Niezbyt pewny swej jawy i ufny snom
jedyny.
niezbyt-
Spogląda oczodołów próżnicą wierutną
A gdy zeszli się, dłonie wyciągając po
W obłoków napuszyście wybujały Bezbyt,
kwiecie,
Poza którym nic nie ma, prócz tego, że
Zachorzeli tak bardzo, jak nikt dotąd na
smutno...
świecie!
Lecz on smutek w pośmiertnej przekroczył
Pod jaworem - dwa łóżka, pod jaworem
podróży,
- dwa cienie,
Pierś wzbogacił weselem nowego żywota,
Pod jaworem ostatnie, beznadziejne
A gdy mu nieśmiertelność zbyt modro się
spojrzenie.
dłuży-
Tka snowi wieczystemu wezgłowie ze
I pomarli oboje bez pieszczoty, bez
złota!...
grzechu,
Bez łzy szczęścia na oczach, bez
Zazdroszczę mu bo duszę do trosk ma
jednego uśmiechu.
niezdolną,
Nie wie, co to jest-nędza i żal i pustkowie,
Ust ich czerwień zagasła w zimnym
Poznał przepych tajemnic! Niech wszystko
śmierci fiolecie,
opowie,
I pobledli tak bardzo, jak nikt dotąd na
Bo już czas! Bo już dłużej przemilczeć nie
świecie!
wolno!
Chcieli jeszcze się kochać poza własną
Lecz w chwili, gdy chcę zwiewne zadać mu
mogiłą,
pytania,
Ale miłość umarła, już miłości nie było.
O słonecznych utrudach, o gwiezdnych
mozołach,
I poklękli spóznieni u niedoli swej
Widzę nagle, jak blednąc męczeńsko się
proga,
słania
By się modlić o wszystko, lecz nie było
Ten zagrobowych ran pleśnią pokryty
już Boga.
biedołach!...
Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do
W gęstwinie-cieniścieje bezludzie i lśni tam
lata,
Zejście nieba na ziemię do drzew na
By powrócić na ziemię - lecz nie było
uboczu-
już świata.
A ja patrzę w mrok jego spustoszałych oczu
I nie pytam już o nic...Już o nic nie pytam
Wspomnienie
Wspomnienie
Drzwi rozwarte na oścież były w naszym
domu,
Te ścieżyny, których stopa dziecięca
dłoniom, co je rozwarły, zamknąć zabrakło
Dotykałem...Co z nimi? Gdzie one?
mocy ...
Tak się kręcą, jak łzy się kręcą,
Szereg komnat na przestrzał widniał, jak po
Z oczu w nicość stracone!
nocy
mętne wspomnienie alej, nie znanych
Budziła mnie poranku wilgoć świeża,
nikomu.
A słonce malowało mi na ścianie
Złote psy - złote wybrzeża,
Wszystko - w mroku - I tylko ów pokój
Złote skrzypce - złote otchłanie...
ostatni
z oknem w zaświat - na słońce, po pas wbite
Kto dość zaklinająco spogląda
w chmurę,
W światło, nawidocznione milczeniem,
jarzył się - cały w blasków pełgających matni
Musi w końcu zobaczyć słonecznego
-
wielbłąda
i siał pyły słoneczne przez kotar purpurę.
I zbójcę słonecznego ze skrzącym
spojrzeniem...
Tam - w tych ścianach kosmatych od pręgów
i pasem,
Przy śniadaniu patrzyłem w stół jak w
wśród zacieków purpury i wyparów złota,
pustynię,
w słupach świateł spylonych - ta nasza
Śniąc, że na wielbłądzie jadę...Zbójcą
pieszczota
jestem...
rozwidniła się nagle, jak chmura nad
A ojciec, jakby wiedząc, że wielbłąd go
lasem ...
wyminie,
Czytał dziennik ze spokojem i
I gdy ją wylew słońca grzał skośnym
szelestem...
potokiem,
uczuła radość wstydu, co się wyzbył siebie,
Karafka naświetlała haftem troistej
aż się z pyłem słonecznym zmieszała, jak w
tęczy
niebie
Was ojca - i gzyms szafy - i róg serwety
miesza się pół obłoku z drugim półobłokiem.
białej,
Osa w firankach pogmatwanie brzęczy,
Dzisiaj, gdy już zamknięto drzwi naszego
Jakby same firanki nićmi w słońcu
domu,
brzęczały...
a ja skarżę się we śnie złotowłosym cieniom,
czasem ku owym progom biegnę po kryjomu,
Podłoga zwierciedliła, lśniąc sennym
by rozewrzeć drzwi wszystkie na oścież
nabytkiem,
wspomnieniom!
Palmy liść z jaśniejszym nieco spodem,
Ale tak, że mętniał w rozcieńczeniu
I rozwieram - a sam się usuwam w kąt
płytkiem,
ciemny,
Jakby zieleń ktoś rozlał mimochodem...
by stamtąd widzieć światłość w ostatnim
pokoju
Fotel, trawiąc ciszę aksamitną,
i z jego wiecznych purpur i wiecznego znoju
Ociężale wygodniał i płowiał...
snuć dla reszty mych komnat wyrok
Cukier igrał skrą błękitną,
potajemny ...
Bochen chleba - różowiał...
Ściany, stropy i odrzewia, i skrętne zawiasy
Zegar wytrząsł ze sprężynowych zwojów
wrdzawione w zmierzch, co lada iskrę
Dłużącą się nutę w głąb sali.
uwydatni,
W umeblowanym półśnie słonecznych
czerpią połysk dla pleśni, brzask dla martwej
Wspomnienie
Odjazd
Lubię wspominać te dziecięce lata,
gdym zaniedbując całą resztę świata,
w znajome pole szedł razem z
pastuchem, Gdym odjeżdżał na zawsze znajomym
krów, co bezładnym swych racic gościńcem,
rozruchem Patrzyły na mnie bratków wielkie, złote oczy,
niską przed nami nieciły kurzawę, Podkute szafirowym dookoła sińcem.
ściągając na się wybiegły nad trawę Był klomb i rój motyli, i błękit przezroczy,
deszcz much zielonych i złotych, i I rdzawienie się w słońcu dojrzalej rezedy.
owych A gdy byłem już w drodze, sam nie wiedząc
samotnie skrzących, kiedy
ciemnopurpurowych, I czemu - przypomniałem te oczy,
co, dogadzając przemyślnemu skrzydłu, przyziemne
Śledzące mą zadumę i wpatrzone we mnie
wpadają nagle w samo ślepie bydłu , Tym wszystkim, czym się można wpatrzeć w
zapatrzonemu w dal, jak w swą oborę. świat i dalej.
Co widziały te oczy, nim w tysiącu alej
Zawszem widywał po drodze brzóz korę Zginąłem, jedna chatę rzucając za sobą?
w brunatne pręgi i te same cienie I czemu z szafirowa zawczasu żałobą
lip na murawie i żółtych motyli Patrzyły w ten mój odjazd poprzez zieleń
nagle w powietrzu skrzydeł rozdwojenie, rdzawą
Rezedy, co pachniała, przytłumiona trawa?
i nagły w trawę zlot, gdy do badyli I dlaczego te oczy były coraz łzawsze?
nóg się czepliwych przytwierdzają Czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze?
schwytem - I zostawić samopas kędyś - na uboczu?
i przykucnięte nad stawu błękitem Czy nie wolno odjeżdżać znajomym
kaczki, co naszą zaoczywszy trzodę, gościńcem
niezgrabnie, piersią zsuwały się w wodę I oddalać się zbytnio od tych złotych oczu,
- Podkutych dookoła szafirowym sińcem?
i tłumy wróbli, co z głuchym łoskotem
sfruwały z płotu, aby tuż pod płotem
w długi się szereg rozsypać na trawie.
Ballada bezludna
Niedostępna ludzkim oczom, że nikt po niej
się nie błąka,
W swym bezpieczu szmaragdowym
rozkwitała w bezmiar łąka,
Strumień skrzył się na zieleni nieustannie
zmienną łatą,
A gozdziki spoza trawy wykrapiały się
W polu
wiśniato.
Świerszcz, od rosy napęczniały, ciemnił pysk
Dwoje nas w ciszy polnego zakątka.
nadmiarem śliny
Strumień na oślep ku słońcu się pali,
I dmuchawiec kroplą mlecza błyskał w
w liściu, co trafił na krzywy prąd fali,
zadrach swej łęciny,
wirując, płynie szafirowa łątka.
A dech łąki wrzał od wrzawy, wrzał i żywcem
w słońce dyszał,
Nadbrzeżna trawa, zwisając, potrąca
I nie było tu nikogo, kto by widział, kto by
o swe odbicie zsiwiałą kończyną,
słyszał.
do której ślimak, pęczniejąc z gorąca,
przysklepił muszlę swym ciałem i śliną.
Gdzież me piersi, Czerwcami gorące?
Czemuż nie ma ust moich na łące?
W przerzutnym pląsie znikliwsza od
Rwać mi kwiaty rękami obiema!
strzały
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma?
płotka się czasem zasrebrzy na
mgnienie.
Zabóstwiło się cudacznie pod blekotem na
Pod wodą - spojrzyj! - prześwieca piach
uboczu,
biały
A to jakaś mgła dziewczęca chciała dostać
i mchem ruchliwym brodate kamienie.
warg i oczu,
I czuć było, jak boleśnie chce się stworzyć,
Czemu ci głowa na dłonie opadła?
chce się wcielić,
To - pachnie trawa i ten piach pod wodą
Raz warkoczem się zazłocić, raz piersiami się
-
zabielić -
to - wód, polśnione smugami,
zwierciadła
I czuć było, jak się zmaga zdyszanego męką
parują ciszą, blaskiem i ochłodą.
łona,
Aż na wieki sił jej zbrakło - i spoczęła
Tych kilku dębów ponad brzegiem
niezjawiona!
liście,
Jeno miejsce, gdzie być mogła, jeszcze trwało
podziurawione i przeżarte chciwie
i szumiało,
przez gąsienice, trwają tak przejrzyście
Próżne miejsce na tę duszę, wonne miejsce
nad własnym cieniem, co utkwił w
na to ciało.
pokrzywie.
Gdzież me piersi, Czerwcami gorące?
Z tej tu pokrzywy czar dębowych cieni
Czemuż nie ma ust moich na łące?
zgarnę ku piersiom, co na słońcu dyszą,
Rwać mi kwiaty rękami obiema!
ustami dotknę bezmiernej zieleni,
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma?
stęsknionej do mnie swym sokiem i
ciszą.
Przywabione obcym szmerem, wszystkie
zioła i owady
Do kwiatów przywrę rozpalone czoło,
Wrzawnie zbiegły się w to miejsce, niebywałe
wsłucham się w bąki grające i brzmiki
węsząc ślady,
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Leśmian Bolesław Poezje [2]Leśmian Bolesław PoezjeBOLESŁAW LEŚMIANboles?aw le?mian wierszeBolesław Leśmian KarczmaBolesław Leśmian wiersze wybranewięcej podobnych podstron