L. Ron Hubbard
Pole bitewne, Ziemia
. 15 .
1
Przelotne wspomnienia wyłaniające się z ciemności. Niejasne
poczucie obecności na pokładzie samolotu i lądowania. I kogoś, kto łyżką karmił
go rosołem. Potem nosze podczas deszczu padającego na koce. Pokój o ścianach z
kamienia. Różne twarze. Prowadzone szeptem rozmowy. Wspomnienia jak przez mgłę
innych noszy, innego samolotu. I bólu w ramieniu. Zapadł się z powrotem w
ciemność. Wydawało mu się, że znów był w bezzałogowym bombowcu. Otworzył oczy.
Zobaczył twarz Dunneldeena. Wciąż jeszcze musiał być w morzu. Ale nie, było mu
już ciepło.
- Wraca do przytomności! - powiedział ktoś cicho. Wkrótce
będziemy mogli go operować.
Otworzył oczy i zobaczył buty i spódniczki. Mnóstwo butów i
spódniczek stojących wokół tego, na czym leżał.
Silniki samolotu? Znajdował się w samolocie.
Obrócił nieco głowę i poczuł ból. Znów zobaczył twarz
Dunneldeena.
Jonnie zorientował się, że leżał na czymś w rodzaju stołu.
Znajdował się w samolocie, w pasażerskim samolocie. Po lewej stronie stał wysoki
siwy mężczyzna w białym fartuchu. Mnóstwo starszych Szkotów stało po prawej
stronie. Czterech młodych Szkotów siedziało na ławie. Za doktorem znajdował się
inny stół, na którym leżały jakieś błyszczące przedmioty.
Dunneldeen siedział obok niego, a pomiędzy ramieniem Jonnie'ego
i Dunneldeena rozciągała się rurka z czymś w rodzaju pompki.
- Co to? - wyszeptał Jonnie, pokazując - a raczej starając się
pokazać - rurkę.
- Transfuzja krwi - odparł Dunneldeen.
Zdawał sobie sprawę, że musi być bardzo ostrożny w swych
wypowiedziach. Uśmiechał się, choć był zmartwiony. Ale trzeba było robić dobrą
minę.
- Chłoptasiu, jesteś szczęściarzem. Właśnie otrzymujesz
królewską krew Stewartów, co stawia cię wśród bezpośrednich spadkobierców -
zaraz po mnie, oczywiście - praw do tronu Szkocji.
Doktor dawał znaki Dunneldeenowi, by się nie wysilał. Wszyscy
wiedzieli, że Jonnie może umrzeć, że szanse jego wyzdrowienia były nikłe przy
dwóch złamaniach czaszki, innych uszkodzeniach ciała i ogólnym szoku. Oddech
Jonnie'ego był zbyt płytki. W podziemnym szpitalu, w którym od wieków
przeprowadzano różne operacje, i w kraju, w którym urazy czaszki były na
porządku dziennym, doktor widział wielu umierających z powodu znacznie
mniejszych obrażeń niż w przypadku Jonnie'ego. Spoglądał więc w dół na tego
wielkiego przystojnego chłopca z pewnym żalem.
- To jest doktor MacKendrick. Zajmie się tobą i wszystko będzie
w porządku - odezwał się Dunneldeen. - Zawsze musisz się wyróżniać, Jonnie.
Większość zadowoliłoby się jednym złamaniem czaszki. Ale nie ty, chłoptasiu, ty
musiałeś mieć dwa! mówił z uśmiechem. - Zanim się obejrzysz, będziesz się czuł
jak skowronek.
Dunneldeen sam chciał w to uwierzyć. Twarz Jonnie'ego nosiła
znamiona śmierci.
- Może powinienem był czekać na ciebie w bombowcu, jeśli byłeś
już tak blisko - wyszeptał Jonnie.
Starsi Szkoci aż sapnęli z niedowierzaniem. Szef Klanu
Fearghusów wystąpił do przodu.
- No, no, MacTyler. Ten oszalały obiekt rozbił się zaledwie o
milę od Cape Wrath. Był już prawie nad nami.
- Jak mnie znaleźliście? - szepnął Jonnie.
- Chłoptasiu - odparł Dunneldeen - ten bombowiec jak
płomienista rakieta śmignął w górę na dziesięć tysięcy stóp i oświetlił
płomieniem chyba całą Szkocję. I tak to ciebie wykryliśmy.
Szef Klanu Argyllów zamruczał:
- To nie zgadza się z tym, coś nam opowiadał, Dunneldeen.
Powiedziałeś, że ktoś z was wykrył mały obiekt na wodzie, a dopiero potem
zobaczył samolot i wydobywający się z niego płomień.
Dunneldeen był bardzo opanowany.
- W tym wydaniu ta historia znacznie lepiej brzmi i tak
historyk ją opisze. Zapalił ogień ostrzegawczy na niebie!
Inni szefowie klanów kiwnęli zdecydowanie głowami. W taki
właśnie sposób trzeba to opisać.
- Jaki dziś dzień? - wyszeptał Jonnie.
- Dzień dziewięćdziesiąty piąty.
Jonnie był trochę zdziwiony. Czyżby stracił gdzieś dwa dni?
Gdzie wtedy był? Gdzie przebywał? Dlaczego?
Doktor dojrzał jego zdziwienie. Widział to już wielokrotnie
przedtem przy obrażeniach głowy. Ten młody człowiek stracił rachubę czasu.
- Musiano na mnie czekać - powiedział. - Nie było mnie w tym
momencie w Aberdeen. A potem musieliśmy określić twoją grupę krwi i znaleźć
kogoś z taką samą grupą. Przykro mi, że zajęło to tyle czasu. Ale musieliśmy
również wyprowadzić cię z szoku, ogrzać.
Potrząsnął smutno głową i dodał:
- Trzeba się szybko tobą zająć. Innymi będę się zajmował, kiedy
już dolecimy do szpitala.
Zdenerwowało to trochę Jonnie'ego.
- Czy wielu Szkotów zostało rannych? Nie powinniście byli
odkładać tego z mego powodu, jeśli już mieliście doktora.
- Ależ nie - rzekł Szef Cameronów - doktor Allen, który jest
ekspertem od oparzeń, został tam wysłany już przed dwoma dniami.
- Dwudziestu jeden rannych, z tobą włącznie - dodał Dunneldeen.
- Tylko dwóch zmarło. Bardzo małe straty w ludziach. Wszyscy pozostali wrócą do
zdrowia.
- Kto to jest? - zapytał Jonnie szeptem, robiąc słaby ruch
dłonią w kierunku czterech siedzących na ławie młodych mężczyzn.
- Ach, ci - odparł Dunneldeen - to są członkowie Światowej
Federacji Zjednoczenia Rasy Ludzkiej. Pierwszy z nich to MacDonald, który zna
rosyjski. Drugi z nich to Argyll mówiący po niemiecku...
Ale byli oni tam z zupełnie innego powodu. Mieli bowiem tę samą
co Jonnie grupę krwi i czekali na wszelki wypadek, gdyby zaszła potrzeba
dalszych transfuzji.
- A dlaczego jestem na pokładzie samolotu? - wyszeptał Jonnie.
Nie bardzo chcieli odpowiedzieć na to pytanie. Doktor nakazał,
żeby tego młodego człowieka niczym nie denerwować. Wieźli go samolotem, który
zmierzał w kierunku olbrzymiej podziemnej bazy obronnej w górach. Ciągle
istniało prawdopodobieństwo kontrataku Psychlosów. Wcale bowiem nie wiedzieli,
czy wysłanie bomb na -Psychlo zakończyło się sukcesem czy fiaskiem. Bracia
Chamco powiedzieli im, że wokół rejonu transfrachtu na Psychlo rozpięty jest
ekran siłowy i że wcześniejszy odrzut był dowodem, iż ekran ten zdołał się
zamknąć. Powiedzieli im także, że zwykła sól kuchenna całkowicie neutralizuje
śmiercionośny gaz Psychlosów. Angus dostarczył do starej bazy wentylatory
kopalniane i ze znalezionej soli zaczęto dorabiać do nich filtry powietrzne. W
tym samym czasie grupa podekscytowanych i przestraszonych Rosjan doprowadzała do
porządku starą bazę, a pastor pogrzebał zabitych. Nie chcieli więc zostawić
gdzie indziej Jonnie'ego i wieźli go do bezpiecznej bazy.
Dunneldeen mu odpowiedział:
- Co? A dlaczego nie miałbyś być na pokładzie samolotu? Czyżbyś
nie chciał wziąć udziału w celebracji zwycięstwa? Nie możemy na to pozwolić!
Pomagający Dwightowi w kabinie Szkot podszedł do Dunneldeena i
szepnął mu coś do ucha. Ciągnął za sobą mikrofon z długim przewodem, który był
podłączony pod planetarny zakres radionadajnika.
Dunneldeen zwrócił się do Jonnie'ego.
- Chcą usłyszeć twój głos, by upewnić się, że żyjesz.
- Kto? - zapytał Jonnie.
- Baza, ludzie. Po prostu powiedz cokolwiek na temat swego
samopoczucia - powiedział Dunneldeen, przysuwając mikrofon bardzo blisko do ust
Jonnie'ego.
- Czuję się dobrze - wyszeptał Jonnie. Stwierdził jednak, że
powinien bardziej się wysilić.
- Po prostu czuję się dobrze. - Spróbował mocniejszym głosem.
Dunneldeen oddał mikrofon Szkotowi, który zawahał się przez
moment, czy słowa Jonnie'ego poszły w eter. Ale Dunneldeen odprawił go
machnięciem ręki.
- Słyszę inne samoloty - szepnął Jonnie.
Dunneldeen spojrzał na doktora pytającym wzrokiem, a gdy ten
kiwnął potakująco, pomógł Jonnie'emu odwrócić głowę. Jonnie zobaczył po obu
stronach po pięć eskortujących ich samolotów uformowanych w eszelon.
- To twoja eskorta - powiedział Dunneldeen.
- Moja eskorta? - szepnął Jonnie. - Ale dlaczego?
W tym momencie doktor dał znak, aby już nie męczyć rannego. Już
i tak zbyt długo trwała ta rozmowa. Samolot nie miał żadnych drgań, lot był
bardzo gładki. Pacjent wyszedł z szoku. Bardzo chciałby być w swej grocie
operacyjnej, ale inni nie chcieli zostawić tam tego młodego człowieka. A i on
sam, choć usłyszał tylko małą cząstkę tego, co dokonał Jonnie, podzielał obawy
Szkotów.
- Jeżeli tylko to wypijesz - powiedział doktor - to wszystko
stanie się łatwiejsze.
Zbliżył kubek do ust Jonnie'ego. Była w nim whisky zmieszana z
silnie odurzającymi ziołami. Wkrótce potem ból zmniejszył się i Jonnie miał
uczucie, jakby pływał.
Doktor poprosił, by wszyscy zamilkli. W ręku trzymał trepan.
Mózg Jonnie'ego był uciskany w trzech, a nie w dwóch miejscach i trzeba było
usunąć przyczyny ucisku.
Dunneldeen udał się do kabiny, by pomóc Dwightowi. Rzucił okiem
na eskortę. Większość samolotów miała tylko jednego pilota. Każdy z nich zmiótł
z powierzchni ziemi przydzielone mu zagłębie, a następnie przylecieli tu, gdy
ich wezwał przez radio do wykonania zmasowanego lotu patrolowego na północ od
Szkocji. Wszyscy powinni już odlecieć do domu, ale żaden z nich nie chciał nawet
o tym słyszeć. Razem ze szkocką grupą bojową wybrali się na południe i w
zagłębiu Kornwalii zdobyli więcej samolotów po zlikwidowaniu kilku Psychlosów,
którzy tam jeszcze się wałęsali. Ci wszyscy, których nie odwołano pilnie do
innych obowiązków, siedzieli i czekali na wieści o Jonnie'em. A teraz
eskortowali go do domu.
- Lepiej powiedz im, że z chłopcem wszystko w porządku rzekł
Dwight. - Co dwie lub trzy minuty dopytują się o niego. To samo robi Robert Lis.
Potrzeba jednego człowieka, żeby tylko obsługiwał radio!
- Wcale nie jest z nim dobrze - odparł Dunneldeen. Dwight
spojrzał na Dunneldeena. Czyżby młody książę płakał? Jemu samemu też się
zbierało na płacz.
2
Przez trzy dni Jonnie był nieprzytomny.
Przetransportowano go do starodawnej podziemnej bazy wojskowej
w Górach Skalistych, która miała przygotowane filtry solne na wypadek, gdyby
nastąpił nagły kontratak z planety Psychlo.
Kompleks szpitalny był bardzo rozległy. Cały wyłożony białymi
kafelkami. Rosjanie doprowadzili go do porządku, a pastor pochował rozpadające
się zwłoki.
W szpitalu było piętnastu rannych Szkotów, wliczając w to Thora
i Glencannona. Oddzieleni byli od Jonnie'ego o kilka sal, ale od czasu do czasu
można ich było usłyszeć, szczególnie gdy szef kobziarz urządzał dla nich
popołudniowy koncert. Doktor Allen i doktor MacKendrick zwolnili już pięciu z
nich, czujących się względnie dobrze, a z pewnością zbyt niespokojnych i
niecierpliwych, by pozostać w bezczynności, gdy tyle różnych rzeczy działo się
gdzie indziej.
Chrissie w ogóle nie odchodziła od łóżka Jonnie'ego. Przez cały
czas go pielęgnowała. Podniosła się, gdy doktor i Angus MacTavish weszli do
sali. Zdawało się, że są źli na siebie, więc Chrissie miała nadzieję, że zaraz
sobie pójdą. MacKendrick położył dłoń na czole Jonnie'ego i stał tak przez
moment, patrząc na jego popielatą twarz. Potem zaś obrócił się do Angusa, robiąc
ręką wymowny ruch, jakby chciał powiedzieć: "Widzisz?" Oddech Jonnie'ego był
bardzo płytki.
Przed trzema dniami Jonnie się obudził i szepnął jej, by
wezwała do sali pilnującego go Szkota. Pełnił on przed drzwiami wartę z
karabinem szturmowym i blokował drogę chętnym do odwiedzenia Jonnie'ego, który
powinien mieć teraz absolutny spokój. Chrissie wprowadziła go do środka i
patrzyła zaniepokojona, jak Jonnie szeptał długą wiadomość dla Roberta Lisa, a
wartownik przysuwał mu blisko do ust mikrofon rejestratora obrazów. Wiadomość
dotyczyła tego, że gdyby na niebie pojawił się inny bombowiec bezzałogowy z
gazem, to można go będzie prawdopodobnie zastopować przez posadzenie na jego
grzbiecie trzydziestu bezpilotowych samolotów zwiadowczych, zablokowaniu ich
uchwytów magnetycznych i nastawieniu silników na odwrotne koordynatory, co
spowoduje spalenie silników bombowca. Chrissie nic z tego nie zrozumiała,
natomiast wyraźnie widziała, że z każdą chwilą Jonnie coraz bardziej słabnie.
Wreszcie stracił przytomność. Gdy wartownik wrócił po jakimś czasie
oświadczając, że Sir Robert przesyła podziękowania Jonnie'emu, Chrissie była
wręcz zła na niego.
Ten sam wartownik był na straży, gdy do pokoju wszedł doktor
MacKendrick wraz z Angusem. Chrissie przyrzekła sobie. że musi go przekonać na
przyszłość, kogo ma wpuszczać. Doktora MacKendricka - tak, Angusa - zdecydowanie
nie!
MacKendrick i Angus wyszli. Wartownik zamknął za nimi drzwi.
- Zobacz! - powiedział MacKendrick, wprowadzając Angusa do
dużego pomieszczenia obok. - Maszyny, maszyny, maszyny! To był kiedyś znakomicie
zarządzany i wyposażony szpital. Te wielkie maszyny, tam, naprzeciw - widziałem
je w starodawnych książkach - były nazywane "aparatami na promienie X". Była
taka nauka, która nazywała się radiologią.
- Radiacja?! - zawołał Angus. - Nie, człowieku! Radiacja służy
do zabijania Psychlosów. Jesteś chyba stuknięty!
- Te maszyny pozwalają ci na wejrzenie do wnętrza ciała i
wykrycie, co jest nie w porządku. Są one bezcenne.
- Te maszyny - odparł ze złością Angus - były napędzane
elektrycznością! A jak ci się zdaje, dlaczego oświetlamy tę bazę lampami
górniczymi?
- Musisz je uruchomić! - zawołał MacKendrick.
- Nawet gdyby mi się to udało, to widzę, że mają one rurki
wypełnione gazem, który ma ponad tysiąc lat. A my nie mamy takiego gazu, a
choćbyśmy nawet mieli, to i tak nie moglibyśmy napełnić nim tych rur! Człowieku,
jesteś stuknięty!
MacKendrick rzucił mu pełne wściekłości spojrzenie.
- Coś Jonnie'emu uciska mózg! A ja nie mogę przecież w nim
grzebać skalpelem. Nie mogę zgadywać! Nie w przypadku Jonnie'ego MacTylera!
Ludzie by mnie zaszlachtowali!
- Chcesz więc zajrzeć do jego głowy? - powiedział Angus. To
dlaczego od razu tego nie powiedziałeś?
I Angus poszedł sobie, mrucząc coś na temat elektryczności.
Dyżurnemu pilotowi w heliporcie powiedział, że musi jak
najszybciej dostać się do centralnej bary. Pilotów było niewielu i po prostu
zamęczano ich. Latali do wszystkich części świata i stworzyli coś w rodzaju
międzynarodowej linii lotniczej, która zaczynała odwiedzać każdą pozostałą przy
życiu grupę ludzi na całej planecie przynajmniej raz w tygodniu. Przewozili
Koordynatorów Światowej Federacji oraz szefów i przywódców plemiennych. Szkolono
nowych pilotów, ale na razie było ich tylko trzydziestu plus dwóch w szpitalu.
Taka zdawkowa prośba, nawet od Szkota, nawet od członka grupy bojowej, nie
odniosłaby wielkiego skutku. Wszystkie podróże z podziemnej bazy na teren byłej
kopalni odbywały się zazwyczaj pojazdami naziemnymi. Ale kiedy Angus powiedział,
że chodzi o Jonnie'ego, dyżurny pilot oświadczył, że to zupełnie co innego i że
załatwi mu samolot.
Z niezłomnym postanowieniem Angus udał się do tej części
kopalni, w której trzymano pojmanych Psychlosów. Starą bursę uszczelniono i
wypełniono gazem do oddychania. Znajdowali się w niej - pod czujną strażą - ci
Psychlosi, którzy nie zgodzili się na lojalną współpracę z ludźmi. Było ich
prawie sześćdziesięciu z różnych odległych zagłębi, gdzie oddali się do niewoli.
Terla trzymano osobno.
Angus nałożył maskę i szkocki wartownik wpuścił go do środka.
Panował tam półmrok, a ogromni Psychlosi siedzieli dookoła w pozach pełnych
rozpaczy. Żaden z nich nie mógł nigdzie się ruszyć bez wartownika. Jeńcy wciąż
czekali na kontratak z Psychlo i nie chcieli współpracować z ludźmi.
Szkocki inżynier odnalazł Kera i zapytał go, czy zna jakiś
przyrząd górniczy, za pomocą którego można by wejrzeć w głąb ciała stałego. Ker
wzruszył ramionami. Angus powiedział mu, dla kogo potrzebny jest przyrząd. Ker
siedział przez chwilę w zamyśleniu w swych bursztynowych oczach, obracając w
łapach złotą obrączkę. Potem nagle jeszcze raz zapytał, dla kogo to ma być, po
czym poderwał się z podłogi i zażądał, żeby Angus dał mu eskortę oraz maskę do
oddychania.
Ker zszedł w dół do warsztatów i wygrzebał w magazynie dziwny
przyrząd. Wyjaśnił, że używano go do analizy strukturalnej próbek minerałów oraz
do wyszukiwania pęknięć krystalicznych w metalach. Pokazał Angusowi, jak się go
obsługuje. Rurę emanującą umieszcza się pod badanym obiektem i odczytuje wyniki
na górnym ekranie. Był tam też czytnik śladowego aparatu samopiszącego, który
wykazywał obecność metali w stopach lub skałach. Przyrząd ten pracował na
zasadzie tak zwanej emanacji pola subprotonowego, które było wzmacniane w dolnej
rurze, indukowało się przechodząc przez próbkę i dawało odczyt na górnym
ekranie. Przyrząd pochodził z Psychlo, był duży i ciężki, więc Ker musiał
zanieść go do samolotu. Wartownik odprowadził Kera z powrotem do aresztu, a
Angus wrócił do bazy wojskowej.
Wypróbował przyrząd na paru kotach, które trzymano do tępienia
szczurów, i koty po tym zabiegu były całkiem żwawe. Kontury ich czaszek rysowały
się na ekranie bardzo wyraźnie. Wypróbował go na jednym ze Szkotów, który
zgłosił się na ochotnika, i wykrył w jego ramieniu kawałek kamienia pozostały
tam po wypadku górniczym. Szkot - jak się zdawało - również czuł się świetnie po
tym zabiegu.
Około czwartej po południu zaczęli prześwietlać Jonnie'ego. O
czwartej trzydzieści mieli trójwymiarowe zdjęcie czaszki i papier śladowy z
aparatu samopiszącego.
Znacznie uspokojony doktor MacKendrick pokazał je Angusowi.
- Kawałek metalu! Widzisz go? Drzazga metalowa tuż pod jednym z
otworów trepanacyjnych. Chwała Bogu! Zaraz przygotujemy go do operacji i wkrótce
wyciągnę tę drzazgę skalpelem!
- Metal? - wykrzyknął Angus. - Skalpel? Nie, w żadnym wypadku!
Nie śmiej go nawet dotknąć! Zaraz tu wrócę!
W piętnaście minut później, z fruwającą za nim taśmą papieru
śladowego z aparatu samopiszącego, Angus wpadł do pomieszczenia w jednej z
uszczelnionych i wypełnionych gazem do oddychania kopuł, w której bracia Chamco
pilnie próbowali pomagać Robertowi Lisowi w przywracaniu porządku. Angus
podsunął zapisaną taśmę pod ich kościste nosy.
- Co to za metal?
Bracia Chamco przypatrzyli się zawijasom zapisu śladowego.
- Daminit żelazawy - stwierdzili. - Bardzo mocny stop na
podpory.
- Czy ma właściwości magnetyczne? - zapytał Angus.
Bracia Chamco odparli twierdząco.
Tuż przed szóstą godziną wieczorem Angus był z powrotem w
szpitalu. Pod pachą niósł dopiero co przez siebie wykonaną cewkę
elektromagnetyczną. Miała ona specjalne uchwyty na dłonie.
Angus pokazał MacKendrickowi, jak się nią posługiwać, a doktor
określił najlepszą trasę wyciągnięcia drzazgi, tak by jak najmniej uszkodzić
tkankę mózgową.
W parę minut później mieli w dłoniach wyciągniętą przez magnes
szeroką drzazgę.
Później, po bardziej szczegółowej analizie, bracia Chamco
zidentyfikowali ją jako kawałek wspornika płozy samolotu bojowego, który "musiał
być bardzo lekki i bardzo mocny".
Jonnie wciąż jeszcze nie odzyskał sił na tyle, by opowiedzieć
komukolwiek, czego dokonał w bezzałogowym bombowcu, więc Chrissie wyprosiła z
sali historyka, który koniecznie chciał się tego dowiedzieć. A zatem, nadal było
tajemnicą, w jaki sposób kawałek drzazgi ze wspornika mógł wbić się w głowę
Jonnie'ego. Chrissie była już zupełnie odprężona. Gorączka choremu zaczęła
wyraźnie spadać, oddech się poprawił i Jonnie zaczął nabierać kolorów.
Następnego ranka Jonnie odzyskał pełną przytomność, uśmiechnął
się do Chrissie i MacKendricka, a potem zapadł w spokojny sen. Radio planetarne
natychmiast zaczęło rozpowszechniać tę wiadomość. Życiu Jonnie'ego już nie
zagrażało niebezpieczeństwo.
Szef kobziarzy zebrał cały zespół kobz i bębnów i zaczął
paradować wokół bazy tuż za posłańcami, którzy krzykiem przekazywali nowinę
grupom roboczym. W górę strzeliły płomienie ognisk świątecznych rozpalanych nie
tylko w bazie, ale i w innych rejonach świata, a Koordynator z Andów przysłał
wiadomość, że przywódcy pewnych narodów, które tam odnaleziono, ogłosili ten
dzień dorocznym świętem i zapytywali, czy mogą teraz przybyć do Jonnie'ego, by
mu podziękować. Dyżurny pilot samolotu stacjonującego w Górach Księżycowych w
Afryce musiał prosić o pomoc obu Koordynatorów i przywódców tej małej kolonii,
gdyż nie mógł w ogóle wystartować z powodu tłumu świętujących i wiwatujących
ludzi. Po ogłoszeniu tej wiadomości trzeba było zdublować liczbę operatorów
radiowych bazy, by mogli nadążyć z odbieraniem lawiny depesz gratulacyjnych.
A Robert Lis po prostu chodził sobie dookoła i uśmiechał się do
każdego.
3
Gdy dni zaczęły przeradzać się w tygodnie, dla członków Rady
stało się oczywiste, że Jonnie'ego dręczy jakaś myśl. Rada, do której początkowo
wchodził pastor, kierownik szkoły, historyk i Robert Lis, powiększyła się teraz
o kilku Szefów Klanów, którzy w Szkocji pozostawili swoich zastępców.
Jonnie uśmiechał się do nich z łóżka i odpowiadał na pytania,
ale oczy miał posępne i markotne. Chrissie próbowała nie dopuszczać ich zbyt
często do Jonnie'ego, a gdy przeciągali wizytę, denerwowała się.
Część Rosjan i część Szwedów odbudowywała niektóre budynki
Akademii, gdyż rozpaczliwie potrzebowano pilotów. Do czasu odbudowy starodawnego
budynku kapitolu w Denver Rada urzędowała w jednym z pokojów Akademii. Było stąd
blisko zarówno do centralnej bazy górniczej, jak i do podziemnej bazy i
wojskowej, więc tu urządzono też ich kwatery.
Na jednym ze spotkań Rady Robert Lis chodził tam i z powrotem
po pokoju, aż mu się spódnica zadzierała przy każdym nawrocie. Miecz miał
zatknięty ciasno za starym pasem oficerskim, przy którym również umocowany był
rewolwer typ Smith and Wesson. Chodził i stukał pięścią w krzesła.
- Coś go gnębi. To nie jest ten sam Jonnie.
- A może myśli, że to my robimy coś nie tak? - rzekł Szef Klanu
Fearghusów.
- Nie, nie, to nie to - odparł Robert Lis. - W jego wyrazie
twarzy nie ma ani krzty krytycyzmu dla nikogo. Wydaje się, że po prostu... coś
go gnębi.
Pastor chrząknął.
- Może boli go ramię? Nie bardzo przecież może jeszcze ruszać
prawą ręką i nie może jeszcze chodzić. Poza tym przeżył straszne chwile, był
zdany tylko na własne siły, został ranny. Nie mam pojęcia, jak zdołał to
wszystko wytrzymać. I ten pobyt w klatce, wcześniej... Zbyt dużo od niego
wymagacie, panowie, i zbyt prędko. To silny charakter i dlatego głęboko
wierzę...
- Może martwi się możliwością kontrataku Psychlosów? wszedł mu
w słowo Szef Klanu Argyllów.
- Musimy jakoś podnieść go na duchu - powiedział Szef Klanu
Fearghusów. - Bóg jeden tylko wie, jak bardzo jesteśmy zaabsorbowani sprawami
planety.
Była to prawda. Światowa Federacja do Spraw Zjednoczenia Rasy
Ludzkiej została sformowana z tych wszystkich, których Jonnie nie zakwalifikował
do zabieranej do Ameryki grupy. Około dwustu młodych i pięćdziesięciu starszych
Szkotów dobrze rozpoczęło swoją pracę. W dwóch niebezpiecznych, lecz
zakończonych sukcesem rajdach do miejscowości Oksford i Cambridge, w których
niegdyś mieściły się starodawne uniwersytety, uzyskali książki do nauki języków
oraz kupę materiałów na temat innych krajów. Wydedukowali, gdzie jeszcze mogły
zachować się wyizolowane grupy ludzi, i sformowali po jednej grupie własnej na
każdy język, który wciąż jeszcze mógł być w użyciu.
Praktyka potwierdziła słuszność ich wyboru, a posiniaczone
linijką dłonie świadczyły o pilności studiów. Nazywali siebie "Koordynatorami" i
wnosili istotny wkład w konsolidację odszukiwanych na całym świecie grup ludzi.
Bieżące szacunki stwierdzały, że na Ziemi zachowało się blisko
trzydzieści pięć tysięcy ludzi. Była to zadziwiająca liczba i - jak stwierdziła
Rada - zbyt wielka, by mogła Zaludnić jedno tylko miasto. W skład grup wchodzili
potomkowie tych, którzy kiedyś schronili się w górach, w naturalnych fortecach,
gdzie ich przodkowie kopali rudę jak w przypadku Gór Skalistych. Niektórzy z
nich znaleźli się na dalekiej północy, którą Psychlosi w ogóle się nie
interesowali, a niektórzy byli po prostu przeoczeni przez Psychlosów.
Podstawowym obowiązkiem Rady było teraz zachowanie plemiennych
i lokalnych rządów i zwyczajów oraz tworzenie systemu klanowego, przez
mianowanie lokalnych przywódców na Szefów Klanów. Koordynatorzy rozgłaszali
nowiny i wszędzie byli chętnie widziani, a ich praca przynosiła widoczne efekty.
Ciężko pracujący piloci przywozili ze wszystkich stron Szefów
oraz gości. Gdy liczba chętnych do podróży była zbyt duża, wówczas zwyczajnie
oświadczali im, by poczekali do następnego tygodnia i wszystko było w porządku.
Ale wciąż jeszcze nie było postępu w konsolidacji rasy
ludzkiej. Kontrola lokalnych plemion często była za słaba. Część z nich
zachowała umiejętność czytania i pisania, część zaś nie. Większość z nich była
biedna, na wpół zagłodzona, obszarpana. Ten jeden niewiarygodny fakt, że po
ponad tysiącletniej niewoli uwolniono się - choć prawdopodobnie tylko czasowo -
od Psychlosów, jednoczył ich we wspólnej nadziei. Kiedyś patrzyli ze swych gór
na ruiny miast, których nie mogli odwiedzać, spoglądali na żyzne równiny i
wielkie stada, z których nie mogli mieć żadnej korzyści. Przygnębieni nie
widzieli żadnej przyszłości dla swojej ginącej rasy. I wtedy nagle zjawili się
ludzie z nieba mówiący ich językiem i opowiadający o nadzwyczajnych czynach
bohaterskich innych ludzi, którzy walczyli takze o ich wolność. Przynieśli im
nadzieję i ponownie zaszczepili dumę z własnej rasy.
Zaakceptowali oni istnienie Rady. Dołączyli się do niej i
komunikowali z nią za pomocą radioodbiorników umieszczonych często w chatach lub
wręcz na skałach.
Wszyscy zadawali zawsze to samo pytanie. Czy Jonnie MacTyler, o
którym mówili Koordynatorzy, także był w Radzie? Tak, był. Dobrze, żadnych
dalszych pytań.
Ale Rada dobrze wiedziała, że Jonnie nie brał teraz aktywnego
udziału w jej pracy. Niezależnie od politycznej ważności tego faktu każdy z
członków Rady osobiście niepokoił się o Jonnie'ego.
A na świecie działy się najróżniejsze rzeczy, o większości
których Rada nie była nawet informowana. Ludzie odbywali dalekie podróże. Grupa
ludzi z Ameryki Południowej w workowatych spodniach i skórzanych płaskich
kapeluszach, kręcąc nad sobą lassa i jeżdżąc konno prawie tak dobrze, jak swego
czasu Jonnie, wymaszerowała nagle z jednego z samolotów wraz ze swymi kobietami.
Ludzie ci przy pomocy swojego szkockiego, mówiącego po hiszpańsku Koordynatora
oświadczyli, że są gauczami, że znają się na bydle - choć dopiero zobaczą, co
się da zrobić z bawołami - i że zajmą się hodowlą wielkich stad bydła, żeby
ludzie z bary głównej i bazy wojskowej byli należycie odżywiani. Pojawiło się
dwóch Włochów z Alp i przejęło w swe ręce gospodarkę żywnościową, zawarłszy
przedtem przymierze ze starymi kobietami. Przybyło pięciu Niemców ze Szwajcarii
i otworzyło w Denver duży warsztat regeneracji i konserwacji najróżniejszego
sprzętu domowego. Trzeba było dodatkowo utworzyć powietrzną linię transportu
towarów, co jeszcze bardziej obciążyło i tak już przeciążonych pracą pilotów.
Pojawiło się trzech Basków, którzy po prostu zaczęli wyrabiać obuwie. Wystąpiła
tu jednak nieprzewidziana trudność, gdyż język Basków został przez Koordynatorów
przeoczony i szewcy ci musieli jednocześnie uczyć się angielskiego i psychlo i
wyrabiać obuwie ze skór, które południowi Amerykanie dostarczyli im na uroczyste
otwarcie warsztatu. Przybywało też wielu innych ludzi.
Każdy chciał w czymś pomóc i po prostu pomagał.
- Nie mamy nad tym żadnej kontroli - powiedział Robert Lis
pewnego dnia do Jonnie'ego w jego szpitalnym pokoju.
- A dlaczego mielibyśmy ich kontrolować? - spytał Jonnie,
uśmiechając się blado.
Historyk poza sprawozdaniem Jonnie'ego na temat bezzałogowego
bombowca, które było zbyt zwięzłe, by można je było nazwać historią, ugrzązł na
dobre w zbieraniu historii plemiennych z tysiąca ostatnich lat. Koordynatorzy
przysyłali mu wszelkie materiały na ten temat i biedny historyk nie był w stanie
nawet utrzymać ich w porządku. Pomagało mu kilku Chińczyków o poważnych oczach,
którzy przybyli ze swych górskich kryjówek, lecz mimo że z zacięciem uczyli się
angielskiego, nie było z nich jeszcze zbyt wielkiego pożytku.
Początkowo zdawało się, że główną przeszkodą będzie język. Ale
wkrótce stało się oczywiste, że w przyszłości wykształcony człowiek będzie
musiał mówić trzema językami: psychlo - dla celów technicznych, angielskim dla
celów urzędowych, sztuki i nauk humanistycznych oraz własnym językiem
plemiennym. Wszyscy piloci paplali między sobą w psychlo, ponieważ cały ich
sprzęt, jak też wszelkie podręczniki, instrukcje, systemy nawigacyjne i inne
związane z tym przedmioty fachowe były opisane w psychlo.
Posługiwanie się językiem znienawidzonych Psychlosów początkowo
nie wszystkim się podobało, dopóki historyk nie wyczytał gdzieś, że psychlo jako
język był właściwie zlepkiem słów i fraz technicznych skradzionych od innych
ludzi we wszechświecie i że nigdy nie istniał język podstawowy, zwany psychlo.
Wszyscy byli z tego bardzo zadowoleni i potem zaczęli uczyć się go znacznie
chętniej, ale woleli nazywać go "techno".
Pastor miał swoje problemy. Miał na głowie prawie czterdzieści
różnych religii. Wszystkie one miały jednak jeden motyw wspólny: mity na tematy
podboju Ziemi przed ponad tysiącem lat. Pod innym względem nie miały ze sobą nic
wspólnego. Jego kwaterę nachodzili znachorzy i lekarze, i duchowni. Pastor
zdawał sobie sprawę, że wojny rozwijają różne kierunki wiary i nie miał
najmniejszego zamiaru, by głosić wśród nich ewangelię. Ludzie chcieli pokoju.
Wyjaśniał wszystkim, że człowiek - na skutek podziałów między
ludźmi i ciągle toczonych wojen - rozwijał się zbyt wolno pod względem
kulturowym i dlatego stale był narażony na inwazję z obcych planet. Wszyscy
przyznawali mu rację, że człowiek nie powinien walczyć z człowiekiem.
Jeśli chodzi o mity - no cóż, teraz znali już prawdę. Byli
szczęśliwi, że mogą uwolnić się od mitów. Ale na pytanie, którzy bogowie i jacy
diabli byli teraz ważni... no cóż...
Na razie pastorowi nieźle udawało się rozwiązywać wszelkie tego
rodzaju problemy. W ogóle nie wtrącał się do żadnych wierzeń. Ale każde z
plemion zapytywało, jaką wiarę wyznawał Jonnie MacTyler? "No cóż - odpowiadał im
pastor - właściwie nie wyznawał on żadnej konkretnej wiary".
A Jonnie nadal leżał wymizerowany, próbując każdego dnia za
namową Chrissie i MacKendricka - chodzić i ruszać ręką. Kiedy pastor powiedział
mu, że został umieszczony w panteonie świętych czterdziestu różnych religii, w
ogóle się nie odezwał. Po prostu leżał i nie wykazywał żadnego zainteresowania.
Nie był to też zbyt szczęśliwy okres dla Rady.
4
Leżał w łóżku na wpół rozbudzony, nie chcąc właściwie nawet
spróbować wyjść z tego stanu. Jonnie miał uczucie, że zawiódł. Żx bomby nie
wylądowały na .Psychlo. Że może był to dla ludzkości tylko krótki okres pokoju.
Być może rasa ludzka jeszcze raz zostanie pozbawioną pięknych równin tej
planety.
A gdyby nawet bomby wylądowały i Psychlo nie stanowiłoby już
zagrożenia, to Jonnie słyszał o innych rasach we wszechświecie, o rasach równie
bezlitosnych jak Psychlosi. Jak więc ta planeta mogła się obronić przed nimi?
Myśli takie nawiedzały go po każdym przebudzeniu, były
koszmarem w jego snach. Ludzie teraz wyglądali na takich szczęśliwych i
pracowitych, na nowo odżyli. Cóż to byłoby za okrucieństwo, gdyby okazało się,
że to wszystko jest tylko krótkim interludium. Jakże zdruzgotani byliby ludzie!
Dziś będzie jeszcze jeden dzień jak co dzień. Wstanie z łóżka,
rosyjski posługacz przyniesie mu śniadanie i pomoże Chrissie doprowadzić do
porządku pokój. Potem przyjdzie MacKendrick i będzie gimnastykował mu rękę. A
później Jonnie spróbuje trochę pochodzić. Potem przyjdzie Sir Robert z pastorem
i posiedzą z nim trochę, czując się nieswojo, aż Chrissie ich wreszcie wyprosi.
Kilka dalszych nudnych czynności rutynowych i jeszcze jeden dzień przeminie.
Jonnie zdawał sobie sprawę, jakim okrutnym zawodem dla
wszystkich stanie się ewentualny kontratak Psychlosów. Czuł się nieswojo, widząc
wokół zadowolone twarze. Jakże prędko może się to zamienić w smutek.
Historykowi, doktorowi MacDermottoaei, podał bezbarwny opis
zniszczenia bezzałogowego bombowca, tzn. wszystko, co można było w tej sytuacji
zrobić. Doktor MacDermott słusznie przypuszczał, że Jonnie miał znacznie więcej
do dodania, ale Chrissie poprosiła go, aby nie męczył już Jonnie'ego.
Chrissie właśnie umyła twarz i siedziała przy stoliku na
kółkach, gdy Jonnie zauważył dziwne zachowanie rosyjskiego posługacza. Jonnie
nie widział go przez dwa tygodnie, gdyż w tym czasie inni mieli dyżur. Był to
ten sam Rosjanin, który kiedyś przyszedł z podbitym okiem i triumfującym
uśmiechem na twarzy. Na zapytanie Chrissie, co się stało, odparł, że czasami
Rosjanie biją się między sobą o prawo do usługiwania Jonnie'emu. No cóż, ten
facet miał wygląd, jakby bez trudu potrafił wygrać każdą walkę. Dorównujący
Jonnie'emu wzrostem, krępy, o nieco skośnych oczach, z czarnymi wąsiskami,
ubrany w workowate spodnie i białą rubaszkę sprawiał imponujące wrażenie.
Oczywiście miał na imię Iwan.
Po postawieniu na stole śniadania cofnął się dwa kroki i stanął
na baczność wyprostowany jak struna. Do pokoju wślizgnął się Koordynator
odprowadzony gniewnym spojrzeniem wartownika, który po zamknięciu drzwi
poprzysiągł sobie, że natychmiast pośle gońca po Sir Roberta. Szkoccy wartownicy
bowiem mieli strzec spokoju chorego i niechętnie dopuszczali doń nieproszonych
gości.
Jonnie spojrzał ze zdziwieniem na Rosjanina. Ten zaś pochylił
się nisko do przodu, potem wyprostował i patrząc prosto przed siebie, powiedział
z twardym akcentem:
- Jak się masz, Jonnie Tyler?
- Jak się masz - odparł obojętnie Jonnie, jedząc owsiankę ze
śmietaną.
Rosjanin nadal stał bez ruchu. Spoglądał prosząco na szkockiego
Koordynatora.
- Tylko tyle umie po angielsku, Jonnie. Ma dla ciebie jakieś
wieści oraz prezent.
Trzymająca w dłoniach miotłę Chrissie aż się zjeżyła na takie
ominięcie przyjętych zarządzeń dotyczących niezakłócania spokoju Jonnie'ego.
Wyglądała tak, jakby za chwilę miała ich obu pogonić miotłą. Skinieniem ręki
Jonnie uspokoił ją. Był ciekaw, co też ma do powiedzenia ten olbrzym. Warkliwym
głosem Iwan powiedział po rosyjsku tasiemcowe zdanie, po czym Koordynator
przełożył je na angielski.
- Powiedział, że jest pułkownikiem, nazywa się Iwan Smoleński,
pochodzi z Hindukuszu. To jest w Himalajach. Żyją tam potomkowie oddziału Armii
Czerwonej, który został odcięty od własnych wojsk i osiedlił się w górach,
zawierając związki małżeńskie z miejscowymi kobietami. W Himalajach jest
dziesięć takich grup. Część z nich mówi po rosyjsku, część zaś używa dialektu
afgańskiego. Nie są w rzeczywistości żadnymi oddziałami wojskowymi. "Pułkownik"
jest synonimem "ojca". W rzeczywistości są Kozakami.
Rosjanin pomyślał widocznie, że tłumaczenie zabrało zbyt dużo
czasu, trwało bowiem dłużej niż jego przemowa. Wytrajkotał więc szybko następne
tasiemcowe zdanie. Koordynator wyjaśnił z nim parę fraz i zwrócił się do
Jonnie'ego.
- On chciał mniej więcej powiedzieć, że gdy dowiedzieli się, że
można się już swobodnie poruszać, a stepy tam są przeogromne, przeogromne,
wówczas ich oddział - tak nazywają tam jedną rodzinę - pojechał konno aż do
Uralu. Mieli z nim łączność radiową - wydaje się, że teraz każdy potrafi
posługiwać się radiem - i przekazali mu pewne wiadomości. Nasz tamtejszy
Koordynator poinformował ich o istnieniu jakiejś bazy i z pewnych powodów byli
przekonani, że to może być baza rosyjska. Poinformowali więc o tym Iwana, który
natychmiast do nich poleciał - teraz każdy może sobie lecieć samolotem, ponieważ
raz w tygodniu odbywa się lot w najdalsze zakątki globu. Razem pognali jak
wicher na swych rączych koniach i on tam wszystko osobiście sprawdził, i właśnie
chce ciebie o tym poinformować.
- Powinien poinformować Radę - powiedziała Chrissie. Stan
Jonnie'ego nie pozwala jeszcze na to, by udzielał tak zwanych audiencji!
Rosjanin wypowiedział jeszcze jedną tasiemcową kwestię.
Koordynator tłumaczył z onieśmieleniem (nie chciał złościć Chrissie - wszak była
ona tak piękną kobietą i taką znakomitością).
- Ta baza naprawdę istnieje. Jest równie wielka, jak ta tutaj,
i pełno w niej bomb atomowych, różnego sprzętu oraz martwych ludzi.
Obudziło to pewne zainteresowanie Jonnie'ego. W przypadku
kontrataku mogła służyć jako schron.
- A więc powiedz mu, że to bardzo dobrze i że warto uprzątnąć
ją i wykorzystać.
Nastąpiła krótka wymiana zdań między Koordynatorem a
Rosjaninem, a potem popłynął potok słów! Rosyjskie słowa odbijały I się głośnym
dudnieniem od wszystkich ścian. Do pokoju wpadł zdyszany po pośpiesznym marszu
Robert Lis, mając zamiar j udzielić surowej reprymendy temu, kto zakłóca spokój
Jonnie'ego i omija obowiązujące przepisy. Ale nie zrobił tego. Jonnie był nieco
ożywiony i wykazywał lekkie zainteresowanie. Po raz pierwszy od wielu dni. Stary
weteran oparł się o ścianę i dał znak Koordynatorowi, by kontynuował.
Koordynator czuł się niepewnie. Zdołał już się przyzwyczaić do
obcowania z ważnymi osobistościami i szefami plemion, ale teraz znalazł się w
towarzystwie trzech najznamienitszych osób na tej planecie, a zwłaszcza w
towarzystwie Sir Jonnie'ego. Ale pułkownik Iwan prawie kopał go w kostkę, by
tłumaczył dalej.
- Mówi, że to właśnie zrujnowało całą rasę ludzką. Mówi, że
waleczna Armia Czerwona, usiłując zwalczać imperialistycznych podżegaczy
wojennych, miała całą uwagę zwróconą na nich, a nie na agresora, który wylądował
na planecie. Mówi też, że wojny między ludźmi są sprzeczne z ogólnym dobrem
ludzkości. Mówi, że opowiada się za pokojem na Ziemi i że czasy, w których
ludzie między sobą walczyli, nie mogą się już nigdy powtórzyć. Jest pod tym
względem niezwykle stanowczy tak jak różne inne rosyjskie plemiona.
Koordynator wyciągnął jakieś papiery.
- Oni zdołali zachować umiejętność pisania i czytania, Sir,
więc on i inni przywódcy zredagowali pewne dokumenty i proszą cię o ich
akceptację.
Jonnie spojrzał zmęczonym wzrokiem na Roberta Lisa.
- To jest sprawa Rady. A himalajscy szefowie zasiadają w niej
także.
Wydawało się, że Rosjanin zrozumiał, co Jonnie mówił, i znów
zatrajkotał po rosyjsku.
- Powiedział, że nie - przełożył Koordynator. - Rada jest
tutaj, a baza jest na innym kontynencie. Mówi, że są tam silosy z pociskami
nuklearnymi wycelowanymi na nasz kontynent już od ponad tysiąca lat. A on nie
chce, żeby tobie się cokolwiek stało, Jonnie. Dlatego chce, aby grupa ludzi z
Ameryki Południowej i Alaski - wie, że w Ameryce Północnej nie zostało prawie
wcale ludzi - przejęła odpowiedzialność za bazę z twego polecenia. Mówi, że
gdyby Rosjanie odpowiadali tutaj za naszą bazę, to nigdy nie odpaliliby żadnego
pocisku na Rosję. Więc jeśli ludzie z tego kontynentu przejmą odpowiedzialność
za tamtą rosyjską bazę, to nigdy nie zostanie wykorzystana ona przeciwko nam.
Oni wszystko to odpowiednio opracowali, Sir. Wszystko jest w tym dokumencie.
Opracowali go jeszcze w Rosji. Jeśli więc zgodzisz się i podpiszesz go tutaj...
Robert Lis obserwował Jonnie'ego. Widział wyraźnie, że była to
pierwsza rzecz, która choć trochę zainteresowała tego chłopca. Robert zdawał
sobie sprawę, że prawdopodobnie dokument zostanie również zaakceptowany przez
Radę. Spostrzegł skierowany na siebie wzrok Jonnie'ego. Skinął głową. Jonnie
wziął pióro i postawił na dokumencie swoje inicjały. Rosjanin odetchnął z ulgą.
Potem zaś znów zatrajkotał do Koordynatora, który przetłumaczył: - A teraz ma
dla ciebie prezent.
Iwan położył tacę i sięgnął do kieszeni rubaszki. Wyciągnął z
niej złoty krążek. Na środku krążka widniała wielka czerwona gwiazda. Z drugiej
kieszeni wyjął dwa sztywne naramienniki ze starodawnego munduru. Podał je
Jonnie'emu.
Koordynator powiedział:
- To jest odznaka z czapki Marszałka Czerwonej Armii, który
dowodził tamtą bazą, a to są jego naramienniki. Chce je tobie ofiarować. Teraz
ty jesteś odpowiedzialny za rosyjską bazę.
Jonnie uśmiechnął się blado, a Rosjanin szybko ucałował go w
oba policzki i wyszedł z pokoju.
- Gdyby to się zdarzyło ponad tysiąc lat temu - zauważył Robert
Lis - to być może losy świata potoczyłyby się inaczej. Chrissie dawała mu znaki,
by już poszedł sobie. Jonnie wyglądał na bardzo zmęczonego.
- Rada zajmie się tym. W tej bazie mogą się znajdować istotne
dla nas materiały.
- Moglibyście doprowadzić ją do porządku i zaopatrzyć w filtry
- powiedział Jonnie. - Przyda się im na wypadek, gdyby znów pojawiły się
bezzałogowe bombowce z gazem.
Wszedł doktor MacKendrick. Zbadał chorego i stwierdził, że stan
Jonnie'ego uległ poprawie.
następny
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
151 15 (3)Heid TNC 151 BP M139 15Heid TNC 151 BP M139 15 1m151 15 (2)Heid TNC 151 BP D139 15 1m15 315Program wykładu Fizyka II 14 15więcej podobnych podstron