Maria Valtorta - Ewangelia, jaka została mi objawiona (Księga
IV.228)
Ewangelia według
św. Mateusza
Ewangelia według
św. Marka
Ewangelia według
św. Łukasza
Ewangelia według
św. Jana
Maria Valtorta
Księga IV - Trzeci
rok życia publicznego
–
POEMAT BOGA-CZŁOWIEKA –
228. JEZUS I
WALERIA. CUD
UZDROWIENIA MAŁEGO LEWIEGO W NOBE
Napisane 15 listopada 1946. A, 9548-9581
Jezus jest
pośrodku chorych lub pielgrzymów, którzy
przybyli do Niego z wielu miejsc Palestyny. Jest
nawet żeglarz z Tyru, który uległ paraliżowi,
wskutek wypadku na morzu. Opowiada o swym nieszczęściu:
z powodu kołysania urwało się jarzmo i ciężkie towary spadły mu na
plecy,
raniąc kark. Nie umarł,
lecz to dla niego gorsze niż śmierć. Po
tym wypadku jego rodzice musieli porzucić pracę i zająć się nim. Mówi,
że był z nimi w Kafarnaum, a potem w Nazarecie.
Dowiedział się, że Jezus jest w Judei, a dokładnie – w Jerozolimie.
«[Twoja Matka]
dała mi imiona
przyjaciół, u których mogłeś nocować,
a pewien Galilejczyk z Seforii powiedział mi,
że jesteś tutaj. I przybyłem.
Wiem, że nikim nie gardzisz, nawet
Samarytanami. I ufam, że mnie wysłuchasz.
Mam tak wielką wiarę.»
Jego małżonka nie
odzywa się,
lecz skulona przy posłaniu, na którym leży
chory, spogląda na Jezusa oczyma błagającymi
bardziej niż gdyby wypowiedziała jakieś słowo.
«Gdzie zostałeś
uderzony?»
«W szyję.
To właśnie tam uderzenie było największe.
Usłyszałem wtedy w głowie dźwięk podobny do tego,
jaki wydaje uderzany brąz. Następnie słyszałem
jakby stały ryk morza w czas burzy i światła,
światła wszelkich barw tańczyły przede mną...
Potem już nic nie czułem przez wiele dni.
Pływaliśmy po wodach Cyntium i znalazłem się w domu, nie wiem jak.
I znowu w głowie ten szum, a w oczach – przez
bardzo wiele dni światła. Potem to ustało...
ale ramiona pozostały obumarłe i nawet nogi.
Człowiek skończony w wieku czterdziestu lat, a mam siedmioro dzieci,
Panie.»
«Niewiasto,
podnieś swego męża
i odkryj miejsce, w które został uderzony.»
Niewiasta jest
posłuszna bez słowa. Ruchami wprawnymi i
matczynymi, wspomagana przez tego, który z nią
przybył, nie wiem, czy to jej brat czy szwagier, wsuwa ramię
pod barki swego męża. Drugą ręką
podtrzymuje mu głowę i z delikatnością,
z jaką odwracałaby noworodka, unosi ciężkie
ciało z posłania. Blizna jeszcze czerwona
wskazuje miejsce głównego uderzenia.
Jezus się
pochyla. Wszyscy
wyciągają szyje, żeby patrzeć.
Jezus opiera
palce na bliźnie i mówi: «Chcę!»
Mężczyzną
wstrząsa dreszcz jakby dotknął go prąd
elektryczny i wydaje okrzyk: «Jaki ogień!»
Jezus odejmuje
palce od zranionych kręgów i mówi: «Wstań!»
Mężczyźnie nie
trzeba tego dwa razy powtarzać. Oparcie
o posłanie ramion unieruchomionych od miesięcy,
otrząśnięcie się dla uwolnienia się od tych,
którzy go podtrzymują, spuszczenie na dół
nóg z posłania i stanięcie na nogach, to
wszystko dzieje się w czasie krótszym niż ten,
który mi zajęło opisanie faz cudu.
Niewiasta
krzyczy, krewny krzyczy,
uzdrowiony mężczyzna unosi ramiona ku niebu,
bo zaniemówił z radości. Chwila radości
z zaskoczenia, a potem odwraca się z pewnością
człowieka najbardziej zwinnego i znajduje się naprzeciw Jezusa. Wtedy
odzyskuje głos i woła:
«Bądź
błogosławiony Ty i Ten,
który Cię posłał! Wierzę w Boga Izraela
i w Ciebie, Jego Mesjasza» – i rzuca się
na ziemię, żeby ucałować stopy Jezusa,
podczas gdy ludzie krzyczą.
Potem inne cuda:
w większości to
[uzdrowienia]
dzieci, niewiast, starców. Następnie Jezus mówi:
«Widzieliście cud
połączenia się
połamanych kości oraz powrotu życia do obumarłych członków.
To Pan wam to zapewnił dla umocnienia wiary u tych,
którzy wierzą, oraz dla wzbudzenia jej u tych,
którzy jej nie mają. I cud został
udzielony ludziom ze wszystkich miejsc,
przybyłych tu szukać zdrowia, pobudzonych
wiarą w Moją uzdrowicielską moc.
Są tu Judejczycy
i Galilejczycy,
Libańczycy i Syrofenicjanie, mieszkańcy
dalekiej Batanei i mieszkający na wybrzeżach morza.
Wszyscy przybyli nie troszcząc się o porę roku i długość drogi.
Krewni towarzyszyli im bez szemrania, nie uskarżając
się, że porzucili prace lub że przerwali
handel, bo każda ofiara była niczym
w porównaniu z tym, co mieli otrzymać.
I ludzie odrzucili egoizm i niepewność.
Upadły idee polityczne lub religijne, które
tworzyły rodzaj muru przeszkadzającego w tym,
by wszyscy uznali się za braci, równych w
życiu i w cierpieniu, tak samo pragnących
i mających nadzieję na zdrowie i pocieszenie.
I Ja, wszystkim,
którzy potrafili
zjednoczyć się w jednej nadziei, która już
jest wiarą, udzieliłem zdrowia i pociechy,
gdyż było to słuszne.
Ja jestem
Pasterzem wszystkich i muszę przyjąć wszystkie owce,
które chcą wejść do Mojego stada. Nie
czynię różnic pomiędzy owcami zdrowymi i chorymi,
pomiędzy owcami słabymi i silnymi, pomiędzy
owcami, które Mnie znają,
będąc już ze stada Bożego, a owcami, które
aż dotąd nie znały Mnie i nie znały nawet prawdziwego Boga.
Ja bowiem jestem Pasterzem Ludzkości i gromadzę Moje owce ze wszystkich
miejsc,
w których się znajdują i z których idą do Mnie.
To są owce wychudłe, brudne, upodlone, nieświadome,
uderzone przez pasterzy, którzy ich nie kochali i odrzucili je,
mówiąc, że są nieczyste.
Nie ma nieczystości, która nie mogłaby
zostać usunięta. I nie odpycham jako
nieczystej żadnej nieczystości, która
chce się oczyścić i prosi o pomoc, żeby
to osiągnąć.
Dobre
pragnienia wznieca Bóg. On je wzbudza. To znak,
że chce, żeby się urzeczywistniły.
To ten sam Duch Boga, który prosi przez niewypowiedziane modlitwy o to,
by Miłość pochłonęła wszystkich ludzi,
gdyż Duch Boga pragnie się rozlać i ich ubogacić.
Rozlać się, kochając nieograniczoną
liczbę istot ledwie wystarczającą, aby
zaspokoić Jego Nieskończoną Miłość i ubogacić miłością nieograniczoną
ilość bytów pociągniętych ku Niemu przez słodycz Jego zapachów.
Nikomu
zatem nie wolno pogardzać i odpychać tego,
kto chce wejść do świętego stada.
To mówię do tych
spośród was,
którzy mogą w swych sercach pielęgnować poglądy wielkiej części
Izraela,
rozróżnianie i osądzanie, nie lubiane przez Boga, bo sprzeczne z Jego
planem uczynienia z wszystkich ludów jednego jedynego Ludu, nazwanego
od
Imienia Mesjasza wysłanego przez Niego.
Jednakże w tej
chwili mówię też do tych wszystkich przybyłych
z dala, do owiec, dotąd dzikich,
które odczuwają pragnienie wejścia do jedynego stada Jedynego Pasterza.
I powiadam: niech nic ich nie zniechęca,
niech nic ich nie poniża.
Nie ma takiej formy pogaństwa ani bałwochwalstwa,
nie ma życia odmiennego od tego, jakiego nauczam,
z którego nie można by zrezygnować i odrzucić go,
aby pozwolić duchowi [człowieka]
na odnowę i uwolnienie go od wszelkiego chwastu,
żeby był zdolny przyjąć nowe nasiona i przyodziać nową szatę.
I to,
bardziej jeszcze niż
[pragnienie
odzyskania] zdrowia ciała,
powinno przyciągać ludy do Mnie. Służy
to Hebrajczykom w Palestynie, jak i Hebrajczykom oraz prozelitom z
Diaspory, jak i poganom. Tak samo jak potraficie
przyjść do Mnie, żeby wasze ciała zostały
pozbawione brzemienia choroby, tak umiejcie przyjść,
aby z waszego ducha zostało zdjęte brzemię
grzechu i pogaństwa. Wszyscy będziecie
musieli prosić Mnie przede wszystkim i pragnąć ze wszystkich waszych
sił
wyzwolenia od mocy zła, które zniewalają
waszego ducha panując nad nim. Powinniście
na pierwszym miejscu chcieć tego uwolnienia,
chcieć jako pierwszego cudu – Królestwa
Bożego w was. Kiedy bowiem Królestwo Boże
przyjdzie do was, wszystko inne będzie wam
dodane [por. Mt 6,33; Łk
12,31] i dane w taki sposób, żeby dar nie
ciążył wam, jak ciąży kara w drugim życiu.
Nie
zastanawialiście się nad zmiennością pogody, nad
trudami, nad stratą pieniędzy,
żeby otrzymać zdrowie ciała. Ono
tymczasem, nawet jeśli dziś jest zdrowe, w
bliskim czasie umrze śmiercią fizyczną.
Takim samym sercem powinniście umieć wszystkiemu stawić czoła dla
otrzymania
zdrowia ducha i Życia wiecznego oraz dla posiadania Królestwa Bożego.
Pogarda lub groźby krewnych, współmieszkańców
i potężnych, czymże są w porównaniu z
tym, co będziecie mieć wszyscy, z
jakiegokolwiek miejsca przybywacie, jeśli będziecie
potrafili przyjść do Prawdy i do Życia?
Kto wahałby się, czy pójść w jakieś miejsce, jeśli wiedziałby,
że czeka tam na niego szczęśliwe życie, czy też spędzić jeden dzień na
zabawie, która się kończy o zachodzie słońca?
A jednak czyni tak wielu. Chcąc się nasycić
przez chwilę mdłymi i bezużytecznymi radościami świata unikają udania
się
w miejsca, gdzie znaleźliby na zawsze prawdziwy
pokarm, prawdziwe zdrowie, prawdziwą radość i to
bez lęku, że ujrzą,
jak wyrywa im ją nieprzyjacielska nienawiść.
W Królestwie Boga
nie ma nienawiści, nie ma wojny,
nie ma niesprawiedliwości. Kto potrafi do
niego wejść nie zna bólu, niepokoju, udręki,
lecz posiada radosny pokój, który promieniuje z Mego Ojca.
Żegnam was.
Idźcie. Wróćcie do waszych osad.
Teraz wielu mam uczniów i rozproszyli się po wszystkich krainach
Palestyny.
Słuchajcie ich, jeśli chcecie poznać Moją
Naukę i przygotować się na dzień decyzji,
od której zależeć będzie życie wieczne wielu.
Daję wam Mój pokój, żebyście szli z nim.»
Po
pobłogosławieniu tłumu Jezus wchodzi do domu...
Apostołowie pozostają jeszcze przez jakiś czas na dworze,
potem wracają na posiłek, gdyż słońce,
już wysoko na niebie, wskazuje,
że jest południe.
Siadają przy
prostym stole,
żeby zjeść sery oraz cykorię ugotowaną w wodzie i pokropioną oliwą.
Po pobłogosławieniu posiłku mówią jeszcze o wydarzeniach poranka.
Cieszą się, że liczba uczniów, którzy
teraz ewangelizują, jest taka,
że Nauczyciel odczuje ulgę w trudzie stałego przemawiania,
w męczących warunkach, w jakich się
znajduje.
Rzeczywiście
Jezus w ostatnim czasie jeszcze bardziej
zeszczuplał. Jego cera, która naturalnie
ma biel ciemnej kości słoniowej z odrobiną różu pod brunatnym kolorem
skóry
na szczycie policzków, jest teraz całkowicie
biała, podobna do płatka magnolii,
który utracił świeżość.
Spędziłam długi
czas w Mediolanie i znam delikatny kolor
marmuru z Candoglii, który służył do
budowy wspaniałej Świątyni. Dla mnie więc
kolor oblicza Pana, w tych ostatnich
bolesnych miesiącach Jego życia ziemskiego,
wydaje mi się rzeczywiście kolorem tego marmuru,
który nie jest biały, nie jest różowy,
nie jest żółty, ale najdelikatniejszymi odcieniami przypomina te trzy
kolory. Oczy są głębsze i wydają się
ciemniejsze, być może także cień zmęczenia
przyciemnia powieki i oczodoły. To oczy
kogoś, kto śpi niewiele, dużo płacze i
cierpi. I dłoń zdaje się smuklejsza,
gdyż jest wychudzona i pobladła, słodka dłoń
mojego Pana, która ukazuje już wypukłości
ścięgien i żył, która ma wyżłobienia
ze szczupłości. Pod nią prześwituje kościec.
To święta ręka Męczennika już przygotowana na gwóźdź,
który ją przebije. Łatwo będzie oprawcom
znaleźć punkt wbicia gwoździa, gdyż nie
ma na ascetycznej dłoni mojego Pana zasłony tkanki tłuszczowej.
Teraz spuścił ją ze zmęczenia na ciemne deski stołu.
Porusza głową i uśmiecha się z trudnością do apostołów.
Zauważają nieskończone zmęczenie Jego ciała,
głosu, a zwłaszcza serca, zbyt
zasmuconego, zbyt wyczerpanego przez wysiłek
trzymania w jedności tylu serc odmiennych,
przymusu znoszenia i trzymania w ukryciu hańby niepoprawnego ucznia...
Piotr wyrokuje: «Musisz absolutnie odpocząć do
Święta Poświęcenia. My pomyślimy o tych,
którzy przychodzą. Ty pójdziesz... Ależ,
tak! Do Tomasza. Będziesz całkiem blisko i w
spokoju.»
Tomasz popiera
propozycję Piotra,
jednak Jezus kręci głową. Nie. Nie chce
tam iść.
«Dobrze więc,
nie będziesz przemawiał w tych dniach. My
możemy to robić. To nie będą wzniosłe słowa:
będziemy się trzymać tego, co wiemy, a Ty
się zajmiesz jedynie chorymi.»
«To też możemy
robić»
– mówi Judasz Iskariota.
«Hmm! Ja
odmawiam» – mówi Piotr.
«A jednak już to
robiłeś!»
«Oczywiście.
Kiedy
Nauczyciela nie było z nami i byliśmy Jego
przedstawicielami. Mieliśmy sprawić,
żeby Go kochano. Jednak teraz On tu jest i to On czyni cuda. On jeden
jest tego godzien. My – cuda! Przecież to my byśmy
potrzebowali przyjęcia cudu naszej odnowy,
gdyż my sami, dobrze to widzę,
nigdy nie uczynimy nic dobrego. Jesteśmy nędzni,
grzeszni i nic nie wiedzący.»
«Mów za siebie,
proszę cię.
Ja się wcale nie czuję nędzny!» –
odcina się Judasz z Kariotu.
«Nauczyciel jest
zmęczony.
Jego znużenie jest bardziej psychiczne niż fizyczne.
Jeśli to prawda, że Go kochamy,
unikajmy kłótni. To najbardziej Go wyczerpuje» – mówi surowo
Zelota.
Jezus podnosi
oczy, żeby spojrzeć
na apostoła, starszego, zawsze mądrego,
i wyciąga do niego dłoń ponad stołem, żeby
go pogłaskać. Zelota ujmuje w swe brunatne
dłonie tę białą dłoń i całuje ją.
«Masz rację.
Ale ja też, kiedy mówię,
że On musi absolutnie odpocząć. Wydaje się
chory!...» – upiera się Piotr.
Wszyscy są tego
samego zdania, nawet stary Jan i Eliza,
która mówi:
«Od tak dawna to
mówię.
Dlatego chciałabym...»
Pukanie do drzwi.
Andrzej, który
jest najbliżej,
idzie otworzyć, wychodzi i zamyka za sobą
drzwi. Wraca:
«Nauczycielu, to
jakaś niewiasta.
Nalega, żeby się z Tobą zobaczyć.
Ma ze sobą dziewczynkę. Jej pozycja społeczna
musi być wysoka, pomimo prostoty szaty.
Wydaje mi się, że nie są chore:
ani ona, ani jej córka. Nie wiem, dlaczego ma tak
grubą zasłonę. Dziewczynka ma w rękach
wspaniałe kwiaty.»
«Odeślij ją.
Właśnie mówiliśmy, że On musi odpocząć,
a ty nawet nie pozwalasz Mu dokończyć posiłku!» –
zrzędzi Piotr.
«Powiedziałem jej
to.
Ale ona mi odpowiedziała, że nie zmęczy
Nauczyciela i że On z pewnością ucieszy się na jej widok.»
«Powiedz jej,
żeby wróciła
jutro w takiej porze, jak wszyscy. Teraz Nauczyciel
będzie odpoczywał.»
«Andrzeju,
zaprowadź ją do
pokoju na górze. Zaraz przyjdę»
– mówi Jezus.
«Właśnie!
Wiedziałem! To tak On dba o Siebie! Właśnie
tak jak powiedzieliśmy, że ma robić!»
– Piotr jest urażony.
Jezus wstaje i
przed wyjściem przechodzi obok Piotra,
kładzie mu dłonie na ramionach, pochyla się
lekko, całuje jego włosy i mówi:
«Dobry Szymonie! Ten kto Mnie kocha przynosi Mi większą
ulgę w zmęczeniu niż wypoczynek w łóżku.»
«Wiesz, że to
ktoś,
kto Cię kocha?»
«O! Szymonie!
Niepokój sprawia,
że wypowiadasz słowa, za które już
okazywałeś skruchę, bo uświadamiałeś
sobie, jak są niemądre!
Już dobrze! Dobrze! Niewiasta, przychodząca
z niewinnym dzieckiem, przyprowadzająca Mi
niewinne dziecko, którego ręce pełne są
kwiatów, może być tylko kimś,
kto Mnie kocha i widzi Moją potrzebę znalezienia odrobiny miłości i
czystości
pośrodku tak wielkiej nienawiści i brudu.»
I odchodzi
wspinając się po schodach na taras,
Andrzej zaś, po wypełnieniu misji, wchodzi
do kuchni.
Niewiasta stoi w
drzwiach górnego pomieszczenia. Jest wysoka,
smukła, ma ciężki szary płaszcz,
twarz zasłoniętą jedwabnym welonem barwy kości słoniowej,
który opada z kaptura zawiązanego wokół twarzy. Dziewczynka, dziecko
jeszcze, bo może mieć najwyżej trzy lata,
ma małe ubranko z białej wełny i także białą
pelerynkę z kapturem. Kaptur ześliznął
się w tył z jej pukli o delikatnym kolorze jasnoszatynowym,
gdyż mała spogląda na niewiastę unosząc buzię wyłaniającą się spomiędzy
kwiatów, trzymanych mocno ramionami. Wspaniałe
kwiaty, jakich się nie znajdzie w tych
okolicach w zimnym grudniu: róże lekko różowe,
pomieszane z delikatnymi białymi kwiatami, których nazwy nie znam;
nie jestem mocna w znajomości kwiatów.
Zaledwie Jezus
postawił stopę na tarasie,
a już słyszy, jak wita Go mały głosik
dziecka. Biegnie Mu na spotkanie, zachęcone
przez niewiastę i mówi:
«Ave, Domine
Jesu!»
Jezus pochyla Swą
wysoką sylwetkę nad Swą malutką wierną i
mówi do niej, kładąc jej rękę na głowie:
«Pokój niech
będzie z tobą.»
Potem prostuje
się i idzie za
dziewczynką, która z radosnym szczebiotem powraca do niewiasty,
pochylonej głęboko i odsuwającej się od drzwi,
żeby Nauczyciel mógł przejść.
Jezus wita ją
skinieniem głowy,
wchodzi do pomieszczenia i idzie usiąść na pierwszym krześle, jakie
znajduje, milczący,
jakby czekał. Jest bardzo królewski.
Siedząc tak na Swym biednym drewnianym krześle bez oparcia,
zdaje się siedzieć na tronie, tak jest majestatyczny.
Jest bez płaszcza. Ma na Sobie jedynie wełnianą
szatę ciemnoniebieską, nieco odbarwioną
na ramionach, gdzie deszcz, słońce,
kurz i pot zaatakowały kolor. Szata nie ma ozdób. W tej szacie czystej,
lecz biednej, zdaje się być odziany w purpurę,
tak jest dostojne Jego zachowanie: bardzo sztywna,
niemal hieratyczna poza Jego głowy, dłoni
na kolanach, otwartych, bosych stóp na gołej
posadzce ze starych cegieł. Tłem jest mur
ogołocony i lekko pobielony wapnem. Za Jego
głową wisi nie proporzec ani baldachim,
lecz sito na mąkę i sznur, na którym widzę
wianki czosnku i cebuli. Jezus jest bardziej
majestatyczny niż gdyby miał pod stopami kosztowną podłogę,
mur ze złota za Sobą i zasłonę z purpury ozdobionej klejnotami na
głowie.
Czeka. Jego
majestat paraliżuje
niewiastę w postawie zdumienia i czci.
Dziewczynka też milczy i pozostaje nieruchoma w pobliżu niewiasty,
być może trochę wystraszona. Ale Jezus uśmiecha
się, mówiąc: «Jestem tu dla was.
Nie bójcie się.»
Wtedy wszelki lęk
ustępuje.
Niewiasta szepcze coś dziewczynce i ta podchodzi wraz z nią.
Zbliża się do kolan Jezusa i kładzie na nich wszystkie kwiaty,
mówiąc:
«Róże od Faustyny
dla jej
Zbawiciela.»
Mówi to powoli,
jak ktoś kto nie
zna języka, którym się posługuje,
bo nie jest jego własnym. W tym czasie
niewiasta klęka za dziewczynką, odrzucając
w tył welon. To Waleria, matka dziewczynki, która wita Jezusa swym
rzymskim pozdrowieniem:
«Witaj, o
Nauczycielu.»
«Niech Bóg
przyjdzie do ciebie, niewiasto.
Jak to się stało, że jesteś tutaj?
Sama?» – pyta Jezus, głaszcząc dziewczynkę,
która już się nie boi i nie dość zadowolona z położenia kwiatów na
kolanach Jezusa, wkłada rączki do pachnącego
bukietu i wybiera te, według niej,
najpiękniejsze, mówiąc:
«Weź!
Weź! To dla Ciebie, wiesz?» – i podnosi
to jedną, to drugą różę,
to jedną z białych parasolek o pachnących gwiazdkach, do twarzy
Jezusa, który je bierze i kładzie na pachnącym
stosie. W tym czasie Waleria mówi:
«Byłam w
Tyberiadzie,
gdyż moja córka była nieco chora i nasz lekarz to doradził...»
Waleria milknie
na dłuższą chwilę,
mieni się na twarzy, a potem mówi szybko:
«I miałam w sercu
tak wielkie
cierpienie, że pragnęłam Cię ujrzeć.
Bo moje cierpienie może uleczyć tylko jeden lekarz: Ty, Nauczyciel,
we wszystkich sprawach znajdujesz właściwie słowo...
Więc i tak bym przyszła. Z egoizmu, aby od
Ciebie otrzymać pociechę i także po to,
aby się dowiedzieć, co powinnam robić,
żeby... tak, żeby Ci ukazać moją wdzięczność
Tobie i Twemu Bogu, który mi pozwolił
posiadać moje dziecko... Wiemy o tylu rzeczach, Nauczycielu. Raporty o
najmniejszych wydarzeniach w Kolonii każdego dnia
znajdują się na roboczym stole Poncjusza Piłata.
On się z nimi zapoznaje, żeby podjąć
decyzje i bardzo zdaje się w tym na Klaudię...
Wiele raportów
mówi o Tobie i o Hebrajczykach,
którzy wywołują rozruchy w kraju, czyniąc
z Ciebie symbol przebudzenia narodowego i przyczynę nienawiści między
ludźmi.
Klaudia patrzy na to właściwie. Mówi
swemu mężowi, że w całej Palestynie jest
tylko jeden, którego się nie powinien
obawiać jako ewentualnej przyczyny nieszczęścia: Ty.
I Piłat słucha jej dzień za dniem... Aż
dotąd silniejsza jest Klaudia. Ale jeśli
jutro jakaś inna siła zapanuje nad Piłatem...
Wiedziałam więc i odczułam, że moje
dzieciątko pocieszy Cię...»
«Miałaś serce
pełne litości i
światła, niewiasto. Niech Bóg cię całkowicie
oświeci i niech czuwa nad twoim dzieckiem, teraz i zawsze.»
«Dziękuję, Panie.
Potrzebuję Boga...»
Łzy toczą się z
oczu Walerii.
«Tak,
potrzebujesz. W Bogu
znajdziesz wszelką pociechę i będziesz potrafiła znaleźć przewodnika,
żeby być sprawiedliwą w osądzie,
przebaczającą, wciąż kochającą,
a zwłaszcza po to, żeby wychować to
dziecko, aby miało szczęśliwe życie
dzieci prawdziwego Boga.
Widzisz:
[przyprowadził cię do
Mnie] Bóg, którego nie znałaś,
z którego się być może wyśmiewałaś, z Niego i z Jego Prawa, tak
odmienny od waszych bóstw i waszych praw oraz praktyk religijnych,
którego z pewnością obraziłaś sposobem życia tam,
gdzie cnota nie była szanowana w wielu rzeczach, jeszcze lekkich,
lecz które prowadziły do poważniejszego zranienia cnoty i obrażenia
Boskości,
która i ciebie stworzyła. Ten Bóg tak
bardzo cię umiłował, że z powodu bólu,
jaki odczuwałaś w twym człowieczeństwie matki i to matki,
która nie zna życia przyszłego, a przez
to czasowego charakteru rozdzielenia swego ciała od ciała dziecka,
przyprowadził Mnie do Cezarei, kiedy niemal
umierałaś nad ciałem twego dziecka, które
już stygło w agonii. On cię tak umiłował,
że ci ją oddał, abyś miała zawsze obecną
w duchu dobroć i moc prawdziwego Boga i żebyś posiadała hamulec przeciw
pogańskiemu
przyzwoleniu i pociechę we wszystkich twoich bólach niewiasty zamężnej.
On tak cię umiłował, że przez inny ból
wzmocnił w tobie wolę przybycia do Drogi, Prawdy,
Życia i przywiązania cię do nich wraz z twoim dzieckiem. [Bóg
chciał], aby przynajmniej ona, od swego
najwcześniejszego dzieciństwa, posiadała
to, co jest pociechą i pokojem,
zbawieniem i światłem w smutnych dniach ziemi i żeby dzięki nim została
zachowana od tego wszystkiego, co zadaje ból
najlepszej części twej istoty i twoim uczuciom. Pierwsza
jest instynktownie dobra i niezdolna do zniesienia mrocznego błota,
w którym musi żyć. Druga, uczuciowa –
nieuporządkowana w swej dobroci.
To znaczy, że w
swych uczuciach,
o niewiasto, jesteś poganką. To nie jest
twoja wina. To wina czasu, w którym żyjesz i pogaństwa,
w którym wzrosłaś. Uczucia – jedynie u wyznawcy prawdziwej Religii
– znajdują właściwą wartość,
umiar i słuszne przejawy. Ty, matka nieświadoma
życia wiecznego, kochasz swe dziecko w sposób
nieuporządkowany. Widząc ją umierającą
buntowałaś się rozpaczliwie przeciw tej stracie,
szalejąc z powodu nadchodzącej już śmierci.
Byłaś jak ktoś, kto oszalał z przerażenia na widok istoty najdroższej
wiszącej
nad przepaścią. Myślałaś,
że nie będzie już mogła z niej powrócić,
jeśli do niej wpadnie, i nie otrzymasz jej
już nawet jako zimnych zwłok dla dania jej pocałunku miłości.
Tak widziałaś twoją Faustynę, już wiszącą
na skraju otchłani nicości... Biedna matka,
która nie miałaby już swej córki! Ani w ciele, ani w duchu.
Nicość. Koniec, nieubłagany kres,
którym jest śmierć dla niewierzących w duchowe Życie.
Ty, małżonka
pogańska,
kochająca, wierna, kochałaś w twym małżonku
ziemskiego boga miłością cielesną, twego
pięknego boga, który przyjmował od ciebie
adorację, poniżając twą godność –
równą jego godności –
do służalczości niewolnicy. Niech
niewiasta będzie poddana mężowi, pokorna, wierna, czysta. Tak. On,
mężczyzna jest głową rodziny, lecz być
głową nie oznacza być despotą. Przywódca
nie ma być panem kapryśnym, któremu wolno
podporządkowywać swoim kaprysom nie tylko ciało,
ale i najlepszą część małżonki.
Mówicie: „Gdzie
ty,
Gajusz, tam ja, Gaja”.
Biedne niewiasty żyjące tam, gdzie rozwiązłość
znajduje się nawet w opowiadaniach o waszych bóstwach,
jakże te spośród was, które nie są
bezwstydne i nie oddają się namiętnościom,
mogą być tam, gdzie są wasi małżonkowie?
Nie można uniknąć tego, że niewiasta,
która nie jest rozpustna i zepsuta, odrywa się z
odrazą i doświadcza bólu zaiste okrutnego,
jakby się jej włókna rozrywały. [Doświadcza]
przerażenia, zawalenia się całego kultu
wobec męża, kontemplowanego dotąd jak
boga, kiedy odkrywa, że ten,
którego adorowała jako boga, to istota nędzna,
zdominowana przez brutalną zwierzęcość,
rozpustę, cudzołóstwo,
umiłowanie rozrywek, obojętność,
wyśmiewająca się z uczuć i godności swej małżonki.
Nie płacz. Ja też
wiem o
wszystkim i to bez raportów setników. Nie
płacz, niewiasto. Naucz się kochać twego
męża, w sposób uporządkowany.»
«Już go nie
potrafię kochać,
on na to nie zasługuje. Gardzę nim.
Nie będę się upokarzać naśladując go,
lecz nie mogę go już kochać. Między nami
wszystko skończone. Pozwoliłam mu odejść...
nie próbując go zatrzymać... W głębi
duszy byłam mu wdzięczna, ostatnim razem,
za jego odejście... Nie będę go szukać.
Zresztą, kiedyż był moim towarzyszem?
Teraz, kiedy opadła zasłona mojej adoracji,
przypomniałam sobie i oceniłam jego czyny.
Czy był przy moim sercu, gdy opłakiwałam
konieczność przybycia tu za nim, opuszczenia mojej chorej matki i
ojczyzny,
gdy byłam nowo zaślubioną małżonką i bliską
porodzenia dziecka? On, ze swymi przyjaciółmi,
wybuchał pustym śmiechem nad moimi łzami i nad moim mdłościami,
ostrzegając mnie jedynie, abym nie poplamiła
jego szaty. Czy może był przy mnie,
kiedy tęskniłam po opuszczeniu ojczyzny? Nie, na dworze,
z przyjaciółmi, na zabawach, na które mój
stan nie pozwalał mi iść... Czy może
pochylał się ze mną nad kołyską niemowlęcia?
Kiedy mu pokazano córkę zaczął się śmiać,
mówiąc: „Miałbym ochotę rzucić nią o
ziemię. Wziąłem na siebie jarzmo małżeńskie
nie po to, aby mieć córki”.
Nie uczestniczył w oczyszczeniu, bo
powiedział, że to bezużyteczna pantomima.
A kiedy mała płakała powiedział, wychodząc:
„Niech jej dadzą imię Libitiny i poświęcą tej bogini”.
A kiedy Faustyna
umierała,
czy dzielił mój niepokój? Gdzie był w
noc poprzedzającą Twoje przybycie? W domu Waleriana na uczcie.
Ale kochałam go. Słusznie powiedziałeś,
że był moim bogiem. Wszystko w nim wydawało
mi się dobre i sprawiedliwe. Pozwalał mi
się kochać... i byłam najbardziej
zniewoloną niewolnicą jego zachcianek. Czy wiesz,
dlaczego się ode mnie oddalił?»
«Wiem. Ponieważ w
twym ciele
przebudziła się dusza i nie byłaś już samicą,
lecz niewiastą.»
«Tak. Chciałam
uczynić z mego
domu dom cnotliwy... więc on poprosił o
wysłanie go do Konsula do Antiochii,
zakazując mi iść za nim. Wziął ze sobą
ulubione niewolnice. O! Nie poszłabym za
nim! Mam moją córkę. Mam wszystko.»
«Nie. Nie masz
wszystkiego. Masz
część, małą część Wszystkiego,
taką, która ci służy,
abyś była cnotliwa.
Wszystko to Bóg.
Twoja córka nie
powinna być przyczyną niesprawiedliwości wobec [Tego, który jest]
Wszystkim, lecz sprawiedliwości.
Dla niej i z nią masz obowiązek być cnotliwą.»
«Przyszłam,
żeby Cię pocieszyć, a to Ty mnie pocieszasz.
Ale przyszłam także po to, aby Cię zapytać,
jak wychować tę małą, aby uczynić ją
godną swego Zbawiciela. Pomyślałam,
żeby wraz z nią zostać waszą prozelitką...»
«A twój mąż?»
«O! Z nim
wszystko jest skończone.»
«Nie. Wszystko
się rozpoczyna.
Jesteś ciągle jego małżonką. Obowiązkiem
dobrej małżonki jest uczynienie dobrym swego współmałżonka.»
«On mówi, że chce
rozwodu i z
pewnością do tego doprowadzi. Dlatego...»
«Zrobi to. Ale
jeszcze tego nie
uczynił i dopóki tego nie zrobił, dopóty jesteś jego małżonką,
nawet według waszego prawa. I jako taka,
masz obowiązek pozostać jako małżonka na swym miejscu.
Twoim zaś miejscem jest bycie pomocą dla twego męża w domu,
w pobliżu twej córki, w obecności sług i
ludzi. Pomyśl:
on dał zły przykład. To prawda. Jednak to
cię nie zwalnia z dawania przykładu cnoty.
On odszedł, to prawda. Ty zajmij jego
miejsce przy sługach i córce.
Nie wszystko
zasługuje na naganę w waszych zwyczajach.
Kiedy Rzym był mniej zepsuty, jego niewiasty
były czyste, pracowite, służyły boskości
przez życie cnotliwe i wierne. Nawet jeśli
ich mizerna pozycja poganek sprawiała, że
służyły fałszywym bogom, myśl była
dobra. Żyły cnotliwie ze względu na
religię, na potrzebę szacunku dla religii,
dla Boskości,
której prawdziwe imię było nieznane. Istnienie [tej
Boskości] jednak przeczuwały.
Była ona większa niż rozpustny Olimp i upodlone bóstwa,
jakie go zamieszkiwały według mitycznych legend. Wasz Olimp nie
istnieje, nie istnieją wasi bogowie. Lecz wasze
dawne cnoty były owocem obowiązku, który
czuliście, że posiadacie wobec bóstw,
jakie adorowaliście. Oczom świata,
szczególnie naszego świata judejskiego,
wydawaliście się głupi z tą czcią, jaką
oddawaliście temu, co nie istnieje. Ale dla Sprawiedliwości
wiecznej i prawdziwej, dla Boga najwyższego
jedynego i Wszechmogącego Stworzyciela wszelkich stworzeń i wszelkich
rzeczy,
te cnoty, ten szacunek, ten obowiązek nie były próżne.
Dobro jest zawsze dobrem, wiara ma zawsze wartość
wiary, religia ma zawsze wartość religii,
jeśli ten,
kto idzie za nią i praktykuje ją, jest przekonany,
że jest w prawdzie.
Zachęcam cię do
naśladowania waszych dawnych
niewiast –
czystych, pracowitych i wiernych – przez pozostanie na miejscu
jako kolumna w twoim domu i światło twego domu.
Nie sądź, że słudzy będą mieli dla
ciebie mniej szacunku dlatego, że zostałaś
sama. Dotąd służyli ci z lęku,
a czasem z ukrytym uczuciem nienawiści i buntu.
Teraz będą ci służyć z miłością.
Nieszczęśliwi kochają tych, którzy są
nieszczęśliwi. Twoi niewolnicy znają ból.
Twoja radość była dla nich gorzkim ościeniem. Twoje smutki,
pozbawiając cię zimnego blasku pani, w
najbardziej odrażającym znaczeniu tego słowa,
przyodzieją cię ciepłym światłem współczucia.
Będziesz kochana, Walerio, i przez Boga, i
przez twoją córkę, i przez twoje sługi.
I nawet wtedy, gdy nie będziesz już małżonką,
lecz rozwiedzioną, pamiętaj (Jezus
wstaje), że prawomocna separacja nie znosi
obowiązku niewiasty bycia wierną swej przysiędze małżonki.
Chciałabyś wejść
do naszej religii.
Jedną z jej boskich zasad jest to, że
niewiasta jest ciałem z ciała małżonka i że nic ani nikt nie może
rozdzielić tego, co Bóg uczynił jednym
ciałem. My także mamy rozwód.
Przyszedł jako zły owoc ludzkiej rozwiązłości, grzechu
pierworodnego, zepsucia ludzi. Lecz nie przyszedł
w sposób naturalny od Boga. Bóg nie
zmienia Swego słowa. I Bóg powiedział,
dając natchnienie Adamowi, jeszcze niewinnemu,
i mówiącemu przez to z inteligencją, której
nie zaciemniała wina, słowa:
że małżonkowie, raz połączeni, powinni
się stać jednym ciałem. Ciało nie
rozdziela się od ciała inaczej jak tylko przez nieszczęście śmierci lub
choroby.
Rozwód mojżeszowy
dopuszczony dla uniknięcia okropnych grzechów
przyznaje niewieście jedynie bardzo nikłą wolność.
Rozwiedziona jest zawsze niewiastą pomniejszoną w oczach ludzi,
bez względu na to, czy pozostanie rozwiedziona,
czy też zostanie zaślubiona po raz drugi.
Według Bożego osądu jest nieszczęśliwa,
jeśli małżonek rozwiedzie się z nią i pozostanie rozwiedziona.
Jest jedynie grzesznicą, cudzołożnicą,
jeśli staje się taką przez własne,
haniebne grzechy i ponownie wychodzi za mąż.
Ty chcesz
przystąpić do naszej religii,
aby iść za Mną. A zatem Ja, Słowo Boga
– skoro nadszedł czas doskonałej religii – powiadam ci to,
co mówię wielu: nie wolno człowiekowi rozłączać
tego, co Bóg połączył.
Zawsze jest cudzołożnikiem ten lub ta, którzy
za życia współmałżonka zaślubiają kogoś [innego].
Rozwód to legalny
nierząd,
który stawia mężczyznę i kobietę w sytuacji popełniania grzechu
rozpusty.
Niewiasta rozwiedziona pozostaje z trudem wdową żyjącego mężczyzny,
wdową wierną. Mężczyzna rozwiedziony
nigdy nie pozostaje wierny pierwszemu małżeństwu. Zarówno ona, jak i on
nawiązując
inne związki, schodzą z poziomu ludzi do
poziomu zwierząt, którym wolno zmieniać
samice przy każdym odezwaniu się zmysłów.
Taki zalegalizowany nierząd, niebezpieczny dla rodziny i dla Ojczyzny,
jest zbrodniczy ze względu na dzieci. Dzieci
rozwiedzionych muszą osądzać swych rodziców. Surowy
jest osąd dzieci! Dzieci muszą potępić przynajmniej jedno z dwojga
rodziców.
Dzieci z powodu egoizmu rodziców są skazane na życie uczuciowo
okaleczone.
Jeśli do rodzinnych konsekwencji rozwodu, który pozbawia ojca lub matki
niewinne dzieci, dochodzi nowe małżeństwo małżonka,
któremu zostały powierzone dzieci, wtedy
do skazania na okaleczone życie uczuciowe – [z powodu utraty] jednego
rodzica
– dochodzi inne okaleczenie. [Polega ono na] stracie,
bardziej lub mniej zupełnej, uczucia drugiego rodzica,
oddzielonego lub całkowicie pochłoniętego przez nową miłość i dzieci z
nowego małżeństwa.
Używać słów
‘zaślubiny’,
‘małżeństwo’, w odniesieniu do nowego
związku rozwiedzionego lub rozwiedzionej to profanować sens i istotę
małżeństwa.
Jedynie śmierć jednego ze współmałżonków i wdowieństwo,
które z tego wypływa dla drugiego, może
usprawiedliwić drugie zaślubiny. Choć Ja
osądzam, że – kiedy śmierć położyła
kres stanowi małżeńskiemu – byłoby lepiej pochylić się przed wyrokiem
zawsze słusznym Tego, kto rządzi losami
ludzi i zamknąć się we wstrzemięźliwości.
Należałoby wtedy poświęcić się całkowicie dzieciom i kochać w dzieciach
małżonka, który przeszedł do drugiego życia.
To jest miłość pozbawiona wszelkiej cielesności,
święta i prawdziwa.
Biedne dzieci!
Poznają –
po śmierci lub po zburzeniu ogniska rodzinnego –
twardość drugiego ojca lub drugiej matki oraz niepokój widzenia
serdeczności
dzielonej z innymi dziećmi, które nie są
ich braćmi!
Nie. W Mojej
religii rozwód nie istnieje.
Cudzołożnikiem i grzesznikiem będzie ten,
kto przyjmie rozwód cywilny dla zawarcia nowego związku. Prawo ludzi
nie zmieni Mojego wyroku. Małżeństwo w Mojej
religii nie będzie już umową cywilną,
obietnicą moralną, uczynioną i
usankcjonowaną w obecności świadków, którzy
się stawili w tej sprawie. Będzie ono
nierozerwalną więzią umocnioną, zespoloną,
uświęconą mocą uświęcającą, jakiej
Ja udzielę tej umowie, która się stanie
Sakramentem. Zrozum
to: świętym obrzędem.
Ta moc pomoże wypełniać w sposób święty wszystkie obowiązki małżeńskie,
lecz będzie także orzeczeniem nierozerwalności więzów.
Małżeństwo
było dotąd obustronnym kontraktem,
naturalnym i moralnym pomiędzy dwoma osobami odmiennej płci. Od chwili,
gdy zaistnieje Moje prawo, zostanie ono rozciągnięte
na dusze współmałżonków. Stanie się
zatem umową duchową, zatwierdzoną przez
Boga, za pośrednictwem Jego sług. Wiesz
teraz, że nie ma nic ponad Bogiem. Zatem
tego, co On połączy,
żadna władza, żadne prawo lub ludzki
kaprys, nie będzie mógł rozdzielić.
„Gdzie ty,
Kajusz, tam ja, Kaja”
waszego obrzędu, w naszym, w Moim
obrzędzie przedłuża się [poza życie],
gdyż śmierć nie jest końcem, lecz czasową
separacją małżonka i małżonki. Obowiązek
zaś kochania trwa po śmierci. To dlatego mówię,
że chciałbym czystości żyjących we wdowieństwie.
Jednak człowiek nie potrafi być czysty,
dlatego też mówię, że małżonkowie mają
wzajemnie wobec siebie obowiązek doskonalenia się.
Nie kręć głową.
Taki
jest obowiązek i trzeba wypełnić ten obowiązek, jeśli
chce się naprawdę iść za Mną.»
«Jesteś dziś
twardy,
Nauczycielu.»
«Nie. Jestem
Nauczycielem i mam naprzeciw Mnie stworzenie,
które może wzrastać w życiu Łaski.
Gdybyś nie była tym, kim jesteś,
mniej bym od ciebie wymagał. Ale ty masz
wielką siłę, a cierpienie oczyszcza i hartuje coraz bardziej twój
metal. Pewnego dnia przypomnisz sobie o Mnie i pobłogosławisz
Mnie za to, Kim jestem.»
«Mój mąż nie
cofnie się...»
«A ty pójdziesz
naprzód. Trzymając
za rękę twe dziecko, pójdziesz po drodze Sprawiedliwości bez
nienawiści,
bez zemsty, ale też bez daremnego oczekiwania i
bez żałowania tego, co utracone.»
«Wiesz więc,
że go straciłam!»
«Wiem, ale to nie
ty go straciłaś,
to on ciebie stracił. Nie zasługiwał na
ciebie. Teraz posłuchaj... To
twarde. Tak. Ty Mi przyniosłaś róże i niewinne
uśmiechy, żeby Mnie pocieszyć...
Ja... mogę cię jedynie przygotować na niesienie
cierniowej korony opuszczonych małżonek...
Ale zastanów się: gdyby można było cofnąć
czas i przyprowadzić cię do tego ranka, kiedy Faustyna
była umierająca i gdyby twoje serce zostało postawione przed wyborem
twej córki
lub twego męża, i musiałabyś jedno z
nich utracić, kogo byś wybrała?...»
Niewiasta
zastanawia się, blada,
lecz odważna w swym cierpieniu. Jedynie na początku rozmowy wylała
kilka łez...
Potem pochyla się
nad swoją małą,
która siedzi na podłodze i bawi się układając białe kwiatki wokół stóp
Jezusa. Chwyta ją,
tuli i woła:
«To ją bym
wybrała,
bo jej mogę dać moje serce i wychować ją tak,
jak nauczyłam się, że trzeba żyć.
Moje dziecko! I być razem także po tym życiu.
Ja zawsze jako jej matka, a ona – moja córka!» –
i okrywa ją pocałunkami, dziewczynka zaś
tuli się do jej szyi, będąc samą miłością
i uśmiechem.
«Powiedz mi, o!
Powiedz mi, Nauczycielu, Ty, który
uczysz heroicznego życia, jak ją wychować,
żebyśmy obydwie były w Twoim Królestwie?
Jakie słowa, jakie działania jej wpoić?»
«Nie potrzeba
specjalnych słów
ani czynów. Bądź doskonała,
żeby ona odbijała twoją doskonałość.
Kochaj Boga i bliźniego, żeby ona nauczyła
się kochać. Żyj na ziemi z twoimi
uczuciami złożonymi w Bogu. Ona będzie cię
naśladować. Tyle na razie. Później Mój
Ojciec, który was umiłował w sposób
szczególny, zatroszczy się o wasze
potrzeby duchowe i staniecie się mądre w wierze,
która będzie nosić Moje Imię. To wszystko,
co trzeba robić. W miłości Boga
znajdziesz wszelkie wędzidło wobec Zła.
Miłowanie bliźniego pomoże ci w przygnębieniu samotności.
I naucz się przebaczać. Siebie i swoje dziecko. Rozumiesz,
co chcę powiedzieć?»
«Rozumiem... To
słuszne...
Nauczycielu, opuszczam Cię.
Pobłogosław biedną niewiastę...
biedniejszą od żebraczki, która ma swego wiernego towarzysza...»
«Gdzie jesteś
teraz? W
Jerozolimie?»
«Nie, w Beter.
Joanna, tak dobra,
wysłała mnie do swego zamku... Zbytnio cierpiałam w [Jerozolimie]...
Zostanę
tam, aż do chwili, kiedy Joanna powróci do Jerozolimy,
czyli już wkrótce. Przyjdzie do Judei z
Twoją Matką i innymi uczennicami w pierwszych ciepłych dniach wiosny.
Potem zostanę z nią jakiś czas. Kiedy
inne przybędą, będę z nimi.
Ale czas już zabliźni moją ranę.»
«Czas, a
zwłaszcza Bóg i uśmiech
twojej córeczki. Żegnaj, Walerio.
Niech Bóg prawdziwy, którego szukasz w dobrym
duchu, pocieszy cię i ochroni.»
Jezus kładzie
rękę na głowie dziecka,
żeby je pobłogosławić. Potem podchodzi
do zamkniętych drzwi, pytając:
«Przyszłaś sama?»
«Nie, z
wyzwoloną.
Wóz czeka na mnie w lesie u wejścia do wioski.
Jeszcze się zobaczymy, Nauczycielu?»
«Na Święto
Poświęcenia będę
w Jerozolimie, w Świątyni.»
«Też tam będę,
Nauczycielu. Potrzebuję Twoich słów dla mojego
nowego życia...»
«Idź spokojnie.
Bóg nie
pozostawia bez pomocy tego, kto Go szuka.»
«Wierzę... O!
Bardzo smutny jest nasz świat pogański!»
«Wszędzie jest
smutek,
gdzie nie ma prawdziwego życia w Bogu. Nawet w Izraelu,
płacze się... To dlatego że nie żyje się
już Prawem Boga. Żegnaj.
Pokój niech będzie z tobą.»
Niewiasta zgina
się w głębokim pokłonie i nakłania do czegoś
małą. Dziewczynka unosi twarz, wyciąga
ramionka i powtarza swym głosem ptaszka: «Ave, Domine Jesu!»
Jezus pochyla
się, żeby
przyjąć z jej już formujących się do pocałunku ust niewinny pocałunek i
jeszcze raz ją błogosławi...
Potem wchodzi do
pomieszczenia i siada zamyślony w pobliżu
kwiatów rozsypanych na podłodze.
Mija jakiś czas,
potem ktoś
puka do drzwi.
«Wejdź.»
Drzwi uchylają
się i w szparze pojawia się szlachetna twarz
Piotra.
«To ty? Wejdź...»
«Nie. To Ty
powinieneś przyjść
do nas. Tutaj jest zimno. Jakie piękne
kwiaty! Kosztowne!»
Piotr mówiąc to,
obserwuje Nauczyciela.
«Tak, bardzo
drogie. Ale czyn i sposób,
w jaki zostały Mi dane, ma większą wartość
niż te kwiaty. Przyniosła mi je córeczka
Walerii, Rzymianki, przyjaciółka Klaudii.»
«A! Wiem! Wiem! A
dlaczego?»
«Żeby Mnie
pocieszyć.
Wiedzą, ile cierpię, więc Waleria wpadła
na ten pomysł. Pomyślała, że kwiaty
dziecka pocieszą Mnie...»
«Rzymianka!... A
my, z Izraela, my Ci zadajemy jedynie ból...
Judasz słusznie zgadnął. Mówił,
że widział stojący wóz i że to była niewiasta,
z pewnością Rzymianka... i... był
wzburzony, Nauczycielu...»
Piotr jest
wielkim pytaniem. Jednak Jezus pyta tylko:
«Gdzie jest
Judasz?»
«Na dworze. To
znaczy na drodze, w
pobliżu lasu. Chce widzieć,
kto przyszedł do Ciebie...»
«Zejdźmy.»
Judasz jest już w
kuchni.
Odwraca się na widok Jezusa i mówi:
«Nawet gdybyś
chciał temu
zaprzeczyć, to nie będziesz mógł. Ta kobieta przyszła,
żeby... się na coś poskarżyć!
Mają jeszcze coś innego do powiedzenia?
Nie mają nic innego do roboty, jak tylko śledzić
i donosić, i...»
«Nie muszę ci
odpowiadać,
ale czynię to dla ciebie i dla wszystkich.
Szymon Piotr już wie, kto to, a Ja mówię
wszystkim, po co przyszła.
Nawet stworzenia z wyglądu najbardziej szczęśliwe mogą potrzebować
pociechy
i rady... Andrzeju, idź na górę,
żeby zabrać kwiaty przyniesione przez dziewczynkę i zanieś je do małego
Lewiego.»
«Dlaczego?»
«Bo umiera.»
«Umiera? Ależ
widziałem go w
godzinie tercji i miał się dobrze» – mówi
zaskoczony Bartłomiej.
«Był w dobrym
zdrowiu,
lecz wieczorem umrze.»
«Jeśli jest tak
źle,
nie ucieszą go kwiaty...»
«Nie. Lecz
przerażonemu domowi
kwiaty wysłane przez Zbawiciela przekażą słowo światła.»
Jezus siada.
Wszyscy rozmawiają o
kruchości życia. Eliza zaś wkłada płaszcz,
mówiąc: «Idę z Andrzejem...
Biedna matka!...»
Widać, jak
Andrzej oddala
się z Elizą z kwiatami w rękach...
Jezus milczy.
Judasz także milczy.
Jest niepewny. Jezus milczy, lecz jest surowy...
Judasz kręci się wokół Niego, pobudzany
pragnieniem dowiedzenia się. Dręczy go
niepokój jak kogoś, kto ma nieczyste sumienie.
W końcu zaciąga Piotra na bok, aby go
wypytać. Nabiera pewności siebie po
rozmowie z Piotrem i idzie drażnić Mateusza,
który spokojnie pisze w kącie, przy stole.
Andrzej powraca
biegiem. Mówi zadyszany:
«Nauczycielu...
dziecko naprawdę
umiera... Niespodziewanie... wydaje się, że oszaleli...
Ale kiedy Eliza powiedziała: „Pan je wysyła”
i ja... myślałem,
że oni zrozumieli: „na łoże zmarłego”,
matka i ojciec... w tym samym czasie powiedzieli: „O! To prawda!
Biegnij Go zawołać. On go uzdrowi.”»
«Słowo wiary.
Chodźmy» – i Jezus wychodzi, niemal
biegnąc.
Oczywiście
wszyscy idą za Nim, nawet stary Jan,
kulejąc, podąża za wszystkimi.
Dom jest na
krańcu wioski,
lecz Jezus przybywa szybko. Toruje Sobie przejście pośród ludzi
tłoczących
się w otwartych drzwiach. Idzie prosto do
pomieszczenia w głębi, bo dom jest duży i
wielu jest tu mieszkańców, być może
braci.
W pomieszczeniu,
pochyleni nad
jakimś posłaniem przygotowanym naprędce, ojciec, matka i Eliza...
Dostrzegają Jezusa dopiero wtedy, kiedy mówi: «Pokój temu domowi.»
Wtedy
nieszczęśliwi rodzice odchodzą od posłania i rzucają
się do stóp Jezusa. Tylko Eliza zostaje na miejscu,
zajęta rozcieraniem wonności na stygnącym ciele.
Dziecko naprawdę jest u kresu. Jego ciało
ma już ciężar i bezwład śmierci, a jego
mała twarzyczka nabiera woskowej barwy, z przyciemnionymi nozdrzami i
fioletowymi wargami. Malec oddycha z trudem,
konwulsyjnie poruszając małą klatką piersiową.
Każdy oddech zdaje się ostatnim, tak długa
dzieli go przerwa od poprzedniego.
Matka płacze z
twarzą przy stopach Jezusa.
Ojciec także pochylony do samej ziemi mówi: «Ulituj
się! Ulituj!»
Nie potrafi
powiedzieć nic innego.
Jezus mówi:
«Lewi, podejdź do
Mnie.»
I wyciąga do
niego ręce.
Dzieckiem, około
pięcioletnim,
wstrząsa dreszcz, jakby ktoś zawołał je
głośno, a ono spało. Siada bez
trudu, a małymi rączkami przeciera oczy,
rozgląda się wokół siebie zaskoczone. Widząc Jezusa,
który się do niego uśmiecha, schodzi ze
swego posłania. Idzie pewnym krokiem, w
swej małej szacie, do Zbawiciela.
Skuleni rodzice
nic nie widzą, jednak okrzyki
Elizy,
wołającej: «Dobroci wieczna!» i «Och!»
apostołów oraz ciekawskich, którzy wołają
ze zdumienia przy wejściu, uprzedzają ich
o tym, co się dzieje.
Unoszą twarze znad ziemi i widzą swego małego synka, zdrowego,
jakby nigdy nie umierał.
Radość wyraża się
przez śmiech,
płacz, krzyk lub zamilknięcie,
zależnie od sposobu reagowania każdego. Tu
wywołuje nieme zaskoczenie, jakby przerażenie...
Jest zbyt wielka różnica pomiędzy sytuacją poprzedzającą a aktualną.
Dwoje biednych rodziców, otumanionych bólem, nie umie przyjąć radości.
Ale w końcu
opanowują się,
kiedy widzą, że dziecko znajduje się w
ramionach Jezusa. Wtedy po milczeniu następuje
potok słów pomieszanych z okrzykami radości i błogosławieństwa. Trudno
jest nadążyć za tym zalewem słów, które
płyną w bezładzie. Na ich podstawie
dowiaduję się, że około szóstej godziny
dziecko, które bawiło się w ogrodzie,
weszło do domu skarżąc się na straszliwe bóle.
Dziadek wziął chłopca na ręce i zaniósł w pobliże ognia.
Wydawało się, że czuje się lepiej.
Ale potem na chwilę przed godziną dziewiątą zaczął wymiotować
zawartością
jelit i zaraz zaczął konać. Klasyczne nagłe
zapalenie otrzewnej.
Ojciec pobiegł do
Jerozolimy przy pierwszych oznakach choroby i
wrócił z lekarzem. Ten, po ujrzeniu dziecka,
które w międzyczasie zaczęło wymiotować,
powiedział: „Nie może przeżyć”
i odszedł...
Rzeczywiście z
minuty na minutę choroba się pogarszała i
dziecko już stygło. Rodzice w niepokoju
tego nieprzewidzianego nieszczęścia niezdolni byli do pomyślenia o
ocaleniu,
które było w pobliżu. Dopiero kiedy Andrzej i Eliza weszli z kwiatami,
mówiąc: „Jezus przysyła je dla Lewiego”,
mieli jakby rodzaj wewnętrznego światła i powiedzieli: „Jezus go
ocali”.
«I ocaliłeś go,
bądź na wieki błogosławiony! Twoje kwiaty! Nadzieja!
Radość! O! Tak! Wiara w Twoją miłość
do nas! Ale skąd wiedziałeś?
Błogosławiony! Proś nas, o co chcesz!
Rozkazuj, jak niewolnikom! Wszystko Ci zawdzięczamy!...»
Jezus słucha ich,
trzymając
cały czas chłopca w ramionach. Pozwala im
mówić, aż do wyczerpania,
aż ich nerwy poddane tak wielkiemu napięciu,
znajdą odprężenie i ulgę. Potem mówi spokojnie:
«Kocham dzieci i
wierne serca. Wy
wszyscy z Nobe jesteście dla Mnie bardzo dobrzy. Skoro jestem dobry
wobec tych, którzy Mnie nienawidzą,
czegóż nie dałbym tym, którzy Mnie
kochają? Wiedziałem...
i wiedziałem także o tym, że boleść
sprawiła, iż zapomnieliście o Źródle Życia.
Chciałem wam wskazać drogę...»
«Ale dlaczego sam
nie przyszedłeś,
Panie? Bałeś się,
że Cię nie przyjmiemy?»
«Nie. Wiedziałem,
że przyjęlibyście Mnie z miłością. Ale
pośród otaczających nas był ktoś, kto
musiał przekonać się, że nie jest Mi
niewiadome nic, co dotyczy ludzi i stanu ich serc.
I chciałem też, żeby inni pojęli,
że Bóg odpowiada tym, którzy Go wzywają
z wiarą. Teraz trwajcie w pokoju i
wzrastajcie zawsze w wierze w miłosierdzie Boże.
Niech pokój będzie z wami wszystkimi. Żegnaj,
Lewi. Idź teraz do twojej mamy.
Żegnaj, niewiasto. Poświęć także Panu
tego, którego nosisz w swym łonie,
na wspomnienie dobroci, jaką Pan ci okazał.
Żegnaj, mężu.
Zachowaj sprawiedliwość twego ducha.»
Odwraca się, żeby
odejść
i przechodzi, nie bez trudu, pomiędzy
krewnymi, którzy się tłoczą u wejścia:
dziadkowie, wujowie, kuzyni cudownie uzdrowionego.
Wszyscy chcą rozmawiać z Jezusem, pobłogosławić
Go, być przez Niego pobłogosławionymi,
ucałować Jego szaty, Jego dłonie...
A potem po wielu
krewnych, mieszkańcy
osady chcą uczynić to samo, lecz ci
wylewają się na drogę za Jezusem,
pozostawiając swobodę radości domowi pobłogosławionemu przez cud.
I po drogach teraz mrocznych, ze zwykłą wrzawą godzin świątecznych,
całe Nobe odprowadza Jezusa do domku Jana.
Trzeba całego autorytetu apostołów dla przekonania mieszkańców do
powrotu
do ich domów dla pozostawienia Nauczyciela w spokoju.
A żeby odnieść sukces w tym przedsięwzięciu do autorytetu muszą dodać
środki
nieco energiczniejsze, grożąc,
że jeśli nie pozwolą Mu odpocząć, to
nazajutrz wszyscy stąd odejdą.
W końcu Utrudzony
może odpocząć...
Przekład: "Vox Domini"
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
04 (131)2006 04 Karty produktów04 Prace przy urzadzeniach i instalacjach energetycznych v1 104 How The Heart Approaches What It Yearnsstr 04 07 maruszewski[W] Badania Operacyjne Zagadnienia transportowe (2009 04 19)Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14MIERNICTWO I SYSTEMY POMIAROWE I0 04 2012 OiOr07 04 ojqz7ezhsgylnmtmxg4rpafsz7zr6cfrij52jhi04 kruchosc odpuszczania rodz2224 228Rozdział 04 System obsługi przerwań sprzętowychKNR 5 04więcej podobnych podstron