Flaubert Gustave
LEGENDA O ŚW JULIANIE SZPITALNIKU
PRZEDMOWA.
G. Flaubert ur. w Rouen w r. umarł tamże w . —Był to pracownik wyjątkowy, na którym sprawdzają się słowa Newtona: Genjusz to cierpliwość. A jeżeli Horacjusz każe dziewięć lat dzieło cyzelować (nonum prematur in annum) i nieustannie je poprawiać (saepe vertere stylum) — to zapewne nikt nie posłuchał tego wskazania tak gorliwie, jak G Flaubert.. Napisał niewiele, ale nad każdą ze swoich prac wysiadywał po dziesięć i dwadzieścia lat. Nieustannie nowe gromadził materjały, by coraz szczegółowiej opracować swe motywy: czy to w rzeczach współczesnych, czy też w pismach o podkładzie historycznym, gdyż w obu tych rodzajach zasłynął.
Pierwiastkowo był czcicielem romantyzmu i głównych jego przedstawicieli: Wiktora Hugo, Musseta i innych.
Z owych czasów pozostało w nim zamiłowanie do motywów egzotycznych, barwnych dekoracyj i kostjumów, do światów zamarłych i półmisty
cznych. Ale jednocześnie — jako umysł skłonny do obserwacji i analizy — dostrzegł rozmaite obłędne i, że tak powiemy, nienarodowe strony romantyzmu jego fałszywą pozę i fałszywy patos, rozwichrzenie fantazji, wyskoki przeciw rozsądkowi, wykrzywienie uczucia i t. d. Z tego powodu z biegiem czasu porzucił romantyzm i wystąpił przeciw niemu. Ściśle biorąc, powrócił do normalnej tradycji literatury francuskiej, tj. do klasycyzmu. Ale późniejsza szkoła antyromantyczna, która przezwała się realistyczną — uznała go za swego zwiastuna i poprzednika, i nadała mu nazwę realisty. W istocie — co do swej maniery — w głównych dziełach współczesnych Flaubert jest realistą w tem znaczeniu, że wybiera motywy szare, życie ludzi niewybitnych, w małem miasteczku zamieszkałych, życie nader ubogie w zdarzenia zewnętrzne — i na tle tej bezbarwnej niziny snuje niesłychane bogactwo szczegółów życia codziennego, które jest płaskie, błahe, nudne i w którem mieszczą się czasem jednostki niezdolne do tej szarzyzny, które pragną poza nią się wydostać i schodzą na drogi niewłaściwe. Taką jest Pani Bovary ). Źródłem jej utrapień jest właśnie ów romantyzm uczuciowy, którym ją przepojono zamłodu, a który nigdy się w życie nie wcielił. Szczegółowiej opisuje Flaubert wpływ romantyzmu na sfałszowanie życia w drugiej powieści L'education sentimentale ().
Z pewnego punktu widzenia obie te powieści są poniekąd satyrą literacką przeciw romantyczności.
A jednak pozostało w umysłowości Flauberta jakieś zamgławie tęcz romantyzmu. Miłował koloryt światów egzotycznych, dalekich, umarłych; miłował zapach starożytnych mszałów, barwne witraże kościołów średniowiecznych, widziadlane historje żywotów świętych. Stąd jego zwrot ku przepychom dziejów Kartaginy — i historja nieszczęsnej Salambo (): malownicze obrazy przeszłości o nadzwyczajnych pałacach, bogach potwornych, świątyniach wspaniałych, nad brzegiem wielkiej przystani morskiej, skąd wypływają wielkie drewniane tryremy. Stąd również to arcydzieło: Kuszenie świętego Antoniego (), gdzie w sposób realistyczny wystawione są wszelkie wizje człowieka, który pod wpływem długich postów i samotności ulega nawiedzeniu duchów i widm różnego stopnia i wysokości. Żadna dziedzina ludzkiego istnienia w tych wizjach nie została pominięta. Czem zaś w powieściach z życia nowoczesnego był drobiazgowy opis szczegółów codziennych, szczegółów, które autor latami gromadził, wprowadzając jedne, usuwając inne, poprawiając dzieło swe nieustannie: tem w Salambo i w Kuszeniu była bezgraniczna niemal erudycja w dziedzinie archeologji. teozofji, teologji, teurgji, demonologji i t. p. nauk średniowiecznych. Flaubert znał najdoskonalej wszyst
kie herezje pierwszych stuleci chrześcijańskich i wszystkie baśni naukowe scholastyków. To też korzysta z nich umiejętnie i zarówno w powieści z dziejów Kartaginy, jak w księdze o świętym Antonim, — rozsypał skarby niepospolite uczoności wprost imponującej.
Wydał jeszcze w r, Trzy opowiadania, z których jedno Legenda o świętym Juljanie Szpitalniku — raz jeszcze ma za motyw żywot świętego, tym razem oparty na witrażach w katedrze miasta Rouen. Nadto po śmierci autora wyszedł utwór p. t. Bourard et Pecuchet, oraz nader obfita Korespodencja.
Flaubert był przedewszystkiem artystą — poszukiwaczem stylu. Był pod tym względem klasykiem; uważał, że każdy przedmiot da się wypowiedzieć tylko w jeden jedyny sposób — i rzeczą pisarza jest znaleźć właśnie ten sposób. Rzadko, prawie nigdy rzecz ta się w pełni nie udaje. Pisarz jest empirykiem, przypadkowo gromadzi słowa, które powinnyby musowo być użyte dla wyrażenia danej myśli czy rzeczy. Doskonałym byłby ten autor, któryby wynalazł słowa konieczne i niejako z przeznaczeń samych wynikające, aby stać się ekwiwalentem rzeczywistości. Widzimy, że autor chce tu poddać empirję pod władzę logiki racjonalnej natchnienie pod władzę woli świadomej, a zarazem zlać esencję słowa w jedność z esencją rze
czy, Dla tego podług Flauberta nic istnieje un style, t.j. styl odrębnych jednostek, tylko le style, t j. styl jedyny równoważny treści. Cała sztuka literacka od wielu stuleci niczem innem nie jest — jeno poszukiwaniem owego le style.
A. L.
LEGENDA O ŚW. JULJANIE
SZPITALNIKU...
Ojciec i matka Juljana zamieszkiwali zamek — śród lasu — na pochyłości wzgórza.
Czworo wież po rogach zamku miało dachy ostrokończaste, pokryte dachówką łuskowatą z blachy ołowianej, a podstawa murów opierała się o złomy skalne, które się przechylały skośnie aż do rowu, pełnego jaskrów.
Bruk podwórca gładki był tak, jak posadzka kościoła. Długie rynny, których otwory miały postać smoczych mord, ku domowi opuszczonych, pryskały wodą deszczową w cysternę. U pobrzeża okien, na wszystkich piętrach, w wazonach z gliny malowanej, rozkwitał wasiłek albo słonecznik.
Drugi obwód palami ogrodzony, zawierał naprzód wirydarz drzew owocowych, dalej trawniki, na których kwiaty barwnie ułożone były w kształt cyfr; miałeś tam zaciszne altany, szpalery i kwietniki pełne truskawek. Był tam wreszcie plac do gry w piłkę, który służył paziom ku zabawie. Z drugiej strony znajdowała się psiarnia, stajnia, piekar
ma, tłokarnia i spichrze. Pastwisko zielonej łąki rozpościerało się dokoła, zamknięte mocnym żywopłotem z tarniny.Żyto się tu spokojnie od tak dawna, że już kraty kolczaste się nie chyliły; fosy były pełne wody, jaskółki wiły gniazda w szczelinie blanków, a łucznik, który cały dzień krążył po bastjonach, skoro tylko słońce zaświeciło mocniej, wracał do budki wartowniczej i zasypiał, jak karmelita.
Wewnątrz wszędy świeciły okucia żelazne. Obicia dywanowe w izbach chroniły od zimna; szafy przepełnione były bielizną, beczki wina, jedne na drugich, leżały w podziemiach, a skrzynie dębowe uginały się od ciężaru worków złota i srebra.
W zbrojowni, śród chorągwi i pysków dzikich zwierząt, widziałeś broń wszelkich czasów i wszelkich narodów, od proc Amalchitów i grotów Garamantów, aż do krótkich szabel saraceńskich i normandzkich Kolczug z drutu żelaznego.
Na wielkim różnie kuchennym można było upiec wołu; kaplica była wspaniała, jak oratorjum królewskie. Była nawet na uboczu łaźnia na sposób rzymski, ale dobry pan jej nie używał, rozumiejąc, że to obyczaj pogański.
Okutany zawsze lisiurą, pan krążył po swem dziedzictwie, sprawiedliwość wymierzał poddanym, godził spory sąsiedzkie. Zimą przyglądał się. jak padają płatki śniegu, albo kazał sobie czytać roz
maite historję. Skoro tylko nadchodziły pierwsze piękne dni — wyruszał na mulicy — w pola — na runie zieleniejące — i gawędził z kmieciami, którym dawał dobre rady.
Po wielu przygodach wziął za żonę pannę wysokiego rodu. Była ona bardzo biała, nieco dumna i pełna powagi. Krochmalonemi wstążkami czepca muskała nadprożek wrót; ogon jej sukni materjalnej trzy kroki ciągnął się za nią. jej życie domowe było tak uregulowane, jak wnętrze klasztoru; co ranka rozdawała zajęcie służebnicom, czuwała nad wyrobem konfitur i maści leczniczych; przędła na kołowrotku lub haftowała obrusy na ołtarz.
Dzięki gorącym modlitwom — Bóg jej zesłał syna.
Były z tego powodu wielkie igrzyska: uczta trwająca trzy dni i cztery noce przy blasku pochodni, przy dźwięku harfy, na posłaniach z liści. Goście jedli tam najrzadsze korzenie — i kury wielkości jagniątka; dla rozweselenia gości karzełek nagle wyszedł z pasztetu, a gdy zabrakło czarek, ile że ciżba gości rosła nieustannie, trzeba było pić z rogów bawolich i z szyszaków.
Położnica nie brała udziału w tych zabawach leżała w łóżku, odpoczywając. Pod wieczór raz się przebudziła — i w promieniach księżyca, co wpełzały do pokoju, dostrzegła niby poruszający
się cień. Był to starzec we włosiennicy, ze szkaplerzem u boku, z sakwą na ramieniu: miał słowem, wszelkie pozory pustelnika. Stanął u głów jej łoża — i, wargami nie poruszając, rzecze:
— Raduj się, o matko! Syn twój będzie świętym. Chciała krzyknąć, ale ów, krążąc lekko w promieniu księżyca, łagodnie uniósł się w górę — a potem zniknął. Śpiewy uczty zadzwoniły gromczej Ona zaś usłyszała głosy aniołów — i głowa jej upadła na poduszkę, nad którą zawieszona była w ramce z karbunkułu kość świętego męczennika,
Nazajutrz, wszyszy słudzy, których rozpytywano, oświadczyli, że nikt z nich nie widział pustelnika.
Czy to była mara, czy też jawa rzeczywista, — bądź jak bądź, musiało to być zwiastowanie z nieba; ale nigdy nie przyznała się do tej myśli z obawy, aby jej nie oskarżono o pychę.
Goście rozjechali się o świcie poza wrota główne, dokąd właśnie ojciec Juljana poprowadził ostatniego z gości, gdy nagle w oparach mgły porannej stanął przed nim żebrak. Był to cygan o brodzie trefionej, na rękach nosił srebrne naramienniki a wzrok — miał płomienisty. Jakby w natchnieniu wyjąkał te słowa bez związku:
— Ach, ach! twój syn — wiele krwi, — wiele chwały... zawsze szczęśliwy... Rodzina cesarska...
I pochyliwszy się dla zebrania jałmużny, przypadł ku trawie i zniknął.
Dobry kasztelan patrzał, ile mógł na prawo i na lewo. Wołał napróżno. Nikogo. Wiatry szumiały, mgły poranne się rosprysły.
Przypisywał to widziadło zmęczeniu głowy, gdyż przez te parę dni spał zbyt mało, — " Gdybym o tem powiedział, to ludzie śmieliby się ze mnie" — rzekł do siebie. Mimo to olśniewały go świetności, jakie były synowi jego zapowiedziane, — choć wróżba wcale nie zdawała się jasną i choć wątpił nawet, czy ją słyszał.
Małżonkowie kryli swą tajemnicę. Ale oboje kochali dziecię miłością jednaką — i szanując go jako istotę dotkniętą znakiem bożym, mieli dla niego względy szczególne. Loże jego było zasłane najmiększym puchem, lampa kształtu gołębicy paliła się nad nim bezustannie; trzy piastunki go kołysały: — owinięty pieluchami, z twarzą różową i niebieskiemi oczami, — w płaszczyku ze złotogłowiu i czepeczku przetkanym perłami — był podobny do małego Jezuska. Zęby mu wyrosły, o on przez ten czas ani razu nie płakał.
Gdy miał lat siedem matka nauczyła go śpiewu. By w nim rozwinąć odwagę, ojciec go posadził na wielkiego konia. Pacholę uśmiechało się z zadowolenia i w rychłym czasie poznało wszystko, co dotyczy koni doręcznych.
Stary mnich bardzo uczony wykładał mu Pismo święte, liczbowanie arabskie, litery łacińskie, a także, uczył go malować na welinie maleńkie obrazki. Po ukończeniu lekcyj schodzili do ogrodu., gdzie chodząc powoli, uczyli się poznawać kwiaty.
Niekiedy w głębi doliny ukazywała się na gościńcu gromada jucznych bydląt, prowadzonych przez wędrowca, przybranego na sposób wschodni Kasztelan, odgadując w nim kupca, posyłał ku niemu sługę. Cudzoziemiec, nabrawszy zaufania, skręcał z drogi; wprowadzony do rozmównicy — wydobywał ze swych skrzyń sztuki jedwabiu, aksamitu, wyroby złotnicze, aromaty, rzeczy osobliwe, prze. znaczone do niewiadomego użytku, wreszcie poczciwiec, żadnego nie doznawszy gwałtu, odchodził z niemałym profitem.
Innym razem kołatała we wrota gromada pielgrzymów. Wilgocią przesiąkłe ich suknie parowały u ogniska, a gdy się nasycili jadłem i napitkiem, opowiadali o swych wędrowaniach, o błądzeniu okrętów po spienionem morzu, o ciężkich pochodach po gorejącym piasku, o okrucieństwie pogan, o jaskiniach Syrji; o Żłobku i Grobie Świętym. Poczem młodemu paniczowi dawali muszle ze swych płaszczów.
Często Kasztelan uraczał swoich dawnych towarzyszów broni. Pijąc, przypominali sobie swe wojny, oblężenia twierdz, działanie maszyn wojen
iych, i nadzwyczajne rany. Juljan, przysłuchując tym opowieściom, wydawał okrzyki; to też ojciec nie wątpił, że chłopiec będzie później wojownikiem — zdobywcą.
Ale wieczorem, gdy kończono Anioł Pański gdy chłopiec przechodzi! śród pochylonych nę dzarzy, — czerpał ze swej sakiewki tak skromnie ze spojrzeniem tak szlachetnem, że jego matka wierzyła gorąco: niczem innem ten chłopiec nie będzie, jeno arcybiskupem.
Miejsce jego w kaplicy było tuż koło rodziców; choćby, nie wiem jak długo trwało nabożeńtwo, Juljan klęczał na klęczniku, ze złożonemi rękami, berecik umieściwszy na ziemi. Pewnego dnia, w czasie mszy, podniósłszy głowę, zauważył małą białą myszkę, wychodzącą nory w ścianie. Podreptała na pierwszy schodek ołtarza — i dwa — trzy razy pokręciwszy się na prawo i na lewo — uciekła z powrotem. W Niedziele następną niepokoiła go myśl, że ją znowu obaczy. Jakoż wróciła — i każdej Niedzieli czekał na nią. czuł, że mu w czemś przeszkadza, aż ją znienawidził — i postanowił się z nią rozprawić.
Zamknąwszy tedy drzwi — i rozrzuciwszy po schodach kruszyny ciasta stanął w pobliżu nory laseczką w ręku.
Po dłuższym czasie ukazała się mordka różowa potem cała myszka. Uderzył ją niezbyt silnie
kijem — i zdumiał się na widok tego małego ciałka co się już nie poruszało. Kropla krwi zaplamił podłogę. Żywo ją oczyścił rękawem, wyrzuć: mysz na podwórze i nie mówił o tem nikomu.
Wszelkiego rodzaju ptaszki szukały ziarnek w ogrodzie. Obmyślił sobie, by nakłaść groch w wydrążoną trzcinę. Gdy usłyszał świergot na drzewie, zbliżał się po cichu, poczem rurkę podnosił i nadymał policzki; ptaszęta spadały mu na ramiona tak obficie, że nie mógł się wstrzymać o śmiechu, uradowany swą złośliwością.
Pewnego ranka, wracając bastjonem, ujrzą na szańcu wielkiego gołębia, który napawał się słońcem. Julian przystanął, by go obejrzeć; ponieważ mur w tem miejscu miał wyłom, chłopiec znalazł kawał kamienia; odwrócił ramię — i karnie cisnął w ptaka, co od jednego zamachu runął do rowu Juljan poskoczył w dół, rozdzierając sukni o krzaki; poczem, zręczniej niż młody pies. szpera wszędzie wokoło.
Gołąb o połamanych skrzydłach dygotał, za wieszony na gałęziach ligustru. Uporczywość jego życia drażniła chłopca. Zaczął go dusić, a konwulsje ptaka wywoływały w nim bicie serca, napełniały go rozkoszą dziką i wrzawliwą. Przy ostatniem zesztywnieniu gołębia czuł, że omdlewa
W czasie wieczerzy ojciec mu powiedział, że w jego wieku należy się uczyć sztuki myśliwskiej
przyniósł stary sekstern, w którym, przez pytania i odpowiedzi — wyłożone było wszystko, co dotyczy polowania. Mistrz wykładał tu uczniowi sztukę tresowania psów i układania sokołów; mówił, jak się rozpoznaje ślady jelenia, lisa, wilka; wskazywał, jak rozróżnić ich drogi w lesie jak się je znęca, gdzie się zwykle mieszczą ich kryjówki, jakie są wiatry najwłaściwsze; wyjaśniał znaczenie i brzmienie ich krzyków — oraz, jak się przyprawia dla psów strawa z uszczwanej zwierzyny. Gdy Juljan umiał opowiedzieć na pamięć wszystkie te rzeczy, ojciec mu założył sforę.
Było tam naprzód dwadzieścia cztery charty berberyjskie, szybsze niż sarny, ale skłonne do jazgrzenia; dalej siedemnaście par psów bretońskich, czerwonawego włosa o białych plamach, niezachwianej wierności, mocnej piersi, umiejących wyć potężnie. Dla wypraw na dzika i na kryjówki niebezpieczne było czterdzieści gryfonów, włochatych jak niedźwiedzie. — Kundysy z Tartarji, wysokie prawie jak osły, barwy ognistej — o grzbiecie szerokim i łydach prostolinijnych, miały przeznaczeniem ścigać żubry. Czarna szerść psów bonońskich świeciła jak satyna; a ujadanie ogarów huczało gromko. W osobnem podwórzu, potrząsając łańcuchami i źrenice wywracając, warczało ośm dogów alańskich, bestyj okropnych, co się
rzucają na piersi jeźdźców konnych, a lwa się nieulękną.
Wszystkie jadały chleb mączny, piły z korytek kamiennych i nosiły dźwięczne imiona.
Sokolnia — być może — przewyższała skorę dobry pan za niemały pieniądz sprowadził kobuzy z Kaukazu, białozory z Babilonu, szaszory z Węgier, oraz sokoły — pielgrzymy, ujęte, na skałach nad brzegiem zimnych mórz w dalekich krajach. Żyły one w szopach, słomą pokrytych — i stosownie do rozmiarów kolejno przywiązane na grzędzie — miały w pobliżu zielony trawnik, gdzie je od czasu do czasu składano, aby mogły wyprostować członki.
Torby, wędy, pułapki, zasadzki, wszelkie narzędzia przysposobiono, jak należy. Często prowadzono na wyprawę psy ptakołowce, które szybko chwytały ofiarę. Wtedy dojeżdżacze zbliżali się krok za krokiem i starannie nad ich znieruchomioną gromadką rozciągali wielką sieć. Psy szczekały na rozkaz, a damy z okolicy zaproszone w towarzystwie małżonków, dzieci, służebnice, wszyscy, rzucali się na nie i brali je z łatwością. Innym razem, by wypłoszyć z lasu zające — bito w bęben. Lisy padały w pułapki lub też kleszcze żelazne, rozwarłszy się nagłe, chwytały wilka za nogę.
Lecz Juljan lekceważyć te dogodne sztuczki; wola polować zdala od ludzi, sam ze swym koniem sokołem. Był to wielki karakar ze Scytji. biały jak śnieg; jego kaptur skórzany był zdobny pióropuszem, złote dzwoneczki drżały u jego nóg błękitnych — i z mocą stał na ramieniu pana, gdy kort pędził galopem, a równiny migały w przelocie, Juljan, rozwiązawszy sznurki, puszczał go naraz. Dumny ptak, ulatywał w powietrze, prosto jak strzała i widziałeś, jak dwie nierówne plamy krążą, łączą się, znikają w wyżynach lazuru. Niedługo zaś sokół spływał w dół, rozdarłszy jakiego ptaka, i wracał, siadając na ramieniu, przyczem drżał obojgiem skrzydeł. Julian chwytał w ten sposób czaplę, kanię, wronę i sępa. Lubił, grając w trąbkę, chodzić śladem psów, co pędziły po pochyłości wzgórz, skakały w strumienie, wciskały się w las; i gdy jeleń zaczynał jęczeć od ukąszeń — uderzał go zręcznie — a potem się rozkoszował szwałem kundysów, co go szarpały, rozdarłszy na sztuki iego dymiącą skórę.
W dni, kiedy mgła panowała, wchodził w bagniska, śledząc gęsi, wydry i żórawie.
Trzej masztalerze od świtu oczekiwali go pod balkonem, a stary mnich, wychylając się z okna, napróżno dawał mu znaki, by go zatrzymać: Juljan się nie odwracał. Spieszył w żarach słońca, w ulewie deszczu, w burzy: ręką pił wodę źródła
ną, idąc, jadł dzikie jabłka, a gdy był znużony, odpoczywał pod dębem — i powracał do doma nocą; okryty błotem i krwią, z cierniami we włosach, przesiąkły zapachem dzikich zwierząt, stawał się do nich podobny. Gdy go matka całowała, chłodne przyjmował jej uściski — i zda się marzył o rzeczach dalekich. Niedźwiedzie zabijał nożem, bawoły — toporem, dziki — oszczepem, a raz nawet. mając jedynie drąg, bronił się przeciw wilkom, co pożerały trupy u stóp szubienicy.
Pewnego ranka zimowego — wyjechał przede świtem z kuszą ręczną na ramieniu i kołczanem strzał na łęgu siodła.
Jego dzianet duński, za którym biegły dwa jamniki, równym szedł krokiem, aż ziemia dzwoniła. Krople lodowatego szronu przyczepiały się mu do płaszcza, wicher gwałtowny szumiał. Jedna strona widnokręgu zlekka zajaśniała — i w białym prześwicie ujrzał króliki, skaczące u brzegu swych legowisk. Jamniki natychmiast rzuciły się na nie — i żywo jęły rozszarpywać ich grzbiety.
Wkrótce wszedł w las. Na skraju gałęzi głuszec, sztywny z chłodu, spał, ukrywszy głowę pod skrzydłem. Juljan lewą stroną miecza skosił mu obie nogi i, nie podnosząc go i ziemi, ruszył w dalszą drogę.
Po trzech godzinach znalazł się na szczycie góry tak wysokiej, że niebo zdawało się czarne
Przed nim skała podobna do długiego muru. chyliła się napieta w przepaść, na krańcu w głąb spoglądały dwa dzikie kozły. Ponieważ nie miał ze sobą strzał ( gdy, jego koń pozostał niżej, w dolinie ) postanowił do nich. iść sam; pól zgięty boso zbliżył się do pierwszego kozła i w wbiłmu puginał pod żebra. Drugi, strachem ujety skoczył w próżnie. Julian rzucił się za nim by go uderzyć i prawą noga się poślizgnąwszy, runąłna trupa tamtego twarzą ku otchłani, z rozwartemi ramionami.
Zestąpiwszy z powrotem w dolinę Julian szedłaleją wierzbową nad brzegiem rzeki. Żórawie, latając bardzo nisko, chwilami unosiły się tuż nad jego głową. Julian zabijał je uderzeniem bicza razu nie chybił.
Tymczasem cieplejsze powietrze szron, szerokie opary snuły się nad ziemią, ukazało się słońce. Zdaleka spostrzegł s podobne do ołowiu. W pośrodku jeziora krążył zwierz, nieznany Juljanowi. Mimo przestrzeń grotem go powalił i żal mu było, że nie może zabrać Potem wszedł na linję wielkich drzew, których wierzchołki układały się niby w łuk triumfalny u wejścia do lasu.
Wiewiórka wyskoczyła z gęstwy konarów, daniel ukazał się na rozstaju, borsuk wyszedł z nory.
paw roztoczył ogon, a gdy je wszystkie zabił, ukazały się inne wiewiórki, inne daniele, inne borsuki, inne pawie — i kosy i sójki, i tchórze, lisy, jeże, rysie niezmierzona gromada zwierząt, co kro to liczbą rosnąca. Krążyły dokoła niego, drżąc z trwogi, ze spojrzeniem pełnem słodyczy i błagalnem. Ale Juljan nieumęczony zabijał je wszystkie już to napinając luk, już obnażając szpadę, już t kłując kordelasem, — i nie myślał o niczem, ni pamiętał o niczem. Był na łowach, w krainie jakiejkolwiek, od czasu nieokreślonego, skutkiem samego faktu swej egzystencji, przyczem wszystko wy pełniało się z łatwością, jaką odczuwamy w sennem marzeniu.
Zatrzymał go widok nadzwyczajny. Była kotlina w formie koła, przepełniona jeleniami, ściśnione, jednę obok drugich — zwierzęta ogrzewały się wzajem swym oddechem, co we mgle parował i kurzył się w słońcu porannem.
Juljana wprost dusiła rozkosz nadzieji takiej rzezi w ciągu paru minut. Zlazł z konia, odwinął rękawy i ?. zaczął strzelać. Na świst pierwszego grotu wszystkie jelenie naraz odwróciły głowy. Powstały nierówności w gładkiej gromadzie ich ciał; zabrzmiały głosy żałosne — i wielki ruch za
się w stadzie.
Wyłóg doliny był zbyt wysoki, aby się z niej jelenie jęły skakać dokoła, szukając
Juljan celował, strzelał, a groty padały, jak promienie burzliwej ulewy. Oszalałe jelenie walczyły ze sobą, stawały dęba, przeskakiwały jedne przez drugie, a ciała ich, przemieszawszy się rogami — tworzyły wielkie wzgórze, które się wciąż waliło, zmieniając nieustannie miejsce.
W końcu umierały, padając na piasek, z pianą w nozdrzach; wnętrzności wydobyły się nawierzch a Sfalowanie brzuchów stopniowo się zatrzymywało. Wreszcie wszystko było nieruchome.
Nadchodziła noc, a poza lasem ~ w przerwach między gałęziami — niebo było czerwone, jak obrus krwi,
Juljan oparł się o drzewo. Rozwarłem okiem przyglądał się ogromowi dokonanej rzezi, nie pojmując zupełnie, jak mógł to wszystko zrobić.
Z drugiej strony doljny — u brzegu lasu dostrzegł jelenia, łanię i koźlę.
Jeleń, czarny, potwornego wzrostu nosił szesnaście par rogów i miał dziwną. białą brodę; łania, jasnozłota, jak liście powiędłe, żuła trawę, a sarniak centkowany, nie przeszkadzając matce w ruchu, ssał jej wymiona.Łuk raz jeszcze zachrapał. Natychmiast koźlę runęło zabite Wówczas matka, patrząc w niebo, zabeczała głosem rozdzierającym, głębokim, człowieczym. Juljan, rozjątrzony, jednym ciosem — w pełną pierś zwalił ją na ziemię.
Czarny jeleń podskoczył na ten widok. Juljan posłał mu ostatnią strzałę. Dosięgła go w czoło i utkwiła w nim nieruchomo.
Jeleń, rzekłbyś, nic nie czuł; przeskakując trupy, szedł wciąż naprzód, jakby miał rzucić się na myśliwca i rozszarpać go na kawały. Juljan cofał się w niewymownej trwodze. Zdumiewający zwierz zatrzymał się — i z oczami płomiennemi, uroczysty jak patrjarcha i sędzia ( gdy właśnie gdzieś w oddali dzwonił dzwon kościelny ) — powtórzył trzykrotnie:
— Przeklęty! przeklęty! przeklęty! Duszo krwiożercza, kiedyś ty zamordujesz ojca i matkę.
Rzekłszy, zgiął kolana, łagodnie oczy zamknął i umarł.
Juljan stał osłupiały, potem uczuł się złamany nagłem znużeniem i opanował go wstręt i olbrzymia tęsknota. Czoło wsparł na obu dłoniach i długo płakał.
Koń jego przepadł i psy go porzuciły. Otaczała go samotność, która mu się zdawała pełną nieokreślonych niebezpieczeństw. Wówczas, trwogą popchnięty, zaczął szybko biec poprzez sioło, przypadkowo wybrał jakąś ścieżkę — i prawie zaraz się znalazł u wrót zamku.
W nocy nie spał. Pod wpływem migotu zawieszonej lampy widział ciągle straszliwego czarnego jelenia. Wróżba go opętała; ścierał się z nią
nieustannie. — Nie, nie — nie! Ja nie mogę ich zabić! — Poczem rozważał: — A gdybym jednak tego zapragnął! — I czuł trwogę, żeby w nim djabeł nim obudził tej żądzy.
Przed trzy miesiące, matka pełna niepokoju, czuwała i modliła się u jego loża, ojciec zaś z jękiem chodził wciąż po korytarzu. Wzywał najznakomitszych mistrzów znachorów, którzy mu przepisywali różne leki. Choroba Juljana — mówili — wynikała ze złego wiatru albo pożądania miłości, ale młodzieniec na te wszystkie pytania kiwał jeno głową.
Siły mu powracały — i prowadzono go na przechadzkę po dziedzińcu, — stary mnich i dobry pan podtrzymywali go każdy za jedno ramię.
Gdy już całkiem wrócił do zdrowia — uparł się i nie chciał polować. Ojciec, by mu sprawić uciechę, ofiarował mu wielki miecz saraceński.
Mieścił się on na szczycie słupa — w zbrojowni. By go dostać, trzeba było wejść na drabinę. Juljan wlazł na drabinę. Ale miecz był za ciężki i wysunął mu się z ręki, upadając, dotnął dobrego pana tak blisko, że mu przeciął opończę. Juljan w przypuszczeniu, że zabił ojca — runął na ziemię, omdlały ze zgrozy.
Od tego czasu nie ufał orężowi. Widok obnażonego żelaza budził w nim bladość śmiertelną. Słabość ta stała się rozpaczą rodziny.
W końcu stary mnich w imieniu Boga, honoru i przodków — nakazał mu powrót do ćwiczeń szlacheckich.
Masztalerze codziennie zabawiali się rzucaniem pocisków. Juljan szybko się w tem wydoskonalił. Trafiał swoim dzirytem w gardziel butelek, łamał ząbki chorągiewek, o sto kroków uderzał w rygle drzwi
Pewnego letniego wieczoru, w godzinie, kiedy mgła utrudnia rozróżnianie rzeczy — będąc w altanie ogrodowej — ujrzał w głębi dwoje białych skrzydeł, unoszących się nad szpalerem. Był pewny, że to bocian i rzucił dziryt.
Dał się słyszeć krzyk rozdzierający.
Była to jego matka, której biały czepiec o długich wstążkach został przybity do ściany
Juljan uciekł z zamku i nie pokazał się więcej.
II.
Przystał do szajki awanturników, których napotkał po drodze.
Poznał głód, pragnienie, gorączkę i zimnicę robactwo. Przywykł do wrzawy tłumnych starć, do widoku umierających. Członki jego ciała stwardniały od nacisku zbroji stalowej. Ponieważ był bardzo silny, mężny, umiarkowany, przebiegły — powierzono mu rychło dowództwo jednej wici.
W chwili, gdy się zaczynała bitwa, porywał żołnierzy wielkim gestem swego miecza. Na sznurze węzłowym wdzierał się na mury twierdz, nocą kołysany przez orkan, gdy płomienie greckiego ognia oplatały mu szyszak i gdy żywica kipiąca i ołów roztopiony strumieniem się toczyły z bastjonów. Nieraz pod uderzeniem głazu pękał mu puklerz. Nieraz pod zbyt wielkim ciężarem ludzi mosty się mu waliły. Odwróciwszy czekan, unicestwił czternastu rycerzy. W zamkniętych szrankach wyzwał do boju wszystkich, którzyby stanęli. Więcej mx dwadzieścia razy sądzono go umarłym.
Dzięki łasce bożej wychodził cało ze wszystkich nieszczęść, albowiem ochraniał sługi kościoła, sieroty, wdowy, a zwłaszcza starców. Gdy dostrzegał którego, co szedł przed nim, wołał, by jego twarz zobaczyć, jakby się lękał zabić go przez pomyłkę.
Zbiegli niewolnicy, zbuntowani chłopi, bękarty bez fortuny, tłum wykolejeńców nieustraszonych — wszyscy śpieszyli pod jego chorągiew — i tak Juljan stworzył sobie armję.
Armja rosła. Stał się sławny. Poszukiwano go wszędzie.
Kolejno z pomocy jego korzystał delfin francuski i król angielski, templarjusze z Jerozolimy, surena Partów, negus z Abisynji i cesarz Kałakutu. Walczył przeciw łuską rybią pokrytym Skandynawom; przeciw Murzynom, zbrojnym w tarcze ze skóry hipopotama a siedzącym na osłach czerwonych, przeciw Indjanom złotoskórnym w koronie, którzy wstrząsali szeroką szablą, jaśniejszą niż zwierciadło. Zwyciężył Troglodytów i Antropofagów. Błądził po krajach tak gorących, że od żaru słońca włosy na głowie zapalały się same, jak pochodnie, i po innych tak lodowatych, że ramiona odrywały się od ciała i upadały na ziemię — oraz po krainach, gdzie panowała mgła tak gęsta, żeś szedł otoczony ciżbą widziadeł.
Rzeczypospolite w kłopocie zwracały się do niego. Przy spotkaniach wysłanników — podawano mu warunki niespodziewane. Jeżeli jaki monarcha postępował źle, Juljan przybywał nagle i czynił mu napomnienia. Wyzwalał narody, wydobywał królowe zamknięte w wieżycach. On to, a nikt inny, zgładził żmiję z Medjolanu i smoka z Oberbirbach.
Owóż cesarz Okcytanji, zwyciężywszy muzułmanów hiszpańskich, połączył się przez nałożnictwo z córką kalifa Korduby; i z tego związku narodziła mu się córka, którą wychowywał po chrześcijańsku. Lecz kalif, udając, że się rzekomo chce nawrócić, przybył złożyć mu wizytę w licznym orszaku — i wyciął całą załogę cesarza, i samego wtrącił do jamy podziemnej, gdzie obchodził się . nim najsurowiej, zagrabiwsy przedtem jego skarby.
Juljan pośpieszył mu z pomocą, zniszczył armję niewiernych, oblężeniem zdobył miasto, zabił kalifa, ściął mu głowę i jak bryłę rzucił ją poza wały. Poczem wyciągnął cesarza z więzienia — i z powrotem wprowadził go na tron, w obecności całego dworu.
Cesarz — w nagrodę tej usługi — ofiarował mu kosze pełne srebra i złota. Juljan nie chciał przyjąć. Sądząc, że to za mało, dawał mu trzy czwarte swoich bogactw: nowa odmowa. Chciał z nim podzielić królestwo: Juljan mu podmie
kował. Cesarz płakał z rozpaczy, nie widząc w jaki sposób wykazać mu swą wdzięczność, aż, naraz w czoło się uderzył — i słówko szepnął do ucha jednemu z dworzan. Rozwarły się zasłony obicia komnaty — i ukazała się młoda dziewczyna.
Wielkie czarne jej oczy świeciły, jak dwie łagodne lampy. Czarowny uśmiech promieniał na jej ustach. Pierścienie jej włosów zaczepiały o klej j noty jej sukni półrozwartej. Pod przezroczysta tuniką odgadywałeś jędrność jej młodego ciała Była pełna wdzięku, pulchna, o wiotkiej kibici.
Juljan oślniony był miłością, zwłaszcza że prowadził dotychczas życie bardzo czyste. Zatem ożenił się z córką cesarza i otrzymał w posagu zamek, który panna miała po matce; a gdy zakończono gody weselne — pożegnali się, wymieniwszy przedtem z obu stron liczne grzeczności.
Był to pałac z białego marmuru, zbudowany na sposób maurytański, na wzgórzu, w gaju pomarańczowym. Tarasy kwieciste szły ku brzegom zatoki, gdzie pod nogami pełzały muszle różowe. Poza pałacem — rozciągał się las, mający formę wachlarza. Niebo tam było zawsze szafirowe, a drzewa kołysały się wciąż od wichru morza i od wichru gór, co w dali zamykały widnokrąg. Izby, pełne mroku, otrzymywały światło z inktustacji murów. Wysokie słupki, cienkie jak trzcina, pod
pierały sklepienie kopuł, zdobnych w płaskorzeźby, naśladujące stalaktyty w pieczarach górskich
Były tam wodotryski w salach, mozaiki na dworze, przegrody w girlandach, tysiące miłych szczegółów architektury—a wszędzie takie milczenie, że słyszałbyś szelest szarfy albo echo westchnienia.
Juljan już nie wojował. Odpoczywał teraz, spokojnym otoczony ludem — i codziennie tłum zjawiał. się przed nim, na klęczkach, sposobem wschodnim całując mu ręce.
Odziany purpurą, stał oparty łokciami o parapet okna, przypominając sobie polowania dawniejsze; i chciałby ścigać po pustyniach gazele i strusie, ukryte śród bambusów, czaić się, na lamperty, przebiegać lasy głębokie pełne nosorożców, wdzierać się na szczyty gór najniedostępniejszych, by lepiej w orły celować — i na lodowcach mórz północnych walczyć z białemi niedźwiedziami.
Niekiedy we śnie widział się, jak nasz ojciec Adam w raju — pośród wszelkiego rodzaju zwierząt; rękę wyciągał i ginęły natychmiast lub też kroczyły przed nim parami — stosownie do wzrostu — od słoni i lwów aż do gronostajów i kaczek — jak owego dnia, gdy wchodziły dc arki Noego. W cieniu pieczary ukryty — puszczał w nie groty nieomylne, nadchodziły inne i nigdy temu nie było końca: budził się, tocząc dokoła spojrzenie okrutne.
Książęta, jego przyjaciele, zapraszali go nieraz na polowanie. Odmawiał zawsze, sądząc, że przez ten rodzaj pokuty — odwróci swe nieszczęście, sądzi} bowiem, że od zabójstwa zwierząt zależy żywot jego rodziców. Ale cierpiał, że ich nie widzi, a długie jego pożądanie stawało się niepodobnem do zniesienia.Żona, by go zabawić, sprowadzała mu kuglarzy i tanecznice.
W lektyce niesiona — udawała się z nim razem w pola, to znów, leżąc na pokładzie czółna — przyglądali się rybom, pływającym w wodzie jasnej, jak niebo. Często rzucała mu w twarz kwiaty, siedząc u jego nóg — grała piękne melodje na mandolinie o trzech strunach, potem, kładąc mu na ramię obie ręce, pytała go zatrwożona, cichym głosem:
Co ci jest, drogi panie!.
Nie odpowiadał lub wybuchał płaczem. Wreszcie pewnego dnia wyznał jej swoją myśl straszliwą.
Ona nader rozsądnie starała się rozproszyć jego trwogę, jego ojciec i matka zapewne już nie żyli, a gdyby ich kiedykolwiek znowu zobaczył, jakim że przypadkiem, w jakim celu, miałby tę ohydę popełnić. Zatem jego obawy były bez przyczyny — i mógł się na nowo oddać polowaniu.
Juljan z uśmiechem słuchał słów żony. ale wahał się, zali pragnienia swe zaspokoić.
Pewnego wieczoru, w miesiącu wrześniu, kiedy już byli w sypialni — kobieta się położyła na spoczynek, gdy on klęczał i modlił się, aż ci naraz usłyszał ujadanie lisa, a potem lekkie kroki pod oknem — i ujrzał w cieniu jakby widziadło zwierzęcia. —
Pokusa była zbyt silna. Zdjął kołczan.Żona się zdziwiła.
Ażeby ci być posłusznym — objaśnił, o wschodzie słońca powrócę.
Ona mimo wszystko lękała się jakiejś smutnej przygody. Uspokoił ją, potem wyszedł, dziwiąc się nierówności swego usposobienia.
Po krótkiej chwili paź przyszedł zawiadomić, ze dwoje nieznajomych — w braku pana nieobecnego chce natychmiast widzieć panią.
I wnet weszli do izby starzec i staruszka, zgięci i zakurzeni, w sukniach parcianych, oboje wsparci na kiju.
Ośmielili się, mówiąc, że przynoszą Juljanowi wieści od jego rodziców.
Nachyliła się, by ich słuchać.
Lecz, porozumiawszy się spojrzeniem, zapytali niewiastę, czy Juljan zawsze rodziców kocha i czy ich czasem, wspomina.
— Kocha, kocha! powiedziała.
Wówczas pielgrzymi zawołali:
A więc to my! i siedli na ławie, albowiem byli bardzo zmęczeni i zmożeni długą podróżą.
Młoda kobieta nie miała jednak żadnej pewności, że jej małżonek istotnie był synem tych ludzi.
Dowiedli tego, opisując znaki szczególne, jakie miał na skórze. Wyskoczyła z łóżka wezwała pazia i podano im jadło.
A choć byli bardzo głodni, zgoła jeść nie mogli; ona zaś, z boku patrząc, uważała, jak drżą ich skostniałe ręce, gdy podnosili kubki.
Tysiące pytań zadawali o Juljanie. Odpowiadała na wszystko, starannie jeno zamilczała o grobowej wróżbie, która ich właśnie dotyczyła.
Nie mogąc się doczekać powrotu syna, opuścili swój zamek: i szli tak od wielu lat, podług niewyraźnych wskazań, nie tracąc nadzieji. Trzeba było tyle pieniędzy, na opłacenie flisów i gospod, na daniny książęce i wykupne od złodziei — że się dno ich woreczka opróżniło i musieli teraz żebrać. I cóż to znaczy, skoro wnet uścisną swego syna? Wysławiali jego szczęście, że ma tak pełną czaru małżonkę; przyglądali się jej bez przerwy i całowali ją serdecznie.
Zdumiewało ich bogactwo siedziby; a stary, przyjrzawszy się murom, pytał, dla czego wymalowano tu herb cesarza Okcytanji.
Żona Juljana odparła: — To mój ojciec.
Wówczas starzec zadrżał, przypomniawszy sobie wróżbę cygana; matka tymczasem myślała
o słowach pustelnika. Zapewne chwata ich syna była dopiero zorzą światłości wiekuistej. I oboje siedzieli z otwartemi usty pod promieniami wieloświecznika, co ozłacał stół.
Musieli być oboje bardzo piękni w młodości. Matka miała jeszcze wszystkie włosy, których kosmyki, podobne do srebrnych blaszek — zwisały aż do policzków: ojciec — przy wysokim wzroście
i wielkiej brodzie — podobny był do kościelnego posągu.Żona Juljana namawiała ich, by nie czekali. Położyła ich sama w swojem łożu, poczem zamknęła okiennicę.
Usnęli. Dzień się zbliżał — i poza oknem zaczynały śpiewać ptaszęta.
Juljan szybko biegł parkiem — i nerwowemi kroki śpieszył do lasu, rozkoszując się mięką trawą i łagodnem powietrzem. Cienie drzew snuły się na mchu.
Księżyc chwilami w srebrnych plamach rozlewał się pomiędzy drzewami — i Juljan zatrzymywał się, sądząc, że ma przed sobą kałuże wody; to znów powierzchnia spokojnych bagnisk mięszała się z barwą trawy. Wszędzie panowało wielkie milczenie i nie spotkał żadnej z tych bestyj, co
przed niedawnym czasem błądziły koło okien jego domu.
Bór gęstniał, mrok stawał się głębszy. Po wiewy gorącego wiatru szumiały, pełne kołyszących zapachów. Potykał się o wzgórki liści powiędłych — i oparł się o pień dębu, aby nieco odetchnąć.
Naraz — tuż poza nim — podskoczyła masa czarna, dzik. Juljan nie miał czasu, by ująć łuk — i martwił się tem jak nieszczęściem. Potem, wyszedłszy z lasu, zobaczy wilka, który się błąkał wzdłuż żywopłotu.
Juljan puścił za nim strzałę. Wilk się zatrzmał, głowę odwrócił, by go zobaczyć — i pobiegł dalej. Biegł, nie prędko ani powoli, zachowując ciągle tę samą odległość od Juljana; chwilami się zatrzymywal i gdy tylko czuł celowanie — zaczynał uchodzić.
Tym sposobem Juljan przebył nieokreśloną przestrzeń równiny, dalej pagórki piaszczyste, wreszcie dotarł do płaskowzgórza, co się wznosiło nad z na cznym obszarem. Byty tu płaskie kamienie, rzadko rozsiane pomiędzy lochami w gruzach. Potykał się o szkielety umarłych; tu i owdzie stoczone przez robaki krzyże chyliły się rozpaczliwie. Ale w niewyraźnym cieniu grotów poruszały się jakieś postaci, a były to hieny przerażone, zziajaneSkrzypiąc pazurami o deski grobów, podbiegay
ku Juljanowi, obwąchiwały go i otwierały paszcze tak, że widziałbyś ich dziąsła. Wyjął miecz z pochwy. Hieny wszystkie naraz uciekły w różnych kierunkach — pędząc kulawym galopem — i pod osłoną kurzawy znikły w oddali.
Po godzinie drogi spotkał Juljan w wyrwie szalonego byka, który, wystawiwszy rogi naprzód, racicami bił trawę. Juljan uderzył go włócznią w podgardle. Pękła, jakgdyby zwierz był ze spiżu. Myśliwiec zamknął powieki, oczekując śmierci. Gdy je otworzył, byk zniknął.
Wtedy jego dusza omdlała ze wstydu. Jakaś potęga wyższa łamała jego siłę; by więc przyjść do siebie — powrócił w głąb lasu. Las był przegęszczony lianami rozcinał je mieczem, gdy naraz kuna prześlizgnęła się pod nogami; pantera przeskoczyła jego ramię, wąż spiralnie wpełzł na jesion. W jego liściach była potworna kawka, co patrzyła się w prost w oczy Juljana; tu i owdzie w cigęzi ukazały się szerokie skry, jakby firmament strącił w las deszcz swoich wszystkich gwiazd. "Były to oczy zwierząt: żbików, wiewiórek, sów, papug, małp.
Juljan ciskał w nie swe groty; pierzaste strzały układały się na liściach, jak białe motyle. Rzucał w nie kamieniami; kamienie, niczego nie tknąwszy upadały. Przeklinał samego siebie, chciał bić siebie, wył złorzeczeniami, dusił się z gniewu.
I wszystkie zwierzęta, które ścigał, ukazały się znowu, otoczywszy go ciasnem kołem. Jedne siedziały na zadach, inne stały wyprostowane na miarę całego wzrostu. On był we środku, zlodowaciały z przerażenia, niezdolny do najmniejszego ruchu. Najwyższym wysiłkiem woli — zrobił jeden krok dalej, Te, co siedziały na drzewach, rozwarły skrzydła; te, co stały na ziemi — przesunęły swe ciało: i wszystko ruszyło za nim.
Hieny szły przed nim, wilk i dzik z tyłu. Byk na prawo — głową gibotał; wąż na lewo kołami toczył się w trawie, gdy pantera — wypukło zgiąwszy grzbiet — posuwała się krokiem aksamitnym w wielkich susach, Julian stąpał możliwie powoli aby ich nie drażnić. I widział teraz, jak z gąszczy głębokiej wychodzą jeże, lisy, żmije, szakale i niedźwiedzie.
Juljan zaczął biec; i one biegły. Cuchnące bestje pieniły się, wąż syczał. Dzik pocierał mu się kłami o pięty, wilk o dłoń szerścią swej mordy. Małpy szczypały go, wykrzywiając się złośliwie, kuna czołgała mu się u nóg. Niedźwiedź podszewki łapy ściągnął idu kapelusz, a pantera wzgardliwie strąciła na ziemię strzałę, którą trzymała w pysku
Jakaś ironja przenikała ich posępne stąpanie Zwierzęta, przyglądając mu się kącikiem źrenic zdawały się rozmyślać nad jakimś planem zemsty. I ogłuszony brzęczeniem insektów, bity ogonami pta
ków, truty oddechami czworonogów, szedł Juljan z wciągnętem ramieniem i zamkniętemi oczyma — jak ślepiec — nie mając nawet siły, by zawołać: łaski! Pianie koguta zadrgało w powietrzu. Inne mu odpowiedziały. Był dzień. I oto Juljan poza gajem pomarańczowym — poznał szczyt swego pałacu.
Dalej — na pobrzeżu pola — o trzy kroki — ujrzał czerwone kuropatwy, latające śród trzciny.
Zdjął płaszcz i rzucił go na nie. jak sieć. Gdy go podniósł, znalazł tylko jedną — i to martwą oddawna, zgniłą zupełnie.
To rozczarowanie doprowadziło go do rozpaczy bardziej niźli wszystkie inne. Żądza rzezi opanowała nim na nowo. W braku zwierząt, chciałby mordować ludzi.
Wdarł się po tarasach do domu — i pięścią drzwi otworzył. Ale u stóp schodów — wspomnienie drogiej żony rozpogodziło jego serce. Spała zapewne i miał jej zrobić niespodziankę. Zdjąwszy sandały, łagodnie klamkę odwrócił — i wszedł do izby
Szyby ołowiom obramione mroczyły bladość jutrzenki. Juljan uczuł naraz, jak mu nogi następują na jakąś odzież leżącą na ziemi, nieco dalej potrącił o kredens jeszcze naczyniami pokryty. — Zapewne jadła — mówił do siebie — i szedł ku łożu, gubiąc się w mroku, w głębi izby.
Gdy był już u brzegu łoża, by ucałować żonę, pochylił się ku poduszce, gdzie dwie głowy spoczywały obok siebie. Wówczas — uczuł koło ust — wrażenie brody.
Cofnął się, sądząc, że dostał obłędu. Ale powrócił ku łożu i palce jego, macając ostrożnie, napotkały włosy długie. Aby się o swej omyłce przekonać, powoli suwał dłonią po poduszce. Tak — była to broda tym razem; był to mężczyzna, leżący obok jego żony.
Wybuchnął gniewem niepomiernym i z puginałem poskoczył ku łożu; tupotał nogami, pienił się, wyjąc, jak dziki zwierz. Potem się zatrzymał. Umarli, w serce uderzeni, nawet się nie poruszyli. Słuchał uważnie jednostajnego niemal rzężenia ich obudwu piersi; a w miarę, jak słabły, inne rzężenie, gdzieś w oddali — dopełniało je tajemniczo. Niewyraźny naprzód, ten głos pełny żałosny, długo ciągniony, zbliżał się, natężał, stawał się donośny i przeraźliwy. I zlodowaciały z trwogi Juljan rozpoznał w nim bek wielkiego czarnego jelenia.
A gdy się odwrócił, ujrzał w futrynie drzwi postać swej żony ze światłem w ręku. Wrzawa morderstwa ściągnęła ją tutaj. Szerokim rzutem oka zrozumiała zaraz wszystko — i ze zgrozy pochodnia wypadła jej z ręki.
Juljan ją podniósł.
Jego ojciec i matka leżeli przed nim,. twarzą ku niemu zwróceni, a każcie miało w piersi otwór przebity. Oblicza ich zdawały się przechowywać jakąś tajemnicę wieczną. Obryzgi i plamy krwi snuły się po ich białej skórze, po prześcieradle, po ziemi, po krzyżu z kości słoniowej, zawieszonym w alkowie.
Szkarłatny refleks szyby, którą słońce już przeświecało, rozogniał te plamy czerwone i pomnażał je po całej izbie. Juljan szedł ku dwojgu zmarłym, mówiąc sobie i chcąc wmówić w siebie, że to niemożebne, że się pomylił, że bywają czasami podobieństwa niewytłumaczone. Wreszcie pochylił się łagodnie, by zupełnie zbliska przyjrzeć się starcowi — i pod niezamkniętą powieką — ujrzał źrenicę zagasłą, co go paliła, jak ogień. Potem spojrzał na drugą stronę łoża, zajętą przez drugie ciało; białe włosy częściowo twarz zasłaniały Juljan palcami przesunął czepiec, podniósł głowę i patrzył na nią, trzymając drugą ręką pochodnię, którą sobie przyświecał. Krople sączyły się z siennika — i jedna za drugą padały na podłogę. —
Przy schyłku dnia Juljan zjawił się u żony, Głosem jakby nie swoim rozkazał jej naprzód, aby mu nie odpowiadała, aby się nie zbliżała do niego, aby nawet na niego nie spoglądała — i aby, pod grozą jego potępienia, wykonała wszystkie jego rozporządzenia, jako nieodwołalne.
Pogrzeb miał być odprawiony podług wskazań jakie zostawił na piśmie przy klęczniku, w izbie umarłych. Pozostawiał jej pałac, poddanych, wszystkie majętności, nie zachowywując sobie nawet ubrania, ani sandałów, które się znajdą na schodach. —
Kobieta posłuszną była woli Boga, sama poniekąd spowodowawszy zbrodnię i miała modlić się za jego duszę, gdyż od tej chwili on już nie istniał.
Pochowano umarłych z wielkim przepychem — w kościele klasztornym o trzy dni drogi od zamku. Mnich w żałobnej włosienicy — szedł za orszakiem sam, zdala od wszystkich innych ludzi, tak że nikt nie śmiał się odezwać do niego.
W czasie mszy leżał na ziemi on krzyżem głową w prochu, ręce na krzyż złożywszy, w pośrodku wrót kościelnych.
Po pogrzebie wyruszył drogą prowadzącą ku górom. Odwrócił się parokrotnie — i wkońcu zniknął na zawsze.
III.
Ruszył w świat — i żył z żebraniny.
Rękę wyciągał do jeźdźców konnych na gościńcu, na klęczkach zbliżał się do żniwiarzy lub stał nieruchomy u przedmurza dworów pańskich, a twarz jego była tak smutna, że nigdy mu nikt nie odmówił jałmużny.
Przez ducha pokory opowiadał ludziom swą. historję, a wtedy wszyscy od niego uciekali, żegnając się znakiem krzyża świętego. We wsiach, którędy już przechodził, skoro go tylko poznawano — włościanie drzwi zamykali, krzyczano mu groźne słowa, rzucano w niego kamieniami. Najlitościwsi stawiali czarkę u brzegu okna, poczem zamykali okiennicę, by go nie widzieć,
Odpychany zewsząd, unikał ludzi: żywił się korzonkami, roślinami łąkowemi, zgubionemi owocami i ślimakami, które znajdował na żwirach u brzegu morza.
Niekiedy na zwrocie wzgórza spostrzegał rmięszaninę dachów ścieśnionych, z kamiennemi strza
łami, z wieżycami, a niżej mosty, czarne krzyżujące się ulice, skąd go dochodził gwar przeciągły i nieustający.
Potrzeba wplątania się w życie innych skłoniła go, że poszedł do miasta., Ale zwierzęcy wyraz twarzy, huk warsztatów, obojętna treść rozmów lodem ścinały mu serce. W dni uroczyste, gdy dzwony katedralne od świtu w całym narodzie budziły rozradowanie, widział, jak mieszkańcy wy chodzą z domów, jak tańcują na placach publicznych, jak piwo owsiane toczy się po szynkowniach, jak przed siedzibą książąt barwią się namioty z adamaszku a pod wieczór poprzez okna w mieszkaniach na dolnem piętrze widział długie stoły rodzinne, gdzie na kolanach dziadowie trzymali drobną dziatwę; łkania dusiły mu gardło i wracał na szerokie wiejskie rozłogi.
Ze szczególnym porywem ukochania przyglądał się źrebiętom na łąkach, ptakom w gniazdach, owadom na kwiatach. Wszystkie przy jego zbliżeniu, uciekały precz, kryły się przerażone, ulaty wały natychmiast.
Szukał samotności. Ale wiatr mu przynosił do ucha, niby rzężenie agonji; łzy rosy, upadającej na ziemię, przypominały mu inne krople cięższej wagi. Co wieczora słońce rozlewało krew na obłokach, a co noc we śnie odnawiało się jego ojcobójstwo.
Zrobił sobie włosienicę z igiełek żelaznych. Na klęczkach czołgał się na wszystkie wzgórza, mające u szczytu kaplicę. Ale nielitościwą pamięć grzechu mroczyła blaski cyborjów, dręczyła go śród największych umartwień pokuty.
Nie buntował się przeciw Bogu, co go tym czynem doświadczył, a jednak srodze rozpaczał, że go był w stanie popełnić.
Jego własna osoba taką w nim grozę budziła, że chcąc się od niej wyzwolić, rzucał się w wir niebezpieczeństw. Ratował paralityków z pożaru, dzieci z głębi przepaści. Otchłań go odpychała, płomienie go unikały.
Czas me ukoił jego cierpienia. Było ono coraz bardziej nie do wytrzymania. Postanowił umrzeć.
Pewnego dnia, gdy się znajdował u brzegu studni i gdy się przechylił, by wymierzyć głębię wody—ujrzał w swoich oczach starca bez skóry, o białej brodzie i postaci tak rozpaczliwej, że niktby łez nie powstrzymał. I tamten również płakał. Nie rozpoznając widziadła, Juljan przypomniał sobie twarz podobną do tej. Wykrzyknął z trwogi: ach, to był jego ojciec.
I nie myślał już się zabić.
Tak więc, dźwigając ciężar swego wspomnienia—przewędrował liczne ziemie—aż ci przybył nad brzegi rzeki, której przejazd—z powodu gwałtownego prądu—był bardzo niebezpieczny, a nadto ponie
waż na brzegu była wielka przestrzeń, pokryta zdradnym szlamem. Oddawna nikt jej nie śmiał przepłynąć.
Była tam stara barka, tyłem wciśnięta w szlam nadbrzeżny, przodem ukryta w sitowiu. Julian, badając rzecz, odkrył parę wioseł, i myśl mu przyszła, aby żywot swój oddać na usługę innym.
Naprzód zbudował na brzegu rodzaj grobli. po której można było wejść do łachy, kruszyły mu się paznokcie, gdy popychał wielkie kamienie, dla przeniesienia o brzuch je opierał, wciągał na szlam, wgłębiał je i wciskał, a nieraz mało co nie zginął.
Następnie wyreparował osierocone czółno i zbudował sobie lepiankę z gliny i gałęzi.
Skoro przejazd stał się na świecie wiadomy, zjawili się podróżni. Przywoływali Juljana z drugiego brzegu, poruszając chorągiewką, przewoźnik szybko wskakiwał do barki.
Była nader ciężka, a jeszcze wrzucano w nią różne obłogi i worki, nie licząc bydła jucznego, które, cisnąc się ze strachu, powiększało natłok.
Juljan nie żądał za swą pracę żadnej nagrody. Niektórzy mu dawali resztki jadła, które wyjmowali z torby lub suknie zużyte, których już nosić nie chcieli. Co brutalniejsi, to go przeklinali i przemawiali do niego wymysłami. Juljan odpowiadał im łagodnie, oni go lżyli złośliwie. Jemu starczyło, że ich błogosławił.
Stół niewielki, zydel, łoże z liści powiędłych— trzy garnki gliniane — oto, co stanowiło jego ruchomości. Dwa otwory w ścianie służyły mu za okna. Z jednej strony ciągnęły się bezpłodne równiny, mające na powierzchni — tu i. owdzie szaro blade sadzawki, a wielka rzeka przed jego lepianką toczyła zielonawe swe fale. Na wiosnę — wilgotna ziemia miała zapach zgnilizny. Potem — wiatr bezpłodny podnosił wiry kurzawy. Pył przenikał wszędzie, mącił wodę, chrzęścił w dziąsłach. Nieco później zjawiały się chmary moskitów, a ich brzęk i ukąszenia nie przerywały się ani w dzień, ani w nocy. Następowały potem okrutne mrozy, nadające rzeczom sztywność kamienną i budzące obłędną żądzę jedzenia mięsa.
Miesiące upływały, a Juljan nie widział nikogo. Często zamykał oczy, starając się pamięcią wrócić w okres swej młodości: widział dwór zamczyska, charty pod balkonem, służbę w zbrojowni; widział kołyskę z gałęzi winogradu, a w niej dziecię jasnowłose pomiędzy starcem w bogatem futrze, a damą w wysokim czepcu: naraz leżały dwa trupy.—Rzucał się zrozpaczony na łożu i, płacząc, wołał:
— Ach, biedny ojcze i biedna matko, biedna matko!
I zapadał w ciężki sen, w którym snuły mu się dalej posępne widziadła. Jednej nocy, w czasie
mu, roiło mu się, że słyszy głos, co go wzywa po imieniu. Natężył słuch i rozróżniał jeno ryk fal.
Ale ten sam głos wołał:— Juljanie! Głos dochodził z drugiego brzegu, co mu się zdawało nadzwyczajnem, zważywszy szerokość rzeki.
Po raz trzeci zawołano: — Juljanie. A ten wysoki głos miał intonację dzwonu kościelnego.
Juljan, zapaliwszy latarnię, wyszedł z lepianki Szalony wicher wył po nocy. Mroki były głębokie, tu i owdzie, przedarte białością spienionej fali.
Po chwili wahania Juljan rozwiązał cumę. Woda uspokoiła się natychmiast, barka ślizgała się po niej gładko — i wkrótce dotknęła drugiego brzegu, gdzie czekał jakiś człowiek. Owinięty był płóciennym łachmanem, twarz miał podobną do gipsowej maski, oczy zaś były czerwieńsze od płonącego węgla. Przybliżywszy się ku niemu z latarnią, Juljan zauważył, że nieznajomego pokrywa trąd ohydny. Miał on jednakże w swej postawie jaki majestat monarszy. Skoro tylko wszedł do barki ta przedziwnie się wcisnęła w pobrzeże, przygnieciona jego ciężarem; wstrząsła się potężnie i znów wypłynęła. Juljan zaczął wiosłować.
Przy każdem uderzeniu wiosła, nagły powrót fal podnosił łódź ku górze. Woda, czarniejszą niż atrament, z furją toczyła się z obu stron wybrzeża Drążyła otchłanie, układała się w góry. a barka
po niej skakała już to wzwyż, już to spadała w głąb, gdzie wirowała wichrem kolebana.
Juljan pochylał tułów, rozszerzał ramiona, w łuk układał nogi — odginał się natężeniem bioder, aby mieć więcej siły. Grad smagał mu ręce, deszcz mu ściekał po grzbiecie, dusił go nacisk atmosfery: więc się zatrzymał. Wówczas statek, prądem uniesiony zaczął zbaczać. Ale rozumiejąc że szło tu o jakąś rzecz wielkiej wagi i jakiś nakaz, któremu nie wolno być nieposłusznym:—przeto znów się wziął do wioseł, a plusk jego mocnych uderzeń zagłuszał huk burzy.
Latarnia świeciła na przodzie barki. Ptaki, latając, chwilami ją mu zakrywały. Ale ciągle widział źrenice trędowatego, który stał z tyłu, niewzruszony jak kolumna.
I trwało to długo, bardzo długo.
Gdy przybyli do lepianki, Juljan zamknął drzwi, a jego gość natychmiast, zasiadł na zydlu. Rodzaj całunu, który go pokrywał, opadł mu aż do bioder, a jego chude barki, chuda pierś, ramiona — były niewidoczne pod powłoką niezliczonych krost łuskowatych. Olbrzymie zmarszczki poorały mu czoło. Niby szkielet — miał jeno otwór w miejscu nosa, a jego sinawe wargi wydawały oddech gęsty jak opar i srodze cuchnący.
— Jestem głodny! powiedział.
Juljan dał mu, co miał, stary kawał słoniny i kromkę czarnego chleba.
Gdy zjadł — stół, czarka i rączka noża — były pełne plam takich samych, jak te, które nieznajomy miał na ciele.
W końcu rzekł: — Jestem spragniony! Juljan poszedł po swój dzban, a gdy go brał do ręki, wypłynął z niego aromat co rozszerzał sarn nozdrza i serce. Było to wino przewyborne, ale trędowaty wyciągnął ramię — jednym łykiem cały dzban wysączył.
Poczem rzekł: — Zimno mi!
Juljan łojówką zapalił wiązkę chróstu, w pośrodku chaty. Trędowaty zbliżył się do ognia, aby się grzać; ale kucnąwszy na piętach — drżał wszystkiemi członkami ciała i omdlewał; jego oczy już nie błyszczały, rany wciąż się sączyły — i głosem niemal zagasłym szeptał: Twoje łoże!
Juljan łagodnie mu dopomógł, by nędzarz mógł się w nie wsunąć — i nawet dla okrycia, rozciągnął nad niem żagiel swego statku.
Trędowaty jęczał. Kąty jego usta odsłaniały czarne zęby, przyśpieszone rzężenie wstrząsało jego piersią, a brzuch, za każdem czkającem odetchnieniem — wydrążał się aż do kręgosłupa.
Potem zamknął powieki.
— Ach, zdał się, żyły mam lodowate!
Przybliż się do mnie!
Juljan, usunąwszy płótno żaglowe, położył się na powiędłych liściach — tuż koło niego bok w bok.
Trędowaty głowę odwrócił.
— Rozbierz się, abym posiadł ciepło twego ciała.
Juljan zdjął obleczenie; poczem nagi, jako w dniu narodzin — znowu pomieścił się w łożu i czuł około swego uda skórę trędowatego, zimniejsza, niż wąż, i twardą, jak raszpla.
Chciał go pocieszać, a tamten, dysząc, mówił:
— Ach umieram! Zbliż się, ogrzej mię! Nie rękami — nie! całą twoją osobą.
Juljan położył się na nim całkowicie: usta na na ustach, pierś na piersi.
Wówczas trędowaty objął go ramionami. Oczy jego naraz nabrały blasku gwiazd; włosy się wydłużyły nakształt promieni słońca; tchnienie jego nozdrzy miało wonność róż; obłok kadzideł uniósł się z ogniska; (ale jęły śpiewać jakąś pieśń anielską.
Tymczasem nadmiar rozkoszy, radość nadludzka, niby powódź spienionej rzeki zalewały rozśmiechniętą duszę Juljana. Ten zaś, czyje ramiona go obejmowały, rósł nieustannie i olbrzymiał, wciąż olbrzymiał, głową i nogami dotykając ścian chaty. Poczem dach się zerwał i uleciał precz, firmament zapromieniał — i Juljan płynął ku
przestworom błękitnym, twarz w twarz z Panem Naszym Jezusem, co go unosił do nieba.
I oto jest historja świętego Juljana Szpitalnika — taka mniej więcej, jak ją widzimy na witrażu kościelnym — w moim kraju rodzinnym.
KUSZENIE ŚW. ANTONIEGO.
KUSZENIE ŚW. ANTONIEGO.
(fragmenty)
Pewien pisarz niemiecki uważa Kuszenie Św, Antoniego za jedno z najwyższych dzieł genjuszu ludzkiego. Wyobraża on sobie świątynie, w których ta księga stanowi jedyny modlitewnik i w których mędrcy i kapłani nieustannie recytują i wykładają tajemnice tej księgi. Istotnie niewielkie dzieło, nad którem Flaubert pracował blisko dwadzieścia lat — zawiera taki bezmiar myśli, że niema! wszystkie dziedziny trosk ducha ludzkiego ogarnia Prostą legendę o kuszeniach pustelnika wyzyskał autor w ten sposób, że pod różnemi postaciami wprowadza wszelkie pożądania ludzkich zmysłów uczuć i rozumu, które wszystkie krążą po drogach obłąkanych. Z księgi tej, której całość wyszła w przekładzie polskim we Lwowie w r. — dajemy tu dwa fragmenty. Z części II zjawienie królowej Saby; z części VII widziadła ścierających się potęg sprzecznych: naprzód występuje Śmierć
i Rozkosz, później Sfinks i Chimera czyli Tajemnica i Wyobraźnia.
Naraz Antoni dostrzega trzech jeźdźców na dzikich osłach, z liljami w ręku, a wszyscy są do siebie podobni, jak krople wody.
Antoni się odwraca i widzi trzech innych jeźdźców podobnych, na takich samych osiach, w takiej samej postawie.
Cofa się. Wówczas osły wszystkie naraz — idą krok naprzód i pocierają mordę o niego — chcąc mu włosienicę rozedrzeć. Słychać okrzyki Tędy! tędy! tutaj! — I wśród szczelin górskich ukazują się chorągwie i głowy wielbłądów w uzdzienicach z czerwonego jedwabiu, potem muły z wielkiemi ciężarami na grzbietach — potem kobiety pokryte żółtemi zasłonami, siedzące okrakiem na srokatych koniach.
Zadyszane bydlęta kładą się na ziemi, niewełnicy śpieszą, rozciągają pstre dywany, rozkładają na ziemi rzeczy świecące.
Biały słoń, w łusce ze złotych nici, nadchodzi, potrząsając bukietem strusich piór na czole. Na jego grzbiecie, śród poduszek z wełny niebieskiej — skrzyżowawszy nogi, półzamknąwszy powieki, kołysząc głową — siedzi kobieta tak prześwietnie odziana, że promienie rzuca dokoła. Tłum pada na twarz, słoń klęka i Królowa Saby, ześlizgnaw
szy się wzdłuż grzbietu słonia, schodzi na dywany i dąży wprost ku świętemu Antoniemu.
Suknia jej ze złotego aksamitu, przyozdobiona regularnemi szeregami falban z pereł, agatu i szafiru, obciska jej talię ciasnym gorsetem, a na około w kolorach najcudowniejszych wyhaftowano dwanaście znaków zodjaku. Nogi obute w wysokie trzewiki — z których jeden czarny, srebrnemi gwiazdkami usiany z półksiężycem, a drugi biały — pokryty kropelkami złota ze słońcem pośrodku.
Szerokie rękawy, przystrojone szmaragdami i piórami kwiatów — obnażają jej białe ramię — na ramieniu bransoleta z hebanu, na rękach pierścienie, a palce kończą się paznokciami tak ostremi jak igły. Łańcuch złoty, przechodzi jej pod brodą — idzie wzdłuż policzków, spiralnie otacza jej włosy, posypane pudrem błękitnym; poczem spływa na dół, dotyka łopatek — i przyczepia się na łonie do skorpjona z diamentu, którego język tonie między dwojgiem jej piersi. Dwie wielkie jasne perły wiszą w jej uszach. Brzegi jej powiek malowane na czarno. Na lewym policzku ma królowa Saby ciemną plamę przyrodzoną i oddychając, usta otwiera, jakby gorset ją cisnął. Idąc, potrząsa zielonym parasolem o rączce z kości słoniowej, otoczonym czerwonemi dzwoneczkami; dwunastu kosmatych murzynków niesie ogon jej sukni.
którego ostatni koniuszczek trzyma małpa, podnosząc go od czasu do czasu.
Mówi:
O, piękny pustelniku! piękny pustelniku! serce moje omdlewa! Skutkiem niecierpliwego dążenia do ciebie — odciski mam na pięcie i złamałam jeden paznokieć. Wysyłałam pasterzy, którzy stali na górach, z ręką wyciągniętą przed oczy — i myśliwców, którzy wywoływali twe imię po lasach i gońców, którzy przebiegali drogi, każdego przechodnia pytając: czyście go widzieli? Nocami płakałam, twarz obracając ku ścianie. — Łzy moje z czasem dwie dziury wydrążyły w mozaice, jak bagnisko wody morskiej w skałach, gdyż ja kocham ciebie! o, bardzo, bardzo kocham!
Bierze go za brodę.Śmiej się więc, piękny pustelniku! Śmiej się więc! Ja jestem bardzo wesoła zobaczysz! Umiem grać na lirze, tańczę jak pszczoła i znam tysiące opowieści najciekawszych i najzabawniejszych w świecie.
Nie wyobrażasz sobie długiej drogi, jakąśmy przebyli... Oto osły zielonych gońców zdechły z umęczenia.
Osły leżą na ziemi bez ruchu.
Od trzech wielkich księżyców biegły one z wysiłkiem równomiernym, z kamieniem w ustach dla
przecinania wiatru, a ogon ich wciąż stał poziomo, a nogi były wciąż wyprężone, a galop wciąż jednaki... Już nie znajdziesz podobnych... Mam je w spadku od mego dziada macierzystego, a był to cesarz Saharil, syn Jakszaba, syna Jaaraba, syna Kastana. Ach, gdyby żyły jeszcze, zaprzęglibyśmy je do lektyki, aby powrócić do domu. Ale — jakto — o czem ty marzysz)
Patrzy nań badawczo.
Ach, gdy będziesz mym małżonkiem — ubiorą cię, pachnidłami obleją, włosy ci przystrzygą...
Antoni stoi nieruchomo, sztywny jak pień. blady jak śmierć.
Smutną masz minę. Czy dlatego, że opuszczasz swą chatę? — ale ja wszystko opuściłam dla ciebie, nawet króla Salomona, który przecież jest bardzo mądry — ma dwadzieścia tysięcy wozów wojennych i piękną brodę! Przyniosłam ci swe dary ślubne. Wybieraj.
Krąży śród niewolników i skrzyń.
Oto balsam z Genezaret, oto kadzidło z przylądku Gardefan, ladanon i cynamon i silfium, dobre do sosów. Są tu hafty z Assuru, kość słoniowa z nad Gangesu, purpura z Etizy; a ta skrzynka białośnieżna zawiera wiadro chalibonu, wina zacho
wanego dla królów asyryjskich — a które się pije rogiem jednorożca. Oto naszyjniki, zapinki, siateczki, parasole, złoty proszek z Baasy, błękitne drzewo z Bandio, białe futra z Issedonu, karbunkuły z wyspy Palesimondy — i wykałaczki ze szczeci zaginionego zwierzęcia, które się znajduje pod ziemią. Te poduszki są z Emat, a te frenzle z Palmiry. Na tym dywanie z Babilonu jest... ale pójdzie, pójdź.
Ciągnie go za rękę. On się opiera. Ona mówi dalej:
Ta miękka tkanina, która pod palcami skrzy się i skrzypi — Jest to sławne żółte płótno, przywiezione przez kupców z Baktrjany. Czterdziestu trzech tłumaczy trzeba im było w podróży. Zrobię ci z niej suknie, które będziesz nosił w domu... Dajcie mi futerał z sykomoru i przynieście mi skrzynię z kości słoniowej, co leży na łopatce mego słonia.
Zdejmują z grzbietu słonia coś okrągłego, pokrytego zasłoną — i przynoszą skrzyneczkę cyzelowaną.
Czy chcesz tarczę Dżian ben Dżiana, tego co zbudował piramidy? Oto ona! Składa się z siedmiu skór smoka, leżących na sobie, złączonych śrubą diamentową, skór garbowanych w żółci ojcobojcy
Z jednej strony wystawia wszystkie wojny, jakie były na świecie, od wynalazku broni, a z drugiej strony, które będą aż do końca świata. — Piorun od niej odskakuje, jak piłka lana ze smoły, Złożę ją w twoich rękach — i będziesz nosił ją na polowanie.
Ale gdybyś wiedział, co ja mani w tej małej skrzynce! Odwróć ją, zechciej otworzyć! Nikt tego nie potrafi. Ucałuj mnie, a ja ci powiem.
Do twarzy jego się zbliża, on ją wyciągniętem ramieniem odpycha.
Była to noc, kiedy król Salomon stracił głowę... Wreszcie zawarliśmy układ. Podniósł się chyłkiem.
Ach, piękny pustelniku, nie dowiesz się, nie dowiesz się...
Wstrząsa parasolem, którego wszystkie dzwoneczki dzwonią.
I wiele innych rzeczy mam jeszcze! Ach, mam skarby zamknięte w galerjach, gdzie można zabłądzić, jak w lesie. Mam pałace letnie ze szpalerów trzcinowych i pałace zimowe z czarnego marmuru. Pośrodku jezior wielkich, jak morza, mam wyspy okrągłe, jak dukaty, pokryte masą perłową, a których brzegi śpiewają melodyjnie od uderzenia ciepłych fal, toczących się po piasku Niewolnicy
mych kuchen chwytają ptaki w moich ptaszarniach. i ryby łowią w mych sadzawkach. Mam rysowników, którzy wciąż moją twarz ryją w najtwardszych kamieniach, odlewaczy, którzy wciąż kują me posągi; pachnidlarzy, którzy soki najrzadszych roślin mieszają do olejków. Mam krawczynie, co mi krają materje; złotników, co mi obrabiają klejnoty; czesalnice, co mi wciąż obmyślają nowy układ włosów — i malarzy uważnych, którzy ściany mego domu oblewają gumą gorącą, chłodząc ją wachlarzami. Mam służebnic tyle, że harem możnaby z nich złożyć; mam rzezańców tylu, że możnaby z nich stworzyć armję. Mam wojska, mam narody. Mam w przedsionku straż karłów, którzy na grzbiecie noszą trąby z kości słoniowej.
Antoni wzdycha.
Mam zaprzęgi antylop, mam kwadrygi słoniów, mam setki par wielbłądów — i klacze o grzywach tak długich że śród galopu ich nogi plączą się we włosach — i stada bydła o rogach tak wielkich że lasy trzeba niszczyć przed niemi, gdy się pasą. Mam girafy, co się przechadzają po mych ogrodach, — i które kładą głowę na brzegu mego sadu, gdy wypoczywam po obiedzie. Siedząc na muszli, ciągnionej przez delfiny, odwiedzam groty i słucham, jak opadają krople wody ze stalaktytów. Płynę do krainy diamentów, gdzie czarownicy.
przyjaciele moi — pozwalają mi wybierać cc najpiękniejsze; później wstępuję na ziemię i wracam do siebie.
Wydaje gwizd przeciągły i ostry. Naraz zlatuje z nieba wielki ptak i siada na wierzchołku jej włosów, strząsając z nich błękitny proszek.. Pióra jego barwy pomarańczowej, wydają się jakby z łuski metalowej. Mała głowa przybrana czubkiem srebrnym — wygląda jak twarz człowieka. Ma czworo skrzydeł, nogi sępie i olbrzymi ogon pawi, który kołem roztacza poza sobą.
Chwyta w dziób parasol królowej — chwilę się kołysze zanim dojdzie do równowagi, — najeża wszystkie swe pióra i staje nieruchomy.
Dzięki ci piękny Simorganka. Ty, coś mi powiedział, gdzie się ukrywa mój kochanek Dzięki. dzięki! gończe mego serca.
On leci jak pragnienie. W jednym dniu świat okrąża dokoła. Wieczorem powraca. Kładzie się u stóp mego łoża, opiewa mi, co widział, morza, co migały pod nim wraz x rybami i okrętami, wielkie pustynie, jakie dostrzegał z wyżyny niebios i żniwa, które się chyliły, po siołach i rośliny, co kwitły na murach miast opuszczonych.
Z lubieżną tęsknotą wije ręce.
O, gdybyś chciał, gdybyś chciał... Mam ja pawilon na przylądku, pomiędzy dwojgiem oceanów, —
Jest on filtrowany blachą szklaną, podłogę ma z szyldkretu, jest otwarty na cztery wiatry niebios.
Z wyżyny oglądam powracające me floty i narody, które wchodzą na wzgórze z ciężarami na barkach. Spalibyśmy na puchach miększych niż obłoki, pilibyśmy trunki zimne w korze owoców i oglądalibyśmy słońce po przez szmaragdy Pójdź!
Antoni się cofa. Ona się zbliża i tonem gniewnym:
Jakto, ani bogactwo, ani zaloty, ani miłość ciebie nie porusza? — Nie tego ci potrzeba? — Ale istoty rozwiązłej, tłustej, o głosie chropowatym, o włosach barwy ognistej, o ciele rozlanem. — A, może wolisz ciało zimne, jak skóra wężowa, albo wielkie czarne oczy, ciemniejsze od jaskiń mistycznych? Spójrz w moje oczy...
Antoni mimowolnie spogląda.
Wszystkie, które spotkałeś — od dziewczyny ulicznej, śpiewającej pod latarnią aż do patrycjuszki, która płatki róży sypie ze swej lektyki, wszystkie postaci przeczuwane — wszystkie urojenia twej żądzy — wywołaj tylko! Jam nie kobieta — jam cały świat. Dość, by me suknie opadły — a odkryjesz w mej osobie szereg tajemnic.
Antoni zgrzyta zębami.
Gdybyś palec położył na mem ramieniu strumień ogniowy rozpaliłby twe żyły. Posiadanie
najmniejszej cząstki mego ciała — napełni cię rozkoszą gwałtowniejsza, niż podbicie królestwa. Przybliż swe usta. Pocałunki moje mają smak owocu, który się roztopi w twem sercu — Ach! jakże ty zatoniesz w moich włosach, jakże wdychać będziesz moje piersi!
Zdumiewać się będziesz memu ciału — i będziesz gorzał od moich źrenic, w moich ramionach, w wirze upojenia. —
Antoni robi znak krzyża.
Gardzisz mną! Zegnaj zatem.
Oddala się z płaczem. Odwraca się:
Naprawdę? Odpychasz kobietę tak piękną.Śmieje się, a małpa, co trzyma ogon jej sukni — znacznie go podnosi.
Pożałujesz, piękny pustelniku. Będziesz jęczał. Będziesz się nudził. Ale ja sobie z tego drwię. La la la! oh oh oh!
Odchodzi, twarz ukrywszy w dłoniach, skacząc na jednej nodze —
Niewolnicy defilują przed Śt ym Antonim — konie, wielbłądy, słoń, służebnice, muły próżne ciężarów, murzyni, małpy, jeźdzcy w zielonych strojach — trzymający w ręku lilję złamaną; królowa Saby zaś oddala się, wydając rodzaj czkawki konwulsyjnej — podobnej do łkania lub do szyderczego chichotu, —
Antoni, opętany myślą samobójstwa. Przechyla się i spogląda w przepaść.
Człowiek, któryby stąd upadł, zabiłby się niechybnie. Nic łatwiejszego jak stoczyć się z lewej strony; zrobić tylko jeden jedyny ruch! Jeden!
Wówczas się ukazuje: — Stara kobieta.
Antoni się podnosi, ujęty przerażeniem. Roi że widzi matkę swą zmartwych powstałą. Ale. ta jest daleko starsza i nadzwyczajnej chudości, Całun owinięty dokoła jej głowy zwiesza się wraz z białym włosem do samego spodu nóg, cienkich jak piszczele Białość jej zębów, w barwie kości słoniowej — jeszcze ciemniejszą czyni jej skórę ziemistą, orbity jej oczu są pełne mroku, a w głębi migają dwa płomienie, niby dwie lampy grobowe.
Idź naprzód, mówi. Cóż cię zatrzymuje?
Antoni, bełkocząc: Lękam się popełnić grzech, Ona: Ale Saul się zabił, Rozjas sprawiedliwy się zabił Święta Pelagja z Antjochji zabiła się. Donina z Ale pu i dwie jej córki, trzy święte — zabiły się. A przy pomnij sobie wszystkich wyznawców, którzy biegli na spotkanie katów, przez niecierpliwość śmierci. Aby prędzej się nią rozkoszować, dziewice z Miletu dusiły się powrozem. Filozof Hegezjasz z Syrakuzy tak nauczał ewangelji, że kobiety opuszczały lupanary, aby powiesić się w polu. Patrycjusze rzymscy zadawali sobie śmierć, jako rozkosz,
Antoni: Tak, jest to. miłość potężna. Wielu pustelników jej ulega.
Stara. Uczynić rzecz, która cię równa Bogu. On cię stworzył, a ty niszczysz jego dzieło sam, własną odwagą, swobodnie. Rozkosz Herostrata nie była wyższa. A przytem ciało twoje dość urągało twej duszy, abyś się wreszcie nad niem zemścił Nie będziesz cierpiał. To się rychło skończy. Czegóż się lękasz? Wielkiej czarnej dziury. A może ona jest pusta?
Antoni słucha bez odpowiedzi. Tymczasem z drugiej strony ukazuje się druga kobieta, młoda i cudnie piękna. Antoni bierze ją początkowo za Amonarję. Ale ta jest wyższa, jasnowłosa jak miód, pełna, z barwiczką na twarzy i różami na głowie. Długa jej suknia przystrojona w blaszki błyska migotem metalicznym. Zmysłowe jej wargi są krwawo czerwone, a ciężkie powieki tak pogrążone w tęsknocie, że zdaje się niewidomą.
Ona szepcze: Żyj, używaj rozkoszy. Salomon nakazuje rozkosz. Idź tam, gdzie serce cię prowadzi — podług pragnienia twych oczu.
Antoni. Jaką znaleźć rozkosz. Moje serce zmęczone, moje oczy pomięszane.
Ona. Idź na przedmieście Rakotis, zapukaj do jakich drzwi malowanych na niebiesko, a skoro staniesz w atrjum, gdzie szemrze wodotrysk, kobieta zjawi się przed tobą w szacie z białego jedwa
biu. lamowanego złotem, z rozpuszczonemi włosami, ze śmiechem podobnym do dźwięku dzwonków. Jest ona bardzo zręczna. W pieszczocie jej poznasz dumę wtajemniczeń i ukojenie pożądań. Nie znasz także niepokoju cudzołóztwa, tajemniczych drabinek porwania, nie wiesz, jaka to rozkosz, chcieć ujrzeć obnażony tę, którą czciłeś odzianą. Czyś przyciskał do piersi dziewicę, która cię kochała? Przypomnij sobie zaniedbanie jej wstydu i zgryzoty, co się rozpłynęły w potoku łez. Możesz, nieprawdaż, wyobrazić sobie, jak przechadzacie się we dwoje przy świetle księżyca w gaju. Pod naciskiem złączonych rąk dreszcz was przebiega; złbliżone oczy wylewają ku sobie nawzajem fale bezcielesne i serce wasze się przepełnia, wybucha. To wir najsłodszy, to upojenie, co rozsadza ducha.
Stara. Nie potrzeba zażyć rozkoszy, by poznać jej gorycz. Zdaleka już na nią patrząc, odczuwasz wstręt. Musisz się znużyć wkońcu monotonją tych samych działań, trwaniem dni, brzydotą świata, głupotą słońca.
Antoni. Tak, wszystko "czemu słońce przyświeca — jest mi nie miłe.
Młoda. Pustelniku, pustelniku! Znajdziesz diamenty śród kamieni, zdroje pod piaskiem, rozkosz w przypadkach, któremi gardzisz; a są nawet na
ziemi miejsca tak piękne, że chciałbyś je przycisnąć do serca.
Stara. Co wieczór zasypiając na ziemi, spodziewasz się, że cię ona wkrótce pokrywać będzie.
Młoda. A jednak wierzysz w zmartwychwstanie ciał, które jest przeniesieniem życia w wieczność.
W czasie swej mowy Stara jeszcze bardziej . utraciła ciało, a nad jej głową, która już nie ma włosów, nietoperz kołuje w powietrzu.
Młoda jeszcze bardziej spulchniała; suknia jej mieni się, nozdrza rozdymają, oczy mięko spoglądają.
Pierwsza, otwierając ramiona: Pójdź jam jest pocieszenie, spokój, zapomnienie, wieczna pogoda.
Druga, ofiarując swe łono. Jam jest, kołysanie, rozkosz, życie, szczęście niewyczerpane.
Antoni się odwraca, jakby ku ucieczce, Każda mu kładzie rękę na ramieniu. Całun się odwija i odkrywa szkielet Śmierci. Suknia się pruje i odkrywa całe ciało Rozkoszy, która ma talję wąską, tułów ogromny i wielkie rozczochrane włosy. Antoni stoi nieruchomy pomiędzy obiema i baczy na nie.Śmierć. Natychmiast czy później — wszystko jedno. Należysz do mnie — jak słońce, narody, miasta, królowie, śnieg górski, trawa polna. Latam wyżej niż krogulec, biegam prędzej niż gazela: dosięgam nawet Nadziei, zwyciężyłam Syna Bożego,
Rozkosz. Nie opieraj się, jam wszechmocna. Lasy huczą od moich westchnień, fa!e się poruszają od moich wzburzeń. Cnota, odwaga, pobożność rozwiewają się od zapachu mych ust. Towarzyszę człowiekowi na każdym kroku, a na progu mogiły on powraca do mnie.Śmierć. Ja ci odsłonię to, coś ty starał się ująć przy blasku pochodni, na twarzy umarłych lub wówczas, gdyś błądził poza piramidami w ogromnych piaskach, powstałych z próchna ludzkiego. Od czasu do czasu kawał czaszki toczy się pod nogami. Brałeś piasek przesypywałeś go przez palce i myśl twoja, zlana z nim, zamierała w nicości.
Rozkosz. Moja otchłań jest głębsza. Marmury budziły nieraz miłość przewrotną. Ludzie rzucają się w spotkania przerażające. Kujemy sobie łańcuchy, których nienawidzimy. Skąd idzie czar kurtyzan, nadzwyczajność marzeń, niezmierzoność mego smutku?Śmierć. Ironja moja przewyższa wszystko! Są konwulsje radości na pogrzebach monarchów, przy wytępieniu narodów. Wojnie towarzyszą trąby i bębny, pióropusze, chorągwie, złota uprząż: to dla mnie ceremonjał hołdowniczy.
Rozkosz. Mój głód wart twojego. Ja wyję, ja kąsam. Ja miewam poty umierających i pozory trupa.
Śmierć, ja to nadaję ci powagę. Splećmy swe ramiona.
Śmierć śmieje się szydersko, a Rozkosz wyje. Biorą się wpół i śpiewają razem.
— Ja przyśpieszam rozkład ciał
— Ja sposobię rozkwit nasion.
— Ty niszczysz dla moich odnowień. Ty rodzisz dla moich zniszczeń. Ożyw moją potęgę. Zapłodnij moją zgniliznę.
i głosy ich, których echo postokroć odbija się dokoła — stają się tak silne, że Antoni upada na wznak. — Od czasu do czasu pod wpływem wstrząśnienia — otwiera oczy i w ciemnościach dostrzega przed sobą rodzaj potwora. To głowa trupa w wieńcu róż, niżej tors kobiety — białości masy perłowej. U dołu całun złotemi gwiazdkami centkowany, stwarza niby ogon — i całe ciało się kołysze. — na sposób wielkiego robaka, który trwa wyprostowany. Widziadło słabnie — znika.
Antoni wstaje. Jeszcze raz — to Djabeł pod swą podwójną postacią: ducha porubstwa i ducha zniszczenia. Żaden mię nie przeraża. Odpycham szczęście i czuję się wiecznym. Śmierć jest tylko złudzeniem, zasłoną, która chwilami zasłania ciągłość życia. Ale skoro substancja jest jedyną, dlaczegoż formy są różne? muszą gdzieś być formy pierwotne, których ciała są jeno obrazem, Gdyby można było je widzieć, poznalibyśmy węzeł, łączą
cy myśl i materję, na czem byt polega. Takie postaci były malowane w Babilonie na murach świątyni Bela i pokrywały mozaikę w porcie Kartaginy Sam widziałem je kilkakrotnie na niebie, niby formy duchów. Wędrowcy na pustyniach spotykają zwierzęta nad wszelkie pomyślenie. naprzeciw niego z drugiej strony Nilu ukazuje się.
Sfinks. Wydłuża nogi, wstrząsa przepaskami swego czoła i kładzie się na brzuchu. Skacząc, podlatując w górę, rzygając ogień nozdrzami i smoczym ogonem bijąc swe skrzydła, Chimera zielonooka kręci się dokoła i szczeka. Pierścienie jej włosów odrzucone na bok, mieszają się z włosami, któremi biodra jej są obrośnięte; z drugiej strony opadają aż na piasek i poruszają się równo z ruchami całego jej ciała.
Sfinks nieruchomy, patrzy na Chimerę. Tu, Chimero, zatrzymaj się!
Chimera. Nie, nigdy!
Sfinks. Nie pędź tak prędko, nie lataj tak wysoko, nie szczekaj tak głośno.,
Chimera. Nie wzywaj mnie już, nie wzywaj — boś ty zawsze niemy.
Sfinks. Przestań już ogniem ziać mi na oblicze! Nie zagłuszaj wyciem mych uszu... Ty nie skruszysz mego granitu, Chimero!
Chimera. Ty mię nie uchwycisz, straszliwy Sfinksie.
Sfinks. Aby ze mną przebywać, tyś nazbyt szalona.
Chimera. Aby ze mną ulecieć, tyś nazbyt ciężki.
Sfinks. Dokąd dążysz, że tak prędko lecisz?
Chimera. Pędzę po korytarzach labiryntu, ulatuję nad górami, przeskakuję fale, szczekam w głębi przepaści, zaczepiam się paszczą o krawędzie obłoków, ciągnącym się ogonem rysuję wybrzeża morskie, a wzgórza nabrały kształtu od wygięć mojego grzbietu. Ale ciebie zawsze widzę nieruchomym albo końcem szponów rysujesz na piasku jakieś abecadła.
Sfinks. Przechowuję swą tajemnicę. Rozmyślam i liczę. Morze odwraca się w łożysku, zboża kołyszą się na wietrze, karawany przechodzą, pył ulatuje, stolice padają w gruzy, a moje oko, którego nic nie może z drogi sprowadzić, trwa wytężone poprzez zjawiska na niedostępnym widnokręgu.
Chimera. Jam jest lekka i radosna. Pokazuję ludziom perspektywy olśniewające, raje zamglone i szczęścia dalekie. Rzucam w ich dusze obłędy wiekuiste, zamiary pomyślności, plany na dni jutra, marzenia sławy, przysięgi miłosne, postanowienia cnotliwe. Popycham ich do niebezpiecznych podróży i do wielkich przedsięwzięć. Jam rękami
swemi wyrzeźbiła cuda budownictwa. Ja zawiesiłam dzwonki na grobie Porseny i murem z orichalku otoczyłam wybrzeża Atlantydy. Szukam zapachów nowych, kwiatów nieznanych, rozkoszy nie zażytych. Jeżeli widzę gdzie człowieka, którego umysł spoczywa w mądrości, rzucam się na niego, aby go zadusić.
Sfinks. Wszystkich tych, których dręczyło pragnienie Boga, jam pożarł. Najsilniejsi, by wejść na moje czoło królewskie, wdzierają się na prążki mych przepasek, jak na szczeble schodów. Znużenie ich opanowywa i w przepaść spadają.
Antoni zaczyna drżyć. Już nie jest przed swą chatą. lecz na pustyni, a z dwóch stron stoją bestje potworne, których paszcze dotykają jego ramion
Sfinks. O wyobraźnio, unieś mię na twych skrzydłach, aby mój smutek uciszyć.
Chimera. O tajemnico, ja kocham twe oczy. Jak hiena w czasie spieki, kręcę się dokoła ciebie, pragnąc zapłodnień, których potrzeba mię pożera. Otwórz usta, podnieś nogi, wejdź na mój grzbiet.
Sfinks. Odkąd nogi me są na płask, już podnieść się nie mogę. Mech niby liszaj obrósł moją paszczę. Od rozmyślań nie mam już nic do powiedzenia.
Chimera. Kłamiesz, obłudny sfinksie! Dlaczego zawsze mię wzywasz i zawsze mię odpychasz !
Sfinks. To ty, kaprysie nieopętany, wciąż mi wirujesz i znikasz.
Chimera. Więc to moja wina! Jakto? Puść mię. — Szczeka.
Sfinks. Poruszasz się, uchodzisz mi. — Mruczy.
Chimera. Spróbujmy! Ty mię łamiesz.
Sfinks. Nie, to niepodobna.
I powoli pogrąża się w piasek i znika — gdy Chimera, pełzając z wywieszonym językiem oddala się: przyczem opisuje koła na piasku. Z oddechu jej ust powstał tuman.