Nie czuł chłodu, mimo że od dwóch godzin z nieba sypał śnieg. Bez przerwy, a z każdą chwilą coraz intensywniej. On nie wierzył w zimno, a skoro nie wierzył, mroźna temperatura nie mogła go dosięgnąć. Jedyny wyjątek, stanowił chłód trzymający w objęciach trzęsące się serce. Oszronione białym kolorem niewinności. Tam od lat panowała zima, która w dużym stopniu, znieczuliła go na ból fizyczny i pozwoliła odizolować się od świata. Przykre, prawda?
Zima w sercu jest lepszym zabezpieczeniem przed światem niż solidne mury obronne. Zima szczypie, jest nieznośna, zbiera swoje żniwo z zamarzniętych bezdomnych, nie ma zasad i jest nieprzewidywalna. Podczas gdy mury czekają tylko na cios, który kiedyś z pewnością nadejdzie, niszcząc je. On nie chciał, aby jego wysiłki poszły na marne.
Chłopak nie był stary, jednak życie nauczyło go, aby dbać tylko o swoje, a jeżeli to możliwe... Unikać kontaktu z ludźmi. Czy trzeba dodawać, że był sam? Od lat identyczny? Bez perspektyw na zmiany? Bez przyjaciół, rodziny, upierdliwych sąsiadów, a nawet psa? Otoczony jedynie białym puchem, emanujący lodowatym podmuchem, czujący to, co wygra starcie z zamiecią.
Było już po zmroku, choć pora wciąż nie należała do późnych. Zimą świat częściej spowija ciemność. Pogoda nie sprzyjała mieszkańcom miasta, dlatego wyszedł, nie spodziewając się spotkać nikogo na swojej drodze.
Śnieg na ziemi stanowił jakąś czterocentymetrową warstwę. Ulice oświetlone były jedynie pochodniami przytwierdzonymi do niektórych domostw. Wszystko zatopiła przerażająca cisza, od czasu do czasu dając podmuchom wiatru dojść do głosu. To miasto było dziwne. Każdy o tym wiedział i niemalże każdego to martwiło. Choć, najbardziej niepokojący był chyba fakt, że nie można było z niego uciec, ani do niego wejść. A jednak pojawiali się nowi ludzie. Rzadko, lecz się pojawiali, później wmawiając każdemu, że mieszkali w nim od zawsze. Z nastaniem poranka budzili się w domach, które do niedawna świeciły pustkami i po prostu tam byli, przyrzekając na wszystko, co kochają, że wychowali się w tym miejscu. Kolejną ciekawostką był fakt, że najstarsza osoba liczyła dwadzieścia trzy lata oraz siedem miesięcy. Był to chłopak o szczególnym poczuciu sprawiedliwości, który ogłosił się strażnikiem owego miejsca.
W mieście nie posługiwano się pieniędzmi, ani niczym innym, co przybrałoby podobną funkcję. Wszyscy, jeśli byli w stanie, pracowali na utrzymanie i dobrobyt tego kawałka ziemi, a to stanowiło zapłatę za każdy rodzaj jedzenia czy dóbr materialnych. Nie kłócono się. Nikt nie chciał być lepszy ani bogatszy. Potrafiono zachować umiar i znano granicę, której nie powinno się przekraczać. Zasady były ustanowione odgórnie.
Chłopczyna, pomyślałbyś, że idiota, bo wyszedł na mróz jedynie w swym granatowym fraku sięgającym mu do kolan. Zza rękawów wystawała mleczna koszula, zakończona liczną ilością falbanek. Podobnie rzecz się miała przy rozłożystym kołnierzyku. Szyja goła, jakby czekając, aż mróz zechce złożyć na niej lodowy pocałunek. Czarne materiałowe spodnie już mokre były przy nogawkach, a obuwie stanowiły zwykłe lakierki, które lada chwila również mogły przemoknąć. Tylko ręce okryte miał ciemnymi rękawicami, z pozoru jedyny rozsądny dodatek (bo i one jednak cienkie były), nie licząc cylindra osłaniającego mu głowę przed białym puchem.
Twarz chłopca, tak jednym słowem - specyficzna. Niczym u chorego człowieka, który od lat nie widział słońca. Dla jednych ładna, według innych brzydka. Choć i tak zwykle chowana była za gęstymi, kruczymi pasmami sięgającymi mu do poziomu brody. Cerę miał bladą, oczy naturalnie podkrążone, duże o tęczówkach w kolorze szaro-niebieskim. Widać na pierwszy rzut, że zadbany był to mężczyzna. Zawsze elegancki, dobrze ubrany z ładnymi włosami schludnie ułożonymi, choć w delikatnym nieładzie. Jednak wyróżniając się w taki sposób zdobył nieprzychylność ludzi. Chłopak wiecznie wyglądający, jakby wybierał się na bal, nie mógł zostać niezauważony.
Śnieg nie padał już tak mocno, a właściwie tylko prószył delikatnie. Elegancik przystanął na chwilkę. Wpatrywał się w jakiś punkt przed sobą, pewnie nawet tego nieświadomy. Próbował w głowie odtworzyć trasę, jaką już przeszedł, doszedłszy do wniosku, że nie wie, gdzie dokładnie się znajduje. Miasto znał doskonale. Nie było możliwości, żeby się zgubił. Ono nie było aż tak duże. Wyglądało na to, że wszedł w okolicę jakiejś przytulnej dzielnicy. Spory kawałek od kamienicy, w której znajdywało się jego mieszkanie.
Mimowolnie powiódł wzrokiem po pobliskich oknach. Tylko w jednym dostrzegł nikłe blaski świecy oraz postać, która szybko schowała się we wnętrzu ciemnego domu. Poczuł specyficzne ukłucie. Przestraszył się? Nie powinien. Nie miał ku temu powodów. W tym mieście nie było złodziei, pijaków, morderców czy innych zakał. Po prostu wziął głęboki oddech w obawie, że zaraz ktoś do niego wyjdzie. Ruszył przed siebie, planując powoli powrót do domu. Nawet zwykła wymiana zdań byłaby dla niego niewskazana. Żył w swojej zimie. Chciał jedynie, aby zostało to uszanowane.
Minęła chwila, może dwie, kiedy usłyszał za sobą odgłos ugniatanego śniegu, który skrzypiał pod czyimiś stopami. Nie odwracał się, chcąc dać znak nieznajomemu, że nie ma ochoty na pogawędki. Rozglądnął się po bokach kątem oka, ale niczego nie dostrzegł. Miał złe przeczucie, trochę poniosły go emocje oraz wyobraźnia. Poczuł dziwny niepokój w sercu, które zaczęło bić coraz szybciej. Czasami tak miał, kiedy wyjątkowo pragnął odizolować się od świata, a jakiś czynnik mu w tym przeszkadzał.
Cylinder nagle spadł na ziemię. Miał odbity ślad po śnieżnej kuli. Chłopak stanął w miejscu, obserwując ulubione nakrycie głowy, tonące w lawinie śniegu tuż przed jego stopami. Wstrzymał oddech, jakby chcąc się uspokoić. Często zachowywał się w ten sposób, choć złe przeczucie wciąż się nasilało. Nie mógł pojąć tej prostej sytuacji. Nabrał haust powietrza, aby znowu wstrzymać oddech. Poczuł się dziwnie bezbronny. Zawsze ufał sobie, ale w tym momencie miał pustkę w głowie. Znowu coś zaczęło skrzypieć lecz o wiele wyraźniej i inaczej. Ten odgłos próbował go wyciągnąć na zewnątrz. Nie chciał wychodzić. To z pewnością były jakieś słowa, ale wciąż z nimi walczył, a dzięki temu, nie mógł ich zrozumieć.
Zdawał sobie sprawę, że mimo wszystko nie widać po nim strachu ani niepokoju. Jego twarz była niczym maska, ciało nie wykonywało żadnych niepotrzebnych ruchów, nawet głos brzmiał cicho, monotonnie, wręcz usypiająco. Chłopak stanowił zamkniętą księgę. Opanował to niemalże do perfekcji. Bez względu na to, co działo się w jego umyśle, on wciąż się kontrolował.
Dopiero dostrzegłszy jakiś ruch, cofnął się gwałtownie i przyglądał, jak jego cylinder zostaje podniesiony ze śniegu przez obce ręce. Nie potrafił od razu przyglądnąć się postaci. Oprócz ubogiego oświetlenia, kolejną przeszkodę stanowiła wyobraźnia. Niepokój sprawił, że spodziewał się ujrzeć nawet centaura, ogra, półdemona, ducha czy inne dziwactwo, które zechce skrócić jego życie.
-Je...ś gł...y... No! Mówię... ...bie od ...ku ...nut! Czy ty naprawdę mnie nie słyszysz?!
Głos nieznajomego w końcu zdołał się przebić do wnętrza chłopaka, który już pewniej, bo z niezadowoleniem, spojrzał przed siebie na człowieka całkiem młodego. Zaskoczył go ów "dzieciak". Elegancik rozchylił delikatnie usta, jakby chcąc coś powiedzieć, ale zaniechał próby. Jego włosy zaczęła pokrywać skromna warstwa białego puchu. Odnosiło się wrażenie, że nie jest realną osobą, a zwykłym posągiem, który nawet nie oddycha. Albo iluzją, marą, omamem, widmem w każdej chwili mogącym się rozpłynąć. Gdyby tylko wyciągnąć przed siebie rękę...
Tymczasem obaj przyglądali się sobie wzajemnie w milczeniu. Nieznajomy sprawiał wrażenie gaduły, dlatego taki stan rzeczy, nie mógł zbyt długo pozostać nienaruszony. Miał radosną, dziecinną twarz specyficznej urody. Przydługie, kasztanowe włosy wywijały się niemalże we wszystkie możliwe strony. Policzki oraz nos z rzadka pokryte były przez piegi, zaś orzechowe oczy błyszczały beztrosko. Rzekłbyś - urodzony optymista. On, w przeciwieństwie do lekko ubranego elegancika, miał na sobie ciepły płaszcz, w który wtulał się intensywnie. Na twarzy pojawiły się wypieki. Gołe dłonie również przybrały czerwone zabarwienie. Pomiędzy nim, a elegancikiem mogła być różnica maksymalnie dwóch lat. Ciężko było osądzić.
Czarnowłosy spuścił wzrok, przyglądając się lakierkom pochłanianym przez biel. Co jeszcze mógł zrobić? Jego podstawowym celem było sprawienie, żeby piegowaty zajął się wreszcie własnymi sprawami, a główną bronią - cisza. Cisza tak głęboka, że zatracały się w niej wszelkie dźwięki. Obrał taktykę opartą na czekaniu.
-Pytałem czy się nie zgubiłeś. Wyglądasz mi na zagubioną, czarną owieczkę. Raczej nie mieszkasz w okolicy. Tutaj zwykle pojawiają się ludzie skromni, którzy cenią życie oraz naturę. Ty pewnie mieszkasz, gdzieś bliżej centrum. Twoja lekkomyślność i wygląd na to wskazują, ale mogę się mylić. Tak czy inaczej, zobaczyłem Cię z okna i pomyślałem, że pomogę o ile jestem w stanie. Wyglądasz, jakby coś Cię trapiło, ale od dawna nikogo takiego nie widziałem, więc nie jestem pewny czy o to dokładnie chodzi. Tak czuję po prostu. Oh. No i przepraszam, że rzuciłem Cię śnieżką! Mam nadzieję, że nie poczułeś się urażony. Uważam, że to Twoja wina. Ignorowanie ludzi jest niegrzeczne. A krzyczałem za Tobą całkiem doniośle! Trochę się bałem, że mogę obudzić sąsiadów, ale jestem pewny, że słyszałeś! - Chłopak mówił dość szybko z rosnącym podekscytowaniem, niewiadomo skąd czerpiącym źródło. Oczekując odpowiedzi, zaczął otrzepywać ze śniegu cylinder, który wcześniej podniósł z ziemi. Po chwili już wyciągnął go przed siebie, chcąc oddać własność niemowie.
Czarnowłosy wciąż chciał trwać w swojej ciszy, chociaż ulubionego nakrycia głowy nie miał zamiaru tracić. Kiedy wyciągnął dłoń, żeby odebrać cylinder, ten nagle znalazł się za plecami gadatliwego chłopca. Ręka opadła bezwładnie wzdłuż ciała. Zatrząsł się delikatnie. Czyżby to dziecko, chciało zrobić z niego idiotę? Lewą dłoń zacisnął w pięść. Drgnęły mu usta. Znów chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał.
-Oddam Ci go... tylko... może podziękujesz, że tak się martwiłem o Ciebie? Przy okazji możesz się przedstawić, jak już wróci Ci głos. Ja jestem Gilbert.
-Lawrence. -Nieoczekiwana odpowiedź sprawiła, że brązowowłosy nie miał pojęcia, co zrobić. Ostatecznie uśmiechnął się z zakłopotaniem i podał mu cylinder już bez żadnych protestów. Myśląc, że udobruchał młodzieńca, zaczęła napawać go duma. W jego głowie powstawały wyobrażenia ich wspólnej znajomości. Bo chciał ją kontynuować. Ciekawiło go, co kryje zamarznięte serce człowieka, stojącego przed nim. Miał wrażenie, że przez samo poznanie imienia, jest mu bardzo bliski.
-Nie znajdziesz we mnie przyjaciela. -Zanim Gilbert cokolwiek zdążył dodać, uderzyły go te słowa.
-To nie tak... -mruknął tylko urażony, nie chcąc się przyznać do porażki. Patrzył ze spokojem, jak Lawrence odchodzi. Bez pożegnania. Zabolało.
* * *
Kiedy tylko zamknęły się drzwi, prowadzące do kamienicy, w której się pojawił, nagle stracił panowanie nad sobą. Ramiona drżały, choć naprawdę starał się zachować spokój. Był jedynym mieszkańcem tego budynku, aczkolwiek korzystał tylko z kwatery na drugim piętrze. Więcej mu nie było trzeba.
Rzucił wzrok na schody. Pochylony, niepewnym krokiem, zaczął iść w tamtym kierunku. Wyciągnął przed siebie rękę, chcąc jak najszybciej złapać się poręczy. Zamgliło mu oczy. Nie czuł się najlepiej, choć coś takiego nie zdarza mu się po raz pierwszy. Dobrze wiedział, że z czasem samo przejdzie. Wystarczy odpocząć, uspokoić się i oczyścić głowę z natłoku myśli. Tylko tyle. Nic więcej.
O ile w drodze powrotnej do domu wszystko kontrolował, tak teraz, kiedy miał pewność, że nikt go nie widzi, po prostu wybuchnął. Zmienił się nie do poznania. Z opanowanego, spokojnego mężczyzny, na wrażliwego i kruchego chłopca. Ta cała zimna, dumna aura, którą wcześniej dało się zauważyć z daleka, przepadła. Stał się bezbronnym, zagubionym dzieckiem, szukającym światła w ciemności. Paradoksalnie, kiedy to światło mógł dostrzec, zawsze podążał w przeciwnym kierunku.
Zanim wgramolił się po schodach minęła dłuższa chwila. Pozwolił sobie na pokazanie słabości, ale dopiero w domu, oparłszy się plecami o drzwi, opadł na ziemię. Cisnął cylindrem, gdzieś na oślep, skulił się i schował twarz w dłoniach. Czuł, że rękawiczki robią się mokre. Nienawidził łez. Czuł do nich nieodparte obrzydzenie, a teraz wstręt do samego siebie, że pozwolił im w ogóle wypłynąć z oczu.
Bezsilność, smutek, gniew, lęk, bezradność, obrzydzenie, nienawiść, rozpacz, niepokój, odraza, irytacja, strach, zimno, wstręt, rozgoryczenie, złość, przerażenie, rezygnacja.
Udało mu się usnąć.
* * *
-Lawrence... Z tym chłopakiem jest stanowczo coś nie tak. Radzę Ci się do niego nie zbliżać. Słyszałem, że wiecznie ubiera się w eleganckie ciuchy, bo jest chory. Może umrzeć w każdym momencie, podobno umrzeć to trzeba z klasą. Ten głupi chłopczyna sądzi, że jak przyjdzie mu zginąć w zwykłym, brudnym czy roboczym ubraniu, to miasto go stąd nie wypuści! Słyszysz Gilbert?! Jak miasto miałoby stąd nie wypuścić?!
Słuchał z uwagą, od czasu do czasu uśmiechając się, żeby nie zdradzić, jak bardzo przejmuje się słowami znajomego. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że chłopak, którego spotkał nocą, jest tak sławny.
To plotki. Zwykłe plotki, które nie są potwierdzone. Powinien traktować podobne opinie z rezerwą i nie wyciągać błędnych wniosków. Nie planował pytać kogokolwiek o Lawrence. Tylko wspomniał, że spotkał go przypadkiem. Ta rozmowa jednak, sprawiła, że zechciał poznać zdanie innych na ten temat oraz dowiedzieć się czegoś. Jak najwięcej.
-Aa... Pytasz o naszego aspołecznego przyjaciela? Dziwoląg. Przyrzekam Ci na wszystko, że ten chłopak tu nie pasuje. Jeszcze słowem się do mnie nie odezwał, a byłem nie raz w bibliotece... Bo wiesz, że on tam pracuje, prawda? No nie ważne. Zawsze kiedy o coś pytam, ten zapisuje na kartce, gdzie powinienem szukać książki, a jeśli chodzi o konkretny tytuł, sam idzie mi go znaleźć. Żadnego uśmiechu. To ludzki posąg i niemowa! Założę się, że jest pusty w środku i nie ma za grosz uczuć.
Gilbert po raz kolejny przypomniał sobie przebieg nocnego spotkania. Porównanie do posągu było nadzwyczaj udane, chociaż wiedział, że prawdziwy Lawrence, gdzieś się schował lub zgubił. Skąd miał taką pewność? Czuł i wiedział, że ma rację. Wierzył, że w jego obowiązku leży odnalezienie serca elegancika. Może to było mu pisane? Może miasto pozwoliło mu się urodzić właśnie w tym celu? Może tak wyglądało jego przeznaczenie?
-Lawrence to nasza nocna mara. Wychodzi po zmroku. Wiadomym jest, że nie przepada za ludźmi. Unika ich, jak ognia. Nie znajdziesz tu drugiego takiego osobnika. Podsłuchałem kiedyś, jak ludzie mówili, że ma czarną krew. Nieprawdopodobne, co? Sam nie widziałem, więc nie wiem... Zawsze też chodzi w rękawiczkach, co wydaje się podejrzane, choć nie mam pojęcia, o co z tym wszystkim chodzi. Trochę mi go szkoda. Pewnie czuje, jak spojrzenia wwiercają mu się w plecy. Na jego miejscu też nie pokazywałbym się za dnia.
Wydawałoby się, że młodzieniec ma do czynienia z poważnymi, inteligentnymi ludźmi, a takie rzeczy potrafią opowiadać po kątach. Czarna krew? Podobne historyjki można tworzyć dzieciom na dobry sen. Gilbert może wyglądał niepozornie, ale z pewnością był na tyle dojrzały, aby nie wierzyć w takie brednie.
"Trochę mi go szkoda". Aż trudno było uwierzyć, że ktoś wypowiedział te słowa. Zapewne nie jeden plotkujący myślał w ten sposób, ale przyznanie się, byłoby poniekąd, jak przymierze z wrogiem.
-Kiedyś zrobił niemałe zamieszanie. Jeszcze przed tym, jak zamknął swoje serce na klucz. Pamiętam do dzisiaj powstałe zgorszenie mieszkańców, którzy kochają to miasto. Lawrence krytykował je zawzięcie. Opowiadał niestworzone historie o dziwnych przypadkach, które spotkały niektórych, braku konfliktów, pojawianiu się nowych osób czy tego, że nie można się stąd wydostać. Wspominał coś jeszcze o śmierci, jakiejś chorobie, a nawet stwierdził, że nasz świat musi być zwykłą iluzją, pochłaniającą niepewne lub pogrążone w strachu serca. Brzmi, jak bajka, co? Historia mogłaby ujść za ciekawą, gdyby nie dotyczyła życia nas wszystkich.
Samotny młodzieniec o specyficznych poglądach i wyglądzie, przeciwko całemu monotonnemu, szczęśliwemu miastu, gdzie każdy żył w kłamstwie. Lawrence pragnął ujawnić prawdę, którą poznał lub miał bardzo rozwiniętą wyobraźnię, którą mylił z rzeczywistością. Obie możliwości wydawały się tak samo nieprawdopodobne, ale kto powiedział, że wszystko na świecie musi być proste?
-Czemu akurat o nim chcesz się czegoś dowiedzieć? Rozumiem, że wydaje się całkiem intrygujący, ale ostrzegam, że z nim nie ma żartów. Jest chudy, małomówny, blady... Słyszałam, że jednak nie taki słaby, na jakiego wygląda. Raz... Sama widziałam, jak prawie podniósł rękę na naszego lekarza. Na szczęście w pobliżu byli inni ludzie, którzy go powstrzymali. Gdyby nie to... Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak mogłaby się rozwinąć ta sytuacja. Jeśli chciałbyś się dowiedzieć czegoś więcej o Lawrence, to powinieneś się udać właśnie do przychodni. Chłopak, którego ten dziwak prawie uderzył, ma na imię Dewon. Porozmawiaj z nim. Podobno kiedyś pracowali razem. Mówi się, że wiele razem przeszli.
Piegowata twarz wykrzywiała się w grymasie za każdym razem, kiedy tylko próbował sobie wyobrazić owe zajście. Nie miał żadnych podstaw, aby nie uwierzyć kobiecie, a jednak zdarzenie wydało mu się wytworem wyobraźni plotkujących panienek.
Im dłużej wysłuchiwał mieszkańców, tym bardziej ciekawił go tajemniczy elegancik. Z całą pewnością był najbardziej kontrowersyjną postacią, jaką przyszło mu spotkać. Bez względu na to, czy powinien węszyć, postanowił spotkać się ze wspomnianym lekarzem. Prędzej czy później, ale z pewnością z nim porozmawia.
* * *
Zegar z kukułką miał przerażająco dobre wyczucie czasu. Nie wydawał z siebie żadnych dźwięków co pół ani w przypadku pełnej godziny. Pozostawał cicho nawet, kiedy obie wskazówki wyraźnie sugerowały, że było południe. Martwy, zepsuty przedmiot, a jednak głośne kukanie wypełniło mieszkanie, dosięgając najdalszych zakamarków, jakby chcąc wybudzić ze snu całą kamienicę. Było ich dziewięć. Dziewięć kuknięć.
Lawrence dobrze wiedział, co oznacza ten hałas. Musi wstać, bo za godzinę ma obowiązek, otworzenia biblioteki. W czwartki zawsze rozpoczyna pracę o dziesiątej. Sam ustalił, że w każdym dniu tygodnia przychodzi o innym czasie. Momentami uważał, że to niepotrzebna komplikacja, ale dobrze wiedział, co chciał tym osiągnąć. A mianowicie, miał wrażenie, iż w ten sposób walczy z monotonią własnego życia.
Obudził się tak, jak przyszło mu zasnąć. W pozycji półleżącej z nieprzyjemnie wgiętą głową, opartą o drzwi. Bolała go szyja. Nie miał ochoty opuszczać domu, choć z drugiej strony, uwielbiał swoją pracę, a biblioteka była mu niczym tajna baza dziecka. Jedyny problem stanowił dziesięciominutowy spacer, w kierunku tego małego azylu.
Zdawał sobie sprawę, że jeśli poleży trochę dłużej, nie zdąży wziąć kąpieli przed wyjściem, więc zebrał się i poszedł w stronę łazienki. Po drodze podniósł cylinder, którym rzucił w nocy, by odłożyć go bezpiecznie w bardziej odpowiednie miejsce. Elegancik ostatecznie nie poświęcił nawet sekundy, żeby wrócić myślami do zeszłej nocy. Dla niego był to po prostu zamknięty rozdział. Nawet nie miał pojęcia, jak jedno spotkanie w ośnieżonej uliczce może zmienić jego życie. A właściwie oba życia.