Lawrence David Herbert WIĘZY CIAŁA


Lawrence David Herbert

WIĘZY CIAŁA

Stała bez ruchu na środku przestronnego pokoju, a w jej niewymuszonej pozie wyczuwało się napięcie. Blask świecy wysmuklał jej wspaniałą sylwetkę odzianą w czerwoną suknię, opadającą miękko aż do samej ziemi. Ciemnoblond włosy dziewczyny były luźno spięte w koronę na głowie, a młoda, uniesiona do góry twarz przypominała świeży pąk kwiatu. Elegancka jedwabna suknia barwy przyćmionego szkarłatu podkreślała doskonałość jej urody: tylko miłość mogła doprowadzić do tak pełnego, a zarazem niezwykłego rozkwitu. Płaszcz i kapelusz leżały obok, niedbale rzucone na stół.

Sama w pokoju, zamyślona, stała targana sprzecznymi uczuciami. Palce opuszczonych wzdłuż ciała dłoni poruszały się niespokojnie, ocierając nerwowo o siebie. Ściągnięte brwi zdradzały napięcie.

Bielone ściany i imponujący, bielony strop lśniły łagodnie w blasku świec. Pokój mieścił się na poddaszu: miał dwa okna i beczkowate sklepienie, które sprawiało, że przeciwległe ściany były

dość niskie. Przy jednej z nich stało wąskie, posłane już na noc łóżko; złożona biała kapa leżała obok. Nieco dalej stał żelazny piec. Przy oknie, tym bliższym łóżka, znajdowało się biurko z przyborami do pisania i wspaniałym kaktusem z czerwonymi kwiatami, którego fantazyjny cień padał na ścianę. Pod drugim oknem, naprzeciw drzwi, na których wisiał płaszcz wojskowy, stał stolik. Na kołkach powbijanych w czwartą ścianę wisiała broń, sprzęt wędkarski oraz odzież — była to odzież męska, a ściślej: wojskowa. Pokój niewątpliwie należał do mężczyzny, prawdopodobnie do młodego porucznika.

Po pewnym czasie dziewczyna w długiej, dodającej jej powagi, czerwonej sukni otrząsnęła się z zadumy i jakby mimochodem podeszła do biurka. Usta miała mocno zasznurowane, może ze złości, może z bólu. Podniosła dużą pieczęć wykonaną z agatu i spojrzała na wyryty w kamieniu herb, po czym kilka razy pogładziła go palcem. Odłożyła pieczęć i popatrzyła na inne przedmioty: na piękny stary kufel służący do przechowywania tytoniu, na srebrną, podobną do urny szkatułkę, bardzo starą, o niezwykle oryginalnym kształcie, na miseczkę z kawałkami wosku. Wzięła kilka do ręki. O, taką ciemnozieloną grudką zapieczętowała swój ostatni list. Zresztą, czy to ważne? Bezmyślnie przekręciła na drugą stronę notes z bibułą, na którym również

widniał herb właściciela. Podeszła do okna. Stanęła we wnęce okiennej i wyjrzała na zewnątrz. Otworzyła jedno skrzydło i odetchnęła głęboko zimnym, nocnym powietrzem. Co za rozkosz! Daleko w dole ciągnęła się ulica, złocista droga mleczna, troszkę niewyraźna, pełna miniaturowych, czarnych postaci idących, skręcających lub zawracających z marionetkowym, mrówczym zaaferowaniem. W pewnym momencie przejechała z turkotem dorożka — z tej wysokości śmiesznie mała. Życie toczyło się normalnie... a on nie przychodził.

Spojrzała na niebo. Miała wrażenie, że białe, migoczące gwiazdy są mniej odległe niż ulica, że są jej bliższe i jakby bardziej prawdziwe. Stała z twarzą uniesioną do gwiazd, z rękami przyciśniętymi do piersi i czekała w dłużącej się, bolesnej niepewności. Odgłosy uliczne, które docierały na górę, były stłumione i brzmiały jak brzęczenie owadów. Natomiast gwiazdy lśniące nad głową połyskiwały jasno, niepokonane i niezawodne. W sercu czuła chłód podobny do ich zimnego blasku.

Nagle drgnęła. Usłyszała głośne stukanie do drzwi oraz kobiecy głos, który pytał:

— Jest tam kto?

— Otwarte — powiedziała.

Z żalem odwróciła się od migoczących gwiazd, wzdrygając się na myśl o intruzie, o tym, że ktoś zakłóci jej spokój.

W drzwiach ukazała się szczupła, atrakcyjna dziewczyna o ciemnych włosach, odziana w ekstrawagancką suknię z ciemnofioletowego jedwabiu i granatowego aksamitu. Za nią stał niski, niepozorny podporucznik o smagłej cerze, ubrany w błękitny mundur.

— A to ty! — zawołała Teresa, wchodząc do pokoju. — Jesteś sama, Marto? A gdzie twój wojak?

Dziewczyna w czerwonej sukni wzruszyła ramionami i spojrzała w bok, nie odzywając się ani słowem.

— Nie ma go tu? Nie wiesz, gdzie jest? Ach, co za dureń! Co za potwór! Gdzie on się podziewa? — zwróciła się do swojego towarzysza.

On również wzruszył ramionami.

— Powiedział, że wyjdzie za pół godziny — odparł.

— Ha! Za pół godziny? Ładne mi rzeczy! A ile już minęło, dwie godziny?

Mężczyzna ponownie wzruszył ramionami. Miał piękne, czarne rzęsy i duże, spokojne oczy. Rozglądał się po pokoju z dezaprobatą, podczas gdy Teresa, o skórze złocistej niczym sierść młodej lamparcicy, żądała od niego wyjaśnień.

— Nietrudno zgadnąć, gdzie przebywa — rzekła, siadając na posłanym łóżku.

Dziewczyna w czerwieni poczuła, jak coś ściska ją w sercu.

— Wino, kobiety i karty! — ciągnęła donośnym głosem Teresa. — Ale od kart wolą kobiety. Mój ukochany ma cztery damulki, cztery damulki ma mój ukochany — zaśpiewała, po czym nagle przerwała i znów zwróciła się do swojego towarzysza: — Czy przynajmniej wygrywał? Jak mu szło, kiedy odchodziłeś, Karl?

— Tant pis que mai — odparł enigmatycznie młody baron, Karl Podewils, po raz trzeci wzruszając ramionami.

— Och, ty i to twoje tant pis que matt Sam jesteś tant pis que mali — Parsknęła gardłowym śmiechem. — Nie martw się, Marto. Wróci z fortuną.

Nastała martwa, krępująca cisza.

— Wiem, jak to się zwykle kończy — westchnęła Marta.

— Tak, masz ty z tym huncwotem krzyż pański! — rzekła Teresa poważniejąc. — Powiedz, droga Matzen, co masz zamiar robić? Chyba nie będziesz dłużej na niego czekać? Nie, to absolutnie wykluczone! Nie pozwolę, żebyś czekała jak wierna żona! Wkładaj, złotko, kapelusz i chodź z nami... Karl, niemowo jedna, dokąd idziemy? Co? Do Geiera? Idziemy do Geiera, Marto. No, pospiesz się, dość już się nacierpiałaś, moja męczennico. Wkładaj kapelusz i chodź.

Teresa gwałtownie zerwała się z łóżka, żeby czym prędzej ruszyć w drogę.

— Nie, poczekam na niego — mruknęła posępnie Marta.

— Nie bądź dzieckiem! — sprzeciwiła się grubym głosem jej przyjaciółka. — Po co masz czekać? Myślisz, że ja bym czekała? Od razu wyfrunęłabym z gniazdka. — Podniosła rękę i lekko dmuchnęła. — Frrr! — zawołała śpiewnie, jakby z jej palców sfrunął ptak.

Młody podporucznik stał w milczeniu, patrząc z rozbawieniem na Teresę. Była pełna energii i złocista jak lamparcica.

— Marto, kochanie, to naprawdę nie ma sensu! Nie baw się w Penelopę, jesteś zbyt piękna. No, a teraz bądź grzeczna i włóż kapelusz.

— Nie. — W jej twarzy, świeżej jak kwiat róży, malował się upór.— Poczekam. Kiedyś przecież się zjawi.

Zapadła krótka, uciążliwa cisza.

— Jak chcesz — odparła Teresa, wkładając trzymany przez Karla płaszcz. — Bylebyś tylko nie czekała tak długo jak Leonora, fuhr ums Morgenrot! Adio, moja droga. Niech Bóg cię ma w opiece.

Młody podporucznik skłonił się współczująco i oboje wyszli, zostawiając dziewczynę samą.

Podeszła do biurka i starannym, gotyckim pismem zaczęła zapełniać pustą kartkę papieru swoim imieniem i nazwiskiem:

Marta Hohenest

Marta Hohenest

Marta Hohenest.

Z ulicy wciąż dochodził cichy gwar. Wiatr był chłodny. Dziewczyna wstała z krzesła i podeszła do okna. Zamknęła je, po czym znów usiadła.

Wreszcie drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł młody oficer. Miał na sobie zapięte pod szyję granatowe palto z podwójnym rzędem dużych, srebrnych guzików. Wszedł szybkim krokiem, ogarniając spojrzeniem Martę, która siedziała odwrócona do niego plecami. Pisała coś ołówkiem na papierze. Zamknął drzwi, po czym z wdziękiem, płynnymi ruchami rozpiął guziki, zdjął palto i, nie spiesząc się, powiesił je. Jakże znajomy był Marcie jego chód, te lekkie żwawe kroki! Ale nie zareagowała: bezmyślnie rysując na kartce krzyżyki, siedziała z głową pochyloną między dwiema świecami, które rzucały delikatny blask na jej wymykające się, niesforne kosmyki; była bardzo piękna. Mężczyzna zauważył to i poczuł, jak przenika go wzruszenie. Jednakże nie mógł już sobie pozwalać na żadne emocje.

— Czekałaś? — spytał chłodno.

Bezczelne, idiotyczne pytanie! Nie poruszyła się, całkiem jakby go nie słyszała. Jednakże nieszczęście, w jakie popadł, tak bardzo zaprzątało jego myśli, że nawet nie zwrócił na to uwagi.

Był szczupłym, przystojnym młodzieńcem o regularnych, delikatnych rysach. Twarz miał bladą, a w jasnych, ruchliwych oczach malował

się jakiś nieuchwytny wyraz. Pogrążony w rozpaczy, która czyniła go obcym i nieczułym, ledwo uświadamiał sobie obecność dziewczyny.

Dla niej zaś, odkąd wszedł do pokoju, atmosfera stała się duszna, nie do wytrzymania. Czuła się spętana, jakby uwięziona. Podniosła się tak raptownie, że niemal podskoczył. Stanęła przed nim — wysoka, jaskrawo odziana, groźna.

— Wróciłeś z fortuną? — spytała z kpiną i niebezpiecznym błyskiem w oczach.

Rozpinał pasek, żeby się przebrać. Przyglądała mu się, lustrując go od stóp do głów. Nie potrafił odpowiedzieć, poruszyć ustami. Zresztą milczenie dawało mu przewagę.

— Czy wróciłeś z fortuną? — powtórzyła mocnym, dźwięcznym głosem, w którym wciąż kryła się kpina.

— Nie — odparł, nagle odwracając się od niej. — Ciesz się, że w ogóle wróciłem.

Wypowiedział te słowa z rozpaczą i znów pogrążył się w milczeniu. Był skończony. Dziewczyna popatrzyła na niego: w swoim cierpieniu sprawiał wrażenie małego, zagubionego człowieka. Odwróciła się zniecierpliwiona. Ale zdjął ją lęk; przecież go kochała.

Nie miał siły dłużej tak stać, zhańbiony i bezradny. Z trudem powłócząc nogami przeszedł kilka kroków i usiadł przy biurku. Przypominał psa z podkulonym ogonem.

Dostrzegł kartkę papieru zapisaną imieniem i nazwiskiem dziewczyny. Pewnie cieszy się, że właśnie tak się nazywa — przemknęło mu przez myśl. Podniósł pieczęć i zaczął obracać ją w palcach, usiłując wykonać jakąś sztuczkę. Pieczęć co rusz spadała na blat z tak głośnym stukotem, że Marcie ciarki przechodziły po skórze. Zachowywał się, jakby zupełnie zapomniał o jej obecności.

Patrzyła, jak siedzi pochylony, otępiały. Jego plecy rysowały się wyraźnie pod cienkim materiałem munduru. Obserwując smukłe, kształtne ciało, czuła narastający ból, aż w pewnym momencie nie mogła już dłużej tego znieść: ani bólu i dręczącego ją pożądania, ani otępienia i bezradności swojego kochanka, który, pogrążony we własnym nieszczęściu, nie zauważał jej obecności. Siłą woli starała się na niego wpłynąć, przyciągnąć jego uwagę, rozbudzić zainteresowanie.

— Pewnie jesteś wściekła, że się spóźniłem? — spytał z bezsilną ironią. Była wściekła o błahostki, podczas gdy on przeżywał prawdziwą tragedię! Jakże wielkie było jego cierpienie, a jakże błaha jej złość!

Coś w jego tonie dotknęło ją do żywego, sprawiło, że chłód wkradł się jej do serca.

— Nie powiem, żebym była tym zachwycona — odparła zimno, odwracając się do okna.

Wciąż siedział pochylony nad biurkiem, miętosząc coś w palcach. Utkwiła w nim wzrok. Jak bardzo był rozdrażniony! Spojrzała na jego piękne dłonie, na duży sygnet z topazem połyskującym w blasku świecy. Ach, gdybyż te ręce były śmiałe i szalone! Ale one, cóż, zawsze zaciskały się tchórzliwie, z poczuciem winy.

— Jestem zgubiony — oznajmił niespodziewanie, jakby mówił sam do siebie. Odchylił do tyłu krzesło: w jego ruchach było coś tak ujmująco subtelnego, tak niesłychanie wrażliwego! Och, jakże go pragnęła!

— Dlaczego? — spytała obojętnie.

Zakipiała w nim złość. Irytowała go jej beztroska. Jeśli zginę — pomyślał — zmartwi się nie więcej, niż gdyby rozsypała na ziemię torebkę ulubionych czekoladek.

— Dlaczego? — powtórzył za nią. — Z tego samego błahego powodu co zawsze.

— Długi! — krzyknęła z pogardą.

— Otóż to.

Serce zawrzało jej z wściekłości.

— Co się stało? Czyżbyś przegrał jeszcze więcej?

— Trzy tysiące marek.

Nic nie powiedziała; czuła, jak narasta w niej gniew.

— Ty głupcze! — zawołała w końcu i starając się opanować, ponownie zapadła w milczenie. —

Więc jesteś zgubiony? — spytała po chwili. — Z powodu trzech tysięcy marek? Nisko się cenisz — stwierdziła z brutalnym szyderstwem.

— Z powodu trzech tysięcy marek oraz wcześniejszych długów — odparł, usiłując zachować zimną krew.

— Ach tak, zapomniałam o wcześniejszych! Więc z powodu trzech tysięcy marek i wcześniejszych nie spłaconych długów musisz pożegnać się z życiem!

— Nie z życiem, z karierą.

— Z karierą? — spytała ironicznie. — Myślałam, że to sprawa życia i śmierci. A to tylko sprawa kariery? Więc jeszcze nie jest tak źle!

Jego oczy błyszczały gniewnie, gdy tak siedział wystawiony na jej szyderstwa.

— Moja kariera to moje życie.

—Ach tak? Więc nie zależy ci na życiu, tylko na karierze?

— Jestem szlachcicem.

— Doprawdy? Niebywałe! Szlachcic może nie żyć, byleby tylko zrobił karierę? Kariera to rzecz najważniejsza, tak?

— Nie, honor.

— A czymże jest twój honor, jeśli wolno mi spytać? — Jej ironia sięgnęła zenitu.

— Owszem, wolno ci spytać — odparł chłodno. — Ale jeśli sama nie wiesz, obawiam się, że nie będę w stanie ci tego wyjaśnić.

— Nie będziesz w stanie? No tak, wierzę ci. Nie potrafiłbyś wyjaśnić, bo nie ma czego wyjaśniać. — Zapadła długa, pełna napięcia cisza. — Porobiłeś zbyt wiele długów i troisz się, że wykopią cię z wojska, na czym ucierpi twój honor, czy tak? I co potem?

Wypowiedziała te słowa z gorzką, jadowitą ironią. Zabolał go zwrot „wykopią z wojska”. Z pozorną nonszalancją odchylił się w krześle.

— Pozaciągałem zbyt wiele długów i wiem, że mnie wykopią. — Użył jej sformułowania, mocniej wbijając sobie kolec w serce. — Potem... potem mogę się zastrzelić. Mogę też zostać kelnerem albo urzędnikiem i zarabiać dwadzieścia pięć szylingów tygodniowo.

— Cóż za szeroki wachlarz możliwości! A niby dlaczego nie miałbyś zostać kelnerem, na przykład w „Germanii”? To mogłoby być całkiem zabawne.

— Dlaczego? Dlatego, że mi nie wypada. Przyjrzała mu się uważnie, jego delikatnej,

arystokratycznej posturze i niezwykle wrażliwej twarzy. Nagle na nowo rozbudziło się w niej niemieckie uwielbienie dla starych, dumnych rodów. Nie, nie mógłby pracować jako kelner; nie zniosłaby tego. Był zbyt piękny i dystyngowany.

— Ha! Płonne twe obawy! — rzekła. — Nawet jeśli wyrzucą cię z wojska, na pewno znajdzie się

ktoś, kto ci pomoże. Jesteś jak kot, co zawsze spada na cztery łapy. Jednakże myliła się. Nie miał w sobie nic ze zręczności kota. Charakteryzował go głęboko zakorzeniony brak zaufania do samego siebie. Nie potrafił uwierzyć w siebie jako człowieka, jednostkę. Pochodził z arystokracji, wiedział, że posiada niemałą inteligencję, dobrą prezencję i ponadprzeciętną wrażliwość. Cały kłopot jednak polegał na tym, że w oderwaniu od warstwy, do której należał, czuł się nikim, zerem. Chorobliwie zazdrościł prostym ludziom, robotnikom, ich męskiego sposobu bycia oraz niezachwianej — chwilami wręcz śmiesznej — pewności siebie. Mógłby przeprowadzić tych ludzi przez bramy piekieł, cóż bowiem jego — urodzonego na przywódcę — obchodziło niebezpieczeństwo czy ból? Jednakże kim byłby, gdyby nagle zamknęła się przed nim kariera wojskowa? Żałosnym ludzkim strzępem.

Ale ona pochodziła z ludu, nie mogła więc tego w pełni zrozumieć. I chyba lepiej było nie próbować jej niczego tłumaczyć. Umiał udawać, że jest wolny, nieustraszony, samowystarczalny, słowem — taki, za jakiego powinien uchodzić mężczyzna w oczach zakochanej w nim kobiety. Lecz wiedział, że to tylko gra. Wiedział, że zhierarchizowany, męski świat, z którego czerpie wartości, jest mu bliższy od najczulszej kochanki. W głębi duszy

żałował tego, pragnął niemal tchórzliwie, żeby było inaczej. Ale sprawy właśnie” tak się miały. Toteż jej słowa, że „jest jak kot”, wywołały w nim tylko rozgoryczenie.

— Kto mi pomoże? Bogata kobieta, która wyjdzie za mnie za mąż?

Było to jakieś rozwiązanie. Jedyne i prawie nieuniknione dla niego. Ale takie małżeństwo doszczętnie zniszczyłoby jego poczucie godności.

Pytanie mężczyzny sprawiło jej niewymowny ból, cierpiała bardziej, niż gdyby dosięgła go nagła śmierć. Wolałaby, żeby nie żył, gdyż wtedy jej miłość nie obróciłaby się w proch.

— Ożeń się, jeśli chcesz — powiedziała cicho, załamującym się głosem.

— Dziękuję za pozwolenie.

Nastała długa cisza, pełna pustki i beznadziejności.

— Dlaczego tak bardzo przeraża cię myśl o porzuceniu wojska? — spytała wreszcie dziewczyna. — Mógłbyś spróbować swoich sił w czymś nowym. Inni mężczyźni jakoś sobie radzą.

— Nie jestem jak inni mężczyźni.

Dlaczego tak się nad nim znęcała? Miał wrażenie, że sprawia jej to przyjemność. Myśl o wydaleniu z wojska była dla niego koszmarem, czymś znacznie straszniejszym od śmierci. Wyobraził sobie, jak w pogardzanym cywilnym odzieniu

ima się różnych kiepskich zajęć. Nie, nie zniósłby tego. Było to ponad jego siły. Jakim prawem wtrącała się w jego życie? Była aktorką, córką rzemieślnika. Reprezentowali dwa odrębne światy. Czy w ogóle można decydować za drugiego człowieka? Nie sposób. Kochał ją. Kochał ją o wiele bardziej, niż mężczyźni na ogół kochają swoje przyjaciółki. Naprawdę mu na niej zależało. Odczuwał też coś w rodzaju dziwnej dumy, jakby ta miłość wyróżniała go pośród innych. Ale jej, Marty, umiejętność rozumienia go miała pewne granice. Do niektórych spraw nie powinna się wtrącać, powinna zostawić go w spokoju. W tej trudnej chwili, w tym krytycznym momencie jego życia, nie powinna zabierać głosu, ponieważ nie potrafi zrozumieć powagi sytuacji. A tymczasem dręczyła go z lubością, tak, z prawdziwą lubością.

— Czyżbyś uważał, że praca jest poniżej twojej godności?

Podniósł twarz, bladą i udręczoną; jego szare oczy płonęły strachem i nienawiścią.

— Praca! — krzyknął. — Jak sądzisz, ile jestem wart? Może ze dwadzieścia pięć szylingów tygodniowo, a i to jeśli dopisze mi szczęście.

Jego cierpienie przejęło ją do głębi. Siedziała oniemiała, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Strach i przygnębienie sprawiły, że krew odpłynęła mu z policzków; jego dłonie leżały

drętwo na blacie biurka. Dziewczynę ogarnęło zdumienie oraz zimny, paraliżujący lęk. Czy rzeczywiście tak bardzo zależało mu na pozostaniu w wojsku? Czy naprawdę było to takie istotne? Kiedy powiedział, że wart jest dwadzieścia pięć szylingów tygodniowo, brzmiało to tak, jakby miało mu pęknąć serce. Siedział przed nią kompletnie załamany. Próbowała do niego dotrzeć, ale nie potrafiła. Szukała mężczyzny, tego wolnego, beztroskiego młodzieńca, który ją kochał. Nie było go, rozpłynął się, została tylko posępna, pusta skorupa o bladej twarzy wpatrzonej w nicość.

Jej osłupienie przemieniło się w obezwładniający strach. Czuła się tak, jakby chaos, zawładnął światem. Wszystko się rozpadło. Usiłowała się czegoś uchwycić, ale nie miała czego.

Siedział z wzrokiem wbitym przed siebie; dziwne otępienie zakradło się do jego mózgu. Patrzył na jasny płomyk świecy i nagle, pogrążony we własnym smutku, pomyślał, że płomień jest jak bijąca fontanna — ogień tryska z knota wyżej i wyżej w mrok — albo jak rzeka, która unosi się i występuje z brzegów. Czy można zatrzymać powódź? Podniósł kawałek papieru i na moment zasłonił nim ogień.

Kiedy płomyk zamigotał, dziewczyna drgnęła. Sprawiała wrażenie, jakby nagle oprzytomniała, jakby wyrwała się z transu. Ujrzała twarz mło

dzieńca, wyraźną, zatroskaną. Był roztargniony, wyobcowany — wyobcowany z samego siebie.

— Powiedz, że to nieprawda — poprosiła błagalnym tonem. — Że wcale nie jest tak źle. Przecież ucierpi tylko twoja głupia duma, czyż nie tak?

Spojrzał na nią chłodno, spokojnie.

— Moja duma! A czy ja i moja duma to nie to samo? Czym byłbym bez dumy?

— Sobą — odparła. — Nawet jeśli odbiorą ci mundur i nagiego wypuszczą na ulicę, wciąż będziesz sobą.

— Sobą! Co to znaczy sobą? — W jego oczach pojawiła się wściekłość. — Czy będę sobą, jak włożę cywilne ubranie i zacznę harować jak wół?

Dziewczyna zmarszczyła czoło.

— Ale dla mnie... choćbyś był nagi i pozbawiony zaszczytów... dla mnie jesteś sobą... jesteś wszystkim.

— A cóż znaczy wszystko, jeśli wszystko równa się zeru? Jeśli równa się torbie nędznych czekoladek? Byłbym nikim; ot marnym urzędniczyną zarabiającym dwadzieścia pięć szylingów tygodniowo.

Jego słowa bolały ją, boleśnie raniły jej serce. Przez moment patrzyła na niego zdumiona.

— A kim jesteś teraz? Wielkim panem podporucznikiem?

Machnął lekceważąco ręką.

Przyglądała mu się spod spuszczonych powiek.

— A nasza miłość? Czy nic dla ciebie nie znaczy?

— A cóż może znaczyć dla nędznego gryzipiórka? Cóż w ogóle znaczy miłość? Czy może pomóc zrujnowanemu człowiekowi? Cóż takiego może zaofiarować miłość, jeśli jest się tylko gryzipiórkiem?

— Czy to ważne, kim się jest?

— Bardzo ważne.

Przez chwilę panowała cisza; wreszcie dziewczyna wybuchnęła:

— Czy nic cię nie obchodzi, co ja czuję, co ja przeżywam?! — zawołała. — Zabierają mu mundur z lśniącymi guzikami i nagle... co za wstyd i hańba!... zostaje zwykłym cywilem, chwyta

więc za broń i zabija się! Pomyśl o mnie!

Milczał z uporem. Wydawała mu się prostacka. Jej oburzenie w niczym nie zmieniało sytuacji.

— Czy nie widzisz, ty mały, podły egoisto, jak nisko mnie cenisz? — Odchodziła od zmysłów. — Kochałam cię. Przez dwa lata kochałam cię całym sercem i duszą, a ty mnie okłamywałeś! Mówiłeś, że też mnie kochasz! I co ja z tego mam? Nic, bo dureń chce się zabić, gdyż nie może żyć bez swej nędznej dumy! Och, ty głupcze!

Podniósł głowę i popatrzył jej w oczy z wyższością. Twarz miał niewzruszoną.

— Wszystko, co mówisz, moja droga, mija się z istotą rzeczy!

Jakże nienawidziła tych jego uwag, wypowiadanych chłodnym, zarozumiałym tonem.

— W porządku, zabij się! Wtedy będziesz wart jeszcze mniej.

Nastała grobowa cisza.

— Wtedy kwestia wartości nie będzie grała żadnej roli.

— Ha! — burknęła z pogardą.

Skończyła. Nie miała nic więcej do powiedzenia. Siedzieli bez ruchu, w milczeniu, jak dwie osoby, których nic nie łączy; po pewnym czasie dziewczyna wstała i ruszyła do stolika po płaszcz i kapelusz. Mężczyznę znów ogarnął lęk. Z całego serca pragnął, żeby została. Skulił się, jakby chciał uniknąć chłosty. Włożyła gniewnie kapelusz i zarzuciła na ramiona gruby, wełniany płaszcz. Kapelusz miała czarny z lśniącego jedwabiu, przystrojony połyskującymi piórami, płaszcz zaś granatowozielony, silnie kontrastujący z widoczną spod niego jaskrawoczerwoną suknią. Była piękna jak bóstwo; ognista Madonna!

— Do widzenia. Wychodzę — oznajmiła z drwiną w głosie.

Siedział nie ruszając się, jakby zakuty w kajdany. Przez moment zawahała się, po czym ruszyła w stronę drzwi.

Nagle zerwał się z miejsca, sprężyście jak kot, i oparł plecami o drzwi, zagradzając jej wyjście. Oczy też miał kocie, wielkie i okrągłe, twarz dziwnie mu lśniła. Dziewczyna zadrżała; przeszedł ją lekki dreszcz.

— Puść mnie — rzekła cicho. — Mam tego dość.

Patrzył na nią bez słowa dużymi oczami o ciemnej, szerokiej jak u kota tęczówce. Poczuła, jak zalewa ją fala kobiecej uległości.

— Chcę odejść. To nie ma sensu. Sam wiesz, że to nie ma sensu.

Stała przed nim jak grzeczne, potulne dziecko. W kącikach ust błąkał mu się lekki, zagadkowy uśmiech.

— Przecież mnie nie chcesz — powiedziała. — Nie chcesz, żebym z tobą została. Zatrzymujesz mnie tylko dlatego, żeby udowodnić, że masz nade mną władzę. To podłe.

Nie odpowiedział; oczy mu się zwęziły i rozciągnął usta w zmysłowym, okrutnym uśmiechu. Dziewczyna cofnęła się, wystraszona, a zarazem zafascynowana.

— Jeszcze cię nie puszczę — oświadczył. Daremnie starała się wykrzesać z siebie złość.

— Będę krzyczeć — ostrzegła go. — Zawstydzę cię przed sąsiadami.

Oczy zwęziły mu się jeszcze bardziej; uśmiech stał się mściwy i szyderczy.

— To krzycz.

Jego spokojny, zmysłowy głos podziałał na nią podniecająco.

— Ja nie żartuję. — Posłała mu wyzywające spojrzenie. Ale uśmiechające się do niej oczy

o wielkich, ciemnych tęczówkach sprawiły, że znów wstąpiła w nią uległość.

— Nie zatrzymuj mnie — poprosiła posępnie. Uśmiech rozjaśnił mu twarz.

— Zdejmij kapelusz.

Szybkimi, płynnymi ruchami wyjął spinki przytrzymujące kapelusz, rozpiął klamrę u jej płaszcza i położył rzeczy z boku na stoliku.

Usiadła na krześle. Po chwili wstała i podeszła do okna. W dole małe postacie krążyły wciąż po ulicy. Otworzyła okno, wychyliła się i zaczęła płakać

Patrzył poirytowany, jak stoi we wnęce okiennej, odziana w długą, jaskrawoczerwoną suknię

i wygląda na zewnątrz. Była okropnie denerwująca.

— Zmarzniesz — powiedział.

Nie zwracała na niego uwagi. Napięcie w jej postawie uzmysłowiło mu, że dziewczyna płacze. Rozdrażniło go to, zupełnie jakby płakała mu na złość. Po kilku minutach wyczekiwania podszedł do niej i ujął ją za ramię, niby lekko i delikatnie, lecz było w tym dotyku jakieś okrucieństwo.

— Chodź, bo się przeziębisz. Chodź, proszę cię. Powoli odciągnął ją od okna w stronę łóżka; dziewczyna usiadła na posłaniu, on obok niej.

— Dlaczego płaczesz? — spytał dziwnym, przejmującym głosem, w którym brzmiała nutka radosnego triumfu. Ale łzy tylko potoczyły się jeszcze większym strumieniem.

Pocałował ją w policzek, miękki, gładki, w dodatku ciepły i mokry od łez. Pocałował ją po raz drugi i trzeci, rozkoszując się jego miękkością oraz słonym smakiem łez. Odwróciła głowę, wytarła oczy chusteczką i wydmuchała nos. Poczuł zawód, choć podobał mu się sposób, w jaki wydmuchuje nos.

Nagle osunęła się na podłogę i ukryła twarz w pościeli; łkając spazmatycznie, głośno zaczęła wylewać żale:

— Nie kochasz mnie... nie kochasz ani trochę... Myślałam, że mnie kochasz, a ty nie wyprowadzałeś mnie z błędu... kłamałeś... wcale mnie nie kochasz... nie zniosę tego... nie zniosę.

Siedział słuchając tego żałosnego, niemal zwierzęcego zawodzenia. Oczy lśniły mu triumfalnie, mięśnie miał naprężone i jakby naładowane energią. Na czole malowało mu się napięcie. Położył delikatnie dłoń na głowie dziewczyny i pogładził ją czule po wtulonej w pościel twarzy.

Nagle dziewczyna otarła prześcieradłem łzy i spojrzała w górę.

— Oszukałeś mnie — oświadczyła, siadając na łóżku.

— Tak sądzisz? W takim razie oszukałem również i siebie.— Ogromna, niespożyta energia, którą czuł w sobie, niemal go rozsadzała.

— Tak — rzekła tajemniczo, ze smutkiem. Siedziała pogrążona we własnych myślach. Po chwili kąciki ust znów zadrżały. — Tak bardzo cię kochałam. — Głos się jej załamał, łzy ścisnęły ją za gardło.

Poczuł, jak radość przepełnia mu serce.

— Kocham cię — powiedział cicho, przytulając ją lekko i lekko, delikatnie, w powściągliwym uniesieniu, całując.

Potrząsnęła z niedowierzaniem głową, usiłując wyrwać się z objęć. Kiedy ją puścił, spojrzała na niego niepewnie, lękliwie. Malutkie, figlarne iskierki migotały mu w oczach, jakby śmiał się w duszy.

— Nie sprawiaj mi tyle bólu — szepnęła, protestując resztką sił i woli.

Uśmiechnął się łagodnie. Ujął jej twarz w swoje ręce i obsypał pocałunkami, słodkimi i cudownymi niczym błogi, letni deszcz. Czuł się tak, jakby pulsowało w nim potężne źródło krwi. Z podniecenia drżał na całym ciele; znów był panem sytuacji.

Kiedy podniosła twarz i otworzyła oczy, policzki miała wilgotne, a zielonozłociste oczy lśniące: kiedy patrzył na nią, wydawało mu się, że promienie słońca wyszły zza chmur i okryły jasnym

blaskiem mokre listowie. Uśmiechnęła się poprzez łzy — niczym dziecko, które zdobyło nową wiedzę — a on leciutko, najdelikatniej, jak umiał, otarł łzy czubkiem języka i miękkimi wąsami.

Nie zabiłbyś się, bo jesteś mój, prawda? — powiedziała czując, jak jego ciało drży w triumfalnym uniesieniu.

— Tak.

— I tylko mój? — spytała z rosnącym podnieceniem w głosie.

— Tak.

— I niczyj więcej, tylko mój?

— Tylko twój — przysiągł.

— Mój jedyny? — upewniła się, coraz bardziej podniecona.

— Tak.

I odpłynęła, pogrążając się w świecie bezkresnej rozkoszy.

Przez całą długą noc spali nasyceni sobą. Dopiero nad ranem zaczęły nękać ich dziwne sny — wiercili się niespokojnie, ni to budząc się, ni to drzemiąc. Poprzez jeden z takich snów, kiedy leżała umęczona, dotarło do niej ciche, uporczywe pukanie. Z trudem dochodziła do siebie, gdy znów się rozległo. Podskoczyła na łóżku. Tak,

ktoś stukał do drzwi, przypuszczalnie ordynans Friedeburga. Wszystko wydawało się jej takie inne, nieprawdopodobne. Położyła rękę na ramieniu śpiącego mężczyzny i potrząsnęła nim, żeby go obudzić; odczekała chwilę, po czym potrząsnęła silniej, niemal brutalnie. Otworzył oczy, zdumiony i urażony jej gwałtownością. Lecz w tym momencie sam usłyszał pukanie,

—. Tak, Heinrich?—spytał, otrząsając się ze snu.

Jakże dziwnie brzmiał jego głos! Był zdławiony, jakby dochodził z oddali. Po chwili rozległa się przytłumiona odpowiedź ordynansa.

— Jest wpół do piątej, panie poruczniku.

— Dziękuję, Heinrich!— zawołał Friedeburg; wstał błyskawicznie i zapalił świece. Dziewczyna nagle poczuła się wpełni obudzona, jakby nastał już dzień. Ale dziwny był to dzień, nieprawdziwy, jakby urojony. Śledziła wzrokiem mężczyznę, który zdmuchnąwszy zapałkę krzątał się po pokoju, ubierając się pośpiesznie. Przeszkadzała jej ta krzątanina. Friedeburg majaczył jej przed oczami, niewyraźny, widmowy; był czymś, na co patrzyła, a czego nie pojmowała. Obserwowała, jak robi poranną toaletę, jak wykonuje różne czynności; obserwowała go, lecz nie widziała. Zdawała sobie jedynie sprawę, że coś zakłóca jej spokój, i to ją irytowało; nie wyczuwała natomiast niczyjej obecności. Jej umysł, ogarnięty jakąś szaleńczą, niezrozumiałą dociekliwością,

pragnął przeniknąć i zbadać wszystko oddzielnie. Skupiła się na kaktusie porośniętym barwnymi, czerwonymi kwiatami. Jakże to możliwe, żeby tak pospolicie i martwo wyglądająca roślina miała tak wspaniałe, czerwone kwiaty? Czerwone kwiaty! Jakże były piękne! Czym są, czy można zgłębić ich istotę? Wróciła myślami do mężczyzny. A jego, czy można zgłębić, czy można posiąść dla siebie? Kim jest, gdzie jest? Nie znała odpowiedzi. Opłukał twarz zimną wodą — ten drobny wstrząs dobrze mu zrobił. Czuł się tak, jakby w nocy ktoś wykradł mu duszę, jakby był pustą skorupą, pozbawioną sensu i celu. Ciało miał zdrowe i sprawne, lecz rozum i dusza gdzieś znikły. Zaczął trzeć twarz, aby je jakoś odzyskać. Był przygnębiony, jakby uciekło z niego życie.

— Chodź, pocałuj mnie — doleciał go głos z łóżka.

Bez zastanowienia wykonał polecenie. Dziewczyna zarzuciła ręce na jego szyję i jasnymi, szarozielonymi oczami patrzyła mu w twarz, jakby również usiłowała dojrzeć w nim duszę.

— Jak się czujesz? — usłyszał zdawkowe pytanie.

— Dobrze.

— Pocałuj mnie. Schylił się i pocałował:

Jej jasny, przenikliwy wzrok wciąż spoczywał na jego twarzy, zdawał się go szukać pod powło

ką cielesną. Obezwładniony spojrzeniem wspaniałych, zielonkawych oczu czuł się jak ptak, który nie może odfrunąć. Wsunęła dłonie w jego miękkie, gęste włosy i zacisnęła mocno. Zdumiał się, przestraszył bólu, jaki mu sprawiła.

— Wrócę późno oznajmił.

— Dobrze. — Opadła na poduszkę. Zapinając mundur wyjrzał przez okno. Na

zewnątrz wciąż była noc; noc, która — tak mu się przynajmniej zdawało — ciągnęła się od samego początku świata. Świecił księżyc. Na ulicy co kilkanaście metrów paliły się słabym blaskiem żółte latarnie. Tak, trwała wieczysta noc.

Ponownie rozległo się pukanie do drzwi i głos ordynansa:

— Kawa, panie poruczniku.

— Zostaw pod drzwiami.

Usłyszeli cichy brzęk stawianej na podłodze tacy.

Friedeburg usiadł na krześle i wciągnął buty z cholewami, po czym równym, męskim krokiem podszedł do drzwi i wniósł do pokoju tacę. W mundurze czuł się silny i pewny siebie. Mimo to bez przerwy świadom był utkwionych w nim wspaniałych, wyrazistych oczu dziwnie milczącej dziewczyny; patrzyła badawczo, jakby usiłowała zajrzeć mu do serca.

Po pokoju rozszedł się mocny aromat kawy.

— Napijesz się? — Nie potrafił spojrzeć jej w oczy.

Nie, dziękuję.

— Może trochę?

— Nie, dziękuję.

„Głos miała pogodny. Przyglądała się, jak pochłonięty myślami je pośpiesznie, maczając w kawie kawałki bułki. Sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co robi, ale rozmiękła bułka i gorąca kawa wyraźnie mu smakowały. Przechylił filiżankę i opróżnił ją do dna, po czym wstał od stołu.

— Muszę iść — oświadczył.

Cichy, czuły uśmiech rozjaśnił jej oczy. Oczy, którymi go wabiła. Jaka była piękna, piękna i urocza, a zarazem przerażająca, kiedy tak leżała patrząc na niego, a twarz promieniała jej czułością. Przycisnęła do piersi jego głowę i tuliła ją mocno, powtarzając czule, z triumfalną radością:

— Kochany! Mój kochany!

Kiedy wreszcie zwolniła uścisk, ujrzał w jej oczach migoczący, złocisty blask; miał wrażenie, że mógłby się w nie zapaść.

— Mój najdroższy — szepnęła. — Kochasz mnie, prawda?

— Tak — odparł machinalnie.

Złocisty blask wbił się w niego — silny, natarczywy, jakby czegoś żądający. Friedeburg siedział bez ruchu niczym zahipnotyzowany. Dziewczyna pchnęła go lekko.

Chyba powinieneś już iść powiedziała. Wstał. Patrzyła, jak zapina na biodrach pas; ukryte pod eleganckim mundurem ciało wydawało się jej miękkie i delikatne. Zarzucił na ramiona grube, zimowe palto, włożył pikielhaubę; znów był młodym oficerem.

Ubierając się zapomniał o zegarku, który znajdował się na stoliku przy łóżku. Dziewczyna obserwowała, jak podnosi go za dewizkę. Ich spojrzenia spotkały się. „Jakże jest piękna, gdy tak leży z lśniącą twarzą okoloną jasnymi, potarganymi włosami!” — pomyślał. Jednakże co innego zaprzątało jej umysł.

— Potrzebujesz czegoś? — spytał.

— Nie, dziękuję. Pośpię jeszcze — odparła z uśmiechem.

Dziwny, złocisty blask znów zamigotał jej w oczach i mężczyzna znów poczuł się tak, jakby serce zamarło lub wyfrunęło mu z piersi, W wyrazistej twarzy dziewczyny malowało się cierpienie.

Pocałował ją po raz ostatni.

— Zdmuchnąć świece?

— Tak, najmilszy. Pośpię jeszcze trochę.

— Śpij, ile tylko chcesz.

Złocisty blask, który ożywiał jej oczy, tańczył mu po twarzy niczym niszcząca siła. Dziewczyna była piękna, wzruszająca. Czubkami palców pogładził ją czule po policzku, po czym szybko

zdmuchnął świece i w słabym świetle księżyca skierował się ku drzwiom. Wyszedł. Słyszała stukot obcasów na kamiennych schodach, a potem dochodzący z dołu odgłos kroków, który po chwili ucichł w oddali. Leżała bez ruchu, ogarnięta dziwnym spokojem przypominającym śmierć. Pragnęła już nigdy nie wstawać. Wszystko było skończone. Pogrążona w całkowitym bezruchu, czuła się zupełnie opuszczona.

Nagle coś zakłóciło jej spokój. Rozległo się cichutkie pukanie do drzwi i usłyszała drżący z zimna głos Teresy:

— Brrr... Marto, kochanie, mogę przyjść do ciebie? Nie cierpię być sama.

— Poczekaj, zapalę świecę. — Usiadła na łóżku i sięgnęła po zapałkę. — Zamknij drzwi na klucz, żeby nikt nam nie przeszkadzał.

Ujrzała swoją przyjaciółkę, która stała na progu, niedbale okryta płaszczem. Dwa grube, potargane warkocze spadały jej na ramiona: Wyglądała jak śpiąca, zmysłowa kotka wracająca do domu, żeby się ogrzać.

— Brrr! Ale ziąb!

Podbiegła do pieca. Martę doleciał brzęk metalowej szufelki, potem syk dorzucanego do ognia węgla oraz chrzęst zamykanych żelaznych drzwiczek. Po chwili Teresa, trzęsąc się z chłodu, zdmuchnęła świecę i wsunęła się pod kołdrę.

— Ale zimno! — Zadrżała, rozkoszując się ciepłem nagrzanej pościeli. Marta przesunęła się, robiąc miejsce dla przyjaciółki.

Jak to dobrze, że nigdzie nie musimy wychodzić — szepnęła Teresa, wzdrygając się na samą myśl. — Biedni ci nasi wojacy!

— Oj, biedni.

— Boże, spać! Jak mi się chce spać. I jak mi tu dobrze — westchnęła z głębokim zadowoleniem.

— Cieszę się.

— Dzień dobry, złotko, i dobranoc — mruknęła sennie.

— Dobranoc — odparła Marta.

Przez chwilę jeszcze błądziła gdzieś myślami, po czym zapadła w kamienny sen. W pokoju zapanowała cisza.

Zawieszony nisko księżyc sprawiał, że spiczaste dachy domów rzucały na ulicę podłużne cienie. Z bliźniaczych wież, które stały niczym dwa ciemne olbrzymy na tle nieba, rozdzwoniły się nad śpiącym miastem zegary, wybijając piątą. Na oblodzonych chodnikach dudniły szybkie kroki Oficerów i skulonych z zimna żołnierzy. W oddali pojawiło się światełko i rozległ się turkot ciągniętej przez woły fury. W blasku umocowanej do dyszla lampy widać było ostrożnie podnoszące się kopyta oraz kołyszące podgardla. Zwierzęta szły powoli, kiwając rytmicznie głowami; ciężkie koła turkotały głośno po lodzie.

Ach, życie! Jakże miła i cudowna była każda chwila! Jak miło było słuchać własnego głosu, który przeszywał mroźne powietrze wydając rozkazy; jak miło było patrzeć na żołnierzy, którzy drżąc z zimna ustawiali się w szeregu, jedni z niedźwiedzią ociężałością, inni z młodzieńczym, nerwowym pośpiechem.

Friedeburg rozkoszował się marszem, rozkoszował się tupotem ciężkich butów, który niósł się w głębokiej, porannej ciszy, widokiem zwartej masy ludzkich ciał, stanowiących jakby jeden żywy organizm, ciepłem bijącym od żołnierzy, ich parującymi oddechami. Każde wrażenie było dla niego — jak dla skazańca — bezcennym skarbem.

Czuł radość, kiedy mijał bramę miasta, znajdującą się w ubogiej, rzadko zabudowanej dzielnicy, i wiódł żołnierzy w mroczne, wiejskie pustkowia. To mu się chyba najbardziej podobało — miał uczucie, że wkracza w szerokie przestrzenie wiecznej wolności.

Zobaczyli ciemną postać, która kuśtykała do pogrążonej w mroku szopy. Po chwili w złocistym blasku światła padającego przez otwarte drzwi ujrzeli niskie krokwie oraz blade, jedwabiste boki krów. Cóż za cudowny widok! Kobieta w czerwonej chuście na głowie podniosła twarz znad wiadra z mlekiem i spojrzała na żołnierzy, znikających w ciemnościach niczym duchy. Nie

którzy krzyczeli coś do niej, zaczepnie, zuchwale. Ach, jakże wspaniałe, jakże cudowne były nawet tak błahe zdarzenia!

Maszerowali po zamarzniętej, wyboistej drodze, którą po obu stronach porastały gołe drzewa. Podziwiał ich piękno; podziwiał piękno zamarzniętych kolein. W jednej z nich dostrzegł srebrzystą warstewkę lodu, w której odbijał się księżyc, a po chwili usłyszał trzask — cudowny chrzęst! — gdy któryś z żołnierzy specjalnie nadepnął ją butem.

Ale czuł również jakiś dziwny niepokój. Słyszał, jak żołnierze rozmawiają zastanawiając się, kiedy nastanie świt. Wysoko, na falach nieba, wciąż płynął srebrzysty księżyc — piękny niczym klejnot! Nic jeszcze nie zwiastowało nadejścia dnia. Wzdrygnął się na samą myśl o surowym blasku poranka, który kiedyś przecież nastanie. Mrok tuż przed świtem miał niezrównany czar i dawał poczucie wolności.

Tak, był tego pewien. Na horyzoncie pojawiły się bezbarwne, szarawe smugi. Pejzaż nabierał konturów — ostrych niczym cień rzucony przez wielki blok cementu. Friedeburga ponownie przeszły ciarki. Kiedy spojrzał za siebie, maszerujący rytmicznie żołnierze wydali mu się podobni do duchów. Ich twarze pokrywała upiorna bladość. Powoli budził się dzień! Przerażało go to.

Nastał poranek. Wpierw na wschodzie niebo zaróżowiło się nieśmiało, a potem dziwne, czerwone światło zabłysło nad ziemią. Pod nogami kryształki lodu mieniły się szkarłatnym blaskiem; nawet ciężkie ręce żołnierzy przybrały złowrogi czerwony odcień.

Wzeszło słońce — jego ognista krawędź wyłoniła się zza widnokręgu, na moment zawisła bez ruchu, po czym wolno zaczęła się wspinać coraz wyżej. Nagle drzewa zaczęły rzucać na ziemię cienie, koleiny stały się wyraźniejsze, na polach zasrebrzyła się pokryta szronem trawa, a lód rozbłysł złociście. Twarze żołnierzy płonęły, jakby rozpalone nowym życiem. Wspaniały, zaczarowany świat! Och, gdybyż mogło być tak zawsze!

Kiedy o dziewiątej zatrzymali się w gospodzie na śniadanie, odurzył go intensywny, ohydny — ale jakże cudowny! — zapach wczorajszego piwa i dymu papierosów.

Stanął w drzwiach i popatrzył na żołnierzy: jedni rwali chleb zębami, inni scyzorykami kroili go na pajdy. Wciąż był w dobrym nastroju. Ilekroć jakaś kobieta szła do studni po wodę, słyszał śmiech i prostackie zaczepki. Tak, wszystko mu się podobało.

Ale czar pryskał, radość topniała niczym kryształki lodu, zostawiając mu w sercu pustkę

zimną, lodowatą pustkę. Czuł się strasznie. Twarz mu się wykrzywiła i prawie zapłakał z niemej, głuchej rozpaczy.

Czekały go jednak obowiązki, ćwiczenia z żołnierzami. Póki miał zajęcie, życie jeszcze było znośne. Ale wiedział, że gdy dzień dobiegnie końca, znów pogrąży się w zimnym, bezdennym bagnie rozpaczy: ech, lepiej o tym na razie nie myśleć. Mimo to męczące manewry — pozorowanie działań wojennych na dzikim, odludnym pustkowiu — sprawiały mu przyjemność. Żałował jedynie, że nie toczy się prawdziwa wojna, w której stawką jest śmierć!

Po południu niebo przybrało ponury odcień sinej szarości. Wyglądało tak, jakby zwisało nisko nad ziemią — przygnębiające wrażenie. Friedeburg był zmęczony, żołnierze również, toteż ostre, mroźne powietrze przenikało ich na wskroś, podobnie jak rozpacz przenika duszę. Nie mieli jak się przed nim osłonić.

Z ciężkim sercem znów wrócił myślami do sytuacji, w jakiej się znalazł. Choć bardzo tego pragnął, nie mógł zapomnieć, jakim był głupcem— nowe długi, które pozaciągał, zniszczyły w nim do cna radość życia. Pogrążony w zimnej beznadziejności, jasno zdawał sobie sprawę z tego, że zostanie usunięty z wojska. A potem — cóż innego jak nie śmierć? W końcu śmierć to jedyne rozwiązanie. Niech tak będzie.

Niebo było szare, przytłaczające; potykając się ze zmęczenia, wciąż kroczyli przed siebie, przemierzając martwe, oblodzone pustkowia. Wyczerpani marszem żołnierze milczeli, jedynie głośne skrzypienie butów zakłócało ciszę. Friedeburg też był zmęczony i skostniały z zimna, twarz miał zesztywniałą od mrozu. O niczym nie myślał; rozpacz, która ściskała mu serce, paraliżowała jego umysł.

Usłyszał, jak jeden z żołnierzy mówi, że chyba spadnie śnieg. Jednakże te słowa nie miały dla niego żadnego znaczenia. Maszerował tak jak zegar — miarowo, monotonnie, zdrętwiały i przemarznięty.

Powoli zbliżali się do miasta, które w ponurym mroku popołudnia wydawało mu się odpychające. Ohydne przedmieścia! „Czymże jest moje życie? — dumał. — Dlaczego muszę wegetować w tym odrażającym szarym piekle? Jakiż to wszystko ma sens?” W ciemnawych uliczkach migotały blade, siarkowożółte światła latarni. Ludzie niczym niewyraźne cienie mijali upiornie rozświetlone sklepy. Spadające z bezbarwnego nieba okruchy śniegu odbijały się od oficerskiego palta.

Wreszcie Friedeburg skierował się w stronę domu, gdzie miał kwaterę; chciał się przebrać, odświeżyć, ogrzać, czuł. się bowiem zziębnięty i przemokły jak szary, zimny chleb, który żołnie

rze jedli rano z niesmakiem. Życie wydawało mu się właśnie taką zimną pajdą chleba. Kiedy zbliżał się do domu, z nieba prószył drobny śnieg. Nagle Friedeburg spostrzegł zamieszanie pod drzwiami. Ludzie, policja, jakiś dziwaczny furgon! Miecz Damoklesa, który wisiał nad jego sercem, spadł. O Boże, znów wstyd, znów hańba, znów cierpienie! Nogi same niosły go dalej. Wiedział, że będą go niosły od nieszczęścia do nieszczęścia, tak jak zrządził los. Nie było od tego ucieczki — wędrówka od jednego nieszczęścia do drugiego ciągnęła się bez końca i mogła ją przerwać tylko śmierć. Jakie to zdumiewające, że ludzie tak uporczywie trzymają się życia, choć jest ono tylko długim, powolnym procesem zadawania cierpień duszy, nieustającym pasmem nieszczęść. Gdyby nie człowiek, nieszczęścia nie istniałyby. Bogu obce jest cierpienie — cierpienie przynależy do świata ludzi.

Zauważył, jak dwaj policjanci wsuwają do furgonu biały ciężar, potem zatrzaskują tylne drzwi, przekręcają srebrną klamkę i pośpiesznie siadają z przodu. Po chwili furgon odjechał. Ludzie jednak nie rozchodzili się. Z bezwolnyrn otępieniem, które pozwala przetrwać hańbę i cierpienie, Friedeburg przekroczył próg domu. Wiedział, że ludzie rozmawiają o nim. Wszedł po schodach do kwadratowego holu.

W przejściu stał oficer policji z notesem w dłoni, zajęty rozmową z Herr Kapellem, właścicielem domu. Herr Kapeli marszczył czoło, wyraźnie czymś zaniepokojony i wzburzony; gdy tylko spostrzegł Friedeburga otwierającego drzwi, wyciągnął rękę takim gestem jakby wskazywał przestępcę.

— O... Herr baron von Friedeburg! — zawołał. Policjant odwrócił się, uprzejmie zasalutował

i przemówił drażniącym, bezosobowym tonem, typowym dla przedstawicieli władzy.

— Dobry wieczór. Mam dla pana przykrą wiadomość.

— Słucham.

Friedeburga ogarnęło przerażenie; jego wrażliwa natura nie wytrzymała napięcia i coś jakby w nim pękło: stał przed policjantem cichy i pokorny — strzęp człowieka.

— W pańskim pokoju znaleziono dwie martwe kobiety — oznajmił policjant, jakby czytał urzędowy raport. Ale jakież plugawe insynuacje kryły się pod jego zimnym, beznamiętnym tonem! Jakież jeszcze okropieństwa ma w zanadrzu?

— Martwe! — krzyknął Friedeburg, ze zdumienia wytrzeszczając oczy jak zaskoczone dziecko. W obecności policjanta, który miał nad nim całkowitą władzę i mógł dręczyć go do woli, czuł się jak dziecko.

— Tak. — Policjant zajrzał do notesu. — Zaczadziły się.

Friedeburg stał bez ruchu, z szeroko otwartymi oczami, nic nie pojmując.

— Pozwoli pan ze mną na górę.

Delikatnie ponaglony, Friedeburg ruszył przodem. Wspinał się po schodach powoli, niczym sparaliżowany albo jakby lada moment nogi miały odmówić mu posłuszeństwa. Policjant stąpał tuż za nim.

Wreszcie zatrzymali się. Policjant otworzył drzwi i weszli do pokoju. Po chwili pojawił się właściciel z lampą. Zaczęło się oficjalne przesłuchanie.

— Czy tej nocy spała tu młoda kobieta?

— Tak.

— Proszę podać jej imię i nazwisko.

— Marta Hohenest.

— Hohenest — przeliterował policjant, zapisując w notesie. — Adres?

Friedeburg odpowiadał na pytania. Czuł, że nadszedł jego koniec. Zgasła w nim iskra życia. Koszmarna antyfona ciągnęła się długo: żyjący trup odpowiadał żyjącemu trupowi. Pytania i odpowiedzi następowały po sobie, notes zapełniał się, ręka starego trupa niestrudzenie zapisywała to, co mówił młody trup.

Pokój znajdował się w tym samym stanie, w jakim go rano zostawił. Błyszcząca, szkarłatna

suknia leżała tam, gdzie rzuciła ją niedbale Marta, wchodząc wieczorem do łóżka. Na oparciu krzesła wisiały jedwabne, czerwone podwiązki. Och, gdyby tak można było zamknąć oczy, na nic nie patrzeć, nic nie widzieć! Chowanie zmarłych należy do obowiązków zmarłych. Niech młodzi zmarli grzebią swoich zmarłych, tak jak starzy zmarli pogrzebali swoich. Czy zmarli mają pamięć, skoro umarli? Nie, tylko żywi pamiętają. I żyją pogodzeni z żywymi, którzy opuścili ten padół.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lawrence David Herbert ZWYCIĘSKI KOŃ NA BIEGUNACH
Lawrence David Herbert CZŁOWIEK KTÓRY UMARŁ
Lawrence David Herbert KOBIETA KTÓRA ODJECHAŁA
Lawrence David Herbert SŁOŃCE
Lawrence David Herbert Kochanek Lady Chatterley
Bio of David Lawrence & Analysis Snake doc
Corps Maquilles Makijaż ciała
Postawy ciała oraz wady postawy
obiektywne metody oceny postawy ciała (win 1997 2003)
Szkol Uszkodzenie ciała przez czynniki mechaniczne
kinezyterapia 17 10, POSTAWA CIAŁA I KRYTERIA JEJ OCENY
wady postawy ciala
higiena to nie tylko czystośc ciała
28 Zjawiska towarzyszące bombardowaniu ciała stałego elektro
Osho Rajneesh Równowaga Ciała I Umysłu

więcej podobnych podstron