Lawrence David Herbert
David Herbert Lawrence
— Potrzeba jej słońca — orzekł lekarz.
Nie za bardzo wierzyła w zbawienne działanie słońca, ale pozwoliła się wysłać — wraz z dzieckiem, matką i niańką — statkiem przez ocean.
Statek odpływał o północy. Mąż towarzyszył jej przez ostatnie dwie godziny, kiedy niańka kładła dziecko spać, a inni pasażerowie dopiero wsiadali na pokład. Noc była czarna i nieprzenikniona, podobnie jak woda w rzece Hudson, na której tylko gdzieniegdzie połyskiwały jasne punkciki światła. Kobieta wychyliła się przez burtę i patrząc w dół pomyślała: oto morze, głębsze i bogatsze we wspomnienia, niż to jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. W tym momencie woda zakołysała się niczym cielsko prastarego węża chaosu.
— Niemiłe są takie rozstania — powiedział mąż, który stał tuż obok. — Bardzo niemiłe. Nie lubię ich.
Poznała po tonie, jakim to mówił, że dręczy go obawa i złe przeczucie; że ze wszystkich sił stara się uchwycić jakiejś płonnej nadziei.
— Ja też nie — odparła bezbarwnym głosem.
Pamiętała, jak bardzo pragnęli od siebie odpocząć, ona i jej mąż. Na myśl o rozstaniu poczuła lekkie kłucie w sercu, ale po chwili chłód, który już dawno temu wkradł się do jej duszy, przeniknął ją na wskroś.
Wcześniej, gdy patrzyli na śpiącego synka, w oczach mężczyzny zakręciły się łzy. Ale nie to się liczyło — nie liczył się smętny, łzawy wzrok, liczyły się stałe, codzienne, głęboko zakorzenione przyzwyczajenia, powtarzające się z roku na rok, przez całe życie; liczyły się potrzeby i pragnienia.
A w ich życiu potrzeby i pragnienia jednego zawsze były skierowane przeciw drugiemu. W swoich dążeniach wciąż zderzali się z hukiem niczym pędzące z przeciwnych stron pociągi.
— Osoby odprowadzające proszone są o opuszczenie statku!
— Maurice, musisz już iść! — rzekła i pomyślała sobie: „On na brzeg, a ja hen, w morze!"
Stał pogrążony w ponurych ciemnościach przystani i machał chustką, patrząc, jak statek powoli odbija od brzegu. Był jednym z wielu w tłumie. Jednym z wielu. C'est ca!
Widoczne z pokładu promy, płynące w poprzek rzeki, wyglądały jak olbrzymie jarzące się światłem talerze. Czarne ujście w oddali to — jak sądziła — Lackawanna Station.
Statek posuwał się wolno między rozświetlonymi brzegami rzeki Hudson, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie minął cypel Manhattanu i nieliczne światła Battery. Dalej Statua Wolności gniewnie unosiła pochodnię. Fale wzmogły się.
I chociaż Atlantyk był szary jak lawa, w końcu dotarli do słońca. Nad najmodrzejszym z mórz stał jej dom, dom z wielkim ogrodem — czy też winnicą — który opadał stromo, aż na sam brzeg wódy, szerokimi tarasami pełnymi winorośli i drzew oliwnych. W ogrodzie było mnóstwo tajemniczych kryjówek i cienistych kęp drzew cytrynowych, usytuowanych w głębokich rozpadlinach, oraz sporo czystych, zielonkawych sadzawek. W małej pieczarze biło źródełko, z którego przed przybyciem Greków pijali pradawni Sykulowie, a z pustego, starożytnego grobowca, w którym trzymano kozę, dochodziło ciche beczenie. W powietrzu unosił się zapach mimozy, a daleko na horyzoncie majaczył wulkan pokryty śniegiem.
Kobieta widziała otaczające ją piękno i w pewien sposób działało ono na nią kojąco. Ale wszystko było powierzchowne. Nieśmiało dla niej głębszego znaczenia. Nie potrafiło jej zmienić, sprawić, żeby wyzbyła się gniewu, zapomniała o zniechęceniu do życia czy wyobcowaniu. Dziecko ją irytowało, ale z kolei własne rozdrażnienie powodowało w niej wyrzuty sumienia. Czuła się
za synka ogromnie, do przesady odpowiedzialna; czuła się odpowiedzialna niemal za każdy jego oddech. I była to istna udręka — dla niej, dla dziecka, dla wszystkich wkoło.
— Julio, moja droga, przecież wiesz, że lekarz zalecił ci zażywanie kąpieli słonecznych — powiedziała któregoś dnia jej matka. — Dlaczego nie wyjdziesz na słońce?
— Wyjdę, kiedy poczuję się lepiej. Chcesz, żebym umarła? — spytała z wściekłością.
— Żebyś umarła? Skądże znowu! Chcę ci tylko pomóc.
— Na miłość boską, nie potrzebuję niczyjej pomocy!
Rozgniewała matkę do tego stopnia, że ta, urażona zachowaniem córki, wkrótce powróciła do Ameryki.
Morze stało się białe, a potem całkiem niewidoczne. Deszcz lał jak ż cebra. W domu, który bez przerwy miało ogrzewać słońce, zrobiło się przeraźliwie zimno.
Ale pewnego poranka lśniące i rozpalone wyłoniło się znad widnokręgu. Okna domu wychodziły na południowy wschód, toteż nie wstając z łóżka, kobieta obserwowała jasną kulę wytaczającą się na niebo. Miała wrażenie, że po raz pierwszy w życiu ogląda wschód słońca. I istotnie nigdy dotąd nie widziała, jak nagie i czyste wznosi się nad morzem, otrząsając z nocy niczym
z kropli wody. Wzbijało się coraz wyżej, wielkie w swojej nagości. Chciała wyjść mu naprzeciw.
Ogarnęła ją nieprzeparta ochota, żeby rozebrać się i ulec gorącym promieniom. Nosiła w sercu to pragnienie jak najskrytszą tajemnicę. Tak, marzyła o tym, żeby wszędzie na ciele czuć ich dotyk.
Żeby spełnić marzenie, musiała uciec od domu, od ludzi. Zdawała sobie sprawę, że w ogrodzie, gdzie każde drzewko oliwne ma oczy i każdy pochyły skrawek ziemi widoczny jest z daleka, niełatwo będzie się ukryć, aby w spokoju oddać się słońcu.
Ale wreszcie znalazła idealne miejsce: skalisty nasłoneczniony cypel, porośnięty dużymi opuncjami, który wrzynał się w morze. Nad nimi górował pojedynczy cyprys o jasnym, grubym pniu i giętkiej, pochyłej koronie, odcinający się od błękitnego tła. Samotne drzewo przywodziło kobiecie na myśl latarnika, który godzinami wpatruje się w morze, albo świecę, której ogromny, ciemny w jaskrawym świetle płomień usiłuje polizać niebo.
Usiadła pod cyprysem i zdjęła bluzkę. Poskręcane kaktusy tworzyły wokół niej las, ohydny, lecz fascynujący. Położyła się i wystawiła piersi na słońce, wzdychając z bólem na myśl, że ofiarowuje komuś swoje ciało, a jednocześnie radując się, że tym kochankiem nie jest mężczyzna.
Wędrując po błękitnym niebie, słońce roztaczało swe promienie. Czuła na piersiach —
o których sądziła, że nigdy nie dojrzeją — powiew morskiego powietrza. Ale prawie wcale nie czuła działania promieni. „Moje piersi: owoce, które uschną i zwiędną nigdy nie dojrzawszy" — pomyślała.
Ale po pewnym czasie słońce zaczęło je pieścić. Było czulsze niż ręce zakochanego mężczyzny, cieplejsze niż palce dziecka, niż mleko, którym karmiła swojego synka, i powoli jej piersi niczym długie, białe winogrona zaczęły mu ulegać.
Zsunęła z siebie resztę ubrania i wyciągnęła się naga na ziemi; zasłoniwszy oczy ręką, leżała spoglądając przez lekko rozsunięte palce na pulsującą w górze okrągłą, złocistą kulę, z której bił oślepiający blask. Słońce tętniące na tle jasnego błękitu wysyłało białe płomienie ognia i patrzyło w dół, spowijając jej ciało: piersi i twarz, szyję
i zmęczony brzuch, kolana, uda i stopy, silnym błękitnym żarem.
Zamknęła powieki, lecz różowy płomień wciąż wdzierał się jej do oczu .Był natarczywy. Zerwała liście i przykryła nimi oczy. Leżała bez ruchu niczym podłużna, zielona tykwa, która dojrzewa w słońcu, aż osiągnie złocistą barwę.
Czuła, jak słońce przenika jej kości, jak wdziera się w myśli i doznania. Przygnębienie i napię
cie zaczęły ją opuszczać: zimne, ciemne skrzepy ponurych myśli powoli rozpuszczały się. Całe ciało, każdą komórkę miała nagrzaną. Przekręciła się, wystawiając ku słońcu ramiona, pośladki, łydki, nawet pięty. Leżała oszołomiona dziwną przemianą, jaka się w niej dokonywała. Lód w jej znużonym sercu topił się, topił się i parował. Jedynie w łonie wciąż czuła napięcie i opór, wieczny, znajomy opór. Opierało się nawet słońcu.
Potem ubrała się i znowu położyła na ziemi: patrząc na cyprys, którego gałęzie łagodnie kołysały się na wietrze, cały czas świadoma była wielkiego słońca przetaczającego się po niebie i oporu, jaki stawia mu jej łono.
Wreszcie podniosła się i ledwo widząc drogę ruszyła z powrotem do domu, oszołomiona i oślepiona słonecznym blaskiem. Lecz nawet ta ślepota wydała się jej cennym skarbem, a oszołomie nie i ciepła ospałość niespodziewanym bogactwem.
— Mamusiu, mamusiu! — zapiszczał chłopczyk swoim ptasim, dziecięcym głosikiem, wyrażającym potrzebę bliskości, i wybiegł jej naprzeciw. Zdziwiła się, że w sercu, nagrzanym i sennym, nie ma tego napięcia co dawniej. Wzięła dziecko na ręce, myśląc: „Nie powinien być taką kluchą! Gdyby miał w sobie trochę słońca, na pewno by rozkwitł". I znów poczuła nieustępliwy
opór w łonie, w stosunku do dziecka, w stosunku do wszystkiego.
Miała za złe dziecku, że obejmuje ją swoimi małymi rączkami, że ściska za szyję. Odsunęła się. Nie chciała, aby ją dotykało. Postawiła malca na ziemi.
— Pobiegaj. Pobiegaj w słońcu!
Nie zastanawiając się, zdjęła z niego ubranko i nagiego popchnęła w stronę nasłonecznionego tarasu. — Pobaw się w słońcu!
Bał się i miał ochotę się rozpłakać. Ona zaś, rozkoszując się ciepłym lenistwem, które ją ogarnęło, świadoma obojętności, która zakradła się jej do serca, i oporu stawianego przez łono, potoczyła pomarańczę po czerwonych płytkach tarasu i dziecko, pulchne, wciąż jeszcze niezdarne, pobiegło
za nią. Gdy tylko podniosło owoc, natychmiast wypuściło go z rąk, nie przyzwyczajone do trzymania czegokolwiek przy gołym brzuszku. Spojrzało na matkę i, gotowe do płaczu, wykrzywiło buzię. Przerażała je własna nagość.
Przynieś pomarańczę rozkazała kobieta, zaskoczona swoją obojętnością na strach malujący się w oczach syna. Przynieś mamusi pomarańczkę.
„Nie pozwolę, aby wyrósł na podobieństwo swojego ojca przysięgła sobie. Żeby był jak dżdżownica, która nigdy nie widzi słońca".
Dawniej bez przerwy myślała o dziecku, dręczona straszliwym poczuciem winy, zupełnie jakby wydawszy je na świat była odpowiedzialna za całe jego życie. Nawet kiedy miało katar i z odrazą patrzyła na jego cieknący nos, nie mogła się uwolnić od wyrzutów sumienia: „To przez ciebie jest takie chorowite!" — ganiła się w duchu.
Ale teraz zaszła w niej zmiana. Nie żyła już w ciągłym strachu o dziecko, przestała się dręczyć i zamartwiać. A im mniej się nim przejmowała, tym lepiej się rozwijało.
Często rozmyślała o słońcu, o jego wspaniałej mocy, o tym, jak wnika w jej ciało. Życie kobiety przeobraziło się w tajemniczy rytuał. Budziła się przed świtem i obserwowała, czy szare, ołowiane niebo przybierze złocisty odcień, czy też chmury gromadzą się nisko nad morzem. Widok nagiej, płomiennej kuli, która niebieskobiałym ogniem rozpala blade niebo, sprawiał jej niekłamaną radość.
Czasem jasny krąg wytaczał się raźno rumieniąc się niczym wielki, nieśmiały stwór. Kiedy indziej zaś unosił się wolno, czerwony z wściekłości, jakby siłą musiał torować sobie drogę miedzy chmurami. Zdarzało się też, że widziała tylko
żółtoczerwony blask przebijający przez chmury, za którymi się przesuwał.
Na ogół jednak miała szczęście. Mijały tygodnie i choć czasem nad ranem zbierały się chmury, a popołudniowe niebo pokrywała niekiedy szarość, nie było dnia, w którym nie świeciłoby słońce; mimo że nastała już zima, promieniowało złotym blaskiem. W ogrodzie kwitły drobne, fiołkoworóżowe krokusy, a dzikie narcyzy zwieszały swoje główki jak gwiazdki.
Kobieta codziennie znikała w kaktusowym gąszczu nad żółtym skalistym brzegiem i kładła się pod cyprysem. Mądrzejsza i bardziej doświadczona, chodziła tam teraz ubrana tylko w rozpinaną z przodu, gołębioszarą sukienkę i sandałki. Ilekroć znajdowała się w osłoniętym, odosobnionym miejscu, szybko zsuwała ją z ramion i szła naga, a potem jednym ruchem okrywała się, stając się znów szara, niewidoczna.
Każdego dnia od rana do południa, kiedy słońce radośnie wędrowało po niebie, opalała się pod srebrzystymi konarami potężnego cyprysu. Ciepłe promienie zbadały już każdy skrawek jej ciała. Niepokój, obawy i trwoga opuściły jej serce, znikły niczym kwiat, który opada z drzewa, zostawiając po sobie mały, dojrzewający owoc. Jedynie łono wciąż miała napięte i niechętne, ale nawet ono pod wpływem słońca powoli się otwierało; wolno, powolutku budziło się, jak
rozkwitający pod wodą pąk lilii. I tak jak pąk lilii zwracało się ku słońcu, aby dla niego w pełni
Złocistoczerwony krąg o białych, płomiennych brzegach tchnących ogniem wysyła promienie, które przenikały jej ciało. Z choć roztaczał je nad całym świętem, to gdy leżała naga pod drzewem, istniała tylko ona. Tak, miał tę cudowną właściwość: jasnymi promieniami ogarniał miliony łudzi, a zarazem swoją płomienną, niezwykłą moc skupiał tylko na niej.
Świadoma słońca i wewnętrznie przekonana, iż stopniowo przenika ją coraz głębiej, aby posiąść ją nie w ludzkim, lecz w kosmiczny sensie tego słowa, poczuta narastający dystans pomię dzy sobą a ludźmi, których zaczęła traktować z pogardliwą wyrozumiałością. Nie było w nich żywiołu, nie była w nich słońca. Przypominali cmentarne robactwo.
Nawet wieśniacy; wędrujący z osłami starą, kamienistą drogą, choć brązowi od słońca, nie mieli go w sobie. Tkwiło w nich ukryte głęboko, niczym ślimak w skorupie, blade, miękkie jądro strachu, w którym przerażona dusza kuliła się lękliwie przed naturalnym ogniem życia. Ludzie, zwłaszcza mężczyźni, bali się zaakceptować słońce — powstrzymywał ich Wewnętrzny strach. Tacy już byli, wszyscy bez wyjątku.
Nie warto sobie nimi zawracać głowy!
Wskutek tak obojętnego nastawienia do ludzi, do mężczyzn, przestała się zbytnio kryć ze swoją nagością. Powiedziała Marininie, wieśniaczce, która zaopatrywała ją w wiosce w żywność, że lekarz zalecił jej zażywać kąpieli słonecznych. Niech to im wystarczy.
Marinina była kobietą sześćdziesięciokilkuletnią, wysoką, chudą, o kręconych, ciemnoszarych włosach i ciemnoszarych oczach, w których czaiła się wielowiekowa przebiegłość, i o drwiącym uśmiechu, który świadczył o długim i bogatym w doświadczenia życiu. Tragedią jest brak owych doświadczeń.
— To musi być piękne leżeć nago na słońcu — powiedziała obrzucając Julię chytrym, rozbawionym spojrzeniem.
Krótkie, jasne włosy Julii niczym obłoczki kłębiły się po obu stronach jej czoła. Marinina była potomkinią kobiet z Magna Graecia i jej wspomnienia sięgały daleko. Ponownie zlustrowała Julię.
— Gdy się jest piękną, można pokazywać się słońcu, prawda? — spytała wybuchając cichym, nieco przyduszonym, staromodnym śmiechem.
— Nie wtem, czy jestem piękna — odparła Julia.
Ale bez względu na to, czy była, czy nie, złocisty krąg doceniał ją. Więc na jedno wychodziło.
Kiedy w południe kończyła się opalać, czasem zbiegała po kamienistym zboczu do głębokiej kotliny, w której rosły pogrążone w chłodnym, wieczystym cieniu drzewa cytrynowe, i tam, w zalegającej gaj ciszy, zsuwała z ramion sukienkę, żeby szybko opłukać się w czystej, przejrzystej wodzie; widziała wtenczas, stojąc naga w zielonkawym półmroku, że jej zaróżowione ciało powoli przybiera złocisty odcień: Czuła się innym człowiekiem. Była innym człowiekiem.
Przypomniała sobie, że starożytni Grecy uważali białe, nie opalone ciało za chore i wstrętne.
Nacierała skórę oliwką, przyklejała do pępka kwiat cytryny i przez chwilę spacerowała po tym ciemnym, podziemnym świecie, śmiejąc się cicho do siebie. Istniało ryzyko, że zobaczy ją jakiś wieśniak. Ale gdyby tak się stało, on bardziej przeraziłby się niż ona. Wiedziała przecież, że w okrytych ciałach mężczyzn tkwi białe jądro strachu.
Wiedziała, że również tkwi w jej małym synku. Jak bardzo nie ufał matce teraz, gdy z twarzą lśniącą od słońca śmiała się z niego. Nalegała, aby codziennie biegał nago, wystawiając się na ciepłe promienie. Jego drobne ciałko zdążyło się już zaróżowić, jasną grzywkę miał sczesaną z czoła, policzki pokryły mu się szkarłatnym rumieńcem, a buzia przybrała delikatny złocisty odcień. Wyglądał tak ślicznie i zdrowo, że służba, zachwyco
na złocistą czerwienią jego skóry i błękitem oczu, nazywała go aniołkiem.
Ale chłopiec nieufał matce: ciągle się z niego śmiała. W dużych, niebieskich, patrzących z zakłopotaniem oczach syna kobieta widziała strach i obawę, która—jak podejrzewała —kryła się w oczach wszystkich mężczyzn. Był to strach przed słońcem. Toteż jej łono pozostawało zamknięte dla mężczyzn, dla tchórzy lękających się złocistej kuli.
— Boi się słońca — mawiała do siebie, spoglądając badawczo na syna.
Patrząc, jak skąpany w jasnym blasku chodzi, przewraca się i biega, szczebiocząc niby ptaszek, czuła, że chłopczyk podświadomie wzdryga się i chowa przed słońcem. Ruchy miał niezdarne i nie skoordynowane. Jego dusza znalazła sobie zimny, wilgotny zakamarek i ukryła się w nim głęboko, niczym ślimak w skorupie. Przypominał ojca. Kobieta pragnęła, żeby się otworzył i wyszedł ze swej skorupy, żeby okazał beztroską radość życia i złożył hołd słońcu.
Postanowiła zaprowadzić syna pod cyprys otoczony gąszczem kaktusów. Wiedziała, że będzie musiała uważać, aby nie skaleczył się o kolce. Ale miała nadzieję, że tam, pod cyprysem, wreszcie rozkwitnie. I że z buzi zniknie mu strach oraz napięcie.
Rozłożyła dla syna kocyk i usiadła z boku. Po chwili zsunęła z ramion sukienkę i wyciągnęła się, obserwując jastrzębia, lecącego wysoko na tle błękitu nieba, i przegiętą koronę drzewa.
Chłopiec bawił się kamykami. Kiedy wstał z koca, kobieta również wstała. Odwrócił się i niebieskimi oczami popatrzył na matkę. Było to niemal spojrzenie dorosłego mężczyzny: ciepłe, wyzywające. Blond włosy, złocista cera oraz szkarłatne rumieńce czyniły go urodziwym. Bladość znikła z jego ciała, ustępując miejsca śniadej, oliwkowej barwie.
— Uważaj, kochanie, na kolce!
— Kojcie! — powtórzył swoim szczebiotliwym, ptasim głosikiem, patrząc na nią przez ramię; wyglądał jak mały putto z obrazu, nagi i niezdecydowany.
Brzydkie, kłujące kolce!
Kujońcie kojcie!
Ruszył niezdarnie w sandałkach po kamieniach, przytrzymując się rączką łodygi uschniętej mięty. Kobieta szybko niczym kocica skoczyła mu na pomoc, zanim stracił równowagę
i wpadł na kolce. Sama była zaskoczona własnym refleksem.
Jak dzika kocica! rzekła do siebie. Codziennie, kiedy świeciło słońce, zabierała
z sobą dziecko.
— Chodź! — wołała. — Pójdziemy pod cyprys. W pochmurne dni albo gdy wiał zimny wiatr
północny i zostawali w domu, mały bez przerwy zawracał jej głowę.
— Ciprys! Ciprys! — szczebiotał do znudzenia. Na równi z nią tęsknił za ich odludnym miejscem pod cyprysem.
Nie chodziło o same kąpiele słoneczne, lecz
o znacznie ważniejsze sprawy. Gdzieś w głębi jej ciała coś się rozluźniało i odprężało; czuła, jak oddziałuje na nią dziwna kosmiczna siła. Ulegając tajemniczemu wewnętrznemu nakazowi, tkwiącemu głębiej niż świadomość, którą jest się w stanie analizować, czy normalna wola, którą można kontrolować, jednoczyła się ze słońcem: bijące z nieba promienie wpływały W nią,
obmywały jej łono. Ona sama, istota trzeźwa
i rozumna, stawała się wtedy kim innym, inną osobą, niemal obserwatorem. Prawdziwa Julia żyła w ciemnym potoku promieni słonecznych przenikających jej. ciało, w morzu ciemnych, natarczywych promieni wirujących wokół słodkiego, zamkniętego pączka jej łona.
Zawsze była panią swojej woli, wiedziała, co czyni, panowała nad sobą. Teraz jednak czuła w sobie obcą moc, potężną, nie do pokonania, mroczną i dziką; moc zalewającego ją żywiołu. I traciła świadomość, owładnięta niewyobrażalną wprost siłą.
Pod koniec lutego nagle zrobiło się upalnie. Przy najlżejszym muśnięciu wiatru kwiaty migdałowca sypały się na ziemię niczym różowy śnieg. Zakwitły różowe, jedwabiste anemony, wystrzeliły w górę pączki asfodeli, morze zaś było niebieskie jak pole bławatków.
Julia przestała się czymkolwiek przejmować. Większość dnia spędzała z dzieckiem nago na słońcu i niczego nie pragnęła ponadto. Czasem schodziła na brzeg wykąpać się w morzu; lubiła też spacerować po wąwozach, gdzie docierały jasne promienie słońca i gdzie nikt nie mógł jej dojrzeć. Od czasu do czasu widziała wieśniaka na ośle i on ją widział, ale nie zwracając na niego uwagi spokojnie szła dalej. Wieść o leczniczych właściwościach słońca, uzdrawiających zarówno ciało, jak i duszę, rozniosła się po okolicy, toteż widok nagiej kobiety z dzieckiem nie wzbudzał sensacji.
Matka i syn oboje byli teraz opaleni na złocisty brąz.
— Jestem innym człowiekiem — mawiała do siebie podziwiając swoje złocistobrązowe piersi i uda.
Dziecko również zmieniło się nie do poznania: było opalone, skupione i ciche. Bawiło się samo, w milczeniu, i kobieta nie musiała ciągle go
pilnować. Nie przeszkadzało mu, kiedy zostawało bez matki.
Dzień był bezwietrzny, morze miało odcień ultramaryny. Kobieta siedziała pod wielkim srebrzystym cyprysem: głowę miała nagrzaną, piersi jędrne, soczyste niczym dojrzały owoc. Powoli zdawała sobie sprawę, że coś w jej ciele ożywa, coś, co może rozbudzić drugie, drzemiące w niej ja. Nie chciała, aby to się stało. Nowe przebudzenie pociągnęłoby za sobą kontakt z czymś nowym, a tego pragnęła uniknąć. Zbyt dobrze poznała ogromny, zimny świat cywilizacji; wiedziała, co oznacza kontakt z nim oraz jak trudno się przed nim obronić.
Dziecko odeszło kilka metrów kamienistą ścieżką prowadzącą za duży, rozłożysty kaktus. Kobieta patrzyła, jak syn, złocistobrązowe dziecię wiatrów, o spalonych słońcem złotych włosach i
rumianych policzkach, zrywa cętkowane dzbaneczniki i układa je jeden obok drugiego. Potrafił już zachować równowagę; nabrał zwinności, przypominał młode rozbawione zwierzę.
Nagle usłyszała jego wołanie:
Zobacz, mamusiu! Zobacz!
Coś w jego cienkim, ptasim głosiku sprawiło, że szybko poderwała się na nogi.
Serce jej zamarło. Stał drobny i nagi, spoglądając na nią przez ramię, i pulchną rączką wskazywał na węża, który uniósł się z sykiem i otworzył
paszczę: czarny cień miękkiego, rozwidlonego języka wysuwał się i chował.
— Zobacz, mamusiu!
— Widzę, kochanie. To wąż — powiedziała zdławionym głosem.
Chłopczyk popatrzył na nią szeroko otwartymi, niebieskimi oczami, niepewien, czy powinien się bać, czy nie. Spojrzenie matki, odzwierciedlające bezruch słońca, uspokoiło się.
— Wąż! — zaszczebiotał wesoło.
— Tak, kochanie. Ale nie ruszaj go, bo może ukąsić.
Wąż opuścił uniesiony łeb, rozprostował zwinięte w kłębek długie, nagrzane na słońcu, złocistobrązowe cielsko i powoli — wykonując gibkie, płynne ruchy—wpełzł pomiędzy kamienie.
Przez chwilę chłopiec obserwował go w milczeniu, po czym oświadczył:
Idzie sobie!
Tak. Niech idzie, węże lubią samotność. Nie mógł oderwać oczu od tego wolno, niemal
apatycznie znikającego cielska.
Już go nie ma!
To dobrze. Chodź do mamusi. Chłopczyk podszedł do nagiej kobiety i usiadł
jej na kolanach. Bez słowa, bo niebezpieczeństwa już minęło, gładziła syna po jasnych, spalonych od słońca włosach. Czuła dziwną, beztroską moc
słońca, która niczym tajemny czar roztaczała się nad całym ogrodem, a wąż był częścią tego pogrążonego w słońcu świata, podobnie jak ona i dziecko.
Po kilku dniach w gaju oliwnym ujrzała czarnego węża pełznącego po suchej, kamiennej ścianie.
— Marinino, widziałam czarnego węża. Czy one są jadowite?
— Czarne nie, ale żółte tak! Jeśli żółty ukąsi, człowiek umiera. Ale ja się boję wszystkich, nawet tych czarnych!
Julia nadal chodziła z dzieckiem opalać się pod cyprysem. Teraz jednak uważnie badała teren, sprawdzając dokładnie miejsca, w które mały może zawędrować. Dopiero po tych wstępnych oględzinach rozkładała koc i wystawiała na słońce swoje opalone, gruszkowate piersi. Nigdy nie wybiegała myślą w przyszłość, w świat poza ogrodem. Nie potrafiła też zmusić się do pisania listów: korespondencję poleciła prowadzić niańce. Pławiła się w słońcu codziennie, lecz niezbyt długo, gdyż grzało coraz silniej. I mimo że wcale tego nie pragnęła, ciasny pąk, ukryty w najgłębszym mroku jej ciała, powoli się wznosił, prostując zgiętą łodyżkę, aby pewnego dnia rozchylić ciemne płatki i rozkwitnąć jak róża. Tak, jej łono się otwierało, prężyło ku słońcu niczym kwiat lotosu.
Wiosna przechodziła w lato i padające z nieba promienie grzały z jeszcze większą siłą. Kiedy słońce prażyło najmocniej, Julia odpoczywała w cieniu drzew albo zapuszczała się w chłodny gaj cytrynowy. Czasami spacerowała po pogrążonej w cieniu kotlinie lub po dnie małego wąwozu w pobliżu domu. Dziecko bawiło się w milczeniu, niczym młode zwierzę odkrywające uroki życia.
Pewnego dnia, kiedy wczesnym popołudniem wracała naga do domu, idąc ocienionym wąwozem, nagle za skałą między krzakami ujrzała wieśniaka z pobliskiego podere, który pochylając się obok osła, wiązał ścięte przez siebie gałęzie. Ubrany w letnie, bawełniane spodnie, stał z wypiętymi pośladkami. Miejsce było całkowicie odosobnione, wokół panowała martwa cisza. Kobiecie zrobiło się słabo, przez moment nie potrafiła uczynić najmniejszego ruchu. Mężczyzna napiął silne, umięśnione ramiona, podnosząc wiązkę gałęzi, i odwrócił się. Zaskoczył go widok nagiej kobiety: patrzył na nią w osłupieniu, jakby była zjawą. Po chwili ich spojrzenia się spotkały; poczuła, że jej ciało płonie ognistym żarem, a łono rozkwita mimowolnym podnieceniem. Patrzyli sobie w oczy, świadomi ognia namiętności, gorącego niczym błękitny ogień bijący z głębi słońca.
Dostrzegła sztywniejący pod ubraniem członek i wiedziała, że mężczyzna zaraz do niej podejdzie.
— Mamusiu, meszczyzna! — zawołał chłopczyk, chwytając ją rączką za udo. —Meszczyzna, mamusiu!
Odwróciła się do dziecka, słysząc w jego głosie nutę strachu.
— Nie bój się, synku — powiedziała, biorąc chłopca za rękę i prowadząc z powrotem tą samą ścieżką koło skaty, którą przyszła, podczas gdy wieśniak stał i patrzył, jak jej nagie pośladki wznoszą się i opadają, oddalając się od niego.
Włożyła sukienkę, następnie wzięła dziecko na ręce i zaczęła się wspinać po wąskiej dróżce wijącej się między żółto kwitnącymi, gęstymi krzakami; wspinała się w stronę blasku dnia i rosnących koło
domu drzewek oliwnych. Dopiero gdy do nich doszła, usiadła na ziemi, żeby zebrać myśli.
Morze było niebieskie, przejrzysto błękitne, miękkie, o gładkiej tafli, jej łono zaś szeroko otwarte i dojrzałe niczym kwiat lotosu lub kaktusa, pulsujące płomienną gotowością; czuła, jak drży. Namiętność zawładnęła całą jej świadomością: Żal ściskał jej serce, żal i złość na syna, że przez niego do niczego nie doszło.
Znała wieśniaka z widzenia: był to mężczyzna trzydziestokilkuletni, spokojny, potężnie zbudowany, o szerokich barkach i szerokiej, czerwonej
twarzy. Często obserwowała z tarasu domu, jak nadchodzi z osłem, a potem pracując w samotności — zawsze w samotności, zawsze imponując jej tężyzną fizyczną — przycina drzewa w gaju oliwnym. Ze dwa lub trzy razy rozmawiała z nim, widziała z bliska jego duże, niebieskie oczy, chmurne, a zarazem gorące południowym słońcem. Znała też jego gesty, energiczne, nieco gwałtowne. Ale nigdy dotąd o nim nie myślała. Kiedyś zwróciła uwagę na to, że zawsze jest czysty i zadbany, kiedyś też widziała jego żonę: przyniosła mu posiłek, który zjedli wspólnie, siedząc w cieniu szarańczynu nad rozłożonym na ziemi kawałkiem białego płótna. Zauważyła, że wieśniaczka — ciemna, posępna kobieta o dumnie uniesionej głowie —jest znacznie starsza od swojego męża. Pewnego dnia odwiedziła go młoda kobieta z dzieckiem: mężczyzna zaczął tańczyć z brzdącem i podczas tej radosnej zabawy był młody i pełen zapału. Ale nie było to jego dziecko, nie miał własnych dzieci. Właśnie wtedy, gdy wesoło dokazywał z dzieciakiem, jakby dawał upust silnej, od dawna tłumionej namiętności, Julia, po raz pierwszy tak naprawdę zwróciła na niego uwagę. Ale przecież nie pragnęła go. Ze swoją szeroką, czerwoną twarzą, potężną klatką piersiową i krótka wynrumogami był zbyt prymitywnym stworzeniem, aby mogła go pożądać; był wieśniakiem.
Teraz jednak wciąż czuła na sobie dziwne, wyzywające spojrzenie jego oczu, niebieskich i przytłaczających niczym wszechpotężna moc słońca. Poprzez cienki materiał spodni, które miał na sobie, widziała narastającą w nim żądzę: pragnął jej. Czerwona twarz i szerokie ramiona przyciągały ją jak słońce, które przyciąga gorącym blaskiem.
To spotkanie tak silnie nią wstrząsnęło, że nie była w stanie wrócić do domu. Siedziała bez ruchu pod drzewem. Po pewnym czasie usłyszała brzęczenie dzwonka i głos niańki. Dziecko odpowiedziało na wołanie. Chcąc nie chcąc, skierowała się do domu.
Po południu usiadła na tarasie, z którego rozciągał się widok na opadające ku morzu gaje oliwne. Mężczyzna pojawiał się i znikał przy małym szałasie na swoim podere, na skraju kaktusowego gąszczu. Raz po raz spoglądał na taras i siedzącą tam kobietę. A ona łono miała otwarte, zapraszające.
Ale nie starczało jej odwagi, żeby zejść do wieśniaka. Była jak sparaliżowana. Zjadła podwieczorek i nadal nie ruszała się z tarasu. Mężczyzna kręcił się w dole, co rusz spoglądając na dom. W kościele kapucynów, mieszczącym się przy bramie wioski, zagrały wieczorne dzwony i ogród zaczął pogrążać się w ciemności. Kobieta wciąż siedziała na tarasie. W końcu w blasku
księżyca ujrzała, jak wieśniak ładuje gałęzie na osła i smętnie wyrusza ścieżką prowadzącą do wąskiej drogi. A potem słyszała odgłos jego kroków na kamiennej drodze za domem. Odszedł — do domu, do wioski, do łóżka, do żony, która na pewno go spyta, dlaczego wraca tak późno. Odszedł smutny.
Julia siedziała na tarasie do późna w nocy, patrząc na księżyc odbijający się w morzu. Jej łono otworzyło się w słońcu i przestała być panią swej woli. Lotos rozkwitł, a jednak nie miała odwagi zejść do wąwozu, by zaspokoić swoje pragnienie.
Wreszcie udało jej się zasnąć, rano zaś czuła się lepiej. Łono jakby na powrót się zamknęło, kwiat lotosu ponownie zwinął się w ciasny pąk. Chciała, żeby tak już pozostało: żeby pąk unosił się pod powierzchnią, rozkoszując się tylko słońcem! Przysięgła sobie więcej nie myśleć o wieśniaku.
Udała się do odległej, chłodnej kotliny, możliwie najdalej od wąwozu, w którym spotkała mężczyznę, i tam, w cieniu gaju cytrynowego, wykąpała się w jednej z rozległych sadzawek. Dziecko, na którego opalonym ciele migotały drobne cętki przedzierającego się przez liście światła, chodziło między żółtymi kwiatami szczawiku, zbierając opadłe z drzew cytryny.
Kobieta siedziała w słońcu na stromym zboczu, ciesząc się z niemal w pełni odzyskanej niezależ
ności: płatki lotosu zwinęły się w mroczny pąk ukryty bezpiecznie w jej ciele.
Nagle na tle jasnego błękitu nieba ukazała się Marinina w czarnej chuście zawiązanej pod brodą.
— Signora! Signora Giulietta! — zawołała cicho.
Julia odwróciła się i wstała. Na widok nagiej kobiety o spalonych słońcem włosach, wijących się wokół głowy, stara wieśniaczka zawahała się, po chwili jednak energicznym krokiem ruszyła stromą, nasłonecznioną ścieżką w dół skarpy.
Wyprostowana zatrzymała się kilka kroków przed ozłoconą słońcem kobietą i zmierzyła ją przenikliwym wzrokiem.
— Ależ pani jest piękna! — rzekła chłodnym, niemal cynicznym tonem. I dodała:— Przyjechał pani
mąż.
Jaki mąż?
Wieśniaczka prychnęła cichym, sardonicznym śmiechem kobiety, której młodość i uroda dawno minęły.
A co, nie ma pani męża? spytała z ironią.
Tak, ale jak to? Przecież mój mąż jest w Ameryce.
Wieśniaczka zerknęła przez ramię, ponownie parskając bezgłośnym śmiechem.
W żadnej Ameryce! Szedł za mną. Pewnie pomylił ścieżki.
Odrzuciła w tył głowę, śmiejąc się tym dziwnym, bezgłośnym śmiechem.
Prowadzące do gaju ścieżki były tak zarośnięte wysoką trawą i kwiatami, że wyglądały jak miniaturowe, udeptane przez ptaki dróżki w wiecznie zielonej puszczy. Zdumiewająca była ta żywa, dzika przyroda dawnych, starożytnych miejsc, od wieków zamieszkanych przez ludzi.
Julia z zadumą popatrzyła na Sycylijkę.
— No cóż — rzekła wreszcie. Niech tu przyjdzie.
Poczuła dreszcz emocji: pąk przeobrażał się w kwiat. Przynajmniej intruz był mężczyzną.
— Mam go przyprowadzić? Tutaj? — spytała wieśniaczka. Z drwiną i rozbawieniem zwróciła ciemnoszare oczy na Julię, po czym lekko wzruszyła ramionami. — Dobrze. Jak pani sobie życzy.
Ale się zdziwi!
Otworzyła usta, po raz kolejny wybuchając tym charakterystycznym bezgłośnym śmiechem, następnie wskazała palcem na dziecko, które przyciskało do piersi zebrane z ziemi cytryny.
Ale on jest śliczny! Jak aniołek. Mąż się ucieszy. Więc mam go tu przyprowadzić?
Tak.
Wieśniaczka żwawo wspięła się z powrotem na górę i po chwili odnalazła Maurice'a, który stał zagubiony pośród winorośli, ubrany w szary, filcowy kapelusz oraz ciemnoszary, miejski gar
nitur. W olśniewającym blasku słońca starogreekiego świata wyglądał żałośnie i całkiem nie na miejscu; był jak kleks na jasnym, nasłonecznionym zboczu.
— Pan pójdzie ze mną! — zawołała Marinina.— Signora jest tam w dole.
Szybkim, zamaszystym krokiem przedzierała się przez wysoką trawę, prowadząc go do żony. Zatrzymała się na skraju skarpy, skąd widać było ciemne czuby porastających kotlinę drzew cytrynowych.
— Signor pójdzie tam — rzekła. Podziękował wieśniaczce, zerkając na nią niepewnie.
Był cichym, nieśmiałym, czterdziestoletnim mężczyzną, o starannie ogolonej twarzy i ziemistej cerze. Miał własne przedsiębiorstwo, które prowadził w sposób rozważny, nie odnosząc oszałamiających sukcesów, ale cały czas prosperując. Nigdy nikomu się nie zwierzał. Stara kobieta z Magna Graecia z miejsca się na nim poznała: to dobry człowiek — pomyślała — ale nie jest, biedak, prawdziwym mężczyzną.
— Tam jest signora — powiedziała, podobna do Mojry, wskazując w dół.
— Dziękuję pani, dziękuję — wymamrotał szybko i ostrożnie ruszył w dół wąską, zarośniętą ścieżką. Marinina przez chwilę przyglądała mu
się ze złośliwym rozbawieniem, po czym oddaliła się w stronę domu.
Przedzierając się przez gąszcz śródziemnomorskich traw, mężczyzna patrzył uważnie pod nogi, toteż nie widział żony; dostrzegł ją dopiero, gdy ścieżka skręciła lekko w bok i dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Stała przy skarpie, naga i dumnie wyprostowana, promieniująca słońcem i radością życia. Piersi miała uniesione, czujne, jakby nasłuchujące, uda brązowe i szczupłe. Czuła, że płatki jej łona są szeroko rozchylone, w pełni rozkwitu, niczym olbrzymi kwiat lotosu łaknący jasnych promieni słońca. Na widok mężczyzny nie była w stanie opanować drżenia. Gdy schodził ostrożnie po zboczu, raz po raz obrzucała go szybkim, nerwowym spojrzeniem. Wyglądał jak kleks na czystej kartce papieru.
Ujrzawszy żonę, biedak zawahał się i spuścił wzrok.
— Dzień dobry, Julio — powiedział, pokasłując nerwowo. — Wspaniale tu! Wspaniale!
Zbliżał się do żony ze zwróconą w bok twarzą, rzucając na nią ukradkowe spojrzenia, kiedy tak stała złocistobrązowa, powleczona jedwabistym blaskiem słońca. Jakoś nie sprawiała wrażenia nagiej. Złocista opalenizna stanowiła okrycie.
— Dzień dobry, Maurice — odparła nie ruszając się z miejsca; zimny cień padł na dojrzały
kwiat jej łona. — Nie spodziewałam się ciebie tak prędko.
— Tak, wiem. Udało mi się wyrwać trochę wcześniej.
Speszony znów zakasłał. Specjalnie nie uprzedzał jej o swoim przyjeździe: chciał jej zrobić niespodziankę.
Stali w milczeniu kilka kroków od siebie. Mężczyzna z trudem rozpoznał w tej nagiej kobiecie, o udach pieszczonych słońcem i wiatrem, znerwicowaną Julię z Nowego Jorku.
— Hm, wspaniale, cudownie. Wyglądasz wspaniale, cudownie! A gdzie jest mały?
Na widok jej ud, jej spieczonego słońcem ciała, na widok tej kobiety z krwi i kości, poczuł, jak głęboko w trzewiach budzi się w nim żądza. Było to nowe uczucie, nie znane mu dotąd i bolesne.
Dlatego chciał zająć myśli czymś innym.
Tam odparła wskazując przed siebie, gdzie mały nagi urwis ukryty w cieniu drzew zbierał z ziemi cytryny.
Mężczyzna roześmiał się nerwowo; zabrzmiało to jak rżenie konia.
Tak, rzeczywiście! Nie zauważyłem go! Jego wrażliwa, przytłamszona dusza drżała wstrząsana silnym dreszczem; ze wszystkich sił starał się opanować. Johnny! zawołał słabym, zdławiony głosem. Cześć, Johnny!
Chłopczyk zadarł główkę rozsypując cytryny, które pulchnymi rączkami przyciskał do piersi, ale nic nie odpowiedział.
— Chodźmy do niego — rzekła Julia ruszając w dół ścieżką.
Zimny cień uniósł się znad jej kwitnącego łona i znów wszystkie płatki drgały w podnieceniu. Mąż szedł za nią, patrząc, jak poniżej wciętej talii jej szczupłe, złocistoróżowe biodra kołyszą się przy każdym kroku. Był zachwycony, a zarazem całkiem zdezorientowany. Znał Julię, swoją żonę, ale zwinnie krocząca przed nim kobieta, o lekko opadających i wznoszących się pośladkach, nie była Julią: była pięknym, opalonym ciałem, ciąłem bez duszy, powabną nimfą. Co miał począć? On, człowiek o szarej, ascetycznej twarzy nieśmiałego urzędnika, o szarej, kupieckiej mentalności, odziany w ciemnoszary garnitur i jasnoszary kapelusz, zupełnie nie pasował do tego świata. Dziwne dreszcze przebiegły mu wzdłuż lędźwi i nóg. Był przerażony; bał się, że za chwilę z dzikim okrzykiem triumfu rzuci się na idącą przed nim ogorzałą samicę.
— Dobrze wygląda, prawda? — spytała wchodząc w głębokie morze żółto kwitnącego pod drzewami cytrynowymi szczawiku.
— A, tak, tak! Wspaniale! Cudownie! Cześć Johnny! Poznajesz tatusia? Johnny poznajesz tatusia?
Niepomny kantów u spodni, przykucnął i wyciągnął do syna ręce.
— Citrynki! — zaszczebiotało dziecko. — Dwie citrynki!
— Tak, dwie cytrynki — odparł mężczyzna.
— Dużo cytrynek!
Malec podszedł do ojca i na każdej dłoni położył mu owoc. Następnie cofnął się o krok i przyjrzał się swojemu dziełu.
— Dwie cytrynki! — powtórzył mężczyzna.
— Chodź, Johnny! Pocałuj tatusia!
— Tatuś odchodzi?
— Odchodzi? Nie... jeszcze nie dziś — rzekł chwytając syna w ramiona.
Ubranko be! Zdejmij ubranko! zawołał malec odsuwając się od szorstkiego materiału.
Dobrze, synku. Tatuś zdejmie ubranko. Zdjął marynarkę, ostrożnie położył ją na ziemi, spojrzał na kanty u spodni, lekko podciągnął nogawki i ponownie się schylił, żeby wziąć syna na ręce. Kiedy poczuł przy piersi ciepłe, nagie ciałko, ogarnęło go wzruszenie. Kobieta spoglądała bez słowa na okryte koszulą ramiona mężczyzny tulącego do siebie dziecko. Chłopczyk zrzucił ojcu z głowy kapelusz i oczom Julii ukazały się przylizane, szpakowate włosy męża: każdy włosek leżał na swoim miejscu. Oto człowiek, który nie ma w sobie słońca! pomyślała. Zimny cień znów padł na dojrzały kwiat jej łona. Przez
długi czas stała w milczeniu, przysłuchując się, jak ojciec rozmawia z dzieckiem, które tak bardzo go kochało.
— Co zamierzasz z tym zrobić, Maurice? — spytała wreszcie.
— Z czym, Julio?
— Z tym! Ze wszystkim! Nie chcę wracać do Nowego Jorku!
— Nie chcesz?... — Zawahał się. — No, rzeczywiście... Na razie nie ma potrzeby.
— Ale ja w ogóle nie chcę. Zapadła cisza.
— No cóż... nie wiem, co powiedzieć.
— Nie możesz tu przyjeżdżać? — spytała gniewnie.
Mogę, na miesiąc. Tak, raz na jakiś czas chyba uda mi się wykroić miesiąc odparł niepewnie i zdobywając się na odwagę, nieśmiało podniósł wzrok, po czym znów odwrócił twarz.
Patrzyła na męża: jej dumnie sterczące piersi zafalowały lekko, kiedy westchnęła, jakby zniecierpliwiona, czym prędzej chciała odepchnąć od siebie cień bezsłonecznego istnienia.
Nie mogę wrócić do Nowega Jorku powiedziała wolno. Nie potrafię już żyć bez słońca. Jeśli nie możesz tu przyjeżdżać...
Nie dokończyła zdania. Nie był to szorstki, oschły głos kobiety, jaką znał w Ameryce, lecz głos nagiej, zmysłowej samicy o dojrzałym, opa
lonym ciele. Raz po raz zerkał na nią z ukosa, z coraz większym pożądaniem i coraz mniejszym lękiem.
— To prawda! Słońce ci służy! Wyglądasz wspaniale! I chyba masz rację: powinnaś tu zostać, najmilsza.
Nuta pieszczotliwej czułości w głosie męża sprawiła, że mimo woli kwiat jej łona ponownie rozkwitł, rozchylając swe drżące płatki.
Mężczyźnie stanął przed oczami obraz żony, jaką była w Nowym Jorku: widział bladą, milczącą kobietę, która deprymowała go swoją obecnością. Należał do ludzi niezwykle łagodnych i nieśmiałych, toteż silna wrogość, jaką zaczęła mu okazywać po urodzeniu dziecka, przeraziła go do
głębi. Przeraziła go głównie dlatego, iż zdawał sobie sprawę, że sytuacja jest bez wyjścia. Po prostu niektóre kobiety zmieniały się podczas ciąży. Uczucie miłości przeobrażało się w nienawiść do wszystkiego, nawet do siebie samych; życie stawało się straszne, nie do wytrzymania. Ciężko, bardzo ciężko było mieszkać z kobietą, która nie znosiła siebie. Uginał się pod ciężarem promieniującej z niej wrogości, która niszczyła ją oraz ich maleństwo. Tak, wiedział, że zgodzi się na wszystko, byleby tylko tamto nie wróciło. Dziękował Bogu, że słońce wypaliło z jej ciała tamtą okropną wiedźmę.
A co z tobą?
— Ze mną? No, cóż... Będę nadal prowadził przedsiębiorstwo i przyjeżdżał do ciebie na wakacje. Zostań więc. tu tak długo, jak zechcesz.
Przez kilka chwil stał wpatrzony w ziemię. Bał się rozbudzić w żonie dawną kobiecą kłótliwość i mściwość; z całego serca pragnął, aby pozostała taka jak teraz—naga, dojrzewająca brzoskwinia, soczysty owoc. Zerknął na nią niepewnie, z błaganiem w oczach.
— Choćby na zawsze? — spytała.
— Hm... tak... jeśli chcesz. Ale „na zawsze" brzmi tak ostatecznie. Nie ustalajmy terminów, dobrze?
— I mogę robić to, ha co mam ochotę? Patrzyła mu prosto w oczy, wyzywająco. A on,
bezsilny wobec jej złocistej, hartowanej wiatrem nagości, lękał się, aby przypadkiem nie ocknęła się w niej ta druga, tą upiorna, zawzięta, nowojorska kobieta.
No... tak. Naturalnie. Żebyś tylko była szczęśliwa, ty i dziecko.
I znów posłał jej błagalne spojrzenie, pełne wahań i wątpliwości; mówił o dziecku, ale myślał o sobie.
Będziemy odparła szybko.
Tak. Sądzę, że na pewno będziecie. Zapanowała cisza. W wiosce dzwony kościelne
biły dwunastą. O tej porze Julia z dzieckiem jadali drugie śniadanie.
Włożyła sukienkę z popielatej krepy i przewiązała się w pasie szeroką, zieloną szarfą. Następnie wciągnęła chłopcu przez głowę niebieską koszulkę i ruszyli w trójkę do domu.
Podczas posiłku przyglądała się mężowi, jego szarej, miejskiej twarzy i przylizanym, szpakowatym włosom; obserwowała jego dobre maniery oraz niezwykły umiar, jaki zachowywał w jedzeniu i piciu. Od czasu do czasu mężczyzna zerkał na nią ukradkiem spod swoich czarnych rzęs. Miał chłodne, wylękłe, pozbawione nadziei spojrzenie dzikiego zwierzęcia, które schwytano za młodu i latami chowano w niewoli. Jedynie jego czarne brwi i długie rzęsy podobały się Julii. Ale nie akceptowała go, nie potrafiła go zaakceptować. Spieczona słońcem, nie widziała go —jego bladość była jak nicość.
Kawę pili na tarasie w cieniu różowej, bujnie obsypanej kwieciem bungenwilii. Niżej, w oddali, na następnym podere, wieśniak z żoną siedzieli pod szarańczynem, na skraju pola porośniętego wysoką, zieloną pszenicą. Pomiędzy nimi leżał na ziemi nieduży biały obrus, a na nim napoczęty bochen chleba. Skończyli już jeść i teraz siedzieli, popijając ze szklanek wino.
Kiedy Maurice wyszedł na taras, wieśniak zauważył go od razu. Julia posadziła męża plecami do ogrodu, po czym usiadła naprzeciw i utkwi
ła wzrok w wieśniaku. Spuściła głowę dopiero wtedy, gdy jego ciemnowłosa żona odwróciła się i spojrzała na nią.
Był w niej beznadziejnie zakochany. Widziała jego szeroką, czerwoną twarz i oczy uparcie wpatrzone w taras; dopiero gdy żona odwróciła się, aby zobaczyć, co go tak interesuje, podniósł szklankę i jednym haustem wypił wino. Wieśniaczka dość długo obserwowała postacie na tarasie. Była to przystojna, choć nieco posępna kobieta, trochę starsza od męża — starsza o te kilka lat, które tworzą tak wielką przepaść między władczą, pewną siebie, czterdziestokilkuletnią kobietą a jej nieodpowiedzialnym trzydziestopięcioletnim mężem. Miało się niemal wrażenie, że dzieli ich różnica pokolenia. „On jest z mojego pokolenia — pomyślała Julia, która jeszcze nie przekroczyła trzydziestki — a ona z pokolenia Maurice'a".
W białych, bawełnianych spodniach, jasnoróżowej koszuli i sfatygowanym słomkowym kapeluszu wydawał się jej niezwykle pociągający; promieniał czystością i zdrowiem. Był niski, o krępej, solidnej budowie ciała i nawet gdy siedział bez ruchu, dosłownie tryskał energią, jakby za moment miał rzucić się w wir życia,
pracy lub zabawy. Należał do tego typu prostych włoskich mężczyzn, którzy gorąco, z całego serca pragną dać z siebie wszystko, ofiarować kobiecie swoje silne ciało i ognistą krew. Ale wieśniacza natura powstrzymywała go od zrobienia pierwszego kroku. Ustawicznie kręcił się w pobliżu, miotany bezsilnym pożądaniem, marząc o tym, aby to ona wykazała inicjatywę. Sam nie potrafił się zdobyć na odwagę. Tak, to ona musiała podjąć decyzję. On zaś mógł jedynie czekać, być w pogotowiu.
Czując na sobie jej wzrok, zdjął stary słomkowy kapelusz, ukazując krótko przystrzyżone, ciemne włosy, i wyciągnął dużą, czerstwą dłoń po bochen chleba. Odłamał z niego kawałek i zaczął jeść. Wiedział, że kobieta na tarasie przygląda mu się. Miała nad nim — prymitywnym, namiętnym ogierem, w którego potężnych żyłach wrzała gorąca krew — niewyobrażalną wprost władzę. Płonął w nim żar niezliczonej ilości słońc, lecz wrodzona bierność i obezwładniająca, nieprzezwyciężona nieśmiałość sprawiały, że choć trawiło go pożądanie, nie był w stanie nic uczynić.
Dla Julii zbliżenie z wieśniakiem stanowiłoby coś w rodzaju kąpieli słonecznej, gorącej i parnej, o której wkrótce nawet by nie pamiętała. On jako człowiek nie istniałby dla niej. Byłaby to wyłącznie kąpiel w ciepłych, silnych promieniach życia, wspaniała, orzeźwiająca kąpiel. Potem zaś przy
szłoby rozstanie i zapomnienie. A potem znów życiodajna kąpiel.
Rozkoszowała się tą myślą. Tak bardzo męczyły ją zbliżenia z mężem, to, że później trzeba ze sobą rozmawiać. Po zbliżeniu z tym zdrowym, krzepkim wieśniakiem mogłaby po prostu odejść, szczęśliwa i zaspokojona. Siedząc na tarasie czuła, że oboje niczym drzewa wypuszczają ku sobie pędy. Z jego zachowania widziała, że pragnie jej jeszcze bardziej niż ona jego. Przenikliwa świa domość ciała drążyła bólem ich wnętrzności, kiedy tak siedzieli — odchodząc niemal od zmysłów — pod bacznym okiem swoich partnerów, swoich strażników. „Dlaczego miałabym nie pójść do niego? — rozmyślała. — Dlaczego miałabym nie urodzić jego dziecka? Byłoby to dziecko poczęte niewinnie, niczym owoc, przez słońce i ziemię". Łono drżało jej z podniecenia. Obce były mu sentymenty i kwestia przynależności. Nie zważając na konsekwencje, pragnęło jednego: zakosztować obcego nasienia. Ale serce Julii przepełnione było lękiem. Nie śmiała! Nie potrafiła zdobyć się na odwagę! Gdyby tylko wieśniak uczynił pierwszy krok! Wiedziała jednak, że tego nie uczyni. Że będzie wzdychał i czekał, że będzie wzdychał trawiony dziką żądzą, czekając, aż ona przyjdzie do niego. Jej zaś brakowało odwagi. Będzie więc czekał na próżno.
— Nie boisz się, że ktoś cię zobaczy, kiedy zażywasz kąpieli słonecznych? — spytał Maurice; odwrócił się i spojrzał na parę odpoczywającą pod drzewem. Posępna wieśniaczka również podniosła wzrok. Wyglądało tak, jakby toczyli z sobą pojedynek.
— Och, nie! Tam nikt nie chodzi. Przyłączysz się do nas, Maurice? Do naszych kąpieli?
— Mmmm... chętnie — odparł po krótkim wahaniu. — Chciałbym pozażywać trochę słońca, zanim stąd wyjadę.
W jego oczach pojawił się błysk, desperacki błysk odwagi i gorące pragnienie zakosztowania tego nowego owocu, tej kobiety o złocistych, dojrzałych w słońcu piersiach, ukrytych pod ciemną sukienką. Julia wyobraziła sobie, jak mąż wystawia na słońce nagie, okryte miejską szarością ciało, rozpaczliwie starając się jej przypodobać. Ta myśl przyprawiła ją o zawrót głowy. Biedny, napiętnowany bladością człowieczek, prawomyślny obywatel, napiętnowany jak przestępca, zamierza obnażyć się przed ognistym okiem słońca! Jakaż to będzie dla niego męka!
Kwiat jej łona ponownie zadrżał. Wiedziała, że dopuści go do siebie, że wyda na świat jego dziecko. Wiedziała, że to dla niego, dla tego mizernego, bladego mieszczucha otwiera się jej łono, rozchyla swe płatki niczym lotos lub fioletowy zawilec o ciemnym, purpurowym środku. Zdawała
sobie sprawę, że nigdy nie pójdzie do wieśniaka: nie miała odwagi, a poza tym nie była wolna.
Zdawała sobie również sprawę z tego, że i wieśniak nigdy do niej nie przyjdzie; że wytrwały i bierny jak ziemia, którą uprawia, będzie czekał cierpliwie zżerany tęsknotą, ze zwierzęcym uporem jawiąc się w jej polu widzenia i ociągając się z odejściem.
Nieraz była świadkiem, jak krew nabiega do jego spieczonych policzków, jak z rozpalonych oczu pryska na nią ognisty żar, jak członek rośnie mu z podniecenia i pręży się do niej. Ale już postanowiła: nie pójdzie do niego; nie może, nie śmie, musi się liczyć z następstwami.
Ulegnie mężowi, temu napiętnowanemu bladością mieszczuchowi o chudym ciele i małym natarczywym członku, i pozwoli, aby z jego nasienia poczęło się w niej nowe życie. Nie miała innego wyjścia. Była trwale związana ze swoim losem, a na świecie nie istniał Perseusz zdolny do przecięcia krępujących ją więzów.