Lawrence David Herbert
KOBIETA, KTÓRA ODJECHAŁA
Mylała, że to małżeństwo w przeciwieństwie do innych okaże się wspaniałš przygodš. Nie żeby mężczyzna tak bardzo się jej podobał. Przeciwnie, był doć niski, chudy i żylasty, starszy od niej o dwadziecia lat, o piwnych oczach i siwiejšcych włosach. Jako mały chłopiec przybył z Holandii do Ameryki, pracował w kopalniach złota na zachodnim wybrzeżu, potem trafił na południe do Meksyku, gdzie z czasem się wzbogacił i został włacicielem kilku kopalni srebra na pustkowiach Sierra Madre. Nie ulegało wštpliwoci, że przygoda, na którš liczyła, wišzała się bardziej z barwnym życiem, jakie dotšd wiódł, niż z jego osobš. Mężczyzna jednak mimo licznych opresji, z których tylko cudem udało mu się wyjć cało wcišż tryskał energiš, a wszystko, co w życiu osišgnšł, zawdzięczał tylko sobie. Tak, tak, zdarzajš się niekiedy tacy dziwacy.
Kiedy na własne oczy zobaczyła, co naprawdę osišgnšł, zrobiło się jej ciężko na sercu. Jednopię
trowy dom z suszonej cegły, z patio, na które prowadziła szeroka weranda osłonięta z dwóch stron tropikalnym pnšczem, stał samotnie poród martwej pustki; w oddali cišgnęły się poronięte zieleniš ogromne wzgórza, a bliżej wznosiły się szkielety wież wycišgowych oraz różowe hałdy wyschniętego błota wydobytego z szybów. Nawet z kwiecistego patio, okolonego murami domu, widać było jedynie wielki różowy stożek hałdy oraz rysujšce się na tle nieba metalowe konstrukcje. Nic poza tym.
To prawda, solidne, drewniane drzwi domu często bywały otwarte. Wychodziła wtedy poza mury i patrzyła na rozległe przestrzenie, na wielkie, usiane drzewami góry cišgnšce się pasmo za pasmem, znikšd donikšd, zielone jesieniš, a przez pozostałš częć roku różowe, spalone słońcem, abstrakcyjne.
Czasem mšż zabierał jš starym, sfatygowanym fordem do zapomnianej poród gór małej hiszpańskiej osady głuchej i wymarłej. Był tam wielki martwy kociół z suszonej cegły, o martwych portalach, oraz posępne targowisko, gdzie za swoim pierwszym pobytem kobieta ujrzała wycišgniętego między straganem z mięsem a stoiskiem z warzywami martwego psa leżał tam jakby od wieków i jako nikt nie zadał sobie trudu, aby usunšć go z przejcia. Martwoć w martwoci.
Dużo mówiono o srebrze i pokazywano sobie kawałki kruszcu, ale bez entuzjazmu. Ceny srebra utknęły w miejscu. Wielka wojna wybuchła i dobiegła końca. Kopalnie srebra stały się nieopłacalne. Mšż zamknšł swoje, ale nadal mieszkali tam, gdzie dawniej, w domu z patio, poród kwiatów, które zawsze wydawały się jej nie doć kwieciste.
Miała dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Starsze, chłopiec, miało prawie dziesięć lat, kiedy wreszcie ocknęła się z odrętwienia, w jakie popadła przez te lata. Była teraz trzydziestotrzyletniš kobietš, postawnš i cišgle przybierajšcš na tuszy. Mšż, mały, chudy mężczyzna, starszy od niej o dwadziecia lat, nadal odznaczał się siłš i uporem i wcišż tryskał energiš, ale na skutek spadku cen srebra oraz dziwnej nieprzystępnoci żony jakby stracił dawnš radoć życia:
Był dobrym mężem i prawym człowiekiem. Na swój sposób uwielbiał żonę. Chociaż minęło tyle lat od ich lubu, nadal wzbudzała w nim zachwyt. Jednakże w głębi serca właciwie pozostał kawalerem. Już jako dziesięcioletni szczeniak musiał sobie sam radzić w życiu. Kiedy się żenił, miał ponad czterdzieci lat i stać go było, żeby założyć rodzinę. Wszystkie pienišdze zgromadził w czasach kawalerskich. Nabył za nie kilka kopalni srebra; żona stanowiła ostatni, choć najbardziej osobisty nabytek.
Podziwiał jš do szaleństwa, podziwiał jej ciało, podziwiał wszystko to, co reprezentowała. W jego oczach cišgle była tš samš olniewajšcš dziewczynš z Berkeley w Kalifornii, z którš ożenił się przed laty. Niczym szejk trzymał jš dobrze strzeżonš w górzystej Chihuahui. Był o niš równie zazdrosny jak o swoje kopalnie a to mówiło samo za siebie.
W wieku trzydziestu trzech lat kobieta istotnie tylko tuszš różniła się od tej młodej dziewczyny, którš niegdy poznał w Kalifornii. Odkšd wyszła za mšż, przestała się rozwijać, w tajemniczy sposób popadła w marazm. Mężczyzny, którego polubiła, nigdy nie zaakceptowała, ani fizycznie, ani psychicznie. Fizycznie w ogóle jej nie pocišgał, chociaż to dzięki niej rozbudziła się w nim człowieku nie najmłodszym młodzieńcza namiętnoć. Na jej psychikę miał jednak niewštpliwy wpływ: przygnębiał jš, spychał do roli niewolnicy.
I tak mijały lata w domu ze słonecznym patio, w cieniu wież wycišgowych. Mężczyzna nie potrafił znieć bezczynnoci. Kiedy zamknšł kopalnie, od razu wybudował w swojej posiadłoci, mniej więcej trzydzieci pięć kilometrów od domu, chlewy i założył hodowlę rasowych wiń. Miał wspaniałe prosiaki, a jednoczenie nienawidził tych zwierzšt. Był wrażliwym, zbłškanym idealistš, który organicznie nie cierpiał brudnych
aspektów życia. Uwielbiał pracę, tak, nade wszystko uwielbiał pracę oraz tworzenie nowych rzeczy. Małżeństwo i dzieci stanowiły częć jego życia, co, co sam stworzył, choć zysk, jaki przynosiły, dawał się mierzyć w kategoriach wyłšcznie uczuciowych.
Kobiecie nerwy powoli zaczęły odmawiać posłuszeństwa: pragnęła wyjechać, wyjechać dokšdkolwiek. Zabrał jš więc na trzy miesišce do El Paso. Przynajmniej znów była w Stanach Zjednoczonych.
Ale nie zdołała wyzwolić się spod jego wpływu. Trzy miesišce dobiegły końca i powróciła do domu poród gór, gór na przemian to zielonych, to różowobršzowych i tak pustych, jak puste bywa tylko niezbadane. Uczyła dzieci i pilnowała meksykańskiej służby. Czasem mšż przywoził z sobš goci; na ogół byli to Hiszpanie lub Meksykanie, rzadziej kto ze Stanów.
Najbardziej lubił zapraszać Amerykanów, ale goszczšc ich nie miał chwili spokoju. Był zazdrosny o żonę jak o bogatš żyłę srebra, o której nikt poza nim nie powinien wiedzieć. Jš za fascynowali młodzi dżentelmeni, inżynierowie kopalnictwa, których tak chętnie podejmował. Jemu zresztš również imponowali. Jednakże był człowiekiem staromodnym, więc ilekroć który z nich patrzył na jego żonę, czuł się tak, jakby okradano
mu kopalnię, jakby usiłowano poznać wszystkie jej tajemnice.
Włanie jeden z owych dżentelmenów całkiem niewiadomie podsunšł kobiecie pewien pomysł. Stali w trójkę przed solidnymi drewnianymi drzwiami spoglšdajšc na wiat. Nastał wrzesień, skończyła się pora deszczowa, wieczne, nieruchome góry okryte były zieleniš. Jeli nie liczyć zamkniętej kopalni, porzuconych maszyn oraz opuszczonych chałup górników, wokół zionęło pustkš.
Ciekawe, co się znajduje za tymi górami? zadumał się goć.
Inne góry odparł Lederman. Z tamtej strony leży Sonora i wybrzeże. Z tej pustynia, zza, której pan przybył. A przed nami cišgnš się góry i wzgórza.
Tak, ale co tam ronie, co tam żyje? Tam musi być wspaniale] Nie ma chyba drugiego takiego miejsca na ziemi; tu człowiek ma wrażenie, jakby przebywał na księżycu,
Jest sporo zwierzyny, jeli kto lubi polować. No i sš Indianie, ale to nic wspaniałego.
Dzicy Indianie?
Raczej tak.
Ale chyba niegroni?
To zależy. Niektóre plemiona nikomu nie pozwalajš się do siebie zbliżyć. Mordujš misjona
rzy. A tam, gdzie misjonarzom nie udało się dotrzeć, nikomu się nie udaje.
A co na to rzšd?
Nic. Ci ludzie żyjš tak daleko od cywilizacji, że nikt nie zawraca sobie nimi głowy. Przebiegłe bestie. Jeli podejrzewajš, że mogš mieć jakie kłopoty, natychmiast wysyłajš delegację do Chihuahui i oficjalnie składajš przeprosiny. To rzšdowi w zupełnoci wystarcza.
Więc żyjš całkiem dziko, kultywujšc barbarzyńskie wierzenia i obyczaje?
Naturalnie. Ich jedyna broń to łuki. Czasem widuję ich w miecie, z łukiem w ręku, w zabawnych kapeluszach ozdobionych kwiatami, ubranych nawet podczas chłodów jedynie w co, co przypomina koszulę; na wpół nadzy kręcš się po rynku.
A nie sšdzi pan, że ich prymitywne, ukryte poród gór wioski muszš być pełne uroku?
Jakiego tam uroku? To dzikusy, proszę pana, a wszystkie dzikusy żyjš tak samo: w biedzie, nędzy i brudzie. Znajš może kilka chytrych sztuczek, ale przymierajš głodem.
Chyba jednak muszš mieć jakie pradawne wierzenia, jakie tajemnicze obrzędy? To przecież fascynujšce!
Nic mi nie wiadomo o ich wierzeniach, choć oczywicie wydzierajš się po nocy, odprawiajšc swoje bardziej czy mniej wyuzdane pogańskie
obrzędy. Nie, zupełnie nie widzę w tym nic interesujšcego. I dziwi mnie pańskie zafascynowanie; przecież człowiek, który bywa w Londynie, w Paryżu, w Nowym Jorku...
Och, w Londynie, Paryżu czy Nowym Jorku bywa każdy odparł młody goć, tak jakby to był niepodważalny argument.
Jego dziwny entuzjazm dla nieznanych Indian odbił się echem w sercu kobiety. Obudziły się w niej naiwne, romantyczne marzenia, równie szalone jak marzenia dziecka. Poczuła, iż przeznaczeniem jej jest udać się w niezbadane rejony gór, które zamieszkiwały od wieków tajemnicze, wspaniałe plemiona indiańskie.
Nie zdradziła się nikomu ze swoich pragnień. Młody goć wkrótce ich opucił; wyjechał w towarzystwie jej męża, który zamierzał zabawić kilka dni w Torreon, gdzie miał do załatwienia jakie interesy. Przed ich wyjazdem jeszcze raz dokładnie wypytała męża o okolicę; dowiedziała się o plemionach podobnych do Indian Nawaho, które po dzi dzień prowadzš koczowniczy tryb życia, o Indianach Yaqui z Sonory, o licznych plemionach osiadłych w różnych dolinach Chihuahui.
Jedno plemię, Huichole, zamieszkujšce wysoko położonš dolinę na południe od kopalni, uważane było za więte plemię wszystkich Indian. Wcišż żyli wród nich potomkowie
Montezumy, dawnych władców Azteków i Totonaków, a starzy kapłani nadal odprawiali pradane obrzšdki religijne, składajšc bogom ofiary z ludzi. Takie przynajmniej kršżyły słuchy, chociaż uczeni, krtórzy dotarli do ziem Huicholi i wrócili wychudli, wycieńczeni głodem oraz strasznymi warunkami życia, przywożšc z sobš cudaczne, prymitywne przedmioty kultu, twierdzili, iż podczas swojej bytnoci w ich ubogich wioskach nie dostrzegli nic niezwykłego.
Mimo lekkiej pogardy, którš wyczuwała w głosie męża, gdy mówił o Indianach, widać było, że myl o tych pradawnych, tajemniczych barbarzyńcach podnieca jego wyobranię.
Daleko stšd mieszkajš? spytała.
Ze trzy dni jazdy konno, za Cuchitee, w pobliżu małego jeziora.
Mšż z gociem odjechali. Kobieta postanowiła wprowadzić w czyn swój szalony pomysł. Ostatnio, usiłujšc urozmaicić swoje monotonne życie, zmusiła męża, żeby czasem pozwalał jej towarzyszyć sobie, kiedy wybierał się gdzie konno. Samej nie wolno jej było opuszczać domu. Okolica bowiem była dzika i niebezpieczna; panowało bezprawie.
Miała jednak własnego konia i z całego serca marzyła o tym, aby być wolnš jak za dawnych czasów w górzystej Kalifornii.
Jej dziewięcioletnia, córeczka: przebywała w przyklšsztornej szkółce z internatem, w wyludnionej hiszpańskiej osadzie górniczej położonej niecałe dziesięć kilometrów od domu.
Manuel, jadę do klasztoru zawieć co Margaricie oznajmiła służšcemu. Może przenocuję u zakonnic. Opiekuj się Freddym i pilnuj domu, dopóki nie wrócę.
Kto ma pani towarzyszyć, ja czy Juan? spytał Meksykanin.
Nikt. Pojadę sama.
W oczach służšcego ujrzała sprzeciw: to zbyt ryzykowne, aby wyruszyła z domu bez opieki!
Pojadę sama powtórzyła stanowczo, z naciskiem, ta duża jasnooka i na ogół łagodna kobieta. Służšcy zamilkł i ustšpił niezadowolony,
Dlaczego, jedziesz bez Manuela, mamo? spytał synek, kiedy pškowała jedzenie na drogę.
Czy nigdy nie mogę być sama? Ani chwili w życiu?! zawołała nie panujšc nad gniewem.
I dziecko, podobnie jak służšcy, zamilkło wystraszone.
Ubrana w lniane bryczesy i opadajšcš na nie płóciennš spódnicę, w białš koszulę, czerwonš chustę na szyi i czarny, filcowy kapelusz, dosiadła rosłego konia i bez najmniejszych wyrzutów sumienia ruszyła w drogę. W jukach miała jedzenie, wzięła z sobš również wojskowš menażkę z wodš oraz gruby meksykański koc, który przy
troczyła z tyłu do siodła. Zapatrzona w rozległš przestrzeń, oddalała się od domu. Manuel z dzieckiem stali w drzwiach, spoglšdajšc, jak odjeżdża. Nawet nie odwróciła się, żeby pomachać im na pożegnanie.
Po dwóch kilometrach skręciła z pustynnej drogi w prawo i dalej jechała wšskim szlakiem, biegnšcym po stromych wzniesieniach poroniętych wielkimi drzewami, do sšsiedniej doliny, w której mieciła się następna wyludniona osada. Był wrzesień i rzeczka, z której czerpali wodę górnicy pracujšcy w porzuconej obecnie kopalni, płynęła wartkim nurtem. Kobieta zsiadła z konia, żeby go napoić i sama się napić.
W oddali na stoku ujrzała idšcych między drzewami Indian dwie kobiety i młodzieńca. Oni również jš dostrzegli i zaczęli jej się uważnie przyglšdać. Przypatrywała się im bacznie. Szli szerokim łukiem, żeby ominšć jš z daleka. Było jej to obojętne. Wsiadła z powrotem na konia i ruszyła w głšb pogršżonej w ciszy doliny, zostawiajšc za sobš kopalnię srebra oraz wszelkie lady górniczych robót. Posuwała się wyboistym szlakiem pełnym kamieni, który wiódł przez przełęcz ku kolejnej dolinie. Kiedy była tu z mężem. Dalej trasy nie znała; wiedziała tylko, że musi kierować się na południe.
Ku własnemu zdumieniu nie bała się, choć okolica milczšce, tchnšce grozš górskie zbo
cza, od czasu do czasu przemykajšcy w oddali podejrzliwi, tajemniczy Indianie oraz sępy kršżšce niby wielkie muchy nad padlinš, farmš albo skupiskiem chat mogła wzbudzać strach.
Im wyżej się wspinała, tym rzadziej pojawiały się drzewa liciaste; coraz częciej szlak prowadził przez cierniste krzaki okryte niebieskim powojem lub różowym pnšczem. Po pewnym czasie barwne pnšcza pozostały w tyle; przed sobš miała już tylko sosny.
Kiedy dotarła na szczyt, zobaczyła, że rozpociera się przed niš jeszcze jedna pogršżona w ciszy zielona dolina. Nastało południe. Koń dowiózł jš do małego strumyka, zeskoczyła więc na ziemię, żeby pożywić się przed dalszš drogš. Siedziała w milczeniu, spoglšdajšc na martwš, nieruchomš dolinę i na ostre grzbiety gór cišgnšcych się ku południu, gór coraz bardziej skalistych, poroniętych jedynie sosnami. Odpoczywała dwie godziny, przeczekujšc największy upał, podczas gdy koń stał obok skubišc trawę.
Dziwne, ale nie bała się, samotnoć też jej nie przeszkadzała. Przeciwnie, rozkoszowała się niš tak, jak spragniony rozkoszuje się smakiem zimnej wody. Czuła jakie niezwykłe ożywienie.
Wędrowała dalej. Noc spędziła przy strumieniu w jednej z kolejnych dolin, ukryta poród gęstych krzaków. Widziała po drodze pasšce się
bydło oraz kilka cieżek przecinajšcych szlak, którego się trzymała. W pobliżu musiało zapewne być rancho. Słyszała przeraliwe wycie kuguara i wtórujšce mu ujadanie psów. Siedziała jednak w ukryciu przy niedużym ognisku i nie odczuwała cienia strachu. Dziwne ożywienie, które jš ogarnęło, dodawało jej sił.
Przed witem zrobiło się bardzo chłodno. Leżała owinięta kocem, wpatrujšc się w gwiazdy na niebie i słuchajšc prychania dygoczšcego z zimna konia. Miała wrażenie, że umarła i znajduje się teraz w innym wiecie. Wydawało się jej, że słyszała w nocy jaki potężny huk, huk, który rozległ się w jej sercu huk mierci; ale równie dobrze mógł to być huk zrodzony w sercu ziemi, huk o doniosłym, tajemniczym znaczeniu.
Zdrętwiała z zimna wstała, gdy tylko zaczęło witać, i rozpaliła ogień. Zjadła pospiesznie niadanie, nakarmiła konia i ruszyła w drogę. Unikała spotkań z Indianami, a ponieważ nikogo nie spotkała, widać było, że i jej unikano. Wreszcie dostrzegła w oddali Cuchitee: ponure, smętne skupisko czarnych chat o czerwonawych dachach, znajdujšce się w pobliżu jednej z licznych, dawno porzuconych kopalni srebra. Dalej wznosiły się potężne, strome zbocza gór, jasnozielone w dolnej partii, przechodzšce stopniowo w ciemnš zieleń lasu sosnowego. Jeszcze wyżej, za lasem, rysowały się na tle nieba łyse, skaliste
szczyty poznaczone białymi plamami. Wysoko w górach zaczšł już padać nieg.
Teraz, gdy zbliżała się do kresu podróży, powoli ogarniało jš przygnębienie i zniechęcenie. Minęła małe jeziorko usytuowane między żółto kwitnšcymi osikami o białych pniach, gładkich niczym białe, kršgłe ramiona kobiet. Widok był wspaniały! W Kalifornii piałaby z zachwytu. Teraz jednak patrzšc na jezioro, czuła, że jest piękne, ale nic jej to nie obchodziło. Była wyczerpana i zmęczona po dwóch nocach spędzonych pod gołym niebem i bała się nadchodzšcego zmroku. Nie wiedziała, dokšd zmierza ani w jakim celu. Koń sunšł smętnie, noga za nogš, po wšskiej kamienistej cieżce, zbliżajšc się do wielkiej, przejmujšcej grozš góry. Zdawała sobie sprawę, że gdyby miała choć odrobinę silnej woli, zawróciłaby do wioski, gdzie znalazłaby schronienie i skšd odebrałby jš mšż.
Ale była całkiem bezwolna. Koń, rozbryzgujšc kopytami wodę, przebył strumień i idšc pod olbrzymimi żółknšcymi topolami, wkroczył w dolinę, która znajdowała się niemal trzy tysišce metrów nad poziomem morza. Kobieta czuła potworne znużenie, a od rozrzedzonego powietrza kręciło jej się w głowie. Za topolami, po obu stronach doliny, wznosiły się przytłaczajšce swym ogromem góry, gęsto poronięte osikami, a wyżej stożkowatymi wierkami i sosnami. Koń
szedł sam, nie ponaglany. Mała, ciasna dolina nie pozostawiała innej możliwoci: można było jedynie brnšć przed siebie, wšskš cieżkš wspinajšc się coraz wyżej.
Koń wierzgnšł: na drodze pojawiło się trzech mężczyzn otulonych w ciemne poncha.
Adios powitał jš Indianin spokojnym, bezbarwnym głosem.
Adios odparła głono, z amerykańskim akcentem.
Dokšd jedziesz? spytał cicho po hiszpańsku.
Mężczyni w ciemnych ponchach podeszli bliżej i przyglšdali się jej z zainteresowaniem.
Przed siebie rzekła chłodno, wymawiajšc twardo miękkie hiszpańskie słowa.
niade twarze widoczne spod słomkowych kapeluszy i silnie zbudowane ciała okryte ciemnymi ponchami nie były dla niej niczym nowym. Jedynie długie, czarne włosy opadajšce aż na ramiona różniły jedców od robotników, którzy pracowali u jej męża. I włanie te włosy wzbudziły w niej niesmak. Tak, byli to ci dzicy Indianie, na których poszukiwanie wyruszyła.
Skšd przybywasz? Cišgle jeden i ten sam zadawał pytania. Był to młody mężczyzna o dużych oczach, czarnych i lnišcych, którymi spoglšdał na niš z ukosa. Czarne, jedwabiste wšsy ocieniały jego usta, na brodzie za sterczało mu
kilka pojedynczych kosmyków. Długie, czarne włosy, jakby pełne życia, luno opadały mężczynie na ramiona. Mimo niadej cery sprawiał wrażenie, że dawno się nie mył.
Jego dwaj towarzysze, starsi, milczšcy i dostojni, byli do niego podobni, przy czym jeden miał skšpy, czarny wšs nad górnš wargš, a policzki i brodę całkiem gładkie, drugi za policzki miał gładkie, a na brodzie typowy dla Indian ciemny, bardzo rzadki zarost.
Z daleka odparła na wpół żartobliwie, na wpół wymijajšco.
Przyjęli te słowa w milczeniu.
Gdzie mieszkasz? zapytał cicho, z naciskiem, najmłodszy z nich.
Na północy rzuciła lekko.
Znów nastała chwila ciszy. Młodzieniec ciszonym głosem naradził się w niezrozumiałej dla niej mowie ze swoimi towarzyszami.
Dokšd zmierzasz tš drogš? spytał stanowczo, tonem nie znoszšcym sprzeciwu, pokazujšc na szlak, którym jechała.
Do Indian Huichole oznajmiła krótko. Popatrzył na niš uważnie. Oczy miał bystre,
czarne i jakby nieludzkie. W blasku popołudniowego słońca widział na jej szerokiej, jasnej twarzy lekki, przekorny umiech; widział również zmęczenie i sińce pod wielkimi niebieskimi oczami, a także spojrzenie, w którym kryła się dzie
cinna naiwnoć, a zarazem duma i kobieca pewnoć siebie. W sumie jednak wyglšdała tak, jakby była w transie.
Usted es senora?
Tak, jestem mężatkš potwierdziła.
Masz rodzinę?
Męża i dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Indianin odwrócił się do swoich towarzyszy
i wydobywajšc z gardła niskie, chrapliwe dwięki, przypominajšce bulgotanie wody, przetłumaczył im odpowied kobiety. Wszyscy trzej byli wyranie zbici z tropu.
Gdzie jest twój mšż?
Bo ja wiem? odparła beztrosko. Wyjechał na tydzień w interesach.
Czarne oczy wpatrywały się w niš przebiegle. Mimo zmęczenia kobieta umiechnęła się, dumna z własnej przedsiębiorczoci, pewna swej kobiecej siły, niewiadoma szaleństwa, jakie jš opętało.
Czego szukasz?
Huicholi; chcę zobaczyć ich domy, poznać ich bogów.
Młodzieniec szybko przetłumaczył jej słowa swoim starszym, milczšcym towarzyszom, którzy w pełnej konsternacji ciszy, jaka zapadła, spojrzeli na niš z ukosa spod kwiecistych kapeluszy. Po chwili grubymi, gardłowymi głosami powiedzieli co do młodzieńca.
Ten przez moment wahał się, po czym zwrócił się do kobiety:
Dobrze. Możesz jechać z nami. Ale na miejsce dotrzemy dopiero jutro. Dzi musimy nocować w lesie.
Doskonale. Umiem przygotować biwak.
Bez dalszych zbędnych pytań ruszyli popiesznie kamienistš cieżkš. Młody Indianin biegł koło konia, pozostali dwaj z tyłu. Jeden z nich podniósł z ziemi gruby kij i od czasu do czasu silnie walił nim w koński zad, żeby ponaglić zwierzę. Za każdym razem koń podskakiwał, podrzucajšc w siodle kobietę, która mimo zmęczenia nie posiadała się ze złoci.
Nie bij go! krzyknęła, spoglšdajšc gniewnie przez ramię. Napotkawszy wielkie, czarne,lnišce oczy, po raz pierwszy poczuła, jak opuszcza jš odwaga. Miały bowiem w sobie jaki nieludzki wyraz; uzmysłowiła sobie, że wcale nie widzš w niej pięknej, białej kobiety. Patrzyły na niš z ponurym, nieludzkim blaskiem i w ogóle nie widziały w niej kobiety, tylko jakš dziwnš, niepojętš rzecz, tajemniczš i niebezpiecznš. Jechała oniemiała ze zdumienia i znów ogarnęło jš uczucie, że nie żyje. Indianin po raz kolejny uderzył kijem w koński zad, a ona ponownie opadła bolenie na siodło.
Powiedz mu, żeby nie bił konia! zawołała do młodzieńca.
Ich spojrzenia się spotkały: w lnišcej, niezgłębionej czerni jego oczu ujrzała krótki błysk pogardy. Wydajšc niskie, gardłowe dwięki indiańskiej mowy, mężczyzna zwrócił się do biegnšcego za koniem towarzysza. Ten przez chwilę słuchał nie podnoszšc znad ziemi wzroku, po czym krzyknšł cicho na konia i trzasnšł go w zad tak mocno, że przerażone zwierzę podskoczyło gwałtownie, rozpryskujšc kopytami kamienie i silnie podrzucajšc siedzšcš w siodle kobietę.
Oczy zapłonęły jej szalonš wciekłociš, twarz pobladła. Energicznie skróciła cugle, ale zanim zdołała zawrócić, młody Indianin chwycił je, szarpnšł w przeciwnš stronę i ruszył pędem, cišgnšc za sobš konia.
Była bezsilna. Ale nagle, prócz ledwo tłumionego gniewu, poczuła lekki dreszcz podniecenia. Wiedziała, że umrze;
Słońce chyliło się ku zachodowi: złociste promienie padały na coraz rzadziej rosnšce tu osiki oraz na pnie sosen; najeżone ciemnymi igłami gałęzie migotały na tle nieba, a skały lniły nieziemskim blaskiem. W tym gorejšcym wietle obserwowała biegnšcego niestrudzenie przed koniem Indianina: ciemne poncho powiewało mu na ramionach, gołe nogi mieniły się w smugach słońca dziwnš czerwieniš, a słomkowy kapelusz, cudacznie przyozdobiony kwiatami i piórami, barwnie połyskiwał nad kaskadš długich, czar
nych włosów. Raz na jaki czas młodzian niskim głosem pokrzykiwał na konia i wtedy ten drugi, biegnšcy z tyłu, walił zwierzę kijem po zadzie.
Iskrzšce się bajkowym blaskiem promienie zgasły nad górami; wiat powoli pogršżał się w mroku i wieczorny chłód przenikał powietrze. Na niebie księżyc w kwadrze walczył ze wiatłem przebijajšcym z zachodu. Strome, skaliste zbocza rzucały potężne cienie. W pobliżu szemrała woda. Kobieta odczuwała jedynie zmęczenie, nieludzkie wprost zmęczenie oraz chłód wiatru wiejšcego od gór. Nie zdawała sobie w ogóle sprawy z tego, że promienie księżyca wyparły blask dnia. Przemiana dokonała się, kiedy jechała na koniu nieprzytomna z wyczerpania.
Przez kilka godzin wędrowali w srebrzystej powiacie. Nagle, ni stšd, ni zowšd, zatrzymali się. Mężczyni przez chwilę naradzali się szeptem.
Tu przenocujemy owiadczył najmłodszy.
Czekała, żeby pomógł jej zsišć z konia, ale on stał bez ruchu, trzymajšc cugle. Niemal spadła z siodła, była tak potwornie zmęczona.
Wybrali miejsce u podnóża skał, wcišż jeszcze nagrzane od słońca. Jeden z mężczyzn pocinał pachnšce żywicš gałęzie sosnowe, drugi ustawił je przy skale, wznoszšc prowizoryczne szałasy dla osłony przed wiatrem kilka rozłożył na ziemi, żeby służyły jako posłanie. Trzeci rozpalił
niewielkie ognisko i zaczšł podgrzewać placki kukurydziane.
Kobieta napiła się wody. Nie chciała nic jeć, pragnęła tylko się położyć.
Gdzie mam Spać? spytała.
Młodzieniec wskazał jej jeden z szałasów. Wsunęła się do rodka i wycišgnęła na gałęziach. Była tak wykończona wędrówkš, tak zobojętniała na wszystko, że nie robiło jej różnicy, co się z niš stanie. Przez szpary w gałęziach widziała przycupniętych wokół ogniska mężczyzn, którzy ciemnymi palcami wyjmowali z popiołu placki i popijali je wodš z tykwy. Od czasu do czasu rozlegał się niski, zdławiony szept, a potem znów zapadała cisza. Siodło i juki leżały przy ognisku nie tknięte. Nie byli zainteresowani jej mieniem. W kapeluszach na głowach, otuleni w ciemne poncha z frędzlami, które opadały na ziemię, siedzieli przy ognisku, przycupnięci jak zwierzęta i jedli jak zwierzęta chciwie, łapczywie. Widziała smagłe, gołe nogi i przepaski na biodrach, które oprócz brudnych, białych koszul stanowiły ich jedynš odzież. Kobietš interesowali się nie więcej, niż gdyby była kawałkiem mięsa, który zdobyli na polowaniu i powiesili w szałasie.
Po pewnym czasie starannie wygasili ogień i udali się na spoczynek. Obserwujšc przez szpary w gałęziach przechodzšce w milczeniu ciemne
sylwetki owietlone słabym blaskiem księżyca, przez moment poczuła dreszcz grozy. Gzy teraz jš zaatakujš?
Ale nie. Zachowywali się tak, jakby całkiem o niej zapomnieli. Słyszała, jak koń porusza się niespokojnie przednie nogi miał spętane. Wkrótce zaległa cisza, chłodna, złowroga, tak typowa dla gór. Kobieta spała i budziła się, półprzytomna, zdrętwiała z zimna i wycieńczenia. Noc, wieczna i lodowata, cišgnęła się bez końca, a ona była wiadoma tylko tego, że umarła.
Kiedy jednak usłyszała szuranie oraz tarcie krzemienia o krzesiwo i zobaczyła sylwetkę mężczyzny pochylajšcego się nad nikłym, czerwonym płomykiem, niczym pies nad kociš, zrozumiała, że powoli nastaje ranek, i nagle pomylała, iż noc minęła zbyt szybko.
Gdy ogień już huczał, wyszła z szałasu marzšc tylko o jednym: o mocnej kawie. Mężczyni znów grzali nad ogniem placki.
Zaparzę kawę powiedziała. Wydawało jej się, że młody Indianin patrzy na
niš z błyskiem pogardy w oczach. Potrzšsnšł głowš.
Nie pijemy kawy. I nie ma czasu.
Starsi mężczyni, którzy podobnie jak ich młody współplemieniec siedzieli przycupnięci przy ognisku, niewyrani w ponurym, bladym wietle poranka, podnieli na niš wzrok: nie było w nim nawet pogardy. Ich oczy lniły intensywnym, . a zarazem obcym i nieludzkim blaskiem, który jš przerażał. Były nieprzystępne. Spoglšdały na niš, ale nie widziały w niej kobiety. Zupełnie jakby nigdy niš nie była. Jakby jasna karnacja pozbawiła jš kobiecoci i zamieniła w ogromnš białš mrówkę. Takie przynajmniej miała wrażenie widzšc ich spojrzenia.
Zanim słońce wytoczyło się na niebo, siedziała już w siodle i wspinała się po stromym zboczu. Powietrze było lodowate. Po pewnym czasie słońce zaczęło przygrzewać i wkrótce, wystawiona na działanie silnych promieni, poczuła, że jest jej goršco. Wydawało się jej, że wspinajš się na dach wiata. Przed nimi, na tle nieba, iskrzyły się obleczone niegiem szczyty.
Koło południa dotarli do miejsca, gdzie dalej koń nie był w stanie ić. Przez chwilę odpoczywali przy wznoszšcej się stromo potężnej skale, połyskujšcej w słońcu niczym sierć jakiego potwora. Dalsza droga prowadziła po tej włanie skale, wzdłuż pofałdowanej rozpadliny. Posuwajšc się na czworakach, umęczona kobieta miała wrażenie, że godzinami wspina się po spadzistym, łysym stoku. Mężczyni szli wolno, lecz
normalnie wyprostowani jeden przed niš, drugi za niš; na nogach mieli plecione, skórzane sandały, ona za buty do konnej jazdy i bała się polizgnšć.
Cały czas zastanawiała się nad tym, dlaczego z takim uporem czołga się kilometrami po litej, łysej skale? Dlaczego nie rzuci się w przepać i nie zakończy tej mordęgi? wiat był przecież w dole.
Kiedy wreszcie dobrnęli do kamienistej skarpy, odwróciła się i zobaczyła trzeciego Indianina; niósł na plecach jej dobytek, siodło i juki, które miał przywišzane do paska opartego na czole. Z kapeluszem w ręku szedł wolno, charakterystycznym dla Indian cichym, sprężystem krokiem, nie potykajšc się na nierównociach terenu, zupełnie jakby pišł się po stopniach wykutych w skalistym pancerzu.
Dalej cieżka prowadziła w dół. Indianie się ożywili. Jeden powolnym truchtem pobiegł przodem i znikł za skałš. cieżka zakręcała i wkrótce wyłoniła się skšpana w słonecznym blasku dolina szeroka otchłań między górami, okolonš potężnym skalistym murem; zielona dolina z rzekš, drzewami i kilkoma skupiskami niskich, lnišcych domków. Oglšdana z wysokoci tysišca metrów była maleńka i doskonała. Wszystko prosty most na rzece, otoczony domami rynek z nieco wyższymi budynkami po przeciwległych
stronach, wysokie topole, pastwiska i pola żółtej, uschniętej kukurydzy, pasšce się w oddali na zboczu bršzowe owce lub kozy, ogrodzone działki nad wodš było maleńkie i doskonałe. Sprawiało podobnie jak każdy widok oglšdany z góry czarujšce wrażenie. Ale niskie, bielone wapnem domki połyskiwały niczym kryształki soli lub ziarna srebra i to napawało jš lękiem.
Rozpoczęli długš wędrówkę w dół: szli krętš cieżkš wzdłuż potoku, który na przemian to płynšł rwšcym nurtem, to spadał kaskadš. Z poczštku teren był skalisty, pozbawiony rolinnoci, ale stopniowo zaczęły pojawiać się sosny, a nieco póniej srebrzyste osiki. Jesienne kwiaty, jedne różowe, podobne do dużych stokrotek, inne białe, a także wiele żółtych, obficie porastały ziemię. Kobieta nie miała siły ić dalej, była tak bardzo zmęczona. Barwne kwiaty majaczyły jej przed oczami niczym blade, zlewajšce się z sobš cienie. Tak widzi wiat kto, kto umarł pomylała.
Wreszcie doszli do pastwisk rozpocierajšcych się na zboczu pomiędzy sosnami i osikami. Pasterz, ubrany jedynie w kapelusz i bawełnianš przepaskę na biodrach, popędzał stado bršzowych owiec. Kobieta i młody Indianin usiedli w cieniu drzew, czekajšc, aż pozostali dwaj mężczyni zawiadomiš plemię o jej przybyciu.
Wkrótce usłyszała zbliżajšce się kroki. Do siedzšcej pod drzewem pary podeszło trzech mężczyzn we wspaniałych ponchach o jaskrawych barwach czerwonej, pomarańczowej, żółtej i czarnej i w fantazyjnych pióropuszach na głowach. Najstarszy miał siwe włosy splecione w warkocze przetykane skrawkami futra, ramiona za okrywało mu czerwonopomarańczowożółte poncho oznakowane niczym sierć pantery dziwnymi, czarnymi plamami. Pozostali dwaj,
o włosach jeszcze nie posiwiałych, również należeli do starszyzny plemienia. Ich poncha były pasiaste, a nakrycia głowy znacznie skromniejsze.
Młodzieniec cichym głosem zwrócił się do przybyłych. Słuchali w milczeniu, skupieni, nie patrzšc ani na niego, ani na kobietę, z głowami pochylonymi, ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Dopiero gdy skończył mówić, podnieli oczy.
Wódz, a może szaman nie była pewna, kim jest ów sędziwy starzec miał ciemnš, pokrytš zmarszczkami i głębokimi bruzdami twarz o rzadkim, siwym zarocie wokół ust. Dwa długie, siwe warkocze poprzetykane skrawkami futra
i kolorowymi piórami opadały mu na ramiona. Ale to jego oczy przykuwały uwagę czarne,
przenikliwe, o nieustraszonym spojrzeniu i demonicznej, nieposkromionej sile. Wbił je w twarz białej kobiety: długo i badawczo patrzył jej w oczy, szukajšc w nich... nie wiedziała czego.
Z największym wysiłkiem starała się wytrzymać jego spojrzenie i nie odwracać wzroku. Ale szybko przekonała się, że to bez sensu. Nie patrzył na niš jak na człowieka. Nie dostrzegał w jej oczach ani sprzeciwu, ani wyzwania; widrował jš swym wzrokiem, usiłujšc wypatrzyć co zupełnie innego, co, czego nie potrafiła odgadnšć:
Uwiadomiła sobie, że nie może liczyć na jakikolwiek ludzki kontakt z tym siwowłosym starcem.
Odrywajšc od niej wzrok, starzec przemówił do młodzieńca, który przetłumaczył jego słowa na hiszpański.
Pyta, czego tu szukasz.
Czego szukam? Niczego. Chciałam tylko zobaczyć, jak żyjecie.
Kiedy młodzieniec przetłumaczył jej odpowied, starzec ponownie utkwił w niej spojrzenie, po czym niskim, chrapliwym głosem zadał kolejne pytanie.
Pyta, dlaczego biała kobieta opuciła swój dom. Czy chce zmusić plemię Huichole do czczenia Boga białych ludzi?
Ależ nie odparła beż namysłu. Sama odeszłam od Boga białych ludzi. Przyszłam poznać Boga Huicholi.
Po jej słowach nastała głęboka cisza. Po chwili starzec przemówił szeptem, jakby był już bardzo znużony.
Pyta, czy biała kobieta szuka bogów Huicholi, dlatego że sprzykrzył się jej własny Bóg.
Tak, dlatego że sprzykrzył mi się Bóg białych ludzi rzekła, pewna, że to włanie pragnš usłyszeć; że chce służyć ich bogom, bogom Huicholi.
Po pełnej napięcia ciszy, która zapadła, kiedy młody Indianin przetłumaczył współplemieńcom jej odpowied, uwiadomiła sobie, jak wielkš radoć i poczucie triumfu wywołały w nich jej słowa. Patrzyli na niš czarnymi, widrujšcymi oczami, które lniły zimnym, pożšdliwym blaskiem. Nie potrafiła odgadnšć, co się za tym kryje. Była tym bardziej zdezorientowana, że w ich spojrzeniach nie widziała cienia zmysłowoci nie pożšdali jej jako kobiety. Ich oczy błyszczały niewinnociš, której nie pojmowała. Bała się; gdyby nie to, że co w niej umarło, że potrafiła jedynie z chłodnym zdumieniem przyglšdać się wszystkiemu wkoło, byłaby sparaliżowana strachem.
Mężczyni przez chwilę naradzali się, po czym dwóch odeszło, pozostawiajšc jš z młodzieńcem oraz siwowłosym starcem. Nieoczekiwanie starzec popatrzył na niš z zatroskaniem.
Pyta, czy jeste zmęczona przetłumaczył młody Indianin.
Bardzo.
Moi bracia zaraz przyniosš lektykę.
Lektyka okazała się hamakiem z ciemnej ratyny, przymocowanym do dršga, który nieli na ramionach dwaj długowłosi tubylcy. Położyli dršg na ziemi i kiedy kobieta usiadła wygodnie, ponownie zarzucili go sobie na ramiona. Kołyszšc niš jak workiem, wyszli spomiędzy drzew i ruszyli za starym wodzem, którego nakrapiane poncho wyglšdało w słońcu jak sierć prawdziwej, żywej pantery.
Dotarli do ujcia doliny. Przed nimi cišgnęły się pola kukurydzy doć niskawej na tej wysokoci o żółtych, dojrzałych kolbach. rodkiem prowadziła mocno wydeptana cieżka. Jedyne co kobieta była w stanie dojrzeć, to prosta sylwetka okrytego ognistoczarnym ponchem wodza, który stšpał cicho szybkim, równym krokiem, nie oglšdajšc się ani w prawo, ani w lewo. Za nim, drepczšc miarowo, podšżali dwaj tragarze: długie, opadajšce na nagie ramiona, kruczoczarne włosy tego na przodzie lniły w słońcu niczym rzeka.
Minšwszy pola kukurydzy, doszli do wysokiego muru wykonanego z ziemi i suszonej cegły. Drewniana brama była otwarta. Wewnštrz znajdowały się małe ogrody nawadniane wodš płynšcš wšskim kanałem, pełne kwiatów, ziół i drzew owocowych. Poród każdej kępy drzew i kwiatów stał lnišcy, biały domek, bez okien, z zamkniętymi drzwiami. Cały teren składajšcy się
z kwadratowych, kwiecistych poletek przecinały . maleńkie dróżki oraz drobne strumyczki, nad którymi wznosiły się miniaturowe mosty.
Idšc najszerszš cieżkš a był to wšski szlak biegnšcy poród zieleni, od wieków udeptywany przez stopy ludzkie, szlak o równej, gładkiej nawierzchni, której nigdy nie zniekształciło końskie kopyto ani koło wozu dotarli do wartko płynšcego kanałem strumyka i przeszli po kładce na drugi brzeg. Wszędzie panowała cisza jak makiem zasiał nie było widać żywej duszy; cieżkš prowadziła pod okazałymi topolami, aż do samego rynku, czy też głównego dziedzińca wioski.
Długi, prostokštny w kształcie rynek otaczały niskie, białe domy o płaskich dachach; po dwóch przeciwległych stronach, na ukos względem siebie, stały dwa wyższe budynki, które wyglšdały tak, jakby na dachach nieco większych podłużnych chat wzniesiono mniejsze kwadratowe chatki. Każdy domek lnił bielš, jedynie duże, okršgłe belki wystajšce spod okapów oraz płaskie dachy były ciemne. Z tyłu za obydwoma piętrowymi budynkami znajdował się ogrodzony teren z ogrodem, w którym rosły drzewa i kwiaty, oraz kilkoma małymi chatkami.
Wcišż nie widać było żywej duszy. Idšc cicho między domami, wyszli na rynek pusty, spalony słońcem plac o ziemnej nawierzchni, gładko
ubitej przez wiele pokoleń przemierzajšcych jš tam i z powrotem nóg. Małe, bezokienne domki miały drzwi wychodzšce na pusty rynek, lecz wszystkie były zamknięte. Przed jednym leżało drewno na opał i dymił gliniany piec, ale ludzi nie było ani ladu.
Stary wódz przeszedł przez rynek i zatrzymał się przed budynkiem, którego górne piętro było niczym w domku z klocków mniejsze od dolnego, a dolne mniejsze od parteru. Kamienne schody wybudowane na zewnštrz domu prowadziły na dach pierwszej chaty. Tragarze stanęli przy schodach i zniżyli lektykę.
Pójdziesz na górę owiadczył młody Indianin.
Wspięła się po kamiennych schodach na gliniany dach, który cišgnšł się niczym taras wokół domu na piętrze. Tym tarasem udali się na tył budynku, a potem zeszli po schodach w dół do ogrodu.
Przez cały ten czas mieszkańcy wioski trzymali się w ukryciu. Dopiero teraz pojawili się dwaj mężczyni o gołych głowach i długich włosach splecionych w warkocze, każdy ubrany jakby w białš koszulę złšczonš w kroku. Wszyscy razem przeszli przez ogród, w którym kwitły czerwone i żółte kwiaty do niskiego, białego domku. Wkroczyli do rodka bez pukania.
Wewnštrz panował mrok. Słychać było cichy szmer rozmów. Kilku mężczyzn o twarzach niewidocznych w ciemnociach, odzianych w białe koszule, które wyranie odcinały się w mroku, . siedziało na długiej, gładkiej kłodzie leżšcej przy cianie naprzeciw wejcia. Poza tš prowizorycznš drewnianš ławš pomieszczenie było puste. Chociaż nie w ciemnym kšcie stała kanapa albo łoże, na którym spoczywał jaki człowiek okryty futrami.
Towarzyszšcy kobiecie stary Indianin, którego brała za wodza, zdjšł pióropusz, sandały i zrzucił z siebie nakrapiane poncho. Odsunšwszy je na bok, podszedł do łoża i zniżonym głosem co powiedział. Zapadła cisza. Po chwili leżšcy na łożu wiekowy starzec o białych jak nieg włosach, okalajšcych ciemnš, zlewajšcš się z mrokiem twarz, wyrwał się z zadumy i patrzšc po zebranych, w pełnej napięcia ciszy wsparł się na łokciu.
Siwowłosy Indianin ponownie przemówił; wówczas jego młody współplemieniec wzišł kobietę za rękę i podprowadził bliżej. W płóciennym stroju jedzieckim, w kapeluszu na głowie, w czarnych, wysokich butach i żałosnej, czerwonej chucinie na szyi, stała przy okrytym futrami leciwym starcu o białych, opadajšcych bezładnie włosach, ciemnej, prawie czarnej twarzy i nieobecnym, a zarazem skupionym, nieludzkim
spojrzeniu, który leżał wsparty na łokciu i pochylał się do przodu, żeby się jej lepiej przyjrzeć.
Twarz miał tak starš, że wyglšdała jak sczerniałe szkło. Kilka skręconych, białych włosów sterczało mu nad ustami i na brodzie. Długie, białe strški spadały mu niedbale na ramiona, okalajšc jego sczerniałš ze staroci twarz. Spod jasnego, rzadkiego meszku brwi wyzierały czarne oczy, które patrzyły na kobietę jakby z oddali, z dalekiej krainy mierci, doszukujšc się w niej czego, czego nie widział nikt dotšd.
Wreszcie grubym, niskim głosem wypowiedział w ciemnš przestrzeń kilka słów.
Pyta, czy przybyła ofiarować swoje serce bogom Huicholi przetłumaczył młody Indianin.
Powiedz, że tak odparła bez chwili namysłu.
Nastała cisza. Starzec ponownie się odezwał, znów jakby mówił w przestrzeń. Jeden z mężczyzn wyszedł. W mrocznym pomieszczeniu, owietlonym jedynie wpadajšcymi przez otwarte drzwi smugami słonecznego blasku, trwała grobowa, wieczna cisza.
Kobieta rozejrzała się. Na kłodzie pod cianš siedzieli zwróceni twarzš do drzwi czterej sędziwi, siwowłosi Indianie. Dwaj inni stali przy wejciu, groni i niewzruszeni. Wszyscy mieli długie włosy i wszyscy ubrani byli w białe, cišgnięte
pasem koszule, których poły zasłaniały krocza. Nogi mieli obnażone, niade i umięnione. Trwajšca cisza zdawała się wiecznociš.
Wreszcie mężczyzna, który wyszedł, wrócił do chaty trzymajšc w ręku dwie sztuki odzieży jednš białš, drugš ciemnš. Młody Indianin wzišł przyniesione rzeczy i podał je kobiecie. Rozbierz się i włóż to.
Dobrze, ale musicie wyjć.
Nie stanie ci się żadna krzywda powiedział cicho.
Nie rozbiorę się w waszej obecnoci. Podniósł wzrok na Indian stojšcych przy
drzwiach. Podeszli szybko i z niebywałš siłš, lecz nie sprawiajšc jej najmniejszego bólu, chwycili jš za ramiona. Następnie zbliżyło się dwóch starców, którzy z zadziwiajšcš wprawš ostrymi nożami rozcięli kobiecie buty: zdjęli je, po czym z równš wprawš tak pocięli jej ubranie, że samo spadło na ziemię. Nim się spostrzegła, stała naga i biała. Kiedy starzec na łóżku przemówił, odwrcócili jš, aby mógł się jej przyjrzeć. Znów co powiedział i wtedy młody Indianin zwinnym ruchem wyjšł spinki i grzebień z jasnych włosów, które niesfornymi puklami opadły jej na ramiona.
Starzec ponownie się odezwał. Młodzieniec podprowadził jš do łóżka. Białowłosy Indianin o pomarszczonej twarzy polinił czubki palców
i delikatnie dotknšł najpierw jej piersi i brzucha, a potem pleców. Wzdrygnęła się, gdy przecišgnšł palcami po jej skórze: miała wrażenie, że to dotyk mierci.
Zastanawiała się, niemal z żalem, dlaczego nie wstydzi się własnej nagoci. Była jedynie smutna i zagubiona. Nikt nie okazywał zażenowania. Starsi mężczyni, milczšcy i skupieni, siedzieli pogršżeni w dziwnej, posępnej zadumie, która działała na niš przygnębiajšco, młody Indianin za stał z wyrazem egzaltacji na twarzy. Czuła się nieswojo, niezwykle obco, jakby ciało, które zamieszkiwała, nie należało do niej.
Włożyła przyniesione ubranie: białš bawełnianš koszulę sięgajšcš kolan, a na to niebieskie wełniane okrycie z wyhaftowanymi czerwonozielonymi kwiatami, zapinane na jednym ramieniu i wišzane w pasie plecionš szarfš z czerwonoczarnej wełny.
Tak odzianš i bosš zaprowadzono jš do małego domku otoczonego ogrodem. Młody Indianin oznajmił jej, że może otrzymać wszystko, czego sobie zażyczy. Poprosiła o wodę, żeby się umyć. Wrócił po chwili z dzbanem wody oraz podłużnym, drewnianym naczyniem. Następnie odszedł, zamykajšc za sobš drzwi. Uwięziona, spoglšdała przez pręty w drzwiach na czerwone kwiaty w ogrodzie i na przelatujšcego kolibra. Nagle usłyszała, jak na dachu piętrowego budynku kto
mocno i rytmicznie uderza w bęben, tym upiornym dwiękiem wzywajšc mieszkańców wioski, a po chwili doleciał jš monotonny głos o jednostajnej intonacji, który w niezrozumiałym języku ogłaszał jakš wieć czy nowinę. Miała wrażenie, że dociera do niej z innego wiata.
Była bardzo zmęczona. Położyła się na legowisku z miękkich skór, otuliła ciemnym, wełnianym kocem i zrezygnowana zasnęła.
Kiedy obudziła się pónym popołudniem, ujrzała młodego Indianina, który włanie wchodził do domku, niosšc przed sobš wiklinowš tacę: były na niej placki kukurydziane, kukurydziana papka z kawałkami mięsa, zapewne baraniny, jaki miodowy napój oraz wieże liwki. Trzymał też w ręku długš girlandę uplecionš z czerwonych i żółtych kwiatów, ozdobionš na końcach niebieskimi pšczkami. Skropił girlandę wodš z dzbana i z umiechem wręczył jš kobiecie. Wydawał się niezwykle łagodny i troskliwy, ale na twarzy i w jego spojrzeniu malował się dziwny wyraz triumfu oraz euforii, który jš trochę przerażał. Czarne oczy obramowane ciemnymi, podwiniętymi rzęsami straciły dawny blask; mężczyzna patrzył teraz na niš z dziwnym, radosnym uniesieniem, w którym było co nieludzkiego, co potwornie bezosobowego, a to wzbudzało w niej niepokój.
Potrzebujesz czego? spytał niskim, melodyjnym głosem, cichym i bardzo stłumionym, jakby zwracał się do kogo stojšcego tuż obok albo jakby nie chciał, żeby go słyszała.
Czy macie zamiar mnie tu więzić?
Nie, jutro będziesz mogła wyjć do ogrodu odparł łagodnie, z tš zadziwiajšcš troskš. Skosztuj napoju rzekł, podajšc jej nieduże gliniane naczynie. Jest bardzo orzewiajšcy.
Zaintrygowana, wypiła kilka łyków. Był to napój ziołowy, z dodatkiem miodu, o egzotycznym smaku, który długo pozostawał w ustach. Młodzieniec przyglšdał jej się z zadowoleniem.
Dziwny smak.
Tak, bardzo orzewiajšcy powtórzył, spoglšdajšc na niš z radosnym triumfem w oczach. Po chwili wyszedł zostawiajšc jš samš.
Wkrótce zrobiło jej się niedobrze i nie panujšc nad sobš zaczęła gwałtownie wymiotować.
Póniej poczuła, jak ogarnia jš coraz większa błogoć i ospałoć; leżała na skórach rozleniwiona, ociężała przysłuchujšc się dwiękom dolatujšcym z wioski, obserwujšc czerwieniejšce niebo, wcišgajšc w nozdrza zapach palšcych się cedrowych lub sosnowych polan. Tak wyranie słyszała ujadanie małych piesków, szuranie przechodzšcych w oddali nóg i szmer rozmów, tak silnie docierała do niej woń dymu, kwiatów i nastajšcego wieczoru, tak dokładnie widziała
gwiazdę migocšcš wysoko na niebie nad dogasajšcym słońcem, że miała wrażenie, iż wszystkie jej zmysły unoszš się rozproszone w powietrzu. Zdawało się jej, że potrafi uchwycić dwięk rozkwitajšcych nocš kwiatów, krystaliczy ton niebios, a raczej przesuwajšcych się warstw atmosfery ziemskiej oraz odgłos przemieszczajšcej się w powietrzu wilgoci, brzmišcy jak melodia kosmicznej harfy.
Była więniem, któremu pozwolono spacerować jedynie po domu i ogrodzie, ale właciwie wcale się tym nie przejmowała. Minęło wiele dni, zanim uwiadomiła sobie, że ani razu odkšd tu przybyła, nie widziała kobiety. Widywała tylko mężczyzn, starych Indian mieszkajšcych w piętrowym budynku, który prawdopodobnie był wištyniš, oni za kapłanami, gdyż zawsze nosili te same kolory czerwony, pomarańczowy, żółty i czarny i zawsze mieli pełne powagi, tajemnicze miny.
Od czasu do czasu który z nich przychodził do niej w odwiedziny i siedział pogršżony w głębokim milczeniu. Poza młodzieńcem nikt w wiosce nie znał żadnego języka prócz indiańskiego. Zdarzało się, iż goć przesiadywał u niej całš godzinę, czasem umiechajšc się, kiedy mówiła do niego po hiszpańsku, ale nigdy nie odpowiadajšc jej słowem jedynš reakcjš był włanie ów błogi, z pozoru dobrotliwy umiech. Wszyscy sprawiali
wrażenie, jakby otaczali jš ojcowskš troskš. Ale w głębi ich ciemnych, patrzšcych z zadumš oczu czaiło się okrucieństwo i zawziętoć. Starali się to ukryć pod przyjaznym umiechem, ilekroć widzieli, że im się przyglšda. Jednakże kilka razy umiech pojawił się zbyt póno.
Odnosili się do niej troskliwie, niezwykle delikatnie, lecz i z rezerwš, tak jak starcy odnoszš się do dzieci. Ale czuła, że co się kryje pod ich maskš, co gronego. Kiedy sędziwy goć wychodził, milczšcy, z zakłamanym, pełnym ojcowskiej czułoci umiechem na twarzy, kobietę opadał niemy, dławišcy strach; sama nie wiedziała, przed czym.
Młody Indianin rozmawiał z niš swobodnie, z ujmujšcš, zdawałoby się, szczerociš. Ale przy nim również miała wrażenie, że prawda zostaje przemilczana. A może prawda była zbyt okrutna? Jego duże, błyszczšce w radosnym uniesieniu oczy patrzyły na niš niemal z tkliwociš, kiedy siedział naprzeciw niej i swoim niskim, pięknym głosem powoli, słabš hiszpańszczyznš, opowiadał o sobie. Którego dnia wyjanił jej, że jest wnukiem białowłosego starca i synem mężczyzny w nakrapianym ponchu: jego przodkowie byli kacykami i sprawowali władzę od dawien dawna; sprawowali jš na długo przed przybyciem Hiszpanów. On sam trochę podróżował: był w stolicy, a także w Stanach jednoczonych. Pracował jako
robotnik przy budowie dróg w Los Angeles. Dotarł nawet do Chicago.
I nie nauczyłe się mówić po angielsku?
Spojrzał na niš wzrokiem obłudnym, lecz jakby też z zakłopotaniem, i w milczeniu pokręcił głowš.
A co zrobiłe w Stanach z włosami? Obcišłe je?
Z zakłopotaniem znów pokręcił głowš.
Nie odparł niskim, stłumionym głosem. Obwišzywałem je chustš i nosiłem na głowie kapelusz.
Ponownie zamilkł, jakby odżyły mu w pamięci bolesne wspomnienia.
Tylko ty jeden z całego plemienia byłe w Stanach?
Tak. Tylko ja spędziłem tyle czasu poza wioskš. Inni wracajš szybko, po tygodniu. Nie zostajš długo. Rada plemienna nie zgadza się na to.
Dlaczego wyjechałe?
Tak postanowiła rada... bo w przyszłoci będę kacykiem.
W jego głosie zawsze pobrzmiewała naiwna, niemal dziecięca szczeroć. Kobieta jednak podejrzewała, że wynikało to stšd, że hiszpański nie był jego ojczystym językiem. Albo stšd, że mowa jako takš była dla niego czym obcym, nieprawdziwym. W każdym razie czuła, że rzeczy istotne sš w rozmowie pomijane milczeniem.
Odwiedzał jš doć często częciej, niż tego chciała jakby pragnšł jej towarzystwa. Kiedy spytała go, czy jest żonaty. Odparł, że tak, żerna dwójkę dzieci.
Chętnie bym je poznała.
Na ustach pojawił mu się słodki, niemal błogi umiech, ale wyraz czarnych oczu nie zmienił się spojrzenie wcišż miał tajemnicze, nieprzeniknione.
Sama się temu dziwiła: spędzał u niej tyle czasu, a ani razu nie była w jego obecnoci zakłopotana i jakby zapominała, że ma do czynienia z mężczyznš. Kiedy tak siedział, spokojny, łagodny, na pozór uległy, z lekko pochylonš głowš i długimi, lnišcymi włosami opadajšcymi wdzięcznie niczym młodej dziewczynie na ramiona, sprawiał wrażenie osoby całkiem bezpłciowej.
Jednakże wystarczyło mu się dokładniej przyjrzeć jego silnym, szerokim ramionom, prostym, czarnym brwiom, krótkim, podwiniętym rzęsom obramowujšcym czarne oczy oraz miękkim, jedwabistym wšsom ocieniajšcym pełne usta aby stwierdzić ponad wszelkš wštpliwoć, że jest mężczyznš z krwi i koci. Czujšc, że kobieta go obserwuje, szybko podnosił oczy: widziała w nich zagadkowš posępnoć, którš z miejsca starał się ukryć pod smutnym, bezradnym umiechem.
Dni i tygodnie mijały jej w dziwnie błogim nastroju. Czasem niepokoiła się tym, że stała się tak zupełnie bezwolna. Straciła władzę nad sobš, była pod wpływem jakiej obcej siły. miertelne przerażenie chwytało jš wówczas za serce. Ale wkrótce przychodzili Indianie, milczšcy i bezpłciowi, i sama ich fizyczna obecnoć rzucała na niš zdradziecki urok. W ich towarzystwie opuszczały jš resztki woli, stawała się bezwolnš ofiarš własnego zobojętnienia. Młodzieniec często przynosił jej słodkie napoje, zwykle ten powodujšcy wymioty, lecz niekiedy i inne, Po wypiciu płynu czuła, jak sennoć ogarnia jej ciało, a zmysły zaczynajš się unosić w powietrzu, nasłuchujšc i przechwytujšc nawet najlżejszy szmer. Dostała pieska, małš suczkę, którš nazwała Flora. Pewnego dnia, kiedy znajdowała się w transie i wszystkie zmysły miała wyostrzone, zdawało się jej, że słyszy, jak w malutkiej psiej macicy zapładnia się jajeczko i suczka staje się brzemienna. Innego dnia słyszała dwięk obracajšcej się ziemi, podobny do wibracji olbrzymiej cięciwy po wypuszczeniu, strzały.
Dni robiły się coraz krótsze i chłodniejsze; czasem, kiedy drżała z zimna, miała wrażenie, że jej osłabiona wola nagle ożywa, i wówczas pragnęła tylko jednego! wyjć z ogrodu, odejć daleko: Rozmawiajšc z młodzieńcem, nalegała, żeby jš wypucił.
Pewnego dnia pozwolili jej wspišć się na dach piętrowego budynku, za którym mieszkała, i popatrzeć z góry na rynek. W wiosce obchodzono włanie Dzień Wielkiego Tańca, ale nie wszyscy tańczyli. Kobiety z niemowlętami na rękach trzymały się na uboczu, przyglšdajšc się uroczystociom. Przed wysokim budynkiem po drugiej stronie rynku zgromadził się tłum, na tarasie za będšcym jednoczenie dachem parteru stała w szeroko otwartych drzwiach pomieszczenia na piętrze mała, barwnie ubrana grupka mężczyzn. Przez otwarte drzwi kobieta widziała migocšcy w ciemnociach ogień oraz krzštajšcych się kapłanów w czarnożółtoczerwonych pióropuszach oraz czerwonoczarnożółtych ponchach z długimi frędzlami. Jedynie wolne, miarowe uderzenia w bęben zakłócały ciszę zalegajšcš indiańskš wioskę. Tłum w dole czekał...
Nagle uderzenia stały się szybsze, głoniejsze i w powietrze wzbił się niski, głęboki piew przypominajšcy wycie wiatru huczšcego po bezkresnych lasach: wielu dorosłych mężczyzn równo, na jeden głos piewało jakš ponurš, barbarzyńskš pień, podczas gdy zgromadzeni przed budynkiem tancerze długim korowodem zaczęli wychodzić na rodek placu. Na wpół nadzy, o złocistobršzowych ciałach i luno opadajšcych czarnych włosach, odziani jedynie w białe, ratynowe spódniczki zebrane na biodrach szerokim,
czerwonoczarnozielonym pasem, z pękami czerwonych i żółtych piór poprzyczepianych do ramion, lekko pochyleni przytupywali monotonnie, w skupieniu wykonujšc rytualny taniec; piękne lisie skóry, które mieli przymocowane z tyłu do pasów, kołysały się miękko, a puszyste kity wdzięcznie falowały nad ziemiš. Za każdym tancerzem szła, lekko przytupujšc bosymi nogami, dumnie wyprostowana kobieta w strojnym nakryciu głowy wykonanym z piór i muszli, w krótkiej czarnej tunice i z pękiem piór w obu dłoniach, którymi poruszała w rytm bębnów.
Po jednej stronie placu długi korowód powoli oddalał się spod piętrowego budynku, po drugiej stronie za w powietrzu unosiła się osobliwa woń kadzideł i panowała dziwna, pełna napięcia cisza, lecz po chwili i tu rozległ się dziki piew mężczyzn oraz utworzył się barwny taneczny korowód.
Trwało to przez cały dzień: natarczywe dudnienie bębnów, potężny, ogłuszajšcy ryk męskich głosów, miarowe kołysanie się lisich skór oraz tupot silnych, złocistobršzowych nóg niemal bez przerwy towarzyszyły jesiennemu słońcu, które przetaczało się po niebieskim, bezchmurnym niebie, owietlajšc jasnymi promieniami rozpuszczone, czarne włosy tancerzy, spokojnš dolinę otoczonš skalistymi zboczami, potężne góry wznoszšce się wysoko na tle nieba i ich onieżone, iskrzšce się bielš szczyty.
Urzeczona jak w narkotycznym transie, przez wiele godzin stała obserwujšc rynek. Naglšce, uporczywe bicie bębnów, prymitywne, niskie zawodzenie piewajšcych mężczyzn, nie kończšcy się tupot tancerzy wywijajšcych lisimi skórami, odgłosy kroków ociężałych, sztywno wyprostowanych kobiet w czarnych tunikach, wszystko to sprawiało, że czuła się tak, jakby miała umrzeć, przestać istnieć, opucić krainę żywych. Zdawało się jej, że dziwne symbole na nakryciach głów tańczšcych w skupieniu Indianek układajš się w napis: Mane, tekel fares. Wróżyły kres jej typu kobiecoci, szalenie osobistej i indywidualnej; nad skruszałš niezależnociš kobiet znów miały zatriumfować pradawne archetypy. Tak, błyskotliwoć oraz rozedrgana, nerwowa osobowoć starannie wykształconej białej kobiety miały być zburzone, a pojęcie kobiecoci rzucone w bezmierny wiat anonimowych zmysłów i namiętnoci. Jakby była jasnowidzem, zobaczyła przygotowania czynione do złożenia bogom ofiary. Udręczona, wróciła do swojego domku.
Odtšd zawsze zastygała w bólu, ilekroć wieczorem rozlegał się odgłos bębnów i wtórujšcy mu niski, nieludzki piew, przypominajšcy skowyt dzikich bestii nawołujšcych niewidzialnych bogów księżyca i zgasłego na zachodzie słońca. Dziwne zawodzšce głosy miały w sobie co z żałosnego wycia kojota, z radosnego poszczekiwania
lisa, z dochodzšcego z oddali, przepojonego smutkiem skowytu wilka i z rozdzierajšcego serce ryku pumy; ale również miały w sobie natarczywoć prymitywnego samca, na przemian to czułego, to drapieżnego.
Czasem po zapadnięciu zmroku wspinała się na dach i słuchała piewajšcych godzinami mężczyzn zgromadzonych przy bębnie, którego dwięki docierały z mostu na tyłach placu. Niekiedy palił się tam ogień: wówczas w wietle płomieni widziała, jak ubrani w białe koszule lub tylko w przepaski na biodrach poruszajš się w ciemnociach niby duchy i jak przez całš zimnš noc tańczš w blasku ognia, przytupujšc jak indyki, albo okryci ponchami siadajš w kucki przy ognisku, żeby chwilę odpoczšć.
Dlaczego wszyscy nosicie te same kolory? spytała kiedy młodzieńca. Dlaczego mężczyni zawsze wkładajš białe koszule, a na to czerwonożółtoczarne poncha, a kobiety zawsze noszš czarne tuniki?
Popatrzył na niš jako dziwnie i na ustach osiadł mu niewyrany, zagadkowy umiech, pod którym czaiło się okrucieństwo.
Bo mężczyni sš ogniem i dniem, a kobiety przestrzeniš między gwiazdami, które wiecš W nocy. Nie sš nawet gwiazdami?
Nie. Sš przestrzeniš, która je dzieli.
Kiedy znów podniósł na niš oczy, ujrzała w nich błysk pogardy.
Biali ludzie nic nie rozumiejš powiedział. Sš jak dzieci pochłonięte zabawkami. My, Indianie, znamy słońce, znamy księżyc. Wiemy, że kiedy biała kobieta odda się w ofierze naszym bogom, nasi bogowie stworzš nowy wiat, a bogowie białych przestanš istnieć.
Odda się w ofierze? spytała zaniepokojona.
wiadom swego błędu, starał się go pokryć przyjaznym umiechem.
Kiedy odrzuci własnych bogów i zacznie czcić naszych rzekł uspokajajšco.
Ale nie rozwiał jej wštpliwoci. Zimny strach zakradł się jej do serca: zrozumiała, co jš czeka.
Słońce wieci na jednym krańcu nieba, a księżyc na drugim cišgnšł. Mężczyni nieustannie muszš dbać o to, żeby słońce było szczęliwe, a kobiety o to, żeby nic nie zakłóciło spokoju księżyca. Słońce nie może wejć do domu księżyca ani księżyc do domu słońca. Więc kobieta prosi, żeby księżyc wszedł w niš, w jej pieczarę. A mężczyzna przywołuje do siebie słońce, żeby zdobyć jego moc. I tak bez przerwy. Kiedy mężczyzna łšczy się z kobietš, słońce przenika do pieczary księżyca; w ten sposób rodzi się wszystko na wiecie.
Słuchała, przyglšdajšc mu się z uwagš, tak jak obserwuje się wroga, którego każde słowo ma podwójne znaczenie.
W takim razie dlaczego nie wy jestecie panami, lecz biali? spytała.
Dlatego, że osłablimy i kiedy stracilimy władzę nad słońcem, biali ludzie je nam ukradli. Ale nie zdołajš go zatrzymać, nie potrafiš go zatrzymać. Majš słońce, ale nie wiedzš, jak się z nim obchodzić. Biały człowiek jest jak chłopiec, który spotyka ogromnego grizzly i nie umie go zabić, a gdy próbuje przed nim uciec, niedwied go pożera. Tak, biali mężczyni nie umiejš dbać o słońce, a białe kobiety nie potrafiš troszczyć się o księżyc. Księżyc gniewa się na białe kobiety, tak jak puma gniewa się, kiedy kto zabija jej małe. Księżyc gryzie białe kobiety, o tu, w rodku. Przyłożył rękę do brzucha. Księżyc cierpi w pieczarze białej kobiety. Indianie to wiedzš. Ale już wkrótce nasze kobiety odzyskajš księżyc i zapewniš mu spokój. A nasi mężczyni odzyskajš słońce i władzę nad wiatem. Biali mężczyni nie rozumiejš słońca. Nigdy go nie rozumieli.
Umilkł, pogršżajšc się w ciszy pełnej radosnego oczekiwania.
Powiedz mi, dlaczego tak bardzo nas nienawidzicie? spytała drżšcym głosem. Dlaczego mnie nienawidzicie?
Podniósł rozpromienionš twarz, na której rozkwitł promienny umiech.
Te nieprawda powiedział łagodnie, patrzšc na niš z dziwnym błyskiem w oczach.
Nienawidzicie nas powtórzyła smutnym głosem, pozbawionym wszelkiej nadziei.
Przez chwilę milczał, po czym wstał i wyszedł.
W położonej wysoko między górami dolinie nastała zima: w cišgu dnia słońce topiło nieg, ale w nocy mróz dawał się we znaki. Kobieta wcišż żyła w stanie dziwnego oszołomienia; czuła, jak coraz bardziej opuszczajš jš siły, jak zanika jej wola. Krzštała się po domu, apatyczna, zakłopotana, bezwolna; dopiero słodkawy, ziołowy napój całkowicie otępiał jej umysł i wyostrzał zmysły, sprawiajšc, że ogarniało jš cudowne, mistyczne uczucie wtapiania się w harmonię bytu. Z czasem tylko to jedno to wspaniałe poczucie zlewania się z pięknem i harmoniš wiata docierało do jej wiadomoci. Po wypiciu napoju słyszała lnišce na niebiańskim sklepieniu gwiazdy, które widziała przez otwarte drzwi domu, gwiazdy, które sunšc po czarnych przestworzach nieba niczym fale po wodzie mijały się i schodziły w ponadczasowym tańcu, swoim ruchem i bla
skiem przemawiajšc do kosmosu. W zimne, ponure dni słyszała, jak płatki niegu ćwierkajš i szczebioczš cichutko na niebie, niczym stado ptaków, które odlatuje jesieniš; słyszała, jak szemrzšc żegnajš się z niewidocznym księżycem i znikajš w masach powietrza, sprowadzajšc na ziemię spokój oraz ciepło. Niekiedy prosiła niebiosa, żeby białe płatki, zawieszone wysoko w odległych przestworzach, znów zaczęły spadać. Prosiła przysłonięty chmurami księżyc, żeby przestał się gniewać i pogodził się z niewidzialnym słońcem. A potem wchłaniała słodki zapach pojednania na zimowym niebie, pojednania księżyca ze słońcem; wchłaniała lekki, mrony zapach niegu, który leniwie zasypywał ziemię, podczas gdy słońce i księżyc żyły w zgodzie na niebie.
Zaczęła rozumieć posępnoć żyjšcych w dolinie Indian, głęboki, stoicki smutek sięgajšcy niemal korzeni ich wiary.
Stracilimy władzę nad słońcem. Staramy się jš odzyskać, ale kosztuje nas to wiele wysiłku, bo słońce jest jak dziki, płochliwy koń, który umknšł z zagrody powiedział którego dnia młody Indianin i popatrzył na niš tak, jakby wzrokiem chciał jej co przekazać.
A ona, niczym zahipnotyzowana, odparła:
Obycie jš odzyskali.
Po twarzy przebiegł mu umiech triumfu.
Naprawdę tego pragniesz?
Tak.
W takim razie wszystko będzie dobrze. Odzyskamy jš rzeki i wyszedł rozpromieniony.
Miała wrażenie, że bezwolnie podšża ku samounicestwieniu, któremu nie ma siły zapobiec, a które wydawało się jej coraz bliższe i coraz bardziej okrutne.
Był chyba grudzień, gdyż szybko zapadał zmrok, kiedy ponownie zaprowadzono jš przed oblicze leciwego wodza i rozebrano. Starzec znów przejechał jej po ciele czubkami zgrzybiałych palców, po czym wbił w niš czarne oczy, skupione, a zarazem jakby patrzšce z samotnej oddali, i szepnšł co.
Prosi, żeby wykonała znak pokoju przetłumaczył młodzieniec, pokazujšc jej, co ma zrobić. Znak pokoju i pożegnania.
Stała zafascynowana szklistym, bazyliszkowym spojrzeniem starego kacyka, który spoglšdał na niš w skupieniu, bez mrużenia powiek, i zniewalał wzrokiem. Gdzie w głębi jego oczu widziała również ojcowskš troskę i nieme błaganie. Zgodnie z instrukcjš wycišgnęła rękę przed twarz, czynišc znak pokoju i pożegnania. Wódz wykonał ten sam gest i opadł na pokryte skórami łoże. Pomylała, że starzec zapewne umiera i wiadom jest zbliżajšcego się końca.
Nazajutrz odbyły się uroczystoci: kobietę ubranš w niebieskie poncho z białymi frędzlami, trzymajšcš w obu dłoniach pęk niebieskich piór, wyprowadzono przed tłum. Przy ołtarzu wzniesionym przed piętrowym budynkiem okadzono jš wonnym dymem i posypano popiołem. Przy drugim ołtarzu, po przeciwnej stronie placu, strojni, przerażajšcy kapłani o twarzach pomazanych czerwonš farbš, odziani w żółtoszkarłatnoczarne poncha, okadzili jš ponownie, po czym skropili wodš. Niewyranie, jak przez mgłę, zdawała sobie sprawę z ognia płonšcego na ołtarzu, z głonego dudnienia bębnów, z grzmišcego, prymitywnego piewu, z falujšcego morza ludzkich twarzy i korowodu szykujšcego się do rytualnego tańca.
Umysł miała przyćmiony, otaczajšcš rzeczywistoć pojmowała jako ledwie istniejšce cienie. Wrażliwy, wyostrzony zmysł słuchu sprawiał, że słyszała odgłos ziemi obracajšcej się wokół swej osi, odgłos, jaki wydaje wystrzelona z ogromnego łuku strzała, wist powietrza po zwolnieniu cięciwy. Zdawało jej się, że dwie siły panujš na niebie: jedna złocista, druga niewidzialna i srebrna. Pierwsza wznosiła się złocistym deszczem ku słońcu, druga niczym deszcz srebrzycie spadała po schodach przestrzeni ku ponurym chmurom zawieszonym nad nieżnymi szczytami gór. Pomiędzy nimi, pomiędzy srebrem a złotem, wy
czuwała innš obecnoć, która zimš otrzšsała się z wilgoci i pokładów białego niegu, latem za otrzšsała się niczym spalony słońcem orzeł z żaru i goršcych promieni. Zawsze miała barwę ognia. I zawsze niczym orła, który trzepocze skrzydłami było jš słychać, jak strzšsa z siebie to nieg, to promienie słońca.
Czuła jeszcze innš, bardzo dziwnš obecnoć, która nieustannie obserwowała wszystko z błękitnej oddali. Czasem szybowała z wiatrem, czasem mieniła się w blasku słońca. Był niš błękitny wiatr, który na przemian to wydobywał się z dziur w ziemi i gnał ku niebu, to pędził z nieba ku ziemi. Błękitny wiatr: niewidzialny duch, łšcznik między dwoma wiatami, grajšcy na strunach wznoszšcych się i opadajšcych deszczów.
Im bardziej kobieta zatracała poczucie rzeczywistoci, tym głębiej popadała w narkotyczny stan wyostrzonej, kosmicznej wiadomoci. Indianie, dzięki swojej tak silnie zakorzenionej wierze, sprawiali, że uległa ich wizjom.
Zadała młodzieńcowi tylko jedno pytanie, dotyczšce jej samej:
Dlaczego nikt prócz mnie nie nosi koloru niebieskiego?
Dlatego, że jest to kolor wiatru. Jest to kolor tego, co przemija i nigdy nie wraca, ale zawsze jest obecne i czeka jak mierć. Jest to kolor
mierci. Kolor tego, co jest w oddali, co patrzy na nas z daleka i nie może się przybliżyć. Co odsuwa się, gdy się do niego zbliżamy. Co nie potrafi być blisko. Nasza skóra jest bršzowożółta, nasze włosy sš czarne, zęby białe, krew czerwona. I tu jest nasze miejsce. Wy, ludzie o niebieskich oczach, jestecie posłańcami z daleka i nie możecie tu zostać. Nadszedł czas twojego odejcia.
Dokšd?
Daleko, do słońca i błękitnej matki deszczu. Powiesz im, że my, Indianie, jestemy panami tej ziemi i przyprowadzimy księżycowi słońce, przyprowadzimy czerwonego ogiera do niebieskiej klaczy. Tak, jestemy panami. Białe kobiety przegnały księżyc na niebie, nie pozwalajš mu się zbliżyć do słońca. Więc słońce się gniewa. Ale Indianie oddadzš mu księżyc.
W jaki sposób?
Biała kobieta umrze i jak wiatr wzniesie się do słońca: powie mu, że otworzymy przed nim wrota, a nasze kobiety otworzš je przed księżycem. Białe kobiety nie pozwalajš księżycowi wydostać się z niebieskiej zagrody i zejć w dół. Kiedy księżyc schodził do naszych kobiet, był jak biała koza między kwiatami. Słońce też pragnie zejć, do nas, do mężczyzn, i spoczšć wród nas, jak orzeł na gałęzi sosny. Ale jest uwięzione przez białych mężczyzn i nie może się wydostać, podobnie jak księżyc trzymany przez białe kobie
ty. Słońce i księżyc się gniewajš; cały wiat się gniewa. Alę damy słońcu białš kobietę; wtedy słońce wyzwoli się od białego mężczyzny i wróci do nas. Księżyc, zaskoczony, ujrzy otwarte bramy i nie będzie wiedział w którš stronę ma się udać. Wówczas nasze kobiety zawołajš go. Będš wołać: Wróć! Wróć! Wróć do naszych łšk! Niedobra biała kobieta nie zrobi ci już krzywdy! I słońce wyjrzy ponad głowami białych mężczyzn, i zobaczy księżyc na pastwiskach naszych kobiet oraz nas, stojšcych prosto niczym sosny. Wzniesie się nad głowami białych mężczyzn i przeciskajšc przez wierki przybędzie tutaj. Wówczas my, którzy jestemy czerwoni, czarni i żółci, my, którzy tu trwamy, będziemy mieli słońce po prawej stronie, a księżyc po lewej. Sprawimy, że z niebieskich pól będzie padał w dół deszcz, a z czarnych będzie padał do góry; będziemy wołać wiatr, prosić go, żeby kazał rosnšć kukurydzy; będziemy rozpraszać chmury na niebie, sprawimy, że każdej owcy będš rodziły się dwa jagnięta. Zdobędziemy moc i siłę, będziemy jak wiosenny dzień. A biali ludzie będš jak sroga zima bez niegu...
Ale wtršciła ... ale ja nie uwięziłam księżyca! Jakżebym miała go uwięzić? Uwięziła. Zamknęła bramę i cieszyła się mylšc, że ci się powiodło.
Nie potrafiła go zrozumieć. Zwracał się do niej z łagodnym spojrzeniem, z ciepłym umiechem
na twarzy. Ale oczy lniły mu dziwnym blaskiem, a z jego wypowiedzi biła nienawić, głęboka, zacięta nienawić rasowa. Osobicie jš lubił była tego pewna. Zachowywał się w stosunku do niej delikatnie i na swój cichy, beznamiętny sposób darzył jš sympatiš. Ale jako członek plemienia żywił do niej mistycznš nienawić. Wprawdzie umiechał się czarujšco, lecz gdy nagle zwracała ku niemu głowę, widziała w jego oczach błysk zimnej nienawici.
Czy muszę umrzeć, być ofiarowana słońcu?
Kiedy wszyscy musimy umrzeć odparł wymijajšco i rozemiał się.
Wszyscy odnosili się do niej niezwykle uprzejmie; troskliwie. Zarówno obcy mężczyni, jak i starzy kapłani oraz młody kacyk zajmowali się niš i opiekowali niczym kobiety. W ich łagodnych, zdradzieckich zabiegach było co kobiecego. Ale w oczach, które migotały szklistym blaskiem, w ciemnych, zaciniętych ustach, które rozchylały się w szerokim umiechu, i w mocnych, białych zębach było co zdecydowanie męskiego i okrutnego.
Pewnego zimowego dnia, kiedy padał nieg, zaprowadzili jš do wielkiego, mrocznego pokoju w piętrowym budynku. W rogu na podwyższeniu pod glinianym daszkiem palił się ogień. W blasku płomieni widziała lnišce ciała rozebranych niemal do naga kapłanów, a na cianach i suficie
jakie tajemnicze symbole. W pokoju nie było ani okien, ani drzwi weszli do rodka po drabinie spuszczonej z dachu. Ogień z sosnowych szczap tańczył nieprzerwanie, owietlajšc ciany pokryte wzorami, których nie rozumiała, pomalowane na czerwono, czarno i żółto belki stropu oraz nisze z dziwnymi przedmiotami wsuniętymi zbyt głęboko, aby mogła im się dobrze przyjrzeć.
W pełnej napięcia, indiańskiej ciszy starzy kapłani odprawiali przy ogniu jaki obrzęd. Siedziała pod cianš na niskim występie, twarzš do ognia, obok dwóch mężczyzn. Po pewnym czasie podano jej napój, który chętnie wypiła, wiedzšc, że wprawi jš w narkotyczny trans.
W ciszy panujšcej w mrocznym pomieszczeniu dokładnie zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, co się dzieje: z tego, jak jš rozbierajš, prowadzš nagš do ciany z ogromnym dziwacznym znakiem w kolorach błękitu, bieli i czerni, polewajš wodš zmieszanš z sokiem z agawy, myjš jej głowę, starannie i troskliwie, a potem suszš białym płótnem, aż włosy stajš się puszyste i lnišce. Następnie kapłani położyli jš na posłaniu pod wielkim i całkiem dla niej nieczytelnym malowidłem w kolorach czerwieni, czerni i żółci, natarli słodko pachnšcym olejkiem, po czym zaczęli masować jej ciało ręce nogi, boki, plecy w sposób, który działał na niš kojšco i usypiajšco. Ciemne dłonie miały w sobie niebywałš wprost
siłę, a zarazem miękkoć, wodnistš miękkoć, której nie pojmowała. Ciemne twarze pochylone nad jej białym ciałem pokryte były czerwonym barwnikiem, jedynie wzdłuż policzków cišgnęły się żółte pasma. Ciemne oczy błyszczały intensywnie.
Sprawiali wrażenie nieobecnych, pochłoniętych czym, co było poza niš. Nie widzieli w niej kobiety czuła to. Była dla nich czym mistycznym, wehikułem namiętnoci zbyt mglistych, aby je mogła zrozumieć. Leżała w transie, obserwujšc pochylone nad sobš ciemne twarze, lnišce pod cienkš warstwš czerwieni, którš gdzieniegdzie przecinały żółte pasy. Dziwne były te wietlistociemne maski, maski żywych twarzy, o nie ruchomych oczach, które iskrzyły się zawsze takim samym blaskiem, barwionych fioletem i ponuro zaciniętych ustach. Głęboki, bezmierny smutek, surowoć ostatecznej decyzji, nieodwołalnš zemstę i powoli uwidaczniajšcš się radoć ze zwycięstwa to wszystko czytała w ich twarzach, gdy leżała poddajc się ciemnym, podstępnym dłoniom zajętym masażem. Miała wrażenie że jej ręce i nogi, mięnie, a nawet koci rozpraszajš się w różowej mgle, nad którš niczym promień słońca nad lekkim obłokiem trwa jej wiadomoć.
Wiedziała, że promień wyganie, a obłok zamieni się w gęste chmury. Ale jeszcze nie teraz.
Zdawała sobie sprawę, że będzie złożona w ofierze, że włanie temu służš te misterne przygotowania. Nie przejmowała się tym. Pragnęła mierci.
Póniej ubrali jš w krótkš, niebieskš tunikę i zaprowadzili na górny dach, żeby zgromadzeni na placu mieszkańcy wioski mogli się jej przyjrzeć. Widziała wpatrzone w siebie ciemne twarze i błyszczšce oczy. Nie było w nich litoci, jedynie pełna uniesienia radoć. Z ust zebranych wyrwał się stłumiony okrzyk. Przeszły jš ciarki. Ale było jej wszystko jedno.
Następny dzień był jej ostatnim. O wicie odziano jš w obszerne, niebieskie poncho z frędzlami i wyprowadzono na plac, gdzie czekał milczšcy tłum ludzi spowitych w ciemne koce. Na ziemi leżał czysty, biały nieg, toteż ciemnoskórzy mieszkańcy wioski otuleni w ciemne koce wyglšdali jak przybysze z innej planety.
Wokół rozlegało się dudnienie wielkiego bębna, a z dachu domu przemawiał stary kapłan. Dopiero w południe pojawili się tragarze z lektykš i wówczas zebranym na placu tubylcom wyrwał się z piersi niski, przejmujšcy dreszczem, zwierzęcy okrzyk. W lektyce siedział leciwy wódz o białych włosach splecionych w warkocze ozdobione czarnym sznurem oraz dużymi turkusami. Twarz miał nieruchomš i czarnš jak obsydian. Dał rękš znak i tragarze zatrzymali się przed kobietš. Wpatrujšc się w niš swoim star
czym wzrokiem, przez chwilę mówił co do niej niskim, cichym głosem. Nikt nie tłumaczył jego słów.
Przyniesiono drugš lektykę, w której kazano jej usišć. Czterej kapłani w czerwonożółtoczarnych szatach i pióropuszach na głowie ruszyli przodem, a za nimi mężczyni niosšcy lektykę z leciwym kacykiem. W tym momencie rozległo się bicie mniejszych bębnów i dwie grupy pieniarzy równoczenie zaintonowały dzikš, prymitywnš pień. Złocistoskórzy, niemal nadzy tubylcy o długich, opadajšcych luno na plecy czarnych włosach, odziani jedynie w rytualne pióra i krótkie spódniczki, ustawili się jeden za drugim i przytupujšc oraz kołyszšc przyczepionymi do pasów lisimi skórami, rozpoczęli obrzędowy taniec. Dwa długie, barwne korowody posuwały się naprzód, obchodzšc stłoczone przy bębnie małe grupki pieniarzy i cichutko pobrzękujšc muszelkami oraz kamykami powoli opuszczały onieżony plac.
Za nimi, w asycie jaskrawo ubranych, podrygujšcych kapłanów w pióropuszach, szli tragarze niosšcy lektykę z białš kobietš. Wszyscy zebrani , na placu mieszkańcy przytupywali nogami wykonujšc rytualny taniec, nawet choć nieco mniej energicznie tragarze. Opucili plac, minęli dymišce piece i ruszyli cieżkš w stronę wysokich topoli, nagich i bajecznie pięknych,
których gałęzie wyglšdały jak srebrzystoszara koronka na tle błękitu nieba. Węższa niż zazwyczaj rzeka płynęła wartko między kłami lodu. Małe ogrodzone ogródki, kwadratowe niczym pola szachownicy, przyprószone były niegiem, a białe domki nabrały żółtawego odcienia.
Cała dolina, aż po skalne zbocza gór, bieliła się czystym, roziskrzonym niegiem. Po tym płaskim, nieżnym łożu podšżał długi, wspaniały w swej czerni i złocistej czerwieni korowód, korowód wolno i rytmicznie kołyszšcych się tancerzy. W mronym, krystalicznym powietrzu niósł się odgłos bębnów donony i szybki oraz głęboki, posępny piew: monotonne, obsesyjne zawodzenie. .
Kobieta siedziała w lektyce spoglšdajšc przed siebie dużymi, przygasłymi oczami, w których widać było lady narkotycznego otępienia. Wiedziała, że wkrótce umrze, umrze w blasku niegu, z ršk tych prymitywnych, barwnie przystrojonych ludzi. I wpatrzona w jasny błękit nieba, rysujšcy się nad potężnš, urwistš górš, pomylała: Ja już nie żyję! Cóż więc za różnica między mierciš, której się doczekałam, a tš, która wkrótce nastšpi! Jednakże w sercu czuła ból i smutek.
Osobliwy, podrygujšcy korowód posuwał się wolno po zanieżonej dolinie, aż wreszcie doszedł do poroniętego sosnami zbocza. Widziała, jak przytupujšcy, ciemnoskórzy tancerze znikajš
między jasnomiedzianymi pniami drzew. Po chwili chyboczšca się lektyka, w której siedziała, również znalazła się w lesie.
Pobrzękujšc, podrygujšc i przytupujšc wędrowali przed siebie, pod górę, po zalegajšcym ziemię niegu; mijajšc potężne pnie o łuszczšcej się jasnomiedzianej korze, zapuszczali się coraz głębiej w las. Szli wzdłuż strumienia, który był wyschnięty jak podczas letnich upałów, wyschnięty i skuty lodem. Obok rosły rdzawobršzowe kępy wikliny o pędach przypominajšcych rozczochrane włosy oraz osiki, które na tle niegu wyglšdały jak blade, zamarznięte ciała. Wreszcie dotarli do ciemnych, urwistych skał.
Zorientowała się, że korowód przystanšł. Niesiona w lektyce, powoli zbliżała się do miejsca, skšd dochodził głos bębnów, jak do nory tajemniczych zwierzšt. Minšwszy krzaki nagle znalazła się w dziwnym amfiteatrze. Na wprost siebie ujrzała potężnš cianę z porowatej skały, z której zwisał niczym gigantyczny kieł olbrzymi, topniejšcy sopel. Spływajšca niegdy z góry rzeka zamarzła nad przepaciš i teraz jedynie pojedyncze krople kapały na porowate głazy, zalegajšce wyschłe, oblodzone koryto.
Tancerze, którzy nieprzerwanie dreptali w miejscu, wykonujšc swój rytualny taniec, ustawili się po obu stronach koryta, tyłem do zaroli, twarzš do siebie.
Nie zwracała na nich uwagi; siedziała wpatrzona w zakończonš ostrym szpikulcem bryłę lodu zwisajšcš z ciemnego urwiska, w potężny sopel, za którym kapłani ze zwinnociš dzikich kotów wspinali się po porowatej cianie do mieszczšcej się mniej więcej w połowie jej wysokoci groty.
Zanim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, tragarze, którzy nieli lektykę, chwiejnym krokiem ruszyli za kapłanami. Po chwili była już po drugiej stronie olbrzymiego sopla, który wisiał porodku niczym zsunięta kurtyna i przypominał kieł. Nad głowš ujrzała ciemny wylot groty cišgnšcej się w głšb skały. Powoli zbliżała się do niego.
Kapłani w barwnych ponchach z frędzlami i wspaniałych pióropuszach stali u wylotu groty czekajšc na kobietę. Dwóch pochyliło się, żeby pomóc tragarzom wnieć jš do rodka. Po chwili była już w grocie, daleko od przepaci, daleko od zwisajšcego sopla; ponad okolonym krzewami amfiteatrem, w którym wcišż odbywały się. rytualne tańce i w którym cała ludnoć wioski tłoczyła się w milczeniu.
Popołudniowe słońce lniło na niebie po lewej stronie groty. Kobieta wiedziała, że jest to najkrótszy dzień roku, a zarazem ostatni dzień jej życia. Stała twarzš do mienišcej się w, złocistych promieniach rzeki, zatrzymanej w locie i przemienionej w lód.
Na dany znak taniec w dole ustał. Zapanowała głęboka, niczym nie zmšcona cisza. Kobiecie podano napój, po czym dwóch kapłanów zdjęło z niej poncho oraz tunikę. Powleczona trupiš bladociš, ukazała się naga za lodowatym kłem, wysoko ponad głowami ciemnoskórych ludzi, pomiędzy barwnie odzianymi kapłanami. Zgromadzony w amfiteatrze tłum wydał dziki, gardłowy okrzyk. Przesunięto jš, aby stała tyłem do wiatła odwrócona długimi, jasnymi włosami do mieszkańców wioski. Znów wznieli szaleńczy okrzyk.
Patrzyła w głšb groty. W ciemnych otchłaniach migotał ogień. Czterech kapłanów zdjęło szaty, niemal całkiem się obnażajšc. Byli to dobrze zbudowani mężczyni w kwiecie wieku; ich ciemne, pomalowane twarze skierowane były ku ziemi.
W pewnej chwili od ognia wstał stary, pomarszczony kapłan, z płaskim naczyniem wypełnionym dymišcymi wonnociami, który zbliżył się do kobiety. Był nagi, pogršżony w dzikiej ekstazie. Recytujšc cicho jakie zaklęcie okadził ofiarę. Tuż za nim pojawił się inny kapłan, również nagi, z dwoma kamiennymi nożami.
Okadzonš kobietę położono na długim, płaskim głazie; czterech silnych mężczyzn trzymało jš za rozpostarte ręce i nogi. Stary kapłan, ciemny i chudy, przypominajšcy szkielet pocišgnięty
ciemnym szkliwem, stanšł za głazem, z nożem w dłoni, i jak zahipnotyzowany wbił spojrzenie w słońce. Za nim ustawił się drugi, też nagi; on także miał nóż w ręce.
Kobieta nie czuła strachu, choć zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Przekręciwszy głowę, popatrzyła na żółte słońce, które powoli chyliło się ku zachodowi. Zwisajšcy sopel niczym cień odgradzał jš od wiatła. Żółte promienie wdzierały się do lejowatej w kształcie groty, lecz jeszcze nie sięgały usytuowanego na samym jej końcu ołtarza, na którym palił się ogień.
Powoli jednak wlizgiwały się coraz głębiej. Im bardziej były czerwone, tym dalej docierały. Wiedziała, że zanim miedziana kula zniknie na horyzoncie, promienie rozbłysnš poprzez sopel i rozjaniš najdalsze zakamarki groty.
Zrozumiała, na co Indianie czekajš. Nawet mężczyni trzymajšcy jš za ręce i nogi wpatrywali się w słońce swoimi lnišcymi oczami w których malowała się gorliwoć, uwielbienie i napięcie. Stary kacyk, który tkwił bez ruchu z wzrokiem skierowanym tam, gdzie wszyscy, sprawiał wrażenie, jakby nic nie widział oczy bowiem miał jak dwa czarne, szklane paciorki a zarazem jakby znał straszliwš odpowied, na jakš czekała ozłocona czerwonymi promieniami, pokryta niegiem ziemia. Wszystkie pary oczu lniły, utkwione w miedziany kršg, który w lodo
wej ciszy zimowego popołudnia opadał coraz niżej.
Zgromadzeni w grocie mężczyni byli niespokojni i ogarnięci jakš drapieżnš żšdzš. Usilnie czego łaknęli i jedynie czekali na odpowiedni moment. Wiedziała, że kiedy ten moment nadejdzie, ich żšdza zostanie zaspokojona i przemieni się w mistycznš euforię, w triumf. Na razie jednak wyczuwało się napięcie.
Tylko w oczach starego kacyka malował się spokój. Czarne, nieruchome, jakby nic nie widzšce, patrzyły na miedzianš kulę i widziały kryjšcš się za niš odpowied. W ich czarnym, pustyni spojrzeniu była siła, odległa i abstrakcyjna, a zarazem potężna, sięgajšca jšdra ziemi i rdzenia słońca. Stał w całkowitym bezruchu, czekajšc, aż czerwone promienie przebijš się przez lodowy kieł; wtedy zada cios, celny cios dopełni ofiary i zdobędzie władzę.
Władzę, którš musi sprawować człowiek, a która przechodzi z rasy na rasę.