Lawrence David Herbert KOBIETA KTÓRA ODJECHAŁA


Lawrence David Herbert

KOBIETA, KTÓRA ODJECHAŁA

Myœlała, że to małżeństwo — w przeciwieństwie do innych — okaże się wspaniałš przygodš. Nie żeby mężczyzna tak bardzo się jej podobał. Przeciwnie, był doœć niski, chudy i żylasty, starszy od niej o dwadzieœcia lat, o piwnych oczach i siwiejšcych włosach. Jako mały chłopiec przybył z Holandii do Ameryki, pracował w kopalniach złota na zachodnim wybrzeżu, potem trafił na południe do Meksyku, gdzie z czasem się wzbogacił i został właœcicielem kilku kopalni srebra na pustkowiach Sierra Madre. Nie ulegało wštpliwoœci, że przygoda, na którš liczyła, wišzała się bardziej z barwnym życiem, jakie dotšd wiódł, niż z jego osobš. Mężczyzna jednak — mimo licznych opresji, z których tylko cudem udało mu się wyjœć cało — wcišż tryskał energiš, a wszystko, co w życiu osišgnšł, zawdzięczał tylko sobie. Tak, tak, zdarzajš się niekiedy tacy dziwacy.

Kiedy na własne oczy zobaczyła, co naprawdę osišgnšł, zrobiło się jej ciężko na sercu. Jednopię

trowy dom z suszonej cegły, z patio, na które prowadziła szeroka weranda osłonięta z dwóch stron tropikalnym pnšczem, stał samotnie poœród martwej pustki; w oddali cišgnęły się poroœnięte zieleniš ogromne wzgórza, a bliżej wznosiły się szkielety wież wycišgowych oraz różowe hałdy wyschniętego błota wydobytego z szybów. Nawet z kwiecistego patio, okolonego murami domu, widać było jedynie wielki różowy stożek hałdy oraz rysujšce się na tle nieba metalowe konstrukcje. Nic poza tym.

To prawda, solidne, drewniane drzwi domu często bywały otwarte. Wychodziła wtedy poza mury i patrzyła na rozległe przestrzenie, na wielkie, usiane drzewami góry cišgnšce się pasmo za pasmem, znikšd donikšd, zielone jesieniš, a przez pozostałš częœć roku różowe, spalone słońcem, abstrakcyjne.

Czasem mšż zabierał jš starym, sfatygowanym fordem do zapomnianej poœród gór małej hiszpańskiej osady — głuchej i wymarłej. Był tam wielki martwy koœciół z suszonej cegły, o martwych portalach, oraz posępne targowisko, gdzie za swoim pierwszym pobytem kobieta ujrzała wycišgniętego między straganem z mięsem a stoiskiem z warzywami martwego psa leżał tam jakby od wieków i jakoœ nikt nie zadał sobie trudu, aby usunšć go z przejœcia. Martwoœć w martwoœci.

Dużo mówiono o srebrze i pokazywano sobie kawałki kruszcu, ale bez entuzjazmu. Ceny srebra utknęły w miejscu. Wielka wojna wybuchła i dobiegła końca. Kopalnie srebra stały się nieopłacalne. Mšż zamknšł swoje, ale nadal mieszkali tam, gdzie dawniej, w domu z patio, poœród kwiatów, które zawsze wydawały się jej nie doœć kwieciste.

Miała dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Starsze, chłopiec, miało prawie dziesięć lat, kiedy wreszcie ocknęła się z odrętwienia, w jakie popadła przez te lata. Była teraz trzydziestotrzyletniš kobietš, postawnš i cišgle przybierajšcš na tuszy. Mšż, mały, chudy mężczyzna, starszy od niej o dwadzieœcia lat, nadal odznaczał się siłš i uporem i wcišż tryskał energiš, ale na skutek spadku cen srebra oraz dziwnej nieprzystępnoœci żony jakby stracił dawnš radoœć życia:

Był dobrym mężem i prawym człowiekiem. Na swój sposób uwielbiał żonę. Chociaż minęło tyle lat od ich œlubu, nadal wzbudzała w nim zachwyt. Jednakże w głębi serca właœciwie pozostał kawalerem. Już jako dziesięcioletni szczeniak musiał sobie sam radzić w życiu. Kiedy się żenił, miał ponad czterdzieœci lat i stać go było, żeby założyć rodzinę. Wszystkie pienišdze zgromadził w czasach kawalerskich. Nabył za nie kilka kopalni srebra; żona stanowiła ostatni, choć najbardziej osobisty nabytek.

Podziwiał jš do szaleństwa, podziwiał jej ciało, podziwiał wszystko to, co reprezentowała. W jego oczach cišgle była tš samš olœniewajšcš dziewczynš z Berkeley w Kalifornii, z którš ożenił się przed laty. Niczym szejk trzymał jš dobrze strzeżonš w górzystej Chihuahui. Był o niš równie zazdrosny jak o swoje kopalnie a to mówiło samo za siebie.

W wieku trzydziestu trzech lat kobieta istotnie tylko tuszš różniła się od tej młodej dziewczyny, którš niegdyœ poznał w Kalifornii. Odkšd wyszła za mšż, przestała się rozwijać, w tajemniczy sposób popadła w marazm. Mężczyzny, którego poœlubiła, nigdy nie zaakceptowała, ani fizycznie, ani psychicznie. Fizycznie w ogóle jej nie pocišgał, chociaż to dzięki niej rozbudziła się w nim — człowieku nie najmłodszym — młodzieńcza namiętnoœć. Na jej psychikę miał jednak niewštpliwy wpływ: przygnębiał jš, spychał do roli niewolnicy.

I tak mijały lata w domu ze słonecznym patio, w cieniu wież wycišgowych. Mężczyzna nie potrafił znieœć bezczynnoœci. Kiedy zamknšł kopalnie, od razu wybudował w swojej posiadłoœci, mniej więcej trzydzieœci pięć kilometrów od domu, chlewy i założył hodowlę rasowych œwiń. Miał wspaniałe prosiaki, a jednoczeœnie nienawidził tych zwierzšt. Był wrażliwym, zbłškanym idealistš, który organicznie nie cierpiał brudnych

aspektów życia. Uwielbiał pracę, tak, nade wszystko uwielbiał pracę oraz tworzenie nowych rzeczy. Małżeństwo i dzieci stanowiły częœć jego życia, coœ, co sam stworzył, choć zysk, jaki przynosiły, dawał się mierzyć w kategoriach wyłšcznie uczuciowych.

Kobiecie nerwy powoli zaczęły odmawiać posłuszeństwa: pragnęła wyjechać, wyjechać dokšdkolwiek. Zabrał jš więc na trzy miesišce do El Paso. Przynajmniej znów była w Stanach Zjednoczonych.

Ale nie zdołała wyzwolić się spod jego wpływu. Trzy miesišce dobiegły końca i powróciła do domu poœród gór, gór na przemian to zielonych, to różowobršzowych i tak pustych, jak puste bywa tylko niezbadane. Uczyła dzieci i pilnowała meksykańskiej służby. Czasem mšż przywoził z sobš goœci; na ogół byli to Hiszpanie lub Meksykanie, rzadziej ktoœ ze Stanów.

Najbardziej lubił zapraszać Amerykanów, ale goszczšc ich nie miał chwili spokoju. Był zazdrosny o żonę jak o bogatš żyłę srebra, o której nikt poza nim nie powinien wiedzieć. Jš zaœ fascynowali młodzi dżentelmeni, inżynierowie kopalnictwa, których tak chętnie podejmował. Jemu zresztš również imponowali. Jednakże był człowiekiem staromodnym, więc ilekroć któryœ z nich patrzył na jego żonę, czuł się tak, jakby okradano

mu kopalnię, jakby usiłowano poznać wszystkie jej tajemnice.

Właœnie jeden z owych dżentelmenów całkiem nieœwiadomie podsunšł kobiecie pewien pomysł. Stali w trójkę przed solidnymi drewnianymi drzwiami spoglšdajšc na œwiat. Nastał wrzesień, skończyła się pora deszczowa, wieczne, nieruchome góry okryte były zieleniš. Jeœli nie liczyć zamkniętej kopalni, porzuconych maszyn oraz opuszczonych chałup górników, wokół zionęło pustkš.

— Ciekawe, co się znajduje za tymi górami? — zadumał się goœć.

— Inne góry — odparł Lederman. — Z tamtej strony leży Sonora i wybrzeże. Z tej pustynia, zza, której pan przybył. A przed nami cišgnš się góry i wzgórza.

— Tak, ale co tam roœnie, co tam żyje? Tam musi być wspaniale] Nie ma chyba drugiego takiego miejsca na ziemi; tu człowiek ma wrażenie, jakby przebywał na księżycu,

— Jest sporo zwierzyny, jeœli ktoœ lubi polować. No i sš Indianie, ale to nic wspaniałego.

— Dzicy Indianie?

— Raczej tak.

— Ale chyba niegroŸni?

— To zależy. Niektóre plemiona nikomu nie pozwalajš się do siebie zbliżyć. Mordujš misjona

rzy. A tam, gdzie misjonarzom nie udało się dotrzeć, nikomu się nie udaje.

— A co na to rzšd?

— Nic. Ci ludzie żyjš tak daleko od cywilizacji, że nikt nie zawraca sobie nimi głowy. Przebiegłe bestie. Jeœli podejrzewajš, że mogš mieć jakieœ kłopoty, natychmiast wysyłajš delegację do Chihuahui i oficjalnie składajš przeprosiny. To rzšdowi w zupełnoœci wystarcza.

— Więc żyjš całkiem dziko, kultywujšc barbarzyńskie wierzenia i obyczaje?

— Naturalnie. Ich jedyna broń to łuki. Czasem widuję ich w mieœcie, z łukiem w ręku, w zabawnych kapeluszach ozdobionych kwiatami, ubranych nawet podczas chłodów jedynie w coœ, co przypomina koszulę; na wpół nadzy kręcš się po rynku.

— A nie sšdzi pan, że ich prymitywne, ukryte poœród gór wioski muszš być pełne uroku?

— Jakiego tam uroku? To dzikusy, proszę pana, a wszystkie dzikusy żyjš tak samo: w biedzie, nędzy i brudzie. Znajš może kilka chytrych sztuczek, ale przymierajš głodem.

— Chyba jednak muszš mieć jakieœ pradawne wierzenia, jakieœ tajemnicze obrzędy? To przecież fascynujšce!

— Nic mi nie wiadomo o ich wierzeniach, choć oczywiœcie wydzierajš się po nocy, odprawiajšc swoje bardziej czy mniej wyuzdane pogańskie

obrzędy. Nie, zupełnie nie widzę w tym nic interesujšcego. I dziwi mnie pańskie zafascynowanie; przecież człowiek, który bywa w Londynie, w Paryżu, w Nowym Jorku...

— Och, w Londynie, Paryżu czy Nowym Jorku bywa każdy odparł młody goœć, tak jakby to był niepodważalny argument.

Jego dziwny entuzjazm dla nieznanych Indian odbił się echem w sercu kobiety. Obudziły się w niej naiwne, romantyczne marzenia, równie szalone jak marzenia dziecka. Poczuła, iż przeznaczeniem jej jest udać się w niezbadane rejony gór, które zamieszkiwały od wieków tajemnicze, wspaniałe plemiona indiańskie.

Nie zdradziła się nikomu ze swoich pragnień. Młody goœć wkrótce ich opuœcił; wyjechał w towarzystwie jej męża, który zamierzał zabawić kilka dni w Torreon, gdzie miał do załatwienia jakieœ interesy. Przed ich wyjazdem jeszcze raz dokładnie wypytała męża o okolicę; dowiedziała się o plemionach podobnych do Indian Nawaho, które po dziœ dzień prowadzš koczowniczy tryb życia, o Indianach Yaqui z Sonory, o licznych plemionach osiadłych w różnych dolinach Chihuahui.

Jedno plemię, Huichole, zamieszkujšce wysoko położonš dolinę na południe od kopalni, uważane było za œwięte plemię wszystkich Indian. Wcišż żyli wœród nich potomkowie

Montezumy, dawnych władców Azteków i Totonaków, a starzy kapłani nadal odprawiali pradane obrzšdki religijne, składajšc bogom ofiary z ludzi. Takie przynajmniej kršżyły słuchy, chociaż uczeni, krtórzy dotarli do ziem Huicholi i wrócili wychudli, wycieńczeni głodem oraz strasznymi warunkami życia, przywożšc z sobš cudaczne, prymitywne przedmioty kultu, twierdzili, iż podczas swojej bytnoœci w ich ubogich wioskach nie dostrzegli nic niezwykłego.

Mimo lekkiej pogardy, którš wyczuwała w głosie męża, gdy mówił o Indianach, widać było, że myœl o tych pradawnych, tajemniczych barbarzyńcach podnieca jego wyobraŸnię.

Daleko stšd mieszkajš? spytała.

Ze trzy dni jazdy konno, za Cuchitee, w pobliżu małego jeziora.

Mšż z goœciem odjechali. Kobieta postanowiła wprowadzić w czyn swój szalony pomysł. Ostatnio, usiłujšc urozmaicić swoje monotonne życie, zmusiła męża, żeby czasem pozwalał jej towarzyszyć sobie, kiedy wybierał się gdzieœ konno. Samej nie wolno jej było opuszczać domu. Okolica bowiem była dzika i niebezpieczna; panowało bezprawie.

Miała jednak własnego konia i z całego serca marzyła o tym, aby być wolnš jak za dawnych czasów w górzystej Kalifornii.

Jej dziewięcioletnia, córeczka: przebywała w przyklšsztornej szkółce z internatem, w wyludnionej hiszpańskiej osadzie górniczej położonej niecałe dziesięć kilometrów od domu.

— Manuel, jadę do klasztoru zawieŸć coœ Margaricie — oznajmiła służšcemu. — Może przenocuję u zakonnic. Opiekuj się Freddym i pilnuj domu, dopóki nie wrócę.

— Kto ma pani towarzyszyć, ja czy Juan? — spytał Meksykanin.

— Nikt. Pojadę sama.

W oczach służšcego ujrzała sprzeciw: to zbyt ryzykowne, aby wyruszyła z domu bez opieki!

— Pojadę sama — powtórzyła stanowczo, z naciskiem, ta duża jasnooka i na ogół łagodna kobieta. Służšcy zamilkł i ustšpił niezadowolony,

— Dlaczego, jedziesz bez Manuela, mamo? — spytał synek, kiedy pškowała jedzenie na drogę.

— Czy nigdy nie mogę być sama? Ani chwili w życiu?! — zawołała nie panujšc nad gniewem.

I dziecko, podobnie jak służšcy, zamilkło wystraszone.

Ubrana w lniane bryczesy i opadajšcš na nie płóciennš spódnicę, w białš koszulę, czerwonš chustę na szyi i czarny, filcowy kapelusz, dosiadła rosłego konia i bez najmniejszych wyrzutów sumienia ruszyła w drogę. W jukach miała jedzenie, wzięła z sobš również wojskowš menażkę z wodš oraz gruby meksykański koc, który przy

troczyła z tyłu do siodła. Zapatrzona w rozległš przestrzeń, oddalała się od domu. Manuel z dzieckiem stali w drzwiach, spoglšdajšc, jak odjeżdża. Nawet nie odwróciła się, żeby pomachać im na pożegnanie.

Po dwóch kilometrach skręciła z pustynnej drogi w prawo i dalej jechała wšskim szlakiem, biegnšcym po stromych wzniesieniach poroœniętych wielkimi drzewami, do sšsiedniej doliny, w której mieœciła się następna wyludniona osada. Był wrzesień i rzeczka, z której czerpali wodę górnicy pracujšcy w porzuconej obecnie kopalni, płynęła wartkim nurtem. Kobieta zsiadła z konia, żeby go napoić i sama się napić.

W oddali na stoku ujrzała idšcych między drzewami Indian — dwie kobiety i młodzieńca. Oni również jš dostrzegli i zaczęli jej się uważnie przyglšdać. Przypatrywała się im bacznie. Szli szerokim łukiem, żeby ominšć jš z daleka. Było jej to obojętne. Wsiadła z powrotem na konia i ruszyła w głšb pogršżonej w ciszy doliny, zostawiajšc za sobš kopalnię srebra oraz wszelkie œlady górniczych robót. Posuwała się wyboistym szlakiem pełnym kamieni, który wiódł przez przełęcz ku kolejnej dolinie. Kiedyœ była tu z mężem. Dalej trasy nie znała; wiedziała tylko, że musi kierować się na południe.

Ku własnemu zdumieniu nie bała się, choć okolica — milczšce, tchnšce grozš górskie zbo

cza, od czasu do czasu przemykajšcy w oddali podejrzliwi, tajemniczy Indianie oraz sępy kršżšce niby wielkie muchy nad padlinš, farmš albo skupiskiem chat — mogła wzbudzać strach.

Im wyżej się wspinała, tym rzadziej pojawiały się drzewa liœciaste; coraz częœciej szlak prowadził przez cierniste krzaki okryte niebieskim powojem lub różowym pnšczem. Po pewnym czasie barwne pnšcza pozostały w tyle; przed sobš miała już tylko sosny.

Kiedy dotarła na szczyt, zobaczyła, że rozpoœciera się przed niš jeszcze jedna pogršżona w ciszy zielona dolina. Nastało południe. Koń dowiózł jš do małego strumyka, zeskoczyła więc na ziemię, żeby pożywić się przed dalszš drogš. Siedziała w milczeniu, spoglšdajšc na martwš, nieruchomš dolinę i na ostre grzbiety gór cišgnšcych się ku południu, gór coraz bardziej skalistych, poroœniętych jedynie sosnami. Odpoczywała dwie godziny, przeczekujšc największy upał, podczas gdy koń stał obok skubišc trawę.

Dziwne, ale nie bała się, samotnoœć też jej nie przeszkadzała. Przeciwnie, rozkoszowała się niš tak, jak spragniony rozkoszuje się smakiem zimnej wody. Czuła jakieœ niezwykłe ożywienie.

Wędrowała dalej. Noc spędziła przy strumieniu w jednej z kolejnych dolin, ukryta poœród gęstych krzaków. Widziała po drodze pasšce się

bydło oraz kilka œcieżek przecinajšcych szlak, którego się trzymała. W pobliżu musiało zapewne być rancho. Słyszała przeraŸliwe wycie kuguara i wtórujšce mu ujadanie psów. Siedziała jednak w ukryciu przy niedużym ognisku i nie odczuwała cienia strachu. Dziwne ożywienie, które jš ogarnęło, dodawało jej sił.

Przed œwitem zrobiło się bardzo chłodno. Leżała owinięta kocem, wpatrujšc się w gwiazdy na niebie i słuchajšc prychania dygoczšcego z zimna konia. Miała wrażenie, że umarła i znajduje się teraz w innym œwiecie. Wydawało się jej, że słyszała w nocy jakiœ potężny huk, huk, który rozległ się w jej sercu — huk œmierci; ale równie dobrze mógł to być huk zrodzony w sercu ziemi, huk o doniosłym, tajemniczym znaczeniu.

Zdrętwiała z zimna wstała, gdy tylko zaczęło œwitać, i rozpaliła ogień. Zjadła pospiesznie œniadanie, nakarmiła konia i ruszyła w drogę. Unikała spotkań z Indianami, a ponieważ nikogo nie spotkała, widać było, że i jej unikano. Wreszcie dostrzegła w oddali Cuchitee: ponure, smętne skupisko czarnych chat o czerwonawych dachach, znajdujšce się w pobliżu jednej z licznych, dawno porzuconych kopalni srebra. Dalej wznosiły się potężne, strome zbocza gór, jasnozielone w dolnej partii, przechodzšce stopniowo w ciemnš zieleń lasu sosnowego. Jeszcze wyżej, za lasem, rysowały się na tle nieba łyse, skaliste

szczyty poznaczone białymi plamami. Wysoko w górach zaczšł już padać œnieg.

Teraz, gdy zbliżała się do kresu podróży, powoli ogarniało jš przygnębienie i zniechęcenie. Minęła małe jeziorko usytuowane między żółto kwitnšcymi osikami o białych pniach, gładkich niczym białe, kršgłe ramiona kobiet. Widok był wspaniały! W Kalifornii piałaby z zachwytu. Teraz jednak patrzšc na jezioro, czuła, że jest piękne, ale nic jej to nie obchodziło. Była wyczerpana i zmęczona po dwóch nocach spędzonych pod gołym niebem i bała się nadchodzšcego zmroku. Nie wiedziała, dokšd zmierza ani w jakim celu. Koń sunšł smętnie, noga za nogš, po wšskiej kamienistej œcieżce, zbliżajšc się do wielkiej, przejmujšcej grozš góry. Zdawała sobie sprawę, że gdyby miała choć odrobinę silnej woli, zawróciłaby do wioski, gdzie znalazłaby schronienie i skšd odebrałby jš mšż.

Ale była całkiem bezwolna. Koń, rozbryzgujšc kopytami wodę, przebył strumień i idšc pod olbrzymimi żółknšcymi topolami, wkroczył w dolinę, która znajdowała się niemal trzy tysišce metrów nad poziomem morza. Kobieta czuła potworne znużenie, a od rozrzedzonego powietrza kręciło jej się w głowie. Za topolami, po obu stronach doliny, wznosiły się przytłaczajšce swym ogromem góry, gęsto poroœnięte osikami, a wyżej stożkowatymi œwierkami i sosnami. Koń

szedł sam, nie ponaglany. Mała, ciasna dolina nie pozostawiała innej możliwoœci: można było jedynie brnšć przed siebie, wšskš œcieżkš wspinajšc się coraz wyżej.

Koń wierzgnšł: na drodze pojawiło się trzech mężczyzn otulonych w ciemne poncha.

— Adios — powitał jš Indianin spokojnym, bezbarwnym głosem.

— Adios — odparła głoœno, z amerykańskim akcentem.

— Dokšd jedziesz? — spytał cicho po hiszpańsku.

MężczyŸni w ciemnych ponchach podeszli bliżej i przyglšdali się jej z zainteresowaniem.

— Przed siebie — rzekła chłodno, wymawiajšc twardo miękkie hiszpańskie słowa.

Œniade twarze widoczne spod słomkowych kapeluszy i silnie zbudowane ciała okryte ciemnymi ponchami nie były dla niej niczym nowym. Jedynie długie, czarne włosy opadajšce aż na ramiona różniły jeŸdŸców od robotników, którzy pracowali u jej męża. I właœnie te włosy wzbudziły w niej niesmak. Tak, byli to ci dzicy Indianie, na których poszukiwanie wyruszyła.

Skšd przybywasz? Cišgle jeden i ten sam zadawał pytania. Był to młody mężczyzna o dużych oczach, czarnych i lœnišcych, którymi spoglšdał na niš z ukosa. Czarne, jedwabiste wšsy ocieniały jego usta, na brodzie zaœ sterczało mu

kilka pojedynczych kosmyków. Długie, czarne włosy, jakby pełne życia, luŸno opadały mężczyŸnie na ramiona. Mimo œniadej cery sprawiał wrażenie, że dawno się nie mył.

Jego dwaj towarzysze, starsi, milczšcy i dostojni, byli do niego podobni, przy czym jeden miał skšpy, czarny wšs nad górnš wargš, a policzki i brodę całkiem gładkie, drugi zaœ policzki miał gładkie, a na brodzie typowy dla Indian ciemny, bardzo rzadki zarost.

— Z daleka — odparła na wpół żartobliwie, na wpół wymijajšco.

Przyjęli te słowa w milczeniu.

— Gdzie mieszkasz? — zapytał cicho, z naciskiem, najmłodszy z nich.

— Na północy — rzuciła lekko.

Znów nastała chwila ciszy. Młodzieniec œciszonym głosem naradził się w niezrozumiałej dla niej mowie ze swoimi towarzyszami.

— Dokšd zmierzasz tš drogš? — spytał stanowczo, tonem nie znoszšcym sprzeciwu, pokazujšc na szlak, którym jechała.

— Do Indian Huichole — oznajmiła krótko. Popatrzył na niš uważnie. Oczy miał bystre,

czarne i jakby nieludzkie. W blasku popołudniowego słońca widział na jej szerokiej, jasnej twarzy lekki, przekorny uœmiech; widział również zmęczenie i sińce pod wielkimi niebieskimi oczami, a także spojrzenie, w którym kryła się dzie

cinna naiwnoœć, a zarazem duma i kobieca pewnoœć siebie. W sumie jednak wyglšdała tak, jakby była w transie.

— Usted es senora?

— Tak, jestem mężatkš — potwierdziła.

— Masz rodzinę?

— Męża i dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Indianin odwrócił się do swoich towarzyszy

i wydobywajšc z gardła niskie, chrapliwe dŸwięki, przypominajšce bulgotanie wody, przetłumaczył im odpowiedŸ kobiety. Wszyscy trzej byli wyraŸnie zbici z tropu.

— Gdzie jest twój mšż?

— Bo ja wiem? — odparła beztrosko. — Wyjechał na tydzień w interesach.

Czarne oczy wpatrywały się w niš przebiegle. Mimo zmęczenia kobieta uœmiechnęła się, dumna z własnej przedsiębiorczoœci, pewna swej kobiecej siły, nieœwiadoma szaleństwa, jakie jš opętało.

— Czego szukasz?

— Huicholi; chcę zobaczyć ich domy, poznać ich bogów.

Młodzieniec szybko przetłumaczył jej słowa swoim starszym, milczšcym towarzyszom, którzy w pełnej konsternacji ciszy, jaka zapadła, spojrzeli na niš z ukosa spod kwiecistych kapeluszy. Po chwili grubymi, gardłowymi głosami powiedzieli coœ do młodzieńca.

Ten przez moment wahał się, po czym zwrócił się do kobiety:

— Dobrze. Możesz jechać z nami. Ale na miejsce dotrzemy dopiero jutro. Dziœ musimy nocować w lesie.

— Doskonale. Umiem przygotować biwak.

Bez dalszych zbędnych pytań ruszyli poœpiesznie kamienistš œcieżkš. Młody Indianin biegł koło konia, pozostali dwaj z tyłu. Jeden z nich podniósł z ziemi gruby kij i od czasu do czasu silnie walił nim w koński zad, żeby ponaglić zwierzę. Za każdym razem koń podskakiwał, podrzucajšc w siodle kobietę, która mimo zmęczenia nie posiadała się ze złoœci.

— Nie bij go! — krzyknęła, spoglšdajšc gniewnie przez ramię. Napotkawszy wielkie, czarne,lœnišce oczy, po raz pierwszy poczuła, jak opuszcza jš odwaga. Miały bowiem w sobie jakiœ nieludzki wyraz; uzmysłowiła sobie, że wcale nie widzš w niej pięknej, białej kobiety. Patrzyły na niš z ponurym, nieludzkim blaskiem i w ogóle nie widziały w niej kobiety, tylko jakšœ dziwnš, niepojętš rzecz, tajemniczš i niebezpiecznš. Jechała oniemiała ze zdumienia i znów ogarnęło jš uczucie, że nie żyje. Indianin po raz kolejny uderzył kijem w koński zad, a ona ponownie opadła boleœnie na siodło.

— Powiedz mu, żeby nie bił konia! — zawołała do młodzieńca.

Ich spojrzenia się spotkały: w lœnišcej, niezgłębionej czerni jego oczu ujrzała krótki błysk pogardy. Wydajšc niskie, gardłowe dŸwięki indiańskiej mowy, mężczyzna zwrócił się do biegnšcego za koniem towarzysza. Ten przez chwilę słuchał nie podnoszšc znad ziemi wzroku, po czym krzyknšł cicho na konia i trzasnšł go w zad tak mocno, że przerażone zwierzę podskoczyło gwałtownie, rozpryskujšc kopytami kamienie i silnie podrzucajšc siedzšcš w siodle kobietę.

Oczy zapłonęły jej szalonš wœciekłoœciš, twarz pobladła. Energicznie skróciła cugle, ale zanim zdołała zawrócić, młody Indianin chwycił je, szarpnšł w przeciwnš stronę i ruszył pędem, cišgnšc za sobš konia.

Była bezsilna. Ale nagle, prócz ledwo tłumionego gniewu, poczuła lekki dreszcz podniecenia. Wiedziała, że umrze;

Słońce chyliło się ku zachodowi: złociste promienie padały na coraz rzadziej rosnšce tu osiki oraz na pnie sosen; najeżone ciemnymi igłami gałęzie migotały na tle nieba, a skały lœniły nieziemskim blaskiem. W tym gorejšcym œwietle obserwowała biegnšcego niestrudzenie przed koniem Indianina: ciemne poncho powiewało mu na ramionach, gołe nogi mieniły się w smugach słońca dziwnš czerwieniš, a słomkowy kapelusz, cudacznie przyozdobiony kwiatami i piórami, barwnie połyskiwał nad kaskadš długich, czar

nych włosów. Raz na jakiœ czas młodzian niskim głosem pokrzykiwał na konia i wtedy ten drugi, biegnšcy z tyłu, walił zwierzę kijem po zadzie.

Iskrzšce się bajkowym blaskiem promienie zgasły nad górami; œwiat powoli pogršżał się w mroku i wieczorny chłód przenikał powietrze. Na niebie księżyc w kwadrze walczył ze œwiatłem przebijajšcym z zachodu. Strome, skaliste zbocza rzucały potężne cienie. W pobliżu szemrała woda. Kobieta odczuwała jedynie zmęczenie, nieludzkie wprost zmęczenie oraz chłód wiatru wiejšcego od gór. Nie zdawała sobie w ogóle sprawy z tego, że promienie księżyca wyparły blask dnia. Przemiana dokonała się, kiedy jechała na koniu nieprzytomna z wyczerpania.

Przez kilka godzin wędrowali w srebrzystej poœwiacie. Nagle, ni stšd, ni zowšd, zatrzymali się. MężczyŸni przez chwilę naradzali się szeptem.

— Tu przenocujemy — oœwiadczył najmłodszy.

Czekała, żeby pomógł jej zsišœć z konia, ale on stał bez ruchu, trzymajšc cugle. Niemal spadła z siodła, była tak potwornie zmęczona.

Wybrali miejsce u podnóża skał, wcišż jeszcze nagrzane od słońca. Jeden z mężczyzn poœcinał pachnšce żywicš gałęzie sosnowe, drugi ustawił je przy skale, wznoszšc prowizoryczne szałasy dla osłony przed wiatrem — kilka rozłożył na ziemi, żeby służyły jako posłanie. Trzeci rozpalił

niewielkie ognisko i zaczšł podgrzewać placki kukurydziane.

Kobieta napiła się wody. Nie chciała nic jeœć, pragnęła tylko się położyć.

— Gdzie mam Spać? — spytała.

Młodzieniec wskazał jej jeden z szałasów. Wsunęła się do œrodka i wycišgnęła na gałęziach. Była tak wykończona wędrówkš, tak zobojętniała na wszystko, że nie robiło jej różnicy, co się z niš stanie. Przez szpary w gałęziach widziała przycupniętych wokół ogniska mężczyzn, którzy ciemnymi palcami wyjmowali z popiołu placki i popijali je wodš z tykwy. Od czasu do czasu rozlegał się niski, zdławiony szept, a potem znów zapadała cisza. Siodło i juki leżały przy ognisku nie tknięte. Nie byli zainteresowani jej mieniem. W kapeluszach na głowach, otuleni w ciemne poncha z frędzlami, które opadały na ziemię, siedzieli przy ognisku, przycupnięci jak zwierzęta i jedli jak zwierzęta — chciwie, łapczywie. Widziała smagłe, gołe nogi i przepaski na biodrach, które oprócz brudnych, białych koszul stanowiły ich jedynš odzież. Kobietš interesowali się nie więcej, niż gdyby była kawałkiem mięsa, który zdobyli na polowaniu i powiesili w szałasie.

Po pewnym czasie starannie wygasili ogień i udali się na spoczynek. Obserwujšc przez szpary w gałęziach przechodzšce w milczeniu ciemne

sylwetki oœwietlone słabym blaskiem księżyca, przez moment poczuła dreszcz grozy. Gzy teraz jš zaatakujš?

Ale nie. Zachowywali się tak, jakby całkiem o niej zapomnieli. Słyszała, jak koń porusza się niespokojnie — przednie nogi miał spętane. Wkrótce zaległa cisza, chłodna, złowroga, tak typowa dla gór. Kobieta spała i budziła się, półprzytomna, zdrętwiała z zimna i wycieńczenia. Noc, wieczna i lodowata, cišgnęła się bez końca, a ona była œwiadoma tylko tego, że umarła.

Kiedy jednak usłyszała szuranie oraz tarcie krzemienia o krzesiwo i zobaczyła sylwetkę mężczyzny pochylajšcego się nad nikłym, czerwonym płomykiem, niczym pies nad koœciš, zrozumiała, że powoli nastaje ranek, i nagle pomyœlała, iż noc minęła zbyt szybko.

Gdy ogień już huczał, wyszła z szałasu marzšc tylko o jednym: o mocnej kawie. MężczyŸni znów grzali nad ogniem placki.

— Zaparzę kawę — powiedziała. Wydawało jej się, że młody Indianin patrzy na

niš z błyskiem pogardy w oczach. Potrzšsnšł głowš.

— Nie pijemy kawy. I nie ma czasu.

Starsi mężczyŸni, którzy podobnie jak ich młody współplemieniec siedzieli przycupnięci przy ognisku, niewyraŸni w ponurym, bladym œwietle poranka, podnieœli na niš wzrok: nie było w nim nawet pogardy. Ich oczy lœniły intensywnym, . a zarazem obcym i nieludzkim blaskiem, który jš przerażał. Były nieprzystępne. Spoglšdały na niš, ale nie widziały w niej kobiety. Zupełnie jakby nigdy niš nie była. Jakby jasna karnacja pozbawiła jš kobiecoœci i zamieniła w ogromnš białš mrówkę. Takie przynajmniej miała wrażenie widzšc ich spojrzenia.

Zanim słońce wytoczyło się na niebo, siedziała już w siodle i wspinała się po stromym zboczu. Powietrze było lodowate. Po pewnym czasie słońce zaczęło przygrzewać i wkrótce, wystawiona na działanie silnych promieni, poczuła, że jest jej goršco. Wydawało się jej, że wspinajš się na dach œwiata. Przed nimi, na tle nieba, iskrzyły się obleczone œniegiem szczyty.

Koło południa dotarli do miejsca, gdzie dalej koń nie był w stanie iœć. Przez chwilę odpoczywali przy wznoszšcej się stromo potężnej skale, połyskujšcej w słońcu niczym sierœć jakiegoœ potwora. Dalsza droga prowadziła po tej właœnie skale, wzdłuż pofałdowanej rozpadliny. Posuwajšc się na czworakach, umęczona kobieta miała wrażenie, że godzinami wspina się po spadzistym, łysym stoku. MężczyŸni szli wolno, lecz

normalnie wyprostowani — jeden przed niš, drugi za niš; na nogach mieli plecione, skórzane sandały, ona zaœ buty do konnej jazdy — i bała się poœlizgnšć.

Cały czas zastanawiała się nad tym, dlaczego z takim uporem czołga się kilometrami po litej, łysej skale? Dlaczego nie rzuci się w przepaœć i nie zakończy tej mordęgi? Œwiat był przecież w dole.

Kiedy wreszcie dobrnęli do kamienistej skarpy, odwróciła się i zobaczyła trzeciego Indianina; niósł na plecach jej dobytek, siodło i juki, które miał przywišzane do paska opartego na czole. Z kapeluszem w ręku szedł wolno, charakterystycznym dla Indian cichym, sprężystem krokiem, nie potykajšc się na nierównoœciach terenu, zupełnie jakby pišł się po stopniach wykutych w skalistym pancerzu.

Dalej œcieżka prowadziła w dół. Indianie się ożywili. Jeden powolnym truchtem pobiegł przodem i znikł za skałš. Œcieżka zakręcała i wkrótce wyłoniła się skšpana w słonecznym blasku dolina — szeroka otchłań między górami, okolonš potężnym skalistym murem; zielona dolina z rzekš, drzewami i kilkoma skupiskami niskich, lœnišcych domków. Oglšdana z wysokoœci tysišca metrów była maleńka i doskonała. Wszystko — prosty most na rzece, otoczony domami rynek z nieco wyższymi budynkami po przeciwległych

stronach, wysokie topole, pastwiska i pola żółtej, uschniętej kukurydzy, pasšce się w oddali na zboczu bršzowe owce lub kozy, ogrodzone działki nad wodš — było maleńkie i doskonałe. Sprawiało — podobnie jak każdy widok oglšdany z góry — czarujšce wrażenie. Ale niskie, bielone wapnem domki połyskiwały niczym kryształki soli lub ziarna srebra i to napawało jš lękiem.

Rozpoczęli długš wędrówkę w dół: szli krętš œcieżkš wzdłuż potoku, który na przemian to płynšł rwšcym nurtem, to spadał kaskadš. Z poczštku teren był skalisty, pozbawiony roœlinnoœci, ale stopniowo zaczęły pojawiać się sosny, a nieco póŸniej srebrzyste osiki. Jesienne kwiaty, jedne różowe, podobne do dużych stokrotek, inne białe, a także wiele żółtych, obficie porastały ziemię. Kobieta nie miała siły iœć dalej, była tak bardzo zmęczona. Barwne kwiaty majaczyły jej przed oczami niczym blade, zlewajšce się z sobš cienie. „Tak widzi œwiat ktoœ, kto umarł” — pomyœlała.

Wreszcie doszli do pastwisk rozpoœcierajšcych się na zboczu pomiędzy sosnami i osikami. Pasterz, ubrany jedynie w kapelusz i bawełnianš przepaskę na biodrach, popędzał stado bršzowych owiec. Kobieta i młody Indianin usiedli w cieniu drzew, czekajšc, aż pozostali dwaj mężczyŸni zawiadomiš plemię o jej przybyciu.

Wkrótce usłyszała zbliżajšce się kroki. Do siedzšcej pod drzewem pary podeszło trzech mężczyzn we wspaniałych ponchach o jaskrawych barwach — czerwonej, pomarańczowej, żółtej i czarnej — i w fantazyjnych pióropuszach na głowach. Najstarszy miał siwe włosy splecione w warkocze przetykane skrawkami futra, ramiona zaœ okrywało mu czerwonopomarańczowożółte poncho oznakowane niczym sierœć pantery dziwnymi, czarnymi plamami. Pozostali dwaj,

o włosach jeszcze nie posiwiałych, również należeli do starszyzny plemienia. Ich poncha były pasiaste, a nakrycia głowy znacznie skromniejsze.

Młodzieniec cichym głosem zwrócił się do przybyłych. Słuchali w milczeniu, skupieni, nie patrzšc ani na niego, ani na kobietę, z głowami pochylonymi, ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Dopiero gdy skończył mówić, podnieœli oczy.

Wódz, a może szaman — nie była pewna, kim jest ów sędziwy starzec — miał ciemnš, pokrytš zmarszczkami i głębokimi bruzdami twarz o rzadkim, siwym zaroœcie wokół ust. Dwa długie, siwe warkocze poprzetykane skrawkami futra

i kolorowymi piórami opadały mu na ramiona. Ale to jego oczy przykuwały uwagę — czarne,

przenikliwe, o nieustraszonym spojrzeniu i demonicznej, nieposkromionej sile. Wbił je w twarz białej kobiety: długo i badawczo patrzył jej w oczy, szukajšc w nich... nie wiedziała czego.

Z największym wysiłkiem starała się wytrzymać jego spojrzenie i nie odwracać wzroku. Ale szybko przekonała się, że to bez sensu. Nie patrzył na niš jak na człowieka. Nie dostrzegał w jej oczach ani sprzeciwu, ani wyzwania; œwidrował jš swym wzrokiem, usiłujšc wypatrzyć coœ zupełnie innego, coœ, czego nie potrafiła odgadnšć:

Uœwiadomiła sobie, że nie może liczyć na jakikolwiek ludzki kontakt z tym siwowłosym starcem.

Odrywajšc od niej wzrok, starzec przemówił do młodzieńca, który przetłumaczył jego słowa na hiszpański.

— Pyta, czego tu szukasz.

— Czego szukam? Niczego. Chciałam tylko zobaczyć, jak żyjecie.

Kiedy młodzieniec przetłumaczył jej odpowiedŸ, starzec ponownie utkwił w niej spojrzenie, po czym niskim, chrapliwym głosem zadał kolejne pytanie.

— Pyta, dlaczego biała kobieta opuœciła swój dom. Czy chce zmusić plemię Huichole do czczenia Boga białych ludzi?

— Ależ nie — odparła beż namysłu. — Sama odeszłam od Boga białych ludzi. Przyszłam poznać Boga Huicholi.

Po jej słowach nastała głęboka cisza. Po chwili starzec przemówił szeptem, jakby był już bardzo znużony.

— Pyta, czy biała kobieta szuka bogów Huicholi, dlatego że sprzykrzył się jej własny Bóg.

— Tak, dlatego że sprzykrzył mi się Bóg białych ludzi — rzekła, pewna, że to właœnie pragnš usłyszeć; że chce służyć ich bogom, bogom Huicholi.

Po pełnej napięcia ciszy, która zapadła, kiedy młody Indianin przetłumaczył współplemieńcom jej odpowiedŸ, uœwiadomiła sobie, jak wielkš radoœć i poczucie triumfu wywołały w nich jej słowa. Patrzyli na niš czarnymi, œwidrujšcymi oczami, które lœniły zimnym, pożšdliwym blaskiem. Nie potrafiła odgadnšć, co się za tym kryje. Była tym bardziej zdezorientowana, że w ich spojrzeniach nie widziała cienia zmysłowoœci — nie pożšdali jej jako kobiety. Ich oczy błyszczały niewinnoœciš, której nie pojmowała. Bała się; gdyby nie to, że coœ w niej umarło, że potrafiła jedynie z chłodnym zdumieniem przyglšdać się wszystkiemu wkoło, byłaby sparaliżowana strachem.

MężczyŸni przez chwilę naradzali się, po czym dwóch odeszło, pozostawiajšc jš z młodzieńcem oraz siwowłosym starcem. Nieoczekiwanie starzec popatrzył na niš z zatroskaniem.

— Pyta, czy jesteœ zmęczona — przetłumaczył młody Indianin.

— Bardzo.

— Moi bracia zaraz przyniosš lektykę.

Lektyka okazała się hamakiem z ciemnej ratyny, przymocowanym do dršga, który nieœli na ramionach dwaj długowłosi tubylcy. Położyli dršg na ziemi i kiedy kobieta usiadła wygodnie, ponownie zarzucili go sobie na ramiona. Kołyszšc niš jak workiem, wyszli spomiędzy drzew i ruszyli za starym wodzem, którego nakrapiane poncho wyglšdało w słońcu jak sierœć prawdziwej, żywej pantery.

Dotarli do ujœcia doliny. Przed nimi cišgnęły się pola kukurydzy — doœć niskawej na tej wysokoœci — o żółtych, dojrzałych kolbach. Œrodkiem prowadziła mocno wydeptana œcieżka. Jedyne co kobieta była w stanie dojrzeć, to prosta sylwetka okrytego ognistoczarnym ponchem wodza, który stšpał cicho szybkim, równym krokiem, nie oglšdajšc się ani w prawo, ani w lewo. Za nim, drepczšc miarowo, podšżali dwaj tragarze: długie, opadajšce na nagie ramiona, kruczoczarne włosy tego na przodzie lœniły w słońcu niczym rzeka.

Minšwszy pola kukurydzy, doszli do wysokiego muru wykonanego z ziemi i suszonej cegły. Drewniana brama była otwarta. Wewnštrz znajdowały się małe ogrody nawadniane wodš płynšcš wšskim kanałem, pełne kwiatów, ziół i drzew owocowych. Poœród każdej kępy drzew i kwiatów stał lœnišcy, biały domek, bez okien, z zamkniętymi drzwiami. Cały teren składajšcy się

z kwadratowych, kwiecistych poletek przecinały . maleńkie dróżki oraz drobne strumyczki, nad którymi wznosiły się miniaturowe mosty.

Idšc najszerszš œcieżkš — a był to wšski szlak biegnšcy poœród zieleni, od wieków udeptywany przez stopy ludzkie, szlak o równej, gładkiej nawierzchni, której nigdy nie zniekształciło końskie kopyto ani koło wozu — dotarli do wartko płynšcego kanałem strumyka i przeszli po kładce na drugi brzeg. Wszędzie panowała cisza jak makiem zasiał — nie było widać żywej duszy; Œcieżkš prowadziła pod okazałymi topolami, aż do samego rynku, czy też głównego dziedzińca wioski.

Długi, prostokštny w kształcie rynek otaczały niskie, białe domy o płaskich dachach; po dwóch przeciwległych stronach, na ukos względem siebie, stały dwa wyższe budynki, które wyglšdały tak, jakby na dachach nieco większych podłużnych chat wzniesiono mniejsze kwadratowe chatki. Każdy domek lœnił bielš, jedynie duże, okršgłe belki wystajšce spod okapów oraz płaskie dachy były ciemne. Z tyłu za obydwoma piętrowymi budynkami znajdował się ogrodzony teren z ogrodem, w którym rosły drzewa i kwiaty, oraz kilkoma małymi chatkami.

Wcišż nie widać było żywej duszy. Idšc cicho między domami, wyszli na rynek — pusty, spalony słońcem plac o ziemnej nawierzchni, gładko

ubitej przez wiele pokoleń przemierzajšcych jš tam i z powrotem nóg. Małe, bezokienne domki miały drzwi wychodzšce na pusty rynek, lecz wszystkie były zamknięte. Przed jednym leżało drewno na opał i dymił gliniany piec, ale ludzi nie było ani œladu.

Stary wódz przeszedł przez rynek i zatrzymał się przed budynkiem, którego górne piętro było — niczym w domku z klocków — mniejsze od dolnego, a dolne mniejsze od parteru. Kamienne schody wybudowane na zewnštrz domu prowadziły na dach pierwszej chaty. Tragarze stanęli przy schodach i zniżyli lektykę.

— Pójdziesz na górę — oœwiadczył młody Indianin.

Wspięła się po kamiennych schodach na gliniany dach, który cišgnšł się niczym taras wokół domu na piętrze. Tym tarasem udali się na tył budynku, a potem zeszli po schodach w dół do ogrodu.

Przez cały ten czas mieszkańcy wioski trzymali się w ukryciu. Dopiero teraz pojawili się dwaj mężczyŸni o gołych głowach i długich włosach splecionych w warkocze, każdy ubrany jakby w białš koszulę złšczonš w kroku. Wszyscy razem przeszli przez ogród, w którym kwitły czerwone i żółte kwiaty do niskiego, białego domku. Wkroczyli do œrodka bez pukania.

Wewnštrz panował mrok. Słychać było cichy szmer rozmów. Kilku mężczyzn o twarzach niewidocznych w ciemnoœciach, odzianych w białe koszule, które wyraŸnie odcinały się w mroku, . siedziało na długiej, gładkiej kłodzie leżšcej przy œcianie naprzeciw wejœcia. Poza tš prowizorycznš drewnianš ławš pomieszczenie było puste. Chociaż nie — w ciemnym kšcie stała kanapa albo łoże, na którym spoczywał jakiœ człowiek okryty futrami.

Towarzyszšcy kobiecie stary Indianin, którego brała za wodza, zdjšł pióropusz, sandały i zrzucił z siebie nakrapiane poncho. Odsunšwszy je na bok, podszedł do łoża i zniżonym głosem coœ powiedział. Zapadła cisza. Po chwili leżšcy na łożu wiekowy starzec o białych jak œnieg włosach, okalajšcych ciemnš, zlewajšcš się z mrokiem twarz, wyrwał się z zadumy i patrzšc po zebranych, w pełnej napięcia ciszy wsparł się na łokciu.

Siwowłosy Indianin ponownie przemówił; wówczas jego młody współplemieniec wzišł kobietę za rękę i podprowadził bliżej. W płóciennym stroju jeŸdzieckim, w kapeluszu na głowie, w czarnych, wysokich butach i żałosnej, czerwonej chuœcinie na szyi, stała przy okrytym futrami leciwym starcu o białych, opadajšcych bezładnie włosach, ciemnej, prawie czarnej twarzy i nieobecnym, a zarazem skupionym, nieludzkim

spojrzeniu, który leżał wsparty na łokciu i pochylał się do przodu, żeby się jej lepiej przyjrzeć.

Twarz miał tak starš, że wyglšdała jak sczerniałe szkło. Kilka skręconych, białych włosów sterczało mu nad ustami i na brodzie. Długie, białe strški spadały mu niedbale na ramiona, okalajšc jego sczerniałš ze staroœci twarz. Spod jasnego, rzadkiego meszku brwi wyzierały czarne oczy, które patrzyły na kobietę jakby z oddali, z dalekiej krainy œmierci, doszukujšc się w niej czegoœ, czego nie widział nikt dotšd.

Wreszcie grubym, niskim głosem wypowiedział w ciemnš przestrzeń kilka słów.

— Pyta, czy przybyłaœ ofiarować swoje serce bogom Huicholi — przetłumaczył młody Indianin.

— Powiedz, że tak — odparła bez chwili namysłu.

Nastała cisza. Starzec ponownie się odezwał, znów jakby mówił w przestrzeń. Jeden z mężczyzn wyszedł. W mrocznym pomieszczeniu, oœwietlonym jedynie wpadajšcymi przez otwarte drzwi smugami słonecznego blasku, trwała grobowa, wieczna cisza.

Kobieta rozejrzała się. Na kłodzie pod œcianš siedzieli zwróceni twarzš do drzwi czterej sędziwi, siwowłosi Indianie. Dwaj inni stali przy wejœciu, groŸni i niewzruszeni. Wszyscy mieli długie włosy i wszyscy ubrani byli w białe, œcišgnięte

pasem koszule, których poły zasłaniały krocza. Nogi mieli obnażone, œniade i umięœnione. Trwajšca cisza zdawała się wiecznoœciš.

Wreszcie mężczyzna, który wyszedł, wrócił do chaty trzymajšc w ręku dwie sztuki odzieży — jednš białš, drugš ciemnš. Młody Indianin wzišł przyniesione rzeczy i podał je kobiecie. — Rozbierz się i włóż to.

— Dobrze, ale musicie wyjœć.

— Nie stanie ci się żadna krzywda — powiedział cicho.

— Nie rozbiorę się w waszej obecnoœci. Podniósł wzrok na Indian stojšcych przy

drzwiach. Podeszli szybko i z niebywałš siłš, lecz nie sprawiajšc jej najmniejszego bólu, chwycili jš za ramiona. Następnie zbliżyło się dwóch starców, którzy z zadziwiajšcš wprawš ostrymi nożami rozcięli kobiecie buty: zdjęli je, po czym z równš wprawš tak pocięli jej ubranie, że samo spadło na ziemię. Nim się spostrzegła, stała naga i biała. Kiedy starzec na łóżku przemówił, odwrcócili jš, aby mógł się jej przyjrzeć. Znów coœ powiedział i wtedy młody Indianin zwinnym ruchem wyjšł spinki i grzebień z jasnych włosów, które niesfornymi puklami opadły jej na ramiona.

Starzec ponownie się odezwał. Młodzieniec podprowadził jš do łóżka. Białowłosy Indianin o pomarszczonej twarzy poœlinił czubki palców

i delikatnie dotknšł najpierw jej piersi i brzucha, a potem pleców. Wzdrygnęła się, gdy przecišgnšł palcami po jej skórze: miała wrażenie, że to dotyk œmierci.

Zastanawiała się, niemal z żalem, dlaczego nie wstydzi się własnej nagoœci. Była jedynie smutna i zagubiona. Nikt nie okazywał zażenowania. Starsi mężczyŸni, milczšcy i skupieni, siedzieli pogršżeni w dziwnej, posępnej zadumie, która działała na niš przygnębiajšco, młody Indianin zaœ stał z wyrazem egzaltacji na twarzy. Czuła się nieswojo, niezwykle obco, jakby ciało, które zamieszkiwała, nie należało do niej.

Włożyła przyniesione ubranie: białš bawełnianš koszulę sięgajšcš kolan, a na to niebieskie wełniane okrycie z wyhaftowanymi czerwonozielonymi kwiatami, zapinane na jednym ramieniu i wišzane w pasie plecionš szarfš z czerwonoczarnej wełny.

Tak odzianš i bosš zaprowadzono jš do małego domku otoczonego ogrodem. Młody Indianin oznajmił jej, że może otrzymać wszystko, czego sobie zażyczy. Poprosiła o wodę, żeby się umyć. Wrócił po chwili z dzbanem wody oraz podłużnym, drewnianym naczyniem. Następnie odszedł, zamykajšc za sobš drzwi. Uwięziona, spoglšdała przez pręty w drzwiach na czerwone kwiaty w ogrodzie i na przelatujšcego kolibra. Nagle usłyszała, jak na dachu piętrowego budynku ktoœ

mocno i rytmicznie uderza w bęben, tym upiornym dŸwiękiem wzywajšc mieszkańców wioski, a po chwili doleciał jš monotonny głos o jednostajnej intonacji, który w niezrozumiałym języku ogłaszał jakšœ wieœć czy nowinę. Miała wrażenie, że dociera do niej z innego œwiata.

Była bardzo zmęczona. Położyła się na legowisku z miękkich skór, otuliła ciemnym, wełnianym kocem i zrezygnowana zasnęła.

Kiedy obudziła się póŸnym popołudniem, ujrzała młodego Indianina, który właœnie wchodził do domku, niosšc przed sobš wiklinowš tacę: były na niej placki kukurydziane, kukurydziana papka z kawałkami mięsa, zapewne baraniny, jakiœ miodowy napój oraz œwieże œliwki. Trzymał też w ręku długš girlandę uplecionš z czerwonych i żółtych kwiatów, ozdobionš na końcach niebieskimi pšczkami. Skropił girlandę wodš z dzbana i z uœmiechem wręczył jš kobiecie. Wydawał się niezwykle łagodny i troskliwy, ale na twarzy i w jego spojrzeniu malował się dziwny wyraz triumfu oraz euforii, który jš trochę przerażał. Czarne oczy obramowane ciemnymi, podwiniętymi rzęsami straciły dawny blask; mężczyzna patrzył teraz na niš z dziwnym, radosnym uniesieniem, w którym było coœ nieludzkiego, coœ potwornie bezosobowego, a to wzbudzało w niej niepokój.

— Potrzebujesz czegoœ? — spytał niskim, melodyjnym głosem, cichym i bardzo stłumionym, jakby zwracał się do kogoœ stojšcego tuż obok albo jakby nie chciał, żeby go słyszała.

— Czy macie zamiar mnie tu więzić?

— Nie, jutro będziesz mogła wyjœć do ogrodu — odparł łagodnie, z tš zadziwiajšcš troskš. — Skosztuj napoju — rzekł, podajšc jej nieduże gliniane naczynie. — Jest bardzo orzeŸwiajšcy.

Zaintrygowana, wypiła kilka łyków. Był to napój ziołowy, z dodatkiem miodu, o egzotycznym smaku, który długo pozostawał w ustach. Młodzieniec przyglšdał jej się z zadowoleniem.

— Dziwny smak.

— Tak, bardzo orzeŸwiajšcy — powtórzył, spoglšdajšc na niš z radosnym triumfem w oczach. Po chwili wyszedł zostawiajšc jš samš.

Wkrótce zrobiło jej się niedobrze i nie panujšc nad sobš zaczęła gwałtownie wymiotować.

PóŸniej poczuła, jak ogarnia jš coraz większa błogoœć i ospałoœć; leżała na skórach — rozleniwiona, ociężała — przysłuchujšc się dŸwiękom dolatujšcym z wioski, obserwujšc czerwieniejšce niebo, wcišgajšc w nozdrza zapach palšcych się cedrowych lub sosnowych polan. Tak wyraŸnie słyszała ujadanie małych piesków, szuranie przechodzšcych w oddali nóg i szmer rozmów, tak silnie docierała do niej woń dymu, kwiatów i nastajšcego wieczoru, tak dokładnie widziała

gwiazdę migocšcš wysoko na niebie nad dogasajšcym słońcem, że miała wrażenie, iż wszystkie jej zmysły unoszš się rozproszone w powietrzu. Zdawało się jej, że potrafi uchwycić dŸwięk rozkwitajšcych nocš kwiatów, krystaliczy ton niebios, a raczej przesuwajšcych się warstw atmosfery ziemskiej oraz odgłos przemieszczajšcej się w powietrzu wilgoci, brzmišcy jak melodia kosmicznej harfy.

Była więŸniem, któremu pozwolono spacerować jedynie po domu i ogrodzie, ale właœciwie wcale się tym nie przejmowała. Minęło wiele dni, zanim uœwiadomiła sobie, że ani razu odkšd tu przybyła, nie widziała kobiety. Widywała tylko mężczyzn, starych Indian mieszkajšcych w piętrowym budynku, który prawdopodobnie był œwištyniš, oni zaœ kapłanami, gdyż zawsze nosili te same kolory — czerwony, pomarańczowy, żółty i czarny — i zawsze mieli pełne powagi, tajemnicze miny.

Od czasu do czasu któryœ z nich przychodził do niej w odwiedziny i siedział pogršżony w głębokim milczeniu. Poza młodzieńcem nikt w wiosce nie znał żadnego języka prócz indiańskiego. Zdarzało się, iż goœć przesiadywał u niej całš godzinę, czasem uœmiechajšc się, kiedy mówiła do niego po hiszpańsku, ale nigdy nie odpowiadajšc jej słowem — jedynš reakcjš był właœnie ów błogi, z pozoru dobrotliwy uœmiech. Wszyscy sprawiali

wrażenie, jakby otaczali jš ojcowskš troskš. Ale w głębi ich ciemnych, patrzšcych z zadumš oczu czaiło się okrucieństwo i zawziętoœć. Starali się to ukryć pod przyjaznym uœmiechem, ilekroć widzieli, że im się przyglšda. Jednakże kilka razy uœmiech pojawił się zbyt póŸno.

Odnosili się do niej troskliwie, niezwykle delikatnie, lecz i z rezerwš, tak jak starcy odnoszš się do dzieci. Ale czuła, że coœ się kryje pod ich maskš, coœ groŸnego. Kiedy sędziwy goœć wychodził, milczšcy, z zakłamanym, pełnym ojcowskiej czułoœci uœmiechem na twarzy, kobietę opadał niemy, dławišcy strach; sama nie wiedziała, przed czym.

Młody Indianin rozmawiał z niš swobodnie, z ujmujšcš, zdawałoby się, szczeroœciš. Ale przy nim również miała wrażenie, że prawda zostaje przemilczana. A może prawda była zbyt okrutna? Jego duże, błyszczšce w radosnym uniesieniu oczy patrzyły na niš niemal z tkliwoœciš, kiedy siedział naprzeciw niej i swoim niskim, pięknym głosem powoli, słabš hiszpańszczyznš, opowiadał o sobie. Któregoœ dnia wyjaœnił jej, że jest wnukiem białowłosego starca i synem mężczyzny w nakrapianym ponchu: jego przodkowie byli kacykami i sprawowali władzę od dawien dawna; sprawowali jš na długo przed przybyciem Hiszpanów. On sam trochę podróżował: był w stolicy, a także w Stanach jednoczonych. Pracował jako

robotnik przy budowie dróg w Los Angeles. Dotarł nawet do Chicago.

— I nie nauczyłeœ się mówić po angielsku?

Spojrzał na niš wzrokiem obłudnym, lecz jakby też z zakłopotaniem, i w milczeniu pokręcił głowš.

— A co zrobiłeœ w Stanach z włosami? Obcišłeœ je?

Z zakłopotaniem znów pokręcił głowš.

— Nie — odparł niskim, stłumionym głosem. — Obwišzywałem je chustš i nosiłem na głowie kapelusz.

Ponownie zamilkł, jakby odżyły mu w pamięci bolesne wspomnienia.

— Tylko ty jeden z całego plemienia byłeœ w Stanach?

— Tak. Tylko ja spędziłem tyle czasu poza wioskš. Inni wracajš szybko, po tygodniu. Nie zostajš długo. Rada plemienna nie zgadza się na to.

— Dlaczego wyjechałeœ?

— Tak postanowiła rada... bo w przyszłoœci będę kacykiem.

W jego głosie zawsze pobrzmiewała naiwna, niemal dziecięca szczeroœć. Kobieta jednak podejrzewała, że wynikało to stšd, że hiszpański nie był jego ojczystym językiem. Albo stšd, że mowa jako takš była dla niego czymœ obcym, nieprawdziwym. W każdym razie czuła, że rzeczy istotne sš w rozmowie pomijane milczeniem.

Odwiedzał jš doœć często — częœciej, niż tego chciała— jakby pragnšł jej towarzystwa. Kiedyœ spytała go, czy jest żonaty. Odparł, że tak, żerna dwójkę dzieci.

— Chętnie bym je poznała.

Na ustach pojawił mu się słodki, niemal błogi uœmiech, ale wyraz czarnych oczu nie zmienił się — spojrzenie wcišż miał tajemnicze, nieprzeniknione.

Sama się temu dziwiła: spędzał u niej tyle czasu, a ani razu nie była w jego obecnoœci zakłopotana i jakby zapominała, że ma do czynienia z mężczyznš. Kiedy tak siedział, spokojny, łagodny, na pozór uległy, z lekko pochylonš głowš i długimi, lœnišcymi włosami opadajšcymi wdzięcznie — niczym młodej dziewczynie — na ramiona, sprawiał wrażenie osoby całkiem bezpłciowej.

Jednakże wystarczyło mu się dokładniej przyjrzeć — jego silnym, szerokim ramionom, prostym, czarnym brwiom, krótkim, podwiniętym rzęsom obramowujšcym czarne oczy oraz miękkim, jedwabistym wšsom ocieniajšcym pełne usta — aby stwierdzić ponad wszelkš wštpliwoœć, że jest mężczyznš z krwi i koœci. Czujšc, że kobieta go obserwuje, szybko podnosił oczy: widziała w nich zagadkowš posępnoœć, którš z miejsca starał się ukryć pod smutnym, bezradnym uœmiechem.

Dni i tygodnie mijały jej w dziwnie błogim nastroju. Czasem niepokoiła się tym, że stała się tak zupełnie bezwolna. Straciła władzę nad sobš, była pod wpływem jakiejœ obcej siły. Œmiertelne przerażenie chwytało jš wówczas za serce. Ale wkrótce przychodzili Indianie, milczšcy i bezpłciowi, i sama ich fizyczna obecnoœć rzucała na niš zdradziecki urok. W ich towarzystwie opuszczały jš resztki woli, stawała się bezwolnš ofiarš własnego zobojętnienia. Młodzieniec często przynosił jej słodkie napoje, zwykle ten powodujšcy wymioty, lecz niekiedy i inne, Po wypiciu płynu czuła, jak sennoœć ogarnia jej ciało, a zmysły zaczynajš się unosić w powietrzu, nasłuchujšc i przechwytujšc nawet najlżejszy szmer. Dostała pieska, małš suczkę, którš nazwała Flora. Pewnego dnia, kiedy znajdowała się w transie i wszystkie zmysły miała wyostrzone, zdawało się jej, że słyszy, jak w malutkiej psiej macicy zapładnia się jajeczko i suczka staje się brzemienna. Innego dnia słyszała dŸwięk obracajšcej się ziemi, podobny do wibracji olbrzymiej cięciwy po wypuszczeniu, strzały.

Dni robiły się coraz krótsze i chłodniejsze; czasem, kiedy drżała z zimna, miała wrażenie, że jej osłabiona wola nagle ożywa, i wówczas pragnęła tylko jednego! wyjœć z ogrodu, odejœć daleko: Rozmawiajšc z młodzieńcem, nalegała, żeby jš wypuœcił.

Pewnego dnia pozwolili jej wspišć się na dach piętrowego budynku, za którym mieszkała, i popatrzeć z góry na rynek. W wiosce obchodzono właœnie Dzień Wielkiego Tańca, ale nie wszyscy tańczyli. Kobiety z niemowlętami na rękach trzymały się na uboczu, przyglšdajšc się uroczystoœciom. Przed wysokim budynkiem po drugiej stronie rynku zgromadził się tłum, na tarasie zaœ — będšcym jednoczeœnie dachem parteru— stała w szeroko otwartych drzwiach pomieszczenia na piętrze mała, barwnie ubrana grupka mężczyzn. Przez otwarte drzwi kobieta widziała migocšcy w ciemnoœciach ogień oraz krzštajšcych się kapłanów w czarnożółtoczerwonych pióropuszach oraz czerwonoczarnożółtych ponchach z długimi frędzlami. Jedynie wolne, miarowe uderzenia w bęben zakłócały ciszę zalegajšcš indiańskš wioskę. Tłum w dole czekał...

Nagle uderzenia stały się szybsze, głoœniejsze i w powietrze wzbił się niski, głęboki œpiew przypominajšcy wycie wiatru huczšcego po bezkresnych lasach: wielu dorosłych mężczyzn równo, na jeden głos œpiewało jakšœ ponurš, barbarzyńskš pieœń, podczas gdy zgromadzeni przed budynkiem tancerze długim korowodem zaczęli wychodzić na œrodek placu. Na wpół nadzy, o złocistobršzowych ciałach i luŸno opadajšcych czarnych włosach, odziani jedynie w białe, ratynowe spódniczki zebrane na biodrach szerokim,

czerwonoczarnozielonym pasem, z pękami czerwonych i żółtych piór poprzyczepianych do ramion, lekko pochyleni przytupywali monotonnie, w skupieniu wykonujšc rytualny taniec; piękne lisie skóry, które mieli przymocowane z tyłu do pasów, kołysały się miękko, a puszyste kity wdzięcznie falowały nad ziemiš. Za każdym tancerzem szła, lekko przytupujšc bosymi nogami, dumnie wyprostowana kobieta w strojnym nakryciu głowy wykonanym z piór i muszli, w krótkiej czarnej tunice i z pękiem piór w obu dłoniach, którymi poruszała w rytm bębnów.

Po jednej stronie placu długi korowód powoli oddalał się spod piętrowego budynku, po drugiej stronie zaœ w powietrzu unosiła się osobliwa woń kadzideł i panowała dziwna, pełna napięcia cisza, lecz po chwili i tu rozległ się dziki œpiew mężczyzn oraz utworzył się barwny taneczny korowód.

Trwało to przez cały dzień: natarczywe dudnienie bębnów, potężny, ogłuszajšcy ryk męskich głosów, miarowe kołysanie się lisich skór oraz tupot silnych, złocistobršzowych nóg niemal bez przerwy towarzyszyły jesiennemu słońcu, które przetaczało się po niebieskim, bezchmurnym niebie, oœwietlajšc jasnymi promieniami rozpuszczone, czarne włosy tancerzy, spokojnš dolinę otoczonš skalistymi zboczami, potężne góry wznoszšce się wysoko na tle nieba i ich oœnieżone, iskrzšce się bielš szczyty.

Urzeczona jak w narkotycznym transie, przez wiele godzin stała obserwujšc rynek. Naglšce, uporczywe bicie bębnów, prymitywne, niskie zawodzenie œpiewajšcych mężczyzn, nie kończšcy się tupot tancerzy wywijajšcych lisimi skórami, odgłosy kroków ociężałych, sztywno wyprostowanych kobiet w czarnych tunikach, wszystko to sprawiało, że czuła się tak, jakby miała umrzeć, przestać istnieć, opuœcić krainę żywych. Zdawało się jej, że dziwne symbole na nakryciach głów tańczšcych w skupieniu Indianek układajš się w napis: Mane, tekel fares. Wróżyły kres jej typu kobiecoœci, szalenie osobistej i indywidualnej; nad skruszałš niezależnoœciš kobiet znów miały zatriumfować pradawne archetypy. Tak, błyskotliwoœć oraz rozedrgana, nerwowa osobowoœć starannie wykształconej białej kobiety miały być zburzone, a pojęcie kobiecoœci rzucone w bezmierny œwiat anonimowych zmysłów i namiętnoœci. Jakby była jasnowidzem, zobaczyła przygotowania czynione do złożenia bogom ofiary. Udręczona, wróciła do swojego domku.

Odtšd zawsze zastygała w bólu, ilekroć wieczorem rozlegał się odgłos bębnów i wtórujšcy mu niski, nieludzki œpiew, przypominajšcy skowyt dzikich bestii nawołujšcych niewidzialnych bogów księżyca i zgasłego na zachodzie słońca. Dziwne zawodzšce głosy miały w sobie coœ z żałosnego wycia kojota, z radosnego poszczekiwania

lisa, z dochodzšcego z oddali, przepojonego smutkiem skowytu wilka i z rozdzierajšcego serce ryku pumy; ale również miały w sobie natarczywoœć prymitywnego samca, na przemian to czułego, to drapieżnego.

Czasem po zapadnięciu zmroku wspinała się na dach i słuchała œpiewajšcych godzinami mężczyzn zgromadzonych przy bębnie, którego dŸwięki docierały z mostu na tyłach placu. Niekiedy palił się tam ogień: wówczas w œwietle płomieni widziała, jak ubrani w białe koszule lub tylko w przepaski na biodrach poruszajš się w ciemnoœciach niby duchy i jak przez całš zimnš noc tańczš w blasku ognia, przytupujšc jak indyki, albo okryci ponchami siadajš w kucki przy ognisku, żeby chwilę odpoczšć.

— Dlaczego wszyscy nosicie te same kolory? — spytała kiedyœ młodzieńca. — Dlaczego mężczyŸni zawsze wkładajš białe koszule, a na to czerwonożółtoczarne poncha, a kobiety zawsze noszš czarne tuniki?

Popatrzył na niš jakoœ dziwnie i na ustach osiadł mu niewyraŸny, zagadkowy uœmiech, pod którym czaiło się okrucieństwo.

— Bo mężczyŸni sš ogniem i dniem, a kobiety przestrzeniš między gwiazdami, które œwiecš W nocy. — Nie sš nawet gwiazdami?

— Nie. Sš przestrzeniš, która je dzieli.

Kiedy znów podniósł na niš oczy, ujrzała w nich błysk pogardy.

— Biali ludzie nic nie rozumiejš — powiedział. — Sš jak dzieci pochłonięte zabawkami. My, Indianie, znamy słońce, znamy księżyc. Wiemy, że kiedy biała kobieta odda się w ofierze naszym bogom, nasi bogowie stworzš nowy œwiat, a bogowie białych przestanš istnieć.

— Odda się w ofierze? — spytała zaniepokojona.

Œwiadom swego błędu, starał się go pokryć przyjaznym uœmiechem.

— Kiedy odrzuci własnych bogów i zacznie czcić naszych — rzekł uspokajajšco.

Ale nie rozwiał jej wštpliwoœci. Zimny strach zakradł się jej do serca: zrozumiała, co jš czeka.

— Słońce œwieci na jednym krańcu nieba, a księżyc na drugim — cišgnšł. — MężczyŸni nieustannie muszš dbać o to, żeby słońce było szczęœliwe, a kobiety o to, żeby nic nie zakłóciło spokoju księżyca. Słońce nie może wejœć do domu księżyca ani księżyc do domu słońca. Więc kobieta prosi, żeby księżyc wszedł w niš, w jej pieczarę. A mężczyzna przywołuje do siebie słońce, żeby zdobyć jego moc. I tak bez przerwy. Kiedy mężczyzna łšczy się z kobietš, słońce przenika do pieczary księżyca; w ten sposób rodzi się wszystko na œwiecie.

Słuchała, przyglšdajšc mu się z uwagš, tak jak obserwuje się wroga, którego każde słowo ma podwójne znaczenie.

— W takim razie dlaczego nie wy jesteœcie panami, lecz biali? — spytała.

— Dlatego, że osłabliœmy i kiedy straciliœmy władzę nad słońcem, biali ludzie je nam ukradli. Ale nie zdołajš go zatrzymać, nie potrafiš go zatrzymać. Majš słońce, ale nie wiedzš, jak się z nim obchodzić. Biały człowiek jest jak chłopiec, który spotyka ogromnego grizzly i nie umie go zabić, a gdy próbuje przed nim uciec, niedŸwiedŸ go pożera. Tak, biali mężczyŸni nie umiejš dbać o słońce, a białe kobiety nie potrafiš troszczyć się o księżyc. Księżyc gniewa się na białe kobiety, tak jak puma gniewa się, kiedy ktoœ zabija jej małe. Księżyc gryzie białe kobiety, o tu, w œrodku. — Przyłożył rękę do brzucha. — Księżyc cierpi w pieczarze białej kobiety. Indianie to wiedzš. Ale już wkrótce nasze kobiety odzyskajš księżyc i zapewniš mu spokój. A nasi mężczyŸni odzyskajš słońce i władzę nad œwiatem. Biali mężczyŸni nie rozumiejš słońca. Nigdy go nie rozumieli.

Umilkł, pogršżajšc się w ciszy pełnej radosnego oczekiwania.

— Powiedz mi, dlaczego tak bardzo nas nienawidzicie? — spytała drżšcym głosem.— Dlaczego mnie nienawidzicie?

Podniósł rozpromienionš twarz, na której rozkwitł promienny uœmiech.

— Te nieprawda — powiedział łagodnie, patrzšc na niš z dziwnym błyskiem w oczach.

— Nienawidzicie nas — powtórzyła smutnym głosem, pozbawionym wszelkiej nadziei.

Przez chwilę milczał, po czym wstał i wyszedł.

W położonej wysoko między górami dolinie nastała zima: w cišgu dnia słońce topiło œnieg, ale w nocy mróz dawał się we znaki. Kobieta wcišż żyła w stanie dziwnego oszołomienia; czuła, jak coraz bardziej opuszczajš jš siły, jak zanika jej wola. Krzštała się po domu, apatyczna, zakłopotana, bezwolna; dopiero słodkawy, ziołowy napój całkowicie otępiał jej umysł i wyostrzał zmysły, sprawiajšc, że ogarniało jš cudowne, mistyczne uczucie wtapiania się w harmonię bytu. Z czasem tylko to jedno — to wspaniałe poczucie zlewania się z pięknem i harmoniš œwiata — docierało do jej œwiadomoœci. Po wypiciu napoju słyszała lœnišce na niebiańskim sklepieniu gwiazdy, które widziała przez otwarte drzwi domu, gwiazdy, które sunšc po czarnych przestworzach nieba niczym fale po wodzie mijały się i schodziły w ponadczasowym tańcu, swoim ruchem i bla

skiem przemawiajšc do kosmosu. W zimne, ponure dni słyszała, jak płatki œniegu ćwierkajš i szczebioczš cichutko na niebie, niczym stado ptaków, które odlatuje jesieniš; słyszała, jak szemrzšc żegnajš się z niewidocznym księżycem i znikajš w masach powietrza, sprowadzajšc na ziemię spokój oraz ciepło. Niekiedy prosiła niebiosa, żeby białe płatki, zawieszone wysoko w odległych przestworzach, znów zaczęły spadać. Prosiła przysłonięty chmurami księżyc, żeby przestał się gniewać i pogodził się z niewidzialnym słońcem. A potem wchłaniała słodki zapach pojednania na zimowym niebie, pojednania księżyca ze słońcem; wchłaniała lekki, mroŸny zapach œniegu, który leniwie zasypywał ziemię, podczas gdy słońce i księżyc żyły w zgodzie na niebie.

Zaczęła rozumieć posępnoœć żyjšcych w dolinie Indian, głęboki, stoicki smutek sięgajšcy niemal korzeni ich wiary.

— Straciliœmy władzę nad słońcem. Staramy się jš odzyskać, ale kosztuje nas to wiele wysiłku, bo słońce jest jak dziki, płochliwy koń, który umknšł z zagrody — powiedział któregoœ dnia młody Indianin i popatrzył na niš tak, jakby wzrokiem chciał jej coœ przekazać.

A ona, niczym zahipnotyzowana, odparła:

— Obyœcie jš odzyskali.

Po twarzy przebiegł mu uœmiech triumfu.

— Naprawdę tego pragniesz?

— Tak.

— W takim razie wszystko będzie dobrze. Odzyskamy jš — rzeki i wyszedł rozpromieniony.

Miała wrażenie, że bezwolnie podšża ku samounicestwieniu, któremu nie ma siły zapobiec, a które wydawało się jej coraz bliższe i coraz bardziej okrutne.

Był chyba grudzień, gdyż szybko zapadał zmrok, kiedy ponownie zaprowadzono jš przed oblicze leciwego wodza i rozebrano. Starzec znów przejechał jej po ciele czubkami zgrzybiałych palców, po czym wbił w niš czarne oczy, skupione, a zarazem jakby patrzšce z samotnej oddali, i szepnšł coœ.

— Prosi, żebyœ wykonała znak pokoju — przetłumaczył młodzieniec, pokazujšc jej, co ma zrobić. — Znak pokoju i pożegnania.

Stała zafascynowana szklistym, bazyliszkowym spojrzeniem starego kacyka, który spoglšdał na niš w skupieniu, bez mrużenia powiek, i zniewalał wzrokiem. Gdzieœ w głębi jego oczu widziała również ojcowskš troskę i nieme błaganie. Zgodnie z instrukcjš wycišgnęła rękę przed twarz, czynišc znak pokoju i pożegnania. Wódz wykonał ten sam gest i opadł na pokryte skórami łoże. Pomyœlała, że starzec zapewne umiera i œwiadom jest zbliżajšcego się końca.

Nazajutrz odbyły się uroczystoœci: kobietę ubranš w niebieskie poncho z białymi frędzlami, trzymajšcš w obu dłoniach pęk niebieskich piór, wyprowadzono przed tłum. Przy ołtarzu wzniesionym przed piętrowym budynkiem okadzono jš wonnym dymem i posypano popiołem. Przy drugim ołtarzu, po przeciwnej stronie placu, strojni, przerażajšcy kapłani o twarzach pomazanych czerwonš farbš, odziani w żółtoszkarłatnoczarne poncha, okadzili jš ponownie, po czym skropili wodš. NiewyraŸnie, jak przez mgłę, zdawała sobie sprawę z ognia płonšcego na ołtarzu, z głoœnego dudnienia bębnów, z grzmišcego, prymitywnego œpiewu, z falujšcego morza ludzkich twarzy i korowodu szykujšcego się do rytualnego tańca.

Umysł miała przyćmiony, otaczajšcš rzeczywistoœć pojmowała jako ledwie istniejšce cienie. Wrażliwy, wyostrzony zmysł słuchu sprawiał, że słyszała odgłos ziemi obracajšcej się wokół swej osi, odgłos, jaki wydaje wystrzelona z ogromnego łuku strzała, œwist powietrza po zwolnieniu cięciwy. Zdawało jej się, że dwie siły panujš na niebie: jedna złocista, druga niewidzialna i srebrna. Pierwsza wznosiła się złocistym deszczem ku słońcu, druga niczym deszcz srebrzyœcie spadała po schodach przestrzeni ku ponurym chmurom zawieszonym nad œnieżnymi szczytami gór. Pomiędzy nimi, pomiędzy srebrem a złotem, wy

czuwała innš obecnoœć, która zimš otrzšsała się z wilgoci i pokładów białego œniegu, latem zaœ otrzšsała się — niczym spalony słońcem orzeł — z żaru i goršcych promieni. Zawsze miała barwę ognia. I zawsze — niczym orła, który trzepocze skrzydłami — było jš słychać, jak strzšsa z siebie to œnieg, to promienie słońca.

Czuła jeszcze innš, bardzo dziwnš obecnoœć, która nieustannie obserwowała wszystko z błękitnej oddali. Czasem szybowała z wiatrem, czasem mieniła się w blasku słońca. Był niš błękitny wiatr, który na przemian to wydobywał się z dziur w ziemi i gnał ku niebu, to pędził z nieba ku ziemi. Błękitny wiatr: niewidzialny duch, łšcznik między dwoma œwiatami, grajšcy na strunach wznoszšcych się i opadajšcych deszczów.

Im bardziej kobieta zatracała poczucie rzeczywistoœci, tym głębiej popadała w narkotyczny stan wyostrzonej, kosmicznej œwiadomoœci. Indianie, dzięki swojej tak silnie zakorzenionej wierze, sprawiali, że uległa ich wizjom.

Zadała młodzieńcowi tylko jedno pytanie, dotyczšce jej samej:

— Dlaczego nikt prócz mnie nie nosi koloru niebieskiego?

— Dlatego, że jest to kolor wiatru. Jest to kolor tego, co przemija i nigdy nie wraca, ale zawsze jest obecne i czeka jak œmierć. Jest to kolor

œmierci. Kolor tego, co jest w oddali, co patrzy na nas z daleka i nie może się przybliżyć. Co odsuwa się, gdy się do niego zbliżamy. Co nie potrafi być blisko. Nasza skóra jest bršzowożółta, nasze włosy sš czarne, zęby białe, krew czerwona. I tu jest nasze miejsce. Wy, ludzie o niebieskich oczach, jesteœcie posłańcami z daleka i nie możecie tu zostać. Nadszedł czas twojego odejœcia.

— Dokšd?

— Daleko, do słońca i błękitnej matki deszczu. Powiesz im, że my, Indianie, jesteœmy panami tej ziemi i przyprowadzimy księżycowi słońce, przyprowadzimy czerwonego ogiera do niebieskiej klaczy. Tak, jesteœmy panami. Białe kobiety przegnały księżyc na niebie, nie pozwalajš mu się zbliżyć do słońca. Więc słońce się gniewa. Ale Indianie oddadzš mu księżyc.

— W jaki sposób?

— Biała kobieta umrze i jak wiatr wzniesie się do słońca: powie mu, że otworzymy przed nim wrota, a nasze kobiety otworzš je przed księżycem. Białe kobiety nie pozwalajš księżycowi wydostać się z niebieskiej zagrody i zejœć w dół. Kiedyœ księżyc schodził do naszych kobiet, był jak biała koza między kwiatami. Słońce też pragnie zejœć, do nas, do mężczyzn, i spoczšć wœród nas, jak orzeł na gałęzi sosny. Ale jest uwięzione przez białych mężczyzn i nie może się wydostać, podobnie jak księżyc trzymany przez białe kobie

ty. Słońce i księżyc się gniewajš; cały œwiat się gniewa. Alę damy słońcu białš kobietę; wtedy słońce wyzwoli się od białego mężczyzny i wróci do nas. Księżyc, zaskoczony, ujrzy otwarte bramy i nie będzie wiedział w którš stronę ma się udać. Wówczas nasze kobiety zawołajš go. Będš wołać: „Wróć! Wróć! Wróć do naszych łšk! Niedobra biała kobieta nie zrobi ci już krzywdy!” I słońce wyjrzy ponad głowami białych mężczyzn, i zobaczy księżyc na pastwiskach naszych kobiet oraz nas, stojšcych prosto niczym sosny. Wzniesie się nad głowami białych mężczyzn i przeciskajšc przez œwierki przybędzie tutaj. Wówczas my, którzy jesteœmy czerwoni, czarni i żółci, my, którzy tu trwamy, będziemy mieli słońce po prawej stronie, a księżyc po lewej. Sprawimy, że z niebieskich pól będzie padał w dół deszcz, a z czarnych będzie padał do góry; będziemy wołać wiatr, prosić go, żeby kazał rosnšć kukurydzy; będziemy rozpraszać chmury na niebie, sprawimy, że każdej owcy będš rodziły się dwa jagnięta. Zdobędziemy moc i siłę, będziemy jak wiosenny dzień. A biali ludzie będš jak sroga zima bez œniegu...

— Ale — wtršciła — ... ale ja nie uwięziłam księżyca! Jakżebym miała go uwięzić? — Uwięziłaœ. Zamknęłaœ bramę i cieszyłaœ się myœlšc, że ci się powiodło.

Nie potrafiła go zrozumieć. Zwracał się do niej z łagodnym spojrzeniem, z ciepłym uœmiechem

na twarzy. Ale oczy lœniły mu dziwnym blaskiem, a z jego wypowiedzi biła nienawiœć, głęboka, zacięta nienawiœć rasowa. Osobiœcie jš lubił — była tego pewna. Zachowywał się w stosunku do niej delikatnie i na swój cichy, beznamiętny sposób darzył jš sympatiš. Ale jako członek plemienia żywił do niej mistycznš nienawiœć. Wprawdzie uœmiechał się czarujšco, lecz gdy nagle zwracała ku niemu głowę, widziała w jego oczach błysk zimnej nienawiœci.

— Czy muszę umrzeć, być ofiarowana słońcu?

— Kiedyœ wszyscy musimy umrzeć — odparł wymijajšco i rozeœmiał się.

Wszyscy odnosili się do niej niezwykle uprzejmie; troskliwie. Zarówno obcy mężczyŸni, jak i starzy kapłani oraz młody kacyk zajmowali się niš i opiekowali niczym kobiety. W ich łagodnych, zdradzieckich zabiegach było coœ kobiecego. Ale w oczach, które migotały szklistym blaskiem, w ciemnych, zaciœniętych ustach, które rozchylały się w szerokim uœmiechu, i w mocnych, białych zębach było coœ zdecydowanie męskiego i okrutnego.

Pewnego zimowego dnia, kiedy padał œnieg, zaprowadzili jš do wielkiego, mrocznego pokoju w piętrowym budynku. W rogu na podwyższeniu pod glinianym daszkiem palił się ogień. W blasku płomieni widziała lœnišce ciała rozebranych niemal do naga kapłanów, a na œcianach i suficie

jakieœ tajemnicze symbole. W pokoju nie było ani okien, ani drzwi — weszli do œrodka po drabinie spuszczonej z dachu. Ogień z sosnowych szczap tańczył nieprzerwanie, oœwietlajšc œciany pokryte wzorami, których nie rozumiała, pomalowane na czerwono, czarno i żółto belki stropu oraz nisze z dziwnymi przedmiotami wsuniętymi zbyt głęboko, aby mogła im się dobrze przyjrzeć.

W pełnej napięcia, indiańskiej ciszy starzy kapłani odprawiali przy ogniu jakiœ obrzęd. Siedziała pod œcianš na niskim występie, twarzš do ognia, obok dwóch mężczyzn. Po pewnym czasie podano jej napój, który chętnie wypiła, wiedzšc, że wprawi jš w narkotyczny trans.

W ciszy panujšcej w mrocznym pomieszczeniu dokładnie zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, co się dzieje: z tego, jak jš rozbierajš, prowadzš nagš do œciany z ogromnym dziwacznym znakiem w kolorach błękitu, bieli i czerni, polewajš wodš zmieszanš z sokiem z agawy, myjš jej głowę, starannie i troskliwie, a potem suszš białym płótnem, aż włosy stajš się puszyste i lœnišce. Następnie kapłani położyli jš na posłaniu pod wielkim i całkiem dla niej nieczytelnym malowidłem w kolorach czerwieni, czerni i żółci, natarli słodko pachnšcym olejkiem, po czym zaczęli masować jej ciało — ręce nogi, boki, plecy — w sposób, który działał na niš kojšco i usypiajšco. Ciemne dłonie miały w sobie niebywałš wprost

siłę, a zarazem miękkoœć, wodnistš miękkoœć, której nie pojmowała. Ciemne twarze pochylone nad jej białym ciałem pokryte były czerwonym barwnikiem, jedynie wzdłuż policzków cišgnęły się żółte pasma. Ciemne oczy błyszczały intensywnie.

Sprawiali wrażenie nieobecnych, pochłoniętych czymœ, co było poza niš. Nie widzieli w niej kobiety — czuła to. Była dla nich czymœ mistycznym, wehikułem namiętnoœci zbyt mglistych, aby je mogła zrozumieć. Leżała w transie, obserwujšc pochylone nad sobš ciemne twarze, lœnišce pod cienkš warstwš czerwieni, którš gdzieniegdzie przecinały żółte pasy. Dziwne były te œwietlistociemne maski, maski żywych twarzy, o nie ruchomych oczach, które iskrzyły się zawsze takim samym blaskiem, barwionych fioletem i ponuro zaciœniętych ustach. Głęboki, bezmierny smutek, surowoœć ostatecznej decyzji, nieodwołalnš zemstę i powoli uwidaczniajšcš się radoœć ze zwycięstwa — to wszystko czytała w ich twarzach, gdy leżała poddajc się ciemnym, podstępnym dłoniom zajętym masażem. Miała wrażenie że jej ręce i nogi, mięœnie, a nawet koœci rozpraszajš się w różowej mgle, nad którš — niczym promień słońca nad lekkim obłokiem — trwa jej œwiadomoœć.

Wiedziała, że promień wygaœnie, a obłok zamieni się w gęste chmury. Ale jeszcze nie teraz.

Zdawała sobie sprawę, że będzie złożona w ofierze, że właœnie temu służš te misterne przygotowania. Nie przejmowała się tym. Pragnęła œmierci.

PóŸniej ubrali jš w krótkš, niebieskš tunikę i zaprowadzili na górny dach, żeby zgromadzeni na placu mieszkańcy wioski mogli się jej przyjrzeć. Widziała wpatrzone w siebie ciemne twarze i błyszczšce oczy. Nie było w nich litoœci, jedynie pełna uniesienia radoœć. Z ust zebranych wyrwał się stłumiony okrzyk. Przeszły jš ciarki. Ale było jej wszystko jedno.

Następny dzień był jej ostatnim. O œwicie odziano jš w obszerne, niebieskie poncho z frędzlami i wyprowadzono na plac, gdzie czekał milczšcy tłum ludzi spowitych w ciemne koce. Na ziemi leżał czysty, biały œnieg, toteż ciemnoskórzy mieszkańcy wioski otuleni w ciemne koce wyglšdali jak przybysze z innej planety.

Wokół rozlegało się dudnienie wielkiego bębna, a z dachu domu przemawiał stary kapłan. Dopiero w południe pojawili się tragarze z lektykš i wówczas zebranym na placu tubylcom wyrwał się z piersi niski, przejmujšcy dreszczem, zwierzęcy okrzyk. W lektyce siedział leciwy wódz o białych włosach splecionych w warkocze ozdobione czarnym sznurem oraz dużymi turkusami. Twarz miał nieruchomš i czarnš jak obsydian. Dał rękš znak i tragarze zatrzymali się przed kobietš. Wpatrujšc się w niš swoim star

czym wzrokiem, przez chwilę mówił coœ do niej niskim, cichym głosem. Nikt nie tłumaczył jego słów.

Przyniesiono drugš lektykę, w której kazano jej usišœć. Czterej kapłani w czerwonożółtoczarnych szatach i pióropuszach na głowie ruszyli przodem, a za nimi mężczyŸni niosšcy lektykę z leciwym kacykiem. W tym momencie rozległo się bicie mniejszych bębnów i dwie grupy pieœniarzy równoczeœnie zaintonowały dzikš, prymitywnš pieœń. Złocistoskórzy, niemal nadzy tubylcy o długich, opadajšcych luŸno na plecy czarnych włosach, odziani jedynie w rytualne pióra i krótkie spódniczki, ustawili się jeden za drugim i przytupujšc oraz kołyszšc przyczepionymi do pasów lisimi skórami, rozpoczęli obrzędowy taniec. Dwa długie, barwne korowody posuwały się naprzód, obchodzšc stłoczone przy bębnie małe grupki pieœniarzy i cichutko pobrzękujšc muszelkami oraz kamykami powoli opuszczały oœnieżony plac.

Za nimi, w asyœcie jaskrawo ubranych, podrygujšcych kapłanów w pióropuszach, szli tragarze niosšcy lektykę z białš kobietš. Wszyscy zebrani , na placu mieszkańcy przytupywali nogami wykonujšc rytualny taniec, nawet — choć nieco mniej energicznie — tragarze. Opuœcili plac, minęli dymišce piece i ruszyli œcieżkš w stronę wysokich topoli, nagich i bajecznie pięknych,

których gałęzie wyglšdały jak srebrzystoszara koronka na tle błękitu nieba. Węższa niż zazwyczaj rzeka płynęła wartko między kłami lodu. Małe ogrodzone ogródki, kwadratowe niczym pola szachownicy, przyprószone były œniegiem, a białe domki nabrały żółtawego odcienia.

Cała dolina, aż po skalne zbocza gór, bieliła się czystym, roziskrzonym œniegiem. Po tym płaskim, œnieżnym łożu podšżał długi, wspaniały w swej czerni i złocistej czerwieni korowód, korowód wolno i rytmicznie kołyszšcych się tancerzy. W mroŸnym, krystalicznym powietrzu niósł się odgłos bębnów — donoœny i szybki — oraz głęboki, posępny œpiew: monotonne, obsesyjne zawodzenie. .

Kobieta siedziała w lektyce spoglšdajšc przed siebie dużymi, przygasłymi oczami, w których widać było œlady narkotycznego otępienia. Wiedziała, że wkrótce umrze, umrze w blasku œniegu, z ršk tych prymitywnych, barwnie przystrojonych ludzi. I wpatrzona w jasny błękit nieba, rysujšcy się nad potężnš, urwistš górš, pomyœlała: „Ja już nie żyję! Cóż więc za różnica między œmierciš, której się doczekałam, a tš, która wkrótce nastšpi!” Jednakże w sercu czuła ból i smutek.

Osobliwy, podrygujšcy korowód posuwał się wolno po zaœnieżonej dolinie, aż wreszcie doszedł do poroœniętego sosnami zbocza. Widziała, jak przytupujšcy, ciemnoskórzy tancerze znikajš

między jasnomiedzianymi pniami drzew. Po chwili chyboczšca się lektyka, w której siedziała, również znalazła się w lesie.

Pobrzękujšc, podrygujšc i przytupujšc wędrowali przed siebie, pod górę, po zalegajšcym ziemię œniegu; mijajšc potężne pnie o łuszczšcej się jasnomiedzianej korze, zapuszczali się coraz głębiej w las. Szli wzdłuż strumienia, który był wyschnięty jak podczas letnich upałów, wyschnięty i skuty lodem. Obok rosły rdzawobršzowe kępy wikliny o pędach przypominajšcych rozczochrane włosy oraz osiki, które na tle œniegu wyglšdały jak blade, zamarznięte ciała. Wreszcie dotarli do ciemnych, urwistych skał.

Zorientowała się, że korowód przystanšł. Niesiona w lektyce, powoli zbliżała się do miejsca, skšd dochodził głos bębnów, jak do nory tajemniczych zwierzšt. Minšwszy krzaki nagle znalazła się w dziwnym amfiteatrze. Na wprost siebie ujrzała potężnš œcianę z porowatej skały, z której zwisał — niczym gigantyczny kieł — olbrzymi, topniejšcy sopel. Spływajšca niegdyœ z góry rzeka zamarzła nad przepaœciš i teraz jedynie pojedyncze krople kapały na porowate głazy, zalegajšce wyschłe, oblodzone koryto.

Tancerze, którzy nieprzerwanie dreptali w miejscu, wykonujšc swój rytualny taniec, ustawili się po obu stronach koryta, tyłem do zaroœli, twarzš do siebie.

Nie zwracała na nich uwagi; siedziała wpatrzona w zakończonš ostrym szpikulcem bryłę lodu zwisajšcš z ciemnego urwiska, w potężny sopel, za którym kapłani ze zwinnoœciš dzikich kotów wspinali się po porowatej œcianie do mieszczšcej się mniej więcej w połowie jej wysokoœci groty.

Zanim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, tragarze, którzy nieœli lektykę, chwiejnym krokiem ruszyli za kapłanami. Po chwili była już po drugiej stronie olbrzymiego sopla, który wisiał poœrodku niczym zsunięta kurtyna i przypominał kieł. Nad głowš ujrzała ciemny wylot groty cišgnšcej się w głšb skały. Powoli zbliżała się do niego.

Kapłani w barwnych ponchach z frędzlami i wspaniałych pióropuszach stali u wylotu groty czekajšc na kobietę. Dwóch pochyliło się, żeby pomóc tragarzom wnieœć jš do œrodka. Po chwili była już w grocie, daleko od przepaœci, daleko od zwisajšcego sopla; ponad okolonym krzewami amfiteatrem, w którym wcišż odbywały się. rytualne tańce i w którym cała ludnoœć wioski tłoczyła się w milczeniu.

Popołudniowe słońce lœniło na niebie po lewej stronie groty. Kobieta wiedziała, że jest to najkrótszy dzień roku, a zarazem ostatni dzień jej życia. Stała twarzš do mienišcej się w, złocistych promieniach” rzeki, zatrzymanej w locie i przemienionej w lód.

Na dany znak taniec w dole ustał. Zapanowała głęboka, niczym nie zmšcona cisza. Kobiecie podano napój, po czym dwóch kapłanów zdjęło z niej poncho oraz tunikę. Powleczona trupiš bladoœciš, ukazała się naga za lodowatym kłem, wysoko ponad głowami ciemnoskórych ludzi, pomiędzy barwnie odzianymi kapłanami. Zgromadzony w amfiteatrze tłum wydał dziki, gardłowy okrzyk. Przesunięto jš, aby stała tyłem do œwiatła odwrócona długimi, jasnymi włosami do mieszkańców wioski. Znów wznieœli szaleńczy okrzyk.

Patrzyła w głšb groty. W ciemnych otchłaniach migotał ogień. Czterech kapłanów zdjęło szaty, niemal całkiem się obnażajšc. Byli to dobrze zbudowani mężczyŸni w kwiecie wieku; ich ciemne, pomalowane twarze skierowane były ku ziemi.

W pewnej chwili od ognia wstał stary, pomarszczony kapłan, z płaskim naczyniem wypełnionym dymišcymi wonnoœciami, który zbliżył się do kobiety. Był nagi, pogršżony w dzikiej ekstazie. Recytujšc cicho jakieœ zaklęcie okadził ofiarę. Tuż za nim pojawił się inny kapłan, również nagi, z dwoma kamiennymi nożami.

Okadzonš kobietę położono na długim, płaskim głazie; czterech silnych mężczyzn trzymało jš za rozpostarte ręce i nogi. Stary kapłan, ciemny i chudy, przypominajšcy szkielet pocišgnięty

ciemnym szkliwem, stanšł za głazem, z nożem w dłoni, i jak zahipnotyzowany wbił spojrzenie w słońce. Za nim ustawił się drugi, też nagi; on także miał nóż w ręce.

Kobieta nie czuła strachu, choć zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Przekręciwszy głowę, popatrzyła na żółte słońce, które powoli chyliło się ku zachodowi. Zwisajšcy sopel niczym cień odgradzał jš od œwiatła. Żółte promienie wdzierały się do lejowatej w kształcie groty, lecz jeszcze nie sięgały usytuowanego na samym jej końcu ołtarza, na którym palił się ogień.

Powoli jednak wœlizgiwały się coraz głębiej. Im bardziej były czerwone, tym dalej docierały. Wiedziała, że zanim miedziana kula zniknie na horyzoncie, promienie rozbłysnš poprzez sopel i rozjaœniš najdalsze zakamarki groty.

Zrozumiała, na co Indianie czekajš. Nawet mężczyŸni trzymajšcy jš za ręce i nogi wpatrywali się w słońce swoimi lœnišcymi oczami w których malowała się gorliwoœć, uwielbienie i napięcie. Stary kacyk, który tkwił bez ruchu z wzrokiem skierowanym tam, gdzie wszyscy, sprawiał wrażenie, jakby nic nie widział — oczy bowiem miał jak dwa czarne, szklane paciorki — a zarazem jakby znał straszliwš odpowiedŸ, na jakš czekała ozłocona czerwonymi promieniami, pokryta œniegiem ziemia. Wszystkie pary oczu lœniły, utkwione w miedziany kršg, który w lodo

wej ciszy zimowego popołudnia opadał coraz niżej.

Zgromadzeni w grocie mężczyŸni byli niespokojni i ogarnięci jakšœ drapieżnš żšdzš. Usilnie czegoœ łaknęli i jedynie czekali na odpowiedni moment. Wiedziała, że kiedy ten moment nadejdzie, ich żšdza zostanie zaspokojona i przemieni się w mistycznš euforię, w triumf. Na razie jednak wyczuwało się napięcie.

Tylko w oczach starego kacyka malował się spokój. Czarne, nieruchome, jakby nic nie widzšce, patrzyły na miedzianš kulę i widziały kryjšcš się za niš odpowiedŸ. W ich czarnym, pustyni spojrzeniu była siła, odległa i abstrakcyjna, a zarazem potężna, sięgajšca jšdra ziemi i rdzenia słońca. Stał w całkowitym bezruchu, czekajšc, aż czerwone promienie przebijš się przez lodowy kieł; wtedy zada cios, celny cios — dopełni ofiary i zdobędzie władzę.

Władzę, którš musi sprawować człowiek, a która przechodzi z rasy na rasę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lawrence David Herbert WIĘZY CIAŁA
Lawrence David Herbert ZWYCIĘSKI KOŃ NA BIEGUNACH
Lawrence David Herbert CZŁOWIEK KTÓRY UMARŁ
Lawrence David Herbert SŁOŃCE
Lawrence David Herbert Kochanek Lady Chatterley
Jedyna kobieta KTORA ZGINELA W KATYNIU 2, katyn zniszczenie polskiej inteligencij
Czy jestem kobietą, która kocha za?rdzo
Kobieta która kocha, partnerstwo
JEDYNA KOBIETA KTORA ZGINELA W KATYNIU 3, katyn zniszczenie polskiej inteligencij
Kobieta, którą porwał wiatr
Carrroll Jonathan Kobieta która wyszła za chmurę (2012)
City Girl Kobieta, która podbiła londyńską giełdę Suzana S ebook

więcej podobnych podstron