CLAUS STEPHANI
KOBIETA, KTÓRĄ
PORWAŁ WIATR
Zmieniając miejsce, w którym mieszkasz, zmieniasz swój los.
Talmud
Przedmowa
Dziecko kwiatów* to dziecko miłości.
A dziecko miłości to dziecko, które zrodziła namiętność.
Rumuni nazywają je copil din flori. Poetyckie określenie wywodzi się zapewne stąd,
że, jak powiadają, dzieci takie płodzone są często w pełni lata, na ukwieconej łące. Czy to
prawda, nie wiadomo. Samo otoczenie i atmosfera ukwieconych łąk nie wystarczą. Ani pora
roku i rozgrzewające krew, nasycone ciepłem powietrze.
Po prostu - jak nieproszony, siejący zamęt gość - nagle pojawiają się uczucia i
nienasycone pragnienia i tak szybko, jak się pojawiły, pewnego dnia odlatują. Są jak ptaki,
które nie zostawiają w powietrzu żadnych śladów. (Chyba że na świat przychodzi dziecko). U
Cipszerów**, niemieckojęzycznych Spiszaków - niewielkiej grupy etnicznej zamieszkującej
północno-zachodni skraj Karpat Lesistych - nazywa się to tie wildi Lieb. Tę „dziką miłość”
najprościej byłoby przełożyć na język współczesnego człowieka jako „wolną miłość”. Wildi
Lieb wymyka się jednak wszelkim definicjom i prowadzi swoją małą grę według sobie tylko
znanych reguł.
* Niemiecko-rumuńska kalka językowa: po rumuńsku copil din flori, po niemiecku
również
Liebespfand
(„dowód”
miłości,
pamiątka po
miłości);
w języku
transylwańsko-saskim (w słowniku miejskim, rzadko używane) Blamenkaengd, w jidysz
mamzer (Dnn), po hebrajsku meam sar („z obcego ludu”), po węgiersku szeremgyerek
(„dziecko miłości”), po rosyjsku oraz ukraińsku 3ayeojiuui („spłodzony gdzieś na boku”).
** Cipszerzy to nazwa wprowadzona na użytek tej powieści, będąca pochodną
rumuńskich i węgierskich określeń JipJeri i Cipszer. Cipszerzy przywędrowali do
Marmaroszu, na północy Rumunii, z węgierskiego Szepes (dzisiaj to słowacki Spiś). Do 1945
roku stanowili znaczącą część niemieckojęzycznych mniejszości narodowych rozsianych na
terytoriach Rumunii i Węgier. III Rzesza objęła ich programem przymusowych przesiedleń i
deportacji. Spora część została jednak w regionie rumuńskich Karpat, kultywując mowę i
zwyczaje, które przetrwały do dziś. Po wojnie wielu emigrowało też do Niemiec Zachodnich i
Austrii.
Ta niezwykła historia miłosna opowiada o prawdziwych zdarzeniach. Wiodą nas one
w krajobraz odległych stron - do Mołdawii, Bukowiny i do Marmaroszu. Opisane tu spotkania
i relacje między ludźmi zmuszonymi do tego, by zaprzeć się swego żydostwa, są autentyczne.
Były częścią tamtego czasu, nawet jeśli rozegrały się na marginesie wielkich wydarzeń, o
jakich przy okazji również wspominamy. W tekście zmienione zostały nazwiska i imiona
pewnych osób, a w dwóch przypadkach nazwy miejscowości, żeby chronić jeszcze żyjących i
nie narazić na szwank pamięci o tych, którzy rozstali się już ze światem.
Jest to opowieść o spotkaniu dwojga ludzi. Na początku byli sobie obcy, bo tak
chciało przeznaczenie, a potem się pokochali, za sprawą tego samego niepojętego
przeznaczenia. Bo czy wiemy, kto decyduje, że sprawy biegną określonym torem? I dlaczego
przybierają niekiedy dziwny obrót? To pytania, na jakie nie potrafimy udzielić odpowiedzi.
Również Bajla, jedna z dwóch kobiet, o których będzie mowa, jej nie znalazła. A Marii, jej
kwietnemu dziecku, nie przyszło nawet do głowy, aby się nad tym zastanawiać. Ambros zaś
nigdy się nie dowiedział, że on również był dzieckiem kwiatów. Jego własna miłość nie była
„dzika”, tylko niezwykła, niepowtarzalna i - można by rzec - nieunikniona.
1
Kiedy wczesnym rankiem Bajla odgarniała sprzed domu świeży śnieg, zobaczyła
liczne ślady wilczych łap. Szerokie, głęboko odciśnięte w śniegu tropy okrążały małą
zagrodę. Osobliwe, zapętlone, zamarznięte i bardzo zagadkowe. Z nastaniem dnia zniknęły.
Została po nich tylko aura niewypowiedzianej groźby, ale do niej wszyscy zdążyli się tu
przyzwyczaić. Późnym wieczorem zawsze powracała, przemykała po cichu z pobliskiego
lasu, który stawał się widoczny dopiero w pierwszych szarych promieniach światła.
Nieruchomy, obojętny, jakby nic się nie wydarzyło.
Latem las był przyjacielem, bliskim i zaufanym, przez co wcale nie mniej
tajemniczym. Przyjacielem, któremu często i chętnie składało się wizytę. Mówiono, że w
pradawnych drzewach kryją się baśnie; prosty lud przekazywał je sobie z ust do ust. Niekiedy
można tu było spotkać osobliwe stwory, wróżki i przedziwne karły, piekielnego psa
broniącego bram podziemi czy nawet prikulicza. Tak w każdym razie twierdziły kobiety,
które często chodziły na jagody.
Ale zimą knieję brał we władanie szary zastęp wilków. W cieplejszych miesiącach
zaszywały się w górach. Zjawiały się w watahach, gromadziły na łąkach, które w języku ludu
nosiły nazwę Plaiul Scruntar. Odległe echo przeraźliwego wycia, jakby dobiegającego z
tysiąca zachrypniętych gardeł, towarzyszyło Bajli w niespokojnym śnie. W zimie zdarzało się
to dosyć często - wilcze głosy wdzierały się nocą do ludzkich snów.
Jednak te wilki, które zbliżały się do obejścia, stąpały bezszelestnie. Nikt ich nie
słyszał. W świetle księżyca za szparami w okiennicach majaczyły ich cienie. Wielkie,
bezgłośne cienie, które sprowadziłyby pewną śmierć na każdego, kto ośmieliłby się wejść im
w drogę. Ale ponieważ wszystko zamykano na cztery spusty, w końcu odchodziły jak
niepyszne. Choć już następnej nocy znowu nadciągały i zostawiały wokół domu odciśnięte w
śniegu ślady i milczącą trwogę.
Byli we wsi ludzie, którzy uważali, że te cienie to powracający zza grobu umarli.
Dusze, co nie zaznały spokoju w zaświatach, nie zapadły w wieczny sen. Niekiedy nocą
powracały do naszego świata pod postacią prikulicza, wilkołaka. Ale przed nimi można się
było obronić znakiem krzyża. Wiedziało o tym każde dziecko, które po raz pierwszy samo
szło do lasu i napotykało bezpańskiego psa. Na taki znak bowiem prikulicz tracił swoją moc.
Najpierw należało zwilżyć palce prawej dłoni śliną, a dopiero potem się przeżegnać.
Jakob też pewnego razu spotkał prikulicza. Ale gdy palcem wskazującym nakreślił
znak krzyża, trzykrotnie, jak to zwykle robią chrześcijanie, nic nie nastąpiło. Prikulicz
podszedł jeszcze bliżej, warcząc i obnażając wielkie zęby Były długie i brązowe jak u starej
Nenei Mitru, która bez przerwy ćmiła fajkę. Wtedy Jakob przypomniał sobie nagle, że Żydzi
muszą w takim przypadku użyć małego palca lewej dłoni. I gdy tak zrobił, prikulicz oddalił
się z ujadaniem.
- Zapamiętaj sobie, Bajla - powiedział potem Jakob - u nas jest inaczej niż u gojów.
Kobieta, którą porwał wiatr
Dwa lata wcześniej zdarzyło się coś, co wstrząsnęło całą okolicą. Jeszcze dzisiaj
niektórzy o tym wspominają. Jakaś chłopka pracowała na polu z mężem. Pod wieczór mieli
wracać do domu. Wtedy mężczyzna powiedział, że musi do lasu za potrzebą. I zniknął
między drzewami. Kobieta przysiadła na skibie i czekała. Nagle ni stąd, ni zowąd pojawił się
priku-licz, który rzucił się na nieszczęsną, żeby ją ukąsić. Próbowała obronić się kosą, pies
chwycił jednak zębami za łydkę ofiary, odrywając przy okazji kawałek katrincy, podwójnej
spódnicy, jaką zwykle noszą rumuńskie wieśniaczki. Baba odwinęła się żwawo i zdzieliła
zwierzę z całej siły w łeb. Dopiero wtedy uciekło z podkulonym ogonem.
Po kilku minutach z lasu wyszedł chłop. Na głowie miał niewielką ranę, z której lekko
krwawił. Powiedział, że się potknął o korzeń. Kiedy przemówił, z ust wypadł mu skrawek
sukna. Biedna kobieta uświadomiła sobie wtedy, że jej mąż jest prikuliczem. Pobiegła do
miejscowego popa i użaliła się na swój los. Ten poradził, aby na noc kładła krzyż pod
poduszkę męża. Tak też uczyniła, ale to najwyraźniej nic nie dało, chłop bowiem nadal znikał
pod wieczór w lesie na jakieś pół godziny, a gdy wracał, miał na ustach zaschniętą juchę.
Wieść szybko rozeszła się po wsi i zaczęto szeptać, bo inni też zauważyli na twarzy
sąsiada krew. Pewnego wieczora mężczyzna już nie wrócił do domu. Kobieta czekała i
modliła się całą noc, bo liczyła na jakiś cud. Nad ranem znaleziono jej męża na polnej drodze.
Leżał spętany na zakurzonej ziemi, a w jego otwartych ustach tkwił ogromny okrągły kamień.
Ktoś wcisnął mu go między zęby, żeby nie mógł więcej kąsać. Serce miał przebite osinowym
kołkiem, a na czole wypalony znak krzyża. Widać było jeszcze węgle po ogniu, w którym
rozżarzono żelazo. Leżały, dogasając w wilgotnej od rosy trawie, rozrzucone i zadeptane
buciorami.
Nikt jednak nie wiedział, kto to zrobił. Również dwaj policjanci, co przyjechali z
Fokszan, by przesłuchać miejscowych, niczego nie wyjaśnili. Nawet prokurator Ilie
Voiculescu, który przybył samochodem w asyście dwóch panów z Bukaresztu, musiał, nic nie
wskórawszy, z pustymi rękami wrócić do stolicy.
Zamordowanego chłopa nie pochowano na chrześcijańskim cmentarzu, tylko poza
poświęconą ziemią, w dole przy niskim cmentarnym murze. Po pogrzebie nie przygotowano
też pomany i prasnika, czyli stypy dla nieboszczyka oraz jałmużny dla żebraków i ubogich.
Zabrakło więc też później i parastas, jak pobożni Rumuni nazywają nabożeństwo, podczas
którego żywi proszą Boga o odpuszczenie grzechów zmarłemu.
Grób wykopał jeden z mieszkających we wsi Żydów, ma się rozumieć za opłatą. Bo
chrześcijanie się bali, że ich przy kopaniu przydybie inny prikulicz, pragnący pożegnać się ze
zmarłym. Stary woźnica Herszel, na którego wołano tutaj Her§cu Carausu, specjalnie się
jednak nie przejmował. Uważał, że żadne trejfene chajes, nieczyste zwierzęta, jak nazywał
prikuliczów, nic mu nie zrobią. A poza tym żuł bez przerwy ząbek czosnku i zawsze miał pod
ręką poświęcone przez popa widły. A to, jak wiadomo, bardzo skuteczna broń. Niektórzy
mieszkający we wsi goje twierdzili, że stary Żyd ma tajemny układ z diabłem i dlatego nic
sobie nie robi z prikuliczów. Herszla mało jednak obchodziła ta czcza gadanina. Był
postawnym, silnym mężczyzną, który wiedział, że nikt nie ośmieli się z nim zadzierać.
Bajla zatopiona w myślach nadal odgarniała śnieg, teraz przed oborą, na tyłach domu.
Przypomniała sobie nagle, że już w listopadzie pojawiły się na drogach pierwsze wilcze
hordy. Właśnie wtedy, pod wieczór, Jakob powrócił do domu saniami po wyprawie w góry.
W Poduri kupił u pasterza barani kożuch i gdy zjechał z drewnianej kładki na potoku
Chilimelea, z pobliskiego lasu wychynęły nagle wilki. Naliczył ich co najmniej siedem albo
osiem. Przez jakiś czas biegły za saniami, zaciekle ścigając konia, i w pewnej chwili znalazły
się już zupełnie blisko. Jakob zdawał sobie sprawę, że za chwilę któryś skoczy mu na plecy,
podczas gdy reszta zaatakuje zwierzę. To oznaczałoby koniec.
W saniach leżała bela białego płótna. Chwycił ją prawą dłonią i jednym szybkim
ruchem rozwinął. W lewej trzymał lejce, których nie wolno było mu wypuścić. Miał też w
gąsiorze kilka litrów bronfen, mocnego, podwójnie palonego bimbru. Rozlał go po materiale i
podpalił zapalniczką. Na powierzchni płótna rozjarzył się maleńki płomień i nasączona
wódką tkanina szybko stanęła w ogniu. Trzymając mocno w dłoni jej koniec, mężczyzna
zrzucił płonącą belę z sań...
Za jego plecami unosił się teraz szarpany wiatrem, długi płonący welon ognia. Wilki
zawahały się, niepewne, zalęknione. Zwolniły, a sanie pomknęły naprzód. Tym razem Jakob i
jego koń ocaleli. Bajla wciąż jeszcze pamiętała, jak tamtego wieczora Jakob siedział z
kamienną twarzą przy otwartym ciepłym pripecziku, jak trzęsły mu się dłonie, gdy w
oszczędnych słowach opisywał, co mu się przytrafiło. Obok niego przycupnęła niewidzialna
groza, straszliwy lęk, że coś takiego może się powtórzyć.
Tamtej zimy ludzie we wsi gadali, że między wilkami są też takie, które mają ludzkie
twarze. Niektórzy twierdzili, że przychodziły nocą na ich próg. A nawet próbowały otworzyć
drzwi domu lub obory łapami. W te długie wieczory snuto najdziwniejsze opowieści. Zdarzali
się też i tacy, którzy uważali, że to wszystko bobemajses, czcze wymysły, głupia paplanina
starych bab. Ale wtedy zawsze znajdował się ktoś, kto był gotów przysiąc, że na własne oczy
widział ludzkie twarze wilków.
Pop kategorycznie stwierdził jednak, że takie istoty nie istnieją. Pobożny chrześcijanin
nigdy nie przemieni się w wilka, nawet jeśli ciężko zgrzeszył i nie odpokutował. Takiego
człeka pewnego dnia dosięgnie zapewne kara niebios. Albo raczej nagroda w piekle. Bo jeśli
nie chcą cię niebiosa, to na pewno będziesz miłym gościem w piekle. Tak to już prosto
urządzono po naszej śmierci. Chrześcijanie wierzyli w to, co mówił pop, gdyż był mądrym
człowiekiem. Przychodziły do niego matki, których synowie służyli w wojsku, bo tylko on
jeden w całej wsi potrafił czytać i pisać. Układał więc dla nich listy, które posyłano potem do
odległych koszar. A to, co pisał, tak chwytało za serce pięknym słowem, że niejedna
kobiecina rzewnie zapłakała, zanim udała się na pocztę.
Rabbi Mendel Baumstark z miasta, człowiek, który miał w domu wiele ksiąg, inaczej
tłumaczył te zjawiska. Jego zdaniem w ludziach zamieszkiwał czasem po prostu zły instynkt,
jecer hara, i ci nim opętani coraz bardziej się zmieniali, aż w końcu stawali się jak wilki, to
jest wi welfun chajes, jak wilki i zwierzęta. Ale prawdziwe ich oblicze rzadko można
rozpoznać. I często zauważa się zbyt późno, że ten, z kim ma się do czynienia, nie jest
człowiekiem z krwi i kości. Wieśniacy Żydzi wierzyli w to, co mówił rabbi, bo w tym małym
świecie posiadał on największą klugszaft.
Na wiosnę z ostatnim śniegiem zniknęły również wilki, które przedtem tak często
wychodziły z lasów i których wycie towarzyszyło ludziom całą zimę. Wkrótce nikt już nie
pamiętał ani o nich, ani o pozostawianych przez nie śladach. Te jednak, których twarze i ślady
rzadko dawało się rozpoznać, nie zniknęły.
Tego ranka Bajla mimowolnie uniosła wzrok ku pobliskim górom Vrancei. Coś jakby
się tam poruszyło. Wydało jej się, że dostrzegła wysoką kobiecą postać. Niewiastę w długiej,
spowitej oparami mgły ciemnej szacie sięgającej aż do samej ziemi. Była to Padureanca,
Czarna Matka Lasu, która ponoć ukazuje się ludziom tylko wtedy, gdy nadciąga jakieś
wielkie nieszczęście. Szerokimi krokami Padureanca zstępowała z gór i chwilami zdawało
się, że zawisa w powietrzu. Powoli jej sylwetka ogromniała, rosła i rosła, aż stała się
przerażająco wielka. Matce Lasu wystarczyło zaledwie siedem kroków, by stanąć na pokrytej
śniegiem łące. Znalazła się teraz już tak blisko, że Bajla mogła rozpoznać jej bladą, pooraną
zmarszczkami twarz.
Siedem razy kciukiem lewej dłoni wskazała na leżącą u jej stóp ziemię, pokrytą
nieruchomym, obojętnym na wszystko śniegiem, i z jej ciemnych oczu popłynął sznur
krwawych łez. Śnieżna biel powoli się zaczerwieniła. Niezwykłe. Padureanca płakała. Nigdy
przedtem nikt nie widział, by to robiła - ona, stara karpacka bogini przeznaczenia. W każdym
razie nie przed ludźmi, którzy tu mieszkali. A przecież niejeden głośno chwalił się, że choć
raz spotkał ją w tych górach.
Siedem to zła liczba. Bajla nasłuchała się wiele na ten temat od chrześcijańskich
kobiet mieszkających we wsi. Rumuńska wieść gminna niosła, że siódmy syn w rodzinie
zawsze zostaje prikuliczem; gdy siedem czarownic wyznacza sobie we wsi nocną schadzkę,
mleko się warzy, a masło traci kolor i jełczeje; grzeszne dusze dopiero po siedmiu latach
wydostają się na wolność z czyśćca, a z paktu zawartego z diabłem wyjść można tylko wtedy,
gdy człek przez siedem długich lat nie myje się i nie tyka grzebienia...
Ale było też żydowskie siedem. Napisano przecież, że Przedwieczny - błogosławione
Jego imię - właśnie siódmego dnia zakończył dzieło stworzenia i odpoczywał. Po siedmiu
miesiącach Arka Noego przybiła do stałego lądu, a siedmioro oczu Boga to znak Jego
wszechwiedzy, stąd siedmioramienne menory. A gdy w dzień Sądu Ostatecznego nadejdzie
Mesziach, słońce zaświeci siedem razy jaśniej...
Bajla często słuchała, jak rozprawiali o tym starsi; dowiedziała się też wiele od
Jakoba. I teraz sobie o wszystkim przypomniała, gdy przerażona patrzyła w górę, na Matkę
Lasu. Co z tego było prawdą, na czym mogła się oprzeć tu, w tej małej góralskiej wiosce,
gdzie od dawien dawna, ramię przy ramieniu, żyli razem żydzi i chrześcijanie? Czy tym
razem Padureanca przychodziła tylko do jednych z nich, czy może jej przepowiednia
dotyczyła każdego? Któż mógł wiedzieć? I dlaczego roniła krwawe łzy, jak ta stara ikona w
odległym klasztorze górskim, daleko hen, w Karpatach, dokąd co roku pielgrzymowali goje?
W pewnej chwili Matka Lasu zaczęła rozpływać się w powietrzu, zmieniając się z
wolna w ciemny obłok. I jak obłok wspięła się ku górom, po czym zniknęła za skałami. Bajla
przeczuwała, że niebawem zdarzy się najgorsze i po wielu ludzi przyjdzie śmierć. Pomyślała
o Jakobie, który pewnie już był w drodze. Ale jemu nic nie mogło się przytrafić, bo
podróżował saniami tylko za dnia, a gdy zrobiło się jasno, na drogach nie pałętały się żadne
wilki.
Gdyby była chrześcijanką, szybko uczyniłaby potrójny znak krzyża, trzy razy by się
teraz przeżegnała, jak to robią Rumunki, by odegnać złego. W tej jiszuw, która dawniej była
małą żydowską wioską, a teraz nazywała się po prostu Arwinica, od wielu lat mieszkali też
rumuńscy chłopi, jeden Cygan, który podkuwał konie, i Ormianin, do którego należał młyn
nad rzeczką Milcovel.
Bajla pędem puściła się do domu, gdzie jak zawsze z rana na pripecziku płonął ogień.
Usadowiła się tam i zaczęła rozmyślać o niezwykłym zjawisku, które zobaczyła u podnóża
gór. Nie wierzyła w żadne kiszufim, czary, o których na okrągło rozprawiano we wsi. Stare
kobiety zawsze opowiadają rozmaite majses. Tym razem jednak na własne oczy widziała
Czarną Matkę Lasu. A to z pewnością musiało coś oznaczać. Dotąd bowiem Padureanca
nigdy nie ukazała się Żydówce. W każdym razie nie tutaj, w żadnej ze wsi leżących u stóp
Vrancei.
Bajla wdziała wysokie filcowe buty, które tak naprawdę należały, do Jakoba.
Spojrzała w lustro obok drzwi. Patrząc badawczo na własne odbicie, pomyślała: „Czy ja do
reszty zwariowałam? Czy porządnej Żydówce przystoi wierzyć w Padureancę? Co by na to
powiedziała Frajda, rebecin, żona rabbiego Mendla Baumstarka z Fokszan?”. Bajla nieraz ją
już odwiedzała, zasięgając rady w różnych życiowych sprawach.
Uważnie przyjrzała się swej jasnej twarzy, wąskiemu nosowi i wielu małym
punkcikom na lekko zaróżowionych policzkach, teraz prawie niewidocznych, bo ciało
dziewczyny rozgrzało się przy przerzucaniu śniegu. Odgarnęła bujne rude włosy i włożyła na
głowę ciemną chustkę. Nie była zadowolona ani z siebie, ani z tego, jak wyglądała. Szkoda,
że nie miała ciemniejszych włosów, jak większość kobiet we wsi. I innej karnacji skóry, na
której nie byłoby widać tych okropnych piegów. Najlepiej brązową. Byle nie tak ciemną jak u
Cyganek.
Skończyła już całe dziewiętnaście lat i z niecierpliwością czekała na potomstwo. Co
najmniej troje dzieci, tak zaplanowała i myślała o nich każdego ranka, gdy budziła się po
nocy spędzonej z mężem. Bo dom bez dzieci to dom, gdzie nie ma życia. No i Jakob też
bardzo pragnął syna, swojego kadeszele, jak zwykł mawiać, dziedzica, który kiedyś, gdy
przyjdzie czas, będzie mógł za niego zmówić kadisz, modlitwę za umarłych.
„Nie będę o tym mówić z Frajdą. Ani nawet z Jakobem, kiedy wróci z drogi. Tylko z
kobietą z mojej wsi, która mnie zna, lubi i nieczęsto zdarza się jej obgadywać Żydów, jak to
robią inni” - pomyślała Bajla.
Od razu więc zaszła do sąsiadki, która mieszkała tuż za rogiem. Była to Rumunka, o
wiele od niej starsza, która niejedno już przeżyła i z którą całkiem dobrze się dogadywała.
- Czy ty też widziałaś Padureancę, Varvaro?
- Nie.
- Ale ona tu naprawdę była, widziałam ją po tamtej stronie, stała u zbocza góry. I
wyraźnie dawała mi znak lewą dłonią, ten znak, który oznacza śmierć. Siedem razy. A siedem
to przecież zła liczba, prawda? Przynajmniej u was, chrześcijan.
- Jesteś pewna, że spotkałaś Matkę Lasu?
- Tak, to była ona. Na pewno.
- Dziwne. Powiadają przecież, że wam się ona nie pojawia, bo wyznajecie inną wiarę.
- Mówię najszczerszą prawdę. Stała tam. Widziałam ją na własne oczy I siedem razy
zrobiła nieczysty znak.
- Dlaczego akurat teraz śmierć miałaby schodzić do nas tu, w dolinę, kiedy nie ma
żadnej wojny?
- Tego nie wiem - odpowiedziała Bajla - ale Jakob pewnie zapyta o to rabbiego
Mendla z Fokszan. Tylko że Jakob jest teraz jeszcze w drodze, choć niedługo powinien się
pojawić.
- Lepiej będzie, jak porozmawiam o tym z popem. On się dobrze wyznaje na tych
znakach Padureancy. Nawet sam ją kiedyś widział. Opowiadał, że przybrała ludzką postać.
Nie była wcale dużo większa od którejkolwiek z tutejszych chłopek...
I wtedy Varvara przypomniała sobie o zapowiedzianych przez Padureancę walkach
nad Milcovem, w czasie ostatniej wojny, przed ośmiu laty, w styczniu 1917 roku, gdy
pewnego dnia obce wojska wkroczyły do Fokszan. Niemcy, Austriacy i Madziarzy. Wówczas
Padureanca ukazała się dwukrotnie, płacząc czerwonymi łzami, wielkimi jak szklane kulki,
którymi bawią się małe dzieci. Tak opowiadano. Zdarzyło się to w grudniu 1916 roku. I zaraz
potem umarło wielu mężczyzn, również tych, którzy pochodzili z okolicznych wsi. Wśród
nich niemało Żydów. Bajla była wtedy jeszcze małą dziewczynką i mieszkała w Hliboce.
- Czy tamte czasy jeszcze wrócą? - zapytała.
- Nie wiem, czy tamte, czy może jakieś inne - odparła. - Ale na pewno coś się zdarzy.
I opowiedziała jej, jak to całkiem niedawno stara Chivu£a, Cyganka, która też czasem
przepowiada przyszłość, znowu zobaczyła varcolaca. Było to w czasie ostatniej pełni
księżyca. Którejś nocy varcolac, wielki czarny pies, który mieszka wysoko w górach, wyszedł
ze swojej pieczary. Kilkoma susami wspiął się na najwyższą skałę, chwycił zębami kawałek
księżyca i go odgryzł. Następnego dnia został tylko półksiężyc. Tamtej poprzedniej nocy
wilki przestały wyć. Ze strachu przed var-colakiem, bo czasami porywa też kilka młodych,
gdy je zoczy. Strasznie ogromna bestia.
- Ale ludziom nic nie robi - dokończyła Varvara.
- Tego nie możemy wiedzieć - odpowiedziała Bajla - bo przecież mieszka w górach i
nigdy nie schodzi w doliny.
- Masz rację - przyznała Varvara - właściwie tylko wilki zapuszczają się aż do
naszych wsi. I może czasem prikulicze. Dawniej, przed setkami lat, a nawet wcześniej, żyły
jeszcze na świecie wielkoludy, które mieszkały hen, wysoko w górach. I te dziwne stwory,
pół ludzie, pół konie, które przemierzały lasy. Czasem takie dziecko wielkoludów schodziło z
gór na pola nad brzegiem rzeki i porywało jakiegoś chłopa, razem z wołem i pługiem. Kilka
dni bawiło się nim jak zabawką, a potem odstawiało biedaka z powrotem do zagrody.
Na koniec rozmowa zeszła na różne inne rzeczy, jak to zazwyczaj. Rozprawiały o
niezwykłych wilkach, o jakich powiadano, że miały ludzkie głowy i chodziły na dwóch
nogach o niekończącej się ciężkiej zimie, po której, żywiły nadzieję, rychło przyjdzie wiosna.
Potem, życząc sobie lepszych czasów, pożegnały się serdecznie. Wówczas nie wiedziały
jeszcze, co zdarzyło się nie tak znów daleko, w mieście.
Nowy dzień z trudem przebijał się przez górskie mgły i z ociąganiem rozpościerał w
dolinie. Na rozległych polach pokrytych miękkim, milczącym śniegiem wszystko trwało w
bezruchu. Tylko kilka wielkich czarnych ptaków wyleciało z głośnym krakaniem z lasu i
skierowało się ku nieznanym, dalekim równinom. Pojedyncze płatki śniegu nieśmiało i
powoli opadały z nieba. Gdzieś zaszczekał pies. Zdawało się, że świat wstrzymał oddech,
jakby też przeczuwał, że już wkrótce wszystko się odmieni i nic nie będzie tak jak przedtem.
To był świat tych, którzy tutaj żyli. Sięgał od gór aż do Milcova, cicho szemrzącego,
leniwie toczącego swe wody potoku, pokrytego teraz połyskującą warstwą lodu,
spływającego do rzeki Putny. Ale rzeka była już po tamtej stronie, na wschodzie, gdzie
zaczynała się wdzięczna kraina bujnych winnic.
Tym razem tylko Bajli dane było zobaczyć Padureancę. Bo gdy Varvara zaszła do niej
później, powiedziała, że nikt we wsi nie widział Matki Lasu; nikt nie wierzył, że bogini mogła
ukazać się Żydówce. Nigdzie też nie spostrzeżono sówki pójdźki. Żadnych wron, które w
takich razach zwykle głośno kraczą nawet nocą. Nie zawołał również żaden cucuvea,
puszczyk, który obwieszcza niechybną śmierć. Pewnie to wszystko się tylko Bajli uroiło.
Musiała śnić na jawie, mieć przywidzenie, jak objaśniał pop wypadki, kiedy ktoś upierał się,
że spotkał w lesie anioła lub wcielonego diabła.
Z kilku dachów uniósł się wątły, biały obłoczek. Bo tutejsze domy nie miały kominów
i dym jak przed wiekami wylatywał przez szczelinę w goncie i otwór poniżej kalenicy, gdzie
zwykle schronienie znajdowały sowy płomykówki. Dym i smoła wzmacniały wiązania i
gonty. Niejeden z takich dachów przetrwał nawet i sto lat i przeżył budowniczego; zakopcony
na czerń widział niekiedy więcej niż ludzie zamieszkujący tę dolinę.
Powszedni dzień jak zwykle ociągał się z nadejściem, w końcu jednak wieś
przebudziła się ze snu. Jasne dźwięki monasterskiej toaki, wzywającej ludzi na modlitwę,
popłynęły wesoło wąskimi uliczkami. Kościelny, jak co rano, uderzył w dębową deskę
dwoma zgrabnymi młoteczkami, wydobywając z drewna rześkie, rytmiczne tony. Drewniany
kościół stał dumnie wyprostowany i wznosił ku niebu smukłą wieżę spoglądającą na całą
okolicę niczym władczyni. Całkiem niedaleko, między dwiema chłopskimi zagrodami,
przycupnęła mała szil, stara bóżnica żydów. Skromniejsza i mniej pokaźna od kościoła. I jak
zawsze trwożliwie zerkała w dół ku ulicy, która prowadziła w stronę rzeki, a stamtąd, przez
drewniany most, do miasta. To tamtędy bowiem, ową wąską drogą, od niepamiętnych czasów
przychodziły do wsi zły los i nieszczęścia.
Słońce, jak każdego zimowego dnia, z pozoru obojętnie i leniwie, spoglądało zza gór
na nic nieprzeczuwającą ziemię, pokrytą małymi szarymi chałupkami, które stłoczyły się
ciasno w samym środku wsi. Opierały się jedna o drugą, tak jak czasem czynią ludzie, gdy
przemarzli albo czują się samotni. Ale dzisiaj to słońce miało „wilcze zęby”, jak mówią
chłopi. „Słońce z zębami jak u wilka” dlatego jest złym słońcem, że tylko oślepia, a nie
grzeje. Dopiero co wzeszło na wschodzie, a już spieszno mu było odejść, by czym rychlej
wejść na szlak niebieskiej drogi wiodącej dalej, ku południu i zachodowi. Bo jeszcze tego
dnia miało spełnić się proroctwo Padureancy.
Było to siedemnastego marca 1925 roku.
Tego dnia w Fokszanach miał przed sądem stanąć człowiek oskarżony o zastrzelenie
prefekta z Jass. Lotem błyskawicy rozeszła się jednak wieść, że mężczyzna w zielonym
mundurze, nazwiskiem Zelea, ten, który naprawdę był mordercą, został z góry uniewinniony i
mógł od razu wyjść na wolność. Żaden sędzia nie chciał bowiem orzekać w tej sprawie.
Prawo wycofało się ukradkiem i trwożliwie, czmychając jak pies z podkulonym ogonem, taki
co nie zamierza czekać, aż ktoś rzuci weń kamieniem i przepłoszy. Wiadomość w
okamgnieniu dotarła do wielu miejscowości, gdzie mieszkali Żydzi.
Motłoch, który przez cały dzień zbierał się na ulicach Fokszan, okupując centrum i
siejąc trwogę wśród żydowskich mieszkańców, głośnymi rykami świętował pierwsze
zwycięstwo. Zapowiadały się następne. Znowu miano pustoszyć synagogi, plądrować sklepy,
napadać na ludzi i zabierać im ich własność. Policja i wojskowi przypatrywali się biernie tym
ekscesom, obierając taktykę na przeczekanie. W końcu chaos i anarchia zwracały się
przeciwko „obcym”, nie „naszym”. Nikogo więc specjalnie nie dziwiło, że ci, którzy mienili
się „legionistami”, obnosili się teraz triumfalnie po ulicach, machając sztandarami z
Michałem Archaniołem.
Tego ranka Jakob Altmann zamierzał właśnie wyjeżdżać w swoich saniach z Valceli,
osady na przedmieściach Fokszan. Odwiedził tam handlarza, któremu sprzedał tuzin sztuk
cojoace. Tak nazywano w tych stronach kolorowo haftowane skórzane kamizele, które
zazwyczaj noszono w zimie, ale również latem.
W tym samym czasie, gdy Bajla pierwszy raz ujrzała Czarną Matkę Lasu, Jakob był
już w drodze powrotnej do domu. Przejeżdżał właśnie przez wioskę Campineanca, skąd trakt
odgałęział się na lewo, w kierunku Pietroasy, gdy czterech mężczyzn w zielonych uniformach
zagrodziło mu drogę. Zatrzymali konia, jeden z nich chwycił uzdę, a trzej pozostali ryknęli
zgodnym chórem:
- Date jos, jidane!*
- Dlaczego? - dopytywał Jakob.
- Wysiadać, ale szybko. Żadnych pytań, cuchnący Żydzie!
- Czego ode mnie chcecie? Przecież nic wam nie zrobiłem. Pozwólcie mi przejechać! -
zawołał Jakob. Przez chwilę przeszło mu przez głowę, że ci mężczyźni mają wilcze twarze.
Wydało mu się to bardzo osobliwe. Zabrakło jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. -
Pozwólcie mi odjechać! - powtórzył błagalnie. - Dam wam wszystkie pieniądze, które mam
przy sobie!
To były ostatnie jego słowa. Nagle spadły na niego liczne razy, uderzenia wymierzane
cienkimi żelaznymi prętami.
* (rum.) Jazda, wysiadaj, Żydzie!
Trafiały boleśnie przede wszystkim w twarz i głowę, bo miał na sobie grubą,
chroniącą od ciosów futrzaną szubę, którą sam kiedyś uszył. Po pierwszym uderzeniu na
ziemię spadła skórzana czapka, a po chwili sam Jakob leżał bez ruchu w brązowym śniegu
ulicy. Czterech mężczyzn roześmiało się, spluwając na niedającego znaku życia Żyda, po
czym ze śpiewem na ustach wsiedli do sań i zawrócili w stronę Fokszan. Na którejś z ulic
miasta się zatrzymali, wysiedli, zostawiając konia i sanie, i odeszli, jak gdyby nigdy nic.
Wkrótce potem znaleziono ciało. Jakob opuścił już ten świat. A dokładniej w kilka
minut wybito mu ten świat z głowy żelazną pałką. Trudno było go rozpoznać. Nie miał już
właściwie twarzy Najpierw odwieziono go do morgi, miejskiej kostnicy. I dopiero tutaj
zakrwawiony strzęp człowieka wciągnięto do rejestru jako „Żyda”, „osobę o nieustalonej
tożsamości”, „z licznymi śmiertelnymi zranieniami”. To, że miano tutaj do czynienia z
Żydem, dało się łatwo ustalić, gdyż mężczyzna był obrzezany.
Bajla przeczuwała, że stało się coś złego, kiedy Jakob do wieczora nie zajechał do
Arwinicy. Po bezsennej nocy jeden z sąsiadów zabrał ją saniami do Fokszan. Nie zajęło jej
wiele czasu odnalezienie drogi do kostnicy. Od razu rozpoznała Jakoba po małej srebrnej
hamsie. Używał jej, jak wszyscy Żydzi, jako amuletu i zawsze nosił przy sobie, przyczepioną
na łańcuszku pod koszulą. Ale tamtego ranka nie zdołała go ochronić.
W tym miejscu naszej historii rozstajemy się z błogosławionej pamięci Jakobem
Aaronem Altmannem - synem Alfreda Izaaka Altmanna, winogrodnika i oberżysty.
Opowieść biegnie jednak dalej.
Teraz będzie to historia o Bajli, wdowie po Jakobie, córce Hermanna Salomona
Wagnera z Hilboki koło Suczawy w Bukowinie Południowej. Po śmierci rodziców Bajla
poślubiła Jakoba, kuśnierza, i przeniosła się z nim do Arwinicy.
2
Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy tym, co jeszcze potem wydarzyło się w
Arwinicy.
Wszystko odbyło się tak, jak to w tamtych czasach bywało, ale Bajla nie potrafiła się z
tym pogodzić. Czterej mężczyźni w zielonych mundurach nie zostali ujęci. Bo w
Campineancy ponoć nikt niczego nie widział. Nie odnaleziono żadnych świadków i zdawało
się, że w chwili gdy zatłuczono Jakoba na śmierć, ulice były puste. Mołdawska policja nagle
jakby oślepła na jedno oko, jak to się w tych stronach mówi. A potem oślepła też na drugie.
Kto by się zresztą przejmował tym, że jakiś wsiowy Żyd, niepozorny kuśnierz i
chłopina, w biały dzień został pobity na śmierć przez czterech nieznajomych.
„Za dużo już tych Żydów w naszym kraju” - miał powiedzieć Zelea, kiedy stanął
przed sędziowską ławą, a aplauz, który na te słowa zatrząsł całą salą jak burza, zmusił
sędziego do daleko posuniętej ostrożności.
Jakieś dwa tygodnie później, na posiedzeniu miejscowego sejmu 4 kwietnia 1925
roku, deputowany Natan Lerner wystosował interpelację do przewodniczącego rumuńskiego
parlamentu w Bukareszcie, w której dokładnie opisał, co zdarzyło się w marcu w Fokszanach
i okolicach. Wyraził przy tym przekonanie, że zostaną podjęte niezbędne kroki, by ukarać
sprawców. Bo bezprawia, które zawładnęło krajem, nie można dłużej tolerować.
Ale na tę interpelację Natan Lerner nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Zapytania ze strony innych deputowanych, między innymi doktora Sterna i posła
Zirlsohna z 4 czerwca 1925 roku, również pozostały bez reakcji. Wprawdzie rumuńskie
porzekadło mówi: „Zawołasz w las, a na pewno ktoś odpowie”, teraz jednak zapanowała
trwożliwa cisza. Ci, co je wypowiadali, roztropni i wymowni, gdy przekazywali mądrości
ojców, milczeli jak zaklęci.
Bo apele o pomoc podnoszone przez mołdawskich posłów najwyraźniej pozostały
wołaniem na puszczy Parlament zasiadał w Bukareszcie, a Bukareszt był daleko stąd, choć
niekiedy ręka odległej metropolii sięgała też i tutaj. To długie ramię stolicy rumuńskiego
państwa wkraczało nazbyt często w bieg wydarzeń, które rozgrywały się w maleńkiej
Arwinicy. Bo „zewnętrzny świat”, jak nieproszony i hałaśliwy gość stukający obcasami w
przedpokoju, zawitał teraz też do małych wsi i sztetli na skraju zazwyczaj dość spokojnych
Karpat Wschodnich. I ten złowrogi nowy świat bardzo szybko wziął w swe władanie nie tylko
bliską, swojską dolinę rzeki Milcov, lecz także okolice wielkich, obcych rzek, które nazywały
się Prut i Dniestr.
Tam właśnie, nad Dniestrem, na samej granicy z Besarabią, pewnego dnia oficer
nazwiskiem Morarescu zastrzelił ponad tuzin żydowskich uchodźców, w chwili gdy
przekraczali rzekę. Mężczyzn, kobiety i dzieci. Wkrótce potem stanął przed sądem w
Bukareszcie. Z oskarżenia o morderstwo. Własnoręcznie pozbawił życia trzynaście ludzkich
istot. Groziła mu surowa kara; tak przynajmniej sądzono, gdy zaczynał się proces. Jednakże
po haniebnym oczyszczeniu z zarzutów triumfalnie opuścił salę rozpraw. Czekający na
zewnątrz tłum wiwatował i krzyczał w zwierzęcym upojeniu. Młodzi mężczyźni w zielonych
uniformach nieśli go na ramionach przez ulice, a przechodnie obrzucali pochód kwiatami.
Niedługo potem tłuszcza znów wyległa na ulice Fokszan, biorąc we władanie całe
miasto. Tym razem oprawcy nie kryli twarzy. Widoczne były w całej krasie: okrutne oblicza
wilków, które dotąd paradowały w owczej skórze, a teraz maszerowały w nowych zielonych
uniformach, zajadle warcząc i łaknąc krwi świeżych ofiar. Większość ludzi zdążyła się już
oswoić z ich widokiem. I kolejni wyli pospołu z wilczą hordą.
Tylko nieliczni z mieszkańców Arwinicy czytali gazety. Do wszystkich dotarła jednak
fala niedobrych wieści, która nagle wylała się jak powódź po całej, nieprzeczuwającej jeszcze
nadchodzących niepokojów krainie wzdłuż pasma Karpat.
W czerwcu rozeszło się, że któregoś dnia grupa studentów i gimnazjalistów z różnych
miejscowości przybyła do Jass, aby wziąć udział w manifestacji zwolenników Aleksandra
Cuzy. Potem pomaszerowali w kierunku dworca Vasile Lupu* i wdarli się do wagonów
pociągu, który odjeżdżał właśnie z Jass do Kiszyniowa. Grasowali po przedziałach, gdzie bili
żydowskich pasażerów oraz rabowali i kradli, co popadło. Nieszczęśnicy musieli oddawać
napastnikom zegarki, biżuterię i gotówkę. Dwie młode kobiety, Marię Wengler i Malkę
Riemer, zgwałcono w toalecie, po czym wypchnięto z pędzącego pociągu. Znaleziono je
potem martwe w pobliżu torów. Leżały bose i półnagie, bo ktoś przedtem zdążył już zedrzeć z
nich buty, płaszcze i ubrania.
* W polskojęzycznych źródłach Vasile Lupu występuje jako Bazyli Lupu, Bazyli
Wilk.
Opowiadano o tym również w Fokszanach i Arwinicy. We wsi znalazło się nawet
kilka kobiet, które kiedyś też jechały tym pociągiem. Ale jeszcze do niedawna coś podobnego
byłoby wręcz nie do pomyślenia. Przez cały dzień o niczym innym nie mówiono.
O wydarzeniach z Jass dowiedziała się również Bajla, kiedy odwiedziła swą sąsiadkę.
- Co za ludzie! - biadała Varvara. - Nie mogę tego pojąć. Wyrzucać dwie młode
dziewuszki z pociągu, dla zabawy, jak gdyby nigdy nic? Po co?
Również Bajla nie umiała znaleźć odpowiedzi.
- Te bezrozumne psy! Czego one właściwie chcą? - dziwiła się Varvara.
Tu jednak Bajla musiała zaprzeczyć:
- To nie są żadne psy, droga Varvaro. Psy nie robią takich rzeczy. Psy nie dopuszczają
się okrucieństw i nie są wcale bezrozumne. To zrobiły wilki, złe wilki, takie, które nie cofną
się przed niczym... Ludzie mówią przecież: „człowiek człowiekowi wilkiem”, a czy słyszałaś,
by ktoś powiedział kiedyś, że człowiek człowiekowi psem? Bo psy są naszymi najstarszymi
przyjaciółmi, prawda...?
- Może i masz rację, Bajla - zasępiła się Varvara. - Wilki zagryzają przecież na śmierć
także psy, ot tak, bez powodu, tylko dlatego że sprawia im przyjemność zabijanie. A duży
pies nigdy nie skrzywdziłby wilczątka...
Opowiedziała jeszcze Bajli o pewnym zdarzeniu, które miało miejsca nie dalej jak
poprzedniego roku. Cyganka poszła zimą do lasu ze swym psem, żeby nabrać drew na opał.
Następnego dnia znaleziono ją i psa. A właściwie to, co z nich zostało. Bo wilki pożarły
również zwierzę.
Wtedy Bajla przypomniała sobie, co kiedyś powiedział rabbi Mendel, gdy Jakob i ona
rozmawiali z nim o groźnych stworach, które każdej zimy przychodziły pod ich drzwi z
ciemnego lasu. Żeby wesprzeć swą argumentację, rabbi zacytował wtedy słowa innego
rabina. Ów rabin napomknął kiedyś, że „oblicze nadchodzących czasów upodobni się do
twarzy wilka, a prawda pójdzie na zatracenie...”. Te słowa przypisywano mądremu rabbiemu
Jehudzie. Mówił w nich o końcu świata, gdy objawi się Mesjasz. Dokładnie to samo musiało
stać też gdzieś w Talmudzie, trzeba by tylko zadać sobie trud i odnaleźć odpowiedni
fragment. Ale Jakob pracował przez okrągły tydzień, od rana do wieczora, i nie miał czasu
czytać Talmudu. A w szabas szedł do szilu, a po nabożeństwie odpoczywał, jak wszyscy
żydowscy chłopi i rzemieślnicy we wsi.
Varvara należała do tych kobiet, które troszczyły się o Bajlę, bo ta była teraz
najmłodszą wdową w miejscowości. Sąsiedzi zorganizowali coś w rodzaju cichej pomocy.
Żydzi i chrześcijanie od niepamiętnych czasów wspierali się w potrzebie i znajdowali więź w
cierpieniu. Niezależnie od różnic w obrzędach i zwyczajach.
Bajla szybko jednak doszła do przekonania, że na dłuższą metę nie da się tak żyć. Po
rocznej żałobie musiała albo znów poszukać sobie męża, albo wynieść się z Arwinicy.
Samotna kobieta, do tego jeszcze naprawdę ładna i całkiem młoda, która nie chciała należeć
do nikogo, pewnego dnia mogła stać się własnością wszystkich. Nawet na drodze gwałtu. Bo
mężczyźni bardzo szybko stawali się brutalni. Zwłaszcza gdy sobie popili. Zdradzały to
spojrzenia tych, którzy się jej przyglądali albo głośno ją zaczepiali, ni to żartem, ni to serio,
dwuznacznymi słowami, których wymowa była jednak całkiem jednoznaczna. Zauważała to,
gdy szła do gewelb, małego wiejskiego sklepiku. Jeśli pozostanie niezamężna, niechybnie
podzieli los wioskowych dziwek, rozmyślała gorzko. Coś takiego nieraz się już zdarzało.
Choćby jedna młoda wdowa z sąsiedniej gminy, która po śmierci męża nie chciała
ponownie wejść w małżeński związek. Pewnego dnia wybrała się na jagody do pobliskiego
lasu. Nie przeczuwała nic i nie zauważyła, że kilku mężczyzn podążyło za nią. Nikt nie
usłyszał jej przeraźliwych krzyków. Nie zjawiła się żadna zand, żadna dobra wróżka, która by
ją obroniła. Te bowiem na ogół występują tylko w przeróżnych bajkach i gawędach, które lud
bez przerwy snuje, by nie musieć mówić o tym, co dzieje się w prawdziwym świecie.
Siedmiu tęgich osiłków rzuciło się na nią i wzięło po kolei. Ślad po tym zdarzeniu dał
się wkrótce zauważyć. Bo suknia na jej brzuchu z każdym tygodniem coraz bardziej się
wzdymała. Ale nikt nie współczuł wdowie i gdy zachodziła do wsi, starsze kobiety spluwały
jej pod nogi. Rzucano za nią złym słowem, a niekiedy i kamieniem. Aż do czasu, gdy
któregoś dnia powiesiła się w tym samym lesie. Tam, gdzie przed miesiącami spotkała owych
mężczyzn. Powiadano potem, że diabeł zabrał ją do siebie, bo za życia była lafiryndą, a może
i vrajitoare, czarownicą. Ze złych słów i potwarzy tkanych przy gadatliwych kołowrotkach
powstawał całun, którym pośmiertnie okryto tamtą wdowę. Choć od dawna go nie
potrzebowała. Ludzkie gadanie i obmowa często i chętnie przemawiają wieloma językami.
Bajla też znała tę historię. I wiedziała, że nikt jej nie pomoże, gdy pewnego dnia coś
podobnego spotka ją w ciemnym lesie albo nawet nocą we własnym domu - gdy minie rok
żałoby, a może i wcześniej, kto wie. Stanie się wtedy łatwym łupem mężczyzn, którzy teraz
wodzili za nią spojrzeniami, a gdy w pobliżu nie widzieli nikogo, mlaskali językami, śliniąc
się obleśnie.
Ale myśl o innym mężczyźnie, z którym mogłaby się związać, była dla niej nie do
zniesienia. I gdy leżała nocą w swoim łóżku, jeszcze nieraz miała wrażenie, że obok śpi
Jakob, że słyszy jego oddech. Gdy jednak wyciągała dłoń, dotykała pustki. Nie znajdowała
nic, tylko chłodne płótno prześcieradeł.
Któregoś dnia w jej drzwiach pojawił się rumuński pop. Uśmiechnąwszy się
dobrotliwie, nazwał ją owieczką Pana. Po czym oznajmił, że byłoby wspaniale, gdyby Bajla
wzięła sobie za męża chrześcijanina. Zna nawet jednego, który stanowiłby dla niej dobrą
partię. Trzeba by załatwić kilka drobnych formalności, oczywiście. Musiałaby wpierw przyjąć
prawdziwą wiarę. To jest nawrócić się, stać się jedną z nich, chrześcijanką, jak wszystkie
dobre kobiety w okolicy. To przecież nic trudnego, bo jak wiemy, nasz Pan sam pochodził z
żydowskiego rodu. I również jego matka, święta dziewica Maria, była Żydówką. Nie widział
tu problemu.
- Parinte - powiedziała Bajla, celowo używając zwrotu, jakim pobożni Rumuni
zwracają się do księży, choć nazywanie kapłana „ojcem” zawsze budziło w niej odrazę. -
Jesteście dobrym człowiekiem, wszyscy o tym wiedzą. Wdzięczna jestem za troskę, jaką mi
okazujecie, ale nie porzucę mojej wiary. Winna to jestem Jakobowi i sobie samej. Nie jestem
bardzo religijna, zostanę jednak tym, kim jestem, bo czuję się Żydówką.
- Jak uważasz, moje dziecko, jak uważasz. Ale przemyśl to sobie jeszcze. A gdy
dojdziesz do przekonania, że nadeszła pora, pamiętaj, zawsze służę dobrą radą i uczynkiem. -
Co powiedziawszy, popa Savu, wyraźnie poirytowany, nie wykonawszy misji, z którą
przybył, wrócił do wsi, do swojego kościoła.
W podobnym duchu przemówił do niej również rabbi Mendel, gdy pewnego razu
przypadkiem spotkała go w Fokszanach.
- Posłuchaj dobrze, co ci powiem, Bajla: Dawid Blumenberg, spedytor, dowed,
wdowiec, poczciwy i zamożny człowiek, myśli ponownie o ożenku. Kandydatka musi być
ładna i młoda, a jak Bóg da, to i niegłupia. No a ty, Bajla, jesteś przecież piękna, a i rozumu
niejedna mogłaby ci pozazdrościć. Umiesz nawet czytać i pisać. Nie wszystkie kobiety to
potrafią. Zgoda, Dawid nie jest już młokosem, a jego czterech synów jest mniej więcej w
twoim wieku, tylko ten ostatni będzie chyba trochę młodszy. Ale cóż to szkodzi? Nie za nich
masz się wydać, tylko za ich ojca, tak? A ten, powiadam ci, Bajla, jest bogaty, bardzo bogaty.
Wyjedziesz ze wsi, przeniesiesz się do miasta, będziesz wielką panią, gwirte.
- Niepotrzebny mi mężczyzna, rabbi. Nie chcę już wychodzić za mąż. Nie miałam
żadnego mężczyzny przed Jakobem i po jego śmierci też nie chcę innego.
- Przemyśl to sobie - powiedział rabbi Mendel - dobrze przemyśl. Ładna kobieta bez
mężczyzny nie należy do nikogo, a to niekiedy znaczy, że do wszystkich należy. Taki już jej
los. Jest jak liść na gościńcu. Byle podmuch może ją zwiać z obranej drogi, byle przechodzień
zdeptać. Tak to jest w tym kraju. Kobieta nie powinna żyć bez mężczyzny. Czyż nie
napisano: „Stworzył mężczyznę i niewiastę i nazwał ich istotą ludzką”? Mężczyzna i
niewiasta są sobie przypisani. Żadne nie jest pełnym człowiekiem bez drugiego. Tak stoi w
świętych pismach.
Tak więc Bajli pozostało tylko jedno wyjście - jak najszybciej opuścić Arwinicę. Ale
gdzie miała się udać młoda kobieta, co nie chciała należeć do żadnego mężczyzny, ale po
którą sięgało tak wielu - właśnie dlatego, że nie należała do nikogo? To pytanie
prześladowało ją jak słowa tamtych mężczyzn. Słowa cuchnące wódką i potem. Czekały na
nią zawsze, ilekroć przychodziła do wsi.
Pewnego piątku Bajla wyciągnęła z wąskiej szafy jedyną dobrą suknię, jaką miała. Od
keriah* i pogrzebu Jakoba ani razu jej nie włożyła. Ostrożnie odpruła wstążkę, którą wtedy
przyszyła i naderwała na znak żałoby Minęły już trzy miesiące od lewaje, pochówku, i od
chwili, gdy na zawsze musiała rozstać się z mężem. Spoczywał teraz w Domu Wieczności w
Arwinicy. Nie w samej wsi, lecz daleko od niej, w lesie. Żydzi musieli bowiem chować
swoich zmarłych z dala od chrześcijańskich osad. Wyprawianie się na cmentarz w pojedynkę
było dla kobiety dosyć ryzykowne. Umawiała się więc z innymi i wspólnie odwiedzały groby.
Po upływie roku na grobie Jakoba miała pojawić się macewa, prosty, skromny kamień
z wyrytym imieniem i nazwiskiem. Takie zwykłe płyty stawiano tu od dawien dawna.
Okazałe nagrobki wznoszono tylko na cmentarzu w mieście.
Ale wszystko potoczyło się inaczej.
Pewnej nocy usłyszała pukanie do drzwi. Najpierw ciche, potem coraz głośniejsze,
bardziej natarczywe i groźne. W końcu ktoś zaczął tłuc pięścią z całej siły i rytmicznie
poruszać klamką.
- Otwieraj, mała Żydowico, ruda kiciu, otwieraj! Już my cię tam połechcemy pod
futerkiem! I wychrzcimy, jak się patrzy!
* Keriah - żydowski zwyczaj darcia ubrania na znak żałoby, przybiera różne formy.
Po chwili rozległ się zduszony chrapliwy rechot. Sądząc po głosach, za drzwiami stało
dwóch mężczyzn. Trzęsąc się z przerażenia, Bajla uniosła się na łóżku. Nie śmiała choćby
drgnąć. Jedyne, co mogła zrobić, to modlić się i czekać. Trwało to kilka minut. Szarpali
klamkę, próbując jakoś dostać się do środka. Tuż przed śmiercią Jakob zainstalował jednak
nowe, ciężkie, dębowe drzwi. Nie tak łatwo było je sforsować. Przez małe okna również nie
dało się dostać do izby, nawet przy otwartych okiennicach. W końcu, klnąc na czym świat
stoi, napastnicy musieli się wycofać.
- No dobra, nie tym razem! Ale następnym to na amen! Wrócimy na pewno! -
zawołali na odchodnym, obsikując jeszcze drzwi, jak psy, które naznaczają swoje terytorium.
Bajla wiedziała już, że jej dni są policzone. Okres ochronny dobiegał końca. Musiała
szybko działać.
Nazajutrz rano pobiegła do Varvary i opowiedziała, co się wydarzyło w nocy.
Wysłuchawszy jej relacji, sąsiadka rzekła:
- Pijane świnie. Tylko jedno mogę ci poradzić: wieczorami przychodź do mnie. Vasile
jest jeszcze z owcami w górach. Zanim wróci, możesz spać u nas.
- Dzięki, Varvaro. Ale potem czas mi się wynosić. Sprzedałam już konia i sanie.
Trzeba tylko znaleźć jeszcze kupca na dom.
- Chcesz więc wyjechać, tak? Ale gdzie pójdziesz, Bajlo? Do kogo? Mówiłaś przecież,
że nie masz żadnych krewnych.
- Do Klinitzu, koło Czerniowców. To daleko w górze kraju, w samej Bukowinie.
Mieszka tam kuzyn Jakoba, starszy już mężczyzna. Nie wiem tylko, czy w ogóle żyje i co to
za człowiek. Znam jednak nazwisko i spróbuję go odszukać. Tam pojadę, Varvaro. Nic
innego mi nie pozostaje. Nie ma już dla mnie miejsca w Arwinicy...
Po chwili rozległ się zduszony chrapliwy rechot. Sądząc po głosach, za drzwiami stało
dwóch mężczyzn. Trzęsąc się z przerażenia, Bajla uniosła się na łóżku. Nie śmiała choćby
drgnąć. Jedyne, co mogła zrobić, to modlić się i czekać. Trwało to kilka minut. Szarpali
klamkę, próbując jakoś dostać się do środka. Tuż przed śmiercią Jakob zainstalował jednak
nowe, ciężkie, dębowe drzwi. Nie tak łatwo było je sforsować. Przez małe okna również nie
dało się dostać do izby, nawet przy otwartych okiennicach. W końcu, klnąc na czym świat
stoi, napastnicy musieli się wycofać.
- No dobra, nie tym razem! Ale następnym to na amen! Wrócimy na pewno! -
zawołali na odchodnym, obsikując jeszcze drzwi, jak psy, które naznaczają swoje terytorium.
Bajla wiedziała już, że jej dni są policzone. Okres ochronny dobiegał końca. Musiała
szybko działać.
Nazajutrz rano pobiegła do Varvary i opowiedziała, co się wydarzyło w nocy.
Wysłuchawszy jej relacji, sąsiadka rzekła:
- Pijane świnie. Tylko jedno mogę ci poradzić: wieczorami przychodź do mnie. Vasile
jest jeszcze z owcami w górach. Zanim wróci, możesz spać u nas.
- Dzięki, Varvaro. Ale potem czas mi się wynosić. Sprzedałam już konia i sanie.
Trzeba tylko znaleźć jeszcze kupca na dom.
- Chcesz więc wyjechać, tak? Ale gdzie pójdziesz, Bajlo? Do kogo? Mówiłaś przecież,
że nie masz żadnych krewnych.
- Do Klinitzu, koło Czerniowców. To daleko w górze kraju, w samej Bukowinie.
Mieszka tam kuzyn Jakoba, starszy już mężczyzna. Nie wiem tylko, czy w ogóle żyje i co to
za człowiek. Znam jednak nazwisko i spróbuję go odszukać. Tam pojadę, Varvaro. Nic
innego mi nie pozostaje. Nie ma już dla mnie miejsca w Arwinicy...
Kilka dni później Bajla sprzedała dom i zagrodę miejscowemu Żydowi, krawcowi
nazwiskiem Josef Silberblum. Pewien Rumun oferował wprawdzie więcej, nie chciała jednak,
żeby dom Jakoba przeszedł w gojowskie ręce, kto wie, może nawet tych, którzy tamtej nocy
łomotali do jej drzwi.
Czternaście lat później ci „inni” sami wzięli sobie na własność wszystkie żydowskie
domy i zagrody - również obejście, który dawniej należało do Jakoba Altmanna. Ale wtedy
Bajla nie mogła jeszcze tego wiedzieć.
Nastał chłodny, cichy poranek, gdy Varvara wozem zaprzężonym w konie ruszyła w
stronę dworca w Fokszanach. Obok niej siedziała Bajla. Z Fokszan pociąg osobowy miał ją
zabrać do Suczawy. A po przesiadce w Suczawie dalej do Czerniowców. Plik banknotów,
które otrzymała ze sprzedaży domu, zaszyła w małej sakiewce. Umieściła ją na sznurku ńa
nagim ciele, poniżej piersi.
W miejscu, gdzie droga brała szeroki zakręt i wolno opuszczała dolinę, Bajla ostatni
raz spojrzała szybko za siebie, w stronę wsi, ku górom. Ale nic się tam nie poruszyło.
Uśpione niebo obojętnie wisiało ponad szczytami. Tylko łagodna poranna mgła powoli pełzła
w dół z ciemnych lasów. Nie dostrzegła jednak żadnych chmur. Ani śladu Padureancy, bogini
przeznaczenia, która mogłaby dać jej jakikolwiek znak, przekazać zapowiedź tego, co się
zdarzy.
Jeszcze kilka razy spojrzała wstecz, po czym odwróciła wzrok i poczuła nagle lekkie
ukłucie w okolicy serca, osobliwy ból tęsknoty, którego nie umiała wytłumaczyć. Z oddali
machały do niej na pożegnanie wspomnienia minionych lat. Energicznie i obydwiema dłońmi,
tak jak to robią małe dzieci. Ale znajomy pejzaż, od którego się coraz bardziej oddalała, nie
zamierzał odpowiedzieć na jej czułe spojrzenia i ze spuszczonymi oczami tkwił nieruchomo
za linią horyzontu.
„Nigdy cię już nie zobaczę, moja Arwinico - pomyślała Bajla. - Ani twoich łąk, ani
lasów. Twoich ludzi ani twoich Żydów, nikogo. Nie usłyszę już dźwięku toaki i wycia
wilków zimową nocą. Opuszczam cię już na zawsze...”.
- Kiedy się znów zobaczymy? - zapytała Varvara, gdy żegnając się, długo trzymały
jedna drugą w ramionach.
- Myślę, że już nigdy - odparła Bajla i niespodziewanie dla siebie samej doznała
dziwnej ulgi, bo słowa, które wypowiedziała, zabrzmiały jakoś beztrosko i stanowczo. - Czuję
to, sądzę, że już nigdy się nie zobaczymy, Varvaro.
Po raz ostatni mocno się uściskały.
- To tylko Bóg może wiedzieć - skarciła ją Varvara i wierzchem dłoni otarła mokre
oczy.
Bajla nic nie odrzekła. Ale po cichu pomyślała: „Który Bóg? Twój? Mój? I czy ten
twój Bóg jest też moim Bogiem? I czy może wie, dlaczego Jakob, który nigdy nikomu nie
zrobił żadnej krzywdy, tak wcześnie musiał odejść z tego świata? Czy to on zamyślił dla
niego taki koniec? Chętnie bym go o to zapytała”.
Ale teraz była onhajmik, bez domu i ojczyzny, a bezdomni muszą przyjmować bez
szemrania to, co im gotuje los, jak żebracy, którzy zadowalają się byle jaką jamłużną i nie
przebierają w datkach. I dlatego nie powinni też zadawać pytań. Tak powiedział kiedyś rabbi
Mendel. Bezdomni jak my, Żydzi. Bezdomni na całym bożym świecie i tak długo, aż
pewnego dnia odnajdą drogę do kraju swoich ojców. Ale kiedy dokładnie się to stanie, tego
rabbi już nie wiedział.
3
Kilkadziesiąt lat później
Pewnego dnia, latem 1965 roku, młoda Niemka pojawiła się w Arwinicy. Przyjechała
czerwonym samochodem, który zaparkowała w pobliżu rumuńskiego kościoła. Szybko
rozeszło się po całej wsi, że w okolicy kręci się jakaś cudzoziemka. Natychmiast obsiadła ją
gromadka ciekawskich dzieci. Zeszli się i chłopi, podziwiając osobliwy pojazd, który
wytwornie lśnił w promieniach słońca.
Niemka umiała po rumuńsku zaledwie kilka słów. A to, co mówiła, odczytywała
najczęściej z notatnika. W jej pytaniach powracało jednak wciąż uparcie słowo „Żydzi”.
Odpowiadano jej od razu, że od wielu lat nie ma we wsi żadnych Żydów. I owszem, jest tu w
lesie nadal mały cmentarz, ale całkiem zarośnięty. Miejsce, od którego wieje grozą.
Mówiono, że mieszkają tam demony i złe duchy. Dlatego nikt się tam chętnie nie zapuszcza.
Ale Niemka niewiele rozumiała z tego, co gorliwie i z przejęciem opowiadali jej miejscowi.
Zdołała się tylko zorientować, że nie znajdzie pośród nich nikogo, kto pamiętałby kobietę,
którą zwano Bajlą Altmann. Dopiero późnym popołudniem przypadkiem poznała
nauczycielkę Elenę Arvinte, córkę Varvary Moldovan. Elena mówiła trochę po niemiecku i
francusku.
Ją również Niemka zapytała o ową Bajlę, która miała tu ponoć kiedyś mieszkać. Jeśli
istotnie odnalazła miejscowość, z jakiej przed prawie trzydziestu laty ta kobieta rzekomo
wyprowadziła się w górę kraju, do Bukowiny, a stamtąd do Marmaroszu, będącego wówczas
częścią Węgier.
- Tak, Bajla, piękna Żydówka Bajla - odparła Elena i zamyśliła się na chwilę. - Do tej
pory nikt się nią tu nie interesował. Pani jest pierwszą osobą, która o nią pyta. Właśnie o nią...
- Mój Boże, ile to już lat - podjęła. - Muszę zrzucić pajęczynę pamięci, tak się tutaj mawia,
wie pani? By przypomnieć sobie znowu tamte czasy
Moja matka, Varvara, urodziła się w 1896 roku. Była starsza od Bajli o jakieś dziesięć
lat. Ta kobieta mieszkała wtedy z nami po sąsiedzku.
Mój ojciec poległ na Wielkiej Wojnie, w bitwie pod Mara§e§ti, która trwała
czternaście dni, od 6 do 19 sierpnia 1917 roku. Ta miejscowość leży niedaleko stąd,
osiemnaście kilometrów na północ od Fokszan. Wiem na pewno, że tam właśnie umarł, choć
nigdy nie widziałam jego grobu.
Dorastałam więc bez ojca. Opiekował się mną jego brat, który się do nas
przeprowadził i pomagał matce w gospodarstwie. Żona go dość wcześnie odumarła, nie mieli
dzieci. Bo ta jego żona była Żydówką. A mieszanym małżeństwom nasz Pan Bóg nie daje
dzieci, jak to mówią. Zawsze tak już było. 1 dlatego pewnie, że mój wuj połączył się z kobietą
z innego ludu, dosięgła go kara przeznaczenia. Bo i z moją matką nie miał dzieci.
Bardzo dobrze pamiętam tę Bajlę. Czy rzeczywiście nosiła nazwisko, które pani
wymieniła, tego nie wiem. Na pewno kiedyś je poznałam, ale minęło tyle czasu. Gdy stąd
wyjeżdżała, miałam już dwanaście lat i byłam w piątej klasie szkoły podstawowej w tutejszej
wsi. Bo moja matka nieustannie wbijała mi do głowy: „Musisz dojść do czegoś więcej niż my
wszyscy! Musisz wyuczyć się zawodu!”. I tak wiele lat później zostałam tu nauczycielką.
Ta Bajla miała jasną, różową skórę i mnóstwo piegów na twarzy, wielkie niebieskie
oczy i bardzo gęste rude włosy. I nie nosiła szajtł, to jest peruki, jak wiele ortodoksyjnych
Żydówek w naszej wsi. Nigdy nie zapomnę jej oczu: były wyjątkowo błękitne, bardzo jasne, i
świeciły czasem dziwnym blaskiem. Zapytałam kiedyś mamę, skąd ten blask. Pamiętam
dobrze, co mi wówczas powiedziała: „Bo Bajla jest Żydówką. Żydzi mają inne oczy niż nasi”.
„Czy dlatego, że ich oczy rzucają urok?” - zapytałam jeszcze.
„Nie, moje dziecko - wyjaśniła mi matka. - Złe’ spojrzenie mają tylko Cyganki, które
tułają się po świecie i wróżą za pieniądze. Trzeba się ich bardzo strzec. Zawarły bowiem pakt
z diabłem”.
Ale czy tak jest, nie wiem. Potem nie widziałam tu już żadnej. Cyganie zniknęli stąd
razem z Żydami. W czasie deportacji.
Mam tylko jedno zdjęcie po rodzicach. To z ich ślubu. Zrobił je Elie Fruchter,
żydowski fotograf z naszej wsi. Chodził od domu do domu i fotografował ludzi, którzy mogli
mu zapłacić, w czasie uroczystości rodzinnych albo simches, jak się wtedy też mówiło.
Bardzo już pożółkło to zdjęcie. Ale coś tam jeszcze widać. Moja mama też była bardzo ładna,
ale inaczej niż Bajla. Nosiła długie czarne włosy, które zaplatała w gruby warkocz, i miała
bardzo jasną cerę, zwłaszcza twarzy. Podobnie jak Bajla - jasną skórę i też trochę różowawą.
Bajla była bardzo smukła i zgrabna, no i całe dziesięć lat młodsza. Ale wtedy tego nie
wiedziałam, bo wszyscy dorośli wydawali mi się jednakowo starzy. Ale Bajla miała naprawdę
bardzo dobrą figurę, nawet jako dziecku rzucało mi się to w oczy. Bo porównywałam ją
często z innymi Żydówkami, które najczęściej rodziły wiele dzieci i szybko się zaokrąglały. I
coś jeszcze sobie przypominam, wie pani? Ta Bajla bardzo bała się psów. Moja mama mi
opowiadała. Dlatego w zagrodzie nie trzymali psa. To było wówczas bardzo rzadkie, bo w
każdym obejściu musiał przecież być pies, który pilnował domu przed rabusiami. Mam na
myśli włóczęgów wędrujących po wsiach. Często też śniły jej się wilki, okropnie się ich bała.
Opowiadała mamie bardzo dziwne sny. Były niesamowite i niezwykłe jak sama Bajla, z tymi
jej gęstymi rudymi włosami.
Właściwie tylko wśród Żydówek zdarzało się spotkać we wsi jakąś rudą. Rumunki
były najczęściej ciemnowłose albo ciemnoblond. Jak dzisiaj. Kiedy Bajla gdzieś się
wybierała, od razu każdy wiedział: Żydówka. A winne temu były te piękne rude włosy.
Nie wiem, co się potem stało z tą Bajlą Roscovaną*, jak ją tutaj nazywano. Nigdy o
niej później nie słyszałam. Mama też, o ile wiem, nie miała żadnych wieści po tym, jak się
pożegnały. Pewnie z powodu czasów, które wkrótce nastały, gdy zaczęto prześladować
Żydów i deportować ich masowo do obozów na Wschodzie. Ale o tym szkoda dzisiaj gadać.
To było dawno i minęło, i nie ma po co grzebać się w przeszłości. Ludzie już o wszystkim
zapomnieli, więc lepiej to zostawić.
* (rum.) rudowłosą
Może zresztą Bajli udało się gdzieś ukryć i przeżyć jakoś wojnę. Może ma nawet
dzieci i wnuki i żyje gdzieś jako szczęśliwa starsza pani. Z całego serca bym jej tego życzyła.
Bo była dobrą przyjaciółką mamy. Ale los nie kieruje się tym, czego pragną ludzie.
Przekonałam się o tym sama, kiedy matka, niech Bóg da jej wieczne odpoczywanie, też nas w
końcu opuściła. Wkrótce po tym, jak na świat przyszła moja najstarsza córka, Weronika.
Mama miała wtedy wszystkiego czterdzieści dwa lata i była jeszcze bardzo młodą babcią. I
nagle musiała zejść na zawsze z tego świata. A przecież mogła jeszcze długo żyć. Ale cóż,
takie widocznie było jej przeznaczenie. Jeden Bóg wie dlaczego.
Potem opowiedziała jeszcze o spotkaniu Bajli z Padureancą. Usłyszała o nim od
swojej matki. Ponoć bogini przeznaczenia miała zstąpić z gór, aby przekazać Bajli, że zbliża
się dzień wielkiej katastrofy.
- Nikt nie wiedział wtedy, co znaczyło to proroctwo. Kiedy potem zaczęły się
prześladowania Żydów, deportacje i wywłaszczenia, ludzie przypomnieli sobie, co mówiła
Bajla. Ale już jej tu nie było; gdzie się wyprowadziła, nikt nie wiedział. Powiadano, że tylko
ona wzięła sobie do serca tamto ostrzeżenie Padureancy. Bo Żydzi na ogół nie wierzyli w
takie rzeczy. Pod tym względem również byli „niewierzący”, by tak rzec.
Tuż po zakończeniu wojny w lasach było jeszcze dużo faszystowskich partyzantów,
głównie Legionistów, choć zdarzali się i Niemcy, żołnierze - opowiadała dalej Elena. - Byli
uzbrojeni i mieszkali wysoko w górach, w odległych od ludzkich siedzib jaskiniach, tam,
gdzie niegdyś kryli się zbójnicy i hajducy. Mieli zamiar walczyć z komunistami. Nowe
władze, zwłaszcza oddziały Securitate i wojska, urządzały wówczas często prawdziwe
polowania na wilki, których tu pełno i tak się rozzuchwaliły, że zimą nawet za dnia schodziły
aż do samej wsi, ale przy okazji też na ukrywających się po lasach partyzantów. Ale żywcem
żadnego nie pojmano. Strzelali do naszych żołnierzy, a potem sami padali od kul. Dzisiaj nie
ma już żadnych partyzantów, nie zostało też dużo wilków. A jeśli, to nie zbliżają się do
ludzkich zagród. Bo gdyby któryś się pojawił, milicjant lub myśliwy z nadleśnictwa od razu
położyłby go trupem.
Elena opowiadała niestrudzenie. Dokładnie jak nauczycielka w czasie lekcji. W końcu
lekcja dobiegła końca i kobieta oznajmiła:
- To wszystko. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy.
- A co by się stało, gdyby Bajla została wtedy tutaj, we wsi? - zagadnęła jeszcze
Niemka.
- Podzieliłaby z pewnością los innych, wielu, których wywieziono na Wschód. Choć
po prawdzie to ponoć niektórym udało się zbiec do lasów, a stamtąd przez góry do
Siedmiogrodu, który wówczas, po 1940 roku, należał nadal do Rumunii. Inni, tak
opowiadano, ukrywali się gdzieś w Bukareszcie. Ale czy naprawdę tak się stało, tego nie
wiem, bo po wojnie żaden Żyd nie wrócił już do Arwinicy. Nikt właściwie dzisiaj nie ma
pewności, czy dom, w którym mieszka, należał kiedyś do Żydów, czy też nie. Bo i jak?
Przecież wszystko, zagrody, łąki i pola, przeszło po wojnie na własność państwa, jeśli nie
zgłosili się właściciele. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, jak mawia ludowe
porzekadło. Tak myśli większość ludzi, którzy tutaj żyją. Dlatego nikt dziś nie mówi o
Żydach. Dlaczego młoda doamna z Niemiec chce to wszystko usłyszeć, teraz, po tych
wszystkich latach, kiedy nawet pies z kulawą nogą nie interesuje się Żydami?
- Ta Bajla była moją matką - odpowiedziała cicho Maria. - I od dawna już nie żyje.
Chciałam tylko zobaczyć miejsce, w którym mieszkała.
- Och, proszę mi wybaczyć. Tak mi przykro. Nie wiedziałam. Nie chciałam pani
urazić z tym psem. Naprawdę. - Elena istotnie wyglądała na przybitą i jeszcze kilka razy
przepraszała, tłumacząc się z niefortunnego wyrażenia. - Ot, ludzie po prostu tak tu mówią.
Chyba w jej oczach stanęła nawet łza; tak przynajmniej można było wnosić z ruchu
dłoni, którą uniosła ponad czołem.
Ale Maria rzekła tylko:
- Wiem, jak to jest z kulawymi psami, Frau Arvinte. Nie inaczej kuleją u nas w
Niemczech, gdy w grę wchodzi los żydowskich ofiar.
Szybko się pożegnała. Spóźnione łzy milczącej większości z tamtych czasów mało ją
wzruszały. A jej własne oczy zawsze w czasie słuchania takich opowieści pozostawały suche.
Spektakl, który przed nią odgrywano, mial wystarczyć za całe zadośćuczynienie. Trochę
współczucia, przelotny żal, może nawet tylko udawany. A potem znowu pies z kulawą nogą,
jak poprzednio. I ludzie jak chorągiewki, jak te drewniane kogu-ciki w roli wiatromierzy,
obracające się, gdy zawieje wiatr. Gotowe milczeć albo piać, gdy po temu pora.
Wsiadła do samochodu, na którego karoserii znać było ślady wilgotnych placów.
Małych i większych dłoni. Kiedy rozmawiała, dzieci wciąż go ciekawie dotykały, zostawiając
na powierzchni wiele matowych zacieków. Ale Maria niewiele się tym przejmowała. Powoli,
niemal w skupieniu odjechała spod kościoła, gdzie zaparkowała, mijając po drodze dawną
bóżnicę. Nad wejściem wisiał wielki szyld, który przypuszczalnie tylko wieczorami był
widoczny. Dopiero wtedy czerwonym neonowym światłem rozbłyskiwał napis: „Kino”.
W lusterku wstecznym zobaczyła, jak kilkoro dzieci z zapałem macha jej na
pożegnanie. Zatrzymała się, zakręciła i zawróciła. Między nimi dostrzegła jednego większego
chłopca o ciemnych oczach i czarnych jak smoła włosach.
- Jak ci na imię? - zapytała.
- Mircea, ale wołają na mnie Mircica - odpowiedział z ważną miną, dumny, że do
niego właśnie się zwróciła.
Maria wyjęła z auta dużą torebkę z cukierkami, owiniętymi w kolorową cynową folię.
- Masz, Mircica - powiedziała - podziel je, ale égal lafiecare, każdemu po równo.
- Dziękujemy, doamnd, dziękujemy! - zawołały dzieci, a gdy odjeżdżała, pomachało
jej wiele małych, brudnych dłoni.
Pomyślała tylko: „Gdyby los okazał się łaskawszy, sama bawiłabym się tu wtedy z
innymi dzieciakami, jak to mała dziewczynka pośród swoich rówieśników. I kto wie, może
stałabym dokładnie w takim miejscu i machała komuś na pożegnanie”.
Tamtego ranka, gdy Varvara odwiozła ją na dworzec w Fokszanach, Bajla wsiadła do
pociągu, który udawał się na północ - przez Bacau i Jassy, do Suczawy, a stamtąd przez
Beinetz, niegdysiejszy punkt graniczny, do Czerniowców.
Nie zabrała wielkiego bagażu, jedynie pleciony wiklinowy kuferek, do którego
spakowała płaszcz i coś z bielizny. Oprócz tego małą płócienną torbę z kilkoma kromkami
chleba, skibką owczego sera i wielkimi lśniącymi pomidorami z ogrodu, który już do niej nie
należał. To wszystko włożyła jej do torby Varvara. De ale gurii, posiłek na drogę, jak się
wyraziła.
Bajla zajęła miejsce w trzeciej klasie wagonu osobowego, na jednej z
polakierowanych na brązowo ławek. Ludzie wsiadali i wysiadali. Niektórzy bez przerwy
palili cuchnące, tanie papierosy, inni puszczali w koło butelkę mocnej fuiki. Ludzie pili i
śmiali się, jedli i bekali. Niektóre z matek, jakby nigdy nic, wyciągały ze staników nabrzmiałe
piersi, uciszając mlekiem drące się wniebogłosy niemowlaki. Kiedy Bajla się udała do toalety,
po drodze zobaczyła, że w pociągu znajdowały się też przedziały, gdzie podróżni siedzieli w
wygodnych fotelach wyłożonych skórą. Niektórzy czytali książki, inni z głowami
odrzuconymi w tył zdawali się przysypiać.
Była to długa, uciążliwa podróż, w czasie której Bajla trzy razy musiała się
przesiadać. Pod wieczór całkiem wyczerpana dotarła do Czerniowców, gdzie na dworcu
zaskoczył ją widok ogromnego tłumu podróżnych, którzy w pośpiechu zmierzali w stronę
wyjścia, do czekających na nich żydowskich fiakrów. Dorożkarze głośno dopraszali się
klientów, ludzie, którzy wypatrywali znajomych, radośnie witali się z krewnymi, obejmowali
ich i wypytywali. Plątanina głosów mówiących różnymi językami, barwna i utkana z obcych
dźwięków. Bo wielu z nich rozprawiało po niemiecku, ale też po rumuńsku i żydowsku.
Poczuła, jakby nagle znalazła się w jakimś innym kraju, ponieważ nic nie przypominało tu
mołdawskich miast, przez które tego dnia przejeżdżała.
Bajla stała na peronie, zastanawiając się, co ma teraz zrobić. Nieco dalej znajdowało
się pomieszczenie z szerokimi drewnianymi ławkami, na których drzemało kilkoro chłopów,
mężczyzn i kobiet. Mieli na sobie dziwne stroje. Byli to Huculi, górale z Karpat Wschodnich,
którzy widocznie czekali na następne połączenie. Na podłodze, u ich stóp, leżały ciężkie
trajste, wielkie dwuczęściowe plecaki dźwigane przez tamtejszych wieśniaków. W poczekalni
unosił się natrętny zapach zastarzałego potu i zwierząt. Ale zwierząt tu nie było, tylko
futrzane kaftany z baranicy zarzucone na plecaki. Być może od nich bił ten odór. Bajla
mimowolnie pomyślała o kolorowych cojoace, które tkał i obszywał ozdobami Jakob. Tamte
nie zalatywały zwierzęcą skórą. Były miękkie, elastyczne i miłe w dotyku.
W tej dusznej, przesyconej zapachami sali Bajla spędziła całą noc. Próbowała zasnąć,
ale nieustannie się budziła. Od czasu do czasu między przejściami przechodził patrol
policyjny. Czasem zachrapał ktoś z Hucułów, ciężko i zapamiętale. Odgłosy snu cięły
powietrze na kawały, zrobiło się parno i ciepło od wilgoci. Noc się dłużyła, ale w końcu
nastał brzask.
Nad ranem Bajla obmyła twarz w damskiej toalecie. Potem wsiadła do pociągu, który
przez Zabłotów jechał w górę, aż do Kołomyi. Ale już w Berchomecie nad rzeką Czeremosz
znów wysiadła i poszła dalej pieszo. Żeby oszczędzić jedyną parę butów, jaką miała,
wędrowała boso. Na wąskiej, rozchwianej wiszącej kładce, po której posuwała się z drżącymi
kolanami, powoli i ostrożnie, przekroczyła rzekę Prut, płynącą w tym miejscu płytkim i
spokojnym korytem. Na drugim brzegu znalazła miejsce, gdzie mogła umyć i osuszyć w
trawie stopy. Dopiero wtedy ponownie wzuła buty. Bo od Klinitzu dzieliło ją już tylko niecałe
sześć kilometrów i po godzinie dotarła wreszcie do celu swej podróży.
W Klinitzu, Rohosznie, Łukowicy, Kicmaniu, Krasnej, Banilli i innych gminach w
okolicy Czerniowców mieszkało wówczas również wielu chłopów, których przodkom
pozwalano osiedlać się w tych miejscach jako „tolerowanym Żydom” i „rolnikom”. Od
ukraińskich, rumuńskich, szwabskich i niemiecko-czeskich mieszkańców tych stron różnili
się nie tylko wiarą, lecz także strojem i językiem. Ubierali się inaczej niż inni chłopi, którzy
tu mieszkali. I mówili w jidysz. Wytworni i bogatsi Żydzi natomiast, żyjący w wielkim
mieście, w Czerniowcach, rozmawiali najczęściej tylko po niemiecku, ale porozumiewali się
też w nowym języku urzędowym - rumuńskim.
Mieszkańców wsi nazywano jiszuwnikami i często popatrywano na nich z góry, do
mieszkańców miast zaś przylgnęło miano dajcziszen - ci opłakiwali wciąż minione czasy
cesarstwa austriackiego, w których świetnie im się powodziło. Kiedy któregoś z owych
gwirim, bogatych Żydów, lub mejuchim, którzy szczycili się szlachetnym pochodzeniem,
przypadkowo zapytano o coś po żydowsku, udawali, że nie rozumieją ani słowa. Albo po
prostu odpowiadali po niemiecku. Wiedziała o tym również Bajla, bowiem Jakob, który
często bywał w tych stronach za interesami, wiele jej o tym mówił. Owi gwirim i jachsonim,
wszyscy ci zamożni Żydzi posiadający wiele aszires, bogactw - byli i tacy, co kupili sobie
tytuły szlacheckie - uważali się za kogoś lepszego. I często odnosili się z pogardą do prostych
Żydów, jak do gojim. Z tymi ostatnimi zresztą całkiem dobrze się dogadywali. „Pieniądz
lgnie do pieniądza i pieniądze Żydów pachną nie inaczej niż pieniądze gojów albo
meszumedów, odszczepieńców, co się wychrzcili” - mawiali. Takie słowa słyszała nieraz z
ust Jakoba, któremu zdarzało się handlować z chrześcijanami.
Żydowskie wsie, jiszuwim, i sztetle Bajla znała również z okolic Fokszan. Wokół
Botoszan i Dorohoi istniały bowiem niezliczone małe i większe miejscowości, zaludnione
żydowskimi wieśniakami. Mieszkali tam obok siebie Żydzi i Rumuni, a raczej Rumuni, obok
których mieli swe siedziby Żydzi. Tych pozostających w większości wymieniano zwykle jako
pierwszych. Tak się już utarło. A miejscowości, gdzie mieszkali głównie Żydzi, a goje
należeli do rzadkości, nazywano osiedlami żydowskimi, właśnie jiszuwami lub sztetlami.
W Klinitzu spotykało się jednak obok Żydów też nielicznych Ukraińców i Rumunów,
zdarzały się też rodziny polskie i niemieckie. Na ulicy słyszało się często wiele języków, a
większość mieszkańców porozumiewała się albo w mowie swoich ojców, albo po rumuńsku
lub niemiecku.
Mężczyźni z rodu Herzigów - Izaak, Mojżesz i Hersz - należeli do owych żydowskich
chłopów - tak ich tutaj zwano - których przodkowie na początku dziewiętnastego wieku
przywędrowali do cesarsko-królewskiej austriackiej Bukowiny z północnych stron, z Galicji.
Jakob opowiadał jej kilka razy o Mojżeszu, o tym Mojszem z miejscowości Klinitz. I
o tym, jak kiedyś ze swym ojcem byli w odwiedzinach u wujostwa w dalekiej Bukowinie.
Ten Mojsze miał okazać się bardzo miłym człowiekiem. Równie życzliwie i pogodnie
zachowywała się też jego żona, Rebeka. Upiekła dla nich wówczas bukowińską struclę, tak
chrupką i pachnącą, że nie mogli jej zapomnieć. Matki Mojszego i Jakoba były siostrami.
Obydwie już nie żyły. Bajla zapamiętała ten szczegół z opowieści męża, a poza tym nic o tej
rodzinie właściwie nie wiedziała.
Stała teraz przed misternie rzeźbioną drewnianą bramą małej wiejskiej zagrody.
Dostała się pod te drzwi, wypytawszy przedtem o Mojszego Herziga jakąś rumuńską chłopkę.
Ta natychmiast chciała wszystko wiedzieć: A pani skąd? Krewna z miasta? Bajla dobrze
znała to niezwykłe wścibstwo mieszkańców wsi, ciekawość prostych ludzi, których
powszednie dni nie obfitowały w wielkie wydarzenia i dla których wszystko, co się działo,
było bardzo ważne. Nawet spotkanie z nieznajomą, która przypadkiem przechodziła drogą.
- Przyjechałam w odwiedziny - wyjaśniła Bajla, nie wiedziała bowiem jeszcze, jak ją
przyjmą. - Ale może na jakiś czas się tu zatrzymam.
- Ach tak, w odwiedziny - powtórzyła kobiecina i nie czekając na dalsze tłumaczenia,
oddaliła się szybko w stronę wsi, by jak najszybciej podzielić się z innymi wieścią. Mojsze
miał wizytę z miasta.
Z lekkim wahaniem Bajla pchnęła trzeszczącą furtkę i od razu zobaczyła małego
czarnego psa, który najwyraźniej drzemał na podwórku. Podniósł się teraz i wybiegł jej
naprzeciw. Po chwili znalazł się tuż przed nią, szczekał z ważną miną, bardzo poruszony.
Wypowiedziała kilka pieszczotliwych słów, by go udobruchać, i w tej samej chwili z domu
wyszła ku niej starsza kobieta. Najpewniej była to Rebeka, ta, która onegdaj upiekła
smakowite ciasto. Poprawiła na głowie chustkę, jak to zwykle czynią chłopki, i spojrzała
podejrzliwie i trochę zadziwiona w stronę młodej, nieznajomej kobiety, która stała przed nią i
nie bardzo wiedziała, co ma począć.
Jeszcze na podwórku, z psem obwąchującym ciekawie jej nogi i kuferek, Bajla
wyjaśniła szybko w kilku słowach, kim jest, skąd przyjeżdża i co spotkało ją w Arwinicy i
Fokszanach. 1 stało się to, na co w skrytości ducha podczas długiej podróży tak liczyła. Bo o
tym, że mogło się wszystko potoczyć inaczej, wolała nie myśleć.
Rebeka powiedziała tylko:
- Oj, mejdele, ojojoj.
Objęła nieznajomą krewną i poprowadziła w stronę domu. Bajlę przyjęto. Nie
zamknięto przed nią drzwi. Znów miała rodzinę i cokolwiek by się działo, nie była już
całkiem sama. I ten nowy, nieznany świat, którego bramę właśnie przekroczyła, najwyraźniej
wydawał się przyjazny.
Bajla weszła do małej izdebki, nieśmiało i ciekawie rozglądając się dokoła, po czym
usiadła przy stole, na którym stała gliniana misa z jabłkami. Tymczasem Rebeka wniosła do
pokoju brzuchatą flaszkę słodzonego bronfen.
- Po szklaneczce, na l’chaim - powiedziała, uśmiechając się do dziewczyny.
I nagle Bajli język stanął kołkiem w gardle, jak to mówią. Nie z powodu wódki, lecz
dlatego, że bezwiednie przypomniała sobie dziewiętnaste urodziny, które jeszcze tak
niedawno świętowała z mężem.
Wracał wtedy z miasta i gdy wchodził do domu, trzymał w uniesionej dłoni małą
butelkę z szyjką obwiązaną szeroką złotą wstążką.
„Wszystkiego dobrego w dniu urodzin!” - zawołał już od progu. Po czym wyjął z
kieszeni błyszczącą błękitną chustę z jedwabiu, zarzucił ją wokół ramion młodej żony i
głośno się roześmiał.
„Mazi tor, Bajla majne! Hob dich lib mer wi dus chajes! Mer wi dus chajes” - kochał
ją nad życie, powiedział, również ponad swoje własne. Nie mógł jednak wiedzieć, że mógł
rozstrzygać tylko o trwaniu swej miłości, a samo życie nie do niego należało i było tylko
tymczasowym darem Wszechmocnego. I teraz to życie dobiegło końca. Nagle mu je
odebrano. I musiał odejść z tego świata, nawet się nie pożegnawszy z Bajlą. Nigdy już nie
miało być mu dane przepić do niej na l’chaim. Ona zaś nigdy już nie miała usłyszeć jego
śmiechu i zobaczyć błyszczących, rozkochanych oczu.
Bajla nie mogła się powstrzymać i łzy napłynęły nagle i znienacka jak niespodziewana
burza. I nawet nie próbowała stłumić szlochu. Trzeba jej bowiem było choćby na chwilę
uwolnić się od bólu, jaki od tamtej pory z sobą niosła, co w niektóre dni spadał na jej plecy,
przygniatając swym ciężarem do ziemi. Rebeka siedziała, nic nie mówiąc. Od czasu do czasu
tylko gładziła ją po włosach, ostrożnie i troskliwie, i jej oczy też zrobiły się wilgotne.
Pod wieczór do domu wrócił Mojsze. Cały dzień spędził w mieście. W interesach, jak
to ujął. Był wysoki i silny i przypominał Bajli trochę Żydów, którzy w Fokszanach
rozładowywali wagony na stacji pociągów towarowych. Tamci robili jednak wrażenie
szorstkich i bardzo zaniedbanych, a on nosił na głowie czapkę z daszkiem, ubrany był w białą
koszulę, czarny surdut i ciemnoszare spodnie, które tkwiły w lśniących wysokich cholewach,
choć trwało przecież lato. W trakcie rozmowy od czasu do czasu skubał gęstą czarną brodę,
przetkaną już wieloma srebrnymi nitkami, która sięgała mu do piersi. Miał wyraźnie
zarysowany nos i duże ciemne oczy, których spojrzenie nieustannie się zmieniało, kiedy
mówił.
Kiedy witał się z Bajlą, były mile i łagodne, potem jednak zasnuły się mgiełką
zamyślenia. A gdy opowiadała o ostatnich chwilach Jakoba, zmrużył je powoli, aż stały się
zupełnie małe i w końcu na jego jasnej, szerokiej twarzy widać było tylko dwie czarne kreski,
a wokół mnóstwo małych zmarszczek. Wysłuchawszy, splunął na myśl o bezrefleksyjnych
durniach, których nazwał balwanes i którzy zachowywali się jak chajes, jak dzikie bestie, gdy
wdziewali swe mundury i ruszali zgrają na ulice. Byli jak te wilki zimą, schodzące w doliny
po skutych lodem rzekach z wysokiej leśnej krainy Czeremosz. Samotny wilk nie jest żadnym
zagrożeniem. Można go przepędzić jak wściekłego psa. I bywało, że niejeden chłop batogiem,
ciężkim, splecionym w pytę skórzanym knutem ubijał na śmierć takiego zwierza. I to wprost
z pędzących sani. Celnie odmierzony cios w głowę i wilk broczył krwią w bielutkim śniegu.
Ale przed watahą nie można było się obronić. W hordzie wilki stawały się nieobliczalne i
niezwykle niebezpieczne. Mojsze zasępił się, gdy pomyślał, co w przyszłości mogło spotkać
jego dzieci i wnuki.
Trzej synowie dawno się już stąd wyprowadzili i założyli rodziny. Mieszkali w
Czerniowcach, Serecie i Radowcach. Córka wyszła za mąż w Wischnitzu, małym żydowskim
miasteczku nad rzeką Czeremosz. Cała rodzina spotykała się jednak w jomtowim, w dni
świąteczne. Jechali razem do Seretu nad rzeką Seret, gdzie mieszkał najmłodszy z synów,
Josef, którego nadal nazywano Jossele, choć przekroczy! już trzydziestkę. W wyniku udanej
transakcji nabył duży dom w dolinie Seretu, wraz z kawałkiem gruntu, do którego należał
również mały sad. Przy dobrej pogodzie dzieci mogły się tam bawić i do woli dokazywać na
świeżym powietrzu. Jossele byl erdfarmeger, jak w tamtych stronach nazywano posiadaczy
ziemskich, ale również ojszer, człowiekiem przedsiębiorczym i zamożnym. Bo poza tym miał
na własność także tartak, który stał na brzegu rzeki.
Mojsze nie był ojszer, choć dorobił się rozległych kartoflisk i dostarczał kilku kupcom
i sklepom warzywnym w Czerniowcach szejnste bulbes. Tak z rumuńska nazywał swe
ziemniaki. Z tymi jego kartoflami, które, jako się rzekło, nazywano tutaj bulbes, mogły się
równać tylko te spod Roschu, ziemniaki z okolic Czerniowców, gdzie swe ziemie uprawiali
szwabscy hodowcy warzyw. Rebeka od lat zajmowała się hodowlą ojfjes, drobiu, kur i gęsi,
które sprzedawała na targu, w mieście. Nieźle im się więc powodziło.
W gospodarstwie nie brakowało zajęć. Bajla, która również w Arwinicy wiele
pracowała w polu, już nazajutrz pomagała przy okopywaniu ziemniaków. Ziemia była tu
piaszczysta i nieustannie należało ją rozpulchniać. Bez tego szybko twardniała i kartofle nie
mogły dobrze rosnąć.
Zimą robiła na drutach dla wnucząt gospodarzy ciepłe swetry, kaftany, spodnie,
rękawice i szale z owczej wełny, którą Mojsze kupował od Rusina. W ten sposób odpłacała
się za chajune, wikt i opierunek. Niekiedy dostawała też od synów drobne sumy, za które
mogła kupić u handlarza starzyzną jakieś rzeczy do ubrania.
4
Tak upływały lata. I czas płynął, jak w tej starej nigun, ludowej pieśni o „mijających
latkach”, biegnących szybko i niepostrzeżenie, podczas gdy kołowrotek życia nieustannie się
obraca, przędąc cierpliwie nić przeznaczenia. Ale ten czas nie przechodził obok Bajli,
przeciekając jej przez palce. Była bowiem pilna, pracowała dużo i szybko zadomowiła się w
rodzinie jak bliska krewna. Pewnego razu Rebeka powiedziała nawet, że zawsze życzyła
sobie córki, która na stare lata pozostanie przy nich w domu. I że się wraz z nimi zestarzeje.
Córka w domu - o czymś takim zawsze myślała z utęsknieniem. Bo gdy Sarałe wyprowadziła
się do Wischnitzu, bała się, że na starość zostaną z Mojszem sami. Ale w podzięce za ich trud
dobry Bóg zesłał im na stare lata Bajlę i wszystko, czego pragnęła, się ziściło.
Ale i Bajla zastanawiała się niekiedy nad swym życiem. Jej myśli szły jednak zupełnie
innym tropem. Nachodziły ją, kiedy zostawała sama, na zewnątrz, na kartoflisku, gdy w
południe słońce stało w swym najwyższym punkcie. Odpoczywała wtedy w cieniu potężnego
dębu. Leżała na starej czerdze w niewysokiej trawie, wciąż od nowa wspominając dawno
minione czasy. Taki sam koc z długiego włosia, z brązowej i białej owczej wełny, miała
kiedyś na przypiecku, przy pripecziku, murowanym palenisku w jej domu w Arwinicy. Na tej
szerokiej ławie, na której można było również spać, kochała się niekiedy z Jakobem. Czasem
nawet w środku dnia i w szabat. Lub w czasie długich zimowych wieczorów, gdy na dworze
padał śnieg i szalała zamieć, a od pripeczika szedł podmuch gorącego powietrza, który
osobliwie muskał jej nagie ciało i jeszcze bardziej rozniecał zmysły.
Kładła się więc popołudniami na czerdze, w szczerym polu, zamykając oczy, żeby nie
musieć na nic patrzeć. I wspomnienia brały ją delikatnie w posiadanie, obejmując ramionami,
które były tylko marzeniami i słowami napływającymi, by po chwili rozwiać się w łagodnym
wietrze, wiejącym nieustannie od pobliskiej rzeki. Była to pieszczota, którą zwykle pocieszają
się samotne kobiety, a potem tym mocniej odczuwają, że są same na świecie. Te chalojmes,
ciche marzenia, przynoszą jeszcze więcej bólu i tęsknoty Wiedziała o tym Bajla, a jednak
wciąż od nowa wracała myślami do tego, jak było dawniej, kiedy Jakob trzymał ją w
ramionach. I często się w tych obrazach zatracała. Zamykała oczy, poddając się pędowi
wspomnień i utraconych pragnień.
- Jeśli chcesz czegoś od życia, po prostu po to sięgnij - powiedziała jej kiedyś Sarałe,
która przeprowadziła się do Wischnitzu, żeby rozpocząć nowe życie z Markusem
Rittburgerem, krawcem z Topporoutzu.
- Jak mam sięgnąć po coś, czego nie daje mi Przedwieczny, błogosławione Jego imię?
- zapytała Bajla.
Wiedziała bowiem, że wszystko, co ofiaruje lub odbiera przeznaczenie, leży jedynie w
mocy Najwyższego. Dlaczego w jej przypadku miałoby być inaczej?
- To, co sobie bierzesz, to właśnie daje ci Ojberszte, nie inaczej - odpowiedziała
stanowczym głosem Sarałe.
- A więc biorę sobie to coś i to ma pochodzić od Ojberszten? - nie mogła się nadziwić
Bajla.
- Tak właśnie jest. Wszystko jest z góry przeznaczone. Musisz tylko sama się
postarać, żeby twoje przeznaczenie się spełniło. Powiedzmy, że Jakob patrzy na ciebie z
ojlemhabe, z zaświatów. Bo on wciąż żyje tam, w ojlem haemes, w świecie zmarłych, który
jest światem prawdy, i jeśli zauważy, że się martwisz, sam również będzie smutny. Bo poza
tym jest mu dobrze, jest szczęśliwy i zadowolony. A ty żyjesz tutaj, w ojlemhaze, na tym
świecie, gdzie mieszkają ludzie. A ludzie to tylko ludzie, nie anioły. Ale co możesz zrobić?
Właśnie możesz wziąć sobie na własność małą cząstkę mazi, szczęścia, które dano ludziom,
jeśli tylko to małe szczęście jest w pobliżu. Musisz tylko szybko je pochwycić.
- Ale jak mam wiedzieć, że jest blisko? Nie mogę przecież go zobaczyć! Szczęście to
nie żadna rzecz, którą widać. I co to w ogóle jest szczęście? - dopytywała się niezmiennie
Bajla.
- Mazi i mozoles to coś, co chcesz mieć i tylko wtedy je dostajesz, kiedy po nie
sięgasz. Wtedy jesteś mazldik, szczęśliwa, bo złapałaś szczęście i mocno trzymasz. Kiedy je
wypuścisz, odchodzi. - Sarałe się roześmiała. - Poznałam Markusa na chassene. Kiedy Lea,
córka Abrahama Bindera z Rochoszny, wychodziła za mąż. To nie było takie proste, jak się
dziś wydaje. Bo rodziny z tamtych stron, Binderowie, Weningerowie, Grabachowie,
Reissowie, Schlosserowie i jak się tam jeszcze nazywają, dobrzy znajomi mego ojca, są
wszystkie bardzo religijne, prawie jak Chassidim. Na weselu horę wolno było tańczyć tylko
samym mężczyznom. Mężczyźni z mężczyznami. U innych, mam na myśli chrześcijan, jest
inaczej. U nas tańczą tylko mężczyźni, a kobiety i dziewczęta są w oddzielnym
pomieszczeniu. Siedziałam blisko drzwi i od czasu do czasu spoglądałam przez szparę na
tańczących mężczyzn, ale przeważnie na Markusa. W pewnej chwili on też na mnie popatrzył
i nasze spojrzenia się spotkały. I wtedy już wiedziałam: ten jedyny będzie kiedyś moim
mężem. Ten i żaden inny. Tak to jest, kiedy się zobaczy kogoś po raz pierwszy i od razu się
wie, co się zdarzy, co się musi zdarzyć. A gdy się tego bardzo chce, to wtedy na pewno się
wydarzy, bo Ojberszte od razu spełnia to pragnienie.
Bajla nigdy nie słyszała podobnych słów z ust kobiety. Ta Sarałe była kimś zupełnie
wyjątkowym, w każdym razie różniła się od wszystkich żydowskich kobiet, które znała z
Arwinicy. Mówiła całkiem inaczej niż matka Rebeka i reszta kobiet, które zdążyła poznać
tutaj, w Klinitzu. Rozmyślała o różnych rzeczach, we wszystkim miała swoje zdanie, a gdy
czegoś zapragnęła, niezwłocznie działała i dostawała to.
Ta rozmowa z Sarałe nieustannie powracała do Bajli w myślach, gdy popołudniową
porą wypoczywała w cieniu starego dębu. Gdyby teraz przechodził obok młody mężczyzna,
myślała czasem, wówczas to, o czym mówiła córka Mojszego, z pewnością mogłoby się
zdarzyć, a ona wcale by się nie broniła, a nawet bez namysłu poddała. I na krótką chwilę
zapomniała o wszystkim...
Ale nikt taki się nie trafił. Bo kartoflane pola, na których rosła też kukurydza i gdzie
sadzono dynie, leżały na uboczu drogi, jaką Bajla przywędrowała ongiś do Klinitzu z
Berchometu. A w wiszącej kładce przerzuconej ponad Prutem brakowało już tylu desek, że
nikt jej już właściwie nie używał. Na drugą stronę rzeki można było się dziś przeprawić
gdzieś daleko stąd, pod Schipenitzem, tak słyszała. Ale do tego miejsca było co najmniej
dwanaście kilometrów albo nawet więcej.
- Ile ja właściwie mam lat? - któregoś dnia zapytała Bajla samą siebie, bo wciąż czuła
się bardzo młoda.
I szybko policzyła na palcach, ile to już minęło, odkąd zamieszkała w Klinitzu. W jej
sercu nagle pojawił się niepokój, który nachodzi kobietę, kiedy ta powoli się starzeje. Bo jak
długo jest faktycznie młoda - tak młoda, że może jeszcze rodzić dzieci, nie musząc rachować
lat, które przyjdą, nim te dzieci dorosną? Większość babć w Arwinicy, ale również tutaj, w
Klinitzu, była jeszcze przed czterdziestką. Te przynajmniej, które miały córki.
I Bajla przypomniała sobie pewną majse o młodej i pięknej Jentl, która beztrosko żyła
z dnia na dzień, nie przejmując się przyszłością. Miała długie jasne włosy, opowiadała stara
Raszel, i chętnie bujała się na hojdelke, huśtawce, szczęśliwa, bo nie zmuszano jej do żadnej
pracy. W domu i ogrodzie wszystko robiła za nią bobe, jej babcia. I tak mijały lata, aż
pewnego dnia sama się postarzała i zeszpetniała. Bo starość to zawsze coś szpetnego. I wtedy
zapytała sama siebie: „Jak to się stało? Kiedy te wszystkie lata wyfrunęły z mojego życia?”.
Z tego zmartwienia Jentl powędrowała w wysokie góry, które nazywają Ceahlau.
Całymi dniami przesiadywała w kucki na odosobnionej łące i ze skargą w głosie wołała w
niebo: „Dlaczego tak mi przyszło żyć? Dlaczego zmarnowałam swoje lata? Dlaczego nikt mi
nie powiedział, że czas tak szybko mija i że będę coraz starsza i starsza?”. W końcu pojawiła
się sowa pójdźka i z litości dla kobiety zamieniła ją w skałę. Ten osobliwy kamień można
jeszcze dziś oglądać; Rumuni nazywają go Baba Dochia. Wyglądem przypomina siedzącą w
kucki kobietę. U jego stóp tryska źródło zimnej, przejrzystej wody, która ma jednak smak
soli. To z powodu łez tej Jentl, mówią ludzie, która nadal opłakuje bezsensownie zmarnowane
życie.
Tamta stara Raszel powtarzała także często, że kobieta bez mężczyzny nie wie, czy
właściwie żyje, czy jest piękna, brzydka i czy się zestarzała, bo nikt nie szepce jej o tym do
ucha nocą i dlatego, że nikogo nocą już nie pragnie. Jest jak garnek bez pokrywki. Dlatego też
powiada się: kobieta i mężczyzna zajnen ajn łajb, tylko keszene hobn zej cwaj. Co znaczy, że
kobieta i mężczyzna są jak jedno ciało, nawet jeśli mają dwie oddzielne sakiewki. Taka była
klugszaft tamtej majse, bo Raszel zawsze morałem kończyła swoje opowieści. Bo ze
wszystkich płynie na koniec jakaś dobra rada i nauka.
Kiedy matka skończyła dwadzieścia siedem lat, Bajla była już od dawna w szkole.
Była jedynaczką, bo po jej urodzeniu matka nie mogła już mieć dzieci. Musiał istnieć jakiś
powód, dla którego Bajla nie miała rodzeństwa. Ale o tym się w domu nie mówiło, a gdy
matka nagle umarła, Bajla liczyła sobie zaledwie dziesięć lat. Ojciec nigdy nie mógł pogodzić
się z myślą, że nie ma syna, tylko córkę. Dziewczynkę i do tego rudą, dziewczynkę, która
była wprawdzie bardzo mądra, prawie jak niejeden chłopak, ale tylko dziewczynkę.
„Nadejdzie dzień, że się zupełnie zestarzeję i zostanę na tym świecie bez dzieci; bez
męża i bez dzieci. Jakie to okropne, jakie niesprawiedliwe, mój Boże, że życie tak szybko
przechodzi obok mnie - myślała coraz częściej. - Dlaczego żaden mężczyzna nie bierze mnie
w ramiona? I dlaczego nie zjawia się ktoś, kogo sama mogłabym wziąć w ramiona? Czy takie
ma być moje przeznaczenie?”. Myśląc o tym wszystkim, czuła, jak robi jej się na przemian
zimno i gorąco, jak po jej plecach przechodzi niespokojne mrowienie. Jakby nago siedziała na
przypiecku. Jak kiedyś na kolanach Jakoba, który czule i mocno przyciskał ją do siebie.
Ale zabrakło tamtego pieca, gdzie wesoło płonął ogień. Nie pachniało jak wtedy
żarem jodłowego drewna i mocnymi, spoconymi ramionami mężczyzny. Zdarzało jej się
myśleć o złym popędzie, jecer hara, który, jak wiadomo, mieszka w każdym ludzkim ciele.
To on zapewne sprawiał, że rodziły się w niej wszystkie te pragnienia, to on rozpalał jej
zmysły, właśnie teraz, kiedy nie była już mężatką. A gdy wdowa lub kobieta wolnego stanu
zachodzi w ciążę, to jej dziecko jest mamzerem, bękartem. Istotą ludzką, która nie należy do
rodziny, a więc i do wspólnoty. Takie i podobne myśli nieustannie przychodziły jej do głowy.
I czasem nie wiedziała już, co było trudniejsze do zniesienia - życie bez mężczyzny czy strach
przed tym, że pewnego dnia w jej życiu pojawi się mamzer.
Tamta Sarałe miała rację, gdy z pełnym przekonaniem i świadomie mówiła jej: „Po
szczęście trzeba po prostu potrafić samemu sięgnąć!”. I Bajla wzięła sobie pewnego dnia
odrobinę tego szczęścia, które stanęło na jej drodze. Bez wahania i namysłu.
Stało się to któregoś wieczora, gdy w Klinitzu świętowano Purim. Tak jak w
poprzednich latach, zaproszono kilku sąsiadów chrześcijan. Było głośno i radośnie. Tak
głośno, że nikt nie usłyszał nagłego jęku rozkoszy i wyzwalającego krzyku ulatującego z ust
Bajli jak spłoszony ptak, ptak, co wyrwał się na wolność z klatki. Wszystko zdarzyło się
przypadkiem, niepostrzeżenie i gorączkowo, na sianie w szopie, za domem. Na wpół leżeli,
na wpół siedzieli, nieważne - liczyło się tylko pospieszne połączenie się z mężczyzną, którego
dopiero co poznała. Nie znała nawet jego imienia. Usłyszała je dopiero później. Bo jedynym,
co się wtedy liczyło, były jego tęskne spojrzenia, którymi najpierw zasiał w niej niepewność,
a potem ją zbałamucił, podniecił i na koniec uwiódł. Następnego dnia, otrzeźwiawszy nieco i
nabrawszy dystansu do tego, co się wydarzyło, przemyślała to i owo. Dziwiła się, że tak
niebacznie oddała się obcemu; nie żałowała jednak niczego.
Tama puściła i porwała ją burzliwa fala namiętności, jakiej do tej pory nie znała.
Zakazany owoc, po który raz po raz sięgała, swawolnie i nie oglądając się na skutki; bo też
był to bardzo słodki owoc. I to porównanie ze słodyczą czegoś, co zakazane, i zdziwienie, że
nie czuła żadnej skruchy, tylko dlatego że nikt nie wiedział o tym, co zrobiła, a co pewnego
dnia na pewno wyjdzie na jaw, bo tak przecież musi być - to wszystko nieustannie, a w
każdym razie bardzo często, nie dawało jej spokoju.
Tak często, że Rebeka, patrząc na nią podejrzliwie, zapytała w końcu:
- Wus iz, host a krank. Wus iz awus?* Ale Bajla kategorycznie zaprzeczyła. Nic jej
nie jest, ma się dobrze, tylko czasem za dużo myśli o przeszłości. Ot i wszystko.
* (jid.) Co się stało? Jesteś chora? Powiedz.
5
Od tamtego Purim minęły trzy miesiące, trzy miesiące od pamiętnej nocy, gdy Bajla
po raz pierwszy oddała się mężczyźnie. Nie był to nikt obcy. Mieszkał nawet w Klinitzu, ale
nie był Żydem, tylko Niemcem, właściwie Szwabem, ale to w sumie bez różnicy. Jedyne, co
jej przeszkadzało, to fakt, że nie wyznawał jej wiary, lecz katolicką. A poza tym był od niej
dużo młodszy. Sądziła, że mógł mieć dwadzieścia lat. W rzeczywistości był osiem
nastolatkiem. I nim nadeszła jesień, Franz Brettschneider musiał się stawić do poboru, jak
większość chłopaków w jego wieku. Najpierw wyjechał z wojskiem do Czerniowców, a
potem do Wołoszczyzny, bardzo daleko na południe od Bukowiny, nad samą bułgarską
granicę.
„Co z oczu, to z serca” mówiło ludowe porzekadło i niekiedy Bajla przyłapywała się
na myśli, że tamte pospieszne uściski w cieniu dębów były być może tylko jakimś snem.
Padły jednak wówczas też i słowa, nieliczne, które wypowiedział, i wspomnienia o nich nie
dało się zamazać.
Całe lato oddawali się rozkoszom, „dzikiej miłości”, o jakiej często mówił. Dla niej
było to jednak tamto szczęście, po które należało sięgać, jeśli akurat pojawiło się na drodze.
Sięgali po nie wszędzie - w szczerym polu, w cieniu potężnego dębu, skąd rozpościerał się
widok na całą okolicę, więc nikt nie mógł ich zaskoczyć. Były to zawsze spotkania bardzo
krótkie, lecz namiętne, przeważnie następowały wtedy, gdy wracał znad rzeki z koszem
pełnym wielkich ryb. I za każdym razem z jej piersi wydzierał się ów przeraźliwy krzyk
rozkoszy, okrzyk szczęścia, wzlatujący ku niebu, po którym szerokie kręgi zataczały
nawołujące się jaskółki. Nikt nie mógł jej usłyszeć i zobaczyć. Bo naokoło były tylko chmury,
a w przyrzecznych bajorkach hałasowały gadatliwe żaby.
- Najpierw muszę złowić trochę ryb - mawiał zawsze po krótkim przywitaniu, podczas
którego jego dłonie nieodmiennie prześlizgiwały się po jej ciele, delikatnie i ciekawie,
upewniając się, że nie ma nic pod spodem.
Potem jednak zaczynało mu się spieszyć, bo w domu oczekiwano, że przyniesie ryby.
Najpierw schodził więc nad rzekę, zarzucał wędkę i przykucał nad brzegiem, podczas-gdy
Bajla pospiesznie obmywała się wodą, którą przynosiła w wielkim dzbanie. Skrapiała się
potem perfumami za uszami, na szyi, policzkach i na piersiach. Bo zawsze chciała wciąż od
nowa słyszeć, jak po pierwszych gwałtownych pocałunkach szepce jej do ucha:
- Pachniesz kwiatami. Jesteś moją czerwoną różą...
Były to wciąż te same słowa, wypowiadane po rumuńsku. Bo Bajla nie znała
szwabskiej mowy, a on nie rozumiał żydowskiego. Rozmawiali więc najczęściej po
rumuńsku. Nikt przedtem nie porównywał jej czerwonych włosów do róży, nawet Jakob.
Uważał kolor jej włosów za bardzo piękny, co chętnie rozpamiętywała, zwłaszcza w
chwilach, gdy jego dłoń przesuwała się po jej nagim ciele, ale nic więcej nie dodawał.
A potem kochali się bez opamiętania i gwałtownie, na czerdze, która pachniała jednak
całkiem inaczej niż tamta na przypiecku z mężowskiego domu. Czasem tylko, bezradna i
lekko zawstydzona, Bajla uświadamiała sobie, że przyszło jej się kochać z Niemcem. Po
chwili jednak odganiała od siebie te pozornie pełne skruchy myśli, żeby się w nich zanadto
nie pogrążać. Bo wiedziała, jak to jest, gdy się zacznie. Potem nie ma ratunku. Nie można się
uwolnić - jedna myśl podaje rękę drugiej i tworzą mocny łańcuch, który nie ma końca.
Zawsze tak było, ilekroć pomyślała o Jakobie - z największym trudem odrywała się od
wspomnień.
Wkrótce stało się to, co musiało nastąpić - choć właściwie nie musiało, ale komu los
sprzyja w podobnym położeniu? Zaszła w ciążę, ciążę, której sprawcą był zupełny młokos,
który z pewnością nie miał ochoty na żeniaczkę. Trudno bowiem wyobrazić sobie, że syn
aptekarza weźmie za żonę dużo starszą i do tego biedną jak mysz kościelna Żydówkę. Katolik
i jidisz-ke. Coś takiego było wręcz nie do przyjęcia. Wiedziała o tym również Bajla, ale
przepędzała tę świadomość. Liczyła się dla niej tylko chwila, kiedy obok przechodziło trochę
szczęścia. Myślała o wybranku z pożądaniem, zmysłowo i zupełnie tracąc głowę. I
zwyczajnie chwytała go w ramiona, żeby choć na krótki moment swe szczęście zatrzymać.
Mamzer był w drodze, choć na razie jeszcze nikt nie mógł tego dostrzec. Ale Bajla
wiedziała, co się dzieje. Stała się brzemienna za sprawą młodego rekruta, który pewnie nic nie
podejrzewał. Pewnego dnia, kiedy nie było w domu Mojszego, opowiedziała o wszystkim
Rebece. Ta coś już przeczuwała, choć w głębi serca wolała to uznać za niemożliwe. Była
więc niemile zaskoczona, dziwiła się, jak do tego mogło dojść: „Porządna kobieta i taka
hańba, co ludzie powiedzą, na jakież pośmiewisko się wystawiała!”. Na razie jest jeszcze
cisza. Ale już niebawem hańba okryje ją i jej krewnych, pofrunie niczym kamień, jakim
przepędza się bezpańskiego psa. A Bajla była przecież kobietą bez łańcucha, nie należała do
nikogo, w każdym razie nie do mężczyzny, który mógłby ją ochronić.
Rebeka zachodziła w głowę, co tu robić, i oświadczyła na koniec, że z mamzerem
Bajla nie może zostać dłużej w ich domu. To nie uchodziło, tak nie powinno być, tego Mojsze
by nie tolerował. Coś takiego nigdy się dotąd w Klinitzu nie zdarzyło. Pośród Ukraińców i
Rumunów trafiały się czasem dzieci z nieprawego łoża, szczególnie w przypadku dziewcząt,
które w Czerniowcach albo Storożyńcu najmowały się do służby. Bękarta nazywano w tych
stronach un copil din flori, dzieckiem kwiatów. Piękne określenie, ale krył się zawsze za nim
przeraźliwy fakt, za którym szły cierpienie i wiele gorzkich łez.
Młoda kobieta z dzieckiem kwiatów bardzo prędko stawała się łatwą zdobyczą
mężczyzn. Tak mówiło niepisane prawo. Taką samotną kobietę uważano powszechnie za
cudzołożnicę, za dnia tylko poszturchiwano ją i wyzywano, w nocy jednak zalotnicy nie
dawali jej spokoju. Również ci, którzy w biały dzień pogardliwie spluwali na jej widok,
pukali do jej okien, gdy robiło się ciemno. Albo musiała się wynosić ze wsi, i to hen daleko,
albo rzucała się do rzeki, by odebrać sobie życie. Wtedy dziecko szło do sierocińca, do
Czerniowców. Zawsze tak było i przypuszczalnie tak zostanie. Bo ludzie i zwyczaje rzadko
zmieniają się na lepsze, jak powiedziała Rebeka. Prędzej już na gorsze.
Gdy Mojsze dowiedział się, że Bajla oczekuje mamzera, uznał, że ta powije najpierw
dziecko, a potem się zobaczy W żadnym razie nie powinna szukać rady u jednej z owych
kobiet, które wiele dziewcząt uwolniły od niepożądanej ciąży. Niektóre z „wybawionych”
zaraz po takiej pomocy w męczarniach zeszły z tego świata. Ich groby można było zobaczyć
na rumuńskim cmentarzu nieopodal wsi.
Tego roku przyszła surowa zima i po hucznie obchodzonych świętach, to jest tuż po
Simchat Tora, zaczął padać śnieg. Bajla robiła wszystko, żeby okazać się przydatna. Co dzień
nad ranem odgarniała śnieg sprzed domu i z drogi, która prowadziła aż do bramy. Szyła i
cerowała, a Mojsze sprzedawał wełniane czapki i rękawice na cotygodniowym targu.
Pod koniec lutego na świat przyszła dziewczynka i jak to kobiety we wsi, Bajla
urodziła w domu. Z Draschinetzu przybyła akuszerka, stara Chaja Kiihbach, która wziąwszy
małą w ramiona, powiedziała:
- Obyś zaznała w życiu mazl\
Mała miała - Bogu niech będą dzięki! - jasne włosy, a nie rude jak jej matka. Bajla
dala jej na imię Maria, choć najchętniej nazwałaby ją Mirjam. Ale przeżycia ostatniego czasu
ją przed tym powstrzymały. Nie chciała, żeby córka nosiła takie jawnie żydowskie imię. Za to
na drugie miała mieć Ester. Bo tamta sławna w narodzie hebrajskim Ester, której przybranym
ojcem był w biblijnych czasach Mordechaj, zdała się Bajli najlepszą patronką dla
dziewczynki.
„Może i ona znajdzie kiedyś takiego przybranego ojca” - pomyślała.
Naturalny ojciec dziewczynki już zawczasu rozpowiadał, że Bajla zadawała się na
polu również z innymi mężczyznami. I większość ludzi we wsi mu wierzyła. I wierzyli też
Klarze Brettschneider, rezolutnej i praktycznej matce młodego ojca, bo w końcu została żoną
miejscowego aptekarza. Wysoko postawioną, cieszącą się szacunkiem całej wsi. Ze
wszystkimi, którzy przyjeżdżali z Berchometu i zatrzymywali się na krótko w Klinitzu, Bajla
kładła się na polu, opowiadała wszem i wobec; niejednego zwabiła do kryjówki pod starym
dębem, a inni czekali już w kolejce. A jeśli jakaś jidiszke wmawiała innym, że kobieta z jej
narodu jest niewinna, to czyż nie sprawdzało się tu stare rumuńskie porzekadło: kruk krukowi
oka nie wykolę? „A Żydzi z garbatymi nosami to przecież kruki między narodami. I
nieszczęście dla ludzkości” - tak mówiła i ludzie jej słuchali. Pewnego dnia, z wiecu
niemieckiej mniejszości zamieszkałej w okolicy, przywlokła do wsi nowe, zasłyszane słowo,
które szybko rozeszło się wśród chłopów - Rassenschande, zhańbienie rasy. „Jidiszke
zniewoliła i pohańbiła jej Bogu ducha winnego syna - oświadczyła - i przywiodła do owej
Rassenschande”. W rumuńskiej mowie używano określenia ocara rasiala. Rumuńscy
mieszkańcy wsi nie wiedzieli wprawdzie, o co dokładnie jej chodziło, ale mimo wszystko
uwierzyli, jako że, jak powiedziano, Klara Brettschneider była tu osobą powszechnie
szanowaną, z której słowem się liczono.
Owa kobieta miała niewyparzoną gębę i nikt we wsi nie śmiał się jej przeciwstawić.
Nikt poza Mojszem i Rebeką, którzy dobrze wiedzieli, kto jest ojcem małej Marii i że był
tylko jeden mężczyzna. Ale z ich zdaniem nikt się w tej sprawie nie liczył. Bo Bajla stała się
dla nich przez te lata jakby córką. I Rebeka słyszała zewsząd, że jidiszkes zawsze trzymają
razem i we wszystkim bronią swoich, nawet w tym, co złe i grzeszne. Pośród ludzi, co tak
mówili, prym wiodła pobożna żona polskiego leśniczego, niejaka Jadwiga Kaczyńska. Każdej
niedzieli jeździła zaprzęgniętym w konia, okrytym dachem wozem do Storożyńca, by
uczestniczyć w katolickim nabożeństwie. „Naród, który wziął na siebie brzemię najcięższego
grzechu, przybijając do krzyża syna bożego - powiadała - jest zawsze solidarny w złym”.
Użyła słowa „solidarny” i naprędce wyjaśniła ludziom, co znaczyło.
Pewnego dnia zjawił się nagle prawosławny pop, gorliwy młody człowiek, który
nieraz rozpowiadał po wsi nienawistne rzeczy na temat Żydów. Był blisko związany z
Żelazną Gwardią, która działała w kraju już od 1930 roku, i często jeździł do miasta na jej
wiece.
Mała Maria miała już wtedy dwa latka, niebieskie oczy i jasne, kędzierzawe włosy.
Bardzo tym przypominała ojca.
- To się widzi - grzmiał pop Ifrim - że dziecko nie wygląda na żydowskie! Dziecko
jest aryjskiej rasy. Jasnowłose, ładne!
Kategorycznie uznał małą za „chrześcijańskie dziecko”, bo ojciec, na ile mu wiadomo,
był prawym chrześcijaninem. I dlatego „niewinnej duszyczce” nie należało pozwolić
„wzrastać w grzechu”. W każdym razie nie tu, w Klinitzu, gdzie on jest przewodnikiem dusz.
„Złe” i „występne”, które korzeniami tkwi w matce, mogłoby się przenieść na nieochrzczone
dziecię.
Te i podobne rzeczy mówił Ifrim uniesionym, natchnionym głosem pełnym troski,
jakby zwracał się do wiernych w swym kościele.
Mojsze był wtedy za interesami w Waszkowicach i chyba pop zawczasu o tym
wiedział. Rebeka i Bajla słuchały go w milczeniu. Po czym Bajla oświadczyła, że musi się
nad tym wszystkim zastanowić, bo mała jest „jeszcze trochę słaba i nieco chorowita”.
Pomyślała przy tym o popie z Arwinicy, który odwiedził ją po śmierci Jakoba. Wówczas
wyratowało ją z opresji kłamstwo, na które Bóg z pewnością przymknął oko. Może i tym
razem jej się uda, łudziła się nadzieją.
Ale ten pop nie należał do specjalnie łatwowiernych. Niełatwo go było przechytrzyć. I
zawzięcie obstawał przy swoim - dziewczynkę, która nosi imię najświętszej panienki, Matki
Bożej, już dawno winno się ochrzcić. Święci w niebiosach niechętnie patrzą, jak mała wzrasta
w grzechu. Bo to doprawdy wielki grzech, kiedy dziecko pozostaje nieochrzczone.
- Ale - rzekł łagodnym, pojednawczym głosem - może rzeczywiście zaczekamy, aż
trochę się ociepli, powiedzmy gdzieś do czerwca. I wtedy urządzimy piękny chrześcijański
chrzest, co się zowie. Zgoda?
Powiedziawszy to, pobłogosławił małą Marię, która niczego nieświadoma spała
smacznie w wiklinowej kołysce, bo nie miała jeszcze łóżeczka. Kołyska wisiała na czterech
długich sznurach przytwierdzonych mocno u powały. Wychodząc, już w drzwiach pop
odwrócił się na pięcie i pobłogosławił szybko również Bajlę, czyniąc w powietrzu znak
krzyża, mamrocząc pod nosem słowa, których żadna z kobiet nie zrozumiała.
- Nigdy nie pozwolę ochrzcić mojej córki! - krzyknęła Bajla po rumuńsku, kiedy pop
był już na dworze i przypuszczalnie nie mógł nic usłyszeć. - Nigdy nie oddam mojego
dziecka! Przeklęte wilki w przebraniu ludzi! To wy zabiliście mojego Jakoba. Wy macie na
rękach jego krew. Moje dziecko należy tylko do mnie!
- Szkoda, że nie pomyślałaś o tym wcześniej, moja droga - powiedziała Rebeka,
również po rumuńsku. - Z gojszen trzeba żyć w pokoju, można nawet się przyjaźnić, jeśli to
możliwe. Ale nic poza tym. Posunęłaś się o kilka kroków za daleko. - Po czym łagodniej
dodała po żydowsku: - Gedenk, dus kindl dajnes iz fun a jidysze mame... - Ale o tym
wiedziała również Bajla: żydowska matka może mieć wyłącznie żydowskie dziecko,
nieważne, kim jest ojciec. A dziecko żydowskiej matki zawsze pozostanie Żydem. Marna
była to pociecha; ale tylko w ten sposób mogła wlać w serce trochę otuchy. Jak tonący
chwytający się brzytwy uczepiła się wątłej nici swojej wiary.
Był koniec maja, drzewa wciąż kwitły, roztaczając wokół słodką woń, ale nad krainę
powoli nadciągało upojne lato. Bajla dziękowała przeznaczeniu za każdy kolejny dzień, który
mogła spędzić w domu Mojszego. I każdego ranka, gdy się budziła, myślała o tym, że ten
piękny czas pewnego dnia, raczej już niedługo, może nawet dzisiaj, dobiegnie nagle końca. A
wtedy będzie musiała odjechać. Ale gdzie, na miłość boską? Dokąd mogła pójść kobieta z
małym dzieckiem? Tutaj, w domu Mojszego, czuła się bezpieczna przed innymi
mężczyznami. Mojsze cieszył się we wsi wielkim poważaniem. Poza tym był wysokim,
bardzo silnym człowiekiem. Nikt by się nie odważył wejść w nim w zatarg z powodu Bajli.
Wiedziała o tym i dlatego mogła w nocy spać spokojnie.
Pewnego dnia, pod wieczór, wracała z Rebeką z kartofliska, gdzie wszystko
dojrzewało już i kwitło. Godzinami zbierały i zabijały chrząszcze i inne szkodniki. Kiedy
mijały na drodze grupkę ukraińskich kobiet, jak zwykle je pozdrawiając, usłyszała, że jedna z
nich powiedziała:
- To ta, bisycia, która odbiera mleko naszym krowom.
Rebeka przystanęła i zapytała po rumuńsku:
- Kto tu jest bisycią?
- Jak to, nie wiesz?! - odkrzyknęła chłopka. - Twoja nowa córka, która zbałamuciła
biednego chłopca, Niemca, ta kochanka diabła z rudymi kłakami. O, na pewno barłoży na
polu z samym czortem i Bóg jeden wie z kim jeszcze!
- Może nawet jest lisnycią, która po nocach tańczy diabłu do wtóru diabelskiego fletu.
To na pewno za jej sprawką mój Oleg jest zawsze taki wykończony. Jego też zaczarowała,
wiedźma - dodała inna skrzeczącym głosem.
Nagle zaczęły się wszystkie przekrzykiwać, miotając obelgi i wygrażając uniesionymi
pięściami. Te dwie, które zaczęty całą awanturę, spluwały siarczyście i żegnały się znakiem
krzyża. Na ten znak wszystkie trzykrotnie się przeżegnały i spojrzały nabożnie w górę, ku
niebu, mamrocząc coś niewyraźnie w swym języku.
Rebeka chwyciła Bajlę za ramię i w pośpiechu pociągnęła w stronę domu. Po kilku
krokach odwróciła się jednak i na odchodnym krzyknęła:
- Jesteście wszystkie pomylone! Duchy wam się przywidują. Bajla nie ma nic
wspólnego z waszym czortem, z waszym przeklętym diabłem. Nie opowiadajcie bzdur!
Powiedziawszy to, splunęła i nawymyślała im od stukniętych na umyśle gojowskich
sziksen. Takich, co to nim nastanie wieczór, są już na fest ugotowane, to jest pijane do
imentu, jak ich mężulkowie. Tylko zamroczeni wódką mogą rozpowiadać takie brednie. Ale
Bajla czuła, że święci się coś niedobrego, coś, co potajemnie się skrada, cicho i złowrogo, i
czego nie można powstrzymać. Przypomniała sobie ślady wilczych stóp w Arwinicy, wilki,
które okrążały jej dom. Wówczas była to groźba, której nie udawało się dostrzec, nawet gdy
zaczaiła się zupełnie blisko. Przychodziła z ciemności i odchodziła, zanim nastawa! świt. Tę
tutaj było widać jak na dłoni. Wyglądała ze spojrzeń rozjuszonych chłopek.
Nie minęły dwa tygodnie, a we wsi huczało od plotek, że „Żydówka z rudymi
włosami to czarownica, ta, co odbiera krowom mleko i uwodzi niczego nieświadomych
mężczyzn, kiedy śpią. Śnią o niej, a to, co wydarza im się we śnie, przeżywają potem i na
jawie. Nic o tym nie wiedząc i nawet tego nie chcąc”. Tak mawiała, twierdzono we wsi,
wróżka, woroszka z Schipenitzu: „W Klinitzu mieszka obca, rudowłosa, która jest bisycią.
Miejcie się przed nią na baczności. Sprowadzi na waszą wieś moc nieszczęścia”. To
wystarczyło, żeby Bajla nie pokazywała się już sama na ulicy.
A potem, któregoś dnia, znowu zaszedł do nich pop. Słyszał o szerzących się
pogłoskach, oznajmił, że dłużej już nie można czekać - trzeba natychmiast ochrzcić dziecko.
Bo inaczej sprowadzi do wsi pesigolacza, czarnego psa, który, jak wiadomo, jest posłańcem
diabła.
- Trzeba włożyć dziecku do kołyski krzyż - zażądał.
Przyniósł nawet z sobą poświęcony drewniany krzyżyk, który złożył w kołysce, pod
kołderką. Wtedy mała Maria przebudziła się ze snu i zaczęła głośno zawodzić.
- Sami widzicie, sami widzicie! - krzyknął pop. - Diabeł już w nią wstąpił, biedne
dziecko! Płacze za dotknięciem krzyża! Musimy zaraz coś z tym zrobić! - I jak porażony
wybiegł z domu..
- Gej cum szed, du szajdl - powiedziała Rebeka po żydowsku, co miało znaczyć: „Idź
do diabła, gnomie z piekła rodem”. Ale rzeczony gnom był już w drodze do paraclisera,
zakrystiana, i do tutejszej woroszki, która nie była wprawdzie tak znana jak tamta z
Schipenitzu, ale mieszkała we wsi i każdy wiedział, gdzie ją spotkać.
Po jakimś kwadransie wrócił, machając trzymaną w prawej dłoni kadzielnicą,
naczyniem wypełnionym święconą wodą, z której dobywał się osobliwy drażniący zapach. W
lewej zaciskał otwartą księgę, z której na głos odczytywał zaklęcia mające na celu odpędzenie
„złego”. Za nim kroczyli zakrystian i woroszka, która przez słomkę nieustannie dmuchała w
miskę zawierającą biały popiół. Za każdym dmuchnięciem popiół wzlatywał w małych,
strzępiących się chmurkach we wszystkie cztery strony świata. Zakrystian dźwigał w
ramionach ogromny drewniany krzyż i wysokim, nosowym głosem wyśpiewywał żałobną
pieśń o grzechach tego świata.
Komiczna procesja zatrzymała się u drzwi, śmieszna i żałosna. Ale Bajli i Rebece
wcale nie było do śmiechu. Umiały docenić powagę sytuacji. A gdy do śpiewnych lamentów
zakrystiana dołączył się płacz ponownie przebudzonej ze snu małej Marii, pop zawołał:
- Szatanie, opuść ciało tego niewinnego dziecka! Szatanie, odstąp, bo wyganiam cię w
imię Boga jedynego! Precz!
Bajla nie mogła powstrzymać łez, które napłynęły jej do oczu, bo obawiała się o los
swojej małej córki. Ale pop zinterpretował je inaczej:
- Z ciebie też zdejmuję jarzmo grzechu. Te łzy są łzami jawnogrzesznicy, która
poznała, co to skrucha. Szatanie, opuść ciało grzesznicy! - zawołał, nadal potrząsając
kadzielnicą.
Bajla zapłakała, bo to wszystko okazało się już ponad jej siły. Działo się tu coś, czego
nie chciała, a jednak musiała przy tym być i przyglądać się bezradnie. Również Rebeka stała
jak wryta z kamienną twarzą i z jej ust nie padło choćby słowo.
Nagle Maria umilkła. Wszyscy spojrzeli ku kołysce, która powoli huśtała się na
długich sznurach. Wyglądało, jakby mała dała się ubłagać.
- Dzięki ci, Panie, żeś pomógł tej duszyczce - powiedział cicho pop. A ci, którzy mu
towarzyszyli, powtórzyli jego słowa. - Wrócimy tutaj jeszcze, żeby sprawdzić, czy wszystko
jest w porządku, bo czasem trudno przegnać diabła - szepnął Bajli na ucho. Po czym wszyscy
troje wyszli bez pożegnania. Również kobiety nie wyrzekły ani słowa.
„Najwyższy czas się stąd wynosić. Ale dokąd?” - zastanawiała się Bajla, kiedy szła do
studni, żeby wodą ochłodzić twarz. I na myśl o czekającej ją tułaczce znowu łzy napłynęły jej
do oczu. Bo takich ludzi jak Mojsze i Rebeka nie miała już nadziei poznać i w jednej chwili
stało się to dla niej szczególnie oczywiste. Oczywiste i przerażające. Niektórych ludzi spotyka
się tylko raz w życiu i nie przypominają oni w niczym tamtych innych, których zawsze jest
tak wielu. Trzeba jednak próbować żyć też z tymi wieloma. Bajla wiedziała bowiem, że w
pociągu życia nie zajmowała miejsca w wygodnym przedziale z fotelami, do którego przed
laty zdarzyło jej się zajrzeć, tylko w wielkim zatłoczonym korytarzu, gdzie siedziała
większość pasażerów. I zawsze już chyba tak zostanie.
6
Kilka dni później Rebekę odwiedziła sąsiadka, stara Frida Rothenstein. Jej mąż zmarł
przed kilku laty i kobieta mieszkała teraz sama, z dala od reszty ludzi i całego świata. W
podnieceniu opowiadała, co mówiono we wsi o jej Bajli. Uznano ją za kikimorę, upiora, który
nocą przedostaje się przez dziurkę od klucza do wnętrz domów i odbiera spokojny sen,
zarażając śpiących „morowym powietrzem”.
Przed wieloma laty, na długo nim wybuchła wojna, taka kikimora pojawiła się w
Schipenitzu i też była to Żydówka, ponoć jakaś wdowa, która mieszkała na skraju wsi,
zupełnie sama. Powiadają, że nocami nawiedzała chrześcijan i tak długo „przygniatała” im
ciężarem swego ciała piersi, aż drżący i skąpani w pocie budzili się ze snu. Ale wielu się nie
ocknęło. I gdy potem ich zbadano, znaleziono na ich szyjach ślady ukąszeń kikimory. Był to
zupełnie mały znak, ledwie widoczny gołym okiem. Ale pop dobrze wiedział, gdzie go
znaleźć, i natychmiast skrapiał rankę święconą wodą, by uwolnić nieszczęsną duszę od uroku.
A tę kobietę, o której mówiono, że była kikimorą, spalono którejś nocy w jej własnym domu.
Ktoś podłożył ogień, ale kto, tego nigdy się nie dowiedziano.
Mieszkańcy próbowali zabezpieczyć się przed groźbą, wieszając w drzwiach i oknach
poświęcone różańce z przywiązanym czosnkiem. Czosnek chroni przed demonami i złymi
duchami, przed masikim i strzygami, tak przynajmniej mówi lud. Ona sama, Frida
Rothenstein, nie wierzy wprawdzie w duchy, bo jej mąż - błogosławionej pamięci Aaron -
mawiał zawsze: Dus zajnen bobemajses, ale większość ludzi tutaj we wsi, „pomylonych
gojim”, jest o ich istnieniu święcie przekonana. Wierzą, że po nocach krążą strzygi, kikimory
i prikulicze.
Kiedy Frida snuła swą opowieść, Bajla przypadkiem wyjrzała przez okno. Na
drzwiach sąsiadów z naprzeciwka, Ukraińców, wisiały już różańce przyozdobione czosnkiem
- przy bramie na podwórko, w drzwiach wejściowych i na okiennicach. W domach, które
stały po bokach, mieszkali sami Żydzi i tam nikt nie rozwieszał czosnku, choć przecież
chętnie go tam jadano. Ale nieco dalej rezydowali Rumuni. I tam również u bram można było
dostrzec błyszczący w świetle lamp biały różaniec z uwiązanym czosnkiem.
Ilekroć Mojsze wyprawiał się do miasta, przywoził stamtąd nowe wieści, najczęściej o
złych zdarzeniach, które miały miejsce - o nowych ustawach, odbierających wielu Żydom
prawo do obywatelstwa, o przemocy i okropnych aktach okrucieństwa, o zbrodniach, jakich
dopuszczano się w biały dzień na ulicach i publicznych drogach.
We wrześniu 1939 roku pierwszy polscy uchodźcy przybyli do Czerniowców. Były to
przeważnie kobiety z dziećmi. Niemcy rozpoczęły wojnę i ich wojska wmaszerowały do
sąsiedniego kraju. Po czterech tygodniach jednak najwyraźniej się skończyła. I Mojsze miał
nadzieję, że wszystko powoli wróci do dawnego stanu. Tak wtedy myślano i nikt w ogóle nie
przeczuwał, że niebawem nadejdzie też następna, całkiem inna wojna, o której nikomu nawet
się nie śniło.
Z naprędce organizowanych obozów polskich uchodźców kierowano tymczasem w
inne miejsca. Opuszczali Czerniowce, podążając do wielu rozsianych na rumuńskim
terytorium miast. I jak zwykle nikt specjalnie się nie dziwił: kiedy cierpienie innych ludzi
znika nam sprzed oczu, szybko zapominamy, że w ogóle coś się zdarzyło.
Tu, w Czerniowcach i w innych miejscowościach, gdzie żyło wówczas wielu
Niemców, uczucie lokalnego patriotyzmu coraz wyżej podnosiło głowę, szerząc się na skalę,
której wcześniej nikt nie zauważał. Bo Ludowe Zgromadzenie Niemieckiej Wspólnoty
Narodowej, związek, do którego należeli wszyscy tak zwani folksdojcze, patrzyło teraz tylko
na zachodnią stronę, w kierunku, z którego dzień po dniu do zamieszkałego przez niemiecką
ludność Wschodu płynęły słowa nienawiści. Głównie z gazet, które można było wszędzie
kupić, bo nieliczni posiadali radia. I niebawem większość Niemców z tych stron rozumiała
już tylko to, co lało się i furczało werblami wojny z megafonów.
Stara, poczciwa Mateczka Bukowina, która wiele dzieci wychowała na swym łonie -
dzieci zakorzenionych we własnych swych językach, tak różnych, ale nie na tyle, żeby
przeszkodzić im żyć zgodnie w wielkim wspólnym domu cichych lasów i pogodnych rzek -
musiała teraz milczeć. I przyglądać się, jak część jej dziatek przepędzano z tego domu,
uprowadzano w nieznane strony. Tych innych, wywodzących się z germańskiego pnia, wcale
nie zmuszano - sami zostawiali domy i zagrody i zwyczajnie odchodzili, gdy szczurołapy w
podkutych wojskowych butach z cholewami ni stąd, ni zowąd zjawili się przed drzwiami,
obiecując powrót do ojczystej ziemi - do nowego kraju, który do nich nie należał i gdzie nikt
nie czekał z otwartymi ramionami.
Ale to przyszło trochę później. W Klinitzu też słyszało się jak dotąd tylko o
uchodźcach z Polski. I o tym, że w Niemczech palono synagogi. I o tym, że wielu Żydów
musiało jechać na obczyznę. Dokąd dokładnie, tego nikt nie wiedział. Bo Wszechniemiecka
Rzesza, jak się teraz nazywały Niemcy, była daleko stąd, a w Rumunii żyło się poniekąd
jakby na uboczu. Trafnie powiada ludowe porzekadło: „Koszula bliższa ciału niż marynarka -
nawet gdy jest brudna, mam ją wciąż na sobie. Marynarkę może mi ktoś skraść, kiedy ją
odłożę, ale nie koszulę; ta należy do mnie i pachnie też dokładnie tak jak ja”.
Bo na razie nikt jeszcze nie stał na krawędzi grobu.
Wieść gminna niesie swe nowiny, gdy rozum śpi. Niekiedy pogłoski przylatują i
odlatują, z miejsca na miejsce, jak spłoszone kury, które opuściły grzędę, bo ktoś nie zamknął
drzwiczek. I teraz nie można było ich pochwycić ani zagnać z powrotem do kurnika.
Stało się to niedzielnego poranka. Bajla zamiatała właśnie ulicę przed wejściem na
podwórze, kiedy skądś nadleciał kamień i ugodził ją boleśnie w okolicy szyi. Poczuła ból w
uchu i głowie. Gdy się odwróciła, nikogo już nie było widać. Miotacz zdążył się już
widocznie ukryć i zniknąć w którejś z bram po drugiej stronie drogi. Wbiegła do domu.
Rozzłoszczony Mojsze wypadł na ulicę i krzyknął po rumuńsku:
- Gdzie jesteś, przeklęty łotrze? Wyłaź z nory i pokaż swoją twarz!
Ani widu, ani słychu. Jakby nikt nie słyszał jego krzyku. Wszedł więc z powrotem na
podwórko, przeklinając gojowskich szibenikes i szkozim, mając na myśli aryjskich łobuzów i
wieśniaczych rzezimieszków. „Gdy głupota szaleje i daje się we znaki - powiedział później -
nie pozostaje nic, jak zatkać uszy. Bo natychmiast robi się wielka awantura”.
Bardziej niż ból nie dawał Bajli spokoju fakt, że ktoś umyślnie celował w nią
kamieniem. Zdaniem Mojszego była to sprawka któregoś z Rusinów lub Wołochów, którzy
mieszkali po drugiej stronie drogi. Ale pewności nie miał.
I jak na zawołanie następnego dnia znowu przyszła stara Frida, donosząc w
podnieceniu, o czym rozprawiano we wsi. Pop oznajmił mianowicie, że dawniej, gdy lud sam
stanowił jeszcze prawa, czarownice i diabelskie dziewki po prostu kamienował. Niektóre
palono też na stosach. A jeśli brakło polan na stosy, podpalano dom, w którym wiedźma
barłożyła z czartem. Tak się z nimi rozprawiano i było to wielce sprawiedliwe. W owych
czasach nie szło się do sędziego aż do miasta, tylko wszystko załatwiano na miejscu. I tak
było dobrze. Bo zdrowy rozsądek naszego ludu zawsze podpowiada, co jest słuszne.
Zwłaszcza gdy lud jest religijny i pobożny. A w Klinitzu, jak mawiał, mieszkają tylko dobrzy
chrześcijanie.
W ludowym domu gminnym byli też Brettschneiderowie i niektórzy ze szwabskich
mieszkańców z sąsiedniej wsi, którzy przybyli na zebranie. Wszyscy ci ludzie należeli do
Niemieckiej Wspólnoty Narodowej. Pewien człowiek, nazwiskiem Anton Kubitzki, szef
okręgowej organizacji NSDAP w jednej z okolicznych szwabskich wiosek, ubrany od stóp do
głów w czarny mundur, z opaską ze swastyką na ramieniu, wygłosił płomienne
przemówienie. Tak płomienne, że po jego wysłuchaniu kilku chwackich towarzyszy
partyjnych chciało zaraz ruszyć z pochodniami, by puścić z ogniem żydowski dom modlitwy.
Ale im przeszkodzono - przewodniczący gminy i paru żydowskich mężczyzn uzbrojonych w
widły i siekiery zdecydowanie się temu zamiarowi sprzeciwiło. Do Żydów dołączyli Rumuni
krzyczący głośno, że Niemcy powinni wynosić się z ich wsi do swego Hitlera, bo ten kraj nie
należy już do Austrii. Na co Niemcy odpowiedzieli, że Rumuni „liżą tyłki” Żydom - „bo
zawsze byli narodem niewolników i służalców”. Również za tureckiego panowania.
Kiedy w pewnej chwili zanosiło się już na prawdziwą bijatykę, do zebranych
dołączyło paru Ukraińców. Wzięli stronę Niemców i obrzucili Żydów i Rumunów
wyzwiskami. W ruch poszły kamienie i padło wiele niewybrednych przekleństw.
Interweniował pop, który sprowadził ze wsi policjanta, Rumuna. Karcącym głosem zapobiegł
nieuchronnej katastrofie. Ani on, ani jego towarzysz nie byli „przyjaciółmi Żydów”, a tym
bardziej „żydowskimi pachołkami”, przed którymi tak zażarcie ostrzegał wieś Kubitzki. Nie
chcieli jednak ściągnąć na okoliczną ludność gniewu władz z Czerniowców. Nie było bowiem
pewne, jaką postawę zajęłyby wobec spontanicznego pogromu, który się szykował.
Rozniecony w Klinitzu płomień mógłby błyskawicznie przenieść się na inne wsie i okoliczne
gminy.
Jeszcze tej samej nocy Bajla i jej córka opuściły wieś. Maleńka wciąż popłakiwała, bo
marzła i najchętniej dalej by spała w najlepsze. Matka wzięła ją w ramiona. Na prawym
ramieniu zawiesiła ciężki huculski plecak, do którego spakowała ubrania na zmianę i bieliznę.
W prawej dłoni trzymała stary wiklinowy kuferek, który miała z sobą w drodze, gdy przed
laty wyjeżdżała z Arwinicy.
Dopiero teraz Bajla zdała sobie sprawę z tego, jak piękne i szczęśliwe lata spędziła w
domu Mojszego i Rebeki. Jak w rodzinie, u prawdziwych rodziców, gdzie czuła się
bezpiecznie. Nie była już liściem miotanym przez wiatr na pustej drodze, tym liściem, o
którym opowiadał jej kiedyś rabbi Mendel Baumstark. A jednak dała się teraz lekkomyślnie
jak liść zdmuchnąć z mocnego jak opoka drzewa i przewiało ją ku łąkowej trawie, gdzie na
ciepłej czerdze oddawała się rozkoszom z tamtym Franzem. W ten sposób stała się nic
nieważącym, lekkim liściem. A nadchodził wiatr, co miał ją porwać hen, w dalekie strony.
Wywiać z miejsca, które pokochała. Ale tak naprawdę nie był to już wiatr, tylko wietrzna
burza, złowrogo przyczajona w powietrzu. Dlatego Bajla musiała uciekać teraz z Klinitzu. Po
kryjomu, w nocy, przyspieszając kroku, bo czas naglił.
Tak to już jest w życiu: dopiero gdy się coś utraci, dociera do człowieka, jak
oczywiste było to, co kiedyś miał na własność. Bajla nie przeczuwała jeszcze wtedy, że za rok
również Mojsze i Rebeka opuszczą wioskę. I ten świat. A wraz z nimi wielu Żydów
mieszkających w dolinie rzeki Prut. Ale nie jak liście porwane przez wiatr, lecz drzewa, które
ścięto i przeznaczono na całopalenie w wielkim piecu.
Mojsze odwiózł obydwie wozem drabiniastym do Lukawetzu, gdzie nad samym
rankiem na krótko przystawał pociąg osobowy jadący dalej do Seretu i Suczawy. W
Parhautzu miały się przesiąść na następny, który przez Gurę Humorę i Kimpulung jechał aż
do Jakobeny. Mojsze wręczył Bajli krótki list do znajomego, który miał w tej miejscowości
tartak. U Eliasza Ellenbogena powinna być bezpieczna. Mogła tam pracować jako służąca i ci
jen chajune fun epes, zarobić na wikt i utrzymanie lub nająć się do pilnowania dzieci. W
bogatym domu na pewno znajdzie jakąś pracę, pocieszał ją.
Pożegnanie było krótkie, bo pociąg wkrótce miał przybyć. Bajla nie zdołała
powstrzymać cisnących się do oczu łez. A Maria zapytała:
- Dlaczego musimy stąd odjeżdżać, mamo? Tu tak pięknie.
- Niedługo tu wrócimy - odparła na to Bajla, choć wiedziała, że to pusta obietnica.
Sam Mojsze był nieco ostrożniejszy, bo rzekł tylko:
- Gdy Przedwieczny zechce, błogosławione Jego imię, na pewno znów się wkrótce
zobaczymy. Bo na pewno nie jest Jego celem, żebyśmy rozłączyli się na zawsze.
Bajla pomyślała jednak: „Dlaczego musimy stąd uciekać, jeśli tego nie chce?”. Ale jak
miała podważyć słowa Mojszego, człowieka pobożnego i dobrego, a Jid mitn harcn un
neszome, Żyda, który miał serce i duszę? Jak kiedyś Jakob. Nie, Mojsze był dużo starszy od
Jakoba i dlatego bardziej doświadczony i mądrzejszy. Ale czasem ani wiek, ani klugszaft, ani
nawet neszome nie chronią przed tym, co ma nadejść, przed tym, co czeka człowieka za
następnym drzewem albo tuż za rogiem.
Bajla myślała o tym często, gdy nie mogła zasnąć w nocy, bo coś ciągle wyrywało ją
ze snu. Sen odchodził nagle i zostawało tylko dławiące uczucie, że nad ranem, na jawie,
czyha na nią coś innego, jeszcze gorszego i o wiele groźniejszego. Ten cichy, nieustanny
strach towarzyszył jej na każdym kroku, jak bezpański mały piesek na ulicy, który ni stąd, ni
zowąd przybłąkał się do nieznajomego, szedł za nim i nie pozwalał się odpędzić.
7
Kilkadziesiąt lat później, latem 1965 roku
Któregoś dnia, ranem, auto na niemieckich numerach rejestracyjnych nadjechało
wolno, zwalniając jeszcze bardziej, gdy napotykało na kałużę, od strony Storożyńca.
Samochód wtoczył się na wąską drogę prowadzącą do Draschinetzu, skąd do Klinitzu było
jeszcze pięć kilometrów. Za kierownicą siedziała młoda Niemka.
Z jednodniową wizą przekroczyła rumuńską granicę w okolicy Seretu. W ciągu
dwudziestu czterech godzin miała być z powrotem. Droga, która z Seretu prowadziła w górę
do dawnej Bukowiny Północnej, była w kiepskim stanie, kobieta musiała więc jechać wolno i
ostrożnie. W pewnej chwili z głośnym terkotem przetoczył się obok jakiś traktor z przyczepą,
na której usadowiły się wieśniaczki, podwożone gdzieś do pracy w polu. Przytrzymywały się
za ręce, śmiały, wołając do niej po ukraińsku. Maria pozdrowiła je machnięciem dłoni.
Koło południa dotarła wreszcie do Klinitzu. Potrzebowała ponad godziny, żeby
przebyć niecałe trzydzieści kilometrów dzielących wieś od Storożyńca. Jechała ostrożnie
głównym traktem, mijając stada gęsi, które na skraju drogi z zapałem skubały gęstą trawę.
Mały biały pies biegł przez jakiś czas za samochodem, szczekając i ujadając w podnieceniu.
Chwilami był zupełnie blisko i musiała uważać, żeby nie wpadł pod koła. Kałuże wody i
błoto pokryły lśniącą karoserię. Na niewielkim placyku stały dwie ławki. Obok pieniły się
chwasty. Maria zatrzymała wóz i wysiadła. Mały biały pies przestał szczekać. Przycupnął
teraz w trawie i z uwagą obserwował obcą, która już na niego nie patrzyła, rozglądała się za to
bacznie dookoła, jakby kogoś szukała. Młody mężczyzna w zielonym uniformie, który do tej
chwili stał przed domem, zbliżył się powoli w jej kierunku.
- Dobryj dień, szuka pani kogoś? - zapytał milicjant po rosyjsku.
- Tak. Mojszego i Rebeki Herzigów - odparła Maria, widząc, jak milicjant
podejrzliwie zerka w stronę samochodu.
Zlustrowawszy auto, poprosił ją o paszport. Nauczyła się kliku słów po rosyjsku, żeby
móc się porozumieć w okolicy. Przerzucił kartki dokumentu i uważnie obejrzał sobie wizę.
- Mówi pani po rosyjsku?
- Trochę - odparła.
- Jak to się stało, że mówi pani po rosyjsku? - dopytywał.
- Uczyłam się rosyjskiego.
- Gdzie?
Nie wiedziała, jak się mówi po rosyjsku „studia wieczorowe”, więc odparła tylko, że
w szkole.
- Bardzo ciekawe. I kogo szuka pani we wsi?
- Mojszego i Rebeki Herzigów.
- Pierwsze słyszę. Nikt o tym nazwisku tu nie mieszka.
- Ale dawniej tu mieszkali. Wiem na pewno.
- A gdzie dokładnie?
- Nie wiem już, gdzie znajdował się ich dom - odparła Maria.
- A może ten dom wcale nie stal tutaj. Rozumie pani? Tu nie ma żadnego domu,
którego pani szuka. I żadnego Mojszego. Tu w ogóle nic nie ma. Żadnych Żydów, niczego -
kategorycznie oświadczył jej milicjant, dając jasno do zrozumienia, że sprawa jest zamknięta.
Po czym zwrócił jej paszport, mówiąc: - Niech pani wraca tam, skąd pani przyjechała.
Maria zebrała się na śmiałość i jeszcze raz spytała:
- Ale gdzie podziali się ci Żydzi, którzy tu mieszkali?
- Żydzi? O to powinna pani spytać niemieckich faszystów - odparł chłodno i rzeczowo
milicjant. - Bo to oni ich wszystkich rozstrzelali. Przepędzili bagnetami ze wsi, mężczyzn,
kobiety i dzieci. O tam, na pole, przy drodze, która prowadzi w stronę rzeki. Jakieś trzy
kilometry stąd, gdzie stoi wielkie drzewo. Zobaczy pani. To drzewo ma już pewnie ze
dwieście lat i przeżyło wiele burz. Można je dostrzec z drogi, która prowadzi do Berchometu.
Gdzieś tam, w pobliżu tego drzewa, jest żydowski grób. Bez krzyża, bo Żydzi nie wiedzą
przecie, co to krzyż. Nic z nich nie zostało. Nic. Jakby rozpłynęli się w powietrzu. Wiadomo
tylko, że gdzieś tam, przy starym dębie, mają grób. Ale to faszyści to zrobili. Rozumie mnie
pani?
Maria nie była w stanie zrozumieć wszystkiego, co mówił milicjant. Kilka słów, jak
„droga”, „drzewo”, „grób” i „faszyści”, wiązało się jednak w pewną całość, tworzyło sens.
Obuta w niemieckie buciory śmierć przemaszerowała też i tędy. I pewnie wystarczyła
godzina, żeby zgasiła życie, które leżało teraz bezimiennie gdzieś na polu. Nie pozostał nikt,
kto wyszedłby Marii naprzeciw, pozdrowił i objął ją ramieniem.
Podziękowała za informację, wsiadła do auta i powoli zbierała się do drogi, gdy nagle
przypomniała sobie coś, co zupełnie wyleciało jej z głowy. Szybkim ruchem sięgnęła do
schowka przy przedniej szybie samochodu, po czym znów wysiadła, podając mężczyźnie
paczkę kentów z czerwoną gazową zapalniczką. A do tego dorzuciła parę jedwabnych
pończoch w pięknym opakowaniu - dla „żeńszczyny”, co po rosyjsku znaczyło głównie żonę,
ale też i ukochaną.
Opryskliwy i podejrzliwy do tej chwili stróż porządku zmienił się jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Uśmiechnął się przyjaźnie, podziękował za prezent i wycisnął na
policzku zdumionej Marii soczysty, spontaniczny pocałunek.
„Jeszcze nigdy nie pocałował mnie policjant” - pomyślała Maria, gdy tymczasem on
próbował jej wytłumaczyć, że nic nie stoi przecież na przeszkodzie, by razem udali się do
miejsca, gdzie znajduje się wielki zbiorowy grób tamtych Żydów. Chętnie się z nią tam
wybierze.
- Pojedziemy razem, ja i pani, do tego drzewa. Do miejsca, gdzie leżą’martwi Żydzi -
powiedział.
A ona zastanawiała się w milczeniu: „Na drodze pełno zardzewiałych śmieci,
porzuconych starych podków i ostrych gwoździ. Jeśli złapię gumę, na pewno mi pomoże,
wymieni koło, bo teraz jesteśmy już dobrymi znajomymi”.
Ruszyła więc wolno i ostrożnie jak poprzednio, tym razem jednak błotnistą, wąską
polną drogą, która biegła w kierunku samotnego, prastarego dębu. Nie było tutaj innych
drzew. A Ilia, bo mężczyzna zdążył się przedstawić, zapewnił ją, że ten dąb to coś całkiem
niezwykłego. Przeżył wiele burz z piorunami i żadna nie zdołała go powalić. Kto wie, może
to i święte drzewo? Dlatego zabrania się je ścinać. Tak zdecydował burmistrz. W pobliżu
dębu Maria zatrzymała auto. Wysiedli i Ilia rzekł:
- Nie wiem jednak dokładnie, gdzie to miejsce. Może tutaj, ale może też i parę metrów
dalej...
Maria podeszła w stronę dębu. Plecami oparła się o szeroki ciepły pień. Ilia zapalił
papierosa. Ale nie kenta z paczki, którą mu ofiarowała. Te były zbyt cenne, żeby je
marnować. Mogły się przydać jako łapówka dla lekarza lub wyższego urzędnika. Ilia palił
własne papirosy. Maria przesunęła dłonią po szorstkiej korze drzewa.
„Jeśli jesteście tu, pod spodem, moi ukochani, poczujcie teraz mój ból i żałobę, którą
noszę w sercu. Czujecie? Nigdy o was nie zapomnę. Nigdy...” - pomyślała.
Na polu panowała osobliwa cisza. Słychać było tylko rytmiczne dźwięki skrzypiec
świerszczy, a wysoko w powietrzu krążyło stadko nawołujących się jaskółek. W cieniu
drzewa rosła rzadka, szara trawa, a nieco dalej, na skraju pola, majaczyło kilka skromnych
błękitnych chabrów. Można było znaleźć tu wytchnienie, pogrążyć się w marzeniach,
zapuścić wzrok w daleki, prosty wiejski pejzaż.
„Tak spokojnie mogło też być tamtego letniego dnia - pomyślała Maria. - Aż do chwili
gdy padły pierwsze strzały i ludzie podnieśli pod niebiosa krzyk śmiertelnej grozy. Na niebie
krążyły też jaskółki, tylko inne, zataczając koła, w polu kwitły inne kwiaty, przyglądając się
wszystkiemu w milczeniu... Jedynie wysokie niebo pozostało takie samo. Niebo, które
wszystko widzi i nie krzyczy”.
Teraz chciała tylko dokładniej wypytać milicjanta, gdzie mógł znajdować się
żydowski grób.
- Musi być gdzieś tutaj - odpowiedział Ilia. - Tu, w tym miejscu, pewnie pod trawą.
Tak mówi chłop, do którego należy sąsiednie pole. Bo ziemia zawsze się tu dawniej trochę
zapadała. Być może stoimy teraz na tym wielkim grobie. Smutne miejsce. Powiadają, że
kiedyś ludzie kładli się tu na spoczynek, żeby odsapnąć po pracy w polu. W południe, w
chłodnym cieniu. Dzisiaj nikt tu już nie przychodzi. Bo teraz, pod trawą, mieszka śmierć. W
porze przerwy obiadowej chłopi idą dalej, nad Prut, gdzie rosną wysokie krzewy. Nad wodę,
gdzie siadują rybacy.
Maria odwiozła Ilię z powrotem do jego wsi. Przy pożegnaniu pocałował ją w rękę,
jak wciąż w zwyczaju mają ludzie na Wschodzie. Życzył jej dobrej drogi, zapraszając jeszcze
kiedyś w te strony. Maria odpowiedziała:
- Do swidanija, Ilia, do widzenia - choć wiedziała, że już nigdy nie zobaczy tego
miejsca.
Jadąc tutaj z Seretu, próbowała wyobrazić sobie, jak wyglądaliby dzisiaj Mojsze i
Rebeka, gdyby jeszcze żyli. Kilka drobnych prezentów leżało w bagażniku samochodu. Od
zakończenia wojny upłynęło dwadzieścia lat. Oboje mieliby sześćdziesiąt, może
siedemdziesiąt. Teraz wiedziała, że sami musieli wykopać własny grób, a gdy padły strzały,
runęli w dół, zniknęli pod grudami ziemi, bezimienni.
Pomyślała o Elenie, nauczycielce z Arwinicy, która powiedziała, że nie ma po co
grzebać się w przeszłości.
„Może miała rację, tak w każdym razie to widziała - zastanawiała się w kompletnej
ciszy Maria - ale ja nie mogę i nie pogrzebię tej przeszłości, póki nie odkryję, co naprawdę się
zdarzyło. A kiedy już to zrobię, kto wie, może nawet trudniej będzie mi zapomnieć?”.
To tak jak z cierpieniem ptaka, które skrywa się przed ludzkim wzrokiem. Ten ptak
trzepocze skrzydłami w wielu mitach i legendach Karpat. Do naszych uszu dochodzi jego
osobliwy krzyk, czujemy ból i nigdy już nie zapominamy. Wspomnienie o nim towarzyszy
nam na wszystkich naszych drogach, nawet jeśli czasem blaknie i powoli odmienia swój
kształt.
8
Kiedy Bajla jechała z Marią wciąż dalej i dalej, na południe, przesiadając się
trzykrotnie do innego pociągu, na północy wydarzenia przetaczały się jak burza, z dnia na
dzień zmieniając ludzkie losy. Bukowina i Besarabia przestały należeć do Rumunii. 27
czerwca 1940 roku zażądały tego najwyżsże władze Związku Radzieckiego i Niemiecka
Rzesza uznała te roszczenia. Już nazajutrz, 28 czerwca, radzieckie oddziały przystąpiły do
zajmowania Czerniowców, Kiszyniowa i Akermanu.
O tym, co wówczas i następnego roku działo się w Czerniowcach i w innych miastach
i wioskach, gdy Sowieci znów podbili Bukowinę, Bajla dowiedziała się dopiero później.
Gdy pewnego dnia wysiadły wreszcie na dworcu w Jakobenach, Bajla zauważyła
grupę mężczyzn, którzy przykucnęli na ziemi, na poboczu torów, ściśnięci razem pod
nadzorem dwóch uzbrojonych żołnierzy. Niektórzy z tych mężczyzn mieli brody i czarne
kapelusze.
„Dziwne - pomyślała - wyglądają zupełnie tak jak Żydzi. Co się z nimi dzieje?”.
Odłożyła ciężki huculski plecak, postawiła obok kuferek i posadziła na nim Marię.
- Bądź grzeczna i nie ruszaj się stąd na krok. Zaraz wracam - powiedziała.
Poszła w kierunku naczelnika stacji, który przyglądał się ciekawie. Stał nadal przed
stacyjnym budyneczkiem, choć pociąg dawno już odjechał.
- Dzień dobry, mógłby mi pan pomóc? Szukam pana Ellen-bogena od tartaków.
- Żyda Ellenbogena, znaczy się? - odparł naczelnik stacji, przybierając komiczny
wyraz twarzy.
- Tak, pana Ellenbogena - potwierdziła Bajla, rozgniewana trochę jego aroganckim
zachowaniem.
- Pana Żydka już tu nie ma. Odwieziono go wczoraj na roboty. Jego ludzie czekają na
swoją kolej, o tam. Oni też pojadą na roboty. Do Seretu albo gdzieś indziej, gdzie przydadzą
się krajowi - oznajmił naczelnik stacji, akcentując z osobna każde słowo, jakby zapowiadał
przyjazd pociągu.
Po czym zapytał jeszcze:
- Czy pani też jest jedną z nich?
- Nie - odparła Bajla, dziwiąc się po chwili swojej odpowiedzi, której obcemu
mężczyźnie udzieliła tak pospiesznie i bez zastanowienia. - Nie, chciałam tylko nająć się u
niego na służbę.
- Niepotrzebna teraz mu służąca. Przyjechała pani za późno, młoda damo. -
Mężczyzna uśmiechnął się i dodał: - Znam tu jednak kogoś, kto zawsze rozgląda się za
służącymi. Właściwie to za gospodynią. To wielebny ojciec Wenzeslaus Boodar z
Leopoldsdorfu. Wie pani, gdzie to jest?
- No więc kierując się cały czas z nurtem Złotej Bystrzycy, dotrze pani do wysokich
gór. Potem trzeba ruszyć przed siebie i dokładnie po dwudziestu sześciu kilometrach będzie
pani na miejscu. Po naszej stronie rzeki leży Marienthal, gdzie większość ludzi to Cipszerzy.
Po drugiej stronie, właściwie już w Siedmiogrodzie, jest Leopoldsdorf; tam też teraz dużo
Niemców. Dawniej granica biegła między Austrią a Węgrami, pośrodku mostu. Potem się
zmieniło, ale dzisiaj znów jest jak wcześniej. Po obu stronach mostu są dwie wsie, gdzie
mieszkają Niemcy. Tylko że jedni to ewangelicy, a drudzy katolicy. Śmieszne, prawda? Ten
sam naród, a wiara jakby inna. Na piechotę pani tam nie dojdzie, zwłaszcza z dzieckiem.
Lepiej będzie przenocować tu na stacji, a rano może ktoś podwiezie, furmanką naturalnie. Ale
tylko gdy dobrze pani zapłaci.
Po raz drugi w życiu Bajla musiała spędzić noc na dworcu. Ale teraz w małym,
ciasnym pokoiku, w czymś w rodzaju składziku na szczotki, gdzie wszędzie walały się
rupiecie. Naczelnik stacji wstawił do pomieszczenia dwa krzesła:
- Możecie tu przesiedzieć, rozprostować kości.
Po tych słowach rozległo się sapanie nocnego pociągu, który gwiżdżąc, minął stację i
nie zatrzymał się na dworcu. Odczekawszy chwilę, mężczyzna zaryglował drzwi służbówki,
zadzwonił pękiem kluczy i nucąc pod nosem wesołą piosnkę, ruszył w stronę domu na
spoczynek.
Bajla zmarzła. Tutaj, w górach, nocami robiło się naprawdę chłodno. Na peronie paliła
się latarnia. Słabe światełko sięgało aż do pokoju. Poza jego kręgiem było całkiem ciemno.
Nieswojo i bardzo cicho. Tylko ze wsi dochodziło szczekanie psów i w pobliskim lesie
zawołał puszczyk. Bajla pomyślała o dziwnych historiach, które opowiadano o prikuliczach i
wielkich psach strzegących bram piekła, o tych wszystkich złych stworach, które nocą
przemierzają Karpaty. Podeszła do drzwi i zasunęła zamek, choć wiedziała, że niektóre
demony, jak na przykład kikimora, mogą wnikać do wnętrz domów nawet i przez dziurkę od
klucza. „Chyba do reszty zwariowałam - pomyślała - Zaczynam wierzyć w głupstwa, które
mówią inni. Zgłupiałam jak jakaś sziksa”.
Nagle zaczęła płakać Maria. Była bardzo utrudzona i marzyła tylko o tym, by ułożyć
się do snu w swym łóżeczku.
- Dlaczego tu jesteśmy? - zapytała, łkając. - Dlaczego nie wracamy do Mojszego i
Rebeki?
- Posłuchaj mnie uważnie, córciu - zwróciła się do niej Bajla po rumuńsku, bo dotarło
do niej wreszcie, co się tu w ostatnich dniach wyrabiało. - Jesteś już dużą dziewczynką i na
jesieni zaczniesz pewnie szkołę. Ale tylko, kiedy będziesz grzeczna. Nigdy nie wspominaj już
o Mojszem i Rebece. Nigdy, pamiętaj. Bo jak komuś o nich powiesz, przyjdą źli ludzie i
wywiozą nas daleko stąd, rozumiesz?
- Jacy źli ludzie?
- Wytłumaczę ci to później, kiedy będziesz duża.
- Ale ja już jestem duża. Idę już do szkoły. Sama powiedziałaś.
- Wyjaśnię ci, kiedy zaczniesz szkołę.
- Dlaczego ci ludzie chcą nas zabrać?
- Dlatego że zabierają wszystkich, którzy byli razem z Mojszem i Rebeką. Rozumiesz,
co mówię?
- Nie.
- Ale tak jest i koniec. Zapamiętaj sobie. Ani słowa więcej o Mojszem i Rebece.
Bajla łagodnie przekonywała małą Marię. Cierpliwie, lecz stanowczo, aż do chwili
gdy spostrzegła, że dziewczynka zamknęła oczy i zasnęła. Już wcześniej przystawiła do siebie
obydwa krzesła i Maria mogła wygodnie oprzeć się o matkę. Żeby nie obudzić małej, zamarła
w bezruchu na krześle na godziny, znosząc niewygodę. Dopiero o brzasku, kiedy Maria
otworzyła oczy, Bajla szybko ruszyła w stronę budy, brudnego i obskurnego wychodka na
tylach pomieszczenia zawiadowcy. Maria przykucnęła tylko w trawie i na wolnym powietrzu
załatwiła potrzebę.
Wkrótce nadszedł też naczelnik stacji. Był w dobrym nastroju i skory do żarcików:
- Dobrze się spało, moje panie, w naszym małym hoteliku?
Potem powiedział, że jego sąsiad byłby gotów podwieźć obydwie do Marienthalu.
Będzie to jednak kosztowało pięćdziesiąt lei. I zapłacić trzeba z góry. Bo po wszystkim
okazuje się czasami, że pasażer nie ma dość pieniędzy. Bo przecież i na dworcu z góry płaci
się za bilet, prawda?
Mężczyzna, który za chwilę nadjechał drabiniastym wozem, był Rumunem.
Przedstawił się:
- Jestem Mitrea i mam zawieźć was do Marienthalu, do katolickiego księdza. Ale
zapłata z góry.
Furmanka ruszyła, kolebiąc się po kamienistej drodze. Niekiedy musiała przedzierać
się przez głębokie kałuże wody, a zdarzały się i dziury, zasypywane z rzadka trocinami jodły i
szutrem. Podróż trwała niecałe trzy godziny i w końcu wóz stanął przed plebanią, obok
małego katolickiego kościółka. Furman pożegnał się, życząc im wszystkiego dobrego.
Przez całą drogę nieustannie mówił. Bajli było to na rękę, bo w ten sposób mogła
dowiedzieć się tego i owego o proboszczu i stosunkach panujących we wsi.
Gdy załadowały się na wóz, od razu zauważył:
- Nigdy jeszcze nie widziałem kobiety z rudymi włosami. U Hucułów powiadają, że
takie mają tylko czarownice, te, co mieszkają tam, wysoko, pod samym niebem, na Czarnej
Górze. Ale ci Huculi to głupi naród. Ciągle coś tam plotą. Nie wierzę, żeby wszystkie
czarownice miały akurat rude włosy. Tu we wsi była kiedyś jedna vräjitoare, prawdziwa
wiedźma. Ta to rozumiała się na czarach. A włosy miała całkiem czarne, długie. I zielone
oczy No i co? Przychodzili do niej młodzi z całej okolicy, dziewczyny i chłopaki, żeby kupić
lubczyk. Trzymała wywar w małych buteleczkach. Wystarczyło wlać komuś do zupy kilka
kropel, a od razu zakochiwał się na amen. Ale mnie nie było trzeba. Moja Weronika, żyję z
nią, dzięki Bogu, będzie już piętnaście lat, i to jak szczęśliwie, wyszła za mnie w try miga,
zanim się obejrzał, taka była zakochana. Nie musiałem trwonić pieniędzy na drogi napój. Ale
ta vräjitoare dużo na nim zarabiała, bo interes szedł pełną parą. Aż tu pewnej nocy ktoś
podpalił jej chałupę. Ludziska stali i tylko się gapili, jak płomienie szły po drewnianych
ścianach, pożerając dom do samego dachu. Nikt nie próbował gasić ognia. Spaliła się cała w
środku, ta czarownica. Niektórzy we wsi powiadają, że czerwony płomień wzbił się aż do
nieba. Ponoć widzieli to na własne oczy. Ale włosy wiedźmie się nie spaliły. Nie imał się ich
ogień. U niektórych tak już jest. Najpierw płomień buchnął aż do nieba, a potem opadł i
wydrążył w ziemi wielką dziurę, musi być do piekła... Bo tam, na Czarnej Górze, jest
podobno brama piekła. Tak mówią. U wrót siedzi wielki czarny pies, czarci pomiot, i trzyma
straż.
Potem rozmowa zeszła na inne ludy, które mieszkały w dolinie Złotej Bystrzycy. Bo
poza Rumunami było tutaj wielu obcych, poinformował Mitrea. A miał na myśli Niemców,
Żydów, Hucułów, Węgrów, Polaków, Włochów i Ormian.
- Do niedawna mieliśmy tutaj, we wsi, wielu Żydów - opowiadał - ale większość
wyjechała. Dokąd dokładnie, nie wiadomo. „Na roboty”, to na pewno. Również bracia
Ellenbogen pochodzą z Marienthalu. Mieli tartak w Zibau. Stary Mosze, ich ojciec, umarł
przed kilkoma laty. Wyglądał jak ten Mojżesz - z długą brodą i pejsami. Zawsze nosił na
głowie czarny kapelusz, nawet w lecie. A ojciec Bondar, który wręcz nie znosił Żydów, bo to
oni ukrzyżowali przecie Zbawiciela, no więc ojciec Bondar bardzo się ucieszył, gdy któregoś
dnia zabrali też rabina. Teraz we wsi nie ma już grzeszników, tak powiedział na mszy w
kościele.
Potem Mitrea zapytał:
- Czy pani też miała z nimi do czynienia?
Bajla odpowiedziała:
- Mało. Tam, gdzie mieszkaliśmy, nie było żadnych Żydów.
- Naprawdę? Są takie miejsca, gdzie ich nie ma? Tu w Bukowinie wszędzie mieszkają
Żydzi. Cały kraj się od nich roi. Ale to już koniec. Nasz pop tak mówi, a to najmądrzejszy
człowiek we wsi. Dostaną za swoje, za wszystko, co kiedyś zrobili naszemu Panu. To naród
morderców. Nie wolno o tym zapominać. Nasz pop tak powiedział...
Bajla przysłuchiwała się uważnie i po tym, co usłyszała, najchętniej zsiadłaby z wozu
i zrezygnowała z wizyty u proboszcza.
„Że też akurat zagnało nas do klechy, który nienawidzi Żydów - pomyślała. - Ale
może nie będzie chciał służącej lub gosposi z małym dzieckiem? Wtedy pojadę dalej. Tylko
gdzie i co ja, biedna, pocznę? Gdzie się podzieję z moją Marią, mój Boże? Co ma zrobić taka
kobieta jak ja, która nie ma domu i nie należy do żadnego mężczyzny?”.
Stanęła więc z wahaniem przed drzwiami plebanii. Całą noc myślała, jak ma się
zachować, żeby ludzie uwierzyli, że jest katoliczką. Nie była jeszcze nigdy w chrześcijańskim
kościele. W domu Varvary widziała okopconą drewnianą ikonę Matki Boskiej, usianą
wieloma małymi brązowymi punkcikami, śladami muszego łajna, które nagromadziło się
przez lata. Ikona wisiała w głównej izbie, w tak zwanym kąciku Pana Boga, zwrócona bokiem
w kierunku wschodu. Obok candeli, wiecznej lampki, podobnej do tej, która wisi też w
bóżnicach i którą Żydzi nazywają ner tamid.
- Mamełe, far wus zajnen mir hier? Far wus warten mir?*
Bajla odpowiedziała szybko, zniżając głos do szeptu, choć w pobliżu nie było żywej
duszy:
- Nie czekamy na nikogo. Wchodzimy już do środka. I nie mów jak Rebeka. Od tej
chwili rozmawiamy tylko po rumuńsku. I pamiętaj, by mi mówić „mama”, zawsze. Jestem
„mamą”! Zrozumiałaś?
- Ale dlaczego? Mamełe brzmi dużo ładniej. Jesteś przecież mame majne... Przecież
zawsze chciałaś, żebym śpiewała tę piosenkę o jidysze mame, nie pamiętasz?
- Zapomnij o piosence. Jestem twoją matką i twoją mamą - przerwała niecierpliwie
Bajla. - Będziemy mówić tylko po rumuńsku i będziesz nazywać mnie „mamicą”.
Zrozumiałaś?
Maria ze zdziwieniem pokiwała głową i zapytała po rumuńsku:
- Ce faci, mamica?**
- Mulfumesc, foarte bine*** - uśmiechając się, odparła Bajla, choć wcale nie było jej
do śmiechu.
Podeszła wolno w stronę drzwi i z wahaniem sięgnęła po uchwyt kołatki, która wisiała
przy drzwiach, na podwórku. Wielebny Bondar wyszedł z domu. Najwyraźniej już wcześniej
obie zauważył, obserwował je pewnie zza kotary. Był postawnym, szerokim w ramionach
mężczyzną, o okrągłej, gładkiej twarzy, z której patrzyło dwoje małych oczu. Przez
przerzedzone włosy pośrodku głowy biegł prosto zaczesany przedziałek. W czarnym ubraniu
robił wrażenie pewnego siebie i władczego, choć uśmiech miał miły i prawie dobroduszny.
* (jid.) Mamo, po co tu jesteśmy? Na co czekamy?
** (rum.) Jak się masz, mamo?
*** (rum.) Dziękuję, bardzo dobrze.
- Pochwalony Jezus Chrystus - przywitała się po niemiecku, na katolicką modłę.
- Na wieki wieków, amen - odpowiedział ksiądz i zapytał, w jakiej przychodzi
sprawie.
Mimochodem zauważyła, że mówi trochę dziwnie po niemiecku. Nie brzmiało to jak
mowa szwabska i niepodobnie do języka, który słyszała z ust człowieka, przyjeżdżającego
czasem z Czerniowców w odwiedziny do Mojszego.
- Proszę o wybaczenie, wielebny ojcze. Pewnie przeszkadzam - zaczęła po rumuńsku.
- Nie umiem za dobrze po niemiecku, bo mieszkałam zawsze między Rumunami. Rozumiem
jednak wszystko. Nazywam się Berta Altmann, pochodzę z Suczawy i jestem wdową. Mojego
męża zabrała śmierć. A to jest moja córka, Maria. Szukam pracy. Nie potrzebujecie czasem
służącej albo gospodyni? Umiem gotować, sprzątać, prać i prasować. Mogę robić wszystko.
Jeśli wielebny przyjmie mnie na służbę, to prosiłabym też łaski dla mej córki. Żeby
zamieszkała na plebanii razem ze mną. To bardzo spokojne, grzeczne dziecko.
- A tom se akuratnie sukał nowa wirta. - Bondar uśmiechnął się szeroko, przyglądając
się z upodobaniem stojącej przed nim bezradnej kobiecie. Mówił dalej dialektem, ignorując
jej rumuński, i Bajla z trudem nadążała za sensem jego słów. Jego oczka zrobiły się jeszcze
mniejsze. Wydawało się niemal, że je zamknął. Ale Bajla była zbyt wzburzona, by to
zauważyć. Słyszała tylko jego po ojcowsku brzmiący głos: - Na, owidzi się, ca omiesz, Berta.
Wnijta zaśrodka, opedwie. - Jak łatwo przeszedł z nią na ty.
- Dzięki wam, wielebny - powiedziała Bajla, skłoniła głowę, myśląc jednocześnie:
„Chwała ci, Przedwieczny, że ratujesz mnie w potrzebie”.
Ksiądz poszedł przodem i powoli, sapiąc, wspiął się na schody prowadzące do
plebanii. „Ma tuches* jak Bobe Taube” - pomyślała Bajla, idąc za nim. Bobe Taube była
jedyną kobietą w Arwinicy, która bez trudu potrafiła zlać mężczyznę. „Kiedy wpadła w szał,
nie zostawał kamień na kamieniu” - powiadano o niej we wsi. Hodowała gęsi i sprzedawała je
na cotygodniowym targu w Czerniowcach. Gdy któregoś dnia jakiś ambulanter, handlarz
domokrążca, niby to przypadkiem złapał ją w wiejskiej gospodzie za pośladki, przełożyła
sobie nieszczęśnika na kolanie i otwartą dłonią tak długo tłukła po siedzeniu, że gdy go potem
wypuściła, wyjąc z bólu, na czworakach poczołgał się do drzwi, wyleciał jak skamlący pies i
tyle go widziano. Obecni przy tym chłopi wiwatowali na jej cześć, uradowani widowiskiem.
A Bobe bez słowa, z podniesionym czołem, dopiwszy sznapsa, opuściła knajpę.
* (jid.) dupsko
Bajla usiadła z Marią w obszernej, uprzątniętej izbie z wiszącym na ścianie wielkim
krucyfiksem. Ojciec Bondar rzekł:
- Nie chybi, aśta głodne. Na musi cósik jiść. - Po czym zawołał w stronę kuchni: -
Juliszka, wniś cósik gutes do przygrazienia.
Z pomieszczenia obok, gdzie była kuchnia, wyszła stara chłopka, pozdrowiła obie,
stawiając na stole duży talerz, na którym leżały lśniące plasterki słoniny i małe kawałeczki
ciemnej smażonej kiełbasy. W półmisku podała siekaną cebulę i pomidory. W koszyczku
obok tkwiły wielkie kromki jasnego chleba domowego wypieku.
- Nu, bierta, do szmaku - zachęcał wielebny.
- Ale to przecież jest... - wyrwało się Marii. Chciała powiedzieć: „To przecież jest
świnina”. Ale Bajla urwała jej w pół zdania i dokończyła:
- Tak, to coś, co zwykle jadamy w naszych stronach: chleb ze słoniną.
- Klib i słonina: różowa mina. Tako rzeczą u Cipszerów - oznajmił wesoło ojciec.
Potem odmówił modlitwę, a Bajla powiedziała „amen”.
- Na, wiela arpeit do srobene na plebanii. Nej tylka ta, ca wyminilas, Berta. Kopać trza
w warzywniku, za domem. I drew narubać, kaj nej ma Karla. Karl tu nosz zakrysten.
Potem zwrócił się do Marii:
- A ty, moje dziecko, mówisz tylko po rumuńsku?
- Tak, tylko po rumuńsku - odpowiedziała. - Ale chciałabym nauczyć się
niemieckiego.
- Dobrze, słusznie. Bo wkrótce cały nasz wielki świat będzie mówił tylko po
niemiecku - rzekł Bondar, przechodząc na rumuński. - Możesz przecież pójść do
niemieckiego przedszkola. Tam nauczą cię tej pięknej mowy.
- Ale ja chcę iść do szkoły, bo jestem już duża. Nie chcę do przedszkola -
odpowiedziała Maria i skrzywiła buzię, jakby miała zjeść talerz kwaszonych ogórków,
których nie cierpiała.
- Na jesieni do pierwszej klasy. Teraz do niemieckiego przedszkola - zdecydował
Bondar.
A kiedy Maria napotkała surowy wzrok matki, przestała oponować i zamilkła.
Dla obydwu zaczęły się teraz nowe czasy, nowe życie, do którego musiały się
przyzwyczaić. Maria co rano biegła do niemieckiego przedszkola, gdzie spędzała czas z
cipszerskimi dziećmi. W swoim kręgu używały gwary, która niekiedy brzmiała prawie jak
jidysz, który znała z Klinitzu. Lub jak ten śmieszny, dziwny niemiecki, którym niemal
codziennie zwracał się do niej i do matki ojciec Bondar. Ale ciotka Elsa, przedszkolanka, nie
tolerowała cipszerskiej mowy w swej świetlicy.
- Tutaj nikt nie będzie gdakał po swojemu - oświadczyła na spotkaniu z rodzicami. -
Dopóki ja tu jestem, będzie się tu mówić tylko w hochdeutsch, w języku, który łączy
wszystkich Niemców, mieszkających tu, w Karpatach.
I gdy komuś wyrwało się w jej przedszkolu niepożądane, nie niemieckie słowo, na
buzi lądował nieuchronny klaps. Ciotka Elsa miała zawsze pod ręką długą, płaską linijkę,
którą wymierzała razy.
Smukła i wysoka, ubrana w bawarski komplet na ludową modłę, z surową twarzą i
stanowczo brzmiącym głosem, z ciemnoblond włosami, które upinała w węzeł, na wskroś
niemiecka i świadoma swych korzeni, przyglądała się bacznie małym podopiecznym.
Dobrotliwie, ale też bez pobłażania. Wychowawczyni z Wielkich Niemiec, którą ze
stuttgarckiego instytutu oddelegowano do pracy w małej karpackiej wiosce. Tutaj bowiem od
stuleci żyli ludzie, których teraz, w nowych czasach, należało uczyć, co znaczy być
prawdziwym Niemcem. Czym jest przynależność do wielkiej niemieckiej Rzeszy, która
sięgała daleko poza oficjalne granice państwa, obejmując również osiadłych z dala od
niemieckiego domu. Ludzie ci byli w pewnym sensie obywatelami „z drugiej reki”, bo od
dawna nie mieszkali już w kraju przodków, z którego przybyła dumna przedszkolanka. Jej
niemczyzna brzmiała dla nich niekiedy jak obca mowa i nie wszyscy ci rdzenni Niemcy
potrafili ją zrozumieć. Co nie przeszkadzało jednak w tym, że słuchano tego, co mówiła, i
robiono to, czego zażądała. Ten bowiem, kto wierzy i na ślepo ufa, nie musi wiele myśleć.
Niektóre ze zwyczajów rasy panów, owo „my to my i basta”, nie stanowiło tutaj
jednak czegoś zupełnie nowego i świeżej daty. Bo tylko w taki sposób można było przeżyć
pomiędzy innymi narodami, w oddalonych od macierzy, rozrzuconych miejscach wielkich
Karpat. Na ścianach w wielu domach wisiało wydziergane czerwoną przędzą na białej
osnowie hasło: „Pozostań rześki, pobożny, radosny i wolny. Ćwicz się w niemieckim
obyczaju, bądź wierny”. Wielce wymowne, wymowniejsze niż propagandowe mowy. Tę
ociekającą pychą maksymę można było już otwarcie obnosić na sztandarach i opiewać w
pieśniach. I publicznie wyrażać z niej dumę. Łatwowierne przedszkolne niebożątka szybko
się jej wyuczyły. Szczególnie gdy poczuły, że obyczaj i mowa, idące’ z Zachodu, dają im
przewagę nad innymi dziećmi. Nad dziećmi, którym nie dane było być Niemcami. Bo
zobaczyły nagle, że są inne. Lepsze.
Pewnego dnia Maria, Mariechen, bo tak ją tu teraz nazywano, z wypiekami na twarzy
i zarozumiałą miną oznajmiła matce:
- Ciocia Elsa powiedziała dzisiaj: „Mariechen, wyglądasz jak prawdziwa Aryjka. Nasz
Fiihrer byłby z ciebie dumny”. - I z przejęciem oświadczyła, że nawet ciemnowłosa córka
pana Lunatschka, szefa okręgowej organizacji partyjnej w Lepoldsdorfie i Marienthalu, że
nawet ta zarozumiała Gudrun nie wygląda tak „aryjsko” jak ona, choć obydwie mają po sześć
lat. - Jestem pierwsza z aryjskości, mama. Bardziej aryjska niż cała reszta. Sama słyszałam od
naszej pani.
Jeszcze do niedawna Lunatschek był tylko skromnym łaciarzem butów, który całymi
dniami przesiadywał w kącie wiatr kuchni na okrągłym, niskim zydlu, młotkując przy
zniszczonych podeszwach. Kilka miesięcy wstecz żył też we wsi inny szewc, niejaki Adolf
Seidelbaum. Gdy go stąd zabrano, już po dwóch dniach Lunatschek przejął z pełnym
ekwipunkiem jego warsztat. To znaczy zwyczajnie się wprowadził. Ani burmistrz Gassner,
rodowity Niemiec, ani naczelnik policji we wsi, Mostyjuk, który był Ukraińcem, nie mieli nic
przeciwko temu. Tak czy owak, ten Mostyjuk i tak nigdy nie płacił za podeszwy. A Gassner
stał murem za swym partyjnym towarzyszem. Wszyscy milcząco zaakceptowali fakt, że ktoś
inny siedzi teraz w pracowni Seidelbauma. Bo we wsi potrzeba przecież szewca, a tamtego,
Seidelbauma, posłano, jak wiadomo, „na roboty”. O tym, że pracował, może nawet pilniej i
więcej niż łaciarz dziur Lunatschek, jakby zapomniano. I nikt już o tym nie wspominał.
Mariechen z wysoko podniesioną głową i ważną miną podeszła do wielkiego
ściennego lustra, które wisiało za pokojem, w sieni. Uniosła dłonią jasne kucyki nieco w bok i
uśmiechnęła się zadowolona. Jej niebieskie oczy lśniły:
- Tylko pięć dziewczynek to prawdziwe Aryjki - oznajmiła - inne też, ale żadna tak
jak my.
Bajla podeszła bliżej i stanęła za plecami swej „aryjskiej” córki. W milczeniu,
zrozpaczona, zajrzała w głąb chłodnego lustra, myśląc: „Mój Boże, co się stało z mym
dzieciątkiem! Co ta meszugene, ta gojowska koza, zrobiła z mej córeczki!”. Ale musiała też
pomyśleć o tamtym Franzu, młodym Szwabie z kartofliska. Po nim mała miała jasne włosy,
niebieskie oczy i białą, śliczną buzię. „Po mnie wzięła to, czego nikt nie widzi, to coś, co się
w niej głęboko zakopało - pomyślała. - A to o niebo ważniejsze, bo to wszak żydowska
neszome. Może sobie wyglądać jak Aryjka, a i tak będzie zawsze Żydówką. I gdy kiedyś
będzie miała dzieci, one również będą z żydowskiego pnia. A o reszcie nie chcę teraz
myśleć...”
Długie, dokuczliwe lato schodziło już w dolinę, najpierw milczące i upalne, potem
groźnie pomrukujące i oszalałe. I gdy nadciągnęły pierwsze burze, w wąskiej dolinie
zadudniło. Czarne, ciężkie niebo zstąpiło z gór na ziemię. Nakryło jak kołdrą niższe partie
gór, spowijając kraj gęstą mgłą i otwierając wszystkie swoje śluzy. „Tak pewnie będzie
wyglądał świat w dzień swojego końca, gdy nadejdzie Mesziach” - myślała w takich chwilach
Bajla.
Rzeka zmieniała się nagle w brudną, brązową od szlamu wściekłą bestię. Spieniony
nurt nawałnicą wdarł się na uliczki. Do domów jednak nie przenikał. Te opierały się bowiem
na szerokich kamiennych podmurówkach, często wysokich na metr albo dwa. Ale wszystko,
co poza tym stało jej na drodze, rzeka unosiła dalej. Czasem był to jakiś płot, innym razem
kurnik lub rośliny, które kwitły w sadzie. Następnego dnia po burzy zazwyczaj znowu
wychodziło słońce i mały świat w wąskiej dolinie powoli podnosił się ze zniszczeń. I życie
biegło dalej, jak przedtem.
Raz w tygodniu, najczęściej we wtorek, na plebanię przychodziła Cyganka, Marica.
Przynosiła z lasu świeże grzyby i jagody. Czasem były to ciemnoczerwone maliny i lśniące
borówki, kiedy indziej czarne jeżyny. Na grzybach Bajla gotowała gęsty, zawiesisty sos
według huculskiej receptury, z ziemniakami, papryką, cebulą i drobno posiekanym
czosnkiem, z dodatkiem ryb, które chętnie jadali i żydzi, i chrześcijanie. Z owoców leśnych
robiła słodki krem, dodając cukru i ubijając białko, tak jak życzył sobie ojciec Bondar.
Wielebny zwykł spożywać swe posiłki w pokoju, w którym przyjmowano gości.
Dopiero gdy odstawił talerz i na godzinę kładł się na kanapie, by odpocząć, Bajla z Marią
mogły same zjeść coś w kuchni. Bajli było to na rękę, gdyż w ten sposób nie musiały
odmawiać z nim modlitwy, w której „Pana Jezusa” proszono, by „był naszym gościem”. Ale
czasem Bondar zachodził też do kuchni i Bajla wyklepywała swą litanię, szybko i
automatycznie, jakby nic innego w życiu nie robiła. A Maria dodawała tylko „amen”.
Bajla rzadko miała do czynienia z ludźmi ze wsi. Tylko niekiedy od Maricy słyszała,
co dzieje się na świecie. A ta niewiele miała jej do przekazania. Obydwie siadywały wtedy w
kuchni przy szklaneczce horincy. Było jej pod dostatkiem w całym domu, bo przy każdej
sposobności ojciec Bondar otrzymywał od owieczek flaszkę wódki wraz z cipszerskim
przekładańcem, dużym, okrągłym plackiem, który nazywano tu kołaczem.
Przekazując najnowsze wiadomości, Marica z rozkoszą ćmiła fajkę, którą nabijała
tanim tytoniem z pobliskiego sklepu. Bajli tytoń zapachniał jak ręcznie skręcane papierosy z
machorką i bibułką z papieru gazetowego palone przez Żydów z jej rodzinnych stron. Za
każdym zaciągnięciem Marica z lubością przymykała oczy, a jej ogorzała twarz pokrywała się
nagle tysiącem drobnych zmarszczek. Ale trwało to tylko chwilę. Po sekundzie jej oblicze
znów się wygładzało i skóra napinała się jędrnie jak u młódki, kiedy przez wydęte usta dym
powoli wzlatywał w powietrze.
Pewnego razu Cyganka opowiedziała Bajli, jak śmiało wielebny poczynał sobie z
miejscowymi kobietami, biorąc je jak leci, po kolei. Niejedno dziecko w tej wsi było jego
dziełem. Tak mówiono.
- Trzymaj się od niego z daleka, moja Berto - przestrzegała. - Bo to diabeł w ludzkim
przebraniu, sprośny czarci kozioł w sutannie zakonnika.
- Na razie jest dla nas bardzo dobry - próbowała oponować Bajla.
Marica z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
- Hm, hm. Z całego serca chciałabym dla ciebie, żebyś nie zmieniła o nim zdania. Ale
obawiam się, moja mała, że to tylko pobożne życzenia.
Wtedy właśnie opowiedziała jej o swojej córce Lenucie. Jeszcze przed dwoma laty
przynosiła zawsze na plebanię grzyby i owoce leśne. Pewnego razu gospodyni, która tutaj
wtedy pracowała, musiała wyjechać do Gury Humory. Wielebny był więc sam jeden w domu,
gdy z koszykiem zjawiła się Lenua. Przesypała grzyby i owoce do dwóch naczyń, które stały
na stole, zawczasu już przygotowane. Bondar zawsze płacił jej dwie leje. Gdy Lenua
podziękowała i chciała wziąć pieniądze, dorzucił prędko jeszcze dwie monety.
Zauważyła, że byłaby to podwójna zapłata, dziwiąc się, dlaczego nagle chce jej tyle
dać. Na to Bondar odpowiedział:
- Ot dlaczego, mała czarna czarownico.
Nie rzekł już nic, tylko złapał ją od tyłu, zamknął w mocnym uścisku i zaciągnął na
kuchenny stół. Lenua skończyła właśnie trzynaście lat. Tak naprawdę to nie bardzo wiedziała,
co się dzieje. Broniła się jednak i wołała na ratunek. Ale nikt jej nie usłyszał. Byli sami w
wielkim domu. Bolesna historia, bez końca opowiadana i odsłuchiwana. Powtarza się
każdego dnia tysiące razy we wszystkich stronach świata, a jednak za każdym razem brzmi
inaczej.
- Powiadają, że trzynaście to szczęśliwa liczba. Ale nam sprowadziła moc
nieszczęścia. - Marica smętnie pokiwała głową. - Tu, w tej kuchni, zrobił to mojemu dziecku.
Tu, gdzie teraz siedzimy. Siłą zadarł jej do góry nogi, a gdy skończył, mała strasznie
krwawiła. Bo była jeszcze czysta. A teraz niańczy bękarta, a przecież nie ma nawet piętnastu
lat. Moja Lenua, moja gołąbeczka, mój promyczek, moja czarna różyczka, moja żałość, moja
boleść, moja mała radosna czarodziejka, która już nie śpiewa i nigdy się nie śmieje... Zamilkła
na zawsze i stała się poważna, tak poważna na swój wiek. Wstydzi się ludzi i zupełnie nie
wychodzi z domu. I wie, że nikt teraz nie weźmie jej za żonę. Bo kto chciałby kobietę z
bękartem, z dzieckiem kwiatów, jak je ludzie nazywają? Gdyby żył mój mąż, mój kochany
Ghifa, na pewno nie puściłby tego płazem. Ale cóż, pewnego dnia po prostu spadł z pociągu,
gdy jak zawsze na czarno jechał na dachu. Miał chłopina pecha. Ześlizgnął się, biedaczek, i
wpadł pod rozpędzone koła. Ten mój Ghi na pewno by go zamordował. Jak amen w pacierzu.
Zawsze nosił przy sobie nóż i wiedział, jak go użyć. Oj, tak. Któregoś dnia wbiłby go księdzu
w same plecy. Już ja to wiem, ale cóż mi teraz po nim, w grobie? Nie ma już mojego Ghijy.
Ale jest już na świecie inny Ghifa, mały, bo ma ledwie dwa latka. Oj, odpłaci on jeszcze
kiedyś przeklętemu księdzu za to, co zrobił jego matce. Bo sam Bóg go nie pokarze, już ja
wiem. Nigdy nie karze tych, co winni. Całe zło przytrafia się tylko niewinnym na tym
świecie. Taki już nasz los, smutny los Cyganów. Tak było zawsze i tak pozostanie. Bóg o nas
zapomniał, a może jest tylko jednym z nich, tych innych. Wtedy już bym zrozumiała,
dlaczego wszystko jest tak pokręcone na tym świecie...
Bajla przysłuchiwała się uważnie, a gdy opowieść dobiegła końca, powiedziała,
mimowolnie zniżając głos do szeptu, jakby ciężko jej było wyjawić tajemnicę:
- Wiesz, Marico, że również moja córka jest dzieckiem kwiatów? Ale kiedy się to
stało, od dawna nie byłam już dziewicą. Zawrócił mi w głowie zupełnie obcy mężczyzna.
Oszalałam na jego punkcie i wcale mnie nie zmuszał. Sama chciałam. Wiele razy. Wciąż nie
miałam dosyć. Na początku byłam bardzo nieszczęśliwa, gdy zauważyłam, że dziecko jest już
w drodze. Ale dzisiaj jestem bardzo rada, bo mam przy sobie kogoś, istotę ludzką, którą
kocham. Bez niej zostałabym zupełnie sama na tym świecie.
- Może masz i rację, droga Berto. Samemu ciężko iść przez życie. Ale czasem płaci
się za drogo za to, żeby nie być samą, o wiele więcej niż dwie leje. Cena to lata naszego
życia. A żyje się przecież tylko raz i ledwie przez chwilę jest się młodym. Powiem ci, że te
dwie leje wcisnął jej naprędce do kieszeni kaftana, gdy płacząc, odchodziła. Te dwie
przeklęte monety wrzuciłam zaraz potem do rzeki. Niech potopielniki i małpy, wodnicy i ich
żony, złe duchy, które żyją tam, na samym dnie, w głębinach, mają radość z tej zapłaty. My
jej nie chcieliśmy. I tak zostaliśmy całkiem bez pieniędzy. Więc pewnego dnia wybrałam się
do ojca i zapytałam, czy nadal mogę zaopatrywać go w grzyby i jagody. A on rzekł tylko:
„Dobrze”. I ani słowa więcej. Od tamtego czasu robię to przez całe lato. Bo musimy mieć
pieniądze, żeby wyżyć. A do tego jeszcze mały Ghtya...
Kiedy Marica sobie poszła, Bajla przemyślała sytuację. Na razie nic złego się nie
działo. Wręcz przeciwnie. Maria, Mariechen, jak wołano na nią teraz we wsi, w dni
powszednie chodziła do przedszkola, które tu, wysoko w górach, nie zamierzało dać dzieciom
prawdziwych ferii. Jeszcze w czerwcu Elsa oznajmiła rodzicom, że z polecenia Wspólnoty
Narodowej w tym roku nie zorganizuje się wakacji, bo jest rzeczą najwyższej wagi, żeby
wszystkie rdzennie niemieckie dzieci jak najszybciej i najlepiej opanowały ojczystą mowę.
Mówiąc o ojczystej mowie, nie miała jednak na myśli cipszerskiego, szwabskiego czy
czesko-niemieckiego, który rozbrzmiewał w wielu okolicznych wsiach, tylko „język, którym
mówił Fuhrer”. Bo i tutaj, na prawie zapomnianym krańcu Europy, w każdym razie dość
odległym od centrum wielkich aktualnych zdarzeń, pewnego pięknego dnia „za sprawą
niemieckiego ducha w serce świata wleje się otucha”. I cały ten świat nagle ozdrowieje. Choć
tak po prawdzie, to nikt tu właściwie nie chorował.
Pewnego dnia po powrocie do domu Maria z ważną miną oznajmiła:
- Dzisiaj nauczyliśmy się dwóch rzeczy, mama. „Być Niemcem znaczy być wiernym!”
i „Bądź dumny i dobry, bo w twych żyłach płynie niemiecka krew!”.
- A wiesz, co to właściwie znaczy, Mario? - zapytała Bajla.
- Nie, mamo. Ale tak powiedziała nasza ciocia. A my powtarzaliśmy. Aż mogliśmy to
powtórzyć wszyscy razem. „Być Niemcem...”.
- Wystarczy, znam to już na pamięć - przerwała jej Bajla i by skończyć tę rozmowę,
spytała, co jeszcze robiły tego dnia. I wtedy Maria zanuciła skoczną piosenkę o
ciemnobrunatnym orzeszku: „Ciemnobrunatny jest orzeszek, ciemnobrunatna jestem ja,
jestem ja...”
Ale Bajla nie słuchała. Bo do głowy przyszła jej niespodziewanie myśl: „Dobrze, że
mała uczy się niemieckiego. A te slogany i przyśpiewki to dzisiaj część niemczyzny. Pewnie
jednego nie sposób się nauczyć bez drugiego”.
Sama dostała od wielebnego elementarz dla niemieckich szkół powszechnych w
Królestwie Rumunii. Tak było napisane na okładce. Widniał na niej obrazek roześmianego
chłopca, który na plecach niósł tornister. Z pomocą tego podręcznika miała nieustannie
poprawiać skromne słownictwo swej niemczyzny. W książce, wydanej w Hermannstadt, nie
było przynoszonych przez Marię z przedszkola porzekadeł. I gdy po pewnym czasie mówiła
już z córką tylko po niemiecku, szybko spostrzegła, że porusza się w tym języku coraz
pewniej. Niekiedy tylko w zdanie wpadało jakieś żydowskie słowo. A czasem nawet dwa. Jak
wtedy, gdy powiedziała kiedyś Marii:
- Weź koszyczek i raz dwa przynieś mi tu barenfun bojm. Robię dzisiaj kompot.
Maria nie mogła powstrzymać się od śmiechu:
- Mama, co ty wygadujesz? Chyba chodzi ci o gruszki i o gruszę! Tak się mówi po
niemiecku!
9
Nadeszła niedziela. Na porannej mszy zebrało się jak zawsze to samo grono starych,
pobożnych kobiet. Po nabożeństwie Bondar zwykle jadł śniadanie. Były to najczęściej jajko
sadzone ze smażonymi skrawkami słoniny albo zapiekanym serem i pomidorami. Wypijał do
tego kilka kieliszków wódki i dużą kawę z mlekiem. Tej niedzieli znalazł się na plebanii
również młody wikary, który często odwiedzał wielebnego. „Całkiem ładny chłopak -
pomyślała Bajla - choć i jemu zbiera się już tłuszczyk. Toczy się to jak tuczna gęś Boby
Taube. Przypuszczalnie ma coś nie tak ze stopami”.
Wikary nosił długie jasne włosy. Zaczesywał je za uszy, skąd spadały mu niemal aż na
plecy. Jak za każdym razem, obydwaj duchowni zjedli obfite śniadanie, wypili trochę wódki,
po czym udali się do kościoła. Bajli przyszło na myśl, żeby narwać w ogrodzie świeżych
kwiatów i przystroić nimi ołtarz. Wyszła i odcięła nożykiem kilka białych i czerwonych róż.
Gdy otwarła drzwi kościoła, usłyszała dziwny hałas. Brzmiało to jak sapanie i
jęczenie, a dochodziło od ołtarza, tyle że nikogo tam nie było widać. Nic nie przeczuwając,
powoli podeszła bliżej i zajrzała za ołtarz. Stał tam wąski drewniany stół. A na stole, na
brzuchu, leżał młody wikary. Sutannę miał uniesioną, odsłaniała nagie gładkie uda. Za nim
stał ojciec Bondar.
Nie zdążył jeszcze zapiąć cingulum i był bez biretu. Mógł więc jedną dłonią podkasać
z przodu księżą sukienkę. Drugą wsparł się o stół i od tyłu wbijał się rytmicznie w wikarego.
Ten wydawał z siebie dziwaczne dźwięki. Bajla przystanęła w osłupieniu.
O czymś takim słyszała tylko raz, przypadkiem, jeszcze w Arwinicy. Varvara
zwierzyła jej się w tajemnicy, że są w mieście mężczyźni, którzy robią takie rzeczy z
mężczyznami. Ale Bajla nie chciała uwierzyć. „Dlaczego z mężczyznami, tam, gdzie jest tyle
kobiet?”. Tego jednak Varvara nie wiedziała.
Bajla wstrzymała oddech, próbując powoli wymknąć się z kościoła. Kwiaty zabrała z
sobą. Gdy dotarła już do drzwi i ostrożnie zaczęła je otwierać, za plecami usłyszała nagle inny
chrapliwy jęk. Poznała głos Bondara. Brzmiał jak ryk jeleni w lasach, niesamowicie i
zatrważająco.
„Mój Boże - pomyślała - w co ja się wpakowałam?”-
Gdy po nabożeństwie nakrywała do stołu, unikała spojrzeń wikarego. Ten jednak
zdawał się mieć świetny humor. Popijał tęgo mszalne wino, które zawsze pojawiało się na
stole, gdy Bondar przyjmował gości, i wspominał z rozmarzeniem potrawy, które kiedyś
często przyrządzała jego matka.
- Grenadiera, to ci kochtowała moja mami. To ci zawszy boła freite. Jiść i pile lisać -
opowiadał.
- Dobra słuch, Berta - powiedział Bondar. - Brej propis i na za duń skochcisz me
grenadiera, na. Herr kapłan wsyt otlomaczy.
Przepis był dość prosty. Do ugotowania grenadiera potrzeba było makaronu, kapusty i
cebuli. I „wiela slotko smetana i możen trocha wundzona szynka, ale calem fajn siekana”.
Nie było trudno spamiętać recepturę i już po paru dniach Bajla stanęła w kuchni,
wałkując ciasto na makaron. Musiało być bardzo cienkie i pokrojone na długie, równe nitki.
Kiedy wałkowała ciasto, niespodziewanie do kuchni wkroczył Bondar, co na ogół nie
zdarzało się zbyt często.
- Na, kluska bud? - zapytał. - Tink i kras ma bud.
- Tak będzie, wielebny ojcze - odparła Bajla, która poczuła się trochę nieswojo, kiedy
za nią stanął.
Był upalny dzień i miała na sobie tylko cieniutką letnią sukienkę, bez koszulki, którą
zwykle nakładała pod spód. Nie zapomniała jednak, rzecz jasna, o bieliźnie i o biustonoszu.
Naraz poczuła na karku jego oddech i gdy zamierzała się odwrócić, gwałtownym
ruchem chwycił ją od tyłu.
- Tu moż tero kriken i wolat, Berta. Nej swin te słuch, nej diabeł. I nej aniel! Nit!
- Proszę nie, wielebny, błagam! Nie! - zaklinała go Bajla.
Głos jej drżał i nie pomyślała nawet o tym, żeby krzyczeć.
Bo i po co? Kiedy w pobliżu nie było żywej duszy.
- Tu stes lepsza od cali kluska świata - sapnął Bondar i obiema dłońmi, trzymając ją
mocno za pośladki, przycisnął Bajlę brzuchem do deski z makaronem.
Poczuła brutalną siłę jego rąk i nie próbowała się bronić. Górował nad nią samczą
krzepą i sprawa była od razu przesądzona.
- Proszę, wielebny, proszę tego nie robić - powtarzała wciąż błagalnie, aż w końcu
głos odmówił jej posłuszeństwa i z gardła wychodziło tylko żałosne, śmieszne kwilenie,
lament pomieszany z trwogą.
Nie mogła nawet płakać, choć najchętniej zawyłaby pod same niebiosa. Z bezsilnego
gniewu i wstydu. Wtedy Bondar zarzucił jej sukienkę, błyskawicznym ruchem brutalnie
zerwał majtki i wszedł w nią, charcząc i sapiąc z podniecenia.
„Boże, robi to ze mną jak z wikarym” - pomyślała mimowolnie. I do gniewu i
poniżenia dołączyły bezradność i obrzydzenie.
Upłynęło trochę czasu, zanim Bajla znowu usłyszała ryk jelenia. A po chwili poczuła
wilgotny, konwulsyjny spazm szczytowania.
„Wielki Boże Wiekuisty, proszę, nie pozwól, żeby mnie zapłodnił. Nie pozwól, żebym
nosiła jego dziecko. Nie pozwól, nie pozwól” - modliła się po cichu w myślach.
Było już po wszystkim. Bondar wymierzył jej siarczystego klapsa w obnażoną pupę,
mówiąc:
- Na, zrob me tero kraso kluska, jeno żywa.
Po czym wyszedł.
Teraz dopiero Bajla mogła się wypłakać. Łzy przyszły jak wyzwolenie. Oparła się o
ścianę obok paleniska, gdzie wisiała wyszywana w wiele małych zakrętasów ścierka.
Odcyfrowała napis: „Błogosławieństwo Boga na wszystkich twoich drogach”. Najchętniej
zerwałaby ze ściany sukno z porzekadłem i wrzuciła do płonącego pieca. Ale nie wolno jej
było tego zrobić. Więc patrząc tylko w okno, na błękitne niebo Karpat, powiedziała po
żydowsku:
- Ojberszter, far wus, far wus...? Far wus di sztrof un szand?*-Nie oczekiwała jednak
odpowiedzi. Ale przecież wolno było pytać, kiedy się wierzyło. Ktoś musiał być tam, na
górze. I musiał jej wysłuchać.
* (jid.) Za co, Najwyższy? Za co? Za co mnie karzesz i poniżasz?
Nagle poczuła, jak coś mokrego spływa jej po nogach. Sięgnęła dłonią. Nasienie
sprośnego klechy. Z obrzydzeniem popatrzyła na wilgotne palce. Bez wahania roztarła
spermę na rozwałkowanym cieście, powtarzając czynność kilka razy, do chwili, aż wszystko
stało się na powrót jedną kleistą mączką. Potem naplula, zwalkowała ślinę z ciastem i jeszcze
raz splunęła. Ostatni raz sięgnęła między nogi, odklejając resztki nasienia, a potem
zwyczajem rumuńskich chłopów wysmarkała palcami nos. Prosto w placek.
- Teraz to żryj, przeklęty diable!
Wtedy dopiero przypomniała sobie, że i Maria miała jeść jej grenadiera. Prędko
chwyciła mniejszy garnek i wrzuciła do środka trochę drobno posiekanej kapusty. A
ponieważ z poprzedniego dnia zostało jeszcze kilka ziemniaków, ugotowała córce kapustę z
kartoflami i śmietaną. Grenadiera z cienkimi plasterkami szynki jadł więc tylko Bondar.
Pochwalił nową potrawę i po obiedzie zapytał Bajlę, czy jej i córce też tak bardzo smakowało.
Bajla odpowiedziała:
- Tak, wielebny, to naprawdę wyjątkowy przepis.
O tym, co działo się w szerokim świecie, ludzie w Leopolds-dorfie dowiadywali się
czasem po tygodniach, ale niekiedy też i szybciej, po paru zaledwie dniach. 30 sierpnia 1940
roku Niemcy i Włochy podpisały w Wiedniu traktat, na mocy którego północna część
Siedmiogrodu wróciła znów do Węgier. Wiadomość o tym zdarzeniu dotarła tutaj już
nazajutrz, bo 31 sierpnia na wschodnim brzegu rzeki pojawili się rumuńscy pogranicznicy,
rozstawiając posterunki. I znów granica przebiegała jak kiedyś środkiem mostu. Leopoldsdorf
należał teraz do Węgier, a Marienthal do Rumunii. Z dnia na dzień, jednym pociągnięciem
pióra. Ale ludzie nadal przekraczali most jak dawniej, a żołnierze wygrzewali się w słońcu,
grali w karty albo zagryzali prażone pestki dyni, ciesząc się pogodą i leniuchując. I chwaląc
dobrego Pana Boga. Ale w okolicy było teraz dwóch, do których modlono się w dolinie.
Jeden nazywał się Miklós Horthy, drugi - łon Antonescu. Ale istniał też jeszcze trzeci, w
porównaniu z którym tamci dwaj wyglądali jak małe bożki, a ten ostatni siedział daleko, w
Berlinie. Dla niemieckiej społeczności liczył się tylko ten trzeci, jedyny, wszechmocny,
pamiętliwy i porywczy, przed którym wszystkie inne * bóstwa w nabożnym milczeniu
pochylały głowy.
Przed domem szefa organizacji partyjnej w Leopoldsdorfie obok niemieckiej flagi ze
swastyką wisiał teraz sztandar Węgier - czerwono-biało-zielony. W jednej chwili wszyscy
zauważyli, że mieszkają na Węgrzech, choć prawie nikt we wsi nie rozumiał nowej urzędowej
mowy. Poza ojcem Bondarem. Bo ten przypomniał sobie nagle, że w dzieciństwie mówił tak
naprawdę tylko po węgiersku. I w swoim kościele wprowadził zaraz zwyczaj sprawowania
mszy w języku ojców. Wielu parafian ta zmiana bardzo rozsierdziła, choć nikt nie odważył
się zaprotestować. W Domu Niemieckim w Marienthalu, gdzie decydujący glos o wszystkim
miał dawny szewc Lunatschek, obok sztandaru ze swastyką wisiała jednak nadal flaga z
trzema rumuńskimi kolorami. Czasy i granice się zmieniały, ale nie wspólnota, bo ta bardzo
mocno się trzymała, przynajmniej tu, w odległych od centrum Rzeszy Karpatach.
Był początek września i zbliżała się już jesień, obojętna na aktualne wydarzenia,
skromna i prostoduszna w pastelowych szatach. Skończywszy robotę w warzywniku, Bajla
zawróciła w stronę domu. Już od drzwi usłyszała jasny, beztroski śmiech małej Marii. Zza
ściany wybiegał jej naprzeciw, radosny i szczebiotliwy. Wtórował mu głęboki bas Bondara.
Oboje musieli być w gościnnym. Powoli zbliżyła się do drzwi. Były tylko przymknięte i Bajla
ostrożnie jej popchnęła. Maria siedziała u Bondara na kolanach. Kobieta zobaczyła nagie,
kształtne nogi, na których niby to przypadkiem spoczęła pulchna dłoń księdza. Dziewczynka
zdawała się tego nie dostrzegać. Na stole, przy którym siedzieli, leżała otwarta duża książka.
- Chodź do nas, mama, zobacz, co jest w książce. Ile pięknych obrazków. Wielebny
opowiadał mi historie z Biblii. Jakie one wszystkie wesołe! - Maria zatrajkotała zachwycona.
Bajla podeszła parę kroków, rzuciła przelotne spojrzenie na otwartą książkę i
nieznoszącym sprzeciwu głosem rzekła:
- Chodź, Maria, musisz mi w czymś pomóc. - Mówiąc to, starała się nie patrzeć na
Bondara.
W kuchni, kiedy były same, surowo napomniała córkę i zabroniła jej siadać na
kolanach wielebnego.
- Ale dlaczego, mama? Jest przecież dla nas taki dobry - zapytała zdziwiona mała.
Co miała odpowiedzieć? Po namyśle rzekła:
- Nie przystoi siadać na kolanach księdza. To nie uchodzi. Nikt tak nie robi!
- Ale on sam kazał mi przyjść i usiąść mu na kolanach. „Chodź do wujka Bondara”,
tak powiedział.
- Mimo wszystko. Nie rób tego więcej.
- Dlaczego, mama? Przecież jest dla nas taki dobry.
- Proszę cię, żebyś tego nigdy więcej nie robiła. A o czym rozmawialiście?
- O wielu rzeczach.
- Na przykład?
- O Purim.
- Jak to o Purim?
- Powiedział mi, że chce urządzić w zimie wielkie święto Purim. Ma przyjść dużo
dzieci i będą potrząsać grzechotkami i kołatkami, gdy wyczyta się imię Hamana. I zapytał
mnie, czy już kiedyś brałam udział w Purim. Powiedziałam, że tak, w Klinitzu...
- Tak mu powiedziałaś? - Bajli odebrało mowę.
- Tak, mama.
- Po co? Po co, pytam cię? Dlaczego? - bezradnie powtarzała Bajla.
Odchodziła od zmysłów. A więc stało się. Wielebny „pociągnął za język” małą Marię,
jak to się mówi u Rumunów. I przebiegłym kłamstwem zwabił ją w pułapkę.
- Bo on też świętuje Purim, jak my wtedy, w Klinitzu... Wtedy przychodzi do kościoła
dużo dzieci...
- On wcale nie obchodzi Purim, Mario. Tylko tak powiedział - odparła Bajla i jej glos
zatrząsł się od tłumionego gniewu.
Ale cóż. Co się już stało, to się nie odstanie. I nic się nie da zrobić. Przez chwilę Bajla
zastanawiała się, czy jej położenie ulegnie teraz zmianie. Przecież Bondar nienawidził
Żydów. W Marienthalu wiedziało o tym każde dziecko. Tylko jej własne jakoś tego nie
słyszało. Bo i jak? Nikt Marii o tym nie wspomniał - Marii, która wyglądała tak aryjsko.
Bardziej aryjsko niż Gudrun Lunatschek, córka małego, krzywonogie-go szefa organizacji
partyjnej we wsi, którego głos z każdym zebraniem rozbrzmiewał coraz ostrzej i donośniej.
„Ujadzi jik pikielna hunda, tem na górze, kaj ma zla duń” - powiedział któregoś dnia
stary Atzberger, Cipszer, który przed laty przywędrował tu z Oberwiesenau, zza drugiej
strony lasów. Żona Atzbergera była Polką i to po części wykluczało go ze wspólnoty. Z
powodu tego mieszanego małżeństwa Lunatschek nazwał go nawet kiedyś zdrajcą narodu
niemieckiego. Gdy doniesiono o tym Atzbergerowi, ten miał odrzec tylko: „Lunatschek, moż
me w tupa pocelek”. Powiedzonko to wyrywało się potem nieopatrznie wielu
niemieckojęzycznym chłopom. Padało z niewyparzonych gęb całkiem jawnie i bez
zasłaniania ust.
W Domu Niemieckim, który dawniej był małym żydowskim pałacykiem, a teraz nie
należał do nikogo, zbierali się tylko ci, którzy nie mieli w swych rodzinach żadnych obcych,
nawet jeśli ich najczęściej ze słowiańska brzmiące nazwiska zdradzały, co naprawdę w ich
genealogicznej trawie piszczy. Dawny właściciel tego zniemczonego domu został wysłany
„na roboty”, a jego krewni jeszcze tej samej nocy wynieśli się za góry. Dokąd - nie
wiedziano, bo i też nie chciano wiedzieć.
W sali, gdzie kiedyś był wielki, piękny salon właściciela tartaku, wisiały teraz portrety
Horthyego i Hitlera. I ogromna „gazetka ścienna” - karton sztywnego papieru osadzony w
kunsztownie przyciętej drewnianej ramie ozdobionej dębowymi liśćmi, między które
wstawiono małe swastyki. Ciotka Elsa, przedszkolanka, i wiejski nauczyciel Barthmes,
siedmiogrodzki Sas, wspólnymi siłami umieścili na niej wielkie fotografie Fuhrera i jego
zaufanych. Wycięli je delikatnie i starannie z ilustrowanych magazynów Rzeszy. Tutaj, w
Niemieckim Domu, wszyscy czuli się jak u siebie, pośród swoich, którzy byli przyjaciółmi i
towarzyszami. Gdzie bez obaw można było mówić, co naprawdę się myślało. O narodach,
które ich zewsząd otaczały, i o wspaniałych czasach, które wkrótce miały nadejść. Ale po
prawdzie, nikt nie myślał tu na własną rękę, bo mówiono tylko to, co przedtem już powiedział
Lunatschek. Ten z kolei nie rozmyślał wiele i powtarzał na wyrywki jedynie to, co usłyszał
był od innych. Tu i gdzie indziej, w całym północno-wschodnim Siedmiogrodzie, wszyscy na
okrągło rozprawiali, ale nikt nie zastanawiał się nad sensem słów. To, co nazywano mową,
najczęściej było tylko wielkim, zgodnym rykiem. I większość ludzi zdawała się ten ryk
rozumieć. Zwłaszcza gdy przy okazji nie trzeba było myśleć.
Sam Lunatschek, dawny łaciarz butów, próbował zawsze w swych mowach
naśladować styl Fiihrera, nawet jeśli potok słów, który płynął z jego ust, nieporadnie grzązł w
miejscowej gwarze i potykał się o dialekt. Ale nieoszlifowane, prostackie słowa wylatywały
spod języka jak armatnie kule, kiedy w wiecowym zapale grzmiał na wrogów Rzeszy i
przedstawicieli niższych ras. Słowa te marszowym, zwartym krokiem wkraczały w głowy
tych, którzy go słuchali i oklaskiwali, tratując ostatnie resztki rozsądku, jaki temu i owemu,
bez zasługi, przypadły w udziale przy narodzinach. Gruppenleiter miał to coś, co z żydowska
nazywano dawniej a afszrojftes mojl, niewyparzoną gębą. Bajla pamiętała, co o takich po
rumuńsku mówiła jej Varvara, wspominając o wilkach w zielonych uniformach: „Przyszli na
świat idiotami, niczego się nie nauczyli, a jeśli już, to połowę zapomnieli”. Ale z nikim się
tym wspomnieniem nie dzieliła, nawet z Cyganką Maricą, o której Lunatschek raz powiadał,
że jest untermenschem, innym zaś, że robactwem.
„Któż jednak ochroni cię przed idiotami, kiedy są u władzy i z każdym dniem
wzrastają w siłę? Kiedy nagle okazuje się, że jest ich cała rzesza? Tu nie pomoże żadna
klugszaft - pomyślała Bajla - bo samemu trzeba rżnąć idiotę, żeby nie odstawać”. Tak też i
robiła, starając się, jak tylko potrafiła, wbrew własnej woli i z największym trudem.
Zwłaszcza w niedziele, gdy musiała uczestniczyć w nabożeństwach odprawianych przez
Bondara.
Ścierając kurz w kościele albo przystrajając ołtarz świeżym kwieciem, często
widywała, jak ta lub inna kobieta ze wsi klęczy przed drewnianą figurą świętego Antoniego.
Jego długi brązowy habit wystrzępił się już mocno w kilku miejscach. Spod spodu
prześwitywało jasne drewno. Dłonie wiejskich kobiet wciąż od nowa gładziły świętą szatę,
dotykając złupanego drewna, gdy usta odmówiły już modlitwę.
„Te modlą się do drewnianego bożka. Inne do portretu mężczyzny z komicznymi
wąsikami. Mężczyzny, który spogląda z ram zawsze złym, surowym wzrokiem. I ja też tak
muszę robić, jakbym była jedną z nich. Ale na pewno nigdy nie uklęknę przed figurą czy
obrazkiem. Prędzej połamię sobie nogi. Jak długo jednak to wszystko jeszcze potrwa, teraz,
kiedy Bondar już nas przejrzał? Co mam robić, czego nie robić? - zachodziła w głowę Bajla. -
Jakie to życie dziwne. Jesteśmy obie Żydówkami, ja i moja córka. I jak długo nikt o tym nie
wie, nic złego się nie dzieje. Jedna wygląda jak czarownica, powiadają; bo ma rude włosy.
Druga jak aryjskie dziewczątko, bo jest jasna. Co to za świat? W jakim świecie my żyjemy?
Wielki Boże, dlaczego tak to urządziłeś?”.
I znów pojawiła się w jej sercu farpajnigenc mojre, dręcząca trwoga, cicha,
przyczajona mroczna bestia, które zamieszkała w niej od chwili, gdy tamci mężczyźni
zastukali nocą do drzwi. A teraz był wielebny Bondar, który też mógł stanąć którejś nocy u jej
progu i gdyby rzeczywiście przyszedł, musiałaby go wpuścić. Albo znów uciekać. Nie
wiedziała, co jest gorsze. Wymykać się w pośpiechu czy nie odmawiać Bonda-rowi, gdyby
ponownie chciał się do niej zbliżyć? Nie mogła znieść myśli o jednym i o drugim.
Maria siedziała przy kuchennym stole; rysowała w dużym zeszycie, który dała jej w
prezencie ciotka Elsa. Na obrazku była tam rzeka w dolinie wysokich gór, a nad rzeką stały
małe domki i kościółek. Z wysokiego nieba wyglądało dobrotliwe słońce. Jego promienie
wieloma maleńkimi kreseczkami kładły się na dachach domów. Szczęśliwy, beztroski świat
dziecka, które nie wiedziało jeszcze, co rzeczywistość kryje za swymi kulisami.
- O czym myślisz, mama? - zapytała Maria.
- Myślę o tym, jak to będzie, moje dziecko.
- A co ma być?
- Otóż to: tego właśnie nie wiem - odpowiedziała cicho Bajla.
- To po co o tym myśleć, mama?
- Może i masz rację, córciu. Co ma przyjść, to przyjdzie.
Już niebawem Bajla miała się dowiedzieć, jak i kiedy.
Następnego dnia była niedziela. I jak często przedtem, i tym razem w odwiedziny
przyszedł młody wikary. I jak zawsze, razem z wielebnym weszli na krótko do kościoła.
Zostali tam przez dziesięć minut. Potem znów pojawili się w gościnnym, do którego Bajla
wniosła obiad. Chwilę przedtem znów zakradła się pod kościelne drzwi, gdzie powoli i
ostrożnie nacisnęła klamkę. Tym razem jednak klamka nie puściła. Drzwi zastała zamknięte.
A klucz tkwił w zamku, wewnątrz.
Potem przyszła środa. Maria bawiła się na dworze z małą Cipszerką. Bajla była w
kuchni i robiła obiad. Miała ugotować tokań po cipszersku na kociołku. Kaszkę kukurydzianą
z owczym serem i słoniną na zasmażce. Tego zażyczył sobie dziś na obiad ojciec Bondar.
Moczyła właśnie owczy ser w śmietanie, gdy cicho otworzyły się drzwi i ksiądz stanął
nagle za nią, chwycił ją za kark i przycisnął do stołu. Ledwie zdążyła odsunąć na bok
naczynie z serem, kiedy z tyłu zadarł jej spódnicę.
- Bud calem cicho, Berta, calem cicho, bo kaj nej, zajdzi tu medele i obacy, ca
robiemy - wysapał jej do ucha i jednym gwałtownym pchnięciem wziął ją w posiadanie.
- Nie, nie, proszę, nie - zaskamlała Bajla i cicho zaszlocha-la, podczas gdy Bondar
ciągle napominał:
- Calem cicho. Ca zamyśli mala, kaj obacy, ca jij mami robie w kuchen? Ha?
Bajla wyjrzała tylko przez firankę w oknie i zobaczyła, jak jej Maria śmieje się i
skacze przez skakankę, którą przyniosła mała sąsiadka. Na zewnątrz był zwyczajny
wrześniowy dzień. Liściaste lasy stały w barwnej szacie. Łagodne słońce spoglądało z góry na
bawiące się beztrosko dzieci.
Przed odejściem Bondar z uznaniem poklepał ją po obnażonej pupie, nic jednak nie
powiedział. Obróciwszy się, wyjęła z szafy czystą ścierkę, żeby wytrzeć, co zostawił. Na
ścianie znowu zobaczyła napis: „Błogosławieństwo Boga na wszystkich twoich drogach”. Ale
teraz już wiele nie myślała. Bo jedna z tych dróg zawiodła ją tu właśnie, w wąską dolinę,
która zewsząd kończyła się górami. A stamtąd nie było już żadnego wyjścia. I żadnej drogi.
Nie do wiary, że tę akurat drogę, jej drogę, drogę donikąd, ktoś też któregoś dnia
pobłogosławił.
Nocami, gdy Maria smacznie i beztrosko spała u jej boku, Bajla często leżała bez snu,
z otwartymi oczami. Strach, gniew i uczucie bezsilności przygniatały jej pierś, jak tamta
kikimora, która ponoć nawiedza chrześcijan. Jej demon nie pochodził jednak z bezkresnego
świata ludowych wierzeń, z niewidzialnej krainy czarodziejskich istot. Jej demon miał imię i
nazwisko i naprawdę istniał. Nazywał się Bondar. Widywała go każdego dnia. Przychodził,
odchodził i powracał. I nie przez dziurkę od klucza jak owa kikimora, tylko pewnym krokiem
przez otwarte drzwi.
Stała się na koniec kimś, kim nie chciała być - kobietą, którą ktoś po prostu sobie
„bierze”. Jedyna różnica między nią a owymi młodymi wdowami, z których gdzie indziej
robiono wiejskie nierządnice, polegała na tym, że tylko jeden mężczyzna został jej katem.
Marna pociecha. Bo jeśli zajdzie teraz w ciążę, Bondar natychmiast ją odeśle. To pewne. Tak
pewne jak jutrzejszy dzień. I gdzie pójdzie? Na dodatek w dwojgiem dzieci, z których żadne
nie ma ojca?
Rabbi Jochanan z Wischnitzu powiedział kiedyś coś bardzo ważnego młodej
Żydówce. Ta Żydówka próbowała odebrać sobie życie. Z rozpaczy i zawodu miłosnego.
Rabbi pouczył ją, że czegoś podobnego nie wolno nigdy robić, bo nasze życie nie do nas
wszak należy. Jest tylko depozytem. I tylko Przedwieczny może któregoś dnia zażądać
zwrotu tego depozytu.
„Dlaczego jednak właśnie mnie użyczył tak ciężkiego życia? - zapytałaby na pewno
Bajla. - Czy przed Najwyższym, błogosławione Jego imię, my, ludzie, nie jesteśmy wszyscy
równi?”.
Zaciekawiło ją, co odpowiedziałby mądry rabbi, którego Rebeka znała i bardzo
poważała. Bo to Rebeka opowiedziała Bajli tę historię.
10
W październiku, gdy na niebie zatańczyły pierwsze nieśmiałe płatki śniegu, w
Marienthalu pojawiła się nagle niemiecka komisja przesiedleńcza. Przyjechała w dwu szarych
samochodach, które narobiły wiele dymu i hałasu, zanim zatrzymały się na placu. Kilku
panów w mundurach i dwóch po cywilnemu wysiadło z wozu, rozprostowało kości, zaklęło
głośno na stan dróg i z ciekawością się rozejrzało, jakby przyszło im wylądować na obcej
planecie.
Na miejscu był już jednak Lunatschek, który zawołał dziarsko „Heil Hitler!”, co w
jego ustach zabrzmiało jak niewydarzone „Ajtler”, po czym wyprostował się jak struna.
Panowie z komisji odpowiedzieli tylko zdawkowo, niedwuznacznie okazując swoją
wyższość. Po chwili z ważnymi minami wkroczyli do Domu Niemieckiego, a dwaj chłopcy z
Deutches Jugendvolk, w brunatnych koszulach, opasani czarnymi skórzanymi pasami, z
nożami myśliwskimi za pazuchą, zajęli stanowiska tuż przed wejściem. Stali tam jak dwa
posągi i nieruchomym wzrokiem patrzyli wprost przed siebie, w stronę, gdzie znajdował się
wiejski sklepik, który jeszcze do niedawna należał do Alfreda Gottlieba. Po kilku godzinach
komisja do spraw przesiedleńców odjechała.
I już następnego dnia gruchnęło w okolicy, że niebawem wszyscy Niemcy mają
wracać „do domu”, „na łono Rzeszy”.
„Führer nas zawezwał” - oznajmił Lunatschek i wielu było bardzo dumnych, że ten
daleki wielki Führer, ten, którego czczono niczym Boga, przypomniał sobie nagle o ludziach
z Marienthalu i z wielu innych wsi. To, czego ci ludzie nie wiedzieli, albo dowiedzieli się
dopiero dużo później, był fakt, że tamci z Berlina, którzy zdecydowali o ich losie, już 5
września podpisali w Moskwie pewien traktat. Dotyczył on kwestii przesiedlenia rdzennie
niemieckiej ludności na tereny Trzeciej Rzeszy. I że już od połowy sierpnia istniało w
Berlinie Niemieckie Komando Przesiedleńcze. 9 września wkroczyło ono do Czerniowców,
przystępując do przesiedlania niemieckiej ludności, która tam mieszkała.
Minęło trochę czasu, zanim przypomniano sobie również o Cipszerach z doliny Złotej
Bystrzycy. Ich też Rzesza chciała przygarnąć jako rodowitych Niemców. Ci jednak zdążyli
się już dawno przyzwyczaić, że wielki świat traktuje ich po macoszemu i niejeden nawet się
cieszył, że wielkie wydarzenia omijają jego dom. Ale teraz żarty się skończyły. Teraz i oni
mieli opuścić swą ojczystą ziemię, tylko z tym, co mogli unieść, i niczym więcej. I ruszyć w
drogę ku niepewnej przyszłości. Choć wciąż nie brakowało takich, którzy uważali, że byłoby
dla nich i dla ich rodzin znacznie lepiej, gdyby znowu o nich zapomniano. A ci inni, którzy
się z nimi całkiem nie zgadzali, też zmienili zdanie, gdy jeszcze rok później, w 1941, nadal
siedzieli w różnych obozach przejściowych z wytatuowanymi na ramieniu literami - A, O
albo S. Literami, które przydzielono im według ich przynależności rasowej. Ci z literą A mieli
jechać do Altreichu, ci z literą O mieli się udać na nowe terytoria na Wschodzie, Ostgebiete,
które mieli pomóc zniemczyć, literą zaś S oznaczono tych, których określono jako „przypadki
szczególne”, Sonderfälle. Nie było to pierwsze okropne i bolesne doświadczenie, które stało
się udziałem fołksdojczów z odległych od niemieckiej Rzeszy Karpat.
Od Cyganki Maricy Bajla niebawem usłyszała, co działo się po drugiej stronie rzeki.
Cipszerzy przygotowywali się do wielkiej akcji przesiedleńczej. I choć Leopoldsdorf był
właściwie częścią Siedmiogrodu, wielu niemieckich mieszkańców również chciało jechać.
Szef organizacji partyjnej Lunatschek już zawczasu przystąpił do sporządzania rozmaitych
list. Bo we wsi żyło kilka mieszanych małżeństw. I Niemcy, co po jednym z rodziców byli
Rumunami lub wręcz Hucułami. Można było również znaleźć takich, których ojciec lub
matka przypuszczalnie mieli żydowskich przodków, choć potomkowie gwałtownie temu
zaprzeczali, upierając się, że są katolikami. I istotnie byli.
Więc ci wszyscy Niemcy - także ci, którzy nie należeli do jego najgłośniejszych
zwolenników - mieli się teraz stawić przed Lunatschkiem, żeby dowieść, że są Aryjczykami.
W tym celu musieli wylegitymować się tak zwanym świadectwem pochodzenia i aryjskim
dokumentem tożsamości. Gdy pewnego dnia Bajla nakrywała do stołu, Bondar zapytał,
uśmiechając się złośliwie:
- Ca dostane, kaj ostawie te aryjski paper, z dajcze rodne i prarodne, na?
- Nie potrzebuję świadectwa pochodzenia, wielebny, bo wcale nie zamierzam stąd
wyjeżdżać.
- Ca? Ti jist unmożen. Alli lude jaden. Nawet te, ca sa nit Dajcze. Ale możen, za wu
opedwie ne jisti żadna prawi Dajcze? Ne jist tek? Riktig?
- Jesteśmy katoliczkami i Niemkami, wielebny. Nic więcej nie wiem - ucięła dumnie
Bajla.
- Me ne mus spowadać, bo wim ca nico, jako ta z warno opedwiema staj, libe Berta -
powiedział z namaszczeniem Bondar. - Pocekajmo. Clowik strel, Pan Bog kula nes.
Pocekajmo, gda wum ponese.
Życząc mu „smacznego” i „błogosławionego” - jak zazwyczaj, gdy stawiała obiad -
Bajla oddaliła się do kuchni. Usiadła przy stole, obracając w myślach słowa księdza.
Niedługo miała wrócić Maria. A pierwszego października zaczynała się już szkoła. Nie
myśleć po próżnicy, lecz natychmiast działać - to musiała teraz zrobić. Bo ten Bóg, o jakim
mówił Bondar, najwyraźniej się nimi dwiema nie przejmował. Pewnie miał i bez tego dość
roboty. Zwłaszcza z Niemcami tu i tam, którzy musieli zwijać swe manatki.
Po kilku dniach znowu przyszła Marica z koszem jeżyn i pięknych, okazałych
borowików, od których roiło się w liściastych lasach. Gdy usiadły obie w kuchni, Bajla
powiedziała:
- Muszę szybko stąd uciekać. Ale sama nie wiem dokąd.
- Tobie też to zrobił?
- Tak.
- Kiedy, jak?
- Och, wiele razy.
- Przeklęte jego plemię! I co? Jesteś może w ciąży? Znam jedną kobietę, która
mogłaby ci pomóc.
- Nie, Marica. Muszę stąd uciekać. Powód jest gdzie indziej.
- Jaki powód? Co to znów za powód?
- Nie jestem chrześcijanką.
- Co? - Marica spojrzała na nią, jakby dopiero przed chwilą się poznały. - Nie
chrześcijanką? A kim?
- A jak myślisz? Kim jestem?
- Chyba nie żydówką?
- Właśnie tak.
- A on już wie?
- Tak. Dlatego muszę stąd wyjechać.
- Właściwie to od samego początku tak myślałam. Niepo-dobnaś do Cipszerek. Ale
też nie taka jak Rumunki i Hucułki. Całkiem inna, naprawdę całkiem inna...
- Inna, nie inna, głupie gadanie. Moja córka ma przecież jasne włosy i wszyscy
wierzą, że jest Niemką. Ale nie jest. I ojciec Bondar dobrze o tym wie. Muszę jak najprędzej
się wynosić, Marico, ale pojęcia nie mam dokąd. Bo gdzie, do licha, pójdę...?
- Bajli zbierało się na płacz, ale wstyd jej było przed Cyganką, która wytrząsnęła do
pieca pełną fajkę, bo nagle przeszła jej ochota na palenie.
- To gdzie masz zamiar jechać, Berto? - zapytała.
- Nie wiem. Na pewno nie tam, gdzie znów trafię na mężczyznę. Ten jeden wystarczy
mi na całe życie.
- Rozumiem, Berto. Rozumiem cię nawet aż za dobrze. Może będę mogła ci jakoś
pomóc. Ale ojciec Bondar nie może się dowiedzieć, bo inaczej koniec z grzybami i jagodami.
A wiecie to mój jedyny zarobek. - Zanim odeszła, dodała jeszcze:
- Jeśli coś się zdarzy, o czym będziesz musiała mi powiedzieć, to zachodź, ale
wieczorem. Kiedy jest zupełnie ciemno. I nikt nie może cię zobaczyć. Mieszkam pod samym
lasem. Znajdziesz drogę, która idzie w górę, do przełęczy. Stoją tam trzy małe drewniane
domki. Ten pośrodku to dom mojego Ghijy. Tak wciąż mówię, choć biedaczek już nie żyje.
Minęło kilka dni, podczas których Bajla na okrągło rozmyślała, zastanawiając się, co
ma zrobić. Bo nie chciała odjeżdżać stąd z Niemcami, ale nie zamierzała również zostać. A
już na pewno nie u Bondara, co do którego nie wiedziała jeszcze, czy w ogóle jest na liście,
czy może już na dobre „poczuł się Madziarem”. Było to wyrażenie, którym z lubością
posługiwał się Lunatschek - „czuć się” kimś, kim prawdopodobnie nawet się nie było,
dokładniej zaś „czuć się Niemcem”, nawet jeśli nazwisko nie do końca brzmiało po
niemiecku. Bo wśród miejscowych narodowych socjalistów znalazłoby się wielu o
słowiańskich imionach i nazwiskach, czego najlepszym przykładem był sam Lunatschek. Na
każdym kroku podkreślali jednak, że ich „serce bije po niemiecku”. Bajla niezupełnie
rozumiała, o co chodzi; nie bardzo też miała czas się teraz nad tym głowić.
Któregoś poniedziałku, kiedy nakrywała do kolacji, Bondar oznajmił jej, że z samego
rana wyjeżdża do Jakobeny. A stamtąd pociągiem zamierza udać się do miasta, do
Kimpulungu, do dentysty Przenocuje u konfratra. Ale w środę pod wieczór, „jak Bóg da”,
będzie już z powrotem.
- Czy mam przygotować kolację? - zapytała Bajla.
- Telko dwi jaje na twarde, Burdufkas, słonina a wundzona kulbasa, je nit smazena.
Smazena kulbasa nit gut da nocz.
- Dobrze, wielebny - powiedziała i pomyślała, że oto nadarza się okazja, jedyna i
niepowtarzalna, by bez śladu zniknąć z Leopoldsdorfu.
Na samą myśl o tym zagotowała się w niej krew i jej dłonie zaczęły lekko drżeć.
Bondar chyba też to zauważył, bo zapytał:
- Ca ma, jist te chora?
- Nie, wielebny, tylko wywichnęłam trochę rękę, kiedy pracowałam w ogrodzie -
odparła Bajla, próbując się uśmiechnąć, czego zazwyczaj nie robiła.
Na szczęście Bondar nie zobaczył tego osobliwego skurczu ust, bo akurat nalewał
sobie kolejną szklankę wina. W innym wypadku pewnie nabrałby podejrzeń.
Kiedy na plebanii zgasły światła i Maria zasnęła twardym snem, Bajla cichaczem
wymknęła się na zewnątrz. Była jasna, bezchmurna noc. Dobrze znała drogę. Biegła, ani na
chwilę się nie zatrzymując. W stronę lasu, gdzie stał dom Ghiy, pośrodku, trochę większy od
dwóch pozostałych. Ale nie paliło się w nim już żadne światło i Bajla zawahała się przez
chwilę. Potem jednak zapukała kilka razy w małe okno, najpierw cicho, potem trochę głośniej
i w końcu na progu ukazała się Marica, bosa, w szerokiej śmiesznej koszuli, która kiedyś
należała pewnie do jej męża.
W kilku słowach Bajla poinformowała ją, że Bondar na dwa dni wyjeżdża ze wsi.
- Można by więc spróbować - szepnęła cichutko Marica. - Jest jeszcze Bóg na tym
świecie. I jak widzisz, pomaga także tym, którzy nie są chrześcijanami.
- Obyś-miała rację - rzekła Bajla, wiedziała bowiem, że ten Maricowy Bóg mógł też
zwyczajnie wystawiać ją na próbę. Ale kto wie, może tym razem naprawdę miała szczęście?
Choć nadal nie wiedziała, dokąd powinna uciekać.
We wtorek, bardzo wcześnie, zaraz po porannej mszy, przed plebanię zajechał wozem
chłop, który miał odwieźć Bondara do Jakobeny.
Ledwie odjechali, Bajla w pośpiechu zaczęła się pakować. Po niespełna godzinie
pojawiła się Marica, dla niepoznaki przynosząc z sobą kosz leśnych owoców i grzybów.
- Musicie jechać na tamtą stronę, tam, gdzie Węgry, do Siedmiogrodu. Mój
siostrzeniec, Fanica, zaraz tutaj będzie i zabierze was wozem aż do Schantzu. To długa droga,
może ze trzydzieści kilometrów. Ale stamtąd już całkiem niedaleko do Rodnej. A tam już
możecie wsiąść do pociągu, który jedzie w dół, do Nasaud i do Salvy. Po przyjeździe gdzieś
się zatrzymacie. Albo znajdziecie furmana, który za opłatą podwiezie was jeszcze dalej, do
Mosesdorfu albo Wiesenau. W Moses-dorfie nie jest za dobrze, bo mieszka tam wciąż sporo
Żydów i sam Bóg jeden wie, co się może zdarzyć. W Wiesenau jest lepiej, bo tam więcej
Niemców. Najlepiej jechać do Wiesenau.
- Wielki Boże, więc znów przyjdzie nam mieszkać pośród Niemców...? - westchnęła
tylko Bajla.
Marica nie traciła ducha.
- Nie muszą być przecież jak ci tutaj. Może trafisz na dobrych Niemców, kto wie?
Również wśród Cyganów są i złodzieje, i porządni ludzie. Tacy, co klepią biedę, bo nie
nauczyli się kraść.
- Żaden Cygan jeszcze mnie nie okradł - powiedziała Bajla. - Choć tam, gdzie
wcześniej mieszkałyśmy, wcale ich nie brakowało.
- Och, to miałaś dużo szczęścia, moja droga. - Marica się uśmiechnęła. - Nic
straconego. Może masz to jeszcze przed sobą.
Kiedy Maria wróciła z przedszkola, Bajla powiedziała jej:
- Wyjeżdżamy dzisiaj. Niedaleko. Wszystko już spakowałam.
- Dlaczego, mama? - dopytywała Maria.
- Wyjaśnię ci po drodze.
- Tylko szybko pożegnam się z Christel - odparła Maria, kierując się ku drzwiom. Tak
nazywała się dziewczynka, z którą czasami bawiła się w ogrodzie, na plebanii.
- Nie mamy na to czasu, córeczko - powiedziała Bajla.
- Ale dlaczego, mama? Przecież to moja najlepsza przyjaciółka.
- Dlatego. Nie i już. Musimy jechać, chodź!
Młody Cygan pukał już do kuchennego okna. Był to Fanica, który zajechał wozem z
drugiej strony ogrodu, całkiem z tyłu. Z ulicy nie dało się go dostrzec i Bajla miała nadzieję,
że wymkną się niepostrzeżenie.
- Jazda, bierz tornister - ponagliła córkę Bajla i wytasz-czyła na zewnątrz stary
wiklinowy kufer. Razem z huculskim plecakiem i torbą z jedzeniem na drogę.
- Sarutmana, doamnd - pozdrowił ją Fanica, co znaczyło tyle, co „Całuję rączki
łaskawej pani”. Po czym wziął bagaże i postawił na wozie.
- Dlaczego musimy stąd wyjeżdżać? - wciąż nagabywała Maria.
- Dosyć, siadaj przy woźnicy, już! - krzyknęła Bajla. I po chwili wóz ruszył.
- Ale ja nie chcę stąd wyjeżdżać. Chcę zostać - błagała płaczliwym głosem Maria.
Bajla nie odpowiedziała. Spojrzała tylko trwożliwie za siebie, zastanawiając się, czy
ktoś aby nie patrzy, jak uciekają. Ale tutaj, na tyłach ogrodu, nie było widać żywej duszy
Fanica skierował wóz na wąską, grząską drogę prowadzącą wzdłuż rzeki, gdzie nad
ranem przeganiano bydło na pastwiska. Pełno tu było głębokich, ciemnych kałuż i od czasu
do czasu musieli się zatrzymać, zsiąść z furmanki, żeby długim kijem sprawdzić poziom
zdradliwej, brudnej wody. A gdy rów okazywał się bardzo głęboki, woźnica musiał ostrożnie
go objeżdżać, bo inaczej wóz utknąłby w nim na długo.
Po jakimś czasie wydostali się na leśny trakt, który doliną rzeki Lalli prowadził do wsi
o tej samej nazwie, małej osady położonej wyżej, w górach, gdzie mieszkali i pracowali
drwale. Teraz posuwali się naprzód trochę szybciej. W pewnej odległości, poniżej szczytu
nazywanego Saską, gdzie w dół, ku spienionej Lalli z głośnym łomotem opadał górski potok,
stał stary, wycięty z drzewa duży drewniany krzyż. Fanica zatrzymał się, zszedł z wozu i
powiedział:
- To święte miejsce. Modlitwę trza odmówić. W tym miejscu przed wieloma laty wilki
rozszarpały na śmierć całą rodzinę. Siedmioro ludzi. Mężczyznę, kobietę i pięcioro dzieci.
Wszyscy z naszej wsi. Z naszego klanu. Jechali tu saniami, z dołu, z Schantzu. Ktoś rzucił na
nich przekleństwo. Zabrali z sobą na drogę tę klątwę, aż tutaj ich dopadła. Nie powinni byli
wyjeżdżać z Schantzu tamtego dnia, trzynastego, a do tego jeszcze w piątek. W takie dni
spełniają się złe wróżby. Napadło na nich stado wilków. Niewiele potem z nich zostało. Gdy
ich znaleziono, strach było patrzeć. Same resztki. Ludziom z leśniczówki, którzy tędy
przejeżdżali, zrobiło się niedobrze na ten widok. Odwracali tylko oczy. Dopiero gdzieś na
wiosnę miejscowi pogrzebali resztki, o tam, gdzie Stoi krzyż. Ale co tu było grzebać? Nic
prawie nie zostało. Tylko kilka kości, trochę łachmanów, kawałki skórzanych pasków, buty i
trzewiki dzieci, końska uprząż, ot co. Sanie leżały wywrócone w lesie. Dobrze znałem tę
rodzinę. Tego, co ich przeklął, jednego chłopa z Maieru, spotkała potem kara. Na wiosnę, gdy
puściły śniegi. Znaleziono go w lesie, ubitego. W nozdrza miał wetkniętych siedem czarnych
piór. Więc wszyscy już wiedzieli, że to z powodu tych siedmiorga ludzi musiał umrzeć, tych,
których przeklął z krzyżem w dłoni. Podobno jakiś Cygan go oszukał. Ale to nie powód, żeby
zaraz rzucać przekleństwo. I na dodatek wymachując krzyżem, żeby klątwa na pewno
zadziałała. Kto mu wetknął potem w nos te wronie pióra, nie wiadomo. Policja nigdy tego nie
odkryła. Bo nikt nic nie widział i nie słyszał.
Powiedziawszy to, Fanica przeżegnał się trzykrotnie, jak to robią w rumuńskim
prawosławiu, zakrył prawą dłonią oczy, wymamrotał kilka słów, których treści nie sposób
było dociec, i z powrotem wlazł na wóz.
Bajla w milczeniu wysłuchała jego opowieści. Maria jednak zapytała, kiedy skończył:
- A gdzie są teraz wilki?
- O tam, wysoko w górach. Nie spotkamy dziś żadnego - uspokoił ją Fanica.
I wóz ruszył żwawo w dalszą drogę.
Pod wieczór dotarli wreszcie do Schantzu. Fanica zatrzymał się na samym skraju wsi,
gdzie stało kilka małych, powleczonych niebieską farbą drewnianych domków. Między nimi
całkiem swobodnie ganiały kury i kaczki, były też dwie świnie, które chrząkając, ryły w
nasiąkniętej wodą ziemi. W pewnej chwili zza rogu wybiegła im naprzeciw gromadka psów,
wściekle i zażarcie ujadając.
Fanica ruszył w stronę jednego z domów, nie zważając na szczekanie. Na progu
zagadał do mężczyzny, który ciekawie przyglądał się furmance. Potem odwrócił się na pięcie,
podszedł do Bajli i powiedział:
- Przenocujemy tu, u mojego kuma. Jutro z samego rana odwiozę was do Rodnej, na
dworzec.
- A nie można by jeszcze dzisiaj? - zapytała.
- Dzisiaj nie da rady. Konie są zmęczone - odparł jej Fanica. - Droga przez góry była
bardzo ciężka.
- A czy twój przyjaciel nie mógłby zawieźć nas na stację?
- Po co? A może boi się pani przenocować u Cyganów?
- Skąd. Wcale - odpowiedziała szybko Bajla, choć zrobiło się jej nieswojo na myśl, że
miałaby zostać w tym domu aż do rana.
Ale Fanka pertraktował już w najlepsze z przyjacielem, który po chwili zbliżył się do
wozu i pozdrowił pasażerki. Nagle zaczęli się gwałtownie sprzeczać. Zagniewany mężczyzna
ruszył z powrotem w stronę domu. Fanica krzyknął coś za odchodzącym. Bajla nie rozumiała
ani słowa, bo mówili w swym języku. Teraz i Fanica wszedł do mieszkania. Po jakimś czasie
znów ukazał się na drodze.
- Mój kum zgodziłby się podwieźć was do Rodnej. Ale za zapłatą. Widzi pani, tacy to
już są Cyganie. Ja nie zażądałem od was nic. Przysługa, ot i co. Obiecałem to ciotce Maricy. I
ten też powinien tak uczynić, z przyjaźni. Po starej znajomości, tylko dla mnie. Ale nie. Chce
zobaczyć pieniądze. I wybij takiemu teraz z głowy. Przykro mi. Musimy tutaj zostać. A
rankiem sam odwiozę was do Rodnej.
- A ile chciałby wziąć? - spytała Bajla.
- Da mu pani pięć pengó i będzie rad.
- No to jedźmy jeszcze dziś do Rodnej.
Pożegnanie było krótkie i Mitica, bo tak nazywał się ich nowy furman, odstawił
obydwie na sam dworzec. Kiedy Bajla wręczała mu pięć pengó, skrzywił się, twierdząc, że to
za mało.
- Ale tak umawiałem się z Fanicą - powiedziała Bajla, całkiem już rozzłoszczona.
- Ale ja to nie Fanica. Mam swoje ceny, a on niech pilnuje swoich. I u mnie pani nie
pytała, ile to kosztuje.
- No więc, ile będzie to kosztować?
- Dziesięć pengó.
- Nie mam tyle.
- No to osiem.
- Tyle też nie mam. A z samego rana muszę jeszcze kupić dwa bilety.
- Siedem.
- Sześć.
- Nie, siedem. Ostatnie słowo.
- Sześć. Ostatnia propozycja.
- Co mi tam, niech będzie. Sześć.
Wziął pieniądze i podziękował, mówiąc:
- Targuje się pani jak, nie przymierzając, Żydzi. Proszę darować, jeśli obraziłem.
- Żadna obraza. Ale ty za to targujesz się jak Cyganie. Cena z góry ustalona, a potem
nagle okazuje się, że wzrosła.
- Jeśli pani chce, zwrócę wam to jedno pengó. Żeby nie było swaru.
- Nie trzeba. Zatrzymaj je.
- Jak dobrodziejka uważa. Ale chętnie oddam, jeśli pani chce. Żeby nie miała mnie
pani za ostatniego.
- Nie, weź go. Dałam ci go bez żalu.
- No to życzę wam wszystkiego dobrego, szczęśliwej drogi, pani i córeczce, temu
jasnemu aniołkowi, małej różyczce - powiedział Mitica w kwiecistej mowie swego ludu. -
Chcę tylko dać pani jeszcze na odchodnym dobrą radę. Proszę się trzymać z dala od
policjantów w kapeluszach z kogucim piórem. To prawdziwe diabły. Są źli i niebezpieczni.
Potem raźno strzelił z bicza i zawrócił w stronę Schantzu.
11
- Mama, co z nami teraz będzie? Po co tu przyjechałyśmy? - zapytała Maria. -
Dlaczego nie mogłyśmy zostać tam, gdzie mieszkałyśmy? U ojca było przecież tak pięknie.
Dobrze nam tam się wiodło. Dlaczego musiałyśmy jechać? Co powie, gdy nas nie zastanie?
Wróci i nikogo nie będzie w domu... Na pewno będzie na nas zły. Czemu to robimy,
powiedz?
- Nie mogłyśmy zostać na plebanii. Wszystko ci później wytłumaczę. Ale teraz
musimy poszukać sobie miejsca, gdzie dałoby się przenocować, bo nasz pociąg przyjeżdża
dopiero o szóstej rano. - Bajla próbowała uspokoić córkę.
Kiedy wciąż perswadowała i zaklinała, w pewnej chwili przeszła obok nich kobieta,
która wyglądała na rumuńską chłopkę. Usłyszała, jak obie rozmawiają po niemiecku, i
przystanęła.
- Dobry wieczór - powiedziała. - Wyście chyba nie z tych stron?
- Dobry wieczór. Nie - odparła Bajla. - Jesteśmy tu przejazdem. Rano jedziemy dalej,
do Salvy.
- A gdzie zanocujecie? Macie już kwaterę?
- Nie. Zresztą nie stać nas na nocleg. Posiedzimy tu na dworcu i jakoś przeczekamy -
odparła Bajla.
- Możecie pójść do mnie, jeśli chcecie - zaproponowała chłopka. - Nie wezmę nic.
Mieszkam niedaleko stąd.
- Mama, co z nami teraz będzie? Po co tu przyjechałyśmy? - zapytała Maria. -
Dlaczego nie mogłyśmy zostać tam, gdzie mieszkałyśmy? U ojca było przecież tak pięknie.
Dobrze nam tam się wiodło. Dlaczego musiałyśmy jechać? Co powie, gdy nas nie zastanie?
Wróci i nikogo nie będzie w domu... Na pewno będzie na nas zły. Czemu to robimy,
powiedz?
- Nie mogłyśmy zostać na plebanii. Wszystko ci później wytłumaczę. Ale teraz
musimy poszukać sobie miejsca, gdzie dałoby się przenocować, bo nasz pociąg przyjeżdża
dopiero o szóstej rano. - Bajla próbowała uspokoić córkę.
Kiedy wciąż perswadowała i zaklinała, w pewnej chwili przeszła obok nich kobieta,
która wyglądała na rumuńską chłopkę. Usłyszała, jak obie rozmawiają po niemiecku, i
przystanęła.
- Dobry wieczór - powiedziała. - Wyście chyba nie z tych stron?
- Dobry wieczór. Nie - odparła Bajla. - Jesteśmy tu przejazdem. Rano jedziemy dalej,
do Salvy.
- A gdzie zanocujecie? Macie już kwaterę?
- Nie. Zresztą nie stać nas na nocleg. Posiedzimy tu na dworcu i jakoś przeczekamy -
odparła Bajla.
- Możecie pójść do mnie, jeśli chcecie - zaproponowała chłopka. - Nie wezmę nic.
Mieszkam niedaleko stąd.
Tak poznały Katarzynę Popę, siedmiogrodzką Saksonkę z Baiersdorfu koło Bistritz.
Przed paru laty wyszła za mąż za Rumuna i dlatego musiała opuścić swoje strony Tym, co od
pierwszej chwili uderzyło Bajlę, był język, jakiego ta kobieta używała. Mówiła prawie jak
przedszkolanka Elsa, ale nie tak wytwornie i rozkazująco. Jej wymowie brakowało szlifu,
słowa przychodziły jej z trudem i powoli, przez co zdawały się nieco ociężałe. Cedziła je
skąpo i z wysiłkiem. Jakby się męczyła.
- Nasz pan pastor bardzo się sprzeciwiał, kiedy wyznałam mu, że wychodzę za Vasile
- zaczęła opowiadać, gdy znalazły się już w domu. - Kiedy się dowiedział, stwierdził tylko:
„W mojej owczarni nie będę tolerował żadnych mieszanych małżeństw, bo Bloch blewt
Bloch, am Sanntich wii uch an der Wóch, co znaczyło: „Rumun to zawsze Rumun, w dzień
powszedni i od święta”. Pozostanie Rumunem, nigdy kimś tak dobrym jak my, Sasi. Więc
musiałam się wynosić. Moi biedni rodzice nie wiedzieli, gdzie ze wstydu podziać oczy, bo
nigdy przedtem żadna saksońska dziewczyna nie wyjeżdżała ze wsi z Blochem. Teraz
mieszkamy tutaj i jest nam dobrze i szczęśliwie. A jak Bóg zechce, to doczekamy się i dzieci.
Ale na razie jeszcze ich nie mamy. Mój mąż przebywa teraz w Nasaud, u swojego brata.
Wraca dopiero jutro. Ale wtedy będziecie pewnie już daleko. Szkoda, bo bardzo byłby rad,
gdyby mógł was poznać.
I Katarzyna opowiadała dalej historię swego życia, kiedy razem usiadły do kolacji.
Podała pallukes z mlekiem - gorącą kaszkę kukurydzianą w dużej wazie, z której łyżką od
zupy brało się na talerz tylko małą porcję i zanurzało w chłodnym mleku. Schłodzone
pallukes z odrobiną mleka bardzo Bajli smakowało. Był to ulubiony posiłek wieczorny
siedmiogrodzkich chłopów, zarówno Sasów, jak i Rumunów.
Również Katarzyna ostrzegła Bajlę przed csendór, czendora-mi, jak ich z niemiecka
nazywała. Byli bardzo niebezpieczni.
- Najlepiej schodzić im od razu z drogi - doradzała.
Opowiedziała, jak niedawno, w Bethlenie, dwóch czen-dorów ciężko pobiło jej
Vasile. Tylko dlatego, że wzięli go za Żyda.
- Bo mój Vasile ma trochę zakrzywiony nos. Jak u Żydów. Ale Żydem przecież nie
jest. Jego rodzice są z Saraty, rumuńskiej miejscowości koło Baiersdorfu. Ci czendorzy tylko
w kółko powtarzali: Budós zsidó!. To znaczy: „Ty śmierdzący Żydzie!”. A on po węgiersku
odpowiadał: „Nie jestem żadnym Żydem!”. Myślicie, że mu uwierzyli? Skąd. Bo do
niedawna w Bethlenie, który nazywano też Betlejem, mieszkało wielu ortodoksyjnych
Żydów. Betlejem czy Bethlen, jak mówią Sasi, jeden diabeł, dość, że była to żydowska wieś.
Dopiero, gdy Vasile upadł na ziemię z zakrwawionym nosem, zostawili go w spokoju. Kilku
ludzi stało i tylko się przyglądało. Byli wśród nich i Rumuni. I nikt nie przyszedł mu z
pomocą. Bo myśleli pewnie, że może i naprawdę jest Żydem, skoro tak wygląda.
- Jak się mówi po węgiersku: „Nie jestem Żydem”? - chciała wiedzieć Bajla.
- En nem vagyok zsidó - odpowiedziała Katarzyna.
Bajla powtórzyła. Tylko raz. Zapytała jednak jeszcze:
- A jak się mówi „Nie jestem Żydówką”?
- En nem vagyok zsidó asszany. Ale czemu chcecie wiedzieć? Nie jesteście przecież
Żydówką. I nie wyglądacie jak Żydówka. Niektórzy ludzie uważają, że jak ktoś ma rude
włosy, to od razu Żyd. Ale moja ciotka z Baidersdorfu jest zupełnie ruda. I żona tutejszego
popa z Rodnej też. Te historie o rudych włosach to wierutne bzdury. I te same brednie
opowiadają o żydowskich wiatr imionach. Gdy kobieta ma na imię Sara, a mężczyzna
Samuel, Dawid, Jakub albo Daniel, to nie znaczy wcale, że muszą być Żydami. Wielu
porządnych Sasów nosi te imiona. Bo nasi ludzie często dostają je z Biblii, szczególnie starsi
chłopi.
I tak Bajla dowiedziała się o wielu rzeczach, o których nigdy przedtem nie słyszała.
- A Ester? To spotykane wśród Saksonek? - dopytywała się ciekawie.
- Ester? Nie. Nie bardzo. Tu w okolicy, bardziej w stronę Toplitz, są jakieś Estery i
Judyty, ale to Węgierki - odparła Katarzyna. - Ale czemu mnie o to wszystko wypytujecie?
- Ach, tak po prostu, z ciekawości. Nigdy nie byłam jeszcze w Siedmiogrodzie i
chętnie dowiedziałabym się, jakie imiona noszą tutejsi ludzie.
- Teraz, kiedy wywieziono stąd prawie wszystkich Żydów - ciągnęła Katarzyna - te
biblijne imiona spotyka się tylko u starych Sasów. Naturalnie, starzy i pobożni Rumuni też je
noszą.
- A jacy byli ci Żydzi na północy? - wciąż wypytywała Bajla.
- Cóż, widzicie - odparła Katarzyna - byli podobni do nas, jak to ludzie. Mieli tylko
swoje święta i inne obyczaje, jedli wyłącznie mięso kupowane u własnego rzeźnika, po
ichniemu rzezaka. W wielu rzeczach się różnili od nas, chrześcijan, to prawda. Ale poza tym
byli tacy jak my. Tutaj, w Rodnej, również nie było żadnych kłótni między chłopami a
Żydami. Ani w Nasaud czy Bethlenie. Tak, żyło się tu jak dawniej, po staremu. Każdy na
swoją modłę, ale nikt nikomu nie przeszkadzał. Nie mówię, że wszyscy Żydzi postępowali
zawsze uczciwie, ale to samo można powiedzieć i o naszych, Sasach, Węgrach i Rumunach.
Rumuni słusznie powiadają: „Nie ma lasu bez uschniętych drzew”. Ale nie ma też takiego, w
którym rosną tylko takie.
- Byliście już kiedy w Wiesenau? - zapytała Bajla.
- Nie - odparła Katarzyna. - Ale Vasile, owszem. To takie małe miasteczko wyżej w
górach, w Wassertalu, gdzie mieszka sporo Niemców i Żydów. I naturalnie też Rumuni,
Ukraińcy, Madziarzy i wielu innych. Niemcy są tam bardzo katoliccy, a Sasi to przeważnie
ewangelicy. Nic nas więc nie łączy. Nie mieszamy się do swoich spraw. Poza tym mówią
bardzo śmiesznie po niemiecku, podobnie jak Niemcy z Bukowiny. Zupełnie inaczej niż ja
czy wy i wasza córka. Ich mowa brzmi całkiem obco. Koło Bistritz jest kilka wsi, gdzie ich
można spotkać. Nazywają ich Cipszerami. Pewna dziewczyna z Ba-iersdorfu wyszła tam
przed wieloma laty za miejscowego. Po mężu nosi teraz nazwisko Hotzberger. A na imię ma
jak ja, Katarzyna. W Baiersdorfie wołali na nią Schóster-Kathi, bo po ojcu nazywała się
Schuster. Tak, teraz jest już pewnie dobrze po pięćdziesiątce, ale może być i starsza. Bo gdy
wyjeżdżała z Baiersdorfu, była jeszcze całkiem mała i chodziła do szkoły Co w tej chwili
robi, nie wiem. Czas tak szybko mija. Ale nie słyszałam, żeby zmarła. Na pewno. O czymś
takim człowiek się w końcu dowiaduje; najpóźniej po roku ktoś przyniósłby nowinę. Może
ma się dobrze, może nie.
Nasz pastor z tamtych czasów nazwał jej małżeństwo „mieszanym”, bo Cipszerzy to
przecież katolicy. Jeśli nie macie tam nikogo, moglibyście o nią spytać. I zajść w odwiedziny.
Wtedy pozdrówcie ją ode mnie, od Nósner-Kathi, bo tak nazywałam się w panieńskim stanie.
Może jeszcze mnie pamięta. Mój ojciec był kuratorem i zwracano się do niego
Nósner-Mirten, to znaczy Nósner Martin, a do mamy Nósner-Lieschen...
- Chcecie powiedzieć, że ta Schóster-ICathi, a teraz Frau Hotzberger, mogłaby nam
pomóc? - zapytała Bajla. „Musimy gdzieś zamieszkać. I będę potrzebować pracy”.
- Może. Kto wie? Nie mam pojęcia, co to za człowiek ten Hotzberger. I nie wiem, jaka
ona sama teraz jest, na obczyźnie - odparła Katarzyna. - Człowiek się przecież z czasem
zmienia. Może stała się do cna Cipszerką i do tego katoliczką. A katolicy to zupełnie inni
ludzie niż my...
Maria już spała, w ubraniu, na szerokim łóżku, które stało w izbie. Było bardzo późno,
gdy Bajla po cichutku i ostrożnie położyła się obok córki. Nie mogła jednak długo zasnąć,
myśląc o wydarzeniach minionego dnia. Ta Katarzyna Popa była pierwszą saską
Siedmiogrodzianką, którą tego dnia poznała, i Bajla musiała przyznać, że kobieta ujęła ją swą
serdecznością. Okazała się miła i uprzejma, całkiem inna niż Cipszerki z Leopoldsdorfu i
Marienthalu. A do tego szczera i rozmowna. Przy tym też bardzo gościnna, co u mieszkańców
gór wcale nie dziwiło. Ciekawe, czy wierzy w prikulicza? I czy do tej wsi też zagląda
kikimora i czy pojawiają się tu inne złe demony? Miała zamiar spytać o to Katarzynę z rana.
W końcu jednak zasnęła i od razu zaczęły męczyć ją koszmary.
Jechała sama saniami przez las, a za nią biegło kilka wilków. Lodowaty wiatr smagał
ją za uszami i za plecami słyszała groźne posapywanie bestii. Nagle okazało się jednak, że
obok niej siedzi Jakob, który przejął od niej lejce i rozpaczliwie zaciął konie. Ale wilki coraz
bardziej się zbliżały i było ich coraz więcej. Cała wataha. W końcu podbiegły już tak blisko,
że Bajla mogła rozpoznać ich twarze. Miały rysy ojca Bondara, szefa organizacji partyjnej
Lunatschka i innych ludzi z obydwu wsi, z którymi niekiedy miała do czynienia. „Jeśli nas
dopadną, będzie po nas!” - zawołała do Jakoba. Maria, która siedziała na jej kolanach,
wczepiając się ze wszystkich sił w jej objęcia, zaczęła głośno płakać. Bajla przycisnęła córkę,
ochraniając ją swym ciałem. Kiedy pierwszy z wilków rzucił się na sanie - miał czerwoną,
okrągłą twarz ojca Bondara ziejącą nienawiścią - Bajla obudziła się, drżąc cała ze strachu i
przerażenia. Obok leżała Maria, spokojnie oddychając. Ale w izbie nie było ciemno. W
drzwiach do kuchni stała Katarzyna, trzymając w dłoni lichtarz, na którym migotała świeczka.
- Mówiliście głośno przez sen i kogoś wołaliście. Ale słowa brzmiały bardzo dziwnie,
trochę jak niemieckie. Ale niemiecki to nie był. Bo nic nie zrozumiałam. Chciałam tylko
sprawdzić, czy dobrze się czujecie.
- Dziękuję. Już dobrze. Miałam tylko zły sen - powiedziała Bajla. Uwagi o „dziwnych
słowach” nie skomentowała. Przypuszczalnie bełkotała w jidysz. Bo przez sen mówiła zwykle
po żydowsku lub rumuńsku. Niemiecki nie pojawiał się w jej snach.
- Pora wstawać, jeśli chcecie złapać pociąg do Salvy - napomniała ją łagodnie
Katarzyna.
Po czym weszła do kuchni, odstawiła na stół świecznik, napaliła w piecu i podgrzała
mleko, które z glinianego dzbanka przelała do ogromnej teppy. Usiadłszy przy stole, Bajla i
Maria zjadły kilka kromek chleba z marmoladą, popijając ciepłym krowim mlekiem.
- Jak to u was jest - zapytała Bajla - czy Sasi też wierzą w prikulicza?
- Jedni tak, drudzy nie - odparła Katarzyna. - Ja tam nie wierzę w żadnego durnego
psa. I Vasile też nie wierzy. Ale gdyby jakiś wszedł mu w paradę, to, ho, ho!, z miejsca
wziąłby go na widły. Są tu we wsi starzy ludzie, którzy przysięgają jednak, że na własne oczy
go widzieli. Bo ze złym to jest tak: pojawia się tylko wtedy, gdy się weń wierzy. A kto wierzy
w złe, już się od niego nie wywinie. Rozumiecie, co mam na myśli? Ale ja nie wierzę w
prikulicza i te wszystkie inne złe duchy. I dlatego żadna bestia nigdy nie staje mi na drodze.
- Zgoda, ale czy wierzycie, że istnieją wilki, które przybierają ludzką postać? -
zapytała Bajla.
- Nie. Wilki wyglądają zawsze jak wilki. Zdarzają się jednak ludzie jak wilki: źli i
podli. Uważam, że są o wiele bardziej niebezpieczni niż wataha w ciemnym lesie. Bo ci
„wilko-ludzie” czają się wszędzie wokół nas i nie tak łatwo zejść im z drogi. - Katarzyna
zamyśliła się na chwilę i dodała: - Ten stary pastor z Baiersdorfu tak naprawdę też był
wilkiem, wilkiem w mniszej szacie. To on przepędził mnie z rodzinnego domu, przegnał złym
słowem jak obcego psa. Tylko dlatego, że chciałam wyjść za mąż za Vasile.
Bajla przysłuchiwała się w milczeniu, bo nie mogła nie zadumać się nad sobą samą,
wspominając innego duchownego. Tego, co zwyczajnie po nią sięgnął, a potem bezlitośnie
wykorzystał niczym rzecz, naczynie w kuchni. Naczynie, które po wszystkim, jak gdyby
nigdy nic, odstawił i które kucharka sama musiała potem zmyć. „Dobrze ci mówić,
Katarzyno, bo należysz do mężczyzny, co jest dla ciebie dobry. Nie jesteś liściem niesionym
przez wiatr, rozdeptywanym obcasem, od niechcenia” - pomyślała, a po chwili powiedziała
głośno:
- Macie przecież męża. Z takim mężem żaden wilk niegroźny.
- Racja - odparła Katarzyna. - I dobry z niego człowiek. Dziękuję panu Bogu, że mi go
zesłał. Tylko że nie mamy dzieci. W Baiersdorfie powiadają, że to kara niebios. Sasi i Blóche
nie powinni się ze sobą mieszać. Nasz pan Bóg patrzy na to krzywym okiem, mówią starzy. I
tak samo ewangelicy z katolikami, a już najmniej ewangelicy z prawosławnymi. To już
naprawdę ciężki grzech. Tak mówili ludzie w Baiersdorfie.
- Chcecie powiedzieć, że sam Bóg zesłał wam waszego męża? - dziwowała się Bajla.
- Na pewno, bo przecież tylko on decyduje o tym, co się nam przytrafia, każdego dnia,
o każdej godzinie, w każdej chwili.
- I to Bóg decyduje o tym, czy ma się dzieci, czy nie?
- Tak właśnie jest - odrzekła Katarzyna. - Tak niestety jest. „Musimy sami nieść swój
krzyż. Każdemu jego przeznaczenie”. Tak zawsze mówił nasz pastor w Baiersdorfie. Bardzo
dawno temu. Ale ja nie zapomniałam.
Bajla znów zamilkła.
Pożegnały się potem z Katarzyną, która na drogę dała im wędzonego sera, słoniny i
kilka kromek chleba. Kiedy jej podziękowały, powiedziała tylko:
- Nasz Pan Bóg będzie was ochraniał w dalszej drodze.
- Obyście mieli rację - rzekła Bajla.
- Będę się za wami modlić - dorzuciła jeszcze prędko chłopka.
- Dziękujemy za wszystko - powiedziała Bajla i obie z Marią szybkim krokiem
ruszyły w stronę pobliskiej małej stacji, gdzie stał już podmiejski pociąg, który miał je
zawieźć do Salvy.
Podróż nie trwała długo. W wagonie było jednak chłodno, a przez szczeliny w oknach
wpadał do przedziału dokuczliwy ostry wiatr. Od siedzących wkoło robotników, którzy
zabijali czas głośnymi rozmowami, bił zapach cuchnących papierosów.
W Salvie dowiedziały się, że od niedawna odjeżdża stąd autobus, który raz na dzień
kursuje aż do Mosesdorfu. A stamtąd do Wiesenau było już tylko jakieś dwanaście
kilometrów.
O ósmej siedziały więc w rozklekotanym autobusie, upchnięte między chłopami z
plecakami i torbami. Nawet dach był załadowany mnóstwem rozmaitych skrzyń i innymi
bagażami. Dysząc i sapiąc, autobus wspinał się z mozołem żwirowaną wiejską drogą, która
licznymi serpentynami Salautzatalu prowadziła w stronę Marmaroszu. Po drodze wóz
kilkakrotnie się zatrzymywał, bo chłodnica wrzała i dymiło z silnika. Wówczas wszyscy
podróżni wysypywali się na drogę i rzucali się natychmiast w krzaki. Mężczyźni na lewo,
kobiety na prawo. Również Maria musiała za potrzebą. Ale wstydziła się obcych kobiet, które
bez ceregieli kucały, zadzierając w górę suknie, i często nie przerywały nawet zaczętej w
autobusie pogawędki. Bajla musiała więc odejść z Marią spory kawałek na bok, drżąc z
obawy, by autobus nie odjechał bez nich.
Gdy po dobrych pięciu godzinach dotarli wreszcie do Mosesdorfu, Maria zaczęła
nagle płakać:
- Mama, mamełe, dlaczego opuściłyśmy dom? Ja chcę do domu!
Usłyszał to mężczyzna w kaszkiecie, z czarną brodą, który stał nieopodal. Podszedł
bliżej i zapytał w jidysz, czy nie chcą może jechać do Ojberwisno. Bajla chciała najpierw
wiedzieć, ile by to kosztowało. Mężczyzna uznał, że dziesięć pengó będzie dobrą ceną.
- Pięć - powiedziała Bajla.
- Fimfiz gurniszt - odparł obcy. - Zogn mir acht.
- Fimf - upierała się przy swoim Bajla.
W końcu ugodzili się na sześć pengó. Widząc, że umiała się targować, woźnica spytał:
- Jesteście może Jidene?
- Nie - odparła Bajla. - Jesteśmy Dajczisze.
- Oj... - Pokiwał głową. - Di welt hot zich fardrejt. Świat stanął na głowie.
Dojeżdżali już do Wiesenau. Kiedy jednak Aaron, ich woźnica, zapytał pierwszego
napotkanego Cipszera o Katarzynę Hotzberger, ten odpowiedział pytaniem na pytanie:
- Która K&tku Hotzberger? K&tku Porcelanowy Garnek? K&tku Czarni? Czy K&tku
z rodina Seppi?
Bo kobiet o tym nazwisku było kilka w miasteczku. Wtedy Bajla wyjaśniła, że ta, o
którą chodzi, to cudzoziemka z Siedmiogrodu. Chłop namyślił się i uznał, że iść może jedynie
o K&tku Tajcze, bo ona mówi całkiem inaczej niż tutejsi ludzie, właśnie po niemiecku, w
„mowi pane”.
Ta K&tku Tajcze mieszkała jednak trochę na uboczu, w małej osadzie, wyżej, w
Wassertalu. W miejscu, które nazywano Schradenthalem. A do tego miejsca było jeszcze co
najmniej siedem kilometrów. Aaron zaczął się już niecierpliwić, gdyż chciał prędko wracać
do Mosesdorfu, bo umówili się przecież tylko na jazdę do Wiesenau. Bajla musiała więc
dorzucić jeszcze pengó. I pieniądze chciał wziąć z góry.
- Zoln mir kajnen zores niszt hobrt* - powiedział.
Bajla zapłaciła i wóz ponownie wtoczył się na wąską, kamienistą drogę, która stromo
wiła się doliną wzdłuż rzeki.
Wreszcie dotarli do osady Schradenthal i Bajla poczuła nagle, jakby znalazły się na
samym końcu świata. Powiedziała o tym Aaronowi, ale ten ją uspokoił. Dolina kończy się
dopiero dużo wyżej, czterdzieści kilometrów dalej. Gdyby jechać w górę albo przewędrować
szlak wzdłuż rzeki, napotka się po drodze wiele małych miejscowości, zapewnił ją. Ale tam
mieszkają z reguły sami Rusnacy, a to, jak stwierdził, niedobry naród. Potem jakaś
przechodząca chłopka pokazała im drewniany dom K&tku Hotzberger. Aaron bardzo się już
spieszył, nie chciał bowiem przegapić następnego autobusu, który kursował przez Wiesenau
do Borschy i mógł nastręczyć mu klienta. Powiedział tylko: „Blajbts gesund”, ostańcie w
zdrowiu, i zacinając ostro konia, odjechał trzęsącym się na wyboistej drodze wozem.
* (jid.) Żeby nie było nieporozumień.
12
Bajla i Maria zostały same na drodze, która wzdłuż rzeki prowadziła dalej w górę, do
osiedli, gdzie, jak mówił Aaron, mieszkali sami Ukraińcy. W starym wiklinowym kufrze i
traj-ście mieścił się ich cały dobytek. Maria usiadła na walizce i kijkiem kreśliła w piasku
kółka. Bajla oparła się o drzewo i pomyślała: „Nawet Cortorar, wędrowni Cyganie, mają
więcej od nas. Mieszkają w wozach ze słomianym dachem i przemierzają kraj wzdłuż i
wszerz. A my żebrzemy o jakiś kąt, a jeśli go dziś nie znajdziemy, to gdzie pójdziemy?
Nigdzie nie jesteśmy jak u siebie”.
Podniósłszy wyżej oczy, Bajla zobaczyła zagrodę, z której dochodził jasny, radosny
śmiech dzieci, a wtórowało mu szczekanie psów. W przerwach dało się słyszeć obojętne,
chrapliwe skrzypienie piły. Były to jedyne znaki wskazujące na to, że żyją tu ludzie i
zwierzęta.
Z obydwu stron doliny na Bajlę i jej córkę spoglądały wysokie góry. Groźnie i
wyniośle. Na kilku rozrzuconych wokół halach stały opuszczone szopy. Między nimi
widniały lasy z przypalonymi jesienią liśćmi. Były to rdzewiejące rany, które dopiero z
nadejściem wiosny miały się zagoić. W skalnych załomach błąkały się późne promienie
zachodzącego słońca. Dzień miał się ku końcowi.
Bajla patrzyła w górę, w szare oblicze tych milczących, zamienionych w kamień
olbrzymów, czując pustkę i osamotnienie. Zdało jej się nagle, że została sama na tym obcym
świecie. Sama ze swym dzieckiem i obrazami odległych, ckliwych chwil, ale również
gorzkich przeżyć, których pamięć pozostała jeszcze całkiem świeża. „Tylko to mi zostało -
pomyślała. - Mała dziewczynka i wspomnienia. I ból. Ból, że nie wróci to coś, za czym się
tęskniło. Ból, że znów mogło zdarzyć się to, o czym chciało się zapomnieć, a czego nie
potrafiło się zapomnieć”.
Obok drogi dziko pieniły się zarośla. Nieco dalej nieokiełznana górska rzeka huczała
w dolinie, spływając wartkim strumieniem tam, gdzie było Wiesenau. Prowadził przez nią
wąski wiszący mostek, puntje. Po drugiej stronie dostrzegła małą osadę, na którą składało się
osiem drewnianych domów. „Mają takie same pokryte gontem dachy jak w Klinitzu i taką
samą studnię na kołowrót na podwórzu - pomyślała Bajla. - Może w lecie również tu
zakwitną kwiaty i nie będzie tak ponuro i samotnie jak teraz, gdy zima stoi już u drzwi?”.
Gdzieś tam znajdowała się też zagroda Katarzyny Hotzberger. Ale by tam dotrzeć,
trzeba było przekroczyć ten wiszący, rozhuśtany mostek. Bajla przytrzymała się mocno
grubej stalowej liny, która po obu stronach służyła za poręcze. Zrobiła kilka niepewnych
kroków i z drżącymi kolanami natychmiast, powoli i ostrożnie, zawróciła.
- Jak ludzie przechodzą przez to cholerstwo? - zaklęła pod nosem.
W tej samej chwili na drugim brzegu ukazał się wiejski chłopak z małym czarnym
pieskiem. Obydwaj przebiegli przez rozchwiany puntje, jakby to był miejski chodnik.
Chłopak po rumuńsku pozdrowił obie i zapytał:
- Szuka pani czegoś?
- Chcemy przejść na drugą stronę, do domu pani Hotzberger - odpowiedziała Bajla.
- To dlaczego pani nie przechodzi? - zapytał dzieciak.
- Bo ten puntje tak okropnie się trzęsie.
- Zawsze się tak chwieje, ale jeszcze nigdy nikt nie wpadł do wody. Można
przytrzymać się rękami liny.
- Jak mamy się przytrzymać, kiedy musimy taszczyć bagaże?
- Przeniosę je na drugą stronę - zaofiarował się chłopak.
Wziął od niej wiklinowy kufer i pobiegł przez most na drugi brzeg. Tam postawił go
na ziemi i wrócił po huculski plecak i torbę. Potem rzekł:
- Jeśli pani chce, mogę też przenieść na barana dziewczynkę.
- Nie - zaprotestowała Maria. - Sama przejdę przez most.
- Tylko idź ostrożnie i mocno trzymaj linę. Powoli - przestrzegła ją Bajla.
„Jak wpadnie do lodowatej wody, przeziębienie murowane. Albo mi utonie. Mój
Boże, co ja wtedy pocznę?” - pomyślała, gdy Maria zdecydowanie wkroczyła na rozkołysany
puntje. Powoli, z drżącymi kolanami, ale z tą niezwykłą śmiałością małego dziecka, które nie
poznało jeszcze, co to prawdziwe zagrożenie. Jednak wszystko poszło dobrze.
Kiedy znalazła się po drugiej stronie, chłopak rzekł:
- Widzi pani, doamna, mała sobie poradziła. I pani też może, tylko proszę nie patrzeć
w dół. Od patrzenia w wodę kręci się od razu w głowie.
Bajla musiała więc zebrać się na odwagę, choć najchętniej odczekałaby jeszcze chwilę
albo dwie. Przynajmniej do czasu, aż chłopiec sobie pójdzie. Ten jednak stal nadal,
przyglądając się ciekawie, bo nie chciał przegapić takiej sceny. Usiadł nawet w trawie, a mały
pies przycupnął obok niego. Najwyraźniej obydwaj mieli dużo czasu. Powoli, krok za
krokiem, Bajla zaczęła iść przez puntje. Dłonie nagle jej się spociły, ale zacisnęła je mocno na
zimnej stalowej linie. Zdawało jej się, jakby wszystko wokół tańczyło i wirowało, choć
patrzyła wprost przed siebie. Wiedziała jednak: „Muszę przejść na drugą stronę, bo innej
drogi brak”.
Gdy dostała się na drugi brzeg, Maria zawołała:
- Widzisz, mama? To wcale nie było takie trudne!
- Tak się tylko myśli, kiedy nie musi się samemu drałować przez ten most - odparła
Bajla, podczas gdy junak coś jeszcze wołał do nich z drugiej strony, machając im obiema
dłońmi na pożegnanie, a po chwili puścił się biegiem przez pola razem ze swym pieskiem.
Na schodkach przed domem, gdzie mieszkała K&tku, leżał duży biały pies. Chyba
spał. Jednak gdy podeszły bliżej, podniósł nagle głowę, spojrzał zdziwiony i warknął cicho,
ale nie wstał.
- Pani Hotzberger! - zawołała Bajla, bo bez zaproszenia nie śmiała wejść na podwórze.
Krzyknęła jeszcze kilka razy, ale nikt się nie poruszył.
Nieco dalej, z domu z małymi okrągłymi podcieniami, wyszła kobieta i zapytała:
- Wum du Klitku?
- Tak - odparła Bajla.
- Na, uszła du Wiesenau. A Fr&nzku bud dom az na nidila. Skund prychodni?
- Z Bistritz - wyjaśniła Bajla, uznała bowiem, że nie musi wszystkiego tłumaczyć
sąsiadce. Ale rozmowa wcale się na tym nie skończyła, bo kobieta podeszła trochę bliżej i od
razu zaczęła opowiadać, jak to kiedyś sama była w Bistritz.
- Wilka, kraso mesto - zauważyła. - Żyjete tern?
- Tak - bez mrugnięcia okiem zełgała Bajla.
Maria szepnęła jej do ucha:
- Nie byłyśmy nigdy w Bistritz, mama.
- Już dobrze, dobrze, moje dziecko - uciszyła ją Bajla.
Ale gdy sąsiadka znów zniknęła w środku, Maria rzekła:
- Zawsze powtarzałaś, że nie wolno kłamać. A teraz powiedziałaś tej pani, że
mieszkamy w Bistritz...
- Później ci wytłumaczę dlaczego.
W odpowiedzi usłyszała:
- Zawsze tylko później i później. A co będzie, jak zapomnisz?
Usiadły na drewnianej ławeczce, która stała obok ścieżki prowadzącej w stronę domu,
i czekały. Czas mijał. Zdarzało się, że przez puntje przechodził któryś z mieszkańców wioski.
Patrzyli ciekawie w kierunku, gdzie siedziały, i pozdrawiali w cipszerskiej mowie „gutn
duń!”. Tymczasem duży biały pies znowu podniósł się ze schodów, ziewnął, przeciągnął się
na wszystkich czterech łapach i ruszył w stronę furty. Powęszyw-szy trochę, przyjrzał się
przyjezdnym, po czym powoli podreptał na schody
„Mój Boże - pomyślała Bajla. - Znowu siedzimy przed czy-imiś drzwiami, czekając,
aż nas wpuszczą. Pozwolą nam tu zostać czy z rana znowu trzeba będzie jechać?”.
Maria zapytała:
- Mama, ciotka Elsa mówiła, że Cyganie nie mają domów. Ciągle tylko podróżują.
Żebrzą i kradną. Ale my też nie mamy domu. To my też jesteśmy Cyganami?
- Nie, córeczko. Nie jesteśmy Cyganami - odparła Bajla. - I nie wszyscy Cyganie to
włóczędzy, jak uważa ciotka. Wielu z nich ma domy, jak inni ludzie. Pamiętasz Maricę? Tę,
co przynosiła na plebanię grzyby i jagody? Ona też jest Cyganką, a mieszka we własnym
domu. A Fanica, który wczoraj zawiózł nas do Schantzu? To też Cygan. Ma swój dom i nawet
konia z wozem.
- To dlaczego ciotka Elsa powiedziała, że Cyganie to lenie i brudasy? I że kradną? -
wciąż dopytywała Maria.
- Bo pewnie nie zna żadnych Cyganów - stwierdziła Bajla.
- Mówiła też, że z Żydami jest tak samo. Żydzi są źli. Mówiła bardzo złe rzeczy o
Żydach.
- To nieprawda, Mario. Żydzi nie różnią się od innych ludzi. Są tak samo dobrzy, jak i
źli. Ale większość Żydów, których znam, to dobrzy ludzie - próbowała uciąć rozmowę Bajla.
Maria nie dawała jednak za wygraną:
- Ale my nie jesteśmy Żydami, prawda, mamo? Bo wielebny wspomniał raz, że może
jesteś Żydówką, bo masz rude włosy.
Na to pytanie Bajla mogła odpowiedzieć tylko jedno, lecz zanim to zrobiła, pomyślała
szybko: „Wybacz mi, Boże Wiekuisty, że muszę okłamywać własne dziecko!”. Po czym
lekko drżącym głosem, który dla niej samej zabrzmiał obco i fałszywie, rzekła:
- Nie, nie jesteśmy Żydami, to znaczy Żydówkami. Jesteśmy katoliczkami i Niemkami
z Bukowiny. Ty jesteś Maria, a ja Berta Altmann. I nie mamy nic wspólnego z Żydami.
- To dobrze, mama. Bo ja nie chcę być Żydówką. Ani Cyganką. Najlepiej, kiedy jest
się Niemcem. Tak zawsze mówiła nasza pani. I ja też jestem Aryjką. Wiem, bo ciotka Elsa
powiedziała - bezustannie trajkotała Maria.
A Bajla pomyślała tylko: „Wielki Boże, co ta pomylona sziksa zrobiła z mojego
dziecka. I jak szybko. Ale nadejdzie jeszcze dzień, kiedy powiem jej, kim naprawdę jest, moja
mała mejdele...”.
Po chwili Maria jednak znów spytała:
- Dlaczego nie mam ojca, mama? Wszystkie dzieci mają ojców. Gdzie jest mój tata?
- Umarł - odparła Bajla - kiedy byłaś jeszcze całkiem mała. Bardzo wcześnie nas
opuścił, dużo za wcześnie.
- A czy tata mnie kochał?
- Bardzo kochał.
- A masz jego fotografię?
- Tak.
I Bajla wyjęła małe zdjęcie, które zawsze przy sobie nosiła. Była to fotografia z
chassene, na której uwieczniono ją i Jakoba jeszcze jako chossnkale, narzeczonych. Zdjęcie
zrobiono w mieście, w pracowni Arnolda Rosenbauma, najlepszego i zarazem najdroższego
fotografa w Fokszanach. Jakob, w uroczystej pozie, stał uśmiechnięty obok niej. Prawą rękę
położył czule na jej smukłym ramieniu. Ona zaś trzymała swoją lewą dłoń tak, by było widać
farknassfingerl, pierścionek zaręczynowy. Jakob kupił go u jubilera Hermana Schónfelda.
Miała wówczas szesnaście lat.
„Mój Boże, byłam wtedy taka młoda, beztroska i szczęśliwa, bo nie wiedziałam
jeszcze, co przyniesie mi życie” - pomyślała Bajla. I jak opary mgły spowiło ją na nowo
wspomnienie tamtych dni, wspomnienie o czymś, co nigdy nie powraca, nawet gdy się o tym
wciąż od nowa śni i marzy
- Dus iz der tate majner... - wyszeptała w zamyśleniu Maria, po żydowsku.
- Tak to jest twój ojciec - powtórzyła po niemiecku Bajla.
- I pamiętaj. Nigdy już nie mów tak jak Mojsze i Rebeka.
- Tak, mama. A dlaczego umarł?
- Wilki go zabiły.
- Wilki?
- Tak, wilki.
- I brał mnie na kolana jak ojciec Bondar?
- Nie, inaczej. Głaskał cię po główce i obsypywał całusami
- wyjaśniła Bajla, łudząc się, że rozmowa dobiegnie wreszcie końca.
Ale Maria znów zaczęła:
- Ojciec Bondar też mnie głaskał i całował...
- Co robił? - Teraz z kolei Bajla dopytywała i nagle powrócił ten niepokój, który
zawsze ją nachodził, ilekroć Bondar stawał w progu. - Powiedz mi w tej chwili, co robił!
- Głaskał mnie i dawał całusy.
- Gdzić cię całował?
- O tu i tu, i tu. - Maria pokazała palcem głowę i policzki. -1 gdzie jeszcze?
- Nigdzie. Dlaczego pytasz, mama?
- Bo obcy człowiek nie powinien dawać ci całusów.
- Ale ojciec Bondar to nie żaden obcy.
- Mimo wszystko. Czy ktoś inny jeszcze cię całował? - Tak.
- Kto taki?
- Ciotka Elsa.
- Ciotka Elsa? Jak to?
- A tak.
- Opowiedz mi, jak to było.
- Dzieci poszły już do domu. A mnie ciocia Elsa poprosiła, żebym została. „Zostań
jeszcze chwilkę” - tak powiedziała.
I dała mi całusa. I drugiego. Dużo całusów. I bardzo ukochała. Głaskała po włosach. I
wciąż powtarzała: „Moja śłiczna dziewczynka. Moje aryjskie dzieciątko...”.
- A gdzie cię całowała?
- O tu i tu. I jeszcze tu. - I palec Marii znowu powędrował w stronę głowy i
policzków. - A potem raz tutaj. - Maria odchyliła szyję.
- I to wszystko? - Bajli raptownie zaschło w gardle.
- Była ze mną, gdy robiłam siusiu.
- Co to znaczy: była z tobą?
- Kiedy szłam na siusiu, ona szła ze mną. Przyglądała mi się.
- I nie wstydziłaś się?
- Nie. Dlaczego?
- Bo nie chciałaś zrobić siusiu, kiedy jechałyśmy autobusem. Wstydziłaś się przed
kobietami.
- To byli obcy. A ciocia nie.
- I co jeszcze robiła ciotka Elsa?
- Nic. Ze mną nic.
- A z innymi dziewczynkami?
- Nie wiem. Może coś. Z tymi nie tak aryjskimi.
Bajla dość już usłyszała i pomyślała tylko gorzko: „Byłyśmy obie w przedsionku
piekła, nawet o tym nie wiedząc. Dzięki Odwiecznemu, że zebrałam się wczoraj na odwagę i
wyjechałyśmy. Jeden Bóg wie, co mogło jeszcze się wydarzyć, gdybyśmy tam zostały...”.
Ale wtedy przypomniała sobie również, że ten sam Bondar pomógł jej onegdaj w
uzyskaniu zastępczego dowodu tożsamości. Był to tymczasowy dokument, wystawiony przez
urząd meldunkowy w Lipótfalwie, jak nazywało się teraz oficjalnie Leopoldsdorf.
Poświadczono w nim, że jest Bertą Altmann z Arwinicy. Swoje prawdziwie imię zataiła i
zastąpiła nowym. Obok jej danych widniał również wpis dotyczący córki Marii urodzonej w
1933 roku. Bez drugiego imienia Ester. Dzięki tym papierom, które chroniła jak źrenicy oka,
miała nadzieję na otrzymanie w przyszłości właściwego dowodu tożsamości. Jeszcze w
Klinitzu słyszała bowiem, że wielu Żydom odmawiano obywatelstwa. „Przynajmniej tyle dla
nas zrobił - pomyślała - ale za jaką cenę”.
Skały rzucały już bardzo długie cienie i widać było, że słońce wkrótce zniknie za
górami. Robiło się coraz chłodniej. Maria zapytała:
- Mama, długo będziemy musiały jeszcze czekać? Zimno mi.
I w tej samej chwili na puntje ukazała się szczupła, wysoka kobieta, dźwigająca w obu
dłoniach dwa duże koszyki. Szła powoli. Zbliżywszy się do brzegu, popatrzyła w górę, bo już
wcześniej spostrzegła, że ktoś na nią czeka. Pies zaszczekał teraz żywiej, wydając głośne,
radosne dźwięki. Również Bajla się podniosła i wyszła kilka kroków naprzeciw.
- Dobry wieczór - powiedziała po niemiecku.
- Dobry wieczór, wy do mnie? - odparła kobieta i Bajla od razu rozpoznała melodię
głosu, którą słyszała już zeszłej nocy w Schantzu. Przybyła mówiła inaczej niż cipszerskie
kobiety i to ona musiała być Katarzyną Hotzberger.
- Szukamy Frau Hotzberger - oznajmiła Bajla.
- To ja - powiedziała kobieta, odstawiając na ziemię ciężkie kosze i podała dłoń Bajli.
- Nazywam się Berta Altmann. A to moja córka Maria. Przedstawiwszy się
Katarzynie, Bajla wyjaśniła pokrótce, że jest znajomą Nósner-Kathi, córki kuratora Martina
Nósne-ra i Elżbiety z Baiersdorfu. Zrobiła to tak naturalnie, jakby tę Kathi świetnie znała.
Wspomniała też Vasile Popę. Jaki to z niego dobry i serdeczny człowiek.
Hotzbergerowa przysłuchiwała się uważnie, niekiedy tylko lekko się uśmiechając, po
chwili jednak rzekła:
- Chodźcie, wejdźmy do środka. Pod wieczór na dworze robi się już bardzo zimno.
Październik. Ale mieliśmy długą ciepłą jesień. Tym chłodniejsza będzie zima.
Potem przygotowała obfitą kolację. Wędzoną rybę i owczy ser, do tego czarny chleb
domowego wypieku i kozie mleko. Przed skrojeniem chleba zrobiła nożem znak krzyża na
bochenku. Ale modlitwę sobie darowała, z czego Bajla była wielce rada. Nie chciała znów
wspominać czasów, gdy mówiła „amen” u Bondara.
Po posiłku Frau Hotzberger pościeliła w jednej z izb szerokie niskie łóżko ze
skórzanym materacem i powiedziała:
- Tu będziecie nocować. My z mężem śpimy po drugiej stronie korytarza. Tutaj miały
mieszkać kiedyś nasze dzieci. Pokój należał dawniej do mojej szwagierki, Frau
Hotzberger-Bebu. Wybudował go jeszcze jej ojciec. Cipszerzy na dom mówią „pokój”, a na
pokój „izba”. Tak to u nich jest. Brzmi to trochę zabawnie dla siedmiogrodzkich uszu. A
Bebu to w cipszerskiej mowie Elżbieta. Tak, moja szwagierka już nie żyje. I starego
Hotzbergera też już od dawna nie ma pośród żywych. Zostaliśmy sami, ja i Franz. I gdy
czasem nocą zawoła huhurec, myślę sobie zawsze: miejmy nadzieję, że to nie nasze imię
zabrzmiało.
Dopiero gdy Maria, umywszy się przedtem w kuchni, poszła już do łóżka, Bajla
zapytała:
- Co to takiego ten huhurec?
- Huhurec to puszczyk leśny. Ptak śmierci. Mówi, kiedy kto ma umrzeć.
- A wy? Wierzycie w tego ptaka? - chciała wiedzieć Bajla.
- Tak do końca to nie. Ale trochę tak, bo wszyscy tutaj w niego wierzą. A gdy
wszyscy wierzą w to samo, to nie ma wyjścia, trzeba jak wszyscy. Tak to już jest w życiu. W
Baiersdorfie nie wierzyłam, że są na świecie prikulicze. Sasi śmiali się do rozpuku, gdy jakiś
Rumun opowiadał o niezwykłym strasznym psie. Ale tutaj może istnieć, skoro każdy w niego
wierzy. Wielu nawet go widziało. Tak przynajmniej mówią.
W starym, rzeźbionym w drewnie lichtarzu Katarzyna zapaliła świeczkę. Kobiety
siedziały w kuchni i jedna opowiadała drugiej o swym życiu. Bajla przemilczała wiele
epizodów, a inne wręcz zafałszowała. Dalej musiała grać rolę, w którą usiłowała się już wżyć
u ojca Bondara. Chwilami sama wierzyła w to, co relacjonowała. Tego wieczora zrodziła się
więc między dwiema kobietami przedziwna poufałość, w której jedno serce otwiera się przed
drugim. I już po chwili, choć dopiero się poznały, powierzały sobie małe i wielkie tajemnice.
Małżeństwo Hotzbergerów nie miało dzieci, mimo że Katarzyna, którą z cipszerska
nazywano tutaj K&tku, nawróciła się na katolicyzm. Bo proboszcz z Wiesenau, wielebny
Kom-ka, w surowych słowach przestrzegł, że mieszane małżeństwo skazane będzie na
bezdzietność, chyba że przyszła żona przyjmie jedyną, prawowitą wiarę. Dlatego że
małżeństwo, jak na każdym kroku podkreślał, „zawiera się też w Niebie”, a „nasz Pan Bóg”
nie udzieli błogosławieństwa, kiedy widzi, że dobry katolik bierze sobie za żonę
niewierzącą”. I właśnie żeby tego pana Boga nie rozgniewać, jeszcze przed ślubem Katarzyna
nawróciła się na wiarę swego oblubieńca. Ale nic to nie dało. Mijały lata i nie zachodziła w
ciążę. Małżeństwo pozostało bezdzietne. Teraz zaś była już zbyt stara, by myśleć o własnych
dzieciach. Gdyby wszystko poszło tak, jak chcieli, mieliby w tej chwili wnuczęta. Ale „nasz
Pan Bóg” najwyraźniej nie wybaczył obojgu fałszywego kroku. Tak przynajmniej twierdził
wielebny Komka.
- Tylko On sam wie - powiedziała Katarzyna - dlaczego spotkała nas taka kara. I teraz
przyjdzie nam zestarzeć się bez dzieci. I bez dzieci zejdziemy z tego świata. Ani dziecko, ani
wnuk nie zapłaczą nad naszym grobem. Kto nam wytłumaczy, dlaczego tak musiało być?
- A nie przyszło wam na myśl pójść z tym do lekarza? - zapytała Bajla.
- Po co? Nie jestem przecież chora - odparła Katarzyna.
- Do lekarza od kobiecych chorób - uściśliła Bajla.
- W Wiesenau mamy tylko lekarza od dolegliwości męskich, doktora Steingiessera,
Żyda. Kiedy ktoś jest bardzo chory, to do niego idzie. Leczy wszystkich, którzy mieszkają tu
w dolinie, także Rumunów i Rusaków.
- Nie zaszliście nigdy do tego doktora, żeby powiedzieć, jak z wami jest? Że nie macie
dzieci, choć tak bardzo ich pragniecie?
- Nie.
- Może wcale nie musieliście być bezdzietni? W mieście niedaleko wsi, gdzie
mieszkałam, przyjmował taki lekarz. Też był Żydem, jak ten wasz Steingiesser. Pomógł wielu
młodym kobietom i rodziły. Może i ten znalazłby jakąś radę.
- Nie wydaje mi się. To coś całkiem innego. Mamy oboje na sumieniu wielką winę. Ja
i mój Franz. Zrobiliśmy coś, co było wbrew woli Kościoła, do którego należymy. Bo „nie
miesza się oliwy z wodą”, powtarzał zawsze ojciec Komka. A to znaczy, że katolicy i
ewangelicy nie powinni się łączyć.
- Ale w dniu ślubu byliście już przecież katoliczką. - Bajla próbowała pocieszać
Katarzynę.
- Tak, tylko co z tego, skoro przedtem wszystko odbyło się po ewangelicku? Wszystko
- chrzest, konfirmacja, wyznanie wiary. 1 kiedy modlę się do Najświętszej Panny, Matki
Boskiej, zawsze mam takie uczucie...
- Jakie uczucie? - zapytała Bajla, domyślając się, jak może brzmieć odpowiedź.
- Nie gniewajcie się, że to mówię, bo jesteście przecież katoliczką jak mój Franz. Ale i
on myśli czasem podobnie, a to wielki, bardzo wielki grzech. Dlatego spotkała nas ta kara i do
końca będziemy żyli sami...
- Powiedzcie mi, co to za uczucie - powtórzyła Bajla swe pytanie.
- Takie, że nie wierzę, że to święta Maria stoi przede mną na posągu. Boże, wybacz
mi, grzesznicy. Ale co mam począć, kiedy widzę tylko figurę, którą zrobił snycerz? A
wszyscy dookoła mówią: to jest Dziewica Maria. Ale i w kościele w Bor-szy, i innych
kościołach w tych dolinach stoi Czysta Panienka. I wtedy pytam sama siebie: czy Dziewica
Maria może być we wszystkich miejscach naraz? I raz wygląda tak, a innym razem znów
inaczej, czasem już duża, a czasem mała? Ale nikt nie powinien słyszeć takich pytań, bo to
wielki grzech, to, co wam tu mówię. I nie chcę nawet o tym myśleć, choć za każdym razem,
gdy jestem w kościele u wielebnego Komki, to pytanie wciąż powraca...
Bajla skinęła tylko głową, milcząc. Musiała kroczyć dalej wyznaczoną drogą, nawet
jeśli czasem czuła, jakby u jej stóp ktoś zawiesił odważniki. Wielkie żelazne kule, które
widziała u skazańców, gdy wyprowadzano ich z więzienia w Foksza-nach. Po chwili jednak
stwierdziła:
- Bez Dziewicy Marii też można modlić się do Boga. Bo to Bóg jest tym Najwyższym,
Przedwiecznym, Królem świata. On jest naszym Ojcem. I ten Bóg jest wszędzie. Nie tylko w
kościele.
-1 ja tak myślę. Ale nikt nie może o tym wiedzieć. I nie wierzę też, żeby robiło Mu
różnicę, czy modlą się do Niego katolicy czy ewangelicy, jeśli tylko są dobrzy i pobożni. I że
rozumie tylko jedną mowę.
I wówczas Katarzyna powiedziała jej, że Cipszerzy uczą teraz dzieci modlić się po
węgiersku, bo wielebny mówi, że Bóg rozumie tylko po węgiersku. I wielu rodziców też tak
myśli.
- Tylko skąd wielebny Komka może wiedzieć, że nasz Pan Bóg rozumie tylko po
węgiersku? Czy kiedykolwiek z Nim rozmawiał?
Szef miejscowej organizacji partyjnej Stuppka też postawił to pytanie, mówiła dalej
Katarzyna. Ten bowiem chciał przekonać niemieckich mieszkańców, by przestali chodzić do
kościoła. Nie dalej jak przed paru tygodniami, w niedzielę, kilku mężczyzn w czarnych
mundurach ustawiło się w szeregu przed kościołem. Wysoko nad głowami trzymali wielką
tablicę, na której wypisano: „Nie potrzebujemy żadnego Boga. Prowadzi nas nasz
Fiihrer-Adolf Hitler!”. Doskoczyło do nich kilku Cipszerów z pałkami i nożami i gdyby nie
czendorzy, węgierscy żandarmi, rozpętałaby się przed kościołem krwawa bijatyka. Sąsiad
Katarzyny, Reisenbichler-Joschi, powiedział potem: „Kaj glopota dokucy, kriken kaj guns na
nebe. Adni i drugie”.
Bajla cichutko wśliznęła się do pokoju, w którym spała Maria. Postawiła świecznik na
stole i w milczeniu przyglądała się małej córce. Sen błąkał się po uroczej buzi. Oddychała
cicho, z lekko otwartymi ustami. Bajla położyła się ostrożnie obok niej i zdmuchnęła
świeczkę. Miała za sobą trudny, męczący dzień, zasypiała jednak z nadzieją, że długa droga
dobiegła wreszcie kresu i na jakiś czas będą mogły zostać w domu Hotzbergerów. Bo tego
wieczoru Katarzyna wyznała w pewnej chwili:
- Gdybym miała córkę, której zawsze tak pragnęłam, byłaby pewnie w waszym wieku.
I nie chybi też i wnuczkę. Może więc to Bóg was tutaj zesłał? Bo w te strony, do
Schradenthalu, nikt nigdy z tak daleka nie przychodzi.
- To Nóssner-Kathi nas tu przysłała. Od niej się o was dowiedziałam. Inaczej nigdy
bym tu nie trafiła - odparła na to Bajla.
- Wiem. Ale to nie mógł być przypadek. Takie przypadki się nie zdarzają - rzekła
Katarzyna. - Wszystko jest z góry przeznaczone i zapisane w księdze żywota. Tak powiedział
kiedyś nasz pastor w Baiersdorfie. Zapamiętałam sobie jego słowa. I każdy musi dźwigać
swój los jak ciężki worek. Po drabinie w górę, na poddasze, z ziarnami kukurydzy. Albo
schodami na sam dół, do piwnicy z ziemniakami. Jednego dnia jest ciężej, bo idzie się pod
górę. Drugiego lżej, bo z góry. A gdy Bóg spostrzeże, że nie ma się już sił, by dźwigać
ciężkie worki, zdmuchuje świeczkę życia i wtedy odchodzimy z tego świata. Moja już z lekka
się chyboce. Bo mam coś z plecami. Kiedy przychodzą bóle, nic nie mogę robić. Kury, kozy,
pies, wszystko to czeka na swoją strawę. Każdego dnia. Stoją tak i czekają jak moje dzieci.
Nieraz już pomyślałam sobie: „Oho, teraz świeczka się dopali”. Ale zaraz znowu się rozpala.
Bo widocznie Bóg tak chciał, choć zarazem dał mi znak: „Katarzyno, niedługo świeczka
zgaśnie”. Co rano, budząc się ze snu, mówię: „Dzięki Ci, Panie, że wciąż jestem”.
Bajla nie od razu zasnęła, choć była bardzo utrudzona. W jej skołatanej głowie
nieustannie wirowały słowa, które padły tego wieczora z ust Katarzyny. Przywołując je,
mimowolnie pomyślała też o Mojszem i Rebece. Oni mieli dzieci, ale od dawna nie było już
ich w domu i dlatego Rebeka przyjęła ją pod swój dach prawie jak rodzoną córkę.
„Może będziemy mogły tutaj zostać - pomyślała. - Może przyjmie mnie jak własną
córkę. Wtedy Maria również miałaby swój kąt”.
Potem odmówiła modlitwę i w końcu zasnęła.
13
W sobotę, pod wieczór, wrócił Franz Hotzberger. Przez okrągły tydzień pracował przy
wyrębie lasu. Całą drogę w tamtą stronę i z powrotem pokonywał pieszo. Osiemnaście
kilometrów brzegiem rzeki.
Bajla przekopywała właśnie ogród warzywny obok domu, gdy na puntje zobaczyła
mężczyznę. Miał duże ciemne wąsy, a na głowie zielony myśliwski kapelusz. Kiedy dostrzegł
Baj-lę, przystanął, spojrzał w jej stronę lekko zaskoczony, lecz po chwili pewnym krokiem
ruszył naprzód. Tymczasem Bajla weszła już do domu, gdzie w kuchen Katarzyna gotowała
tokań na ziemniakach z mięsem i cebulą.
- Zdaje się, że wasz mąż tu idzie!
Kiedy Franz podszedł bliżej i na progu objął Katarzynę, ta niespodziewanie rzekła:
- Obac. Mome tero córka a wnucz.
- Skund sa wzina córka? - odparł zdziwiony Franz. - Bocie ju prinisli? Rob sa zart a
mnu? - I patrząc podejrzliwie na bok na Bajlę i małą Marię, zapytał: - Kam jist ti Frau? Kam
sum ti opedwie?
- Wnijte - powiedziała Katarzyna, pozostając przy cipszerskim - musen ta ogadac.
- Najpirw snaps, a putym chcą sa omyt. A putym kolaco i mozen sa ogadat - odrzekł
Franz i nie patrząc w stronę Bajli, wszedł do domu.
Katarzyna spojrzała na Bajlę, przymknęła oczy, a po chwili znów je otworzyła, co
zapewne miało znaczyć: „Wszystko już w porządku, mąż jest tylko zmęczony, ale potem
jakoś się ułoży”.
Kiedy Franz brał kąpiel w kuchni, a Katarzyna krzątała się przy garnkach, Bajla
wzięła się z powrotem do przekopków, pełna wątpliwości i złych przeczuć. I nagle tłumiony
długo na dnie serca gniew podszedł jej do gardła. Najchętniej rzuciłaby to wszystko w diabły
i zwyczajnie odeszła z tego miejsca razem z Marią. Tylko dokąd? Wbijając łopatę w twardą
ziemię i dociskając ją mocno prawą stopą, rozmyślała o minionych latach.
Chcąc nie chcąc, znowu przypomniała sobie, co rzekł kiedyś rabbi Mendel Baumstark
z Fokszan, porównując samotną kobietę do liścia zwiewanego na drogę. Każdy poryw wiatru
może ponieść ten liść, gdzie tylko zechce. A każdy przechodzień rozdeptać. I czy jedna z
żydowskich sąsiadek nie powiedziała jej, że kobieta, która żyje w pojedynkę, jest jak luftl,
dmuchawiec? Byle mężczyzna może zdmuchnąć sobie taki kwiat i mieć wielką uciechę,
patrząc, jak maleńkie pyłki odlatują niesione wiatrem.
Ale ona nie była ani luftl, ani liściem rzuconym gdzieś na drogę. I to nie żaden
tajemny wicher przeznaczenia wymiótł ją z rodzinnych stron, tylko sąsiedzi i mieszkańcy wsi,
którzy jej najpierw grozili, a na koniec ją przepędzili. Była więc far-trajbte, wypędzoną. Bo
nie z własnej woli opuściła Arwinicę. Musiała odejść po tym, jak mężczyźni załomotali nocą
do jej drzwi. Od tamtej chwili nie zaznała spokoju. Z Klinitz, gdzie słyszała groźby i ktoś
rzucił w nią kamieniem, też ją przepędzono. W końcu musiała uciekać również z
Leopoldsdorfu, w którym ojciec Bondar zgotował jej prawdziwe piekło.
A teraz machała łopatą, przekopując obcy ogród, bo z powodu bolących pleców
Katarzyna nie mogła się już schylać. Maria brała z jej rąk suche łodygi pomidora,
otrzepywała z ziemi i składała na kupkę.
„Nie mam nic na tym świecie poza moją małą dziewuszką - pomyślała Bajla. -1 nie
jestem już Żydówką, w każdym razie na zewnątrz. Bo teraz jestem katoliczką, właśnie na
zewnątrz. Za to kim jestem tak naprawdę, w środku? Tego nie wiem, ale mam pewność, kim
na pewno nie chcę być. Może tylko to się liczy: rozumieć, kim się nie chce być. Tyle wiem
przynajmniej, kim nie chciałabym być. I pewnego dnia muszę też powiedzieć Marii, kim nie
jesteśmy. Nawet jeśli na zewnątrz tym kimś musiałyśmy zostać, bo tak zadecydował los”.
Przekopując ogród, starała się uporządkować myśli. Bo gdy robiła coś, w czym miała
dużą wprawę, wracała do przeżyć ostatnich lat. Te myśli były jednak kluczem, który otwierał
bramy samotności. I Bajla przywoływała wówczas sny na jawie. Niekiedy trwało to kilka
minut, czasem pół godziny. Innym razem zdarzało jej się marzyć godzinami. Tylko to niosło
pociechę. Bo sny na jawie i pragnienia to jedyna otucha dla samotnych kobiet. Dają nadzieję,
której tonący chwyta się jak brzytwy na ciemnych wodach samotności. I tak Bajla ponownie
zanurzyła się we wspomnieniach, które jednak uleciały, tym razem jak łagodny, delikatny
obłok, rozproszony nagłym podmuchem wiatru wiejącego z realnego świata.
- Berta, Maria! - zawołała Katarzyna. - Czas do domu! Kolacja gotowa!
Bajla zaniosła szpadel do pobliskiej szopy, a potem weszły obie do nagrzanej kuchni i
obmyły dłonie w dużej ceramicznej misie, która stała obok pieca. Franz tymczasem przesunął
ocynkowaną blaszaną wannę w stronę kanaliku ściekowego w rogu kuchni, tuż nad podłogą.
Ostrożnie odwrócił ją dnem na dół i wlał do otworu spienioną mydłem wodę.
- Na - powiedział - głodnem kaj welk. A wu nej? Krum-pirntokan, delikatetesan, kaj
mowen lude s mesto. Opowidi, skund prychodni?
Bajla od razu zauważyła, że nie tylko wdział czystą koszulę, lecz także wyglądał teraz
całkiem inaczej. I inaczej mówił. Kiedy jedli i zapijali sznapsem, Bajla znów zaczęła
opowiadać wszystko to, co przed trzema dniami już wyznała Katarzynie. Ostrożnie i uważnie,
by przez przypadek nie zmienić czegoś w podanej wcześniej wersji. Maria tylko rozpływała
się w zachwytach, komplementując strawę i zapewniając gospodarzy, że nigdy jeszcze nie
jadła tak pysznego tokaniu. Trzymała się wskazówek, których jej przedtem udzieliła Bajla.
Franz podniósł oczy znad talerza i rzekł:
- Jist gut diwtinka, ti mala. Bog wem chrone s tako dzicko.
Tego wieczora Franz i Katarzyna postanowili przyjąć „diw-tinki” - tak je nazwał - pod
swój dach. Miały zająć pokój, który kiedyś przeznaczyli dla swych dzieci. Maria mogłaby
wtedy pójść do niemieckiej szkoły, postawionej niedawno w osadzie Sachsenthal. A Bajli
znalazłoby się może jakąś pracę w nadleśnictwie Neuwetz, bo inspektor leśny Brandstetter
pilnie potrzebował kogoś do pomocy, kobiety, jak to się mówi, do wszystkiego.
- Co to znaczy „do wszystkiego”? - ciekawie zapytała Bajla.
-„Da wsysko” znace Frau, która umi spreten, na patelno smazen jajcon sa sloninu,
napesen, wi wielo trew padlen w du-lina, umi ogadat prez telefon s Wiesenau. Na, wsysko, ca
trebo, mus umen...
- Żonaty?
- Zenaty. Prizwoin musz, pubozen a gut chrest - odpowiedział Franz.
Bajla ugryzła się w samą porę w język, by nie dodać, że miała już swoje
doświadczenia z „dobrymi chrześcijanami”. Pomyślała jednak: „Kto wie? Może są między
nimi też i dobrzy, tacy jak Katarzyna z Schantzu lub ci tutaj? Dlaczego by nie?”.
Następnego dnia zaświeciło słońce, jakby jesień w ogóle jeszcze nie nadeszła. Ale
wyblakły pejzaż z pustymi łąkami, na których nic się już nie działo, zdradzał późną porę roku.
Zima stała tuż za progiem. Jeszcze jej nie było widać, ale czuło się, że nadchodzi. Zimny
wiatr ze wschodu zmiatał z drzew ostatnie liście.
Była niedziela i postanowiono, że pójdą razem, we czwórkę, do kościoła. Do
Wiesenau nie mieli blisko. Maszerowali już bite dwie godziny, kiedy w drodze zatrzymali się
na chwilę u znajomych, którzy również wybierali się na mszę. Franz przedstawił Bajlę i
Marię jako przybraną córkę i wnuczkę.
Znajomi bardzo się zdziwili:
- Skund nagło u wes córka a wnucz?
- Żęły da ti ceso w Sidmograd. A tero prihodne du nes, bo K&tku mo cus sa krizom i
ne możen same ti cale arpeit sroben - odpowiedział Franz.
Znajomi zadowolili się tą odpowiedzią. Po mszy Franz za-meldował obydwie u
wielebnego Komki jako nowych członków katolickiej wspólnoty wiernych. Uporawszy się z
formalnościami, ruszyli w drogę powrotną do Schradenthalu. W pewnej chwili przeszli koło
znajdującej się przy głównej ulicy wielkiej synagogi. Bajla mimowolnie zwolniła. Przed
bóżnicą zobaczyła paru starych Żydów w kaftanach i lisich czapach, którzy z ożywieniem o
czymś rozprawiali. Gestykulowali i podnosili glos. Bajla pochwyciła kilka słów. Chętnie by
podeszła, ale była kobietą i nie wypadało. Zagadnęłaby i zapytała ich, jak się wiedzie
tutejszym Żydom.
Franz zauważył chyba, że Bajla patrzy w ich stronę, bo rzekł:
- Tamo? Na, Żyde. Te gaden zawsi sa rukam. Ale wielo spitzig alli. Cipszery mowen:
„Chitri kaj Żydo, leniw kaj Wołoch, szmuc kaj Cygajne”. Alli som, kaj som!
- A skąd wiadomo, że Żydzi są tacy chytrzy? - zapytała Bajla, która znała żydowskie
słowo „spitzig”, znaczące tyle, co „przebiegły”, „chytry”, „pomysłowy”.
- Bo Żydo mo sa glowu wincej od nes, od Cipszeren a Daj-c.zen, wite?
- A ja myślałam, że Żydzi to ludzie jak wszyscy inni, ani lepsi, ani gorsi - nieśmiało
zauważyła Bajla.
- Kaj inno, możen - przytaknął Franz - telko wielsza chitri.
- Ciocia Elsa mówiła, że Żydzi są brudni i leniwi - odezwała się nagle Maria, która
dotąd przysłuchiwała się w milczeniu.
- Ciotka Elsa, a tu kto? - zapytał Franz.
- To nauczycielka z niemieckiego przedszkola, do którego jakiś czas chodziła Maria -
odparła szybko Bajla, by zakończyć rozmowę.
- Ta powit tij ciotka, abo sla za Tajbu, gda jij mame. Tamo jij miesto! - skwitował
Franz.
Bajla wyjaśniła córce:
- Tajbu znaczy diabeł.
- A czy diabeł istnieje? - zapytała Maria, ciekawie przechylając główkę.
- Da pora negdo sem ne wideł. Możen bud, możen ne bud - odparł dobitnie Franz,
jakby odkrył właśnie jakąś szczególnie ważną rzecz.
Maria zamilkła i nie zadawała więcej pytań.
Kiedy dzień dobiegał końca, Bajla wiedziała już, że dla niej i dla Marii zaczęło się
zupełnie nowe życie. Poczuła się bezpieczna jak kiedyś u Mojszego i Rebeki.
Późnym wieczorem jeszcze długo nie mogła zasnąć w łóżku, choć Maria drzemała już
smacznie obok niej, spokojnie oddychając. Jej jasne włosy były jak mały promyk światła w
na pół zaciemnionej izbie. Na zewnątrz widziała księżyc. Ale tylko przez krótką chwilę, bo
natychmiast zniknął za górami.
W drodze powrotnej z kościoła Franz opowiadał trochę o swym życiu. Urodził się i
dorastał tutaj, w Schradenthalu, a do szkoły chodził w Wiesenau. W Baiersdorfie znalazł się
dopiero później, gdy z innymi Cipszerami zatrudnił się tam jako rzemieślnik. Stawiano wtedy
nową niemiecką szkołę i Cipszerzy pracowali na budowie jako cieśle i murarze. I tak
pewnego dnia poznał saską dziewczynę, która potem została jego żoną.
- Piękny, smutny kraj ten Siedmiogród - powiedział, gdy zbliżali się do domu. - Bo
niemieckie wsie to jak kwiaty bez zapachu.
Nie zaznałby tam nigdy prawdziwego szczęścia, z dala od ojczystej ziemi. Zapytał
Bajlę, czy to rozumie. A ona nie wiedziała, co odrzec, bo na dźwięk słów „ojczysta ziemia”
nic nie przychodziło jej do głowy. Nie miała ojczyzny. „Może kiedyś taką ojczyzną była dla
mnie Arwinica?” - zastanawiała się przez chwilę.
Uświadomiła sobie nagle, że od zawsze poruszała się po wąskim skrawku ziemi
niczyjej.
„Wiem, skąd idę, ale nie wiem dokąd” - pomyślała. Co prawda wciąż jeszcze należała
do swego ludu, ale już nie całkiem. Była przedziwną wypędzoną i tylko na jakiś czas
znajdowała gdzieś swą przystań. Wciąż od nowa pytała samą siebie, dlaczego z miejsc, w
których, jak sądziła, mogła zostać, za każdym razem ją przepędzano, choć w niczym nie
zawiniła.
Adama i Ewę też onegdaj wypędzono i w pośpiechu musieli się wynosić z Raju. To
oni byli pierwszymi wygnanymi w rodzaju ludzkim. Ale ich ukarał Przedwieczny,
zlekceważyli bowiem Jego zakaz i zjedli zabroniony owoc z tamtego drzewa. Związek skutku
oraz przyczyny był tu widoczny jak na dłoni. Szukając powodów swej niedoli, Bajla powoli
uświadamiała sobie grzech, który popełniła. Dlatego w milczeniu przyjmowała swój los. Bo i
ona, pod tamtym starym dębem, skosztowała zakazanego owocu. Miała wiele okazji, by
żałować, ale nigdy tego nie zrobiła. Nigdy nie okazała skruchy To musiał być prawdziwy
powód niespokojnego życia. Różnica polegała na tym, że jej drzewo wiadomości stało na
polnej drodze niedaleko Klinitzu. Nie w Raju, tylko w świecie, gdzie, jak naiwnie mniemała,
mogła znaleźć swoje miejsce.
Zanim wypędzono ją z Arwinicy, nie znała żadnego innego mężczyzny poza swym
Jakobem. Nie zbliżyła się do żadnego nawet w myślach. Dlaczego więc wszystko potoczyło
się w ten sposób? I dlaczego wraz z nią przepędzano również małą Marię? Czy przynajmniej
dla dziewczynki opatrzność nie mogła choć na chwilę przymknąć oka? Na te pytania, jak
wiele razy przedtem, nie umiała znaleźć odpowiedzi.
Wiedziała już, że ten kraj nigdy nie zostanie jej ojczyzną, nigdy jej nie zechce.
Arwinica, Klinitz, Leopoldsdorf były miejscami, gdzie mogła i naprawdę chciała osiąść. Ale
pewnego pięknego dnia wszystkie te miejsca pokazały jej swą prawdziwą twarz. I drzwi,
przez które miała się wynosić.
Jak czule w żydowskiej mowie brzmiały te słowa: hajmland, hajmlech, fun der hajm.
Można się nimi upić jak dobrym, mocnym bronfen. Ale potem przychodzi złe przebudzenie i
katzenjammer, kiedy z hukiem zamykają się za tobą drzwi.
„Nie, nie chcę żadnej ojczyzny. Do szczęścia wystarczy mi, jeśli Maria będzie miała
dom” - pomyślała Bajla i zasnęła.
Na dworze jeszcze raz zaszczekał pies, prosto w przepastną ciszę nocy. Jego głos
zabrzmiał całkiem blisko i głośno, bo zwierzę czuwało tuż za drzwiami. Trwożliwe światło
księżyca skryło się już poniżej szczytów. Mała osada pogrążyła się w ciężkich, lodowatych
ciemnościach. Ale nim ranek z ociąganiem zszedł w dolinę, Franz znowu był na nogach, w
drodze do poręby w dalekich górach.
Tej nocy Bajla miała dziwny sen. Szła z Marią ulicą nieznanego miasta. Nie były to
Fokszany, nie przypominało też Czerniowców. A z innych znała tylko dworce, widziane
przejazdem z okien pędzącego pociągu. Musiało to więc być miasto, którego jeszcze nie
oglądała. Z Marią za rękę szła chodnikiem, mijając obojętnych ludzi, a mała z ożywieniem
opowiadała, co tego dnia zdarzyło się w przedszkolu. Nagle pojawili się dwaj policjanci w
dziwacznych uniformach. Na głowach mieli wielkie zielone kapelusze, niczym czendorzy, na
prawym rękawie ich mundurów widniała jednak opaska ze swastyką, taka, jaką nosił szef
organizacji partyjnej Luna-tschek. Rozmawiali po rumuńsku i jeden z nich nakazał:
- Oddaj dziecko!
Bajla przyspieszyła kroku, ale drugi z policjantów chwycił Marię za wolną rękę.
- Chodź tutaj! - ryknął. - Puść mamę!
Bajla zaparła się w miejscu, z całej siły przytrzymując dłoń małej. Przechodnie
przystanęli i natychmiast utworzył się tłum żądnych widowiska gapiów. Ludzie śmiali się i
wołali:
- Oddaj dziecko! Oddaj dziecko!
Kiedy Maria rozpaczliwie czepiała się matczynego ciała, ktoś z tyłu niespodziewanie
rzucił się na Bajlę, próbując zadrzeć jej spódnicę. Żeby odeprzeć atak napastnika, Bajla
odkręciła się na pięcie i wtedy zobaczyła różową, okrągłą twarz ojca Bondara. Tym razem
jednak gotowa była się bronić. Odpychając wielebnego, na chwilę puściła dłoń Marii. Wtedy
policjanci porwali dziecko i natychmiast zniknęli w gęstym tłumie. Bajla słyszała jeszcze
krzyk Marii:
- Mamełe! Mamele!
Ale nie było jej już widać. Na oczach wielu ludzi, którzy śmiali się głośno i klaskali w
dzikim upojeniu, Bondar wszedł w nią gwałtownie, rycząc z podniecenia.
- Nie! Nie! - krzyknęła zrozpaczona. I wtedy się obudziła.
Wyciągając po omacku dłoń, poczuła przy sobie główkę
Marii i odetchnęła z ulgą.
„Mój Boże, nawet w snach mnie prześladuje” - pomyślała i jeszcze długo nie mogła
zasnąć. W pewnej chwili usłyszała, jak Katarzyna rozpala w kuchni ogień i podgrzewa mleko.
Zaraz potem Franz był już za drzwiami. Pies zaszczekał radośnie i pobiegł kawałek drogi za
swym panem.
14
Maria poszła więc do pierwszej klasy niemieckiej szkoły podstawowej w pobliskim
Sachsenthalu. Nauczycielką była tam młoda siedmiogrodzka Saksonka, która dobrze mówiła
po niemiecku. Pochodziła z Hermannstadtu, gdzie do pracy zwerbowało ją zrzeszenie o
nazwie Niemiecka Wspólnota Narodowa. Bajla szybko zorientowała się, że nauczycielka
miała całkiem inne podejście do spraw edukacji niż przedszkolanka Elsa z Rzeszy, która
uczyła Marię w Leopoldsdorfie. Nie dzieliła dzieci na „aryjskie” i „niezupełnie aryjskie”;
wszyscy uczniowie byli dla niej równi. Kto się dobrze uczył, dostawał dobre stopnie. Kolor
włosów i cała reszta nie odgrywały żadnej roli. Gdy przy jakiejś okazji Maria wspomniała, że
przedszkolanka Elsa uznała ją za „aryjską dziewczynkę”, Karin Hiemesch zapytała tylko
„Tak... i co?”. A gdy naburmuszona Maria uparcie zapewniała ją, że „była najbardziej
aryjskim dzieckiem w całym przedszkolu”, panna Hiemesch uśmiechnęła się pobłażliwie,
mówiąc: „To nieważne. Liczy się tylko to, czy się dobrze uczysz, Mario”.
Nad ranem, kiedy Marii już nie było w domu, Bajla opowiedziała swój sen
Katarzynie. Ta wysłuchała jej w milczeniu, po czym zapytała:
- Naprawdę to zrobił czy tylko w waszym śnie?
- Naprawdę.
- Raz czy więcej?
- Wiele razy.
- Mój Boże, to straszne - powiedziała Katarzyna. - U nas w Siedmiogrodzie duchowni
byli żonaci i takie rzeczy w ogóle się nie zdarzały. Do pastora mówiło się „ponie ojcze”, bo
dla ludzi we wsi był jak ojciec. A do żony pastora „poni matku”, bo dla wierzących była
matką. U katolików jest inaczej. Powiadają, że wielebny Komka niejednej już zajrzał pod
spódnicę. Tyle że zdarzają się i takie, którym to w ogóle nie przeszkadza. Robią to z nim
chętnie i bez przymusu, te kurmn. Tak Cipszerzy nazywają te kobiety. Cóż, ksiądz to przecież
też mężczyzna, a mężczyzna musi mieć kobietę.
- To zupełnie coś innego, kiedy kobieta sama chce. Ale kiedy nie chce, ten ksiądz nie
powinien tego robić - odparła Bajla.
- Nie, nie powinien. Tylko kto mu zabroni? Kto mu powie, co wolno, a czego nie? Jest
mężczyzną. I księdzem, A ksiądz jest panem owczarni. Tak tu to urządzono i tak pewnie było
u ciebie, w twojej wsi. Jest panem i władcą wszystkich kobiet, nad którymi sprawuje pieczę.
Znaczy tych, co żyją bez męża. Nic na to nie poradzisz. Jedyne wyjście to uciekać, gdzie oczy
poniosą. Sama wiesz najlepiej.
Katarzyna uznała, że nie byłoby źle, gdyby Bajla poszła do tutejszej wróżki.
Mieszkała w okolicy jedna taka Rusnaczka - tak nazywano Ukraińców - która mówiła też po
węgiersku i rumuńsku. Miała bowiem klientelę pośród wszystkich nacji. Z wyjątkiem Żydów.
Bo ci nie wierzyli w czary. Tak powiedział jej leśniczy Alois Feldigel, bardzo mądry
człowiek, który często miał do czynienia z żydowskimi furmanami. Wizyta u tej wróżki
kosztuje wprawdzie aż forinta, ale jeśli komuś brak pieniędzy, przynosi siedem kurzych lub
pięć gęsich jaj.
Albo świeży bochen chleba i ze dwa kilo kartofli. Można płacić pieniędzmi lub tym,
co się ma.
- Ale tak naprawdę to Żydzi też wierzą w złe duchy i upiory. I w diabła, jak Cipszerzy
- dodała Katarzyna. - Tylko mówią na niego szed. Ale we wróżby to nie wierzą. I jak słyszą o
Teresie Fajczuk, wzruszają ramionami i mówią: Alles szmonces, dus zajnen bobemajses.
Głupie gadanie i bajdurzenia starych bab.
Nazajutrz Bajla udała się do Teresy Fajczuk, która mieszkała niżej w dolinie,
niedaleko pustelni flisaków z Wiesenau. W niewietrzonej, przesyconej stęchlizną kuchni, w
której unosił się zapach smażonego boczku i słoniny, czekały już dwie stare chłopki i młody
mężczyzna. Kobiety siedziały nieruchomo na swych stołkach, milcząc i patrząc przed siebie
martwym wzrokiem. Mężczyzna palił papierosa w drewnianej fifce i wyglądał przez okno.
Czekali cierpliwie na swą kolej. Na otwartym palenisku na wielkiej kupie popiołu dogasały
resztki węgla. W izdebce obok siedziała wróżka i mówiła coś do kogoś, kto najwyraźniej
zdążył się już wyspowiadać. Po chwili rozległ się skrzekliwy kobiecy glos:
- Nie! To nie może być prawda! To nie może być! Nie chcę!
Drugi kobiecy głos zabrzmiał spokojnie i krzepiąco:
- Nic się na to nie poradzi, złociutka. Taki los. Tak już widocznie zdecydował ten, kto
jest tam wysoko, nad nami.
Po chwili drzwi się otworzyły i młoda, odziana po miastowemu kobieta jak burza
wybiegła z pokoju i bez słowa pożegnania pognała w stronę wyjścia.
- Następny proszę - wezwała wróżka łagodnym, uroczystym głosem.
W końcu przyszła kolej Bajli. Kiedy opowiedziała już swój sen, Teresa przymknęła
mocno oczy, jakby mrok pomagał jej w koncentracji, po czym bardzo cicho, tak by nikt za
drzwiami nie usłyszał, szepnęła po rumuńsku:
- Ty to nie ty, ale też nie inna. Chcesz być inną, tylko że nie możesz. Każdy jest tym,
kim jest. Nie da się zrzucić własnej skóry. Pewnego dnia staniesz się jednak znowu, kim
naprawdę jesteś. Ale wtedy śmierć będzie cię już miała w swoich szponach. Dlatego strzeż się
i nie pokazuj, kim jesteś. Jak długo potrafisz, pozostań tą inną. To trudne, ale musisz. I
nikomu nie mów, że ta inna to nie ty. Bądź tą inną, za którą cię teraz uważają. Zmilcz o
wszystkim, co łączy cię z tym kimś, kto już pomarł. I unikaj ludzi. Nie pchaj się tam, gdzie
ich pełno. Bo tam, gdzie tłum, znajdą się źli, tacy, co wyją pospołu z wilkami. Zrozumiałaś,
co ci powiedziałam?
- Nie całkiem - odparła Bajla, bo nie od razu umiała wytłumaczyć sobie słowa wróżki.
- To powiem ci wszystko jeszcze raz. - I Teresa, słowo po słowie, akcentując powoli
każdy wyraz, powtórzyłą wróżbę.
Bajla nie umiała pojąć, jak ta obca kobieta, która jej nigdy przedtem nie widziała,
mogła przeniknąć to, co tak starannie ukryte - to, że ona jest Żydówką. I dlatego zapytała:
- A co się stanie, jeśli nadal będę chciała być tym, kim jestem, tą inną?
- Nie ty zadecydujesz, jak długo wolno ci nią być, tą, którą w głębi serca nie jesteś -
odparła Teresa.
- A kim jest ten, który za mnie zadecyduje? Może Bóg?
- Nie, nie Bóg. Ludzie.
- Chcecie powiedzieć, że to jacyś ludzie będą rozstrzygać o mym losie?
- Tak. Na tym świecie to ludzie o wszystkim decydują. Bóg jest wysoko, w
niebiosach, daleko stąd. I tylko się przygląda.
A jak jest na tamtym świecie, gdzie tylko on sam rządzi, tego to już nie wiem.
- Ale co mogę zrobić, by nie spotkać nigdy tych ludzi, którzy wyją z wilkami? -
zapytała Bajla.
- Nic nie możesz. To, co ma przyjść, musi przyjść. Tak czy inaczej. Wszędzie, dokąd
pójdziesz, dogoni cię twoje przeznaczenie. Nikt od niego nie ucieknie - rzekła Teresa, dając
znak, że czas wizyty dobiegł końca.
W domu Katarzyna od razu zapytała, jak wróżka wyjaśniła jej sen. Bajla zataiła
jednak treść rozmowy. Odrzekła, że sen właściwie nic nie znaczy. Jak długo nie wymaże z
pamięci tamtej sprawy, nieraz jeszcze będzie musiała o niej śnić. I to wszystko.
- Szkoda siedmiu jajek - rzekła Katarzyna.
15
Od ponad pół roku Bajla pracowała więc w nadleśnictwie Neuwetz, gdzie stawiała się
o ósmej rano i wracała, dopiero gdy zapadał wieczór. Kiedy nadleśniczy Brandstetter
zajeżdżał po obchodzie, szybko przyrządzała mu posiłek według podanego wcześniej
jadłospisu. Najczęściej były to „obraceni sadeni jaje s wiano sloninu a cibula” z gorącej
patelni. Tak nazywano tu sadzone jajka przysmażane po obydwu stronach, do których
dodawano nacięte plasterki słoniny, tak by ich skórka się mocno przyprażyła. Te plasterki
musiały zagiąć się na rozgrzanej patelni, tworząc półokręgi. W takim kształcie otaczały jajko
niczym wieniec. Posiekaną, lekko parującą cebulę zdejmowało się z patelni i dopiero na
końcu kładło na gotowe „obraceni sadeni jaje”. Kiedy kolejność była zachowana, wszystko
się udawało. Wianuszków słoniny, które w trakcie smażenia nie zakrzywiły się, jak trzeba,
Brandstetter nie jadł, zgarniał je z patelni i oddawał psu.
- Ta jist wielko sztukę, Berta - mawiał - prawdiwi obraceni sadeni jaje srobet. Wiela
ludi ne możen sa naumet.
A Berta odpowiadała jak pilna uczennica:
- Już ja na pewno się nauczę, Herr Brandstetter. Postaram się. - Ale po cichu myślała
sobie: „Chciałabym mieć twoje zmartwienia, ty stary halozniku”. Żadne lepsze słowo nie
przychodziło jej do głowy, bo halozes nazywano w Klinitzu ulubione żydowskie dowcipy,
których tematem był z reguły głupi goj nabijany w butelkę przez sprytnego nie-goja,
haloznika.
Któregoś dnia Brandstetter przyniósł do leśniczówki zawinięte w gazetę gęsie
wątróbki. Bajla miała je podsmażyć na patelni z „siekano cibulo”.
- Ti mom ut jedno Zydo - powiedział - ut rzeżnika, ut Schamu, szocheta. Tin mowen ti
jist nit koszer, bo cus tamo s nij nej tek. Ca, ta ne wem. Na, podarewal me i rzeco „birz”. A
powideł na jidysz: wen man dir gejbt, nejm, wen man dir nejmt, szraj*.
Bajla nie odpowiedziała nic.
- Mięła ta z jakoma Zyde du cynena? - zapytał.
- Nie. Nie znam żadnych Żydów - powiedziała Bajla.
- Obac, ti jist żydiske gazeta, a Najes, kaj ti mowen. „Unzer Sztyme”, nasewa gazeta.
Me, Cipseren a Tajcze, ne mom tajcze gazeta. Cytomo madziarsko gazeta. A Żydo mo gazeta.
Obac telko, tako Żyde.
* (jid.) Kiedy dają, bierz, kiedy zabierają, krzycz
I na to nic nie rzekła. Dopiero rozpakowując z gazety gęsie wątróbki, przeczytała:
„Kolenu - Unzer Sztyme”. A gdy Brandstetter sobie poszedł, wzięła w dłonie wilgotny,
spłowiały strzęp papieru i spróbowała odcyfrować pismo. Po chwili była znów w samym
środku żydowskiej mowy. Drzwi do tej mowy, dotąd lekko przymknięte, po tym, jak je lekko
popchnęła, same się od razu uchyliły. I wtedy dowiedziała się, że ze wszystkich
marmaroskich wsi i miast deportowano żydowskich mężczyzn do obozów pracy.
Takie więc rzeczy działy się w szerokim świecie, po tamtej stronie szerokich,
ciemnych lasów. W świecie, o którym mało się wiedziało, bo był daleko. Ale powoli zbliżał
się i do nich, bo również z Wiesenau wywieziono na przymusowe roboty ponad czterystu
młodych mężczyzn.
W gazecie Bajla wyczytała, że w tej małej mieścinie mieszkało całe pięć tysięcy
Żydów. Wieczorem zapytała Katarzynę:
- Ilu Niemców jest właściwie w Wiesenau?
- Szef organizacji partyjnej mówi, że ponad pięć tysięcy, jeśli oprócz tych z Wiesenau
liczyć jeszcze tych z okolicznych wsi - odparła Katarzyna. - W górach pełno małych siół i
zagród, gdzie też są Cipszerzy.
- Jest ich więcej niż Żydów?
- Nie, myślę, że Żydów jest tutaj trochę więcej niż Niemców.
- A inni?
- Masz na myśli Rumunów, Ukraińców, których u nas nazywają Rusnakami, i
Węgrów? Franz powiada, że wszystkich razem będzie ich ze trzy tysiące.
- To Niemcy i Żydzi dają w sumie dziesięć tysięcy dusz? - zdziwiła się Bajla.
- Ano tak. Ale Stuppka twierdzi, że nie można już rachować Niemców razem z
Żydami. Bo nie wolno jednym tchem wymieniać Żydów obok Niemców. Tak powiedział.
Głupi ten Stuppka jak but z lewej nogi. Bo jaka to różnica? Czym różnimy się od Żydów? No
tak, mają swoją religię, wiem. Ale czy większość z nich nie pracuje jak inni ludzie? Dobrzy
rzemieślnicy. Krawcy, kuśnierze, piekarze, szewcy i handlarze w gewelb, kramikach, to
wszystko przecież Żydzi. A bez krawców i piekarzy nie ma ani ubrań, ani pszennego chleba.
Jeśli ktoś sam nie piecze chleba, kupuje u Żyda. Zawsze tak tu było. Franz mi mówił.
Bajla wiedziała już, że w osadzie Schradenthal mieszkali sami Cipszerzy. W Neuwetz
byli też Ukraińcy. Ale w Wiesenau Żydzi mieli nawet własną dzielnicę, którą nazywali
szte-tlem. Dużo ciasnych uliczek, którymi od tak zwanego Judn-pergl, żydowskiego wzgórza,
dochodziło się do centrum miasta, gdzie stała wielka synagoga. Niepozorny katolicki kościół
na wprost wyglądał w porównaniu z nią bardzo skromnie. Ale miał za to wysoką wieżę.
Katarzyna mówiła, że rozciągał się z niej widok na całą okolicę, aż po zachodni kres, z
majaczącymi w oddali ukraińskimi i rumuńskimi wsiami.
Synagoga była starsza niż chrześcijański kościół, który wzniesiono dopiero na
przełomie wieków, w miejsce starego, mniejszego, pobudowanego z drewna. Od tamtego
czasu obydwa domy boże stały naprzeciw, przyglądając się sobie wytrwale w dzień i w noc,
ufne, ale i wzajemnie podejrzliwe. I gdy w jednym zbierano się na wieczorną modlitwę, by
odmówić maariv, a po niej zaraz minchę, z drugiego dochodziło bicie dzwonów wzywających
na nieszpory. W sztetlu były jednak jeszcze cztery szile, to jest małe synagogi, i tyleż domów
modlitwy. W dni świąteczne całe żydostwo wylęgało na ulice, tańcząc i wesoło pląsając,
śpiewając co sił w piersiach. Setki ludzi, ubranych odświętnie i szabesdik, zdążały bowiem
radośnie do swych bóżnic.
Sztetl był światem samym w sobie, światem, którzy rzadko otwierał się na obcych, a
jeśli już, to z wahaniem. Tajemnica tej ścieśnionej, zamkniętej i sobie tylko ufającej
społeczności tkwiła we wspólnie doświadczanym losie - wspólnie klepanej biedzie i
obowiązującej wszystkich pobożności. Z czasem zobowiązanie przeszło jednak w więź. A
gdy pewnego dnia tę więź rozerwano, sztetl spotkało to, co ów opiewany w przypowieściach
piękny naszyjnik der malke, królowej. Drogocenne perły rozsypały się na ziemię, potoczyły
na wszystkie strony i nikt już nie mógł ich odnaleźć.
Pewnej letniej niedzieli dołem koryta rzeki przeciągnęła dziwaczna procesja, kierując
się do miejsca, które nazywano cebrem czarownic. „Ceber” był szerokim okrągłym otworem
w zagłębieniu spłaszczonej nabrzeżnej skały. „Tutaj - powiadano - mieszkali wodnicy i czaiły
się wszelkiego rodzaju złe duchy i demony, które wciągały w kipiel małe dzieci”.
Miejsce od dawien dawna cieszyło się ponurą sławą. Nikt nie chodził się tam kąpać
czy wędkować.
Pochód szedł z pobliskich gór. Kroczyła w nim może setka mężczyzn i kobiet, którzy
głośno i na jedną nutę wyśpiewywali słowa egzorcyzmów. Na czele maszerował młody
ukraiński pop, od czasu do czasu kołysząc parującą mdłymi wyziewami kadzielnicą. Tuż za
nim podążało kilku odświętnie odzianych mężczyzn niosących wielką szmacianą, wypchaną
słomą lalkę, zatkniętą na rusztowaniu z drewnianych drągów. Lalka miała długie,
rozpuszczone rude włosy i zakrzywiony ku dołowi nos przypominający ptasi dziób. Była
ubrana w czarną, postrzępioną suknię. Miała przedstawiać Dżumę, naczelną leśnych
czarownic, wyjaśniła Katarzyna, gdy obie kobiety wyjrzały przez okno.
- Na litość boską, nie waż się wychodzić! - syknęła pospiesznie, widząc, że Bajla
kieruje się na ganek, by dokładniej przyjrzeć się procesji. - Jak cię zauważą z tymi rudymi
włosami, od razu pomyślą, że jesteś córką Dżumy. Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że w
Neuwetz masz mieć zawsze na głowie jakąś chustkę? Po co ludziom pchać się przed oczy?
- Tam, zgoda - odparła Bajla - ale tutaj jesteśmy przecież u siebie w domu.
- A jeśli w nocy przyjdzie ktoś i podłoży ogień? I podpali dom? I możesz być pewna,
że czendorzy nigdy nie dowiedzą się, kto to zrobił. Bo jak ktoś tylko piśnie słówko,
następnego dnia już będzie martwy. I tego, co zabił, też nie znajdą. Nawet pop, choćby
wiedział, nie puści pary z ust. Tak to już jest między Rusnakami. Choć i u nich trafiają się
całkiem dobrzy ludzie. Tylko że w swych zwyczajach zupełnie nie znają się na żartach. W
tym się bardzo różnią od nas, Niemców i Cipszerów. I od Żydów. W Purim wszyscy się
radują i jest wielkie wesołe świętowanie. Zapraszają nawet chrześcijan. Może któregoś dnia
powinniśmy wybrać się do Żydów? W to ich święto?
- Chętnie poszłabym popatrzeć, jak świętują Purim - z lekkim wahaniem powiedziała
Bajla.
- To trzeba będzie kiedyś zajrzeć.
Gdy procesja dotarła do cebra czarownic, pop i towarzyszący mu mężczyźni zeszli z
Dżumą w stronę wody. Przy akompaniamencie biadań i egzorcyzmów popa podpalono
dziwaczną lalkę. Kukła natychmiast zajęła się od ognia i stanęła w płomieniach ku radości
krzyczących pod niebiosa kobiet. Sypnęło iskrami, które pofrunęły z wiatrem w dół doliny i
osiadły w końcu na powierzchni wody. Wciąż śpiewając, pop raz jeszcze potrząsnął
kadzielnicą, a mężczyźni zawtórowali mu okrzykami w swym języku. Była to wrzaskliwa,
okrutna ceremonia i nikt z mieszkających w pobliżu ludzi - Rumunów, Węgrów i Cipszerów -
nie odważył się opuścić domu. Dopiero później, gdy Ukraińcy już odeszli, kilku, wahając się,
wychynęło na dwór i ciekawie podążyło w stronę rzeki, której wody leniwie spłukiwały tlące
się resztki Dżumy.
- A jeśli w nocy przyjdzie ktoś i podłoży ogień? I podpali dom? I możesz być pewna,
że czendorzy nigdy nie dowiedzą się, kto to zrobił. Bo jak ktoś tylko piśnie słówko,
następnego dnia już będzie martwy. I tego, co zabił, też nie znajdą. Nawet pop, choćby
wiedział, nie puści pary z ust. Tak to już jest między Rusnakami. Choć i u nich trafiają się
całkiem dobrzy ludzie. Tylko że w swych zwyczajach zupełnie nie znają się na żartach. W
tym się bardzo różnią od nas, Niemców i Cip-szerów. I od Żydów. W Purim wszyscy się
radują i jest wielkie wesołe świętowanie. Zapraszają nawet chrześcijan. Może któregoś dnia
powinniśmy wybrać się do Żydów? W to ich święto?
- Chętnie poszłabym popatrzeć, jak świętują Purim - z lekkim wahaniem powiedziała
Bajla.
- To trzeba będzie kiedyś zajrzeć.
Gdy procesja dotarła do cebra czarownic, pop i towarzyszący mu.mężczyźni zeszli z
Dżumą w stronę wody. Przy akompaniamencie biadań i egzorcyzmów popa podpalono
dziwaczną lalkę. Kukła natychmiast zajęła się od ognia i stanęła w płomieniach ku radości
krzyczących pod niebiosa kobiet. Sypnęło iskrami, które pofrunęły z wiatrem w dół doliny i
osiadły w końcu na powierzchni wody. Wciąż śpiewając, pop raz jeszcze potrząsnął
kadzielnicą, a mężczyźni zawtórowali mu okrzykami w swym języku. Była to wrzaskliwa,
okrutna ceremonia i nikt z mieszkających w pobliżu ludzi - Rumunów, Węgrów i Cipszerów -
nie odważył się opuścić domu. Dopiero później, gdy Ukraińcy już odeszli, kilku, wahając się,
wychynęło na dwór i ciekawie podążyło w stronę rzeki, której wody leniwie spłukiwały tlące
się resztki Dżumy.
16
Tego lata Bajla poznała mężczyznę. Nadal pracowała w leśniczówce w Neuwetz.
Brandstetter często przyprowadzał gości, znajomych, którzy przyjeżdżali tu na polowania.
Niektórzy przybywali nawet z odległego o wiele kilometrów miasta, z Szekszardu.
Najczęściej był to prefekt lub któryś z węgierskich posiadaczy ziemskich. Za każdym razem
Bajla musiała coś ugotować albo upiec pieczeń. Do mięs serwowała haluszki, rodzaj knedli z
kartofli, jaj i mąki, oraz mamałygę, kaszkę kukurydzianą, przypiekaną powolutku na
rozgrzanej patelni. Panowie tęgo pojadali, opowiadając w przerwach niestworzone świństwa i
sprośności, śmiali się na cały głos, a gdy w końcu się spijali, często zasypiali wprost na
krzesłach. Niekiedy zdarzało się, że ten czy ów zdążył jeszcze na czas zwalić się na jedną z
prycz, które stały w izbie zwanej przez nadleśniczego gościnnym. Biesiada zaczynała się
zawsze w porze obiadowej, a pod wieczór panowie, na wpół trzeźwi, na wpół zamroczeni,
odjeżdżali z powrotem do Wiesenau furmankami, które godzinami stały przed domem w
pogotowiu.
Potem Bajla rzucała się do naczyń, zmywała i sprzątała. I musiała to robić w mig i po
cichutku, żeby nie zbudzić tych, co chrapali, aż trząsł się cały dom. Tak surowo nakazał jej
Brandstetter.
Któregoś piątku, a był już koniec czerwca, Brandstetter wrócił do domu w
towarzystwie młodego mężczyzny, którego przedstawił Bajłi, mówiąc:
- Pryprowacen Pon asesor laso Josef Kleinhuber, ktoren bud tu arpeiten, kaj me ne
bud, bo jadi du Budapest. Herr Kleinhuber jist tero tu na adin mesac jedin szef, Berta.
Mężczyzna był szczupły i wysoki. Miał na sobie zieloną kurtkę myśliwską i kapelusz
ozdobiony kitą z sierści górskiego kozła, jak Brandstetter. Jego usta pokrywał mały wąsik i
nie nosił gęstej brody jak nadleśniczy, w którego zaroście tkwiły niekiedy resztki po jedzeniu.
Czarne kędzierzawe włosy lśniły od połysku i były starannie zaczesane na bok. Zobaczyła to,
gdy zdjął kapelusz i podał jej dłoń na powitanie.
- Szczęść Boże, Frau Berta - powiedział i spojrzał na nią z uśmiechem.
Bajla poczuła, jak spojrzenie jego oczu muska jej ciało, i przeszedł ją miły dreszcz
poruszenia. A po chwili zawładnęła nią ta niepojęta tęsknota, jak wtedy, kiedy pierwszy raz
zobaczyła Franza Brettschneidera. Od tamtego czasu dojrzała jednak bardzo i miała na tyle
doświadczenia, by stanowczo zabronić sobie wdawania się ponownie w tarapaty z
mężczyznami. Odrzekła więc chłodno i uprzejmie:
- Szczęść Boże, panie asesorze Kleinhuber.
- Ach, zostawmy tego asesora i dajmy spokój z tytułami - rzekł po niemiecku, co było
balsamem na jej uszy. Nie przestawał się uśmiechać.
- Dobrze, Herr Kleinhuber - odparła Bajla, ciesząc się, że mężczyzna nie używa
gwary, bo tylko z dwojgiem ludzi, Marią i Katarzyną, mogła w tych stronach mówić po
niemiecku.
Jak większość leśniczych w okolicy, Kleinhuber byl Austriakiem. A ściślej biorąc, był
nim jego ojciec, który jeszcze przed pierwszą wojną światową przybył tu służbowo, wysłany
przez zwierzchników w oddalony od świata zapadły kąt wielkiego cesarsko-królewskiego
imperium.
W tygodniach, które potem nastąpiły, każdego dnia w porze obiadu Kleinhuber
zjawiał się u Bajli i często przynosił kosz świeżych grzybów, które podczas obchodu zebrał w
lesie. Jeśli były w nim kurki i prawdziwki, Bajla przyrządzała tokań z grzybowym sosem.
Ogromne kanie obtaczała bułką tartą i robiła kotlety, a Kleinhuber zapewniał ją, że smakują
lepiej niż sznycel wiedeński. Pieczarki i gąski posypywała drobno skrojonym serem i smażyła
na patelni. Niekiedy ofiarowywał również kilka złowionych w górskim strumieniu pstrągów.
Przed wrzuceniem na ogień Bajla nadziewała rybę siekaną marchewką i ząbkiem czosnku.
Kleinhuber od początku nalegał, żeby siadała z nim do stołu. Zrazu nieco ją to
krępowało, bo Brandstetterowi i innym panom zawsze tylko usługiwała i czekała potem w
kuchni, aż ktoś znowu ją zawoła. Kiedy się zjawiali, natychmiast domagali się haluszków
albo sztuki mięsa. Jedzenie cały czas musiało stać na palenisku, żeby goście mogli je spożyć
świeże i na ciepło.
Było jeszcze coś innego, do czego Bajla nie nawykła. Gdy Kleinhuber przychodził z
lasu, odkładał na krzesło zielony mundur, podwijał rękawy i pomagał jej rozniecić ogień,
rąbał drwa, przynosił wodę ze źródła, spłukiwał grzyby. Obierał też kartofle na tokań,
podczas gdy Bajla kroiła cebulę. Stali tak obok siebie w małej kuchni i razem przyrządzali
posiłek. Los wyznaczył jej tę całkiem nową rolę, a ona próbowała się w niej odnaleźć. Nie
była już bowiem służącą i kobietą do wszystkiego, lecz prawdziwą panią domu i
współbiesiadniczką. W każdym razie na ten krótki czas wizyty Kleinhubera. Czuła się
szczęśliwa i codziennie niecierpliwie czekała, aż ukaże się na drodze, nadchodząc od strony
kulib, cipszerskich chat miejscowych drwali.
- Szczęść Boże, Frau Berta - mówił za każdym razem. - Proszę tylko spojrzeć, co
przyniosłem.
A Bajla pozdrawiała go na powitanie, radując się, że okazywał jej tyle uprzejmości i
szacunku. Zwracał się bowiem do niej zawsze miejskim zwyczajem na „pani”, a nie na „wy”,
jak Sasi i Cipszerzy.
Pewnego razu, gdy obierała i drobiła cebulę, ujął jej lewą dłoń i rzekł:
- Nie powinna pani tego robić. Ja się tym zajmę. Szkoda pięknych rąk. Nieładnie,
kiedy pachną cebulą.
Potem - pocałował tę lewą dłoń, a po chwili chwycił też prawą i również złożył na niej
pocałunek. Całował teraz obie, ostrożnie podnosząc do ust. Bajla stała bezwolnie jak
zamurowana, czując, jak po jej plecach spływa gwałtowny dreszcz. Zadrżała i zachwiała się
na nogach i tylko temu, że oparła się biodrem o kant stołu, zawdzięczała, że nie upadła.
Wirowało jej porządnie w głowie. Wtedy jednak mężczyzna puścił powoli jej dłonie, wziął do
ręki nóż i sam zaczął kroić cebulę. Bajla tymczasem usiadła na chwilę na kuchennym
taborecie.
- Nie czuje się pani dobrze? - zapytał, podnosząc oczy znad deski z cebulą, w którą
energicznie, w miarowym rytmie uderzał nóż.
- Nie - powiedziała - to nic. Pokroję grzyby. - I zabierając się do pracy, dorzuciła
figlarnie: - Moje dłonie będą teraz pachnieć tylko lasem i grzybami.
Roześmiali się oboje. Dawno już Bajla nie śmiała się w obecności mężczyzny.
Zdarzyło jej się to pierwszy raz od niepamiętnych czasów.
- Ładnie się pani śmieje. I ma pani miły głos - rzekł Klein-huber. - Ale to już pewnie
pani wie.
- Nie, wcale nie - odparła - rzadko siebie słucham. Niby skąd miałabym wiedzieć, jak
brzmi mój głos?
- Jak dzwon, szczególnie gdy się pani śmieje.
Bajla nie miała pomysłu, co odrzec, więc tylko zapytała:
- Naprawdę? - Ale porównanie z dzwonem kościelnym nie bardzo przypadło jej do
gustu. Nie chciała być łączona ani z kościołem, ani z jego przeklętymi dzwonami.
Po obiedzie Kleinhuber jak zwykle podziękował. Tym razem jednak nie odszedł od
razu, tylko patrząc na nią, rzekł:
- Proszę pozwolić ucałować dłoń, Berto. - I znów ujął obydwie, całował je na
przemian, a jego pocałunki były teraz dłuższe i o wiele czulsze.
Czując na sobie jego oddech, Bajla pomyślała: „Czegokolwiek teraz zażąda, dam mu
wszystko, chcę to zrobić, pragnę tego...”. Spojrzała na Josefa w milczeniu, a on zrozumiał
mowę jej oczu. Zbliżyli usta i zaczęli się całować. Był to długi pocałunek, niekończąca się
pieszczota, w której Bajla odwzajemniała każde czułe dotknięcie warg.
To, co potem nastąpiło, było naturalnym w takich przypadkach rytuałem:
niespiesznym zrzucaniem ubrań, w którym wzajemnie sobie pomagali. Kiedy została tylko w
cienkiej koszulce, powiedział:
- Chcę cię mieć taką, jaka jesteś. Chcę mieć samą Bertę. Tylko Bertę.
- Więc jestem - szepnęła drżącym głosem, czując, jak wzruszenie odbiera jej mowę. I
po chwili również koszulka spłynęła na podłogę. Na koniec zdjął jej z głowy chustkę i gęste
rude włosy, nagle uwolnione, rozsypały się na białych, nagich ramionach.
Kleinhuber wziął ją w objęcia, uniósł ostrożnie i zabrał do pokoju, w którym stały
prycze. Bajla przymknęła oczy i oddała się we władzę namiętności, która uderzyła w nią jak
spieniona morska fala.
Nie potrzeba było dużo czasu, by wybuchło w niej to coś, co nabrzmiewało podczas
wielu bezsennych nocy. Całe jej ciało otworzyło się na rozkosz. Musiała krzyczeć i był to
krzyk nagłej radości, którego nie próbowała nawet tłumić. Wspięła się na sam szczyt i
wyzwoliła. Ale wciąż jej było mało i nie przestawała szeptać
- Proszę, jeszcze trochę, nie kończ jeszcze...
Pocałował ją i rzekł:
- Kocham cię, Berto, kocham. Pragnę tego, bo ty też tego pragniesz...
I dopiero za drugim razem, kiedy zupełnie się już zatraciła, a jej krzyk przeszedł w
gwałtowny spazm szlochu, on też znalazł swój moment szczytowania. Płakała teraz cicho w
jego ramionach, z mocno zamkniętymi oczami. Było to najgłębsze miłosne doświadczenie,
jakiego nigdy przedtem nie doznała. Nowe uczucie, spełnienie, o którego istnieniu nie
wiedziała, zawładnęło nią, pozbawiając sił i woli.
Jakob, którego wyobrażenia o miłości nosiły piętno religijnych zwyczajów i nakazów,
był dobrym i wiernym mężem. Ale nie kochankiem i o tym, co znaczyło nim być, nic
właściwie nie wiedziała. Aż do tej chwili.
Po miłosnym uniesieniu przyszedł czas na pełen czułych pieszczot epilog, któremu się
dziwiła i z radością poddawała. Obsypując jej ciało pocałunkami, Kleinhuber zapytał:
- Co się stało? Dlaczego płakałaś?
- Nie wiem, Josef. Chyba za dużo szczęścia naraz - odpowiedziała, grzbietem dłoni
próbując obetrzeć z oczu łzy.
Pomiędzy tkliwymi pocałunkami, którymi brał w posiadanie wciąż nowe dziedziny jej
drżącego ciała, ciała nieznającego dotąd czułości i rozkoszy, Kleinhuber odpoczywał i
zamyślił się na krótką chwilę. W końcu zapytał:
- Skąd u ciebie takie imię: Berta? Brzmi tak twardo: Berr-rta. Brr. I sucho, jak trzask
karabinu. Jakieś inne lepiej by do ciebie pasowało. Takie, które brzmiałoby jak twój głos.
Piękne jak twoje ciało, jak te małe piegi na twojej twarzy i twoje niebieskie oczy. Nie jesteś
zła, że ci to mówię?
Bajla zaprzeczyła i bardziej dla żartu niż na serio zapytała:
- A jak chciałbyś, żebym się nazywała? Lea, Liza, Ewa, Lara, Lala, Bajla...? Które z
nich byś dla mnie wybrał?
- To ostatnie, Bajla. Tylko to ostatnie. Bo to bardzo ładne imię, żydowskie. I brzmi
zupełnie jak dzwon, jak doina, jak nigun - powiedział jej Kleinhuber. - A wiesz, co to takiego
nigun?
- Pieśń - odparła Bajla, nieco zdziwiona, bo nie spodziewała się takiego pytania.
- Zgadza się, nigun znaczy lidl, gezangl. W Reenie, tam, gdzie chodziłem do szkoły,
słyszałem raz żydowskich grajków. W węgierskiej wiejskiej gospodzie, byłem tam z ojcem.
Dawali tam bardzo dobrze jeść. Pamiętam nawet, co jedliśmy: Kolosvari kapostę, kapustę z
Klausenburga. Moja macocha bawiła wtedy z wizytą u swych rodziców, w Maitingenie.
Byliśmy więc sami i codziennie wychodziliśmy z ojcem coś zjeść. Jeden z tych Żydów
śpiewał piosenki. Miał bardzo czysty głos, a brodę całkiem czarną. Oczywiście wszystko było
po żydowsku, więc nic nie rozumiałem. Ale mój ojciec kilka razy się roześmiał, to znów
zamyślił się posępnie i spoważniał. Potem powiedział mi, że negun jest zawsze albo bardzo
radosna, albo bardzo smutna. Nic pośrodku. Od tamtej pory nie słyszałem już żydowskiej
muzyki... Wspomnienia. No dobrze, ale teraz naprawdę chciałbym dać ci nowe imię.
Będziemy je znali tylko my oboje. Bajla będzie ładnie. Będę ci odtąd mówił Bajla, a o Bercie
zapomnimy. Dobrze? Oczywiście tylko, gdy będziemy sami. Wiesz, że moja matka
nieboszczka też się tak nazywała?
- Ale Bajla to przecież żydowskie imię.
- Tak. Moja matka była Żydówką, ojciec nie. Tylko ty teraz o tym wiesz, a wyznałem
ci to dlatego, że zobaczyliśmy siebie takimi, jakimi jesteśmy. Bez odzienia. A gdy się
kochaliśmy, byliśmy jak jedno ciało, nadzy, tacy, jakimi naprawdę jesteśmy.
- A więc jesteś Żydem?
- Tak.
- Ale tego wcale nie widać - powiedziała z wahaniem Bajla i natychmiast zawstydziła
się swych słów.
Poczuła, jak ogarnia ją zakłopotanie, a na dodatek spostrzegła, że się rumieni.
- Wiem, co masz na myśli. Tak, nie jestem obrzezany.
- Ale to znaczy, że nie jesteś prawdziwym Żydem.
- Ale czuję jak Żyd i żyję jak Żyd. To dla mnie bardzo ważne. To wszystko, co mam,
mój największy skarb i tajemnica. Nie ma dla mnie większego szczęścia. Nie wyobrażam
sobie, żebym mógł być kimś innym.
- W takim razie będę mówić ci Jossele, kiedy będziemy sami - roześmiała się Bajla.
- Matka nieboszczka też mnie tak nazywała. Jossele. Ale to było dawno temu. Umarła,
kiedy miałem dziesięć lat. A po jej śmierci ojciec ożenił się z chrześcijanką, Szwabką z
Maitingenu, ze wsi niedaleko Sathmaru. Moja macocha wychowała mnie więc po swojemu.
Ale ominęło mnie bierzmowanie, bo akurat w tym czasie musieliśmy wyjechać - opowiadał
Josef. - A skąd wiesz o obrzezaniu?
- Bo sama jestem Żydówką - wyjawiła. - I rzeczywiście mam na imię Bajla. Ale nikt
nie powinien tego wiedzieć. Czasem jest mi wstyd, że muszę być kimś innym, niż naprawdę
jestem, chociaż bardzo nie chcę. Tylko gdy się modlę, jestem tą, którą jestem...
- To nie jesteś Niemką z Siedmiogrodu albo skądś tam, za którą cię tu wszyscy biorą?
Jesteś tą inną, bo musisz, nawet jeśli tego nie chcesz... Tak. Od razu tak sobie pomyślałem.
Nie. Inaczej. Poczułem. I to już pierwszego dnia. Zauważyłem też, że pod ciemną chustką
chowasz rude włosy. I jesteś zupełnie inna niż kobiety stąd. Te Cipszerki, Saksonki albo
Szwabki. Teraz już wiem dlaczego. Od tej chwili będę ci na.osobności mówił Bajla. Bo to
prawdziwe twoje imię. I bardzo ci pasuje. Tak jak te rude włosy i niebieskie oczy. A ja jestem
Jossel.
I gdy naga leżała w jego ramionach, mocno przytulona, Josef opowiedział swoją
historię. Pachniał mężczyzną, a Bajla kobietą. Poznawali wzajemnie swoje ciała. Po jakimś
czasie ich wilgotne i parujące namiętnością zapachy się zmieszały. Połączyła ich nagle ta
zażyłość, która pojawia się, gdy akt miłosny dobiega końca, kiedy jedno chce drugiemu
wszystko opowiedzieć. Gdy odczuwa się potrzebę, by rozścielić przed tą drugą osobą własne
przeżycia i myśli jak kwietny dywan rozściela się na letniej łące, otworzyć się na oścież i
niczego nie zatajać. Tak jak to przedtem może już było - inaczej, choć tak samo. Od szarego
koca bił cierpki, nasycony potem zapach, zapach zestarzałej słomy. Pled był szorstki i drapał.
Ale leżąc w swych objęciach, w ogóle tego nie czuli i mieli wrażenie, jakby weszli razem do
wspaniałego łoża z baldachimem.
Josef przyszedł na świat w Sathmarze jako syn austriackiego inspektora leśnego,
mianowanego jeszcze za czasów cesarsko-królewskiej monarchii. Jego matka była Żydówką,
której panieńskie nazwisko brzmiało Elfriede Bajla Binder. Chłopiec uczył się w niemieckim
ewangelickim gimnazjum w Sachsisch-Regen, niewielkim mieście północnego Siedmiogrodu,
w maleńkim kraiku zwanym Reenem. Kiedy skończył osiemnaście lat, stawił się przed
wojskową komisją poborową, której członkowie, głównie lekarze, badali rozebranych do naga
rekrutów, wezwawszy każdego po kolei do obszernej sali. Jeśli któryś był obrzezany,
odsyłano go do pomieszczenia obok. Gdy lustracja dobiegła końca, przewodniczący komisji,
major, rzekł:
- Pięciu żydowskich łobuzów na świeże powietrze. Niech przewietrzą trochę zasrane
tyłki, żeby nie śmierdziały. Dwóch ludzi do pilnowania. Jak któremuś przyjdzie ochota wiać,
strzelać!
Był luty i całą noc padał śnieg. Pięciu młodych mężczyzn przez długie godziny stało
całkiem nago na wewnętrznym dziedzińcu koszar i nie wolno im się było ruszyć z miejsca.
Kiedy pierwszy runął bez życia w śnieg, jeden ze strażników złożył meldunek majorowi, ten
zaś nakazał przerwanie akcji. Chłopak, który upadł na mrozie, nazywał się Andor Ehrenstein i
pochodził z małego miasteczka Tekendorf. Jego ojciec był szewcem. Andor zmarł wkrótce
potem na zapalenie płuc. Reszta poszła do obozu pracy. Co się z nimi stało, nie wiadomo.
- Dziękowałem wtedy Bogu, że nie zostałem obrzezany - powiedział Josef. - Bo brit
mila, przymierze z Abrahamem, a więc również z Bogiem, oznaczałoby dla mnie przymierze
z samą śmiercią. Tak jak dzisiaj, gdy muszę ukrywać moje pochodzenie. Nikt nie wie, że
matka, choć nosiła niemieckie nazwisko, była tak naprawdę Żydówką. Wielu
siedmiogrodzkich Żydów ma niemieckie nazwiska, jak ten Ehrenstein. Jak mnóstwo żyjących
tutaj Sasów, rozmaitych Schusterów, Binderów, Grossów, Weissów i Rothów. Takie
nazwiska można znaleźć też na wielu żydowskich cmentarzach w Sathmarze albo
Szegszardzie.
Kiedy Josef się urodził, był tak słabowity, że doktor Griin-baum, naczelny lekarz
gminy Sathtmar, odradzał obrzezanie. Po kilku miesiącach ojciec malca, Andreas Josef
Kleinhuber, został służbowo przeniesiony do Neumarktu, następnie zaś do Sachsisch-Regen. I
wszystko zostało po staremu, bo ojciec Josefa nie chciał ściągać niczyjej uwagi, a matka,
Elfriede Bajla, już nie żyła. Pochowano ją na żydowskim cmentarzu w Neumarkcie.
Słuchając opowieści, Bajla przywarła uchem do piersi ukochanego i jego słowa
brzmiały tak, jakby to samo ciało nimi przemawiało. Chłonęła je w upojnym zachwyceniu.
W końcu przyszła kolej na jej własną historię. Zaczęła od tego, że jest wdową i ma
małą córkę imieniem Maria. Potem opowiedziała o czasie spędzonym w Arwinicy, Klinitzu i
Leopoldsdorfie. Przemilczała jednak upokorzenia, jakie musiała znieść za sprawą ojca
Bondara. Za bardzo się wstydziła i Josef był ostatnim człowiekiem, któremu chciałaby to
wyznać. Bała się, że mógłby nią pogardzać. Zataiła również, że Maria nie była dzieckiem
Jakoba. Poza tym powiedziała prawdę, a jej historia zabrzmiała wiernie i przejmująco. Josef
był bardzo poruszony.
Gdy Brandstetter wyjeżdżał na urlop, Bajla miała akurat swoje dni, mogła więc,
przynajmniej na początku, bez obaw oddawać się rozkoszom namiętności z Josefem. Cieszyć
się nią każdego dnia. I jeszcze nim razem siadali do obiadu. Jak wtedy, gdy po pierwszym
razie Josef znowu stanął w drzwiach i już od progu zawołał:
- Umieram z głodu, Bajlo.
- Napaliłam już w piecu, możemy zaraz coś przyrządzić, Jossele - odparła po długim,
czułym pocałunku.
- Nie jedzenia łaknę, Bajla. Ciebie jestem głodny! - krzyknął Josef, biorąc ją w
ramiona i pospiesznie rozpinając zapinkę jej fartuszka.
Tym razem wszystko poszło bardzo szybko i cały ceremoniał rozbierania uległ
przyspieszeniu, jakby się go już na pamięć nauczyli. Niecierpliwie zrzucili z ciał ubrania i po
niedługiej chwili zwarli się w mocnym uścisku na wąskiej pryczy, pachnącej słomą i ich
wczorajszym potem. Nie czuli tego jednak, bo siedzieli już w gnanym zmysłami czółnie,
które zakołysawszy się gwałtownie, pruło po spienionych falach namiętności. A gdy po
wszystkim przebudzili się powoli na brzegu swej tęsknoty, przez chwilę leżeli jeszcze w
milczeniu obok siebie i każde podążało za biegiem własnych myśli. Myśli, które prowadziły
ich w zupełnie różne strony.
On rozmyślał o tym, że nigdy dotąd nie był tak szczęśliwy z żadną kobietą. I że
chciałby już zostać z Bajlą na zawsze. Na całe życie. Ona wiedziała jednak, że jest od niej
dużo młodszy. „O wiele lat za młody - zauważyła i próbując samą siebie oszukać-, dodała w
myślach: - Ale może nie aż tak?”. Tych dziesięć lat, a nawet trochę więcej, stało jednak
między nimi jak zapora, niema przestroga i granica, ale słabo jeszcze widoczna, bo nikt nie
umiał jej dostrzec, nawet on sam. Bo Bajla poruszała się zwinnie i z powabem jak młode
dziewczę, a gdy wybuchała śmiechem, wyglądała jak dwudziestolatka. Na jej jasnym nagim
ciele nie widać było żadnych śladów starzenia. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że brama
namiętności powoli się zamyka i nie na zawsze pozostanie tak otwarta jak w tej chwili.
Jeszcze tylko przez kilka lat będzie mogła rodzić dzieci, a on dopiero co wyznał, że
chciałby mieć z nią syna, może nawet kilku. A jak Bóg da, to i córkę. Lubił dzieci i myślał o
tym, żeby kiedyś założyć rodzinę. „Kiedyś...” - tak powiedział. „Ale kiedy?” - pytała samą
siebie Bajla. To „kiedyś” musiało nastąpić bardzo prędko, jeśli to ona miała zostać matką jego
dzieci. Bo pewnego dnia będzie już za późno. A wtedy ten ostatni pociąg jej niepojętego
szczęścia odjedzie. Stał już na peronie i czekał. Dobrze wiedziała: będzie potem mijać jedną
stację końcową za drugą. Taka to już kolej losu, gdy nadchodzi starość. Znała to uczucie z
opowieści innych kobiet, tych, z którymi mieszkała w Arwinicy.
Ale na razie była jeszcze młoda, bo miała w sobie wolę, by się nie zestarzeć.
W dniach, które potem nastąpiły, nieznacznym gestem lub szczególnym ułożeniem
ciała próbowała czasem pobudzić ich zmysły. Gdy czekała na niego, przychodziły jej do
głowy dziwne pomysły i często pytała samą siebie, skąd bierze te pragnienia. Pragnienia,
których przedtem nie znała. Pewnego dnia, kiedy stała już przed nim całkiem naga, nagle
znów prędko coś na siebie narzuciła. Boso wybiegła na podwórze i pędząc co sił w nogach w
stronę potoku, wołała:
- Łap mnie, Jossele, łap mnie!
Tak jak stał, zupełnie nagi, rzucił się natychmiast w pogoń. Nad potokiem
błyskawicznie znów zrzuciła z siebie wszystko, a kiedy ją dopędził, w gorącej przybrzeżnej
trawie oddali się szalonym miłosnym figlom. Było późne przedpołudnie i o tej porze nie
przechodził tamtędy żaden człowiek. Kiedy się potem nachyliła, by obiema dłońmi
zaczerpnąć wody ze strumienia i obmyć rozgrzaną twarz, Josef nie mógł powstrzymać się od
śmiechu: na jej plecach i pośladkach wyryły się dziwaczne kształty traw i kwiatów.
Odrysowało się na nich miłosne łoże, różowe i delikatne, pociągnięte cienką linią na
wilgotnej, jasnej skórze.
Gdy po jednym z takich dni rozmyślała późnym wieczorem w swoim łóżku, mając u
boku spokojnie śpiącą Marię, uświadomiła sobie, że po nieokiełznanej miłości, której się
kilka godzin wcześniej oddawała, nie myśli już o Jakobie. Wydało jej się nagle, że mąż był
częścią innego życia w jakimś innym czasie, czasie, który coraz bardziej blaknął i powoli
znikał ze wspomnień. Czyniąc sobie gorzkie wyrzuty, pytała samą siebie, dlaczego tak się
dzieje, dlaczego Jossele nie tylko wziął w posiadanie jej ciało i tęsknoty, lecz także zawładnął
jej gedechnisz, pamięcią, której nie wypowiadała na głos, cichymi wspomnieniami minionego
czasu. Przeszłości, która dotąd towarzyszyła jej na każdym niemal kroku, gdy we
wspomnieniach próbowała znaleźć siłę, by trwać. Teraz jednak nie chciała się nad tym dłużej
zastanawiać. Sen z powiek spędzało jej zgoła coś innego, myśl, która powracała natrętnie
każdego dnia. Co będzie, gdy znów pojawi się Brandstetter? Miłość nauczyła ją chciwości.
Uzależniła się od niej jak od narkotyku. Wiedziała też, jak nieobliczalny bywa los, i drżała z
obawy przed przyszłością. Marzeniem o tej przyszłości wciąż od nowa żywiła się w myślach.
Tymczasem Josef opowiadał jej, co w ostatnich miesiącach działo się w Wiesenau.
Niewiele tego było, a może po prostu nie chciał powtarzać wszystkiego, co usłyszał, a
niekiedy widział na własne oczy. Bo Bajla, podobnie jak Katarzyna i inni ludzie mieszkający
tu, w górskiej dolinie niczym w zamknięciu i z dala od wielkiego świata, rzadko dowiadywali
się, co dzieje się na zewnątrz.
I tutaj dochodziły jednak słuchy, że Niemcy prowadzą wielką wojnę i podbili już
prawie wszystkie kraje Europy. Ale jak się te kraje nazywały, o tym wiedziało może kilkoro
dzieci, które uczyły się w tutejszej szkole. Bo ich rodzice nigdy do szkoły nie chodzili i na
ogół mieli tylko świadomość, że na zachód od Wiesenau jest jakieś miasto o nazwie
Szegszard. Bardzo piękne i duże, gdzie żyją Węgrzy, Żydzi i Szwabowie. Tylko nieliczni
Cipszerzy znali je z własnego, najczęściej jednorazowego doświadczenia i latami do
znudzenia opowiadali o niezapomnianych wrażeniach, które wynieśli z podróży.
W dni robocze Josef mieszkał w gospodzie nadleśnictwa, niżej w dolinie, gdzie
niekiedy dowiadywał się tego i owego o najnowszych wydarzeniach. Poza tym raz w
miesiącu jeździł służbowo do Szegszardu, gdzie czasami zostawał nawet na kilka dni. On
również opowiadał Bajli o tym niezwykłym mieście, w którym stało podówczas wiele
wspaniałych synagog i wielki katolicki kościół. Ulicami przejeżdżały kolaski, w których
siedzieli ważni ludzie, a niekiedy widziało się i auto mijające przechodniów z głośnym
trąbieniem oraz warkotem. To był zupełnie inny, wytworny świat, ten daleki Szegszard.
Słuchając o nim, Bajla mimowolnie cofała się myślą do przeszłości, do dawnych przeżyć z
Fokszan i Czerniowców. Ale na pamięci o tych wielkich miastach cieniem kładły się
zdarzenia, których wspomnienie wypierała i nie chciała, by powróciło.
17
Jakiś czas potem ludzie zaczęli przebąkiwać o bliskim końcu wojny, bo niemieckie
wojska zarządziły ponoć wielki odwrót. Josef dowiedział się o tym od węgierskich
policjantów, którzy otwarcie mówili o wojennych stratach III Rzeszy. Uważali, że Węgry jak
najszybciej powinny zerwać z narzuconym siłą sojusznikiem. Ale Berlin i Budapeszt były
daleko stąd, a i wojna toczyła się gdzie indziej; w tych zaś stronach ludzie wciąż żyli jak na
innej planecie. W połowie kwietnia 1944 roku z dnia na dzień w Wiesenau wzniesiono mury
getta. Było dużo mniejsze niż sztetl. I w ciągu kilku dni wtłoczono do niego ponad dziesięć
tysięcy ludzi, wśród nich wielu chłopów z okolicznych wsi, opowiadał Josef. Mówiło się, że
nawet od trzynastu do siedemnastu tysięcy Żydów czekało za kolczastym drutem na bydlęce
wagony, które miały ich odtransportować w nieznanym kierunku. Któregoś dnia, z samego
rana, pognano ich ulicami w stronę dworca, gdzie podstawiono pociągi. I w ciągu sześciu dni
wszystkich wywieziono.
- A nie wiesz dokąd? - zapytała Bajla.
- Trudno powiedzieć - odparł Josef. - Leśniczy Seeigl wspomniał coś o Kaschau. Że
pojechali „na roboty”. Tylko jedno mnie w tym zastanawia: dlaczego Niemcy zabrali też
starszych mężczyzn i dzieci? Zapytałem o to Seeigla, a ten postanowił dowiedzieć się czegoś
jeszcze od szefa miejscowego NSDAP Stuppki. Stuppka nie od razu objaśnił, tylko zapytał
najpierw, po co mu ta informacja. Czy między tymi Żydami ma może jakichś krewnych?
Takie pytanie postawił, ten szaj-gec, ten wsiowy gangster z pistoletem za pazuchą. Bo
przecież Seeigl to Aryjczyk i wszyscy o tym wiedzą. Stuppka stropił się trochę, ale w końcu
wydusił, że starców i dzieci również odtransportowano do obozów, gdzie wcześniej pojechali
inni; żeby nie rozdzielać rodzin. Nazwał to akcją łączenia bliskich. „Kiedy ojciec pracuje,
wieczorem, po robocie, chce być znów z rodziną”, powiedział Seeiglowi. Mamy szczęście,
Bajlo, że nikt nie wie, kim jesteśmy. Ale któregoś dnia będziesz musiała wyjawić swojej
córce, że nie jest katoliczką. Nie może tkwić w niewiedzy
- Po wojnie, kiedy będzie po wszystkim.
- Nie, Bajlo. Musisz powiedzieć jej już teraz. Bo idzie jej dwunasty rok i według
prawa religijnego jest już pełnoletnia.
- Ale wtedy nie będzie mogła przystąpić do bierzmowania. Ma teraz w szkole lekcje
katechezy. Jak to wytłumaczę ojcu Komce?
- Nic. To nieważne, co robi Komka. Liczy się tylko to, co wyznasz córce - odparł
Josef. - Tak czy inaczej, będzie zawsze żydowską dziewczyną, nawet po bierzmowaniu. Ale o
tym sama musisz jej powiedzieć.
Była pierwsza niedziela lipca. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie. W dolinie
panował spokojny, uroczysty bezruch. Getto i sztetl nadal były odgrodzone, strzeżone przez
żołnierzy i uzbrojonych policjantów. Należało chronić pozostawione mienie przed
zakradającymi się nocą szabrownikami. Mówiono, że Żydzi wkrótce powrócą do domów. Ci
jednak, których postawiono na warcie pod murami, sami już przeszukali domy i ogołocili je
ze wszystkiego, co wartościowe.
Bajla i Maria udały się z Franzem i Katarzyną na mszę. Gdy po nabożeństwie wraz z
innymi Cipszerami stały na placu przed kościołem, zobaczyły przechodzącego obok Josefa.
Przystanął, ukłonił się uprzejmie i rzekł:
- Szczęść Boże, Frau Berta.
- Szczęść Boże, Herr Kleinhuber - odpowiedziała Bajla. - Czemuż to nie był pan w
kościele?
- Ach, wie pani. Zaspałem trochę z rana. Bardzo późno wróciłem wczoraj z
nadleśnictwa.
- Za bardzo przykłada się pan do pracy, Herr Kleinhuber. - Bajla się roześmiała. - To
jest moja córka Maria. A to nasi najmilsi przyjaciele, u których mieszkamy - dodała,
przedstawiając Josefowi Hotzbergerów.
Maria dygnęła grzecznie i przywitała się zwyczajem cip-szerskich dzieci, słowem
tszokolom, co w węgierskiej mowie znaczyło „uszanowanie”. Potem stali jeszcze chwilę
razem. Josef pogładził Marię po jasnej główce, przerzucając przelotnie wzrok na matkę. Było
to spojrzenie pełne czułości, którego nikt nie dostrzegł. Zachęcony miłym powitaniem,
opowiedział zabawną historię o małym niedźwiadku, którego leśniczy znalazł w lesie.
Kiedy pożegnał się i poszedł w swoją stronę, Katarzyna zauważyła:
- Szykowny mężczyzna. Taki młody, a jakie maniery. Mógłby być naszym synem.
Takiego syna bym chciała.
- A na cóż nam syn? - skwitował Franz. - Mamy przecież córkę.
Dorośli roześmiali się radośnie.
Tylko Maria zapytała:
- Mama, kim jest wujek? On tak pięknie opowiada!
Ale Bajla zakończyła rozmowę, mówiąc:
- To asesor z nadleśnictwa.
- A kto to taki? - nie dawała za wygraną Maria.
- To taki pan, który pracuje w górach, w lesie.
- I dobrze go znasz?
- Trochę.
- A dlaczego nie miałabyś go lepiej poznać? - wtrąciła Katarzyna. - Bardzo szykowny
pan.
Bajla nie odpowiedziała, z obawy, że się zdradzi. Katarzyna badawczo jej się
przypatrywała.
Małżeństwo poszło teraz przodem, a Bajla z Marią odłączyły się od towarzystwa, bo,
jak oznajmiła matka, chciały przejść się w stronę Pierwszego Wzgórza, skąd roztaczał się
widok na całą dolinę.
Odwracając się, Katarzyna zawołała jeszcze:
- Tylko nie wracajcie za późno. Dzisiaj są kwasteni halup-ci! - Tak nazywano tutaj
faszerowane liście kapusty ze śmietaną i pallukes.
Dotarłszy do wzgórza, Bajla skręciła jednak od razu na wąską boczną drogę, która
prowadziła do }udnperglu. Tutaj, na rozległym zboczu rozpościerał się dom wieczności, Bet
Olam, żydowski cmentarz gminy Wiesenau. Setki nagrobków stały w równych rzędach,
spoglądając w smętnym milczeniu ku wschodowi.
- Po co tu przyszłyśmy, mama? - spytała Maria.
- Jesteśmy tu, gdzie nasz naród - odpowiedziała cicho Bajla. - Tutaj śpią umarli Żydzi,
czekając na Mesjasza, który kiedyś nadejdzie, by ich zbudzić.
- A kto to taki? Dlaczego na niego czekają? - dopytywała Maria.
- Zaraz ci wszystko wytłumaczę. Ale najpierw muszę ci coś powiedzieć, a ty
przyrzekniesz mi, że nikomu tego nie powtórzysz. Przyrzekasz?
- Tak, mama.
- Ty i ja jesteśmy tak naprawdę Żydówkami - szepnęła Bajla, jakby w obawie, że ci
wszyscy spoczywający tutaj w ziemi mogliby usłyszeć. - Nie jesteśmy tymi, co myślisz...
- Jak to? Przecież jestem katoliczką, prawda?
- Tylko na jakiś czas, Mario, tylko teraz. Ale tak naprawdę to jesteś Żydówką. Przy
narodzinach chciałam ci dać na imię Mirjam. Ale wtedy nie mogłam i dlatego nazywasz się
Maria. Na drugie imię masz jednak Ester.
- Ale jestem przecież Aryjką - zaprzeczyła Maria i głos jej lekko zadrżał. - Nie chcę
być Żydówką, mama. Chcę pozostać tym, kim jestem. Jak wszystkie inne dzieci!
- I pozostaniesz, jak długo będziesz chciała. Ale musiałam ci powiedzieć. Niedługo
skończysz dwanaście lat. Jesteś już dorosłą dziewczynką. I powinnaś wiedzieć, że twoja
matka jest Żydówką. Jak Rebeka, jeśli jeszcze ją pamiętasz.
- Tak, pamiętam. Trochę. Ale ja jestem katoliczką. I nie chcę być żadną inną, mama.
Dlaczego mam być teraz kimś innym? - wyszlochała. - Dlaczego nie mogę pozostać tym, kim
jestem, mama?
„Boże, daruj. Tymi kłamstwami chciałam nas ratować. I z Twoją pomocą jakoś mi się
udawało. Pomóż mi teraz jeszcze raz, w tej ciężkiej godzinie” - pomyślała i jej
niewypowiedziane słowa zabrzmiały jak niemy akt strzelisty. Potem rzekła do Marii:
- Musisz zapamiętać raz na zawsze, że pochodzisz z żydowskiego ludu. Nikt oprócz
nas nie będzie o tym wiedział. To nasza wielka tajemnica.
- Nie chcę żadnych tajemnic, mama. Było nam tak dobrze do tej pory. Dlaczego nie
może tak zostać? Nie chcę być Żydówką. Żydzi są źli i brudni. Czemu wszystko zmieniać?
Nie chcę, mamusiu. Proszę, pozostańmy tym, kim jesteśmy. Jest tak pięknie, tak jak jest...
Maria nie była w stanie dalej mówić, bo nagle wybuchła płaczem. Szlochała żałośnie
jak nigdy dotąd w swoim życiu, obejmując obiema rękami matkę, jakby ktoś chciał je
rozdzielić. Bajla przyciskała ją do siebie z całych sił i milczała. W drodze do domu nie
zamieniły ani słowa. „Teraz już wie i tej wiedzy nikt jej już nie odbierze; będzie ją niosła z
sobą przez całe życie - pomyślała Bajla. - A pewnego dnia sama zdecyduje, kim chce być.
Gdybym jej nie powiedziała, nie dałabym jej wyboru”. Poczuła ulgę. Pocieszała się, że więcej
nie mogła teraz zrobić.
Lecz po kilku dniach, kiedy kładła się do łóżka, zauważyła, że Maria wciąż nie śpi.
Patrząc prosto w oczy matki, dziewczynka zapytała:
- Nie wolno mi już odmawiać Ojcze nasz?
- Wolno, aż do czasu gdy nauczysz się innej modlitwy - szepnęła Bajla. - Tej, którą ja
codziennie odmawiam. Ale na świecie jest tylko jeden Bóg, tylko jeden odwieczny ojciec
ludzi, do którego wszyscy się modlą. Każdy w swoim języku. Któregoś dnia nauczysz się
mówić do Niego w naszej mowie. Po wojnie, kiedy nastanie pokój. Dobranoc, moja mała
mej-dele...
Pocałowała córkę w czoło i Maria szybko zasnęła. Ale Bajla, jak zawsze, długo
jeszcze leżała z otwartymi oczami.
Od czasu gdy Brandstetter wrócił z urlopu, Bajla i Josef nie mogli spotykać się
każdego dnia jak dotychczas. Bo Josefa znowu oddelegowano do Szegszardu. Niekiedy
wpadał jednak służbowo do Wiesenau, zaglądając przy okazji do nadleśnictwa w dolinie.
Starał się wtedy tak wszystko zaaranżować, żeby zajść do pracy na długo przez
Brandstetterem. Gwałtownie i w pośpiechu mógł się wtedy kochać z Bajlą, która z
utęsknieniem czekała na spotkanie. Po wszystkim musieli szybko się ubierać, bo Brandstetter
mógł nieco wcześniej pojawić się po inspekcji terenów leśnych.
Dlatego właśnie Josef zaprosił ją pewnego dnia do Szegszar-du i wręczył jej pieniądze
na autobus. Przyjęła, bo nalegał, a poza tym i tak nie byłoby jej stać na bilet.
Wczesnym piątkowym rankiem Bajla poinformowała Brand-stettera, że musi jechać
do Szegszardu do lekarza. Bo w Wiesenau nie było już żadnego. Ani aptekarza. Doktora
Adolfa Steingiessera zamknięto najpierw w getcie, a potem deportowano razem z dziećmi,
kobietami i starcami. Ten sam los spotkał obydwu aptekarzy, Josefa Kahna i Emannuela
Fischlera. Przegnano ich stąd, jak kiedyś przepędzano stare babe, znachorki i wiedźmy
warzące w kotłach magiczne ziele, po którym ludzie nagle umierali i nikt nie wiedział czemu.
Tego poranka Bajla już o wpół do szóstej wyszła z domu, mówiąc gospodarzom, że
musi być tego dnia trochę wcześniej w leśniczówce. Kiedy tylko przekroczyła puntje, ruszyła
najszybciej, jak potrafiła, w drugą stronę, w kierunku Wiesenau. Udało jej się złapać jedyny
autobus, który raz na dzień odjeżdżał do Szegszardu i wracał wieczorem, gdzieś koło
dziewiątej.
Miała więc spędzić calutki dzień z Josefem, który w normalne dni dzielił pokój z
kolegą Węgrem. Jednak ten był na krótko w podróży, Josef skorzystał więc z okazji. W czasie
jazdy Bajla nie potrafiła myśleć o niczym innym, jak o miłości, której oddadzą się bez
nieustannego strachu, że w pewnej chwili pojawi się Brandstetter. W myślach odmalowywała
sobie obraz czułości, które ją czekają, i z rozkoszą przymykała oczy, gdy autobus mknął po
wyboistej wiejskiej drodze.
Kiedy wysiadła na przystanku w Szegszardzie, zobaczyła tłum żołnierzy i żandarmów.
Głośna, rozgadana ludzka ciżba przepychała się w kierunku głównego placu. Tam właśnie, w
niewielkim miejskim parku, miała spotkać się z Josefem. „Zaraz obok kościoła
reformowanego” - powiedział jej. Pod drzewem kasztanowca stała ławka i tam miał na nią
czekać.
Zapytała jakąś kobietę, co się dzieje. W odpowiedzi usłyszała, że wywożą z miasta
ostatnią grupę Żydówek. Tych, które się dotąd ukrywały i nie można było ich rozpoznać. Bo
niektóre w ogóle nie wyglądają jak Żydówki, wyjaśniała. Ale teraz wzięli się do tych
wszystkich, które chowały się po ukraińskich wsiach, i spędzono je do miasta.
Bajla, jak zawsze, miała na głowie chustkę, którą zwyczajem rumuńskich chłopek
wiązała w okolicy karku, tak żeby nie było widać włosów. Bezwiednie dała się ponieść
prądowi ludzkich ciał, mając nadzieję, że w którymś momencie wyrwie się, żeby dotrzeć do
parku.
W pewnej chwili znalazła się z innymi ludźmi na skraju chodnika głównej ulicy
miasta i przystanęła na dźwięk przeraźliwego krzyku. Środkiem szosy prowadzono procesję
kobiet, owych Żydówek, których przedtem „nie rozpoznano”. Po obu stronach szli żołnierze z
karabinami i na niektórych lśniły sterczące groźnie bagnety Wiele kobiet miało na twarzy sine
i krwawe pręgi. Widać było, że znęcano się nad nimi i do nieprzytomności je bito. Niektóre
utykały. Większość w milczeniu spoglądała w ziemię, tylko jedna popłakiwała, bez przerwy
wycierając grzbietem dłoni zakrwawioną twarz. Niektóre przechodziły jednak obok z
podniesioną głową, dumnym spojrzeniem ignorując stojących na chodniku ludzi.
- Zsidó kurva\ Żydowskie dziwki, wynoście się do diabła! - zaskrzeczał z tłumu
kobiecy głos.
Na dźwięk tych słów posypały się przekleństwa i złorzeczenia, jakich Bajla nigdy
dotąd nie słyszała. Stała jak wryta i walczyła ze łzami. Tą ulicą szły kobiety, które nie miały
szczęścia być katoliczkami, nie wyglądały tak aryjsko jak jej mała Maria, wydawały się inne
niż cała zdrowa reszta i ta odmienność, ta przerażająca tłumy inność, stała się ich
przekleństwem. To, gdzie je prowadzono i co miało nastąpić, było wypisane na ich
zatrwożonych twarzach. Dla nich nadzieja już umarła. „Mój Panie, Boże Wiekuisty -
pomyślała Bajla - gdzie jesteś? Dlaczego na to wszystko pozwalasz?”.
W tym momencie padły nagle dwa strzały. Podniósł się wrzask i tłuszcza zafalowała.
Któraś z Żydówek próbowała wyrwać się z pochodu i zniknąć w tłumie na chodniku. Łudziła
się nadzieją, że ciżba nieco się rozstąpi, wpuści ją do środka i pochłonie, chroniąc przed
prześladowcami. Ale ludzie tylko wrzeszczeli i nie ustępowali na krok. Mając ofiarę na
wyciągnięcie dłoni, żołnierz natychmiast oddał strzał. Po chwili kobieta leżała na ziemi w
kałuży krwi. Jej szeroko rozwarte oczy patrzyły nieruchomo w niebo, z którego obojętnie
spoglądało słońce.
Pochód przystanął w miejscu. Żołnierze utworzyli kordon, podnieśli karabiny i
wycelowali w kierunku kobiet.
- Jeśli ktoś się poruszy, będziemy strzelać! - ryknął oficer. Dotąd jechał przodem na
koniu, a teraz zawrócił. Zbliżył się do żołnierza, który strzelał, i rzekł: - Ty idioto. Musiałeś
od razu ją zabijać? Od czego masz bagnet? Myślisz, że ich nie przeliczono? Musimy odstawić
wszystkie według spisu. A teraz jednej nam brakuje!
Potem, klnąc na czym świat stoi, ponownie skierował się ku czołu i pochód ruszył
dalej.
Żołnierz rozejrzał się i ujrzał Bajlę. Chwycił ją za ramię, porwał z chodnika i
wepchnął do szeregu.
- Jazda, naprzód! Szybko!
Bajla krzyknęła najgłośniej, jak umiała, po węgiersku, a było to tamto zdanie, którego
nauczyła się onegdaj.
- En nem vagyok zsidó asszanyl*
- Most az vagy!** - powiedział niewzruszonym głosem żołnierz, wymierzając jej cios
w plecy kolbą karabinu.
Bajla zachłysnęła się powietrzem, nie mogąc złapać tchu. I wtedy otrzymała następne
uderzenie, tym razem w pierś, od którego lekko zachwiała się na nogach.
„Może to tylko zły sen - pomyślała. - Może za chwilę się obudzę”.
Ale na jawie wykrzykiwała wciąż od nowa to węgierskie, wyuczone zdanie: „Nie
jestem Żydówką”. Czuła się jak w tamtym koszmarze nocnym, w którym Bondar gwałcił ją
na oczach tłumu. Ale tym razem nie było przebudzenia. I nikt nie przyszedł jej z pomocą.
Pomyślała o Josefie, siedzącym teraz gdzieś w pobliżu na ławce, czekającym daremnie na jej
przyjście. I o Marii, która w tej chwili była w szkole. Świat nagle jakby się zakręcił niczym na
szalonej karuzeli. Kobieta, która szła obok niej, podtrzymała ją, mówiąc:
- Jeśli teraz upadniesz, zastrzelą cię na miejscu!
* (węg.) Nie jestem Żydówką.
** (węg.) Teraz jesteś.
Tego wieczora Katarzyna na próżno wyglądała powrotu Bajli. I Maria dopiero nad
ranem spostrzegła, że całą noc przespała sama. Czekali jeszcze kilka dni, bo nikt nie wiedział,
że Bajla pojechała do Szegszardu. Kiedy Franz Hotzberger zgłosił się na posterunek
żandarmerii w Wiesenau i zapytał o miejsce pobytu Berty Altmann, odpowiedziano mu, że
żadna kobieta o tym nazwisku nie figuruje w rejestrach. Żadnego wypadku z jej udziałem nie
zgłoszono. Ani śladu. Jakby Bajla zniknęła nagle z powierzchni ziemi. Zaraz potem
przyjechał Josef, który powiadomił Katarzynę, że przez wiele godzin czekał w parku. I
powiedział jeszcze, że tamtego piątku zamierzał spytać Baj-lę, czy nie zechce zostać jego
żoną. Ale nikt nie miał pojęcia, gdzie zniknęła. I jak to mogło być, że wyjechała tak po
prostu, bez żadnej wiadomości? Josef nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Również na
posterunku policji w Szegszardzie nikt nic nie wiedział o żadnej „Bercie”.
Nikt już jej potem nie zobaczył. I w tym miejscu kończy się historia Bajli Altmann.
Choć nie, kończy się właściwie gdzie indziej, całkiem niedaleko od tamtego miasta.
Tylko że wtedy nikt tego jeszcze nie przeczuwał. Dowiedziano się o tym dopiero później.
18
Kilkadziesiąt lat później, latem 1965 roku
Pewnego dnia młoda Niemka zjawiła się w mieście Szegszard. Przyjechała
czerwonym samochodem, który zaparkowała przed miejskim katolickim urzędem
parafialnym. W bramie sąsiedniego domu stał niepozorny młody mężczyzna w szarym
garniturze pod niebieskim krawatem, który zapisywał coś w notesie. Zauważyła go i
uśmiechnęła się, skinąwszy lekko głową, jakby byli znajomymi. Natychmiast cofnął się o
krok i zniknął w cieniu bramy.
Korytarz z szerokimi drewnianymi schodami prowadził w górę, na pierwsze piętro, do
gabinetu wielebnego Janosa Eberłeina, młodego księdza, który przywitał ją serdecznie. Już
przedtem zapowiedziała się u niego na rozmowę przez telefon, czekał więc i nie był
zaskoczony jej widokiem. Poczęstował kawą i ciastkami. Przez chwilę prowadzili uprzejmą
rozmowę o zwykłych, codziennych sprawach. Potem jednak Niemka zapytała o człowieka,
który nazywał się Josef albo Jozsef Kleinhuber lub przynajmniej nosił kiedyś to nazwisko, bo
nie wiedziała, czy jeszcze żył. Eberlein poszukał w rejestrze gminy i metrykach.
- Nie - odparł - człowiek o tym nazwisku nigdy nie był członkiem rzymsko-katolickiej
wspólnoty miasta Szegszard.
Kleindorfer, Kleinmajer, Kleinmiiller, Kleinstadler, Kleinwirt - ma tu takich.
Mieszkali tutaj przed deportacją Szwabów i innych Niemców w styczniu 1945 roku. Ale
żadnego Kleinhubera. W każdym razie nie w katolickiej wspólnocie wyznaniowej i po 1900
roku.
Żyło tu wówczas kilka żydowskich rodzin, których członkowie się przechrzcili,
zmieniając też swoje niemieckie nazwiska. W trybie doraźnym, by tak rzec. Naturalnie,
musieli coś tam zapłacić, ale nie były to pokaźne sumy. W formie darowizny. I ma się
rozumieć, bez pokwitowania. Ci tak zwani nawróceni czy nowochrześcijanie, jak ich czasem
pogardliwie nazywano w kościelnych kręgach, przenosili się zaraz potem do innego miasta,
gdzie nikt ich nie znał, i bez śladu znikali. Powiadano, że udało im się ujść prześladowaniom.
Można przypuszczać, że po wojnie niektórzy z nich powrócili do wiary mojżeszowej. Ale w
rubryce „nowochrześcijanie” też nie ma żadnego wpisu na nazwisko Kleinhuber. Jeśli był
Żydem, mógł wyemigrować do Izraela albo pociągnąć gdzieś na Węgry.
Wie pani, po wojnie tak wiele się tu działo. Ludzi zamykano albo zwyczajnie znikali.
Często nikt nie wiedział, czy sąsiadowi udało się przejść na czarno przez granicę do Węgier, a
stamtąd jakimś sposobem uciec do Austrii, czy może leży gdzieś na drodze, zastrzelony. W
1951 roku odbył się wielki proces pokazowy biskupa Szwabów, Augustyna Pachy, i
dziewięciu innych duchownych. Oskarżono ich o szpiegostwo na rzecz Watykanu i USA i
skazano na osiemnaście lat więzienia. Kilku księży z tych stron również uwięziono i wielu nie
przeżyło tamtych czasów.
- Znałam tylko jednego katolickiego księdza, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Ale
pewnie wraz z innymi Niemcami z Bukowiny został wtedy, w 1940 roku, przesiedlony.
Niedawno czytałam książkę o tych czasach - o wypędzeniach Polaków z Kraju Warty i
zasiedlaniu dawnych polskich wsi przez bukowińskich Niemców. I o wypędzeniach
niemieckich osadników tuż przed końcem wojny. Czytając o tym wszystkim, myślałam o
moim dzieciństwie i o katolickim księdzu z małej cipszerskiej wsi w Karpatach - wtrąciła
Niemka.
- Pamięta pani może, jak nazywał się ten ksiądz?
- Tak, oczywiście: Bondar. Ojciec Bondar. Ale imię wyleciało mi z pamięci.
- Ojciec Wenzeslaus Bondar z Leopoldsdorfu?
- Tak, z Leopoldsdorfu. Mieszkaliśmy tam przez jakiś czas, moja matka i ja. To był
bardzo dobry i pobożny człowiek. Przyjął nas jak ojciec. Matka pracowała jako jego
gospodyni. Mieszkaliśmy w parafii. Bardzo nam tam było dobrze. Chodziłam wtedy do
niemieckiego przedszkola. Miło wspominam tamte letnie miesiące 1940 roku. Często wracam
myślami do jego lekcji religii. Czy ojciec Bondar jeszcze żyje?
- Nie, niestety już nie. Po zmianie władzy aresztowano go i osadzono. Umarł w
więzieniu. W Aiudzie, jeśli ta nazwa coś pani mówi. Przerażające miejsce, opowiadają ci, co
je przeżyli. Sfingowano jakiś proces, zarzucano mu, że wykorzystywał cieleśnie małe dzieci,
co naturalnie było wierutnym kłamstwem. Takie oskarżenia kierowano wtedy pod adresem
wielu innych katolickich duchownych. Natychmiast znaleźli się fałszywi świadkowie, którzy
potwierdzili akt oskarżenia. A sąd ochoczo im uwierzył, bo chodziło o zniesławienie dobrego
imienia księdza i rzucenie cienia na reputację Kościoła. Ojciec Bondar dostał wtedy dziesięć
lat więzienia. Po trzech latach już nie żył. Pewnie nigdy nie dowiemy się, co dokładnie zaszło
w tamtej celi. Siedział z kryminalistami, a ci, jak wiadomo, nie mają litości dla skazańców,
których zamyka się z powodu wykorzystywania dzieci. Chcemy zebrać dokumentację, żeby
post mortem oczyścić go z fałszywych zarzutów. Zasili poczet męczenników, nad których
sekretną galerią właśnie pracujemy. I dlatego każde bezpośrednie zeznanie naocznego
świadka jest dla nas bardzo ważne i wręcz nieocenione. Mogę zapytać, czy byłaby pani
gotowa oświadczyć na piśmie, że ojciec Bondar z Leopoldsdorfu był dobrym chrześcijaninem
i, jak to pani łaskawie określiła, „jak ojciec” traktował swych parafian? - Eberlein popatrzył
na nią proszącym wzrokiem.
- Ależ oczywiście - odparła Niemka. - Bo tak dokładnie było. Wobec mnie i mojej
matki zachowywał się zawsze jak rodzony ojciec.
Wtedy ojciec Eberlein podyktował jej krótkie, lecz wiążące w swej treści
oświadczenie, które „w dobrej wierze i w zgodzie ze swym sumieniem” sporządziła i
podpisała, potwierdzając w nim, że w stosunku do niej i do innych dzieci wielebny Bondar
zachowywał się zawsze bez zarzutu i „jak ojciec”. I że był też wielkim przyjacielem ludzkości
i filantropem.
Przed wyjściem zapytała jeszcze, czy Eberlein nie słyszał przypadkiem, co się stało z
pewną Żydówką, która pewnego dnia 1944 roku znalazła się w Szegszardzie, a potem nagle
bez śladu zniknęła.
- Ach, to było tak dawno, na długo przedtem, zanim objąłem swój urząd - powiedział -
ale mieszka tu żydowski pisarz, Wilhelm Bruckstein, który zebrał dzieje szegszardzkich
Żydów. Może on będzie mógł pomóc. Widzi pani, jestem Węgrem - dodał, podając jej dłoń
na pożegnanie - ale zajmuję się też historią Szwabów, którzy kiedyś tu mieszkali, w dawnej
niemieckiej częściej miasta, w Svabucy, w okolicach ulicy Schwabengasse. Stoi tam nadal
dom moich rodziców i obydwa domy dziadków. Nikt z nich już nie żyje. Rodziców
deportowano do pracy przymusowej w Związku Radzieckim. Zmarli w lagrze Rowinki, w
Zagłębiu Donieckim; najpierw moja matka, potem ojciec. Gdy się o tym dowiedziałem,
zrozumiałem, że mam do spełnienia ważną misję: postanowiłem zostać księdzem. To był
jedyny zawód dla mnie. Dobrym księdzem, takim, co niesie pomoc bliźnim, jak wielebny
Bondar i wielu innych...
Bruckstein ucieszył się z wizyty z Niemiec.
- Najczęściej przyjeżdżają do mnie ludzie z Izraela i USA, którzy chcą poznać losy
swoich przodków. Bardzo rzadko odwiedza mnie ktoś z Niemiec - powiedział. - To głównie
dzieci ocalałych. Więc najpierw prowadzę ich na cmentarz. Tam zmawiają kadisz i
fotografują groby swoich krewnych. Potem pokazuję im miejsca, gdzie stoi lub stał kiedyś
dom ich rodziców, miejsca, gdzie chodzili do szkoły. Często mają z sobą małe przenośne
magnetofony i nagrywają wszystko, co im po drodze opowiadam. Czasem zjawiają się też
starsi ludzie, którzy dawniej tu mieszkali. Ale ci nie potrzebują mojej pomocy. Znają
wszystkie drogi. Również tę, która prowadzi do Domu Wieczności, na cmentarz, gdzie leżą
ci, którzy mają groby. Zostają tylko na dzień albo dwa; cicho i niepostrzeżenie przemykają
uliczkami swoich wspomnień, a potem odjeżdżają.
Tamtego dnia, którego ostatnie żydowskie kobiety poprowadzono z punktu zbornego
do stacji pociągów towarowych, zdarzyły się dwa incydenty, które Bruckstein znał z ustnych
relacji i miał w swych zapiskach. Kilku innych naocznych świadków, których sam
przesłuchał, potwierdziło te relacje. W pewnej chwili jakaś Żydówka, korzystając z nieuwagi
eskortującego kobiety żołnierza, oddała nieznajomej na chodniku swoje dziecko. „Proszę,
zaopiekuj się nim!” - tak podobno powiedziała. I nic więcej. Po czym ruszyła z innymi, nie
oglądając się za siebie. Żołnierz niczego nie zauważył, a tamta kobieta zniknęła zaraz z
dzieckiem w ramionach w tłumie gapiów. To była mała dziewczynka. Mogła mieć najwyżej
dwa latka i znała tylko swoje imię: Erika. Brzmiało trochę z niemiecka, ale gdy wymawiano
je po tutejszemu, „Arika”, można je było wziąć za węgierskie. Zresztą wielu Żydów nosiło
niemieckie imiona, jak Adolf, Hermann, Alfred albo Marta, Paula czy Ilse. Po wojnie jakieś
starsze małżeństwo, które przeżyło deportacje, adoptowało tę Erikę. Bo naturalna matka już
się po nią nie zgłosiła. Później cała rodzina wyemigrowała do Izraela.
- Ale zdarzyło się coś jeszcze - opowiadał Bruckstein. - Jakaś kobieta, która
przypadkiem znalazła się w tłumie ludzi na chodniku, została siłą wepchnięta do szeregu
przechodzących ulicą Żydówek i musiała pójść z innymi. Chwilę przedtem zastrzelono
Żydówkę, która próbowała zbiec. Jakiś żołnierz, chcąc, by liczba transportowanych kobiet się
zgadzała, samowolnie tamtą zatrzymał i wcielił do pochodu. Ale ona nie wyglądała wcale na
Żydówkę i chyba nią nie była. Bo cały czas krzyczała, najpierw po węgiersku, a potem po
niemiecku, że zaszła pomyłka i że żadną Żydówką nie jest. Ale faszyści byli niewzruszeni.
Potem okazało się, że z jakichś powodów transport odwołano i wszystkie kobiety spędzono
na pobliską łąkę, niedaleko rzeki Cisy. Tam zostały rozstrzelane, a ich ciała wrzucono do
wody. Kim dokładnie byli ich zabójcy, jednoznacznie do tej pory nie ustalono. Jak zresztą
sprawców wielu innych zbrodni. Kiedyś mówiło się, że to węgierscy faszyści, potem jednak
stwierdzono, że zrobili to ludzie z jednostki SS, którzy wycofując się z linią frontu, na krótko
się w tych stronach zatrzymali. Ale ostatecznie to zupełnie bez znaczenia, od czyjej kuli się
umiera. Sprawcy byli już dawno za siódmą górą i za siódmą rzeką i szukaj wiatru w polu. A
kobietom nie tylko odebrano życie, ale również własną śmierć, bo umarły niepo-chowane, bez
grobu. I nikt nie zna miejsca, gdzie spoczywają. Egzekucja mogła trwać zaledwie kilka minut.
W pobliżu jest rumuńska wioska. Niektórzy z chłopów słyszeli krzyki i wystrzały. A kiedy
następnego dnia poszli w tamto miejsce, znaleźli całe mnóstwo łusek po nabojach. Na piasku
przy brzegu wszędzie było widać jeszcze kałuże krwi, ale ani śladu ciał. Potem dzieciaki
pozbierały łuski i bawiły się nimi. Ale wtedy w ogóle się o tym wszystkim nie mówiło.
Chłopi milczeli ze strachu przed wojskowymi i żandarmami. Dopiero po sześciu latach
wszczęto śledztwo w sprawie tych zamordowanych kobiet. Czasy się zmieniły. Do władzy
doszli komuniści. I chłopom rozwiązały się języki. Wtedy opowiedzieli, co tamtego dnia
słyszeli. Ale nawet w tych czasach, wstyd to przyznać, ludzie często zatykają uszy, kiedy
wspomina się o losie Żydów - tłumaczył Bruckstein. - Bo wszelka rozmowa schodzi od razu
na temat żydowskich posiadłości i magnackich fortun, domów i parcel, którymi zarządzali. W
ciągu ostatnich trzydziestu lat dwa razy z rzędu zostali ograbieni. Za pierwszym razem
rabusiami byli faszyści i ich państwo. Nazywano to akcją „przywracania aryjskości”. Za
drugim, w 1947 roku, zrabowaną zdobycz znowu zagarnięto, tym razem odbierając ją z rąk
grabieżców. Za tą drugą kradzieżą stali komuniści. Ci z kolei nazwali swoje działania
„wywłaszczeniem” lub „upaństwowieniem”. To, co faszyści ukradli, zasłaniając się hasłem
aryjskiej rewindykacji, stało się teraz „własnością ludu”. Tego, czy ktoś kiedyś okradnie
również komunistów lub dostanie po nich w spadku zagrabione mienie, nie wiadomo.
Niewykluczone jednak, że kiedyś czasy się na tyle zmienią, że niegdysiejsi faszyści, jeśli
będą jeszcze żyć, znów odegrają rolę pokrzywdzonych i prześladowanych. Bo wczorajsi
faszyści, a wśród nich także tamci rabusie i mordercy, mogą jeszcze wystąpić w roli ofiar
reżimu, który dzisiaj dzierży władzę... Któż to wie? Koło historii toczy się bowiem dalej, jak
w tej starej żydowskiej nigun, pieśni „O latach, które przemijają”.
Maria słuchała jednym uchem, w roztargnieniu. Bo myślami powracała wciąż do
tamtej kobiety z przeszłości, z lata 1944 roku, którą zatrzymano na chodniku i uprowadzono.
Przez przypadek, który zgotował jej niechybną śmierć.
- Jak wyglądała ta kobieta, która upierała się, że nie jest Żydówką? - zapytała Maria i
głos jej zadrżał, bo przeczuwała, że dobrze zna odpowiedź.
- Tego nie wiem. Jedna z moich informatorek opowiadała jednak, że gdy żołnierz
uderzył ją kolbą karabinu, z głowy zsunęła się jej chustka i upadła na bruk. Wtedy okazało
się, że kobieta miała rude włosy. Nic więcej nie wiem.
Maria zamilkła i wyjrzała przez okno. Na zewnątrz dzień stał w pełnej krasie. Bo czas
wcale się nie zmieniał, lata przemijają i powracają. Wtedy niebo pewnie uśmiechało się tak
samo jak dzisiaj, obojętnie spoglądając, co dzieje się na ziemi. Pomyślała o tym, że tamtego
dnia jej matka opuściła dom bez pożegnania. Bo Maria jeszcze spała, kiedy Bajla
bezszelestnie wymknęła się z pokoju. A w chwili gdy ją zatrzymano, Maria siedziała w
szkolnej ławce.
Po szkole, gdy roześmiane dzieci z jazgotem wysypały się na drogę, Maria ruszyła w
stronę domu, gdzie jak co dzień czekał na nią obiad, który jadła w kuchni. I jak zawsze po
posiłku odrobiła najpierw zadane przez nauczycielkę lekcje. Kiedy się z nimi uporała, zeszła
nad potok, by pobawić się z rówieśnikami z sąsiedztwa. Pod wieczór, jak zwykle, znowu
jadła w kuchni, a Katarzyna dotrzymywała jej towarzystwa, słuchając szkolnych opowieści.
Na kolację była jak zazwyczaj pajda chleba z masłem, ze śliwkową ciągutką, jak Cipszerzy
nazywali domowej roboty dżem z węgierek, a do tego kubek gorącego koziego mleka. Potem,
jak zawsze, położyła się spać. Wszystko odbyło się tak jak każdego innego dnia. Wtedy, gdy
jej matka szła na przypadkową, bezsensowną śmierć.
Czy strzały padły dokładnie w chwili, gdy roześmiana bawiła się nad potokiem w
nie-oglądaj-się-za-siebie? Czy matka usłyszała ten perlisty, dźwięczny śmiech, gdy nagle
kazano jej umierać? Całkiem możliwe, bo mówi się, że ci, co umierają, w ostatnich
sekundach ziemskiego istnienia jedyny, ostatni raz przez krótką chwilę widzą i słyszą
ukochanych, nawet gdy ci są daleko. „Kiedy ja się śmiałam, ona może po raz ostatni zawołała
mnie po imieniu” - pomyślała Maria, zadziwiona, że w obliczu tej strasznej prawdy w jej
oczach w ogóle nie stanęły łzy.
Nigdy jeszcze nie odprowadzała nikogo na ostatniej drodze życia. Nigdy też nie stała
nad otwartym grobem, by pożegnać się z kimś już na zawsze. I nie wiedziała, jak to jest, gdy
człowiek na wieczne czasy schodzi z tego świata, sam i bez dobrego słowa. Teraz wiedziała
przynajmniej tyle, że matka nie była całkiem sama, gdy szła nad tamtą rzekę. Wiedziała
jednak również, że Bajla nie spoczęła w żadnym grobie. W żadnym miejscu, jakie od czasu
do czasu można by odwiedzić, gdzie można by przystanąć i powspominać. Choćby u stóp
starego dębu, o który można by się oprzeć w cichej zadumie. Bo nikt nie miał pojęcia, dokąd
mętne wody pociągnęły zwłoki kobiet. „Jedni poszli z dymem, inni zniknęli w otchłani -
pomyślała Maria. - Nie został po nich żaden ślad. Poza bólem tych, którzy przetrwali, a ten
jest niewidzialny. Ale czuje się go każdego dnia, bo groby owych umarłych są tak naprawdę
w naszych sercach”.
Maria złożyła dłonie i mocno zacisnęła palce, żeby dowieść sobie samej, że to, co
usłyszała, nie było snem. Czasem ból przychodzi zbyt niespodziewanie i jest wtedy niepojęty
i ogromny, tak wielki, że nawet łzy nie są w stanie go uśmierzyć. Bo tak jak czasem brakuje
słów, tak niekiedy nie znajduje się też łez. Cierpienie obezwładnia i zmusza do milczenia.
- Znała pani może tę kobietę? Tę z rudymi włosami? - zapytał Bruckstein.
- To była moja matka - odpowiedziała Maria, czując, że każde następne słowo może ją
udusić.
Zamilkła więc i bez ruchu wpatrywała się przed siebie. Nie chciała już nic więcej
wiedzieć. Bruckstein zrozumiał i też przestał mówić. Nie pierwszy raz patrzył na kogoś
siedzącego na krześle w jego małym archiwum, poszukującego informacji. On zaś musiał
opowiadać o ludzkim nieuchronnym przeznaczeniu. Myślał przy tym często, że może
przyjdzie dzień, gdy nikt już nie zapuka do drzwi, by zapytać o bliskich. Ta długa lista
nazwisk i ludzkich losów też przecież któregoś dnia dobiegnie kresu, a na wszystkie pytania
padną odpowiedzi. Ale nawet wtedy nikt nie zwolni go od misji, którą dobrowolnie wziął na
siebie jako ocalony, choćby nałożyli ją na niego inni. Spisywania i powiadamiania, jakie
nigdy się nie skończy. W każdym razie nie za jego życia.
Usłyszawszy, że Maria aż do października 1944 roku mieszkała w górskiej dolinie,
nieopodal Wiesenau, i chodziła tam do szkoły, Bruckstein opowiedział o wydarzeniach, które
rozegrały się w tym zapadłym niegdyś, odległym od wielkiego świata zakątku Marmaroszu.
- Ludzie żyli tam spokojnie i z dala od bieżących wydarzeń dnia, jak u Pana Boga za
piecem, by tak rzec. Do czasu gdy nagle zauważyli, że zabrakło „bożego pieca”, za którym
można by się schować. Ale wtedy było już za późno...
I tak Maria dowiedziała się, że w końcu kwietnia 1944 roku do getta w Wiesenau
przyjechał na inspekcję Adolf Eich-mann, w asyście Laszló Ferenczego. Niemieccy
mieszkańcy miasta nie wiedzieli, kim był Eichmann, ani nie słyszeli o Fe-renczym. Jedynym
człowiekiem, który cieszył się, gdy obydwaj w towarzystwie innych faszystów odwiedzali to
miejsce, miał być szef miejscowej organizacji partyjnej Stuppka. Ale po wojnie nie zdołano
go ująć. Zniknął z niemieckimi oddziałami wycofującymi się z karpackiej Ukrainy na zachód.
Wtedy gdy komendant polowy okręgu Wiesenau zmusił niemiecką ludność do
natychmiastowego opuszczenia kraju.
Część z tych, którzy pozostali, bo nie chcieli porzucać ojczystej ziemi, uznając, że nie
ma czego się obawiać, w styczniu 1945 roku deportowano do ZSRR. „Na roboty przy
odbudowie kraju”; tak to wtedy nazywano. Mieli odbudować to, co niemiecka armia
zniszczyła podczas wojny. Mało kto pamięta dzisiaj, że folksdojcze z Marmaroszu zajęli
wtedy miejsca w tych samych bydlęcych wagonach, w jakich rok wcześniej deportowano
Żydów do Kaschau i Auschwitz. W niektórych z tych wagonów widać było jeszcze wyryte w
deskach nazwiska ich żydowskich sąsiadów.
- W ten sposób zamknął się przedziwny krąg - powiedział Bruckstein - choć jedni
jechali stąd na pewną śmierć, a ci drudzy tylko na roboty. Z sowieckich obozów pracy wielu
też wracało. Nie zamierzamy jednak rachować, ilu martwych znalazło się po obu stronach:
żydowskiej i niemieckiej. Bo już jeden zabity to zbyt wiele. Ludzkiego cierpienia nie wyrażą
ani liczby, ani statystyki. Nie chcemy tylko, żeby o nim zapomniano i by uniosła je z sobą
milcząca rzeka czasu, jak wtedy te kobiety bez nazwiska.
Potem Bruckstein zrelacjonował Marii, co działo się w getcie Wiesenau w tamtych
tygodniach 1944 roku, gdy nie wiedząc o niczym, spokojnie mieszkały w górskiej dolinie,
ona i jej matka. Nikomu nie wolno było zbliżać się do zamkniętych, pilnie strzeżonych bram
getta. Nikt nie mógł się dowiedzieć, co się działo za murami. Są jednak relacje ocalałych, jak
również zeznania niemieckich mieszkańców, sąsiadów i naocznych świadków. Tych, co nie
odwracali oczu. Nawet gdy musieli milczeć. Niektórzy przez ogrodzenie z drutu kolczastego
rzucali nocą bochny chleba. Był to gest wielkiej odwagi, ale korzyść płynęła z tego niewielka,
bo w getcie więziono wówczas ponad trzynaście tysięcy głodujących ludzi.
Bardziej nieznośne od głodu, pragnienia i chłodu były codzienne okrucieństwa
żołnierzy i strażników. Do najbardziej osławionych prześladowców należał węgierski faszysta
Lajos Fellner, znany jako Lajczi. Zrywał żydowskim dziewczętom i kobietom kolczyki prosto
z uszu razem ze skórą. Getto przeżyło kilka Żydówek z takimi „poćwiartowanymi uszami”.
Ów Lajczi zdążył zbiec potem z tych stron, na jesieni 1944 roku. Ma teraz w Hamburgu dużą
firmę i mówią, że dobrze mu się wiedzie. Inni, jak Bajtasi, Funkenhauser, Schiesser i Roman,
najpierw rozstrzeliwali ludzi, a dopiero z martwych zdzierali biżuterię i zegarki. Od
Funkenhausera miało pochodzić powiedzonko: „Nie mógłbym skrzywdzić żywego Żyda,
dlatego przedtem muszę go zastrzelić”.
Żydowskich rodziców żandarmi i ludzie z SS, tacy jak Juliusz Fellner, bili i poniżali
na oczach dzieci. (Ten niemiecki Fellner nie był, nawiasem mówiąc, żadnym krewnym
węgierskiego Fellnera, owego Lajcziego). Zmuszano ich do picia moczu i zjadania psich kup.
Gdy wymiotowali, musieli zlizywać z ziemi rzygowiny. Ale nie własne, tylko innych.
Kobiety i dziewczęta gwałcono na oczach mężów i rodziców. Stawiających opór na miejscu
rozstrzeliwano. Podczas „rewizji osobistych”, w trakcie których obszukiwano intymne
miejsca, gdzie, jak przypuszczano, kobiety ukrywały złoto, wiele Żydówek zostało ciężko
poranionych. To samo działo się z mężczyznami, którym bagnetami rozrywano odbyt.
Niektórzy odbierali sobie po tym życie. Inni wili się w męczarniach i umierali w końcu od
odniesionych ran. Te „kontrole” przeprowadzano najczęściej w obecności dzieci. Musiały
przyglądać się, jak „z góry na dół i od tyłu” rewidowano ich rodziców, słuchać, jak krzyczeli
z bólu.
- Dosyć! Proszę przestać! - powiedziała Maria. -.Nie mogę tego słuchać... to zbyt
przerażające.
I tym razem na próżno próbowała powstrzymać łzy, stłumić je i zadławić. Kilka razy
przełknęła ślinę, ale w końcu nie dała rady i nagle jej piersią wstrząsnął szloch. Wiedziała
jednak, że nie starczy jej łez, by wypłakać cały ból. Będzie go nieść już z sobą zawsze, przez
całe życie.
19
10 października 1944 roku niemieccy mieszkańcy Wiesenau w popłochu opuszczali
miasto. Z rozkazu szefa komendantury polowej Wehrmachtu miasteczko miało być w ciągu
kilku godzin puste. Bo od strony górskich dolin nadchodziły już rosyjskie wojska i z oddali
dobiegały odgłosy wystrzałów. Drwalskie osady Feiner, Kuselwies i Barthau oddano bez
walki i ewakuowano. Wkrótce potem zajęli je Rosjanie.
Na dworcu czekał już długi pociąg towarowy. Ludzie cisnęli się do drzwi, każdy
chciał się wepchnąć do wagonu. Nikt nie chciał być ostatni. Chwilami rozlegał się ponawiany
ogień rosyjskiej artylerii i wydawało się, że obce wojska są tuż-tuż. Niemieccy żołnierze
biegali jak szaleni wzdłuż peronu, ciągnąc za sobą do wagonów wielkie skrzynie, a oficer
nieustannie wywrzaskiwał wciąż nowe rozkazy. Panowały powszechna panika i nieopisany
wręcz bałagan. Franz i Katarzyna, trzymająca za rękę Marię, znaleźli miejsce w którymś z
wagonów. Siedziano w nich z podkurczonymi nogami na podłodze, na rozwiniętych kocach,
grubych, kilkakrotnie zrolowanych puchowych kołdrach z owczej wełny. Te kołdry i plecaki
wypchane chlebem, wędzoną szynką, serem i słoniną, to wszystko, co w pośpiechu mogli
zabrać. Franz trzymał swój plecak między kolanami. Jego zawartość miała dla przeżycia taką
wagę jak wełniany pled, nikt nie wiedział bowiem, dokąd zmierza po-ciąg.
Noc była lodowato chłodna i przejrzysta. Księżyc sterczał upiornie blady i
niesamowity, spoglądając w milczeniu z góry na dolinę, a na karpackim niebie, ponad
ciemnymi górami, jak zawsze płonęły niezliczone gwiazdy. Katarzyna próbowała tłumić łzy.
Przełknęła je kilkakrotnie i powiedziała w końcu:
- Gwiazdy ojczystej ziemi, kiedy je znów zobaczymy?
- Kwiasto widno wszyndo na calem świtu. Wszyndo sum tako same - odparł Franz. -
A możen keda obacem toż snowa naso dulina.
W domu spuścili z łańcucha psa i czule się z nim pożegnali. Podążał za nimi aż do
samej stacji. W pobliżu spotkał jednak inne bezpańskie teraz psy i pewnie wszedł z nimi w
komitywę, bo po chwili zniknął im z oczu.
W pewnym momencie pociąg powoli ruszył z dworca. Lokomotywa zagwizdała kilka
razy w pożegnalnym pozdrowieniu, które echem poniosło się w dolinę. Mijali potem wiele
stacji, na których niemieccy osadnicy próbowali wspiąć się do pociągu, choć w wagonach nie
było prawie żadnych miejsc. Po drodze do sapiącej lokomotywy doczepiano wciąż nowe
wagony, wszystko, co jeszcze stało na zajezdniach. W ten sposób pociąg nieustannie się
wydłużał. Teraz ciągnął wagony towarowe, wagony z ciężkimi platformami do
przeładunków, stary ambulans pocztowy i wagony bydlęce, których w pośpiechu nikt nawet
nie uprzątnął. Ale teraz nie miało to znaczenia, bo każdy myślał tylko o ucieczce i bardzo
obawiano się wciąż prących naprzód Rosjan.
Od tygodni szefowie miejscowych organizacji partyjnych w niemieckich osadach
nieustannie opowiadali o niewyobrażalnych okrucieństwach. „Bolszewicy nie będą mieli dla
nas litości” - ostrzegali. Dlatego wraz z innymi partyjnymi bonzami w brunatnych uniformach
i ich rodzinami już zawczasu zadbali o własne bezpieczeństwo. A na miejscu została cała
reszta, ci, którzy wierzyli w codziennie powtarzane hasło: „Wytrwajcie, nadchodzimy!” Nie
przeczuwali wcale, że z „ludowych odbiorników”, małych bakelitowych radyjek, które stały
po niemieckich domach, maszerują w ich stronę na powietrznych falach same napuszone
kłamstwa, wykrzykiwane do wtóru z paradną muzyką obłąkańców.
Teraz jednak przychodził czas zapłaty, co jak bumerang uderzała w dawnych
prześladowców. To bowiem, co niemieccy żołnierze wyprawiali w poprzednich latach na
okupowanych ziemiach, na frontach Ukrainy, Białorusi i w wielu innych miejscach, teraz
powtarzało się tu, w Karpatach. Wojna, która przedtem-na podkutych niemieckich butach szła
na Wschód, wracała z tego Wschodu na rosyjskich. Skutek odpowiadał na przyczynę, choć ci
najbardziej wydarzeniami dotknięci nie mieli z tą przyczyną nic wspólnego.
Piętno zbiorowej odpowiedzialności rozkładało się na wszystkich i nie stopniowano
przewin. Kara dotykała w jednaki sposób winnych i niewinnych. Istniała tylko jedna mała,
choć istotna różnica, bo już wcześniej dzielono „towarzyszy narodowych” podług partyjnego
klucza. Tych naprawdę winnych nie można było potem znaleźć. Bo na czas zrozumieli swoje
błędy i niepostrzeżenie ulotnili się z brunatnej zawieruchy, kiedy kurz bitewny opadł, jak
często w takich razach, wprost na głowy tych, którzy prostodusznie i lekkomyślnie zawierzyli
bajkom o narodowo-niemieckim przeznaczeniu. Razem z winą. Owo przeznaczenie przez
stulecia określające ich drogi zostawiło ich teraz całkiem samych na zatłoczonym od
uciekinierów dworcu. Ten los musieli wziąć teraz we własne ręce.
Tam właśnie stali 11 października z kobietami i dziećmi, za jedyny bagaż mając
plecak i czasem chłopski, rumuński wełniany koc. Starsi mieszkańcy jednak, ci, którzy nie
potrafili już szybko biegać albo byli chorzy, zostawali w opustoszałych miejscowościach.
Wierzyli w cud, ale właściwie czekali tylko na śmierć. A tę dało się już słyszeć. Nadchodziła
z wystrzałami ciężkiej artylerii.
Małe uśpione stacyjki, przez które wcześniej raz dziennie przejeżdżał jakiś pociąg,
gdzie na peronie gdakały kury zawiadowcy, a w słońcu grzały się bezpańskie psy, nagle
wypełniły się wrzawą oraz bieganiną miotających się jak widma ludzi. Czegoś takiego nigdy
tutaj przedtem nie widziano.
Za każdym razem, gdy pociąg ostrożnie wtaczał się na peron, wszędzie czekali ludzie.
A kiedy się zatrzymywał, szturmowali drzwi. Spadali jak szara lawina strachu i rozpaczy.
Mężczyźni krzyczeli, kobiety błagały: „Zabierzcie nas z sobą! Na litość boską, nie
zostawiajcie nas!”. Słychać było płacz dzieci. Psy szczekały, przekrzykując się z ostrymi,
warkliwy-mi głosami niemieckich żołdaków, którzy jechali w osobnym wagonie, żeby strzec
pociągu. Pozostałe, gdzie siedzieli lub najczęściej stali folksdojcze, były przepełnione.
Lokomotywa obojętnie dawała gwizdem znak, zostawiała za sobą syczący obłok pary i
sapiąc, powoli ruszała w dalszą drogę.
A ta prowadziła przez kolejne miejscowości, Leordinę, Pe-trową, Bistrę - ukraińskie
osady, gdzie nie przystawano - aż do Wischauthalu, gdzie był wielki węzeł kolejowy. Tu
niespodziewanie pociąg stanął i nie ruszał z miejsca. I nikt nie wiedział dlaczego.
- Wszyscy wysiadać! - zaczęli wrzeszczeć żołnierze i wrzeszczeli tak długo, aż
wagony zostały opróżnione. W dalszą drogę każdy musiał teraz iść o własnych siłach, na
piechotę.
Wśród uciekinierów, w nieskończonym szarym tłumie, który mijał stację, widać też
było wielu wieśniaków z Liptschau i Apschitz, najczęściej Ukraińców. Załadowali swój
dobytek na zaprzężone w woły wozy, a na skrzyniach i walizkach usadowiły się ich dzieci.
Rodzice szli obok wozów i nieustannie poganiali ludzi, by schodzili z drogi.
Ale ulice były tak zapchane ludźmi prącymi gęstym strumieniem w zachodnią stronę,
że Franz po opuszczeniu dworca od razu obrał drogę przez pola.
- Tem, kej sunce zachodi, tamo jist zachód. Tamo musen ist da rano - rzekł.
- Może z bożą pomocą gdzieś w końcu zajdziemy. Oby tylko nie do.Ruskich - odparła
Katarzyna.
Franz nic na to nie powiedział, maszerując raźnym krokiem naprzód, a Maria robiła
wszystko, by nie zostawać z tyłu. Katarzyna prowadziła ją za rękę. Drugą przytrzymywała
dwa wełniane koce. Trzeci pled Franz przytwierdził do plecaka.
Nagle usłyszeli ostrzegawczy gwizd lokomotywy i ujrzeli, jak długi, ciemny wagon
towarowy nadjeżdża wolno z kierunku Trebusch w stronę stacji.
- Chodta skoro nazet! - zawołał Franz i wszyscy we trójkę, tak jak stali, zawrócili i
rzucili się biegiem w kierunku dworca.
Kiedy pociąg wjechał na peron, zobaczyli, że ciągnie również kilka wagonów
pasażerskich zapełnionych przez wielu ludzi. Ale miał jeszcze dużo wolnych miejsc. Bo w
środku siedziały przeważnie kobiety z dziećmi, a mężczyźni przycupnęli na szerokich
dachach wagonów, w których przewożono bydło. Na ten pociąg próbowali teraz dostać się
Ukraińcy i Cipszerzy, chłopi i miastowi. Biegnąc, popychali się nawzajem, przewracali
bezlitośnie jeden drugiego. Kobiety piszczały, mężczyźni klęli, gotowi w razie potrzeby użyć
pięści, dzieci płakały.
I znów rozpętał się nieopisany rozgardiasz, bezwzględna wal-ka wszystkich ze
wszystkimi, aż w końcu nikt już nie mógł dostać się do środka, bo wielu stało na stopniach,
kurczowo czepiając się poręczy, by nie dać się zepchnąć tym niżej.
Franzowi jednak w porę udało się przecisnąć. Podniósłszy wysoko Marię, wepchnął ją
razem z Katarzyną do wagonu. Sam utkwił na ostatnim stopniu, kiedy pociąg powoli ruszył
ze stacji, żegnany krzykami i przekleństwami tych, którzy zostali na peronie.
Przez Grossbotschko droga prowadziła do Weisskirchenu nad Cisą, a potem do
Theresienthalu na Zakarpaciu, skąd pociąg wspiął się pod górę i dotarł aż do Teutschenau.
Tam kazano nagle wszystkim wysiąść, bo okazało się, że wycofujące się niemieckie wojska
na krótko przedtem wysadziły w powietrze most koło Bustenhausenu. Długi sznur
uciekinierów podążył więc dalej pieszo, kierując się na Chusst i Rotmarkt. Ale ani z
Rotmarktu ani z Beregszaszu nie było już żadnych połączeń kolejowych. Franz, Katarzyna i
Maria musieli znów iść o własnych nogach aż do Tschoppu. Tam spędzili cały dzień i noc na
dworcu, w nadziei, że przejedzie jeszcze jakiś pociąg, którym mogliby się zabrać.
Było tu podobnie jak w Wischauthalu i na innych stacjach. Wszędzie czekali ludzie.
Często widziało się rodziny z kilkorgiem dzieci, koczujące na plecakach i walizkach. Ludzie
musieli siedzieć na bagażach, bo jak ktoś był nieostrożny, natychmiast go okradano. Na
peronie płonęło kilka małych ognisk, przy których próbowano ogrzać dłonie. Byli tu
przeważnie Ukraińcy, kobiety i dzieci. Poza tym kilku mężczyzn, z wyglądu sądząc, chyba
Węgrów, którzy w sobie wiadomy sposób uniknęli wojska. W poczekalni siedziało sześciu
esesmanów, pięciu szeregowych żołnierzy i oficer. Palili, śmiali się i małymi łyczkami
popijali coś z pękatej flaszki, która przechodziła wkoło z rąk do rąk. Wydawali się mieć
świetne humory. Przypuszczalnie nadal wierzyli w „ostateczne zwycięstwo”.
W pewnej chwili oficer podniósł się z krzesła, powiedział coś i w asyście dwóch
żołnierzy wyszedł na zewnątrz. Bo wśród ludzi na peronie wypatrzył jakiegoś mężczyznę
przechodzącego z kobietą i dwoma małymi chłopcami obok okna.
- Ej, ty! Herkommenl - zawołał.
Mężczyzna przystanął, wskazał na siebie palcem, skinął głową i pytającym wzrokiem
spojrzał na oficera.
- Tak, do ciebie mówię! Herkommenl
Mężczyzna wyglądał jak tutejsi chłopi. Nosił krótką czarną brodę, na” nogach miał
czarne buty z cholewami. Był w ciemnym ubraniu i w czapce z daszkiem.
- Żyd? - zapytał oficer.
- Nie - odparł mężczyzna - folksdojcz. - Ale twarz zrobiła mu się blada, jak pobielona
wapnem ściana domu za plecami. Kobieta i dwójka chłopców stali obok, trwożliwie wlepiając
oczy w oficera, nic nie mówiąc. W jednej chwili otoczył ich krąg ciekawskich, a stojący dalej
ubolewali, że nie mogą zobaczyć, co się dzieje z przodu.
- Folksdojcz, mówisz? - Oficer się roześmiał. - No to zmów Ojczenasz, chrześcijański
lud chętnie posłucha. No, na co czekasz, jazda!
- Nie mogę modlić się przed ludej - odpowiedział mężczyzna żałosnym głosem.
- Nie możesz modlić się przed ludej? - szydził oficer. - No to ściągaj portki. Jazda!
- Proszę, nie, panie oficerze. Nie przed ludej, tylko nie to - błagał mężczyzna.
- Właśnie tutaj, przed ludej, zdejmiesz portki, ty żydowska świnio. I twoje małe
prosięta też! No, raz-dwa! - ryknął oficer.
Kiedy mężczyzna wciąż jeszcze się ociągał, podeszli do niego żołnierze i zwyczajnie
zdarli z niego spodnie. I wszyscy zobaczyli obrzezany członek. I obrzezani byli też obydwaj
chłopcy. Stali teraz bezradni, płacząc i płonąc ze wstydu przed śmiejącymi się ludźmi.
- Portki w górę i zapiąć! - rozkazał oficer. Po czym całą czwórkę poprowadzono pod
ścianę szopy.
Mężczyzna powiedział jeszcze po cipszersku:
- Chcema predtom sa pomodlec. Proszę pozwolić nam się pomodlić. Ten jeden raz,
panie oficerze!
- Nikt tu się nie będzie modlił! - wrzasnął oficer. - Nie jesteśmy w kościele!
Żołnierze przeładowali broń. Rozległo się kilka strzałów i rodzina w milczeniu
osunęła się na kolana. Przedtem mocno chwycili się za ręce. Chłopcy byli pośrodku, a po obu
stronach rodzice. I wciąż trzymali się za ręce, kiedy bez słowa leżeli na ziemi. Oficer i
żołnierze odeszli już do poczekalni. Chwilę potem butelka znów zaczęła krążyć z rąk do rąk i
wszyscy się śmiali. Może zresztą była to już druga flaszka, którą w przerwie ktoś otworzył.
Dopiero gdy ludzie się rozstąpili i powrócili do swych ognisk, Maria zobaczyła
martwych Żydów. Obok nich przystanął stary Ukrainiec z długą białą brodą. Zdjął z głowy
futrzaną czapkę i prawą dłonią powoli przejechał po otwartych oczach, w których zamarło
przerażenie. Żeby nie musiały już patrzeć na ten świat. Poruszał przy tym wargami, jakby się
modlił. Nie była to z pewnością modlitwa, którą wcześniej chcieli zmówić Żydzi. I jeśli
istniał jakiś Bóg - a w tych czasach można już było poważnie w to wątpić - na pewno usłyszał
tę modlitwę, bo ostatecznie nie miało znaczenia, czy ktoś zwracał się do niego po hebrajsku,
ukraińsku czy nawet po niemiecku.
- Skąd ten oficer mógł z góry wiedzieć, że to Żydzi? - nie dowierzała Katarzyna.
Obok siedziała młoda nauczycielka z niemieckiej Rzeszy, Elfriede Spahnle, która
dołączyła do nich w Rotmarkcie. Na pytanie Katarzyny rzekła:
- O tym samym przed chwilą pomyślałam. Bo sama bym za nic nie poznała. Ale ci z
SS to świetnie wyszkoleni ludzie. Od razu to zauważyli. Mają oko. Zaraz wiedzą, kto jest
Niemcem, a kto Żydem lub Cyganem.
Wypowiedziała te słowa, jakby mówiła o pogodzie. Pobrzmiewał w nich jednak jakiś
dziwny, lekko wzgardliwy ton. Ton tłumionego rozdrażnienia, zgorzkniały i zły. Było to coś
całkiem nowego, niezwykłego, czego dotąd nie słyszeli. Katarzyna nadstawiła uszu i nim
zdążyła pomyśleć i może nawet zadać jakieś pytanie, nauczycielka dorzuciła tylko jedno
słowo: „Niestety”, jakby ubolewała, że są na świecie ludzie, których się w ten sposób
„szkoli”.
Nagle przysunęła się bliżej Katarzyny i ściszonym głosem, szybko, jakby natychmiast
musiała z siebie coś wyrzucić, powiedziała:
-„Niech Bóg ma nas w opiece, jeśli Fiihrer przegra tę wojnę”, pomyślałam sobie
kiedyś, kiedy byłam jeszcze w niemieckiej szkole, w Unterschónbornie. Unterschónborn to
jedna z wielu niemieckich góralskich gmin rozsianych po Zakarpa-ciu, niedaleko Użhorodu,
który kiedyś nazywał się Ungers-markt. A teraz ta wojna jest praktycznie już przegrana. Już
po nas, Frau Hotzberger. To, co teraz przeżywamy, to początek gorzkiego końca. A potem
nastąpi koniec wszystkich końców. Po całej wschodnioniemieckiej Rzeszy nie zostanie
kamień na kamieniu. Będzie to również koniec wielu Ukraińców i Węgrów z niemieckimi
rodowymi nazwiskami, których dzieci uczyłam niemieckiego, żeby przywrócić je
narodowoniemieckiej macierzy. Niektóre z tych rodzin zawczasu już uciekły z tych stron,
inne zostały. Jeśli uda im się przeżyć wojnę, staną się znowu tym, kim byli, zanim przysłano
nas tu z instytutu w Stuttgarcie: Ukraińcami, Węgrami, Polakami, Rosjanami, ale niemieckie
nazwiska wciąż będą trwać...
- Znam tylko Sasów z Siedmiogrodu i Cipszerów z Mar-maroszu. U nas nikt nawet nie
wie, że po tamtej stronie gór są też niemieckie wsie - rzekła Katarzyna, trochę zadziwiona
wszystkim, co przed chwilą usłyszała, bo jej cały świat zamykał się w zapomnianej przez
ludzi i Boga zapadłej dolinie w rumuńskich, porośniętych gęstym lasem Karpatach.
- Były, tak niestety już wkrótce trzeba będzie mówić, były, bo nawet ci, co mieszkali
w Oberschónbornie, Pauschingu, Birkendorfie, Madchendorfie, Bartdorfie, Lallendorfie i jak
tam jeszcze się te wszystkie osady nazywały, też teraz uciekają. Połowa krainy Palanoku jest
już pusta. Wszystko stracone, wszystko diabli wzięli...
- Ale czemu ci tutaj robią ciągle takie rzeczy, jeśli wszystko już stracone? Dlaczego
musieli zastrzelić tych biedaków? Dlaczego? Tego nie rozumiem - wyszeptała Katarzyna,
bardziej do siebie samej.
Nauczycielka usłyszała jednak jej słowa i odpowiedziała:
- Bo Himmler zażądał tego w swych Dwunastu Przykazaniach. Mówi się w nich
całkiem jasno, że „Żydzi mają być wytępieni” i że „cały żydowski naród musi zniknąć z
powierzchni ziemi”.
- A kto to taki ten Himmler? - zapytała Katarzyna i zrobiło się jej trochę przykro, że
nic nie wiedziała.
Przysłuchujący się rozmowie Franz wtrącił:
- O tem ani razo nie slyszełem. Mo snajem telko Hitler, Firer, ktoren tek kricz, kaj
mowet.
- Reichsführer SS Heinrich Himmler. No cóż, żyliście sobie dotąd gdzieś w tych
Karpatach, z dala od wojennej zawieruchy. Nic dziwnego, że nie mogliście nawet wiedzieć,
kto za tym wszystkim stoi i kto sprawił, że musimy każdego dnia oglądać to, co przed chwilą.
Ja też mieszkałam na głębokiej wsi, ucząc dzieci z niemieckich rodzin w zapomnianym
ojczystym języku przodków. Czytywałam jednak gazety, „Völkischen Beobachter” i
„Südostdeutsche Tageblatt”, które docierały do Hermann-stadtu. Z nich dowiadywałam się,
co naprawdę działo się na wschodzie. Kiedy zrozumiałam, co tam wyprawiają z Żydami,
uświadomiłam sobie: to nie skończy się dobrze... Nie wierzę w Boga, ale na pewno istnieje
jakaś wyższa sprawiedliwość i pewnego dnia wszyscy staniemy przed tym niewidzialnym
sądem, który zada pytania. Miałam kiedyś koleżankę z pracy, która wybrała się raz w
odwiedziny do Wischnitzu. To takie małe miasteczko na Zakarpaciu, właściwie już w
Bukowinie. W jakieś żydowskie święto ludzie z SS podpalili tam wielką drewnianą synagogę,
bardzo starą. W środku zebrało się mnóstwo ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci. Cała gmina
przybyła na święto. I wszyscy, jak tam stali, spłonęli żywcem we własnym domu modlitwy.
Bo zanim Niemcy podłożyli ogień, zabili deskami drzwi. Do tych, którzy próbowali
wyskakiwać oknami, strzelano z karabinów... Przez godzinę słychać było krzyki płonących
ludzi. Ta moja koleżanka, również Niemka z Rzeszy jak ja, widziała to na własne oczy. „To
hańba, że coś takiego mogło się wydarzyć. Nigdy nie przestanę się wstydzić, że jestem
Niemką”, tak mi potem powiedziała. Nie chciała już pracować w szkole i szybko wyjechała.
Na odjezdnym zdążyłam jeszcze jej wspomnieć, że niemiecki to nie tylko język Fiihrera i
jego ludzi, ale również mowa Goethego i Schillera. I wiecie, co mi odrzekła? „Ale dzisiaj
został z niej tylko język tych, którzy podpalają domy boże. Powinnam była zrozumieć to już
wcześniej, po Nocy Kryształowej.
Ani Katarzyna, ani Franz nigdy nie słyszeli o kryształowej nocy. Zawstydzili się swej
niewiedzy i milczeli.
- A co będzie, kiedy wojna się już skończy? - zapytała Katarzyna.
Ale na to pytanie odpowiedział teraz Franz i przysłuchująca się rozmowie Maria na
długo zapamiętała jego słowa.
- Pan Bog tizko jech pokare. Prijdi den, kaj jigo terpliwot sa skoncet!
Bo nawet boska cierpliwość ma swój kres.
- Niejednego już pokarało, Herr Hotzberger - rzekła nauczycielka. - A za nimi pójdą
też następni. Obojętnie, gdzie akurat się znajdą, daleko stąd, na froncie czy u siebie w domu,
w Rzeszy, gdzie co noc spadają z nieba bomby... Miałam dwóch młodszych braci; pierwszy
poległ w Afryce, drugi w Rosji, na Zauralu. A dzisiaj pytam się: dlaczego? Dlaczego musieli
jechać do Afryki lub na Ural? Czego tam szukali? I dlaczego musieli umrzeć? Byli tacy
młodzi, zdrowi, beztroscy i niczego nieświadomi, kiedy szli na śmierć. A ci, którzy ich na tę
śmierć posłali, wciąż jeszcze żyją i w kółko opowiadają o „ostatecznym zwycięstwie”, jak ten
Goebbels w Berlinie... Jedyną moją pociechą jest to, że żaden z braci nie należał do SS. Bo
wtedy byłby jednym z tych, których przed chwilą widzieliśmy. Ale ostatecznie liczy się tylko,
czy się jest żywym, czy martwym. A jak martwym, to nie ma znaczenia gdzie: tam, u siebie,
pod niebem, z którego spada grad bomb, czy w strzeleckim rowie. Bo umarłym obojętne, czy
zabrała ich śmierć bohaterska, czy jakaś inna. I tak samo jest to bez znaczenia dla ich bliskich,
co przetrwali: matek, żon, narzeczonych, ukochanych. I dla tłumu sierot, którym odebrano
ojców. A ten przeklęty kuternoga Goebbels, z głosem ogłuszającym jak maczuga, sam nie
pofatygował się na wojnę... Mój ojciec to nieustępliwy człowiek. Na początku gotów był
pójść za Fuhrerem w ogień. Hitler był „jedynym Bogiem”, w którego wierzył. Kiedy jednak
dostał wiadomość, że również jego drugi syn poległ „za Fuh-rera i ojczyznę”, tak to się u nas
nazywało, po raz pierwszy w życiu się rozpłakał. Mój nieugięty, pewny siebie, surowy ojciec
naprawdę płakał. Jak dzieciak. Trzymał w ramionach moją matkę i oboje zawodzili, na cały
głos. Coś w nich pękło i nie mogli się powstrzymać. Nigdy tego widoku nie zapomnę. Tak jak
nigdy nie zapomnę, co się tu na naszych oczach przed chwilą stało...
Obok przeszedł jakiś mężczyzna, który na chwilę przystanął i obrzucił ich badawczym
spojrzeniem. Elfrieda przestała mówić. I nie podjęła już swej opowieści, choć widziała, że
nieznajomy się oddalił. Nawet w tej beznadziejnej sytuacji, kiedy wszystko już stracone,
wciąż jeszcze można spotkać szpicli i donosicieli. Nadstawiają pilnie uszu, wyławiając każde
nieopatrzne słowo, które pada z chłopskich gadatliwych ust, i natychmiast meldują
pierwszemu napotkanemu żołnierzowi. A potem zdarza się, że tego lub owego wojskowi
zatrzymują, a czasem stawiają pod ścianą i rozstrzeliwują. I nie zawsze ludzi, którym
przedtem muszą ściągać spodnie.
Katarzynie zrobiło się wstyd, bo znów musiała pytać:
- Kto to taki ten Goebbels, który ciągle jeszcze mówi o „ostatecznym zwycięstwie”?
A Franz siedział tylko obok i milczał, zatopiony w ponu-rych myślach.
„Jak to dobrze, że nikt nie wie, kim naprawdę była moja mamełe” - pomyślała Maria.
I wyobraziła sobie, jak by było, gdyby to ona leżała teraz tam na ziemi, razem z matką, dłoń
w dłoni. Myśl o tym nie dawała jej spokoju, nie opuszczała jej w następnych dniach i jeszcze
dużo później. Nie umiała jednak zrozumieć, o czym rozmawiali stojący obok Węgrzy i
Ukraińcy. Ale wydawało jej się, że byli pośród nich i tacy, którzy nie akceptowali tego, co
przed chwilą zaszło pod ścianą szopy.
Gdy nazajutrz okazało się, że wciąż nie ma widoków na jakieś połączenie kolejowe,
Franz zadecydował:
- Nej rada, mosema ist dalej piszo!
W ten sposób znaleźli się na drodze prowadzącej do spiskiego kraju, cipszerskiej
ziemi, skąd kiedyś, przed stu pięćdziesięcioma laty, do Marmaroszu przywędrowali ich
przodkowie, żeby założyć Wiesenau. A ze Spiszu, ponownie przyłączonego przez Węgrów do
swych ziem, poszli dalej - do Preschau, Ka-schau, Rosenbergu, Silleinu, Olmiitzu,
Kónigsgratzu, dotarli aż do Reichenbergu, stolicy niemieckich Sudetów.
Od czasu do czasu mieli szczęście i krótkie lub dłuższe odcinki drogi przebywali
autami. Na szosach natykali się na sporo ciężarówek z niemieckimi żołnierzami, którzy ich z
sobą zabierali. Raz też przez wiele godzin jechali na otwartej platformie wielkiego
samochodu dostawczego.
W Reichenbergu przydzielono ich do osiedla z barakami, nieopodal Liebenau.
Mieszkali tam przejściowo niemieccy uciekinierzy z wielu stron wschodniej Rzeszy. Głównie
kobiety, młode i starsze, z dziećmi i wnukami. I wciąż jeszcze mówiło się, że Niemcy
wygrają w końcu tę wojnę, co wydawało się szczególnie komiczne Katarzynie i Franzowi, bo
dopiero co wyszli z kotła rosyjskiej kontrofensywy. I na własne oczy widzieli, co się działo na
Wschodzie. Tutaj jednak najwyraźniej nikt o niczym nie wiedział; wszędzie naokoło wisiały
portrety Fiihrera, który miał jeszcze rzekomo w pogotowiu swoją Wunderwaffe. A kiedy ją
odpali, ostateczne zwycięstwo będzie zapewnione, powiadano. Te same słowa wykrzykiwał
miesiące przedtem szef organizacji partyjnej Stuppka, gdy wygłaszał swe płomienne
przemówienia, zanim pewnej nocy, nagle i bez słowa, zniknął.
Przyszedł grudzień i w niemieckiej świetlicy ludzie zebrali się na Boże Narodzenie,
jak kiedyś w Wiesenau. Nie podano jednak wigilijnych dwunastu dań i nie było „piconej
gunsi” z „opekano zemnakami” lub ziemniakami gotowanymi na parze, cebulkami i śmietaną,
jak w świąteczne dni, które pamiętali sprzed wojny. I nie było żadnych prawdziwych
bożonarodzeniowych wypieków, tylko jakieś dziwaczne w smaku ciastka z mąki
kukurydzianej posmarowane marmoladą. Do kolacji zespół muzykantów złożony z
poszkodowanych na wojnie inwalidów przygrywał stare, swojskie melodie, które śpiewano w
dawnych czasach. Widok prezentowali dość niesamowity: instrumenty trzymało w dłoniach
pięciu młodych mężczyzn, żaden nie był dobrze po dwudziestce, a tylko trzech miało jeszcze
nogi. Dwóm pozostałym sterczały poniżej tułowia tylko krótkie pieńki, które wcześniej były
udami. Dwaj kryli oczy za ciemnymi okularami i ktoś powiedział, że byli niewidomi. Jeden z
nich grał na flecie, drugi na akordeonie.
Muzyka brzmiała pięknie i najwyraźniej chwytała też za serce, bo wiele kobiet na
okrągło ocierało łzy. Maria przymknęła oczy, słuchała, nie podnosząc wzroku na
muzykantów. Bo nie oni siedzieli za instrumentami; to wojna tworzyła całą tę muzykę, jakby
nic się nie stało i znowu było zwyczajne Boże Narodzenie, niczym wcześniej w
Schradenthalu, kiedy kolędnicy chodzili z życzeniami od domu do domu i otrzymywali w
zamian słodkie bułeczki, jabłka i orzechy. Ci muzykanci dostali już swoją zapłatę od
przeznaczenia. Wszyscy obecni tu ludzie, którzy mieli wilgotne oczy, sami to widzieli. Ale
dostrzegali tylko skutek, nie znali przyczyny, dla której ci młodzi żołnierze naznaczeni zostali
takim, a nie innym losem.
Podążywszy wstecz za swymi myślami, Maria zobaczyła jednak więcej: dworzec
kolejowy w Tschoppie, gdzie też byli muzykanci. Wciąż jeszcze w czarnych mundurach, w
jednej chwili wymazali z księgi życia całą rodzinę. Tylko instrumenty, na których grali,
brzmiały całkiem inaczej. Ale ci, co tu dziś występowali, też ich całkiem niedawno używali.
Tych samych, z których pamiętnego dnia na stacji wystrzeliły kule. Trzymali je w krzepkich
wówczas dłoniach, gdy śpiewali śmierci swoją pieśń.
20
W tamto Boże Narodzenie Maria poznała chłopca, który właśnie skończył
siedemnaście lat. Wprost ze szkolnej ławki zgłosił się na pierwszą linię frontu, bo „jak każdy
niemiecki mężczyzna” chciał walczyć przeciwko Rosjanom i „bolszewickiej zarazie”. Z
powodu choroby oczu został jednak odesłany do domu. Pracował teraz jako sanitariusz w
wojskowym szpitalu obozu dla uchodźców. Heinz pochodził z Besarabii, a dokładniej z
niemieckiej wioski na południe od Tarutino, miasta, w którym żyli kiedyś obok siebie
Rumuni, Żydzi, Niemcy, Rosjanie, Tatarzy i Gagauzowie. Ale tak było dawniej, przed wojną,
która zaczęła się od wypędzeń i przesiedleń, a gdy się kończyła, ci, co pozostali, znowu
musieli uciekać.
Już przy pierwszej rozmowie opowiedział Marii swą historię:
- Urodziłem się w Paryżu. Potem, w 1940, przesiedlono nas do Warthelandu, który
miał być oczyszczony z Polaków i zniemczony. Powiedziano: „Wynocha, Polaczki, teraz to
już nasza ziemia!”. Trzy lata później Polacy znów nas stamtąd przepędzili, krótko to wszystko
trwało. A teraz jesteśmy tutaj i czekamy, co się zdarzy.
- Naprawdę urodziłeś się w Paryżu? - zapytała Maria.
- Jasne - odpowiedział Heinz.
- To przecież jesteś Francuzem.
- Nie, jestem Niemcem z Besarabii. - Roześmiał się. - Z Paryża nad rzeką ICogalnik,
osiemnaście kilometrów na południe od Tarutino, po drugiej stronie Katzbachu, a na północ
od Teplitz...
Marii podobał się młody zawadiaka z krótkimi, zaczesanymi z przedziałkiem
włosami, choć jego zarozumiały, wiel-koniemiecki sposób mówienia i maniery wprawiały ją
w zakłopotanie. Nosił okulary, które zdejmował, jak siadali gdzieś razem. Wkładał je z
powrotem na nos, wstając. Jego bogate słownictwo i kwieciste zwroty robiły wrażenie na
dziewczynie. Używał takich, których nigdy nie słyszała, z rozmowy próbowała jednak
odgadnąć, co znaczą. I zapamiętać, bo wstyd jej było znów o nie pytać.
Poza cipszerskimi chłopcami i dziewczętami, z którymi niedawno jeszcze chodziła do
szkoły w Sachsenthalu koło Wiesenau, nie znała żadnych innych dzieci. W tamtym czasie
siadywała niekiedy nad strumieniem z chłopcem, na którego wołano Joku, a naprawdę
nazywał się Jakob Zeppelzauer. Rzucali na wodę płaskie kamyki, które podskakiwały na
srebrzystych falach. Joku mógł mieć już piętnaście lat. Pewnego razu objął ją gwałtownie i
pocałował w policzek.
- Zwariowałeś?! - wrzasnęła Maria, której nigdy dotąd nie pocałował żaden chłopak.
- Ale ja cię tak bardzo lubię - powiedział, krztusząc się z wrażenia.
- Jeśli jeszcze raz to zrobisz, dostaniesz po buzi, zobaczysz - ostrzegła go.
Zauważyła jednak, jak bardzo był poruszony i przejęty, i poczuła się panią sytuacji.
Chłopak nie dawał za wygraną.
- Alo ik lib te tako wela - spróbował jeszcze raz, tym razem po cipszersku, kładąc
spoconą dłoń na jej nagim kolanie.
- Powiem o wszystkim mamie - zagroziła Maria, teraz już całkiem rozzłoszczona,
odsuwając wilgotną dłoń chłopaka. I tym razem podziałało.
- Chcelo te telko pocelowat, nej trykat, ako dorosłe ludi roben - powiedział na swoje
usprawiedliwienie, lekko zaniepokojony.
Kiedy nazajutrz Maria spytała matkę o znaczenie słowa „trykat”, Bajla wyjaśniła jej,
że to coś bardzo szkaradnego, plugawego, o czym się nie mówi. Pomyślała, że te słowa
wystarczą, by uchronić małą dziewczynkę przed doświadczeniami, na które miała jeszcze
czas.
W wieku dwunastu lat Maria dostała pierwszy okres. Pobiegła do Katarzyny,
krzycząc, że zdarzyło się coś bardzo złego, bo „u dołu” krwawi. Katarzyna spokojnie jej
objaśniła rzeczy, o których dziewczynka powinna wiedzieć, kiedy jej ciało powoli zmienia się
i dorośleje. Ale pewnie z wrodzonej wstydliwOści lub z innego powodu zapomniała wyjaśnić
małej Marii najważniejsze. To mianowicie, że od teraz, choć wciąż jest jeszcze na poły
dzieckiem, sama może mieć dzieci. Bo tego Maria nie wiedziała.
Z Heinzem spotykała się najczęściej wieczorami, bo za dnia chłopak był „na służbie”,
na „froncie obrony ojczyzny”, jak powiadał. Na zapleczu sceny w świetlicy znajdowało się
coś na kształt składziku czy rupieciarni. Było tam ciepło i przyjemnie, nikt tam nie zaglądał.
Siadywali blisko siebie na opróżnionych skrzynkach, a on snuł długie opowieści o
bohaterskim boju niemieckich wojsk, które zasłyszał w lazarecie. Maria chętnie chłonęła
barwne i zapierające dech w piersiach historie.
Od czasu do czasu się całowali i Marii te małe przerywniki, pełne odwzajemnianych
pieszczot i czułości, przypadły do gustu. Czasem zdarzało się, że nie pozwalała podjąć
opowieści, zamykając mu usta niecierpliwym pocałunkiem. A on powoli zaczynał rozumieć,
że może istnieć na świecie coś poza bohaterskimi relacjami z wojny.
Pewnego wieczora stało się to, co się stać musiało. Po gwałtownej burzy żarliwych
pocałunków z wahaniem, trzęsącymi się dłońmi rozpiął guziki jej bluzki i w świetle
przygaszonej lampy zabłysły jej dziewczęce, prawie już dojrzałe piersi, które zaczął w
podnieceniu pieścić. Maria nie protestowała. Bo jak gorąca fala oblało ją uczucie, którego
dotąd jeszcze nie znała; jakby wszystko pod jej stopami nagle zawirowało, a całe ciało
odtajało.
- Nie, proszę - szepnęła kilka razy zdławionym głosem, czuła bowiem, że za chwilę
stanie się to coś, co mogło być i dobre, ale równie dobrze nie. Coś, czego pragnęła i czego się
lękała. Bo strach nie osłabiał jej nadziei, że przeżyje coś, czego jeszcze nie znała i czego
niecierpliwie wyglądała.
Sama z siebie, bezwiednie osunęła się na skrzynki, a Heinz, dysząc z podniecenia,
drżącymi palcami zdejmował jej majteczki. Po chwili szybko odpiął rozporek i próbował
wprowadzić rozgrzany pożądaniem członek tam, gdzie już czekano. Wszedł w nią powoli i
ostrożnie. Pchnął lekko, uważając, by nie zadać jej bólu.
Maria leżała jednak nieruchomo, nie wydając jęku, zaskoczona i zdumiona, bo to,
czego w tej chwili doznawała, było dla niej czymś obcym i zupełnie nieznanym. Ból, który
mieszał się z rozkoszą. Jej ciało poddało się bezwolnie. Heinz westchnął nagle i jęknął tak
rozdzierająco, że poczuła wielką ulgę, usłyszawszy, jak po chwili znów równo oddycha i
podnosi się ze skrzynek. Nieco zdziwiona, że wszystko odbyło się tak na chłodno i rzeczowo,
zapytała:
- Jesteśmy teraz jak mąż i żona?
- Na to wygląda - odparł dziarsko Heinz, podciągając spodnie i zapinając rozporek. -
Tak chyba można rzec! Jesteśmy parą!
Stał przed nią, dumny i zadowolony, mały bohater, szczęśliwy po szybko odniesionym
zwycięstwie. Odniesionym bez gry wstępnej i zbędnych ceregieli, bez wyprzedzającego
bezpośrednie zwarcie manewru okrążającego - bo na to był Heinz jeszcze zbyt
niedoświadczony.
Maria, ta pokonana, czuła, że nie do końca stoczono tu prawdziwy bój. Była trochę
rozczarowana, pomyślała jednak, że tak to widocznie jest. Bo Heinz, który zawsze tak o
wszystkim mądrze rozprawiał, z pewnością wiedział, jak naprawdę się to robi.
Siedzieli jeszcze przez chwilę obok siebie, milcząc, i Heinz nie opowiedział już żadnej
wojennej historyjki. Maria na głos zastanawiała się, czy to, co przed chwilą się odbyło, to
rzeczywiście wszystko, co przypuszczalnie robią dorośli.
- Zapewniam cię, że tak to właśnie robią, Mariechen - powiedział Heinz dziarsko,
jakby jej pytanie dodało mu nagle animuszu. - Robią to wciąż od nowa, bo tak szybko
dziecko nie przychodzi. A już na pewno nie za pierwszym razem.
Jednak wkrótce potem Katarzyna poszła z Marią do lekarza, który opiekował się
uchodźcami. Był to starszy już pan, również pochodzący z niemieckiego Wschodu.
Przebadawszy Marię, rzekł:
- Myślę, że pani wnuczka jest w ciąży, Frau Hotzberger.
- Boże mój, jak to się mogło stać? - zapytała przerażona Katarzyna.
- Nie wiem - odparła Maria cicho. - Tak jakoś wyszło.
- Niech się pani cieszy, Frau Hotzberger - na swój sposób próbował ją pocieszać
doktor. - Mariechen podaruje to dziecko w prezencie Fiihrerowi. Będziemy ich jeszcze
potrzebować po ostatecznym zwycięstwie: dużo, bardzo dużo niemieckich dzieci, którymi
zasiedlimy odzyskane w boju ziemie.
- Ale kto będzie wychowywał dziecko, kiedy matka sama jest jeszcze dzieckiem! -
jęknęła cicho Katarzyna, przyglądając się w zadumie Marii. Ta, zawstydzona, spuściła wzrok
na ziemię.
Już nazajutrz Katarzyna wzięła za rękę swoją wnuczkę i razem udały się do matki
Heinza. Przyszłego dziadka nie było, bo padł pod Stalingradem. Dlatego Heinz tak bardzo
nienawidził Rosjan i chciał z nimi walczyć. „Nigdy nie oddamy naszego pięknego sudeckiego
kraju” - powiedział kiedyś Marii. Jego matka, Frau Netolitschka, pracowała w ludowej
garkuch-ni i gdy wyszła im naprzeciw, wycierała właśnie w pośpiechu dłonie w fartuch.
- Heil Hitler! - przywitała się.
Ale Maria i Katarzyna odparły po prostu:
- Dzień dobry.
Po czym Katarzyna przedstawiła w kilku słowach to, czego dowiedziała się
poprzedniego dnia od lekarza. Frau Netolitschka doznała najpierw wstrząsu, a gdy już do
siebie doszła, lodowatym, nieuprzejmym głosem rzekła:
- Mój syn? To nie może być prawda. On nie zrobiłby czegoś takiego!
Maria od razu pospieszyła ze sprostowaniem:
- Ale my jesteśmy parą. Tak powiedział zaraz po pierwszym razie, kiedy to się stało.
- Och, oczywiście, moje dziecko. Może tak, a może nie. Młodzi ludzie często plotą to i
tamto. A potem w ogóle nie wiedzą, co powiedzieli. A może to jakiś inny ci powiedział?
Teraz jednak to Katarzyna wpadła w złość i między kobietami wywiązała się
gwałtowna sprzeczka, w trakcie której po jednej ze stron padły barwne określenia: „cyganichy
ze Wschodu”, „germańcy-przyszywańcy”, „przybłędy” i jeszcze kilka innych. Kłótnia
skończyła się tym, że Katarzyna z Marią bez słowa odeszły w swoją stronę. Tym razem Frau
Netoli-tschka darowała sobie hitlerowskie pozdrowienie.
Heinz przepadł jak kamień w wodę i pewnego dnia Katarzyna usłyszała, że wysłano
go na front jako pomocnika przy obsłudze dział przeciwlotniczych. Gdzie teraz znajdował się
ten front, nikt dokładnie nie wiedział, ale tak daleko jak rok wcześniej na pewno nie sięgał.
Bo wkrótce i tu zaczęły się dziać okropne rzeczy, po których Niemcy w pośpiechu musieli
uciekać z sudeckiego kraju.
Wskutek tych wydarzeń na początku października Katarzyna i Maria znów musiały się
ewakuować, tym razem z powodu Czechów. Zabrała je z sobą wojskowa ciężarówka i po
niedługim czasie znalazły się na granicy z Bawarią. Miały dużo szczęścia, bo na czas zdążyły
opuścić Liebenau, zanim partyzanci przystąpili do akcji odwetowej.
W położonej na uboczu wiosce w Boehmerwaldzie, z której większość mieszkańców
wyniosła się na Zachód, w pustym, opuszczonym domu, przyszedł na świat Andreas. Takie
imię wybrała Maria dla swojego syna. Był dzieckiem uciekinierki, bez ojca, a matka miała
ledwie czternaście lat. Katarzyna, która w miejscowym urzędzie podała się za babkę Marii,
była już rok po siedemdziesiątce. Nie dawano jej jednak aż tyle, bo wyglądała dużo młodziej.
Franz już wtedy nie żył. Jeszcze w Liebenau wcielono go do „narodowej jednostki
szturmowej”. Poległ w ostatnich dniach wojny, z innymi zaciągniętymi siłą na front rekrutami
- zmęczonymi konfliktem rencistami i fanatycznymi szczeniakami.
Obydwie mieszkały teraz z małym Andreasem w bawarskiej chłopskiej zagrodzie,
blisko czeskiej granicy, ale po tej drugiej, bezpiecznej stronie ustanowionej po radzieckiej
ofensywie, Niemców już nie było. Sudety przeszły znowu w czeskie ręce, które pomogły
wynieść się z kraju niemieckim osadnikom. A Żydzi wynieśli się na tamten świat.
Chłop, właściciel domu i zagrody, stracił na wojnie obu synów i od tamtej pory stał się
mrukliwy, zasępiony-i milczący. Zdarzało się, że przez cały dzień nie wypowiedział słowa.
Wieczorami siadywał przed domem i wpatrywał się w stojący nieopodal las, przez który
prowadziła wąska bita droga. Po drugiej stronie było małe miasteczko. Tamtą drogą pewnego
dnia jego synowie w czarnych niemieckich mundurach odmaszerowali na front, skąd nigdy
nie wrócili. A ponieważ w okolicy nie pozostali już żadni jeńcy i cudzoziemscy robotnicy
przymusowi, szybko dogadano się, co w zamian za pracę mógłby zaoferować służącej i jej
pomocnicy. Nie było tego wiele - wikt i utrzymanie. I żeby je otrzymać, musiały ciężko
harować od rana do wieczora, czasem nawet od dziesięciu do dwunastu godzin, codziennie z
wyjątkiem niedziel.
Zimą Katarzyna, Maria i mały Andreas mieszkali we trójkę w jednym pomieszczeniu,
bo trzeba było oszczędzać na drewnie i ogrzewaniu. Stały w nim dwa wąskie łóżka i kołyska,
w której dawniej sypiali synkowie Friedl i Seppa Rosen-dorferów. Było ciasno i skromnie, ale
nie cierpiano głodu, nawet jeśli czasem jadano tylko kartofle w łupinach z mlekiem. Kobiety
czuły się tu bezpieczne.
- Któregoś dnia wrócimy jeszcze w nasze strony - powtarzała Katarzyna. A niekiedy,
chlipiąc cicho pod nosem, pytała: - Dlaczego mój dobry Franz musiał umrzeć, kiedy od
dawna było już po wszystkim? I każdy wiedział, że wojna nie ma sensu? - A gdy nikogo nie
było w pobliżu, wybuchała: - Przeklęty ten Hitler ze swoją wojną, przeklęty na wieki! Na
Sądzie Ostatecznym już się z nim tam porachują!
Rosendorfer, który przypadkiem przechodził obok otwartych drzwi i usłyszał jej
słowa, wbrew swym przyzwyczajeniom ten jeden raz przemówił:
- To samo zawsze powtarzałem, Katarzyno, setki, tysiące razy, ale nic nie pomagało.
Nikt już nie zwróci mi mych synów! I czasem myślę, że na diabła żyłem!
Co niedziela szła z Friedl i Seppem Rosendorferami do kościoła, gdzie zbierała się
większość ludzi z okolicy. Po mszy ludzie stali i przekazywali sobie wieści z całego tygodnia.
Mężczyźni, którzy przeżyli wojnę, maszerowali potem w grupkach do wiejskiej oberży, gdzie
wypijali kwartę piwa i szklankę wódki. Po jakimś czasie do knajpy zachodziły też kobiety, po
swych mężów.
Za każdym razem Maria i Katarzyna toczyły długie, długie sprzeczki, bo dziewczyna
niechętnie zaglądała do kościoła. Twierdziła, że nie chce zostawiać Andreasa samego w
domu. Ale ten miał przecież babkę Rosendorfer, która dbała o niego i opiekowała się nim jak
rodzonym wnuczkiem. Marię nudziły i brzydziły kościelne nabożeństwa, a proboszcza
nazywała komiczną figurą. Nie znosiła też ludzi, co jej się ciekawie przyglądali.
- Czemu tak wybałuszają na mnie ślepia, durnie? - pytała.
- Bo jesteś niczego sobie panna, Mario, i wyglądasz inaczej niż dziewczyny z okolicy.
Dlatego tak się gapią. Może znajdziesz tu sobie jakiegoś porządnego chłopa, który zaciągnie
cię do ołtarza - odpowiadała Katarzyna, bardziej dla żartu niż z przekonaniem.
Maria pokazywała język, ściągała twarz i oznajmiała:
- Nie ma tu takiego, a za wiejskiego oberwańca na pewno się nie wydam.
- A ten twój Heinz to może było coś lepszego? Zapomniałaś już, jak nas jego matka
zwymyślała?
- Nie, nie zapomniałam. I całe szczęście, że nie wiedzą, gdzie jesteśmy. I że nigdy nie
zobaczą Andreasa.
- Kto wie? Może Heinza nie ma już wśród żywych - powiedziała Katarzyna. - Może
partyzanci zastrzelili, go i jego matkę. W zapłacie za to, co przedtem zrobili ich rodzinom
albo przyjaciołom. No może nie sam Heinz, tylko żołnierze. Czytałam raz gazetę, którą
przyniósł z miasta Sepp. To straszne, co ten Hitler wyrabiał, kiedy był u władzy!
21
Gdy nadeszła wiosna, po całej wsi rozeszło się, że amerykańscy żołnierze urządzili w
pobliskim mieście klub taneczny. Zaglądało tam w niedziele coraz więcej niemieckich kobiet,
których mężów zabrała wojna, i dziewcząt, które nie mogły znaleźć chłopaka, bo w okolicy
nie było już prawie młodych mężczyzn. Bawiły się przy skocznej jazzowej muzyce, chłonąc
głośną, beztroską atmosferę miejsca, jakby chciały nadrobić wszystko to, co odebrały im
ostatnie lata wojny. Były trunki, czekolada i amerykańskie papierosy. Niektórzy żołnierze i
oficerowie rozdzielali czasem hojną ręką drobne upominki. A kobiety i dziewczęta, które tam
przychodziły, też okazywały hojność i szczodrze obdarowywały tym, co miały. Tyle że nie
cukierkami ani czekoladą.
Maria pożyczała od Rosendorferów rower i każdego niedzielnego popołudnia
pedałowała przez las do miasta, gdzie czekało na nią wielu różnych znajomych o dziwnie
brzmiących imionach - Johnny, Jimmy albo Charlie. Nigdy przedtem ich nie słyszała, były
trochę obce, choć na jakiś sposób śmieszne i wesołe. Jak ich właściciele, młodzi mężczyźni w
wojskowych mundurach, roześmiani chłopcy, którzy umieli wspaniale tańczyć, znali kilka
niemieckich słów i wypowiadali je tak, że brzmiały równie dziwacznie jak ich imiona.
Katarzynę to trochę niepokoiło, przeczuwała bowiem, co się po wieczorkach
tanecznych wyrabiało. Pewnego dnia odbyła z Marią poważną rozmowę, dając jej jasno do
zrozumienia, że nie życzy sobie drugiego nieślubnego dziecka.
- Mam nadzieję, że przez ten czas czegoś się w końcu nauczyłaś, Mario. Jeden
dzieciak bez ojca wystarczy. Najpierw musisz znaleźć sobie mężczyznę, który cię poślubi.
Ale w odpowiedzi usłyszała:
- Nie chcę wychodzić za mąż. Chcę bawić się i tańczyć z moim przyjacielem
Johnnym, to wszystko. I nie myśleć już o niczym. Muzyka jest szałowa. Grają tak wspaniale.
Nie tak jak wtedy w Boże Narodzenie, kiedy muzykowali ci żołnierze. Pamiętasz, w
Liebenau. W tym klubie grają czarni, i to jak. Fantastycznie. Po prostu szałowo. A Johnny i
inni mówią do mnie Mary. Tam jestem Mary. Czy to nie brzmi szałowo?
Terminy „szałowo” lub „po prostu szałowo” weszły teraz na stałe do słownika Marii.
Przynosiła te nowe słowa z wieczornych potańcówek, a Katarzyna nieufnie przyjmowała je
do wiadomości. Niekiedy dziewczynie zdarzało się powiedzieć „okay” zamiast „dobrze”, na
co Katarzyna mówiła tylko:
- Jeszcze trochę i zaczniesz gadać po amerykańsku.
Maria wybuchała śmiechem.
- Wszystkie dziewczęta tak teraz mówią. Te, co tam przychodzą. A wiesz, co znaczy
„clever”? Powiem ci: „clever” to po ichniemu „bystry” albo „spitzig”, jak gadali u nas we wsi
Cipszerzy. Mówię w ten sposób, bo tak jest teraz modnie. Wszyscy tak mówią.
Katarzyna milkła, bo nie bardzo wiedziała, co odrzec. Po cichu myślała: „A ja i tak
będę mówić po naszemu, prosto i od serca, w naszej mowie, tak jak gadają Rosendorferowie i
inni ludzie ze wsi. Pewnego dnia pojedziemy znów do domu, gdzie nie będzie już
Amerykańców z tymi ich tancbudami”.
Tęsknota rozdzierała jej serce i kłuła jak nieustannie powracający ból. I choć dobrze
jej było w tym bawarskim gospodarstwie, w marzeniach wybiegała ku karpackiej dolinie z
rozchwianym puntje prowadzącym nad potokiem do małego drewnianego domku i do Benno,
ukochanego psa. Czy żył jeszcze? I czy wszystko pozostało takie samo jak wtedy, gdy w
październiku w pośpiechu pakowali się i uciekali? Każdego niemal dnia rozmyślała o
minionych czasach i we wspomnieniach stawały przed nią najpiękniejsze godziny, kiedy była
jeszcze z Franzem i cały świat tkwił na swoim miejscu.
Maria wcale nie tęskniła do Wiesenau. Uważała ten rozdział za zamknięty. Chciała
zostać tu, w Bawarii, ale nie w domu Rosendorferów, tylko może gdzieś w jakimś mieście.
Myślała o tym, żeby uczyć się dalej i studiować, choć nie bardzo wiedziała, co właściwie
miałoby to znaczyć. Najchętniej zostałaby nauczycielką historii albo geografii. Te przedmioty
szczególnie jej się podobały. Tak czy inaczej, chciała żyć całkiem inaczej niż dotychczas.
Marzyła też o prawdziwym mężczyźnie, takim jak choćby Johnny. I któregoś razu, w
niedzielę, oznajmiła Katarzynie, że chętnie pojechałaby z tym Johnnym do Ameryki. Bo
mówią, że życie tam wesołe i beztroskie. Nie to co tutaj, gdzie tylko bieda i szare dni.
Katarzynie najpierw odebrało mowę, po chwili jednak nie wytrzymała i krzyknęła:
- Czyś ty do reszty postradała zmysły? Myślisz, że życie to tylko tańce i czekolada? A
co będzie z małym Andreasem? Nie pomyślałaś o swoim dziecku? I co tam zamierasz robić?
Nie znasz przecież nawet języka!
Maria bez słowa wyszła na dwór, do ogrodu, gdzie między starymi orzechowcami
ktoś zawiesił huśtawkę. Usiadła na niej, rozbujała się i wyrzuciła do przodu nogi. Za każdym
wyma-chem podnosiła je coraz wyżej i lekko rozchylała. Pęd wzdymał sukienkę, odsłaniając
nagie uda dziewczyny. W ogrodzie po drugiej stronie syn sąsiada plewił warzywne grządki.
Miał tylko jedną rękę, bo drugą rozerwał mu na wojnie granat. Przerwał robotę i gapił się na
Marię. Zauważyła chyba, że patrzy, i przy następnym pchnięciu jeszcze bardziej rozchyliła
nogi.
Katarzyna stała w oknie, obserwując Marię i jej kokieteryjne sztuczki. „Ma dopiero
piętnaście lat - pomyślała. - Nawet jeszcze nie szesnaście, choć to już niedługo. Kiedy ja
byłam w jej wieku, nie miałam o niczym zielonego pojęcia. Aż do dnia, kiedy poznałam
Franza. A i wtedy długo czekaliśmy, zanim był ten pierwszy raz. Jak ten świat się zmienił...”.
Pewnej lipcowej niedzieli Maria nie wróciła wieczorem do domu po wycieczce do
miasta. Było już bardzo późno i Katarzyna od dawna leżała w łóżku, nasłuchując i jak zwykle
czekając na dziewczynę. Tym razem jednak nie rozległ się pisk hamulców, z którym przed
ganek każdej niedzieli zajeżdżał rower ani żaden odgłos świadczący o tym, że Maria
wślizguje się do środka.
W pewnej chwili Katarzyna zasnęła, ale gdy się nad ranem obudziła, Marii wciąż nie
było. Ubrała się i popędziła do pokoju Seppa. Ten próbował ją uspokajać, zapewniał, że nic
wielkiego się nie stało i tylko jakiś defekt zatrzymał dziewczynę w drodze. Może gdzieś
przenocowała, u koleżanki albo przyjaciela? Możliwe, że została też na noc u mężczyzny. Jak
to dziewczyna.
Ale gdy po południu Marii wciąż nie było w domu, po krótkim namyśle Katarzyna
postanowiła pójść do wsi, na posterunek policji, żeby zgłosić zaginięcie. Jedyny policjant w
okolicy, wachmistrz Moosberger, starszy mężczyzna, któremu w ostatnim roku wojny jeszcze
przedłużono służbę, choć właściwie czas mu już było na emeryturę, natychmiast przekazał
meldunek do centrali policyjnej w mieście. I równie szybko przyszła odpowiedź. Z
przekazanego przez telefon sprawozdania wynikało, że poprzedniego wieczora kilku
amerykańskich żołnierzy świętowało pożegnanie. Odstawiono ich potem do Monachium,
skąd przypuszczalnie odlecieli wojskowym samolotem. Z Amerykanami pojechały ponoć trzy
niemieckie młode kobiety. Ale kim były, tego nie wiedziano. Zresztą nie do policji należy
pilnowanie dziewczyn, żeby nie puszczały się z żołnierzami władz okupacyjnych. Każda
sama musi się zastanowić, co robi.
Teraz Katarzyna nabrała pewności, że Maria, a właściwie „Mary”, najzwyczajniej w
świecie wzięła nogi za pas i czmychnęła ze swoim Johnnym. Ale hola, hola! Tak łatwo się nie
ucieka, zostawiając na łaskę losu własne dziecko. Katarzyna spytała więc policjanta, czy nie
dałoby się odszukać żołnierzyka. Bo to w końcu on namówił młodocianą matkę, by z nim
pojechała. A maleńki synek - nieboga, ledwie dwuletni - został, sierota, sam.
Funkcjonariusz popatrzył rozbawiony, a po chwili głośno się roześmiał. Potem
poprawił mundur i przeprosił. Ot, zapomniał się i tyle. Nie z niej się przecież śmiał, tylko z
tego, że policja miałaby teraz szukać Amerykanina imieniem Johnny. Bo Johnnych ci u nich
tyle, co w Bawarii Seppów.
- No to proszę, niech pani teraz goni za wszystkimi bawarskimi Seppami. Igła w stogu
siana, miła pani. Setki tysięcy. A poza tym: naokoło roi się od dzieci, które przez wojnę
straciły matkę... Kościół i państwo już się nimi zajmą, aż dorosną.
W naszym kraju nikogo nie zostawiamy na ulicy I tak też będzie w tym przypadku.
Katarzyna podziękowała, pożegnała się i poszła. Sepp, jak zwykle wieczorem o tej
porze, siedział na ławce przed domem i patrzył w stronę lasu. Katarzyna pozdrowiła go, a on
tylko skinął głową, bo myślami był właśnie przy synach i nie chciał, by mu przeszkadzano.
Mimo to powiedziała:
- Maria zniknęła z Amerykaninem. Wyjechali razem do Ameryki. Może nigdy już nie
wróci...
- Co mówicie? - zapytał Sepp.
- Moja Maria uciekła z Amerykaninem.
- Ach, tak? To żal. Dobra byłaby z niej synowa. Ale przecież nie mam już
chłopaków... - Nic już więcej nie powiedział, tylko ponownie pogrążył się w myślach,
zwracając wzrok w stronę ciemnego lasu, a ten jak zawsze stał niemy i nieporuszony,
obojętnie spoglądając na starego, samotnego mężczyznę.
Tej nocy Katarzyna też nie mogła zasnąć. Na dworze panowała cisza. Chłop nie miał
psa, bo nie chciał jeszcze jednego zwierzaka do karmienia. Jego dwa koty polowały i łowiły
myszy. Był z nich przynajmniej jakiś pożytek. A pies leniuchowałby po całych dniach,
wygrzewał się na słońcu i spał. Tak uważał Sepp.
Z pobliskiego lasu dochodziły dziwne ptasie odgłosy. Katarzynie wydało się, że
poznaje krzyk puszczyka. Pomyślała o hu-hurecu, tajemniczym zwiastunie śmierci, o którym
opowiadano czasem w Schradenthalu. Nie mogła odpędzić natarczywych myśli o przyszłości.
Andreas nie miał rodziców, a jej przed rokiem stuknęła już siedemdziesiątka. Była za stara,
żeby mu zastąpić matkę. Dlatego postanowiła, że najpóźniej na jesieni ruszy z powrotem w
ojczyste strony, w marmaroskie góry. Może stał tam jeszcze ich dom. Nawet jeśli Rosjanie
obrócili wszystko w proch - ludzie przywozili takie wieści z innych miejscowości - na pewno
znajdzie jakiś kąt. Trafiłaby znów do siebie, choćby z dachem nad głową gdzieś u obcych.
Znajdą się przyjaciele i znajomi, którzy z pewnością jej pomogą. Może spotka nawet kogoś,
czyjej opiece pewnego dnia powierzy małego Andreasa.
Nazajutrz, z samego rana, powiedziała Seppowi, że gotuje się na podróż i pewnie
niebawem już odjedzie. Wydawał się zaskoczony i zdziwiony, a i Friedl nie umiała pojąć, jak
można ot, tak sobie wyjeżdżać w nieznane z miejsca, gdzie wszystkim się tak dobrze wiedzie.
Gdzie miało się co jeść, podczas gdy ludzie w mieście przymierali głodem. Bo na Wschodzie
wciąż siedzieli Rosjanie i wcale nie zamierzali wracać. A do czego byli zdolni, nasłuchano się
w czasie wojny wiele. Sepp dorzucił lakonicznie:
- Rus zawsze pozostanie Rusem! Ja tam bym nie jechał.
Nie słuchając tych rad, Katarzyna sposobiła się do drogi. Do jej paszportu wpisano
małego Andreasa, choć przez nieuwagę urzędnika zmieniono jego imię na Ambrosa, skrót od
Ambrosiusa. Katarzynie było to nawet i na rękę, bo nie chciała, by cokolwiek przypominało
mu matkę, co porzuciła własne dziecko. A gdy przyszło do nazwiska, już sama z własnej
inicjatywy z „Altmanna” zrobiła po prostu „Alta”, dając małemu nazwisko, które przed wojną
i exodusem spotykało się w Wiesenau dosyć często. Bo „Altmann” brzmiało jej trochę z
żydowska, a nikt nie wiedział, jakie idą czasy. Zresztą Berta nie była Żydówką, tylko Niemką
z Bukowiny. I do tego katoliczką. Nie widziała więc powodów, by wnuk musiał nosić takie
nazwisko.
Za pośrednictwem Czerwonego Krzyża Katarzyna nawiązała kontakt z innymi
uchodźcami z Wiesenau. Niektórzy mieszkali całkiem niedaleko, zajechała więc do nich
pewnej niedzieli. Roweru, który Maria pożyczała od Seppa, już nie było. Musiała więc wziąć
taki sam od sąsiadki. Należał kiedyś do jej męża. Mąż nie wrócił z wojny i wehikuł rdzewiał
bezczynnie w stodole. Sepp go trochę naoliwił, a ponieważ dętki i szprychy były jeszcze
całkiem na chodzie, dało się go używać.
Liesl i Wenzel Langthalerowie, oboje już dobrze pod czterdziestkę, nie mieli dzieci.
Tak jak Katarzyna chcieli wracać w ojczyste strony. Można było jednak tam dojechać tylko
pociągiem, a podróż do Wiesenau trwała całe dwa dni albo więcej. Katarzyna odłożyła trochę
grosza, ale na bilet to nie wystarczało. Liesl Langthaler zaofiarowała się z pożyczką. Na
miejscu Katarzyna zamierzała w miarę możności spłacić zaciągnięty dług.
Któregoś poniedziałku razem z Ambrosem, jak go teraz nazywała, wsiadła w Passau
do pociągu, który miał ich zawieźć do Monachium. Naprzeciw usiedli Liesl i Wenzel. Poza
walizkami mieli dwa duże koszyki. Schowali w nich prowiant: dwa bochenki chleba,
gotowane kurze jajka i słoninę. Dostali to od chłopa, u którego byli „na służbie”. Katarzyna
również otrzymała coś na drogę od Rosendorferów. Miała w torbie chleb, słoninę i trochę
sera, a ponadto dwie butle świeżego mleka. Na podróż musiało wystarczyć, a w domu na
pewno znajdzie się coś do przekąszenia.
Ale czy tam, w dalekich Karpatach, istniał w ogóle jeszcze jakiś dom? Minęły ze trzy
lata, jak stamtąd wyjechali. A w tym czasie świat się bardzo zmienił. Nawet za „siedmioma
górami”, jak pogardliwie nazywano karpacki Marmarosz. Siedząc w pociągu, Katarzyna
rozmyślała o ostatnich, brzemiennych w skutki latach. Wyjeżdżała z żyjącym jeszcze wtedy
Franzem i Marią, ich ukochaną przyszywaną wnuczką, ścigana przez rosyjski front. A teraz
wracała sama, tylko z małym chłopaczkiem i dwojgiem krajan. Z powrotem na wschód, w
stronę Wiednia, a stamtąd przez Budapeszt, Szeged, Nadlak, Oradeę, Sathmar do Neustadtu,
jak Cipszerzy nadal nazywali Baia Marę, by na koniec, autobusem, dotrzeć aż do Wiesenau.
Przypomniała sobie jazdę zatłoczonym pociągiem towarowym, kiedy uciekali,
wspominając wielu biadających głośno, zrozpaczonych ludzi, scenę przed szopą, gdy w
jednej chwili pozbawiono życia całą żydowską rodzinę, i czas spędzony w Liebenau, gdy
pewnego dnia jej Franz musiał stawić się w narodowej jednostce szturmowej.
„Mój Boże - pomyślała - co to za okropne były czasy! I że też mieszkaliśmy wcześniej
tam, w Schradenthalu, o niczym nie wiedząc, w spokoju i dostatku. Lata przychodziły i
odchodziły i nic nadzwyczajnego się nie działo. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, ile mamy
szczęścia. Wszystko wyglądało na takie proste. Bo inaczej nie mogło przecież się dziać. Tam
były nasz świat i nasza ojczysta ziemia. Nagle kazano nam je opuścić, a teraz wracam całkiem
sama, trzymając za rękę brzdąca. Bo ten świat, który przez ostatnie dwa lata poznałam, jest
nam obcy i zawsze już taki pozostanie. Nawet z Friedl i Seppem, którzy byli dla nas tacy
dobrzy... Jak to się mówi w naszych stronach? Nie przesadza się starych drzew, bo nie
zapuszczają już korzeni. Co też stanie się z tym maleńkim chłopcem, kiedy pewnego dnia już
nie będę mogła się o niego troszczyć?”.
Ta myśl nie dawała jej spokoju. I gdy przejeżdżali przez Austrię, a Ambros spał
mocno w jej ramionach, zwróciła się w cipszerskiej mowie do siedzącej naprzeciwko Liesl:
- Obecoj me, Liesku, za ti u ten neborak piecu dos, kaj se pomrę ktoren duń.
Poruszona jej prośbą Liesl odparła:
- Zycher, obecamo te, libe Kätku. Ole ti jist wtunż kaj m ludka, pakom myslos ti na
cus takowo? Me sum toż nej tako zdrowe, kaj wyglondom. Ole ne myslem o kajno smotken.
Herrgott samo wi, kaj naso żywot mo swoj kunie. Dej pokoj, bud spokojne, ba mali Ambros
potrebuje mama ako baba.
A gdy skończyła, objęły się serdecznie i ucałowały dwa razy w policzki, na wschodni
sposób. Obietnica została przypieczętowana. Katarzyna odetchnęła z ulgą, bo już od tygodni
odczuwała dziwne kłucie w lewej piersi i przenikliwy, paraliżujący ból w całym ramieniu.
Miała jednak nadzieję, że ten ból ustąpi i odejdzie, tak jak przyszedł. Pieniędzy na
lekarza w mieście nie miała.
W Budapeszcie raz jeszcze musieli się przesiadać. Na pociąg, który jechał do
Rumunii, aż do Bukaresztu. A potem znów mknęli, przemierzając nocą Węgry, o świcie zaś,
gdy wsiedli pierwsi strażnicy graniczni i celnicy, byli już za Bekesc-sabą i powoli zbliżali się
do rumuńskiej granicy.
Kiedy Liesl się obudziła, Katarzyna zdawała się wciąż drzemać. Siedziała w rogu
przedziału, przechylona na oparcie, z otwartymi ustami, z Ambrosem smacznie śpiącym na jej
podołku. Wenzel stał na korytarzu, paląc papierosa.
- Skore sum na granica - szepnęła Liesl i lekko trąciła ramię Katarzyny.
Kiedy ta się nie poruszyła, kobieta ponowiła gest, a po chwili ujęła w rękę jej dłoń i w
końcu zmiarkowała: dłoń była zimna. I podobnie twarz, czoło i policzki. Liesl prędko się
podniosła, szarpnęła drzwi i zawołała w stronę Wenzla, który wyglądał przez okno:
- Moj Bog, K&tku żywet nej! Pomarła, ne dycha!
Wenzel ostrożnie podniósł małego Ambrosa i posadził na wolnym miejscu. Potem
potwierdził, że istotnie Katarzyna nie żyje. W tej samej chwili obok przedziału znów
przechodził pogranicznik i Wenzel, który dobrze mówił po węgiersku, powiedział mu, że w
środku jest martwa kobieta. Funkcjonariusz rzekł mu na to, że takie rzeczy czasem się
zdarzają, że starsi ludzie umierają w pociągu z powodu nerwów i napięcia. Trzeba jednak
natychmiast dać znać policji, a do tej pory nikomu nie wolno opuszczać przedziału. Po czym
pospiesznie odszedł.
- Te małe - szepnęła cicho Liesl - zaberom nom ne pochybi weg. Ka sroben tero s
ditkom?
- Skore, maj uważe, ce ktus idi - powiedział Wenzel i przeszukał torebkę Katarzyny.
Znalazł w niej paszport, który schował do kieszeni. Potem wyciągnęli szybko z
walizki kilka sztuk dziecięcych ubranek i upchnęli je we własnym sakwojażu. Kiedy dwaj
węgierscy policjanci i lekarz zjawili się w przedziale, stwierdzili, że zmarła odbywała podróż
bez paszportu. Wyniesiono Katarzynę oraz jej bagaż. Liesl i Wenzel oznajmili policjantom, że
kobieta wsiadła do pociągu dopiero w Budapeszcie i rzecz jasna nie wiedzą, jak się nazywa,
bo nie zdążyła się przedstawić. Liesl z najwyższym trudem wstrzymywała łzy. Bo Wenzel
wcześniej nakazał jej jak najsurowiej, by trzymała nerwy na wodzy - „Kajno łoz, kajno
płako” - i udawała, że martwa kobieta była nieznajomą. Na granicy, gdzie pociąg z powodu
incydentu zatrzymał się na dłużej niż zazwyczaj, musieli podpisać jeszcze oświadczenie i
protokół.
Tymczasem obudził się też Ambros i od razu zapytał o mamę.
- Mama prijdi skore - powtarzała w kółko Liesl, próbując uspokoić malca. Po jej
słowach raz jeszcze zapadł w sen.
Kiedy wkrótce potem przyszedł czas na rumuńską kontrolę graniczną, Wenzel
oświadczył żołnierzom, że dokument z danymi chłopca ktoś im skradł w czasie podróży, gdy
na chwilę się zdrzemnęli. Musiał więc wypełnić urzędowy formularz, w którym umieścił
Ambrosa jako własnego syna. Wpisał jego pełne imię i nazwisko: Ambros Wenzel
Langthaler. Data urodzenia w przybliżeniu się zgadzała, a jako miejsce przyjścia na świat
dziecka podał bez mrugnięcia oka Monachium. Rumuński pogranicznik ostemplował
oświadczenie i poinformował Liesl i Wenzla, że w możliwie najszybszym czasie powinni
zgłosić się na posterunek milicji i do urzędu stanu cywilnego miasta przeznaczenia, by po
przyjeździe w rodzinne strony zameldować dziecko.
Gdy następnego dnia dotarli w końcu do Wiesenau, poszli najpierw na Weidengasse,
gdzie mieszkali przed ewakuacją. Tam stwierdzili jednak, że ich domu już nie ma. Został
rozebrany i do cna ogołocony. Pozrywano parkiety z podłóg, nie było framug okiennych i
drzwi. Brakowało nawet części dachówek i desek wspierających sufit. Ze szczytu kalenicy
zniknął też stary, odlany w kunsztownej miedzi wiatromierz w kształcie kogucika. W nocy
księżyc świecił przez otwarty dach wprost do pustych izb, a w niektórych kątach na
wilgotnym gruzie pieniły się pokrzywy. Na podwórzu, gdzie dawniej latem kwitły dalie i
eszewerie, pieniło się teraz zielsko i rosła wysoka trawa.
Liesl stała przed domem jak oniemiała. Zdawało jej się, że to jakiś sen. Na obczyźnie
była zawsze myślami w swoim małym dworku, w starannie utrzymanym ogrodzie pełnym
kwiatów i te wspomnienia podtrzymywały ją na duchu, dając w samotnych godzinach oparcie
niczym mur. W ten sposób dawała sobie radę z trawiącą ją tęsknotą, bo wewnętrznie czuła się
wciąż w ojczystych stronach.
Teraz oparła się o pochyło sterczący z ziemi słup, który został z drzwi, i cicho
zaszlochała, podczas gdy Wenzel z Am-brosem przedzierali się przez dziko zarośnięty bezład,
który chwastami i badylami przykrył dawny pachnący ziołami i kwiatami ogród. Po
oględzinach Wenzel rzekł:
- Nemo ca plakat, Liesku, ba mamo tero sun, a i pokoj z piknemi ispa toż budem skore
met. Musen telko wela arpe-iten a bud zdraf. - Powiedział „pokój”, mając na myśli dom, bo w
cipszerskiej mowie jeszcze wówczas duży pokój oznaczał dom z dwiema izbami i kuchnią.
W tym domu dorastał teraz mały Ambros. Nigdy nie dowiedział się, kim była jego
babka i że kiedyś zostawiła go własna matka. W Wiesenau wszyscy sądzili, że to Liesl
wydała go na świat w Monachium. Pozostał ich jedynym dzieckiem i do końca grudnia 1965
roku, gdy przesiedlił się do Niemiec, żył z tym dwojgiem ludzi, którzy kochali go jak
rodzonego syna i byli mu prawdziwymi rodzicami.
Tak kończy się historia Katarzyny Hotzberger, z domu Schuster, która jako młoda
dziewczyna przywędrowała z pół-nocnosiedmiogrodzkiej wsi do Wiesenau. Jej ciało
przypuszczalnie spopielono w krematorium w Bekescsabie. O jej ostatniej drodze, o tym, jak i
kiedy „ta zmarła w podróży pasażerka bez papierów” odeszła ze świata, nie wiadomo nic
bliższego. Nie było bowiem nikogo, kto chciał to odkryć. A „tam, gdzie nie ma pytań, nie ma
również odpowiedzi i żadnej wiedzy” - mawiał kiedyś Mojsze Tscherteser, mądry chasyd z
Karpat - „bo odpowiedzi są dziećmi pytań”. Katarzyna latami troszczyła się o dzieci, które nie
były jej własnymi, a ponieważ te dzieci nic o tym nie wiedziały, nie stawiały później żadnych
pytań.
22
Tamtego lata 1965 roku, lata, które miało wiele twarzy, młoda Niemka zajechała
czerwonym autem do Wiesenau. Ponieważ w mieście nie było jeszcze wtedy żadnego hotelu,
wynajęła prywatnie pokój u pewnej cipszerskiej wdowy. Wdowa nazywała się Helene
Schkurka, ale wołano na nią również Car-ni Lenku, a to z powodu bardzo ciemnych włosów.
Mieszkała sama w małym, odmalowanym na biało domu z czerwonymi pelargoniami w
oknach i wielkim orzechowcem na podwórzu. Po mężu, który uległ wypadkowi przy wyrębie
lasu, pobierała skromną wdowią rentę. Obok tego dorabiała parę groszy, robiąc na drutach dla
licznych cipszerskich dzieci skarpetki, swetry i rękawiczki. Pieniądze, które miała dostać za
wynajem, były dla niej prawdziwym darem niebios.
Jeszcze tego samego dnia nieznajoma udała się do miejskiego komisariatu milicji,
żeby zameldować się na czterotygodniowy pobyt. Kiedy wypełniała formularz „zezwolenia
na czasowy pobyt”, w rubryce „uzasadnienie wniosku” wpisała słowo „urlop”. Oświadczyła
również, że nigdy przedtem nie była w Rumunii. Turystów już wtedy przyjmowano z
otwartymi rękami - zwłaszcza tych, którzy przybywali z Europy Zachodniej. Bo przywozili
cenne dewizy. Szef komisariatu osobiście życzył jej „przyjemnego pobytu w naszym pięknym
Marmaroszu”. Wręczono jej kilka prospektów i folderów, w których odmalowano uroki
okolicy, z zaznaczonymi miejscami wartymi obejrzenia i adresami gospód, w których można
było coś zjeść.
Następnego dnia odwiedziła katolickiego proboszcza, wielebnego Laurentiusa
Gellerta. Chciała zasięgnąć informacji na temat rodziny Hotzbergerów. Gellert z
ubolewaniem oznajmił jej, że nie może jej pomóc. Nazwisko Hotzberger nie figurowało w
spisach ludności Wiesenau. Potem przekartkował przy niej księgę parafialną i znalazł na
koniec pewną adnotację, zgodnie z którą za czasów jego poprzednika na urzędzie, wielebnego
Wilhelma Komki, a więc jeszcze na długo przed ostatnią wojną, zarejestrowano w katolickiej
gminie kościelnie zawarte małżeństwo między Cipszerem a pewną Saksonką.
Cipszer nazwiskiem Ferenc Hoczberger, alias Franz Hotzberger, poślubił
ewangeliczkę, Saksonkę z Siedmiogrodu. Niecodzienny związek. Można by bez mała mówić
w tym przypadku o mieszanym małżeństwie, choć, jak skrupulatnie tu odnotowano, na krótko
przed ślubem owa Saksonka przeszła na katolicyzm. Żadne z nich, po ucieczce z miasta w
październiku 1944, nie wróciło już później w te strony. I jak dotąd, nikt o nich nie
rozpytywał. Być może mieszkają teraz gdzie indziej albo nie przeżyli wojennej zawieruchy.
Na wszelki wypadek „nasz dobry Pan Bóg” tak to już urządził, by nie musieli patrzeć na to,
co zostało z ich doliny. Opłakany to widok. Cip-szerskie domy, które kiedyś stały tuż nad
rzeką, spalono do ostatniej deski. Nawet gdy od dawna byli tu Rosjanie, wyżej, w samych
górach zaszyło się wielu partyzantów, najczęściej Ukraińców, ale również Niemców. Wśród
nich znajdowali się też dawni faszyści i żołnierze, ukrywający się po jaskiniach, w których
kiedyś mieli swe siedziby hajducy i różni tak zwani szlachetni rozbójnicy. A gdy odkryto, że
po nocach spotykali się w tych opuszczonych cipszerskich domach i stamtąd przeprowadzali
swe napady, któregoś dnia całą osadę zrównano z ziemią. Nie ocalał też wiszący mostek,
puntje, którym przechodzono na drugą stronę wsi.
W następne dni Niemka najczęściej wcześnie rano ruszała z domu i wracała dopiero
pod wieczór. Za każdym razem gospodyni częstowała ją przed snem podwieczorkiem. Na
ogół składał się z omletu z jaj z owczym serem i śmietaną, czasem obtoczonego bułką tartą
sznycla z kaszkawału. Innym razem były to faszerowane ziemniaki, połówki kartofli
nadziewane twarogiem, cebulą i ziołami, bo młoda pani nie jadała słoniny ani szynki. Do tego
chętnie wypijała kieliszek lub dwa palonej śliwowicy, którą nazywano tutaj cipszerskimi
łzami. Helene nie zadawała żadnych pytań, choć ciekawości jej nie brakowało i chętnie
dowiedziałaby się, gdzie całe dnie spędza ta dziwna nieznajoma. Pewnego wieczora nie
mogła jednak się powstrzymać i zagadnęła:
- Kuda to beliste celo duń? Ni chtete ta ano ras pojdi kum-pat kaj reka u wytchnat sa
pikni na sunco kaj gore?
- Byłam w drodze, musiałam zajechać w wiele miejsc, Frau Schkurka. Ale jutro
nigdzie się już nie wybieram, bo dość zobaczyłam - odparła. - Może pójdę się wykąpać w
rzece albo poopalam się na słońcu na jakiejś pięknej cichej łące. Tak czy inaczej, zostanę tutaj
i pobiegam trochę po okolicy.
- Alo ne musete bigat. Czaso dost, możete da isti - rzekła Cipszerka.
- Naturalnie, ma pani rację, nie będę biegać, tylko spacerować. - Niemka się
roześmiała.
Nazajutrz, wychodząc z domu, wzięła aparat fotograficzny, żeby „zrobić zwiad”, jak
to określiła. Helene posmarowała jej na drogę dwie duże pajdy chleba. Kobieta zapakowała je
do się w tych opuszczonych cipszerskich domach i stamtąd przeprowadzali swe napady,
któregoś dnia całą osadę zrównano z ziemią. Nie ocalał też wiszący mostek, puntje, którym
przechodzono na drugą stronę wsi.
W następne dni Niemka najczęściej wcześnie rano ruszała z domu i wracała dopiero
pod wieczór. Za każdym razem gospodyni częstowała ją przed snem podwieczorkiem. Na
ogół składał się z omletu z jaj z owczym serem i śmietaną, czasem obtoczonego bułką tartą
sznycla z kaszkawału. Innym razem były to faszerowane ziemniaki, połówki kartofli
nadziewane twarogiem, cebulą i ziołami, bo młoda pani nie jadała słoniny ani szynki. Do tego
chętnie wypijała kieliszek lub dwa palonej śliwowicy, którą nazywano tutaj cipszerskimi
łzami. Helene nie zadawała żadnych pytań, choć ciekawości jej nie brakowało i chętnie
dowiedziałaby się, gdzie całe dnie spędza ta dziwna nieznajoma. Pewnego wieczora nie
mogła jednak się powstrzymać i zagadnęła:
- Kuda to beliste celo duń? Ni chtete ta ano ras pojdi kum-pat kaj reka u wytchnat sa
pikni na sunco kaj gore?
- Byłam w drodze, musiałam zajechać w wiele miejsc, Frau Schkurka. Ale jutro
nigdzie się już nie wybieram, bo dość zobaczyłam - odparła. - Może pójdę się wykąpać w
rzece albo poopalam się na słońcu na jakiejś pięknej cichej łące. Tak czy inaczej, zostanę tutaj
i pobiegam trochę po okolicy.
- Alo ne musete bigat. Czaso dost, możete da isti - rzekła Cipszerka.
- Naturalnie, ma pani rację, nie będę biegać, tylko spacerować. - Niemka się
roześmiała.
Nazajutrz, wychodząc z domu, wzięła aparat fotograficzny, żeby „zrobić zwiad”, jak
to określiła. Helene posmarowała jej na drogę dwie duże pajdy chleba. Kobieta zapakowała je
do torby i ruszyła pieszo w górę rzeki. Często przystawała i robiła zdjęcia rzadkich starych
drzew i nieznanych jej kwiatów, które gęsto porastały brzeg. Wyżej, w górskiej dolinie,
znalazła małą zatoczkę, gdzie nurt wody zwalniał, spiętrzając się w niewielkim rozlewisku.
Rozejrzała się. Jak okiem sięgnąć, ani śladu człowieka. Zeszła więc do rzeki, zostawiła w
przybrzeżnej trawie aparat i ubranie, które prędko z siebie zdjęła. Prawie całkiem naga, tylko
w majtkach, jeszcze raz badawczo spojrzała na wszystkie strony. Zwinnym ruchem uwolniła
się z bielizny i powoli weszła do zimnej, przezroczystej wody, która łagodną falą zakipiała
wokół jej nagiego ciała. Z rozkoszą przymknęła powieki, próbując przypomnieć sobie odległe
czasy, gdy jako dziecko kąpała się czasem w tym potoku.
Powyżej, u podnóża góry, młody mężczyzna kosił trawę na niemieckim cmentarzu.
Zrobił właśnie krótką przerwę, by odpocząć w cieniu pod rozłożystym drzewem.
Przypadkowo spojrzał w dół, w kierunku rzeki. Na wodzie unosiło się nagie ciało młodej
kobiety, z lekko rozpostartymi ramionami. Jasne i zgrabne, kołysało się powoli z rytmem fal i
po chwili znów zanurzało. Czegoś takiego tutaj, w górach, młodzian nigdy jeszcze nie
widział. Był to obraz niczym z pięknego snu, niebywały i niepojęty. Ale mężczyzna rozumiał,
że mu się to wcale nie śni, bo do jego uszu wyraźnie dobiegał głośny szum rzeki. A kobieta
nie była żadną zjawą. W tej chwili jej ciało, zupełnie rzeczywiste, znów uniosło się nad falą i
nieznajoma powoli wyszła z wody.
Stała potem, leniwie przeciągając się w słońcu, czekając, aż powietrze osuszy skórę,
bo nie zabrała ręcznika. Zatańczyła i kilka razy podskoczyła w miejscu, wymachując
rozpostartymi ramionami. Jej małe, mocne piersi dygotały. „Jakie piękne może być kobiece
ciało! - pomyślał mężczyzna. - Nigdy nie
ręcznika. Zatańczyła i kilka razy podskoczyła w miejscu, wymachując rozpostartymi
ramionami. Jej małe, mocne piersi dygotały. „Jakie piękne może być kobiece ciało! -
pomyślał mężczyzna. - Nigdy nie miałem okazji przyjrzeć się mu z tak bliska”. I nagle
wydało mu się, że ten spektakl odgrywany jest specjalnie dla niego, jedynego widza w
okolicy. Ale to nie mogła być prawda, bo kobieta nawet go nie zauważyła. Poza tym siedział
w cieniu drzewa, które ukrywało go szczelną zasłoną gęstych liści, podwojoną krzakiem
tarniny.
Kobieta włożyła letnią sukienkę, podciągnęła na biodra majtki i ruszyła dalej w górę
zboczem doliny. Mężczyzna ujął w dłonie kosę i zawrócił w stronę cmentarza, gdzie z
nowym zapałem wziął się do koszenia trawy między nagrobkami. Nie umiał jednak odpędzić
od siebie myśli o kobiecie znad rzeki i o tym, że nigdy przedtem nie zdarzyło mu się widzieć
dziewczyny lub innej kobiecej istoty tak „calośku golu”. Te, z którymi się zadawał, szybko
zdejmowały, co tam miały pod spodem, i wystarczyło zadrzeć spódnicę, a po kilku chwilach
było już po wszystkim. Odbywało się to na dziko i w zaślepieniu, na łące albo za stodołą.
Zawsze w pośpiechu i byle jak. Czasem siedziało się jeszcze przez kilka minut na skotłowanej
trawie, a potem dziewczyna szybko ogarniała się i poprawiała włosy. I znikała.
Tymczasem kobieta szła ciągle w górę doliny, do miejsca, gdzie przed wojną stało
skupisko małych wiejskich zagród. Po kilku domach, które pamiętała, zostały tylko
fundamenty. Ogromne, płaskie kamienie rzeczne, ustawione pod kątem prostym, porosły
dzikim zielskiem. Podeszła do samego brzegu i sfotografowała milczące blizny i znamiona,
które zostawiła wojna. Posiedziała jeszcze chwilę, spoglądając na drugi brzeg, gdzie dawniej
stała osada, bo most już nie istniał.
Następnego dnia, gdy młody mężczyzna znów kosił trawę na cmentarzu, przypadkiem
natknął się na kobietę, którą poprzedniego dnia widział w wodzie. Miała na sobie krótką
letnią sukienkę w jasnych kolorach, bez rękawów, z wąskimi ramiączkami. Nagie stopy
tkwiły w płaskich, modnych sandałach. Szła między rzędami grobów, jakby szukała nazwisk.
Kiedy się zbliżyła, pozdrowił ją po niemiecku:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odpowiedziała.
- Szuka pani czyjegoś grobu? - zapytał.
- Moi przyjaciele i bliscy nie mają tu niestety grobów. Właściwie niczego nie szukam.
Ale często chodzę na cmentarze, bo ciekawią mnie ludzie i ich losy - odparła.
- Wielki cmentarz, niemiecki. Większy od rumuńskiego. Tylko żydowski jest jeszcze
większy. Bo dawniej mieszkało tu dużo Żydów. Ale teraz zostało tylko czworo.
- A pan? Co pan tu właściwie robi? - zapytała kobieta, obrzucając go bacznym
spojrzeniem.
Stwierdziła, że jest dobrze zbudowany i wygląda na sympatycznego. Wysoki i
krzepki, z ciemnoblond włosami, stal przed nią w krótkich spodenkach, a jego brązowe nogi
pokrywał gęsty meszek o odcień jaśniejszy niż kędzierzawa szczecina głowy.
- Co robię? Koszę trawę między grobami. Wielebny Gellert mnie uprosił. Ale poza
tym to zupełnie nic, bo dopiero przed paroma tygodniami wróciłem z wojska. A we wrześniu
jadę na studia do Baia Mare. Górnictwo.
- A kim się zostaje po takich studiach?
- Inżynierem górnictwa.
- A ile ma pan lat?
- Dwadzieścia. Ale może mi pani spokojnie mówić „ty”. Tutaj tylko do starszych ludzi
mówi się na „pan” albo „wy”.
- No dobrze, a jak ci na imię?
- Wołają na mnie Brosi. A moje nazwisko to Langthaler.
Kobieta wyciągnęła w jego kierunku dłoń i również się przedstawiła:
- Mary Fleming. Mieszkam w Kolonii. Ale ty też mi musisz teraz mówić „ty”, Brosi.
- Dobrze, Mary. A co robisz tutaj, w Wiesenau, jeśli można spytać?
- Urlop. Jestem tutaj na urlopie. A czy ja z kolei mogę spytać, jak to się stało, że tak
dobrze mówisz po niemiecku? W ogóle nie w tutejszej gwarze, jak inni Cipszerzy.
- Chodziłem do niemieckiego gimnazjum w Bistritz. Zdałem tam maturę. Wiesz, gdzie
leży Bistritz? To takie piękne miasto w północnym Siedmiogrodzie.
- A potem zdążyłeś jeszcze pójść do wojska? Nie za młody jesteś, by mieć za sobą i
maturę, i służbę w armii?
- Nie. A dlaczego? Teraz już po dziesiątej klasie można robić maturę. Jak idzie się z
klasy do klasy, ma się wtedy siedemnaście lat. A jak się ma pecha, jak ja, to po osiemnastce
biorą cię do wojska. Po dwu latach jest się znowu na wolności i można się wybrać na studia.
Jeśli ktoś ma ochotę i odbębni egzaminy. A ja chcę, bo nie zamierzam spędzić całego życia w
Wiesenau. Muszę się stąd wyrwać i zobaczyć trochę świata.
- Jakiego świata, Brosi? Co takiego zobaczysz? Nic. Tylko mały kawałek
„socjalistycznego świata”, jak to pięknie nazywają w niemieckim dzienniku, który wczoraj
kupiłam gdzieś na rogu.
- Mnie to wystarczy. Na początek nie ma co wybrzydzać.
- Przepraszam, nie chciałam cię urazić.
- Nie uraziłaś. Powiedziałaś tylko to, co myślisz.
Mary spodobała się otwartość chłopca i kiedy powiedział, że jeszcze dziś musi zajść
do wielebnego Gellerta, na parafię, pożegnała go z uśmiechem. Obiecali sobie jednak, że
zobaczą się znów następnego dnia. Tutaj, na cmentarzu.
Rankiem o umówionej godzinie czekała już na niego. Usiadła na ławce, nieopodal
starej jodły, i obserwowała groby.
„Ileż to ludzkich historii spoczywa tu, pod trawą, pod dzikimi kwiatami, które
wyrastają wszędzie tam, gdzie człowiek sam ich nie zasadził. Co zostaje po ludzkich losach i
tragediach? - pomyślała. - Czasem jakiś nagrobny kamień. Jakieś słowo. Czasem tylko
milczenie. Może niekiedy też wspomnienia, które mogą dać oparcie. Częściej jednak są jak
brzemię, które niesie się przez całe życie. Gorzka wiedza tych ostatnich dni”. I właśnie
dlatego odłożyła kiedyś na bok wszystkie dawne wspomnienia. Tak jak pewnego dnia oddaje
się lub wyrzuca na śmietnik stare ubrania, które na człowieka nie pasują albo z których
zwyczajnie się wyrosło.
Raz tylko, będąc przejazdem w Monachium, gdzie spędzała kilka dni, wybrała się
pewnego ranka autem nad samą czeską granicę, do małej bawarskiej wsi. Ale ludzi niegdyś
tam mieszkających od dawna już nie było. Owego chłopa i jego żonę zabrano gdzieś do domu
starców i tam też pewnie umarli. Ci, których spotkała, powiedzieli jej, że dom i zagrodę
sprzedali przedtem jakiejś młodej rodzinie. A co stało się z uchodźcami i wypędzonymi,
którzy przez krótki czas mieszkali tu po wojnie, tego nikt nie wiedział.
- Przyjeżdżali tu wtedy tysiącami i zaraz potem odjeżdżali. Do miast albo Bóg wie
dokąd. To duży kraj. Nikt z nich nie został tutaj, we wsi. Bo za oknem już granica. Wie pani,
Wschód...
Tak powiedziała jej kobieta, która wyszła wtedy z domu, by rozwiesić bieliznę na
sznurze. Mary się rozejrzała. Wszystko wyglądało inaczej niż dawniej. Obok stodoły stało
auto, a w piaskownicy bawiły się dzieci. Budowały zamek i pochłonięte pracą, nie zwracały
uwagi na nikogo. W pobliskim mieście również wiele się zmieniło. Tam, gdzie kiedyś była
tancbuda, grubo ciosany, płaski budynek wielkiej sieci hurtowej kusił okazyjnymi ofertami.
Gdy wróciła do Monachium, poczuła wielką ulgę, rada, że nie zobaczyła nic, co mogłoby
związać ją z tym miejscem.
W ten sposób zakopała w przeszłości wspomnienia, od których już dawno
nieświadomie się uwolniła. Bo przez ostatnich piętnaście lat pewnie szła własną drogą, nie
oglądając się za siebie. Dopiero w tych dniach, w czasie podróży przez karpacki kraj,
spróbowała uchylić nieco okno ku innej przeszłości, z którą się nie pożegnała. Ale to, co
zobaczyła, nie uczyniło jej szczęśliwą. Bo ta inna przeszłość nie była jeszcze czymś
minionym. I wydawało się, że takim nigdy się nie stanie.
W peWnej chwili spostrzegła, jak nadchodzi. Jeszcze jej nie zauważył. Ściągnął
koszulę, powiesił ją na gałęzi krzewu i zaczął klepać kosę. Jasny, wesoły dźwięk popłynął nad
grobami. Potem wziął się do roboty i posuwał się równymi małymi krokami naprzód, jak to
zwykle czynią żniwiarze. Obserwując go, poczuła nagle dziwne pragnienie, żeby dotknąć
tego lśniącego w słońcu krzepkiego, brązowego ciała. Ale gdy uświadomiła sobie, co
naprawdę chodzi jej po głowie, odpędziła natrętne myśli, które osiadły ją jak rój dzikich
pszczół. I dalej mu się przyglądała, patrząc, jak z kosą w dłoniach kroczy naprzód w pełnym
słońcu.
Kiedy znów przystanął, by oklepać kosę, przypadkowo zerknął w jej stronę i zobaczył,
że czeka, w przewiewnej krótkiej sukience, z długimi nogami, które go kusiły. Oparł kosę o
nagrobek i podszedł. Nie ruszyła się z ławki, siedziała nadal w leniwej i niewymuszonej
pozie, z rozpostartymi ramionami spoczywającymi na oparciu. Jej kolana połyskiwały w
promieniach słońca. Patrząc na nią, przypomniał sobie, jak wyglądała, kiedy naga leżała w
wodzie.
- Serwus.
- Serwus.
- Od jak dawna tu jesteś? - zapytał, próbując nie spoglądać na jasne księżyce jej kolan.
- Dopiero od paru minut. Chodź, usiądź przy mnie. Dobrze spałeś? Przyśniło ci się
może coś ładnego? - zagadnęła z uśmiechem.
- Dziękuję. Dobrze spałem i nic mi się nie śniło.
- Ja też. A sny nachodzą mnie najczęściej za dnia. W dzień sny są piękniejsze niż w
nocy. Bo sny na jawie można od razu wprowadzać w czyn, jeśli się naprawdę chce. Wtedy
stają się rzeczywistością i nie są już snami, tylko pragnieniami. Jak na przykład teraz: gdybyś
miał trochę czasu, chętnie poszłabym z tobą gdzieś w stronę tamtych lasów, gdzie nie ma
grobów. Choćby tą drogą wzdłuż potoku, aż do źródła. Chętnie bym zobaczyła, gdzie zaczyna
swój bieg taki górski potok. Skąd wytryska...
- Znam to źródło, z którego wypływa potok. To tam wysoko, w Wilczej Dolinie, w
Valea Lupilor. Ale to straszny kawał drogi. Trzeba iść ze dwie godziny. Może niecałe. To
takie źródło, do którego przychodzi się kąpać leśna wróżka. Tak mówią. No wiesz, Cipszerzy.
Byłem tam już kilka razy.
- I kąpałeś się w tym źródle? - zapytała ciekawie Mary.
- Nie, przecież ja nie wróżka. - Roześmiał się.
- A ja bym spróbowała. Może byśmy się wybrali?
- Kiedy?
- Dzisiaj. Teraz.
- Teraz? Ale muszę skosić jeszcze cały pas aż do samej drogi - powiedział, czując
jednak, że pragnienie, by pójść z nią do tego źródła, jest silniejsze.
- Musisz? Mało to się musi, czego potem się nie robi? - zapytała.
Nie miał na to odpowiedzi. Przekonała go, musiał przyznać jej rację i ulec. Zaniósł
kosę do małej szopy, a potem zeszli w stronę rzeki. Stamtąd ruszyli zboczem wąskiej doliny
w górę. Obok samotnie stojących zagród, wzdłuż potoku, którego wody szemrały z bulgotem
małych fal.
Na początku szedł przodem, potem jednak zwalniał i pozwalał się wyprzedzać,
specjalnie, by od tyłu móc patrzeć na jej zgrabne, kształtne nogi. A ona zdawała się to czuć.
Bo poruszała się teraz inaczej niż poprzednio. Do jego nozdrzy dolatywał ciepły zapach
rozgrzanego ciała, podniecająca zmysły mieszanka perfum i delikatnego potu.
W pewnej chwili przystanęła, żeby odetchnąć, i niespodziewanie poprosiła:
- Pocałuj mnie!
Po czym zamknęła oczy i wysunęła nieco pierś do przodu, tak że widział teraz
wyraźnie, że pod letnią sukienką nie ma biustonosza. Był tak zaskoczony, że nie bardzo
wiedział, co odpowiedzieć, i musnął jej gorące, wilgotne policzki tylko przelotnym
pocałunkiem. Najpierw lewy, potem prawy, tak jak to się robi przy zwykłym powitaniu.
- Ale ja chcę prawdziwego pocałunku, Brosi. Nie całowałeś nigdy kobiety czy
dziewczyny? - W jej głosie brzmiał zawód i chłopak dosłyszał nawet nutkę urazy. Ale nim
zdążył coś odpowiedzieć, ona rzekła: - Patrz teraz, pokażę ci, jak całuje się kobietę!
A ponieważ stała przed nim trochę wyżej, na niewielkim wzniesieniu, i dorównywała
mu teraz prawie wzrostem, bez trudu mogła objąć go ramionami. Pocałowała tak mocno, że
zabrakło mu oddechu. I nie zdołał nawet odwzajemnić pocałunku, bo tkwił uwięziony w jej
objęciach, oszołomiony i bezradny. W końcu puściła go i poszła wolno dalej, w górę potoku,
w stronę, gdzie czekało źródło.
Podążał za nią w milczeniu, rozmyślając o tym, co przed chwilą przeżył i co taki
pocałunek miał właściwie zapowiadać. Bo z dziewczynami, z którymi dotąd się w pośpiechu
kochał, oznaczał zawsze jedno i to samo. A gdy się to już załatwiło, wracało się na tańce albo
odprowadzało dziewczynę pod jej dom, gdzie przed bramą kochankowie żegnali się czułym
dotknięciem warg. Ale ten ostatni pocałunek nie różnił się właściwie niczym od tych
wymienianych przed szybkim miłosnym aktem za stodołą lub na trawie.
Po godzinie dotarli w końcu do źródła, dużego, okrągłego zbiornika wodnego,
obramowanego paprociami i kamieniami porośniętymi mchem. Wyraźnie odcinało się jasne
dno, bo woda nie była zbyt głęboka. W pobliżu stały wysokie, stare jodły. W ich korze ktoś
wyrył kilka małych krzyży, choć rany dawno się już zabliźniły i zarosły. Ale krzyże dawało
się jeszcze rozpoznać. Miały odpędzać demony lasu i strzec czystości wody. Było tu cicho i
tajemniczo.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Brosi, położył się w trawie i patrzył w ciemny
błękit nieba. Słychać było tylko krzyk ptaka z pobliskiego lasu i miarowy głos wody. -
Rozumiesz, co mówi źródło? - zapytał.
- Nie, a co mówi?
- Opowiada dzieje wróżki leśnej Olgi, która czasem przychodzi się tu kąpać.
- A jak brzmi historia?
- Ach, to takie mara i kasska starych bab. Ja nie wierzę w takie rzeczy. Wierzę tylko w
to, co widać.
- A co w tej chwili widzisz? - zapytała.
- Teraz widzę tylko ciebie! - odparł głośniej i podniósł na nią oczy, bo wciąż leżał na
pokrytej trawą ziemi.
Stała odwrócona plecami do słońca, które świeciło wskroś jej cienkiej, krótkiej
sukienki, i wyraźnie widział zarys pełnego ciała. Rozpoznał je dokładniej niż przed dwoma
dniami, choć nie było nagie.
Pochyliła się nad źródłem, zaczerpnęła dłońmi wody i ochłodziła twarz. Kiedy uklękła
odwrócona plecami, sukienka lekko się uniosła, odsłaniając nogi, na które chciwie patrzył.
Zsunęła buty, a po chwili jednym gwałtownym ruchem zrzuciła sukienkę i po krótkim
namyśle również majtki. Upadły bezszelestnie na wilgotną trawę. Potem odwróciła się powoli
i spojrzała, jak gdyby nigdy nic, w jego stronę.
- Będę się teraz kąpać jak ta wróżka.
Leżał bez ruchu, oślepiony bliskością jej nagiego ciała, i nie był w stanie wykrztusić
ani słowa.
Ostrożnie weszła do zimnej wody i zobaczył, jak sutki jej piersi nagle się podniosły.
Przykucnęła powoli i powiedziała:
- Trochę chłodna, ale można się przyzwyczaić.
Po kilku minutach wyprostowała się i jednym zdecydowanym krokiem wyszła znów
na brzeg. Woda lekko się zakotłowała i zmętniała. Jak wówczas nad rzeką, musiała osuszyć
się w słońcu. Tym razem jednak siedział przed nią bardzo blisko, na trawie, patrząc jak
urzeczony. Wzięła go za rękę, a potem szybko, jednym wprawnym ruchem ściągnęła mu
koszulę, odpięła pasek spodni, on zaś, bezwolnie i jak w odurzeniu, poddał się wszystkiemu i
zanim się obejrzał, stał przed nią również całkiem nagi.
Po raz pierwszy kochał się z kobietą tak jak teraz, u tego źródła, gdzie podobno
przychodziły tylko wróżki z bajek, obcując z Bóg wie jakimi kochankami. Była to szalona,
pełna gwałtownego uniesienia miłosna jazda ku nowemu, podniecającemu światu, którego
bram nigdy dotąd w miłości nie przekroczył. A gdy potem, opadły z sił i wyczerpany, siedział
obok niej na trawie, zrozumiał, że miłosny akt może być czymś o niebo większym niż to, co
sporadycznie i naprędce dotąd robił. Ta świadomość wyzwoliła w nim pragnienie - posiadać
tę kobietę już na zawsze. Tę i żadną inną.
23
Potem potoczyły się dni jak kolorowe szklane kule, jeden piękniejszy od drugiego.
Doświadczenia szły jedno po drugim, tworząc nieznany mu nigdy przedtem łańcuch doznań.
Całym sobą pragnął, żeby ten łańcuch nigdy się nie rozerwał. Ona jednak przeżywała
bezsenne noce, nieustannie zachodząc w głowę, jak wyrwać go z tego obcego kraju. Bo tak
już bez pamięci się zakochała, że nie wyobrażała sobie życia bez młodego mężczyzny, który
nagle stanął na jej drodze.
Była od niego dużo starsza. Dzieliła ich różnica prawie trzynastu lat. Nie wiedział
jednak o tym, bo nie wtajemniczyła go w swój wiek. Zresztą wcale jej nie pytał. Poza tym
zupełnie nie wyglądała na swój wiek i z pewnością każdy odjąłby jej dziesięć lat. Była tego w
pełni świadoma, bo często przyglądała się sobie nagiej w lustrze. Poświęcała sporo czasu na
pielęgnowanie ciała i zależało jej, by ono zadziwiało. Wiedziała jednak również, że z
wiekiem różnica między nimi będzie się pogłębiać. Bo im starszy człowiek się staje, tym
więcej waży każdy następny rok. Ale gdy się ma trzydzieści trzy lata, nie myśli się jeszcze o
starości. A gdy się czasem pomyśli, odsyła się takie spostrzeżenia tam, skąd przyszły. Nie
kryła jednak przed sobą, że wdała się w związek, który nie jest wcale taki prosty, jak się
wydawał. Wszystkimi sztuczkami doświadczonej, dojrzałej kobiety musiała przywiązać
Brosiego do siebie.
Pewnego razu, po długim kochaniu, gdy leżeli nago obok siebie, wyczerpani
pieszczotami, których wciąż jeszcze nie mieli dość, powiedział:
- Chciałbym, żebyś tu została, na zawsze, ze mną. Nie mógłbym już bez ciebie żyć.
- A co ja bym tu miała robić, kochany mój? W Kolonii mam dobry zawód, który
wykonuję od sześciu lat. Jestem dentystką. Pracuję w klinice. Sporo zarabiam. I pewnie
któregoś dnia zacznę prywatną praktykę. To ty powinieneś przyjechać do mnie - odparła,
choć doskonale rozumiała, że taka decyzja wiązała się z wieloma formalnościami i
biurokratycznymi przeszkodami. „Ale gdy się bardzo chce, nawet takie rzeczy są możliwe” -
pomyślała.
- Tylko gdybym się z tobą ożenił, pozwoliliby mi wyjechać. Paszportu na krótką
wizytę w Niemczech na pewno bym nie dostał. Bo wciąż tu pełno takich, którzy jadą w
odwiedziny i potem nie wracają. W przypadku kawalerów to teraz absolutnie wykluczone.
Tylko emeryci albo starsi ludzie mogą jeździć w odwiedziny do swych dzieci. Było tu sporo
młodych chłopaków, którym się udało. Ale przede wszystkim dziewczyn, które wyszły za
Niemców z RFN i szybko wyjechały. Trochę to kosztowało. Tych ludzi zwyczajnie
wykupiono. Tylko że ja jestem bez forsy, no i nie mam w Niemczech żadnych krewnych...
- Wykupiono ich, powiadasz?
- Tak. Wykupili się. Słyszałem, że w Baia Mare jest ktoś, kto załatwia takie sprawy.
Nie mam pojęcia, co to za jeden, ale wiem na pewno, że robi takie rzeczy.
- A co powiedzieliby twoi rodzice, gdybyś któregoś dnia wyjechał z kraju na zawsze i
zostawił ich tu samych?
- Jeszcze o tym z nimi nie rozmawiałem, bo do tej pory o niczym takim nie myślałem.
Ale opowiadałem im o tobie. Od dawna wiedzą, że codziennie spotykam się z jakąś Niemką.
Wiesenau jest małe i takie rzeczy szybko się roznoszą.
- No i? Co oni na to? Co myślą o twojej niemieckiej znajomości?
- Mama mówi, że powinienem zaprosić cię do nas któregoś dnia na obiad. Ludzie są u
nas bardzo gościnni. Cipszerzy, Ukraińcy i Rumuni też. Ugotowałaby coś specjalnego,
typowo cipszerskiego. Powiedziałem jej, że nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. Czy w
ogóle byś przyszła, bo u nas jest zupełnie inaczej niż tam u was, w Niemczech. Moi rodzice to
zwykli, prości ludzie. Ale bardzo dobrzy. Kocham ich i byłoby mi przykro, gdyby ktoś ich nie
polubił, bo są tacy, a nie inni. Rozumiesz?
- Bardzo bym się ucieszyła, gdybym mogła poznać twoich rodziców - odparła i mocno
go objęła. Bez słowa przytulił ją do siebie.
Postanowili pójść do wróżki. Wszyscy mieszkańcy Wiesenau przynajmniej raz w
życiu u niej byli. I kilka przepowiedni istotnie się sprawdziło. Mary uznała pomysł za
zabawny i ekscytujący.” Wiele słyszała o tym, że są takie dziwne kobiety, które upierają się,
że potrafią przepowiedzieć przyszłość. Nie wierzyła w czary, ale ciekawość zwyciężyła.
Brosi wiele opowiadał jej o tej wróżce, bardzo wiekowej już kobiecie, Ukraince
mieszkającej w górskiej dolinie. Ludzie mówili, że jest czarownicą i ponoć ma pakt z samym
diabłem. Dlatego śmierć jej nie zabiera. Wybrali się do tej Teresy Fajczuk już następnego
dnia wieczorem, gdy wrócili z obchodu okolicy, który jak zwykle rozpoczęli już z samego
rana. Tego dnia wyruszyli daleko w góry. Dotarli do jednej z przecinających główną dolinę
małych hal, gdzie stała opuszczona leśniczówka, pochodząca jeszcze z węgierskich czasów.
Może była nawet starsza, bo opowiadano, że zbudowano ją jeszcze w cudownej epoce
cesarsko-królewskiej monarchii. Podczas ostatniej wojny krótko mieszkali w niej rosyjscy
żołnierze, którzy na odchodnym zdewastowali budyneczek i zabrali, co popadło. Wichry i
niepogoda szalały po rozebranym z desek dachu, zwalając i unosząc z sobą murszejące gonty.
W zamian wiatr przywiewał z pobliskiego lasu nasiona i w okolicy rosło teraz mnóstwo
małych drzewek.
Leśniczówka stała teraz samotnie nieopodal dzikiego potoku, a i wąską dróżkę, która
do niej prowadziła, trudno było dostrzec, bo zarosła i nikt nią już nie chodził. Po wojnie
wyżej w dolinie, tam, gdzie jeździła teraz wąskotorówka, zbudowano potem nową, dużo
większą.
Oboje zajrzeli przez otwarte okna do pustych pomieszczeń, w których roiło się od
mrówek i pokrzyw. Pachniało starym drewnem i pleśnią. Można było rozpoznać ślady po
kuchennej izbie. Dostrzegli poczerniałe szczątki pieca, a tuż obok otwarte drzwi do
przyległych pokoi, do których dało się zajrzeć. W jednym stał jeszcze zardzewiały szkielet
żelaznego łóżka, właściwie pryczy. Poza tym jednak nic, co przypominałoby o minionych
czasach.
Maria pobiegła w stronę potoku, śmiejąc się i zrzucając w biegu ubranie. Bez namysłu
weszła do szemrzącej wody Najpierw schłodziła twarz i umyła się pod pachami. Potem
kochali się gwałtownie i bez opamiętania w wilgotnej, ciepłej trawie tuż przy brzegu. A kiedy
w końcu się podniosła i na chwilę odwróciła się plecami, zobaczył, że na jej jasnych
pośladkach odcisnęły się ślady po kilku źdźbłach trawy i kwiatach. Pocałował te miejsca,
mówiąc, że będą teraz smakować lasem i łąkami. Mary roześmiała się i rzekła:
- Dziwne rzeczy przychodzą ci do głowy. Ale nie brak ci też smaku... - Teraz oboje się
zaśmiali, rozbawieni grą słów. Poprosiła go, by zrobił jej kilka zdjęć od tyłu. Z bliskiej
odległości, żeby można było dojrzeć ślady traw i kwiatów. - Wkleję je potem do naszego
miłosnego albumu.
Gdy pod wieczór zaszli do starej wróżki, w poczekalni nie zastali już nikogo. W
zatęchłej izbie unosił się zapach jedzenia i zastarzałego potu. Teresa Fajczuk siedziała w
rzeźbionym drewnianym fotelu z mocno zaciśniętymi powiekami. Już od lat była ślepa i
znajdowała się pod opieką rumuńskiej sąsiadki, która do niej zaglądała. „Za posiedzenie”
brała dziesięć lei, płatne z góry.
Mary i Brosi weszli do niskiego, ciemnego pokoju. Pozdrowili starą i usiedli na
drewnianej ławce przeznaczonej dla klientów, po czym Brosi rzekł:
- Resku-Nani, mowte pa cipszersko, co tem mata da mowe-na, bo ti dame ne rosimi pa
wołosko.
Ale wYóżka odparła po rumuńsku, a jej głos zabrzmiał dziwnie głucho, bo nie miała
już ani jednego zęba:
- Znam tę Frau. Była tu już kiedyś. I wtedy rozmawialiśmy po rumuńsku. I dzisiaj też
będę mówić po rumuńsku. Zrozumie, jeśli zechce.
- Nie szkodzi. Potem ci przekażę, co powiedziała - szepnął Brosi. - Stara jest. Trochę
się jej w głowie miesza. Śmieszne. Uważa, że kiedyś już tu byłaś. Może twój głos coś jej
przypomina. Pewnie myli cię z kimś innym. Mówiłem, bardzo stara. Mówią, że dochodzi do
dziewięćdziesiątki.
- Dziewięćdziesiątka to już dawno mi stuknęła - zasyczała Teresa. - A tobie, piękna
pani, rzeknę tylko to, co już wiesz - zwróciła się w stronę, gdzie siedziała Maria. - Dziś
znowu jesteś tą, którą kiedyś byłaś. Ale nikt o tym tutaj jeszcze nie wie. I nie próbuj od nowa
być kimś innym. Bo wtedy śmierć pewnikiem cię dopadnie. Chcesz wziąć sobie tego tu
młodzianka, to i bierz, wyjedźcie i nigdy nie wracajcie, bo wtedy oboje wpadniecie w szpony
kostuchy. I unikajcie wilczych dróg. Bo wilki nie śpią i wciąż czekają. A kiedy wejdziecie im
w drogę, wtedy przyjdzie śmierć. Więcej już nie powiem... - zamilkła, biorąc głęboki haust
powietrza, jakby rozmowa bardzo ją wyczerpała. I na tym „posiedzenie” się skończyło.
Gdy schodzili z powrotem doliną, kierując się na Wiesenau, Brosi przekazał jej, co
mówiła Ukrainka. Trzy razy wspomniała o śmierci, ale to wszystko jakaś bzdura, oznajmił.
Co ma do nich jakaś śmierć, kiedy są oboje tacy młodzi i szczęśliwi.
- Wszystko to głupie gadanie starych bab, niedorzeczne historie pomylonej starowinki.
Przysiedli na przydrożnej ławce, mając za plecami stary dom, w którym najwyraźniej
nikt już nie mieszkał. Milczeli, rozmyślając nad dziwnymi słowami wróżki. Ciekawiło go
jednak, co właściwie miało znaczyć, że Mary znów jest tą, którą kiedyś była.
- Rozumiesz coś z tego? Domyślasz się, co stara chciała przez to powiedzieć?
- Kochałeś kiedy Żydówkę? - zapytała nagle, bo wydało jej się, że właśnie przyszedł
ten moment, kiedy powinna powiedzieć mu o sobie. Musiał usłyszeć, kim naprawdę była, i od
jego odpowiedzi zależało, czy może zostać z nim na resztę życia.
- Żydówkę? Nie znam żadnej Żydówki - odparł zaskoczony
- No tak, może poza starą Rebeką Rosenberg, żoną Mendla.
Nie wiem nawet, jak wygląda żydowska dziewczyna. W tamtej niemieckiej szkole nie
spotkałem Żydówek. Rumunki, Węgierki, owszem. Było kilka. I oczywiście mnóstwo
Saksonek. Ale Żydówki? Nie.
- A jak myślisz, jakie są te Żydówki, no i Żydzi?
- Nie mam pojęcia. Dobrze znam tylko Rebekę i Mendla Friedmana, juhasa. Dawniej
było tu ponad pięćdziesiąt tysięcy Żydów. A teraz zostało tylko czworo. To tacy biedni starzy
ludzie, bardzo samotni, ale uprzejmi i mili dla każdego. Może trochę ze strachu, żeby im się
co złego nie przytrafiło.
- A co takiego mogłoby ich spotkać?
- Ach, wiesz, na świecie nie brakuje pomyleńców. Takich, co to mówią swoim
dzieciom: „Kaj te nej gzecno bud, pridi cerni Żydo i sabiro te sa sobo!”. Czasem ludzie
gadają, że dawniej Żydzi piekli wielkanocny chleb na chrześcijańskiej krwi. Mieli zabijać
dzieci, żeby wyssać z nich krew. Takie brednie opowiadano i wielu dawało im wiarę. Są i
tacy, którzy wierzą w nie do dzisiaj. A nasz proboszcz się nie wypowiada. Kiedyś go o to
zapytałem, tuż po maturze w Bistritz, jak tylko wróciłem w te strony z „saskiego świata”.
Mruknął wówczas tylko: „Cóż, ludzie różne rzeczy gadają”. Wtedy go zapytałem: „Ale,
wielebny, to przecież wszystko nieprawda?!”. I wiesz, co odpowiedział? „Prawdą jest tylko
nasza słuszna wiara, mój synu”. Zapamiętałem sobie po wsze czasy, że z kimś takim nie ma
poważnej rozmowy... Koszę wprawdzie trawę na cmentarzu, ale nie robię tego dla kościoła,
tylko dla ludzi, którzy leżą tam pod ziemią. Żeby inni mogli znaleźć drogę do ich grobów. Do
kościoła chodzę tylko wtedy, gdy poproszą mnie rodzice. Siadam w środku i czekam na
koniec przedstawienia. Kiepski ze mnie katolik, chociaż wierzę w Boga. Tylko że ten mój
Bóg nie mieszka w kościele wielebnego Gellerta...
Zamilkł i patrzył wprost przed siebie, jakby raz jeszcze musiał przetrawić w myślach,
co powiedział.
- A wiesz, mój drogi, że ja też jestem Żydówką? - zapytała nagle, akcentując wyraźnie
każde słowo, nie patrząc jednak w jego oczy. I wyglądało, jakby tym wyznaniem zrzucała z
siebie wielki ciężar. - Na imię mam Maria Estera, ale właściwie powinnam nazywać się z
żydowska Mirjam. Dopiero później matka przechrzciła mnie na Marię. A sama miała na imię
Bajla, a mój ojciec nazywał się Jakob. Jakob Altmann...
- Co? Jesteś Żydówką?! - zawołał. - Przecież nic nie widać. Naprawdę jesteś
Żydówką? Prawdziwą?
- Tak, „najprawdziwszą”. A czego to nie widać?
- Bo wyglądasz całkiem jak Niemka.
- A jak twoim zdaniem powinna wyglądać Żydówka?
- Nie wiem, inaczej... A zresztą, może nie? Właściwie to sam już nie wiem. Zawsze
myślałem, że żydowskie dziewczyny muszą wyglądać inaczej niż niemieckie.
-1? Dlaczego niby Żydówka miałaby wyglądać „inaczej” niż Niemka? Może jak
czarownica, z krzywymi nogami i wielkim nosem?
- No nie, oczywiście, że nie. Ale nasz nauczyciel od historii w Bistritz powiedział raz,
że Żyda poznaje się po nosie. Że niby garbaty. A sam wyglądał jak jakiś Mongoł. I tak się
dziwnie składało, że jego żona miała właśnie taki zakrzywiony nos, choć była Saksonką.
Chyba nie zdążył zauważyć. To był wielki komunista, a mówili też, że w czasie wojny nazista
i okropny żydożerca. Ale to stare dzieje.
- Czy nadal chcesz, żebyśmy się pobrali? Czy ty, młody blond Niemiaszku, chcesz
wziąć sobie za żonę tę tu Żydówkę? - zapytała.
- Co za pytanie? Dla mnie liczy się tylko to, że cię kocham! - odparł stanowczym
głosem.
- U mnie to wygląda trochę inaczej. Muszę mieć pewność, że pozostanę tym, kim
jestem. Bo czuję się Żydówką. Moja wiara i moja miłość to jedno. Nie da się ich rozdzielić -
powiedziała Mary.
- To bądź Żydówką. Moja miłość do ciebie jest silniejsza niż jakakolwiek wiara. A
gdy na świat przyjdą dzieci, to już się zobaczy, kim zechcą zostać.
- Będą Żydami, mój kochany Brosi, bo dzieci z żydowskiej matki to już raz na zawsze
Żydzi. Ojciec nie ma tu znaczenia.
- Tak słyszałem. Że u was tylko matka się liczy. No to nasze dzieci będą Żydami.
Mam nadzieję, że wdadzą się w ciebie i będą też tak piękne i mądre jak ty, moja
najukochańsza, moja ty żydowska narzeczono - powiedział Brosi i objął ją ramieniem.
Ucałował jej włosy, oczy, które przymknęła, czoło i szyję. Oddała mu pocałunek,
czule i z wdzięcznością, jakby dopiero co przed chwilą z sobą spali. Ale to, co przeżywała,
było czymś więcej niż sam miłosny uścisk. Jego wyznanie głęboko i błogo dotknęło jej
niespokojnego serca. Nazwał ją swoją „żydowską narzeczoną”. Te dwa słowa usłyszała po
raz pierwszy w życiu. I musiała dopiero przywyknąć do ich brzmienia, jak do roli, którą w
teatrze życia przydzieliło jej teraz przeznaczenie. Przytuliła się do niego mocno i wyszeptała:
- Będę twoją panną młodą, już niedługo, jak los zdarzy...
Stara rumuńska chłopka, która akurat wychodziła z lasu i ich mijała, pokręciła tylko
głową i bardziej do siebie samej powiedziała:
- Wielki Boże, nie mogą to poczekać, aż zajdą w dom. Tak, tak. Na starość to ubrania
ciężkie, tylko młodość nosi lekką suknię.
Nie usłyszeli jednak jej słów i rumuńska ludowa mądrość uleciała z wiatrem,
niezauważona jak milczący ptak.
Nadszedł w końcu dzień wizyty w domu rodziny Lang-thalerów. Matka Liesl chciała
zrobić sznycle po wiedeńsku, bo przyjaciółka syna była przecież Niemką. Trzeba więc było
podać na stół coś „tajcziskiego”. Brosi jednak ją ostrzegł, że Mary nie weźmie do ust żadnego
mięsa świni, więc najlepiej będzie przygotować coś typowo cipszerskiego, „smażeni
potrawko s riba” albo „faserni kapusto halupci”. Liesl zagotowała więc garnek gołąbków
faszerowanych ryżem i wołowiną, do których miała podać kwaśne mleko. Na dokładkę była
petura, odmiana kaszki kukurydzianej, rozrobionej na cipszerski sposób w purée
ziemiaczanym.
Kiedy wylizano już talerze i pochwalono gospodynię, rozmowa zeszła na przyszłe
plany. Było bowiem jasne, że młodzi zamierzają się pobrać. To zaś znaczyło, że pewnego
dnia Brosi na zawsze wyjedzie z Wiesenau i z Rumunii. A ponieważ już po przywitaniu
przeszli z nieznajomą na „ty”, Liesl po matczynemu mogła się zwrócić do Mary:
- Maj uwaze na noso chlopic. Jist aso dobri ditko. Samo budem tako samutne. Obecoj
me, ka każdo leto prijedni da Wiesenau. Na, obeco me?
- Obiecuję ci, że jak wszystko się ułoży, to i w Boże Narodzenie tu zajrzymy. A wy
sami też może do nas kiedyś zajedziecie - odparła Maria.
Brosi pokręcił głową i rzekł:
- Ależ, mamo. Nie jestem już małym chłopcem. Mam dwadzieścia lat! Są tu u nas
tacy, co w tym wieku są już dawno po żeniaczce.
- Ti jist tu, a tomo, w Tajczland, jist inaco. Tamo ludi sum celo inne kej tu... - ucięła
twardo Liesl.
A Wenzel, który dotąd prawie nic nie mówił, uznał za stosowne wtrącić:
- Ne wim, ca me kedo ujedem da Tajczland. Ti jist we-lko sprawo, ba me sum równa
Tajcze, alo zywem preto tutej. Tajczland jist pa nam obce strana, a i Tajczen tamo sum celo
inne kej me. Kaj Liesku powedela. Ti jist inno swit, nej naso swit. Naso swit jist gda me
zywem.
- Jasne, tato. Masz rację. - Brosi próbował uspokoić ojca, obawiając się, że po trzeciej
szklaneczce śliwowicy dobry nastrój pryśnie i może dojść do kłótni. - Niemcy to nie wasz
świat, ale tam teraz chciałbym żyć, razem z Mary. Będziemy tam szczęśliwi i będzie nam tam
dobrze, zobaczysz. Jestem absolutnie pewien. No i często będziemy was odwiedzać. To ci
obiecuję.
- Tako wola Bog, moj synok - rzekła ściszonym głosem Liesl, składając dłonie i
rzucając krótkie spojrzenie w stronę kącika Pana Boga, gdzie na ścianie wisiał obrazek
przenajświętszej Marii Panny.
Potem rozmowa zeszła już na inne rzeczy i nastrój wyraźnie się poprawił, zwłaszcza
gdy na stół wjechała następna butelka osławionych cipszerskich łez. Wenzel opowiedział
kilka wesołych anegdotek i historyjek o leśnych wróżkach i innych czarownicach, które
niejednemu ponoć zawróciły w głowie. W rzeczywistości jednak, nie omieszkał dodać,
nieszczęśni mężczyźni, ich ofiary, wchodzili do lasu już po kilku głębszych i nie dziwota, że
zupełnie sami, całkiem się w tym labiryncie drzew pogubili.
Kiedy Brosi odprowadzał Marię do domu, gdzie wynajmowała pokój, obojgu było lżej
na sercu, bo wieczór z rodzicami chłopca wypadł lepiej, niż się spodziewali. Szczęśliwi, szli
mocno przytuleni opustoszałymi uliczkami, co chwila przystając i zaspokajając rosnący głód
pocałunków. Gdy dotarli wreszcie w pobliże małego domku Schkurki-Nani, w którym
wszystkie światła były już pogaszone, szepnęła mu do ucha:
- Chcę się teraz z tobą kochać. Wariuję za tobą. Wejdź ze mną do środka. Jestem
pewna, że stara dawno śpi.
- Nie - powiedział Brosi - zrobimy to tutaj, na podwórku, o tam, na tej ławce, pod
starym orzechowcem. Nikt nas tam nie zobaczy.
Pchnął lekko litzntir, furtkę od ulicy, i oboje wśliznęli się na małe podwórko. W domu
nikt się nie poruszył; najwyraźniej Lenku spała już w najlepsze. Nagle zza gór wychynął
jednak księżyc, oświetlając swym światłem całą dolinę. Maria była już do połowy rozebrana,
a i Brosi szybko wyskoczył ze spodni. Stali przed sobą na pół nadzy. Skryli się w półmroku,
pod drzewem orzechowca, i zrzucili resztę ubrań. Brosi usiadł na ławce i wziął kobietę w
ramiona. Wspięła się na jego uda i jednym prędkim ruchem wyszła mu naprzeciw. I jeszcze
raz się połączyli.
Rozpoczęli miłosny spektakl pełen niecierpliwych, pospiesznych ruchów, dziki i
nieokiełznany. Gwałtowne uderzenia ich oddechów rozchodziły się falami w nocnej ciszy. I
jak zawsze zapomnieli o wszystkim wokół, czuli, jakby zostali nagle sami na całym bożym
świecie. Bo tylko księżyc patrzył na nich łagodnie i milcząco zza odległych gór. Ale w
kuchni, za firankami maleńkiego okna, które wychodziło na podwórze, stała Lenku, wdowa,
w samej nocnej koszuli, posępnie obserwując spektakl. Przypatrywała się uważnie,
odgrywając przypadłą jej w udziale rolę samotnych kobiet - aż do chwili gdy Mary i Brosi do
cna wyczerpani podnieśli się na nogi i przed drzwiami wyszeptali słowa pożegnania. Powoli i
z ociąganiem. Księżyc był już z powrotem na swym szlaku, znikał za wysokimi
wierzchołkami, a na podwórzu znowu zapanowały cisza i ciemności.
Z początkiem września, w drodze powrotnej do domu, do Kolonii, Mary pojechała
jeszcze z Brosim do Baia Mare. Umówili się tam na spotkanie z pewnym człowiekiem, który
sam z kolei znał innego i mógł przekazać do niego kontakt. Na pierwszy rzut oka wszystko to
wyglądało na dość pogmatwane i niejasne. Niemniej jedno od początku było proste i musieli
w miarę szybko to załatwić. Chodziło o przekazanie określonej sumy pieniędzy pewnej
osobie, którą miał im przedstawić kolejny znajomy pierwszego mężczyzny poznanego w
pustym mieszkaniu w osiedlowym bloku.
Po rozmowie, która trwała jakieś pół godziny, pożegnano się i mężczyzna poszedł
ulicą w swoją stronę, jak zostało umówione. Przed odejściem wręczył Brosiemu kopertę z
kilkoma ważnymi dokumentami. Były to tak zwane formularze wyjazdowe. Miał je starannie,
odręcznym pismem wypełnić w domu i w najkrótszym możliwym czasie znowu tu
przyjechać, by z czterema zdjęciami i załącznikami złożyć je w miejscowym biurze
paszportowym. Dostał też numer telefonu. Pod ten numer musiał wcześniej zadzwonić i
podać tylko swoje nazwisko. Reszty miał się dowiedzieć później, od osoby, która podniesie
słuchawkę telefonu. Gdy po trzech dniach Brosi znów zjawił się w Baia Mare, wszystko było
dograne i poszło jak po maśle. Mężczyzna, z którym spotkali się wtedy, odebrał go bowiem
sprzed samej milicyjnej bramy i wprowadził do środka poza kolejnością. Brosi nie musiał
więc stać godzinami przed wejściem, czekając z innymi petentami.
Ale to zdarzyło się dopiero trzy dni później, a tymczasem byli wciąż jeszcze razem w
Baia Mare. Ich łącznik zniknął za rogiem ulicy i zostali sami. A ponieważ na dalszą jazdę
samochodem zrobiło się już zbyt późno, Mary postanowiła spędzić najbliższą noc w hotelu,
oczywiście z Brosim. Siedzieli więc długo przy jednej butelce czerwonego wina i trochę
rozmawiali. Nie padło wiele słów, bo wiedzieli jedno - wyjazd Bro-siego, jeśli miał nastąpić
szybko, będzie kosztował bardzo drogo. Była to suma znacznie przekraczająca tę, której się
oboje spodziewali. Mary zastanawiała się nad wzięciem pożyczki. Razem spłacą potem jakoś
zaciągnięty dług, ale najpierw Brosi musi koniecznie zacząć studia. Może niekoniecznie
górnictwo.
- Narobisz sobie teraz przeze mnie tylko długów - powiedział smętnie.
- Oddam wszystko, co posiadam, żeby mieć cię przy sobie - odparła. - Nie ma takiego
długu, którego nie zdołałabym spłacić, jeśli tylko będziesz przy mnie. Nikogo w życiu nie
kochałam tak jak ciebie, choć znamy się zaledwie trzy tygodnie. Ale kiedy jesteśmy razem,
wydaje mi się, jakbym cię znała już od wieków. Albo nawet z jakiegoś poprzedniego życia,
jeśli coś takiego istnieje...
- Ja też tak czuję - powiedział. - A czasem myślę sobie, że to przeznaczenie albo sam
Bóg kazał nam się spotkać. Ja wierzę w wyższą moc, która nami powoduje. I może to ta moc
skierowała twoje kroki na ten cmentarz, kiedy akurat tam kosiłem trawę. Właściwie to myślę,
że tak miało być. Któregoś dnia musieliśmy się tu spotkać... - Tym razem również zataił przed
nią fakt, że już przedtem podejrzał ją w kąpieli. Pozostało to jego słodką tajemnicą.
Po niespokojnej nocy, pełnej bezładnych snów i marzeń, pożegnali się nad ranem.
Przed odjazdem wypiła w hotelu kilka filiżanek tureckiej kawy, którą zaparzano tu i
podawano w ibriku, mosiężnym rondelku z długim uszkiem.
- Teraz dopiero stanęłam na nogi - powiedziała. - Wspaniała kawa i dodatkowa
smutna okoliczność, bo naprawdę czas mi już w drogę. Ale sylwestra, mam nadzieję,
będziemy świętować już w Kolonii. A po północy pójdziemy razem na wielki rynek, gdzie
ludzie odpalają w niebo kolorowe race, tak wysoko, że zobaczą je może nawet w samym
Wiesenau.
Roześmiał się i rzekł:
- Kocham cię, Mary. Za to, że przychodzą ci do głowy takie rzeczy. I to właśnie teraz.
Kocham cię, bo nie ma na świecie drugiej takiej jak ty...
I mówił w uniesieniu dalej, mnożąc porównania i pochwały, wynajdując nieustannie
nowe słowa, a pomysłowości mu nie brakło. Było to coś więcej niż ponawiane wciąż od nowa
wyznanie, miłości. To, co mówił, zamieniło się w długą modlitwę skierowaną do kobiety. Bo
przemawiał nie tylko do Mary, lecz także do wszystkich miejsc i krajobrazów krainy, którą
było jej ciało, krainy, w którą zapuszczał się co dnia. W końcu musiała przerwać mu łagodnie
i na powrót przywołać go do rzeczywistości:
- Teraz już naprawdę muszę jechać, mój najdroższy. Inaczej nie zajadę przed nocą do
Wiednia. Zanotuj sobie w pamięci, co chciałbyś jeszcze mi powiedzieć, i odłóżmy to do
następnego razu...
Ten następny raz przyszedł już po pięciu tygodniach, gdy Mary znowu przybyła autem
do Baia Mare i przed urzędnikiem stanu cywilnego powiedzieli „tak”. Po tej suchej formalnej
ceremonii w salce miejskiej rady narodowej spędzili noc w tym samym hotelu, gdzie ostatnio
spali. Na ich prośbę przydzielono im ten sam pokój.
- Znowu dostaliśmy pokój z numerem dwadzieścia dwa. Dwadzieścia dwa będzie
naszą szczęśliwą liczbą - orzekła. - Bo dwa plus dwa może również znaczyć, że my dwoje
będziemy mieli kiedyś dwoje dzieci. I dwudziestego drugiego sierpnia pierwszy raz się
kochaliśmy. Pamiętasz jeszcze...?
Tym razem zaopatrzyli się już w więcej butelek czerwonego wina, żeby trochę się
odurzyć.
-„Razo ne jist zla oduzec sa da cna”, jak mawiają Cipsze-rzy u nas, w Wiesenau -
potwierdził Brosi.
- Ale nie na sziker wi Lot. - Roześmiała się. - To po żydowsku znaczy „na umór” -
dodała.
Potem zmusiła go do spijania czerwonego wina małymi łyczkami z fałdki na jej
pępku. Za każdym razem komicznie wciągała brzuch, a on, krztusząc się, pokładał się ze
śmiechu. Przywiozła z Niemiec magnetofon kasetowy, z którego puszczała stare przeboje i
ckliwe miłosne kołysanki. Chwytająca za serce muzyka rzępoliła w łagodnym blasku świec.
Od czasu do czasu wstawali i tańczyli, a na koniec usiedli nago w pełnej wannie, w której
polewali się winem i wzajemnie udzielali sobie „chrztu”.
- Tylko proszę, nie po katolicku - ostrzegła go, śmiejąc się do łez.
- Ależ gdzie tam. Brosi chrzci teraz swoją żonę według obrządku ambrosizjańskiego!
To zupełnie nowa religia. A ty ochrzcisz mnie po maryjnemu - powiedział.
- Dlaczego po maryjnemu? To już lepiej po wariackiemu! Bo jesteśmy dziś jak dwoje
wariatów! - zawołała.
W szalonym zapamiętaniu, rozhukani i szczęśliwi, odwlekali początek miłosnego
aktu. A potem nadszedł ten właściwy moment upojenia, jak wielka fala, która nagle zagarnęła
ich, gdy wreszcie zwarli się w uścisku - tym razem jako poślubieni sobie małżonkowie. Bo to,
co teraz przeżywali, było ich poślubną nocą.
Dzień przedtem wyrównali szereg dodatkowych „płatnych należności”, bez
pokwitowania. Bo zasadnicza suma została zapłacona już gotówką nieco wcześniej, w
Niemczech. Odebrał ją z rąk Mary adwokat, który, nawiasem mówiąc, sam pochodził z
Siedmiogrodu. W tej współczesnej odmianie handlu żywym towarem zgrabnie pociągał za
sznurki, działając po cichu i dyskretnie z oddalenia. I tym razem płatności dokonano bez
podkładki. Po przyjeździe Mary do Baia Mare jeszcze raz spotkali się ze „starym znajomym”,
ich pierwszym łącznikiem, który zażądał małej taxa de urgentare, niezbędnej drobnej sumki,
by przyspieszyć sprawę. Żeby wszystko poszło migiem i gładko. Maria płaciła i milczała -
ostatnimi stumarkowymi banknotami. Po wizycie u adwokata zostało jej już tylko na
benzynę. Przenocować miała na przedmieściach Wiednia, u znajomej, bo na zajazd zabrakło
pieniędzy. Ale to wszystko już się nie liczyło; pragnęła tylko jednego - jak najszybciej
wyjechać z ukochanym. Z dobrze poinformowanych źródeł zdążyła się bowiem dowiedzieć,
że takie półoficjalne sprawy załatwia się bardzo szybko albo wcale. A życia bez Brosiego nie
potrafiła już sobie wyobrazić.
24
Tuż przed świętami Bożego Narodzenia na adres Ambrosa Langthalera nadeszła
oczekiwana z utęsknieniem karta pocztowa z wiadomością, że ma się on zgłosić na komisariat
milicji w Baia Mare w celu odebrania paszportu. Listonosz, Anton Himmelbauer, Toni
Poczciarz, znal już oczywiście treść i pogratulował:
- Alli bud gut, chłopi! Na, ta kedo ujedi da Tajczland?
- Skore, wela skore - odparł Brosi. Wpadł do domu i rzucił się w objęcia matki, która
stojąc przy kuchennym piecu, piekła właśnie oładki. - Mama, dostalom papier sa Milic.
Pri-chodna Aprobare!
- Bog te chroń, moj synok! - wyszeptała Liesl i maleńkie zmarszczki wokół jej
ciemnych oczu ściągnął skurcz z trudem hamowanych łez. Ale chłopak nic nie zauważył, bo
jak stał, niczym burza wybiegł na ulicę i pognał w kierunku urzędu pocztowego, gdzie
zdyszanym głosem zamówił rozmowę zamiejscową z Kolonią. Po kilku godzinach nadeszło
oczekiwane połączenie. Był z początku tak przejęty, że zaczął się jąkać. Zaciął się zwłaszcza
na długim niemieckim słowie, gdy wykrzykiwał w słuchawkę telefonu upragnione zdanie:
- Mam już pozwolenie na wyjazd!
Po drugiej stronie usłyszał odpowiedź Mary, która mówiła coś w niezrozumiałym
języku. Słowa te brzmiały:
- Baruch Haszem. - A potem mówiła już tylko po niemiecku: - Jestem taka szczęśliwa.
Odliczam dni i godziny do twojego przyjazdu. Może już sylwestra będziemy świętowali
razem...
Następnego dnia z samego rana Brosi wsiadł do pociągu, który zawiózł go do Baia
Mare. Odebrawszy paszport, natychmiast wykupił bilet kolejowy do Kolonii. Kosztował
wprawdzie mnóstwo pieniędzy, ale chłopak miał założoną książeczkę oszczędnościową, którą
teraz zlikwidował. Załatwiwszy wszystko, odjechał z powrotem do Wiesenau. Bo ten ostatni
wieczór wigilijny chciał spędzić z rodzicami. Po południu, jak co roku, wyszli całą trójką na
podwórze, do ogrodu, by długimi kijami obić pnie dwóch ogromnych orzechowców. Podług
starych ludowych wierzeń miało to zapewnić w nadchodzącym roku pomyślne zbiory. Potem
jabłkami i orzechami przystroili małe krysto drewo, które stanęło na uroczystym miejscu w
gute izbo. Wenzel przyniósł je z samego rana z lasu. Oficjalnie było to wprawdzie
zabronione, nadleśnictwo przymykało jednak oko, jeśli tylko przy ścinaniu drzewka nikt nie
dał złapać się za rękę. A Wenzel dobrze wiedział, że leśniczy wyruszał na obchód rewiru
dopiero koło siódmej.
Po uroczystej mszy w kościele od razu wrócili do domu, gdzie Liesl, jak zawsze,
podała do stołu dwanaście wigilijnych dań: krupnik, kwasteni halupci, to jest gołąbki z
kapustą i grzybami, kochtr Waaz, gotowaną pszenną kaszę, polaną cukrem, miodem i
zmielonym makiem, potem Bugansln, kuleczki z drożdżowego ciasta z mlekiem waniliowym,
Pifflfi-soln, białe ogromne fasolki, doprawione pieprzem, Kenigspa-latschintn, faszerowane
naleśniki, i tak dalej, aż po haluszki z ozechom, kluski z orzechami, przyrządzone z jajkiem,
cynamonem, tartym jabłkiem, cukrem i śmietanką. Liesl natrudziła się przy kuchni co
niemiara, by świąteczny posiłek ani na jotę nie odbiegał od tradycji. Brosi próbował
wszystkiego po troszeczku, powoli, w skupieniu, nieomal w nabożnym zamyśleniu. „Kiedy
znów siądę z rodzicami do Wigilii? - zadawał sobie pytanie. - Oby już za rok, jeśli dobry los
tak zrządzi. Ale wtedy to już tylko z Mary. Co z tego, że jest Żydówką? Nikt jej przecież nie
zabroni świętować razem z nami”.
Liesl zdawała się czytać w jego myślach, bo nagle powiedziała:
- Widi, moj małe, tako u nos na Bożi Narodni. Me sum równe Tajcze, alo inno kaj
Tajcze w tamo strana, gda ujedes. Ne zapomnej, skund prichodne. Ostaw mało misto wi two
sir-ce dla nos a dla Wiesenau...
Powiedziawszy to, zaszlochała krótko, objęła go i mocno przytuliła. Brosiego tak
poruszyła jej wypowiedź, że nie był w stanie wyrzec choćby słowa.
Wenzel nie chciał jednak, by to święto radości zakończyło się żalami, huknął więc
przez stół do żony:
- Kajno płako, Liesku, łozę ne sdrow. Musem sa radowat, za nos chlopec snalaso guti
Frau!
Wypili potem jeszcze kilka szklaneczek starego sznapsa, oczywiście sławnych
cipszerskich łez, które na przekór swojej nazwie miały rozweselać, niekoniecznie martwić. W
ten sposób świąteczny, uroczysty nastrój coraz bardziej obracał się w pełne beztroskich
żartów opowieści i wspominki. Nawet Liesl poweselała i opowiedziała kilka zabawnych
historyjek z czasów, gdy Brosi był jeszcze całkiem małym chłopcem. O tym, jak psocił i
rozbawiał wszystkich w tutejszej szkole.
O północy poszli razem na pasterkę, a gdy po godzinie byli znów w domu, pod drzwi
podeszli kolędnicy i gromkim głosem odśpiewali starą cipszerską bożonarodzeniową pieśń. A
potem powtórzyli ją już w środku, w gościnnym, i dostali od gospodyni duży kawałek
pieczonego ciasta. Brosi nalegał, by wszystko odbyło się tak jak w poprzednich latach.
Jedynym odstępstwem było to, że zasiedli do stołu przed pasterką, czego nigdy przedtem nie
robili. Po raz pierwszy przeżył to święto bardzo uważnie i świadomie, bo przeczuwał, że
wszystko się teraz w jego życiu zmieni. Nieuchronnie nadchodziła chwila, gdy miał wziąć
duchowy rozbrat ze swym dawnym światem. Pamiętał ten świat jako spokojne i przyjazne
miejsce, którego piętno na sobie dotąd nosił, a teraz miał je już na zawsze z siebie zrzucić. Od
wielu dni targało nim osobliwe uczucie dzielące jego jaźń na pół - z jednej strony cieszyła go
myśl, że wyrwie się z ciasnego kąta ojczystych stron, z drugiej zaś trwożyła nieznana,
niepewna przyszłość na obczyźnie, gdzie już wkrótce miał rozpocząć całkiem nowe życie.
Dwa dni później pożegnał się na stacji z rodzicami. Kiedy pociąg ruszył z peronu,
opuszczając Wiesenau, Brosi stał wciąż w otwartym oknie, machając im na pożegnanie, aż do
chwili gdy przestali być widoczni. Potem usiadł na swoim miejscu i zamknął oczy. Ze
wszystkich wspomnień o Wiesenau chciał zatrzymać tylko ten ostatni obraz. Smutek matki i
strapioną twarz ojca, który robił, co mógł, żeby trzymać fason. Dopiero teraz uświadomił
sobie, jak bardzo ich miłował. Pojął nagle, że dostawał całe ich uczucie jako coś oczywistego
i jako coś oczywistego je przyjmował, nie zastanawiając się, co naprawdę dla niego znaczy.
W drodze jeszcze dwa razy musiał się przesiadać, by starym, wysłużonym Orient
Expressem dotrzeć wreszcie przez Arad i Curtici do granicy. Podróż okazała się długa i
uciążliwa. Przejechali całe Węgry i minęli Austrię, a końca trasy wciąż nie było widać. Ale w
Kolonii czekała Mary i nowe, nieznane życie.
Zaczął się jego pierwszy rok w Niemczech i Brosi zrozumiał, że nie dotrzyma
złożonej rodzicom obietnicy. Letnie odwiedziny nie wchodziły w grę. Jako wysiedleniec był
zobowiązany dopełnić najpierw szeregu formalności ciągnących się bez końca. Wędrówka
przez urzędy zajęła mu tygodnie. Potem musiał zdać jeszcze kilka uzupełniających
egzaminów z przedmiotów, których nie miał na maturze w swoim kraju. Wtedy dopiero mógł
otrzymać akt potwierdzający, że jest oficjalnie po dyplomie. Kiedy wszystko to załatwił,
przyjęto go na studia na uniwersytecie. W wielkim teatrze życia los przydzielał mu
dotychczas podrzędne, małe role. Teraz wszystko miało się odmienić.
Od pięknej niemieckiej przybranej matki otrzymał teraz nowy dowód osobisty, a
dzięki niemu nową zachodnią tożsamość. Był szczęśliwym posiadaczem paszportu
potwierdzającego jego niemieckie obywatelstwo. Dzięki niemu stał się prawowitym
Niemcem, mieszkańcem Niemiec Zachodnich, a nie tylko członkiem niemieckiej mniejszości
wschodniego Marma-roszu. A dokładniej: Rumun nazwiskiem Langthaler, za sprawą
rozmaitych ważnych urzędników i urzędów, został teraz Niemcem nazwiskiem Langhthaler.
Zewnętrznie nic się właściwie nic zmieniło. Nadal był tym samym Brosim. Świeżo
upieczony Niemiec wyglądał bowiem identycznie jak były Rumun, młody mężczyzna z
paszportem wystawionym w Baia Mare. W sposobie, jaki chodził, mówił i śmiał się z różnych
rzeczy nic, rzecz jasna, nie uległo zmianie. Z urzędowego punktu widzenia przeszedł jednak
gruntowną metamorfozę. Bo liczyło się tylko to, jaki dokument co potwierdzał. Paszport
rozłączał Brosiego definitywnie z tamtą ubogą matczyną ziemią na skraju Karpat, jego
dawniejszą ojczyzną. Ta ojczyzna matka, jaką tam zostawił, przyglądała mu się jeszcze od
czasu do czasu w snach, czule i z tęsknotą, lecz po przebudzeniu znikała natychmiast z jego
myśli.
Brama, przed którą miesiącami czekał i wystawał, otworzyła się na oścież. Prowadziła
ku przyszłości noszącej imię Mary. Ku kobiecie, która chciała mieć z nim dziecko.
- Nasze pierwsze zrobimy tam, w Wiesenau - oznajmiła mu któregoś dnia. - A wiesz
gdzie? W tym miejscu, w którym się pierwszy raz kochaliśmy, dwudziestego drugiego
sierpnia przy źródełku leśnych wróżek, w Wilczej Dolinie. Pojedziemy tam na Wielkanoc. I
będziemy się znów kochać jak wtedy. Może wyjdzie z tego córka, mała leśna wróżka...
Brosi uśmiechnął się, zastanawiając się przez chwilę, czy w środku kwietnia w lesie
nie będzie jeszcze leżał śnieg, a potem powiedział:
- Ale ja już mam leśną wróżkę! Ciebie. Nasza córka będzie dzieckiem wróżki.
Roześmiała się i pomyślała: „Sam jesteś jeszcze dzieckiem, choć dość wyrośniętym.
Ten mężczyzna jest dorosłym dzieckiem, dzieckiem, z którym niedługo będę miała dziecko.
Niektórzy mężczyźni nigdy nie dorośleją i tylko takich naprawdę warto kochać...”. To ona
przecież, powoli, mądrze i ostrożnie, wychowała go na swego mężczyznę i kochanka. Poznał
wszystkie skryte jej pragnienia i spełniał je, kiedy się kochali. Przez to i w nim samym
obudziła nowe, nieznane pragnienia, marzenia innego rodzaju, o których wcześniej nigdy
nawet nie śnił.
Ten pierwszy rok zleciał mu niepostrzeżenie i dopiero w grudniu zdał sobie z tego w
pełni sprawę. Bo pewnego ranka, budząc się, Mary oznajmiła:
- W niedzielę, za trzy tygodnie, jest Boże Narodzenie.
Postanowili, że nie ma na co czekać, tylko powinni pakować się i jechać do Wiesenau,
do rodziców. Ich pragnieniem było spędzić w górach święta i sylwestra. I świętować ten czas
razem, w rodzinie, po bożemu, „jak za starych czasów”. Nie będzie wprawdzie świetlnych
fajerwerków i rac odpalanych z mnóstwem dymu i hałasu, czekały na nich jednak inne rzeczy
- prastare zimowe zwyczaje, maskarady na śniegu i uliczny teatrzyk, który w Nowy Rok
przeciągał przez górskie miejscowości ze spektaklem o Herodzie. Ale tym, co przeważyło,
była cicha tęsknota za Karpatami i miejscami, gdzie kiedyś się poznali.
Święta były już za pasem i Mary zaczęła poważnie rozmyślać o transporcie. Udawanie
się w daleką drogę własnym autem teraz, w grudniu, uznała za zbyt ryzykowne. W
dziennikach na okrągło ostrzegano, że w tym roku na Wschodzie spadło mnóstwo śniegu.
Dlatego wynajęła coś w rodzaju samochodu terenowego. Użyczyli jej go na korzystnych
warunkach przyjaciele.
Wyruszyli rankiem, obładowani prezentami dla rodziców, przyjaciół rodziny i
znajomych. Mary pomyślała też o Lenku Schkurce, dla której miała dużą paczkę z żywnością
i łakociami. Do mniejszych papierowych toreb zapakowała to i owo dla rumuńskich celników
i pograniczników - żeby przyspieszyć formalności. Po drodze zamierzali tylko raz zatrzymać
się na nocleg gdzieś w Austrii, a potem już bez żadnych zbędnych postojów jak najszybciej
dojechać aż do Wiesenau.
W Mattersburgu, niecałe dwanaście kilometrów przed węgierską granicą, spędzili noc
w małym hoteliku. Wieczorem wypili butelkę węgierskiego czerwonego wina i zaraz potem
położyli się spać. Wstali z samego rana i żeby zyskać na czasie, zrezygnowali nawet ze
śniadania. Podróż szła bardzo sprawnie i przekroczywszy Klingenbach, wjechali na
terytorium Węgier. Tylko na chwilę zatrzymali się w Odenburgu, na mały łyk porządnej
kawy. Potem znów ruszyli w drogę, przeważnie zaśnieżonymi i bardzo oblodzonymi szosami.
Trochę zawie-wało, więc posuwali się powoli. Na tylnym siedzeniu leżał ka-setowiec, ten
sam, który Mary miała z sobą wtedy w Rumunii. Z głośniczków cicho sączyły się rzewne
melodie, te same, których razem słuchali w noc poślubną. Śpiewali do wtóru, szczęśliwi i
beztroscy, a Brosi od czasu do czasu wesoło klaskał.
- Jak napatoczy się policjant, pomyśli, że jesteśmy na „lek-co gazo” - zażartował.
- Ale nie sziker wi Lot\ - Roześmiała się.
Pod wieczór chcieli dojechać do rumuńskiej granicy i jeśli wszystko poszłoby dobrze,
po małej przerwie na kawę ruszyć dalej, już do samego Wiesenau.
Trzy dni przed Bożym Narodzeniem, 22 grudnia, do wielebnego Gellerta zgłosił się
telefonicznie oficer dyżurny węgierskiej policji drogowej. Dzwoniono z Debreczyna.
Wcześniej próbowano nawiązać kontakt z posterunkiem milicji w Wiesenau, ale nikt tam nie
chciał mówić po węgiersku, skierowano więc rozmówcę do katolickiego urzędu parafialnego.
Policjant z drogówki zwrócił się do proboszcza z prośbą, by przekazał ważną wiadomość
stosownym rumuńskim władzom i ewentualnym krewnym lub znajomym.
Ostatniej nocy w lesie, na drodze krajowej z Debreczyna do Vamospercsu,
prowadzącej dalej do rumuńskiej granicy, miał miejsce tragiczny wypadek. Podczas silnej
zamieci śnieżnej auto na niemieckich numerach rejestracyjnych zboczyło z oblodzonej szosy i
z całym impetem uderzyło w drzewo.
Pasażerowie, Niemcy, mężczyzna i kobieta, zginęli przypuszczalnie na miejscu,
niewykluczone jednak, że zamarzli. To dopiero miano ustalić.,
Najprawdopodobniej samochód chciał wyminąć watahę wilków, które zatarasowały
drogę, i wpadł w poślizg. Ponieważ jechał z dużą prędkością, nie zdążył wyhamować i
gwałtownie wykręcił na pobocze, gdzie trafił w drzewo. Na miejscu wypadku znaleziono
bowiem wiele wilczych śladów, a pod kołami wozu leżało martwe zwierzę, które
przypuszczalnie już wcześniej zostało przejechane. W paszporcie mężczyzny jako miejsce
urodzenie widniało Wiesenau, a ponieważ jest to niemiecka nazwa Visóhalom, postanowiono
powiadomić o wypadku krewnych, jeśli takowi istnieli. Pana proboszcza Gellerta uprasza się
uprzejmie, by to zrobił. Policjant przeliterował imiona i nazwiska oraz daty urodzenia
zmarłych. Potem z góry podziękował i podał numer telefonu, pod którym można było
zasięgnąć dalszych informacji. W słuchawce odezwało się lekkie buczenie, znak, że oficer
odłożył słuchawkę i rozmowa została zakończona.