David Herbert Lawrence
CZŁOWIEK, KTÓRY UMARŁ
W pobliżu Jerozolimy żył wieniak, który pewnego razu kupił sobie koguta. Kogucik wyglšdał doć żałonie, ale z poczštkiem wiosny, nim figowce wypuciły nowe licie, szyja lekko mu się wygięła i pokryła ognicie pomarańczowymi piórami.
Wieniak był ubogi, mieszkał w glinianej chacie i oprócz małego, obskurnego podwórza z pojedynczym drzewem figowym nie miał nawet skrawka własnej ziemi. Pracował ciężko w winnicy, w gaju oliwnym oraz na polu, uprawiajšc pszenicę swojego pana, a potem wieczorem wracał dróżkš do chaty. Widok kogutka napawał go dumš. Po ogrodzonym podwórzu biegały również trzy niepozorne kury, które znosiły małe jajka, często traciły swoje mizerne pióra i brudziły dosłownie wszędzie; w rogu za, pod słomianym dachem, stał niemrawy osioł, którego czasem wieniak brał ze sobš do prac w polu, a czasem zostawiał w domu. Żona wieniaka, młoda kobieta o czarnych brwiach, niewiele miała do roboty. Rzucała kurom garć ziarna albo resztkę rozgoto
wanego owsa i żęła sierpem trawę na paszę dla osła.
Młody kogucik wyrastał na wspaniałego koguta. Dziwnym kaprysem losu, mimo że przyszło mu żyć na małym, brudnym podwórzu w towarzystwie trzech wyleniałych kur, stawał się coraz piękniejszym ptakiem. Nauczył się wycišgać szyję i wysokim pianiem odpowiadać na pianie kogutów żyjšcych za ogrodzeniem, w wiecie, o którym nic nie wiedział. W jego głosie był niespotykany, płomienny żar, który podsycało jeszcze dochodzšce z oddali pianie innych kogutów.
Jak licznie piewa szepnšł wieniak, wstajšc z łóżka i wcišgajšc przez głowę koszulę.
Poradziłby sobie i z dwudziestoma kurami odparła jego żona.
Wieniak wyszedł na podwórze i z dumš popatrzył na młodego kogutka. Zuchwały, barwnie upierzony ptak zdšżył już się dobrze zaznajomić z trzema wynędzniałymi kurami. Stał teraz z przechylonym łebkiem słuchajšc wyzwania, jakie rzucały mu niewidoczne za ogrodzeniem koguty z nie znanego mu wiata: widmowatych głosów, tajemniczo piejšcych z otchłani. Nieustraszony, odpowiedział im dwięcznym, buńczucznym pianiem.
Którego dnia wyfrunie stšd westchnęła żona wieniaka.
Zwabili więc ptaka ziarnem, po czym choć dzielnie walczył, trzepoczšc skrzydłami i drapišc pazurami schwytali go i omotali mu nogę sznurkiem, dla pewnoci owijajšc go wokół ostrogi; drugi koniec sznurka przywišzali do słupa podtrzymujšcego słomiany dach w rogu podwórza.
Kiedy go pucili, kogutek ruszył przed siebie dziarskim, pełnym oburzenia krokiem, a gdy już nie mógł ić dalej, szarpnšł spętanš nogš i przewrócił się; przez chwilę szamotał się bezradnie na brudnej ziemi, budzšc popłoch wród trzech wyleniałych kur, po czym wzbijajšc się niezdarnie, odzyskał równowagę i stanšł zamylony. Wieniak z żonš miali się do rozpuku. Młody kogutek słyszał ich miech i ze smutkiem pojšł jakby od dawna przeczuwał swój los że jest na uwięzi.
Przestał biegać radonie, stroszyć pióra, muskać je dziobem. Chodził posępnie po terenie ograniczonym długociš sznurka. Nadal jednak połykał najlepsze kšski jedzenia i czasem, jak dawniej, odstępował wybrane smakołyki kurze cieszšcej się w danej chwili jego względami. Z porywczym zapałem rzucał się wcišż na każdš kurę ze swojego haremu, która zbliżała się, niby przypadkiem, wabišc go dyskretnie. I wcišż buńczucznie odpowiadał na pianie innych kogutów, które z nadejciem poranka rozlegało się dokoła.
Jednakże połykał teraz jedzenie z jakš ponurš żarłocznociš, a w sposobie, w jaki dopadał wystrzępione kury. była zwycięska zawziętoć. Z jego piania znikło to dwięczne, złociste brzmienie. Był przywišzany za nogę i dobrze o tym wiedział. Sznur zniewolił mu ciało, serce i duszę.
Ale wolę życia miał nie spętanš. Krępujšce go więzy musiały pęknšć. I tak pewnego ranka, kiedy obudził się tuż przed witem i poczuł nagły przypływ siły, zatrzepotał skrzydłami i wzbił się nad ziemię. Sznur zerwał się. Ptak wydał dziki, przedziwny skrzek i z furkotem wzniósł się na płot, skšd zapiał głono i przeraliwie. Tak głono, że wyrwał ze snu wieniaka.
Tego samego ranka, o tej samej godzinie, pewien człowiek zbudził się z długiego snu, w którym był pogršżony. Obudził się zdrętwiały i zziębnięty w grobowcu wykutym w skale. Kiedy spał, ból przeszywał jego ciało, a teraz, gdy się zbudził, ból nadal nie ustępował. Nie otwierał oczu, ale wiedział, że nie pi, że leży skostniały z zimna, sztywny, obolały i zwišzany. Twarz miał przykrytš zimnš tkaninš, nogi mocno skrępowane. Tylko ręce miał wolne.
Zdawał sobie sprawę, że gdyby chciał, mógłby się podnieć. Ale nie chciał. Po co wracać ze wiata umarłych? Na samš myl o ruchu poczuł, jak gdzie w głębi trzewi zbiera mu się na mdłoci. Smuciła go ta dziwna, niezrozumiała
przemiana, jaka się w nim dokonała: ten powrót do wiadomoci. Nie pragnšł tego. Chciał być z dala od wszystkich i wszystkiego, tam gdzie nie docierajš wspomnienia.
Co jednak do niego wróciło, niczym list, który wraca do nadawcy; wiedział o tym i leżał ogarnięty mdłociami. Wtem jego ręce drgnęły. Podniosły się zimne, ciężkie, poranione. Podniosły się, żeby usunšć z twarzy tkaninę i rozlunić więzy u ramion, po czym opadły wzdłuż ciała, ciężkie lodowate, zdrętwiałe, zmęczone tak minimalnym wysiłkiem, niechętne do dalszego ruchu.
Z twarzš nie osłoniętš i oswobodzonymi ramionami znów pogršżył się we nie i leżał jak martwy, spoczywajšc w zimnej nicoci mierci. I prawie udało mu się to znów osišgnšć: wejć w tę zimnš, totalnš nicoć bycia poza wiatem.
Nagle jednak, kiedy był jej bliski, ręce trapione dojmujšcym bólem w nadgarstkach uniosły się i zerwały więzy krępujšce kolana; stopy poruszyły się, lecz tułów nadal leżał zimny i nieruchomy.
Po pewnym czasie uniosły się powieki. Oczy ujrzały mrok. Niezmienny mrok! Choć może dostrzegły też mały, blady promyk natrętnego wiatła, podważajšcy wieko ciemnoci. Mężczyzna nie potrafił podnieć głowy. Powieki zamknęły mu się. I znów nastał mrok.
Nagle poruszył się lekko i wielki wiat zawirował. Bandaże opadły. Poczuł ciasnotę kamiennych cian i zaznał nowej niedoli, jakš jest uwięzienie. Cienka nitka wiatła rozdzierała mrok. Z siłš zrodzonš z protestu mężczyzna pochylił się do przodu i oparł wštłe ręce na cianie tuż obok szpary, przez którš wlewało się wiatło.
Czuł przypływ siły, tak, siły zrodzonej z buntu. Wtem rozległ się huk i fala wiatła rozproszyła ciemnoci. Człowiek, który umarł, siedział pochylony w grobowcu, zwrócony twarzš do zalewajšcej go niczym powód jasnoci. Blask raził go w oczy, choć ledwo nastał wit. Przenikliwa ostroć budzšcego się dnia oznaczała powrót do życia.
Powoli, ostrożnie, jak ciężko ranne zwierzę, wyczołgał się ze skalnej jamy. Przesišknięte wonnociami bandaże i całun, którym był okryty, zsunęły się na ziemię. Wsparty o skałę przysiadł, pragnšc znaleć zapomnienie. Kiedy jednak spojrzał na swoje stopy, okaleczone i poddane okrutnym torturom, na chude nogi i na ziemię, po której miały już nigdy nie stšpać, przeszył go tak niewyobrażalny ból ból, jaki towarzyszy utracie wszelkich złudzeń że pod jego wpływem wycišgnšł poranionš dłoń, przytrzymał się występu grobowca i wstał.
Powrót do życia! Powrót do życia po tym wszystkim, co się stało! Pod nogami spostrzegł lniane bandaże: pochylił się, podniósł je z ziemi, po czym starannie złożył i umiecił z powrotem w skalnym grobowcu. Następnie zarzucił na ramiona nasycony wonnociami całun, owinšł się nim i ruszył przed siebie, w bladoć zimnego poranka.
Był samotny jak nigdy przedtem, ponieważ jednak miał za sobš mierć, samotnoć nie mogła go już dotknšć.
Przepojony bezmiernym smutkiem, smutkiem z powodu utraty złudzeń, mężczyzna szedł skalistym zboczem, przy każdym kroku wzdrygajšc się z bólu. Minšł pišcych na stoku żołnierzy, którzy owinięci wełnianymi płaszczami leżeli pod krzakami dzikiego wawrzynu. Bosy, milczšcy, o poranionych nogach, okryty białym, lnianym całunem, przyglšdał im się przez chwilę. Patrzył na ich odrażajšce, bezwładne cielska i ciężkie kończyny i w pewien sposób współczuł im. W obawie, żeby się nie zbudzili, pospiesznie skręcił w stronę drogi.
Nie majšc dokšd się udać, opucił położone na wzgórzach miasto. Powoli się od niego oddalał; mijał drzewa oliwne, pod którymi rosły zioła, bujna trawa, a także fioletowe anemony, o pochylonych lekko w chłodzie poranka kielichach. Był to wiat, jaki pamiętał, wiat przyrody tonšcy
w zieleni, urzekajšcy tęsknym nawoływaniem słowika ukrytego w krzakach przy strumyku, wiat dni i nocy, który nigdy nie umiera, a w którym on umarł.
Szedł przed siebie na pokaleczonych nogach, wiadom, że nie należy ani do tego wiata, ani do tamtego, z którego powrócił. Ani martwy, ani żywy, z otwartymi oczami, lecz nie widzšcy, oddalał się wolno od granic miasta, dumajšc nad tym, dokšd i po co tak wędruje; co jednak pchało go naprzód jakie niejasne, choć głębokie ; uczucie zawodu, jaka silna wewnętrzna potrzeba, z której nawet nie zdawał sobie sprawy.
Kiedy idšc tak, półprzytomny, mijał kamienny mur otaczajšcy gaj oliwny, w pobliżu rozległo się dzikie, przeraliwe pianie, które wyrwało go z odrętwienia i przejęło dreszczem; miał niemal wrażenie, jakby raził go piorun. Na zwisajšcej nad drogš gałęzi siedział czarnoognisty kogut ze wspaniałym, czerwonym grzebieniem, przez gaj za, położony nieco na wzniesieniu, biegł wieniak w szarej, wełnianej koszuli. Nagle zieleń zatrzęsła się i pomarańczowy ptak trzepoczšc lnišcymi skrzydłami zeskoczył na ziemię.
Złap go, panie! zawołał wieniak. Złap mojego koguta!
Mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, umiechnšł się lekko pod nosem i szeroko
rozpostarł ramiona, białym całunem zagradzajšc drogę uciekinierowi. Kogut z piskiem i furkotem odskoczył w tył, wieniak rzucił się w przód, rozległ się straszliwy trzepot ptasich skrzydeł, posypały się pióra i po chwili wieniak trzymał mocno pod pachš małego zbiega, który nerwowo wycišgał szyję, wytrzeszczajšc okršgłe oczka.
Uciekł mi wyjanił spocony wieniak, lewš rękš gładzšc uspokajajšco ptaka. Mówišc to, spojrzał na mężczyznę otulonego w biały kawał lnu i nagle doznał szoku, Stał jak zahipnotyzowany, wpatrujšc się w trupio blade oblicze człowieka, który umarł. Rozpoznał tę trupio bladš, nieruchomš twarz, czarnš brodę, szeroko otwarte, ponure, czarne oczy, z których uszło życie, i gładkie czoło pokryte ranami! A ponieważ był prostym, mało rozgarniętym wieniakiem, ze zdumienia opadła mu szczęka, jak dziecku, które nie wie, jak się zachować.
Nie lękaj się powiedział człowiek w całunie. Nie jestem duchem. Zdjęli mnie za wczenie, więc powstałem. Ale jeli mnie odnajdš, wszystko powtórzš od nowa...
W jego głosie słychać było nutę dawnego rozgoryczenia. Ludzie! Zwłaszcza ci, co dzierżš władzę! Tylko jedno potrafiš! Martwym, obojętnym wzrokiem popatrzył w roziskrzone, ruchliwe oczy wieniaka. Wieniak struchlał, miertelna obojętnoć i dziwna, zimna stanowczoć mówišcego
obezwładniły go i zadał to jedno pytanie, którego najbardziej pragnšł uniknšć:
Czy chcesz, panie, ukryć się w mojej chacie?
Chętnie tam wypocznę. Ale jeli komukolwiek zdradzisz, gdzie jestem, wiesz, co cię czeka. Pójdziesz pod sšd.
Nie zdradzę! Nikomu nic nie powiem! Popieszmy się, panie!
Rozejrzał się lękliwie, posępnie zastanawiajšc się nad tym, dlaczego z własnej, nieprzymuszonej woli naraża się na niebezpieczeństwo. Człowiek z pokaleczonymi nogami wszedł po wzniesieniu do gaju oliwnego i ruszył za stroskanym wieniakiem, który przedzierał się szybko przez porastajšcš gaj zielonš pszenicę. Pod stopami, które umarły, czuł chłodnš szorstkoć młodych kłosów; było w nich życie. W pobliżu skał widział za jedwabiste, pokryte srebrzystym meszkiem anemony, których czerwone kielichy lekko opadały w dół. One również należały do wiata żywych. A on w swoim wiecie był sam, całkowicie sam. Wszystko, co go otaczało, stanowiło czšstkę wiata, który nigdy nie umarł, wiata, który porzucił, a raczej został zmuszony do porzucenia. Stracił wszelkie złudzenia i jedyne, co teraz czuł, to wielkš przyprawiajšcš o mdłoci pustkę.
Dotarli do glinianej chaty; wieniak, zrezygnowany, przepucił gocia przodem.
Wejd, panie! Wejd! Nikt nas nie widział. Człowiek w białym całunie wszedł do izby,
wnoszšc z sobš dziwny zapach wonnoci, i stanšł na twardym, ubitym klepisku. Wieniak zamknšł drzwi, po czym ruszył korytarzem na podwórze ogrodzone wysokim płotem przed złodziejami gdzie trzymał osła. Wcišż nękany niepokojem, ponownie przywišzał koguta za nogę. Człowiek o trupio bladej twarzy usiadł na macie przy palenisku; był zmęczony i półprzytomny, lecz mimo to słyszał, jak wieniak szeptem rozmawia z żonš, która z dachu obserwowała powrót męża.
Wkrótce oboje weszli do izby i kobieta zakryła twarz. Nalała wody do dzbana, a na drewnianej misie położyła chleb oraz garć suszonych
Jedz, panie powiedział wieniak. Jedz. Nikt nas nie widział.
Goć nie miał apetytu. Ponieważ jednak znów był w wiecie żywych, umoczył w wodzie kawałek chleba i włożył go do ust. Ale wszystko w nim umarło: nawet głód i łaknienie. Wrócił z zawiatów wbrew własnej woli, bez chęci do życia, jedynie z wszechpotężnym uczuciem pustki i rozczarowania w sercu. Ale gdzie głęboko pod warstwš rozczarowania, głębiej, niż sięga wiadomoć, tkwiła w nim siła i stanowczoć, której też zresztš nie pragnšł.
Wieniak z żonš stali w drzwiach obserwujšc go. Z przerażeniem patrzyli na okaleczone, chude i białe jak pergamin ręce oraz nogi przybysza, na drobne rany na jego martwym czole. Z przerażeniem wdychali duszny, wonny zapach, bijšcy od ciała. Widzieli też delikatne, nieżnobiałe, doć kosztowne płótno, w które był spowity. Może to w istocie martwy król z dalekiej krainy grozy? rozmylali. Przybysz siedział zmarznięty i odległy mylami, jakby nadal pozostawał w krainie mierci, a jego kruche, niemal przezroczyste ciało niczym egzotyczna rolina wydzielało osobliwš, aromatycznš woń.
Z trudem połknšwszy umoczony w wodzie kawałek chleba, mężczyzna podniósł oczy na parę wieniaków. Widział ich takich, jakimi byli: prostymi, ograniczonymi ludmi, bez odrobiny fantazji i odwagi. Stanowili jednak drobne, nieuniknione czšstki istniejšcego wiata. I choć nie byli szlachetni czy wspaniałomylni, ze strachu ulitowali się nad nim.
Popatrzył na nich ciepło, wiadom, że najlepiej zareagujš na dobroć i odpowiedzš niemiałš dobrociš.
Nie bójcie się powiedział łagodnie. Pozwólcie mi tu zostać. Nie będę was długo kłopotał. Wkrótce odejdę i więcej mnie nie zobaczycie. Proszę, nie lękajcie się. Z mojego powodu nie spotka was żadna krzywda.
Z miejsca mu uwierzyli, lecz strach ich nie opucił.
Zostań, panie, jak długo chcesz oznajmili. Odpoczywaj tu w spokoju!
Strach czaił się w ich oczach.
Przybysz podziękował im i wieniak ruszył z osłem w pole. Słońce lniło na niebie i w mrocznym, zamkniętym pomieszczeniu mężczyzna poczuł się tak, jakby znów znalazł się w grobowcu. Zwracajšc się więc do kobiety, rzekł:
Wyjdę na powietrze.
Wieniaczka zamiotła podwórze i wyniosła matę: mężczyzna wycišgnšł się pod płotem w blasku porannego słońca. Rosnšce przed domem pojedyncze drzewo figowe wypuszczało pierwsze zielone listki, które niczym płomienie strzelały w górę z martwej pustki podwórza ku wiosennemu niebu. Ale człowiek, który umarł, nie widział ich; leżał nieruchomo na słońcu, które jeszcze nie grzało zbyt silnie, pozbawiony woli życia i chęci do czegokolwiek. Chude nogi miał wycišgnięte, czarne, pachnšce włosy opadały mu na wystajšce obojczyki, szczupłe, bezbarwne dłonie spoczywały wzdłuż ciała. Nie opodal kury gdakały i grzebały w ziemi, a schwytany i pozbawiony wolnoci kogutek stał skulony w kšcie.
Wieniaczka była przerażona. Co chwila wyglšdała przez drzwi i nie widzšc u mężczyzny żadnych oznak życia bała się, że umarł. Kiedy
jednak słońce przygrzało, przybysz otworzył oczy i popatrzył na kobietę. A wtedy ogarnšł jš lęk przed tym człowiekiem, który żył, lecz nic nie mówił.
Mężczyzna podniósł powieki i znów ujrzał wiat, jasny jak lnišca w słońcu tafla szkła. Ujrzał życie, w którym nie było już dla niego miejsca, życie toczšce się poza nim, błękit nieba oraz nagie drzewo figowe wypuszczajšce młode, zielone pędy. wiat jasny i lnišcy, do którego pozbawiony woli istnienia nie należał.
Ale był w tym wiecie, nie umarł. Cały dzień przeleżał półprzytomny na podwórzu, a wieczorem udał się do chaty. Wieniak wrócił z pola, lecz przerażony nie odzywał się. Mężczyzna zjadł na kolację trochę rozgotowanej fasoli, po czym umył ręce i w milczeniu położył się pod cianš. Wieniacy też milczeli, obserwujšc pišcego gocia. Sen tak bardzo przypominał mierć, że chętnie mu uległ.
Kiedy słońce wytoczyło się na niebo, ponownie ułożył się na macie pod płotem. Słońce było jedynš rzeczš, która go pocišgała i miała na niego wpływ: znów chciał wdychać chłodne, poranne powietrze i widzieć nad głowš blade niebo. Nadal nienawidził zamkniętych pomieszczeń. Akurat gdy wychodził na podwórze, rozległo się pianie. Lekko stłumione i cichsze niż zazwyczaj, wyrażało co więcej niż smutnš rezygnację wyrażało
wolę życia, a nawet jego triumf. Człowiek, który umarł, przez chwilę stał w drzwiach przyglšdajšc się, jak mały, schwytany uciekinier stroszy pióra, wypręża się, po czym wycišga szyję, otwiera dziób i ponownie pieje, rzucajšc wyzwanie mierci. Buńczuczny okrzyk choć przytłumiony niewolš wzniósł się w powietrze. Człowiek, który umarł, przyjrzał się chłodnym okiem naturze i wszędzie dostrzegł potężnš wolę istnienia: w burzliwych i drobnych grzebieniach fal, w pianie wyłaniajšcej się z błękitnej dali, w czarnopomarańczowym kogutku, w zielonych, strzelajšcych w górę niczym płomienie pędach figowca. Od wszystkich rolin i zwierzšt biła moc i wiosenna żšdza życia. Brały poczštek niczym krucha piana z błękitnej powodzi niewidzialnych pragnień, z niewidzialnego morza siły i w momencie pojawienia się były już barwne, namacalne, przemijajšce i niestrudzone w swym powrocie. Człowiek, który umarł, patrzył na odradzajšce się życie, ale nie widział już owej niezłomnej woli istnienia i trwania. Zamiast tego słyszał donone, dwięczne wyzwanie rzucone całemu wiatu.
Mężczyzna położył się; ciemne oczy, które umarły, były teraz szeroko otwarte, nieruchomo wpatrzone w przykład niezniszczalnej woli życia, jaki miał przed sobš. Ptak za odwrócił łebek i swoimi płaskimi, lnišcymi lepkami zerknšł na
mężczyznę. Spoglšdajšc przed siebie mężczyzna dostrzegał nie tylko pomarańczowoczarne skrzydła, ale również krótkš, wzburzonš falę życia, na której unosił się kogucik. Obserwował szybkie, nerwowe ruchy dzioba zbierajšcego z ziemi resztki jedzenia i małe, pełne życia oczka, bystre i czujne, o dumnym, pewnym siebie spojrzeniu; słyszał głos życia triumfalne, buńczuczne pianie, choć nieco zduszone więzami niewoli, a także dziwnš mowę życia, kiedy kogutek z wprawš naladował gdakanie ulubionej kury znoszšcej jajo lecz i w tym gdakaniu dawało się wyczuć głuchy smutek wywołany uwięziš. Gdy w pewnej chwili rzucił ptakowi kawałek chleba, kogutek zaczšł gruchać przymilnie, rozdziobujšc go dla swoich towarzyszek. Kury przybiegły szybko, łapczywie chwyciły okruchy i uciekły czym prędzej.
Zadowolony z siebie kogutek ruszył za nimi, ale po kilku krokach sznurek, który miał przywišzany do nogi, napišł się i ptak upadł. Znikła jego czupurnoć i nagle jakby zmalał; osowiały ukrył się w cieniu. Widać było, że jest młody: wprawdzie ogon połyskiwał mu pięknie, ale jeszcze nie osišgnšł rozmiarów dorosłego koguta. Dopiero pod wieczór wstšpiło w ptaka nowe życie, pozwalajšc mu zapomnieć o wczeniej doznanym upokorzeniu. I kiedy kura, którš darzył szczególnš sympatiš, beztrosko, acz kuszš
co, podeszła bliżej, skoczył na niš z takim zapałem, że zatrzęsły mu się wszystkie pióra. Człowiek, który umarł, przyglšdał się tym gwałtownym, energicznym ruchom, ale zamiast pochylonego nad kurš koguta, widział zachodzšce na siebie fale w rozkołysanym oceanie życia. Zew życia wydał mu się silniejszy i bardziej nieodparty od zewu mierci. W porównaniu z szaleńczš wolš istnienia, z jego nieposkromionš falš, mierć była tylko marnym cieniem.
O zmierzchu wieniak wrócił z osłem do domu.
Panie! zawołał. Ludzie powiadajš, że z ogrodu skradziono zwłoki, że grób jest pusty, a żołnierze, przeklęci Rzymianie, zostali odesłani! Kobiety lamentujš w ogrodzie.
Człowiek, który umarł, popatrzył na tego, co nie umarł, i rzekł:
Nie lękaj się. Nikomu nic nie mów, a będziemy bezpieczni.
Wieniak poczuł ulgę.. Ubranie miał brudne i sprawiał wrażenie nierozgarniętego prostaka, w którym nigdy nie zapłonie choćby taki żar, jaki płonšł w młodym, zniewolonym kogutku. Był pozbawiony wszelkich namiętnoci. Człowiek, który umarł, zadumał się nad nim: Jaki jest sens, żeby go dwigać w górę? Suchš ziemię orze się, żeby jš spulchnić, a nie po to, żeby podnieć. Niech ziemia pozostanie ziemska i daleka od nieba. Próbowałem jš podnieć. Ale niepotrzeb
nie się mieszałem. Lemiesze zniszczenia spustoszš ziemię judzkš i życie tego wieniaka zostanie wywrócone niczym gleba na zoranym polu. Ziemia zawsze będzie uprawiana. Ważna jest uprawa, a nie zbawianie...
Popatrzył na wieniaka ciepło i ze współczuciem, ale nie chciał już więcej ingerować w dusze tych, co żyjš, tych, co nigdy nie umrš, lecz tylko zostanš zwróceni ziemi. Niech wróci do niej, gdy wybije godzina mierci jego, i niech nikt nie ingeruje, kiedy ona wezwie go do siebie.
Tak więc człowiek okryty ranami pozwolił, żeby wieniak odszedł, albowiem nie było w nim żadnego odrodzenia, i jedynie szepnšł do siebie: Udzielił mi gociny.
O wicie, kiedy poczuł się lepiej, wstał i wolno, na obolałych nogach, wrócił do ogrodu. W ogrodzie został zdradzony i w ogrodzie pochowany. Minšwszy bujne wawrzyńce, w pobliżu skał ujrzał pochylonš nad grobowcem kobietę w niebieskożółtych szatach. Ponownie zajrzała do grobowca, który wyglšdał jak wyciosana w skale nisza. Wewnštrz było pusto. Kobieta szlochała załamujšc ręce. Kiedy odwróciła się i spostrzegła przy Wawrzyńcach mężczyznę w bieli, wydała krótki okrzyk, gdyż wzięła go za szpiega, i zawołała:
Zabrali go!
A on na to:
Magdaleno!
Zachwiała się bliska omdlenia. Rozpoznała bowiem głos. Wtedy on znów przemówił:
Magdaleno! Nie lękaj się. Nie umarłem. Zdjęli mnie za wczenie, więc powróciłem do życia. Schroniłem się w chacie wieniaka.
Oszołomiona rzuciła mu się do stóp, żeby je ucałować.
Nie dotykaj mnie, Magdaleno. Nie można! Rany jeszcze mi się nie zagoiły i jeszcze nie przywykłem do ludzi.
Nie wiedzšc, co czynić, rozpłakała się, a on rzekł:
Chod. Skryjmy się za krzakami, żeby nas nikt nie dojrzał.
Wstała, odziana w żółtš suknię i niebieski płaszcz, i ruszyła za nim pomiędzy drzewa. Usiadł pod mirtem i owiadczył:
Nie całkiem jeszcze doszedłem do siebie. Powiedz, Magdaleno, cóż mam zrobić?
Och, Panie! zawołała. Jak bardzo wszyscy cię opłakiwalimy! Czy powrócisz do nas?
Co było, to minęło i należy do przeszłoci odparł. Strumień płynie dopóty, dopóki pada deszcz, a póniej koryto wysycha. Życie, które wiodłem, skończyło się.
A triumf, który odniosłe? spytała ze smutkiem.
Triumfem jest to, że żyję. Przeżyłem swojš misję i nie chcę o niej myleć. To też triumf. Wtršcałem się do cudzego życia, lecz to już mam za sobš, podobnie jak mierć. Jestem człowiekiem, w dodatku doć młodym, Magdaleno; nie wkroczyłem jeszcze w wiek redni. Cieszę się, że tamto minęło. Było potrzebne. Ale cieszę się, że minęło, że przestałem się mieszać w życie innych. Umarł we mnie nauczyciel i zbawca; teraz mogę wieć normalny żywot, żyć na swój własny sposób. Słuchała go, ale nie do końca rozumiała sens jego słów. To, co mówił, sprawiało jej zawód.
Ale wrócisz do nas? spytała nalegajšco. Nie wiem, co uczynię. Może będę wiedział, kiedy wyzdrowieję. Jedno jest pewne: moja misja dobiegła końca, skończyłem z nauczaniem, a mierć wybawiła mnie od własnego zbawienia. Och, Magdaleno, pragnę przeżyć po swojemu to życie, które zostało mi dane. Moje życie publiczne, pełne sławy i chwały, należy do przeszłoci. Teraz mogę żyć normalnie, po cichu, nie sprowadzajšc na siebie zdrady. Przedtem chciałem, żeby mój zasięg był nieograniczony, i to przywiodło mnie do zguby. Wiem, że skrzywdziłem Judasza. Biedny Judasz. Umarłem i teraz znam kres swoich możliwoci. Teraz mogę żyć, nie starajšc się zmieniać innych. Wiem bowiem, że mój zasięg kończy się na szerokoci mych ramion, na długoci mego kroku. Chciałem tulić
do siebie tłumy ja, który tak naprawdę nigdy nie otoczyłem ramieniem ani jednego człowieka. Ale Judasz i najwyżsi kapłani wybawili mnie od mojego zbawienia i już wkrótce będę mógł poddać się losowi niczym pływak morskim falom, kiedy zanurza się w nie o wicie.
Zatem odtšd chcesz być sam, Panie? spytała. Więc twoja misja nic nie znaczyła? Była kłamstwem?
Nie! Tak jak nie byli nim twoi dawni kochankowie. Znaczyli dla ciebie dużo, ale ty brała więcej, niż dawała. Potem przyszła do mnie, abym wybawił cię z rozpusty. Ja w swojej misji również nie znałem umiaru. Dawałem więcej, niż brałem, a to próżnoć, która prowadzi do zguby. Tak więc Piłat i najwyżsi kapłani wybawili mnie od nadmiaru dawania. Pamiętaj o umiarze, Magdaleno, bo życie bez umiaru jest formš mierci.
Z goryczš dumała nad jego słowami: czuła wewnętrznš potrzebę dawania, dawania bez umiaru i bolało jš to, że zakazywał jej szczodroci. Więc nie wrócisz do nas? Powstałe tylko dla siebie?
Słyszšc w głosie Magdaleny nutę sarkazmu, spojrzał na jej pięknš twarz, na której wcišż malowało się żarliwe pragnienie, aby jš zbawił od tej rozpustnej kobiety, jakš niegdy była. Potrzeba uwolnienia się od kaprynej, samowolnej
Ewy, która kochała wielu i brała więcej, niż dawała, spowijała jš niczym gęsty obłok. Teraz cierpiała z innego powodu. Chciała dawać, nie bioršc nic w zamian. A to dla młodej istoty również było trudnym i okrutnym powięceniem.
Nie powstałem z grobu, aby do niego wracać. Kobieta podniosła wzrok; zobaczyła zmęczenie
rysujšce się na chudej, bladej twarzy, wyraz ogromnego rozczarowania w ciemnych oczach, a głębiej obojętnoć. Czujšc na sobie jej spojrzenie, mężczyzna szepnšł:
Teraz moi uczniowie będš pragnęli mej mierci, gdyż powstałem inny, niż oczekiwali.
Ale przyjdziesz do nas, Panie? Odwiedzisz tych, co cię kochajš?
Rozemiał się cicho.
Oczywicie. Po czym spytał: Czy możesz mi dać trochę pieniędzy? Chciałbym spłacić dług, który zacišgnšłem.
Miała niewiele, ale wręczyła mu je z radociš.
Powiedz, Magdaleno, czy mógłbym do ciebie przyjć? Zamieszkać w twoim domu?
Duże, niebieskie oczy rozbłysły dziwnym blaskiem.
Teraz? spytała triumfalnie.
A on, który od chwili zmartwychwstania wzdragał się przed jakimkolwiek triumfem, własnym czy cudzym, zlškł się.
Nie odparł. Póniej, kiedy wy dobrzeję... kiedy przyzwyczaję się do siebie i swojego ciała.
Słowa te z trudem przeszły mu przez gardło. W głębi serca pojšł, że nigdy nie pójdzie do Magdaleny, nigdy nie zamieszka w jej domu. Przestraszył go błysk triumfu w jej oczach ta zachłanna potrzeba dawania. Kobieta szepnęła z błogim upojeniem:
Wiesz, Panie, że wszystko bym ci ofiarowała.
Nie! O nic nie proszę.
Znów ogarnęło go obrzydzenie do życia, które przedtem znał; potężne, przyprawiajšce o mdłoci uczucie zawodu wstrzšsnęło jego ciałem. Przykucnšł bez sił pod krzakiem mirtu. Ale oczy miał otwarte. Kobieta przyjrzała mu się uważnie i nagle zobaczyła, że człowiek, z którym rozmawia, nie jest Mesjaszem. To nie Mesjasz zmartwychwstał. W siedzšcym przed niš człowieku nie było entuzjazmu, nie było tej niezwykłej czystoci, znikła też dawna, pełna zapału młodzieńczoć. Umarł młody człowiek, a powstał mężczyzna w rednim wieku, zgorzkniały, wykazujšcy straszliwš obojętnoć i nieczułoć, jakiej nie zdołałaby przełamać nawet miłoć. Nie był to Pan, którego tak uwielbiała, młody, żarliwy zbawca jej duszy. Człowiek, z którym rozmawiała, bardziej przypominał jej dawnych kochanków, lecz
odznaczał się większš od nich obojętnociš na sprawy ludzkie i mniejszš wrażliwociš.
Bezgraniczne, nabożne uwielbienie, jakim go darzyła, zaczęło maleć. Człowiek, który powstał z zawiatów, oznaczał kres jej marzeń.
Id już powiedział. I nie dotykaj mnie, bom jeszcze nie wyzwolił się od mierci. Wrócę tu trzeciego dnia. Jeli chcesz, przybšd o wicie. Wtedy znów porozmawiamy.
Odeszła zmieszana i zrozpaczona. Jednakże w drodze do domu przestała myleć o ponurej, gorzkiej rzeczywistoci i ponownie ogarnęło jš zdumienie i radoć, że Pan powstał z grobu i żyje. Mesjasz, zbawca, cudotwórca zmartwychwstał! Powstał niejako człowiek, lecz jako Bóg, którego nie wolno dotknšć i który powinien znajdować się teraz w niebie. Był to najwspanialszy, a zarazem najbardziej niesamowity ze wszystkich dokonanych przez niego cudów.
Po pewnym czasie człowiek, który umarł, zebrał w sobie doć sił, aby wstać, i wolno ruszył do chaty wieniaka. Cieszył się, że wraca do tych prostych ludzi, z każdym krokiem oddalajšc się coraz bardziej od Magdaleny i swoich dawnych towarzyszy. Wieniacy mieli w sobie biernoć ziemi; wiedział, że pozwolš mu odpoczšć i przynajmniej przez jaki czas nie będš niczego od niego żšdać.
Wieniaczka wypatrywała go z dachu chaty. Bała się, że ich opucił. Jego obecnoć działała na niš kojšco, jak łagodne wino. Pospiesznie zbiegła w dół, żeby otworzyć mu drzwi.
Gdzie byłe, panie? Dlaczego odszedłe?
Spacerowałem po ogrodzie i spotkałem znajomš, która dała mi trochę pieniędzy. Oto one.
Wycišgnšł chudš dłoń, na której leżało kilka miedziaków wszystko, co Magdalena mu ofiarowała. Oczy wieniaczki zalniły z radoci, gdyż w domu się nie przelewało.
Och, panie! Czy to naprawdę dla mnie?
We je, niewiasto. Kupisz za to chleb, a chleb daje życie.
Położył się na podwórzu z uczuciem błogiej ulgi, że znów jest sam. Bo w towarzystwie wieniaków mógł być sam, przyjaciele za nie zostawiliby go w spokoju. wiadom, że tu mu nic nie grozi, z sympatiš przyglšdał się młodemu kogutkowi, którego pianie, tak pełne werwy i chęci do życia, zawsze kończyło się nutš bezradnoci i upokorzenia. Tego dnia osioł stał pod dachem na podwórzu wymachujšc ogonem. Osłabiony chorobš mierci za życia, człowiek, który umarł, zamknšł oczy, odcinajšc się od otaczajšcego go wiata.
Wkrótce wieniaczka przyniosła mu wino z wodš oraz kilka słodkich ciastek; kiedy go
obudziła, pożywił się trochę, nie dlatego, że głodny, ale dlatego, aby sprawić jej przyjemnoć. Dzień był upalny i gdy schyliła się podajšc mu jedzenie, zauważył, jak pod skromnš, cienkš tunikš kołyszš się jej piersi. Wiedział, że kobieta chce, by jej zapragnšł, a była młoda i niebrzydka. Gdyby mógł, poczułby żšdzę on, który nigdy nie zaznał rozkoszy cielesnych. Ale nie mógł sobie na to pozwolić, chociaż podobało mu się jej miękkie, pochylone ciało. Musiał wystrzegać się cudzych myli, cudzej wiadomoci. Ucieszyła się z pieniędzy i teraz oczekiwała czego więcej: tego, żeby jš objšł, przytulił. Duszę miała twardš i zachłannš, ciało za chciwe i łapczywe, nie znajšce przyjemnoci dawania. Powiedział więc co do niej łagodnie i ponownie zamknšł oczy. Nie chciał wchodzić w skromne ciało tej kobiety, wnikać w jej ani czyjekolwiek inne skromne życie. Odsunšł się bez wahania.
Odkšd zmartwychwstał, zdał sobie sprawę, że ciało również ma własne życie jedno skromne i prozaiczne, drugie wzniosłe i szlachetne. Przedtem był jak dziewica i wzbraniał się przed prozaicznš zachłannociš ciała. Zrozumiał jednak, że dziewictwo też jest pewnš formš zachłannoci i że ciało powstaje po to, aby dawać i brać, brać i dawać niezachłannie, bezinteresownie. Zrozumiał, że powstał z grobu dla kobiety, której nieobce jest owo szlachetne i wzniosłe życie, dla
kobiety niezachłannej w braniu i dawaniu, dla kobiety, z którš mógłby złšczyć się cielenie. Ale ponieważ umarł, był teraz cierpliwy, wiadom, że ma czas, całš wiecznoć. Nie paliło go żadne zachłanne pragnienie, żeby ofiarować siebie innym ani żeby od nich brać co dla siebie. Tego nauczyła go mierć. Wieczorem wieniak powrócił z pola.
Dziękuję, Panie, za pienišdze rzekł. Ale nie oczekiwalimy zapłaty. Wszystko, co mamy, jest twoje Panie.
Mężczyzna poczuł smutek, albowiem stał przed nim mały, chytry człowieczek, którego oczy błyszczały chciwociš i nadziejš otrzymania dalszych, większych darów w podzięce za gocinę, jakš ofiarował. To prawda, przyjšł do siebie gocia, nie żšdajšc zapłaty i nie oczekujšc żadnej. Ale teraz biła od niego chciwoć. Cóż, zdarzali się tacy ludzie. Toteż kiedy wieniak chciał mu pomóc wstać, gdyż zapadła już noc, człowiek, który umarł, powstrzymał go.
Nie dotykaj mnie, bracie. Jeszczem nie wstšpił do Ojca mego.
Słońce przywiecało coraz goręcej i młody kogutek coraz piękniej lnił w jego blasku. Wieniak często zmieniał przecierajšcy się sznur u jego nogi, więc ptak wcišż pozostawał na uwięzi. Ale płomień życia płonšł w nim tak silnie, że kogut co chwila spoglšdał wyniole na mężczyz
nę, który umarł. Mężczyzna za umiechał się do niego z sympatiš..
Ty już na pewno wstšpił do ojca swego, który jest poród ptaków rzekł.
I kogutek odpowiedział mu pianiem.
Trzeciego dnia o wicie mężczyzna ruszył do ogrodu, rozmylajšc nad różnicš między wzniosłym, szlachetnym życiem ciała a życiem marnym, prozaicznym, ograniczonym. Pogršżony w zadumie, minšł krzewy wawrzynu i mirtu, które niczym kurtyna zasłaniały skalny grobowiec, gdy nagle ujrzał trzy niewiasty: Magdalenę, Marię, swojš matkę, oraz Joannę. Ujrzał je, a one jego, i w ich twarzach pojawił się strach.
Stał bez ruchu, nie zbliżajšc się, wiedzšc, że przyszły po to, aby go z sobš zabrać. Nie miał zamiaru do nich wracać. Popatrzył na nie, blady w cieniu szarego, deszczowego poranka, i odwrócił się, by odejć, lecz Magdalena podbiegła do niego wołajšc:
Ja ich nie przyprowadziłam! Same przyszły. Spójrz, Panie, przyniosłam ci pienišdze... Nie porozmawiasz z nami?
Dała mu kilka złotych monet, które przyjšł pytajšc:
Czy naprawdę mogę je wzišć? Będš mi potrzebne. A z wami nie mogę rozmawiać, Magdaleno, bom jeszcze nie wstšpił do Ojca mego. Muszę już ić.
Och, Panie! Dokšd pójdziesz?
Widział, jak ze wszystkich sił stara się odnaleć w nim człowieka, który umarł, człowieka, który niegdy był młody i miał misję do spełnienia, który wiódł marny, prozaiczny żywot w czystoci i strachu, dajšc wiele i nie bioršc nic w zamian.
Do Ojca mego! odparł.
Zostawisz nas tak? Patrz, tam jest twoja Matka, Panie! zawołała wskazujšc za siebie.
Muszę wstšpić do Ojca mego powtórzył, cofajšc się za wawrzyn, po czym odwróciły się i popiesznie odszedł. Teraz należę tylko do siebie. Nie mam już uczniów, misji do spełnienia, ewangelii do głoszenia. Otóż to! Nie potrafię radzić sobie z własnym życiem, więc jakże mam zbawiać innych? Muszę nauczyć się żyć samotnie.
Wrócił do domu wieniaka i udał się na podwórze, po którym spacerował młody kogutek z przywišzanym do nogi sznurkiem. Człowiek, który umarł, nie pragnšł towarzystwa ludzi, wolał być sam, albowiem w obecnoci innych czuł się samotny. Wkrótce promienie słońca oraz delikatny balsam wiosny wyleczyły mu rany; nawet ta najboleniejsza, ziejšca aż w trzewiach rana po straconych bezpowrotnie złudzeniach, goiła się. Powoli też zanikała w nim potrzeba ludzi, mężczyzn i kobiet, owo goršczkowe pragnienie bycia z nimi i bycia zbawianym przez nich. Obiecał
sobie, że w przyszłoci będzie unikał wtršcania się w cudze życie, narzucania innym swojej woli.
Starałem się pchnšć ich na słusznš cieżkę życia, więc oni pchnęli mnie w ramiona mierci pomylał w duchu. Przymus zawsze się tak kończy. Zmuszany zabija zmuszajšcego. Nadszedł czas, abym był sam.
Nie chodził już więcej do ogrodu, tylko leżał bez ruchu na podwórzu, wpatrujšc się w słońce; czasem o zmierzchu wyruszał do gaju oliwnego, gdzie spacerował między zielonš; pszenicš, która każdego słonecznego dnia rosła o szerokoć dłoni, i rozmylał:
Jak to dobrze, że spełniłem swojš misję i nie muszę się już o nic kłopotać. Nareszcie mogę być sam i nie zajmować się życiem innych. Niech drzewo figowe nie rodzi owoców, jeli nie chce, a bogaci niech cieszš się swoim bogactwem. Moje życie należy teraz tylko do mnie.
Zielone pędy wypuciły licie, okrywajšc nagie drzewo figowe jasnš, wiosennš zieleniš. A pióra młodego kogutka, choć wcišż był trzymany na uwięzi, z każdym dniem coraz jaskrawiej lniły w słońcu. Słońce za zachodziło z coraz większym przepychem na rozjarzonym złocistš czerwieniš niebie. Człowiek, który umarł, dostrzegał to wszystko i mylał:
Słowo jest jak komar, który kšsa wieczorem. Słowa dręczš nas niczym komary, nawet w gro
bie nie ma od nich ucieczki. Lecz nie sš w stanie przeniknšć poza grób. Zmartwychwstałem i teraz żyję tam, gdzie słowa już nie kšsajš, gdzie powietrze jest czyste, gdzie nie ma potrzeby mówienia; żyję sam, we własnej skórze granicy mego królestwa.
Wyleczony z ran, cieszył się swojš niemiertelnociš, życiem pozbawionym zmartwień. W grobie bowiem zrzucił z ramion brzemię zwane troskš. Tam też pozostawił tę częć samego siebie, która przejmowała się i troszczyła lub żšdała posłuchu. Wyniósł innš częć swojej istoty nieczułš i obojętnš, która wyzdrowiała, pokryła się nowš skórš. Umiechnšł się do siebie, a w jego umiechu była samotnoć, która także jest rodzajem niemiertelnoci.
I znów zatopił się w mylach:
W milczeniu będę wędrował przed siebie i samotnie, trzymajšc się na uboczu, poznawał ten niezwykły, tętnišcy życiem wiat. Cóż może być bardziej wspaniałego? Nie miałem dotšd okazji mu się przyjrzeć, byłem bowiem zbyt zalepiony swojš misjš. Teraz będę wędrował i odkrywał go, poznawał ten zaaferowany sobš, pełen życia wiat, który niczego już ode mnie nie zażšda.
I tak rozmawiajšc sam ze sobš doszedł do wniosku, że będzie podróżował jako lekarz. Wcišż miał w sobie moc uzdrawiania chorych,
zarówno dorosłych jak i dzieci, których cierpienia budziły w nim litoć. Obcišł więc włosy i zgolił brodę na modłę lekarskš i zadowolony umiechnšł się. Kupił sandały, odpowiedni płaszcz i nakrycie głowy, które zasłoniło blizny na czole.
Odchodzisz od nas, panie? spytał wieniak.
Tak, nadszedł czas, abym powrócił między ludzi. I wręczajšc mu złotš monetę, poprosił: Daj mi tego kogutka, który uciekł od ciebie, a teraz żyje w niewoli. Będzie mi z nim raniej.
Tak więc za złotš monetę wieniak oddał młodego kogutka i nazajutrz o wicie człowiek, który umarł, wyruszył w obcy mu, niezwykły wiat, żeby zakosztować w nim samotnoci. Przedtem za bardzo mieszał się w jego sprawy. Potem umarł. Teraz za zamierzał do niego powrócić i wieć samotny żywot. Opuszczajšc chatę wieniaka nie wyruszał jednak sam; pod pachš niósł kogutka, który radonie trzepotał ogonem i z ożywieniem wycišgał szyję: on też po raz pierwszy zapuszczał się w wielki, niezwykły wiat i jego drobne ciało drżało z podniecenia. Żona wieniaka uroniła kilka łez, ale po chwili, jak to wieniaczka, udała się z powrotem do chaty, żeby nacieszyć się widokiem złota. Miała wrażenie, że błyszczy cudownym blaskiem.
Człowiek, który umarł, wędrował przed siebie.
Na niebie wieciło słońce. Szedł rozglšdajšc się z zaciekawieniem; w pewnym momencie przystanšł, żeby przepucić zdšżajšcš w kierunku miasta karawanę, i znów się zadumał:
Jakże dziwny, jakże niezwykły jest ten wiat! Czysty, a zarazem brudny! Ja jestem taki sam, choć trzymam się na uboczu. Cóż za różnorodnoć! Dlaczego chciałem, żeby wszystko było jednakie? Po co wygłaszałem te kazania? Och, żałuję tego. Kazanie znacznie szybciej niż psalm czy pień zsycha się jak błoto i zatyka ujcie ródła. Popełniłem duży błšd. Stracono mnie włanie za prawienie kazań. Ale nieskutecznie, bo powstałem z grobu, samotny, i odziedziczyłem tę ziemię, gdyż niczego od niej nie żšdam. Będę sam poród wrzawy życia; zawsze i wszędzie będę sam. Ciebie, mój kogutku, pozostawię gdzie w tej wrzawie, by płynšł na swej własnej fali. Jakiż bije od ciebie żar! Nie martw się, wkrótce będziesz ganiał za kurami. Może kiedy, pewnego dnia, spotkam kobietę, która zbudzi z odrętwienia moje zmartwychwstałe ciało, lecz zostawi mi mš samotnoć. Zamarły we mnie pragnienia i wszystko jest mi obce, obojętne. Ale czy to można wiedzieć? Czy można znać życie? Na przykład taki kogutek, niby dumnie samotny, a przecież ulega wabieniu kur. Udam się do tej wioski na wzgórzu; jestem zmęczony i osłabiony i pragnę o wszystkim zapomnieć.
Powodowany chęciš odpoczynku, lekko przyspieszył kroku, wyprzedzajšc dwóch mężczyzn, którzy szli wolno, pogršżeni w rozmowie. Ponieważ za stšpał cicho, usłyszał, że mówiš o nim. Ich wyglšd wydał mu się znajomy; tak, znał ich w swoim poprzednim życiu, w którym miał do spełnienia misję. Skinšł im na powitanie, ale nie wyznał, kim jest, więc nie rozpoznali go w półmroku.
Cóż stało się z tym, który chciał by.ć królem i którego skazano na mierć?
Przyjrzeli mu się podejrzliwie.
Czemu o niego pytasz?
Bo znałem go i często o nim mylę.
Zmartwychwstał odparli.
Czyżby? I gdzie przebywa, co robi?
Nie wiemy, bo tego nam nie zdradzono. Ale jedno jest pewne: powstał i wkrótce wstšpi do Ojca swego.
A gdzież jest Ojciec jego?
Czyżby nie wiedział? Musisz zatem być poganinem. Ojciec jego jest w niebie, wysoko ponad chmurami i sklepieniem niebieskim.
Doprawdy? Więc jakże on tam wstšpi?
Jak powiedział prorok Eliasz, wstšpi w chwale.
Do nieba?
Do nieba.
Więc tylko duch jego zmartwychwstał?
Nie, także i ciało.
I wzniesie swe ciało do nieba?
Wemie je do siebie Ojciec, który jest w niebie.
Człowiek, który umarł, zamilkł, gdyż nie miał nic więcej do powiedzenia, a wiedział, że ze słów rodzš się dalsze słowa, które sš jak komary. Ale jeden z mężczyzn spytał:
Dlaczego wędrujesz z kogutem?
Bom jest uzdrowicielem, a ten ptak ma moc. Nie jeste zatem wierzšcy?
Przeciwnie! Wierzę, że ptak ten ma w sobie moc i życie.
Dalej szli w milczeniu: człowiek, który umarł, wyczuł, że ta odpowied nie spodobała się jego rozmówcom. Umiechnšł się w duchu, wiadom tego, jak groni sš ludzie o ciasnych umysłach, którzy odmawiajš blinim prawa do innoci. Kiedy zbliżyli się do skraju wioski, przystanšł i wcišż skryty w zmroku przemówił dawnym głosem:
Nie poznajecie mnie?
A oni zawołali w bojani:
Panie!
Tak, to ja rzekł miejšc się cicho, po czym szybko skręcił w bocznš dróżkę i znikł, zanim się spostrzegli.
Wszedł do gospody, przed którš stały osły, i poprosił, aby usmażono mu kilka placków. Najedzony położył się spać pod krytym słomš daszkiem; Rano obudziło go głone pianie oraz wtórujšcy mu tuż nad jego głowš głos młodego kogutka. Otworzył oczy i zobaczył miejscowego koguta, który zbliżał się nastroszony na czele sporej gromadki kur. Młody kogucik rzucił się na niego i rozpoczęła się walka. Właciciel gospody przybiegł ratować swojego ptaka, ale człowiek, który umarł, powstrzymał go.
Jeli mój kogut zwycięży, dam ci go powiedział. Jeli przegra, będziesz go miał na kolację.
Walka była zacięta i gdy wreszcie młody kogut pokonał starego, człowiek, który umarł, rzekł:
Przynajmniej ty znalazł swoje królestwo i towarzyszki, które zaspokojš potrzeby twego ciała. Twoja samotnoć nabierze nowej wietnoci, sprawi to ich powab.
Zostawił kogutka i ruszył przed siebie, zapuszczajšc się coraz dalej w niezwykły wiat, w ogromny labirynt pułapek i pokus. I tak wędrujšc, zadał sobie ostatnie pytanie:
Od czego chciałem zbawić ten nieskończony wir życia? W co go przemienić?
Szedł własnš drogš, samotnie, nie mogšc się nadziwić temu, co widzi, a wszędzie dokoła widział dziwne powikłania namiętnoci i okoliczno
ci oraz przymus, na każdym kroku przerażajšcy koszmar przymusu. Paniczny strach przed mierciš czynił z ludzi szaleńców. I człowiek; który umarł, zrozumiał, że musi być w cišgłym ruchu, bo jeli gdziekolwiek się zatrzyma, ludzie omotajš go swym strachem, swoimi żšdaniami. Nie mógł się niczego tknšć, bo wszyscy, opanowani maniš utwierdzania się w własnej racji, chcieli zadać mu przymus, pogwałcić jego samotnoć. W każdym miecie, w każdej społecznoci i w każdym domu panował istny obłęd przymuszania wszystkich do wszystkiego. Mężczyni i kobiety, zdjęci egoistycznym strachem przed nicociš, w równym stopniu ulegali szaleństwu. Przypomniał sobie czasy własnej misji, kiedy sam starał się przymuszać ludzi do miłowania blinich, i na myl o tym poczuł nawrót mdłoci. Uwiadomił sobie bowiem, że każdy kontakt z drugim człowiekiem pocišga za sobš próbę wywarcia jakiego przymusu, choćby delikatnego, ale zawsze przymusu. On sam został przymuszony do mierci. Stare rany otworzyły mu się na nowo i człowiek, który umarł, spojrzał na wiat z obrzydzeniem, lękajšc się jego okrutnych sposobów.
Od lšdu, od niewidzialnych niegów Libanu, wiał silny, chłodny wiatr. Ale wištynia zwrócona była na południowy zachód, w stronę Egiptu i wspaniałego zimowego słońca, które powoli chyliło się ku morzu, zalewajšc swym ciepłym blaskiem malowane, drewniane kolumny. Morze było niewidoczne, ukryte za drzewami, lecz łoskot fal rozbrzmiewał poród szumu sosen. wiat mienił się złocicie w popołudniowych promieniach słońca. Ubrana w żółtš szatę kobieta, która służyła Izydzie, spoglšdała na strome zbocza opadajšce ku morzu, na których chłostane wiatrem drzewa oliwne srebrzyły się niczym woda tryskajšca z fontanny. Tego zimowego popołudnia wiatło odbijało się wspaniałym, jaskrawym blaskiem od przysłoniętego drzewami morza, opromieniajšc jasnociš wznoszšce się nad brzegiem wzgórza. Pragnšc przyjrzeć się słońcu, kapłanka ruszyła w stronę wody: szła między wiecznie zielonymi dębami i sosnami, wród których na wysuniętym cyplu, rozdzielajšcym dwie zatoczki, stała wištynia.
Wkrótce dotarła na miejsce: zatrzymała się przy smaganych wiatrem pniach sosen, które rosły na samym skraju lasu, i zwrócona twarzš ku otwartej przestrzeni, gdzie zimowe słońce lniło jasnym blaskiem, popatrzyła ze szczytu skalnego wzgórza w dół na rozkołysane fale. Zwieńczone bielš morze miało ciemny, niemal granatowy odcień. Silny podmuch wiatru, od którego srebrzyły się drzewa oliwne na zboczu,
okrył taflę morskš dziwnym cieniem. Ani jedna łód nie kołysała się na wodzie.
Wszystkie trzy stały wcišgnięte na kamienisty brzeg zatoczki w pobliżu niedużej, szarej wieży. Wzdłuż nabrzeża wznosił się wysoki mur; za murem za, na niewielkim, równym terenie, rozpocierał się ogród, który dalej wspinał się tarasami aż do szczytu stromego zbocza. Na jednym z tarasów, również otoczony murem, stał niski, biały dom, biały i samotny jak morze w dole, z widokiem na zatoczkę. Znacznie wyżej wysoko nad rozpadlinami w skalnym zboczu, sięgajšcymi wody tam gdzie drzewa oliwne ponownie ustępowały miejsca sosnom, biegła droga.
Wszystko mieniło się w icie królewskim blasku styczniowego słońca. A raczej wszystko jasnoć i niepokalana samotnoć morza oraz niezwykła wietlistoć krajobrazu zdawało się być częciš potężnej, ognistej kuli na niebie.
Na wpół nadzy niewolnicy, chłopak i dziewczyna, siedzieli w kucki na skałach nie opodal ciemnej wody, przyrzšdzajšc gołębie na wieczorny posiłek. Przytrzymujšc żywego niebieskiego ptaka, przecięli mu gardło i w skupieniu obserwowali, jak krew spływa do wzburzonego morza. Wyglšdali tak, jakby składali ofiarę lub wypowiadali jakie magiczne zaklęcia. Kapłanka, odziana w żółte i białe szaty, samotna niczym
kwitnšcy zimš pojedynczy narcyz, stała między sosnami porastajšcymi mały, górzysty półwysep, na którym wznosiła się ukryta przed ludzkim wzrokiem wištynia Izydy, i spoglšdała w dół.
Czamobiały gołšb o nieżnobiałych skrzydłach wzbił się niczym duch nad ciemne morze, pomknšł z podmuchem wiatru, zawrócił, zatoczył łuk nad sosnami i poszybował przed siebie wkrótce był już tylko małym, odległym punkcikiem. Ucieczka powiodła się. Kapłanka usłyszała krzyk młodego, siedemnastoletniego niewolnika, pracujšcego zwykle w ogrodzie. Gniewnie wzniósł ramiona ku niebu, po którym szybował gołšb, i przez kilka sekund stał tak młody, nagi i zły. A potem rzucił się na kucajšcš obok dziewczynę i w napadzie furii zaczšł jš okładać zbrukanymi gołębiš krwiš pięciami. Dziewczyna przewróciła się, rękami zasłaniajšc twarz; leżała bierna i drżšca. Kapłanka, włacicielka pary niewolników, w milczeniu obserwowała zajcie. W pewnym momencie zauważyła obcego człowieka niadego, brodatego mężczyznę w niskim, szerokim kapeluszu i szarym, grubo tkanym płaszczu który stał na skalistym brzegu półwyspu, gdzie mieciła się siedziba Izydy, i również przyglšdał się tej scenie. Dostrzegła go, gdyż wiatr powiewał połami jego szarego płaszcza. I on jš dostrzegł białożółtš, jak narcyz na skale gdyż biała
płócienna tunika, którš miała na sobie, i żółty wełniany płaszcz trzepotały na wietrze. Oboje obserwowali parę niewolników.
Nagle młodzian zaprzestał bicia. Pochylił się nad dziewczynš i zaczšł jš szarpać, usiłujšc skłonić, by przemówiła. Ona jednak leżała bez ruchu, z twarzš przyciniętš do gładkiej skały. Objšł jš ramieniem i lekko uniósł, lecz osunęła się z powrotem na ziemię jak trup, choć zbyt szybko jak na trupa. Zrozpaczony, chwycił jš za biodra i przyciskajšc mocno do siebie usiłował przekręcić ;na wznak. Biodra miała bezwładne, jakby całe jej życie skoncentrowało się w górnej połowie ciała. Wreszcie przekręcił jš i, zdjęty szaleństwem, wcisnš rękę między jej złšczone uda, żeby je rozsunšć. Po chwili wszedł w niš ogarnięty pierwszš młodzieńczš żšdzš, lepš i niepohamowanš. Szybkie, nerwowe ruchy trwały krótko wkrótce ustały i nagie ciało zamarło, jakby uszło z niego życie.
Wystraszony młodzian podniósł głowę. Rozglšdajšc się dokoła, powoli wstał z dziewczyny i poprawił sobie przepaskę na biodrach. I nagle zauważył mężczyznę w szarym płaszczu, a po chwili w górze na skałach swojš paniš, kapłankę Izydy. Na jej widok skulił się ze strachu i chwiejnym, niezdarnym krokiem ruszył czym prędzej w stronę bramy w murze.
Dziewczyna usiadła, szukajšc go wzrokiem.
Kiedy zobaczyła, jak znika za bramš, obejrzała się za siebie i również dostrzegła obcego mężczyznę i kapłankę. Odwróciła się wolno i ociężale, zupełnie jakby nic się nie stało, popatrzyła na leżšcy na głazie nóż oraz na cztery zabite gołębie, po czym zaczęła oskubywać je z pierza, które wiatr rozwiewał niczym kurz.
Kapłanka ruszyła z powrotem do wištyni. Niewolnicy! Niech zajmie się nimi zarzšdca. Nie interesowali jej. Wolnym krokiem szła między sosnami do zalanej słońcem wištyni, wzniesionej na niewielkiej polanie na samym rodku półwyspu. Była to nieduża, drewniana wištynka pomalowana na różowo, biało i niebiesko, z czterema drewnianymi kolumnami od frontu, które pięły się w górę niczym łodygi ku napęczniałym pękom lotosu i które podtrzymywały dach oraz zdobiony ostro zakończonymi kwiatami lotosu fryz pod wišzaniami krokwi. Dwa niskie kamienne schodki prowadziły na taras; mijajšc kolumny wchodziło się do sali, w której znajdował się nieduży kamienny ołtarz z poplamionym krwiš rowkiem oraz z wgłębieniem, gdzie żarzyło się kilka kawałków węgla.
Dobrze znała wištynię, gdyż wybudowała jš własnym kosztem i doglšdała jej od siedmiu lat. Białoróżowa budowla wyglšdała jak kwiat rosnšcy samotnie na polanie otoczonej ze wszystkich stron ciemnymi, wiecznie zielonymi dęba
mi. Popołudniowy cień okrywał dolne partie kolumn.
Nie spieszšc się, kapłanka weszła po schodach do ciemnej sali, owietlonej jedynie płomieniem wonnej lampki oliwnej. Jak zawsze zamknęła za sobš drzwi, jak zawsze posypała kadzidłem węgle przed boginiš i jak zawsze usiadła, pogršżona niemal w całkowitym mroku, żeby oddać się rozmylaniom i wniknšć w sny bogini.
wištynia była powięcona Izydzie nie Izydzie matce Horusa, lecz Izydzie Bolejšcej, Izydzie Poszukujšcej. Wyrzebiony w marmurze, malowany posšg bogini przedstawiał jš z twarzš lekko uniesionš i nogš wysuniętš spod zwiewnej szaty jak poszukujšc kroczy przed siebie trapiona cierpieniem. Szukała szczštków martwego Ozyrysarozdartego i rozrzuconego po wiecie ciała swojego martwego męża. Szukała jego ršk i stóp, serca, ud, głowy i brzucha, szukała ich, żeby złożyć je razem i tak długo tulić odtworzone z nich ciało, aż się ogrzeje i odżyje, aż mšż wemie jš, Izydę, w ramiona i zapłodni jej łono. Pełne boleci i euforii poszukiwania cišgnęły się latami, a ona wcišż szła przed siebie z uniesionš głowš i zapadłymi oczami, które też rozpaczliwie, lecz nie tracšc nadziei; szukały; nawet jej delikatny jak kwiat pępek, widoczny pod cienkš, wišzanš w pasie szatš, spoglšdał pytajšco, jakby również wiecznie poszukiwał. Na przestrzeni lat odnałaz
ła różne szczštki męża serce, głowę, odtworzyła kończyny i tułów, nie znalazła jednak tej ostatniej, najważniejszej czšstki, która naprawdę by go jej zwróciła. Była Izydš, subtelnym kwiatem lotosu, łonem, które czeka w mroku zwinięte w ciasny pšk ha dotyk niewidzialnego słońca na promienie z lędwi męskiego Ozyrysa.
Tej tajemnicy kapłanka służyła już siedem lat, odkšd miała lat dwadziecia. Przedtem jako młoda dziewczyna podróżowała po wiecie: mieszkała w Rzymie, w Efezie, w Egipcie. Jej ojciec był jednym z kapitanów Antoniusza i jego wiernym towarzyszem; razem z nim walczył i nie opucił go ani kiedy zamordowano Cezara, ani w dniach jego hańby. Potem, popadłszy w Rzymie w niełaskę, wrócił do Azji, gdzie zginšł w górach na południe od Libanu. Wdowa, nie mogšc liczyć na miłosierdzie Oktawiusza, przeniosła się do małej posiadłoci na południe od wybrzeży Libanu, zabierajšc ze sobš córkę, pięknš, dziewiętnastoletniš dziewczynę, wcišż niezamężnš.
Kapłanka znała niegdy Cezara, lecz odstręczała jš jego drapieżna zachłannoć. Natomiast złotowłosy Antoniusz, tak wspaniale zbudowany, promieniejšcy siłš i męskociš, często prowadził z niš rozmowy o filozofii oraz bogach. Był nimi zafascynowany jak dziecko, mimo że nieraz z nich żartował, a zalepiony własnš pychš,
często w ogóle o nich zapominał. Pewnego dnia owiadczył jej:
Złożyłem od ciebie bogini Wenus dwa gołębie w ofierze, gdyż obawiam się, że ty jej nic nie składasz. Uważaj, bo możesz jš urazić. Ale powiedz, kwiatuszku, dlaczego twoje płatki sš tak zimne? Czy nie dociera do nich żaden błysk lub promień wiatła? Młode dziewczę powinno rozkwitać w słońcu, gdy chyli się ku niej, żeby jš piecić.
Duże, lnišce oczy miały się, a ona kšpała się w ich blasku. Czuła, jak powiata jego urody i żar męskoci opromienia jej ciało. Ale to, co powiedział, było prawdš: pomimo tego żaru kwiat jej łona był chłodny, prawie zimny, niczym pšk okryty szronem. I Antoniusz, z szacunku dla jej ojca, który bardzo jš kochał, nie próbował jej tknšć.
Taka była od dawna. Znała wielu mężczyzn, i młodych, i starych. Na ogół wolała tych starszych, gdyż rozmawiali z niš poważnie i szczerze, nie oczekujšc, że opromienionš blaskiem ich męskoci rozkwitnie niczym kwiat w słońcu. Kiedy spytała pewnego filozofa:
Czy wszystkie kobiety rodzš się po to, żeby służyć mężczyznom?
Na co starzec odparł z namysłem:
Tylko wyjštkowa kobieta czeka na odrodzonego mężczyznę. Lotos, jak wiesz, nie reaguje na wiatło czy ciepło słońca. Ciemny, ukryty
głęboko pšk chowa się jeszcze głębiej i nawet nie drgnie, Aż pewnej nocy między gwiazdami pojawia się jedno z tych rzadkich, niewidzialnych słońc, które umarły i już nie wiecš, i nagle zaczyna wysyłać z nieba tejemnicze, fioletowe promienie. I na nie lotos odpowiada jak ha czułš pieszczotę; pochylony pšk unosi się z głębokiego mroku, prostuje się i rozkwita z siłš nie znanš innym kwiatom; ostro zakończone płatki otwierajš się z rozkoszš, wystawiajšc swoje miękkie, złociste głębie, jakich nie posiada żaden kwiat, na przenikliwe działanie ciemnego, fioletowego słońca, które umarło i powstało, i o którym nikt nie wie. Lotos bowiem nie reaguje i nigdy nie zareaguje na złote, krótko wiecšce słońce dnia, jakim jest piękny Antoniusz, czy na srogie, zimowe słońce, jakim jest władczy Cezar. Takie słońca mogš tylko siłš rozerwać pšk. Zaczekaj, radzę ci, na mężczyznę odrodzonego, zaczekaj, aż pšk twojego lotosu zadrży sam.
Więc czekała. Żołnierze i politycy, których znała, odznaczali się typowymi dla Rzymian cechami: byli pewni siebie, męscy, z pozoru wspaniali, ale wyczuwała w nich okrucieństwo i nieczułoć. Ani w Rzymie, ani w Egipcie pšk jej lotosu nie rozkwitł. Żyła samotnie: nie zamierzała rozkoszować się powierzchownym blaskiem ani wychodzić za mšż z powinnoci. Czekała, aż lotos zadrży sam.
W Egipcie odkryła Izydę, której los uosabiał jej własnš tajemnicę. Przywiozła boginię na wybrzeże Sydonu, gdzie razem z niš żyła pochłonięta tajemniczym poszukiwaniem. Swojej matce, która nie cierpiała bezczynnoci, zostawiła całkowicie wolnš rękę w sprawach zwišzanych z zarzšdzaniem niewielkš posiadłociš oraz nadzorowaniem pracy niewolników.
Kapłanka wyrwała się z zadumy, wstała, odprawiła ostatni krótki obrzšdek, po czym napełniła oliwš lampę i wyszła, zamykajšc za sobš drzwi wištyni. Słońce zaszło na zachodzie i drzewa, które wcišż szumiały, choć wiatr prawie ucichł, powoli pogršżały się w chłodnym, wieczornym mroku.
Ze schodów wiodšcych do wištyni podniósł się mężczyzna o niadej twarzy i czarnej, spiczastej brodzie. Trzymajšc w ręku ciemny szeroki kapelusz zwrócił się do kobiety w żółtym płaszczu, która stała na wyższym schodku, przy białoróżowej kolumnie.
Powiedz mi, pani, czyja to wištynia? Kapłanka miała twarz doć podłużnš i bladš,
włosy ciemnoblond, okryte cienkš, złotš siateczkš. Popatrzyła obojętnie na włóczęgę. Był to ten sam człowiek, którego widziała obserwujšc z góry parę niewolników.
Dlaczego zboczyłe z drogi? spytała.
Zobaczyłem wištynię, która wyglšdała jak jasny kwiat na polanie; chętnie wypoczšłbym poród otaczajšcych jš drzew, gdyby ty, pani, kapłanka wištyni, zezwoliła mi na to.
Jest to wištynia ku czci Izydy Poszukujšcej odpowiedziała na jego pierwsze pytanie.
Wielkaż to bogini!
Wcišż przyglšdała mu się nieufnie. We wpatrujšcych się w niš ciemnych oczach tlił się lekki, ledwo skrywany umiech, choć twarz była wychudzona cierpieniem. Włóczęga z rozbawieniem obserwował jej wahanie.
Poczekaj tu na schodach powiedziała. Niewolnik wskaże ci zaciszne miejsce.
Bogini Egiptu jest łaskawa.
W pozłacanych sandałkach ruszyła kamienistš cieżkš w dół górzystego półwyspu. Widoczne pod białš tunikš, stopy miała piękne i gładkie niczym koć słoniowa, również jej jasne, opadajšce na żółty płaszcz włosy były piękne, kiedy tak szła z pochylonš głowš, jakby wiecznie zamylona. Kobieta żyjšca we własnym wiecie snów! Mężczyzna umiechnšł się z goryczš i otulajšc się szarym płaszczem, usiadł w chłodnym mroku na stopniach wištyni.
Po pewnym czasie pojawił się młody niewolnik, również okryty grubym szarym płaszczem.
To ty szukasz schronienia u naszej pani? spytał z zuchwałš minš.
Tak, ja.
Więc pójd ze mnš.
Z szorstkš zuchwałociš niewolnika, któremu kazano usługiwać włóczędze, szedł między drze wami, prowadzšc przybysza do wšskiego jaru, i tam wskazał mu ciemnš pieczarę pod sosnami, wyłożonš wysokim wrzosem, jaki porastał jałowe obszary nadbrzeżne. Miejsce było mroczne, ale całkowicie osłonięte przed wiatrem. Wewnštrz unosił się lekki zapach kóz.
Tu możesz spać! powiedział niewolnik. Kóz nie wypasa się już na tym półwyspie. A tam masz wodę! Wycišgnšł rękę w stronę okolonego paprociami drobnego wgłębienia w skale, gdzie zbierała się ciekajšca po cianie woda.
Z pogardš wykonawszy to, co mu kazano, odszedł zostawiajšc przybysza samego. Człowiek, który umarł, udał się na cypel półwyspu. Fale tłukły o brzeg. Mrok szybko gęstniał i gwiazdy zaczynały ukazywać się na niebie. Wiatr się uspokajał. Pocięte tarasami strome zbocze cišgnęło się w dół, ciemne i niewyrane, aż do rozkołysanych fal rysujšcych się na tle połyskujšcego gwiazdami nieba. W pobliżu domu od czasu do czasu migotało wiatło.
Człowiek, który umarł, wrócił do pieczary. Ze skórzanej torby wyjšł kawałek chleba, zamoczył go w ródlanej wodzie i wolno zaczšł jeć. Pożywiwszy się, obmył twarz i jeszcze raz spojrzał na
jasne gwiazdy lnišce na czystym, wietrznym niebie, po czym przygotował sobie z wrzosu posłanie. Kapelusz i sandały postawił z boku, pod głowę wsunšł torbę i zasnšł szybko, gdyż był bardzo zmęczony. Ale w nocy zbudził go zišb, który niestrudzenie szczypał jego strudzone ciało. Niebo było promienicie usiane gwiazdami, wiatr wcišż jeszcze dšł. Mężczyzna otulił się mocniej i długo siedział w półnie, zasnšł dopiero nad witem.
Rankiem, kiedy kobieta wyszła z domu kierujšc się do wištyni, wybrzeże pogršżone było w cieniu i chłód dawał się we znaki, mimo że nad wzgórzami wyłoniło się już słońce. Jasne, bladoniebieskie morze urzekało wieżociš; wiatr wreszcie ucichł, lecz fale nadal rozbryzgiwały się o liczne nabrzeżne skały i wdzierały na kamienistš plażę niewielkiej zatoczki. Kobieta wolnym krokiem zbliżała się do wiata swoich snów; w pewnym momencie zdała sobie sprawę, że kto zastšpił jej przejcie.
Szła akurat wšskš, skalistš cieżkš, wspinajšc się między drzewami po zboczu, kiedy z góry zbiegł niewolnik i stanšł przed niš zgięty w ukłonie. W jego pokornym zachowaniu kryła się lekka zuchwałoć. O co chodzi? spytała kapłanka.
Pani, ten człowiek tam jeszcze jest... pi. Pani, czy mogę co powiedzieć?
O co chodzi? po wtórzyła patrzšc na niego z odrazš.
Pani, ten człowiek jest zbiegłym przestępcš oznajmił triumfalnie, rad z obwieszczenia jej takiej wieci.
Skšd wiesz?
Poznałem po jego rękach i nogach, pani! Czy chcesz sama zobaczyć?
Dobrze, zaprowad mnie.
Niewolnik pospiesznie wspišł się na górę i zszedł do wšskiego jaru. Tam stanšł z boku, przepuszczajšc przodem kobietę, która zbliżyła się do wylotu pieczary. Serce biło jej niespokojnie. Nade wszystko pragnęła utrzymać wištynię czystš i niepokalanš.
Włóczęga spał z torbš pod policzkiem, mocno owinięty płaszczem, ale gołe, przybrudzone ziemiš nogi, które podkurczył, żeby się ogrzać, wystawały mu spod okrycia, podobnie jak zacinięta we nie ręka. Na jasnych stopach, tam gdzie za dnia zachodziły paski sandałów, oraz na ręce widać było blizny.
Nie interesowali jej mężczyni, a już zwłaszcza niskiego pochodzenia, ale z uwagš przyjrzała się pišcej twarzy: była wymizerowana, zapadła i doć brzydka. Jednakże kobieta, jak przystało na prawdziwš kapłankę, dostrzegła w jej bezruchu piękno i przejmujšcš głębię, a w ciemnych brwiach oraz zapadłych policzkach pewne dosto
jeństwo. Zauważyła, że długie czarne włosy, których nie strzygł, przeciwnie niż Rzymianie, pokrywa na skroniach siwizna i że czarna spiczasta broda również jest niš przyprószona. Biel musiała pojawić się w wyniku cierpień albo jakiej tragedii, gdyż mężczyzna był jeszcze całkiem młody. Jego niada cera wcišż miała srebrzysty poblask młodoci.
W delikatnej brzydocie twarzy było piękno zrodzone z cierpienia oraz dziwny spokój i uczciwoć, wiadczšce o szlachetnoci tego człowieka. Nigdy dotšd widok mężczyzny nie poruszył tak kapłanki; miała wrażenie, że muska jš ciepły płomień życia. Było to nowe, nie znane jej uczucie. Mężczyni wywoływali w niej różnego rodzaju, emocje, ale teraz po raz pierwszy czuła się w ten sposób.
Wróciła do skały, przy której czekał niewolnik.
Wiedz, że to nie jest przestępca, lecz wolny obywatel przybyły tu ze wschodu. Nie przeszkadzaj mu. Ale kiedy się wypi, przyprowad go do mnie. Chcę z nim pomówić.
Powiedziała to chłodnym tonem: niewolnicy zawsze wydawali się jej obrzydliwi, odrażajšcy. Byli nierozerwalnie zwišzani ze swoim nędznym żywotem, a ich zachcianki i ciasnota umysłowa budziły w niej lekki wstręt, Toteż pogršżywszy się w wiecie swoich snów, kapłanka wróciła do wištyni, w której niewolnica przyozdobiła ołtarz
wieżymi różami i jaminem. Dzi jednak, nawet podczas rytualnych obrzšdków, dręczył jš niepokój.
Jaskrawo lnišca kula wyłoniła się nad wzgórzem i nieskażone w swej wieżoci promienie słońca triumfalnie zalały mały, poronięty sosnami półwysep oraz różowš wištynkę. Człowiek, który umarł, obudził się. Włożył sandały i kapelusz, na ramieniu zawiesił torbę, okrył się płaszczem, po czym wyszedł z pieczary, żeby popatrzeć na mienišcy się złotem poranny błękit nieba. Zauważył białożółty narcyz, który połyskiwał wesoło na skałach, oraz stojšcego w pobliżu pieczary niewolnika.
Panie! zawołał. Moja pani oczekuje cię w wištyni Izydy.
Dobrze odparł wędrowiec.
Szedł wolno, spoglšdajšc na jasnoniebieskie morze, majestatyczne niczym kwiat w pełnym rozkwicie, na białe fale zalewajšce brzeg, które wyglšdały jak białe, skalne kwiatki, oraz na wznoszšce się stromo zbocze z szarymi drzewkami oliwnymi, młodš zielonš pszenicš i białym domkiem. W ten styczniowy poranek wiat był czysty i piękny.
Promienie słońca owietlały zaledwie kawałek wištyni; mężczyzna usiadł na nasłonecznionych schodach i, uzbrojony w cierpliwoć, czekał na kapłankę. Powrócił do życia, ale nie do tego
samego, z którym się rozstał, nie do maluczkich ludzi i ich maluczkich spraw. Zmartwychwstał do innego wiata, do doniosłego życia w pełni ludzkiej wiadomoci. Był w tym wiecie sam; jeszcze nie całkiem zaakceptował to nieodwracalne noli me tangere, które tworzy przepać między człowiekiem powtórnie narodzonym a zwyczajnym ludem. Przepać ta była nie do pokonania, ale gdy tak siedział u podnóża wištyni, ogarnšł go spokój, dziwny, stoicki, jakby pogański spokój, nie zakłócony nawet wrogociš niewolnika.
Kobieta wyszła z kaplicy do ciemnego wewnętrznego przedsionka i stanęła niezdecydowana. Widziała szarš sylwetkę mężczyzny, który czekał zastygły w bezruchu było w nim co złowieszczego, a spokój, jaki od niego promieniował, wydał się jej niemal grony.
Przechodziła przez zewnętrznš salę, kiedy mężczyzna ujrzał jš i wstał. Przemówiła do niego po grecku.
Wybacz, pani odparł. Słabo znam grekę. Pozwól, że będę ci odpowiadał po syryjsku.
Skšd przybywasz i dokšd zmierzasz? spytała pospiesznie, z zatroskaniem.
Przybywam z krainy na wschód od Damaszku, a podšżam na zachód, drogš, która cišgnie się tym wzgórzem powiedział wolno.
Spojrzała na niego zaniepokojona i lekko zażenowana.
Dlaczego na ciele masz blizny, jak skazaniec?
Czyżby służebnica Izydy podglšdała mnie, kiedy spałem? zapytał znużony.
Niewolnik zauważył lady... ostrzegł mnie... Popatrzył na niš w milczeniu, po czym rzekł:
Pozwolisz, pani, że cię pożegnam i udam się w dalszš drogę?
Nagły poryw wiatru rozchylił mu poły płaszcza i zsunšł z głowy kapelusz. Mężczyzna wycišgnšł rękę, żeby go przytrzymać, i oczy kapłanki ponownie ujrzały bliznę na jego szczupłej niadej dłoni.
Masz bliznę! zawołała wskazujšc palcem.
Mam odparł. A teraz żegnam cię, pani. Proszę, złóż ode mnie Izydzie wyrazy szacunku i podziękowania.
Już odchodził, kiedy zamylona podniosła na niego swoje niebieskie oczy.
Chcesz zobaczyć Izydę? spytała kierowana impulsem.
Chętnie, pani.
Tędy więc.
Wszedł za niš do wewnętrznej kaplicy pogršżonej niemal w całkowitym mroku. Dopiero kiedy oczy przywykły mu do nikłego blasku lampki, dostrzegł boginię dumnie kroczšcš w rozwianej szacie, podobnš do statku płynšcego po wzburzonym morzu, i skłonił się jej głęboko.
Wspaniała jeste, Izydo! szepnšł. W swych poszukiwaniach jeste wspanialsza i wytrwalsza niż mierć. Jakże wielkie sš twoje czyny, jakże wielki cel! Chwała ci, Izydo, potężniejsza od matki ludzkoci.
Kapłanka słyszała te słowa. Posypała węgle kadzidłem, po czym zwróciła się do mężczyzny:
Powiedz, wędrowcze: czy jest ci tu dobrze? Czy Izyda przywiodła cię do domu swego?
Popatrzył na niš zdziwiony i zakłopotany.
Nie wiem, pani.
Ale kapłanka nie słuchała: była przekonana, iż człowiek, którego ma przed sobš, to zaginiony Ozyrys. Czuła to całym sercem i duszš. Ogarnęło jš goršczkowe podniecenie.
Nie mógł dłużej wytrzymać zamknięty w ciemnej wištyni przesiškniętej zapachem kadzideł. Wyszedł na zewnštrz odetchnšć chłodnym, porannym powietrzem. Miał wrażenie, że co się do niego zbliża, że chce go dotknšć, i spowite bólem ciało zaskowyczało rozpaczliwie: Noli me tangere! Nie dotykaj mnie! Och, proszę, nie dotykaj mnie!
Kapłanka podšżyła za nim niemiało, lecz z gorliwym przejęciem. Zobaczyła, że się oddala.
Wędrowcze, nie odchod! zawołała. Pozostań dłużej z Izydš.
Odwrócił się: twarz kobiety rozkwitła niczym pšk róży, zupełnie jakby słońce nagle rozpro
mieniło jej duszę. I znów poczuł drżenie w lędwiach.
Chcesz mnie zatrzymać, służebnico Izydy?
Tak, zostań! Ty jest Ozyrys!
Jeszcze nim nie jestem! odparł ze miechem, po czym spoglšdajšc na jej zasmucone oblicze, dodał: Ale jeli Izyda tego pragnie, spędzę i tę noc w pieczarze, którš niegdy zamieszkiwały kozy.
Z dziecinnš radociš zacisnęła dłonie.
Och, tak! Izyda bardzo się ucieszy! Trapiony rosnšcym niepokojem, zszedł w dół
nad wodę. Czy pozwolić, aby mnie dotknięto? zastanawiał się. Czy poddać się temu dotykowi? Swoim dotykiem ludzie zadręczyli mnie na mierć. Jednakże to dziewczę, które służy Izydzie, ma w sobie czuły, uzdrawiajšcy płomień. Choć sam jestem lekarzem, nie posiadam mocy uzdrawiajšcej tak silnej jak płomień tego czułego dziewczęcia. Ach, płomienne dziewczę! Wspaniałe jak pierwszy wiosenny krokus! Jakże mogłem być tak lepy na uzdrowicielskš moc i rozkosz tkwišcš w niewinnym jak krokus ciele czułej kobiety! Ach, czułoć! Straszniejsza i piękniejsza niż mierć, na którš mnie skazano...
Odrywał przyczepione do skał małże i zjadał je z apetytem, delektujšc się prostym, niewyszukanym smakiem tworów morza. Targany mieszanymi uczuciami, rozmylał dalej: Czy odważę
się ulec? Życie tak bardzo różni się od mierci. Kiedy pozwoliłem, żeby mnie dotykano i zostałem stracony. A czy teraz odważę się i przyzwolę na dotyk życia? O ileż to trudniej...
Kapłanka ponownie udała się do kaplicy, gdzie spędziła wiele długich godzin pogršżona w zadumie, spoglšdajšc to na dumnie kroczšcš, nieukojonš w tęsknocie boginię, to na jej odsłonięty pępek pieczęć na młodzieńczym brzuchu. Wczuwała się w cierpienie Izydy, w jej wieczne poszukiwania.
Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, zeszła na cypel półwyspu odszukać wędrowca. Zobaczyła, że siedzi na sosnowych igłach pod drzewem, pod którym sama wczoraj stała, i obserwuje tak jak ona wczoraj dogasajšce za morzem słońce. Podeszła wolno bojaliwie, nie chcšc mu się narzucać, i stanęła nie zauważona. Po pewnym czasie mężczyzna zerknšł spod szerokiego ronda kapelusza i ujrzał jej osłonięte złotš siateczkš włosy, które lniły w promieniach zachodzšcego słońca. Sprawiał wrażenie zaskoczonego, chociaż przecież się jej spodziewał.
Czy to twój dom? spytał wskazujšc niski biały domek na zboczu otoczony drzewkami oliwnymi.
Nie, to dom mojej matki. Jest wdowš i nie ma nikogo bliskiego prócz mnie.
A ci wszyscy niewolnicy, czy też należš do niej?
Tak, z wyjštkiem tych, co należš do mnie. Przez moment ich spojrzenia się spotkały.
Usišd, obejrzymy razem zachód słońca. Nie wstał, kiedy z niš rozmawiał. Zbyt wiele
doznał bólu. Przytrzymujšc żółty płaszcz, kapłanka usiadła obok na suchych, bršzowych igłach. W dole nieduża łód wpływała z otwartego morza w cienistš zatokę; niewolnicy, których paplanina niosła się echem po wodzie, wcišgali na pokład niewielkie sieci.
Więc to jest twój dom?
Tak, ale służę Izydzie Poszukujšcej. Spojrzał na jej zamylone oblicze. Była jak
miękka, delikatna chmurka i tak samo odległa. Serce wezbrało mu namiętnociš, lecz i współczuciem.
Oby znalazła to, czego pragniesz powiedział z żarem w głosie.
Czy jeste Ozyrysem? spytała. Twarz pokryła mu się rumieńcem.
Nie, ale zostanę nim, jeli mnie uzdrowisz. W mierci zrodziła się we mnie obojętnoć, z której nie potrafię się wyzwolić.
W jej łagodnych, niebieskich oczach przez chwilę czaił się lęk. Spuciła głowę i siedzieli w milczeniu człowiek, który umarł; i kobieta,
która szukała rozkoszujšc się ciepłem oraz blaskiem zachodzšcych promieni. Słońce, we wspaniałej zimowej krasie, coraz bardziej skłaniało się ku morzu. Czerwone promienie padały na lnišce, nagie ciała niewolników o niadych, szerokich udach i małych, czarnych głowach, którzy biegali po kamienistej plaży, rozcišgajšc wyjęte z wody sieci. Wyrozumiały Pan, opiekun pasterzy, czuwał nad nimi. Tak, wyrozumiały Pan powinien na zawsze pozostać ich bóstwem.
Kiedy krawęd słońca zanurzyła się w morzu, kobieta wstała.
Jeli zostaniesz, każę ci przynieć żywnoć i ciepłe okrycie.
A co na to powie pani tych włoci, twojš matkš?
Służebnica Izydy popatrzyła na niego niepewnie, z obawš, To, co daję, jest moje.
Dobrze odparł z lekkim umiechem, przeczuwajšc kłopoty.
Obserwował jš, jak odchodzi, z pochylonš głowš, w białej tunice powiewajšcej wokół jasnych jak koć słoniowa kostek, pochłonięta mylami i całkowicie oddana swojej bogini: Zauważył, że nadzy niewolnicy przerwali pracę i przyglšdajš się jej z podziwem, ale i jakby wyzwaniem. Nie
patrzšc na nich, znikła w Bramie muru ogradzajšcego posiadłoć.
Człowiek, który umarł, wcišż siedział pod drzewem na skarpie, spoglšdajšc w dół na plażę, tam, gdzie toczyło się życie. W niewielkim strumyku, który zakręcał przy murze, niewolnice prały odzież; od czasu do czasu, gdy uderzały mokrym płótnem o gładkie kamienie zalegajšce dno, rozlegało się głuche dudnienie: łup! łup! łup! W powietrzu unosił się zapach wytłoków oliwkowych, z ogrodu za dochodził lekki szmer pracujšcej tłoczni oraz głos niewolnika, który pokrzykiwał na osła niemrawo obracajšcego kołowrót. Nagle z bramy wyszła siwowłosa kobieta w jasnym, wełnianym płaszczu, a za niš mężczyzna z gołš głowš, ubrany w togę przypuszczalnie Rzymianin, który zarzšdzał majštkiem. Stanęli na stromej, kamienistej plaży i rozejrzeli się dokoła. Ciemni niewolnicy o silnych, masywnych udach w skupieniu pochylali się nad sieciami, wybierajšc ryby; praczki energicznie zanurzały ręce w strumyku, szorujšc brudnš odzież; stary niewolnik czycił zapamiętale na brzegu złowione ryby i omiornice. Kobieta i zarzšdca ogarnęli to wszystko jednym spojrzeniem. Zauważyli również obcego mężczyznę siedzšcego samotnie pod drzewem na skalistym półwyspie. Człowiek, który umarł, domylił się, że mówiš co na jego temat. Z małego wiata półwyspu,
wiata ku czci Izydy, spoglšdał na normalny wiat ludzi i widział, że jest on mu wrogi.
Słońce zanurzyło się w morzu; zatoczkę okrył rozległy cień przybrzeżnych wzgórz. Siwowłosa kobieta ruszyła ociężałym krokiem po zimnych kamieniach, które o zmierzchu przybrały niebieskawy odcień, i zbliżyła się do stojšcego nad wodš płytkiego kosza, żeby obejrzeć ułożone w nim ryby. Ostatnie promienie jeszcze przez chwilę ozłacały nagie, miękkie ciało starego, brzuchatego niewolnika o grubych ramionach. Pochłonięty patroszeniem ryb, nawet nie podniósł głowy, zupełnie jakby włacicielka majštku była tylko jeszcze jednym cieniem.
Po pewnym czasie w bramie ukazały się dwie młode niewolnice, każda z płaskim koszykiem na głowie: z jednego wystawała lekko przechylona gliniana amfora wina oraz naczynie z oliwš. Szły kamienistš plażš, wzdłuż muru, a za nimi podšżała w zmroku, okryta żółtym płaszczem, służebnica Izydy. Na wodzie wcišż odbijał się blask słońca, lecz zatokę spowił już cień. Siwa kobieta, matka kapłanki, stała nad brzegiem morza, obserwujšc swojš jasnowłosš córkę odzianš w białożółte szaty, która nic nie widzšc i ha nic nie zważajšc, całkowicie zatopiona w mylach, kroczyła za młodymi niewolnicami w stronę skalistego półwyspu, Nie ruszajšc się z miejsca, starsza kobieta patrzyła, jak trzyosobowa
procesja wspina się po zboczu i znika między drzewami. Żaden z pracujšcych na brzegu niewolników nie podniósł głowy. Siwowłosa kobieta stała bez ruchu, ze spojrzeniem utkwionym w drzewa, za którymi znikła jej córka. Po chwili przeniosła wzrok na skarpę, gdzie pod sosnš wcišż siedział człowiek, który umarł, teraz już prawie niewidoczny, albowiem słońce opuciło półwysep. Tylko woda w oddali połyskiwała jaskrawo. Nastał wieczór. Cierpliwoci! Niechaj los o wszystkim decyduje!
Stšpajšc ciężko, starsza kobieta zaczęła wspinać się po plaży: w przeciwieństwie do córki, która miała lekki, radosny, sprężysty chód, szła wolnym, dostojnym krokiem. Z bramy wyłonili się dwaj niewolnicy, którzy biegli truchtem po skałach, dwigajšc na ramionach ciemnozielone toboły, toboły tak wielkie, że wystawały spod nich niczym spod owadziego pancerza jedynie silnie umięnione nogi; ciała niewolników były zasłonięte. Skupieni biegli po kamienistej plaży, nie patrzšc ni w prawo, ni w lewo, gdy nagle zarzšdca krzyknšł co do nich i zatrzymali się w pół kroku. Stojšc, byli nie tylko niewidoczni pod ogromnymi tobołami, ale wyglšdali tak, jakby lada moment mieli zapać się pod ziemię zmiażdżeni wielkim ciężarem. Wtem ukazała się ręka wskazujšca półwysep i po chwili dwa zielone kopce ruszyły truchtem w dalszš drogę. Siwo
włosa niewiasta zbliżyła się do zarzšdcy: razem wolnym krokiem minęli bramę i weszli na teren posiadłoci. Ledwo opucili plażę, stary, blady w wieczornym mroku niewolnik o tłustych ramionach wyprostował się, podnoszšc kosz z oczyszczonymi rybami, praczki wrzuciły do płaskich koszów stosy mokrej odzieży i wyszły z ciemnego, wartkiego strumyka, a mężczyni przy łodzi szybko zwinęli sieci. Cała naga gromadka grubas dwigajšcy na ramieniu kosz pełen ryb, praczki z mokrš odzieżš w koszach, które niosły na głowie, dwaj niewolnicy ze zwiniętš sieciš, jeden z wiosłami zarzuconymi na ramię i chłopiec z zawieszonym w zgięciu łokcia złożonym żaglem zebrała się pod bramš. Człowieka, który umarł, doleciał cichy szmer ich rozmów. Wkrótce jednak zrobiło się chłodniej i wszyscy po kolei znikli za murem.
Maluczcy ludzie, maluczkie sprawy pomylał człowiek, który umarł. Jeli te maluczkie sprawy nie stanš się częciš wielkich, szlachetnych spraw, a maluczki wiat częciš wielkiego wiata, wszystko będzie na nic.
Szczyty gór tonęły w cieniu. Tylko niebo na zachodzie wcišż było czerwone. Morze wyglšdało tak, jakby powlekła je mleczna mgła. Człowiek, który umarł, wstał prostujšc zesztywniałe koci i udał się w stronę pieczary.
Minšł pustš wištynię i wrócił tam, gdzie spędził poprzedniš noc. Na miejscu został niewolników, którzy oczycili pieczarę, wymietli z niej stary, zeschły wrzos i teraz z dużš wprawš szykowali mu wygodne posłanie. Ułożyli na ziemi gałšzki mirtu, na nie pokładli twardsze gałędzie wrzosu, a na wierzch miękkš warstwę strzępiastych kwiatków całoć przykryli dobrze wyprawionš, białš skórš wołu. W głębi pieczary leżał stos złożonych wełnianych okryć, obok posłania za stała amfora wina, naczynie z oliwš, gliniany kubek oraz kosz z chlebem, jajkami, solš, serem i suszonymi figami. Przynieli również nieduży pojemnik z żarzšcymi się kawałkami węgla. Pieczara zapełniła się i zrobiła całkiem przytulna.
Służebnica Izydy czekała przy małym ródełku.
Przez wšskie wejcie mogła się przecisnšć tylko jedna osoba. Młode niewolnice stały przed skałš. Kiedy pojawił się człowiek, który umarł, kapłanka odprawiła je. Mężczyni, nie spieszšc się, wcišż ulepszali posłanie. Ich również odesłała z powrotem. Człowiek, który umarł, zajrzał do rodka, ciekaw, jak wyglšda jego nowy dom.
Podoba ci się?
Bardzo odparł. Ale twoja matka, pani tych włoci, oraz Rzymianin, który nadzoruje
majštek, widzieli, jak niewolnicy znoszš tu rzeczy. Czy nie sprzeciwiš się?
Połowa majštku jest moja! Czy nie wolno mi rozporzšdzać tym, co do mnie należy? Nie odważš się sprzeciwić mnie, kapłance Izydy! zawołała z pasjš, nie kryjšc irytacji.
Po tym więc poznał, że matka się jej sprzeciwi i nastšpi kolejne zderzenie między wiatem szarym i maluczkim a wiatem wielkim i szlachetnym. Dlaczego ona, kapłanka Izydy, zrezygnowała z zarzšdzania swojš połowš? zadumał się. Powinna była zaciekle pilnować tego, co jej.
Jedz i pij rzekła. W popiele leżš ciepłe jajka. Ja wrócę do domu na posiłek. Ale o drugiej godzinie nocy przyjdę do wištyni. A ty, czy również przyjdziesz do Izydy?
Popatrzyła mu w twarz i dziwny blask rozszerzył jej renice. Jej marzenie, sen, którym żyła, spełniało się. Mężczyzna nie miał serca sprawić jej zawodu czy zadać choćby najmniejszego bólu. Była w pełnym rozkwicie, janiejšca swojš tajemnicš.
Będę czekał przed wištyniš powiedział.
Tak, bšd tam o drugiej godzinie nocy. Przyjdę na pewno.
Słyszał w jej głosie niemš probę i znów poczuł, jak przenikajš go dreszcze.
A twoja matka, pani tych włoci? spytał łagodnie.
Spojrzała na niego zaskoczona.
Nie będzie mi się sprzeciwiać!
Wiedział jednak, że sprzeciwi się córce która swojš połowę majštku powierzyła jej opiece gdyż nie będzie chciała zrezygnować z władzy, jakš dzierży.
Kapłanka wróciła do domu, a człowiek, który umarł, wycišgnšł się na posłaniu. Wyjšł jajka z ciepłego popiołu i zjadł je, po czym zamoczył pieczywo w oliwie i również posilił nim swoje wymizerowane ciało. Następnie wypił wino zmieszane z wodš.
Leżał bez ruchu w bladym, nikłym blasku lampy oliwnej, rozmylajšc nad nowym uczuciem, które nim zawładnęło. Służebnica Izydy wydawała mu się piękna nie tyle urzekały go jej kształty, ile promieniujšca od niej kobiecoć. Była skšpana w ogniu najgorętszego ze słońc, w tajemnym ogniu kobiecoci, toteż jej dotyk był jak dotyk słońca. Lecz najważniejsze było to, że wzbudzał w niej pożšdanie, delikatne jak złociste promienie, czułe i niemiałe.
Jest jak promień słońca, który grzeje pomylał przecišgajšc się na posłaniu. Nigdy dotšd żadne słońce nie grzało mnie tak jak jej pożšdanie. Najpotężniejszy z bogów mi jš zesłał.
Jednoczenie strach przed wiatem zakłócał mu radoć.
Zabiliby nas, gdyby tylko mogli. Ale prawo słońca nas ochroni.
Na moment zadumał się.
Zmartwychwstałem nagi i napiętnowany. Lecz jelim jest doć nagi, aby przyjšć tę kobietę, nie umarłem na darmo. Przedtem bym nie potrafił.
Wstał i wyszedł z pieczary. Noc była chłodna i gwiadzista w swym zimowym majestacie.
Istnieje małostkowoć, zło i ból, ale na szczęcie istnieje też i piękno powiedział do nocy.
W milczeniu udał się do wištyni i tam, oparty o cianę budowli, czekał w ciemnociach, patrzšc na gwiazdy oraz rysujšce się na tle nieba korony drzew.
Tak, istnieje na wiecie piękno powtórzył. A oprócz niego inna, znacznie potężniejsza siła.
Wreszcie ujrzał migocšcy, jedwabisty płomyk, który przybliżał się szybko, choć od czasu do czasu znikał za drzewami. Kapłanka była już niedaleko; szła sama i niosła lampkę oliwnš, której chybotliwe wiatełko delikatnie owietlało ršbek jej płaszcza. Drżšc z lęku, a zarazem radoci, człowiek, który umarł, pomylał w duchu: Czuję większy strach przed tym dotykiem,
niż czułem przed mierciš. Albowiem teraz jestem bardziej nagi, bardziej podatny na ból.
Tutaj, kapłanko Izydy! zawołał cicho w ciemnš noc.
Ach! krzyknęła, również zdjęta strachem, lecz także szczęliwa, gdyż miało się spełnić jej marzenie.
Otworzyła drzwi wištyni, a gdy weszli do rodka, zamknęła je za sobš. Wewnštrz było ciepło i duszno, w powietrzu unosił się zapach kadzidła. Człowiek, który umarł, stał przy zamkniętych drzwiach, przyglšdajšc się kobiecie. Najpierw zbliżyła się do bogini. W słabym blasku płomyka dumnie kroczšca, marmurowa Izyda, która jakby ich ponaglała, budziła grozę swojš ogromnš kobiecš siłš.
Kapłanka, nie patrzšc na mężczyznę, zdjęła żółty płaszcz i położyła go na niskiej ławie. Owietlona nikłym płomykiem stała z gołymi ramionami, odziana w białš, przewišzanš w pasie tunikę. Nadal unikała oczu gocia. Niewidoczny w mroku obserwował, jak delikatnie wachluje rękš ogień, żeby go podsycić, po czym dosypuje kadzideł. Słodkawa woń rozeszła się po sali. Zgodnie z rytualnym obrzšdkiem kapłanka, kołyszšc się lekko niczym łód zacumowana przy brzegu, podeszła do posšgu i schyliła się w pokłonie.
Patrzył na niš i widzšc jej dziwne uniesienie, pomylał: Nie wolno mi zakłócać jej obrzędu, jej kobiecych tajemnic. Kołyszšc się leciutko, składała bogini ukłony, po chwili za zaczęła przemawiać do niej szeptem po grecku, więc nie rozumiał treci jej słów. I kiedy tak szeptała, kołysanie stopniowo ustawało, jakby fale, po których płynęła łód, powoli zamierały. Obserwujšc kapłankę, nagle ujrzał jej duszę, a w niej samotnoć i kobiecš odmiennoć. I pomylał: Jak bardzo się różnimy, jak bardzo jestemy inni! Boi się mnie, boi się mojej męskiej odmiennoci. A jednak obnaża się, pozbywa strachu. Jaka jest wrażliwa, jak delikatnie tchnšca życiem, życiem tak innym od mojego! Piękna jest w swojej dziwnej, niemiałej odwadze życia, tak bardzo różnišcej się od mojej odwagi mierci! Piękna jest jak pšk róży, jak żywy płomień! Wkrótce całkiem obnaży się przede mnš. Jakimże okrucieństwem byłoby jš zawieć czy skrzywdzić!
Odwróciła się; twarz miała rozpalonš.
Jeste Ozyrysem, prawda? spytała z naiwnš prostotš.
Tak, jeli tego pragniesz.
Pozwól, żeby Izyda cię ujrzała. Zdejmij z siebie szaty.
Popatrzył na niš; co zaparło mu dech. Rany na jego ciele, zwłaszcza miertelna rana w brzuchu, wznowiły lament.
Doznałem tyle bólu! rzekł. Wybacz mi więc, że tak się ocišgam. .
Zdjšł płaszcz oraz resztę odzienia i podszedł do bogini z trudem oddychajšc, gdyż jego serce, nawiedzone wspomnieniem nieludzkiego cierpienia i gorzkiego, przejmujšcego smutku, zaczęło nagle przeraliwie walić.
Zabili mnie wyjanił, pragnšc się usprawiedliwić, i przez chwilę wpatrywał się kapłance w twarz.
Kiedy stanšł przed niš, chudy i nagi, ujrzała w nim ducha mierci i ogarnšł jš paniczny strach. Poczuła, że go traci: miała wrażenie, że szare, odrażajšce skrzydło mierci unosi się jak cień i trzepocze triumfalnie.
O bogini zwrócił się do Izydy po syryjsku. Pragnę wrócić do życia, dopomóż mi!
Gorejšcy pragnieniem życia, lecz wcišż przygnieciony brzemieniem mierci, lękał się, iż sam sobie nie poradzi.
Pozwól, że cię namaszczę powiedziała cicho kapłanka. Okaż mi swe blizny, a ja je namaszczę.
Wspomnienie bólu sprawiło, że zapomniał o nagoci. Usiadł na brzegu ławy, a kapłanka wlała na jego dłoń kilka kropli olejku. Kiedy jš masowała, wszystko znów odżyło mu w pamięci: wbijane gwodzie, rany w rękach, okrucieństwo ludzi i niesprawiedliwoć wyrzšdzona jemu, któ
ry innym okazywał tylko dobroć. Ponownie zaczęło go to dręczyć ludzka niesprawiedliwoć i okrucieństwo dręczyć z równš siłš co w godzinie mierci. Kobieta wcišż masowała mu dłoń, powtarzajšc szeptem:
Co było rozdarte, zrasta się na nowo; co było ranš, staje się ciałem. Ta blizna jest jak kielich fiołka.
Jej naiwnoć i skupienie rozczuliły go; umiechnšł się. Żyła w wiecie snów, on sam był dla niej wynionš postaciš. Wiedział, że kapłanka nigdy nie będzie w stanie pojšć, kim on jest naprawdę. A już na pewno nie zdoła zrozumieć mierci, przez którš przeszedł. Ale jakie to miało znaczenie? Po prostu była inna była kobietš, która żyła innym życiem i umrze innš mierciš, kobietš, która okazywała mu wiele życzliwoci.
Kiedy wcierała mu olejek w stopy, masujšc je czule, uzdrawiajšco, nie mógł się powstrzymać od zwierzenia.
Kiedy szepnšł pewna kobieta umyła mi nogi swymi łzami, włosami wytarła je do sucha, a potem namaciła drogocennym olejkiem.
Służebnica Izydy na moment przerwała swoje zajęcie i podniosła głowę.
Czy były wtedy pokaleczone?
Nie. Były zdrowe.
Kochałe tę kobietę?
Miłoć w niej umarła, ostał się sam zezwłok. Pragnęła jedynie służyć. Przedtem była nierzšdnicš.
Pozwoliłe, by ci służyła?
Tak..
Pozwoliłe, by ci służyła zezwłokiem swej miłoci?
Tak,
I raptem doznał olnienia: wszystkich prosiłem, żeby służyli mi zezwłokiem swej miłoci. I w końcu ja też ofiarowałem im jedynie zezwłok mojej. Oto me ciało... bierzcie i jedzcie... oto mój zezwłok
I ogarnšł go głęboki wstyd. Chciałem, żeby kochali mnie martwymi ciałami pomylał. Gdybym pocałował Judasza z prawdziwš, żywš miłociš, może nie zdradziłby mnie pocałunkiem mierci. Może miłował mnie cielenie, a ja chciałem, żeby miłował mnie bezcielenie, zezwłokiem miłoci...
Doznał olnienia i pojšł istotę tej ciepłej, czułej miłoci, która jest w dotyku i która daje tyle szczęcia. Mówiłem im cišgnšł dalej w mylach błogosławieni, którzy się smęcš. Gdybym teraz, wcišż będšc martwy, smęcił się tš kobietš, pozostałbym umarły po wsze czasy. A ja tak bardzo chcę żyć. To włanie życie przywiodło mnie do tej kobiety o ciepłych dłoniach. Jej dotyk
znaczy dla mnie więcej niż słowa, które głosiłem. Pragnę żyć...
Podejd teraz do bogini powiedziała łagodnie, delikatnie popychajšc go w stronę Izydy.
Stojšc przed posšgiem, oszołomiony i nagi niczym nowo narodzone dziecię, słyszał, jak kapłanka zanosi szeptem błagalne modły do bogini. Lekko pochylona, spoglšdała na jego ranny bok, na bliznę tuż nad biodrem, która szpeciła miękkie, gładkie ciało, bliznę głębokš i czerwonš jak oko spuchnięte od nie kończšcego się płaczu. To tędy uszła z niego krew, tędy wyciekło nasienie życia. Kobieta drżała, nieprzerwanie szepczšc co po grecku. A on, przygnębiony powracajšcš wiadomociš tego, że umarł, zrozpaczony i zdumiony tym, że usiłował narzucać innym własnš wolę, poczuł, jak wszystkie rany w nim wyjš, jak każdy skrawek jego ciała krzyczy: Zabili mnie, lecz sam się o to dopraszałem! Zamordowali mnie, a ja im na to pozwoliłem!
Kapłanka zamilkła; nie potrafišc opanować drżenia, nalała sobie na dłoń odrobinę olejku i przyłożyła jš do rany w prawym boku mężczyzny. Człowiek, który umarł, wzdrygnšł się i po raz tysięczny poczuł, jak całe jego życie skupia się w tym włanie miejscu. Jego umysł zastygł w dotkliwym, przejmujšcym bólu i, ogarnięty panicznym lękiem, dwięczał jednš mylš: Jakże ta łagodna istota zdoła uwolnić mnie od mierci?
Przecież ona nigdy nie pozna prawdy! Nigdy jej nie zrozumie! Nigdy jej nie zwycięży!
W milczeniu lekko i rytmicznie nacierała ranny bok. Gdy tak pracowała, pochłonięta swš powinnociš, powoli nabierała sił, podczas gdy w mężczynie wszystko skowyczało z przerażenia. Po pewnym czasie obeszła go i zaczęła masować ranę po drugiej stronie: im bardziej wstępowała w niš siła, tym szybciej zimny strach ustępował miejsca ciepłu.
Znów będę ciepły pomylał człowiek, który umarł. Znów będę cały i zdrów! Będę ciepły jak letni poranek. Będę mężczyznš! Nieważne jest zrozumienie. Ważne jest odżycie. I ona to sprawi...
Słyszał ciche, nieustajšce, pełne rozpaczy wycie ran, które dobiegało go jakby zza horyzontu jego wiadomoci. Ale powoli stawało się coraz słabsze, coraz mniej słyszalne.
Ponownie zadumał się nad kobietš, która tak troskliwie się nim zajmowała: Ona tego nie widzi! Nie zdaje sobie sprawy, że noszę w sobie mierć. Ma innš wiadomoć, przybywa do mnie z drugiego krańca nocy!
Kiedy z powagš i skupieniem kapłanki natarła jego ciało, a zawodzenie ran przycichło objęła go i przytuliła mocno do siebie, ranę w lewym boku zakrywajšc mu piersiš, w prawym za splecionymi dłońmi. W jej objęciu było ciepło i siła życia,
Życia mocarnego niczym wezbrana rzeka. I wówczas zawodzenie całkiem ustało, a w duszy mężczyzny zapanował spokój i mrok: spokojny, niczym nie zmšcony mrok oraz harmonia.
A po chwili poczuł, jak z tej gęstej ciemnoci, która ogarnęła jego wnętrze, co powoli, powolutku zaczyna się wyłaniać. Ranek, nowe słońce życia. W nieprzejrzanej ciemnoci jego duszy wschodziło nowe słońce. Czekał na nie w napięciu, drżšcy, wylękły, lecz pełen nadziei. Nie jestem dawnym sobš. Jestem nowym odrodzonym człowiekiem.
Słońce wznosiło się coraz wyżej, gdy wtem poczuł straszliwe rozczarowanie: ręce, które oplatały go niczym girlanda, cofnęły się zabierajšc ze sobš ciepło i blask życia; nagle został zupełnie sam. Kapłanka, wyczerpana, przyklękła u stóp bogini, zasłaniajšc twarz.
Podszedł do niej i delikatnie położył dłoń na jej ciepłym miękkim ramieniu; po ciele przebiegł mu dreszcz podniecenia: jeden, drugi, trzeci... Miał wrażenie, jakby znów umierał ale cóż to byłš za cudowna mierć!
Wszystkie jego myli koncentrowały się na klęczšcej przed posšgiem kobiecie z zasłoniętš twarzš. Stał przy niej, delikatnie, prawie bezwiednie gładzšc jej ciało i mruczšc co cicho, niezrozumiale. Pragnienie powięcania się innym i przeżyta mierć przestały mieć jakiekolwiek znacze
nie, liczyła się tylko ta pochylona u stóp bogini postać, biała, miękka opoka życia... Na tej opoce zbuduję życie moje! Na tajemniczej, nęcšcej opoce, żywej kobiecie! Kapłanka wcišż klęczała skulona, z zasłoniętš twarzš, a on stał nad niš pochylony, silny i wieży niczym poranek.
Przykucnšł obok i poczuł, jak w lędwiach narasta mu potężna siła oraz wspaniały żar męskoci.
Nareszcie powstałem!
Wspaniałe, palšce z nieposkromionš mocš słońce rozbłysło w jego lędwiach, rozsyłajšc po całym ciele ogniste promienie. Nawet twarz mężczyzny janiała ich blaskiem.
Rozwišzał sznurek przytrzymujšcy lnianš tunikę i powoli zsuwał jš kapłance z ramion, aż wreszcie ujrzał lnišce, białozłociste piersi. Dotknšł ich i życie w nim zawrzało.
Ojcze! zawołał. Dlaczego ukrywał to przede mnš?
Gładził jš oniemiały pięknem jej ciała i ogarnięty najwyższš, cudownš rozkoszš pożšdania. Cóż przy niej znaczš wszystkie modły?
Niezwykłe było to głębokie, tajemnicze ciepło, żywe i przejmujšce, ta kobieta jak pšk róży! Goršcy, misterny pšk jest mym domem, a jego rozkwit mš radociš!
Kapłanka podniosła głowę i popatrzyła na niego czule, z nadziejš: jej twarz była jak wiatło
poród ciemnoci, jej oczy jak zroszone deszczem kwiaty. Trawiony tkliwociš i niepohamowanš żšdzš, przycišgnšł jš do siebie. Nadeszła moja godzina, nagle i niespodziewanie pomylał.
I poznał tę kobietę, i połšczyli się w jedno.
Nieco póniej kapłanka lekko, koniuszkami palców, dotknęła wielkich blizn na jego bokach.
Czy już cię nie bolš?
Zamieniły się w słońca! Lniš od twej pochodni! Zostały przez ciebie odkupione!
Kiedy opuszczali wištynię, powietrze było mrone jak zwykle przed nastaniem witu. Zamykajšc drzwi mężczyzna spojrzał na posšg bogini i rzekł:
Tak, Izyda to bogini dobra i pełna czułoci. Wielcy bogowie sš wspaniałoduszni, a ich boginie czułe.
Kobieta otuliła się płaszczem i ruszyła do domu; szła milczšca, zadumana, zamknięta w sobie, niczym kwiat lotosu, który, napełniony nowym życiem, zwinšł złociste płatki w ciasny pšk. Po drodze nie widziała nic, albowiem jej własne płatki odgradzały jš od wiata. Mam w sobie nasienie Ozyrysa. Ozyrysa, który ożył powtarzała w mylach.
Mężczyzna za wracał do pieczary obserwujšc jaskrawe gwiazdy na niebie, które spadały do morza niczym krople deszczu, oraz wiecšcego
nad horyzontem zielonego Syriusza i rozmylał: Jest tak miękkie, tak pełne kršgłoci i fałd jak niewidzialna róża przestrzeni o ciemnych, zroszonych wilgociš płatkach. Piękne jest i wspanialsze od wszystkich bóstw. Zacienia się wokół mnie i staję się częciš tej cudownej Róży Przestrzeni. Jestem jak kropla jej perfum, a ona, moja kapłanka, jak kropla jej piękna. wiat nocš przeistacza się w kwiat złożony z wielu płatków ciemnoci; odurza wonnym zapachem, odurza dotykiem!
W doskonałej pełni dotyku i ciszy spał aż do rana. O wicie zerwał się wiatr, przynoszšc burzę i zimny deszcz. Mężczyzna nie opuszczał pieczary; leżał pogodzony z sobš, radujšc się tym, że jest częciš wiata, radujšc się szumem morza, pluskiem deszczu, widokiem białożółtego narcyza, lekko schylonego i mokrego. Dostšpiłem wielkiego pojednania. Być w stycznoci ze wiatem to największe zadoćuczynienie pomylał. Szare morze i deszcz, mokry narcyz i kobieta, której wyczekuję, niewidoczna Izyda i niewidzialne słońce, wszystko to wišże się ze sobš i stanowi jednoć bytu.
Czekał przed wištyniš na kobietę, a ona przyszła w deszczu.
Pozwól, że zostanę sama z Izydš poprosiła go. Ale przyjd do mnie póniej... o drugiej godzinie nocy.
Wrócił więc do pieczary i leżał w ciszy, przepełniony radociš istnienia, czekajšc na kobietę, która zjawi się nocnš porš i połšczy z nim w jednoć. I nadeszła wraz z nadejciem nocy, nadeszła szczęliwa, gorejšca pragnieniem wspólnego bycia, bycia w jednoci, w zespoleniu.
Mijały dni, a po nich noce i kolejne dni; harmonia pogłębiała się i nic jej nie zakłócało.
Nie będę jej o nic pytał mylał mężczyzna. Nawet o imię, bo wtedy imię nas rozdzieli.
Jest Ozyrysem mylała kobieta. Nic więcej nie pragnę wiedzieć.
Kwiaty opadły ze liw, narcyzy przekwitły, pojawiły się i znikły anemony; w powietrzu unosił się zapach zagonów fasoli. Wszystko się zmieniło, kwiat wszechwiata obrósł w nowe płatki i przekręcił kielich w drugš stronę. Wiosna przeminęła, kontakt z życiem został umocniony, mężczyzna i kobieta byli sobš nasyceni i rozstanie wisiało w powietrzu.
Pewnego dnia, kiedy poranne słońce mocno przygrzewało, sosny wydzielały słodkawy zapach, a na wzgórzach opadły z grusz ostatnie płatki, ujrzał kapłankę pod drzewami. Powoli zbliżała się do niego: po jej wolnym kroku, po pewnym ocišganiu się poznał, że w niej również zaszła zmiana.
Poczęła? spytał.
To widać?
Tak, bo jest jak drzewo, które rozkwitło i okryło się soczystym, zielonym listowiem. I jest w tobie łagodny spokój.
To prawda. Noszę w sobie twoje dziecię. Czy to dobrze?
Tak! Jakże mogłoby być inaczej? Słowik nie woła już piewnie z doliny. Ale powiedz, gdzie je powijesz? Bo ja nie mam nic prócz swego życia.
Tutaj.
A starsza pani, twoja matka?
Cień smutku przemknšł po jej czole. Milczała.
Co będzie, kiedy się dowie?
Już zaczęła podejrzewać.
Nie zrobi ci nic złego?
Och, nie. To, co mam, należy do mnie. Dziecko Ozyrysa będzie rosło w mym łonie. Ale ty... strzeż się jej niewolników.
Spokój jej macierzyństwa zakłóciła troska o bezpieczeństwo mężczyzny.
Nie martw się, proszę. Już raz poznałem mierć.
Zdawał sobie sprawę, że zbliża się pora rozstania. Wyruszy sam, obarczony jedynie własnym przeznaczeniem. Sam, a jednak nie całkiem sam, bo pogodzony z życiem, którego czšstkę zostawił w kobiecie. Niewidzialne słońca zawsze będš mu towarzyszyć.
Tak, musi odejć. Albowiem tu, nad małš zatoczkš, im słabiej grzało słońce namiętnoci
i płodnoci, tym bardziej odzywał maluczki wiat zazdroci i dobytku. W imię ochrony swojego dobytku siwowłosa wdowa i jej niewolnicy będš starali się zemcić na nim za to, że jadł ich chleb, że tu pogodził się z życiem i zespolił z kobietš, która dała mu tyle radoci. Jedna mierć mi wystarczy! pomylał, Nie zniszczš we mnie chęci życia. Poradzę sobie.
Obserwował ich uważnie. Wiedział, że spiskujš przeciw niemu. Wyprowadził się więc z pieczary i znalazł nowe schronienie, malutkš, piaszczystš jamę, suchš i dobrze ukrytš pod przybrzeżnymi skałami.
Powiedział do kobiety:
Wkrótce muszę odejć. Niewolnicy chcš mnie pozbawić życia. Ale jestem mężczyznš i wiat stoi otworem. Nasz zwišzek, tak dobry i piękny, został przypieczętowany. Żyj w spokoju. A kiedy piew słowika znów wzniesie się nad dolinš, przybędę do ciebie. Obiecuję.
Och nie, nie odchod! zawołała. Pozostań ze mnš na półwyspie. Zbuduję nam dom pod sosnami, w pobliżu wištyni, z dala od ludzi.
Wiedziała jednak, że odejdzie. Zresztš w głębi serca sama też pragnęła nie zakłóconego spokoju, uwolnienia od trosk.
Jeli zostanę odparł wydadzš mnie Rzymianom i rzymskiej sprawiedliwoci. Nie zamierzam być ponownie zdradzony. Więc wyru
szę w wiat, a ty żyj w spokoju z dzieckiem, które w tobie dojrzewa. Kiedy tu powrócę: blisko czy daleko, zawsze będziemy sobie drodzy. Tak jak wiosna przemija i wraca, tak i ja powrócę.
Jeszcze nie odchod poprosiła. Kazałam niewolnikowi pilnować półwyspu. Zostań, dopóki nie pojawi się niebezpieczeństwo.
Ale kiedy pewnej cichej, bezwietrznej nocy leżał w swojej skalnej jamie, nagle usłyszał lekki plusk zanurzanych w wodzie wioseł, a po chwili chrobot łodzi, która uderzała o głazy. Wyszedł ostrożnie, żeby sprawdzić, co się dzieje. Doleciał go głos zarzšdcy:
Prowad bezszelestnie do koziej pieczary. Schwytamy złoczyńcę, kiedy będzie spał. Lizyp zarzuci na niego sieć i wkrótce oddamy go w ręce sprawiedliwoci. Kapłanka o niczym się nie dowie...
Gdy mijali jego kryjówkę, człowiek, który umarł, poczuł zapach naoliwionych, nagich ciał niewolników, a po chwili lekki aromat perfum Rzymianina. Powoli zakradł się nad brzeg. W łódce pozostał jeden niewolnik: siedział bez ruchu, nie poruszajšc wiosłami, gdyż wody nie mšciła najdrobniejsza fala. Człowiek, który umarł, rozpoznał go i ukryty za głazem przemówił doń głono i wyranie:
Czy to ty na oczach Izydy posiadł młodš niewolnicę? Ty ten młodzian czy nie? Odpowiedz!
Niewolnik poderwał się przerażony. Łód zachybotała się od jego gwałtownych ruchów i uderzyła o głazy. Oszalały ze strachu zeskoczył na lšd i czym prędzej zaczšł umykać pod górę. Człowiek, który umarł, przytrzymał łód za burtę, wsiadł szybko i odbił od brzegu. Wiosła wcišż były ciepłe od niemiłego dotyku zdradzieckich ršk. Mężczyzna wiosłował wolno, kierujšc łód tam, gdzie pršd przybierał na sile; liczył, że póniej pršd sam wyniesie łód na morze. Wysoki, czarny brzeg odcinał się od gwiadzistego nieba. Ciemnoci półwyspu nie zakłócał najmniejszy błysk: kapłanka przestała chodzić nocš do wištyni. Niesiony pršdem, mężczyzna powoli przebierał wiosłami i miał się do siebie. Rozsiałem nasienie mego życia i zmartwychwstania, pozostawiłem lad mego istnienia na najurodziwszej z kobiet, noszę w sobie zapach jej perfum, które sš jak olejek różany. Bliska i droga jest ona memu sercu. Ale złoty, pełzajšcy wšż ponownie zwija swe sploty, żeby zasnšć u stóp mego drzewa. Więc płyń, moja łódko. Jutro zbudzi się nowy dzień.