Lawrence David Herbert CZŁOWIEK KTÓRY UMARŁ


David Herbert Lawrence

CZŁOWIEK, KTÓRY UMARŁ

W pobliżu Jerozolimy żył wieœniak, który pewnego razu kupił sobie koguta. Kogucik wyglšdał doœć żałoœnie, ale z poczštkiem wiosny, nim figowce wypuœciły nowe liœcie, szyja lekko mu się wygięła i pokryła ogniœcie pomarańczowymi piórami.

Wieœniak był ubogi, mieszkał w glinianej chacie i oprócz małego, obskurnego podwórza z pojedynczym drzewem figowym nie miał nawet skrawka własnej ziemi. Pracował ciężko w winnicy, w gaju oliwnym oraz na polu, uprawiajšc pszenicę swojego pana, a potem wieczorem wracał dróżkš do chaty. Widok kogutka napawał go dumš. Po ogrodzonym podwórzu biegały również trzy niepozorne kury, które znosiły małe jajka, często traciły swoje mizerne pióra i brudziły dosłownie wszędzie; w rogu zaœ, pod słomianym dachem, stał niemrawy osioł, którego czasem wieœniak brał ze sobš do prac w polu, a czasem zostawiał w domu. Żona wieœniaka, młoda kobieta o czarnych brwiach, niewiele miała do roboty. Rzucała kurom garœć ziarna albo resztkę rozgoto

wanego owsa i żęła sierpem trawę na paszę dla osła.

Młody kogucik wyrastał na wspaniałego koguta. Dziwnym kaprysem losu, mimo że przyszło mu żyć na małym, brudnym podwórzu w towarzystwie trzech wyleniałych kur, stawał się coraz piękniejszym ptakiem. Nauczył się wycišgać szyję i wysokim pianiem odpowiadać na pianie kogutów żyjšcych za ogrodzeniem, w œwiecie, o którym nic nie wiedział. W jego głosie był niespotykany, płomienny żar, który podsycało jeszcze dochodzšce z oddali pianie innych kogutów.

— Jak œlicznie œpiewa — szepnšł wieœniak, wstajšc z łóżka i wcišgajšc przez głowę koszulę.

— Poradziłby sobie i z dwudziestoma kurami — odparła jego żona.

Wieœniak wyszedł na podwórze i z dumš popatrzył na młodego kogutka. Zuchwały, barwnie upierzony ptak zdšżył już się dobrze zaznajomić z trzema wynędzniałymi kurami. Stał teraz z przechylonym łebkiem słuchajšc wyzwania, jakie rzucały mu niewidoczne za ogrodzeniem koguty z nie znanego mu œwiata: widmowatych głosów, tajemniczo piejšcych z otchłani. Nieustraszony, odpowiedział im dŸwięcznym, buńczucznym pianiem.

— Któregoœ dnia wyfrunie stšd — westchnęła żona wieœniaka.

Zwabili więc ptaka ziarnem, po czym — choć dzielnie walczył, trzepoczšc skrzydłami i drapišc pazurami — schwytali go i omotali mu nogę sznurkiem, dla pewnoœci owijajšc go wokół ostrogi; drugi koniec sznurka przywišzali do słupa podtrzymujšcego słomiany dach w rogu podwórza.

Kiedy go puœcili, kogutek ruszył przed siebie dziarskim, pełnym oburzenia krokiem, a gdy już nie mógł iœć dalej, szarpnšł spętanš nogš i przewrócił się; przez chwilę szamotał się bezradnie na brudnej ziemi, budzšc popłoch wœród trzech wyleniałych kur, po czym wzbijajšc się niezdarnie, odzyskał równowagę i stanšł zamyœlony. Wieœniak z żonš œmiali się do rozpuku. Młody kogutek słyszał ich œmiech i ze smutkiem pojšł — jakby od dawna przeczuwał swój los — że jest na uwięzi.

Przestał biegać radoœnie, stroszyć pióra, muskać je dziobem. Chodził posępnie po terenie ograniczonym długoœciš sznurka. Nadal jednak połykał najlepsze kšski jedzenia i czasem, jak dawniej, odstępował wybrane smakołyki kurze cieszšcej się w danej chwili jego względami. Z porywczym zapałem rzucał się wcišż na każdš kurę ze swojego haremu, która zbliżała się, niby przypadkiem, wabišc go dyskretnie. I wcišż buńczucznie odpowiadał na pianie innych kogutów, które z nadejœciem poranka rozlegało się dokoła.

Jednakże połykał teraz jedzenie z jakšœ ponurš żarłocznoœciš, a w sposobie, w jaki dopadał wystrzępione kury. była zwycięska zawziętoœć. Z jego piania znikło to dŸwięczne, złociste brzmienie. Był przywišzany za nogę i dobrze o tym wiedział. Sznur zniewolił mu ciało, serce i duszę.

Ale wolę życia miał nie spętanš. Krępujšce go więzy musiały pęknšć. I tak pewnego ranka, kiedy obudził się tuż przed œwitem i poczuł nagły przypływ siły, zatrzepotał skrzydłami i wzbił się nad ziemię. Sznur zerwał się. Ptak wydał dziki, przedziwny skrzek i z furkotem wzniósł się na płot, skšd zapiał głoœno i przeraŸliwie. Tak głoœno, że wyrwał ze snu wieœniaka.

Tego samego ranka, o tej samej godzinie, pewien człowiek zbudził się z długiego snu, w którym był pogršżony. Obudził się zdrętwiały i zziębnięty w grobowcu wykutym w skale. Kiedy spał, ból przeszywał jego ciało, a teraz, gdy się zbudził, ból nadal nie ustępował. Nie otwierał oczu, ale wiedział, że nie œpi, że leży skostniały z zimna, sztywny, obolały i zwišzany. Twarz miał przykrytš zimnš tkaninš, nogi mocno skrępowane. Tylko ręce miał wolne.

Zdawał sobie sprawę, że gdyby chciał, mógłby się podnieœć. Ale nie chciał. Po co wracać ze œwiata umarłych? Na samš myœl o ruchu poczuł, jak gdzieœ w głębi trzewi zbiera mu się na mdłoœci. Smuciła go ta dziwna, niezrozumiała

przemiana, jaka się w nim dokonała: ten powrót do œwiadomoœci. Nie pragnšł tego. Chciał być z dala od wszystkich i wszystkiego, tam gdzie nie docierajš wspomnienia.

Coœ jednak do niego wróciło, niczym list, który wraca do nadawcy; wiedział o tym i leżał ogarnięty mdłoœciami. Wtem jego ręce drgnęły. Podniosły się zimne, ciężkie, poranione. Podniosły się, żeby usunšć z twarzy tkaninę i rozluŸnić więzy u ramion, po czym opadły wzdłuż ciała, ciężkie lodowate, zdrętwiałe, zmęczone tak minimalnym wysiłkiem, niechętne do dalszego ruchu.

Z twarzš nie osłoniętš i oswobodzonymi ramionami znów pogršżył się we œnie i leżał jak martwy, spoczywajšc w zimnej nicoœci œmierci. I prawie udało mu się to znów osišgnšć: wejœć w tę zimnš, totalnš nicoœć bycia poza œwiatem.

Nagle jednak, kiedy był jej bliski, ręce trapione dojmujšcym bólem w nadgarstkach uniosły się i zerwały więzy krępujšce kolana; stopy poruszyły się, lecz tułów nadal leżał zimny i nieruchomy.

Po pewnym czasie uniosły się powieki. Oczy ujrzały mrok. Niezmienny mrok! Choć może dostrzegły też mały, blady promyk natrętnego œwiatła, podważajšcy wieko ciemnoœci. Mężczyzna nie potrafił podnieœć głowy. Powieki zamknęły mu się. I znów nastał mrok.

Nagle poruszył się lekko i wielki œwiat zawirował. Bandaże opadły. Poczuł ciasnotę kamiennych œcian i zaznał nowej niedoli, jakš jest uwięzienie. Cienka nitka œwiatła rozdzierała mrok. Z siłš zrodzonš z protestu mężczyzna pochylił się do przodu i oparł wštłe ręce na œcianie tuż obok szpary, przez którš wlewało się œwiatło.

Czuł przypływ siły, tak, siły zrodzonej z buntu. Wtem rozległ się huk i fala œwiatła rozproszyła ciemnoœci. Człowiek, który umarł, siedział pochylony w grobowcu, zwrócony twarzš do zalewajšcej go niczym powódŸ jasnoœci. Blask raził go w oczy, choć ledwo nastał œwit. Przenikliwa ostroœć budzšcego się dnia oznaczała powrót do życia.

Powoli, ostrożnie, jak ciężko ranne zwierzę, wyczołgał się ze skalnej jamy. Przesišknięte wonnoœciami bandaże i całun, którym był okryty, zsunęły się na ziemię. Wsparty o skałę przysiadł, pragnšc znaleŸć zapomnienie. Kiedy jednak spojrzał na swoje stopy, okaleczone i poddane okrutnym torturom, na chude nogi i na ziemię, po której miały już nigdy nie stšpać, przeszył go tak niewyobrażalny ból — ból, jaki towarzyszy utracie wszelkich złudzeń — że pod jego wpływem wycišgnšł poranionš dłoń, przytrzymał się występu grobowca i wstał.

Powrót do życia! Powrót do życia po tym wszystkim, co się stało! Pod nogami spostrzegł lniane bandaże: pochylił się, podniósł je z ziemi, po czym starannie złożył i umieœcił z powrotem w skalnym grobowcu. Następnie zarzucił na ramiona nasycony wonnoœciami całun, owinšł się nim i ruszył przed siebie, w bladoœć zimnego poranka.

Był samotny jak nigdy przedtem, ponieważ jednak miał za sobš œmierć, samotnoœć nie mogła go już dotknšć.

Przepojony bezmiernym smutkiem, smutkiem z powodu utraty złudzeń, mężczyzna szedł skalistym zboczem, przy każdym kroku wzdrygajšc się z bólu. Minšł œpišcych na stoku żołnierzy, którzy owinięci wełnianymi płaszczami leżeli pod krzakami dzikiego wawrzynu. Bosy, milczšcy, o poranionych nogach, okryty białym, lnianym całunem, przyglšdał im się przez chwilę. Patrzył na ich odrażajšce, bezwładne cielska i ciężkie kończyny i w pewien sposób współczuł im. W obawie, żeby się nie zbudzili, pospiesznie skręcił w stronę drogi.

Nie majšc dokšd się udać, opuœcił położone na wzgórzach miasto. Powoli się od niego oddalał; mijał drzewa oliwne, pod którymi rosły zioła, bujna trawa, a także fioletowe anemony, o pochylonych lekko w chłodzie poranka kielichach. Był to œwiat, jaki pamiętał, œwiat przyrody tonšcy

w zieleni, urzekajšcy tęsknym nawoływaniem słowika ukrytego w krzakach przy strumyku, œwiat dni i nocy, który nigdy nie umiera, a w którym on umarł.

Szedł przed siebie na pokaleczonych nogach, œwiadom, że nie należy ani do tego œwiata, ani do tamtego, z którego powrócił. Ani martwy, ani żywy, z otwartymi oczami, lecz nie widzšcy, oddalał się wolno od granic miasta, dumajšc nad tym, dokšd i po co tak wędruje; coœ jednak pchało go naprzód — jakieœ niejasne, choć głębokie ; uczucie zawodu, jakaœ silna wewnętrzna potrzeba, z której nawet nie zdawał sobie sprawy.

Kiedy idšc tak, półprzytomny, mijał kamienny mur otaczajšcy gaj oliwny, w pobliżu rozległo się dzikie, przeraŸliwe pianie, które wyrwało go z odrętwienia i przejęło dreszczem; miał niemal wrażenie, jakby raził go piorun. Na zwisajšcej nad drogš gałęzi siedział czarnoognisty kogut ze wspaniałym, czerwonym grzebieniem, przez gaj zaœ, położony nieco na wzniesieniu, biegł wieœniak w szarej, wełnianej koszuli. Nagle zieleń zatrzęsła się i pomarańczowy ptak trzepoczšc lœnišcymi skrzydłami zeskoczył na ziemię.

— Złap go, panie! — zawołał wieœniak. — Złap mojego koguta!

Mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, uœmiechnšł się lekko pod nosem i szeroko

rozpostarł ramiona, białym całunem zagradzajšc drogę uciekinierowi. Kogut z piskiem i furkotem odskoczył w tył, wieœniak rzucił się w przód, rozległ się straszliwy trzepot ptasich skrzydeł, posypały się pióra i po chwili wieœniak trzymał mocno pod pachš małego zbiega, który nerwowo wycišgał szyję, wytrzeszczajšc okršgłe oczka.

— Uciekł mi — wyjaœnił spocony wieœniak, lewš rękš gładzšc uspokajajšco ptaka. Mówišc to, spojrzał na mężczyznę otulonego w biały kawał lnu i nagle doznał szoku, Stał jak zahipnotyzowany, wpatrujšc się w trupio blade oblicze człowieka, który umarł. Rozpoznał tę trupio bladš, nieruchomš twarz, czarnš brodę, szeroko otwarte, ponure, czarne oczy, z których uszło życie, i gładkie czoło pokryte ranami! A ponieważ był prostym, mało rozgarniętym wieœniakiem, ze zdumienia opadła mu szczęka, jak dziecku, które nie wie, jak się zachować.

— Nie lękaj się — powiedział człowiek w całunie. — Nie jestem duchem. Zdjęli mnie za wczeœnie, więc powstałem. Ale jeœli mnie odnajdš, wszystko powtórzš od nowa...

W jego głosie słychać było nutę dawnego rozgoryczenia. Ludzie! Zwłaszcza ci, co dzierżš władzę! Tylko jedno potrafiš! Martwym, obojętnym wzrokiem popatrzył w roziskrzone, ruchliwe oczy wieœniaka. Wieœniak struchlał, œmiertelna obojętnoœć i dziwna, zimna stanowczoœć mówišcego

obezwładniły go i zadał to jedno pytanie, którego najbardziej pragnšł uniknšć:

— Czy chcesz, panie, ukryć się w mojej chacie?

— Chętnie tam wypocznę. Ale jeœli komukolwiek zdradzisz, gdzie jestem, wiesz, co cię czeka. Pójdziesz pod sšd.

— Nie zdradzę! Nikomu nic nie powiem! Poœpieszmy się, panie!

Rozejrzał się lękliwie, posępnie zastanawiajšc się nad tym, dlaczego z własnej, nieprzymuszonej woli naraża się na niebezpieczeństwo. Człowiek z pokaleczonymi nogami wszedł po wzniesieniu do gaju oliwnego i ruszył za stroskanym wieœniakiem, który przedzierał się szybko przez porastajšcš gaj zielonš pszenicę. Pod stopami, które umarły, czuł chłodnš szorstkoœć młodych kłosów; było w nich życie. W pobliżu skał widział zaœ jedwabiste, pokryte srebrzystym meszkiem anemony, których czerwone kielichy lekko opadały w dół. One również należały do œwiata żywych. A on w swoim œwiecie był sam, całkowicie sam. Wszystko, co go otaczało, stanowiło czšstkę œwiata, który nigdy nie umarł, œwiata, który porzucił, a raczej został zmuszony do porzucenia. Stracił wszelkie złudzenia i jedyne, co teraz czuł, to wielkš przyprawiajšcš o mdłoœci pustkę.

Dotarli do glinianej chaty; wieœniak, zrezygnowany, przepuœcił goœcia przodem.

— WejdŸ, panie! WejdŸ! Nikt nas nie widział. Człowiek w białym całunie wszedł do izby,

wnoszšc z sobš dziwny zapach wonnoœci, i stanšł na twardym, ubitym klepisku. Wieœniak zamknšł drzwi, po czym ruszył korytarzem na podwórze — ogrodzone wysokim płotem przed złodziejami — gdzie trzymał osła. Wcišż nękany niepokojem, ponownie przywišzał koguta za nogę. Człowiek o trupio bladej twarzy usiadł na macie przy palenisku; był zmęczony i półprzytomny, lecz mimo to słyszał, jak wieœniak szeptem rozmawia z żonš, która z dachu obserwowała powrót męża.

Wkrótce oboje weszli do izby i kobieta zakryła twarz. Nalała wody do dzbana, a na drewnianej misie położyła chleb oraz garœć suszonych

— Jedz, panie — powiedział wieœniak. — Jedz. Nikt nas nie widział.

Goœć nie miał apetytu. Ponieważ jednak znów był w œwiecie żywych, umoczył w wodzie kawałek chleba i włożył go do ust. Ale wszystko w nim umarło: nawet głód i łaknienie. Wrócił z zaœwiatów wbrew własnej woli, bez chęci do życia, jedynie z wszechpotężnym uczuciem pustki i rozczarowania w sercu. Ale gdzieœ głęboko pod warstwš rozczarowania, głębiej, niż sięga œwiadomoœć, tkwiła w nim siła i stanowczoœć, której też zresztš nie pragnšł.

Wieœniak z żonš stali w drzwiach obserwujšc go. Z przerażeniem patrzyli na okaleczone, chude i białe jak pergamin ręce oraz nogi przybysza, na drobne rany na jego martwym czole. Z przerażeniem wdychali duszny, wonny zapach, bijšcy od ciała. Widzieli też delikatne, œnieżnobiałe, doœć kosztowne płótno, w które był spowity. Może to w istocie martwy król z dalekiej krainy grozy? — rozmyœlali. Przybysz siedział zmarznięty i odległy myœlami, jakby nadal pozostawał w krainie œmierci, a jego kruche, niemal przezroczyste ciało niczym egzotyczna roœlina wydzielało osobliwš, aromatycznš woń.

Z trudem połknšwszy umoczony w wodzie kawałek chleba, mężczyzna podniósł oczy na parę wieœniaków. Widział ich takich, jakimi byli: prostymi, ograniczonymi ludŸmi, bez odrobiny fantazji i odwagi. Stanowili jednak drobne, nieuniknione czšstki istniejšcego œwiata. I choć nie byli szlachetni czy wspaniałomyœlni, ze strachu ulitowali się nad nim.

Popatrzył na nich ciepło, œwiadom, że najlepiej zareagujš na dobroć i odpowiedzš nieœmiałš dobrociš.

— Nie bójcie się — powiedział łagodnie. — Pozwólcie mi tu zostać. Nie będę was długo kłopotał. Wkrótce odejdę i więcej mnie nie zobaczycie. Proszę, nie lękajcie się. Z mojego powodu nie spotka was żadna krzywda.

Z miejsca mu uwierzyli, lecz strach ich nie opuœcił.

— Zostań, panie, jak długo chcesz — oznajmili. — Odpoczywaj tu w spokoju!

Strach czaił się w ich oczach.

Przybysz podziękował im i wieœniak ruszył z osłem w pole. Słońce lœniło na niebie i w mrocznym, zamkniętym pomieszczeniu mężczyzna poczuł się tak, jakby znów znalazł się w grobowcu. Zwracajšc się więc do kobiety, rzekł:

— Wyjdę na powietrze.

Wieœniaczka zamiotła podwórze i wyniosła matę: mężczyzna wycišgnšł się pod płotem w blasku porannego słońca. Rosnšce przed domem pojedyncze drzewo figowe wypuszczało pierwsze zielone listki, które — niczym płomienie — strzelały w górę z martwej pustki podwórza ku wiosennemu niebu. Ale człowiek, który umarł, nie widział ich; leżał nieruchomo na słońcu, które jeszcze nie grzało zbyt silnie, pozbawiony woli życia i chęci do czegokolwiek. Chude nogi miał wycišgnięte, czarne, pachnšce włosy opadały mu na wystajšce obojczyki, szczupłe, bezbarwne dłonie spoczywały wzdłuż ciała. Nie opodal kury gdakały i grzebały w ziemi, a schwytany i pozbawiony wolnoœci kogutek stał skulony w kšcie.

Wieœniaczka była przerażona. Co chwila wyglšdała przez drzwi i nie widzšc u mężczyzny żadnych oznak życia bała się, że umarł. Kiedy

jednak słońce przygrzało, przybysz otworzył oczy i popatrzył na kobietę. A wtedy ogarnšł jš lęk przed tym człowiekiem, który żył, lecz nic nie mówił.

Mężczyzna podniósł powieki i znów ujrzał œwiat, jasny jak lœnišca w słońcu tafla szkła. Ujrzał życie, w którym nie było już dla niego miejsca, życie toczšce się poza nim, błękit nieba oraz nagie drzewo figowe wypuszczajšce młode, zielone pędy. Œwiat jasny i lœnišcy, do którego — pozbawiony woli istnienia — nie należał.

Ale był w tym œwiecie, nie umarł. Cały dzień przeleżał półprzytomny na podwórzu, a wieczorem udał się do chaty. Wieœniak wrócił z pola, lecz przerażony nie odzywał się. Mężczyzna zjadł na kolację trochę rozgotowanej fasoli, po czym umył ręce i w milczeniu położył się pod œcianš. Wieœniacy też milczeli, obserwujšc œpišcego goœcia. Sen tak bardzo przypominał œmierć, że chętnie mu uległ.

Kiedy słońce wytoczyło się na niebo, ponownie ułożył się na macie pod płotem. Słońce było jedynš rzeczš, która go pocišgała i miała na niego wpływ: znów chciał wdychać chłodne, poranne powietrze i widzieć nad głowš blade niebo. Nadal nienawidził zamkniętych pomieszczeń. Akurat gdy wychodził na podwórze, rozległo się pianie. Lekko stłumione i cichsze niż zazwyczaj, wyrażało coœ więcej niż smutnš rezygnację — wyrażało

wolę życia, a nawet jego triumf. Człowiek, który umarł, przez chwilę stał w drzwiach przyglšdajšc się, jak mały, schwytany uciekinier stroszy pióra, wypręża się, po czym wycišga szyję, otwiera dziób i ponownie pieje, rzucajšc wyzwanie œmierci. Buńczuczny okrzyk — choć przytłumiony niewolš — wzniósł się w powietrze. Człowiek, który umarł, przyjrzał się chłodnym okiem naturze i wszędzie dostrzegł potężnš wolę istnienia: w burzliwych i drobnych grzebieniach fal, w pianie wyłaniajšcej się z błękitnej dali, w czarnopomarańczowym kogutku, w zielonych, strzelajšcych w górę niczym płomienie pędach figowca. Od wszystkich roœlin i zwierzšt biła moc i wiosenna żšdza życia. Brały poczštek — niczym krucha piana — z błękitnej powodzi niewidzialnych pragnień, z niewidzialnego morza siły i w momencie pojawienia się były już barwne, namacalne, przemijajšce i niestrudzone w swym powrocie. Człowiek, który umarł, patrzył na odradzajšce się życie, ale nie widział już owej niezłomnej woli istnienia i trwania. Zamiast tego słyszał donoœne, dŸwięczne wyzwanie rzucone całemu œwiatu.

Mężczyzna położył się; ciemne oczy, które umarły, były teraz szeroko otwarte, nieruchomo wpatrzone w przykład niezniszczalnej woli życia, jaki miał przed sobš. Ptak zaœ odwrócił łebek i swoimi płaskimi, lœnišcymi œlepkami zerknšł na

mężczyznę. Spoglšdajšc przed siebie mężczyzna dostrzegał nie tylko pomarańczowoczarne skrzydła, ale również krótkš, wzburzonš falę życia, na której unosił się kogucik. Obserwował szybkie, nerwowe ruchy dzioba zbierajšcego z ziemi resztki jedzenia i małe, pełne życia oczka, bystre i czujne, o dumnym, pewnym siebie spojrzeniu; słyszał głos życia — triumfalne, buńczuczne pianie, choć nieco zduszone więzami niewoli, a także dziwnš mowę życia, kiedy kogutek z wprawš naœladował gdakanie ulubionej kury znoszšcej jajo — lecz i w tym gdakaniu dawało się wyczuć głuchy smutek wywołany uwięziš. Gdy w pewnej chwili rzucił ptakowi kawałek chleba, kogutek zaczšł gruchać przymilnie, rozdziobujšc go dla swoich towarzyszek. Kury przybiegły szybko, łapczywie chwyciły okruchy i uciekły czym prędzej.

Zadowolony z siebie kogutek ruszył za nimi, ale po kilku krokach sznurek, który miał przywišzany do nogi, napišł się i ptak upadł. Znikła jego czupurnoœć i nagle jakby zmalał; osowiały ukrył się w cieniu. Widać było, że jest młody: wprawdzie ogon połyskiwał mu pięknie, ale jeszcze nie osišgnšł rozmiarów dorosłego koguta. Dopiero pod wieczór wstšpiło w ptaka nowe życie, pozwalajšc mu zapomnieć o wczeœniej doznanym upokorzeniu. I kiedy kura, którš darzył szczególnš sympatiš, beztrosko, acz kuszš

co, podeszła bliżej, skoczył na niš z takim zapałem, że zatrzęsły mu się wszystkie pióra. Człowiek, który umarł, przyglšdał się tym gwałtownym, energicznym ruchom, ale zamiast pochylonego nad kurš koguta, widział zachodzšce na siebie fale w rozkołysanym oceanie życia. Zew życia wydał mu się silniejszy i bardziej nieodparty od zewu œmierci. W porównaniu z szaleńczš wolš istnienia, z jego nieposkromionš falš, œmierć była tylko marnym cieniem.

O zmierzchu wieœniak wrócił z osłem do domu.

— Panie! — zawołał. — Ludzie powiadajš, że z ogrodu skradziono zwłoki, że grób jest pusty, a żołnierze, przeklęci Rzymianie, zostali odesłani! Kobiety lamentujš w ogrodzie.

Człowiek, który umarł, popatrzył na tego, co nie umarł, i rzekł:

— Nie lękaj się. Nikomu nic nie mów, a będziemy bezpieczni.

Wieœniak poczuł ulgę.. Ubranie miał brudne i sprawiał wrażenie nierozgarniętego prostaka, w którym nigdy nie zapłonie choćby taki żar, jaki płonšł w młodym, zniewolonym kogutku. Był pozbawiony wszelkich namiętnoœci. Człowiek, który umarł, zadumał się nad nim: „Jaki jest sens, żeby go dŸwigać w górę? Suchš ziemię orze się, żeby jš spulchnić, a nie po to, żeby podnieœć. Niech ziemia pozostanie ziemska i daleka od nieba. Próbowałem jš podnieœć. Ale niepotrzeb

nie się mieszałem. Lemiesze zniszczenia spustoszš ziemię judzkš i życie tego wieœniaka zostanie wywrócone niczym gleba na zoranym polu. Ziemia zawsze będzie uprawiana. Ważna jest uprawa, a nie zbawianie...”

Popatrzył na wieœniaka ciepło i ze współczuciem, ale nie chciał już więcej ingerować w dusze tych, co żyjš, tych, co nigdy nie umrš, lecz tylko zostanš zwróceni ziemi. „Niech wróci do niej, gdy wybije godzina œmierci jego, i niech nikt nie ingeruje, kiedy ona wezwie go do siebie”.

Tak więc człowiek okryty ranami pozwolił, żeby wieœniak odszedł, albowiem nie było w nim żadnego odrodzenia, i jedynie szepnšł do siebie: „Udzielił mi goœciny”.

O œwicie, kiedy poczuł się lepiej, wstał i wolno, na obolałych nogach, wrócił do ogrodu. W ogrodzie został zdradzony i w ogrodzie pochowany. Minšwszy bujne wawrzyńce, w pobliżu skał ujrzał pochylonš nad grobowcem kobietę w niebieskożółtych szatach. Ponownie zajrzała do grobowca, który wyglšdał jak wyciosana w skale nisza. Wewnštrz było pusto. Kobieta szlochała załamujšc ręce. Kiedy odwróciła się i spostrzegła przy Wawrzyńcach mężczyznę w bieli, wydała krótki okrzyk, gdyż wzięła go za szpiega, i zawołała:

— Zabrali go!

A on na to:

— Magdaleno!

Zachwiała się bliska omdlenia. Rozpoznała bowiem głos. Wtedy on znów przemówił:

— Magdaleno! Nie lękaj się. Nie umarłem. Zdjęli mnie za wczeœnie, więc powróciłem do życia. Schroniłem się w chacie wieœniaka.

Oszołomiona rzuciła mu się do stóp, żeby je ucałować.

— Nie dotykaj mnie, Magdaleno. Nie można! Rany jeszcze mi się nie zagoiły i jeszcze nie przywykłem do ludzi.

Nie wiedzšc, co czynić, rozpłakała się, a on rzekł:

— ChodŸ. Skryjmy się za krzakami, żeby nas nikt nie dojrzał.

Wstała, odziana w żółtš suknię i niebieski płaszcz, i ruszyła za nim pomiędzy drzewa. Usiadł pod mirtem i oœwiadczył:

— Nie całkiem jeszcze doszedłem do siebie. Powiedz, Magdaleno, cóż mam zrobić?

— Och, Panie! — zawołała. — Jak bardzo wszyscy cię opłakiwaliœmy! Czy powrócisz do nas?

— Co było, to minęło i należy do przeszłoœci — odparł. — Strumień płynie dopóty, dopóki pada deszcz, a póŸniej koryto wysycha. Życie, które wiodłem, skończyło się.

— A triumf, który odniosłeœ? — spytała ze smutkiem.

— Triumfem jest to, że żyję. Przeżyłem swojš misję i nie chcę o niej myœleć. To też triumf. Wtršcałem się do cudzego życia, lecz to już mam za sobš, podobnie jak œmierć. Jestem człowiekiem, w dodatku doœć młodym, Magdaleno; nie wkroczyłem jeszcze w wiek œredni. Cieszę się, że tamto minęło. Było potrzebne. Ale cieszę się, że minęło, że przestałem się mieszać w życie innych. Umarł we mnie nauczyciel i zbawca; teraz mogę wieœć normalny żywot, żyć na swój własny sposób. Słuchała go, ale nie do końca rozumiała sens jego słów. To, co mówił, sprawiało jej zawód.

— Ale wrócisz do nas? — spytała nalegajšco. — Nie wiem, co uczynię. Może będę wiedział, kiedy wyzdrowieję. Jedno jest pewne: moja misja dobiegła końca, skończyłem z nauczaniem, a œmierć wybawiła mnie od własnego zbawienia. Och, Magdaleno, pragnę przeżyć po swojemu to życie, które zostało mi dane. Moje życie publiczne, pełne sławy i chwały, należy do przeszłoœci. Teraz mogę żyć normalnie, po cichu, nie sprowadzajšc na siebie zdrady. Przedtem chciałem, żeby mój zasięg był nieograniczony, i to przywiodło mnie do zguby. Wiem, że skrzywdziłem Judasza. Biedny Judasz. Umarłem i teraz znam kres swoich możliwoœci. Teraz mogę żyć, nie starajšc się zmieniać innych. Wiem bowiem, że mój zasięg kończy się na szerokoœci mych ramion, na długoœci mego kroku. Chciałem tulić

do siebie tłumy — ja, który tak naprawdę nigdy nie otoczyłem ramieniem ani jednego człowieka. Ale Judasz i najwyżsi kapłani wybawili mnie od mojego zbawienia i już wkrótce będę mógł poddać się losowi niczym pływak morskim falom, kiedy zanurza się w nie o œwicie.

— Zatem odtšd chcesz być sam, Panie? — spytała. — Więc twoja misja nic nie znaczyła? Była kłamstwem?

— Nie! Tak jak nie byli nim twoi dawni kochankowie. Znaczyli dla ciebie dużo, ale ty brałaœ więcej, niż dawałaœ. Potem przyszłaœ do mnie, abym wybawił cię z rozpusty. Ja w swojej misji również nie znałem umiaru. Dawałem więcej, niż brałem, a to próżnoœć, która prowadzi do zguby. Tak więc Piłat i najwyżsi kapłani wybawili mnie od nadmiaru dawania. Pamiętaj o umiarze, Magdaleno, bo życie bez umiaru jest formš œmierci.

Z goryczš dumała nad jego słowami: czuła wewnętrznš potrzebę dawania, dawania bez umiaru i bolało jš to, że zakazywał jej szczodroœci. — Więc nie wrócisz do nas? Powstałeœ tylko dla siebie?

Słyszšc w głosie Magdaleny nutę sarkazmu, spojrzał na jej pięknš twarz, na której wcišż malowało się żarliwe pragnienie, aby jš zbawił od tej rozpustnej kobiety, jakš niegdyœ była. Potrzeba uwolnienia się od kapryœnej, samowolnej

Ewy, która kochała wielu i brała więcej, niż dawała, spowijała jš niczym gęsty obłok. Teraz cierpiała z innego powodu. Chciała dawać, nie bioršc nic w zamian. A to dla młodej istoty również było trudnym i okrutnym poœwięceniem.

— Nie powstałem z grobu, aby do niego wracać. Kobieta podniosła wzrok; zobaczyła zmęczenie

rysujšce się na chudej, bladej twarzy, wyraz ogromnego rozczarowania w ciemnych oczach, a głębiej obojętnoœć. Czujšc na sobie jej spojrzenie, mężczyzna szepnšł:

— Teraz moi uczniowie będš pragnęli mej œmierci, gdyż powstałem inny, niż oczekiwali.

— Ale przyjdziesz do nas, Panie? Odwiedzisz tych, co cię kochajš?

Rozeœmiał się cicho.

— Oczywiœcie. — Po czym spytał: — Czy możesz mi dać trochę pieniędzy? Chciałbym spłacić dług, który zacišgnšłem.

Miała niewiele, ale wręczyła mu je z radoœciš.

— Powiedz, Magdaleno, czy mógłbym do ciebie przyjœć? Zamieszkać w twoim domu?

Duże, niebieskie oczy rozbłysły dziwnym blaskiem.

— Teraz? — spytała triumfalnie.

A on, który od chwili zmartwychwstania wzdragał się przed jakimkolwiek triumfem, własnym czy cudzym, zlškł się.

— Nie — odparł. — PóŸniej, kiedy wy dobrzeję... kiedy przyzwyczaję się do siebie i swojego ciała.

Słowa te z trudem przeszły mu przez gardło. W głębi serca pojšł, że nigdy nie pójdzie do Magdaleny, nigdy nie zamieszka w jej domu. Przestraszył go błysk triumfu w jej oczach — ta zachłanna potrzeba dawania. Kobieta szepnęła z błogim upojeniem:

— Wiesz, Panie, że wszystko bym ci ofiarowała.

— Nie! O nic nie proszę.

Znów ogarnęło go obrzydzenie do życia, które przedtem znał; potężne, przyprawiajšce o mdłoœci uczucie zawodu wstrzšsnęło jego ciałem. Przykucnšł bez sił pod krzakiem mirtu. Ale oczy miał otwarte. Kobieta przyjrzała mu się uważnie i nagle zobaczyła, że człowiek, z którym rozmawia, nie jest Mesjaszem. To nie Mesjasz zmartwychwstał. W siedzšcym przed niš człowieku nie było entuzjazmu, nie było tej niezwykłej czystoœci, znikła też dawna, pełna zapału młodzieńczoœć. Umarł młody człowiek, a powstał mężczyzna w œrednim wieku, zgorzkniały, wykazujšcy straszliwš obojętnoœć i nieczułoœć, jakiej nie zdołałaby przełamać nawet miłoœć. Nie był to Pan, którego tak uwielbiała, młody, żarliwy zbawca jej duszy. Człowiek, z którym rozmawiała, bardziej przypominał jej dawnych kochanków, lecz

odznaczał się większš od nich obojętnoœciš na sprawy ludzkie i mniejszš wrażliwoœciš.

Bezgraniczne, nabożne uwielbienie, jakim go darzyła, zaczęło maleć. Człowiek, który powstał z zaœwiatów, oznaczał kres jej marzeń.

— IdŸ już — powiedział. — I nie dotykaj mnie, bom jeszcze nie wyzwolił się od œmierci. Wrócę tu trzeciego dnia. Jeœli chcesz, przybšdŸ o œwicie. Wtedy znów porozmawiamy.

Odeszła zmieszana i zrozpaczona. Jednakże w drodze do domu przestała myœleć o ponurej, gorzkiej rzeczywistoœci i ponownie ogarnęło jš zdumienie i radoœć, że Pan powstał z grobu i żyje. Mesjasz, zbawca, cudotwórca zmartwychwstał! Powstał niejako człowiek, lecz jako Bóg, którego nie wolno dotknšć i który powinien znajdować się teraz w niebie. Był to najwspanialszy, a zarazem najbardziej niesamowity ze wszystkich dokonanych przez niego cudów.

Po pewnym czasie człowiek, który umarł, zebrał w sobie doœć sił, aby wstać, i wolno ruszył do chaty wieœniaka. Cieszył się, że wraca do tych prostych ludzi, z każdym krokiem oddalajšc się coraz bardziej od Magdaleny i swoich dawnych towarzyszy. Wieœniacy mieli w sobie biernoœć ziemi; wiedział, że pozwolš mu odpoczšć i — przynajmniej przez jakiœ czas — nie będš niczego od niego żšdać.

Wieœniaczka wypatrywała go z dachu chaty. Bała się, że ich opuœcił. Jego obecnoœć działała na niš kojšco, jak łagodne wino. Pospiesznie zbiegła w dół, żeby otworzyć mu drzwi.

— Gdzie byłeœ, panie? Dlaczego odszedłeœ?

— Spacerowałem po ogrodzie i spotkałem znajomš, która dała mi trochę pieniędzy. Oto one.

Wycišgnšł chudš dłoń, na której leżało kilka miedziaków — wszystko, co Magdalena mu ofiarowała. Oczy wieœniaczki zalœniły z radoœci, gdyż w domu się nie przelewało.

— Och, panie! Czy to naprawdę dla mnie?

— WeŸ je, niewiasto. Kupisz za to chleb, a chleb daje życie.

Położył się na podwórzu z uczuciem błogiej ulgi, że znów jest sam. Bo w towarzystwie wieœniaków mógł być sam, przyjaciele zaœ nie zostawiliby go w spokoju. Œwiadom, że tu mu nic nie grozi, z sympatiš przyglšdał się młodemu kogutkowi, którego pianie, tak pełne werwy i chęci do życia, zawsze kończyło się nutš bezradnoœci i upokorzenia. Tego dnia osioł stał pod dachem na podwórzu wymachujšc ogonem. Osłabiony chorobš œmierci za życia, człowiek, który umarł, zamknšł oczy, odcinajšc się od otaczajšcego go œwiata.

Wkrótce wieœniaczka przyniosła mu wino z wodš oraz kilka słodkich ciastek; kiedy go

obudziła, pożywił się trochę, nie dlatego, że głodny, ale dlatego, aby sprawić jej przyjemnoœć. Dzień był upalny i gdy schyliła się podajšc mu jedzenie, zauważył, jak pod skromnš, cienkš tunikš kołyszš się jej piersi. Wiedział, że kobieta chce, by jej zapragnšł, a była młoda i niebrzydka. Gdyby mógł, poczułby żšdzę — on, który nigdy nie zaznał rozkoszy cielesnych. Ale nie mógł sobie na to pozwolić, chociaż podobało mu się jej miękkie, pochylone ciało. Musiał wystrzegać się cudzych myœli, cudzej œwiadomoœci. Ucieszyła się z pieniędzy i teraz oczekiwała czegoœ więcej: tego, żeby jš objšł, przytulił. Duszę miała twardš i zachłannš, ciało zaœ chciwe i łapczywe, nie znajšce przyjemnoœci dawania. Powiedział więc coœ do niej łagodnie i ponownie zamknšł oczy. Nie chciał wchodzić w skromne ciało tej kobiety, wnikać w jej ani czyjekolwiek inne skromne życie. Odsunšł się bez wahania.

Odkšd zmartwychwstał, zdał sobie sprawę, że ciało również ma własne życie — jedno skromne i prozaiczne, drugie wzniosłe i szlachetne. Przedtem był jak dziewica i wzbraniał się przed prozaicznš zachłannoœciš ciała. Zrozumiał jednak, że dziewictwo też jest pewnš formš zachłannoœci i że ciało powstaje po to, aby dawać i brać, brać i dawać niezachłannie, bezinteresownie. Zrozumiał, że powstał z grobu dla kobiety, której nieobce jest owo szlachetne i wzniosłe życie, dla

kobiety niezachłannej w braniu i dawaniu, dla kobiety, z którš mógłby złšczyć się cieleœnie. Ale ponieważ umarł, był teraz cierpliwy, œwiadom, że ma czas, całš wiecznoœć. Nie paliło go żadne zachłanne pragnienie, żeby ofiarować siebie innym ani żeby od nich brać coœ dla siebie. Tego nauczyła go œmierć. Wieczorem wieœniak powrócił z pola.

— Dziękuję, Panie, za pienišdze — rzekł. — Ale nie oczekiwaliœmy zapłaty. Wszystko, co mamy, jest twoje Panie.

Mężczyzna poczuł smutek, albowiem stał przed nim mały, chytry człowieczek, którego oczy błyszczały chciwoœciš i nadziejš otrzymania dalszych, większych darów w podzięce za goœcinę, jakš ofiarował. To prawda, przyjšł do siebie goœcia, nie żšdajšc zapłaty i nie oczekujšc żadnej. Ale teraz biła od niego chciwoœć. Cóż, zdarzali się tacy ludzie. Toteż kiedy wieœniak chciał mu pomóc wstać, gdyż zapadła już noc, człowiek, który umarł, powstrzymał go.

— Nie dotykaj mnie, bracie. Jeszczem nie wstšpił do Ojca mego.

Słońce przyœwiecało coraz goręcej i młody kogutek coraz piękniej lœnił w jego blasku. Wieœniak często zmieniał przecierajšcy się sznur u jego nogi, więc ptak wcišż pozostawał na uwięzi. Ale płomień życia płonšł w nim tak silnie, że kogut co chwila spoglšdał wynioœle na mężczyz

nę, który umarł. Mężczyzna zaœ uœmiechał się do niego z sympatiš..

— Tyœ już na pewno wstšpił do ojca swego, który jest poœród ptaków — rzekł.

I kogutek odpowiedział mu pianiem.

Trzeciego dnia o œwicie mężczyzna ruszył do ogrodu, rozmyœlajšc nad różnicš między wzniosłym, szlachetnym życiem ciała a życiem marnym, prozaicznym, ograniczonym. Pogršżony w zadumie, minšł krzewy wawrzynu i mirtu, które niczym kurtyna zasłaniały skalny grobowiec, gdy nagle ujrzał trzy niewiasty: Magdalenę, Marię, swojš matkę, oraz Joannę. Ujrzał je, a one jego, i w ich twarzach pojawił się strach.

Stał bez ruchu, nie zbliżajšc się, wiedzšc, że przyszły po to, aby go z sobš zabrać. Nie miał zamiaru do nich wracać. Popatrzył na nie, blady w cieniu szarego, deszczowego poranka, i odwrócił się, by odejœć, lecz Magdalena podbiegła do niego wołajšc:

— Ja ich nie przyprowadziłam! Same przyszły. Spójrz, Panie, przyniosłam ci pienišdze... Nie porozmawiasz z nami?

Dała mu kilka złotych monet, które przyjšł pytajšc:

— Czy naprawdę mogę je wzišć? Będš mi potrzebne. A z wami nie mogę rozmawiać, Magdaleno, bom jeszcze nie wstšpił do Ojca mego. Muszę już iœć.

— Och, Panie! Dokšd pójdziesz?

Widział, jak ze wszystkich sił stara się odnaleŸć w nim człowieka, który umarł, człowieka, który niegdyœ był młody i miał misję do spełnienia, który wiódł marny, prozaiczny żywot w czystoœci i strachu, dajšc wiele i nie bioršc nic w zamian.

— Do Ojca mego! — odparł.

— Zostawisz nas tak? Patrz, tam jest twoja Matka, Panie! — zawołała wskazujšc za siebie.

— Muszę wstšpić do Ojca mego — powtórzył, cofajšc się za wawrzyn, po czym odwróciły się i poœpiesznie odszedł. „Teraz należę tylko do siebie. Nie mam już uczniów, misji do spełnienia, ewangelii do głoszenia. Otóż to! Nie potrafię radzić sobie z własnym życiem, więc jakże mam zbawiać innych? Muszę nauczyć się żyć samotnie”.

Wrócił do domu wieœniaka i udał się na podwórze, po którym spacerował młody kogutek z przywišzanym do nogi sznurkiem. Człowiek, który umarł, nie pragnšł towarzystwa ludzi, wolał być sam, albowiem w obecnoœci innych czuł się samotny. Wkrótce promienie słońca oraz delikatny balsam wiosny wyleczyły mu rany; nawet ta najboleœniejsza, ziejšca aż w trzewiach rana po straconych bezpowrotnie złudzeniach, goiła się. Powoli też zanikała w nim potrzeba ludzi, mężczyzn i kobiet, owo goršczkowe pragnienie bycia z nimi i bycia zbawianym przez nich. Obiecał

sobie, że w przyszłoœci będzie unikał wtršcania się w cudze życie, narzucania innym swojej woli.

„Starałem się pchnšć ich na słusznš œcieżkę życia, więc oni pchnęli mnie w ramiona œmierci — pomyœlał w duchu. — Przymus zawsze się tak kończy. Zmuszany zabija zmuszajšcego. Nadszedł czas, abym był sam”.

Nie chodził już więcej do ogrodu, tylko leżał bez ruchu na podwórzu, wpatrujšc się w słońce; czasem o zmierzchu wyruszał do gaju oliwnego, gdzie spacerował między zielonš; pszenicš, która każdego słonecznego dnia rosła o szerokoœć dłoni, i rozmyœlał:

„Jak to dobrze, że spełniłem swojš misję i nie muszę się już o nic kłopotać. Nareszcie mogę być sam i nie zajmować się życiem innych. Niech drzewo figowe nie rodzi owoców, jeœli nie chce, a bogaci niech cieszš się swoim bogactwem. Moje życie należy teraz tylko do mnie”.

Zielone pędy wypuœciły liœcie, okrywajšc nagie drzewo figowe jasnš, wiosennš zieleniš. A pióra młodego kogutka, choć wcišż był trzymany na uwięzi, z każdym dniem coraz jaskrawiej lœniły w słońcu. Słońce zaœ zachodziło z coraz większym przepychem na rozjarzonym złocistš czerwieniš niebie. Człowiek, który umarł, dostrzegał to wszystko i myœlał:

Słowo jest jak komar, który kšsa wieczorem. Słowa dręczš nas niczym komary, nawet w gro

bie nie ma od nich ucieczki. Lecz nie sš w stanie przeniknšć poza grób. Zmartwychwstałem i teraz żyję tam, gdzie słowa już nie kšsajš, gdzie powietrze jest czyste, gdzie nie ma potrzeby mówienia; żyję sam, we własnej skórze — granicy mego królestwa”.

Wyleczony z ran, cieszył się swojš nieœmiertelnoœciš, życiem pozbawionym zmartwień. W grobie bowiem zrzucił z ramion brzemię zwane troskš. Tam też pozostawił tę częœć samego siebie, która przejmowała się i troszczyła lub żšdała posłuchu. Wyniósł innš częœć swojej istoty — nieczułš i obojętnš, która wyzdrowiała, pokryła się nowš skórš. Uœmiechnšł się do siebie, a w jego uœmiechu była samotnoœć, która także jest rodzajem nieœmiertelnoœci.

I znów zatopił się w myœlach:

„W milczeniu będę wędrował przed siebie i samotnie, trzymajšc się na uboczu, poznawał ten niezwykły, tętnišcy życiem œwiat. Cóż może być bardziej wspaniałego? Nie miałem dotšd okazji mu się przyjrzeć, byłem bowiem zbyt zaœlepiony swojš misjš. Teraz będę wędrował i odkrywał go, poznawał ten zaaferowany sobš, pełen życia œwiat, który niczego już ode mnie nie zażšda”.

I tak rozmawiajšc sam ze sobš doszedł do wniosku, że będzie podróżował jako lekarz. Wcišż miał w sobie moc uzdrawiania chorych,

zarówno dorosłych jak i dzieci, których cierpienia budziły w nim litoœć. Obcišł więc włosy i zgolił brodę na modłę lekarskš i zadowolony uœmiechnšł się. Kupił sandały, odpowiedni płaszcz i nakrycie głowy, które zasłoniło blizny na czole.

— Odchodzisz od nas, panie? — spytał wieœniak.

— Tak, nadszedł czas, abym powrócił między ludzi. — I wręczajšc mu złotš monetę, poprosił: — Daj mi tego kogutka, który uciekł od ciebie, a teraz żyje w niewoli. Będzie mi z nim raŸniej.

Tak więc za złotš monetę wieœniak oddał młodego kogutka i nazajutrz o œwicie człowiek, który umarł, wyruszył w obcy mu, niezwykły œwiat, żeby zakosztować w nim samotnoœci. Przedtem za bardzo mieszał się w jego sprawy. Potem umarł. Teraz zaœ zamierzał do niego powrócić i wieœć samotny żywot. Opuszczajšc chatę wieœniaka nie wyruszał jednak sam; pod pachš niósł kogutka, który radoœnie trzepotał ogonem i z ożywieniem wycišgał szyję: on też po raz pierwszy zapuszczał się w wielki, niezwykły œwiat i jego drobne ciało drżało z podniecenia. Żona wieœniaka uroniła kilka łez, ale po chwili, jak to wieœniaczka, udała się z powrotem do chaty, żeby nacieszyć się widokiem złota. Miała wrażenie, że błyszczy cudownym blaskiem.

Człowiek, który umarł, wędrował przed siebie.

Na niebie œwieciło słońce. Szedł rozglšdajšc się z zaciekawieniem; w pewnym momencie przystanšł, żeby przepuœcić zdšżajšcš w kierunku miasta karawanę, i znów się zadumał:

„Jakże dziwny, jakże niezwykły jest ten œwiat! Czysty, a zarazem brudny! Ja jestem taki sam, choć trzymam się na uboczu. Cóż za różnorodnoœć! Dlaczego chciałem, żeby wszystko było jednakie? Po co wygłaszałem te kazania? Och, żałuję tego. Kazanie znacznie szybciej niż psalm czy pieœń zsycha się jak błoto i zatyka ujœcie Ÿródła. Popełniłem duży błšd. Stracono mnie właœnie za prawienie kazań. Ale nieskutecznie, bo powstałem z grobu, samotny, i odziedziczyłem tę ziemię, gdyż niczego od niej nie żšdam. Będę sam poœród wrzawy życia; zawsze i wszędzie będę sam. Ciebie, mój kogutku, pozostawię gdzieœ w tej wrzawie, byœ płynšł na swej własnej fali. Jakiż bije od ciebie żar! Nie martw się, wkrótce będziesz ganiał za kurami. Może kiedyœ, pewnego dnia, spotkam kobietę, która zbudzi z odrętwienia moje zmartwychwstałe ciało, lecz zostawi mi mš samotnoœć. Zamarły we mnie pragnienia i wszystko jest mi obce, obojętne. Ale czy to można wiedzieć? Czy można znać życie? Na przykład taki kogutek, niby dumnie samotny, a przecież ulega wabieniu kur. Udam się do tej wioski na wzgórzu; jestem zmęczony i osłabiony i pragnę o wszystkim zapomnieć”.

Powodowany chęciš odpoczynku, lekko przyspieszył kroku, wyprzedzajšc dwóch mężczyzn, którzy szli wolno, pogršżeni w rozmowie. Ponieważ zaœ stšpał cicho, usłyszał, że mówiš o nim. Ich wyglšd wydał mu się znajomy; tak, znał ich w swoim poprzednim życiu, w którym miał do spełnienia misję. Skinšł im na powitanie, ale nie wyznał, kim jest, więc nie rozpoznali go w półmroku.

— Cóż stało się z tym, który chciał by.ć królem i którego skazano na œmierć?

Przyjrzeli mu się podejrzliwie.

— Czemu o niego pytasz?

— Bo znałem go i często o nim myœlę.

— Zmartwychwstał — odparli.

— Czyżby? I gdzie przebywa, co robi?

— Nie wiemy, bo tego nam nie zdradzono. Ale jedno jest pewne: powstał i wkrótce wstšpi do Ojca swego.

— A gdzież jest Ojciec jego?

— Czyżbyœ nie wiedział? Musisz zatem być poganinem. Ojciec jego jest w niebie, wysoko ponad chmurami i sklepieniem niebieskim.

— Doprawdy? Więc jakże on tam wstšpi?

— Jak powiedział prorok Eliasz, wstšpi w chwale.

— Do nieba?

— Do nieba.

— Więc tylko duch jego zmartwychwstał?

— Nie, także i ciało.

— I wzniesie swe ciało do nieba?

— WeŸmie je do siebie Ojciec, który jest w niebie.

Człowiek, który umarł, zamilkł, gdyż nie miał nic więcej do powiedzenia, a wiedział, że ze słów rodzš się dalsze słowa, które sš jak komary. Ale jeden z mężczyzn spytał:

— Dlaczego wędrujesz z kogutem?

— Bom jest uzdrowicielem, a ten ptak ma moc. — Nie jesteœ zatem wierzšcy?

— Przeciwnie! Wierzę, że ptak ten ma w sobie moc i życie.

Dalej szli w milczeniu: człowiek, który umarł, wyczuł, że ta odpowiedŸ nie spodobała się jego rozmówcom. Uœmiechnšł się w duchu, œwiadom tego, jak groŸni sš ludzie o ciasnych umysłach, którzy odmawiajš bliŸnim prawa do innoœci. Kiedy zbliżyli się do skraju wioski, przystanšł i — wcišż skryty w zmroku — przemówił dawnym głosem:

— Nie poznajecie mnie?

A oni zawołali w bojaŸni:

— Panie!

— Tak, to ja — rzekł œmiejšc się cicho, po czym szybko skręcił w bocznš dróżkę i znikł, zanim się spostrzegli.

Wszedł do gospody, przed którš stały osły, i poprosił, aby usmażono mu kilka placków. Najedzony położył się spać pod krytym słomš daszkiem; Rano obudziło go głoœne pianie oraz wtórujšcy mu — tuż nad jego głowš — głos młodego kogutka. Otworzył oczy i zobaczył miejscowego koguta, który zbliżał się nastroszony na czele sporej gromadki kur. Młody kogucik rzucił się na niego i rozpoczęła się walka. Właœciciel gospody przybiegł ratować swojego ptaka, ale człowiek, który umarł, powstrzymał go.

— Jeœli mój kogut zwycięży, dam ci go — powiedział. — Jeœli przegra, będziesz go miał na kolację.

Walka była zacięta i gdy wreszcie młody kogut pokonał starego, człowiek, który umarł, rzekł:

— Przynajmniej tyœ znalazł swoje królestwo i towarzyszki, które zaspokojš potrzeby twego ciała. Twoja samotnoœć nabierze nowej œwietnoœci, sprawi to ich powab.

Zostawił kogutka i ruszył przed siebie, zapuszczajšc się coraz dalej w niezwykły œwiat, w ogromny labirynt pułapek i pokus. I tak wędrujšc, zadał sobie ostatnie pytanie:

— Od czego chciałem zbawić ten nieskończony wir życia? W co go przemienić?

Szedł własnš drogš, samotnie, nie mogšc się nadziwić temu, co widzi, a wszędzie dokoła widział dziwne powikłania namiętnoœci i okoliczno

œci oraz przymus, na każdym kroku przerażajšcy koszmar przymusu. Paniczny strach przed œmierciš czynił z ludzi szaleńców. I człowiek; który umarł, zrozumiał, że musi być w cišgłym ruchu, bo jeœli gdziekolwiek się zatrzyma, ludzie omotajš go swym strachem, swoimi żšdaniami. Nie mógł się niczego tknšć, bo wszyscy, opanowani maniš utwierdzania się w własnej racji, chcieli zadać mu przymus, pogwałcić jego samotnoœć. W każdym mieœcie, w każdej społecznoœci i w każdym domu panował istny obłęd przymuszania wszystkich do wszystkiego. MężczyŸni i kobiety, zdjęci egoistycznym strachem przed nicoœciš, w równym stopniu ulegali szaleństwu. Przypomniał sobie czasy własnej misji, kiedy sam starał się przymuszać ludzi do miłowania bliŸnich, i na myœl o tym poczuł nawrót mdłoœci. Uœwiadomił sobie bowiem, że każdy kontakt z drugim człowiekiem pocišga za sobš próbę wywarcia jakiegoœ przymusu, choćby delikatnego, ale zawsze przymusu. On sam został przymuszony do œmierci. Stare rany otworzyły mu się na nowo i człowiek, który umarł, spojrzał na œwiat z obrzydzeniem, lękajšc się jego okrutnych sposobów.

Od lšdu, od niewidzialnych œniegów Libanu, wiał silny, chłodny wiatr. Ale œwištynia zwrócona była na południowy zachód, w stronę Egiptu i wspaniałego zimowego słońca, które powoli chyliło się ku morzu, zalewajšc swym ciepłym blaskiem malowane, drewniane kolumny. Morze było niewidoczne, ukryte za drzewami, lecz łoskot fal rozbrzmiewał poœród szumu sosen. Œwiat mienił się złociœcie w popołudniowych promieniach słońca. Ubrana w żółtš szatę kobieta, która służyła Izydzie, spoglšdała na strome zbocza opadajšce ku morzu, na których chłostane wiatrem drzewa oliwne srebrzyły się niczym woda tryskajšca z fontanny. Tego zimowego popołudnia œwiatło odbijało się wspaniałym, jaskrawym blaskiem od przysłoniętego drzewami morza, opromieniajšc jasnoœciš wznoszšce się nad brzegiem wzgórza. Pragnšc przyjrzeć się słońcu, kapłanka ruszyła w stronę wody: szła między wiecznie zielonymi dębami i sosnami, wœród których na wysuniętym cyplu, rozdzielajšcym dwie zatoczki, stała œwištynia.

Wkrótce dotarła na miejsce: zatrzymała się przy smaganych wiatrem pniach sosen, które rosły na samym skraju lasu, i zwrócona twarzš ku otwartej przestrzeni, gdzie zimowe słońce lœniło jasnym blaskiem, popatrzyła ze szczytu skalnego wzgórza w dół na rozkołysane fale. Zwieńczone bielš morze miało ciemny, niemal granatowy odcień. Silny podmuch wiatru, od którego srebrzyły się drzewa oliwne na zboczu,

okrył taflę morskš dziwnym cieniem. Ani jedna łódŸ nie kołysała się na wodzie.

Wszystkie trzy stały wcišgnięte na kamienisty brzeg zatoczki w pobliżu niedużej, szarej wieży. Wzdłuż nabrzeża wznosił się wysoki mur; za murem zaœ, na niewielkim, równym terenie, rozpoœcierał się ogród, który dalej wspinał się tarasami aż do szczytu stromego zbocza. Na jednym z tarasów, również otoczony murem, stał niski, biały dom, biały i samotny jak morze w dole, z widokiem na zatoczkę. Znacznie wyżej — wysoko nad rozpadlinami w skalnym zboczu, sięgajšcymi wody — tam gdzie drzewa oliwne ponownie ustępowały miejsca sosnom, biegła droga.

Wszystko mieniło się w iœcie królewskim blasku styczniowego słońca. A raczej wszystko —jasnoœć i niepokalana samotnoœć morza oraz niezwykła œwietlistoœć krajobrazu — zdawało się być częœciš potężnej, ognistej kuli na niebie.

Na wpół nadzy niewolnicy, chłopak i dziewczyna, siedzieli w kucki na skałach nie opodal ciemnej wody, przyrzšdzajšc gołębie na wieczorny posiłek. Przytrzymujšc żywego niebieskiego ptaka, przecięli mu gardło i w skupieniu obserwowali, jak krew spływa do wzburzonego morza. Wyglšdali tak, jakby składali ofiarę lub wypowiadali jakieœ magiczne zaklęcia. Kapłanka, odziana w żółte i białe szaty, samotna niczym

kwitnšcy zimš pojedynczy narcyz, stała między sosnami porastajšcymi mały, górzysty półwysep, na którym wznosiła się ukryta przed ludzkim wzrokiem œwištynia Izydy, i spoglšdała w dół.

Czamobiały gołšb o œnieżnobiałych skrzydłach wzbił się niczym duch nad ciemne morze, pomknšł z podmuchem wiatru, zawrócił, zatoczył łuk nad sosnami i poszybował przed siebie — wkrótce był już tylko małym, odległym punkcikiem. Ucieczka powiodła się. Kapłanka usłyszała krzyk młodego, siedemnastoletniego niewolnika, pracujšcego zwykle w ogrodzie. Gniewnie wzniósł ramiona ku niebu, po którym szybował gołšb, i przez kilka sekund stał tak — młody, nagi i zły. A potem rzucił się na kucajšcš obok dziewczynę i w napadzie furii zaczšł jš okładać zbrukanymi gołębiš krwiš pięœciami. Dziewczyna przewróciła się, rękami zasłaniajšc twarz; leżała bierna i drżšca. Kapłanka, właœcicielka pary niewolników, w milczeniu obserwowała zajœcie. W pewnym momencie zauważyła obcego człowieka — œniadego, brodatego mężczyznę w niskim, szerokim kapeluszu i szarym, grubo tkanym płaszczu — który stał na skalistym brzegu półwyspu, gdzie mieœciła się siedziba Izydy, i również przyglšdał się tej scenie. Dostrzegła go, gdyż wiatr powiewał połami jego szarego płaszcza. I on jš dostrzegł — białożółtš, jak narcyz na skale — gdyż biała

płócienna tunika, którš miała na sobie, i żółty wełniany płaszcz trzepotały na wietrze. Oboje obserwowali parę niewolników.

Nagle młodzian zaprzestał bicia. Pochylił się nad dziewczynš i zaczšł jš szarpać, usiłujšc skłonić, by przemówiła. Ona jednak leżała bez ruchu, z twarzš przyciœniętš do gładkiej skały. Objšł jš ramieniem i lekko uniósł, lecz osunęła się z powrotem na ziemię jak trup, choć zbyt szybko jak na trupa. Zrozpaczony, chwycił jš za biodra i przyciskajšc mocno do siebie usiłował przekręcić ;na wznak. Biodra miała bezwładne, jakby całe jej życie skoncentrowało się w górnej połowie ciała. Wreszcie przekręcił jš i, zdjęty szaleństwem, wcisnš rękę między jej złšczone uda, żeby je rozsunšć. Po chwili wszedł w niš ogarnięty pierwszš młodzieńczš żšdzš, œlepš i niepohamowanš. Szybkie, nerwowe ruchy trwały krótko — wkrótce ustały i nagie ciało zamarło, jakby uszło z niego życie.

Wystraszony młodzian podniósł głowę. Rozglšdajšc się dokoła, powoli wstał z dziewczyny i poprawił sobie przepaskę na biodrach. I nagle zauważył mężczyznę w szarym płaszczu, a po chwili w górze na skałach swojš paniš, kapłankę Izydy. Na jej widok skulił się ze strachu i chwiejnym, niezdarnym krokiem ruszył czym prędzej w stronę bramy w murze.

Dziewczyna usiadła, szukajšc go wzrokiem.

Kiedy zobaczyła, jak znika za bramš, obejrzała się za siebie i również dostrzegła obcego mężczyznę i kapłankę. Odwróciła się wolno i ociężale, zupełnie jakby nic się nie stało, popatrzyła na leżšcy na głazie nóż oraz na cztery zabite gołębie, po czym zaczęła oskubywać je z pierza, które wiatr rozwiewał niczym kurz.

Kapłanka ruszyła z powrotem do œwištyni. Niewolnicy! Niech zajmie się nimi zarzšdca. Nie interesowali jej. Wolnym krokiem szła między sosnami do zalanej słońcem œwištyni, wzniesionej na niewielkiej polanie na samym œrodku półwyspu. Była to nieduża, drewniana œwištynka pomalowana na różowo, biało i niebiesko, z czterema drewnianymi kolumnami od frontu, które pięły się w górę niczym łodygi ku napęczniałym pękom lotosu i które podtrzymywały dach oraz zdobiony ostro zakończonymi kwiatami lotosu fryz pod wišzaniami krokwi. Dwa niskie kamienne schodki prowadziły na taras; mijajšc kolumny wchodziło się do sali, w której znajdował się nieduży kamienny ołtarz z poplamionym krwiš rowkiem oraz z wgłębieniem, gdzie żarzyło się kilka kawałków węgla.

Dobrze znała œwištynię, gdyż wybudowała jš własnym kosztem i doglšdała jej od siedmiu lat. Białoróżowa budowla wyglšdała jak kwiat rosnšcy samotnie na polanie otoczonej ze wszystkich stron ciemnymi, wiecznie zielonymi dęba

mi. Popołudniowy cień okrywał dolne partie kolumn.

Nie spieszšc się, kapłanka weszła po schodach do ciemnej sali, oœwietlonej jedynie płomieniem wonnej lampki oliwnej. Jak zawsze zamknęła za sobš drzwi, jak zawsze posypała kadzidłem węgle przed boginiš i jak zawsze usiadła, pogršżona niemal w całkowitym mroku, żeby oddać się rozmyœlaniom i wniknšć w sny bogini.

Œwištynia była poœwięcona Izydzie — nie Izydzie matce Horusa, lecz Izydzie Bolejšcej, Izydzie Poszukujšcej. WyrzeŸbiony w marmurze, malowany posšg bogini przedstawiał jš z twarzš lekko uniesionš i nogš wysuniętš spod zwiewnej szaty — jak poszukujšc kroczy przed siebie trapiona cierpieniem. Szukała szczštków martwego Ozyrysa—rozdartego i rozrzuconego po œwiecie ciała swojego martwego męża. Szukała jego ršk i stóp, serca, ud, głowy i brzucha, szukała ich, żeby złożyć je razem i tak długo tulić odtworzone z nich ciało, aż się ogrzeje i odżyje, aż mšż weŸmie jš, Izydę, w ramiona i zapłodni jej łono. Pełne boleœci i euforii poszukiwania cišgnęły się latami, a ona wcišż szła przed siebie z uniesionš głowš i zapadłymi oczami, które też rozpaczliwie, lecz nie tracšc nadziei; szukały; nawet jej delikatny jak kwiat pępek, widoczny pod cienkš, wišzanš w pasie szatš, spoglšdał pytajšco, jakby również wiecznie poszukiwał. Na przestrzeni lat odnałaz

ła różne szczštki męża — serce, głowę, odtworzyła kończyny i tułów, nie znalazła jednak tej ostatniej, najważniejszej czšstki, która naprawdę by go jej zwróciła. Była Izydš, subtelnym kwiatem lotosu, łonem, które czeka w mroku zwinięte w ciasny pšk ha dotyk niewidzialnego słońca — na promienie z lędŸwi męskiego Ozyrysa.

Tej tajemnicy kapłanka służyła już siedem lat, odkšd miała lat dwadzieœcia. Przedtem jako młoda dziewczyna podróżowała po œwiecie: mieszkała w Rzymie, w Efezie, w Egipcie. Jej ojciec był jednym z kapitanów Antoniusza i jego wiernym towarzyszem; razem z nim walczył i nie opuœcił go ani kiedy zamordowano Cezara, ani w dniach jego hańby. Potem, popadłszy w Rzymie w niełaskę, wrócił do Azji, gdzie zginšł w górach na południe od Libanu. Wdowa, nie mogšc liczyć na miłosierdzie Oktawiusza, przeniosła się do małej posiadłoœci na południe od wybrzeży Libanu, zabierajšc ze sobš córkę, pięknš, dziewiętnastoletniš dziewczynę, wcišż niezamężnš.

Kapłanka znała niegdyœ Cezara, lecz odstręczała jš jego drapieżna zachłannoœć. Natomiast złotowłosy Antoniusz, tak wspaniale zbudowany, promieniejšcy siłš i męskoœciš, często prowadził z niš rozmowy o filozofii oraz bogach. Był nimi zafascynowany jak dziecko, mimo że nieraz z nich żartował, a zaœlepiony własnš pychš,

często w ogóle o nich zapominał. Pewnego dnia oœwiadczył jej:

— Złożyłem od ciebie bogini Wenus dwa gołębie w ofierze, gdyż obawiam się, że ty jej nic nie składasz. Uważaj, bo możesz jš urazić. Ale powiedz, kwiatuszku, dlaczego twoje płatki sš tak zimne? Czy nie dociera do nich żaden błysk lub promień œwiatła? Młode dziewczę powinno rozkwitać w słońcu, gdy chyli się ku niej, żeby jš pieœcić.

Duże, lœnišce oczy œmiały się, a ona kšpała się w ich blasku. Czuła, jak poœwiata jego urody i żar męskoœci opromienia jej ciało. Ale to, co powiedział, było prawdš: pomimo tego żaru kwiat jej łona był chłodny, prawie zimny, niczym pšk okryty szronem. I Antoniusz, z szacunku dla jej ojca, który bardzo jš kochał, nie próbował jej tknšć.

Taka była od dawna. Znała wielu mężczyzn, i młodych, i starych. Na ogół wolała tych starszych, gdyż rozmawiali z niš poważnie i szczerze, nie oczekujšc, że opromienionš blaskiem ich męskoœci rozkwitnie niczym kwiat w słońcu. Kiedyœ spytała pewnego filozofa:

— Czy wszystkie kobiety rodzš się po to, żeby służyć mężczyznom?

Na co starzec odparł z namysłem:

— Tylko wyjštkowa kobieta czeka na odrodzonego mężczyznę. Lotos, jak wiesz, nie reaguje na œwiatło czy ciepło słońca. Ciemny, ukryty

głęboko pšk chowa się jeszcze głębiej i nawet nie drgnie, Aż pewnej nocy między gwiazdami pojawia się jedno z tych rzadkich, niewidzialnych słońc, które umarły i już nie œwiecš, i nagle zaczyna wysyłać z nieba tejemnicze, fioletowe promienie. I na nie lotos odpowiada jak ha czułš pieszczotę; pochylony pšk unosi się z głębokiego mroku, prostuje się i rozkwita z siłš nie znanš innym kwiatom; ostro zakończone płatki otwierajš się z rozkoszš, wystawiajšc swoje miękkie, złociste głębie, jakich nie posiada żaden kwiat, na przenikliwe działanie ciemnego, fioletowego słońca, które umarło i powstało, i o którym nikt nie wie. Lotos bowiem nie reaguje i nigdy nie zareaguje na złote, krótko œwiecšce słońce dnia, jakim jest piękny Antoniusz, czy na srogie, zimowe słońce, jakim jest władczy Cezar. Takie słońca mogš tylko siłš rozerwać pšk. Zaczekaj, radzę ci, na mężczyznę odrodzonego, zaczekaj, aż pšk twojego lotosu zadrży sam.

Więc czekała. Żołnierze i politycy, których znała, odznaczali się typowymi dla Rzymian cechami: byli pewni siebie, męscy, z pozoru wspaniali, ale wyczuwała w nich okrucieństwo i nieczułoœć. Ani w Rzymie, ani w Egipcie pšk jej lotosu nie rozkwitł. Żyła samotnie: nie zamierzała rozkoszować się powierzchownym blaskiem ani wychodzić za mšż z powinnoœci. Czekała, aż lotos zadrży sam.

W Egipcie odkryła Izydę, której los uosabiał jej własnš tajemnicę. Przywiozła boginię na wybrzeże Sydonu, gdzie razem z niš żyła pochłonięta tajemniczym poszukiwaniem. Swojej matce, która nie cierpiała bezczynnoœci, zostawiła całkowicie wolnš rękę w sprawach zwišzanych z zarzšdzaniem niewielkš posiadłoœciš oraz nadzorowaniem pracy niewolników.

Kapłanka wyrwała się z zadumy, wstała, odprawiła ostatni krótki obrzšdek, po czym napełniła oliwš lampę i wyszła, zamykajšc za sobš drzwi œwištyni. Słońce zaszło na zachodzie i drzewa, które wcišż szumiały, choć wiatr prawie ucichł, powoli pogršżały się w chłodnym, wieczornym mroku.

Ze schodów wiodšcych do œwištyni podniósł się mężczyzna o œniadej twarzy i czarnej, spiczastej brodzie. Trzymajšc w ręku ciemny szeroki kapelusz zwrócił się do kobiety w żółtym płaszczu, która stała na wyższym schodku, przy białoróżowej kolumnie.

— Powiedz mi, pani, czyja to œwištynia? Kapłanka miała twarz doœć podłużnš i bladš,

włosy ciemnoblond, okryte cienkš, złotš siateczkš. Popatrzyła obojętnie na włóczęgę. Był to ten sam człowiek, którego widziała obserwujšc z góry parę niewolników.

— Dlaczego zboczyłeœ z drogi? — spytała.

— Zobaczyłem œwištynię, która wyglšdała jak jasny kwiat na polanie; chętnie wypoczšłbym poœród otaczajšcych jš drzew, gdybyœ ty, pani, kapłanka œwištyni, zezwoliła mi na to.

— Jest to œwištynia ku czci Izydy Poszukujšcej — odpowiedziała na jego pierwsze pytanie.

— Wielkaż to bogini!

Wcišż przyglšdała mu się nieufnie. We wpatrujšcych się w niš ciemnych oczach tlił się lekki, ledwo skrywany uœmiech, choć twarz była wychudzona cierpieniem. Włóczęga z rozbawieniem obserwował jej wahanie.

— Poczekaj tu na schodach — powiedziała. — Niewolnik wskaże ci zaciszne miejsce.

— Bogini Egiptu jest łaskawa.

W pozłacanych sandałkach ruszyła kamienistš œcieżkš w dół górzystego półwyspu. Widoczne pod białš tunikš, stopy miała piękne i gładkie niczym koœć słoniowa, również jej jasne, opadajšce na żółty płaszcz włosy były piękne, kiedy tak szła z pochylonš głowš, jakby wiecznie zamyœlona. Kobieta żyjšca we własnym œwiecie snów! Mężczyzna uœmiechnšł się z goryczš i otulajšc się szarym płaszczem, usiadł w chłodnym mroku na stopniach œwištyni.

Po pewnym czasie pojawił się młody niewolnik, również okryty grubym szarym płaszczem.

— To ty szukasz schronienia u naszej pani? — spytał z zuchwałš minš.

— Tak, ja.

— Więc pójdŸ ze mnš.

Z szorstkš zuchwałoœciš niewolnika, któremu kazano usługiwać włóczędze, szedł między drze wami, prowadzšc przybysza do wšskiego jaru, i tam wskazał mu ciemnš pieczarę pod sosnami, wyłożonš wysokim wrzosem, jaki porastał jałowe obszary nadbrzeżne. Miejsce było mroczne, ale całkowicie osłonięte przed wiatrem. Wewnštrz unosił się lekki zapach kóz.

— Tu możesz spać! — powiedział niewolnik. — Kóz nie wypasa się już na tym półwyspie. A tam masz wodę! — Wycišgnšł rękę w stronę okolonego paprociami drobnego wgłębienia w skale, gdzie zbierała się œciekajšca po œcianie woda.

Z pogardš wykonawszy to, co mu kazano, odszedł zostawiajšc przybysza samego. Człowiek, który umarł, udał się na cypel półwyspu. Fale tłukły o brzeg. Mrok szybko gęstniał i gwiazdy zaczynały ukazywać się na niebie. Wiatr się uspokajał. Pocięte tarasami strome zbocze cišgnęło się w dół, ciemne i niewyraŸne, aż do rozkołysanych fal rysujšcych się na tle połyskujšcego gwiazdami nieba. W pobliżu domu od czasu do czasu migotało œwiatło.

Człowiek, który umarł, wrócił do pieczary. Ze skórzanej torby wyjšł kawałek chleba, zamoczył go w Ÿródlanej wodzie i wolno zaczšł jeœć. Pożywiwszy się, obmył twarz i jeszcze raz spojrzał na

jasne gwiazdy lœnišce na czystym, wietrznym niebie, po czym przygotował sobie z wrzosu posłanie. Kapelusz i sandały postawił z boku, pod głowę wsunšł torbę i zasnšł szybko, gdyż był bardzo zmęczony. Ale w nocy zbudził go zišb, który niestrudzenie szczypał jego strudzone ciało. Niebo było promieniœcie usiane gwiazdami, wiatr wcišż jeszcze dšł. Mężczyzna otulił się mocniej i długo siedział w półœnie, zasnšł dopiero nad œwitem.

Rankiem, kiedy kobieta wyszła z domu kierujšc się do œwištyni, wybrzeże pogršżone było w cieniu i chłód dawał się we znaki, mimo że nad wzgórzami wyłoniło się już słońce. Jasne, bladoniebieskie morze urzekało œwieżoœciš; wiatr wreszcie ucichł, lecz fale nadal rozbryzgiwały się o liczne nabrzeżne skały i wdzierały na kamienistš plażę niewielkiej zatoczki. Kobieta wolnym krokiem zbliżała się do œwiata swoich snów; w pewnym momencie zdała sobie sprawę, że ktoœ zastšpił jej przejœcie.

Szła akurat wšskš, skalistš œcieżkš, wspinajšc się między drzewami po zboczu, kiedy z góry zbiegł niewolnik i stanšł przed niš zgięty w ukłonie. W jego pokornym zachowaniu kryła się lekka zuchwałoœć. — O co chodzi? — spytała kapłanka.

— Pani, ten człowiek tam jeszcze jest... œpi. Pani, czy mogę coœ powiedzieć?

— O co chodzi? — po wtórzyła patrzšc na niego z odrazš.

— Pani, ten człowiek jest zbiegłym przestępcš — oznajmił triumfalnie, rad z obwieszczenia jej takiej wieœci.

— Skšd wiesz?

— Poznałem po jego rękach i nogach, pani! Czy chcesz sama zobaczyć?

— Dobrze, zaprowadŸ mnie.

Niewolnik pospiesznie wspišł się na górę i zszedł do wšskiego jaru. Tam stanšł z boku, przepuszczajšc przodem kobietę, która zbliżyła się do wylotu pieczary. Serce biło jej niespokojnie. Nade wszystko pragnęła utrzymać œwištynię czystš i niepokalanš.

Włóczęga spał z torbš pod policzkiem, mocno owinięty płaszczem, ale gołe, przybrudzone ziemiš nogi, które podkurczył, żeby się ogrzać, wystawały mu spod okrycia, podobnie jak zaciœnięta we œnie ręka. Na jasnych stopach, tam gdzie za dnia zachodziły paski sandałów, oraz na ręce widać było blizny.

Nie interesowali jej mężczyŸni, a już zwłaszcza niskiego pochodzenia, ale z uwagš przyjrzała się œpišcej twarzy: była wymizerowana, zapadła i doœć brzydka. Jednakże kobieta, jak przystało na prawdziwš kapłankę, dostrzegła w jej bezruchu piękno i przejmujšcš głębię, a w ciemnych brwiach oraz zapadłych policzkach pewne dosto

jeństwo. Zauważyła, że długie czarne włosy, których nie strzygł, przeciwnie niż Rzymianie, pokrywa na skroniach siwizna i że czarna spiczasta broda również jest niš przyprószona. Biel musiała pojawić się w wyniku cierpień albo jakiejœ tragedii, gdyż mężczyzna był jeszcze całkiem młody. Jego œniada cera wcišż miała srebrzysty poblask młodoœci.

W delikatnej brzydocie twarzy było piękno zrodzone z cierpienia oraz dziwny spokój i uczciwoœć, œwiadczšce o szlachetnoœci tego człowieka. Nigdy dotšd widok mężczyzny nie poruszył tak kapłanki; miała wrażenie, że muska jš ciepły płomień życia. Było to nowe, nie znane jej uczucie. MężczyŸni wywoływali w niej różnego rodzaju, emocje, ale teraz po raz pierwszy czuła się w ten sposób.

Wróciła do skały, przy której czekał niewolnik.

— Wiedz, że to nie jest przestępca, lecz wolny obywatel przybyły tu ze wschodu. Nie przeszkadzaj mu. Ale kiedy się wyœpi, przyprowadŸ go do mnie. Chcę z nim pomówić.

Powiedziała to chłodnym tonem: niewolnicy zawsze wydawali się jej obrzydliwi, odrażajšcy. Byli nierozerwalnie zwišzani ze swoim nędznym żywotem, a ich zachcianki i ciasnota umysłowa budziły w niej lekki wstręt, Toteż pogršżywszy się w œwiecie swoich snów, kapłanka wróciła do œwištyni, w której niewolnica przyozdobiła ołtarz

œwieżymi różami i jaœminem. Dziœ jednak, nawet podczas rytualnych obrzšdków, dręczył jš niepokój.

Jaskrawo lœnišca kula wyłoniła się nad wzgórzem i nieskażone w swej œwieżoœci promienie słońca triumfalnie zalały mały, poroœnięty sosnami półwysep oraz różowš œwištynkę. Człowiek, który umarł, obudził się. Włożył sandały i kapelusz, na ramieniu zawiesił torbę, okrył się płaszczem, po czym wyszedł z pieczary, żeby popatrzeć na mienišcy się złotem poranny błękit nieba. Zauważył białożółty narcyz, który połyskiwał wesoło na skałach, oraz stojšcego w pobliżu pieczary niewolnika.

— Panie! — zawołał. — Moja pani oczekuje cię w œwištyni Izydy.

— Dobrze — odparł wędrowiec.

Szedł wolno, spoglšdajšc na jasnoniebieskie morze, majestatyczne niczym kwiat w pełnym rozkwicie, na białe fale zalewajšce brzeg, które wyglšdały jak białe, skalne kwiatki, oraz na wznoszšce się stromo zbocze z szarymi drzewkami oliwnymi, młodš zielonš pszenicš i białym domkiem. W ten styczniowy poranek œwiat był czysty i piękny.

Promienie słońca oœwietlały zaledwie kawałek œwištyni; mężczyzna usiadł na nasłonecznionych schodach i, uzbrojony w cierpliwoœć, czekał na kapłankę. Powrócił do życia, ale nie do tego

samego, z którym się rozstał, nie do maluczkich ludzi i ich maluczkich spraw. Zmartwychwstał do innego œwiata, do doniosłego życia w pełni ludzkiej œwiadomoœci. Był w tym œwiecie sam; jeszcze nie całkiem zaakceptował to nieodwracalne noli me tangere, które tworzy przepaœć między człowiekiem powtórnie narodzonym a zwyczajnym ludem. Przepaœć ta była nie do pokonania, ale gdy tak siedział u podnóża œwištyni, ogarnšł go spokój, dziwny, stoicki, jakby pogański spokój, nie zakłócony nawet wrogoœciš niewolnika.

Kobieta wyszła z kaplicy do ciemnego wewnętrznego przedsionka i stanęła niezdecydowana. Widziała szarš sylwetkę mężczyzny, który czekał zastygły w bezruchu — było w nim coœ złowieszczego, a spokój, jaki od niego promieniował, wydał się jej niemal groŸny.

Przechodziła przez zewnętrznš salę, kiedy mężczyzna ujrzał jš i wstał. Przemówiła do niego po grecku.

— Wybacz, pani — odparł. — Słabo znam grekę. Pozwól, że będę ci odpowiadał po syryjsku.

— Skšd przybywasz i dokšd zmierzasz? — spytała pospiesznie, z zatroskaniem.

— Przybywam z krainy na wschód od Damaszku, a podšżam na zachód, drogš, która cišgnie się tym wzgórzem — powiedział wolno.

Spojrzała na niego zaniepokojona i lekko zażenowana.

— Dlaczego na ciele masz blizny, jak skazaniec?

— Czyżby służebnica Izydy podglšdała mnie, kiedy spałem? — zapytał znużony.

— Niewolnik zauważył œlady... ostrzegł mnie... Popatrzył na niš w milczeniu, po czym rzekł:

— Pozwolisz, pani, że cię pożegnam i udam się w dalszš drogę?

Nagły poryw wiatru rozchylił mu poły płaszcza i zsunšł z głowy kapelusz. Mężczyzna wycišgnšł rękę, żeby go przytrzymać, i oczy kapłanki ponownie ujrzały bliznę na jego szczupłej œniadej dłoni.

— Masz bliznę! — zawołała wskazujšc palcem.

— Mam — odparł. — A teraz żegnam cię, pani. Proszę, złóż ode mnie Izydzie wyrazy szacunku i podziękowania.

Już odchodził, kiedy zamyœlona podniosła na niego swoje niebieskie oczy.

— Chcesz zobaczyć Izydę? — spytała kierowana impulsem.

— Chętnie, pani.

— Tędy więc.

Wszedł za niš do wewnętrznej kaplicy pogršżonej niemal w całkowitym mroku. Dopiero kiedy oczy przywykły mu do nikłego blasku lampki, dostrzegł boginię dumnie kroczšcš w rozwianej szacie, podobnš do statku płynšcego po wzburzonym morzu, i skłonił się jej głęboko.

— Wspaniała jesteœ, Izydo! — szepnšł. — W swych poszukiwaniach jesteœ wspanialsza i wytrwalsza niż œmierć. Jakże wielkie sš twoje czyny, jakże wielki cel! Chwała ci, Izydo, potężniejsza od matki ludzkoœci.

Kapłanka słyszała te słowa. Posypała węgle kadzidłem, po czym zwróciła się do mężczyzny:

— Powiedz, wędrowcze: czy jest ci tu dobrze? Czy Izyda przywiodła cię do domu swego?

Popatrzył na niš zdziwiony i zakłopotany.

— Nie wiem, pani.

Ale kapłanka nie słuchała: była przekonana, iż człowiek, którego ma przed sobš, to zaginiony Ozyrys. Czuła to całym sercem i duszš. Ogarnęło jš goršczkowe podniecenie.

Nie mógł dłużej wytrzymać zamknięty w ciemnej œwištyni przesiškniętej zapachem kadzideł. Wyszedł na zewnštrz odetchnšć chłodnym, porannym powietrzem. Miał wrażenie, że coœ się do niego zbliża, że chce go dotknšć, i spowite bólem ciało zaskowyczało rozpaczliwie: Noli me tangere! Nie dotykaj mnie! Och, proszę, nie dotykaj mnie!

Kapłanka podšżyła za nim nieœmiało, lecz z gorliwym przejęciem. Zobaczyła, że się oddala.

— Wędrowcze, nie odchodŸ! — zawołała. — Pozostań dłużej z Izydš.

Odwrócił się: twarz kobiety rozkwitła niczym pšk róży, zupełnie jakby słońce nagle rozpro

mieniło jej duszę. I znów poczuł drżenie w lędŸwiach.

— Chcesz mnie zatrzymać, służebnico Izydy?

— Tak, zostań! Tyœ jest Ozyrys!

— Jeszcze nim nie jestem! — odparł ze œmiechem, po czym spoglšdajšc na jej zasmucone oblicze, dodał: — Ale jeœli Izyda tego pragnie, spędzę i tę noc w pieczarze, którš niegdyœ zamieszkiwały kozy.

Z dziecinnš radoœciš zacisnęła dłonie.

— Och, tak! Izyda bardzo się ucieszy! Trapiony rosnšcym niepokojem, zszedł w dół

nad wodę. „Czy pozwolić, aby mnie dotknięto? — zastanawiał się. — Czy poddać się temu dotykowi? Swoim dotykiem ludzie zadręczyli mnie na œmierć. Jednakże to dziewczę, które służy Izydzie, ma w sobie czuły, uzdrawiajšcy płomień. Choć sam jestem lekarzem, nie posiadam mocy uzdrawiajšcej tak silnej jak płomień tego czułego dziewczęcia. Ach, płomienne dziewczę! Wspaniałe jak pierwszy wiosenny krokus! Jakże mogłem być tak œlepy na uzdrowicielskš moc i rozkosz tkwišcš w niewinnym jak krokus ciele czułej kobiety! Ach, czułoœć! Straszniejsza i piękniejsza niż œmierć, na którš mnie skazano...”

Odrywał przyczepione do skał małże i zjadał je z apetytem, delektujšc się prostym, niewyszukanym smakiem tworów morza. Targany mieszanymi uczuciami, rozmyœlał dalej: „Czy odważę

się ulec? Życie tak bardzo różni się od œmierci. Kiedyœ pozwoliłem, żeby mnie dotykano i zostałem stracony. A czy teraz odważę się i przyzwolę na dotyk życia? O ileż to trudniej...”

Kapłanka ponownie udała się do kaplicy, gdzie spędziła wiele długich godzin pogršżona w zadumie, spoglšdajšc to na dumnie kroczšcš, nieukojonš w tęsknocie boginię, to na jej odsłonięty pępek — pieczęć na młodzieńczym brzuchu. Wczuwała się w cierpienie Izydy, w jej wieczne poszukiwania.

Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, zeszła na cypel półwyspu odszukać wędrowca. Zobaczyła, że siedzi na sosnowych igłach pod drzewem, pod którym sama wczoraj stała, i obserwuje — tak jak ona wczoraj — dogasajšce za morzem słońce. Podeszła wolno bojaŸliwie, nie chcšc mu się narzucać, i stanęła nie zauważona. Po pewnym czasie mężczyzna zerknšł spod szerokiego ronda kapelusza i ujrzał jej osłonięte złotš siateczkš włosy, które lœniły w promieniach zachodzšcego słońca. Sprawiał wrażenie zaskoczonego, chociaż przecież się jej spodziewał.

— Czy to twój dom? — spytał wskazujšc niski biały domek na zboczu otoczony drzewkami oliwnymi.

— Nie, to dom mojej matki. Jest wdowš i nie ma nikogo bliskiego prócz mnie.

— A ci wszyscy niewolnicy, czy też należš do niej?

— Tak, z wyjštkiem tych, co należš do mnie. Przez moment ich spojrzenia się spotkały.

— UsišdŸ, obejrzymy razem zachód słońca. Nie wstał, kiedy z niš rozmawiał. Zbyt wiele

doznał bólu. Przytrzymujšc żółty płaszcz, kapłanka usiadła obok na suchych, bršzowych igłach. W dole nieduża łódŸ wpływała z otwartego morza w cienistš zatokę; niewolnicy, których paplanina niosła się echem po wodzie, wcišgali na pokład niewielkie sieci.

— Więc to jest twój dom?

— Tak, ale służę Izydzie Poszukujšcej. Spojrzał na jej zamyœlone oblicze. Była jak

miękka, delikatna chmurka — i tak samo odległa. Serce wezbrało mu namiętnoœciš, lecz i współczuciem.

— Obyœ znalazła to, czego pragniesz — powiedział z żarem w głosie.

— Czy jesteœ Ozyrysem? — spytała. Twarz pokryła mu się rumieńcem.

— Nie, ale zostanę nim, jeœli mnie uzdrowisz. W œmierci zrodziła się we mnie obojętnoœć, z której nie potrafię się wyzwolić.

W jej łagodnych, niebieskich oczach przez chwilę czaił się lęk. Spuœciła głowę i siedzieli w milczeniu — człowiek, który umarł; i kobieta,

która szukała — rozkoszujšc się ciepłem oraz blaskiem zachodzšcych promieni. Słońce, we wspaniałej zimowej krasie, coraz bardziej skłaniało się ku morzu. Czerwone promienie padały na lœnišce, nagie ciała niewolników o œniadych, szerokich udach i małych, czarnych głowach, którzy biegali po kamienistej plaży, rozcišgajšc wyjęte z wody sieci. Wyrozumiały Pan, opiekun pasterzy, czuwał nad nimi. Tak, wyrozumiały Pan powinien na zawsze pozostać ich bóstwem.

Kiedy krawędŸ słońca zanurzyła się w morzu, kobieta wstała.

— Jeœli zostaniesz, każę ci przynieœć żywnoœć i ciepłe okrycie.

— A co na to powie pani tych włoœci, twojš matkš?

Służebnica Izydy popatrzyła na niego niepewnie, z obawš, — To, co daję, jest moje.

— Dobrze — odparł z lekkim uœmiechem, przeczuwajšc kłopoty.

Obserwował jš, jak odchodzi, z pochylonš głowš, w białej tunice powiewajšcej wokół jasnych jak koœć słoniowa kostek, pochłonięta myœlami i całkowicie oddana swojej bogini: Zauważył, że nadzy niewolnicy przerwali pracę i przyglšdajš się jej z podziwem, ale i jakby wyzwaniem. Nie

patrzšc na nich, znikła w Bramie muru ogradzajšcego posiadłoœć.

Człowiek, który umarł, wcišż siedział pod drzewem na skarpie, spoglšdajšc w dół na plażę, tam, gdzie toczyło się życie. W niewielkim strumyku, który zakręcał przy murze, niewolnice prały odzież; od czasu do czasu, gdy uderzały mokrym płótnem o gładkie kamienie zalegajšce dno, rozlegało się głuche dudnienie: łup! łup! łup! W powietrzu unosił się zapach wytłoków oliwkowych, z ogrodu zaœ dochodził lekki szmer pracujšcej tłoczni oraz głos niewolnika, który pokrzykiwał na osła niemrawo obracajšcego kołowrót. Nagle z bramy wyszła siwowłosa kobieta w jasnym, wełnianym płaszczu, a za niš mężczyzna z gołš głowš, ubrany w togę — przypuszczalnie Rzymianin, który zarzšdzał majštkiem. Stanęli na stromej, kamienistej plaży i rozejrzeli się dokoła. Ciemni niewolnicy o silnych, masywnych udach w skupieniu pochylali się nad sieciami, wybierajšc ryby; praczki energicznie zanurzały ręce w strumyku, szorujšc brudnš odzież; stary niewolnik czyœcił zapamiętale na brzegu złowione ryby i oœmiornice. Kobieta i zarzšdca ogarnęli to wszystko jednym spojrzeniem. Zauważyli również obcego mężczyznę siedzšcego samotnie pod drzewem na skalistym półwyspie. Człowiek, który umarł, domyœlił się, że mówiš coœ na jego temat. Z małego œwiata półwyspu,

œwiata ku czci Izydy, spoglšdał na normalny œwiat ludzi i widział, że jest on mu wrogi.

Słońce zanurzyło się w morzu; zatoczkę okrył rozległy cień przybrzeżnych wzgórz. Siwowłosa kobieta ruszyła ociężałym krokiem po zimnych kamieniach, które o zmierzchu przybrały niebieskawy odcień, i zbliżyła się do stojšcego nad wodš płytkiego kosza, żeby obejrzeć ułożone w nim ryby. Ostatnie promienie jeszcze przez chwilę ozłacały nagie, miękkie ciało starego, brzuchatego niewolnika o grubych ramionach. Pochłonięty patroszeniem ryb, nawet nie podniósł głowy, zupełnie jakby właœcicielka majštku była tylko jeszcze jednym cieniem.

Po pewnym czasie w bramie ukazały się dwie młode niewolnice, każda z płaskim koszykiem na głowie: z jednego wystawała lekko przechylona gliniana amfora wina oraz naczynie z oliwš. Szły kamienistš plażš, wzdłuż muru, a za nimi podšżała w zmroku, okryta żółtym płaszczem, służebnica Izydy. Na wodzie wcišż odbijał się blask słońca, lecz zatokę spowił już cień. Siwa kobieta, matka kapłanki, stała nad brzegiem morza, obserwujšc swojš jasnowłosš córkę odzianš w białożółte szaty, która nic nie widzšc i ha nic nie zważajšc, całkowicie zatopiona w myœlach, kroczyła za młodymi niewolnicami w stronę skalistego półwyspu, Nie ruszajšc się z miejsca, starsza kobieta patrzyła, jak trzyosobowa

procesja wspina się po zboczu i znika między drzewami. Żaden z pracujšcych na brzegu niewolników nie podniósł głowy. Siwowłosa kobieta stała bez ruchu, ze spojrzeniem utkwionym w drzewa, za którymi znikła jej córka. Po chwili przeniosła wzrok na skarpę, gdzie pod sosnš wcišż siedział człowiek, który umarł, teraz już prawie niewidoczny, albowiem słońce opuœciło półwysep. Tylko woda w oddali połyskiwała jaskrawo. Nastał wieczór. Cierpliwoœci! Niechaj los o wszystkim decyduje!

Stšpajšc ciężko, starsza kobieta zaczęła wspinać się po plaży: w przeciwieństwie do córki, która miała lekki, radosny, sprężysty chód, szła wolnym, dostojnym krokiem. Z bramy wyłonili się dwaj niewolnicy, którzy biegli truchtem po skałach, dŸwigajšc na ramionach ciemnozielone toboły, toboły tak wielkie, że wystawały spod nich — niczym spod owadziego pancerza — jedynie silnie umięœnione nogi; ciała niewolników były zasłonięte. Skupieni biegli po kamienistej plaży, nie patrzšc ni w prawo, ni w lewo, gdy nagle zarzšdca krzyknšł coœ do nich i zatrzymali się w pół kroku. Stojšc, byli nie tylko niewidoczni pod ogromnymi tobołami, ale wyglšdali tak, jakby lada moment mieli zapaœć się pod ziemię zmiażdżeni wielkim ciężarem. Wtem ukazała się ręka wskazujšca półwysep i po chwili dwa zielone kopce ruszyły truchtem w dalszš drogę. Siwo

włosa niewiasta zbliżyła się do zarzšdcy: razem wolnym krokiem minęli bramę i weszli na teren posiadłoœci. Ledwo opuœcili plażę, stary, blady w wieczornym mroku niewolnik o tłustych ramionach wyprostował się, podnoszšc kosz z oczyszczonymi rybami, praczki wrzuciły do płaskich koszów stosy mokrej odzieży i wyszły z ciemnego, wartkiego strumyka, a mężczyŸni przy łodzi szybko zwinęli sieci. Cała naga gromadka — grubas dŸwigajšcy na ramieniu kosz pełen ryb, praczki z mokrš odzieżš w koszach, które niosły na głowie, dwaj niewolnicy ze zwiniętš sieciš, jeden z wiosłami zarzuconymi na ramię i chłopiec z zawieszonym w zgięciu łokcia złożonym żaglem — zebrała się pod bramš. Człowieka, który umarł, doleciał cichy szmer ich rozmów. Wkrótce jednak zrobiło się chłodniej i wszyscy po kolei znikli za murem.

„Maluczcy ludzie, maluczkie sprawy — pomyœlał człowiek, który umarł. — Jeœli te maluczkie sprawy nie stanš się częœciš wielkich, szlachetnych spraw, a maluczki œwiat częœciš wielkiego œwiata, wszystko będzie na nic”.

Szczyty gór tonęły w cieniu. Tylko niebo na zachodzie wcišż było czerwone. Morze wyglšdało tak, jakby powlekła je mleczna mgła. Człowiek, który umarł, wstał prostujšc zesztywniałe koœci i udał się w stronę pieczary.

Minšł pustš œwištynię i wrócił tam, gdzie spędził poprzedniš noc. Na miejscu został niewolników, którzy oczyœcili pieczarę, wymietli z niej stary, zeschły wrzos i teraz z dużš wprawš szykowali mu wygodne posłanie. Ułożyli na ziemi gałšzki mirtu, na nie pokładli twardsze gałędzie wrzosu, a na wierzch miękkš warstwę strzępiastych kwiatków — całoœć przykryli dobrze wyprawionš, białš skórš wołu. W głębi pieczary leżał stos złożonych wełnianych okryć, obok posłania zaœ stała amfora wina, naczynie z oliwš, gliniany kubek oraz kosz z chlebem, jajkami, solš, serem i suszonymi figami. Przynieœli również nieduży pojemnik z żarzšcymi się kawałkami węgla. Pieczara zapełniła się i zrobiła całkiem przytulna.

Służebnica Izydy czekała przy małym Ÿródełku.

Przez wšskie wejœcie mogła się przecisnšć tylko jedna osoba. Młode niewolnice stały przed skałš. Kiedy pojawił się człowiek, który umarł, kapłanka odprawiła je. MężczyŸni, nie spieszšc się, wcišż ulepszali posłanie. Ich również odesłała z powrotem. Człowiek, który umarł, zajrzał do œrodka, ciekaw, jak wyglšda jego nowy dom.

— Podoba ci się?

— Bardzo — odparł. — Ale twoja matka, pani tych włoœci, oraz Rzymianin, który nadzoruje

majštek, widzieli, jak niewolnicy znoszš tu rzeczy. Czy nie sprzeciwiš się?

— Połowa majštku jest moja! Czy nie wolno mi rozporzšdzać tym, co do mnie należy? Nie odważš się sprzeciwić mnie, kapłance Izydy! — zawołała z pasjš, nie kryjšc irytacji.

Po tym więc poznał, że matka się jej sprzeciwi i nastšpi kolejne zderzenie między œwiatem szarym i maluczkim a œwiatem wielkim i szlachetnym. „Dlaczego ona, kapłanka Izydy, zrezygnowała z zarzšdzania swojš połowš? — zadumał się. — Powinna była zaciekle pilnować tego, co jej”.

— Jedz i pij — rzekła. — W popiele leżš ciepłe jajka. Ja wrócę do domu na posiłek. Ale o drugiej godzinie nocy przyjdę do œwištyni. A ty, czy również przyjdziesz do Izydy?

Popatrzyła mu w twarz i dziwny blask rozszerzył jej Ÿrenice. Jej marzenie, sen, którym żyła, spełniało się. Mężczyzna nie miał serca sprawić jej zawodu czy zadać choćby najmniejszego bólu. Była w pełnym rozkwicie, jaœniejšca swojš tajemnicš.

— Będę czekał przed œwištyniš — powiedział.

— Tak, bšdŸ tam o drugiej godzinie nocy. Przyjdę na pewno.

Słyszał w jej głosie niemš proœbę i znów poczuł, jak przenikajš go dreszcze.

— A twoja matka, pani tych włoœci? — spytał łagodnie.

Spojrzała na niego zaskoczona.

— Nie będzie mi się sprzeciwiać!

Wiedział jednak, że sprzeciwi się córce — która swojš połowę majštku powierzyła jej opiece — gdyż nie będzie chciała zrezygnować z władzy, jakš dzierży.

Kapłanka wróciła do domu, a człowiek, który umarł, wycišgnšł się na posłaniu. Wyjšł jajka z ciepłego popiołu i zjadł je, po czym zamoczył pieczywo w oliwie i również posilił nim swoje wymizerowane ciało. Następnie wypił wino zmieszane z wodš.

Leżał bez ruchu w bladym, nikłym blasku lampy oliwnej, rozmyœlajšc nad nowym uczuciem, które nim zawładnęło. Służebnica Izydy wydawała mu się piękna — nie tyle urzekały go jej kształty, ile promieniujšca od niej kobiecoœć. Była skšpana w ogniu najgorętszego ze słońc, w tajemnym ogniu kobiecoœci, toteż jej dotyk był jak dotyk słońca. Lecz najważniejsze było to, że wzbudzał w niej pożšdanie, delikatne jak złociste promienie, czułe i nieœmiałe.

„Jest jak promień słońca, który grzeje — pomyœlał przecišgajšc się na posłaniu. — Nigdy dotšd żadne słońce nie grzało mnie tak jak jej pożšdanie. Najpotężniejszy z bogów mi jš zesłał”.

Jednoczeœnie strach przed œwiatem zakłócał mu radoœć.

„Zabiliby nas, gdyby tylko mogli. Ale prawo słońca nas ochroni”.

Na moment zadumał się.

„Zmartwychwstałem nagi i napiętnowany. Lecz jeœlim jest doœć nagi, aby przyjšć tę kobietę, nie umarłem na darmo. Przedtem bym nie potrafił”.

Wstał i wyszedł z pieczary. Noc była chłodna i gwiaŸdzista w swym zimowym majestacie.

— Istnieje małostkowoœć, zło i ból, ale na szczęœcie istnieje też i piękno — powiedział do nocy.

W milczeniu udał się do œwištyni i tam, oparty o œcianę budowli, czekał w ciemnoœciach, patrzšc na gwiazdy oraz rysujšce się na tle nieba korony drzew.

— Tak, istnieje na œwiecie piękno — powtórzył. — A oprócz niego inna, znacznie potężniejsza siła.

Wreszcie ujrzał migocšcy, jedwabisty płomyk, który przybliżał się szybko, choć od czasu do czasu znikał za drzewami. Kapłanka była już niedaleko; szła sama i niosła lampkę oliwnš, której chybotliwe œwiatełko delikatnie oœwietlało ršbek jej płaszcza. Drżšc z lęku, a zarazem radoœci, człowiek, który umarł, pomyœlał w duchu: „Czuję większy strach przed tym dotykiem,

niż czułem przed œmierciš. Albowiem teraz jestem bardziej nagi, bardziej podatny na ból”.

— Tutaj, kapłanko Izydy! — zawołał cicho w ciemnš noc.

— Ach! — krzyknęła, również zdjęta strachem, lecz także szczęœliwa, gdyż miało się spełnić jej marzenie.

Otworzyła drzwi œwištyni, a gdy weszli do œrodka, zamknęła je za sobš. Wewnštrz było ciepło i duszno, w powietrzu unosił się zapach kadzidła. Człowiek, który umarł, stał przy zamkniętych drzwiach, przyglšdajšc się kobiecie. Najpierw zbliżyła się do bogini. W słabym blasku płomyka dumnie kroczšca, marmurowa Izyda, która jakby ich ponaglała, budziła grozę swojš ogromnš kobiecš siłš.

Kapłanka, nie patrzšc na mężczyznę, zdjęła żółty płaszcz i położyła go na niskiej ławie. Oœwietlona nikłym płomykiem stała z gołymi ramionami, odziana w białš, przewišzanš w pasie tunikę. Nadal unikała oczu goœcia. Niewidoczny w mroku obserwował, jak delikatnie wachluje rękš ogień, żeby go podsycić, po czym dosypuje kadzideł. Słodkawa woń rozeszła się po sali. Zgodnie z rytualnym obrzšdkiem kapłanka, kołyszšc się lekko niczym łódŸ zacumowana przy brzegu, podeszła do posšgu i schyliła się w pokłonie.

Patrzył na niš i widzšc jej dziwne uniesienie, pomyœlał: „Nie wolno mi zakłócać jej obrzędu, jej kobiecych tajemnic”. Kołyszšc się leciutko, składała bogini ukłony, po chwili zaœ zaczęła przemawiać do niej szeptem po grecku, więc nie rozumiał treœci jej słów. I kiedy tak szeptała, kołysanie stopniowo ustawało, jakby fale, po których płynęła łódŸ, powoli zamierały. Obserwujšc kapłankę, nagle ujrzał jej duszę, a w niej samotnoœć i kobiecš odmiennoœć. I pomyœlał: „Jak bardzo się różnimy, jak bardzo jesteœmy inni! Boi się mnie, boi się mojej męskiej odmiennoœci. A jednak obnaża się, pozbywa strachu. Jaka jest wrażliwa, jak delikatnie tchnšca życiem, życiem tak innym od mojego! Piękna jest w swojej dziwnej, nieœmiałej odwadze życia, tak bardzo różnišcej się od mojej odwagi œmierci! Piękna jest jak pšk róży, jak żywy płomień! Wkrótce całkiem obnaży się przede mnš. Jakimże okrucieństwem byłoby jš zawieœć czy skrzywdzić!”

Odwróciła się; twarz miała rozpalonš.

— Jesteœ Ozyrysem, prawda? — spytała z naiwnš prostotš.

— Tak, jeœli tego pragniesz.

— Pozwól, żeby Izyda cię ujrzała. Zdejmij z siebie szaty.

Popatrzył na niš; coœ zaparło mu dech. Rany na jego ciele, zwłaszcza œmiertelna rana w brzuchu, wznowiły lament.

— Doznałem tyle bólu! — rzekł. — Wybacz mi więc, że tak się ocišgam. .

Zdjšł płaszcz oraz resztę odzienia i podszedł do bogini z trudem oddychajšc, gdyż jego serce, nawiedzone wspomnieniem nieludzkiego cierpienia i gorzkiego, przejmujšcego smutku, zaczęło nagle przeraŸliwie walić.

— Zabili mnie — wyjaœnił, pragnšc się usprawiedliwić, i przez chwilę wpatrywał się kapłance w twarz.

Kiedy stanšł przed niš, chudy i nagi, ujrzała w nim ducha œmierci i ogarnšł jš paniczny strach. Poczuła, że go traci: miała wrażenie, że szare, odrażajšce skrzydło œmierci unosi się jak cień i trzepocze triumfalnie.

— O bogini — zwrócił się do Izydy po syryjsku. — Pragnę wrócić do życia, dopomóż mi!

Gorejšcy pragnieniem życia, lecz wcišż przygnieciony brzemieniem œmierci, lękał się, iż sam sobie nie poradzi.

— Pozwól, że cię namaszczę — powiedziała cicho kapłanka. — Okaż mi swe blizny, a ja je namaszczę.

Wspomnienie bólu sprawiło, że zapomniał o nagoœci. Usiadł na brzegu ławy, a kapłanka wlała na jego dłoń kilka kropli olejku. Kiedy jš masowała, wszystko znów odżyło mu w pamięci: wbijane gwoŸdzie, rany w rękach, okrucieństwo ludzi i niesprawiedliwoœć wyrzšdzona jemu, któ

ry innym okazywał tylko dobroć. Ponownie zaczęło go to dręczyć — ludzka niesprawiedliwoœć i okrucieństwo — dręczyć z równš siłš co w godzinie œmierci. Kobieta wcišż masowała mu dłoń, powtarzajšc szeptem:

— Co było rozdarte, zrasta się na nowo; co było ranš, staje się ciałem. Ta blizna jest jak kielich fiołka.

Jej naiwnoœć i skupienie rozczuliły go; uœmiechnšł się. Żyła w œwiecie snów, on sam był dla niej wyœnionš postaciš. Wiedział, że kapłanka nigdy nie będzie w stanie pojšć, kim on jest naprawdę. A już na pewno nie zdoła zrozumieć œmierci, przez którš przeszedł. Ale jakie to miało znaczenie? Po prostu była inna — była kobietš, która żyła innym życiem i umrze innš œmierciš, kobietš, która okazywała mu wiele życzliwoœci.

Kiedy wcierała mu olejek w stopy, masujšc je czule, uzdrawiajšco, nie mógł się powstrzymać od zwierzenia.

— Kiedyœ — szepnšł — pewna kobieta umyła mi nogi swymi łzami, włosami wytarła je do sucha, a potem namaœciła drogocennym olejkiem.

Służebnica Izydy na moment przerwała swoje zajęcie i podniosła głowę.

— Czy były wtedy pokaleczone?

— Nie. Były zdrowe.

— Kochałeœ tę kobietę?

— Miłoœć w niej umarła, ostał się sam zezwłok. Pragnęła jedynie służyć. Przedtem była nierzšdnicš.

— Pozwoliłeœ, by ci służyła?

— Tak..

— Pozwoliłeœ, by ci służyła zezwłokiem swej miłoœci?

— Tak,

I raptem doznał olœnienia: wszystkich prosiłem, żeby służyli mi zezwłokiem swej miłoœci. I w końcu ja też ofiarowałem im jedynie zezwłok mojej. Oto me ciało... bierzcie i jedzcie... oto mój zezwłok

I ogarnšł go głęboki wstyd. „Chciałem, żeby kochali mnie martwymi ciałami — pomyœlał. — Gdybym pocałował Judasza z prawdziwš, żywš miłoœciš, może nie zdradziłby mnie pocałunkiem œmierci. Może miłował mnie cieleœnie, a ja chciałem, żeby miłował mnie bezcieleœnie, zezwłokiem miłoœci...”

Doznał olœnienia i pojšł istotę tej ciepłej, czułej miłoœci, która jest w dotyku i która daje tyle szczęœcia. „Mówiłem im — cišgnšł dalej w myœlach — błogosławieni, którzy się smęcš. Gdybym teraz, wcišż będšc martwy, smęcił się tš kobietš, pozostałbym umarły po wsze czasy. A ja tak bardzo chcę żyć. To właœnie życie przywiodło mnie do tej kobiety o ciepłych dłoniach. Jej dotyk

znaczy dla mnie więcej niż słowa, które głosiłem. Pragnę żyć...”

— PodejdŸ teraz do bogini — powiedziała łagodnie, delikatnie popychajšc go w stronę Izydy.

Stojšc przed posšgiem, oszołomiony i nagi niczym nowo narodzone dziecię, słyszał, jak kapłanka zanosi szeptem błagalne modły do bogini. Lekko pochylona, spoglšdała na jego ranny bok, na bliznę tuż nad biodrem, która szpeciła miękkie, gładkie ciało, bliznę głębokš i czerwonš jak oko spuchnięte od nie kończšcego się płaczu. To tędy uszła z niego krew, tędy wyciekło nasienie życia. Kobieta drżała, nieprzerwanie szepczšc coœ po grecku. A on, przygnębiony powracajšcš œwiadomoœciš tego, że umarł, zrozpaczony i zdumiony tym, że usiłował narzucać innym własnš wolę, poczuł, jak wszystkie rany w nim wyjš, jak każdy skrawek jego ciała krzyczy: „Zabili mnie, lecz sam się o to dopraszałem! Zamordowali mnie, a ja im na to pozwoliłem!”

Kapłanka zamilkła; nie potrafišc opanować drżenia, nalała sobie na dłoń odrobinę olejku i przyłożyła jš do rany w prawym boku mężczyzny. Człowiek, który umarł, wzdrygnšł się i po raz tysięczny poczuł, jak całe jego życie skupia się w tym właœnie miejscu. Jego umysł zastygł w dotkliwym, przejmujšcym bólu i, ogarnięty panicznym lękiem, dŸwięczał jednš myœlš: „Jakże ta łagodna istota zdoła uwolnić mnie od œmierci?

Przecież ona nigdy nie pozna prawdy! Nigdy jej nie zrozumie! Nigdy jej nie zwycięży!”

W milczeniu lekko i rytmicznie nacierała ranny bok. Gdy tak pracowała, pochłonięta swš powinnoœciš, powoli nabierała sił, podczas gdy w mężczyŸnie wszystko skowyczało z przerażenia. Po pewnym czasie obeszła go i zaczęła masować ranę po drugiej stronie: im bardziej wstępowała w niš siła, tym szybciej zimny strach ustępował miejsca ciepłu.

„Znów będę ciepły — pomyœlał człowiek, który umarł. — Znów będę cały i zdrów! Będę ciepły jak letni poranek. Będę mężczyznš! Nieważne jest zrozumienie. Ważne jest odżycie. I ona to sprawi...”

Słyszał ciche, nieustajšce, pełne rozpaczy wycie ran, które dobiegało go jakby zza horyzontu jego œwiadomoœci. Ale powoli stawało się coraz słabsze, coraz mniej słyszalne.

Ponownie zadumał się nad kobietš, która tak troskliwie się nim zajmowała: „Ona tego nie widzi! Nie zdaje sobie sprawy, że noszę w sobie œmierć. Ma innš œwiadomoœć, przybywa do mnie z drugiego krańca nocy!”

Kiedy z powagš i skupieniem kapłanki natarła jego ciało, a zawodzenie ran przycichło objęła go i przytuliła mocno do siebie, ranę w lewym boku zakrywajšc mu piersiš, w prawym zaœ — splecionymi dłońmi. W jej objęciu było ciepło i siła życia,

Życia mocarnego niczym wezbrana rzeka. I wówczas zawodzenie całkiem ustało, a w duszy mężczyzny zapanował spokój i mrok: spokojny, niczym nie zmšcony mrok oraz harmonia.

A po chwili poczuł, jak z tej gęstej ciemnoœci, która ogarnęła jego wnętrze, coœ powoli, powolutku zaczyna się wyłaniać. Ranek, nowe słońce życia. W nieprzejrzanej ciemnoœci jego duszy wschodziło nowe słońce. Czekał na nie w napięciu, drżšcy, wylękły, lecz pełen nadziei. „Nie jestem dawnym sobš. Jestem nowym odrodzonym człowiekiem”.

Słońce wznosiło się coraz wyżej, gdy wtem poczuł straszliwe rozczarowanie: ręce, które oplatały go niczym girlanda, cofnęły się zabierajšc ze sobš ciepło i blask życia; nagle został zupełnie sam. Kapłanka, wyczerpana, przyklękła u stóp bogini, zasłaniajšc twarz.

Podszedł do niej i delikatnie położył dłoń na jej ciepłym miękkim ramieniu; po ciele przebiegł mu dreszcz podniecenia: jeden, drugi, trzeci... Miał wrażenie, jakby znów umierał — ale cóż to byłš za cudowna œmierć!

Wszystkie jego myœli koncentrowały się na klęczšcej przed posšgiem kobiecie z zasłoniętš twarzš. Stał przy niej, delikatnie, prawie bezwiednie gładzšc jej ciało i mruczšc coœ cicho, niezrozumiale. Pragnienie poœwięcania się innym i przeżyta œmierć przestały mieć jakiekolwiek znacze

nie, liczyła się tylko ta pochylona u stóp bogini postać, biała, miękka opoka życia... „Na tej opoce zbuduję życie moje!” Na tajemniczej, nęcšcej opoce, żywej kobiecie! Kapłanka wcišż klęczała skulona, z zasłoniętš twarzš, a on stał nad niš pochylony, silny i œwieży niczym poranek.

Przykucnšł obok i poczuł, jak w lędŸwiach narasta mu potężna siła oraz wspaniały żar męskoœci.

— Nareszcie powstałem!

Wspaniałe, palšce z nieposkromionš mocš słońce rozbłysło w jego lędŸwiach, rozsyłajšc po całym ciele ogniste promienie. Nawet twarz mężczyzny jaœniała ich blaskiem.

Rozwišzał sznurek przytrzymujšcy lnianš tunikę i powoli zsuwał jš kapłance z ramion, aż wreszcie ujrzał lœnišce, białozłociste piersi. Dotknšł ich i życie w nim zawrzało.

— Ojcze! — zawołał. — Dlaczegoœ ukrywał to przede mnš?

Gładził jš oniemiały pięknem jej ciała i ogarnięty najwyższš, cudownš rozkoszš pożšdania. — Cóż przy niej znaczš wszystkie modły?

Niezwykłe było to głębokie, tajemnicze ciepło, żywe i przejmujšce, ta kobieta jak pšk róży! „Goršcy, misterny pšk jest mym domem, a jego rozkwit mš radoœciš!”

Kapłanka podniosła głowę i popatrzyła na niego czule, z nadziejš: jej twarz była jak œwiatło

poœród ciemnoœci, jej oczy jak zroszone deszczem kwiaty. Trawiony tkliwoœciš i niepohamowanš żšdzš, przycišgnšł jš do siebie. „Nadeszła moja godzina, nagle i niespodziewanie” — pomyœlał.

I poznał tę kobietę, i połšczyli się w jedno.

Nieco póŸniej kapłanka lekko, koniuszkami palców, dotknęła wielkich blizn na jego bokach.

— Czy już cię nie bolš?

— Zamieniły się w słońca! Lœniš od twej pochodni! Zostały przez ciebie odkupione!

Kiedy opuszczali œwištynię, powietrze było mroŸne jak zwykle przed nastaniem œwitu. Zamykajšc drzwi mężczyzna spojrzał na posšg bogini i rzekł:

— Tak, Izyda to bogini dobra i pełna czułoœci. Wielcy bogowie sš wspaniałoduszni, a ich boginie czułe.

Kobieta otuliła się płaszczem i ruszyła do domu; szła milczšca, zadumana, zamknięta w sobie, niczym kwiat lotosu, który, napełniony nowym życiem, zwinšł złociste płatki w ciasny pšk. Po drodze nie widziała nic, albowiem jej własne płatki odgradzały jš od œwiata. „Mam w sobie nasienie Ozyrysa. Ozyrysa, który ożył” — powtarzała w myœlach.

Mężczyzna zaœ wracał do pieczary obserwujšc jaskrawe gwiazdy na niebie, które spadały do morza niczym krople deszczu, oraz œwiecšcego

nad horyzontem zielonego Syriusza i rozmyœlał: „Jest tak miękkie, tak pełne kršgłoœci i fałd jak niewidzialna róża przestrzeni o ciemnych, zroszonych wilgociš płatkach. Piękne jest i wspanialsze od wszystkich bóstw. Zacieœnia się wokół mnie i staję się częœciš tej cudownej Róży Przestrzeni. Jestem jak kropla jej perfum, a ona, moja kapłanka, jak kropla jej piękna. Œwiat nocš przeistacza się w kwiat złożony z wielu płatków ciemnoœci; odurza wonnym zapachem, odurza dotykiem!”

W doskonałej pełni dotyku i ciszy spał aż do rana. O œwicie zerwał się wiatr, przynoszšc burzę i zimny deszcz. Mężczyzna nie opuszczał pieczary; leżał pogodzony z sobš, radujšc się tym, że jest częœciš œwiata, radujšc się szumem morza, pluskiem deszczu, widokiem białożółtego narcyza, lekko schylonego i mokrego. „Dostšpiłem wielkiego pojednania. Być w stycznoœci ze œwiatem to największe zadoœćuczynienie — pomyœlał. — Szare morze i deszcz, mokry narcyz i kobieta, której wyczekuję, niewidoczna Izyda i niewidzialne słońce, wszystko to wišże się ze sobš i stanowi jednoœć bytu”.

Czekał przed œwištyniš na kobietę, a ona przyszła w deszczu.

— Pozwól, że zostanę sama z Izydš — poprosiła go. — Ale przyjdŸ do mnie póŸniej... o drugiej godzinie nocy.

Wrócił więc do pieczary i leżał w ciszy, przepełniony radoœciš istnienia, czekajšc na kobietę, która zjawi się nocnš porš i połšczy z nim w jednoœć. I nadeszła wraz z nadejœciem nocy, nadeszła szczęœliwa, gorejšca pragnieniem wspólnego bycia, bycia w jednoœci, w zespoleniu.

Mijały dni, a po nich noce i kolejne dni; harmonia pogłębiała się i nic jej nie zakłócało.

„Nie będę jej o nic pytał — myœlał mężczyzna. — Nawet o imię, bo wtedy imię nas rozdzieli”.

„Jest Ozyrysem — myœlała kobieta. — Nic więcej nie pragnę wiedzieć”.

Kwiaty opadły ze œliw, narcyzy przekwitły, pojawiły się i znikły anemony; w powietrzu ”unosił się zapach zagonów fasoli. Wszystko się zmieniło, kwiat wszechœwiata obrósł w nowe płatki i przekręcił kielich w drugš stronę. Wiosna przeminęła, kontakt z życiem został umocniony, mężczyzna i kobieta byli sobš nasyceni i rozstanie wisiało w powietrzu.

Pewnego dnia, kiedy poranne słońce mocno przygrzewało, sosny wydzielały słodkawy zapach, a na wzgórzach opadły z grusz ostatnie płatki, ujrzał kapłankę pod drzewami. Powoli zbliżała się do niego: po jej wolnym kroku, po pewnym ocišganiu się poznał, że w niej również zaszła zmiana.

— Poczęłaœ? — spytał.

— To widać?

— Tak, boœ jest jak drzewo, które rozkwitło i okryło się soczystym, zielonym listowiem. I jest w tobie łagodny spokój.

— To prawda. Noszę w sobie twoje dziecię. Czy to dobrze?

— Tak! Jakże mogłoby być inaczej? Słowik nie woła już œpiewnie z doliny. Ale powiedz, gdzie je powijesz? Bo ja nie mam nic prócz swego życia.

— Tutaj.

— A starsza pani, twoja matka?

Cień smutku przemknšł po jej czole. Milczała.

— Co będzie, kiedy się dowie?

— Już zaczęła podejrzewać.

— Nie zrobi ci nic złego?

— Och, nie. To, co mam, należy do mnie. Dziecko Ozyrysa będzie rosło w mym łonie. Ale ty... strzeż się jej niewolników.

Spokój jej macierzyństwa zakłóciła troska o bezpieczeństwo mężczyzny.

— Nie martw się, proszę. Już raz poznałem œmierć.

Zdawał sobie sprawę, że zbliża się pora rozstania. Wyruszy sam, obarczony jedynie własnym przeznaczeniem. Sam, a jednak nie całkiem sam, bo pogodzony z życiem, którego czšstkę zostawił w kobiecie. Niewidzialne słońca zawsze będš mu towarzyszyć.

Tak, musi odejœć. Albowiem tu, nad małš zatoczkš, im słabiej grzało słońce namiętnoœci

i płodnoœci, tym bardziej odzywał maluczki œwiat zazdroœci i dobytku. W imię ochrony swojego dobytku siwowłosa wdowa i jej niewolnicy będš starali się zemœcić na nim za to, że jadł ich chleb, że tu pogodził się z życiem i zespolił z kobietš, która dała mu tyle radoœci. „Jedna œmierć mi wystarczy! — pomyœlał, — Nie zniszczš we mnie chęci życia. Poradzę sobie”.

Obserwował ich uważnie. Wiedział, że spiskujš przeciw niemu. Wyprowadził się więc z pieczary i znalazł nowe schronienie, malutkš, piaszczystš jamę, suchš i dobrze ukrytš pod przybrzeżnymi skałami.

Powiedział do kobiety:

— Wkrótce muszę odejœć. Niewolnicy chcš mnie pozbawić życia. Ale jestem mężczyznš i œwiat stoi otworem. Nasz zwišzek, tak dobry i piękny, został przypieczętowany. Żyj w spokoju. A kiedy œpiew słowika znów wzniesie się nad dolinš, przybędę do ciebie. Obiecuję.

— Och nie, nie odchodŸ! — zawołała. — Pozostań ze mnš na półwyspie. Zbuduję nam dom pod sosnami, w pobliżu œwištyni, z dala od ludzi.

Wiedziała jednak, że odejdzie. Zresztš w głębi serca sama też pragnęła nie zakłóconego spokoju, uwolnienia od trosk.

— Jeœli zostanę — odparł — wydadzš mnie Rzymianom i rzymskiej sprawiedliwoœci. Nie zamierzam być ponownie zdradzony. Więc wyru

szę w œwiat, a ty żyj w spokoju z dzieckiem, które w tobie dojrzewa. Kiedyœ tu powrócę: blisko czy daleko, zawsze będziemy sobie drodzy. Tak jak wiosna przemija i wraca, tak i ja powrócę.

— Jeszcze nie odchodŸ — poprosiła. — Kazałam niewolnikowi pilnować półwyspu. Zostań, dopóki nie pojawi się niebezpieczeństwo.

Ale kiedy pewnej cichej, bezwietrznej nocy leżał w swojej skalnej jamie, nagle usłyszał lekki plusk zanurzanych w wodzie wioseł, a po chwili chrobot łodzi, która uderzała o głazy. Wyszedł ostrożnie, żeby sprawdzić, co się dzieje. Doleciał go głos zarzšdcy:

— ProwadŸ bezszelestnie do koziej pieczary. Schwytamy złoczyńcę, kiedy będzie spał. Lizyp zarzuci na niego sieć i wkrótce oddamy go w ręce sprawiedliwoœci. Kapłanka o niczym się nie dowie...

Gdy mijali jego kryjówkę, człowiek, który umarł, poczuł zapach naoliwionych, nagich ciał niewolników, a po chwili lekki aromat perfum Rzymianina. Powoli zakradł się nad brzeg. W łódce pozostał jeden niewolnik: siedział bez ruchu, nie poruszajšc wiosłami, gdyż wody nie mšciła najdrobniejsza fala. Człowiek, który umarł, rozpoznał go i ukryty za głazem przemówił doń głoœno i wyraŸnie:

— Czy to tyœ na oczach Izydy posiadł młodš niewolnicę? Tyœ ten młodzian czy nie? Odpowiedz!

Niewolnik poderwał się przerażony. ŁódŸ zachybotała się od jego gwałtownych ruchów i uderzyła o głazy. Oszalały ze strachu zeskoczył na lšd i czym prędzej zaczšł umykać pod górę. Człowiek, który umarł, przytrzymał łódŸ za burtę, wsiadł szybko i odbił od brzegu. Wiosła wcišż były ciepłe od niemiłego dotyku zdradzieckich ršk. Mężczyzna wiosłował wolno, kierujšc łódŸ tam, gdzie pršd przybierał na sile; liczył, że póŸniej pršd sam wyniesie łódŸ na morze. Wysoki, czarny brzeg odcinał się od gwiaŸdzistego nieba. Ciemnoœci półwyspu nie zakłócał najmniejszy błysk: kapłanka przestała chodzić nocš do œwištyni. Niesiony pršdem, mężczyzna powoli przebierał wiosłami i œmiał się do siebie. „Rozsiałem nasienie mego życia i zmartwychwstania, pozostawiłem œlad mego istnienia na najurodziwszej z kobiet, noszę w sobie zapach jej perfum, które sš jak olejek różany. Bliska i droga jest ona memu sercu. Ale złoty, pełzajšcy wšż ponownie zwija swe sploty, żeby zasnšć u stóp mego drzewa. Więc płyń, moja łódko. Jutro zbudzi się nowy dzień”.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lawrence David Herbert WIĘZY CIAŁA
Lawrence David Herbert ZWYCIĘSKI KOŃ NA BIEGUNACH
David Wilkerson Człowiek, który minął się z Chrystusem!
Lawrence David Herbert KOBIETA KTÓRA ODJECHAŁA
David Wilkerson Człowiek, który minął się z Chrystusem!
Lawrence David Herbert SŁOŃCE
Lawrence David Herbert Kochanek Lady Chatterley
Człowiek który był geniuszem
Człowiek, który kochał kwiaty (2)
JEZUS CZLOWIEK,KTORY NIE ISTNI Nieznany
JEZUS CZLOWIEK, KTORY NIE ISTNIAL
jezyk polski, faszyzm w literaturze, Czlowiekowi, który wychowal sie w czasie pokoju, w normalnym sw
42 Wkrótce nadejdzie człowiek, który będzie twierdził, że jest Mną
człowiek, który kochał kwiaty YYAF2CXRTSTAPBMPW6WJTHL6NDDKZPAUPL7LYZA
Cierpliwy jak Chińczyk człowiek, który żył 256 lat
Jezus Człowiek, który nie istniał (2007) [PL] opis
Brunner John Człowiek który lubił złe filmy
Bach Richard Iluzje czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem bez2

więcej podobnych podstron