ROBERT JORDAN
CONAN OBROŃCA
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE DEFENDER
PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC
PROLOG
Promienie słońca wpadające przez ostrołukowe okna oświetlały gobeliny zdobiące ściany komnaty oraz pięcioro zamyślonych osób. Nikt nie zwracał uwagi na służących, którym przezornie powyrywano języki. Na niemy znak swojego pana, słudzy bezszelestnie opuścili komnatę.
Cantaro Albanus, gospodarz, wpatrywał się pilnie w swoich gości. Mimowolnie bawił się przy tym złotym łańcuchem, który zwisał mu na piersiach, na tle szkarłatnej tuniki. Jedyna kobieta w tym gronie udawała, że podziwia skomplikowany wzór gobelinów. Mężczyźni skupili się na winie.
Przedpołudnie, dumał Albanus, jest odpowiednią porą na takie spotkania, chociaż bez wątpienia niepokoi spiskowców. Dotąd zgromadzenia takie odbywały się nocą, w tajemnych komnatach, do których prawo wstępu miało jedynie księżycowe światło. Któż by uwierzył, któż mógłby podejrzewać, że najświetniejsi Nemedianie zebrani w środku dnia w samym sercu stolicy zamyślają zdradzić swego króla?
Pociągłe, drapieżne oblicze Albanusa pociemniało na tę myśl, a jego czarne, posępne oczy rozbłysły niczym okruchy obsydianu. Albanus miał jastrzębi nos i pasma srebra we włosach na skroniach, co nadawało mu wygląd sędziwego wodza armii. Rzeczywiście był on kiedyś żołnierzem. Przez niecały rok. Kiedy liczył sobie siedemnaście lat, ojciec kupił dlań oficerski patent w oddziale Złotych Lampartów, od niepamiętnych czasów będącym przyboczną strażą władców Nemedii. Po śmierci ojca Albanus porzucił wojsko. Nie dla niego była mozolna wędrówka po kolejnych szczeblach władzy, nawet znacznie ułatwiona dzięki wysokiemu urodzeniu. Nie dla kogoś, kto z woli przeznaczenia winien być królem! Dlatego zdecydował się na zdradę.
— Dostojny Albanusie — rzekł nagle Barca Vegentius — słyszeliśmy wiele o… o specjalnych środkach, jakie przygotowałeś, by wesprzeć nasze przymierze. Słyszeliśmy wiele, ale jak na razie niczegośmy nie widzieli. — Obecny dowódca Złotych Lampartów chlubił się potężną posturą, miał kwadratową twarz i szerokie ramiona. Mówił ostrożnie i z namysłem, starając się maskować akcent z dzielnic nędzy Belverus.
— Takie rozważne słowa są dowodem twego lęku, Vegentiusie — wtrącił z powagą Demetrio Amarianus. Szczupły młodzian podniósł do nosa flakonik z pachnidłem, lecz nie zdołał skryć za nim szyderczego uśmiechu, który wypełzł na jego pełne, niemal kobiece usta. — Ale ty wszak zawsze posługujesz się ostrożnymi słowy, nieprawdaż? Wszyscy wiemy, że jesteś tutaj tylko po to…
— Dość! — szczeknął Albanus.
Demetrio i Vegentius ucichli jak dobrze wyszkolone zwierzęta na trzask bicza tresera. Kłócili się stale, a Albanus tolerował ich sprzeczki nie bardziej, niż musiał. Dzisiaj postanowił nie tolerować ich wcale.
— Wszyscy — rzekł — czegoś chcecie. Ty, Vegentiusie, pragniesz dowodzić armią, czego odmawia ci król Garian. Ty, Demetrio, chcesz zwrotu posiadłości zagarniętych twemu dziadowi przez ojca Gariana. Ty, Stephano, pragniesz zemścić się na Garianie, bowiem powiedział ci, że woli młodsze kobiety.
— Tak oględne stwierdzenia zaiste są częścią twych ustalonych zwyczajów — odparła z goryczą kobieta. Dostojna Stephana Galerianus miała twarz w kształcie serca, fiołkowe oczy i kruczoczarne włosy spływające poniżej ramion. Jej czerwona jedwabna szata była rozcięta tak, by odsłaniać wewnętrzne krzywizny wspaniałych piersi oraz długie nogi.
— A czego ja chcę? — zapytał czwarty mężczyzna.
Pozostali aż podskoczyli, jakby dopiero teraz przypomnieli sobie o jego obecności. A łatwo było zapomnieć o Constanto Meliusie, bowiem cechowała go szara, nieokreślona powierzchowność. Miał około pięćdziesięciu lat, a jedynym jego znakiem szczególnym były stale mrugające oczy.
— Ty pragniesz, by słuchano twojej rady — odparł Albanus. — I tak będzie, gdy ja zasiądę na tronie. — A twe rady będą wysłuchiwane tak długo, ile czasu zajmie wydanie rozkazu skazującego cię na banicję, dodał w myślach. Garian popełnił błąd, odtrącając tego głupca i pozostawiając go w stolicy, gdzie ten z powodu zranionej dumy przyłączył się do spisku.
— Jak się zdaje, pominęliśmy to, o czym mówił Vegentius — rzekła porywczo Stephana. — Ja także chciałabym zobaczyć, na jaką to pomoc z twej strony możemy liczyć, Albanusie. Demetrio i Vegentius przynoszą wieści z pałacu. Melius i ja dostarczamy złota, by płacić za „wywoływanie ulicznych zamieszek i palenie zboża. Ty zachowujesz swoje plany dla siebie i tylko mówisz o czarach, które mają sprawić, że Garian odda ci tron. Chciałabym je zobaczyć!
Inni zmieszali się tak otwartym postawieniem sprawy, ale Albanus uśmiechnął się tylko.
Wstając szarpnął za brokatowy sznur na ścianie, po czym podszedł do stojącego w kącie stołu. Leżały na nim jakieś przedmioty przykryte bogato haftowaną kapą.
— Chodźcie — rzekł do swych gości. Nagle ich ciekawość się ulotniła. Zbliżyli się powoli i jakoś niechętnie.
Albanus odrzucił kapę teatralnym gestem i przez chwilę rozkoszował się przerażeniem spiskowców. Wiedział, że przedmioty zgromadzone na stole: szafirowa statuetka, miecz z falistym ostrzem i jelcem pokrytym starożytnymi runami, kilka kryształów i rzeźbionych klejnotów, były, z jednym wyjątkiem, niemal bezużyteczne. Księgi, które z mozołem odczytywał, przypisywały im niewielką przydatność. Atrybuty prawdziwej mocy przezornie trzymał gdzie indziej.
Dziesięć lat wcześniej niewolnicy z jego północnych posiadłości odkryli podziemną komorę. Szczęśliwym trafem był tam wówczas i rozpoznawszy skarbiec czarnoksiężnika, osobiście dopilnował, by niewolnicy starannie opróżnili jamę, a następnie zostali w niej pogrzebani.
Dopiero po roku zdołał odkryć, jak bardzo starożytny był ów schowek. Pochodził z czasów Archeonu — mrocznego cesarstwa rządzonego przez najnikczemniejszych magów, które ponad trzy milenia wcześniej obróciło się w proch. Albanus przez następne lata uparcie studiował zawartość skrytki. Unikał pomocy mistrzów czarnej magii ze strachu, że jakiś podstępny czarnoksiężnik zagarnie znalezisko dla siebie. Była to mądra decyzja, ponieważ gdyby wyszło na jaw, że zgłębia wiedzę tajemną, z pewnością stałby się ofiarą pogromu czarowników przeprowadzonego niedawno na rozkaz Gariana. Myśląc o przeszłości, Albanus lewą ręką podniósł ze stołu małą kulę z czerwonego kryształu.
— Nie ufam takim rzeczom — rzekła Stephana z drżeniem w głosie. — Byłoby lepiej, gdybyśmy polegali na bardziej naturalnych sposobach. Subtelna trucizna…
— …sprowokowałaby wybuch wojny domowej o sukcesję — dokończył Albanus. — Chyba nie muszę jeszcze raz wam powtarzać, że nie mam zamiaru walczyć o tron z dziesiątką pretendentów. Jak mówiłem, korona zostanie mi oddana bez walki.
— Uwierzę, gdy zobaczę to na własne oczy — burknął z powątpiewaniem Vegentius.
W tym momencie do komnaty weszła wezwana dziewka służebna i Albanus gestem nakazał ciszę. Dziewczyna miała ledwie szesnaście lat, jasne włosy i kremową karnację. Jej prosta biała tunika z wyhaftowanym na rąbku znakiem domu Albanusa nie zasłaniała drobnych piersi. Dziewczyna uklękła natychmiast na marmurowej posadzce i nisko schyliła głowę.
— Nazywa się Omphala — rzekł jej pan.
Dziewczyna drgnęła na dźwięk swego imienia, ale nie podniosła głowy. Została sprzedana za długi ojca i służyła w pałacu od niedawna, ale pewnych rzeczy niewolnik uczy się szybko.
Albanus wyciągnął kryształową kulę na długość ramienia, prawą dłonią zaś uczynił tajemny znak i zaintonował:
— An-naan naa-thaan Vas-ti no-entei!
Ponad kryształem zamigotał spiczasty płomień, długi na łokieć i bardziej materialny niż zwyczajny ogień. Wewnątrz pulsującej czerwieni i żółci dwa ciemniejsze miejsca, niepokojąco przypominające oczy, poruszały się, tak jakby oglądały komnatę i obecnych w niej ludzi. Wszyscy cofnęli się odruchowo — z wyjątkiem Albanusa i Omphali, która skuliła się na swoim miejscu.
— Pierwiastku ognia — rzekł Albanus łagodnym tonem — zabij Omphalę.
Usta blondynki rozwarły się do krzyku, lecz nie wydobył się z nich dźwięk, płomień skoczył ku dziewczynie i spowił ją całkowicie. Niewolnica zerwała się z podłogi i zaczęła miotać w środku kłębu ognia, który powoli stawał się nieprzejrzysty. Płomień skwierczał i syczał, a przez te odgłosy przedzierał się cichutki krzyk, dobiegający jakby z coraz większej odległości. Po chwili kłąb ognia zniknął z głuchym cmoknięciem, pozostawiając po sobie jedynie mdląco słodki zapach.
— Ale bałagan — mruknął Albanus, pocierając pantoflem oleistą czarną plamę na marmurowej posadzce, tam gdzie jeszcze przed chwilą klęczała dziewczyna.
Pozostali wpatrywali się w niego z przerażeniem i niewiarą, jak gdyby zmienił się w legendarnego smoka Xutharcana. Zdumiewające, ale to Melius pierwszy odzyskał głos.
— Te przybory, Albanusie, czy my również nie powinniśmy mieć niektórych? — Jego podkrążone oczy zamrugały niespokojnie, gdy inni go nie poparli. — Jako dowód, że wszyscy jesteśmy równi — dokończył niepewnie.
Albanus uśmiechnął się. Już niedługo im pokaże, jacy są równi…
— Oczywiście — rzekł gładko. — Sam o tym myślałem — wskazał na stół. — Bierzcie, a ja wyjaśnię, jaką moc posiada wybrany przez was przedmiot — mówiąc te słowa wsunął do sakiewki u pasa czerwoną kulę.
Melius zawahał się, wyciągnął dłoń i zawiesił ją tuż nad rękojeścią miecza.
— Jaką… jaką moc ma to?
— Przemienia każdego, kto go dzierży, w mistrza fechtunku. — Albanus po odkryciu tej właściwości broni nie dociekał dalej. Nie interesowało go bycie bohaterem, on chciał zostać królem. — Weź miecz, Meliusie. Albo jeżeli się boisz, może Vegentius… — Albanus podniósł pytająco brwi i zerknął na żołnierza.
— Ja nie potrzebuję żadnych magicznych sztuczek — odparł z pogardą Vegentius. Nie ruszył się z miejsca.
— Demetrio? — rzekł Albanus. — Stephano?
— Nie lubię czarów — szczupły młodzieniec pośpiesznie cofnął się od stołu.
Stephana była z twardszego materiału, ale równie szybko potrząsnęła głową.
— Jeżeli te czary mogą ściągnąć Gariana ze Smoczego Tronu, to mi wystarczy. A jeżeli nie mogą… — przez chwilę patrzyła Albanusowi w oczy, po czym spuściła wzrok.
— Ja wezmę miecz — odezwał się Melius. Podniósł broń, sprawdził wyważenie i roześmiał się. — Chciałbym zostać mistrzem miecza i nie mam takich skrupułów jak Vegentius.
Albanus uśmiechnął się dobrotliwie, ale po chwili jego rysy stwardniały.
— Teraz słuchajcie — zaczął, przeszywając ich po kolei lodowatym spojrzeniem. — Pokazałem wam ledwie małą cząstkę mocy, która pozwoli mi przejąć tron Nemedii i spełnić wasze marzenia. Wiecie, że nie ścierpię poczynań, które mogłyby przeszkodzić mym zamiarom. Nic nie może stanąć między mną a Koroną Smoka. Nic! Idźcie już!
Cofnęli się tyłem do wyjścia, jak gdyby Albanus już siedział na Smoczym Tronie.
I
Wysoki, muskularny młodzieniec kroczył ulicą Belverus, stolicy Nemedii, czujnie i z ręką w pobliżu rękojeści miecza. Błękitne oczy i podbity futrem płaszcz świadczyły, iż pochodził z Północy. Belverus w lepszych czasach widywało wielu barbarzyńców ogłupionych wielkomiejskimi przybytkami i z łatwością rozstających się ze swym srebrem czy złotem. Częstokroć straż miejska wywlekała ich ze spelunek, bowiem nie rozumiejąc tutejszych zwyczajów, chwytali za miecz, gdy ograno ich w kości. Jednakże ten człowiek, aczkolwiek liczący sobie ledwie dwadzieścia dwa lata, szedł z pewnością kogoś, kto szlifował bruki miast równie wielkich, a nawet większych; Arenjum, Shadizar zwanego Przeklętym, Sultanapuru czy Aghrapur, a nawet legendarnych miast dalekiego Khitai.
Szedł ulicą Wysoką w Dzielnicy Targowisk, biegnącej mniej niż pół mili od pałacu Gariana, króla Nemedii. Przed otwartymi sklepami stały stoły z wyłożonymi towarami. Tłum kłębił się między nimi, oceniając tkaniny z Ophiru, wina z Argos i inne dobra z Koth i Korynthii, a nawet Turami. Ceny sprawiały, że Conan z niepokojem zastanowił się, jak długo zdoła przeżyć w tym mieście.
Między sklepami tłoczyli się żebracy, okaleczeni, ślepi albo jedno i drugie. Ich jękliwe prośby o jałmużnę konkurowały z krzykami przekupniów zachwalających towary. Na każdym rogu wałkoniła się gromada wyrostków, którzy bawili się rękojeściami mieczy, bez żenady ostrzyli sztylety lub podrzucali pałki. Ich bezczelne i pożądliwe oczy śledziły przemykające bojaźliwie, smukłe dziewczyny. Co chwila gwizdali na ladacznice w brązowych i miedzianych bransoletach oraz głęboko porozcinanych sukniach, ukazujących przeznaczone na sprzedaż wdzięki. Wszędzie unosił się smród wymiotów, moczu i ekskrementów. Rosłemu młodzieńcowi ta mieszczańska dzielnica przypominała jedną z tuzina widzianych przezeń dzielnic nędzy.
Naraz sześciu opryszków odzianych w strzępy strojnych ubrań i najpodlejsze łachmany zatrzymało przejeżdżający skrzyżowanie wózek sprzedawcy owoców. Chudy przekupień stał w milczeniu, ze spuszczonymi oczami i pobladłą z niepokoju twarzą, a oni grzebali w jego towarze, gryząc owoce i rzucając je na bruk. Wypchawszy zanadrza tunik, poszturchując się i przechwalając jeden przez drugiego, zebrali się do odejścia. Ich zuchwałe spojrzenia onieśmielały wszystkich przechodniów, którzy zachowywali się tak, jakby mężczyźni ci byli niewidzialni.
— Nie przypuszczam, byście zamierzali zapłacić — zajęczał sprzedawca, nie podnosząc głowy.
Jeden z bandziorów, zarośnięty drab w haftowanym złotogłowiem brudnym płaszczu, pokazał w szerokim uśmiechu poczerniałe pieńki zębów.
— Zapłacić? A masz zapłatę! — uderzył sprzedawcę w twarz, a ten zwalił się z jękiem na kamienie. Zbir z chrapliwym śmiechem przyłączył się do pozostałych, którzy przystanęli, by nacieszyć oczy widokiem leżącego w błocie sprzedawcy. Po chwili ruszyli w swoją drogę, a mieszczanie rozstępowali się przed nimi bez słowa.
Muskularny młodzieniec z Północy zatrzymał się krok od wózka.
— Nie wezwiesz miejskiej straży? — zapytał z zaciekawieniem.
Sprzedawca wyprostował się z obawą. — Proszę… Muszę nakarmić rodzinę. Są inne wózki.
— Nie kradnę owoców ani nie biję bezbronnych — rzekł oschle młodzieniec. — Nazywam się Conan. Czemu strażnicy cię nie bronią?
— Strażnicy? — roześmiał się gorzko starzec. — Siedzą w koszarach i dbają tylko o własną skórę. Sam widziałem, jak trzech takich zbójów powiesiło jednego z nich za pięty i wykastrowało. Tyle sobie robią ze straży — wytarł drżące ręce o przód tuniki i nagle uświadomił sobie, że rozmawiając z barbarzyńcą na środku skrzyżowania, za bardzo rzuca się w oczy. — Muszę iść — mruknął. — Muszę iść — schylił się do dyszla wózka i podreptał nie patrząc na Cymmerianina.
Conan spoglądał za nim z litością. Przybył do Belverus, aby wynająć się jako żołnierz. Niegdyś był już najemnikiem, podobnie jak złodziejem, przemytnikiem i bandytą. Jak na razie wyglądało na to, że ten, kogo będzie stać na skorzystanie z jego usług, na nieszczęście nie będzie tym najbardziej potrzebującym ochrony.
Niektórzy ze sterczących na rogu opryszków zwrócili uwagę na rozmowę Conana z handlarzem i zamierzali rozerwać się nieco, zaczepiając cudzoziemca. Jednakże gdy omiotło ich spojrzenie oczu zimnych niczym górskie lodowce Cymmerii, zrozumieli, że tego dnia sama Śmierć wyszła na przechadzkę ulicami Belverus. Zadecydowali, że gdzie indziej znajdą łatwiejszy łup i za chwilę zniknęli ze skrzyżowania.
Kilka osób spojrzało na Conana z wdzięcznością, bowiem na pewien czas uczynił to miejsce bezpiecznym. Cymmerianin z niezadowoleniem potrząsnął głową. Był zły w połowie na siebie, w połowie na nich. Przybył tu, by wynająć swój miecz dla złota i sławy, a nie po to, by oczyszczać ulice z miejscowych kanalii.
Strzęp pergaminu niesiony przez wiatr zahaczył o jego wysoki but. Podniósł go odruchowo i przeczytał wypisane na nim starannie słowa.
Król Garian w Belverus wszechwładnie nam włada,
Król Garian samotnie do uczty zasiada.
Gdy ty w pocie czoła na swój chleb harujesz,
I na miejskich ulicach przemożny strach czujesz,
Nie znajdziesz u króla cnej sprawiedliwości,
Lecz może u niego śmierć wkrótce zagości.
Król Garian samotnie w komnatach ucztuje,
Niech Mitra przed nędzą Nemedię ratuje!
Puścił pergamin i pozwolił, by powędrował dalej, przyłączając się do innych kartek wirujących na ulicy. Zobaczył, że ludzie podnoszą je i czytają. Jedni odrzucali je z pobladłymi twarzami, inni darli w gniewie, ale niektórzy ukradkiem chowali te okruchy buntu do sakiewek.
Belverus było niczym dojrzała, gotowa do zerwania śliwka. Conan widział takie znaki wcześniej, w innych miastach. Wkrótce lęk przeminie, a zaciśnięte pięści zaczną otwarcie wygrażać pod królewskim pałacem. Niejeden silniejszy tron zachwiał się w posadach z mniej ważnych powodów.
Nagle przepchnął się obok niego człowiek z przerażeniem w oczach, za nim przebiegła kobieta z ustami otwartymi w bezgłośnym krzyku i gromadka dzieciaków wrzeszczących coś niezrozumiale.
Krzyki, wrzaski i płacz stawały się coraz głośniejsze. Po chwili na skrzyżowanie wpadł przerażony tłum. Strach udzielił się innym, którzy nie wiedząc, co się dzieje, rzucili się do ucieczki. Conan z trudnością dotarł pod kram opuszczony przez właściciela. Ciekawe, o co im chodzi, pomyślał.
Ludzki potok zrzedniał i zniknął, pozostawiając po sobie liczne ciała. Niektóre były stratowane, inne, leżące dalej, pozbawione ramion czy głów. Środkiem ulicy maszerował mężczyzna w bogato haftowanej niebieskiej tunice, uzbrojony w miecz o dziwnym, falistym ostrzu ociekającym krwią na całej długości. Z kącika ust idącego spływała nitka śliny.
Conan położył dłoń na rękojeści miecza, ale cofnął ją szybko. Za złoto, przypomniał sobie, nie dla zemsty za niewinnych przechodniów. Odwrócił się, by wejść głębiej w cień.
W tym momencie ze sklepu, wprost na szaleńca, wyskoczyła nie więcej niż ośmioletnia dziewczynka. Zanosiła się płaczem, bose stopki zamigotały nad ziemią. Szaleniec wzniósł z rykiem miecz i rzucił się za nią.
— Na wnętrzności i pęcherz Erlika! — zaklął Conan. Jego szeroki miecz lekko wysunął się z podniszczonej pochwy.
Dziecko minęło szaleńca, który zatrzymał się. Z bliska, mimo bogatego stroju, rzedniejące włosy i worki pod oczami nadawały mu wygląd podrzędnego urzędnika. Jednak w tych zmętniałych, brązowych oczach błyszczało szaleństwo, a z gardła wyrywały się niezrozumiałe warknięcia. Nad owocami rozrzuconymi przez uliczników brzęczały muchy.
Pozostało mu rozsądku przynajmniej na tyle, że nie rzucił się bezmyślnie na mój miecz, stwierdził Conan.
— Hej, ty tam! — zawołał. — Nie jestem uciekającym dzieckiem czy sklepikarzem, byś miał mnie uderzyć w plecy. Dlaczego nie…
Conan miał wrażenie, że prócz brzęczenia much słyszy jakieś metaliczne zawodzenie. W chwilę później zwierzęcy ryk, który wydarł się z gardła mężczyzny, zagłuszył wszystko. Szaleniec rzucił się nań ze wzniesionym mieczem.
Cymmerianin podniósł broń, by sparować cios, lecz faliste ostrze z oszałamiającą prędkością zmieniło kierunek. Conan odskoczył. Czubek ostrza rozciął mu tunikę na brzuchu i lekką kolczugę z taką łatwością, jakby to był pergamin. Cymmerianin znów cofnął się o krok, by przygotować sobie miejsce do ataku, ale szaleniec podążył szybko za nim. Skrwawione ostrze cięło powietrze niczym błyskawica i składało się do pchnięć z niewiarygodną siłą. Wbrew woli muskularny młodzieniec zaczął ustępować pola.
Conan ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że broni się przed atakami drobnego, pospolitego człowieczka. Cała jego szybkość i umiejętności pozwalały mu jedynie utrzymać się przy życiu, a i tak krwawił już z co najmniej pół tuzina zadraśnięć. Zrozumiał, że może zginąć.
— Na Pana Góry, nie! — wrzasnął rozsierdzony. — Na Croma i stal! — Ale widząc przed sobą migoczące złowrogo ostrze, ciągle musiał się cofać.
Nagle nastąpił na nadgryzione jabłko i runął z łoskotem na ziemię. Upadł na plecy, a srebrne punkciki zatańczyły mu przed oczami. Walcząc o oddech patrzył, jak faliste ostrze szaleńca wznosi się, by położyć kres jego życiu. Conan jednakże daleki był od tego, by pozwolić się zarżnąć jak ofiarne zwierzę. Odturlał się na bok, gdy nieznajomy ciął z rozmachem. Skrwawione ostrze wykrzesało iskry z bruku w miejscu, w którym przed chwilą leżał Conan. Cymmerianin dotoczył się do ściany, zerwał na nogi i oparł plecami o mur. Szaleniec znów skoczył, unosząc miecz.
Naraz w powietrzu rozległ się brzęk jakby rozeźlonych szerszeni i w jednej chwili szaleniec upodobnił się do poduszeczki do igieł. Conan zamrugał. Wreszcie przybyła straż miejska — dziesięciu łuczników w czarnych płaszczach. Trzymając się z tyłu, ponownie napięli łuki, ponieważ przeszyty strzałami szaleniec stał nadal. Z jego wąskich, przypominających bliznę ust dobywały się nieartykułowane dźwięki. Ostatkiem sił zamierzył się na wielkiego Cymmerianina.
Miecz Conana zbił dziwne ostrze, które raz jeszcze zadźwięczało na kamieniach. Strażnicy ponownie zwolnili cięciwy. Szaleniec, przeszyty drugą dziesiątką strzał, zatoczył się i osunął na kolana. Obłęd gorejący w jego oczach zniknął na chwilę, zastąpiło go niewysłowione przerażenie. Upadł na bruk już martwy. Żołnierze powoli, z przygotowaną na wszelki wypadek bronią, zbliżyli się do trupa.
Barczysty Cymmerianin mruknął gniewnie i schował miecz do pochwy. Pierwszy raz w życiu po walce nie musiał wycierać z ostrza krwi. Każda z ran bolała go nie z powodu wielkości, ale wstydu. Nie zdołał wyprowadzić ani jednego ataku!
Jeden ze strażników złapał zabitego za ramię i przewrócił go na plecy, łamiąc przy tym z pół tuzina strzał.
— Spokojnie, Tulio — warknął inny. — To nasze pieniądze poszły na te bełty. Dlaczego…
— Na Tron Czarnego Erlika! — sapnął z grozą Tulio. — To dostojny Melius!
Grupka odzianych w kolczugi mężczyzn cofnęła się, pozostawiając Tulia nad trupem. Niedobrze było znajdować się zbyt blisko martwego pana wysokiego rodu, gdy przyłożyło się rękę do jego zabicia. Bez względu na to, co ów zrobił. Niezbadane były wyroki Sądu Królewskiego, gdy chodziło o szlachetnie urodzonych.
Szpakowaty sierżant z siną blizną na czole, znikającą pod okapem hełmu, podszedł do Tulia i splunął na ziemię obok zabitego.
— Nic tu po nas, Tulio! — strażnik nagle uświadomił sobie, że stoi sam obok ciała i aż podskoczył. — Zarzuć płaszcz na… dostojnego pana! — zawołał. — Rusz się, człowieku! — Tulio niechętnie wypełnił polecenie. Sierżant zawołał innych. — Abydius, Crato, Jocor, Naso! Złapcie go za ręce i nogi. Biegiem! A może chcecie tu stać, dopóki muchy go nie zeżrą?
Czwórka mężczyzn podeszła niechętnie i mamrocząc przekleństwa podniosła ciało. Sierżant wraz z resztą ludzi ruszył za nimi. Nikt nawet nie spojrzał na Conana.
— Takiś się powolny zrobił, Cymmerianinie? — zapytał niespodziewanie ochrypły głos.
Conan zawirował, wściekła riposta zamarła mu na ustach, gdy zobaczył brodacza opierającego się o ścianę domu.
— Nadal jestem szybszy od ciebie, Hordo, stary łajdaku!
Brodacz wyprostował się. Był prawie tak wysoki jak Conan i nawet szerszy w ramionach. Skórzana opaska zasłaniała mu lewe oko, a spod niej w dół policzka biegła blizna, na stałe wykrzywiająca kącik ust w szyderczym uśmiechu. W tej chwili nie było go widać, bowiem brodacz szczerzył się szeroko. Ciężkie złote kolczyki zwieszały się z jego uszu, ale jeśli stanowiły pokusę dla złodziei, to podniszczony szeroki miecz i sztylet u pasa odstraszały znacznie bardziej.
— Może i tak, Conanie — powiedział. — Ale co robisz w Nemedii poza braniem lekcji fechtunku od podstarzałego szlachcica? Kiedy widziałem cię po raz ostatni, byłeś w drodze do Aghrapur, gdzie miałeś zaciągnąć się jako żołnierz u króla Yildiza.
Hordo był przyjacielem, ale nie zawsze tak było. Gdy spotkali się po raz pierwszy, ten jednooki mężczyzna wraz z gromadą bandziorów ścigał Conana po równinach Zamory na rozkaz Kareli, rudowłosej bandytki znanej jako Czerwony Jastrząb. Później razem pojechali w góry Kezankian na poszukiwanie skarbu ukradzionego przez czarnoksiężnika Amanara. Z tej wyprawy ledwo zdołali wynieść życie, skarb zaś przepadł. Spotkali się jeszcze dwukrotnie.
Za każdym razem próbowali zdobyć bogactwo, i za każdym razem udawało się im zgarnąć jedynie tyle, że wystarczyło na jedną porządną hulankę w najbliższej oberży. Conan był ciekaw, czy jeszcze raz będą mieli szansę zdobyć złoto.
— I zrobiłem to — rzekł głośno — ale porzuciłem służbę w Turanie ponad rok temu.
— Znając ciebie, założę się, że z powodu kłopotów spowodowanych przez kobietę — zachichotał Hordo.
Conan wzruszył ramionami. Wyglądało na to, że zawsze miał kłopoty przez kobiety. Ale, z drugiej strony, jaki mężczyzna jest od nich wolny?
— A co z tą dziewoją, która upolowała cię w Sultanapurze, Hordo? Kiedy się rozstawaliśmy, siedziałeś we własnej karczmie z pulchną turańską żoną i przysięgałeś, że już nigdy nie będziesz szmuglował niczego prócz słodyczy, i że nie wytkniesz nosa poza mury Sultanapuru, dopóki nie wyniosą cię na stos pogrzebowy.
— To przez Karelę — odparł jednooki niskim z zakłopotania głosem i szarpnął za gęstą brodę. — Cały czas starałem się czegoś o niej dowiedzieć, a moja żona nie mogła powstrzymać się od zrzędzenia. Mówiła, że robię z siebie widowisko. Ludzie gadają, powtarzała bez końca, śmieją się za twoimi plecami, mówią, że mam nie po kolei w głowie. Nie musiała dodawać, że poślubiła człowieka bez piątej klepki. Ona nie mogła przestać, ja też nie, więc pewnego dnia powiedziałem jej: żegnaj i odszedłem nie oglądając się za siebie.
— Nadal szukasz Kareli?
— Ona żyje. Jestem pewien, że żyje — brodacz złapał Conana za ramię, a w jego oczach błysnęło wzruszenie. — Nie słyszałem o niej ani słowa, ale wiedziałbym, gdyby coś jej się stało. Ja to czuję. Niczego nie słyszałeś? W ogóle niczego? — w jego głosie zadźwięczała udręka.
Conan wiedział, że Czerwony Jastrząb przeżyła wyprawę w góry Kezankian, ale gdyby to powiedział, musiałby też wyjaśnić, że ostatni raz widział ją nagą, skutą w łańcuchy i pędzoną na targ niewolników. Musiałby wyjaśniać, że miał wtedy tylko kilka miedziaków w sakiewce, grubo za mało, by pokusić się o wykupienie zgrabnej, zielonookiej niewolnicy. Musiałby także wspomnieć o przysiędze, jaką na nim wymusiła, że nigdy nie podniesie ręki w jej obronie. Karela była dumną kobietą. Może naprawdę była. Skoro Hordo nie miał o niej żadnych wieści, to być może niewola załamała ją i teraz tańczyła nago dla uciechy swego pana. Conan wolał więc milczeć, bo gdyby wyjawił te myśli, to równie dobrze mógłby zabić starego przyjaciela; człowieka, który zawsze nazywał siebie wiernym psem Kareli.
— Ostatni raz widziałem ją w górach Kezankian — rzekł stanowczo. — I jestem pewien, że wyjechała stamtąd żywa. Żadna banda górali nie miałaby z nią szans.
Hordo pokiwał głową i westchnął ciężko.
Ludzie powoli wracali na ulicę, wytrzeszczając oczy na ciała zabitych przez szaleńca. Tu i ówdzie kobiety padały na kolana przy martwym mężu czy dziecku.
Conan rozejrzał się w poszukiwaniu miecza szaleńca. Broń leżała przed kramem z tkaninami. Właściciel zniknął. Zapewne był jednym z zabitych. Cymmerianin podniósł miecz i wytarł zakrzepłą krew w belę żółtego adamaszku.
Machnął mieczem, wyczuwając jego równowagę. Jelec wykuty był z filigranową maestrią, co świadczyło o jego starożytnym pochodzeniu, a brzeszczot pokrywały znaki pisma, jakich nigdy wcześniej nie widział. Ktokolwiek zrobił tę broń, musiał być prawdziwym mistrzem. Miecz natychmiast stał się naturalnym przedłużeniem jego ramienia. Nie. Przedłużeniem umysłu! Jednakże Conan nie mógł przestać myśleć o tych, których ten miecz niedawno zabił. Mężczyźni. Kobiety. Dzieci. Atakowani z tyłu, gdy uciekali. Cięci i rozrąbywani, gdy próbowali się odczołgać. Te sceny nadal żyły w jego myślach. Wciąż wyczuwał zapach strachu i krwi.
Z jego ust wyrwało się pełne odrazy przekleństwo. Niby stal nie była niczemu winna, a jednak nie mógł zatrzymać tej broni. Zabrać, tak — miecz był zbyt cenny, by go zostawiać. Mógł wzbogacić chudą sakiewkę Conana o kilka sztuk złota.
— Chyba nie chcesz go zatrzymać? — w głosie Horda rozbrzmiało zdumienie. — Ostrze jest splamione krwią kobiet i dzieci — splunął i uczynił znak odżegnujący zło.
— Nie na tyle, by nie można było go sprzedać. — Conan niewiele myśląc zerwał płaszcz z ramion i owinął nim miecz. Dzięki archaicznym wzorom zbyt łatwo było go rozpoznać, a jawne obnoszenie się z mieczem, który sprowadził tyle śmierci na ulice Belverus, nie byłoby zbyt rozsądne.
— Jesteś spłukany? Jeżeli chcesz, mogę pożyczyć ci nieco srebra.
— Mam dość. — Conan zważył w myślach swą sakiewkę. Starczy na cztery dni, jeżeli zatrzyma się w oberży. Na dwa tygodnie, jeżeli będzie spał w stajniach. — Ale jak to się stało, że ty jesteś na tyle bogaty, by szastać srebrem? — zapytał głośno. — Wróciłeś do złodziejskiego rzemiosła, czy też znów parasz się przemytem?
— Ćśśś! — Hordo przysunął się bliżej, rozglądając niespokojnie. — Nie mów głośno o przemycie — rzekł szeptem. — Karą za ten proceder jest powolne nadziewanie na pal, a nagrody dla donosicieli są tak wielkie, że nawet moja babka dałaby się zwieść na pokuszenie.
— Zatem dlaczego się w to wmieszałeś?
— Wcale nie mówiłem… — jednooki brodacz wyrzucił w górę sękate ręce. — Na Kamienie Hanumana! Tak, siedzę w tym po uszy. Czyżbyś był ślepy i głuchy, że nie wiesz, jakie ceny są w tym mieście? Cło jest większe od początkowej wartości towarów. Przemytnik może zbić fortunę. O ile przeżyje.
— Może brakuje ci wspólnika? — zapytał z nadzieją Conan.
Hordo zawahał się.
— Tu jest inaczej niż w Sultanapurze. Każda beczułka wina czy bela jedwabiu, która omija posterunek mytnika, jest przemycana przez jedną tylko szajkę.
— Jedną na całą Nemedię? — spytał z niedowierzaniem Cymmerianin.
— Uhmm. Dzieje się tak, mniej więcej od ponad dwóch lat. Sam jestem tu od roku i jak dotąd niewiele wiem. Dbają o zachowanie tajemnicy. Ja dostaję rozkazy od człowieka, który dostaje swoje od kogoś, kogo nigdy nie widziałem, a ten prawdopodobnie otrzymuje rozkazy od jeszcze kogoś innego — potrząsnął głową. — Spróbuję, ale nie mogę niczego obiecać.
— Nie sądzę, żeby to było takie trudne — zaprotestował Conan. — Przecież zostałeś jednym z nich będąc tu nie więcej niż rok.
Hordo zachichotał i potarł nos szerokim paluchem.
— Jestem wyjątkiem. Byłem w Koth, w tawernie w Khorshemish, bo usłyszałem pogłoskę… nieważne, to nie ma nic do rzeczy. W każdym razie niejaki Hassan, pracujący dla szajki w Koth, stał obok, gdy zadawałem pytania. Słyszał o Czerwonym Jastrzębiu i podziwiał ją bezgranicznie. Kiedy dowiedział się, że z nią jeździłem, zaproponował rai robotę tu, w Belverus. Wtedy nie śmierdziałem groszem i właśnie doszedłem do tego, by ugotować sobie na zupę swój pas, więc przyjąłem ofertę. Gdyby Hassan tu był, wciągnąłbym cię do szajki w mgnieniu oka, ale on został w Koth.
— Dziwne… — zdumiał się Conan — że nie zatrzymał cię przy sobie, skoro tak podziwia Czerwonego Jastrzębia. Nieważne. Zrób, co możesz.
— Spróbuję. — Hordo zerknął na słońce chylące się nad zachodnim horyzontem i zakłopotany rozłożył ręce. — Słuchaj, teraz muszę coś zrobić dla szajki. Zaprosiłbym cię, żebyśmy mogli pogawędzić o starych dobrych czasach, ale oni nie patrzą przyjaźnie na ludzi, których nie znają.
— Mamy mnóstwo czasu.
— Jasne, słuchaj. Spotkamy się w oberży „Pod Bodącym Wołem”, na ulicy Żalów, mniej więcej pół klepsydry po zachodzie słońca — roześmiał się i walnął Conana w ramię. — Wypijemy za przejście z jednej strony miasta na drugą.
— Ze szczytu na dno — zgodził się Conan.
Gdy jednooki kamrat odszedł, Cymmerianin ścisnął pod pachą owinięty w płaszcz miecz i odwrócił się. W połowie ulicy stała bogato zdobiona lektyka ze szkarłatnymi zasłonami oraz złoconymi drągami do niesienia. Miejscowe opryszki trzymały się od niej z daleka. Jednakże to nie lektyka przyciągnęła uwagę Conana. Widywał wiele innych, należących do tłustych kupców czy wiotkich dam ze szlachetnych rodów. Zaintrygowało go to, że w chwili gdy się odwrócił, zasłony zostały szczelnie zaciągnięte. Jedynie kątem oka dostrzegł kobietę w szarym woalu. I, mimo tego przelotnego spojrzenia, mógłby przysiąc, że ta kobieta patrzyła na niego. Nie, nie patrzyła. Wpatrywała się weń z nienawiścią.
Nagle lektyka drgnęła. Najwyraźniej rzucono rozkaz, bowiem tragarze unieśli ją i ruszyli szybko ulicą, oddalając się od potężnego Cymmerianina.
Conan potrząsnął głową, obserwując niknącą w tłumie lektykę. Niezbyt dobry początek w Belverus, pomyślał. Nie znał tu nikogo prócz Horda. Poprawił pod pachą owinięty w płaszcz miecz. Przed udaniem się na spotkanie z przyjacielem postanowił rozejrzeć się lepiej po mieście, w którym, jak miał nadzieję, czeka go jakaś obiecująca przyszłość.
II
Ulica Żalów biegła na skraju Wrót Piekieł — dzielnicy nędzy Belverus. Mieszkańcy tej ulicy walczyli desperacko zębami i pazurami, byle tylko nie stać się częścią Wrót Piekieł. Wielu z nich przeniosło się tu właśnie stamtąd i teraz ludzie ci uparcie udawali, że nie czują smrodu przynoszonego przez wiatry z południa, który mówił im, jak niewielką odległość zdołali pokonać.
Na tej ulicy wszyscy pragnęli zapomnieć o tym, co leży zaraz za południowym zakrętem, o tym, co może czekać ich następnego poranka. Na ulicy Żalów trwał nieustający, obłąkany karnawał. Wędrowni muzykanci z lutniami, cytrami i fletami wygrywali szaleńczą muzykę, która konkurowała z napełniającym powietrze śmiechem — chrapliwym, pijackim lub histerycznym… Kuglarze z piłkami, obręczami, pałkami lub nożami popisywali się swoją sztuką obok ulicznic, które szlifowały bruk, na wpół nagie w kusych jedwabiach, polerowanych brązowych bransoletach i sandałach na koturnach wystawiając swój towar na pokaz każdemu, kto miał choć trochę grosza. Ich najbardziej lubieżne wygibasy i bezwstydne pieszczoty były przeznaczone dla dobrze ubranych przybyszów z Wyższego Miasta. Ci odróżniali się od tutejszego pstrego motłochu tak, jakby nosili szyldy, a przychodzili tutaj po to, aby obejrzeć to, co uważali za dno moralnego upadku. I nad tym wszystkim bez przerwy unosił się czyjś desperacki śmiech.
Gospoda „Pod Bodącym Wołem” była taka, jak Conan się spodziewał. W jednym końcu wielkiej izby, cuchnącej skwaśniałym winem, stała mała platforma, na której trzy pulchne kobiety w żółtych jedwabiach kołysały krągłymi biodrami i wielkimi piersiami w rytm hałaśliwej muzyki fletów. Większość mężczyzn, tłoczących się przy stołach, bardziej jednak zajmowało picie, karty czy kości. Miedzianowłosa ladacznica z pojedynczym pasem z ciemnoniebieskiego jedwabiu owiniętym wokół ciała tak, żeby możliwie najmniej zasłaniał, stała z przylepionym do twarzy zawodowym uśmiechem, podczas gdy tłusty Korynthianczyk w pasiastych szatach podszczypywał ją z delikatnością krokodyla.
Inna, o niewiarygodnie ogniście rudych włosach, zmierzyła wzrokiem szerokość barów Conana i poprawiła pozłacany stanik. Ruszyła ku barbarzyńcy znacząco przeciągając językiem po uróżowionych ustach, lecz po chwili stanęła rozczarowana i ściągnęła brwi, gdy młodzieniec przecząco potrząsnął głową. Nie widział nigdzie Horda, a na kobiety przyjdzie czas, gdy będą razem.
Jedna z nich odróżniała się od pozostałych. Siedziała sama pod ścianą, przed nią zaś stał nietknięty kubek wina. Zdawało się, że jest jedyną osobą z uwagą oglądającą popisy tancerek. Długie czarne włosy spływały jej na ramiona, a twarz z ogromnymi oczami barwy laskowych orzechów zaćmiewała urodą wymalowane oblicza wszystkich ladacznic. Bez wątpienia nie była jedną z sióstr nocy. Świadczyła o tym jej prosta suknia z białej bawełny, spowijająca ją od szyi po kostki. Nie była dość krzykliwa ani frywolna jak na szatę ulicznej dziewki. Z kolei materiał był zbyt surowy i brakowało mu bogatych haftów, by właścicielka sukni mogła uchodzić za jedną z kobiet z Wyższego Miasta, które przychodziły tu, by zakosztować dreszczu emocji pocąc się pod kimś, kto mógł być mordercą czy nawet kimś gorszym. Odzienie to było równie nie na miejscu jak sama dziewczyna.
Kobiety później, przypomniał sobie Conan. Przesunął owinięty w płaszcz miecz i rozejrzał się w poszukiwaniu wolnego stołu.
Z czegoś, co wyglądało raczej na stertę łachmanów niż na człowieka, wychynęła koścista ręka i złapała go za tunikę. Z bezzębnych ust dobył się cienki, zgrzytliwy głos:
— Hej, Cymmerianinie, a dokąd to idziesz z tym przeklętym ostrzem?
Conan poczuł, że włos mu się jeży na karku. Wychudzony starzec miał brudną szmatę na oczach. Ale nawet gdyby widział, skąd mógł wiedzieć, co jest w tym płaszczu? Albo że Conan pochodzi z Cymmerii…
— Co o mnie wiesz, starcze? — zapytał. — I w jaki sposób, skoro jesteś ślepy?
Starzec zarechotał i zakrzywionym kosturem dotknął opaski na oczach.
— Kiedy bogowie zabrali mi wzrok, dali inne sposoby widzenia.
— Słyszałem o czymś takim — mruknął Conan. — Ale dalej zdaje mi się to dziwne. Co jeszcze możesz mi powiedzieć?
— O, niemało, paniczu. Poznasz miłość wielu kobiet, królowych, wieśniaczek, i wielu pomiędzy nimi. Będziesz żył długo i zdobędziesz koronę, a twoja śmierć będzie owiana legendą.
— Bycze łajno! — warknął Hordo, pojawiając się u boku Conana.
— Zastanawiałem się, gdzie jesteś — powiedział Conan. — Ten stary wie, że jestem Cymmerianinem.
— Ma czułe ucho, rozpoznał twój barbarzyński akcent. Chodźmy do stołu i weźmy dzban wina.
Conan potrząsnął głową.
— Nic nie mówiłem, ale on wiedział. Powiedz mi, starcze, co czeka mnie wkrótce, a nie za całe lata.
Ślepiec słuchał go przekrzywiając głowę. Na jego usta wrócił bezzębny uśmiech.
— Co do tego… — podniósł rękę, pocierając kciukiem o podbródek, po czym gwałtownie rozprostował dłoń. — Jestem biednym człowiekiem, jak widzisz, paniczu.
Wielki Cymmerianin wetknął dwa palce w sakiewkę u pasa. Była ona dość chuda, zawierała więcej miedziaków niż srebra, ale wyciągnął srebrną monetę i wcisnął ją w dłoń twardą niczym kamień.
Hordo wyraził zniecierpliwienie głębokim westchnieniem.
— Znam kapłana odczytującego los z wnętrzności ofiarnych zwierząt oraz trzech astrologów, którzy obsłużyliby cię za połowę tego.
Starzec przesunął czubkami palców po awersie monety.
— Hojnyś, paniczu — wymruczał. Moneta zniknęła pod łachmanami. — Daj mi rękę. Prawą.
— Chiromanta bez oczu — zakpił Hordo, ale Conan wyciągnął rękę.
Palce tak samo szybko, jak badały monetę, prześledziły linie na szorstkiej i porytej bliznami dłoni Conana. Starzec zaczął mówić i choć jego głos nadal był cienki, zniknął zeń uprzedni chichot. Teraz była w nim siła, a nawet moc:
— Strzeż się kobiety szafirów i złota. Z miłości do władzy zechce przypieczętować twój los. Strzeż się kobiety szmaragdów i rubinów. Z miłości do ciebie zapragnie ujrzeć twoją śmierć. Strzeż się człowieka, który pożąda tronu. Strzeż się człowieka, którego dusza jest z gliny. Strzeż się wdzięczności królów — w uszach Conana monotonny głos starca brzmiał coraz głośniej, ale nikt inny nie podniósł głowy znad wina. — Uratuj tron, uratuj króla, zabij króla lub umrzyj. Cokolwiek się stanie, cokolwiek jest, pilnuj się, by uciec w odpowiednim czasie.
— Dość ponure, by skwasić młode wino — stwierdził Hordo.
— I niewiele w tym sensu — dodał Conan. — Nie możesz wyrażać się jaśniej?
Starzec wzruszył ramionami i puścił rękę Conana.
— Gdybym mógł wyrażać jaśniej swe przepowiednie — rzekł oschle — żyłbym w pałacu, a nie w tym chlewie.
Stukając kosturem pokuśtykał na ulicę, zręcznie omijając stoły i pijaków.
— Ale zważ moje słowa, Conanie z Cymmerii! — zawołał przez ramię od drzwi. — Bo moje przepowiednie zawsze się sprawdzają! — Zniknął w rozgorączkowanym tłumie na zewnątrz.
— Stary głupiec — warknął Hordo. — Jeżeli chcesz dobrej rady, to idź do sławnego astrologa. Nie do żadnego z tych pokątnych szarlatanów.
— Ani razu nie wypowiedziałem swego imienia — rzekł Conan cicho.
Hordo zamrugał i potarł usta grzbietem dłoni.
— Muszę się napić, Cymmerianinie.
Szkarłatnowłosa ladacznica wstała od stołu, prowadząc za rękę krzepkiego ophiryjskiego draba. Poszli w kierunku schodów wiodących na piętro, gdzie mieściły się izby wynajmowane na czas potrzebny na przesypanie się piasku w klepsydrze. Conan opadł na zwolniony stołek, wskazując Hordowi drugi. Gdy położył na stole owinięty w płaszcz miecz, jednooki złapał za ramię służebną dziewkę o oczach łani. Dwa pasy zielonego muślinu ledwie przysłaniały jej bujne piersi i pośladki.
— Wina! — rozkazał Hordo. — Największy dzban jaki macie. I dwa kubki.
Dziewczyna zwinnie wyślizgnęła się z jego ramion i umknęła.
— Rozmawiałeś o mnie ze swymi przyjaciółmi? — spytał Conan.
Hordo westchnął ciężko i potrząsnął głową.
— Rozmawiałem, ale odpowiedź brzmi: nie. Praca jest lekka, a złoto płynie strumieniem, lecz ja tylko odbieram rozkazy od człowieka imieniem Eranius, tłustego, zezowatego bękarta. Ten worek łajna zrobił mi wykład. Wyobrażasz sobie mnie, słuchającego spokojnie czyichś pouczeń na temat ufania nieznajomym w tych niebezpiecznych czasach? Niebezpieczne czasy! Uff!
— To nie ma znaczenia — rzekł Conan lekko, choć jednak miał nadzieję popracować z tym brodatym niedźwiedziem.
Służąca wróciła i postawiła na surowych deskach dwa skórzane kubki oraz nieforemny gliniany dzban większy od ludzkiej głowy. Napełniła kubki i znieruchomiała z wyciągniętą ręką.
Hordo wyjął miedziaka i podał dziewczynie, równocześnie podszczypując ją łobuzersko.
— Zmykaj, mała — zaśmiał się — zanim uznamy, że chcemy więcej, niż jesteś chętna sprzedać.
Dziewczyna odeszła pocierając pośladek, ale rzucone Conanowi powłóczyste spojrzenie mówiło, że gdyby tylko chciał kupić, to nie miałaby nic przeciwko, by sprzedać.
— Powiedziałem mu, że nie jesteś obcy — kontynuował Hordo — powiedziałem mu wiele o tobie, o tym, jak razem paraliśmy się przemytem w Sultanapurze. Nawet nie słuchał. Powiedział, że musisz być niebezpieczny. Kazał mi trzymać się od ciebie z daleka. Wyobrażasz sobie? Chyba nie myśli, że wykonam taki rozkaz!
Naraz Cymmerianin poczuł delikatny ruch przy sakiewce. Jego wielka dłoń błyskawicznie zacisnęła się na szczupłym nadgarstku.
Złociste loki otaczały niewinną dziewczęcą twarz o szczerych, niebieskich oczach. Wrażenie to niweczyły bujne piersi napinające wąski pas czerwonego jedwabiu. Pas z miedzianych monet na biodrach, z którego zwieszały się strzępy przezroczystego, także czerwonego materiału z ledwością zasłaniające pośladki, jednoznacznie określały profesję dziewczyny. Pięść uwięziona w ręku Conana była mocno zaciśnięta.
— Oto kobieta w szafirach i złocie — zakpił Hordo. — Jaka jest twoja cena, dziewczyno?
— Następnym razem — rzekł do niej Conan — nie okradaj człowieka, który jest na tyle trzeźwy, by zauważyć twój brak zręczności.
Twarz dziewczyny przemieniła się w maskę ozdobioną uwodzicielskim uśmiechem.
— Mylisz się. Chciałam tylko cię dotknąć. Od kogoś tak przystojnego nie wezmę dużo, a zielarz mówi, że jestem już całkiem zdrowa.
— Zielarz! — Hordo parsknął przez nos winem, które akurat popijał. — Nie dotykaj jej, Conanie! W tym mieście jest dwadzieścia i dziewięć rodzajów syfilisu, a jeżeli nawet ona miała kiedyś tylko jeden, to teraz bez wątpienia zdołała posiąść dwadzieścia osiem pozostałych.
— I powiedz mi, lepiej od razu… — ciągnął Conan ściskając mocniej nadgarstek dziewczyny. Pot zrosił jej czoło, a z rozwartych ust wyrwał się cichy jęk. Palce rozchyliły się i na wolną rękę Cymmerianina spadły dwie srebrne monety. Błyskawicznie przyciągnął ją bliżej. Wykręcił jej rękę i zgniótł pełne piersi o swój masywny tors. Wlepiła w niego przerażone, błękitne oczy.
— …Całą prawdę, dziewczyno — dokończył. — Jesteś złodziejką, ladacznicą, czy jednym i drugim? Prawdę, a puszczę cię wolno. Jak tylko pomyślę, że kłamiesz, zabiorę cię na górę i wezmę sobie równowartość tych pieniędzy. A ukradłaś sporo…
Powoli zwilżyła językiem usta.
— Naprawdę pozwolisz mi odejść? — wyszeptała.
Conan skinął, a przylegające do jego ciała piersi naparły nań wraz z głębokim westchnieniem.
— Nie jestem ladacznicą — powiedziała w końcu.
Hordo chrząknął.
— Zatem złodziejką. Jednak dalej idę o zakład, że jest chora.
— Bierzesz udział w ryzykownej grze, dziewczyno — rzekł Conan.
Wyzywająco poderwała głowę.
— Kto zwróci uwagę na jeszcze jedną ladacznicę wśród tylu innych? Biorę tylko po kilka monet od każdego i wszyscy myślą, że utopili je w winie. A jak mnie ktoś złapie, to napomykam o zielarzu i wtedy żaden nie chce tego, co według nich sprzedaję — gwałtownie zbliżyła usta do jego warg. — Nie jestem dziwką — wymruczała kusząco — ale z przyjemnością spędziłabym noc w twych ramionach.
— Nie dziwka — roześmiał się Conan — ale złodziejka. Znam złodziei! Przebudziłbym się bez sakiewki, płaszcza, miecza i może nawet butów.
Oczy jej rozbłysły. Szczerość zastąpił gniew. Szarpnęła się bezradnie w żelaznej obręczy jego ramienia.
— Szczęście cię dziś opuściło, dziewczyno. Czuję to — barbarzyńca puścił ją nagle.
Przez chwilę stała patrząc na niego z niedowierzaniem. Potem jego dłoń trzepnęła ją w tyłek z taką siłą, że aż podskoczyła i zapiszczała, co wywołało śmiech przy sąsiednich stołach.
— Ruszaj w swoją drogę, dziewczyno. I pamiętaj, szczęście cię opuściło.
— Pójdę, gdzie zechcę — odparła ze złością i zniknęła w tłumie.
Conan przestał zaprzątać sobie nią głowę, odwrócił się do wina i pociągnął długi łyk. Znad krawędzi skórzanego kubka uchwycił spojrzenie innej dziewczyny, tej, która wydawała się tutaj nie na miejscu. Popatrzyła na niego z wyraźną aprobatą, po czym zaczęła pisać na skrawku pergaminu. Conan poszedłby o zakład, że na całej tej ulicy nie ma nawet dziesięciu kobiet i mężczyzn potrafiących przeczytać i napisać coś więcej prócz swych imion.
— Nie dla nas — rzekł Hordo spoglądając w tę samą stronę. — Kimkolwiek jest, sądząc po stroju, na pewno nie jest córką ulicy.
— Nie dbam o to, kim ona jest — powiedział Conan, niecałkiem zgodnie z prawdą. Była piękna, a on chętnie przyznawał się do słabości do pięknych kobiet. — W tej chwili obchodzi mnie jedynie znalezienie jakiejś roboty. Dopiero wtedy będę mógł pozwolić sobie na kobietę. Spędziłem dzień na wędrówce po mieście. Widziałem wielu ludzi ze strażnikami. Takie zajęcie nie daje tyle złota co przemyt, ale robiłem to wcześniej, więc zapewne znów się tym zajmę.
Hordo skinął.
— Takiej roboty tu nie brak. Każdy, kto rok temu najmował jednego strażnika, teraz ma pięciu. Niektórzy z bogatszych kupców, jak Fabius Palian i Eardo Ostorian, utrzymują całe kompanie. Tu właśnie kryją się prawdziwe pieniądze; w wynajmowaniu własnej kompanii najemników!
— Tyle że trzeba mieć złoto, by ją zebrać — rzekł z sarkazmem Conan. — Na razie nie stać mnie na uzbrojenie nawet dla jednego człowieka, a co tu mówić o całej kompanii.
Jednooki mężczyzna palcem rozmazał na stole kałużę rozlanego wina.
— Od czasu gdy zaczęły się kłopoty, połowa przemycanego towaru to broń. Myto za dobry miecz jest wyższe niż cena u płatnerza — spojrzał Conanowi w oczy. — Moglibyśmy ukraść dość, by za darmo uzbroić całą kompanię.
— My, Hordo?
— Na Kamienie Hanumana, człowieku! Kiedy zaczęli mi mówić, kto może być moim przyjacielem, a kto nie, przemyt przestał mi się podobać.
— Zatem pozostaje zdobycie srebra na pierwszy żołd. Dla, powiedzmy, pięćdziesięciu ludzi…
— Złota — przerwał mu Hordo. — Obecna stawka wynosi jedną złotą markę na głowę.
Conan gwizdnął przez zęby.
— Sądzę, że jeszcze długo nie zobaczę tyle w swoim trzosie. Chyba że ty…
Hordo ze smutkiem potrząsnął głową.
— Znasz mnie, Cymmerianinie. Za bardzo lubię kobiety, wino i kości, by złoto długo się mnie trzymało.
— Złodziej! — krzyknął ktoś. — Złapaliśmy złodziejkę! Conan obejrzał się. Blondynka o twarzy niewinnego dziecka szamotała się między krzepkim, zarośniętym mężczyzną w zatłuszczonej niebieskiej tunice i wysokim chudzielcem o blisko osadzonych chytrych oczach.
— Złapałem ją z ręką na moim mieszku! — wrzasnął brodacz.
Pijacy ryknęli gromkim śmiechem i zaczęli wykrzykiwać sprośne rady.
— A mówiłem, że szczęście ją opuściło — mruknął Conan.
Blondynka krzyknęła rozpaczliwie, gdy brodacz zdarł z niej stanik. Potem rzucił dziewczynę chudzielcowi, który tymczasem wlazł na stół. Mimo jej rozpaczliwej obrony, szybko zerwali z niej resztę skąpego przyodziewku i nagą rozciągnęli na stole.
Brodacz potrząsnął nad głową kubkiem z kośćmi.
— Ten, kto wyrzuci najwięcej, będzie zaraz po mnie… Wokół stłoczyli się rozgorączkowani mężczyźni.
— Idziemy — rzekł Conan. — Nie chcę na to patrzeć. — Wziął owinięty w płaszcz miecz i ruszył do wyjścia.
Hordo spojrzał żałośnie na w połowie pełny dzban z winem i ociągając się podążył za nim.
Przy drzwiach Conan raz jeszcze uchwycił spojrzenie młodej kobiety w prostej, bawełnianej sukni. Znów na niego patrzyła, ale tym razem jej twarz wyrażała gniew i rozczarowanie. Co takiego zrobiłem? — zastanowił się, ale tylko przelotnie, bowiem miał na głowie większe zmartwienia. Wyszedł na ulicę.
III
Na ulicy Żalów było już całkiem ciemno, a szaleństwo mieszkańców przybrało na sile. Ladacznice już nie stąpały zmysłowo, ale raczej biegały od jednego przechodnia do drugiego. Akrobaci robili rzeczy przeczące prawu ciążenia, wykręcali sobie stawy, jakby występowali w królewskim pałacu, i nie zaprzestawali starań, choć w zapłacie otrzymywali jedynie pusty, pijacki śmiech.
Conan zatrzymał się, by obejrzeć występ żonglera pochodniami. Sześć płonących głowni zakreślało wolne łuki nad łysą głową sztukmistrza. Otaczał go mały, wciąż zmieniający się pierścień gapiów. Gdy Conan przystanął, trzech widzów zdążyło przyjść, a dwóch odejść w poszukiwaniu większych atrakcji. Conan wyłuskał miedziaka i rzucił go w czapkę leżącą przed żonglerem. Były tam tylko dwie inne monety. Ku zdziwieniu Conana sztukmistrz nie zaprzestając żonglerki skłonił mu się głęboko, a wyprostowawszy się, zaczął podskakiwać. Płonące żagwie wirowały teraz tak, że zdawało się, iż stopy żonglera znajdują się w środku kreślonego przez nie kręgu.
Hordo szarpnął Conana za ramię i pociągnął muskularnego młodzieńca w głąb ulicy.
— Za miedziaka — mruknął z goryczą. — Były czasy, że trzeba było sztuki srebra, by jeden z nich zrobił coś takiego. A nawet i więcej.
— To miasto wpada w obłęd — rzekł Conan. — Jeszcze nigdy nie widziałem tak wielu żebraków po tej stronie morza Vilayet. Biedacy są tu biedniejsi i liczniejsi niż w innych miastach. Handlarze wyznaczają ceny, które zrujnowałyby Gildię Kupiecką w Sultanapurze, a wyglądają niewiele lepiej od żebraków. Więcej niż połowa srebrnika za dzban wina, ale żongler pokazuje swe najlepsze sztuczki za nędznego miedziaka! Nie widziałem w Belverus nikogo, kto wyglądałby na troszczącego się o jutro. Co się dzieje?
— A kimże ja jestem, Cymmerianinie? Bakałarzem? Kapłanem? Mówi się, że na Smoczym Tronie ciąży klątwa, że Garian jest przeklęty przez bogów.
Conan mimowolnie nakreślił znak odpędzający zło. Z klątwami nie należało igrać. Kilka osób zauważyło, co zrobił i natychmiast odsunęło się od barczystego młodzieńca. Mieli dość własnego zła bez kuszenia tego, które kłopotało obcego.
— Ta klątwa — rzekł Cymmerianin po chwili — jest prawdziwa? To znaczy, czy mówią o niej kapłani i astrologowie? Potwierdzili ją?
— Nic takiego nie słyszałem — przyznał Hordo. — Ale tak mówi się na rogach ulic. Wszyscy to wiedzą.
— Na Croma! — prychnął Conan. — Wiesz równie dobrze jak ja, że to, co wszyscy wiedzą, najczęściej jest kłamstwem. Czy w ogóle są jakieś dowody na tę klątwę?
— Tak, Cymmerianinie — powiedział Hordo, szturchając Conana dla podkreślenia wagi wypowiadanych słów. — Tego samego dnia, w którym Garian zasiadł na Tronie Smoka, zważ, tego samego dnia, potwór przebiegł ulicami Belverus. Zabił ponad dwie dziesiątki ludzi. Wyglądał tak jak człowiek ulepiony z gliny, a później mocno rozmoczony. Rzecz w tym, że ludzie, którzy go widzieli, klną się, iż przypominał Gariana.
— Człowiek z gliny… — rzekł cicho Conan, myśląc o przepowiedni ślepca.
— Nie zaprzątaj sobie głowy tym ślepym głupcem — poradził Hordo. — Owo monstrum nie żyje, choć nie zabili go ci wiecznie przesiadujący w koszarach miejscy strażnicy. Stara kobieta, która z przerażenia odeszła od zmysłów, rzuciła weń oliwną lampę. Strawił go płonący olej. Nie pozostało po nim nic prócz kupki popiołu. Potem straż chciała zabrać staruszkę na „przesłuchanie”, jak powiedzieli, ale jej sąsiedzi przepędzili ich jak psów. Obrzucili ich nocnikami, wyobrażasz sobie?
— Chodź — powiedział Conan, skręcając w wąską uliczkę.
Hordo zawahał się.
— Zdajesz sobie sprawę, że wchodzimy we Wrota Piekieł?
— Ktoś nas śledzi od „Bodącego Wołu”. Chcę się dowiedzieć kto. Tędy.
Ulica zwężała się i wiła. Śmiech i światła ulicy Żalów szybko zostały w tyle. Smród odpadków i uryny zgęstniał tak, że trudno było oddychać. Ulica nie była brukowana. Szczęk ich butów na żwirze i szmer oddechów były najgłośniejszymi słyszalnymi dźwiękami. Wędrowali przez ciemność przerywaną z rzadka kałużami światła padającego z okien umieszczonych na tyle wysoko, by mieszkańcy czuli się w miarę bezpiecznie.
— Mów! — szepnął Conan. — Jakim królem jest Garian?
— Jeszcze mi rozkazuje! — mruknął zirytowany Hordo. — Niech Bel broni nas przed twoją… — machnął ręką. — Jest królem. Co więcej? Nie przyjaźnię się z królami. W każdym razie nie więcej niż ty.
— Masz rację, ale mów. Jesteśmy pijani i zbyt beztroscy, by zachowywać się cicho w środku Wrót Piekieł po nocy — poluzował miecz w pochwie. Strużka światła przemknęła po jego twarzy. Oczy Conana zapłonęły niczym ślepia leśnego drapieżnika.
Hordo wdepnął w coś, co zachlupotało pod jego butem.
— Na wnętrzności i kości Vary! Zastanówmy się… Garian zrobił porządek z czarnoksiężnikami. Ostatecznie wolę królów od tej hołoty.
— Jak to zrobił? — zapytał Conan. Słuchał nie tylko Horda, ale też odgłosów dochodzących z tyłu. Do kogo należały te stopy chrzęszczące po żwirze?
— Trzy dni po objęciu tronu kazał ściąć wszystkich przebywających na dworze magów. Gethenius, jego ojciec, miał ich w pałacu na tuziny. Garian nie zdradził nikomu, co zamierza. Tuż po północy wydał rozkaz Złotym Lampartom. Do świtu każdy mieszkający w pałacu czarnoksiężnik został wywleczony z łoża i ścięty. Ci, którzy uciekli, zdaniem Gariana byli prawdziwymi czarnoksiężnikami. Ci, którzy nie potrafili przewidzieć jego posunięcia, byli szarlatanami i darmozjadami. Całe ich bogactwo kazał rozdać biedakom, nawet tym we Wrotach Piekieł. Ostatnia dobra rzecz, jaką zrobił!
— Ciekawe — stwierdził Conan bez zainteresowania. Jego wyostrzony wzrok przenikał cienie. Przed nimi było skrzyżowanie. A z tyłu? Tak. To był pomruk kogoś, kto wlazł w to samo, czym teraz śmierdziały buty Horda. — Mów dalej — przynaglił. Ostrze zaszeleściło, gdy wysunął je z pochwy.
Jednooki zdumionym wzniesieniem brwi skwitował jego ruch, po czym sam dobył miecza. Obaj mężczyźni ruszyli dalej z bronią niedbale kołyszącą się w dłoniach.
— Ta klątwa — podjął lekkim tonem Hordo. — Gethenius rozchorował się w czwartą noc po zakończeniu siewów i gdy tylko legł w łożu, nastała susza. Padało w Ophirze i Orythunii. Padało w Aquilonii. Ale nie w Nemedii. Im bardziej chory stawał się Gethenius i im bliżej władzy był Garian, tym susza stawała się dotkliwsza. W dniu, w którym zasiadł na tronie, pola były już suche niczym sproszkowana kość. I takie też dały plony. Powiedz mi, czyż nie jest to dowodem przekleństwa?
Dotarli do jakiegoś zaułka. Conan skoczył w cienie pod murem, gestem nakazując, by Hordo szedł dalej. Krzepki, jednooki brodacz poczłapał w ciemność. Jego słowa powoli cichły w dali:
— Po nieudanych żniwach Garian kupił ziarno w Aquilonii. Wtedy jakieś bandy na granicy zaczęły palić furgony ze zbożem. Wówczas Garian kilkakrotnie podniósł cło, by wynająć więcej strażników i zakupić więcej ziarna, które ci głupcy na granicy dalej palą. Wysokie myto uczyniło przemyt opłacalnym, ale ja…
Conan czekał, nasłuchując. Przez chwilę rozważał, czyby nie rozpakować broni szaleńca, ale wzdragał się na myśl o jej użyciu. Oparł pakunek o ścianę za sobą. Kroki zbliżały się coraz bardziej; pośpieszne i niepewne. Teraz był pewien, że tropi go jedna osoba.
Na skrzyżowaniu pojawiła się szczupła, otulona płaszczem postać. Zatrzymała się w ciemności, nasłuchując cichnących kroków Horda. Conan ruszył do przodu. Uchwycił lewą ręką ramię nieznajomego, obrócił go i trzasnął nim o ścianę. Oddech ze świstem uciekł z piersi tajemniczego przeciwnika. Conan przyłożył mu miecz do gardła i wciągnął głębiej w zaułek, gdzie mrok rozjaśniała plama światła. Szczęka mu opadła, gdy zobaczył twarz pojmanego. Była to dziewczyna, która tak bardzo wyróżniała się „Pod Bodącym Wołem”.
W ogromnych orzechowych oczach błyszczał strach, ale jej głos był opanowany:
— Zamierzasz mnie zabić? Opuszczasz kobiety z wielką łatwością, nie sądzę zatem, by zabicie jednej było dla ciebie czymś trudnym.
— O czym ty mówisz? — prychnął zdumiony barbarzyńca. — Pracujesz dla bandziorów, dziewczyno? — Pomyślał, że raczej trudno w to uwierzyć, ale widywał już dziwniejsze rzeczy.
— Oczywiście, że nie — zaprzeczyła z oburzeniem. — Jestem poetką. Nazywam się Ariana. Jeśli nie masz zamiaru poderżnąć mi gardła, to może lepiej zabierz ten miecz? Czy wiesz, co oni jej robili, gdy wychodziłam? Czy masz o tym jakieś pojęcie?
— Na Croma! — mruknął zbity z tropu potokiem słów. Opuścił miecz.
Dziewczyna głośno przełknęła ślinę i wbiła wzrok w barbarzyńcę.
— Rzucali kości, kto ma pójść z nią na górę. Wszyscy mężczyźni chcieli rzucać. I dla zabawy chłostali ją tak, że wkrótce zaczęła przypominać dojrzałą śliwkę.
— Aha, ta blondynka. — Conan pojął wreszcie, o co jej chodzi. — Mówisz o tej złodziejce? Czy śledziłaś mnie do Wrót Piekieł wyłącznie po to, by mi o tym powiedzieć?
— Nie wiedziałam, że idziesz do Wrót Piekieł — odparła ze złością. — Poszłam za tobą bez namysłu. Ale co cię obchodzi, dokąd chodzę? Nie jestem niewolnicą, a już z pewnością nie twoją. Biedna dziewczyna! Wtedy, jak ją puściłeś, pomyślałam, że potrafisz współczuć, że może różnisz się od innych mimo swej brutalnej powierzchowności, ale…
— Wiedziałaś, że jest złodziejką? — przerwał jej.
Jej twarz przybrała wyniosły wyraz.
— Ona też chce żyć. Nie sądzę, byś wiedział, co doprowadza ludzi do tego, że zaczynają kraść. Nie sądzę, byś wiedział co to bieda i głód. Nie ty, z tym wielkim mieczem, potężnymi muskularni i…
— Zamknij się! — Warknął, lecz natychmiast zniżył głos i rozejrzał się czujnie. Zwracanie na siebie uwagi w miejscu takim jak Wrota Piekieł nie było rzeczą rozsądną. Kiedy znów spojrzał na nią, wpatrywała się w niego z otwartymi ustami. — Wiem, co to znaczy cierpieć biedę — rzekł cicho — wiem, co znaczy głodować i kraść. Zaznałem tego wszystkiego, nim podrosłem na tyle, by zacząć się golić.
— Przykro mi, przepraszam — powiedziała powoli.
Conan nie wiedział, czy jej słowa odnosiły się do jego młodzieńczej niedoli, czy do wcześniejszego zarzutu.
— Co się tyczy tej dziewczyny, odrzuciła szansę, jaką jej dałem. Powiedziałem jej, że szczęście ją opuściło.
— Może powinnam była porozmawiać z nią wtedy, gdy ją złapałeś — westchnęła Ariana.
Conan potrząsnął głową.
— Kim ty jesteś? Przesiadujesz w spelunie na ulicy Żalów zamartwiając się losem złodziei. Jesteś ubrana jak niewinna córka sklepikarza, a mówisz jak dama z wysokiego rodu. Idziesz za mną do Wrót Piekieł, by mi nawymyślać — zaczął się śmiać. — Kiedy wróci Hordo, odprowadzimy cię na ulicę Żalów i niech Mitra chroni przed tobą ladacznice i pechowe złodziejki, poetko…
W oczach Ariany zapaliły się gniewne skry.
— Jestem poetką, i to dobrą. A co złego w tym, jak się ubieram? Przypuszczam, że wolałbyś, bym miała na sobie czerwone fatałaszki i wdzięczyła się niczym…
Conan zakrył jej usta szeroką dłonią i na chwilę wstrzymał oddech. Nasłuchiwał. Jej oczy stały się ogromne. Rozległ się dźwięk, którego Conan nie mógł nie rozpoznać nawet we śnie. Szczęk stali wysuwanej z pochwy.
Pchnął dziewczynę pod ścianę i odwrócił się w chwili, gdy runął na niego jeden z oprychów. Ostrze Cymmerianina gładko przecięło mu gardło.
Pierwszy z trzech następnych potknął się o osuwającego się na ziemię kamrata i wrzasnął, gdy stal Conana wgryzła mu się w kark. Zza pleców napastników dobiegł wrzask zakończony charkotem i okrzyk: „Czerwony Jastrząb!” oznaczający, że Hordo włączył się do walki. Mężczyzna zwrócony twarzą do barbarzyńcy przyjął obronną postawę i nie tracąc z oczu młodzieńca próbował zobaczyć, co dzieje się z tyłu.
Conan krzyknął i podniósł ramię, jakby zamierzał zadać cios z góry. Miecz przeciwnika błysnął składając się do sparowania. Cymmerianin dokończył zwód i jego ostrze wysunęło się na stopę z pleców opryszka. Spojrzał w oczy umierającego, mimo ciemności rozpoznając rozpacz, która nadeszła wraz ze świadomością śmierci. Wyszarpnął klingę i wytarł ją w płaszcz zabitego.
— Nic ci nie jest, Conanie?! — zawołał Hordo, przechodząc nad ciałami powalonych.
— Tylko wycieram miecz… — Conan skrzywił się, gdy paskudny odór napełnił mu nozdrza. — Na Croma! Co tak śmierdzi?
— Wlazłem w jakieś świństwo i przewróciłem się — odparł kwaśno Hordo. — Dlatego nie było mnie tak długo. Kim jest ta dziewucha?
— Nie jestem dziewuchą! — powiedziała ostro Ariana.
— Nazywa się Ariana — oznajmił Conan. Podniósł brwi, widząc sztylet chowany w fałdy sukni. — Nie wyciągnęłaś go chyba na mnie, dziewczyno.
— Może myślałam, że będzie mi potrzebny. To nie wasi przyjaciele?
— Opryszki — prychnął z pogardą.
Hordo podniósł się znad jednego trupa.
— Może powinieneś rzucić okiem, Conanie. Są za dobrze ubrani jak na Wrota Piekieł.
— Widocznie należeli do znaczniejszej bandy. — Cymmerianin znów skrzywił nos. — Hordo, gdy tylko odprowadzimy Arianę na ulicę Żalów, musisz znaleźć łaźnię. To znaczy, jeżeli ciągle chcesz się ze mną napić.
Hordo w odpowiedzi mruknął coś pod nosem.
— Jeżeli to nie musi koniecznie być łaźnia… — zaczęła Ariana i niezdecydowana przygryzła dolną wargę. Wreszcie skinęła głową. — To nic złego — rzekła do siebie. — Niedaleko ulicy Żalów jest karczma „U Thestis”. Są tam czynne wanny. Możecie zatrzymać się w niej jako moi goście, przynajmniej na tę noc.
— Thestis! — zapiał Hordo. — Kto słyszał o gospodzie nazwanej imieniem bogini muzyki?
— Ja — odparła Ariana cierpko. — Skoro jesteście zaproszeni, łóżko, jedzenie i wino dostaniecie za darmo, ale byłoby miło, gdybyście złożyli jakiś datek. Zrozumiecie, jak zobaczycie. Zgoda? Idziecie, czy chcesz tak cuchnąć, póki nie zapłacisz dwóch sztuk srebra za łaźnię?
— Co ci się stało? — zapytał Conan. — Chwilę wcześniej nie byłaś taka przyjazna.
— Intrygujesz mnie — odparła Ariana po prostu.
Hordo parsknął śmiechem i Conan nagle pożałował, że jednooki śmierdzi tak paskudnie, bo gdyby nie to, natychmiast zdzieliłby go po łbie. Odwrócił się i wziął oparty o ścianę miecz.
— Chodźmy stąd, zanim przyjdzie więcej bandziorów — oznajmił.
Pośpiesznie ruszyli z powrotem ku ulicy Żalów.
IV
Albanus, wchodząc do wyłożonego kobiercami przedpokoju swej sypialni, ze złością poprawił sznur opasujący haftowany szlafrok. Złote lampy rzucały łagodny blask na ściany, na których widniały płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia Bragorasa, starożytnego, na wpół legendarnego króla Nemedii, od którego, jak twierdził Albanus, wywodził się jego ród zarówno ze strony ojca, jak i matki.
Pan o jastrzębich rysach rozkazał, by obudzono go natychmiast po przybyciu Vegentiusa i Demetria. Obaj wyglądali tak, jakby wcale nie spali. Płaszcz żołnierza, ozdobiony wizerunkiem złotego lamparta, był pomięty i zabłocony, a oczy szczupłego młodzieńca sprawiały wrażenie nieprzytomnych.
— Czego się dowiedzieliście? — zapytał bez wstępów Albanus.
Demetrio wzruszył ramionami i podniósł do nosa nieodłączny flakonik z pachnidłem.
Vegentius, rozgniewany tonem gospodarza, odparł szorstko:
— Niczego. Miecz zniknął. I niech tak będzie. Nie potrzebujemy go. Skazałeś Meliusa, dając mu tę broń, chociaż, Mitra świadkiem, niewielka to strata.
— Skąd miałem wiedzieć, że to magiczne ostrze zawładnie jego umysłem? — przerwał mu Albanus. Splótł ręce, by powstrzymać je od drżenia. Po chwili odzyskał zimną krew. — Trzeba odnaleźć ten miecz — rzekł nieco spokojniejszym tonem. — Jeszcze jeden podobny wypadek, jeszcze jeden człowiek wpadający w obłęd z mieczem w ręku, a Garian dowie się, że w Nemedii znów uprawia się czary. Mimo że nie cierpi magii, dla własnej ochrony może sprowadzić na dwór jakiegoś czarnoksiężnika, który przejrzy naszą intrygę. Myślisz, że tak łatwo zgodzę się na pokrzyżowanie moich planów?
— Naszych planów — przypomniał Demetrio nie oddalając nosa od flakonu.
Albanus uśmiechnął się lekko. Było to ledwie dostrzegalne skrzywienie warg.
— Naszych planów — zgodził się. Jego nieznaczny uśmiech zniknął. — Strażnicy zostali przesłuchani, prawda, Vegentiusie? Ostatecznie zabili dostojnego Meliusa.
Vegentius skinął głową.
— Wszyscy z wyjątkiem sierżanta, który zniknął z koszar, gdy moje Złote Lamparty przyszły ich pojmać. On musiał coś wiedzieć.
— Bardzo możliwe — mruknął Demetrio. — Wiedział, jak wygląda przesłuchanie…
— Chyba że zabrał miecz — rzekł Albanus. — Co powiedzieli łucznicy w czasie przesłuchania?
— Niewiele — westchnął Vegentius. — Przez większość czasu błagali o zmiłowanie. Twierdzili, że rozkazano im zatrzymać szaleńca, który zarzynał ludzi w dzielnicy targowej. Znaleźli go walczącego z jakimś barbarzyńcą i zabili. Kiedy zobaczyli, że to pan ze szlachetnego rodu, wpadli w takie przerażenie, że nie pomyśleli o mieczu. Nawet nie sprowadzili barbarzyńcy.
— To on żyje? — zdziwił się Albanus. — Musi być prawdziwym mistrzem miecza.
Vegentius zaśmiał się lekceważąco.
— Melius ledwo odróżniał czub od głowicy.
— Szermierczą zręczność zaklęto w samym ostrzu — rzekł Albanus. — By je wykonać, zabito sześciu fechmistrzów. Ich krwi użyto do hartowania, a kości do rozniecenia ognia, w którym rozgrzewano klingę. W tym metalu zamknięto samą esencję ich sztuki.
— Tnij i rąb, to wszystko, co zna Vegentius — głos Demetria ociekał szyderstwem. — Ale sztuka walki… — ostrze wysunęło się z pochwy. Demetrio ugiął kolana i zatańczył po barwnym kobiercu. Jego miecz kreślił zawiłe wzory w powietrzu.
— Te wygibasy mogą być dobre w czasie pojedynków do pierwszej krwi, w jakich lubują się szlachetnie urodzone paniczyki — zadrwił Vegentius. — W bitwie, gdy życie człowieka zależy od jego broni, liczy się co innego.
— Dość! — syknął Albanus. — Obaj! — Z trudnością hamował gniew. Pewnego dnia pozwoli im na pojedynek, a potem każe wbić zwycięzcę na pal. Ale na razie nie pora na to. Trzydzieści lat pracował nad swym planem. Zbyt wiele czasu, zbyt wiele wysiłku, zbyt wiele poniżającego strachu, by pozwolić to wszystko zniszczyć. — Może ten barbarzyńca zabrał tę broń. Znajdźcie go i odbierzcie miecz!
— Ja już zacząłem — rzucił z zadowoloną miną oficer. — Wysłałem wieści do Tarasa. Przez całą noc będzie polował na te uliczne szczury.
— Dobrze. — Albanus zatarł ręce. Rozległ się dźwięk ; przypominający szelest suchego pergaminu. — A ty, Demetrio? Co zrobiłeś, by odnaleźć ostrze?
— Zadałem dziesięć tysięcy pytań — odparł znudzonym głosem szczupły szlachcic. — Od ulicy Żalów po „Dom Tysiąca Orchidei”. Niczego się nie dowiedziałem. Gdyby Vegentius powiedział mi o tym barbarzyńcy, to ułatwiłoby mi poszukiwania.
Vegentius z uśmiechem zadowolenia przyglądał się własnym paznokciom.
— Nigdy bym nie wpadł na to, by szukać cię w „Domu Tysiąca Orchidei”. Oni dostarczają swym klientom tylko kobiet…
Demetrio schował miecz do pochwy tak, jakby pakował go w serce oficera. Nim zdążył otworzyć usta, odezwał się Albanus:
— Nie czas na te szczenięce kłótnie. Znajdźcie miecz. Ukradnijcie go, kupcie, nieważne, ale zdobądźcie go. I bez zwracania uwagi.
— A jeśli ten barbarzyńca odkrył jego właściwości? — zapytał Demetrio.
— Zatem trzeba go zabić — odparł Albanus i ruszył do drzwi.
— Jeszcze jedno — rzucił nagle Vegentius. — Taras chce się z tobą spotkać.
Albanus odwrócił się. W jego oczach zamigotały czarne iskry gniewu.
— Jak ta wesz śmie? Powinien lizać bruk z wdzięczności za złoto, jakie dostaje.
— Boi się — mówił Vegentius. — On i kilku innych, którzy domyślają się, co się szykuje. Mogę ich zastraszyć, ale nawet złoto nie tchnie w nich odwagi. Musisz stanąć z nim twarzą w twarz i osobiście zapewnić, że wszystko będzie tak, jak im mówiono.
— Na Mitrę! — oczy Albanusa powędrowały do płaskorzeźb na ścianach. Czy Bragoras też miał do czynienia z takimi szumowinami? — Dobrze, zorganizuj spotkanie w jakimś ustronnym miejscu.
— Wedle rozkazu — odparł służbiście żołnierz.
Albanus uśmiechnął się nagle, a był to pierwszy szczery uśmiech, jaki od początku rozmowy pojawił się na jego twarzy.
— Kiedy zasiądę na tronie, ten Taras i jego nożownicy zostaną żywcem odarci ze skóry na placu Królów. Dobry władca winien strzec swych poddanych przed takimi kanaliami — zaniósł się chrapliwym śmiechem. — Teraz idźcie. Kiedy zobaczę was po raz kolejny, chcę usłyszeć pomyślne wieści.
Odszedł bez słowa, tak jak przyszedł, bowiem już teraz uważał, że nie obowiązuje go zwykła grzeczność. Zresztą Demetrius i Vegentius byli głupcami niezdolnymi pojąć, że w jego oczach nie ma żadnej różnicy między nimi a Tarasem i czeka ich taki sam los. Wszak skoro zdradzili jednego króla, mogli też zdradzić drugiego!
Znalazłszy się w swej mrocznej sypialni, szybkim krokiem zbliżył się do wiszącej na ścianie olbrzymiej tafli przezroczystego kryształu. Lśniącą płytę zdobiły jedynie dziwne znaki wyryte na brzegach. W świetle jednej małej lampy były one prawie niewidoczne, ale palce Albanusa wyćwiczone długą praktyką dotknęły właściwych we właściwej kolejności. Jednocześnie Albanus wypowiadał słowa w języku martwym od trzech tysiącleci.
Gdy palce oderwały się od ostatniego znaku, kryształ pociemniał do głębokiego błękitu. Powoli ukształtowały się w nim obrazy. Ludzie poruszali się i rozmawiali, choć nie było słychać żadnego dźwięku. Albanus wpatrywał się zimno w Gariana, który myśląc, że jest bezpieczny w swym królewskim pałacu, rozmawiał właśnie z długobrodym Sulpiciusem i łysym Malarikiem, dwoma najbardziej zaufanymi doradcami.
Król był wysokim mężczyzną, dobrze umięśnionym, co było zasługą młodości spędzonej w armii. Jednak półroczny brak ruchu sprawił, że pod skórą pokazała się gładka warstwa tłuszczu. Twarz o kwadratowej szczęce i głęboko osadzonych ciemnych oczach straciła wiele z niegdyś typowej dlań otwartości. Za tę zmianę również odpowiedzialne było brzemię władzy.
Ręce Albanusa przesunęły się wzdłuż boków kryształu i oblicze Gariana zaczęło się powiększać, aż zajęło całą taflę.
— Dlaczego robisz to tak często?
Blondynka mówiąca te słowa leżała na satynowych poduszkach łoża Albanusa i patrzyła na niego szafirowymi, kocimi oczami. Przeciągnęła się lubieżnie. W mroku jej skóra połyskiwała niczym wysmarowana miodem kość słoniowa, a nogi tancerki, gdy wyciągnęła palce stóp, zdawały się o wiele dłuższe niż w rzeczywistości. Jędrne piersi wznosiły się kusząco, kiedy wygięła w łuk szczupłe plecy. Albanusowi zaschło w gardle.
— Dlaczego nie odpowiadasz? — zapytała. W jej głosie brzmiała czysta niewinność.
Suka, pomyślał.
— Bo wtedy jest tak, jakby on tu był, Sulario. Jakby patrzył na swą kochankę wijącą się i jęczącą pode mną.
— Więc tylko tym dla ciebie jestem? — jej głos był teraz niczym rozgrzana oliwa. — Sposobem poniżenia Gariana?
— Tak — przyznał okrutnie. — Gdyby miał żonę czy córkę, one zamieniałyby się z tobą w moim łóżku.
Jej oczy przesunęły się na twarz w krysztale.
— On ma mało czasu na kochankę, a jeszcze mniej na żonę. Oczywiście, ty jesteś odpowiedzialny za kłopoty, które kradną mu teraz czas. Co pomyśleliby jego doradcy, gdyby wiedzieli, że podjąłeś ryzyko uwiedzenia królewskiej kochanki?
— Jakie ryzyko? — rysy Albanusa stwardniały niebezpiecznie. — Narażasz mnie na ryzyko?
Przesunęła poduszki tak, że jej głowa była zwrócona ku niemu, a biodra wykręcone, co podkreślało ich bujną krzywiznę.
— Nie — powiedziała miękko. — Pragnę jedynie ci służyć.
— Dlaczego? — zapytał. — Na początku tylko chciałem cię mieć w swoim łożu, ale ty z własnej woli zaczęłaś szpiegować w pałacu. Przychodziłaś na klęczkach do mych stóp i szeptałaś, kto co zrobił i co powiedział. Dlaczego?
— Dla władzy — wydyszała. — Posiadam pewien dar. Potrafię wyczuć moc w człowieku, rozpoznać tych, którzy zdobędą władzę. Ciągnę ku nim niczym ćma do płomienia. Wyczułam w tobie tę moc, przewyższającą moc Gariana.
— Wyczuwasz moc… — przysłonił oczy powiekami i mówił jakby do siebie. — Ja również czuję w sobie moc. Zawsze ją czułem, wiedziałem, że jest we mnie. Urodziłem się, by zostać królem i uczynić z Nemedii imperium. A ty jesteś pierwszą osobą, która to zrozumiała. Wkrótce lud wylegnie na ulice Belverus i zażąda, by Garian zrzekł się tronu na moją korzyść. Już niedługo. A tego dnia wyniosę cię do godności szlachetnie urodzonej, Sulario. Dostojna Sulario.
— Dziękuję ci, królu.
Nagle rozwiązał pas, zrzucił szlafrok i odsunął się tak, by człowiek w krysztale, gdyby mógł coś widzieć, miał widok na całe łoże.
— Chodź i oddaj cześć swemu władcy! — rozkazał.
Sularia uśmiechnęła się pożądliwie i przypełzła do niego.
V
Conan, schodząc następnego ranka do głównej izby karczmy „U Thestis”, zastanawiał się po raz kolejny, czy nie znalazł się przypadkiem w domu obłąkanych. Dwie liry, cztery cytry, trzy flety i sześć harf różnych rozmiarów czyniły taki harmider, że uszy puchły. Muzycy zajmowali wszystkie kąty przestronnego pomieszczenia i każdy grał co innego niż sąsiad. Jeden człowiek deklamował swoje wiersze do ściany, a gestykulował przy tym tak zawzięcie, jakby popisywał się przed zamożnym patronem. Tuzin młodych mężczyzn i kobiet przy olbrzymim stole zastawionym rzeźbami przekrzykując tę kocią muzykę wytykało sobie nawzajem błędy w rzemiośle. Trzej mężczyźni u stóp schodów również darli się jeden przez drugiego albo wszyscy naraz. Przedmiotem ich hałaśliwej dysputy było znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy moralnie karygodne zachowanie jest moralne niezbędne. W każdym razie Conan sądził, że mniej więcej o to im chodzi. Wszyscy w karczmie, a nikt nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat, darli się na ten czy inny temat.
Conan wraz z Hordem przybyli tu wieczorem. Wówczas w karczmie, o ile to była karczma, w co Conan mocno powątpiewał, gościło ledwie dwie dziesiątki osób. Większość z nich gapiła się na nich tak, jakby Ariana przyprowadziła dwa brythuńskie niedźwiedzie. A zważywszy, że nikt nie cię był uzbrojony, pomijając kilka noży do krajania jedzenia, zapewne faktycznie tak myśleli.
Podczas gdy Hordo poszedł się wykąpać, dziwaczni młodzieńcy stłoczyli się wokół Conana. Napełniali mu kubek cienkim winem, gdy tylko miało ukazać się dno, nakłaniali do opowiadania swych przygód. Po powrocie Horda rzucili się również na niego. Niemal do białego rana Conan i jego jednooki towarzysz współzawodniczyli o to, kto opowie barwniejszą historię.
Dziwni mężczyźni i kobiety; jedni zwali się artystami, inni muzykami, a jeszcze inni filozofami, słuchali tak, jest jakby opowieści dotyczyły innego świata. Często ci, którzy mienili się filozofami, czynili komentarze cudaczniejsze od samych opowieści. Conan częstokroć nie miał pojęcia, o co cię im chodzi, i dopiero po pewnym czasie zorientował się, że inni również nic nie rozumieją. Po każdym z komentarzy zapadała krótka cisza, podczas której wszyscy pozostali obserwowali komentatora, by zobaczyć, czy mają poważnie pokiwać głowami, czy też roześmiać się niczym z dowcipnego powiedzenia. Raz czy dwa Conan pomyślał, że stroją sobie z niego żarty, ale powstrzymał się od rozbicia kilku łbów. Zabicie człowieka, którego winy nie był pewien, nie leżało w jego naturze.
Rozepchnął filozofów dyskutujących zażarcie u stóp schodów, żaden z nich nawet go nie zauważył, i zatrzymał się skamieniały ze zdumienia. W rogu pomieszczenia na stole stała Ariana. Naga. Była szczupła, ale piersi miała przyjemnie pełne, a talię wąską nad kusząco zaokrąglonymi biodrami.
Ściągnął płaszcz z ramion — miecz o niezwykłym ostrzu był bezpiecznie ukryty w izbie — przemaszerował przez salę i zarzucił go poetce na plecy.
— Masz, dziewczyno. Nie nadajesz się do tej roboty. Jeżeli brakuje ci pieniędzy, mam dość, by wykarmić nas oboje przez jakiś czas.
Oparła ręce na biodrach i przez chwilę patrzyła na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym wprawiła go w jeszcze większe zdumienie, bowiem odrzuciła w tył głowę i zaniosła się dźwięcznym śmiechem. Twarz mu poczerwieniała. Wyśmiewanie zupełnie go nie bawiło. Dziewczyna natychmiast przybrała skruszoną minę i przyklękła na stole. W ten sposób jej piersi zakołysały się w odległości piędzi od nosa Conana, co sprawiło, że czoło barbarzyńcy pokryło się potem.
— Przepraszam, Conanie — rzekła cicho, przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe w tym zgiełku. — Być może to najmilsza rzecz, jaką w życiu słyszałam. Nie powinnam była się śmiać.
— Jeżeli chcesz pokazywać się goła — rzekł szorstko — dlaczego nie pójdziesz do jakiejś tawerny, gdzie dostaniesz za to trochę grosza?
— Widzisz tych ludzi? — wskazała na trzech mężczyzn i dwie kobiety siedzące w pobliżu stołu, każde z arkuszem pergaminu przymocowanym do deski i kawałkiem węgla w dłoni. Wszyscy niecierpliwie patrzyli na dziewczynę. — Pozuję dla nich. Nie mają pieniędzy, by kogoś wynająć, więc wyświadczam im przysługę.
— Tak przed wszystkimi? — zapytał zdumiony.
— Tu jest mało miejsca, Conanie — odparła z rozbawieniem. — A poza tym, wszyscy tutaj są artystami. Nawet nie zwracają uwagi.
Mierząc wzrokiem jej kształty założyłby się o wszystkie pieniądze, że jest inaczej, ale powiedział:
— Przypuszczam, że wolno ci robić to, na co masz ochotę.
— Przypuszczam, że masz rację.
Machnęła ręką do szkicujących i zeskoczyła ze stołu.
Conan najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się przed przerzuceniem jej sobie przez ramię i zabraniem na górę do izby. Potem zauważył błysk w jej oczach i lekki rumieniec na policzkach. Wiedziała, jakie wrażenie na nim wywiera. Zręcznie wyjęła płaszcz z jego rąk i owinęła się nim szczelnie.
— W tej chwili chciałabym napić się wina. Z tobą — powiedziała i otuliła się jeszcze szczelniej. Conan spojrzał na nią pytająco, a ona zachichotała: — Na stole to co innego, tam pozuję. Na podłodze jestem po prostu naga. Chodź, zwalnia się miejsce.
Skoczyła spiesznie, a on podążył za nią. Zastanawiał się po drodze, jaki wpływ na oglądanie nagości wywiera odległość od blatu stołu do podłogi. Nie był pewien, czy kiedykolwiek uda mu się zrozumieć kobiety. Gdy usiadł naprzeciwko Ariany, ktoś postawił na szorstki blat gliniany dzban wina, dwa poobijane metalowe kubki i zniknął, nim Conan miał czas sięgnąć do sakiewki. Barbarzyńca z niedowierzaniem potrząsnął głową.
— Pierwszy raz widzę karczmę, w której nie żąda się zapłaty przed napełnieniem kubka.
— Czy nikt ci tego nie wyjaśnił? — zapytała ze śmiechem.
— Może i tak, ale wczoraj polało się trochę wina.
— Naprawdę zrobiłeś to wszystko, o czym opowiadałeś? — pochyliła się ku niemu z zainteresowaniem, co sprawiło, że rozchyliły się poły płaszcza. Conan zastanowił się, czy zrobiła to specjalnie czy przypadkiem.
— Niektóre — odpowiedział. Prawdę mówiąc, nie pamiętał, jakie historie opowiadali. Wieczorem przelało się dużo więcej niż trochę wina. Napełnił kubki.
— Tak myślałam — rzekła z satysfakcją. — A co do pieniędzy, dasz tyle, ile możesz. Wszyscy zatrzymujący się tutaj tak robią, chociaż niektórzy przychodzą tylko w dzień i nie dają nic. Część z nas dostaje pieniądze od rodzin i wpłacamy je tutaj. Nasze rodziny nie pochwalają tego trybu życia, ale wolą trzymać nas z dala od siebie. Przynosimy im wstyd. Za to, co nam zostaje, kupujemy chleb i sól i rozdajemy nędzarzom we Wrotach Piekieł. To niewiele — westchnęła — ale głodujący docenia nawet okruchy.
— Niektórzy z was mają rodziny na tyle bogate, że dają wam pieniądze? — Conan z niedowierzaniem rozejrzał się po izbie.
— Mój ojciec jest panem z wysokiego rodu — powiedziała Ariana takim tonem, że Conan odniósł wrażenie, iż dla dziewczyny bycie wielmożem lub córką takowego jest przestępstwem.
— Dlaczego mieszkasz tu, na skraju Wrót Piekieł, i pozujesz nago na stole? Nie możesz pisać wierszy w ojcowskim pałacu?
— Och, Conanie — westchnęła. — Nie rozumiesz, że to źle, gdy szlachetnie urodzeni mają złoto i żyją w pałacach, podczas gdy żebracy umierają z głodu w swoich norach?
— Może i tak — przyznał Conan — ale ja nadal lubię złoto, chociaż miewam go raczej niewiele. A co do biedy, skłamałbym mówiąc, że nie napełniłbym wielu brzuchów za to, co dotąd wydałem.
— Jakiej innej odpowiedzi się spodziewałaś? — wtrącił chudy mężczyzna, przysuwając sobie stołek. Jego pociągła twarz nosiła wyraz wiecznego niezadowolenia. Podniósł kubek Ariany i wypił połowę wina.
— To uczciwa odpowiedź, Stephano — powiedziała Ariana.
Stephano parsknął. Conan przypomniał go sobie. Poprzedniej nocy nazwał się rzeźbiarzem i zawzięcie zalecał się do Ariany. Wyglądało na to, że dziewczyna nie miała nic przeciwko, ale teraz ze złością wyrwała mu kubek.
— Jest wspaniałomyślnym człowiekiem, Stephano, i myślę, że byłbyś taki również jako bogacz — przeniosła spojrzenie z powrotem na Conana. — Czy nie widzisz, że to, co robimy, nie wystarcza? We Wrotach Piekieł żyją ludzie, których nie stać na chleb, podczas gdy wielcy panowie ucztują w swych pałacach, tłuści kupcy zaś z dnia na dzień stają się coraz bogatsi. Garian nie jest sprawiedliwym królem. Jasne jest, co musimy zrobić.
— Ariano! — zganił ją ostro Stephano. — Stąpasz po niebezpiecznym gruncie. Powściągnij język.
— A co mi zostało poza mówieniem? — rozgrzewała się coraz bardziej własnymi słowami. — Cokolwiek istnieje między nami, nie jestem twoją własnością.
— Wcale cię tak nie nazywam — odparł rzeźbiarz z równym żarem. — Proszę tylko, byś mnie posłuchała. Nie rozmawiaj tak otwarcie z nieznajomymi.
Ariana gwałtownie uniosła głowę, w jej wielkich oczach nagle zalśnił lód.
— Jesteś pewien, że nie przemawia przez ciebie zazdrość, Stephano? Że nie chodzi ci o pozbycie się rywala?
Twarz rzeźbiarza poczerwieniała na te słowa.
— Może i jest nieznajomym — kontynuowała bezlitośnie Ariana — lecz jest człowiekiem, jakiego szukamy. Wojownikiem. Myślisz, że nie słyszałam, jak Taras powtarzał ci to setki razy? Potrzebujemy wojowników…
— Na miłosierdzie Mitry! — jęknął Stephano. — Ariano, czy ty w ogóle nie dbasz o zachowanie ostrożności? To barbarzyńca z Północy, który pewnie nigdy nie znał swego ojca i który sprzedałby honor za sztukę srebra. Powściągnij język!
Conan wyciągnął lewą ręką miecz z pochwy na tyle, by ostrze zabłysło nad stołem.
— Kiedy byłem chłopcem — rzekł lodowatym tonem — widziałem śmierć ojca, który zginął z mieczem w dłoni. Tym samym ostrzem zarąbałem człowieka, który go zabił. Chcesz mnie obrażać dalej?
Oczy Stephana nieledwie wyskoczyły z orbit, gdy wlepił je w miecz, a jego groźna mina natychmiast zniknęła. Nerwowo oblizał usta. Oddech miał krótki i urywany.
— Widzisz, Ariano? Widzisz, co to za człowiek? — stołek zaszurał o podłogę, gdy rzeźbiarz wstawał od stołu. — Chodź ze mną, Ariano. Zostaw go.
Dziewczyna przesunęła kubek w stronę Conana.
— Czy mógłbyś nalać mi wina? — nie spojrzała na Stephana. Zachowywała się tak, jakby przestał istnieć. Conan dolał jej wina, a ona wypiła.
Stephano popatrzył na nią niepewnie, po czym cofnął się o krok.
— Powściągnij język! — syknął i odskoczył z takim pośpiechem, że mało nie wywrócił sąsiedniego stołu.
— Powściągniesz język? — zapytał cicho Conan.
Ariana przez pewien czas spoglądała w kubek z winem.
— Z opowiedzianych przez ciebie historii wynika, że twój miecz wiedzie cię tam, gdzie czeka złoto. Czy wybierasz tylko tych, którzy płacą najwięcej?
— Nie. Prędzej splunę na złoto niż wykonam niesprawiedliwy rozkaz — westchnął i dodał zgodnie z prawdą: — Ale lubię złoto.
Ariana wstała, otulając się płaszczem.
— Może porozmawiamy o tym później. Czekają na mnie, bym skończyła pozowanie.
— Ariano… — zaczął, ale przerwała mu.
— Stephano myśli, że ma do mnie prawo. Ale nie ma żadnego! — uciekła prawie tak szybko jak rzeźbiarz.
Conan opróżnił kubek mrucząc pod nosem przekleństwa, a potem odwrócił się, by popatrzeć na dziewczynę wspinającą się na stół. Po chwili Ariana spojrzała na niego, po czym spiesznie odwróciła wzrok. Znów spojrzała mu w oczy i znów je spuściła. Jej krągłe piersi wznosiły się i opadały niespokojnie. Na policzki wystąpiły jej czerwone plamy, powiększające się stopniowo, aż w końcu cała twarz okryła się rumieńcem. Nagle poetka wydała zduszony okrzyk, zeskoczyła na podłogę i nie patrząc na Conana porwała płaszcz. Owinęła się nim w biegu, lawirując między stołami. Stopy migały jak błyskawice, gdy pędziła po schodach.
Cymmerianin uśmiechnął się z zadowoleniem i nalał sobie wina. Nie było takie złe, jak się wydawało.
Na stołek po drugiej stronie stołu osunął się Hordo.
— Słyszałeś, co się tutaj mówi? — zapytał, posępnie marszcząc brwi. — Gdyby tu był jakiś strażnik, ich głowy od razu zatknęliby na pikach za podżeganie do buntu.
Conan rozejrzał się czujnie, by sprawdzić, czy nikt nie słucha.
— Czy do rebelii?
— Co za różnica? — parsknął drwiąco jednooki. — Równie dobrze mogą pójść wprost do kata i poprosić, by im ściął głowy. Nie chodzi mi o to, że miasto do tego nie dojrzało. Wręcz przeciwnie, ale obawiam się, że ci tutaj mają takie same szanse jak nowo narodzone dziecko.
— Ale jeśli mają pieniądze? Złoto na wynajęcie wojowników?
Hordo, który podniósł kubek, gdy Conan zaczął mówić, teraz zakrztusił się winem.
— Skąd zdobyliby tyle złota? Gdyby któreś z nich miało możnego protektora, to możesz założyć się o swoje uszy, że nie mieszkaliby na skraju Wrót Piekieł.
— Ojciec Ariany jest szlachcicem — wyjaśnił cicho Conan. — Mówiła mi, że niektórzy z pozostałych też wywodzą się z zamożnych rodów.
Jednooki brodacz starannie dobierał słowa:
— Myślisz, że naprawdę planują rebelię? Czy tylko im się tak wydaje?
— Na pewno spiskują Stephano i Ariana.
— Zatem wynośmy się stąd. Może i mają jakieś talenty, ale organizowanie rebelii do nich nie należy. Jeżeli poznali cię wczorajszej nocy i tak wiele powiedzieli już dzisiaj, to co opowiadają innym? Pamiętaj, że nasze głowy równie łatwo mogą ozdobić groty pik.
Conan powoli pokręcił głową, chociaż Hordo w zasadzie miał rację.
— Podoba mi się tu — powiedział tylko.
— Podoba ci się ta poetka o krągłym zadku — rzekł zapalczywie Hordo. — Zobaczysz, jeszcze umrzesz przez kobietę. Pamiętaj tego ślepego wróżbitę.
— A niedawno mówiłeś, że to głupiec — zaśmiał się Cymmerianin. — Pij, Hordo, i daj sobie spokój z resztą. Porozmawiajmy o naszej wolnej kompanii.
— Jeszcze nie widzę ni śladu złota — skwitował gorzko jednooki.
— Znajdę złoto — zapewnił go Conan z większym przekonaniem, niż naprawdę odczuwał. Nie miał pojęcia, skąd mógłby je wytrzasnąć, jednak dobrze było wszystko z góry zaplanować.
— Zdobędę je — powtórzył. — Mówisz, że możemy… pożyczyć broń ze składów przemytników. Czy to dobra broń? Widziałem raz przeszmuglowaną kolczugę tak zżartą przez rdzę, że rozpadła się w rękach, i miecze, które pękały przy pierwszym ciosie.
— Nie, Cymmerianinie. To zacny oręż. W składach są miecze, których nazwy słyszałem po raz pierwszy w życiu. Tulwary z Vendhii, shamshiry z Iranistanu, macherasy z Korynthii. Pięćdziesiąt tego rodzaju, sto innego. Dość, by uzbroić pięć tysięcy ludzi.
— Tak dużo? — mruknął Conan. — Po co aż tyle trzymają w składach? I to tyle rodzajów? Przechowywanie mieczy nie przynosi zysku.
— Przywoziłem do Belverus to, za co mi płacili złotem. Nie obchodzi mnie, czy broń rdzewieje w składach, póki dostaję pełną sakiewkę za każdą wyprawę. — Hordo odwrócił dzban do góry dnem. Do kubka spłynęło kilka kropel. — Wina! — ryknął.
W pomieszczeniu zapadła martwa cisza. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli ze zdumieniem na obu mężczyzn. Do stołu zbliżyła się niepewnie szczupła dziewczyna w prostej, długiej do kostek sukni, przypominającej strój Ariany. Postawiła drugi dzban. Hordo pogmerał w sakiewce i rzucił jej sztukę srebra.
— Reszta dla ciebie, maleńka.
Dziewczyna wytrzeszczyła oczy na monetę, potem roześmiała się i złożyła głęboki szyderczy ukłon. Podjęto przerwane rozmowy, muzycy powrócili do wygrywania swoich melodii, a poeta znów przystąpił do wygłaszania oracji do ściany.
— Śliczne dziewki — mruknął Hordo, napełniając kubek. — Ale ubrane jak świątynne dziewice.
Conan skrył uśmiech. Jego towarzysz spił się paskudnie poprzedniej nocy i na razie jeszcze nie odkrył, że nie musi płacić za wino. Niech więc składa daninę za dwóch.
— Słuchaj, Hordo. Ci artyści nie znają się na walce, ale taka dziwaczna kolekcja broni do nich pasuje.
— Znowu zaczynasz? — stęknął rozmówca. — Po pierwsze, nie wydaje mi się, by ten, kto rządzi szajką, chciał obalić Gariana. Te głupie opłaty celne może i grożą biedocie śmiercią głodową, ale czynią przemyt wielce zyskownym zajęciem. Po drugie… — twarz mu pociemniała, a blizna widoczna pod przepaską zbielała. — Po drugie, przeżyłem z tobą jedną rebelię. Czy może zapomniałeś jazdę do vendhiańskiej granicy o pół kroku przed mieczem kata?
— Pamiętam. Nie mówiłem ani słowa o przyłączeniu się do buntu.
— Nie mówiłeś nic, ale myślałeś wiele — rzekł ze skargą w głosie Hordo. — Jesteś romantycznym głupcem, Cymmerianinie. Zawsze taki byłeś i zawsze będziesz. Na Kamienie Hanumana, człowieku, nie mieszaj mnie w kolejne powstanie. Skup się na złocie dla wolnej kompanii.
— Ja zawsze myślę o złocie — odparł Conan. — Może zbyt wiele.
Hordo jęknął, ale nic nie powiedział, bowiem przy stole pojawiła się szczupła dziewczyna, która wcześniej przyniosła wino. Przekrzywiła głowę i zaszczyciła wielkiego Cymmerianina spojrzeniem na wpół wstydliwym, na wpół zapraszającym. Conan odniósł wrażenie, że w izbie nagle zrobiło się cieplej.
— Jak ci na imię, dziewczyno? — zapytał Hordo. — Śliczna z ciebie bestyjka. Zrzuć te bawełniane powijaki, przystrój się odrobiną jedwabiu, a znajdziesz pracę w każdej tawernie w Belverus.
Dziewczyna odrzuciła w tył głowę i roześmiała się wesoło. Jedwabiste brązowe włosy zafalowały jej na ramionach.
— Dziękuję, miły panie, za to i za hojny datek. — Hordo zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. — Mam na imię Kerin — mówiła dalej, patrząc pożądliwie na barbarzyńcę. — A sądząc z szerokości ramion, ty musisz być tym Conanem, o którym wspominała Ariana. Pracuję w glinie, choć mam nadzieję, że pewnego dnia moje rzeźby będą odlewane w brązie. Czy zechciałbyś dla mnie pozować? Nie mogę ci zapłacić, ale może… — jej usta rozchyliły się, pełna dolna warga opadła lekko, oczy zaś nie pozostawiały wątpliwości co do tego, jaki rodzaj umowy chciałaby zawrzeć z barbarzyńcą.
Conan ledwo jej słuchał po wzmiance o pozowaniu. Przypomniał sobie nagą Arianę za stole i nagle z zakłopotaniem zdał sobie sprawę, że czerwienieje. Z pewnością nie chodziło jej, by… nie mogła chcieć…
Z trudem przełknął ślinę i chrząknął.
— Wspomniałaś o Arianie. Czy masz od niej jakąś wiadomość?
— Dlaczego to ona zobaczyła cię pierwsza? — westchnęła tęsknie Kerin. — Tak, przesyła ci parę słów. Czeka w twoim pokoju. Ma coś ważnego do powiedzenia — zakończyła z domyślnym uśmiechem.
Conan odsunął stołek.
— Dziewczyno — rzekł Hordo, gdy Cymmerianin wstał od stołu. — Co to jest pozowanie? Może ja bym się nadał?
Kerin wsunęła się na miejsce zwolnione przez Cymmerianina. Przez całą drogę na górę Conan czekał na pełen wściekłości ryk Horda, ale gdy wreszcie zerknął przez ramię, jednooki brodacz z zadowoleniem kiwał głową. Conan roześmiał się. Wyglądało na to, że jego przyjaciel za swoją sztukę srebra otrzymał wyśmienity towar.
Na górze wzdłuż wąskiego korytarza znajdowały się liczne pokoje. Pierwotne pomieszczenia zostały prowizorycznie podzielone na mniejsze klitki. Conan pchnął drzwi do jednej z nich. Ariana stała pod umieszczonym wysoko małym oknem. Nadal otulała się szczelnie jego płaszczem, zaciskając ręce pod szyją. Cymmerianin zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.
— Pozuję… — zaczęła bez wstępów. W jej oczach błyszczało coś, czego Conan nie potrafił określić. — Pozuję dla przyjaciół, których nie stać na wynajęcie modeli. Robię to często i nigdy nie czułam się skrępowana. Nigdy, do dzisiaj.
— Przecież tylko na ciebie spojrzałem — powiedział cicho.
— Patrzyłeś na mnie — z jej gardła wyrwał się ni to śmiech, ni szloch. — Patrzyłeś na mnie, a ja poczułam się jak jedna z tych dziewczyn z karczmy „Pod Bodącym Wołem”, wyginających się w takt lubieżnej muzyki ku uciesze pijaków. Niech Mitra przeklnie twoje oczy! Jak śmiałeś sprawić, że tak się poczułam?
— Jesteś kobietą. Patrzyłem na ciebie tak, jak mężczyzna patrzy na kobietę.
Uniosła głowę i spojrzała na popękany sufit.
— Matko Wszechrzeczy Hamo, dlaczego drżę przez prostackiego barbarzyńcę, za którego myśli jego miecz?
Na twarzy Conana pojawił się pobłażliwy uśmiech, który natychmiast zgasł pod wpływem błysku wściekłości w jej orzechowych oczach.
— Mężczyzna może mieć tyle kobiet, ile zapragnie! — powiedziała ostro. — Nie godzę się na mniejszą wolność. To moja sprawa, ilu mężczyzn gości na mojej macie i czy jestem wierna. Czy przyjmiesz mnie taką, jaka jestem?
— Czy matka nigdy ci nie mówiła, że mężczyzna nie lubi być pytany? — roześmiał się Conan.
— Niech Mitra przeklnie twoje serce! — warknęła. — Dlaczego tracę czas? — poły płaszcza rozchyliły się, gdy mrucząc pod nosem ruszyła do drzwi.
Conan wyciągnął potężną rękę i objął ją w talii. Zdążyła jedynie krzyknąć zduszonym głosem, nim Conan podniósł ją i przycisnął do szerokiej piersi. Płaszcz spłynął na podłogę.
— Zostaniesz ze mną, Ariano? — zapytał, patrząc w jej przerażone oczy.
Zanim zdołała odpowiedzieć, wplótł wolną rękę w jej włosy i przyciągnął jej usta do swoich. Drobne piąstki bezskutecznie tłukły jego twarde ramiona. Drobne stopy daremnie kopały po goleniach. Powoli przestała się szamotać, a kiedy zmysłowy pomruk nabrzmiał w jej gardle, Conan puścił jej włosy. Zadyszana dziewczyna opuściła głowę na jego pierś.
— Zmieniłeś zdanie? — zdołała wysapać po dłuższej chwili.
— Nie zmieniłem — odparł.
Spojrzała w górę, przestraszona, a on uśmiechnął się szeroko.
— Ja wiem, czego pragnę.
Śmiejąc się gardłowo Ariana odrzuciła głowę do tyłu.
— Matko Wszechrzeczy Hamo! — zawołała. — Czyż nigdy nie zrozumiem tych dziwnych stworzeń zwanych mężczyznami?
Położył ją delikatnie na macie i przez długi czas jedynie wyrywające się z jej ust namiętne westchnienia zakłócały ciszę izdebki.
VI
Ulica Żalów rankiem doskonale pasowała do nastroju Conana. Na bruku walały się pozostałości nocnej hulanki. Kilka napotkanych osób brnęło chwiejnie do domów, odwracając zamglone oczy i zapadnięte twarze. Conan odkopnął z drogi jakiś śmieć i warknięciem odpowiedział na warczenie żerującego w odpadkach zbłąkanego psa.
Conan spędził „U Thestis” dziesięć sielankowych nocy wtulony w ramiona Ariany. Jej namiętność rozbudzała jego własną nawet wówczas, gdy był zaspokojony. Stephano topił zazdrość w winie, a strach przed Cymmerianinem kazał mu trzymać język za zębami. Hordo, oczarowany urokiem szczupłej Kerin, przeniósł do jej pokoju swoje rzeczy z gospody leżącej trzy ulice dalej. Wieczorami razem z Conanem pili i łgali, póki nie rozdzieliły ich powaby Ariany i Kerin. Tak wyglądały noce. Dnie wyglądały inaczej.
Conan zatrzymał się, słysząc tupot śpieszących za nim kroków. Po chwili ruszył dalej w towarzystwie Horda.
— Dziś rano też mieliśmy pecha? — zapytał brodacz, wpatrując się badawczo w twarz Cymmerianina.
Conan skinął krótko.
— Kiedy powaliłem wszystkich trzech strażników dostojnego Heraniusa, ten zaproponował mi od razu trzy złote marki za to, bym najął się jako ich dowódca. Potem za każde dziesięć dni mam dostawać po dwie marki.
— To pech?! — zawołał Hordo. — Na Mitrę! To dwakroć więcej niż zwykle dostają strażnicy. Kusi mnie, by rzucić przemyt. W służbie u możnych przynajmniej nie grozi człowiekowi topór kata!
— Ale musiałbym złożyć przysięgę na swego boga, że nie porzucę służby bez pozwolenia przed upływem dwóch lat.
— Aha.
Conan walnął pięścią w dłoń z taką siłą, że rozległ się trzask przypominający uderzenie kija o naprężoną skórę. Zataczający się przechodzień z wrażenia aż podskoczył i wpadł w kałużę wymiotów. Conan niczego nie zauważył.
— Wszędzie to samo — zgrzytnął zębami. — To odnosi się zarówno do wolnych kompanii, jak i pojedynczego najemnika. Wszyscy żądają przysięgi, niektórzy na trzy lata, jeśli nie pięć!
— Zanim zaczęto wymagać przysiąg — westchnął Hordo — niektórzy najemnicy codziennie zmieniali panów, za każdym razem biorąc o sztukę srebra więcej. Słuchaj. Dlaczego nie iść na służbę do tego, kto proponuje najwięcej? Do owego Heraniusa na przykład. Kiedy postanowisz odejść, jeżeli nie będzie chciał cię zwolnić z danego słowa, po prostu odejdziesz. Przysięga, która czyni człowieka niewolnikiem, nie jest przysięgą.
— A kiedy tak zrobię, będę musiał opuścić Belverus, a może nawet Nemedię. — Conan milczał przez dłuższą chwilę, kopiąc pęknięty dzban po winie. W końcu powiedział: — Na początku było to tylko gadanie, Hordo, ta cała wolna kompania, którą miałbym dowodzić. Teraz to coś więcej. Nie zaciągnę się na służbę, póki nie będę mógł stanąć na czele własnej kompanii.
— Tak wiele to dla ciebie znaczy? — zapytał zdumiony Hordo. Umknął spiesznie przed wylewanymi z pierwszego pietra nieczystościami i rzucił soczyste przekleństwo.
— Tak — rzekł Conan, ignorując wybuch jednookiego. — Ostatecznie człowiek ma tylko siebie; silną rękę i stal, którą w niej dzierży. Jednak by dokonać czegoś wielkiego, musi dowodzić innymi. Byłem złodziejem, a jednak swego czasu dowodziłem armią Turanu, i robiłem to dobrze. Nie wiem, jak wysoko zajdę ani dokąd zawiedzie mnie ścieżka, po której kroczę, jednakże mam zamiar wspiąć się tak wysoko, na ile pozwoli mi rozum i dobry miecz. Będę miał własną wolną kompanię!
— Kiedy tak się stanie — rzekł oschle Hordo — bądź pewien, że każesz ludziom złożyć przysięgę.
Skręcili w ulicę wiodącą do karczmy „U Thestis”.
Gdy Conan roześmiał się w odpowiedzi, trzej mężczyźni z mieczami w dłoniach zatarasowali całą szerokość uliczki. Dźwięk dobiegający z tyłu sprawił, że Cymmerianin rzucił okiem przez ramię. Dwaj następni blokowali odwrót. Ostrze Cymmerianina z szumem wysunęło się z wytartej pochwy z zielonkawej skóry. Hordo, również błyskawicznie dobywając miecza, obrócił się, by stawić czoło tym z tyłu.
— Z drogi! — zawołał Conan do trzech opryszków. — Znajdźcie sobie łatwiejszy łup gdzie indziej.
— Nie było mowy o drugim — mruknął bandzior stojący po lewej, krzywiąc chudą, szczurzą twarz.
Mężczyzna po prawej, którego wygolona czaszka błyszczała w porannym słońcu, niechętnie uniósł miecz.
— Nie możemy wziąć jednego bez drugiego.
— Weźmiecie tutaj tylko własną śmierć — warknął Conan. Lewą ręką rozpiął brązową zapinkę podtrzymującą płaszcz i przerzucił go luźno przez ramię.
Przywódca, wysoki mężczyzna z krótko przyciętą brodą, odezwał się po raz pierwszy;
— Zabijcie ich! — jego ostrze skoczyło w kierunku brzucha Conana.
Muskularny barbarzyńca z gracją pantery przesunął się na bok, kopnął napastnika w krocze i wywinął płaszczem, oplatając nim jego klingę. Jednocześnie miecz Cymmerianina odbił ostrze łysego. Przywódca, łapczywie chwytając powietrze, próbował się wyprostować, ale Conan wyskoczył w górę i jego lewa stopa trafiła brodacza w bok głowy i rzuciła go pod nogi ruszającego do ataku bandziora o szczurzej twarzy. Obaj zwalili się na ziemię. Napastnik z wygoloną głową wytrzeszczył oczy na powalonych kamratów. Zawahał się i z tego powodu umarł. Połyskująca stal Cymmerianina niemalże odrąbała mu głowę. Jasnoczerwona krew trysnęła z rozciętego gardła, po czym oprych zwalił się na kolana i runął twarzą w błoto. Szczurza twarz zerwał się i spróbował desperackiego cięcia znad głowy. Ostrze Conana zadźwięczało na jego mieczu, odbiło go w bok i utkwiło w piersi łotra.
Conan kopnął konającego i w ten sposób uwolnił brzeszczot. Ciało zwaliło się obok pierwszego, a barbarzyńca zwrócił się ku przywódcy, który stał już na nogach. Jego wąska, brodata twarz krzywiła się z gniewu. Zamachnął się, gdy wielki Cymmerianin jeszcze się obracał, i spojrzał nań ze zdziwieniem, bo Conan ugiął kolana i przysiadł na piętach. Stal barbarzyńcy nakreśliła krwawą linię na brzuchu wysokiego, który wrzasnął jak kobieta, rzucił miecz i szaleńczo, acz daremnie próbował przytrzymać wypływające wnętrzności. Śmierć zeszkliła mu oczy, zanim osunął się na brudny bruk uliczki.
Conan poszukał wzrokiem Horda i zdążył zobaczyć, jak ostrze jednookiego odrąbuje głowę ostatniego napastnika. Głowa jeszcze podskakiwała na kamieniach, gdy Hordo spiorunował Conana wzrokiem. Krew sączyła się z cięcia na prawej ręce przemytnika i drugiego mniejszego na czole.
— Jestem już na to za stary, Cymmerianinie!
— Zawsze tak mówisz. — Conan schylił się, by zajrzeć do sakiewki jednego z zabitych przez siebie ludzi.
— To prawda — uparł się Hordo. — Gdyby nie byli tak głupi, by tracić czas na gadanie, posiekaliby nas na żarcie dla psów. Ci dwaj i tak trochę mnie napoczęli. Mówię, że jestem za stary.
Conan wyprostował się i pokazał towarzyszowi sześć niedawno wybitych złotych marek. Podrzucił je na dłoni.
— Może i byli głupcami, ale przysłano ich po jednego z nas. Ktoś zapłacił za to dziesięć złotych marek — wskazał głową na dwóch zabitych przez Horda. — Przy każdym z nich znajdziesz po dwie monety.
Hordo wymamrotał przekleństwo i schylił się nad ciałami. W sakiewkach znalazł cztery złote marki. Z zadowoleniem ścisnął je w dłoni.
— Ten o szczurzej twarzy mówił, że nie spodziewał się dwóch. Na Mitrę, kto zapłacił dziesięć złotych marek za jednego z nas?
Z zaułka, niecałe dziesięć kroków dalej, wyłonił się niezgrabny chudy chłopak. Na widok trupów wrzasnął z przerażenia i umknął co sił w nogach, a jego zawodzenie szybko ucichło w dali.
— Chodźmy lepiej do „Thestis” — zaproponował Conan — zanim pojawi się więcej gapiów.
— Z naszym szczęściem — mruknął Hordo — będzie to jeden ranek na pół roku, gdy zajdzie tu patrol straży miejskiej.
Do karczmy nie było daleko, ale oczywiście nikt z bywalców nie słyszał odgłosów potyczki. Jedynie Kerin poświęciła im baczniejszą uwagę, gdy weszli do wielkiej izby. O tak wczesnej porze artyści odsypiali nocne szaleństwa i nikt chwilowo nie męczył harfy ani cytry.
— Hordo? — zapytała szczupła dziewczyna — co ci się stało w rękę?
— Przewróciłem się na stłuczony dzban po winie — odparł jednooki z krzywym uśmiechem.
Kerin spojrzała nań podejrzliwie i odeszła. Po chwili wróciła z naręczem czystych szmat i dzbanem wina. Zaczęła polewać nim ranę na ramieniu Horda.
— Nie! — wrzasnął pacjent, wyrywając jej dzban z ręki. Zdumiony uśmiech przemknął po wargach dziewczyny.
— Hordo, przecież to nie boli aż tak bardzo.
— To wcale nie boli — warknął brodacz. — Ale można zrobić z tego wina stosowniejszy użytek.
I podniósł dzban do ust, wolną ręką udaremniając próbę odebrania naczynia. Dopiero gdy przestał pić, by złapać oddech, Kerin wyszarpnęła mu dzban, polała resztką wina gałgany i przyłożyła do jego czoła.
— Uspokój się, Hordo — nakazała surowo. — Później przyniosę ci więcej.
Po drugiej stronie izby Conan zauważył dziwną w tej karczmie osobę. Przy stole w kącie siedział przystojny młodzian w bogato haftowanej tunice z czerwonego aksamitu. Rozmawiał z Graecusem, smagłym rzeźbiarzem, który najwięcej czasu spędzał w towarzystwie Stephana.
Pamiętając, że ktoś może pragnąć jego śmierci, Conan poczuł zakradający się w jego duszę cień podejrzenia. Dotknął ramienia Kerin.
— Ten człowiek. Ten, który rozmawia z Graecusem. Kim on jest? Jest za dobrze ubrany jak na artystę.
— Demetrio artystą? — prychnęła dziewczyna. — To próżniak i w dodatku skończony łajdak. Mówią, że ma wielki rozum, ale ja nie doszukałam się go u niego. Kiedy nie szlaja się po domach rozpusty, często lubi olśniewać tych z nas, których olśniewają tacy ludzie.
— Myślisz, że to on? — zapytał Hordo.
Conan wzruszył ramionami.
— On albo ktokolwiek inny.
— Na Erebusa, Conanie, jestem już na to za stary!
— O czym wy mówicie? — spytała ostro Kerin. — Nie. Wolę nie wiedzieć — wstała i pociągnęła Horda za sobą niczym nimfa wiodąca niedźwiedzia. — Trzeba przyłożyć ci maść na to cięcie na ręku.
— Jak wrócę — zawołał Hordo przez ramię — możemy zacząć rozglądać się za potrzebnymi nam ludźmi! Dzięki uprzejmości naszego wroga, no nie?
— Zgoda! — odkrzyknął Conan, podnosząc się. — I zabiorę ten miecz. Powinien przynieść jedną czy dwie monety.
W swej izbie Cymmerianin podważył obluzowaną deskę w podłodze i wyjął faliste ostrze. Światło z małego okienka przebiegło po błyszczącej stali i zamigotało na jelcu. Plugawa aura unosiła się z tej broni niczym trujący opar.
Conan starannie owinął miecz płaszczem pociętym przez wysokiego opryszka. Wolał nie dotykać tego przeklętego ostrza gołą ręką. Przyprawiało go to o mdłości.
Kiedy Cymmerianin wrócił do wspólnej izby, mężczyzna w czerwonej tunice czekał u stóp schodów. Pod orlim nosem trzymał flakonik z pachnidłem, a jego oczy ospale patrzyły na barbarzyńcę. Conan zauważył jednak, że miecz młodzieńca nosi ślady częstego używania, ręka zaś trzymająca flakonik pokryta jest odciskami, jakie powoduje jedynie rękojeść. Ruszył obok niego.
— Przepraszam — rzekł szczupły młodzieniec. — Nazywam się Demetrio. Kolekcjonuję starożytne miecze, a słyszałem, że posiadasz taki i życzysz sobie go sprzedać.
— Nie pamiętam, bym mówił coś o jego starożytności — odparł sucho Conan. W stojącym przed nim mężczyźnie było coś ze żmii, coś, czego Cymmerianin nie cierpiał. Demetrio uśmiechał się, ale jednocześnie jakby wbijał nóż w serce.
— Może po prostu wyobraziłem sobie, żeś nazwał go starożytnym — wybrnął gładko młodzieniec. — Jeżeli nie jest stary, nie interesuje mnie. Ale jeśli tak, mógłbym go kupić — zmierzył wzrokiem pakunek pod ręką Conana. — Masz go przy sobie?
Conan wsunął rękę w fałdy płaszcza i wyciągnął miecz.
— To ten miecz — zaczął i urwał, gdy Demetrio odskoczył w tył, łapiąc za własną broń. Cymmerianin wyciągnął ku niemu miecz rękojeścią w przód. — Może chcesz sprawdzić, jak jest wyważony?
— Nie — wypowiedział to słowo drżącym szeptem. — Wystarczy mi to, co widzę. Chcę go kupić.
Usta Demetria zbladły i ściągnęły się. Conanowi przemknęła myśl, że szczupły mężczyzna boi się tego miecza, ale odegnał ją od siebie jako głupią. Rzucił miecz na pobliski stół. Miał wrażenie, że jego ręka jest brudna. I to także było głupie.
Demetrio przełknął ślinę i odetchnął z ulgą, widząc ostrze leżące bezpiecznie.
— Ten miecz… — powiedział, nie patrząc na Cymmerianina. — Czy posiada jakieś… właściwości? Jakąś magię?
Conan potrząsnął głową.
— Nic o tym nie wiem. Ile dasz?
— Trzy złote marki — rzucił szybko Demetrio. Wielki Cymmerianin zamrugał z niedowierzaniem. Do tej pory rozważał cenę raczej w sztukach srebra, lecz skoro miecz przedstawiał dla tego młodzieńca tak wielką wartość, należało się potargować.
— Za tak starożytne ostrze wielu kolekcjonerów zapłaciłoby dwadzieścia.
Szczupły mężczyzna spojrzał na niego badawczo.
— Nie mam tyle przy sobie — mruknął.
Zdumiony Conan zastanowił się, czy może przypadkiem ten miecz nie należał do jakiegoś dawno zmarłego króla. Demetrio nawet nie udawał, że zamierza się targować. Jego doświadczone oko złodzieja oszacowało wysadzaną ametystami bransoletę na nadgarstku Demetria na jakieś pięćdziesiąt złotych marek, a zapinkę z rubinem w tunice na dwakroć tyle. Tego człowieka z łatwością dałoby się naciągnąć na dwadzieścia marek.
— Zaczekam — zaczął Conan, ale Demetrio zsunął z ręki bransoletę i podał mu.
— Weźmiesz to? Nie chciałbym ryzykować, że ktoś go kupi, gdy ja pójdę po pieniądze. Ręczę, że jest warta więcej niż dwadzieścia marek. Ale dodaj ten płaszcz, żebym nie musiał chodzić z obnażonym mieczem.
— Płaszcz i miecz są twoje — zgodził się pośpiesznie Cymmerianin. Ogarnęła go radość, gdy poczuł w dłoni wysadzane ametystami złoto. Jego wolna kompania była teraz w zasięgu ręki!
— Chciałbym zapytać — dodał — dlaczego ta broń jest tak cenna? Czy należała może do jakiegoś starożytnego króla, czy bohatera?
Demetrio przerwał na chwilę ostrożne pakowanie miecza. Zupełnie jakby było to niebezpieczne zwierzę, pomyślał Conan.
— Jak cię zwą? — zapytał szlachcic.
— Conan.
— Masz rację, Conanie. To miecz starożytnego króla. Prawdę mówiąc, to miecz Bragorasa. — Demetrio roześmiał się, jak gdyby powiedział najzabawniejszą rzecz pod słońcem. Zanosząc się śmiechem zabrał miecz i pośpieszył do wyjścia.
VII
Albanus zatrzymał się przy drzwiach. Niezgrabne zawiniątko pod jego pachą nie pasowało do obwieszonej gobelinami, zasłanej kobiercami komnaty. Przed wysokim lustrem siedziała Sularia. Z jej kremowych ramion spływała złocista jedwabna szata. Niewolnica szczotkowała miodowe jedwabiste włosy swej pani. Sularia dostrzegła Albanusa w zwierciadle i pozwoliła, by suknia zsunęła się odsłaniając jej bujne piersi.
Mężczyzna o jastrzębiej twarzy strzelił palcami. Niewolnica obejrzała się, skłoniła i umknęła, błyskając bosymi stopami.
— Przyniosłeś mi prezent? — zaciekawiła się Sularia. — Opakowany dość dziwnie — obejrzała swą twarz w lustrze i pędzelkiem z miękkiego włosia lekko roztarta róż na policzkach.
— To nie dla ciebie — zaśmiał się Albanus. — To miecz Meliusa.
Zdjął klucz ze złotego łańcucha na szyi i otworzył stojącą pod ścianą skrzynię. Obracał klucz najpierw w jedną, potem w drugą stronę w ustalonej kolejności. Wcześniej powiedział Sularii, że gdyby ktoś niewtajemniczony spróbował otworzyć skrzynię, to przemyślnie skonstruowana machina trysnęłaby w jego twarz strugą zatrutych żądeł.
Albanus podniósł wieko, odrzucił sponiewierany płaszcz i ostrożnie odłożył miecz na miejsce, które dla niego przygotował. We wnętrzu skrzyni znajdowały się opakowane w warstwy jedwabiu i oprawione w skórę dziewic księgi ze starożytnego Archeonu oraz najważniejsze magiczne przybory ze skrytki czarnoksiężnika. Palce Albanusa spoczęły na chwilę na pęku zwojów pergaminu. Szkice i obrazy przedstawiające Gariana nie miały magicznego znaczenia, ale na razie zasługiwały na miejsce w skrzyni. Na honorowym miejscu, na poduszce leżącej na złotym postumencie, spoczywała kryształowa kula. Miała barwę najczystszego błękitu, a wewnątrz niej tańczyły srebrne cętki.
Sularia zrzuciła jedwabną szatę i naga stanęła obok Albanusa. Jej język wysunął się spomiędzy warg, gdy patrzyła na miecz.
— To on zabił tak wielu? Nie jest już niebezpieczny? Czy nie powinieneś go zniszczyć?
— Jest zbyt pożyteczny. Gdybym wcześniej wiedział to, co wiem teraz, nigdy nie dałbym go temu głupcowi. Dopiero teraz zrozumiałem znaczenie znaków na jelcu.
— Ale dlaczego Melius tak zabijał?
— Ci, którzy wykuli tę broń, uwięzili w stali dusze sześciu mistrzów miecza. — Albanus pogładził palcami ostrze, wyczuwając zawartą w nim moc. — I stąd wzięło się szaleństwo Meliusa — wyciągnął rękę, jakby chciał ująć miecz, ale zatrzymał ją z rozczapierzonymi palcami tuż nad rękojeścią. — Starczy, by ta sama ręka po trzykroć zacisnęła się na rękojeści, a rozum, który nią rządzi, rozpada się w pył i miesza z szaleństwem starożytnych fechmistrzów. Pędź! Zabijaj i pędź! Zabijaj! Zabijaj! — Spojrzał na Sularię. Miała otwarte usta, a w błękitnych oczach, wpatrzonych w wiszącą nad mieczem rękę, błyszczał strach.
— Ile razy używałeś tego miecza? — wyszeptała.
Roześmiał się i cofnął dłoń. Podniósł kryształową kulę. Trzymał ją w palcach delikatnie, prawie z czcią, chociaż wiedział, że nie ma na świecie siły, która mogłaby choćby zadrasnąć jej pozornie kruchą powierzchnię.
— Boisz się tego miecza? — zapytał cicho. Jego twarde spojrzenie przeszywało serce kobaltowobłękitnej kuli. — Oto rzecz, której naprawdę należy się bać, ponieważ z jej pomocą wzywa się i zmusza do posłuszeństwa istotę; demona? boga? nie wiem. Istotę tak potężną, że nawet księgi Archeonu mówią o niej z nabożną grozą.
A on miał stać się jej panem. Panem posiadającym władzę większą niż wszyscy królowie świata. Jeszcze nie ośmielił się jej wezwać, bowiem akt ten niósł w sobie niebezpieczeństwo, że wzywający stanie się niewolnikiem, zabawką nieśmiertelnego monstrum, mającego dla swej rozrywki całą wieczność. Lecz czyż on — Albanus nie pochodził od Bragorasa, starożytnego króla — herosa, który zabił smoka Xutharcana i spętał demona Dragona w głębinach Morza Zachodniego? Mimowolnie z jego ust popłynęły słowa wezwania:
— Af-far Mea-roth. Omini deas kaan. Eath-far be-laan Opheah cristi…
Niebo nagle pociemniało nad miastem, jakby zapadł nagły zmierzch. Błyskawice rozcięły bezchmurne niebo, a ziemia zadygotała.
Albanus zatoczył się i z przerażeniem spojrzał na ściany komnaty falujące niczym płachty płótna na wietrze. Jeszcze za wcześnie! Szaleństwem było próbować. Na szczęście nie skończył inkantacji. Pośpiesznie odłożył rozżarzoną teraz kulę na poduszkę. Starannie oczyścił umysł. Nie mógł sobie pozwolić nawet na najmniejszą myśl o wezwaniu.
Powoli światło rozjaśniające kryształową kulę przygasło, a ziemia przestała się kołysać. Błyskawice zniknęły i słońce rozbłysło nad Belverus.
Przez długi czas Albanus nie patrzył na Sularię. Niech powie jedno słowo, myślał posępnie, tylko jedno słowo, że tym przedstawieniem zrobiłem z siebie głupca, a wypruję jej flaki i uduszę ją własnymi wnętrznościami. Zaledwie jedno słowo. Zwrócił ku niej oblicze mroczne jak twarz ukryta pod katowskim kapturem.
Lecz Sularia wpatrywała się w niego z czystą żądzą w oczach.
— Taka moc — wyszeptała. — Jesteś człowiekiem mocy tak wielkiej, że patrząc na ciebie boję się, iż oślepnę. Czy to za jej pomocą zniszczysz Gariana?
— Garian nie jest tego wart — zadrwił Albanus. — Stworzę człowieka i tchnę w niego życie własnymi rękami. W taki sposób przypieczętuję los uzurpatora.
— Jesteś aż tak potężny? — wydyszała kobieta.
Albanus lekceważąco machnął ręką.
— To drobnostka. Już raz to zrobiłem, a tym razem nie popełnię wcześniejszych błędów — nagle wplótł rękę w jej włosy i zmusił ją, by uklękła na marmurowej posadzce. Nie musiał jej zmuszać, sama zrobiłaby to chętnie z własnej woli.
— Nic nie stanie mi na przeszkodzie — powiedział, rozciągając ją na podłodze. Sularia krzyknęła, a on usłyszał w jej krzyku skandowanie ludu uznającego w nim swego króla i boga.
Stephana wstała z zarzuconego poduszkami łoża. Jej ciało błyszczało od potu. Pełne piersi kołysały się leniwie.
Spoczywający na łożu mężczyzna, młody kapitan Złotych Lampartów, podniósł się na łokciu. Jego ciemne oczy z uwielbieniem wpatrywały się w kobietę.
— Jesteś czarodziejką, Stephano? Za każdym razem myślę, że umrę z rozkoszy. Za każdym razem jestem przekonany, że przeżywam największą w życiu ekstazę. I za każdym razem ty dajesz mi więcej, niż mógłbym marzyć.
Stephana uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— A jednak myślę, Beatisie, że jesteś mną zmęczony.
— Nigdy! — zawołał żarliwie. — Musisz mi wierzyć. Jesteś żywym wcieleniem Derketo.
— Ale nie chcesz wyświadczyć mi takiej drobnej przysługi…
— Stephano — jęknął — nie wiesz, o co prosisz. Moim obowiązkiem…
— Drobnej przysługi — powtórzyła, wracając powoli do łóżka.
Śledził ją z głodem w oczach. Nie była szczupłą dziewczyną, ale kobietą dojrzałą, cudem, na który wszyscy mężczyźni patrzyli zachłannie. Wyciągnął rękę, ale ona cofnęła się poza jej zasięg.
— Otwarte drzwi, Beatisie — rzekła miękko. — Nie strzeżony korytarz. Czy odmawiasz swemu królowi prawa do niespodziewanego zaznania rozkoszy, jakimi ty sam się radujesz?
Młody kapitan westchnął ciężko i zamknął oczy.
— Zgoda, ale ja muszę tam być — odparł w końcu.
— Oczywiście — zapewniła szybko i przytuliła się do niego. — Oczywiście, Beatisie, mój ukochany — jej uśmiech był fałszywy, a w fioletowych oczach czaiła się śmierć. Niech Albanus głowi się nad planami. Ona zada ostateczny cios, gdy on nadal będzie nimi zajęty. Szkoda, że Beatis umrze z Garianem. No, ale to należało do przyszłości. Westchnęła z ukontentowaniem i zatraciła się w ekstazie.
VIII
Każda ze słomianych kukieł była wielkości tułowia człowieka. Conan ustawił ostatnią i skoczył na siodło, by podjechać do czekających sto pięćdziesiąt kroków dalej ludzi, których wraz z Hordem zebrał w ciągu minionych pięciu dni. Żałował, że nie było z nim jednookiego kamrata, ale Hordo zajmował się jeszcze przemytem i teraz doglądał przenoszenia towarów z jednego składu do drugiego przed „niespodziewaną” inspekcją królewskiego mytnika.
Cymmerianin ściągnął wodze czarnego aquilońskiego ogiera przed czterema dziesiątkami ludzi. Podniósł krótki i mocny łuk.
— Przyjrzyjcie się!
Łuki te były szczęśliwą zdobyczą, bowiem łucznictwo z końskiego grzbietu było sztuką nie znaną na Zachodzie i Conan liczył, że dzięki temu jego wolna kompania przyciągnie uwagę możnych patronów. Broń ta całkiem niedawno leżała w składzie przemytników. Każdy z czterdziestu ludzi wyposażony był również w inne skradzione ze składu rzeczy: metalowe kolczugi na pikowanych kaftanach i spiczaste hełmy. Przy każdym siodle wisiała okrągła tarcza, a przy każdym pasie porządna turańska szabla nosząca znak cesarskiej kuźni w Aghrapur.
Conan uważał, że jak na Nemedię ich uzbrojenie jest odpowiednio egzotyczne. Ludzie zazwyczaj wierzyli, że cudzoziemcy znają niezwykłe sposoby walki i chętniej ich zatrudniali. Biorąc pod uwagę owe łuki, w przypadku jego kompanii mógł to być osąd trafny. Wraz z Hordem wybrali tylko ludzi posiadających konie, gdyż złota starczało jedynie na żołd, nie na zakup wierzchowców. Dopilnowali też, aby wszyscy potrafili strzelać z łuku. Jednak żaden z najemników nie miał pojęcia o strzelaniu z konia i dlatego Cymmerianin przyprowadził ich na tę polanę pod Belverus.
— Wszyscy jesteście przyzwyczajeni do zakładania na kciuki łuczniczych pierścieni — mówił. — Kiedy jednak walczy się z konia, człowiek musi szybko zmieniać broń. Sięgać od łuku do miecza, od miecza do włóczni i na odwrót. Pierścień tylko w tym przeszkadza.
— Więc jak naciąga się to cudo? — zapytał szpakowaty mężczyzna z siną blizną w poprzek szerokiego nosa. Wyciągnął łuk na długość ramienia i spróbował go napiąć. Cięciwa ustąpiła nie więcej niż o dłoń, co wywołało śmiechy wśród zebranych.
Szpakowaty mężczyzna nazywał się Machaon. Nie poznał Conana, lecz Cymmerianin pamiętał, że był on sierżantem straży miejskiej, której oddział zabił oszalałego Meliusa.
— Złap palcami za cięciwę — rzekł Conan, gdy śmiechy przycichły — i ciągnij w ten sposób.
Muskularny Cymmerianin założył strzałę i, przykładając cięciwę do policzka, pchnął drzewce łuku krótkim, potężnym wyrzutem ramienia. Trącił konia kolanem i karosz obrócił się posłusznie. Chociaż snopki słomy zdawały się kołysać przed oczami, Conan pewnie zwolnił cięciwę. Z głuchym odgłosem grot utkwił dokładnie w środku celu. Wśród zaskoczonych ludzi rozległ się pomruk uznania.
— To strzelanie z końskiego grzbietu jest bardziej niż dziwne — mruknął wysoki mężczyzna o zapadniętych policzkach. Miał głęboko osadzone oczy i wyglądał jak wyniszczony przez chorobę, chociaż ci, którzy go znali, mówili, że nie trawi go gorączka, ale smutek. — Jeżeli jest pożyteczne, dlaczego nie widzieliśmy go w armiach Nemedii, Aquilonii czy innych cywilizowanych krajów?
Conan nie musiał odpowiadać, wyręczył go Machaon:
— Otwórz swój umysł, Narusie, i choć raz nie pozwól, by twój ponury nastrój zaciemniał wszystko, na co patrzysz. Pomyśl. Możemy wyskoczyć, zaatakować i zniknąć, podczas gdy piesi łucznicy będą jeszcze przygotowywać się do obrony, a włócznicy i zwyczajna piechota będą zacieśniać szeregi w obawie przed konnym atakiem. Wroga jazda będzie dopiero zniżać lance, by przygotować się do szarży, gdy nasze strzały uderzą w ich serca. Narusie, rozchmurz się i uśmiechnij na myśl, jaką niespodziankę sprawimy wrogom.
Narus złośliwie pokazał zęby w szerokim uśmiechu, co sprawiło, że bardziej niż kiedykolwiek wyglądał na ofiarę zarazy. Fala śmiechu skwitowała jego starania.
— Machaon ma rację — oznajmił Conan. — Mianuję go sierżantem tej oto wolnej kompanii.
Na pokrytej bliznami twarzy Machaona pojawił się wyraz zdumienia, a reszta ludzi mruknęła z aprobatą.
— Teraz — kontynuował Conan — niech każdy spróbuje trafić w snop. Najpierw z nieruchomego konia.
Przez trzy pełne obroty klepsydry Cymmerianin pokazywał, jak strzelać z siodła, najpierw jadąc stępa, potem kłusem i wreszcie w pełnym galopie. Wszyscy znali sztukę jazdy konnej i łucznictwo, czynili więc szybkie postępy. Co prawda po tych ćwiczeniach najemnicy nie strzelali tak dobrze jak lekka turańska jazda, jednakże ich umiejętności mogły zaskoczyć i zadziwić mieszkańców zachodnich krajów. Machaon i Narus byli najlepsi po Conanie.
Po tej zaprawie Conan powiódł ich z powrotem do Belverus, do mieszczącej się pod murami stajni, gdzie wszyscy oddali wierzchowce pod opiekę stajennych. Nakazał ludziom stawić się jutro w tym samym miejscu i dał wszystkim wolne. Na progu stajni zatrzymał go Machaon.
— Chwileczkę, kapitanie. — Machaon musiał być niegdyś przystojnym młodzieńcem, ale obecnie jego twarz była mapą przebytych kampanii. Prócz blizny na szerokim nosie chlubił się małym tatuażem na lewym policzku, przedstawiającym sześcioramienną gwiazdę z Koth, na prawym uchu kołysały się trzy cienkie złote koła z Argos, a włosy miał przycięte na modłę mieszkańców aphirskiego pogranicza.
— Byłoby dobrze, kapitanie, gdybyś jak najszybciej znalazł kompanii jakąś pracę. Chociaż minęło ledwie kilka dni od złożenia przysięgi, już słyszałem skargi, że nie zarabiamy złota.
— Powiedz im, że niedługo zaczniemy służbę — odparł Conan, jednocześnie zastanawiając się, dlaczego nie ma ochoty zaciągnąć się u jednego z kupców, których stać było na wynajęcie najemników. — Widzę, że dobrze wybrałem sobie sierżanta.
Machaon zawahał się i po chwili zapytał cicho:
— Wiesz, kim jestem?
— Wiem, kim jesteś, ale nie obchodzi mnie, kim byłeś. — Conan patrzył mu prosto w oczy, póki Machaon w końcu nie skinął głową.
— Zajrzę do ludzi, kapitanie.
Conan poszedł do karczmy „U Thestis”. Po drodze na ulicach było dwa razy więcej żebraków i ze trzy razy więcej oprychów niż dziesięć dni wcześniej. Żaden pulchny kupiec czy wielmoża o wyniosłej twarzy nawet w Wyższym Mieście nie pokazywał się bez silnej eskorty, a niesione przez niewolników lektyki, obojętnie czy siedziała w nich gibka córka wysokiego rodu czy gorącooka kurtyzana, nie podróżowały bez oddziału zakutych w zbroje strażników. Straży Miejskiej nie było ani śladu.
„U Thestis” były tłumy. Jak zawsze w południe, młodzi artyści szukali tu darmowego posiłku. Ich kłótnie i muzyka tworzyły kakofonię, którą Cymmerianin już nauczył się ignorować.
Złapał za ramię Kerin przebiegającą z dzbanami wina w rękach.
— Hordo wrócił? — zapytał.
Dziewczyna postawiła jeden z dzbanów z takim animuszem, że naczynie omal nie pękło, a wino chlusnęło na stół. Nie zwracając uwagi na gniewne okrzyki ochlapanych artystów powiedziała zimno:
— Przysłał wiadomość przez chłopaka. Masz się z nim spotkać „Pod Pełnią Księżyca”, na ulicy Żalów, jedną klepsydrę po południu.
— Dlaczego tam? Czy powiedział, dlaczego nie chce przyjść tutaj?
Oczy Kerin przemieniły się w rozjarzone złością szczeliny.
— Chłopak mówił coś o jakiejś tancerce, z piersiami… — wycedziła. — Dość! Jeżeli chcesz wiedzieć więcej, dowiedz się od tego żałosnego jednookiego kozła!
Cymmerianin siłą powstrzymał uśmiech cisnący się na wargi. Miał nadzieję, że Hordo jedynie patrzył na tę tancerkę, bo za coś więcej przyjdzie mu drogo zapłacić, gdy znów znajdzie się w pobliżu Kerin.
Myślał właśnie, czy przed wyjściem na spotkanie z Hordem rozprawić się z misą gulaszu, kiedy Ariana położyła mu dłoń na ramieniu. Uśmiechnął się i pomyślał, że może lepiej spożytkuje wolną chwilę.
— Chodź do mojej izby — powiedział, obejmując ją w talii. Przyciągnął ją bliżej i mrugnął okiem. — Moglibyśmy podyskutować o poezji.
Ariana bezskutecznie próbowała zdusić chichot.
— Jeżeli przez poezję rozumiesz to, o czym ja myślę, to wątpię, byś chciał ograniczyć się do rozmowy — jej uśmiech zniknął, a oczy spojrzały nań badawczo. — Jest coś ważniejszego do omówienia, ale musisz przysiąc, że nigdy nie powtórzysz nikomu ani słowa z tego, co ci powiem. Musisz dać słowo.
— Przysięgam — rzekł powoli.
Teraz zrozumiał, dlaczego dotąd nie wynajął swojej wolnej kompanii. Gdyby zaciągnął się u jakiegoś kupca czy dostojnika, to w przypadku wybuchu rebelii musiałby stanąć po stronie tronu. A on nie chciał brać udziału w mordowaniu Ariany i jej przyjaciół.
— Od dawna zastanawiałem się — podjął po chwili — kiedy zechcesz ze mną porozmawiać o tej waszej rewolcie.
Ariana sapnęła i szybko położyła mu palec na ustach.
— Zatem wiesz! Chodź ze mną.
Podążył za nią na tyły karczmy. Tam, w małej izdebce, naradzali się spiskowcy. Przygarbiony Stephano z chmurną miną opierał się o brudną ścianę, Graecus, przysadzisty rzeźbiarz, szczerząc zęby siedział okrakiem na ławie, a Leucas, chudy mężczyzna z wielkim nosem, mieniący się filozofem, przycupnął ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i w zadumie żuł dolną wargę.
— On wie — powiedziała Ariana, gdy zamknęła drzwi, a oni wszyscy aż podskoczyli.
Conan niedbale położył dłoń na rękojeści miecza.
— On wie! — zawołał Stephano. — Mówiłem ci, że on jest niebezpieczny. Mówiłem ci, że nie powinnaś mieć z nim do czynienia. Wojownicy to nie nasza sprawa.
— Ciszej! — skarciła go ostro Ariana. — Czy chcesz oznajmić to wszystkim w gospodzie?
Stephano zamilkł, a ona mówiła dalej, zwracając się również do pozostałych:
— To prawda, że werbowanie ludzi takich jak Conan nie do nas należy, ale słyszałam, jak wszyscy skarżyliście się, że chcecie dokonać czegoś większego niż to, co wam nakazano.
— Ty przynajmniej możesz pisać wiersze piętnujące Gariana — mruknął Graecus. — Ja mogę je tyko kopiować i rozrzucać po ulicach. Nie mogę stworzyć rzeźby, która porwie lud.
— „Król Garian w Belverus wszechwładnie nam włada” — zaczął recytować Conan. Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem. — „Król Garian samotnie do uczty zasiada…” Czytałem ten wiersz. Ty go pisałaś, Ariano?
— To robota Galii — odparła oschle. — Ja piszę dużo lepiej.
— To nie ma nic do rzeczy — pisnął Stephano. — Wszyscy wiemy, dlaczego mu zaufałaś, Ariano — napotkał lodowato błękitne oczy Conana i ciężko przełknął ślinę. — Myślę, że to, co robimy, jest niebezpieczne. Powinniśmy zostawić wynajmowanie… tego rodzaju ludzi Tarasowi. On ich zna. My nie.
— Znamy Conana — upierała się Ariana. — I wszyscy zgodziliśmy się, ty także, Stephano — że trzeba szukać wojowników, bez względu na to, co mówi Taras. Z Conanem zyskamy nie jednego, ale czterdziestu.
— O ile za nim pójdą — mruknął Graecus.
— Pójdą za mną wszędzie tam, gdzie jest złoto — rzucił niedbale Conan.
Graecus wyglądał na zbitego z tropu, a Stephano roześmiał się szyderczo.
— Złoto!
— Głupcy! — zwołała Ariana. — Ile razy rozmawialiśmy o tych, którzy twierdzą, że rewolucja powinna być czysta, że tylko ci, którzy walczą w imię sprawiedliwości, mogą brać w niej udział? Ilu z nich zostało nadzianych na pal za tę swoją czystość?
— Nasza sprawa jest czysta — syknął Stephano. — A złoto ją splami.
Ariana potrząsnęła głową.
— Kłóciliśmy się o to niejeden raz. Teraz nie ma na to czasu, Stephano. Jak myślisz, w jaki sposób Taras zbierze wojowników? Za złoto, Stephano. Za złoto!
— I od początku byłem temu przeciwny — odparł chudy rzeźbiarz. — Lud…
— Podąży za nami i powstanie — ucięła Ariana. — Ale skoro żaden z nas nie będzie umiał walczyć, zginie wielu.
— Nasze ideały… — mruknął Graecus.
— Nie wystarczą — po kolei, błyszczącym wzrokiem patrzyła na swych towarzyszy, a oni wiercili się niespokojnie pod jej spojrzeniem. Conan zdał sobie sprawę, że największa siła woli kryje się we właścicielce tych słodkich krągłości, które pieścił przez ostatnie noce.
— Pragnę jednego — oznajmił Graecus. — Walki z mieczem w ręku. Conanie, czy mogę jechać z tobą w ten wielki dzień?
— Nie powiedziałem, że się do was przyłączę — rzekł Conan.
Ariana sapnęła, splatając ręce na piersiach. Jej twarz zmieniła się w maskę odrazy. Graecus znieruchomiał z otwartymi ustami.
— Mówiłem ci, że on nie jest godzien zaufania — burknął Stephano.
— Moi ludzie pójdą za mną — mówił Cymmerianin nie zwracając na niego uwagi — ale nie wtedy, gdy powiodę ich pod topór kata albo na pal. Nie mogę przyłączyć się do was nie wiedząc, jakie macie szanse i plany.
— On może nas zdradzić — wtrącił szybko Stephano.
— Siedź cicho! — zganiła go Ariana. Milcząc wpatrzyła się w twarz Cymmerianina.
— Nie jestem dość cywilizowany — rzekł niewzruszenie Conan — by zdradzać swoich przyjaciół.
Drżąco potrząsnęła głową. Stephano próbował się odezwać, ale uciszyła go gniewnym gestem.
— Taras wynajmuje wojowników. Mówi, że potrzebujemy co najmniej tysiąca i że niedługo będzie miał tylu. Jednakże naszą główną siłą jest lud. Gniew i głód są tak wielkie, że lud obali Gariana gołymi rękami. Niektórzy jednak dostaną broń. Mamy miecze dla dziesięciu tysięcy. Część tej broni z pewnością przemycił twój przyjaciel, Hordo.
— Dziesięć tysięcy? — powtórzył z niedowierzaniem Conan, przypominając sobie, że Hordo ocenił liczbę mieczy na pięć tysięcy sztuk.
— Dziesięć — przytaknął Graecus. — Taras pokazał mi pełen magazyn.
I na pewno pozwolił ci policzyć, pomyślał drwiąco Conan.
— Uzbrojenie dziesięciu tysięcy ludzi, nawet tylko w miecze, wymaga dużo złota. A jeszcze więcej potrzeba na wynajęcie tysiąca najemników. Wy dostarczacie to złoto?
— Części, tak — rzekła niepewnie Ariana. — Ale jak wiesz, nie zarabiamy wiele, a większość tego, co dostajemy od rodzin, idzie na utrzymanie tej karczmy.
— Są tacy — rzekł wyniośle Stephano — którzy mimo posiadanego bogactwa wierzą, że mamy rację i że Garian wyniszcza Nemedię. Oni dali Tarasowi to, czego trzeba do zdobycia broni i ludzi.
— Kim oni są? — spytał Conan. — Czy poprą was otwarcie, gdy wylegniecie na ulice?
— Oczywiście — powiedział Stephano, ale natychmiast spuścił z tonu. — To znaczy, przypuszczam, że tak zrobią. Widzisz, oni wolą pozostać anonimowi — roześmiał się niepewnie. — To nic, że nikt z nas ich nigdy nie widział, ważne, że ich pieniądze płyną bezpośrednio do Tarasa.
— Stephanowi chodzi o to — zaczęła Ariana, gdy rzeźbiarz umilkł — że oni boją się, iż nam się nie powiedzie i sami trafią pod topór kata. Zapewne myślą, że jesteśmy ich narzędziami i że rewolucja pomnoży ich majątki i poprawi pozycję. Ale jeżeli faktycznie tak jest, zapominają, że to my dowodzimy ludem. I tysiącem zbrojnych.
Tysiącem zbrojnych, którzy dostają złoto od tych tajemniczych dobroczyńców, pomyślał zirytowany Conan.
— Ale jaki jest wasz plan? — zapytał głośno. — Chyba nie zamierzacie wyjść na ulice i zacząć rozdawać miecze?
Graecus uśmiechnął się szeroko.
— Nie jesteśmy takimi głupcami, za jakich być może nas uważasz, Conanie. Ci z nas, którzy rozdają chleb we Wrotach Piekieł, znaleźli ludzi godnych zaufania i wyznaczyli tych, którzy przyjdą, gdy padnie hasło. Oni dostaną broń. My poprowadzimy ich na pałac królewski, podczas gdy Taras z tysiącem najemników opanuje bramy miasta i przystąpi do oblężenia koszar straży miejskiej.
— A co z wolnymi kompaniami i strażnikami możnych? — dociekał Conan. — Jest ich w mieście jakieś trzy tysiące, a ci, którzy im płacą, z pewnością staną po stronie króla.
— Tak — powiedziała Ariana — ale każdy wielmoża, gdy zobaczy, co się dzieje, będzie trzymał strażników blisko siebie. Jeżeli okaże się to konieczne, pozbędziemy się ich później, po kolei. Setka najemników ulegnie tysiącowi nędzarzy, dla których śmierć nie jest niczym więcej, jak tylko wyzwoleniem od głodu! — Wyglądała na gotową do osobistego poprowadzenia takiego ataku. Odrzuciła w tył głowę, wyprostowała ramiona, przez co piersi kusząco napięły materiał sukni. W rozjaśnionych oczach płonął orzechowy ogień. Conan wiedział, że powiedziała prawdę. Ludzie, dla których śmierć jest wybawieniem, są w bitwie straszliwymi przeciwnikami, ale łatwo jest rozprawić się z nimi w czasie dłuższej kampanii.
— A co z armią? — zapytał.
— Najbliższy tysiąc stacjonuje w Heranium — odpowiedział Graecus. — Dwa następne w Jeraculum. Dotarcie do Belverus zajmie im pięć dni marszu, ale żołnierzy będzie za mało, by cokolwiek zrobić, skoro będziemy trzymać bramy. A co do sił na aquilońskiej granicy, nie wiadomo, czy zdecydują się wyruszyć, bowiem Aquilonia zażądała ostatnio jakiejś poprawy granic.
— Dziesięć dni marszu od granicy — rzekł z zadumą Conan. — Dwa dni szybkiej jazdy dla posłańca, który ich zawiadomi. Możecie zatem liczyć na dwanaście dni, zanim będziecie musieli stawić czoło machinom oblężniczym i wyszkolonym żołnierzom atakującym mury. Może spóźnią się trochę, ale lepiej na to nie liczyć.
— Masz głowę do takich rzeczy — pochwalił go Graecus. — Nasz plan opiera się właśnie na dwunastu dniach.
— A z pewnością nie będziemy tylu potrzebować — wtrącił Stephano, podkreślając swe słowa lekceważącym gestem. — Na długo przed tym tyranizowani mieszkańcy tego miasta powstaną, by do nas dołączyć. Sto tysięcy ludzi opasze mury, ramię przy ramieniu. Wezwiemy Gariana do abdykacji…
— Do abdykacji?! — wykrzyknął Conan. Inni podskoczyli, patrząc lękliwie na ściany. Cymmerianin ściszył głos: — Zaczniecie rebelię, a potem każecie Garianowi abdykować? To szaleństwo. Złote Lamparty wytrzymają w pałacu półroczne oblężenie, może nawet dłuższe. Wy macie dwanaście dni.
— To nie mój pomysł — powiedziała z rozgoryczeniem Ariana. — Od początku mówiłam, że musimy zdobyć pałac w pierwszym dniu powstania.
— I zabić wszystkich jego mieszkańców! — zawołał Stephano. — Wtedy nie będziemy lepsi od Gariana, nasza wiara i nasze ideały okażą się pustymi słowami!
— Nie pamiętam — rzekł wolno Graecus — kto pierwszy powiedział, że mamy żądać abdykacji Gariana. Na pierwszy rzut oka to, co proponuje Ariana; natychmiastowy atak, gdy Złote Lamparty będą jeszcze sądzić, że nasze poczynania nie są niczym więcej jak ulicznymi zamieszkami, może wydawać się najlepszym wyjściem. Ale nie możemy w ten sposób odrzucić ideałów, w imię których walczymy. Poza tym — zakończył z uśmiechem, jakby znalazł rozwiązanie — wiadomo, że wzgórze, na którym stoi królewski pałac, jest zryte przez setki przejść, z których jedno może doprowadzić nas do środka.
— Wszyscy o nich wiedzą — powiedziała Ariana, a jej głos aż ociekał jadem — ale czy ty wiesz, gdzie znaleźć choć jedno z nich? Tylko jedno…
— Możemy kopać — zaproponował niepewnie krępy mężczyzna.
Ariana parsknęła śmiechem, a on zamilkł.
Conan potrząsnął głową.
— Garian nie abdykuje. Żaden król by tego nie zrobił. Tylko stracicie czas, którego i tak nie będziecie mieć za dużo.
— Jeżeli nie abdykuje — oznajmił buńczucznie Stephano — wtedy lud ruszy szturmem na pałac i za popełnione zbrodnie gołymi rękami rozedrze Gariana na strzępy.
— Lud — powiedział Conan, wpatrując się w rozmówcę tak, jakby nigdy wcześniej go nie widział. — Przed chwilą mówiłeś, by zapobiec rzezi, która zszargałaby wasze ideały. A co z tysiącami, którzy zginą biorąc szturmem pałac? Oni mogą?
— Poszliśmy na kompromis wynajmując wojowników za złoto — dowodził uparcie Stephano. — Nie możemy dalej naginać naszych ideałów. Wszyscy, którzy polegną, będą męczennikami sprawiedliwej i chwalebnej sprawy.
— Kiedy więc nastanie ten chwalebny dzień? — zapytał z ironią Conan.
— Gdy tylko Taras zbierze tysiąc najemników — odparł Graecus.
— Zatem to Taras decyduje o waszym powstaniu?
Graecus w odpowiedzi powoli pokiwał głową, a na jego twarzy odbiło się powątpiewanie. Conan mówił dalej:
— Wobec tego zanim zdecyduję się do was przyłączyć, muszę porozmawiać z Tarasem.
Oczy Ariany rozszerzyły się ze zdumienia.
— To znaczy, że nadal możesz się od nas odwrócić? Po tym, jak otworzyliśmy przed tobą nasze serca?
— Powiedzieliśmy mu wszystko! — krzyknął Stephano, a jego głos z każdym słowem stawał się coraz bardziej piskliwy. — On może nas zdradzić! Oddaliśmy się w ręce tego barbarzyńcy!
Rysy Conana stwardniały. Wyszarpnął miecz, złapał go obiema rękami i podniósł tak, że rękojeść znalazła się przed jego twarzą. Stephano, piszcząc jak kobieta, uciekł w kąt, a Graecus zerwał się na nogi przewracając ławkę. Ariana zbladła, lecz nie ruszyła się z miejsca.
— Na tę stal — zaczął Conan — i na Croma, Pana Góry, przysięgam, że nigdy was nie zdradzę — jego lodowate niebieskie oczy spojrzały w twarz dziewczyny. — Pierwej umrę.
Ariana zrobiła krok w stronę barbarzyńcy i położyła dłoń na jego policzku.
— Różnisz się od wszystkich znanych mi mężczyzn — wyszeptała, a głośniej dodała: — Ja mu wierzę. Zorganizujemy spotkanie z Tarasem. Zgoda, Stephano? Graecusie?
Dwaj mężczyźni niepewnie pokiwali głowami.
— Leucasie? Leucasie!
— Co? — kościsty filozof podskoczył jak człowiek wyrwany nagle z głębokiego snu. — Cokolwiek mówisz, Ariano, zgadzam się z tobą całym sercem — w tej chwili dostrzegł obnażone ostrze Conana. Na ten widok cofnął się tak gwałtownie, że aż walnął głową o ścianę. Pozostał tak, wlepiając w miecz przerażone oczy.
— Filozofowie… — mruknęła pobłażliwie Ariana.
— Muszę iść — powiedział Conan, chowając miecz do pochwy. — Mam spotkanie z Hordo.
Stephano wyglądał tak, jakby nagle rozbolał go brzuch.
— Zatem do zobaczenia wieczorem — rzekła Ariana. — I, Conanie — dodała dziewczyna, gdy barbarzyńca odwrócił się do wyjścia — ręczę za ciebie życiem.
Jej życie, myślał Cymmerianin, wychodząc z gospody. Dziewczyna była zamieszana w spisek, co nie rokowało długiego życia. Powstanie mogło się udać, jeżeli Taras, jak twierdzi, rzeczywiście zbierze tysiąc wyszkolonych najemników. Jeżeli lud powstanie i nie ucieknie, gdy zagrozi mu osłonięta tarczami piechota, szarżująca jazda i machiny oblężnicze. Jeżeli rebelianci odłożą na bok swe chlubne ideały i zaatakują pałac królewski, zanim Złote Lamparty zdążą się spostrzec. Zbyt wiele tych jeżeli. Ariana związała życie ze sprawą skazaną na pewną przegraną. A jednak Conan złożył przysięgę. Teraz złożył drugą; przyrzekł sobie, że uratuje jej życie, nawet wbrew jej woli.
IX
Na ulicy Żalów już w południe zaczynała się właściwa dla niej hulanka, aczkolwiek daleko jej jeszcze było do nocnego szaleństwa. Na razie tam, gdzie wieczorem miały być ich dziesiątki, tylko kilku żonglerów podrzucało swoje piłki, pałki, obręcze, noże i płonące głownie. Setka ulicznic, wymalowanych, wyperfumowanych i obwieszonych bransoletami, wałęsała się tam, gdzie wkrótce miał być ich tysiąc. Między nimi przechadzali się bogato odziani, pilnowani przez jednego bądź dwóch strażników kupcy i szlachetni panowie. Tuziny lektyk, dźwiganych przez dobrze zbudowanych niewolników i otoczonych przez zbrojnych, niosły szczupłe, gorącokrwiste kobiety, które szukały tu rozpusty i zapomnienia. Wśród tego tłumu snuli się żebracy w łachmanach.
Conan, obojętny na tłum i harmider, nagle wybuchnął śmiechem na widok szyldu oberży „Pod Pełnią Księżyca”. Wisząca nad drzwiami pomalowana deska przedstawiała nagą kobietę, klęczącą i pochyloną tyłem do patrzącego. Jej pośladki błyszczały jak samo słońce. To mówiło co nieco o rozkoszach, jakie mogły zatrzymać tu Horda.
Nagle Cymmerianin zwrócił uwagę na jedną z lektyk, ze szkarłatnymi zasłonami. Jej czarne drążki do noszenia i konstrukcja podtrzymująca zasłony zdobione były złotem. Niewątpliwie była to ta sama lektyka, którą widział pierwszego dnia pobytu w Belverus. Szkarłatna zasłona przesunęła się lekko i Conan raz jeszcze ujrzał zawoalowaną twarz pasażerki. Z takiej odległości nie mógł rozpoznać barwy, a jednak te lekko skośne oczy wydały mu się znajome. Gdyby tylko mógł przypomnieć sobie, gdzie je widział!
Potrząsnął głową. Wspomnienia i wyobraźnia potrafiły wyczyniać dziwne sztuczki. Setki kobiet, które znał, i tysiące, których nie znał, mogły mieć takie same oczy. Ruszył do karczmy.
Z tyłu, przebijając się przez uliczny gwar, dobiegł go ni to śmiech, ni szloch. Cymmerianin zawirował, a lodowate ciarki przebiegły mu po kręgosłupie. Ten śmiech wydał się tak znajomy, że był pewien, iż gdyby spojrzał raz jeszcze i otworzył usta, wypłynęłoby z nich odpowiednie imię. Ale na ulicy poza ladacznicami nie było już innych kobiet. Lektyka zniknęła w tłumie.
Cymmerianin poluzował miecz i sztylet w pochwach. Tym gestem chciał rozproszyć nieokreśloną obawę. Powiedział sobie, ze niepokoi się o los Ariany. Dobrze by było upić się teraz z Hordo i pozalecać do wspomnianej przez niego bajecznej tancerki. Przekroczył próg.
Główna izba pachniała skwaśniałym winem i starymi perfumami. Toporne, drewniane stoły o tej porze zapełnione były ledwie w jednej trzeciej. Ludzie garbili się nad szklanicami, topiąc w winie nękające ich lęki. Siedem kobiet tańczyło przy dźwiękach dwóch fletów i cytry. Każda tancerka odziana była tylko w pas przejrzystego czerwonego jedwabiu; raz używanego do przysłonięcia twarzy, raz do ukrycia nagich piersi. Na cienkich złoconych przepaskach noszonych nisko na biodrach wisiały osłaniające łona mosiężne płytki, na których wypisana była cena, za jaką dana tancerka gotowa jest wydobyć swe wdzięki spod mosiądzu.
Chociaż wszystkie dziewczęta były przyjemnie zaokrąglone, Conan nie mógł jakoś doszukać się tej wyjątkowej, która mogłaby konkurować z Kerin o względy Horda. Może mają tu inne, które pojawią się później, pomyślał. Gdy zajął miejsce obok platformy, na której pląsały dziewczyny, przy jego łokciu pojawiła się pulchna dziewka z pojedynczym pasem muślinu na biodrach.
— Wina — zażądał.
Siedział sycąc oczy widokiem tancerek i nagle zdał sobie sprawę, że ktoś na niego patrzy. Do stołu z wahaniem zbliżył się chudy filozof, Leucas.
— Muszę… Czy mogę z tobą porozmawiać, Conanie?
Chudzielec rozglądał się niespokojnie. Jedynymi gośćmi, którzy nie zajmowali się winem, byli trzej ciemnoskórzy Kothyjczycy. Włosy, splecione w cieniutkie warkocze, mieli ujęte w metalowe obręcze, a na ich przedramionach widniały przywiązane rzemieniami sztylety z Karpash. Spierali się właśnie o to, czy tancerki warte są cen wypisanych na płytkach. Leucas opadł na stołek naprzeciwko Conana, pochylił się nad stołem i zaczął szeptać tak szybko, jakby się bał, że ktoś go powstrzyma. Jego słowa z każdą chwilą płynęły coraz szybciej.
— Muszę z tobą porozmawiać, Conanie. Szedłem za tobą. Twój miecz. Kiedy go zobaczyłem, zrozumiałem. To ty jesteś człowiekiem, który może to zrobić. Ja… ja nie. Po prostu nie jestem człowiekiem czynu — pot zrosił jego wąską twarz, chociaż w tawernie było chłodno. — Rozumiesz, prawda?
— Ani słowa.
Leucas zmrużył oczy i mruknął coś pod nosem. Kiedy znów podniósł powieki, wyglądało na to, że wziął się w garść.
— Zgadzasz się, że Garian musi zostać usunięty, prawda?
— Chyba właśnie to planujecie — odparł Conan.
— Ale… — głos Leucasa zabrzmiał alarmująco głośno. Filozof z widocznym wysiłkiem zmusił się, by mówić ciszej. — Ale teraz to się zmieniło. Już nie możemy dłużej czekać. Kilka dni temu słońce pociemniało i zatrzęsła się ziemia. Bogowie odwrócili się od Nemedii! To był znak, ostrzeżenie, że musimy zgładzić Gariana, zanim bogowie zniszczą go wraz z całym Belverus.
Bóg Conana, mroczny Pan Góry, dawał człowiekowi życie oraz wolę i nic ponadto. Conan widział niewiele dowodów świadczących, że inni bogowie robili coś więcej. Co do pociemniałego nieba i drżącej ziemi, uważał, że ktoś w Belverus mimo zakazu Gariana para się czarami. Cymmerianin nie lubił magii, ale skoro nie dotyczyła go bezpośrednio, nie zamierzał się wtrącać, powiedział jedynie:
— Zatem uważasz, że wasze powstanie powinno zostać rozpoczęte dużo wcześniej? Ale dlaczego mi o tym mówisz?
— Nie, nie rozumiesz. Nie te plany. Coś innego. Coś bardziej skutecznego — twarz chudego filozofa błyszczała od potu, głos mu drżał, chociaż starał się mówić po cichu. — Mamy zostać wprowadzeni do pałacu. Z nożami. Garian musi umrzeć. Natychmiast. Ale ja nie mogę, nie nadaję się do tego. Ty jesteś człowiekiem przemocy. Zrób to za mnie.
— Nie jestem skrytobójcą! — warknął Conan.
Leucas krzyknął, jego oczy szaleńczo omiotły wnętrze gospody.
— Mów ciszej — załkał. — Nie rozumiesz. Muszę…
— Rozumiem, o co prosisz — uciął zimno Conan. — Poproś raz jeszcze, a będziesz szukał swoich zębów po całej izbie — nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. — Czy Ariana wie o tym?
— Nie mów jej! Nie mów nic nikomu. Nie powinienem był z tobą rozmawiać! — Leucas raptownie zerwał się ze stołka. Odsuwając się od stołu wymachiwał rękami jak szaleniec. — Rozważ to, Conanie. Zrobisz tak? Po prostu się zastanów.
Cymmerianin zacisnął pięść i udał, że chce wstać. Filozof z krzykiem rzucił się do ucieczki i wypadł na ulicę.
Złość wykrzywiła rysy barbarzyńcy. Jak ten człowiek śmiał uznać go za skrytobójcę, za mordercę? Jasne, zabijał, i nadal będzie to czynił, ale tylko uzbrojonych wrogów w otwartej walce. Jednak najważniejsza była Ariana. Conan nie potrafił sobie wyobrazić, jak taki pocący się ze strachu tchórz zdoła bezkarnie wejść do królewskiego pałacu. A gdy zostanie złapany, co będzie nieuniknione, i gdy poczuje żar rozpalonych szczypiec, wyśpiewa wszystkie znane sobie imiona, łącznie z imieniem własnej matki. Cymmerianin mógł uciec, ale Ariana byłaby bezradna niczym łania w matni. Postanowił, że gdy pojawi się Hordo, znajdzie Arianę i ostrzeże ją przed Leucasem.
Myśl o kamracie przypomniała mu o winie. Gdzie ta służebna?
Nie było jej w zasięgu wzroku. W całej tawernie nie poruszał się nikt prócz tancerek i trzech Kothyjczyków, zbliżających się do sceny, najwyraźniej w celu dokładniejszego obejrzenia pląsającego towaru.
Conan wstał, by pójść na poszukiwanie dziewczyny, a wtedy jeden z Kothyjczyków wrzasnął:
— Mówiłem ci, że to moja kobieta, barbarzyńco!
Kothyjczycy wyciągnęli sztylety z wprawą doświadczonych zabójców. Flety ucichły, a tancerki rozbiegły się z piskiem, gdy mężczyźni z nożami rzucili się na Cymmerianina.
Conan jedną ręką dźwignął stół i rzucił go przed siebie.
— Głupcy, mylicie mnie z kimś!
Dwaj napastnicy tanecznymi zwrotami rozsunęli się na boki, a trzeci upadł, przetoczył się do stóp Conana i pchnął, gdy tylko zdołał uklęknąć. Conan wciągnął brzuch, gdy ostrze zgrzytnęło po kolczudze. Nim nożownik zdążył się uchylić, but Conana trafił w kościstą twarz, wybijając mu zęby. Z ust mężczyzny bryzgnęła krwawa miazga. Nim sztylet wypadł z pozbawionej czucia ręki i napastnik zwalił się bez przytomności na brudną podłogę, Conan miał już w dłoniach miecz i sztylet.
— Pomyliliście się — powtórzył.
Pozostali zabójcy rozdzielili się i skoczyli z kocią lekkością. Przy wszystkich stołach zapanowało poruszenie. Goście zaczęli robić zakłady.
— Nigdy nie widziałem ani ciebie, ani twojej kobiety!
Mężczyźni starali się otoczyć Cymmerianina. Noże trzymali nisko, by ostrza mogły gładko wejść pod lekką zbroję barbarzyńcy.
— To ty — powiedział jeden, a kiedy Conan zerknął na niego, drugi zaatakował.
Jednakże Cymmerianin spodziewał się podstępu. Jeszcze nie skupił spojrzenia na mówiącym, gdy jego miecz zatoczył półkole. Kothyjczyk wrzasnął, a fontanna krwi trysnęła z miejsca, w którym dotąd znajdowała się jego prawa dłoń. Desperacko ścisnął kikut nadgarstka, zatoczył się i osunął na podłogę. Przód jego tuniki z każdym uderzeniem serca stawał się coraz czerwieńszy.
Conan zwrócił się, by stawić czoło trzeciemu, ale ten nie miał zamiaru dotrzymać mu pola. Z przerażeniem wlepiał oczy w kamratów na podłodze; jednego nieprzytomnego, a drugiego wykrwawiającego się na śmierć.
Wielki Cymmerianin podniósł miecz.
— Ty. Powiedz mi…
Wtem w drzwiach tawerny stanęli miejscy strażnicy z mieczami w rękach. Pierwszy wskazał na Conana.
— Tu jest! — zawołał. Żołnierze hurmem wpadli do środka rozpychając gapiów, wywracając stoły i ławy.
— Na Croma! — mruknął Conan. Widać było, że strażnicy nie mają zamiaru pytać, kto zaczął i dlaczego. Barbarzyńca wskoczył na scenę i rzucił się do drzwi używanych przez tancerki. Były zamknięte.
— Brać go! — zawył dowódca. Jego podwładni, tratując umykających klientów tawerny, popędzili na scenę.
Conan cofnął się i trzasnął barkiem w drzwi, w deszczu drzazg przedarł się na drugą stronę. Piszczące tancerki zbiły się w gromadkę w wąskim korytarzu, na końcu którego znajdowały się drzwi wiodące na zewnątrz. Cymmerianin rozepchnął skąpo odziane stadko. Przy drzwiach zatrzymał się, odwrócił, wywinął mieczem nad głową i ryknął, przybierając jak najgroźniejszy wyraz twarzy. Tancerki, wrzeszcząc z nowym zapałem, w panicznym pośpiechu wypadły na scenę. Rozległy się dzikie krzyki, gdy strażnicy nagle znaleźli się w tłumie rozhisteryzowanych i na wpół nagich kobiet.
To powinno ich powstrzymać, pomyślał Conan. Schował miecz do pochwy i wybiegł w zaułek za tawerną. Uliczka była niewiele szersza od jego ramion, wiła się niczym wąż i śmierdziała wymiotami i odchodami. Conan rzucił się w lewo, płosząc stada brzęczących much.
Nim dotarł do pierwszego zakrętu, usłyszał okrzyk:
— Tam ucieka!
Spojrzał przez ramię stwierdzając, że strażnicy nie zaprzestali pościgu. Conan zastanowił się, jak wielkiego musiał mieć pecha natykając się na jedynych w Belverus strażników dbających o wykonywanie swoich obowiązków. Oddział w czarnych opończach, klnąc i rozdeptując nieczystości, niezmordowanie deptał mu po piętach.
Conan puścił się biegiem, z trudem utrzymując równowagę. Wpadał na ściany przy każdym zakręcie uliczki. Jego masywne ramiona zdzierały tynk z łuszczących się, porośniętych pleśnią ścian. Skręcił w inną, podobną uliczkę, kilka kroków dalej zobaczył kolejne skrzyżowanie. Rzucił się w mroczny zaułek, wijący się między czarnymi murami. Pościg nie ustawał. Cymmerianin cały czas słyszał tupot i przekleństwa strażników.
Zdał sobie sprawę, że znajduje się w labiryncie przejść rozciągających się w kwadracie normalnych ulic. Obskurne budynki wyglądały tak, jakby w każdej chwili miały się zawalić. W takiej okolicy dla człowieka, uciekającego niczym lis przed psami, znalezienie drogi na zewnątrz przed spotkaniem pościgu było jedynie kwestią szczęścia. Ale szczęście Conana było tego dnia zezowate. Jednak dla kogoś, kto wychował się wśród stromych zboczy górzystej Cymmerii, istniało jeszcze inne wyjście.
Conan odbił się potężnie i złapał za skraj najbliższego dachu. Wciągnął się nań i położył płasko na skośnych dachówkach. Przekleństwa i krzyki strażników rozlegały się coraz bliżej, po chwili tuż pod nim, potem coraz dalej…
— Tam jest! — wrzasnął nagle jeden. — Widzę jego nogę!
— Na wnętrzności i pęcherz Erlika! — mruknął Conan. Jego szczęście nie było zezowate. Było zupełnie ślepe.
Gdy strażnicy zaczęli niezdarnie wdrapywać się na dach, Cymmerianin skoczył na sąsiedni dom, a potem na trzeci. Nadwątlone krokwie z trzaskiem ustąpiły pod jego stopami i Conan wpadł do pokoju poniżej.
Wylądował przy akompaniamencie brzęku i trzasku łamanych dachówek. Natychmiast zdał sobie sprawę, że nie jest sam. W cieniu pod przeciwległą ścianą stał olbrzymi mężczyzna w kosztownym błękitnym płaszczu. Zaklął jak pospolity mieszkaniec najgorszej dzielnicy. Drugi, z krótką brodą okalającą twarz poznaczoną dziobami po jakiejś chorobie, z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy.
Uwagę Conana przyciągnął jednak trzeci mężczyzna w szarym płaszczu zarzuconym na szkarłatną tunikę. Jastrzębie rysy, obsydianowe oczy, ciemne włosy upstrzone na skroniach siwizną nadawały mu wygląd urodzonego przywódcy. On też wydał rozkaz:
— Zabić go.
Na Croma, pomyślał Conan, sięgając po miecz. Czy wszyscy w Belverus chcą mojej śmierci? Dziobaty położył rękę na rękojeści.
— Na dole! — zabrzmiał okrzyk na dachu. Nikt w izdebce nie poruszył się, jedynie policzek dziobatego zadrżał w mimowolnym skurczu. — Przez tę dziurę w dachu! Sztuka srebra dla człowieka, który pierwszy zejdzie na dół!
Mężczyzna o ostrych rysach, z twarzą pociemniałą niczym oblicze demona mordu, podniósł dłoń o zakrzywionych drapieżnie palcach, jakby pragnąc dosięgnąć Conana przez całą szerokość pomieszczenia. Na górze rozległo się szybkie dudnienie.
— Nie ma czasu — warknął przywódca, po czym odwrócił się i wybiegł z pokoju. Pozostali dwaj poszli w jego ślady.
Conan nie miał zamiaru ani czekać na strażników, ani pędzić za tamtymi. Jego oczy spoczęły na wystrzępionej tkaninie, wiszącej na ścianie niczym gobelin. Odsunął ją i zobaczył przejście do sąsiedniego pomieszczenia, pełnego kurzu i tym razem pustego. Kolejne drzwi wychodziły na korytarz. Gdy zamknął je cicho za sobą, usłyszał dudnienie butów ludzi wskakujących przez dziurę w suficie.
Zakrawało na cud, ale ten korytarz prowadził prosto na ulicę. Na niej Conan nie zobaczył nikogo prócz podstarzałego niechluja, który uchylił drzwi i obdarzył go szczerbatym, acz zapraszającym uśmiechem. Conan wzdrygnął się i popędził dalej.
„U Thestis” pierwszą napotkaną osobą był Hordo, siedzący z chmurną miną nad kubkiem wina. Conan opadł na stołek po drugiej stronie stołu.
— Hordo, czy przysłałeś wiadomość, że mam się z tobą spotkać „Pod Pełnią Księżyca”?
— Co? Nie. — Hordo potrząsnął głową, nie odrywając wzroku od kubka. — Powiedz mi coś, Cymmerianinie. Czy rozumiesz choć trochę kobiety? Przyszedłem tutaj, powiedziałem Keri, że ma najładniejsze oczy w Belverus, a ona trzasnęła mnie w gębę i krzyknęła, jak śmiałem twierdzić, że jej piersi nie są dość duże — westchnął żałośnie. — Poza tym nie odezwała się do mnie słowem.
— Może zdołam wyjaśnić twój kłopot — rzekł Conan i po cichu opowiedział o wszystkim, co zaszło „Pod Pełnią Księżyca”.
Hordo natychmiast zrozumiał.
— Więc to ciebie chcą dostać. Kimkolwiek są. Gdyby nie zadźgali cię ci nożownicy, mieli to zrobić ludzie ze straży miejskiej.
— Tak — zgodził się Conan. — Kiedy żołnierze ścigali mnie tak zawzięcie, domyśliłem się, że ich dłonie zostały grubo posmarowane złotem. Ale nadal nie wiem, kto mógłby to zrobić.
Hordo mazał palcem w kałuży rozlanego wina.
— Czy myślałeś o opuszczeniu Belverus, Conanie? Moglibyśmy pojechać na południe. W Ophirze także zanosi się na rebelię, ale nie ma tam takiej drożyzny. Mówię ci, na myśl o nieznajomym, który pragnie twojej śmierci, ciarki mnie przechodzą. Wiedziałem, że powinieneś poważnie potraktować przepowiednie tego ślepego wróżbity.
— Wiedziałeś… — Conan potrząsnął głową. — Gdy ruszę na południe, Hordo, stracę kompanię. Niektórzy odejdą dla złota, które czeka tutaj, a ja nie będę miał pieniędzy, by płacić reszcie do czasu znalezienia służby w Ophirze. Poza tym mam tu pewne sprawy, których muszę dopilnować.
— Sprawy? Conanie, powiedz mi, czy nie wplątałeś nas w tę… w tę rewoltę żałosnych młokosów?
— Niedokładnie.
— Niedokładnie! — powtórzył głucho Hordo. — Zatem powiedz mi, co masz zamiar zrobić. Dokładnie.
— Zarobić trochę złota. Odkryć, kto chce mnie zabić i rozprawić się z nim. Aha! I uratować Arianę przed katowskim toporem. Ty też chyba nie chcesz, by śliczna główka Kerin potoczyła się po szafocie, prawda?
— Może i nie — przyznał niechętnie jednooki.
Conan rozejrzał się po izbie. Zauważył Kerin i skinął.
Dziewczyna zawahała się, lecz podeszła do stołu.
— Jest Ariana? — zapytał. Pierwsza część planu uratowania głowy dziewczyny polegała na tym, by powiadomić ją o zamiarach Leucasa.
— Wyszła. — Kerin patrzyła tylko na Cymmerianina, jakby Hordo w ogóle nie istniał. — Powiedziała, że musi umówić twoje spotkanie.
— Co do tej przedpołudniowej wiadomości… — zaczął nagle Hordo.
Kerin pochyliła się i mimochodem wylała nań zawartość kubka. Hordo, miotając przekleństwa, zerwał się na nogi, ona zaś odeszła z dumnie podniesioną głową.
— Ścięcie dla niej to za mało! — warknął brodacz. — Skoro obaj zostaliśmy porzuceni, chodźmy na ulicę Żalów. Znam jaskinię rozpusty tak nikczemną, że nawet najgorsza ladacznica rumieni się na samą wzmiankę.
— Mam nadzieję, że to nie „Pełnia Księżyca” — rzekł ze śmiechem Conan.
— W żadnym razie, Cymmerianinie. — Hordo zaczął śpiewać głosem, który przypominał charczenie duszonego koguta: — Och, znałem dziewkę z Alcebiny, miała sutki jak rubiny, oraz tylko jedną wadę, trochę zbyt gorący zadek, a jej… — w izbie zapadła cisza, którą przerywały jedynie pełne oburzenia pochrząkiwania. — Nie śpiewasz, Conanie?
Conan ze śmiechem zerwał się od stołu i dwaj przyjaciele, rycząc prawdziwie obleśną drugą zwrotkę, wymaszerowali żegnani zbiorowym westchnieniem ulgi.
X
— Jesteś pewien? — zapytał ostro Albanus. Złote lampy zwieszające się ze sklepionego sufitu rzucały na jego twarz cienie upodobniające ją do wilczego pyska.
Demetrio nastroszył się z powodu powątpiewającego tonu Albanusa, a także dlatego, że musiał czekać nań w przedpokoju.
— Chciałeś, bym śledził Stephanę — mruknął. — Obserwowałem ją i jestem pewien. Czy przychodziłbym po nocy, gdyby było inaczej?
— Chodź za mną — rozkazał Albanus tonem, jakim zwracał się do służby.
Pobladłym ustom Demetria i jego zaciśniętym w bezsilnej złości pięściom nie poświęcił więcej uwagi niż podobnym oznakom gniewu u niewolnika. Albanus już przyoblekł się w królewskie dostojeństwo. Ostatecznie zdobycie tronu było tylko kwestią dni. Dziś wykonał ostatni istotny ruch. Teraz udał się prosto do komnaty, w której tak często zabawiał się z Sularią. Szarpnął brokatowy sznur od dzwonka, po czym podszedł do biurka.
— Kiedy? — zapytał, wyjmując zatyczkę ze srebrnego kałamarza. Ujął pióro, arkusz pergaminu i zaczął pisać pośpiesznie. — Ile mam czasu?
— Nie zostałem wtajemniczony w jej plan — odparł cierpko Demetrio. — Nie wystarczy, że wezwała swoich siepaczy?
— Głupiec! — warknął Albanus.
Zamaszystym ruchem posypał piaskiem wilgotny od inkaustu pergamin, potem zapalił ogień pod małą brązową czarką z lakiem. Wszedł niewolnik w białej tunice. Albanus zignorował go na razie, zdmuchnął piasek, zwinął pergamin i zapieczętował go swym sygnetem.
— Czy wszyscy spiskowcy stawili się u Stephany, Demetrio?
— Mój szpieg przyszedł do mnie natychmiast po przybyciu trzeciego. Nie zwoływałaby trzech, gdyby nie zamierzała uderzyć dziś w nocy.
Albanus zaklął i podał pergamin niewolnikowi.
— Oddaj go w ręce komendanta Vegentiusa, nim przesypie się ćwierć klepsydry. Twoje życie zależy od pośpiechu. Idź!
Niewolnik skłonił się i wybiegł z komnaty.
— Jeżeli jeszcze wszyscy nie przyszli — rzekł Albanus — powstrzymamy ich, nim dotrą do pałacu — podszedł spiesznie do skrzyni z laki i otworzył ją wiszącym na szyi kluczem. — A ja powstrzymam ją.
Demetrio niespokojnie spojrzał na skrzynię i jej tajemniczą zawartość.
— Jak? Zabijesz ją?
— Nie nadajesz się na króla — zaśmiał się Albanus. — Dopasowywanie kary do przestępstwa i przestępcy to subtelna sztuka. Stań z boku i milcz.
Szczupły młody szlachcic nie potrzebował drugiego ponaglenia. Zdenerwowany wsunął nos do nieodłącznego flakonu. Czyż nie mówi się, ze wszystkim czarom towarzyszą wielce nieprzyjemne wonie? Żałował głęboko, że w tej chwili nie znajduje się zupełnie gdzie indziej.
Albanus niedbałym ruchem zmiótł ze stołu bezcenną kryształową czarę i na jej miejscu położył okrągłą srebrną tacę. Wyryty na niej wzór był tak skomplikowany, że próbujące go prześledzić oko zaczynało łzawić z wysiłku. Mag pośpiesznie podwinął szerokie rękawy niebieskiej tuniki, otworzył fiolkę i wylał szkarłatną ciecz na część wygrawerowanego wzoru, mrucząc przy tym zaklęcia. Rubinowy płyn wypełnił wyryte w srebrze linie.
Do moździerza z czaszki dziewicy Albanus wsypał sproszkowane włosy Stephany — jej służebna z łatwością dała się przekupić i dostarczyła włosy zebrane ze szczotki. Skrupulatnie odmierzył inne składniki na złotej wadze i wszystko roztarł tłuczkiem z udowej kości niemowlęcia.
Tę miksturę wsypał na inne linie pokrywające tacę. Proszek i płyn utworzyły odrębne zamknięte figury, które chociaż żadna nie dotykała drugiej, zdawały się wzajemnie przenikać. Te wspólne fragmenty zmieniały się bez przerwy, a zbyt długie patrzenie na nie przyprawiało obserwatora o mdłości i zawroty głowy.
Albanus przerwał na chwilę magiczne zabiegi. Rozkoszował się podnieceniem wynikającym z oczekiwania. Po raz pierwszy miał w taki sposób uderzyć w ludzką istotę. Własna moc oszałamiała jak dobre wino lub rozkosz czerpana z kobiecego ciała. Każda upływająca chwila powiększała tę przyjemność. Ale wiedział, że nie ma czasu.
Rozpostarł ramiona i zaczął zawodzić monotonnie w języku martwym od trzydziestu wieków. Jego głos wzywał, rozkazywał. Proszek i płyn zaczęły się jarzyć, a słowa zaklęcia stały bardziej naglące.
Demetrio zaczął się cofać, gdy tajemnicze sylaby przeszyły jego mózg. Nie zatrzymał się, póki nie natknął plecami na ścianę. Nie rozumiał ani słowa, jednak gdzieś w głębi duszy czuł ich znaczenie, bowiem zło, które w sobie hołubił, dostroiło się do zła zawartego w zaklęciach. Chciał krzyknąć, ale przerażenie ścisnęło mu gardło. Wrzask odbijał się echem jedynie w mrocznych pieczarach jego umysłu.
Głos Albanusa nie przybierał na sile, jednak zdawało się, że jego słowa trzęsą ścianami. Gobeliny drżały jak żywe. Blask nad srebrną tacą narastał, stawał się coraz jaśniejszy, aż zaczął przenikać przez zaciśnięte powieki niczym ognista brzytwa. Wtedy proszek i płyn zniknęły, a ich miejsce zajęła płonąca mgła, która zachowała kształt magicznego wzoru.
W komnacie niczym grzmot rozległo się nagłe klaśnięcie i mgła zniknęła. Blask ociągał się jeszcze przez chwilę, a potem on również przepadł. Taca została pusta i czysta.
Albanus westchnął ciężko i opuścił ręce.
— Zrobione — mruknął. — Już po wszystkim. — Spojrzał na Demetria. Szczupły mężczyzna dygotał na całym ciele.
— Albanusie, panie mój — rzekł młodzian, zmagając się z dławiącym gardło strachem. — Chciałbym zapewnić cię raz jeszcze, że służę ci najlepiej, jak potrafię, i że nie pragnę niczego bardziej niż tego, by zobaczyć, jak zajmujesz należne ci miejsce na Tronie Smoka.
— Jesteś dobrym sługą? — usta Albanusa skrzywiły się w grymasie okrutnego rozbawienia.
Twarz młodego wielmoży poczerwieniała z gniewu, ale wydukał:
— Jestem.
Głos Albanusa był teraz gładki i ostry jak nóż chirurga.
— Zatem milcz i czekaj, póki nie wezwę cię, byś znów mi służył.
Demetrio zbladł. Albanus zauważył to, ale nie odezwał się ni słowem. Ten młodzieniec zaczynał uczyć się właściwego zachowania. Dotychczas Albanus jedynie wykorzystywał go do zbierania informacji, może jednak jeśli ten chłystek pozna swoje miejsce, pozwoli mu żyć.
Starannie zamknął skrzynię.
— Chodź — powiedział, odwracając się do Demetria. — Mamy niewiele czasu na spotkanie z innymi.
Zobaczył pytanie drżące na ustach młodzieńca. Kiedy nie padło, pozwolił sobie na nikły uśmiech. Tak należało zachowywać się w obecności króla: godzić się na wszystko, co się dostaje. Byłoby przyjemnie, gdyby wszyscy w Nemedii byli tacy. Ale już niedługo będą. I może nie tylko w Nemedii. Dlaczego granice miałyby go powstrzymać?
Zarzucili płaszcze i opuścili mury pałacu. Czterech niewolników, dwóch z przodu i dwóch z tyłu, niosło latarnie. Dziesięciu uzbrojonych strażników, których kolczugi poskrzypywały cicho, otoczyło Albanusa i Demetria.
Nie napotkali nikogo, choć często słyszeli szybkie kroki, gdy złodzieje i im podobni umykali w noc schodząc idącym z drogi. Od czasu do czasu docierało do nich niesione wiatrem echo szaleństwa na ulicy Żalów. Za ciemnymi oknami ci, co nie mogli pozwolić sobie na wynajęcie strażników, zapadali w niespokojny sen, modląc się, by ich domy nie znalazły się wśród tych, które zostaną obrabowane tej nocy.
Kiedy zbliżyli się do alabastrowego muru otaczającego pałac Stephany, w dole ulicy rozbłysły latarnie. Albanus zatrzymał się w pewnej odległości od bramy i milcząc czekał na właściwe powitanie.
— Czy to ty, Albanusie? — dobiegło warknięcie Vegentiusa. — Paskudna noc i paskudną rzeczą jest podrzynanie gardła jednemu z własnych kapitanów.
Albanus skrzywił się pogardliwie. Nie odzywał się, póki Vegentius, jego świta i dwie dziesiątki Złotych Lampartów w płaszczach odrzuconych na plecy tak, by łatwiej było sięgnąć po broń, nie podeszli bliżej.
— Przynajmniej udało ci się pozbyć Beatisa. Znalazłeś barbarzyńcę?
— Taras nie przysłał żadnych wieści — rzekł żołnierz. — Możliwe, że jest tylko pospolitym złodziejem czy mordercą. Nikim, kto mógłby nas niepokoić.
Albanus zaszczycił go pogardliwym spojrzeniem.
— Niepokoi mnie wszystko, co przerywa takie spotkanie. Dlaczego straż go ścigała? Od dawna nie okazywali takiego zapału.
— To nie ma nic wspólnego ze sprawą Meliusa. Nie mam powodu, by przesłuchać strażników.
— To znajdź jakiś! — rozkazał Albanus. — A teraz otwórz tę bramę!
Vegentius przyciszonym głosem wydał rozkazy swoim ludziom. Sześciu z nich podeszło szybko do muru i podzieliło się na dwie grupy. Dwaj w każdej trójce złapali się za ręce i podnieśli trzeciego, który przelazł na drugą stronę. Wkrótce zza muru dobiegł urwany w połowie, zduszony krzyk. Zaszczekały zasuwy i wrota stanęły otworem.
Albanus wmaszerował do środka, nawet nie spojrzawszy na strażnika leżącego w kałuży krwi.
Vegentius kazał kilku ludziom pozostać przy bramie. Reszta podążyła za Albanusem przez wspaniały ogród prosto do pałacu. Czterech żołnierzy rzuciło się naprzód i z trzaskiem wyłamało wysokie brązowe odrzwia.
W rozległej sali znajdowało się sześciu mężczyzn. Wszyscy podskoczyli z przerażenia i wytrzeszczyli oczy na otaczających ich żołnierzy z obnażonymi mieczami w dłoniach.
— Pozbyć się ich — rozkazał Albanus, nie zwalniając kroku. Ruszył prosto do alabastrowych schodów. Za nim jak cień sunął Demetrio.
Żołnierze zabrali ludzi, którzy zaczęli błagać o miłosierdzie.
— Nie! — krzyczał kościsty mężczyzna z wielkim nosem. — Ja tego nie zrobiłem. Ja… — Vegentius pchnął go tak silnie, że mężczyzna zwalił się z hukiem na posadzkę.
Albanus szedł znajomymi korytarzami, które nieraz przemierzał szukając rozkoszy. Nigdy jednak, pomyślał otwierając drzwi sypialni, nie oczekiwał czegoś tak przyjemnego.
Demetrio wślizgnął się za nim do komnaty i rozejrzał bojaźliwie, wypatrując zniszczeń, jakie musiały poczynić czary. Zdawało się, że nic nie zostało uszkodzone. Stephana leżała na łożu, ale nie poruszyła się ani nie dała znaku, że zauważyła ich wtargnięcie. Była naga, w ręku ściskała szlafrok z błękitnego jedwabiu tak, jakby miała go założyć, ale nagle zmieniła zdanie i zamiast tego postanowiła się położyć. Albanus zachichotał. Był to suchy dźwięk, przypominający szczęk łusek grzechotnika.
Szczupły młodzieniec ostrożnie zbliżył się do łoża. Oczy kobiety były otwarte. Bez wątpienia żyły i widziały. Dotknął jej ramienia i aż sapnął. Ręka była twarda jak kamień.
— Ciągle żyje — oznajmił Albanus. — Żyjący posąg. Teraz nie musi się martwić, że jej uroda przeminie z wiekiem.
Demetrio zadrżał.
— Czy nie prościej byłoby ją zabić?
Mag obrzucił go spojrzeniem, które było tym bardziej przerażające, że widniała w nim pewna dobroduszność.
— Król musi myśleć o dawaniu przykładu. Ten, komu wpadnie do głowy myśl, by mnie zdradzić, pomyśli zaraz o losie Stephany i zastanowi się nad własnym. Śmierci dużo łatwiej jest stawić czoło niż takiemu przeznaczeniu. Czy zdradziłbyś mnie teraz, Demetrio?
Wyperfumowany młodzian, mając usta zbyt suche, by wykrztusić choć słowo, milcząco potrząsnął głową.
Wtem do komnaty wpadł zanoszący się śmiechem Vegentius.
— Powinieneś był słyszeć te krzyki i błagania. Całkiem jakby ich łzy i prośby mogły powstrzymać naszą stal!
— Zatem pozbyłeś się ich? — zapytał, a raczej stwierdził Albanus. — Wszystkich, którzy znajdowali się pod tym dachem? Również niewolników?
Wielki mężczyzna o surowej twarzy przeciągnął palcem po gardle i zaśmiał się chrapliwie.
— Wszyscy pływają teraz w dole kloacznym. Był tam jeden, gadał, że nazywa się Leucas, jeżeli ma to jakieś znaczenie. Szlochał jak kobieta i twierdził uparcie, że to nie on, ale niejaki Conan to zrobił. Nie wiem, o… Co ci się stało, Albanusie?
Jastrzębia twarz maga nagle pobladła. Wpił oczy w Demetria.
— Conan. To imię człowieka, od którego kupiłeś miecz. — Demetrio skinął głową, lecz Albanus, mimo że patrzył na niego, ujrzał nagle własne przeznaczenie. Zaczął szeptać, mimowolnie wypowiadając na głos myśli: — Zbieg okoliczności? To wola bogów, a kiedy oni splatają nici ludzkiego przeznaczenia, czynią to nie bez powodu… Nie ośmielę się ryzykować!
— To nie może być ten sam człowiek — zaprotestował Vegentius.
— Dwóch o takim barbarzyńskim imieniu? — odparował Albanus. — Nie sądzę. Znajdź go — jego obsydianowe oczy przewierciły po kolei stojących przed nim mężczyzn, którzy skamienieli pod wpływem zawartego w nich gniewu. — Chcę głowy tego Conana!
XI
Conan wylał sobie na głowę kolejny kubeł wody i rozejrzał się zamglonym wzrokiem po dziedzińcu „U Thestis”. Pierwszą osobą, na której spoczęły jego oczy, była Ariana. Stała ze skrzyżowanymi ramionami i zdegustowaną miną.
— Gdy człowiek wyrusza na włóczęgę po podłych tawernach — zaczęła ostro — pijąc i hulając do białego rana, musi spodziewać się bólu głowy.
— Nie boli mnie głowa — zaprzeczył Conan, podnosząc szorstki ręcznik, by wytrzeć twarz i włosy. Miał nadzieję, że dziewczyna nie zacznie krzyczeć. Gdyby to zrobiła, czaszka bez wątpienia pękłaby mu na dwoje.
— Szukałam cię zeszłej nocy — mówiła. — Twoje spotkanie z Tarasem jest już umówione. Mówi, że nie znamy się na wojownikach, że nie wiemy, jak odróżnić dobrego od złego. Jednak po tym, jak opowiedziałam mu o tobie, zmienił zdanie, a przynajmniej zgodził się spotkać z tobą i wtedy zdecydować. Ale będziesz musiał iść sam. Taras w ten sposób chce dać do zrozumienia, że jest zły.
— Może. — Conan odrzucił ręcznik i rzekł, starannie dobierając słowa: — Muszę z tobą o czymś porozmawiać. O Leucasie. Naraża cię na niebezpieczeństwo.
— Leucas? — zapytała z niedowierzaniem. — A cóż on mógłby mi zrobić?
— Wczoraj przyszedł do mnie z jakąś głupią gadką o skrytobójczym zamordowaniu Gariana. Jeżeli spróbuje…
— To niedorzeczne! — przerwała mu. — Leucas nie nadaje się nawet do tego, by mówić o przemocy. Nie obchodzi go nic poza filozofią i kobietami.
— Kobietami? — roześmiał się Cymmerianin. — Ta chuda gąsienica i kobiety?
— Tak, naprawdę, mój muskularny przyjacielu — odparła, łobuzersko mrugając okiem. — Dlaczego nie, kobiety uważają go za niezłego kochanka.
— Jesteś jedną z nich? — warknął, zaciskając masywne pięści.
Przez chwilę patrzyła na niego zimno, a potem jej oczy rozbłysły gniewem.
— Nie jesteś moim właścicielem, Cymmerianinie. Nie masz prawa wypytywać mnie, czy coś robiłam, czy nie robiłam z Leucasem, czy kimkolwiek innym.
— O co chodzi z Leucasem? — powiedział Graecus, wchodząc na podwórze. — Widzieliście go? Może wiecie, gdzie jest?
— Nie — odburknęła zarumieniona Ariana. — Dlaczego skradasz się jak szpieg?
Zdawało się, że Graecus nie usłyszał niczego poza jej zaprzeczeniem.
— Nie ma go od wczoraj. Ani Stephana. Kiedy usłyszałem jego imię… — roześmiał się niepewnie. — Może moglibyśmy znieść stratę jednego czy trzech filozofów, ale jeżeli tym razem znikną rzeźbiarze… — znów się roześmiał, lecz jego twarz była chorobliwie zielona.
Ariana opanowała się.
— Wrócą — uspokajająco położyła dłoń na ramieniu krępego mężczyzny. — Możliwe, że spędzili noc na pijaństwie, które teraz odsypiają. Ten tu Cymmerianin robił to samo.
— Dlaczego mieliby nie wrócić? — zapytał Conan.
Ariana przeszyła go spojrzeniem ostrym jak sztylet.
Zamiast niej odpowiedział Graecus:
— Kilka miesięcy temu zniknęło czterech naszych przyjaciół, malarzy. Prócz dwóch, żaden nie był nigdy widziany. To znaczy znaleziono tylko dwa ciała, w stercie odpadków za murami miasta, tam gdzie pogrzebali je żołnierze ze Złotych Lampartów. Myślimy, że Garian chciał w ten sposób zmusić nas do uległości.
— Nie przypomina to sposobu postępowania królów — rzekł Conan marszcząc brwi. — Oni wolą publiczne egzekucje i dawanie przykładu.
Graecus wyglądał tak, jakby miał zamiar zwymiotować. Ariana spojrzała chmurnie na Conana.
— Czy nie powinieneś przygotować się do spotkania z Tarasem? — Nie czekając na odpowiedź odwróciła się do Graecusa i mrucząc uspokajająco zaczęła gładzić go po czole.
Conan z kwaśną miną, mamrocząc coś pod nosem na temat dziwactw Ariany, założył pikowany kaftan i kolczugę. Gdy przypasał miecz, dziewczyna znów odezwała się do niego.
— Musisz iść uzbrojony jak na wojnę? — zapytała uszczypliwie, nadal zła jak osa. — Nie będziesz musiał z nim walczyć.
— Mam swoje powody — odburknął Conan.
Nawet za worek złota wielki jak beczka nie powiedziałby jej, że ktoś w mieście czyha na jego życie. W swym obecnym nastroju uznałaby, że jest zazdrosny o Graecusa i próbuje jedynie zyskać jej współczucie. Niech Erlik porwie wszystkie kobiety, pomyślał barbarzyńca. Zakładając szpiczasty hełm, rzekł zimno:
— Powiedz mi, gdzie mogę znaleźć Tarasa.
Jej twarz, gdy mówiła, dokąd ma iść, była równie chłodna jak jego głos.
Na ulicy Kowali, na którą doprowadziły go wskazówki Ariany, znajdowały się warsztaty i kramy nie tylko płatnerzy i kowali, ale również rzemieślników pracujących w złocie, srebrze, miedzi, brązie i mosiądzu. Odgłosy kucia mieszały się z krzykami przekupniów zachwalających towary i tworzyły hałas niemal nie do zniesienia. Gildia pilnowała, by człowiek zajmujący się jednym metalem nie tykał innego oraz wynajmowała strażników, którzy strzegli całej ulicy. Z tego względu nie było tu włóczęgów i innych obiboków, a robiący zakupy spacerowali z beztroską niespotykaną nigdzie indziej w Belverus.
Im bardziej Conan zbliżał się do miejsca spotkania — pokoju, do którego wchodziło się schodami przylegającymi do warsztatu mistrza pracującego w miedzi — tym mniej pragnął tam wejść. Nie miał powodu, by spodziewać się kłopotów, ale ostatnio zbyt często ktoś próbował go zabić.
Niedaleko warsztatu przystanął, by obejrzeć wypolerowany miecz, kilka kroków dalej zainteresował się srebrną czarą ozdobioną skomplikowanym wzorem. Przez cały czas okiem wyostrzonym przez lata złodziejskiej praktyki obserwował budynek, do którego miał wejść.
Dwóch strażników Gildii zatrzymało się i spojrzało nań podejrzliwie, gdy stał przed kramem zastawionym wyrobami ze srebra. Conan podniósł do ucha jedną czarę i stuknął w nią palcem.
— Za cienka — pokręcił głową i rzucił naczynie na stół. Odszedł wolno, ścigany przekleństwami rzemieślnika, ale strażnicy przestali zwracać na niego uwagę.
Za warsztatem miedziorytnika biegł wąski zaułek, cuchnący pleśnią i moczem. Conan wsunął się weń i przyśpieszył kroku. Zerknął w kierunku ulicy, by upewnić się, że nikt nie patrzy za nim, po czym palcami wyszukał szczelinę między kamieniami. Dla każdego innego takie przedsięwzięcie byłoby niewykonalne, zwłaszcza w ciężkiej kolczudze i butach, ale dla kogoś wychowanego w górach Cymmerii szczeliny w kamieniu były tak samo dobre jak szeroka aleja. Conan wspiął się na dach budynku tak szybko, że ktoś, kto obserwując go na chwilę odwróciłby wzrok, mógłby odnieść wrażenie, iż Cymmerianin rozpłynął się w powietrzu.
Gdy przywarł do czerwonych dachówek, uśmiech rozjaśnił jego twarz. W dachu był świetlik umieszczony dokładnie nad pokojem, którego szukał.
Ostrożnie, by nie postrącać dachówek i nie stoczyć się na ulicę, ruszył do świetlika. Pokrywający go pergamin był dość przejrzysty, by wpuszczać światło, ale nie można było niczego przezeń zobaczyć. Conan wyjął sztylet i zrobił szczelinę, do której przyłożył oko.
Izba była wąska i mroczna. Stało w niej czterech mężczyzn, z tego dwóch z przygotowanymi do strzału kuszami. Obserwowali drzwi, którymi miał wejść Conan.
Wielki Cymmerianin potrząsnął głową, zarazem z gniewu i zdumienia. Jedną rzeczą było zachowywanie czujności i liczenie się z możliwymi kłopotami, a inną natknięcie się na nie.
— Przyjdzie czy nie? — zapytał z irytacją jeden z ludzi bez kuszy. Miał głęboką bliznę na czubku głowy, gdzie kiedyś otrzymał cios, który powinien był go zabić.
— Przyjdzie — zapewnił drugi. — Dziewczyna powiedziała, że przyśle go prosto tutaj.
Conan zamarł. Ariana! Czy mogłaby wysłać go na pewną śmierć?
— Co jej powiesz, Tarasie? — zapytał człowiek z blizną. — Ma wpływy tak duże, że może narobić kłopotów.
— Że go wynająłem — odparł ze śmiechem Taras. — I wysłałem z miasta, by przyłączył się do innych. Jest przekonana, że ich wynająłem. To powinno ją ucieszyć.
Leżący płasko na dachu Cymmerianin odetchnął z ulgą.
Cokolwiek zrobiła Ariana, uczyniła to niechcący. I wierzyła, że Taras wynajął wojowników. Tego się obawiał! Młodzi rebelianci zostali oszukani. Conan miał wiele pytań do Tarasa. Jego szeroki miecz cicho wysunął się z pochwy.
— Bądźcie czujni — powiedział Taras do kuszników. — I strzelajcie, gdy tylko wejdzie do izby. Ci barbarzyńcy umierają powoli.
— Już teraz jest martwy — odparł jeden. Drugi roześmiał się i znacząco poklepał kuszę.
Wilczy uśmiech wykrzywił rysy Conana. Czas zobaczyć, komu śmierć pisana. Podniósł się cicho jak duch i skoczył.
— Crom! — ryknął, gdy jego stopy przebijały świetlik. Ludzie na dole ledwie zdążyli wykręcić szyje, gdy buty Conana uderzyły jednego z kuszników w głowę. Mężczyzna zwalił się na podłogę z pękniętym kręgosłupem. Drugi kusznik rozpaczliwie wywinął swoją bronią, próbując wycelować. Conan lądując, z kocią zręcznością utrzymał równowagę. Jego sztylet błysnął nad kuszą i utkwił w krtani żołnierza. Człowiek, który przed chwilą mówił o śmierci, oddał życie z gardłowym charkotem. W ostatniej chwili konwulsyjnie nacisnął spust kuszy. Mężczyzna z blizną wrzasnął i zwalił się z na wpół dobytym mieczem. Bełt przebił mu lewy oczodół.
Używając sztyletu jak dźwigni, Conan rzucił bezwładne ciało kusznika na Tarasa rozpoznając jego poznaczoną dziobami twarz. Taras był na spotkaniu, które on przerwał swym pierwszym niespodziewanym wejściem przez dach.
Dziobaty zatoczył się i złapał za miecz.
— Ty! — sapnął, po raz pierwszy wyraźnie widząc twarz Cymmerianina.
Conan warknął i uderzył. Jego ostrze zachrzęściło na rękojeści częściowo wysuniętego miecza. Odcięte palce upadły na podłogę. Taras wrzasnął, lecz nie myślał o poddaniu. Chociaż krew płynęła z okaleczonej prawej ręki, lewą wyszarpnął z pochwy sztylet. Z dzikim krzykiem rzucił się na Conana.
W takich okolicznościach zabicie Tarasa byłoby rzeczą prostą, ale Conan najpierw pragnął uzyskać odpowiedzi na swoje pytania. Uskoczył w bok, waląc głowicą miecza w kark dziobatego. Taras z wrzaskiem upadł na ciało człowieka z blizną. Zadygotał, stęknął i znieruchomiał.
Conan zaklął, po czym odwrócił go na plecy. Bezwładne palce Tarasa zsunęły się z rękojeści sztyletu tkwiącego w jego piersiach. Niewidzące oczy wpatrzyły się w Cymmerianina.
— A niech cię Erlik — mruknął Conan. — Chciałem, żebyś żył.
Wytarł ostrze w tunikę trupa i schował miecz do pochwy, zastanawiając się co dalej. Taras sam się przyznał, że oszukał młodych rebeliantów. Poza tym spotkał się z dwoma, którzy, sądząc z ubioru i zachowania, byli ludźmi posiadającymi majątek i pozycję. Conan musiał założyć, że tamto spotkanie miało podobny cel i że ktoś rzeczywiście spiskuje przeciwko Garianowi, używając Ariany i jej przyjaciół jako narzędzi. Narzędzi, które zostaną połamane i wyrzucone, gdy zrobią to, co do nich należy.
Conan właśnie wyciągał sztylet z gardła kusznika, kiedy drzwi nagle stanęły otworem. Przykucnął z przygotowanym ostrzem i zobaczył Arianę z Graecusem.
Przysadzisty rzeźbiarz skamieniał, a oczy niemalże wyskoczyły mu z orbit. Ariana spojrzała na Conana z nieskończonym smutkiem.
— Pomyślałam, że Taras nie miał racji wykluczając nas z tego spotkania — rzekła wolno. — Pomyślałam, że powinniśmy być tutaj i wstawić się za tobą… — urwała z cichym westchnieniem.
— Chcieli mnie zabić, Ariano — powiedział Conan. Popatrzyła na leżącą na podłodze strzaskaną ramę świetlika, a potem na otwór w dachu.
— Który z nich skoczył z góry, Conanie? Wydaje się jasne, kto wszedł w ten sposób. By zabić. Zdziwiło mnie, gdy brałeś broń i zbroję i nie powiedziałeś dlaczego. Modliłam się, bym nie miała racji.
Dlaczego ta głupia dziewczyna tłumaczy wszystko na opak, pomyślał ze złością Conan.
— Podsłuchiwałem przy świetliku, Ariano. Wskoczyłem po tym, jak usłyszałem, że rozmawiają o zabiciu mnie. Myślisz, że przygotowali kusze, aby strzelać do szczurów?
Spojrzała na niego spokojnie, ale w jej oczach brakowało życia. Conan ze świstem wciągnął powietrze.
— Posłuchaj mnie, Ariano! Ten człowiek, Taras, nie wynajął żadnych zbrojnych dla wsparcia waszej rebelii. Słyszałem, jak sam to mówił. Musicie…
— Zabiłeś ich! — ryknął Graecus. Twarz mu płonęła i sapał jak po wielkim wysiłku. — Tego obawiał się Stephano. Czy jego też zabiłeś? I Leucasa? Chcesz wybić nas wszystkich? Nie uda ci się! Nie dasz rady! Są nas setki! My zabijemy cię pierwsi! — nagle zerknął na korytarz i z dzikim okrzykiem wypadł z pokoju. Ariana nie poruszyła się.
W drzwiach, spojrzawszy przelotnie na umykającego rzeźbiarza, stanął Hordo. Jego jedyne oko spoczęło na ciałach.
— „U Thestis” słyszałem, jak dziewczyna i ten drugi planują cię śledzić, więc ja z kolei postanowiłem podążyć za nimi.
Ariana wyrwała się z odrętwienia.
— Czy mnie też zamordujesz, Conanie?
Cymmerianin spojrzał na nią ze złością.
— Czyżbyś nie znała mnie na tyle dobrze, by sądzić, że zrobię ci krzywdę?
— Myślałam, że cię znam — odparła głucho. Jej oczy wędrowały z jednego trupa do drugiego. Roześmiała się histerycznie. — Nie wiem o tobie nic. Nic!
Conan wyciągnął ku niej rękę, ale ona cofnęła się pośpiesznie.
— Nie mogę z tobą walczyć — wyszeptała — ale jeżeli mnie tkniesz, mój sztylet znajdzie moje serce.
Cofnął rękę jak oparzony. W końcu rzekł zimno:
— Nie zostawaj tu zbyt długo. Trupy przyciągną padlinożerców, a te dwunogie znajdą w tobie kolejny łup.
Ariana nawet nań nie spojrzała.
— Chodź, Hordo — warknął.
Jednooki wyszedł za nim z izby.
Na ulicy ci, którzy dostrzegli pociemniałą twarz Cymmerianina i lód w jego błękitnych oczach, szybko ustępowali mu z drogi. Hordo poprosił o wyjaśnienie, gdy znaleźli się z dala od ulicy Kowali.
Conan spojrzał nań ze śmiercią w oczach, ale zwięźle opowiedział, jak poszedł na spotkanie z Tarasem, co usłyszał i czego się domyślił.
— Jestem już na to za stary — jęknął Hordo. — Nie dość, że musimy strzec się Graecusa i innych, by nie wpakowali nam noża w plecy, to w dodatku, nie wiedząc, kto spośród wielmożów i kupców jest w to wmieszany, nie możemy zaciągnąć się na służbę. Dokąd teraz pójdziemy, Cymmerianinie?
— Pozostało nam jedno miejsce — odrzekł ponuro Conan. — Do króla, Hordo. Do króla.
XII
Przerażony człowiek wspinający się po szerokich marmurowych schodach świątyni Mitry upuścił klatkę z gołębiami na widok wolnej kompanii ciągnącej wąską ulicą. Był tak zaskoczony widokiem konnych i uzbrojonych ludzi w Dzielnicy Świątyń, że obserwował ich z otwartymi ustami nawet nie zauważając, że klatka otworzyła się i niedoszłe ofiary odleciały łopocząc białymi skrzydłami.
Siodło Horda zaskrzypiało, gdy mężczyzna pochylił się do przodu i wyszeptał do Conana:
— To szaleństwo! Będziemy mieli szczęście, jeżeli na szczycie wzgórza nie natkniemy się na bojowy szyk Złotych Lampartów!
Conan w odpowiedzi potrząsnął głową. Wiedział dobrze, że niezapowiedziany wjazd do królewskiego pałacu z czterema dziesiątkami zbrojnych daleko odbiega od właściwego sposobu proszenia o przyjęcie do królewskiej służby. Wiedział również, że nie ma czasu na tradycyjne metody, takie jak łapówki, pozostawało mu więc tylko to.
Prawdę mówiąc, niepokoiły go nie tyle Złote Lamparty, co młodzi rebelianci. Zdesperowani, wierzący, że ich zdradził albo że ma zamiar to zrobić, mogli spróbować wszystkiego. A te kręte uliczki, które pięły się na pałacowe wzgórze, były doskonałym miejscem na zasadzkę.
Ulice te były pozostałością dawnych czasów. Niegdyś, w mrocznej przeszłości to, co stało się pałacem królewskim, było fortecą, wokół której powstała wieś, a ta przez wieki rozrosła się w Belverus. Mimo iż forteca przekształciła się w najpiękniejszy pałac Nemedii, a toporne wiejskie chaty zostały zastąpione przez świątynie z alabastru, marmuru i polerowanego granitu, wąskie ulice pozostały.
Sam pałac zachował wiele cech fortecy, chociaż jego mury były teraz wyłożone białym marmurem, a wewnątrz wzniesiono wieże z porfiru i bazaltu. Spuszczana krata w bramie wykuta była z żelaza pokrytego złotem, zwodzony most wisiał nad suchą fosą o dnie najeżonym pikami. Rosnąca wokół fosy trawa, przycięta krótko niczym w ogrodzie, oddzielała pałac od Dzielnicy Świątyń, która otaczała szczyt wzgórza.
Conan zatrzymał kompanię na skraju trawnika.
— Czekajcie tutaj — rozkazał.
— Z przyjemnością — burknął Hordo.
Conan samotnie pojechał do bramy. Jego, wielki czarny ogier tańczył i wysoko podnosił kopyta. Zwodzonego mostu strzegli dwaj wartownicy z włóczniami i w złotych płaszczach. Z barbakanu wyszedł mężczyzna w grzebieniastym hełmie oficera. Wielki Cymmerianin ściągnął wodze.
— Czego tu szukasz? — zapytał ostro oficer. Podejrzliwie zmierzył wzrokiem resztę wolnej kompanii, ale najemnicy stali daleko i nie byli liczni.
— Chciałbym zaciągnąć swoją kompanię do służby króla Gariana — rzekł Conan. — Wyuczyłem ludzi sposobu walki nie znanego w Nemedii i zachodnim świecie.
Oficer uśmiechnął się drwiąco.
— Jeszcze nigdy nie słyszałem o wolnej kompanii, która nie znałaby jakiejś sekretnej sztuki walki. Na czym polega twoja?
— Pokażę ci. Lepiej obejrzeć niż słuchać. — Conan odetchnął z ulgą. Obawiał się, że nie będą chcieli z nim mówić.
— Dobrze — rzekł powoli oficer, raz jeszcze rzucając okiem na resztę kompanii. — Ty sam możesz wejść i pokazać, co umiesz. Ale strzeż się, jeżeli ten twój sekret zna każdy rekrut w Nemedii, a tak jest z większością sztuczek najemników, zostaniesz wychłostany na oczach twoich zbirów.
Conan dotknął ostrogami boków wielkiego ogiera. Koń ruszył stępa. Wartownicy zniżyli włócznie, a oficer przyglądał się czujnie. Cymmerianin pozwolił sobie na chłodny uśmiech.
— To nic znanego w Nemedii, chociaż rekruci mogą się tego wyuczyć.
Oficer ściągnął wargi, słysząc jego ton.
— Myślę, że inni też chcieliby to obejrzeć, barbarzyńco — obejrzał się i wydał rozkazy.
Żołnierz w złocistym płaszczu, który wyszedł na rozkaz oficera, obrzucił Conana szacującym spojrzeniem i pobiegł do pałacu. Gdy barbarzyńca przejeżdżał przez bramę, z barbakanu wyszli inni żołnierze. Cymmerianin zastanowił się, czy idą zobaczyć jego popis, czy pilnować, by przypadkiem w pojedynkę nie zdobył pałacu.
Brukowany zewnętrzny dziedziniec mierzył sobie w każdym kierunku cztery setki kroków, a otoczony był przez arkady wysokie na trzy piętra. Za nimi, naprzeciw bramy, wznosiły się wieże oraz właściwy pałac.
Żołnierze, idący za Conanem, cofnęli się na widok oficerów. Było ich ze dwudziestu, a na czele szedł mężczyzna zbudowany równie potężnie jak Cymmerianin. Oficer, który przyprowadził Conana, skłonił mu się z szacunkiem.
— Bądź pozdrowiony, Vegentiusie. Mam nadzieje, że ten barbarzyńca dostarczy ci godziwej rozrywki.
— Tak, Tegha — rzekł z roztargnieniem Vegentius, nie odrywając wzroku od Conana. Cymmerianin spostrzegł, że dowódca przygląda mu się niezwykle czujnie. Nagle wielki oficer zapytał: — Ja znam ciebie, barbarzyńco, a czy ty znasz mnie?
Conan potrząsnął głową.
— Nie znam cię, panie. — Jednakże, gdy się nad tym zastanowił, ten Vegentius istotnie wyglądał znajomo, jak ktoś widziany przelotnie. Mniejsza o to, pomyślał barbarzyńca. Wspomnienie samo wróci, jeśli jest ważne.
Vegentius wyraźnie się odprężył, słysząc słowa Cymmerianina. Uśmiechnął się dziarsko i dodał:
— Zobaczymy, co masz do pokazania. Tegha, przynieś wszystko, czego ten barbarzyńca potrzebuje.
— Potrzebny mi snopek słomy — rzekł Conan — albo jakiś inny cel.
Śmiech zabrzmiał wśród oficerów, gdy Tęgha wydawał polecenie dwóm żołnierzom.
— Łucznik — zadrwił głośno jeden. — Widziałem ten łuk przy jego siodle, ale myślałem, że to prezent dla dziecka.
— Może strzela jedną ręką! — ryknął drugi.
Conan milczał, choć przytyki stawały się coraz bardziej grubiańskie. Tylko mięśnie szczęki mu nabrzmiały. Zdjął krótki łuk z łęku siodła i sprawdził napięcie cięciwy.
— Harfa! — krzyknął ktoś. — Gra na nim niby na harfie!
Conan przelotnie dotknął czterdziestu strzał w kołczanie za siodłem, raz jeszcze upewniając się, że są na miejscu.
— Musi często chybiać, skoro nosi tyle strzał!
— Niee, używa lotek do podniecania kobiet. Bierze je za kostkę, widzisz, unosi nogę…
Drwinom nie było końca, chwilowa cisza zapadła jedynie wówczas, gdy wrócili żołnierze ze snopem.
— Postawcie go tam — zarządził Conan, wskazując miejsce oddalone o jakieś pięćdziesiąt kroków.
— To niewielka odległość, barbarzyńco.
— Ale to jest dziecinny łuk!
Conan odetchnął kilka razy głęboko, by się uspokoić. Odjechał od grupy oficerów i zatrzymał wierzchowca jakieś dwieście kroków od snopa. Założył strzałę i znieruchomiał. Ten pokaz miał być doskonały, dlatego musiał skoncentrować się wyłącznie na celu i nie pozwolić, by te paplające pawiany wytrąciły go z równowagi.
— Na co czekasz, barbarzyńco?! — zawołał Vegentius. — Zsiadaj i…
Conan z dzikim krzykiem podniósł łuk i strzelił. Nim grot utkwił w celu, ścisnął kolanami boki ogiera i pognał w pełnym galopie. Wielkie kopyta wierzchowca krzesały iskry na kamieniach dziedzińca. Conan, wrzeszcząc bojowe zawołanie swego klanu, pędził wypuszczając jedną strzałę za drugą.
Pociski mknęły prosto do snopa. W odległości stu kroków od celu Conan trącił konia kolanem i ogier bezbłędnie skręcił w prawo. Cymmerianin, skupiając umysł i oko na strzale i celu, znów ścisnął boki karosza, a wyćwiczony wierzchowiec przysiadł na zadzie, zawirował i błyskawicznie zmienił kierunek. Barbarzyńca nadal strzelał, teraz wracając jak burza do miejsca, z którego wyruszył. Kiedy w końcu położył rękę na wodzach, w kołczanie pozostały ledwie cztery strzały. Wiedział, że gdyby przeliczyć opierzone brzechwy, którymi usiany był snopek, byłoby ich równo trzydzieści i sześć. Pocwałował do milczących teraz oficerów.
— Czy to czary? — zapytał ostro Vegentius. — Czy twoje strzały zostały zaczarowane, że pomknęły bezbłędnie do celu, podczas gdy ty pędziłeś jak szaleniec?
— Nie czary — odrzekł ze śmiechem Conan. Teraz była jego kolej na śmiech z ogłupiałych min oficerów. — To wymaga zręczności, chociaż nie przesadnej. Człowiek może trafić z łuku do biegnącego jelenia, a tu trzeba pójść jeden krok dalej. Ja sam nie miałem pojęcia o łucznictwie, gdy uczono mnie strzelać.
— Uczono! — zawołał Tegha, nie zauważając wściekłego spojrzenia, jakim obrzucił go Vegentius. — Kto? Gdzie?
— Daleko na wschodzie. Tam łuk jest najważniejszą bronią lekkiej jazdy. W Turanie…
— Cokolwiek robią w tych dziwnych krajach — przerwał szorstko Vegentius — nie nadaje się tutaj. Nie potrzebujemy tych cudzoziemskich sposobów. Falanga dobrej, nemedyjskiej piechoty oczyści pole bitwy bez tych cudacznych łuczników na koniach.
Conan miał mu właśnie powiedzieć, co kilka tysięcy konnych turańskich łuczników mogłoby zrobić z jego falangą, ale nim się odezwał, zbliżyła się druga grupa i wszyscy oficerowie skłonili się nisko.
Orszak wiódł wysoki mężczyzna w koronie na głowie. Zdobiący ją złoty smok z rubinowymi ślepiami i wielką perłą w pazurach dowodził, że mężczyzna ten jest królem Garianem. Conan jednak nie patrzył na niego ani na otaczających go doradców, ani na dworaków ciągnących z tyłu, ale na idącą obok kobietę. Gdyby ta długonoga blondynka o pełnych piersiach była szlachetnie urodzoną damą, nie nosiłaby sukni z przejrzystego czerwonego jedwabiu podtrzymywanej przez perłowe zapinki na ramionach i zebranej w talii przez podwójny sznur pereł oprawionych w złoto. Ona również spojrzała na Conana, co prawda nie tak otwarcie jak on, ale za to z żarem, który przyśpieszył mu bicie serca.
Conan zobaczył, że Garian się zbliża, i odwrócił wzrok. Miał nadzieję, że król nie widział, gdzie przed chwilą patrzył.
— Podziwiałem twój kunszt z galerii — rzekł ciepło Garian — i przyznaję, że nigdy nie widziałem czegoś podobnego — jego brązowe oczy były przyjazne, chociaż nie tak szczere jak oczy kogoś, kto nie zasiada na tronie. — Jak się nazywasz?
— Jestem Conan z Cymmerii. — Barbarzyńca nie zauważył, że krew odpłynęła z twarzy Vegentiusa.
— Czy przyszedłeś tutaj jedynie po to, by zaoferować nam rozrywkę, Conanie?
— Przyszedłem, by ci służyć, panie. Z porucznikiem i czterema dziesiątkami ludzi wyszkolonych do używania łuku w taki sam sposób.
— Wspaniale — rzekł Garian, poklepując ogiera po łopatce. — Zawsze interesowały mnie nowości w sztuce wojennej. Od dzieciństwa żyłem w wojskowych obozach. Teraz — ślad goryczy zakradł się do jego głosu — nie mam nawet czasu na ćwiczenia z mieczem.
— Królu — rzekł z szacunkiem Vegentius — ta rzecz nie jest niczym więcej jak sztuczką, zabawą, z której nie ma pożytku na wojnie — gdy to mówił, jego oczy przesunęły się na Conana. Cymmerianin pomyślał, choć nie mógł w to uwierzyć, że w tym spojrzeniu czai się nienawiść i strach.
— Nie, dobry Vegentiusie. — Garian potrząsnął głową. — Twoja rada często jest mądra, ale tym razem się mylisz. — Vegentius otworzył usta, ale Garian ciągnął dalej: — Posłuchaj mnie, Conanie z Cymmerii. Jeżeli wstąpisz do służby, dam każdemu z twoich ludzi po trzy złote marki i dalsze trzy co każde dziesięć dni. Ty dostaniesz dziesięć marek i kolejną każdego dnia służby.
— Przyjmuję — powiedział szczerze Conan. Żaden kupiec nie zapłaciłby mu więcej niż połowę sumy zaproponowanej przez króla.
Garian pokiwał głową.
— Zatem zgoda. Ale będziesz musiał jeszcze fechtować się ze mną codziennie, przez pół klepsydry, bowiem po stanie rękojeści twego miecza wnoszę, że władanie tą bronią również nie jest ci obce. Vegentiusie, zadbaj, by Conan otrzymał kwaterę w pałacu, i to przestronną.
Garian zwyczajem królów, wydawszy polecenia, odszedł bez słowa. Dworzanie i doradcy pociągnęli za nim. Blondynka także odeszła, ale jej oczy zatrzymały się na twarzy Conana. Był w nich żar równy temu buchającemu z paleniska.
Conan kątem oka dostrzegł, że Vegentius także zamierza odejść.
— Komendancie Vegentiusie! — zawołał — czyż król nie powiedział, że moja kompania ma zostać zakwaterowana?
Vegentius prychnął z pogardą.
— Król powiedział, że ty masz otrzymać kwaterę, barbarzyńco. Nie rzekł ni słowa o tych szmaciarzach, których nazywasz kompanią. Niech śpią w rynsztoku!
Radość Conana nieco zmalała. Nie mógł przecież pobiec z płaczem do Gariana i poskarżyć się, że Vegentius nie ma zamiaru przydzielić kwater jego ludziom. U stóp wzgórza było pełno gospod, ale nawet w najtańszej będzie musiał płacić za swoich ludzi z własnej sakiewki. To mogło nadszarpnąć jego nowe, zdawałoby się obfite źródło dochodów. Jednak nie to było najgorszym zmartwieniem Cymmerianina. Dlaczego Vegentius go nienawidził? Postanowił znaleźć odpowiedź, nim zostanie zmuszony do zabicia tego człowieka. I będzie musiał powściągnąć zapędy wobec tej blondynki, bo nadmiar zapału łatwo może zakończyć się spotkaniem z katem. Niemniej Conan miał nadzieję, że będzie mógł cieszyć się jej względami. To mogło być kłopotliwe, ale czy ktoś, kto urodził się na polu bitwy, mógł znieść życie bez kłopotów?
Conan ze śmiechem pojechał do bramy, by przekazać swym ludziom szczęśliwą wiadomość.
XIII
Pochodnie oświetlały łukowo sklepioną piwnicę o ścianach z surowego szarego kamienia. Na zewnątrz prowadziły jedne, dobrze strzeżone drzwi. Albanus nie mógł ryzykować, że tajemnice skrywane w tej komorze wyjdą na światło dzienne. Już samo patrzenie na przygotowane tu materiały sprawiało, że mag czuł się wszechpotężny. Na środku pomieszczenia stała kamienna platforma wysoka na dwie stopy, a na niej spoczywał olbrzymi prostokątny blok gliny. Była to glina, która miała dać Albanusowi Tron Smoka.
— Dostojny Albanusie, raz jeszcze żądam odpowiedzi, dlaczego mnie tu przywiedziono i uwięziono?
Albanus zmusił się do uśmiechu i dopiero wtedy odwrócił się do nachmurzonego mężczyzny o krzaczastych brwiach, który śmiał przemawiać doń takim tonem.
— To nadgorliwość ze strony strażników, dobry Stephano. Powiedziałem im tylko, by przyprowadzili do mnie wielkiego rzeźbiarza Stephano, a oni przerośli w nadgorliwości samych siebie. Zapewniam cię, że każę ich wychłostać.
Stephano lekceważącym gestem dał znać, iż ostatnie słowa nie mają znaczenia, ale Albanus zwrócił uwagę, że rzeźbiarz nie poprosił, by oszczędzono strażnikom chłosty.
— Słyszałeś o mnie? — zapytał rzeźbiarz, wypinając dumnie pierś.
— Oczywiście — odparł Albanus, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Ten człowiek był równie łatwy do rozszyfrowania jak stronica zapisana wielkimi literami. — Dlatego chcę, byś wyrzeźbił dla mnie ten posąg. Jak widzisz, masz tu wszystkie narzędzia — wskazał na niski stół, na którym leżały wszelkiego rodzaju szpachle i gładziki.
— Wszystko jest nie tak — powiedział wyniośle Stephano. — Gliny używa się do małych figur. Posągi robi się z kamienia lub brązu.
Uśmiech pozostał na ustach Albanusa, ale jego oczy były niczym zamrożony ogień.
— Ta glina została sprowadzona z Khitai — nie znał dalej leżącego kraju. — Kiedy zostanie wypalona, stwardnieje niczym brąz, a przy tym będzie lżejsza od zwyczajnej gliny. Na stole leżą szkice, według których masz rzeźbić. Obejrzyj je.
Stephano, patrząc z powątpiewaniem na blok gliny, podniósł pergaminy, rozwinął je i sapnął zdumiony.
— To Garian!
— Nasz miłościwy król — przyznał obłudnie Albanus, chociaż prawie udławił się tymi słowami. — To ma być prezent dla niego. Niespodzianka.
— Ale jak mam go ubrać? — zapytał rzeźbiarz, wertując szkice. — Na wszystkich jest nagi.
— I taka też ma być rzeźba. — Albanus uprzedził pytanie Stephana i dodał: — Taki jest khitajski obyczaj dotyczący posągów z tej gliny. Są ubierane w taki strój, jaki danego dnia nosi władca, i w ten sposób posąg zawsze nadąża za modą — był dumny z tego pomysłu. Zastanowił się, czy po przejęciu tronu nie chciałby mieć takiego posągu przedstawiającego siebie.
Stephano roześmiał się nagle. Był to ostry, zgrzytliwy dźwięk, jak gdyby ktoś drapał nożem po kamiennej płycie.
— A co się stanie z nagim posągiem Gariana, gdy Garian nie będzie już zasiadał na tronie?
— To mało prawdopodobny wypadek — rzekł sucho Albanus.
Stepnano wyglądał na przestraszonego, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie odkrywa swe myśli.
— Oczywiście, oczywiście… — rysy mu stwardniały, gęste brwi ściągnęły się niespokojnie. — Jednak dlaczego miałbym przyjmować zamówienie po nocy spędzonej w twoich lochach?
— Godna pożałowania pomyłka, za którą przeprosiłem. Czy zgodzisz się na tysiąc złotych marek?
— Nie pociąga mnie złoto — odparł szyderczo rzeźbiarz.
— By rozdać je biednym — dodał gładko Albanus. — Wiele słyszałem o twojej dobroczynności we Wrotach Piekieł. — Twarz Stephana nie złagodniała, ale Albanus znalazł inne rozwiązanie, jego głos zmiesił się w hipnotyzujący szept: — Pomyśl, ile dobra mógłbyś sprawić mając tysiąc sztuk złota. Pomyśl, jak za twoim przykładem pójdą inni. Założę się, że nikt nie rozdał nawet dziesiątej części tej sumy.
Stephano, patrząc na ścianę tak, jakby widział na niej opisaną przez Albanusa scenę, powoli pokiwał głową.
— Pomyśl, jak cię będą wysławiać, idąc w krok za tobą. Jak wielki staniesz się w ich oczach! — Albanus zamilkł i czekał.
Stephano zdawał się rosnąć. Nagle zadrżał i zaśmiał się zakłopotany.
— Z pewnością wiele dobrego można uczynić z taką ilością złota. Zadumałem się myśląc o tym.
— Oczywiście — gospodarz uśmiechnął się, a jego głos stał się bardziej ożywiony. — To ma być niespodzianka dla Gariana. Dlatego nikt nie może wiedzieć, że tu jesteś. Jedzenie i wino dostaniesz na miejscu. I kobietę, jeśli zapragniesz. Codziennie możesz wychodzić do ogrodów, o ile będziesz pamiętał o zachowaniu ostrożności. Teraz zabieraj się do pracy, bo czas ucieka.
Albanus wyszedł z komnaty i stanął, drżąc na całym ciele. Robiło mu się niedobrze, że musiał pozwolić Stephanowi na to, by ten traktował go jak równego sobie! To było karygodne. Jednakże, ku swemu żalowi, odkrył już, że takich ludzi nie można było zmusić do pracy wyłącznie groźbami czy torturami.
Pełne szacunku dotknięcie rękawa jego tuniki sprawiło, że wyprostował się i obnażył zęby w gniewnym warknięciu.
Niewolnik cofnął się z nisko pochyloną głową.
— Wybacz, panie, ale komendant Vegentius czeka, wielce zaniepokojony.
Albanus odegnał niewolnika i ruszył korytarzem. Miał już obmyślone wszystkie szczegóły spisku. Jeżeli żołnierz zniszczył jakąś część tego planu, wykastruje go własnoręcznie.
Vegentius czekał w ozdobionym kolumnami holu wejściowym. Chodził niespokojnie z twarzą pokrytą kropelkami potu. Zaczął mówić, gdy tylko zobaczył Albanusa:
— Conan, ten barbarzyńca, który walczył z Meliusem i zabrał jego miecz. Ten, o którym wspomniał Leucas, mówiąc, że bierze udział w spisku Stephany. Teraz człowiek noszący to imię przyciągnął uwagę Gariana i wstąpił doń na służbę. A ja go poznałem; to ten, który przerwał nasze spotkanie z Tarasem. Cztery razy wmieszał się do naszych planów, Albanusie, i to mi się nie podoba. To zły omen.
— Czyżby bogowie mieszali się do moich spraw? — wyszeptał Albanus, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos. Czyżby nie byli ze mnie zadowoleni? — pomyślał, a głośno dodał: — Nie mów o złych znakach. Dziś rano wróżbita powiedział mi, że przed śmiercią przywdzieję Smoczą Koronę. Kazałem go zabić, by powściągnąć jego język. Cóż może zrobić jeden barbarzyńca, skoro gwiazdy mówią, że odniosę zwycięstwo?
Żołnierz wysunął nieco miecz z pochwy.
— Z łatwością mógłbym go zabić. Jest sam w pałacu, nikt go nie pilnuje.
— Głupcze! — warknął Albanus. — Morderstwo w pałacu! Garian natychmiast pomyśli o własnym bezpieczeństwie i zdwoi straże. Nie chcemy, by miał się na baczności.
Vegentius uśmiechnął się szyderczo.
— Jego bezpieczeństwo spoczywa w moich rękach. Jeden na trzech Złotych Lampartów jest lojalny wobec mnie, a nie Gariana.
— A dwóch na trzech odwrotnie. Żadna część mojego planu nie przewiduje wydobycia ostrzy w murach pałacu. Muszę wyglądać na człowieka, który ratuje Nemedię przed buntem motłochu.
— Zatem ma żyć? — wybuchnął z niedowierzaniem Vegentius.
— Nie, umrze — oznajmił mag.
Czy naprawdę ten Conan jest wzniesioną przeciw mnie bronią bogów? — zastanowił się Albanus. Nie. Jego przeznaczeniem było założyć Koronę Smoka. Urodził się, by zostać najpierw królem, a potem, dzięki mocy błękitnej kuli, żyjącym bogiem. — Trzeba wydać rozkazy Tarasowi — rzekł stanowczo. — Powiedz mu, że te człowiek musi umrzeć z dala od pałacu, w miejscu gdzie jego śmierć będzie można przypisać pijackiej burdzie.
— Wydaje się, że Taras zniknął, Albanusie.
— Zatem go znajdź! — szczeknął ze złością mag. — I pamiętaj; w murach pałacu tego barbarzyńcę należy obserwować, ale nie wolno go tknąć. Zabij go, kiedy stamtąd wyjdzie!
XIV
Mosiężny dzwonek zaśpiewał nad małym dziedzińcem, gdy Conan zablokował opadające ostrze i płynnie przyjął obronną postawę. Pot błyszczał na jego masywnej klatce piersiowej, ale oddech miał równy, oczy bystre, a rękę pewną.
Garian krążył wokół wielkiego Cymmerianina. On również był rozebrany do pasa i potężnie zbudowany, chociaż jego muskuły okrywał tłuszcz będący następstwem braku ruchu. Krople potu spływały po jego ramionach, a ostrze chwiało się nieznacznie.
— Dobry jesteś, barbarzyńco — wysapał.
Conan w milczeniu obracał się tak, by cały czas zwracać się twarzą do przeciwnika. W czasie walki, nawet ćwiczebnej, nie było miejsca na gadanie.
— Ale mało rozmowny — ciągnął król, i mówiąc te słowa pchnął mieczem w kierunku brzucha Cymmerianina.
Conan przesunął się odrobinę. Jego potężny nadgarstek skręcił się, ostrze półkoliście pomknęło w dół i trafiło w miecz króla, bezpiecznie odwodząc stal w bok. Zamiast odepchnąć ostrze dalej, Conan ugiął kolana, przysiadł na prawej nodze, lewą wyciągając w bok. Jego miecz ześlizgnął się z ostrza przeciwnika, pomknął w przód i zatrzymał, dotykając brzucha Gariana. Nim zaskoczony król zdołał zareagować, Conan odskoczył i zajął obronną pozycję. Garian cofnął się ciemniejąc na twarzy.
— Starczy na dziś — rzekł ponuro i odszedł.
Conan podniósł tunikę i zaczął wycierać pot. Kiedy Garian zniknął w bramie dziedzińca, z cienia pod balkonem wyłonił się Hordo. Potrząsnął kudłatą głową i powiedział:
— Dobrze, że nie wiedział, że tu byłem, Cymmerianinie, bo w przeciwnym wypadku obaj moglibyśmy znaleźć się w lochach. Jednak pamiętaj, że królowie nie lubią przegrywać, nawet wtedy, gdy inni tego nie widzą.
— Gdybym zgodził się przegrywać ćwicząc, wkrótce przegrana znalazłaby mnie w prawdziwej walce.
— Ale czy nie mógłbyś być choć trochę ostrożniejszy, człowieku? Ostatecznie on jest królem. Chyba nie warto ryzykować odprawy przed wypłatą.
— Nie znam innego sposobu walki, Hordo, poza dążeniem do wygranej. Jak mają się ludzie?
— Dobrze — odparł brodacz, sadowiąc się na kamieniu. — To łatwe życie; picie i szastanie złotem.
Conan naciągnął tunikę i schował miecz do pochwy.
— Widziałeś jakieś oznaki świadczące o tym, że Ariana i inni są gotowi wysłać ludzi na ulice?
— Ani śladu — westchnął jednooki. — Conanie, nie mówię, żeby ich zdradzić, bo cień Kerin prześladowałby mnie do końca życia, gdybym to zrobił, ale czy nie moglibyśmy przynajmniej szepnąć Garianowi, że słyszeliśmy pogłoski o rodzącym się powstaniu? Za takie ostrzeżenie dałby nam więcej złota, a gdyby on miał się na baczności, do rewolty by nie doszło. Nie lubię wyobrażać sobie, jak Kerin i Ariana umierają w rynsztoku. Ale tak się stanie, jeżeli dojdzie do rebelii. Ja nie mógłbym na nich ruszyć, Cymmerianinie.
— Ani ja, Hordo. Ale i tak powstaną, niezależnie od tego, czy Garian będzie się strzegł czy nie, chyba że źle odczytałem ogień płonący w oczach Ariany. Aby ich powstrzymać, musimy się dowiedzieć, kto ich wykorzystuje. Ten człowiek, który spotkał się z Tarasem, mógłby nam wiele powiedzieć.
— Kazałeś mi wypatrywać człowieka o jastrzębiej twarzy i szpakowatych skroniach, ale jeżeli uda nam się go znaleźć, będzie to prawdziwy dar od bogów.
Conan z rozgoryczeniem skinął głową.
— Wiem. Ale możemy robić tylko to, co możemy. Chodźmy do mojej komnaty. Mam dobre wino.
W Turanie i Vendhii stały wspanialsze pałace, ale ten też mógł zaimponować. Znajdowało się tu wiele dziedzińców i ogrodów. Niektóre były małe, zawierały nie więcej niż jedną marmurową fontannę w kształcie jakiejś bajecznej bestii, inne ogromne i wznosiły się w nich alabastrowe wieże ze złotymi kopułami. Wielkie obeliski mierzyły w niebo, a ich boki pokrywały napisy opowiadające o wszystkich królach Nemedii. Conan idący chłodnymi arkadami obok ogrodu, w którym krzyczały pawie i dumnie stąpały złotopióre bażanty, nagle zatrzymał się. Z pobliskich drzwi wyłoniła się kobieta odziana w szarą woalkę i najwyraźniej ich nie zauważając, ruszyła w swoją stronę. Cymmerianin był pewien, że to ją dwa razy widział w lektyce. Zdecydował, że teraz nadeszła odpowiednia chwila, by dowiedzieć się, dlaczego patrzyła na niego z taką nienawiścią. Ale gdy ruszył ku niej, Hordo złapał go za ramię i wciągnął za kolumnę.
— Chcę porozmawiać z tą kobietą. — Conan mówił cicho, bo głos niósł się w arkadach. — Ona mnie nie cierpi, jestem tego pewien. I nie wątpię, że widziałem ją wcześniej, bez tych woali. Ale gdzie?
— Ja również ją widziałem — odparł Hordo chrapliwym szeptem — chociaż nie bez woali. To dostojna Tiana. Ludzie mówią, że ma twarz zeszpeconą przez jakąś chorobę. Nie pozwala, by ktokolwiek ją zobaczył.
— Nie poproszę jej, by pokazała mi swe oblicze — rzekł Conan niecierpliwie.
— Słuchaj — nalegał błagalnie jednooki — raz poszedłem za Eraniusem, gdy udał się po rozkazy. Zawsze chodził na ulicę Żalów, choć za każdym razem do innej tawerny. Tym razem wyszedł z miasta i w gaju za murami spotkał się z dostojną Tianą.
— Zatem ona bierze udział w przemycie. Ta wiedza może mi się przydać, jeżeli nie zechce odpowiedzieć na moje pytania.
— Nie rozumiesz, Cymmerianmie. Nie byłem na tyle blisko, by słyszeć, o czym rozmawiali, ale widziałem wyraźnie, jak Eranius się przed nią płaszczył. Nie robiłby tego, gdyby nie stała wysoko, bardzo wysoko w hierarchii szajki. Przyczep się do niej, a dwie setki szmuglerów w tym mieście zaczną szukać twojej głowy.
— Może już to robią — z pewnością ktoś to robił. Dlaczego nie miałaby to być kobieta, która nienawidziła go z niewiadomo jakiego powodu? Conan strząsnął z ramienia rękę przyjaciela. — Zniknie mi z oczu, jeżeli zaraz nie pójdę.
Ale zatrzymał się, bowiem dostojna Tiana dotarła do końca arkady i właśnie pojawiła się przed nią blondynka, która wcześniej towarzyszyła Garianowi. Conan wiedział już, że ma imię Sularia i jest kochanką Gariana. Zawoalowana kobieta chciała ją minąć, ale Sularia, w złotych napierśnikach i jedwabnej spódniczce nie szerszej od męskiej dłoni, zastąpiła jej drogę.
— Pozdrowiam cię, dostojna Tiano — rzekła Sularia z ironicznym uśmiechem na zmysłowych ustach. — Dlaczegóż to ubrałaś się tak ciężko w taki piękny dzień? Jestem pewna, że byłoby ci przyjemniej, gdybyś dała namówić się na jedwabie i bransolety.
Ręka zawoalowanej kobiety mignęła jak błyskawica i zadudniła na twarzy Sularii z taką siłą, że blondynka runęła na ziemię. Conan osłupiał. Taki cios wymagał niepospolitej siły!
Sularia zerwała się na nogi. Gniew przemienił jej twarz w koszmarną maskę.
— Jak śmiałaś mnie uderzyć? — splunęła. — Ja…
— Do psiarni, suko! — syknęła trzecia kobieta, pojawiając się obok dwóch pierwszych. Wysoka i gibka, była tak piękna jak Sularia, ale miała jedwabiste czarne włosy i władcze ciemne oczy osadzone w wyniosłej twarzy. Błękitna, wyszywana maleńkimi perłami szata sprawiała, że blondynka w swych fatałaszkach wyglądała przy niej jak dziewka z tawerny.
— Nie mów tak do mnie, dostojna Jelanno — odparła ze złością Sularia. — Nie jestem służącą i niedługo… — urwała nagle.
Jelanna uśmiechnęła się szyderczo.
— Jesteś ladacznicą i niedługo Garian też dojdzie do takiego wniosku. A teraz zmykaj, bo wezwę niewolnika, by cię wychłostał.
Sularia zadrżała na całym ciele. Na jej usta wypełzł jadowity grymas. Z pomrukiem wściekłości minęła dwie kobiety i przebiegła obok Conana i Horda ukrytych za kolumną.
Conan patrzył chwilę w ślad za nią. Kiedy się odwrócił, Jelanna i Tiana zniknęły. Spoglądając spode łba na Horda, oparł się plecami o kolumnę.
— W tym miejscu mogę daremnie szukać jej nawet i przez dziesięć dni — warknął. — Powinienem był porozmawiać z nią od razu, zamiast pozwalać, byś odciągał mnie niczym bakałarz.
— Na Mitrę, Conanie, wyjedźmy z tego miasta — jedyne oko Horda błagalnie wpatrzyło się w Cymmerianina. — Zapomnij o dostojnej Tianie. Zapomnij o Garianie i jego złocie. Złoto znajdziemy w Ophirze, a kiedy się tam zaciągniemy, to przynajmniej będziemy wiedzieli, kto chce nas zabić.
Conan potrząsnął głową.
— Nigdy nie uciekaj przed wrogami, Hordo. To zły nawyk, którego później trudno się pozbyć. Idź do tawerny. Ja pójdę do swojej komnaty i zastanowię się, jak znaleźć Tianę. Poszukam cię później i postawię ci dwa dzbany wina za twój jeden.
Gdy Cymmerianin odwrócił się, by odejść, Hordo powiedział:
— Dotychczas zawsze wiedziałeś, kto jest twoim wrogiem!
Ale Conan nawet się nie zatrzymał. Mądry człowiek nie odwraca się plecami do nieznanego wroga, ale próbuje dowiedzieć się, kim on jest. Lepiej umrzeć niż uciec, ponieważ gdy raz zacznie się uciekać, to można już nigdy nie przestać. Ten, komu nie brakowało woli, winien szukać swego wroga i stanąć z nim twarzą w twarz.
Conan dotarł do swej komnaty i przyłożył rękę do drzwi, które uchyliły się pod jego dotknięciem. Zasuwa była odciągnięta. Barbarzyńca wyciągnął miecz i przesunął się w bok. Czubkiem ostrza dźgnął drzwi, które trzasnęły o ścianę, ale prócz tego nie rozległ się żaden inny dźwięk. Nic się nie poruszyło.
Wielki Cymmerianin wskoczył do pokoju. Przekoziołkował unikając przypuszczalnego ciosu z tyłu i stanął na nogach z mieczem w pogotowiu.
Na łóżku siedziała Sularia. Miała skrzyżowane zmysłowo nogi i klaskała z uciechy.
— Jeździec, łucznik, fechmistrz i akrobata! Jakie jeszcze znasz sztuczki, barbarzyńco?
Trzymając gniew na wodzy, Conan zamknął drzwi. Nie bawiło go robienie z siebie głupka, zwłaszcza przed piękną kobietą. Kiedy odwrócił się do niej, jego oczy przypominały błękitne lodowce.
— Po co tu przyszłaś?
— Jesteś wspaniały z tym potem, który nadal pokrywa twe ciało — wydyszała. — Pokonałeś go, prawda? Garian nie miałby z tobą szans.
Conan pośpiesznie przeszukał pokój. Zajrzał za każdy gobelin, wyjrzał przez okno, czy na gzymsie nie czyha jakiś zabójca. Sprawdził nawet, czy ktoś nie kryje się pod łóżkiem, lecz w końcu śmiech Sularii sprawił, że z przekleństwem zaprzestał poszukiwań.
— Czego szukasz, Conanie? Nie mam męża, który wyskoczyłby z szafy.
— Masz króla — warknął Cymmerianin. Jedno spojrzenie na nią; złote napierśniki ledwo mieściły bujne piersi, wąskie pasmo jedwabiu zaś zaledwie oplatało biodra, wystarczyło, by poznać, że nie może mieć przy sobie broni większej od szpilki.
— Króla, który umie mówić tylko o zbożu, podatkach i stokroć nudniejszych rzeczach — namiętny uśmiech zaigrał na jej wargach. Położyła się na plecach, oddychając głęboko. — Ale ty, barbarzyńco, nie jesteś nudny. Wyczuwam w tobie moc. Chyba kiedyś zostaniesz królem.
Conan zmarszczył brwi. Te słowa obudziły jakieś głęboko pogrzebane wspomnienie. Że posiada moc. Że będzie królem. Przestał o tym myśleć. Bajki dla dzieci, nic więcej.
Położył miecz na łóżku nad głową Sularii. Miał być blisko pod ręką na wypadek niespodziewanej wizyty.
Blondynka spojrzała na nagie ostrze i zwilżyła językiem usta, jakby podniecała ją jego bliskość. Conan złapał złoty sznur łączący napierśniki i szarpnął go gwałtownie. Szafirowe oczy Sularii oderwały się od miecza i zatrzymały na twarzy barbarzyńcy.
— Igrałaś ze mną, kobieto — wyszeptał Conan. — Teraz moja kolej.
Żadne z nich nie widziało, że drzwi uchyliły się i przez szczelinę zajrzała kobieta w szarym woalu. Stała przez pewien czas, a w jej oczach płonął szmaragdowy ogień.
XV
Następnego popołudnia, gdy Conan szedł przez pałac, dopędził go zdyszany Hordo.
— Dobrze cię widzieć, Cymmerianinie. Bałem się, gdy nie przyszedłeś wczoraj do gospody.
— Znalazłem ciekawsze zajęcie — odparł z uśmiechem Conan.
Niewolnicy przebiegli korytarzem, trzymając się blisko ścian. Środek przejścia przeznaczony był dla szlachetnie urodzonych, którzy nadeszli z naprzeciwka, olśniewając bogato haftowanymi aksamitami, satyną oraz złotymi łańcuchami ze szmaragdami i rubinami. Wielmoże zaszczycili obu wojowników zaciekawionymi spojrzeniami.
Hordo popatrzył na nich podejrzliwie, po czym zniżył głos i pochylił się do ucha Conana.
— Mam nadzieję, że minionej nocy miałeś czas zastanowić się nad tym, co zaszło wczoraj. Być może w tej chwili oprawcy Gariana rozgrzewają żelaza. Chodźmy do koni i jedźmy, póki jeszcze można.
— Skończ tę głupią gadkę — roześmiał się Conan. — Przed chwilą fechtowałem się z Garianem i nie powiedział mi złego słowa. Prawdę mówiąc, śmiał się często, z wyjątkiem chwili, gdy zarobił w łeb.
Jednooki z wrażenia aż zmylił krok.
— Cymmerianinie, chyba nie… Na Mitrę! Chyba nie dałeś królowi po łbie!
— Nie, Hordo, Garian poślizgnął się na liściach przygnanych wiatrem i padając uderzył twarzą we własną rękojeść. Ma siniaka, nic więcej.
— Siniaki mogą mieć tacy ludzie jak ty i ja. — Hordo podniósł palec i przemówił niczym jeden z filozofów „U Thestis”: — Natomiast królowie doświadczają fizycznego uszczerbku majestatu.
— Obawiam się, że masz rację — westchnął Conan. — Zestarzałeś się.
— Też tak uważam — przytaknął machinalnie Hordo i zacisnął zęby z wściekłym błyskiem w oku, gdy uświadomił sobie, co właściwie powiedział wielki Cymmerianin.
Conan stłumił śmiech na widok zacietrzewionego oblicza brodacza. Hordo mógł sam siebie nazywać starym, ale gotów był zamordować każdego, kto ośmieliłby się powiedzieć to o nim. Po chwili wesołość Cymmerianina ulotniła się jak dym.
Weszli na dziedziniec, na którym stały ze dwie dziesiątki Złotych Lampartów otaczających szerokim kręgiem Vegentiusa. Wszyscy, łącznie z komendantem, byli rozebrani do pasa. W cieniu pod arkadami, po drugiej stronie dziedzińca kryła się mała grupka wielmożów. Nieco z boku, samotnie wśród kolumn, stała Sularia.
Vegentius, prężąc ramiona nad głową, obracał się w kręgu żołnierzy.
— Kto następny?! — wołał. — Jeszcze się nawet nie spociłem. — Jego naga klatka piersiowa była potężna, ramiona szerokie i muskularne. — Nie ma ochotnika? Ty, Oaxis!
Żołnierz wyszedł z kręgu i przyjął zapaśniczą postawę. Dorównywał wzrostem Vegentiusowi, ale nie był tak dobrze zbudowany. Vegentius zaśmiał się i zaczął krążyć na ugiętych nogach. Oaxis robił to samo, ale bez cienia uśmiechu.
Nagle zwarli się, a ich stopy zaszurały na kamieniach. Conan widział, że szczuplejszy mężczyzna posiada dużą zręczność i umie walczyć. W chwili gdy to myślał, Oaxis uwolnił ramię i jego pięść pomknęła w kierunku brzucha Vegentiusa. Lecz żołnierz przypomniał sobie, kogo zamierza uderzyć i w ostatniej chwili zawahał się. Pozbawione siły uderzenie nie wywołało nawet stęknięcia u szczerzącego zęby Vegentiusa.
Dowódca nie miał takich skrupułów. Jego wolna ręka uderzyła w bok szyi Oaxisa z trzaskiem przypominającym uderzenie kamienia o drewno. Oaxis zachwiał się, ale Vegentius nie pozwolił mu upaść. Dwa razy jego pięść wzniosła się i opadła, grzmocąc w kark przeciwnika. Za pierwszym razem Oaxis zadygotał, za drugim zwisł bezwładnie. Vegentius puścił go i żołnierz osunął się na ziemię jak kupa łachmanów.
— Kto następny? — ryknął komendant Złotych Lampartów. — Czy nie ma tu nikogo, kto chciałby się ze mną zmierzyć?
Dwaj żołnierze wyrwali się z kręgu i odciągnęli pokonanego towarzysza. Wielki mężczyzna nadal obracał się, a na jego twarzy widniał szyderczy uśmiech. Po chwili dostrzegł Conana, a wtedy zatrzymał się i wyszczerzył zęby.
— Ty, barbarzyńco! Spróbujesz, czy też północne mrozy zmroziły ci odwagę?
Twarz Conana ściągnęła się. Spojrzenie Sularii działało niczym ostroga. Nie miał nic przeciwko popisowi przed piękną kobietą. Odpasał miecz i podał go Hordo. Wśród szlachty rozległ się pomruk. Zaczęto robić zakłady.
— Masz więcej odwagi niż rozumu — burknął jednooki. — Co zyskasz poza potężnym wrogiem, Conanie, jeśli go pokonasz?
— On już jest moim wrogiem — odparł Conan i dodał ze śmiechem: — A przynajmniej jednym z nich.
Cymmerianin ściągnął tunikę, rzucił ją na ziemię i zbliżył się do kręgu otaczającego Vegentiusa. Szlachetnie urodzeni z podziwem spojrzeli na jego masywne barki i zaczęli zmieniać stawki. Vegentius, pewien, że śmiech Conana był drwiną z niego, czekał z grymasem na twarzy. Żołnierze cofnęli się, poszerzając krąg po wejściu Conana.
Nagle Vegentius zaszarżował, wyciągając ramiona, by zmiażdżyć przeciwnika. Potężna pięść Conana trzasnęła go w bok głowy osadzając w miejscu. Cymmerianin przysiadł lekko i wbił drugą pięść pod żebra wielkiego żołnierza. Nim Vegentius odzyskał dech, Conan złapał go za gardło i pas, uniósł w powietrze, zakręcił nad głową i cisnął o ziemię.
Groza błysnęła w oczach przypatrujących się walce żołnierzy. Nigdy wcześniej nie widzieli, by ktoś podniósł Vegentiusa. Zakłady wśród szlachetnie urodzonych znów uległy zmianie.
Conan czekał, oddychając z łatwością, stojąc pewnie na nogach, podczas gdy Vegentius niezdarnie dźwigał się z ziemi. Na twarzy komendanta malował się szok. Potem zastąpiła go wściekłość.
— Barbarzyński bękarcie! — zawył wielki żołnierz. — Pluję na grób twojej matki! — Wyprowadził cios, który uśmierciłby każdego normalnego człowieka.
Ale teraz również twarz Conana płonęła z zimnej furii, a w oczach zabłysła mu lodowata śmierć. Był zbyt wściekły, by myśleć o obronie, przyjął cios, który zakołysał jego potężnym ciałem. W tym samym momencie jego pięść wybiła przednie zęby Vegentiusa. Przez długą chwilę dwaj giganci stali naprzeciw siebie, zadając i przyjmując ciosy, które zabiłyby dorodnego buhaja.
Potem Cymmerianin zrobił krok do przodu, Vegentius zaś krok w tył. Desperacja wykrzywiła rysy żołnierza. W oczach Conana widniał zimny błysk żądzy zniszczenia. Cymmerianin nieustępliwie napierał na przeciwnika. Jego pięści waliły bezlitośnie, zmuszając komendanta do cofania się w kierunku arkady. Stał tam powiększający się z każdą chwilą tłum gapiów, którzy wrzeszcząc z podniecenia, zapomnieli o swoim dostojeństwie.
W pewnej chwili muskularny żołnierz zatoczył się pod wpływem szczególnie potężnego uderzenia i cofnął na chwiejących się nogach. Szlachetnie urodzeni rozstąpili się przed nim, aż w końcu Vegentius oparł się plecami o ścianę cienistej arkady. Z wysiłkiem wyprostował się, zatoczył i upadł jak długi. Jedna jego noga poruszyła się jeszcze, jakby jakaś część mózgu Vegentiusa nadal domagała się, by powstał, lecz potem znieruchomiała.
Rozradowani żołnierze, nie zważając na powalonego dowódcę, otoczyli Conana. Dworzanie i damy dworu ruszyli ku niemu. Niektórzy dotykali go nieśmiało, jakby próbowali pogłaskać tygrysa.
Conan nie słyszał ich pochwał. W chwili gdy Vegentius stał w cieniu arkady, przypomniał sobie, gdzie już go widział. Wydostał się z wiwatującego tłumu i wrócił do Horda.
— Pamiętasz — zapytał cicho — jak mówiłem ci o tym, że pierwszy raz zobaczyłem Tarasa, gdy wpadłem przez świetlik na to tajne spotkanie? Mówiłem też o wielkim człowieku, który stał w cieniu?
Oko Horda zerknęło na Vegentiusa, znoszonego z placu przez żołnierzy. Szlachetnie urodzeni rozchodzili się.
— On? — zapytał z niedowierzaniem.
Conan przytaknął skinieniem głowy, a brodacz wyszeptał z kwaśną miną:
— Cymmerianinie, jeszcze raz powtarzam, że powinniśmy zebrać kompanię i jechać do Ophiru.
— Nie, Hordo — oczy Conana nadal połyskiwały posępnie, a jego twarz przypominała pysk wybierającego się na polowanie wilka. — Mamy teraz trop, Hordo. Czas atakować, nie uciekać.
— Na Mitrę! — sapnął Hordo. — Jeżeli zginę przez twoją głupotę, będę cię straszyć w każdą pełnię księżyca!
Nim Conan zdążył odpowiedzieć, przybiegła niewolnica. Przyklękła przed Cymmerianinem i powiedziała:
— Masz szybko udać się do króla Gariana, panie.
Jednooki zesztywniał.
— Spokojnie — rzekł Conan. — Gdyby król Garian pragnął mojej głowy, nie przysyłałby po mnie takiej ślicznej pary łydek.
Niewolnica spojrzała na niego z zainteresowaniem.
— Nie ufam nikomu — burknął Hordo. — I nie zaufam, póki nie dowiemy się, kto pragnie twojej śmierci. Albo dopóki nie zostawimy Nemedii daleko za plecami.
— Powiem ci, kiedy nadejdzie czas wyjazdu za granicę — zaśmiał się Conan. — Prowadź, dziewczyno.
Król Garian czekał w komnacie obwieszonej bronią i trofeami myśliwskimi, ale jego myśli nie były zajęte łowami. Na licznych stołach, a nawet na podłodze piętrzyły się zwoje pergaminu. Po wejściu Conana Garian ze wstrętem cisnął jeden ze zwojów w kąt. Siniak na policzku wyraźnie odróżniał się od całości zaczerwienionego ze złości oblicza.
— Nigdy nie chciej być królem, Conanie.
— A dlaczego? — zapytał zaskoczony Conan.
Uczciwa twarz Gariana wyrażała czystą odrazę, gdy rozłożył ręce i wskazał na zwoje i pergaminy.
— Myślisz, że to plany jakiejś wielkiej kampanii? Albo jakiejś wspaniałej ceremonii dla uczczenia pamięci mego ojca? Tak uważasz?
Conan potrząsnął głową. Niejeden raz jego życie zostało zmienione przez plany i strategie tego czy innego władcy, ale nigdy nie brał udziału w obmyślaniu owych planów. Popatrzył na pergamin leżący u swoich stóp. Był on pokryty kolumnami cyfr.
Garian przeszedł przez komnatę, zmiatając zwoje ze stołu na podłogę.
— Należy oczyścić miejskie ścieki, tak twierdzi Gildia Medyków, bo wyziewy wywołają zarazę. Inni polecają odnaleźć i zasypać starożytne przejścia pod pałacem, by uczynić go bardziej bezpiecznym. Trzeba przebudować część murów miasta. Armia zalega z wypłatami żołdu. Trzeba kupić zboże. Jeszcze więcej zboża! — Urwał, patrząc chmurnie na rogi wielkiego jelenia na ścianie. — Upolowałem go w dziczy na brythuńskiej granicy. Jak bardzo chciałbym tam być!
— Czy twoi doradcy nie potrafią zaradzić twoim kłopotom, panie?
Król roześmiał się gorzko.
— Potrafią, ale tu chodzi o złoto. Złoto, Conanie! Jestem zmuszony użerać się o nie niczym chciwy przekupień.
— Skarbiec państwa…
— …świeci pustkami. Im więcej ziarna muszę kupić w Ophirze i Aquilonii, tym wyższe stają się ceny. Jakieś obłąkane bandy na granicy palą furgony, które nie jadą pod strażą, i wiele z tych, które są chronione. Już kazałem przetopić niektóre ozdoby, ale nawet gdybym odarł ze złota cały pałac, i tak by nie starczyło.
— Co chcesz zrobić, panie? — zapytał Conan. Zawsze wyobrażał sobie, że królowie posiadają nieprzebrane bogactwo. To, że król może martwić się o złoto tak samo jak on, o ile nie bardziej, było dlań rzeczą nową.
— Pożyczyć. Liczni panowie wysokiego rodu i niektórzy kupcy posiadają bogactwo mogące rywalizować z moim. Niech więc przyłożą rękę do ratowania naszego ludu przed głodową śmiercią. — Garian przekładał pergaminy, dopóki nie znalazł jednego zapieczętowanego Smoczą Pieczęcią Nemedii. — Zaniesiesz to szlachetnemu Cantaro Albanusowi. To jeden z najbogatszych ludzi w Nemedii, tak więc znajdzie się wśród pierwszych poproszonych o złożenie nadzwyczajnej daniny — rysy mu stwardniały. Podając pergamin Conanowi dodał: — Albo podatku, jeżeli nie zechce pożyczyć.
Król ruchem ręki kazał Conanowi odejść, ale wielki Cymmerianin pozostał na miejscu. Miał do załatwienia delikatną sprawę, a nie będąc człowiekiem przywykłym do finezji, czuł niezwyczajne skrępowanie. Garian spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Na ile ufasz Vegentiusowi, panie? — wyrzucił z siebie Conan.
— Na tyle, by mianować go dowódcą mej straży przybocznej — odparł Garian. — Dlaczego pytasz?
Conan nabrał powietrza i zaczął przemowę, którą ułożył sobie w drodze do tej komnaty:
— Gdy zobaczyłem go w dzień przybycia do pałacu, nie opuszczała mnie myśl, że widziałem go już wcześniej. Dzisiaj sobie przypomniałem. Widziałem go w tawernie w mieście, pogrążonego w poufnej rozmowie z człowiekiem zwanym Tarasem, tym, który zasłynął mówiąc, że byłoby lepiej, gdyby ktoś inny zasiadał na Tronie Smoka.
— To poważne oskarżenie — rzekł z wolna Garian. — Vegentius służył mi dobrze, a wcześniej przez wiele lat memu ojcu. Nie wyobrażam sobie, by chciał mej zguby.
— Ty jesteś królem, panie, jednak ja też znam jedną z zasad królowania. Człowiek, który nosi koronę, musi strzec się ambicji innych.
Garian odrzucił w tył głowę i wybuchnął śmiechem.
— Może jesteś dobrym fechmistrzem, Conanie, ale królowanie pozostaw mnie. Mam nieco większe doświadczenie w noszeniu korony niż ty. Teraz idź. Chciałbym, by dostojny Albanus otrzymał tę wiadomość jak najszybciej.
Conan skłonił się i wyszedł. Miał nadzieję, że jego słowa posiały w Gadanie ziarno podejrzenia, choć ta słowna szermierka nie sprawiła mu najmniejszej przyjemności. Był człowiekiem czynu. Wolał z bronią w ręku stanąć twarzą w twarz z wrogiem i miał nadzieję, że wkrótce do tego dojdzie.
XVI
U pałacowej bramy czekał na Conana Hordo z Machaonem, Narusem i dwoma dziesiątkami najemników. Cymmerianin spojrzał na Horda pytająco, a jednooki brodacz wzruszył ramionami.
— Słyszałem, że masz zanieść wiadomość do jakiegoś dostojnika. Na Mitrę! Czuję, że on mógłby być tym drugim człowiekiem na spotkaniu z Tarasem. Albo tym, który chce twojej śmierci. Albo jednym i drugim.
— Stajesz się podejrzliwy jak stara baba, Hordo — odparł Conan, wskazując na siodło.
Nagle z bramy wyłonił się Vegentius, posiniaczony i opuchnięty, lecz w pełnym rynsztunku i w hełmie z czerwonym grzebieniem. Za nim podążało dziesięciu Złotych Lampartów. Kiedy oczy komendanta spoczęły na ludziach Conana, zatrzymał się, a gniewny grymas wykrzywił mu usta. Zawrócił, wściekle rozepchnął swoich żołnierzy i pognał jak burza z powrotem do pałacu.
— Może i jestem podejrzliwy — powiedział cicho Hordo — ale przynajmniej mam dość rozsądku, by pamiętać, że niektórzy z twoich wrogów mają znajome nam twarze. Poza tym miasto zmieniło się w ciągu minionych kilku dni.
Gdy Conan wyjechał na wyludnione ulice, zmiany te stały się jasne i dla niego. Tłumy zniknęły. Gdzieniegdzie warczał pies z wystającymi żebrami. Od czasu do czasu ktoś przemykał chyłkiem, jak ścigany, choć wokół nie było żywego ducha. Okna domów zasłonięto okiennicami, drzwi zabarykadowano. Sklepy były pozamykane, nigdzie nie rozlegały się okrzyki przekupniów. W powietrzu wisiała martwa, wręcz namacalna cisza.
— Zaczęło się to wkrótce po naszym przyjeździe do pałacu — objaśnił Hordo. Rozejrzał się wokół i zgarbił, jak gdyby jechał wśród grobów. — Zaczęło się od tego, że raptem z ulic zniknęli wszyscy porządni obywatele. Pozostali jedynie bandyci, żebracy i ladacznice. Rabusie wszelakiej maści mieli więc miasto dla siebie i napadali każdego, kto ośmielał się wystawić nos za drzwi. Wczoraj oni również zniknęli — popatrzył na Conana znacząco. — Wszyscy w czasie potrzebnym na przesypanie piasku w klepsydrze.
— Jakby na rozkaz?
Jednooki skinął.
— Może jednak Taras rzeczywiście wynajął zbrojnych, znaczy się kupił usługi tych bandytów.
— Ale nie po to, by pomóc Arianie. — Cymmerianin milczał przez pewien czas, patrząc na ciche budynki. — Masz o niej jakieś wieści? — zapytał w końcu.
Hordo nie musiał dopytywać, o kogo mu chodzi.
— Ma się dobrze. Dwa razy byłem „U Thestis”. Patrzyli na mnie, jakby trędowaty przyszedł na obiad. Kerin zajęła się Graecusem.
Conan skinął w milczeniu i w ciszy dojechali do wrót pałacu Albanusa. Cymmerianin zabębnił pięścią w bramę.
W otworze nie większym od męskiej dłoni błysnęły podejrzliwe oczy.
— Czego tu szukasz? Kim jesteś?
— Nazywam się Conan. Otwórz bramę, człowieku. Przynoszę wiadomość dla twego pana od samego króla Gariana.
Po drugiej stronie bramy dała się słyszeć krótka wymiana zdań, potem rozległ się stukot wyciąganej zasuwy i jedno skrzydło uchyliło się na tyle, by mógł przecisnąć się człowiek.
— Ty możesz wejść — zawołał głos z wewnątrz — ale inni nie.
— Conanie… — zaczął Hordo.
Cymmerianin ucieszył go ruchem ręki.
— Spokojnie, Hordo — i wsunął się za bramę.
Wrota z głuchym łoskotem zamknęły się za jego plecami. Conan zobaczył przed sobą czterech mężczyzn z dobytą bronią. Piąty, z tyłu, przycisnął czubek miecza do jego żeber.
— Mów, kim jesteś? — warknął ten, który dziurawił mu tunikę.
Conan, żałując, że nie starczyło mu rozumu, by włożyć kolczugę przed opuszczeniem królewskiego pałacu, odwrócił głowę i spojrzał w wąską twarz i szeroko rozstawione oczy pytającego, któremu brakowało koniuszka nosa.
— Mówiłem ci — sięgnął pod tunikę i znieruchomiał, gdy czubek miecza mocniej nacisnął jego skórę. — Chcę tylko pokazać ci pismo. Jakich kłopotów mógłbym narobić z mieczem między żebrami?
Mówiąc te słowa pomyślał, że wartownik stoi za blisko. Człowiek, o ile nie chce zostać obezwładniony, nigdy nie powinien dotykać mieczem drugiego. Jeden szybki wyrzut ramienia odrzuciłby ostrze na bok, potem jego właściciel potoczyłby się na swoich kamratów i… Cymmerianin uśmiechnął się, a inni poruszyli się niespokojnie. Bez wątpienia zastanawiali się, co śmiesznego widzi w swym położeniu.
— Pokaż mi list — zażądał wartownik z obciętym nosem.
Conan wyjął pergamin. Mężczyzna wyciągnął rękę, ale pismo umknęło spoza jego zasięgu.
— Stąd także widać pieczęć — mruknął Conan. — Pismo jest przeznaczone dla dostojnego Albanusa, nie dla ciebie.
— Prawda, to Pieczęć Smoka — mruknął strażnik. Z wyraźną niechęcią odsunął miecz od żeber Conana. — Wobec tego chodź za mną i nie zgub się.
Conan potrząsnął głową, gdy ruszyli kamiennym chodnikiem w kierunku masywnej budowli ze smukłymi kolumnami oraz wielką złoconą kopułą, której blask zaćmiewał słońce. Biorąc pod uwagę sytuację, jaka panowała w mieście, podejrzliwość ze strony wartowników była jak najbardziej uzasadniona, ale ich niechęć powinna zniknąć po tym, jak dowiedzieli się, że jest królewskim posłem. To gburowate zachowanie niezbyt dobrze wróżyło planom Gariana. Często ludzie mimowolnie przyjmują sposób bycia swego pana.
W ozdobionym licznymi, rzeźbionymi kolumnami przedpokoju przewodnik Conana naradził się szeptem z siwobrodym mężem w tunice ozdobionej herbem Albanusa i z wielkim kluczem u pasa. Wartownik odszedł, wracając na posterunek przy bramie, a siwobrody zbliżył się do Conana.
— Jestem szambelanem dostojnego Albanusa — powiedział bez śladu grzeczności. — Daj mi pismo.
— Oddam je do rąk własnych dostojnego Albanusa — odparł sucho Conan.
Nie miał najmniejszego powodu, by nie oddać pisma szambelanowi, skoro to właśnie on załatwiał tego rodzaju sprawy. Jednak Cymmerianin był zbyt wyprowadzony z równowagi. Posłaniec króla zasługiwał na co najmniej szklanicę schłodzonego wina i wilgotny ręcznik do otarcia kurzu.
Twarz szambelana stężała. Przez chwilę Conan był przekonany, że człowiek ten zacznie się z nim wykłócać, ale zamiast tego starzec rzekł krótko:
— Chodź za mną — poprowadził Cymmerianina po marmurowych schodach do małej komnaty. — Czekaj tu — rozkazał i wyszedł, uprzednio rozejrzawszy się wokół tak, jakby zapamiętywał wyposażenie pokoju w obawie, że gość o lepkich palcach uszczupli jego stan.
Pokój był mały, ale luksusowy. Na ścianach wisiały gobeliny, posadzka była z marmuru, a meble wyłożone macicą perłową i lapis lazuli. Łukowe wejście wychodziło na balkon górujący nad ogrodową fontanną. Ale nie było tu ani ręcznika, ani wina. Taki afront w stosunku do osobistego posłańca rzeczywiście źle wróżył Garianowi.
Conan, mrucząc do siebie, wyszedł na balkon i spojrzał w dół. Natychmiast zapomniał o lekceważącym traktowaniu i aż jęknął ze zdziwienia. W ogrodzie zobaczył pijanego Stephana, na wpół niesionego przez dwie dziewczyny w skąpych tunikach.
Rzeźbiarz zatrzymał się przy fontannie, pochylił i prawie wpadł do wody.
— Nie! — zawołał ze śmiechem do podtrzymujących go dziewczyn. — Nie chcę wody, chcę jeszcze wina! — chichocząc razem z nim, służki odciągnęły go od fontanny i cała trójka zniknęła wśród egzotycznych krzewów.
Ktoś chrząknął za plecami Conana i Cymmerianin obrócił się.
Za nim, jedną rękę ściskając pod szyją niedopasowaną togę, stał pulchny mężczyzna średniego wzrostu.
— Masz dla mnie wiadomość?
— Dostojny Albanus? — zapytał Conan.
Mężczyzna skinął i wyciągnął rękę. Conan powoli podał mu zapieczętowany pergamin. Ręka mężczyzny zacisnęła się na nim niczym szczęki pułapki.
— Idź już — powiedział. — Mam pismo. Idź!
Conan odszedł.
Siwobrody szambelan, który czekał tuż za drzwiami, odprowadził go do wyjścia z pałacu, gdzie natychmiast przejął barbarzyńcę strażnik z obciętym nosem i jeszcze jeden żołnierz. Razem ruszyli do bramy.
Hordo podprowadził Conanowi konia. Ulga rozjaśniła jego poznaczoną bliznami twarz.
— Jeszcze chwila, a wlazłbym za tobą przez mur.
— Wszystko w porządku — rzekł Conan, dosiadając wierzchowca. — Królewski poseł jest nietykalny. Aha, kiedy następnym razem zobaczysz Arianę, powiedz jej, że Stephano żyje. Obecnie mieszka w tym pałacu, ciesząc się wdziękami służek.
— Chyba dziś ją zobaczę. — Hordo z zadumą wlepił oko w bramę. — Dziwne, że nie raczył zawiadomić swych przyjaciół o tym, jak dobrze mu się powodzi.
— Nie tak dziwne jak szlachetny pan z połamanymi paznokciami i odciskami na rękach — odparł Cymmerianin.
— Fechmistrz?…
— Nie, Hordo. Potrafię poznać odciski, jakich nabywa się od rękojeści miecza. No, ale to nie nasza sprawa. Zajmijmy się Vegentiusem. Dziś w nocy mam zamiar uciąć sobie z nim pogawędkę. — Conan z nachmurzoną miną odjechał od wrót, a inni dwójkami pogalopowali za nim.
Albanus kopnął klęczącego pulchnego człowieka, teraz odzianego jedynie w brudną przepaskę. Ten jeszcze bardziej zniżył twarz do marmurowej posadzki.
— I jak, Variusie? — zapytał swego szambelana. Jego okrutna twarz pociemniała z niecierpliwości. — Czy dał się nabrać, że ten pies to ja? — znów kopnął klęczącego. — Czy myślał, że jesteś szlachetnym panem, psie? Co powiedział?
— Tak, panie — głos niewolnika był pełen przerażenia, nie śmiał oderwać oczu od posadzki. — Zapytał tylko, czy jestem dostojnym Albanusem, potem dał mi pergamin i wyszedł.
Albanus warknął ponuro. Bogowie zabawili się z nim, przysyłając człowieka, którego śmierci pragnął, pod jego własny dach, gdzie nie mógł go tknąć nie ściągając podejrzeń wprost na siebie i gdzie musiał ukrywać się, by nie zostać rozpoznanym. Pod własnym dachem! I do tego w pierwszy dzień triumfu. Spojrzał na drżącego ze strachu, klęczącego człowieka.
— Nie mogłeś znaleźć kogoś bardziej godnego, Variusie? Uwłacza mi, że w oczach tego barbarzyńcy ten nikczemnik musiał uchodzić za moją osobę.
— Wybacz mi, panie — powiedział szambelan, kłaniając się głęboko. — Było mało czasu, a musiałem znaleźć kogoś, na kogo pasowałaby ta toga.
Albanus skrzywił się z obrzydzeniem.
— Spal ją. Już nigdy jej nie założę. A tego odeślij z powrotem do kuchni. Jego widok przyprawia mnie o mdłości.
Varius skinął lekko i mężczyzna na klęczkach umknął z komnaty.
— To wszystko, panie?
— Nie. Znajdź tego pijanego durnia Stephano i każ mu przyjść do pracowni. Ale najpierw każ go otrzeźwić.
Nasz Drogi Dostojny Cantaro Albanusie. Pozdrawiamy cię i wzywamy przed Smoczy Tron, byś udzielił Nam rady w kwestiach drogich Naszemu sercu. Wierzymy, że jako jeden z tych, którzy kochają Nas i Nemedię, przybędziesz niezwłocznie.
Garian, Król
Dziki żar zapłonął w czarnych oczach Albanusa, gdy darł pergamin palcami zakrzywionymi niczym szpony.
— Przyjdę do ciebie wystarczająco szybko — wyszeptał. — Swoją miłość okażę łańcuchami i gorącym żelazem, póki na kolanach nie uznasz mnie królem. Albanus, król Nemedii! Będziesz żebrał o śmierć z mojej ręki!
Rzucił strzępy i udał się do pracowni. Czterej strażnicy przed drzwiami wyprężyli się z szacunkiem, ale on minął ich nie poświęcając im najmniejszej wagi.
Na podwyższeniu w środku pomieszczenia stał gliniany posąg Gariana, wreszcie ukończony. A raczej prawie ukończony, pomyślał z uśmiechem mag. Rzeźba doskonała w każdym szczególe, była tylko odrobinę większa od żyjącego pierwowzoru, zdawała się iść przed siebie i miała otwarte usta. I zawierała więcej z Gariana, niż wyglądało to na pierwszy rzut oka. Zanim Stephano zaczął rzeźbić, w glinę w trakcie magicznego obrzędu zostały wmieszane włosy i ścinki paznokci Gariana oraz jego pot, krew i nasienie dostarczone przez Sularię.
Za platformą wybudowano ogromny piec do wypalania, a także znajdował się tam skomplikowany system pochylni i bloków przeznaczonych do przesuwania posągu. Ani piec, ani pochylnie nie miały zostać użyte, jednakże Albanus pozwolił Stephanowi je zbudować, żeby nie wzbudzić jego podejrzeń.
Teraz mag wspiął się na platformę i zaczął spychać drewnianą maszynerię na podłogę. Nie był przyzwyczajony do wykonywania nawet najlżejszej pracy, a jednak chciał to zrobić samodzielnie. Gdyby zawołał Stephana do pomocy, musiałby wymyślać zawiłe kłamstwa mające zaspokoić ciekawość rzeźbiarza, a Albanus już od dawna był zmęczony utrzymywaniem Stephana w przekonaniu, że jego pytania warte są odpowiedzi. Lepiej było wykonać tę pracę samemu.
Albanus zrzucił ostatni lewar z platformy i zeskoczył na podłogę, dla zachowania równowagi jedną ręką opierając się o piec. Zaklął i odskoczył od szorstkiej powierzchni. Była gorąca.
Drzwi otworzyły się i do środka wpadł Stephano, potykający się i zielony na twarzy, ale dużo trzeźwiejszy niż wcześniej.
— Chcę, żeby wszyscy zostali wychłostani — wybełkotał pocierając usta grzbietem dłoni. — Czy wiesz, co zrobili mi twoi niewolnicy na rozkaz Variusa? Oni…
— Głupcze! — zagrzmiał Albanus. — Rozpaliłeś w piecu! Czy nie mówiłem, byś nie robił niczego bez mojej zgody?
— Figura jest gotowa — zaprotestował Stephano. — Musi być dzisiaj wypalona, bo inaczej nie stwardnieje, ale się rozkruszy. Zeszłej nocy…
— Czy nie słyszałeś mego rozkazu, że tylko ja mogę palić ogień w tym pomieszczeniu? Myślisz, że bawi mnie, gdy osobiście zapalam lampy?
— Jeżeli te olejki w glinie są tak łatwopalne — mruknął ponuro rzeźbiarz — jak zniesie ona żar…
— Milcz! — syknął Alvanus. Jego obsydianowe spojrzenie sprawiło, że język Stephana raptem przykleił się do podniebienia, a on sam znieruchomiał, jakby został nadziany na pikę.
Albanus lekceważąco odwrócił się doń plecami. Wyjął spod szaty trzy małe fiolki, skrawek pergaminu i pióro. Otworzył pierwszą fiolkę — zawierała ona krew Gariana z dodatkiem tynktury zapobiegającej krzepnięciu — zanurzył w niej pióro i starannie wypisał na pergaminie imię króla. Posypał pergamin proszkiem z drugiej fiolki i krew natychmiast sczerniała i wyschła. Ostatni pojemnik zawierał krew Albanusa, pobraną dziś rano. Nią, większymi literami, na imieniu Gariana mag wypisał własne imię. Znów proszkiem wysuszył krew.
Następnie, mrucząc inkantacje, złożył pergamin i wsunął zwitek w otwarte usta glinianej figury.
Stephano, opierający się teraz o ścianę, zachichotał głupawo.
— Zastanawiałem się, po co kazałeś zrobić takie usta… — Na widok twarzy Albanusa ugryzł się w język i ciężko przełknął ślinę.
Albanus wyjął kredę ze Stygii i wokół stóp figury nakreślił niekompletny pentagram, a wewnątrz niego gwiazdę w obrębie koła. W punktach zbiegania się linii ustawił cuchnące czarne świece, które szybko zapalił i zamknął pentagram. Cofnął się, rozpostarł szeroko ramiona i wypowiedział słowa zaklęcia:
— Elonai me'roth sancti, Urd'vass teoheem…
W miarę jak słowa mocy spływały z języka, powietrze gęstniało. Pojawiły się w nim srebrzyste iskry. Płomienie świec zogromniały, zasiewając w mrocznym umyśle Albanusa nasienie strachu. Płomienie! Nie może być tak jak ostatnio! Zwalczył strach. Nie potrzebował strachu, lecz mocy!
— …arallain Sa'm'di com'iel mart'rass…
Płomienie rosły, ale w pracowni stawało się coraz ciemniej, jak gdyby ogień miast dostarczać, pochłaniał światło. Płomienie, posłuszne zaklęciom posępnego wielmoży, sięgały coraz wyżej, w końcu przewyższyły glinianą figurę. Powoli, jak gdyby ugięte przez jakiś nie dający się wyczuć wiatr, skłoniły się ku sobie, aż ich czubki zlały się w jeden. W miejscu spotkania narodziła się błyskawica, która spłynęła w dół i ugodziła w głowę posągu, pogrążając go w oślepiającym blasku. Krąg ognia w kolorze najczystszej bieli wyssał całe ciepło z powietrza.
Kłęby pary buchnęły z ust Albanusa, gdy zmusił swój głos do ryku:
— Na Nieczyste Moce Trójcy, zaklinam cię! Na krew i pot i nasienie, zdobyte i upodlone, zaklinam cię! Wstań, chodź i bądź posłuszny, bowiem ja, Albanus, zaklinam cię!
Gdy ścichły ostatnie sylaby, płomienie znikły, nie pozostawiając po sobie ani śladu świec. Figura została, ale teraz była wysuszona i spękana.
Albanus zatarł zziębnięte dłonie i wsunął je pod pachy. Tylko żeby tym razem się udało! Zerknął na Stephana, który kulił się pod ścianą błyszczącą od szronu. Rzeźbiarz był tak przerażony, że jego oczy nieledwie wyskakiwały z orbit. Nie było sensu odkładać niczego na później. Albanus odetchnął głęboko.
— Rozkazuję ci, Garianie, przebudź się!
Kawałek gliny odpadł z jednego ramienia posągu i zagrzechotał na deskach. Albanus zmarszczył czoło.
— Garianie, rozkazuję ci, przebudź się!
Cała figura zadrżała, po czym skruszona, sproszkowana glina osypała się na platformę. Pod nią ukazał się oddychający, żywy człowiek — doskonały sobowtór Gariana, bez jednej skazy. Stwór strzepał pył z ramienia, potem znieruchomiał, w zdumieniu mierząc wzrokiem Albanusa.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Jestem Albanus — odparł mroczny pan. — A wiesz, kim ty jesteś?
— Oczywiście. Jestem Garian. Król Nemedii.
W uśmiechu Albanusa zawarte było najczystsze zło.
— Na kolana, Garianie — rzekł miękko. Replika bez protestu opadła na kolana. Albanus roześmiał się wbrew sobie, a z jego ust popłynął potok komend: — Twarzą do ziemi! Czołgaj się! Wstań! Bieg w miejscu! Szybciej! Szybciej! — Replika króla biegła i biegła.
Łzy potoczyły się po policzkach Albanusa, ale śmiech zamarł mu na ustach, gdy spojrzał na Stephana. Rzeźbiarz powoli wyprostował się. Na jego twarzy walczyły niepewność i strach.
— Spokój, Garianie — rozkazał Albanus, nie spuszczając oka ze Stephana. Sobowtór znieruchomiał, oddychając z łatwością.
Stephano ciężko przełknął ślinę.
— Moja… moja praca skończona. Pójdę już — odwrócił się do drzwi, lecz wrósł w ziemie na dźwięk ostrego głosu Albanusa:
— Twoje złoto, Stephano. Z pewnością o nim nie zapomniałeś. — Albanus wyciągnął z fałd tuniki krótki, gruby rulon, ciasno owinięty w skórę. Zważył go w dłoni. — Pięćdziesiąt złotych marek.
Teraz na oblicze rzeźbiarza wypełzła chciwość. Z wahaniem oblizał usta.
— Umawialiśmy się na tysiąc.
— Jestem nagi — rzekł niespodzianie sobowtór.
— Oczywiście — odparł Albanus, najwyraźniej zwracając się do obydwóch.
Podniósł z podłogi brudną szmatę, której Stephano używał w czasie pracy, i starannie starł nią pentagram. Wiedział, że różne rzeczy mogą się zdarzyć komuś, kto spróbuje wejść do nasyconego magią, zamkniętego pentagramu, a każda z nich będzie okropniejsza od poprzedniej. Wszedł na platformę i podał szmatę sobowtórowi, który owinął nią biodra.
— To pierwsza rata, Stephano — mówił dalej. — Resztę dostaniesz później — wcisnął sakwę w rękę sobowtóra. — Daj to Stephanowi — pochylił się i dodał szeptem dalsze polecenia.
Stephano drgnął niespokojnie, gdy żywa podobizna króla Gariana zeskoczyła z platformy.
— Tyle monet — mruknął głośniej Albanus — ile razy byłem zmuszony znosić paplaninę, wylewającą się z twych ust.
Oczy rzeźbiarza zwęziły się i przemknęły z Albanusa na zbliżającą się figurę. Stephano rzucił się do drzwi.
Z nieludzką szybkością sobowtór pomknął za nim. Nim Stephano zdążył zrobić krok, ręka twarda jak kamień złapała go za gardło. Wrzasnął, gdy nieubłagane palce wbiły się w mięśnie po obu stronach szczęki, zmuszając go do otwarcia ust. Na próżno Stephano darł paznokciami trzymającą go rękę, jego palce równie dobrze mogły atakować podeszwę buta. Sobowtór jedną ręką, jakby rzeźbiarz był dzieckiem, rzucił go na kolana. Zbyt późno Stephano zobaczył zniżający się ku jego ustom rulon z monetami i zbyt późno zrozumiał słowa Albanusa. Rozpaczliwie schwycił zbliżający się nadgarstek, ale z równym powodzeniem mógłby próbować zatrzymać ramię katapulty. Sobowtór bezlitośnie wciskał złoto coraz głębiej w gardło rzeźbiarza.
Nawet rzężenie nie wydobyło się z ust Stephana, gdy sobowtór Gariana w końcu go puścił. Z wytrzeszczonymi oczami i purpurową twarzą, rzeźbiarz bezsilnie złapał się za szyję. Plecy wygięły mu się w łuk, tak że tylko głową i podrygującymi piętami opierał się o podłogę.
Albanus z uśmiechem przyglądał się śmiertelnym drgawkom, a kiedy Stephano znieruchomiał, rzekł łagodnie:
— Dziewięćset pięćdziesiąt marek pójdzie z tobą do bezimiennego grobu. Dam, co obiecałem — ramiona mu zadrżały, gdy zaniósł się bezgłośnym śmiechem. Po chwili uspokoił się i odwrócił do podobizny Gariana, nadal stojącej nad ciałem rzeźbiarza.. — Co do ciebie, jest mało czasu, a wiele do nauczenia. Dziś wieczorem…
XVII
Ariana siedziała przygnębiona, wpatrując się przed siebie. Wokół niej, w głównej izbie „U Thestis”, panowała niezwyczajna cisza. Muzycy odłożyli instrumenty, filozofowie zaprzestali jałowych dyskusji. Wszyscy skupili się przy stołach i szeptali. Wreszcie Ariana podjęła decyzję, wstała i podeszła do stołu Graecusa.
— Muszę z tobą porozmawiać, Graecusie — rzekła cicho. Ta śmiertelna cisza udzieliła się również jej.
— Później — mruknął krępy rzeźbiarz, nie podnosząc głowy. Przyciszonym, naglącym tonem zwrócił się do innych przy stole: — Mówię wam, to nie ma znaczenia, że Taras nie żyje. Wiem, gdzie jest przechowywana broń. W pół dnia…
Ariana poczuła napływ dawnego ognia.
— Graecusie! — W tej sali szeptów jedno ostre słowo zabrzmiało jak krzyk. Wszyscy spojrzeli na nią. — Czy nie przyszło ci do głowy, że zostaliśmy zdradzeni?
— Conan… — zaczął Graecus, ale Ariana weszła mu w zdanie.
— Nie przez Conana.
— On zabił Tarasa — wtrąciła pulchna brunetka o jasnej skórze. — Sama to widziałaś. A teraz otwarcie zaciągnął się na służbę u Gariana.
— Tak, Gallio — rzekła Ariana. — Ale gdyby Conan nas zdradził, czy Garian nie przysłałby po nas Złotych Lampartów? — Odpowiedziało jej milczenie. — On nas nie zdradził. Może mówił prawdę o Tarasie. Może nie czekają na nas żadni zbrojni. Może w pewnej chwili odkryjemy, że jesteśmy jedynie bezmyślnymi wykonawcami czyjejś woli.
— Na Mitrę! — burknął Graecus — mówisz bzdury, Ariano.
— Możliwe — westchnęła dziewczyna — ale przynajmniej porozmawiajcie o tym ze mną. Rozwiejcie moje wątpliwości, jeżeli zdołacie. Czy wy naprawdę nie macie żadnych?
Gallia parsknęła głośno.
— Czego można spodziewać się po kimś, kto spędza tyle czasu w towarzystwie tego prostaka?
— Dziękuję ci, Gallio. — Ariana uśmiechnęła się po raz pierwszy od czasu, gdy zobaczyła Conana stojącego nad ciałem Tarasa. Odeszła od stołu i zabrała swój płaszcz. Graecus oraz pozostali popatrzyli na nią tak, jakby zwariowała.
Zrozumiała, że musi odnaleźć Horda. Oczywiście nie po to, by z nim porozmawiać. Gdyby opowiedziała mu o swych wątpliwościach, on odburknąłby jej szorstko, że Conan nigdy nikogo nie zdradził. Potem uszczypnąłby ją i spróbował znaleźć drogę do jej łóżka. Robił to już wcześniej. Ariana wspominając go przypomniała sobie jego słowa, że Stephano żyje i przebywa w pałacu dostojnego Albanusa. Rzeźbiarz miał bystry umysł i lekki język, dopóki nie skwasiła go zazdrość o Conana. Albo teraz Stephano rozproszy jej wątpliwości i przekona, że wielki Cymmerianin jest winny, albo sam zmieni zdanie i powróci z nią do „Thestis”, aby pomóc jej przekonać pozostałych. Szczelnie otuliła się płaszczem i wybiegła na ulicę.
Kiedy dotarła do ulicy Żalów, zaczęła żałować, że opuściła „U Thestis”. Ta ulica, zawsze tak pełna życia, obecnie świeciła pustkami. Hulał po niej jedynie wiatr, wlokący śmiecie po bruku. Tu frunęła wielobarwna czapeczka żonglera, tam jakaś brudna i podarta szarfa… W oddali zawył pies, a dźwięk ten odbił się echem w pustych ulicach. Ariana zadrżała i przyśpieszyła kroku.
Do pałacu Albanusa dotarła biegiem, chociaż nikt jej nie ścigał. Poza pustką. Zadyszana dopadła bramy, jej drobna piąstka załomotała w okute żelazem deski.
— Wpuśćcie mnie!
W małym otworze ukazało się podejrzliwe oko strażnika. Przesunęło się w obie strony, by sprawdzić, czy ktoś jej towarzyszy.
— Na miłosierdzie Mitry, wpuśćcie mnie!
Szczęknęły zasuwy i strażnik uchylił skrzydło bramy na tyle, by mogła przecisnąć się do środka.
Nim zrobiła krok, silne ramiona uniosły ją w górę. Rozległ się chrapliwy śmiech. Sapnęła, gdy czyjaś ręka brutalnie ścisnęła jej pośladek. Zobaczyła wąską twarz, której brakowało nosa.
— Świetna sztuka! Starczy, by nas rozgrzać. — Dziesiątka wartowników roześmiała się wraz ze swym dowódcą.
Wesołość zniknęła z jego twarzy, gdy tuż nad uchem poczuł czubek krótkiego sztyletu.
— Jestem dostojna Ariana Pandarian — wysyczała zimno dziewczyna. Na Mitrę, ile czasu minęło, od kiedy po raz ostatni użyła tego nazwiska i tytułu? — I jeżeli dostojny Albanus coś z was zostawi, to nie wątpię, że mój ojciec zajmie się resztą.
Trzymające ją ręce opadły jak poparzone. Jej stopy zadudniły o ziemię.
— Przepraszam, dostojna pani — wystękał wartownik. Pozostali gapili się na nią z rozdziawionymi ustami. — Pozdrawiamy cię, pani. Nie miałem zamiaru…
— Sama znajdę drogę — oznajmiła wyniośle i odeszła, podczas gdy on nadal próbował znaleźć słowa przeprosin.
Przybywała do wielkopańskiego pałacu bez sług i strażników, co rzeczywiście mogło wydać się dziwne. Idąc kamiennym chodnikiem zadecydowała, że jej jedyną nadzieją może być właśnie bezczelność. Kiedy siwobrody mężczyzna otworzył przed nią jedne z wielkich, rzeźbionych odrzwi, ogromne orzechowe oczy Ariany spojrzały nań twardo.
— Jestem dostojna Ariana Pandarian — oznajmiła. — Prowadź mnie do rzeźbiarza, Stephano Melliarusa.
Szambelanowi szczęka opadła. Wyjrzał na chodnik, jakby wypatrując towarzyszącej dziewczynie świty.
— Wybacz mi… pani… ale… nie znam nikogo o tym nazwisku.
Minęła go i weszła do ozdobionego licznymi kolumnami holu.
— Prowadź mnie więc do dostojnego Albanusa — rozkazała ostro, choć nie mogła opanować wewnętrznego drżenia. Załóżmy, że Conan się pomylił. Może Stephana tu nie ma? Jednak myśl o powrocie na te opuszczone ulice dodała jej sił.
Usta szambelana poruszyły się, a broda zatrzęsła, nim w końcu wydusił:
— Pójdź za mną, proszę — i po chwili dodał: — dostojna pani.
Pomieszczenie, w którym ją zostawił, zanim odszedł, by „zawiadomić dostojnego Albanusa” o jej przybyciu, było rozległe. Gobeliny miały jasne barwy. Po mroku panującym na ulicach migotanie stojących tu złotych lamp zdawało się przyjazne i wesołe. Ale przytulne otoczenie nie zmniejszyło jej napięcia. Co będzie, jeżeli szuka kogoś, kogo tu nie ma, robiąc z siebie idiotkę? Jej fasada arogancji zaczęła wykruszać się kawałek po kawałku. Kiedy wszedł Albanus, jego surowe spojrzenie zmiotło ostatnie resztki.
— Szukasz człowieka zwanego Stephano — powiedział bez wstępu. — Dlaczego myślisz, że on tu jest?
Ariana przyłapała się na tym, że wykręca sobie palce i zamiast tego zacisnęła je kurczowo na płaszczu, ale nie mogła pohamować strumienia słów:
— Muszę z nim pomówić. Nikt inny nie chce ze mną rozmawiać, a Taras nie żyje, Conan mówi, że on nas zdradził i… — przerwała i wciągnęła długi, drżący oddech. — Wybacz, szlachetny Albanusie. Jeżeli Stephana tu nie ma, pójdę już.
Ciemne oczy Albanusa rozszerzyły się w trakcie jej chaotycznej przemowy. Wsunął rękę do sakiewki u pasa i powiedział:
— Zaczekaj. Widziałaś kiedyś coś takiego?
Wyjął kamień o barwie ognistej bieli. Przesunął go ku dziewczynie i wymruczał słowa, których nie mogła dosłyszeć.
Oczy Ariany, mimo iż ona tego nie chciała, przywarły do kamienia niczym żelazo do magnesu. Nagle z klejnotu wystrzelił blady promień, który oświetlił jej twarz. Sapnęła ciężko, jak uderzona. Przepełniła ją panika. Musi uciekać! Ale mogła jedynie drżeć i dreptać bezradnie w jednym miejscu, gdy jaskrawa biel zaćmiewała jej oczy. Biegnij! — krzyknęła w myślach. Dlaczego? — nasunęło się pytanie. Panika zniknęła. Wola zniknęła. Promień zamrugał, a ona stała, oddychając spokojnie, wpatrzona w blady kamień, który teraz zdawał się bardziej ognisty niż wcześniej.
— Zrobione — usłyszała pomruk Albanusa — ale jak dobrze? — Głośniej rozkazał: — Rozbierz się, dziewczyno.
Jakiś maleńki zakątek jej istoty przywiódł rumieniec na pobladłe policzki, ale Ariana podporządkowała się poleceniu. Szybko zrzuciła płaszcz, rozwiązała wstążki podtrzymujące suknię. Szaty opadły na stertę u jej stóp, a ona stała, opierając ręce na biodrach. Czekała.
Albanus zmierzył wzrokiem jej krągłą nagość i uśmiechnął się bez wesołości.
— Jeżeli tak chętnie wykonałeś ten rozkaz, to powiesz mi prawdę. Taras, dziewczyno. Naprawdę nie żyje? Jak umarł?
— Conan go zabił — odpowiedziała obojętnym tonem.
— Niech Erlik porwie tego przeklętego barbarzyńcę! — warknął mag. — Nic dziwnego, że Vegentius nie mógł znaleźć Tarasa. I jak mam teraz wydać rozkazy… — ucichł nagle i spojrzał na nią z zadumą. — Ty jesteś jednym z tych głupich dzieciaków, które „U Thestis” paplają o rebelii, prawda?
— Tak — odpowiedziała z wahaniem, bowiem jego słowa zdawały się wrogie. Jednakże zdenerwowanie, jakie poczuła, było niewyraźne i odległe.
Palce Albanusa zacisnęły się na jej podbródku, podniosły głowę i wpiły się boleśnie w policzki, ale ona nie zaprotestowała. Jej ogromne oczy otwarcie spojrzały w obsydianowe szczeliny pod powiekami Albanusa.
— Kiedy zechcę, by ulice zapełniły się wyjącą tłuszczą — powiedział miękko mag — ty zaniesiesz wiadomość do „Thestis” i powiesz dokładnie to, co każę.
— Tak. — Ariana poczuła coś jakby ugryzienie komara, jakiś nakaz wzywający do oporu, ale po chwili to wrażenie przeminęło.
Mag pokiwał głową.
— Dobrze. Teraz ten Conan. Co ci powiedział o zdradzie?
— Że Taras nie wynajął żadnych zbrojnych, by nam pomogli. Że ktoś używa nas do własnych celów.
— Czy podał nazwisko? — zapytał ostro Albanus. Przecząco potrząsnęła głową. Mówienie męczyło ją.
Chciała spać.
— Nieważne — mruknął Albanus. — Nie doceniłem tego barbarzyńcy. Z każdą chwilą staje się coraz bardziej niebezpieczny. Variusie! Posłaniec do Vegentiusa! Szybko, jeżeli cenisz własną skórę! Stań prosto, dziewczyno.
Ariana wyprostowała się posłusznie i bez zainteresowania patrzyła, jak Albanus pisze list. Chciała tylko spać, ale wiedziała, że nie może tego zrobić bez zgody swego pana. Teraz całkowicie podporządkowała się jego woli. Nie ostała się w niej nawet najmniejsza chęć oporu.
XVIII
Głębokie dudnienie dzwonu ogłosiło upływ pierwszej godziny po zachodzie słońca. Conan wysunął się zwinnie z łóżka w swej komnacie. Był już przygotowany do nocnej wyprawy. Nie założył butów ani kolczugi, nie przypasał też miecza, który stanowiłby zawadę. Był uzbrojony jedynie w sztylet.
Podszedł do okna, wszedł na kamienny parapet, wykręcił z kocią zręcznością i znalazł uchwyt na wyższym gzymsie. Ludzie nie są przyzwyczajeni do patrzenia w górę, dzięki temu najlepszym sposobem niezauważalnego przemieszczania się z miejsca na miejsce jest chodzenie po dachach. Gnane wiatrem chmury omywały opasły księżyc, rzucając ruchliwe, roztańczone cienie. Conan stał się jednym z nich.
Nawet na tym wygładzonym kamieniu zręczne palce rąk i nóg znajdowały szczeliny i pęknięcia. Kamienne gzymsy i skraje fryzów pozwoliły Conanowi szybko dostać się na dach. Po chwili barbarzyńca był po drugiej stronie. Tutaj, w obrębie pałacu, nie było straży. Znajdował się teraz dwa piętra nad wyłożonym kamieniami dziedzińcem.
Nagle w pałacu rozległ się dźwięk rogu zwołującego żołnierzy. Conan zamarł wśród cieni. Dotarły do niego okrzyki, ale nie mógł rozróżnić słów. Zmarszczył brwi. Vegentius z pewnością zostanie wezwany. A jednak alarm nie był duży, ponieważ nowe światła nie rozproszyły mroku panującego w krużgankach. W końcu hałas ucichł. Vegentius z pewnością wróci teraz do swojej kwatery. Wilczy uśmiech wykrzywił twarz Cymmerianina. Po powrocie komendant zastanie u siebie kogoś zadającego pytania i żądającego odpowiedzi.
Ruszył dalej po dachu, wspiął się na następny mur i pobiegł, nie zważając na śmierć, która powitałaby go, gdyby tylko omsknęła mu się stopa czy zawiódł jakiś uchwyt. Wreszcie zatrzymał się, położył płasko na brzuchu, przerzucił biodra i nogi nad krawędzią dachu i opuścił się do okna kwatery Vegentiusa.
Sztylet wysunął się z pochwy i wielki Cymmerianin wszedł do pokoju cicho niczym duch. Wewnątrz płonęło kilka brązowych lamp, oświetlających sypialnię i drugą komnatę. Jak się spodziewał, obydwa pomieszczenia były puste. Z ponurym uśmiechem stanął przy drzwiach wewnętrznego pokoju i zastygł w oczekiwaniu.
Długo czekał trwając bez ruchu, cierpliwie niczym drapieżny zwierz. Kiedy usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi zewnętrznej komnaty, poruszyła się jedynie ręka zaciśnięta na sztylecie. Usłyszał kroki jednego człowieka i rozpłaszczył się na ścianie.
Do sypialni weszła wysoka postać, odziana w długi płaszcz i hełm z czerwonym grzebieniem, noszonym jedynie przez dowódcę Złotych Lampartów. Pięść Conana trzasnęła w kark mężczyzny, który z jękiem zwalił się na podłogę. Cymmerianin wytrzeszczył oczy. To nie był Vegentius.
I wtedy do komnaty wlała się wyjąca horda w złocistych płaszczach. Conan ryknął z wściekłości. Jego sztylet znalazł gardło jednego z żołnierzy, ale został wyrwany z jego ręki, gdy umierający osuwał się na podłogę. Conan zaczął walczyć gołymi rękami. Zęby sypały się pod ciosami podobnej do młota pięści. Jednego żołnierza wyrzucił przez okno, którym sam się zakradł, jednak zaraz potem ugiął się pod ciężarem napastników. Powalili go na plecy i po trzech złapali za ręce i nogi. Conan wykręcił się i napinał mięśnie, lecz choć wielu z nich pluło krwią, nie zdołał wywalczyć wolności.
W drzwiach pojawił się Vegentius, bez hełmu i płaszcza, za to z błyskiem mściwej satysfakcji w podbitych oczach.
— Widzisz, że miałem rację — powiedział do kogoś w drugim pokoju. — Zamierzał zabić mnie pierwszego. Wtedy, gdyby twoja śmierć została odkryta przed jego ucieczką, moja nieobecność utrudniałaby śledztwo.
Do pokoju wszedł owinięty w płaszcz Garian. Siniak nadal odcinał się wyraźnie na jego pobladłej twarzy. Stanął patrząc na powalonego Conana ze zdumieniem graniczącym z przerażeniem.
— Nawet gdy widzę to na własne oczy, trudno mi uwierzyć — wyszeptał i zadrżał. — Dziesiątki razy miał mnie na czubku miecza…
— Ale wtedy zostałby uznany za mordercę i nie miałby cienia szansy, by uciec — podsunął gładko Vegentius.
— Kłamca! — Conan splunął na barczystego żołnierza. — Przyszedłem tutaj, by zmusić cię do przyznania się do zdrady!
Twarz Vegentiusa pociemniała. Komendant położył dłoń na mieczu, ale Garian powstrzymał go ruchem ręki. Król podszedł bliżej i zwrócił się do Cymmerianina:
— Posłuchaj mnie, Conanie. Przed zapadnięciem zmroku Vegentius aresztował tych, którzy z tobą spiskowali. Mężczyznę imieniem Graecus, kobietę Gallię oraz czterech innych. Zaprzeczysz, że ich znałeś albo że spiskowali przeciw tronowi?
Conanowi pociemniało w oczach. Czy Ariana była wśród pojmanych? Jeżeli zapyta o nią, będzie to równoznaczne z wydaniem dziewczyny, jeśli jeszcze jej nie mają.
— Głupie dzieciaki — powiedział. — Strawiliby życie na próżnym gadaniu. Osiwieliby i stracili zęby, nie czyniąc nikomu szkody. Ale ci, którzy chcieli ich wykorzystać, to co innego — urwał i stęknął, gdy but Vegentiusa wbił mu się pod żebra.
Garian kazał cofnąć się żołnierzowi i mówił dalej:
— Vegentius poddał przesłuchaniu tych, których nazywasz nieszkodliwymi, i w przeciągu dwóch obrotów klepsydry wydusił z nich prawdę. Przyprowadził do mnie zdrajców, którzy mogli jeszcze mówić, i z ich ust usłyszałem wyznanie, że celem spisku było zamordowanie mnie oraz że to ty miałeś dzierżyć narzędzie mordu.
— Nie jestem mordercą! — zaprotestował Conan, ale Garian kontynuował tak, jakby nie usłyszał.
— Zaalarmowano straże, zaczęto cię szukać. I znaleziono, czekającego w zasadzce, ze sztyletem w ręku. Tym postępkiem podpisałeś na siebie wyrok.
— Przed świtem zatknę jego głowę na pice — powiedział Vegentius.
— Nie — rzekł cicho Garian. — Ufałem mu — ceremonialnym gestem wytarł ręce w skraj płaszcza. Jego oczy zimno wpatrzyły się w Conana. — Dużo czasu minęło, od kiedy ostatni raz orzeczono starożytną karę za spiskowanie przeciwko temu, kto nosi Koronę Smoka. Niech teraz kara ta zostanie przywołana do życia.
Vegentius spojrzał najpierw na niego, potem na Conana i wybuchnął śmiechem.
— Starożytna kara, barbarzyńco! Wspaniale! Do lochu z nim!
Jeden z tych, którzy trzymali Conana, przesunął się nieco. Cymmerianin zobaczył opadającą głowicę miecza, a potem jego umysł spowiła ciemność.
XIX
Albanus, siedzący w lektyce niesionej krętymi uliczkami Dzielnicy Świątyń do królewskiego pałacu, uśmiechnął się do siebie. Rozkoszował się każdym krokiem tragarzy, zbliżającym go do nieuchronnego zwycięstwa.
Przed lektyką kroczyli dwaj ludzie z pochodniami, a wokół dwudziestu strażników. Ulice były puste niczym tysiącletni grobowiec. Najważniejsi słudzy szli po obu stronach lektyki, odziani w ciężkie płaszcze i kaptury. Byli to Ariana i sobowtór Gariana.
Orszak zbliżył się do bram pałacu i Albanus rzucił krótki rozkaz. Lektykę postawiono na ziemi. W chwili gdy mag wysiadł, na zwodzonym moście pojawił się Vegentius. Albanus spojrzał na strażników i pytająco podniósł brwi.
— Tak jak chciałeś — zaczął cicho żołnierz — wszyscy ludzie trzymający dziś straż są mi wierni. To moi najlepsi.
— Dobrze — powiedział Albanus. — A Conan?
— W lochach. Garian tyle gadał o starożytnej karze za zdradę, że nie mogłem zabić go od ręki — czerwony grzebień hełmu zatrząsł się, gdy Vegentius splunął ze złością. — Ale może iść do tego samego bezimiennego grobu co Garian.
Albanus roześmiał się cicho.
— Nie, Vegentiusie. Ta starożytna kara pasuje, by położyć kres plugawemu żywotowi tego barbarzyńcy.
— Lepiej zabić go od razu — sprzeciwił się komendant, ale nie upierał się dalej. Zgarbił plecy i spróbował zajrzeć pod kaptur stojącego za Albanusem sobowtóra. — Czy naprawdę wygląda jak…
— Idziemy — uciął Albanus i ruszył do bramy. Ariana i fałszywy Garian podążali za nim. Vegentiusowi nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo.
Mag triumfalnie przemaszerował przez most i wszedł do pałacu. Niejeden raz kroczył tymi korytarzami, ale teraz szedł jak zdobywca. Kiedy cienie poruszyły się nagle i przybrały postać Sularii, spojrzał na nią z władczą furią.
— Co tutaj robisz, kobieto?! Kazałem ci czekać w swoich komnatach, póki po ciebie nie poślę.
Odważnie spojrzała mu w twarz. Nawet w skąpym świetle widać było, że w jej oczach płonie posępny żar.
— Chcę widzieć, jak padnie przed tobą na kolana.
Albanus z wolna pokiwał głową. To było nawet przyjemne.
— Ale milcz — ostrzegł. Odchylając ramiona do tyłu i zadzierając wysoko głowę, niczym król we własnym pałacu, ruszył dalej.
Przed drzwiami do komnat króla stało czterech strażników. Wszyscy wyprężyli się służbiście na widok nadchodzących.
Vegentius wysunął się do przodu.
— Śpi? — zapytał. Jeden ze strażników przytaknął ruchem głowy. — Kto z nim jest?
— Tylko służebna dziewka — odparł strażnik.
— Zabij ją — powiedział Albanus, a Vegentius wytrzeszczył oczy.
— Mówiłeś, że odbierzesz jej pamięć i skłonisz do posłuszeństwa, Albanusie. Ktoś może zainteresować się jej zniknięciem.
— Tego sposobu można użyć tylko wobec jednej osoby naraz — odrzekł Albanus, mimowolnie gładząc sakiewkę z białym kamieniem. — Zabij ją.
Vegentius skinął na strażnika. Mężczyzna wślizgnął się do komnaty i chwilę później wrócił ze skrwawionym mieczem.
Albanus wkroczył do środka, nie poświęcając nawet jednego spojrzenia skulonym zwłokom kobiety leżącym obok przewróconego stołka. Za drugimi drzwiami znajdowała się sypialnia Gariana. Panował w niej półmrok knoty lamp były mocno przykręcone. Garian spoczywał na łożu wśród skłębionej pościeli.
— Podkręć lampy, Sulario — rozkazał szeptem Albanus. Blondynka, nie odrywając wzroku od człowieka na łóżku, bez słowa spełniła polecenie. Do dwóch zakapturzonych postaci powiedział: — Zdejmijcie płaszcze.
Vegentius sapnął na widok sobowtóra.
— To sam Garian!
Sularia odwróciła się od lamp, ale okrzyk zdumienia na widok bliźniaczego króla zamarł jej na wargach, gdy zobaczyła Arianę.
— Kim ona jest?
Ariana patrzyła wprost przed siebie, bezwolnie czekając na kolejny rozkaz swego pana. Sobowtór króla rozglądał się po komnacie.
Garian nagle usiadł. Z każdą chwilą bardziej zdumiony, przenosił spojrzenie z Albanusa na Sularię i Vegentiusa.
— Co…? — zaczął, ale słowa zamarły mu w gardle. Z otwartymi ustami wlepił oczy w kopię samego siebie. Fałszywy król zerknął nań z zaciekawieniem.
Albanus miał ochotę wybuchnąć śmiechem.
— Garianie — zaczął szyderczo — oto ten, kto przez ostatnie dni panowania twej dynastii będzie zasiadał na Smoczym Tronie. Bowiem panowanie twe właśnie dobiegło końca.
— Straż! — krzyknął Garian. Wyciągnął spod poduszki sztylet i zeskoczył z łóżka. — Straż!
— Bierz go — rozkazał Albanus sobowtórowi.
Uzbrojona ręka Gariana śmignęła jak błyskawica i z łatwością została schwytana przez nieludzko silną dłoń. Zdumienie malujące się na twarzy króla ustąpiło bólowi, palce zacieśniły uchwyt. Sztylet wypadł z pozbawionej czucia dłoni.
Nim ostrze zadźwięczało na podłodze, druga ręka sobowtóra zacisnęła się na gardle króla, podnosząc go tak, że stopy Gariana straciły oparcie. Na twarzy sobowtóra nie uwidocznił się ani ślad wysiłku, ani jakichkolwiek emocji, gdy wpatrywał się w czerwieniejące oblicze króla. Szamotanina Gariana stopniowo słabła, a w końcu ustała. Sobowtór niedbale otworzył dłoń i pozwolił, by bezwładne osunęło się na podłogę.
Albanus pochylił się nad królem. Siniaki znaczyły szyję Gariana jeszcze jeden widniał na policzku, chociaż Albanus nie przypominał sobie, by sobowtór zadał jakiś cios. Szeroka klatka piersiowa unosiła się i opadała. Garian żył.
Vegentius, który stał z otwartymi ustami i na poły dobytym mieczem od momentu, gdy sobowtór ruszył na króla, teraz z trzaskiem schował broń i chrząknął. Ani na chwilę nie spuszczał oczu z kopii Gariana.
— Nie każesz mu go zabić?
— Jestem królem Garianem — powiedział do żołnierza sobowtór.
Komendant zaklął pod nosem.
— Milcz — rozkazał Albanus i wyprostował się. Ten — trącił butem nieprzytomnego Gariana — potwierdzi moje prawa do tronu, zanim pozwolę mu umrzeć.
— To niebezpieczne — zaprotestował Vegentius. — Miał umrzeć teraz.
— Dość! — warknął Albanus. — Zakuj go w łańcuchy i zamknij w lochach pod moim pałacem. Nie chcę nic więcej słyszeć na ten temat.
Vegentius skinął niechętnie i odwrócił się do wyjścia.
— I, Vegentiusie — dodał cicho mag — dopilnuj, by ci, którzy wykonają to zadanie, zniknęli. Im mniej języków, tym lepiej.
Wielki żołnierz przystanął sztywno przy drzwiach, po czym wyszedł bez słowa. Ale Albanus był pewien, że wykona ten rozkaz.
— Kim jest ta kobieta? — zapytała ponownie Sularia.
Albanus spojrzał na nią z rozbawieniem, zastanawiając się, czy w jej ślicznej główce jest miejsce na dwie myśli naraz. Ze wszystkiego, co wydarzyło się na jej oczach, najważniejsza była Ariana.
— Nie przejmuj się. Rano zostaniesz szlachetną panią. To — dotknął pozbawionej wyrazu twarzy Ariany — to tylko narzędzie do wykucia drogi do Smoczego Tronu. Narzędzie, które zostanie wyrzucone po wykorzystaniu.
Popatrzył drwiąco na Sularię i na jego twarzy pojawił się uśmiech. Narzędzie, które zostało wykonane jedynie po to, aby wyrzucić je po wykonaniu zadania, powtórzył w myślach.
XX
Conan oprzytomniał i zdał sobie sprawę, że wisi rozpostarty na łańcuchach na środku lochu. Dwie lampy na wysokich trójnogach rzucały na podłogę wielkie kręgi światła, ale ścian nigdzie nie było widać. Łańcuchy skuwające nadgarstki ginęły w mroku nad głową. Te przy kostkach były przymocowane do masywnych pierścieni osadzonych w chropowatych kamiennych blokach posadzki. Tunika zniknęła. Cymmerianin miał na sobie jedynie wąską przepaskę na biodrach.
Bez nadziei na to, że uda mu się uwolnić, napiął muskuły i ciągnął, póki pot nie zrosił mu czoła i nie spłynął po szerokich piersiach. Łańcuchy nie ustąpiły nawet odrobinę.
Raptem z ciemności dobiegł szelest ubrania i męski głos:
— Oprzytomniał, pani. — I po chwili: — Tak, pani.
W kręgu światła pojawili się dwaj mężczyźni, krzepcy, z wygolonymi głowami, obnażeni do pasa. Jeden miał bliznę na bezwłosych piersiach, jakby napiętnowano go kiedyś rozżarzonym żelazem. Drugi od szyi w dół był owłosiony niczym małpa, a na jego okrągłej twarzy malował się przerażająco dobroduszny uśmiech. Obaj trzymali w garściach zwinięte bicze.
W milczeniu stanęli po obu stronach Cymmerianina, który wytężył oczy, by przebić ciemność. Kim była ta „pani”?
Bicz zasyczał w powietrzu i użądlił Conana w pierś. Gdy pierwszy z oprawców brał następny zamach, batog drugiego uderzył barbarzyńcę w biodra. Potem rzemień owinął się wokół łydki. Ciosy były zadawane na oślep, nie można było przygotować się na przyjęcie razów, które niczym kwas wżerały się w ciało.
Muskuły szczęk Conana nabrzmiały z wysiłku. Nie chciał nawet otworzyć ust, by wciągnąć w płuca powietrze, którego domagało się udręczone ciało. Bał się, że gdyby tak zrobił, to nie zdołałby powstrzymać jęku bólu, a stąd byłby tylko krok do nie kończącego się krzyku. Kobieta obserwująca go z ciemności chciała, by krzyczał. On nie zamierzał dać jej tej przyjemności.
Dwaj mężczyźni nie zaprzestali chłosty, póki ciało Conana nie zwisło bezwładnie na łańcuchach, a głowa nie opadła na szerokie piersi. Pot palił żywym ogniem pręgi, które pokryły go od kostek po ramiona. Z niektórych sączyła się krew.
Usłyszał dobiegający z ciemności brzęk monet i ten sam męski głos powiedział:
— Wielceś hojna, pani. Gdybyś nas potrzebowała, będziemy tuż za drzwiami — zapadła cisza. Po chwili skrzypnęły zawiasy i zadudniły zamykane drzwi.
Conan podniósł głowę.
W krąg światła weszła powoli kobieta w szarym woalu. Zatrzymała się i wpatrzyła w niego.
— Ty! — warknął Cymmerianin. — Czy to ty próbowałaś mnie zabić? Czy jesteś jedną z tych, którzy szczują na Gariana niedowarzonych młodzików „U Thestis”? Czy to ty wpakowałaś mnie tutaj za pomocą kłamstw?
— Próbowałam cię zabić — przyznała miękko. Oczy Conana zwęziły się. Ten głos był taki znajomy! Ale do kogo należał? — Jednak powinnam była wiedzieć, że w Nemedii nie ma człowieka, który mógłby tego dokonać.
W swym obecnym położeniu znalazłeś się wyłącznie dzięki sobie. Miło mi to widzieć, Conanie z Cymmerii.
— Kim jesteś?
Jej ręka wzniosła się ku twarzy i odrzuciła woale. Ukazały się nie zniekształcenia po chorobie, ale nieskazitelna skóra, gładka niczym kość słoniowa. Znad wysokich kości policzkowych patrzyły lekko skośne szmaragdowe oczy. Twarz okalała burza kasztanowych włosów.
— Karela — sapnął barbarzyńca. Zastanowił się, czy nie zaczyna majaczyć z bólu. Czerwony Jastrząb, ognista bandytka z równin Zamory i turańskich stepów, w Belverus udająca damę wysokiego rodu! Wydawało się to niewiarygodne.
Jej piękna twarz pozostała niewzruszona, głos opanowany.
— Nie przypuszczałam, że cię jeszcze zobaczę, Cymmerianinie. Kiedy ujrzałam cię owego dnia w dzielnicy targowej, pomyślałam, że padnę trupem na miejscu.
— Widziałaś Horda? Musisz wiedzieć, że jest tutaj i nadal ma nadzieję, że cię odnajdzie. — Conan zdobył się na krzywy uśmiech. — Pracuje z przemytnikami, którymi dowodzisz.
— Więc dowiedziałeś się tak wiele — powiedziała Karela ze zdumieniem. — Nikt poza głupcem nie może uznać cię za głupca. Widok Horda w Khorshemish zaskoczył mnie prawie tak samo, jak spotkanie ciebie. Jednak nie zdradziłam się przed nim. Był jednym z moich najwierniejszych psów, inni również byli mi wierni, a jednak złoto wyznaczone za moją głowę w Zamorze i Turanie okazało się silniejsze. Myślisz, że noszę te woale dla przyjemności ukrywania twarzy?
— To było dawno, Karelo. Zapewne już o tobie zapomnieli.
Jej opanowanie w jednej chwili rozsypało się w pył.
— Czerwony Jastrząb nigdy nie zostanie zapomniany! — Szmaragdowe oczy rozbłysły, gdy stanęła przed nim na rozstawionych nogach, pięściami podpierając się pod boki. Oczami wyobraźni Conan zobaczył wysadzaną klejnotami rękojeść szabli na jej biodrze.
— Dlaczego pragnęłaś mojej śmierci, Karelo?
— Dlaczego? — syknęła w pełnym furii zdumieniu. — Czyżbyś już zapomniał, jak zostawiłeś mnie nagą i skutą w łańcuchy w drodze na targ, gdzie miałam stać się własnością tego, kto da najwyższą cenę?
— Związałaś mnie słowem, Karelo. Nigdy nie podnoś ręki w mojej obronie…
— Oby Derketo zniszczyła ciebie i twoje przysięgi, Cymmerianinie!
— Poza tym miałem w sakiewce pięć miedziaków. Myślisz, że sprzedano by cię za taki lichy pieniądz?
— Kłamiesz! — wysyczała. — Nie chciałam przejść pod twoje rozkazy, więc pozwoliłeś mnie sprzedać!
— Mówię ci…
— Kłamca! Kłamca!
Conan warknął i zagryzł zęby. Nie chciał się z nią dalej wykłócać. Ani błagać. Tego ostatniego nigdy się nie nauczył.
Karela, chodząc nerwowo, miotała słowa niczym sztylety.
— Chcę, byś wiedział, jak zostałam poniżona, Cymmerianinie. Chcę, byś poznał moje upodlenie i zapamiętał je na zawsze. Niech stanie się ono kolcem, który będzie cię kłuł, gdy znajdziesz się w kopalniach. Niech przypomina ci o tym, że gdy król ogłosi amnestię, ja dopilnuję, by złoto wsunięte we właściwe ręce sprawiło, że jeden więzień zostanie pominięty.
— Wiedziałem, że uciekniesz — mruknął Conan. — Co oczywiście zrobiłaś.
Szmaragdowe oczy zamknęły się na chwilę. Karela zaczęła opowiadać bezbarwnym tonem, nie patrząc na Conana.
— Kupił mnie kupiec Haffiz i umieścił w swym haremie z czterema dziesiątkami innych kobiet. Tego samego dnia uciekłam. I tego samego dnia zostałam złapana i oćwiczona, trzciną po piętach. Nie krzyczałam, ale przez cztery dni mogłam tylko kuśtykać. Za drugim razem byłam wolna przez trzy dni. Po powrocie przydzielono mnie do kuchni, do szorowania garów.
Conan, mimo swego niewesołego położenia, zachichotał.
— Głupiec, myślał, że w ten sposób cię poskromi!
Odwróciła się ku niemu, i choć jej ton był łagodny, w oczach płonął morderczy ogień.
— Trzeci raz zostałam złapana już przy przełażeniu przez mur. Splunęłam Haffizowi w twarz, powiedziałam, żeby mnie zabił, bo nigdy mnie nie złamie. Haffiz wybuchnął śmiechem. Powiedział, że uważam się za mężczyznę i że trzeba nauczyć mnie czego innego. Od tej pory przez cały czas chodziłam tak, jakbym zaraz miała pójść do łoża swego pana; w najczystszych jedwabiach i namaszczona najwonniejszymi pachnidłami, z czernidłem na powiekach oraz różem na ustach i policzkach. Musiałam nauczyć się tańczyć, grać na instrumentach, recytować poezję. Jakiekolwiek uchybienie spotykało się z natychmiastową karą. Ale, skoro byłam młodą dziewczyną, która uczyła się być kobietą, kara też musiała być odpowiednia. Karano mnie niczym krnąbrne dziecko. Jakże on się śmiał!
Conan odrzucił w tył głowę i również ryknął śmiechem.
— Niczym dziecko!
Karela zawrzała gniewem. Wzniosła pięść i zamierzyła się. Wyglądała tak, jakby pragnęła mieć siłę wystarczającą do pozbawienia go przytomności.
— Co ty możesz o tym wiedzieć, głupcze? Dziesięć razy na dzień musiałam wystawiać pośladki pod rózgę. Wlewano mi łyżkami tran do gardła. Wstydzę się o tym nawet myśleć! Śmiej się, ty barbarzyński ośle! W taki oto sposób przez rok byłam zmuszana do posłuszeństwa. Żałowałam, że zamiast tego nie tyram w kopalniach!
Conan najwyższym wysiłkiem woli stłumił wesołość.
— Myślałem, że uciekniesz najdalej po pół roku. Ale Czerwony Jastrząb okazał się drozdem w srebrnej klatce.
— Dniami i nocami wypatrywałam okazji — zaprotestowała żarliwie. — I uciekłam, z mieczem w dłoni.
— Bo zmęczyło cię wysyłanie do łóżka bez kolacji? — Chichot zadudnił w potężnych piersiach Conana.
— Oby Derketo przeklęła twoje oczy! — zawyła Karela. Podbiegła do niego i zabębniła drobnymi piąstkami w wielką klatkę piersiową. — Niech cię Erlik porwie, ty cymmeriański bękarcie! Ty… ty… — nagle zachwiała się i oparła o niego dla. — zachowania równowagi. Delikatny policzek przywarł do jego piersi. Conan zdumiał się na widok łez w kącikach jej oczu.
— Kochałam cię — wyszeptała. — Kochałam cię.
Muskularny Cymmerianin z niedowierzaniem potrząsnął głową. Jeżeli w taki sposób traktowała ukochanego, to nie wyobrażał sobie losu kogoś, kogo nienawidziła.
Odepchnęła się od niego i cofnęła o krok, udając, że nie zauważa łez lśniących na długich rzęsach.
— Nie ma w tobie strachu — wyszeptała. — Nie drżysz. Ani nie myślisz: „Skoro ona tyle wycierpiała, to co zrobi, bym i ja cierpiał?”
— Nie obwiniam się za to, co ci się przydarzyło, Karelo — rzekł cicho.
Zdawało się, że nie słyszała.
— Ale jeżeli nie boisz się, to znaczy, że nadal jesteś mężczyzną — dziwny uśmiech zaigrał na jej wargach.
Odeszła nieco dalej. Dotknęła wstążek podtrzymujących szatę i w jednej chwili szare jedwabie legły wokół szczupłych kostek. Karela zrobiła jeden wdzięczny krok i uwolniła się od sukni. Była taka, jaką Conan zapamiętał, miała pełne piersi i zaokrąglone biodra, długie nogi i gibką talię. Była zmysłową rozkoszą dla męskiego oka.
Powoli odwróciła się, podniosła ręce i przekrzywiła głowę, by jedwabiste loki pieściły raz kremowe ramiona, raz gładkie piersi. Delikatnie kołysała biodrami, idąc ku niemu. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy jej piersi dotknęły jego brzucha, tuż poniżej żeber. Przesunęła wilgotnym językiem po dolnej wardze i spojrzała na niego spod gęstych rzęs.
— Kiedy zostaniesz zabrany do kopalni — zaczęła namiętnym szeptem — nawet śmierć nie zdoła wydobyć cię na powierzchnię. Będziesz żył w wilgotnym, cuchnącym powietrzu i przyćmionym świetle dymiących łuczyw. Są tam kobiety, jeżeli chce się nazwać je kobietami. Ich ręce są stwardniałe jak rzemień — jej palce pogładziły twardą niby żelazo klatkę piersiową barbarzyńcy. — Ich włosy i skóra pokryte są brudem, ich oddech cuchnie, ich pocałunki…
Wyciągnęła ramiona, splotła ręce na jego karku i podciągnęła się w górę tak, że jej twarz znalazła się na wysokości jego twarzy.
— Nie dadzą ci pocałunków tak słodkich jak ten — wyszeptała i przycisnęła usta do jego warg. Dziko odpowiedział na jej pocałunek. Karela odsunęła głowę ze zduszonym jękiem. Jej szmaragdowe oczy miały drwiący wyraz, jego błękitne przypominały wymiecione wichrem północne niebo.
— Już nigdy nie dostaniesz takiego pocałunku — wydyszała.
Zeskoczyła na kamienną posadzkę i cofnęła się, przygryzając dolną wargę. W jej zielonych oczach pojawiła się niepewność.
— Teraz przez resztę życia będę dla ciebie jedyną kobietą — porwała suknie i pobiegła w ciemność. Po chwili Conan usłyszał skrzyp otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi.
Nie zmieniła się, pomyślał. Nadal była Czerwonym Jastrzębiem, gorącokrwistym jak każdy drapieżnik. Ale jeżeli myślała, że on potulnie da się zagnać do kopalni albo podda się wspomnianej przez Gariana starożytnej karze, to grubo się myliła. Jak zawsze.
Conan zerknął na krępujące go łańcuchy, ale już nie próbował ich zerwać. Jedna z lekcji, jakich nauczył się wśród pokrytych śniegiem turni Cymmerii, brzmiała: czekaj, zachowuj siły, wypatruj okazji. Cymmerianin wisiał więc na swych łańcuchach z cierpliwością drapieżnego zwierza czekającego, aż ofiara podejdzie bliżej.
XXI
Łańcuchy na rękach Conana szczęknęły i zaczęły się obniżać, opuszczając go na kamienną podłogę. Cymmerianin nie zdołał stłumić jęku, gdy dotknął podłoża. Nie miał pojęcia, ile godzin wisiał. Sadzawka światła i ciemność poza nią nie dawały żadnego znaku upływu czasu.
Stopy dotknęły ziemi i długo wyprostowane kolana ugięły się pod ciężarem ciała. Conan zwalił się na kamienie. Wytężył siły i spróbował podnieść się na rękach, ale one zbyt długo były pozbawione pełnego dopływu krwi. Mógł jedynie lekko zaciskać palce.
Dwaj mężczyźni z biczami zaczęli zdejmować łańcuchy. Conan nie zdołał się sprzeciwić. Skuli mu ręce na plecach i połączyli kostki ciężkim żelaznym łańcuchem. Oprawca z wypaloną blizną był tak samo milczący i obojętny jak wcześniej, ale ten owłosiony i złowieszczo przymilny gawędził jowialnie:
— Przez to zamieszanie myślałem, że będziesz wisiał jeszcze jeden dzień. Mocuj ciaśniej — powiedział do drugiego. — Jest niebezpieczny.
Drugi oprawca stęknął i wbił bolec w żelazny pierścień na lewym nadgarstku Conana.
— Moi ludzie — wycharczał Cymmerianin. Gardło miał wysuszone niczym skorupa glinianego garnka.
— Och, oni też wzięli w nim udział — mężczyzna o okrągłej twarzy roześmiał się serdecznie. — Pokonali Złotych Lampartów wysłanych, by ich pojmać, i zniknęli. Kiedy indziej może by im się nie udało, ale tego dnia wydarzyło się więcej niż w czasie całego dotychczasowego panowania Gariana. Najpierw król pod karą śmierci wypędził z miasta wszystkich starych doradców. Potem ustanowił urząd Najwyższego Doradcy Nemedii, z władzą dorównującą własnej i obdarzył nim dostojnego Albanusa, człowieka o złych oczach, jeżeli go kiedyś widziałeś. Na dodatek nadał szlachecki tytuł swojej nałożnicy. Wyobrażasz sobie, ta blond dziwka została damą! Teraz wszyscy wielmoże cackają się z nią jak z jajem, bo mówią, że może zostać królową. Potem jeszcze były zamieszki. Dawaj resztę, Struto!
Milczek znów stęknął i odszedł w ciemność. Conan poruszył językiem, by nieco zwilżyć usta.
— Zamieszki? — powtórzył pytająco.
Gadatliwy dozorca skinął.
— W całym mieście — rozejrzał się jakby w obawie, że ktoś mógłby go podsłuchać i dodał szeptem: — Domagali się abdykacji Gariana. Może dlatego Garian pozbył się starych doradców. Pewnie ma nadzieję, że te zmiany zadowolą tłum i na razie nie wysłał Złotych Lampartów.
Ludzie Ariany w końcu ruszyli, pomyślał Conan. Może nawet rzeczywiście spowodują zmiany — wyglądało na to, że już to zrobili — ale na lepsze czy na gorsze? Zmusił się do zadania kolejnego pytania, słowo po słowie:
— Czy… mieli… z sobą… zbrojnych?
— Znowu myślisz o swojej kompanii, co? Nie, nie było nikogo poza ludźmi na ulicach, chociaż zaskakująco dużo miało miecze i inną broń, tak słyszałem. Struto! Rusz się!
Wrócił mężczyzna z blizną. Targał długą belkę, którą obaj oprawcy wsunęli między plecy a wykręcone do tyłu ręce Conana. Szerokimi rzemieniami przywiązali mu kloc do ramion. Ten o okrągłej twarzy z sakiewki u pasa wyjął skórzany knebel i wepchnął go Cymmerianinowi w zęby, wiążąc końce z tyłu głowy.
— Czas zaprowadzić cię przed oblicze króla — powiedział. — Biorąc pod uwagę to, co zamierzają z tobą zrobić, wolałbyś pewnie być pod opieką dostojnej Tiany. No nie, Struto? — zatrząsł się ze śmiechu. Struto nie zmienił wyrazu twarzy. — Tak, barbarzyńco, masz niewiele czasu, by pogodzić się ze swymi bogami. Chodźmy, Struto.
Schwycili za oba końce kloca i zmusili Conana do powstania. Na wpół wlokąc i na wpół popychając, wywlekli go z lochu i pociągnęli po schodach z surowego kamienia. Nim dotarli do zdobionych sal, Cymmerianin odzyskał władzę w kończynach. Dumnie odrzucił pomoc oprawców i szedł stawiając kroki na tyle duże, na ile pozwalały mu łańcuchy.
Ten z okrągłą twarzą spojrzał na niego i roześmiał się.
— Chcesz jak najszybciej mieć to za sobą, co? Pozwolili mu iść samemu, ale nadal trzymali za końce
pala. Conan wyszczerzył zęby. Gdyby chciał, tym samym klocem mógłby ich zwalić z nóg. Ale nadal byłby w łańcuchach w środku pałacu. Cierpliwości. Zajął się ćwiczeniem ścierpniętych ramion, by przywrócić im pełną siłę.
Korytarze, którymi podążali, wyglądały na wyludnione. Niewolnicy przemykali jak dawniej pod ścianami, ale wielmoże zniknęli. Trzej mężczyźni szli środkiem korytarzy.
Gdy skręcili ku rozległej sali o sklepieniu podtrzymywanym przez liczne pilastry, w przeciwnym końcu korytarza pojawiła się druga procesja. Graecus, Gallia i czterej bywalcy „U Thestis” brnęli pod okiem trzech strażników. Wszyscy byli zakneblowani i mieli związane na plecach ręce. Oczy Graecusa rozszerzyły się na widok Conana, a Gallia spuściła wzrok.
— To partia do kopalni! — zawołał jeden ze strażników do ludzi eskortujących Conana.
— Lepsze niż to, co czeka tego tu — odrzekł pucołowaty oprawca.
Strażnicy roześmieli się i pognali swych podopiecznych. Młodzi rebelianci ruszyli dalej, najwyraźniej tak samo obawiając się Conana jak swych prześladowców.
Cymmerianin zignorował ich. Nie miał do nich żalu za kłamstwa, jakie o nim naopowiadali. Niewielu mężczyzn i jeszcze mniej kobiet wytrzymałoby tortury doświadczonego oprawcy, a gdyby nawet, to Vegentius i tak znalazłby sposób, by go uwięzić.
Na końcu korytarza sześciu żołnierzy w złocistych płaszczach pchnęło wielkie skrzydła rzeźbionych drzwi i Conan wszedł do sali tronowej.
Podwójne rzędy smukłych kolumn podtrzymywały kopułę z alabastru. Światło ze złotych lamp wiszących na srebrnych łańcuchach połyskiwało na polerowanych marmurowych ścianach. Posadzkę pokrywała mozaika opowiadająca historię Nemedii. Ta sala tłumaczyła pustkę panującą na korytarzach. Zgromadzili się tu wszyscy wielmoże, odziani w szaty z aksamitu i złote łańcuchy na szyjach, oraz damy obwieszone klejnotami. Przez środek sali, od wysokich drzwi do Tronu Smoka, biegło szerokie przejście. Rogaty łeb zdobiący tron wznosił się nad siedzącym na nim mężczyzną, a podwinięte, wysadzane rubinami skrzydła służyły jako oparcia dla jego łokci.
Conan ruszył w kierunku tronu, narzucając dozorcom własne tempo, chociaż oni próbowali go popędzać. Nie chciał potknąć się o łańcuchy i wywołać śmiech dworaków. Zatrzymał się przed tronem i spojrzał w twarz Gariana. Ludzie trzymający pal próbowali rzucić go na kolana, ale on pozostał wyprostowany. Pomruk wzniósł się wśród zebranych. Na pomoc oprawcom rzucili się żołnierze i bili go po plecach i nogach tak długo, aż Cymmerianin w końcu osunął się na kolana.
Garian ani na chwilę nie zmienił wyrazu twarzy. Powstał, zarzucając na ramię połę płaszcza ze złotogłowiu.
— Tego barbarzyńcę — oznajmił głośno — przyjęliśmy do naszego pałacu, zaszczyciliśmy naszą uwagą, ale w końcu odkryliśmy, że hołubimy na swym łonie żmiję zdrady. Nasze zaufanie zostało nadużyte w najpodlejszy sposób i…
Brzęczał monotonnie dalej, ale Conan patrzył nie na niego, ale na człowieka, który stojąc tuż za Tronem Smoka przytakiwał słowom króla niczym nauczyciel pochwalający ucznia. Jego ręka władczo spoczywała na oparciu tronu. Wisząca na złotym łańcuchu na szyi Pieczęć Nemedii oznajmiła wszem wobec, iż jest on Najwyższym Doradcą Tronu, dostojnym Albanusem. Lecz Conan poznał okrutną twarz widzianą w ciemności na spotkaniu z Tarasem i Vegentiusem. Zastanowił się, czy przypadkiem w Nemedii do władzy nie doszło szaleństwo.
— …tak więc ogłaszamy, że za swą zdradę poniesie on starożytną karę — oznajmił król grobowym tonem.
Te słowa sprowadziły Conana do rzeczywistości. Przypomniał sobie, jak wyglądała twarz Gariana, gdy widział go po raz ostatni.
— Kiedy słońce znów wstanie i wzniesie się do zenitu, niedoszły królobójca zostanie rzucony wilkom. Niech bestia zostanie pożarta przez bestie.
Gdy tylko przebrzmiały te słowa, Conan został poderwany na nogi i wywleczony z sali tronowej. Nawet gadatliwy dozorca milczał, gdy prowadzili Conana z powrotem do lochów, tym razem do małej celi o kamiennej posadzce zarzuconej słomą. Zdjęli mu knebel i wysunęli pal, ale łańcuchy zostawili. Dodali jeszcze jeden, łączący okowy na kostkach z żelaznym pierścieniem na ścianie.
Po odejściu dozorców Conan zaczął badać nowe więzienie. Gdyby nie miał rąk skutych na plecach, mógłby sięgnąć do ciężkich drewnianych drzwi, ale nawet gdyby miał wolne ręce, nie znalazłby niczego, na czym mógłby je zacisnąć. Nie wierzył również, że udałoby mu się wyłamać wykute z żelaza zawiasy. Ściany były z surowych kamieni. Człowiek mający odpowiednie narzędzia zapewne zdołałby wykuć sobie drogę na wolność, ale dopiero po roku czy dwóch nieprzerwanej pracy! W słomie Conan nie znalazł nic oprócz na wpół ogryzionego szczurzego truchła. Cymmerianin zastanowił się, czy zwierzę zostało pożarte przez swoich pobratymców, czy też przez ostatniego więźnia. Odkopnął padło w daleki kąt i miał nadzieję, że nie będzie przebywał tu na tyle długo, by znosić smród rozkładającego się ścierwa.
Ledwie barbarzyńca zdążył usadowić się pod ścianą, gdy klucz zagrzechotał w ogromnym żelaznym zamku. Drzwi skrzypnęły i stanęły otworem. Ku zdumieniu Conana do celi wszedł Albanus, podnosząc czarną szatę, by nie powalać jej w śmierdzącej słomie. Za nim stanął odziany w złotogłowie król. Głowa Gariana obracała się to w tę, to w tamtą stronę, gdy ciekawie przyglądał się słomie i kamiennym murom. Raz spojrzał na Conana, ale w taki sposób, jakby wielki Cymmerianin był tu tylko jednym z mebli.
— Znasz mnie, prawda? — odezwał się Albanus.
— Ty jesteś dostojnym Albanusem — odparł Conan.
— Znasz mnie — powtórzył pan o jastrzębich rysach, jakby potwierdzając swój domysł. — Tego się obawiałem. Zatem dobrze uczyniłem.
Conan spiął się.
— Ty? — jego oczy przesunęły się na twarz Gariana. Dlaczego ten człowiek ważył się na takie wyznanie w obecności króla?
— Nie spodziewaj się po nim żadnej pomocy — roześmiał się Albanus. — Przez pewien czas, barbarzyńco, niepokoiłeś mnie, ale ostatecznie okazało się, że nie jesteś wcale narzędziem bogów. Wilki zakończą twoje życie, a jedyna prawdziwa szkoda, jaką mi uczyniłeś, jest właśnie naprawiana przez dziewczynę, którą przysłałeś na poszukiwanie rzeźbiarza. Zatem w sumie jesteś tylko pomniejszym utrapieniem.
— Ariana — rzekł ostro Conan. — Co z nią uczyniłeś?
Albanus wybuchnął okrutnym śmiechem.
— Chodź, królu Garianie. Nic tu po nas.
— Co zrobiłeś Arianie?! — wrzasnął Conan.
Król zatrzymał się, by na niego spojrzeć.
Conan wlepił oczy w jego twarz z takim błaganiem w oczach, na jakie było go stać.
— Powiedz mi, co on zrobił…
Słowa zamarły mu na wargach, gdy król odwrócił się do wyjścia. Trzasnęły drzwi. Oszołomiony Conan oparł się plecami o ścianę.
Po wejściu do sali tronowej Garian wydał mu się jakiś dziwny, ale nie zwrócił na to szczególnej uwagi ze względu na własne położenie. Nikt, kto słucha wyroku śmierci, nie odbiera normalnie rzeczywistości. Ale teraz, gdy nieco ochłonął, zauważył pewną drobnostkę. Na policzku Gariana nie było siniaka. Garian nie był człowiekiem, który ukrywałby coś takiego pod warstwą pudru jak kobieta i nie posiadał nadwornego czarnoksiężnika, który usunąłby ową skazę szybkim zaklęciem. Nie było też czasu, by siniak zniknął w sposób naturalny. Drobnostka, a jednak znacząca: ten, kto zasiadał na Smoczym Tronie i wydał wyrok na Conana, nie był Garianem.
Cymmerianinowi zakręciło się w głowie, gdy próbował to zrozumieć. Albanus, spiskujący przeciwko królowi, został doradcą króla, który nie był Garianem. Ale poprzedniej nocy w kwaterze Vegentiusa był Garian. Co do tego Conan nie miał wątpliwości. Poczuł smród czarów tak wyraźnie, jak woń gnijącej słomy, na której siedział.
Cierpliwości, przypomniał sobie. Zakuty w łańcuchy i zamknięty w celi nie mógł nic zrobić. Wiele zależało od tego, czy przed rzuceniem wilkom na pożarcie zostanie uwolniony z pęt czy nie. Człowiek z wolnymi rękami i żelazną wolą może wiele uczynić, nawet wśród wilków. Conan miał nadzieję, że Albanus ku własnemu żalowi pozna tę prawdę.
Sularia leżała na okrytej ręcznikami ławie, podczas gdy zręczne ręce niewolnicy wcierały w jej plecy wonne olejki. Dostojna Sularia, pomyślała, przeciągając się z zadowoleniem. Jak cudownie było stać w sali tronowej wśród szlachty, a nie tłoczyć się z innymi nałożnicami pod tylną ścianą! Szacunek wypływający ze strachu, nieszczere uśmiechy i pozdrowienia wymawiane przez zaciśnięte zęby sprawiały jej tym większą przyjemność, że ci, którzy teraz tak ją traktowali, niegdyś zwracali się do niej niczym do niewolnicy. I to nigdy nie mogło ulec zmianie. Skoro przestała być królewską kochanką i stała się równa dostojnikom, dlaczego nie miałaby stanąć u boku Albanusa jako królowa Sularia?
Uśmiechnęła się na tę myśl, przekręciła głowę i spojrzała na służebną, pulchną siwowłosą kobietę, jedyną, której ufała, a raczej którą darzyła najmniejszym brakiem zaufania.
— Czy ona nadal czeka, Latono? — zapytała.
Siwowłosa służąca przytaknęła.
— Już od dwóch obrotów klepsydry, pani. Nikt nie śmie sprzeciwiać się twoim rozkazom.
Blondynka, nie podnosząc głowy, skinęła z zadowoleniem.
— Przyprowadź ją tu, Latono. Potem zajmij się moimi włosami.
— Tak, pani — powiedziała Latona i wyszła. Wkrótce wróciła z dostojną Jelanną.
Wiotka pani spojrzała pytająco na Latonę, gdy ta zaczęła czesać włosy swej pani. Sularia uśmiechnęła się niczym kotka na widok śmietanki. Służący nie opuszczali komnaty jedynie w czasie spotkań z ludźmi niższego stanu. Jelanna była oburzona, ale długie czekanie w niepewności nadwątliło jej arogancję.
Pozostało jej jednak na tyle, że zapytała:
— Dlaczego mnie wezwałaś?
Sularia pytająco wzniosła brwi. Po chwili Jelanna poprawiła się:
— Dostojna Sulario… — jej usta wykrzywiły się, jakby posmakowała czegoś wstrętnego.
— Od dzieciństwa mieszkałaś w tym pałacu, prawda? — zaczęła uprzejmie blondynka.
— Tak — odparła lakonicznie Jelanna.
— Bawiąc się w chowanego w korytarzach. Skacząc po dziedzińcach, pluskając się w fontannach. Twoje wszystkie zachcianki były spełniane w mgnieniu oka.
— Czy poprosiłaś mnie tutaj, aby rozmawiać o moim dzieciństwie?
— Nie poprosiłam — rzekła ostro Sularia. — Wezwałam. Znasz Enardo Ostoriana?
Jeżeli wyniosła kobieta była zaskoczona tym pytaniem, to nie okazała tego.
— Tę odpychającą gadzinę? — prychnęła. — Znam kupców, ale z nim nigdy nie chciałam mieć do czynienia.
Usta Sularii znów wykrzywiły się w kocim uśmiechu.
— Szuka żony.
— Tak?
— Młodej żony, ze szlachetnego rodu. — Sularia zobaczyła, że wreszcie zniszczyła wyniosłość Jelanny i brnęła dalej: — Zamierza poślubić tytuł, którego nie był w stanie kupić. I oczywiście chce mieć synów. Wielu synów. Garian — skłamała — prosił mnie, bym zaproponowała odpowiednią kandydatkę.
Jelanna niepewnie oblizała pełne usta.
— Chciałabym, dostojna Sulario — zaczęła drżącym głosem — przeprosić, jeżeli cię w jakiś sposób obraziłam.
— A znasz niejakiego Daria? Dozorcę królewskiej psiarni?
— Nie, pani — skłamała Jelanna.
— Mówiono mi, że to okropny człowiek i z woni, i z nawyków. Pałacowe niewolnice uciekają przed nim, bowiem lubi zniewalać kobiety… — Sularia przerwała, z lubością obserwując narastające na twarzy Jelanny przerażenie.
— Zastanów się, moja droga, co lepsze: spędzić jedną noc z nim, czy całe życie z Ostorianem?
— Zwariowałaś — wykrztusiła szczupła dama. — Nie będę tego słuchać. Wyjadę do moich posiadłości na prowincji, a jeżeli zostaniesz królową…
— Za drzwiami czeka czterech żołnierzy — powiedziała Sularia, nie zważając na słowa rozmówczyni. — Odprowadzą cię do Daria lub do małżeńskiego łoża, nigdzie indziej.
Z twarzy Jelanny znikły ostatnie ślady wyniosłości. Zastąpiła je bezbrzeżna rozpacz.
— Proszę — wyszeptała. — Będę się czołgać, jeżeli masz takie życzenie. Przed całym dworem, na kolanach, będę błagać o wybaczenie…
— Wybieraj — nacisnęła Sularia — w przeciwnym razie ja zrobię to za ciebie. Żołnierze jeszcze dziś zaprowadzą cię do Ostoriana. Razem z listem, z którego dowie się, że uważasz go za odrażającą gadzinę — jej głos i twarz stwardniały. — Wybieraj!
Jelanna zachwiała się, jakby miała upaść.
— Ja… pójdę do Daria — zaszlochała.
Sularia przez chwilę rozkoszowała się jej słowami, na które czekała licząc ostatnie godziny.
— Idź, suko, do psiarni!
Jelannę wybiegającą z pokoju ścigał szyderczy śmiech Sularii. Jaką cudowną rzeczą jest władza!
XXII
Kiedy drzwi otworzyły się po raz drugi, Conan pomyślał, że to Albanus postanowił go zabić. Do celi wsunęli się dwaj mężczyźni z kuszami przygotowanymi do strzału i zajęli pozycje po bokach Conana.
Cymmerianin zebrał się w sobie, by bronić się na tyle, na ile pozwolą mu łańcuchy, lecz wtedy w drzwiach pojawił się pyzaty oprawca.
— Słońce stoi wysoko, barbarzyńco. Czas zabrać cię do wilczego dołu. Jeżeli spróbujesz walczyć, gdy wraz ze Strutem będę zdejmować kajdany, ci dwaj strzelą ci w nogi i wtedy będziemy musieli cię zawlec. Zrozumiano?
Conan zmusił się do przybrania ponurego i zrezygnowanego wyrazu twarzy.
— Zdejmujcie łańcuchy — burknął, przeszywając wściekłym wzrokiem strażników.
Dozorcy, rozkuwając kajdany młotami, przezornie ustawili się tak, by nie znaleźć się na linii strzału. Zastanowił się, czy mają go za głupca. Potrafiłby pokonać ich i strażników mimo ich całej ostrożności, jednakże usłyszał dobiegające z zewnątrz liczne głowy i kroki. Umrzeć nie jest trudno, ale tylko głupiec daje się zabić za nic.
Conan, pocierając nadgarstki, wstał zwinnie i pozwolił wyprowadzić się z celi. Na korytarzu czekało równo dwudziestu Złotych Lampartów.
— Nie trzeba tak wielu — rzekł nagle Struto.
Conan zamrugał. Był przekonany, że ten człowiek nie ma języka.
Twarz jowialnego kamrata Struta nie wyrażała zdumienia.
— W noc, w którą został pojmany, omal nie wyrwał się dziesięciu żołnierzom — wyjaśnił. — Wiesz, że nie lubię, jak więźniowie uciekają. Dlatego prosiłem o dwakroć tyle. Ruszaj. Król czeka.
Dziesięciu żołnierzy ruszyło przodem, a dziesięciu za Conanem, oprawcy zaś szli obok. Kusznicy ciągnęli z tyłu po bokach, skąd mogliby bez przeszkód strzelać, gdyby więzień spróbował ucieczki. Tak dotarli do pałacu i wędrowali znów pustymi korytarzami.
Conan kroczył niczym książę idący na koronację. Nawet nie myślał o ucieczce. Przy wilczym dole z pewnością będzie fałszywy król i Albanus. W takich okolicznościach dobrze byłoby ich zabić. Minęli część pałacu znaną Cymmerianinowi i szli dalej. Polerowane marmury i alabastry ustąpiły miejsca gładzonemu granitowi, a później kamieniom tak szorstkim jak te w lochach. Złote i srebrne lampy zostały zastąpione pochodniami osadzonymi w żelaznych uchwytach.
Kara wilczego dołu rzeczywiście była stara i zarzucona od czasów Bragorasa, panującego dziewięć stuleci wcześniej. Sądząc z wyglądu, przez minione wieki chyba nikt nie zaglądał do tej części pałacu. W korytarzach widać było ślady pośpiesznego sprzątania. Tu ze stropu zwieszała się podarta sieć pajęczą, ówdzie pod ścianą piętrzyła się kupa śmieci. A potem weszli do kolistej sali, na środku której znajdował się dół.
Ściany komnaty były z surowego granitu. Sklepienia nie podtrzymywały żadne kolumny ani przypory. Całość oświetlały olbrzymie lampy na trójnogach dwakroć wyższych od człowieka. Przedstawiciele najświetniejszych rodów Nemedii, śmiejący się i gawędzący wesoło niczym widzowie w cyrku, otaczali szczelnie wysoki do piersi mur wokół wielkiego dołu.
Tłum rozstąpił się na widok skazańca i żołnierze podprowadzili Conana do muru. Cymmerianin bez słowa przynaglenia wskoczył na jego szczyt i stanął patrząc z góry na tych, którzy zgromadzili się, by zobaczyć jego śmierć. Pod jego lodowatym spojrzeniem widzowie zamilkli powoli. Wyczuli, że jest on człowiekiem mającym w pogardzie ich tytuły i rodowody. Oni byli pawiami, on orłem.
Po drugiej stronie dołu stał fałszywy król. Towarzyszył mu Albanus w granatowej szacie i Vegentius, na którego twarzy nadal widniały siniaki. Dalej stała Sularia w szkarłatnych jedwabiach i rubinach. Conan zastanowił się, dlaczego sądził, że jej tu nie będzie.
Poniżej sobowtóra znajdowała się wysoka na chłopa krata zasłaniająca wylot tunelu, z którego miały wypaść wilki. Skomplikowany system łańcuchów służył do odciągania kraty na bok. Conan nie dostrzegł między prętami żadnych nosów ani nie usłyszał żarłocznego skomlenia i wycia. Może nie będzie musiał umrzeć.
Albanus dotknął ramienia człowieka noszącego Koronę Smoka, a ten zaczął:
— Zgromadziliśmy was…
Dziki wojenny okrzyk Cymmerianina odbił się echem od kamiennej kopuły. Krzyki i szepty przebiegły przez szereg wielmożów, gdy Conan, wznosząc potężne ręce nad głowę, zeskoczył do dołu. Żołnierze pośpiesznie przecisnęli się do krawędzi muru. Kusznicy złożyli do strzału. Po wysypanym piaskiem dnie dołu Conan przechadzał się z arogancją wojownika, który nigdy nie przegrał w równej walce. Albanus dał znak i strażnicy cofnęli się.
— Głupcy! — Conan zwrócił się do zgromadzonych. — Wy, którzy macie wśród siebie fałszywego króla, przyszliście zobaczyć, jak umiera wojownik! Czy ten błazen w koronie ma zagadać mnie na śmierć? Kończcie z tym, chyba że wątroby wam się pomarszczyły i nie macie odwagi mnie zabić!
Odpowiedziały mu gniewne okrzyki. Albanus wyszeptał coś do ucha fałszywego Gariana, który z kolei powiedział:
— Skoro tak bardzo chce umrzeć, wypuśćcie wilki.
— Wypuścić wilki! — ryknął ktoś, przekazując rozkaz dalej. — Szybko! — krata gładko odsunęła się na bok.
Conan nie czekał na pojawienie się pierwszego wilka. Na oczach zdumionych dworaków wbiegł do tunelu, wykrzykując swój okrzyk wojenny. Chwilę później do dołu rzucili się wrzeszczący wielmoże, by złapać i zabić umykającego barbarzyńcę, który znieważył ich i posądził o brak odwagi.
Conan znalazł się w środku warczącej watahy. Ostre zęby zaczęły szarpać jego ciało. Odpowiadał warknięciem na warknięcie, jego pięści łamały kości i powalały na ziemię bestie wielkości cielaka. Za moment ściskając w rękach jakieś warczące gardło, rozwalił wilczy łeb o niski kamienny strop.
Wilki szybko poznały, że dzikość młodego olbrzyma jest równa ich własnej. Gdy Conan wywalczał sobie drogę, wilki zaczęły prześlizgiwać się obok niego w kierunku dołu, szukając łatwiejszej zdobyczy. Okrzyki gniewu szlachetnych rychło przemieniły się we wrzaski przerażenia, gdy rozjuszone bestie wpadły pomiędzy nich, by zabijać.
Conan zobaczył przed sobą światło.
— Przeklęte wilki! — dobiegł go głos. — Macie rozszarpać tego głupiego barbarzyńcę, a nie…
Mężczyzna, który mówił te słowa, zająknął się na widok pędzącego nań Conana. Stał przy na wpół otwartej żelaznej furcie u wylotu tunelu, z włócznią w ręku. Zamiast cofnąć się i zatrzasnąć kratę, rzucił się na Cymmerianina.
Conan złapał włócznię obiema rękami i bez wysiłku wyrwał ją napastnikowi. Nim mężczyzna zdołał sapnąć, drzewce jego własnej broni trzasnęło go w pierś. Zatoczył się na kratę, a Conan ruszył naprzód. Dozorca zerwał się na nogi, w jego garści błysnęło długie na łokieć ostrze, po czym zaatakował.
Conan zręcznie obrócił drzewce. Wystarczyło lekko wysunąć je do przodu i biegnący sam nadział się na ostrze, które wysunęło mu się spomiędzy łopatek. Krzyk bólu i pełnej grozy niewiary wyrwał się z jego gardła.
— Twoje wilki nie zabiją tego barbarzyńcy — warknął Conan i zdał sobie sprawę, że przemawia do trupa.
Puścił włócznię i przebity mężczyzna osunął się na ziemię. Cymmerianin zamknął furtę, założył na uchwyty ciężką żelazną sztabę i zamocował ją zasuwami. Wyważenie drzwi zabierze niemało czasu, który on wykorzysta na ucieczkę. Na razie odbijające się echem w tunelu krzyki, wycie i skowyty świadczyły, że żołnierze jeszcze nie rozprawili się z wilkami.
W pomieszczeniu, w którym znalazł się barbarzyńca, było niewiele rzeczy, które mogłyby mu się przydać. Na ścianach, w zardzewiałych uchwytach dymiły łuczywa, oświetlające sześć olbrzymich żelaznych klatek na kółkach. Nie było tu żadnej broni z wyjątkiem długiego, zakrzywionego sztyletu, który Conan wyjął z palców trupa, i włóczni. Tę jednak Cymmerianin pozostawił w ciele dozorcy, gdyż z powodu długości tylko zawadzałaby mu w drodze przez stare i niskie kamienne korytarze. Poza jego własną przepaską oraz brudną, przesiąkniętą krwią tuniką dozorcy nie było tu żadnej tkaniny, którą mógłby przewiązać rany wyniesione z potyczki z wilkami.
Dozorca miał jednakże gliniany dzban pełen wina i ogromne pęto wędzonej kiełbasy. Cymmerianin rzucił się łapczywie na jadło, rwąc kiełbasę silnymi zębami i popijając ją dużymi łykami nadkwaśniałego wina. Nie jadł ani nie pił niczego od czasu uwięzienia. Nie wątpił, że jego dozorcy uważali za marnotrawstwo karmienie kogoś, kto ma szybko umrzeć. Po chwili Conan odrzucił pusty dzban na bok i wepchnął w usta ostatni kęs kiełbasy, po czym zabrał jedną z pochodni i ruszył szukać wyjścia z pałacu.
Po niezbyt długim czasie doszedł do wniosku, że starożytne korytarze tworzą labirynt. Aby sporządzić plan tych sekretnych przejść, trzeba by armii ludzi.
Nagle, przecinając kolejną mroczną komorę spostrzegł, że odciski jego stóp mieszają się z innymi. Schylił się, obejrzał je i wyprostował się z przekleństwem. Oba tropy należały do niego. Szedł po własnych śladach i mógł tak czynić, dopóki nie dopadnie go śmierć głodowa.
Zacisnął zęby i ruszył dalej do rozwidlenia korytarza. Szlak odciśnięty w kurzu skręcał w lewo. On poszedł w prawo. Niedługo później znów natknął się na odciski własnych stóp, ale tym razem nawet nie zaklął. Pośpieszył do najbliższego skrzyżowania i skręcił w stronę przeciwną niż wcześniej. I jeszcze raz. I jeszcze.
Teraz tunele zdawały się lekko nachylać w dół, ale Conan nie tracił czasu na rozmyślanie. Parł dalej, a niekiedy musiał wypalać sobie drogę przez korytarze zarośnięte pajęczynami, które skwierczały sucho pod wpływem ognia. Nie miał wyboru. Powrót nie dawał większych nadziei na ucieczkę niż marsz naprzód, zapewniał jedynie większą szansę spotkania Złotych Lampartów.
Conan dotarł do skrzyżowania, odruchowo skręcił w prawo — ostatni raz poszedł w lewo — i zatrzymał się. Daleko w przedzie dostrzegł przyćmiony blask, ale nie było to wyjście na zewnątrz. Blask, podskakując lekko, zbliżał się.
Zawrócił szybko i na rozwidleniu skoczył w drugie odgałęzienie. Bezgłośnie przebiegł dwadzieścia kroków i cisnął pochodnię tak daleko, jak zdołał. Buchnęły płomienie, sypnęły się iskry, potem ogień zamrugał i przygasł, pozostawiając go w ciemnościach.
Conan przykucnął, patrząc w stronę rozwidlenia. Sztylet trzymał w pogotowiu. Jeżeli ci, którzy się zbliżają, pójdą dalej, pozostanie bez światła, ale żywy. Jeżeli nie…
Rozproszone światło rozjaśniło skrzyżowanie. W jego blasku ukazały się dwie postacie z mieczami i pochodniami w dłoniach. Cymmerianin omal nie wybuchnął śmiechem. Byli to Hordo i Karela, ale Karela taka, jaką znał dawno temu. Zniknęły woale i szare szaty nemedyjskiej damy. Zastąpiły je złote napierśniki i wiszący nisko na zaokrąglonych biodrach pas ze złota i szmaragdów, spod którego spływała spódnica z bladozielonego jedwabiu. Jej ramiona spowijała szmaragdowa turańska peleryna.
— Hordo! — zawołał Conan — gdybym wiedział, że przyjdziesz, nie wypijałbym wszystkiego wina — beztrosko wyszedł na ich spotkanie.
Para obróciła się, miecze i pochodnie skoczyły w górę. Z drugiego rozwidlenia wysunęli się mężczyźni w kolczugach. W kręgu światła pojawił się Machaon, Narus i inne znajome twarze najemników.
Hordo rzucił okiem na rany Conana.
— To do ciebie niepodobne — rzekł z przyganą — wypijać całe wino. Może jednak, jeżeli poszukamy, znajdziemy więcej.
Karela rzuciła jednookiemu brodaczowi mordercze spojrzenie i wcisnęła swoją pochodnię w dłoń Machaona. Delikatnie dotknęła ran Conana, krzywiąc się na widok zaschniętej krwi.
— Wiedziałem, że zmienisz zdanie — powiedział Conan, wyciągając ramiona.
Trzasnęła go w twarz i cofnęła się, płynnym ruchem podnosząc miecz.
— Powinnam rzucić cię z powrotem wilkom — wysyczała.
Gdzieś z ciemności za zbrojnymi dobiegł czyjś głos. Inny mu odpowiedział, oba były stłumione i niewyraźne, bowiem rozmawiający znajdowali się w dużej odległości.
— Polują na mnie — mruknął Conan. — Jeżeli znasz wyjście, proponuję, żebyśmy ruszyli. W przeciwnym razie będziemy musieli walczyć z kilkoma setkami Złotych Lampartów.
Karela, miotając przekleństwa, wyrwała pochodnię z rąk Machaona, rozepchnęła najemników i zniknęła w drugim odgałęzieniu.
— Tylko ona zna drogę — rzekł pośpiesznie Hordo. Puścił się za nią, a za nim pognał Conan. Machaon i reszta pociągnęli z tyłu. Ich buty poskrzypywały raźno w kurzu stuleci.
— Jak dostaliście się do pałacu? — zapytał Conan jednookiego kompana, pędząc truchtem za kasztanowowłosą pięknością. — I co sprawiło, że Karela dała ci się poznać?
— Może zacznę od początku — sapnął Hordo. — Pierwszą rzeczą po twoim aresztowaniu było przybycie Złotych Lampartów i…
— To wiem. Uciekliście. Co potem?
— Słyszałeś o tym, prawda? Jestem za stary na takie biegi, Cymmerianinie — wbrew własnym słowom i zadyszce brodacz bez trudu dotrzymywał kroku Conanowi. — Zabrałem kompanię do „Thestis”. Ostatnio Wrota Piekieł i ich okolice są najbezpieczniejszą częścią miasta. Wszyscy mieszkańcy wylegli na Wyższe Ulice wymachując mieczami i wrzeszcząc o rewolucji. I od czasu do czasu włamując się do domów bogaczy.
— A czegóż innego się spodziewałeś? — Conan zaśmiał się posępnie. — Są biedni i mają bogactwo w zasięgu ręki. Ale mów o Kareli.
Hordo potrząsnął kudłatą głową.
— Dziś rano weszła do karczmy… Nie, wkroczyła, jakby po swoje psy, by poprowadzić je na karawanę przewożącą złoto. Z tego, co mówiłeś, wynika, że wiedziałeś, że ona tu jest, co?
— Dowiedziałem się dopiero w lochach. Wyjaśnię ci później.
Nagle Karela zatrzymała się i wspięła na palce, by sięgnąć zardzewiałego uchwytu do mocowania łuczyw. Próbowała go przekręcić.
— Wygląda jak miejsce, w którym weszliśmy — mruknął cicho Hordo. — A również jak dwadzieścia innych, jakie mijaliśmy.
Szmaragdowe oczy błysnęły pogardliwie i brodacz zamilkł.
W chwili gdy Conan zrobił krok do przodu, aby jej pomóc, uchwyt przekręcił się z ostrym szczękiem. Kawałek dalej na tej samej ścianie był drugi uchwyt, który Karela również przekręciła. Rozległ się trzask i gdzieś wewnątrz muru coś zadudniło basowo. Fragment kamiennej ściany, wysoki na chłopa i szeroki na dwóch, zapadł się ze zgrzytem i ujawnił opadające ceglane schody.
— Przestańcie jazgotać jak stare baby — powiedziała zjadliwie Karela. — Chodźcie za mną. I uważajcie. Niektóre stopnie są wykruszone. Bolałabym wielce, gdybyś skręcił kark, Cymmerianinie. Chciałabym zachować tę przyjemność dla siebie — dodała i zbiegła na dół.
Hordo z zakłopotaniem wzruszył ramionami.
— Mówiłem ci, tylko ona zna drogę.
Conan skinął.
— Za mną — powiedział Machaonowi — i przekaż dalej, że schody są wykruszone.
Barbarzyńca odetchnął głęboko i ruszył za Karelą po schodach oświetlonych jedynie przez jej pochodnię, która w tej chwili wyglądała jak błędny ognik migoczący daleko w dole. Raczej nie wierzył, by Karela, zamiast pozwolić mu zginąć z obcej ręki, postanowiła wyprowadzić go tylko po to, by wpędzić we własną pułapkę. Jednak z drugiej strony nie był tego do końca pewien. Karela czekała niecierpliwie u stóp schodów.
— Wszyscy weszli? — zapytała, gdy tylko Conan pojawił się w kręgu światła. Nie czekając na odpowiedź zawołała: — Czy nikt nie został na korytarzu?!
Ktoś z góry odkrzyknął chrapliwie:
— Wszyscy weszli, ale słychać zbliżające się kroki.
Karela spokojnie położyła ręce na jednym z kamieni, który pod jej naciskiem wsunął się na głębokość równą szerokości palca. Znów rozległ się zgrzyt dawno nie używanej maszynerii.
— Zamyka się! — krzyknął z niedowierzaniem ten sam głos.
Skośne oczy Kareli spoczęły na Conanie.
— Głupcy — syknęła, najwyraźniej mając na myśli wszystkich mężczyzn, a jego w szczególności. — Idźcie za mną albo zostańcie — dodała szybko i ruszyła długim tunelem. Światło pochodni zamigotało na wilgotnych ścianach.
Nawet powietrze jest zatęchłe, pomyślał Cońan, ruszając za nią.
— Jak mówiłem — podjął Hordo, maszerując dziarsko obok Cymmerianina — przyszła do „Thestis”, aby objąć komendę. Nie powiedziała mi, gdzie była ani skąd wiedziała, że tam jestem. Zagroziła, że naznaczy mi drugi policzek, jeżeli nie przestanę pytać.
Jego jedyne oko wyczekująco zerknęło na Conana, ale barczysty młodzieniec obserwował Karelę i zastanawiał się, o czym ona myśli. Dlaczego przybyła mu na ratunek?
— I? — zapytał machinalnie, gdy uświadomił sobie, że Hordo zamilkł.
— I nikt mi nic nie mówi — burknął obrażonym tonem jednooki. — Miała z sobą kobietę. Pamiętasz tę dostojną Jelannę? To była ona, ale tym razem nie tak wyniosła. Zszargana i nieprzytomna ze strachu, z siniakami na twarzy i ramionach. „Ona nie przestanie”, zawodziła, „dopóki mnie nie zniszczy”. A Karela pocieszała ją i patrzyła na nas tak, jakbyśmy byli winni temu, co ją spotkało.
— Na Croma! — burknął Conan. — Mówże do rzeczy! Co Jelanna ma z tym wspólnego?
— To ona powiedziała Kareli, jak znaleźć przejście. Wygląda na to, że dostojna Jelanna wychowała się w pałacu, bawiąc się w chowanego, jak wszystkie dzieci. Czasami szli do starych części pałacu i ona znalazła trzy czy cztery sekretne przejścia. Sama wydostała się przez jedno z nich. Chciała wyjechać z miasta, Cymmerianinie, więc przydzieliłem jej dwóch ludzi, by odstawili ją do jej wiejskich włości. Przynajmniej to mogłem zrobić, a ona w zamian zdradziła nam tajemnicę jednego z tych przejść. Prawdę mówiąc, myślałem, że następnym razem spotkamy się, gdy będziesz dął w Piekielną Trąbę.
— Nadal nie powiedziałeś mi, dlaczego postanowiła mi pomóc. — Conan ruchem głowy wskazał na Karelę.
Ledwo przebrzmiały jego słowa, kasztanowowłosa kobieta odwróciła się do niego.
— Wilki są dla ciebie za dobre, ty wielki, cymmeriański ośle. Jeżeli jest ci pisane, byś został rozdarty na strzępy, to chcę zrobić to własnymi rękami. Chcę słyszeć, jak żebrzesz o wybaczenie, barbarzyński bękarcie! Mam do ciebie większe prawo niż ten głupiec Garian.
Conan uśmiechnął się i spokojnie zmierzył ją wzrokiem.
— Czy zatrzymałaś się dlatego, że zgubiłaś drogę, Karelo? Jeżeli sobie życzysz, ja poprowadzę…
Karela warknęła i zamachnęła się pochodnią.
— Tutaj! — krzyknął Hordo, wskazując na ledwo widoczne w mroku krótkie schody kończące się pod stropem. Z każdego słowa brodacza przebijała ulga: — Chodź, Cymmerianinie — odciągnął Conana od rozwścieczonej kobiety. — Mieliśmy kłopoty z założeniem jej z powrotem na wypadek, gdyby ktoś pojawił się po drugiej stronie, ale razem powinniśmy ją podnieść. — Naglącym szeptem dodał: — Pilnuj języka, człowieku. Miotała się jak poparzony kot, gdy Machaon i ci inni głupcy przyznali, że nigdy nie słyszeli o Czerwonym Jastrzębiu.
Na widok dzikiej miny Kareli Conanowi udało się przemienić śmiech w atak kaszlu.
— O co chodzi z tą drugą stroną? Jeżeli tam ktoś jest, czy lubi walczyć?
— Nie ma szans — odparł ze śmiechem Hordo. — Podłóż ramię i pchaj.
Schody kończyły się pod olbrzymią kamienna płytą. To do pomocy przy jej podnoszeniu Hordo namawiał Conana. Kiedy Cymmerianin naparł na nią barkiem, kamienny blok ustąpił. Z pomocą Horda odsunął go na bok, po czym wyjrzał ostrożnie. Powietrze przesycał ciężki, słodki zapach. Gdy nadeszli najemnicy z pochodniami, Conan zobaczył, że znajduje się w pozbawionym okien pomieszczeniu zastawionym beczkami i pakami. Niektóre z nich były otwarte, a wewnątrz znajdowało się wonne kadzidło.
— Świątynia? — zapytał z niedowierzaniem barbarzyńca. — Przejście kończy się w świątynnych piwnicach?
Hordo roześmiał się i skinął głową. Nakazał zachować ciszę i wspiął się na drabinę przymocowaną do ściany. Ostrożnie uniósł klapę. Wychylił głowę i rozejrzał się szybko, potem dał znak, by inni podążyli za nim.
Conan wspiął się na drabinę i wszedł do pomieszczenia oświetlonego przez srebrne lampy stojące między ogromnym, prostokątnym blokiem marmuru a wysokim posągiem. Zdał sobie sprawę, że stoi między kamiennym ołtarzem a wizerunkiem Erebusa, w miejscu, w którym poza wysokiej rangi kapłanami nikomu nie wolno przebywać. Ale z drugiej strony, jakie znaczenie ma jeden więcej wyrok śmierci?
Wszyscy szybko wydostali się z piwnicy i przez wąski korytarz wyszli na dziedziniec za świątynią. Tam czekali dwaj najemnicy z końmi oraz, jak z zadowoleniem zauważył Conan, z kolczugą, hełmem i bronią dla niego. Ubrał się spiesznie i przypasał miecz.
— Możemy znaleźć się za murami miasta — rzekł Hordo, wykręcając się w siodle — nim wpadną na pomysł, by szukać nas poza pałacem.
— Jeszcze nie możemy wyjechać — odparł spokojnie Conan. Założył hełm i skoczył na siodło. — Ariana jest w rękach Albanusa.
— Jeszcze jedna kobieta?! — zapytała ostro Karela.
— Była przyjaciółką moją i Horda. W nagrodę za to pojmał ją Albanus. Przysiągłem, że pomogę jej wyjść z tego cało i dotrzymam słowa.
— Ty i twoje przysięgi… — warknęła Karela.
Kiedy jednak Conan pogalopował w stronę pałacu Albanusa, ona pognała tuż za nim.
XXIII
W jasne, popołudniowe niebo nad Belverus wznosiły się pióropusze dymu. Oznaczały one położenie domów odwiedzonych przez rewolucjonistów. Od czasu do czasu rozlegały się niesione wiatrem okrzyki tłumu, tworzące niezrozumiały, ale groźny pomruk.
Jadąc przez miasto Conan dostrzegł jedną z tych wyjących band, jakieś siedem czy osiem dziesiątków mężczyzn i kobiet w łachmanach, walących siekierami, mieczami, kamieniami i gołymi pięściami w zabarykadowane drzwi i okna jakiegoś domu. W tej samej chwili oni zobaczyli wolną kompanię. Przez tłum przetoczył się dźwięk, który mało przypominał odgłosy wydawane przez ludzkie gardło. Jak szczury wylewają się z kanału, tak motłoch rzucił się w kierunku konnych. W ich oczach płonęła nienawiść skierowana do każdego, kto posiada więcej niż oni, nawet jeżeli była to tylko zbroja. Miecze, którymi wywijali, były zakrwawione.
— Łuki powinny ich powstrzymać! — krzyknął Hordo.
Conan nie był tego pewien. Na twarzach napastników malowała się skrajna desperacja.
— W drogę! — rozkazał.
Pogalopowali dalej i szybko zostawili z tyłu wyjącą tłuszczę, jednakże najwytrwalsi desperaci nie zaprzestali pościgu. Ich wycie było słychać jeszcze przez dłuższy czas.
Conan zatrzymał się dopiero wtedy, gdy dotarli do pałacu Albanusa.
— Co trzeci człowiek zostaje z końmi — rozkazał. — Reszta na mur. Weźcie łuki. Ty nie — dodał na widok podjeżdżającej do muru Kareli.
— Nie będziesz mi rozkazywał! — wysyczała. — Chodzę tam, gdzie mam ochotę.
— Niech Crom porwie wszystkie uparte kobiety — mruknął Conan, ale nie dodał ani słowa więcej.
Stając na siodle, dźwignął się na szczyt muru. Hordo, Karela i dwudziestu czterech najemników podążyło za nim z taką wprawą, jakby przez całe życie nie robili nic innego. Ze strażnicy na dole wybiegło dziesięciu ludzi. Mieli tylko czas na rozdziawienie ust, nim naszpikowały ich strzały brzęczące jak szerszenie.
Conan zeskoczył na ziemię i minął leżących. W jego oczach lśnił błękitny lód. Słyszał tupot biegnących za nim towarzyszy, ale nie poświęcił im żadnej uwagi. Był pochłonięty myślami o Arianie. To jego słowa przysłały ją do Albanusa. Teraz jego honor domagał się, by uwolnił ją nawet za cenę własnego życia.
Szybkim pchnięciem potężnego ramienia wyłamał jedną połowę wysokich pałacowych odrzwi. Nim huk skrzydła o ścianę przestał odbijać się echem w wysokim holu, na Cymmerianina ruszył żołnierz w płaszczu Złotych Lampartów.
— Ariana! — zawołał Conan, odpierając atak żołnierza. — Ariano, gdzie jesteś? — jego miecz rozszczepił na dwoje głowę żołnierza. Conan odkopnął padające ciało i pognał w głąb pałacu. — Ariano!
Pojawiło się więcej Złotych Lampartów i Conan rzucił się na nich ogarnięty szałem. Dziki okrzyk bojowy dudnił pod sklepieniem, ostrze migotało i cięło, jakby władał nim oszalały demon. Żołnierze cofnęli się w popłochu, pozostawiając trzech martwych lub umierających. Nie wiedzieli, jak stawić czoło temu dzikusowi z barbarzyńskiej Północy. Za moment skoczył na nich Hordo z innymi. Karela zatańczyła szaleńczo wśród żołnierzy, jej ostrze żądliło niczym osa i za każdym razem cofało się skrwawione. Gdy padł ostatni z obrońców, Conan krzyknął do swoich:
— Rozproszyć się! Jak będzie trzeba, przetrząśnijcie każdy kąt. Szukajcie dziewczyny o imieniu Ariana.
Sam ruszył niczym bóg zemsty. Słudzy i niewolnicy widząc wyraz jego twarzy umykali w popłochu. Pozwalał im odejść. Szukał tylko jednej osoby. Raptem dostrzegł człowieka, który go zainteresował. Siwobrody szambelan próbował uciec, ale Conan złapał go za kark i podniósł tak, że Varius tylko czubkami sandałów dotykał podłogi.
Głos Conana niósł w sobie obietnicę nagłej śmierci:
— Gdzie jest Ariana, szambelanie?
— Nie… nie znam żadnej dziewczyny…
Muskuły na ramieniu Conana napięły się, gdy dźwignął mężczyznę jeszcze wyżej.
— Dziewczyna! — szepnął złowieszczo młodzieniec.
Pot zrosił oblicze szambelana.
— Dostojny Albanus — wycharczał — zabrał ją do królewskiego pałacu.
Cymmerianin jęknął i rozluźnił uchwyt. Szambelan czmychnął. Conan nie próbował go zatrzymać. Pałac. Jak się tam dostać? Czy udałoby się wrócić sekretnym przejściem ze świątyni Erebusa? Mógłby spędzić resztę życia błąkając się po starożytnym labiryncie i nie znaleźć drogi do pałacu.
Usłyszał kroki za plecami i odwróciwszy się, zobaczył Horda, Machaona i Karelę.
— Machaon znalazł kogoś w lochach — rzekł Hordo. — Nie dziewczynę. Człowieka, który wygląda jak król Garian i nawet gada, że jest…
— Prowadź! — przynaglił Conan. Odżyła w nim nadzieja.
Lochy pod pałacem Albanusa niczym nie różniły się od innych tego typu pomieszczeń: surowy kamień, ciężkie drewniane drzwi na rdzewiejących zawiasach, duszący odór moczu, potu i strachu. Mimo to Conan, gdy zajrzał do wskazanej przez Machaona celi, uśmiechnął się jak spragniony na widok chłodnej fontanny w cienistym ogrodzie.
Brudny, odziany w łachmany i przykuty łańcuchem do ściany mężczyzna poruszył się niespokojnie.
— Cóż to, Conanie, dołączyłeś do Albanusa i Vegentiusa?
— Na Derketo! — sapnęła Karela. — Wygląda jak Garian!
— Bo to jest Garian — oznajmił Conan. — Świadczy o tym siniak na jego policzku.
Łańcuchy zadzwoniły, gdy Garian podniósł rękę, by dotknąć stłuczenia. Roześmiał się niepewnie.
— Kto by pomyślał, że siniak może być wart więcej od korony…
— Jeżeli on jest Garianem, kto zatem zasiada na Smoczym Tronie? — zapytała Karela.
— Ktoś, kto podszywa się pod króla — odparł Conan. — I nie ma siniaka. Dajcie mi młot i dłuto. Szybko!
Machaon zniknął i po chwili wrócił z żądanymi narzędziami. Gdy Conan ukląkł, by przyłożyć dłuto do kajdanów na kostce Gariana, król powiedział:
— Zostaniesz nagrodzony, barbarzyńco. Gdy odzyskam tron, wszystko, co posiada Albanus, przejdzie w twoje ręce.
Conan nie odpowiedział. Jednym potężnym uderzeniem młota otworzył żelazny pierścień. Zajął się następnym.
— Musicie pomóc mi wydostać się z miasta — ciągnął Garian. — Gdy tylko dotrę do armii, wszystko będzie dobrze. Wychowałem się w obozach. Znają mnie tam. Wrócę na czele dziesięciu tysięcy mieczy i wywlokę Albanusa z pałacu.
— I zaczniesz wojnę domową — odparł Conan. Uwolnił drugą kostkę. — Ten fałszywy król jest wielce do ciebie podobny. Wielu uwierzy, że to on jest królem, zwłaszcza gdy będzie przemawiał ze Smoczego Tronu. Może nawet armia nie uwierzy tak szybko, jak myślisz.
— Cymmerianinie — jęknął Hordo. — To nie nasza sprawa. Lepiej ruszajmy za granicę.
Ani Conan, ani Garian nie poświęcili mu najmniejszej uwagi. Król milczał, dopóki Conan nie skruszył kajdan na jego rękach. Wtedy zapytał cicho:
— Co proponujesz, Conanie?
— Powrót do pałacu — powiedział Conan, tak jakby to była najłatwiejsza rzecz pod słońcem. — I spotkanie z fałszywym królem. Nie wszyscy ze Złotych Lampartów muszą być zdrajcami. Możesz odzyskać tron bez walki poza murami pałacu — uznał, że napomykanie o plądrującej miasto hałastrze jest zbędne.
— Śmiały plan — mruknął z zadumą Garian. — Istotnie większość Złotych Lampartów jest mi wierna. Wiem to z podsłuchanej rozmowy pilnujących mnie ludzi. Zrobimy, jak mówisz. Odzyskam tron, Cymmerianinie, ale już teraz jestem twoim dozgonnym dłużnikiem — wróciły mu królewskie maniery. Z rozbawieniem popatrzył na siebie. — Ale jeżeli mam powrócić do pałacu, muszę się umyć i stosownie przyodziać.
Garian wyszedł z celi, wołając o gorącą wodę i czyste szaty. Conan zmarszczył brwi, zastanawiając się, dlaczego słowa króla wydały mu się tak irytujące. Ale teraz nie było czasu na roztrząsanie tego. Myślał o Arianie.
— Cymmerianinie — zagadnęła ze złością Karela — jeżeli sądzisz, że pojadę u twego boku z powrotem do pałacu, to jesteś większym głupcem, niż myślałam. To śmiertelna pułapka.
— Nie proszę cię, byś to zrobiła. Przecież mówiłaś, że chodzisz własnymi ścieżkami.
Jej nachmurzona mina powiedziała mu, że nie taką odpowiedź pragnęła usłyszeć.
— Hordo — mówił dalej Cymmerianin — zawołaj ludzi i powiedz wszystkim, dokąd jedziemy. Ci, którzy zechcą, mogą odejść. Nie chcę, by ktokolwiek towarzyszył mi dziś wbrew własnej woli.
Hordo skinął i wyszedł. Karela za plecami Conana wyksztusiła nieartykułowane przekleństwo. Conan zignorował ją, mając myśli zajęte planem dostania się do pałacu, sposobem pozbycia się uzurpatora i najważniejszym, czyli uwolnieniem Ariany.
Pół godziny później wyszedł z pałacu wraz z Garianem, który przywdział najlepszą szkarłatną tunikę, jaką zdołał na siebie dopasować. Na ulicy czekało na nich trzydziestu ośmiu najemników. Byli nawet ci, których raniono w czasie zdobywania pałacu. Conan nie był tym zaskoczony. Wiedział, że wybrał dobrych ludzi. Jednakże zdumiał się, widząc siedzącą na koniu obok Horda Karelę. Jej zielone oczy odpowiedziały błyskiem wściekłości na jego pytające spojrzenie. Conan bez słowa dosiadł wierzchowca. Miał dość kłopotów na głowie, by narażać się na kolejną sprzeczkę.
— Jestem gotowy — oznajmił Garian, sadowiąc się w siodle. Miał przy pasie szeroki miecz.
— Jedziemy — zarządził Conan i ruszył galopem ku pałacowi.
XXIV
Na szczyt pałacowego wzgórza wjechali powoli i z godnością. Garian wiódł swego wierzchowca nieco przed Conanem. Powiedział, że król powinien jechać na czele swojej armii, nawet małej. Conan przyznał mu rację, mając nadzieję, że na widok Gariana strażnicy bez protestów otworzą bramę.
Zsiedli z koni na zwodzonym moście, a żołnierze wlepili w Gariana zdumione oczy.
— Poznaliście mnie? — zapytał Garian.
Obaj skinęli głowami, a jeden powiedział:
— Jesteś królem. Ale jak wyszedłeś z pałacu? Nie odtrąbiono twego wyjazdu.
Conan odetchnął z ulgą. To nie byli ludzie Vegentiusa. Strażnicy omietli wzrokiem najemników stojących za królem, szczególnie Karelę, ale zaraz skupili uwagę na Garianie.
— Myślicie, że król nie zna sekretnych przejść w tym wzgórzu? — Garian uśmiechnął się, jakby powiedział coś zabawnego. Gdy dwaj strażnicy również się uśmiechnęli, Garian spochmurniał. — Jesteście wierni waszemu królowi?
Strażnicy wyprężyli się i wyrecytowali przysięgę Złotych Lampartów:
— Mój miecz służy temu, kto nosi Koronę Smoka. Moje ciało jest tarczą Smoczego Tronu. Do śmierci będę posłuszny rozkazom króla.
Garian skinął z aprobatą.
— Zatem wiedzcie, że zawiązano spisek przeciwko Smoczemu Tronowi, a prowodyrami są dostojny Albanus i komendant Vegentius.
Conan położył dłoń na rękojeści, bo żołnierze aż podskoczyli. Oni jednak patrzyli tylko na króla.
— Co mamy zrobić? — zapytał jeden.
— Weźcie tych, którzy są w barbakanie, zostawiając tylko dwóch do podnoszenia kraty i pilnowania bramy. Idźcie do koszar. Niech wasze zawołanie brzmi: „Śmierć Albanusowi i Vegentiusowi!” Ci, którzy tego nie powtórzą, są wrogami Smoczego Tronu, nawet jeśli noszą złociste płaszcze.
— Śmierć Albanusowi i Vegentiusowi — powtórzył najpierw jeden, potem drugi wartownik.
Kiedy obaj zniknęli w barbakanie, Garian rzekł ciszej:
— Nie sądziłem, że pójdzie tak łatwo.
— Bo nie pójdzie — zapewnił go Conan.
— Nadal uważam, że powinienem powiedzieć im o fałszywym królu, Cymmerianinie.
Conan potrząsnął głową.
— To by ich tylko zbiło z tropu. Dowiedzą się, gdy sobowtór zginie, jeżeli szczęście nam dopisze. — Niewiele go obchodziło, kiedy i jak to się stanie, dopóki nie przeszkadzało to jego zamierzeniom. Spojrzał na wrota barbakanu. — Co ich tak długo zatrzymuje?
Nagle wewnątrz rozległ się urwany w połowie krzyk. Za moment pojawił się wartownik ze skrwawionym mieczem.
— Jeden nie chciał powiedzieć tego, coś kazał, panie.
Ze strażnicy zaczęli wychodzić żołnierze z obnażonymi mieczami. Każdy zatrzymywał się przed królem i mówił: „Śmierć Albanusowi i Vegentiusowi”, po czym ruszał truchtem do pałacu.
— Widzisz — powiedział Garian, gdy przejechali przez bramę. — To będzie łatwe.
Gdy krata opadła za ich plecami, od strony kwater Złotych Lampartów dobiegły krzyki i szczęk mieczy. Zabrzmiał dzwon alarmowy, a w chwilę później umilkł z nagłością świadczącą o śmierci tego, kto ciągnął za sznur. Odgłosy walki dobiegały z coraz to innych miejsc.
— Chcę znaleźć Albanusa — rzekł Garian. — I Vegentiusa.
Conan tylko skinął. On także chciał znaleźć Albanusa. Na Vegentiusie mniej mu zależało, ale nie miałby nic przeciwko spotkaniu. Pobiegł dalej, a najemnicy ruszyli za nim. Najpierw chciał sprawdzić w sali tronowej.
Nagle przed nim ukazało się czterdziestu żołnierzy w złocistych płaszczach.
— Za Gariana! — zawołał Conan nie zwalniając kroku. — Śmierć Albanusowi i Vegentiusowi!
— Zabić ich! — padło w odpowiedzi. — Za Vegentiusa!
Obie grupy, wymachując mieczami, z rykiem rzuciły się na siebie.
Conan rozciął gardło pierwszemu napastnikowi nawet nie krzyżując z nim ostrza, po czym przemienił się w siejącą spustoszenie machinę. Jego miecz wznosił się, opadał i znów wznosił, za każdym razem czerwieńszy niż poprzednio. Barbarzyńca niestrudzenie parł do przodu. Wyrąbywał sobie drogę niczym wieśniak koszący zboże, pozostawiając za sobą krwawe żniwo.
A potem wyrwał się z tłumu. Nie zatrzymywał się, by zobaczyć, jak jego towarzysze radzą sobie z tymi, którzy przeżyli jego atak. Przewaga była po stronie wolnej kompanii, a on musiał znaleźć Arianę.
Pobiegł prosto do sali tronowej. Strażnicy, którzy zwykle stali przy wielkich rzeźbionych odrzwiach, odeszli, przyciągnięci odgłosami walki. Drzwi, do otwarcia których zwykle trzeba było trzech ludzi, Conan otworzył bez niczyjej pomocy.
Wielka komnata była pusta. Strzegł jej jedynie groźny Tron Smoka.
Komnaty króla, pomyślał Conan. Ruszył biegiem, a ci, którzy ośmielili się stawić mu czoło, padali martwi. Już nie wykrzykiwał hasła. Uznawał za wroga każdego, kto nosił złocisty płaszcz i nie umykał na jego widok.
Karela skradała się po pałacu jak pantera. Była sama. Po pierwszym starciu szukała wśród poległych Conana, niepewna, czy chce go znaleźć, czy nie. Nie miała na to dużo czasu, bowiem przybyli kolejni wierni Vegentiusowi żołnierze i walka, która się wywiązała, wciągnęła wszystkich obecnych. Widziała Gariana kładącego trupem zdrajców i Horda desperacko próbującego przebić się do niej. Jednooki brodacz siał zniszczenie niczym wcielona śmierć, ale Karela była zadowolona, że nie może pójść za nią. Miała do zrobienia rzecz, której jej wierny pies z pewnością by nie pochwalił.
Nagle drogę zaszedł jej szczupły mężczyzna. Krew spływała po jego aż nazbyt przystojnej twarzy. Miecz również miał skrwawiony i poruszał się w sposób, który dowodził, że wie, jak się nim posługiwać.
— Baba z mieczem — zadrwił. — Rzuć go i zmykaj, bo jeszcze pomyślę, że masz zamiar go użyć.
Wtedy go rozpoznała.
— Precz, Demetrio! Nie chciałabym splamić ostrza twoją krwią — nie miała nic przeciw niemu, ale teraz młodzieniec stał miedzy nią a miejscem, do którego zmierzała.
Jego śmiech przemienił się w warknięcie.
— Suka! — skoczył, spodziewając się, że trafił na łatwą ofiarę.
Zręcznie uniknęła tego zbyt pewnego ataku i w odpowiedzi cięła go przez pierś. Demetrio zadrżał i cofnął się. Ona ruszyła za nim, nie pozwalając mu przystąpić do ataku. Dźwięczące ostrza kreśliły w powietrzu skomplikowane srebrzyste wzory. Karela musiała przyznać, że Demetrio jest dobry. Ale ona była lepsza. Chwilę później Demetrio umarł z niewiarą w oczach.
Przeskoczyła nieruchome ciało i pognała dalej. Wreszcie znalazła się przed komnatami, do których dążyła. Ostrożnie pchnęła drzwi czubkiem miecza.
Sularia, odziana w aksamitne szaty damy wysokiego rodu, odwróciła się do niej niespokojnie.
— Kim jesteś? — spytała ostro. — Nałożnicą jednego z panów? Nie wiesz, że do moich komnat nie wchodzi się bez pozwolenia? Jednak, skoro już tu jesteś, powiedz mi, co się dzieje w pałacu? — jej oczy spoczęły na skrwawionym ostrzu i Sularia aż sapnęła z przerażenia.
— Skazałaś moją przyjaciółkę na najgorsze upodlenie — rzekła cicho Karela. Odmierzonymi krokami weszła do komnaty. Blondynka zaczęła się cofać.
— Kim jesteś? Nie znam nikogo, kto mógłby być przyjaciółką osoby twego pokroju. Natychmiast wyjdź z mej komnaty, bo każę cię wychłostać.
Karela roześmiała się złowieszczo.
— Jelanna również nie zna nikogo takiego jak ty. Co do mnie, nie spodziewam się, byś poznała dostojną Tianę bez woali.
— Oszalałaś! — krzyknęła Sularia z drżeniem w głosie. Oparła się plecami o ścianę.
Karela odrzuciła broń.
— Nie trzeba mi miecza na ciebie — rzekła cicho. — Miecz jest do uczciwej walki.
Spomiędzy fałdów bogatej szaty Sularia wyciągnęła sztylet, jego ostrze było nie szersze od palca i nie więcej niż dwa razy od niego dłuższe.
— Głupia! Jeśli naprawdę jesteś Tianą, to teraz dam ci powód do noszenia woali — zadrwiła i cięła mierząc w oczy Kareli.
Kasztanowowłosa kobieta ruszyła jedynie jedną ręką, która błyskawicznie zamknęła się na nadgarstku Sularii. Jej palce dzięki codziennym wielogodzinnym ćwiczeniom z bronią były silne niczym szpony. Niebieskie oczy nałożnicy rozszerzyły się z niedowierzaniem. Karela wplotła drugą rękę w loki Sularii i zmusiła ją do spojrzenia w swe szmaragdowe oczy. Powoli wykręcała rękę trzymającą sztylet.
— Mimo wszystko może darowałabym ci życie, gdyby nie to, że tknęłaś go swymi brudnymi łapskami — wyszeptała i z całej siły wbiła sztylet w serce blondynki.
Puściła martwą kobietę, podniosła miecz i z pogardliwym uśmiechem wytarła ostrze w wiszący na ścianie gobelin. Pozostał jeszcze Cymmerianin.
W głowie Kareli ścigały się tysiące myśli. Nie wiedziała, co zrobi z Conanem, gdy go odnajdzie. Prawie była zdecydowana darować mu życie, ale Sularia przypomniała jej wszystkie poniżenia, jakie znosiła z jego powodu. Najgorsze było to, że poszedł do łoża z kimś takim jak ta suka. Gdy głębiej zastanawiała się na tym zarzutem, jej umysł wzdragał się przed wyciągnięciem wniosku.
Wyszła na zewnętrzną galerię i wtedy zobaczyła go na dziedzińcu poniżej. Stał i patrzył gdzieś przed siebie. Bez wątpienia nadal zastanawiał się, jak znaleźć tę swoją Arianę! Piękną twarz Kareli wykrzywił paskudny grymas. Kącikiem oka uchwyciła ruch na dole i nagle straciła dech w piersiach. Na dziedziniec wszedł Vegentius, a Conan nie zareagował. Wielki żołnierz, zbudowany prawie tak potężnie jak Cymmerianin, sunął ku niemu powoli, ukradkowo, niczym nocny morderca. Jego hełm z czerwonym grzebieniem i kolczuga wyglądały na nietknięte, ale skrwawione ostrze świadczyło, że nie unikał walki. Karela wiedziała, że za chwilę zobaczy śmierć Conana. Łzy napłynęły jej do oczu. Łzy radości, powtarzała sobie. Jak przyjemnie będzie przyglądać się śmierci tego przeklętego Cymmerianina! Jak wspaniale…
— Conan! — krzyknęła. — Za tobą!
Conan słuchał uważnie zbliżających się kroków. Z każdą chwilą stawały się mniej ostrożne. Ręka Cymmerianina już spoczywała na rękojeści miecza. Nie wiedział, kto skrada się za jego plecami, ale zachowanie obcego było bezsprzecznie wrogie. Kimkolwiek był, jeszcze kilka kroków i zaskakujący zostanie zaskoczony. Jeszcze krok.
— Conan! — zabrzmiał krzyk. — Za tobą!
Cymmerianin zaklął, bowiem stracił przewagę wynikającą z zaskoczenia. Rzucił się w przód, podkulił ramię i przekoziołkował po kamiennych płytach dziedzińca. Zrywając się na nogi, wyciągnął miecz. Zawirował i stanął twarzą w twarz ze zdumionym Vegentiusem.
Szybko zerknął w górę i zobaczył autora niefortunnego ostrzeżenia. O kamienną balustradę dwie kondygnacje wyżej opierała się Karela. Wiedział, że musi to być złudzenie, a jednak mógłby przysiąc, że na jej policzkach widzi ślady łez. W każdym razie teraz nie miało to znaczenia. Musiał skupić się na przeciwniku i walce.
Vegentius uśmiechnął się szeroko, jakby to, co miało nastąpić, było spełnieniem marzenia jego życia.
— Od dawna chciałem się z tobą zmierzyć, barbarzyńco — na jego kanciastej twarzy nadal widniały siniaki wyniesione z ich ostatniego spotkania.
— To dlatego podkradałeś się do mnie od tyłu? — zapytał drwiąco Conan.
— Giń, barbarzyńco! — zagrzmiał wielki żołnierz, opuszczając wzniesiony miecz.
Ostrze Conana ze szczękiem zderzyło się z mieczem przeciwnika. Cymmerianin natychmiast przeszedł do ataku. Dwaj mężczyźni zmagali się prawie nie odrywając stóp od podłoża, ostrza podzwaniały jak młot na kowadle. Ale za każdym razem to broń Cymmerianina była młotem, zawsze on atakował, a Vegentius parował ciosy coraz bardziej desperacko. Czas kończyć, pomyślał Conan. Zamachnął się potężnie i krew bryzgnęła z szyi dowódcy Złotych Lampartów. Gdy bezgłowy korpus padł na kamienie, Conan odwrócił się i poszukał wzrokiem Kareli. Galeria była pusta.
Nie mógł jednakże powstrzymać uśmiechu na myśl, że Karela wcale nie nienawidziła go tak bardzo, jak to okazywała. Gdyby było inaczej, dlaczegóż miałaby go ostrzegać?
Na dziedziniec wpadł zadyszany Hordo.
— Vegentius? — zapytał patrząc na odciętą głowę. — Widziałem Albanusa — rzekł, gdy Conan potwierdził skinieniem. — Arianę i fałszywego Gariana. Ale kiedy dotarłem tam, gdzie byli, zdążyli uciec. Myślę, że poszli do starej części pałacu — zawahał się. — Nie widziałeś Kareli, Cymmerianinie? Nie mogę jej znaleźć, a nie chciałbym znów jej zgubić.
Conan wskazał na galerię, na której niedawno stała Karela.
— Znajdź ją, jeśli zdołasz, Hordo. Ja poszukam innej kobiety.
Hordo skinął głową i dwaj przyjaciele pobiegli w przeciwne strony.
Conan życzył brodaczowi szczęścia, chociaż podejrzewał, że Karela zniknęła mu raz jeszcze. Ale sam nadal niepokoił się o los Ariany. Nie miał pojęcia, po co Albanus miałby uciekać do starej części pałacu. Chyba że zamierzał uciec jednym z tajemnych przejść… Jeżeli Jelanna znała jedno z nich, możliwe, że wiedza ta nie była obca Albanusowi. Jednak Cymmerianin nie sądził, by samemu udało mu się znaleźć nawet to, przez które sam uciekł. Jedyną nadzieją był wilczy dół.
Dziękował wszystkim bogom, jacy przychodzili mu na myśl, że w drodze przez pałac i korytarze z surowego kamienia nie napotkał Złotych Lampartów. Nie mógł pozwolić sobie na najmniejsze spóźnienie, skoro miał dotrzeć do wilczego dołu przed odejściem Albanusa. O ile Ariana jeszcze żyła. Nie chciał zastanawiać się nad tym. Musieli tam być. Będą tam. Muszą!
Przy wejściu do komnaty z dołem usłyszał odbijający się od kopuły głos Albanusa. Conan pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Potem jego oczy rozbłysły niczym błękitna stal.
— Tym ich zniszczę — mówił Albanus gładząc kryształową kulę. Obok niego stali sobowtór Gariana i patrząca w przestrzeń Ariana, ale wyglądało na to, że Albanus mówi tylko do siebie. — Tym rozpętam takie moce…
Czary, pomyślał Conan, jednak nie mógł się cofnąć. Za moment spoczęły na nim ciemne oczy Albanusa. Widniał w nich nie strach, ale gniew.
— Zabij go, Garianie — powiedział mag i na powrót skupił uwagę na błękitnej kuli. Ariana nie poruszyła się ani nie zmieniła wyrazu twarzy.
Czy ten człowiek naprawdę myśli, że jest Garianem? — zastanowił się Conan. Sobowtór ruszył ku niemu. Conan zauważył w jego dłoni ten sam miecz, który sprzedał Demetriowi. Nie miał już najmniejszych wątpliwości, że była to zaczarowana broń, a jego domysł zyskał potwierdzenie, gdy ostrze wzniosło się w górę. Rozległo się jakieś wygłodniałe, metaliczne zawodzenie, takie samo jak to, które słyszał w czasie potyczki z Meliusem.
Opanował się. Śmierć nadejdzie, kiedy zechce. Nikt nie zdoła jej powstrzymać.
Ostrze fałszywego Gariana opadło jak błyskawica i Conan zamachnął się, by sparować cios. Zderzenie nieledwie wyrwało mu rękojeść z garści. W ciosach Meliusa nie było takiej siły. Jej źródłem musiały być czary. Conan nie mógł uwierzyć, by jakikolwiek człowiek posiadał tak ogromną siłę. Włos zjeżył mu się na karku. To nie był człowiek! Zastanawiając się, z kim przyszło mu się zmierzyć, cofał się ostrożnie.
Albanus, trzymając w dłoniach kryształową kulę i ignorując walczących, zaintonował monotonnie:
— Af-far mea-roth. Omini deas kaan…
Conan poczuł drżenie mające źródło jakby w trzewiach ziemi, ale nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Kreatura z twarzą Gariana znów ruszyła na niego. Faliste ostrze skoczyło z nadnaturalną prędkością. Conan nawet nie próbował przyjąć ciosu. Starał się tylko odchylić jego tor, jednakże nawet ześlizgująca się stal miała tyle siły, że barbarzyńca odczuł ją w piętach. Czubek zaczarowanego miecza zadrasnął Cymrnerianina w policzek, z którego popłynął strumyczek krwi. Znów rozległ się metaliczny jęk, tym razem głośniejszy, prawie zagłuszający inkantacje Albanusa.
Stwór ponownie złożył się do cięcia, które, gdyby Conan nie uskoczył, odrąbałoby mu głowę. Rozpędzone ostrze uderzyło w żelazną nogę masywnego trójnogu, rozcinając ją na dwoje. Lampa powoli zaczęła się przewracać i wtedy Conan zobaczył na twarzy fałszywego króla pierwsze prawdziwe uczucie. Było to przerażenie, z jakim sobowtór wlepił oczy w płomienie padającej lampy.
Fałszywy Garian odskoczył tak chyżo, jakby groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Głos Albanusa załamał się, ale mroczny pan po chwili podjął inkantacje. Lampa trzasnęła o mur i przeleciała na drugą stronę, rozlewając płonący olej na dnie wilczego dołu. Jakieś suche śmieci zajęły się z trzaskiem.
Conan zaryzykował zerknięcie na maga o jastrzębich rysach. Nad jego głową coś się pojawiło. W powietrzu formowała się bryła ciemności. Kamienie pod stopami Cymmerianina zadygotały. Rozległ się grzmot.
Jednakże Conan nie mógł przyglądać się dłużej, bowiem fałszywy Garian schwycił jedną nogę ciężkiej lampy i cisnął ją do dołu tak lekko, jak człowiek rzuca kawałkiem drewna. W wilczym dole buchnęły płomienie. Ziemia drżała teraz bez przerwy i coraz silniej. Kątem oka Conan dostrzegł, że czarny bezkształtny cień nad głową Ałbanusa wznosi się wyżej pod kopułę i staje się coraz bardziej materialny. Albanus recytował zaklęcia głośniej i bardziej nagląco. Sobowtór znów ruszył na Conana.
— Uciekaj, Ariano! — wrzasnął Cymmerianin i oparł się o pękającą już ścianę. Nikt nie zdoła uciec przed własną śmiercią. — Uciekaj!
Dziewczyna ani drgnęła, za to sobowtór parł dalej, wznosząc miecz do cięcia, które miało przeciąć na pół Cymmerianina i jego oręż.
Conan desperacko rzucił się w bok. Straszliwe uderzenie wykrzesało strugę iskier w miejscu, gdzie barbarzyńca stał przed chwilą. Sobowtór zachwiał się z powodu siły własnego ciosu i kołyszącej się ziemi, a wtedy Conan zaatakował. W ten jeden cios włożył całą siłę. Gdy ostrze trzasnęło w bok fałszywego Gariana, Cymmerianin odniósł wrażenie, że trafił w kamień, jednak uderzenie to wystarczyło, by potwór całkowicie stracił równowagę i runął na kamienie.
Conan widział wcześniej jego szybkość i nie miał zamiaru czekać, aż sobowtór powstanie. Rzucił miecz i złapał go za pas i tunikę. Ze straszliwym wysiłkiem dźwignął go w powietrze.
— Tu masz ogień, którego tak się boisz! — krzyknął, przerzucając go nad murem.
Z gardła fałszywego Gariana wyrwał się przeraźliwy wrzask. Sobowtór w rozpaczliwej próbie ratowania się przed ogniem wyrzucił miecz w bok. Gdy zwalił się w ogromną kałużę płonącego oleju, rozległo się skwierczenie jak przy wlewaniu oliwy do ognia. Płomienie ogarnęły potwora, lecz choć natychmiast przemieniły go w płonący posąg, okropne wrzaski nie ustawały.
Conan podniósł głowę i pierwszym, co zobaczył, były oczy Albanusa. Usta maga poruszały się, ale z jego piersi sterczał spragniony krwi, ciśnięty z nadludzką siłą zaczarowany miecz. Obok kuliła się Ariana. Czary umierają wraz z czarnoksiężnikiem, a Albanus umierał.
Conan rzucił się ku dziewczynie. Gdy chwycił ją za rękę, spojrzała nań z oszołomieniem w oczach. Albanus nadal zmuszał martwiejące usta do wypowiadania słów zaklęcia, ale jego gardło już wypełniała krew.
Cymmerianin odwrócił się, by wyprowadzić Arianę z komory, i wtedy jego uwagę przyciągnęło coś, co wisiało pod sklepieniem. Miał wrażenie, że to coś składa się z niezliczonych oczu i macek. Jego umysł nie chciał przyjąć tego widoku do wiadomości. Raptem ze skłębionej masy wystrzelił promień światła, który roztrzaskał błękitny kryształ w dłoniach maga. Oczy Albanusa zeszkliła śmierć, gdy fragmenty kuli wypadły mu z rąk.
Grzmot zadudnił w komorze. Conan wiedział już, że był to śmiech demona. Ciemny kształt zebrał się w sobie. Conan porwał Arianę na ręce i rzucił się do ucieczki, gdy to, co unosiło się w powietrzu, przebiło strop komory. Z góry runął grad kamieni, zasypując wilczy dół. Kurz zawirował w powietrzu. Zawalające się ściany pociągały za sobą inne. Rozprzestrzeniająca się od wilczego dołu fala destrukcji pochłaniała starożytną część pałacu.
Conan biegł długą chwilę po polerowanych marmurowych posadzkach, nim wreszcie zdał sobie sprawę, że wszystko się uspokoiło. Podłoga nie kołysała się już dziko niczym okręt na wzburzonym morzu. Ściany przestały się walić. Cymmerianin zatrzymał się i obejrzał. Pył opadał powoli. Korytarz, z którego wyniósł Arianę, zawalony był kamieniami, a przez dziurę w trzech kolejnych stropach Conan zobaczył niebo oświetlone przez zachodzące słońce. Nowsza część pałacu poza kilkoma zarysowanymi ścianami nie odniosła poważniejszego uszczerbku.
Ariana zadrżała w jego ramionach, a on niechętnie postawił ją na ziemi. Dziewczyna była rozkosznym brzemieniem, chociaż okrywał ją kurz i kamienny pył. Zakaszlała i rozejrzała się wokół.
— Conan? Gdzie my byliśmy? Czy to pałac królewski? Co się stało?
— Wyjaśnię ci później — powiedział Cymmerianin, raz jeszcze zerkając na rozpościerającą się za nimi ruinę. — Poszukajmy króla Gariana, Ariano. Czeka mnie nagroda.
XXV
Przemierzając jedną z sal pałacu, który niegdyś należał do Ałbanusa, a od dwóch dni, na mocy królewskiego dekretu, był własnością Conana, Cymmerianin zatrzymał się, by obejrzeć statuetkę z kości słoniowej. Była starannie wyrzeźbiona, lekka i mógł dostać za nią niezłą cenę w każdym dużym mieście. Wrzucił posążek do worka i ruszył dalej.
Dotarł do przedpokoju w chwili, gdy frontowymi drzwiami wchodzili Hordo i Ariana.
— Wróciłeś w odpowiednim czasie — rzekł Cymmerianin. — Co się dzieje w mieście?
Hordo wzruszył ramionami.
— Straż miejska i to, co zostało ze Złotych Lampartów, wyłapują bandytów. Większość jednak uciekła. Zdaje się, że uznali trzęsienie ziemi za znak gniewu bogów. Niektórzy utrzymują, że w chwili największego nasilenia wstrząsów widzieli demona unoszącego się nad pałacem króla — roześmiał się bez przekonania. — Zabawne, czego to ludzie nie widzą, no nie?
— Rzeczywiście zabawne — odparł Conan bez uśmiechu. Gdyby opowiedział Hordowi, co stało się przy wilczym dole, jednooki tylko by zajęczał, że jest już za stary na takie rzeczy. — Co „U Thestis”? — zapytał Arianę.
Westchnęła ciężko, nie patrząc na niego.
— To już koniec. Zbyt wielu z nas aż za dobrze przekonało się na własne oczy, do czego prowadzą nasze wzniosłe dysputy. Garian zwolnił z kopalni Graecusa i innych, ale wątpię, czy szybko zdołają spojrzeć komukolwiek w oczy. Ja sama zamierzam wyjechać z Nemedii…
— Jedź ze mną do Ophiru — zaproponował Conan.
— Pojadę z Hordem do Aquilonii.
Conan wytrzeszczył oczy. Nie, żeby miał coś przeciwko jej wyjazdowi z Hordem. Cóż, w końcu wybrała przyjaciela, ale ostatecznie to on uratował jej życie. Co to za wdzięczność?
Ariana wyzywająco potrząsnęła głową i objęła jednookiego.
— Hordo ma wierne serce, a to więcej, niż można powiedzieć o innych mężczyznach. Może nie wobec mnie, ale wierne. Poza tym już dawno powiedziałam ci, że to ja decyduję, z kim dzielę swoje posłanie — w jej głosie zabrzmiało usprawiedliwienie. Ściągnęła usta, bowiem nie chciała przyznać, że czuje potrzebę tłumaczenia się przed Conanem.
Zamyślony Cymmerianin pokręcił głową. Wspomniał przepowiednię wróżbity. Kobiety i koty nigdy nie mają właścicieli, tylko od czasu do czasu wpadają z wizytą. W tej chwili pomyślał, że chciałby mieć kota.
— Dlaczego do Aquilonii? — zapytał Horda.
Jednooki podał mu złożony arkusz pergaminu i powiedział:
— Słyszałem pogłoskę, że ruszyła na wschód. A tu jest też coś dla ciebie.
Conan rozłożył pergamin.
Hordo, mój najwierniejszy psie,
Kiedy będziesz czytał te słowa, ja będę już przy granicy Nemedii. Nie podążaj za mną, bo gdy jeszcze raz znajdę cię na swojej drodze, to nie będę już taka uprzejma. A jednak życzę ci dobrze. Powiedz Cymmerianinowi, że jeszcze z nim nie skończyłam.
Karela
Poniżej podpisu widniała odbita w czerwonym tuszu sylwetka jastrzębia.
— Ale ty i tak pojedziesz za nią — powiedział Conan, oddając list.
— Oczywiście. — Hordo pieczołowicie złożył pergamin i schował go do sakiewki. — Ale skąd ten pomysł z wyjazdem do Ophiru? Następnym posunięciem Gariana będzie nadanie ci szlachectwa.
— Przypomniałem sobie ślepego wróżbitę z „Bodącego Wołu”.
— Tego starego durnia? Mówiłem ci, byś udał się do jednego z moich znajomych astrologów.
— Ale miał rację — powiedział cicho Conan. — Kobieta szafirów i złota. Sularia. Kobieta szmaragdów i rubinu. Karela. Obie pragnęły mojej śmierci, z powodów, jakie podał. Reszta też okazała się prawdą. A pamiętasz, jak kończyła się jego przepowiednia?
— Jak?
— Uratuj tron, uratuj króla, zabij króla lub umrzyj. Cokolwiek będzie, cokolwiek jest, zadbaj, by w porę uciec. Również powiedział, bym strzegł się wdzięczności królów. Wziąłem to sobie do serca, choć może trochę zbyt późno.
Brodacz parsknął spoglądając na marmurowe kolumny i alabastrowe ściany.
— Nie widzę powodu, by strzec się takiej wdzięczności.
— Królowie nie lubią mieć długów — powiedział Conan — założę się, że gdy muszą odczuwać wdzięczność, traktują to jako uszczuplenie swej władzy. Sam przyznasz, że to krępujące. Najlepszym sposobem na przywrócenie dobrego samopoczucia jest zabicie człowieka, w stosunku do którego żywi się wdzięczność. Rozumiesz teraz?
— Gadasz niczym filozof — stęknął Hordo.
Conan poderwał głowę i roześmiał się.
— Niech mnie Mitra broni!
— Kapitanie — powiedział Machaon stając w progu. — Kompania jest gotowa do drogi. Każdy człowiek ma worek łupów przy siodle, ale nigdy nie słyszałem, by właściciel kazał złupić własny pałac!
Conan spojrzał na Horda.
— Weź, co chcesz, stary przyjacielu, ale nie zwlekaj zbyt długo — wyciągnął rękę, a Hordo uścisnął ją krzepko.
— Żegnaj, Conanie z Cymmerii — rzekł ochryple Hordo. — Zadmij po mnie w Piekielny Róg, gdy staniesz przed nim przede mną.
— Żegnaj, Hordo z Zamory. I zrób to samo, jeśli to ty będziesz pierwszy.
Cymmerianin wychodząc z pałacu już nie spojrzał na Arianę. Sama zadecydowała.
Na ulicy czekała jego wolna kompania. Dwudziestu najemników, którzy przeżyli walkę w królewskim pałacu, siedziało na koniach. Conan wskoczył na siodło.
Pomyślał, że ucieczka od ofiarowanych mu bogactw to osobliwe zakończenie przygody. I te dwie kobiety. Chętnie pojechałby w ich towarzystwie, ale żadna z nich go nie chciała. Było to dziwne, jednak pomyślał, że w Ophirze czeka nań mnóstwo kobiet, a pogłoski o zamieszkach oznaczały, że bez trudu znajdzie zajęcie dla swej wolnej kompanii.
— Jedziemy do Ophiru! — zawołał i ruszył galopem na czele najemników.
Nie obejrzał się za siebie.