ANDRE NORTON
P. M. GRIFFIN
PORT UMARŁYCH STATKÓW
Tom I
z cyklu
„Świat Czarownic - Wielkie Poruszenie: Sztormy Zwycięstwa”
Kronikarz
Był czas, gdy łatwiej mi było trzymać rękojeść miecza albo kolbę pistoletu strzałkowego niż pióro. Teraz zaś oto spisuję czyny innych zgromadziwszy wiele dziwnych opowieści. To dzięki kaprysowi losu stałem się kronikarzem.
W spokojnym, oddalonym od zgiełku świata Lormcie każdy musi wykonywać swoją pracę. Dopiero niedawno wstąpiłem na tę drogę i muszę zadowolić się prowadzeniem kroniki, lecz na szczęście coraz bardziej pociąga mnie zdobywanie wiedzy. Czasami jednak myślę, że mam jeszcze do odegrania aktywną rolę w odwiecznej wojnie Światła i Ciemności.
Nazywam się Duratan i pochodzę z Domu Harrida, co obecnie nic już nie znaczy. Chociaż w tych dniach na zlecenie wielu rozgałęzionych klanów poszukuję zwojów z ich zapiskami rodowymi, nigdy jednak nie znalazłem żadnych moich krewnych. Zdarza się, więc, że boleśnie odczuwam samotność.
Przybyłem, do Estcarpu jako małe dziecko; urodziłem się właśnie wtedy, kiedy karsteński książę Yvian skazał na śmierć całą Starą Rasę i polało się wiele krwi. Moja niańka zdołała uciec wraz ze mną, a potem zmarła na jakąś gorączkę i obcy wzięli mnie na wychowanie.
Mój los w niczym nie różnił się od losu innych wygnańców. Odkąd mogłem władać stosowną do mojego wieku bronią, zacząłem uczyć się żołnierskiego rzemiosła. Żołnierka była naszym najważniejszym zajęciem, od kiedy Kolderczycy poszczuli na nas wszystkich naszych wrogów.
W odpowiednim czasie zostałem Strażnikiem Granicznym i do sztuki władania bronią dołączyłem znajomość terenu i umiejętność przeżycia na pustkowiu. Tylko pod jednym względem różniłem się od moich towarzyszy - umiałem nawiązywać kontakt z dzikimi zwierzętami. Kiedyś nawet stawiłem czoło śnieżnemu kotu: patrzyliśmy sobie w oczy, aż wreszcie ten wspaniały łowca z górskich szczytów poszedł dalej własną drogą. Przez jakiś czas wystrzegałem się takich kontaktów w obawie, że jestem zwierzołakiem, zarazem człowiekiem i zwierzęciem, istotą, która może przybrać każdą postać. Nie wyrosło mi jednak ani futro, ani pióra, nie pojawiły się też kły czy szpony. W końcu uznałem te zdolności za pomniejszy talent magiczny i bardzo go sobie ceniłem.
Podczas służby w Straży Granicznej spotkałem młodych Tregarthów i z czasem zapragnąłem poznać coś więcej niż żołnierskie rzemiosło i przelew krwi. Z tej dwójki wojowników bliższy stał mi się młodszy brat, Kemoc. Ich ojciec, Simon Tregarth, był przybyszem z innego świata, a matką czarownica Jaelithe, która nie straciła daru władania mocą, mimo że wyszła za mąż, weszła do łoża swego małżonka i miała z nim dzieci. Zdarzyło się wtedy jeszcze coś równie niezwykłego: Jaelithe urodziła troje dzieci jednocześnie - Kemoca, Kyliana i Kaththeę. To ją, kiedy podrosła, Strażniczki wzięły na naukę wbrew jej woli.
Bracia przybyli za późno, żeby temu przeszkodzić. Po powrocie z tej nieudanej wyprawy Kemoc stał się bardzo spokojny, ale kiedy mówił o swojej siostrze, w jego oczach zapalały się niebezpieczne błyski. Wypytywał o najrozmaitsze sprawy swoich towarzyszy broni i wszystkich, kogo spotkaliśmy. Myślę jednak, że niewiele się dowiedział, ponieważ my, uciekinierzy z Karstenu, znaliśmy Dawną Wiedzę znacznie gorzej niż mieszkańcy Estcarpu.
Później, podczas jednego z naszych licznych a szybkich wypadów na terytorium wroga, Kemoc odniósł tak poważną ranę, że nasz lekarz nie mógł mu pomóc. Musiał, więc opuścić góry, których strzegliśmy. Wkrótce potem nastąpił okres względnego spokoju na granicy, prawie rozejmu. Nasz dowódca postanowił skorzystać z okazji i wysłać kogoś po prowiant. Zgłosiłem się na ochotnika, gdyż po odjeździe Kemoca czułem się bardzo samotny i nie mogłem znaleźć sobie miejsca.
Zawiozłem rozkazy, ale wykonanie ich musiało trochę, potrwać, nie mając, zatem nic do roboty, mogłem zająć się poszukiwaniem Kemoca. Nigdy łatwo nie zawierałem przyjaźni, młodszego zaś Tregartha uważałem za bratnią duszę. Wiedziałem, że od uprowadzenia siostry uporczywie czegoś szukał, i chciałem mu w tym pomóc. Kiedy rozpytywałem o niego, powiedziano mi, iż jego rana - która go zresztą trwale okaleczyła - wygoiła się i udał się do Lormtu.
Lormt był wówczas dla nas legendą. Ta starożytna składnica wiedzy - bezużytecznej wiedzy, jak twierdziły czarownice - podobno miała być starsza nawet od Es, którego dzieje sięgały niepamiętnych czasów. Strażniczki unikały Lormtu, co więcej, wydawało się nawet, że żywią do niego odrazę. Podobno w Lormcie przebywali tylko uczeni, którzy się tam schronili przed prześladowaniami. Jeżeli nawet odkryli coś podczas swoich poszukiwań, z nikim nie dzielili się swoimi odkryciami.
Pojechałem za Kemokiem do Lormtu. Prawdą jest, że można rzucić na człowieka geas, który zmusi go do wykonania jakiegoś zadania bez możliwości sprzeciwu czy oporu. Ja nie rozgniewałem nikogo, kto mógłby szukać na mnie podobnej pomsty, a przynajmniej nic o tym nie wiedziałem. Mimo to coś ciągnęło mnie tam jak magnes.
Na miejscu zobaczyłem budowlę, a raczej grupę budynków, jakiej nigdy dotąd nie widziałem. Wysokie mury łączyły cztery kamienne wieże, lecz żaden strażnik nie przemierzał blanków i nikt nie pilnował jedynej bramy. Brama ta była otwarta i to zapewne od dłuższego czasu, gdyż w tej pozycji utrzymywał ją ziemny wał. Kiedy wjechałem do środka, wewnątrz ujrzałem tylko tulące się do murów domki, po części w ruinie, które niewiele różniły się od wiejskich chat.
Jakaś kobieta właśnie czerpała wodę ze studni. Kiedy zapytałem ją, gdzie mogę znaleźć pana Lormtu, zamrugała ze zdziwienia, po czym uśmiechnęła się szeroko i wyjaśniła mi, że nie ma tam kogoś takiego, a żyją tam jedynie starcy, którzy psują sobie wzrok wpatrując się w rozpadające się ze starości księgi. Udałem się, więc na poszukiwanie Kemoca.
Później dowiedziałem się, że sprawami zakwaterowania zajmował się Ouen (przewodził on uczonym, gdyż jako najmłodszy był najbardziej sprawny i czynny) oraz pani Bethalia. Miała ona nader niepochlebną opinię o domowych umiejętnościach większości mężczyzn. Spotkałem tam również Wessela, prawdziwy klejnot wśród służących. To dzięki tej trójce kwitła starożytna skarbnica wiedzy.
W grupie uczonych były również kobiety. Słyszałem o niejakiej pani Nareth, która trzymała się na uboczu, i o znakomitej uzdrowicielce imieniem Pyra. Nikt nie wiedział, z jakiego klanu i kraju pochodziła ta ostatnia, ale Kemoc bardzo ją cenił za jej wiedzę i pomoc, jakiej mu udzieliła.
Pozostałem z młodym Tregarthem pięć dni, z rosnącym podnieceniem słuchając opowieści Kemoca o jego odkryciach. W większości uczeni byli w podeszłym wieku, zajmowali się własnymi sprawami i dociekaniami i nie mieli dla nas czasu.
W nocy przed moim odjazdem z Lormtu Kemoc siedział naprzeciw mnie przy zniszczonym stole, odsunąwszy na bok stos książek oprawionych w zżarte przez korniki deski. Z małej sakiewki wysypał na stół kilka kryształowych paciorków, które połyskiwały w blasku lampy.
Bezwiednie popchnąłem je to tu, to tam, aż przed moimi oczami pojawił się jakiś niezrozumiały wzór.
Kemoc pokiwał głową.
- Więc to prawda, Duratanie. Ty również znajdziesz tu wiedzę. I wierz mi albo nie, masz talent magiczny - powiedział.
Wpatrzyłem się w niego ze zdumieniem.
- Nie jestem dziewczyną… - zaprotestowałem.
- Istotnie, nie jesteś dziewczyną, Duratanie - odpowiedział z uśmiechem. - Dlatego powiem ci coś. W Lormcie tajemnice mogą się kryć we wnętrzu tajemnic. Czarownice, pomimo całej swojej wiedzy i mocy, są tylko ludźmi. W świecie jest nieskończenie wiele tajnych spraw, o których nie mają pojęcia. Poznałem wiele z nich i wkrótce będę mógł kroczyć własną drogą. Weź je. - Zebrał paciorki i na powrót wsypał do sakiewki. - Na pewno ci się przydadzą.
Kiedy wyruszyłem następnego dnia o świcie, pożegnał mnie przy bramie.
- Jeżeli pokój zapanuje kiedyś w naszym kraju, towarzyszu broni, przyjedź znów do Lormtu, gdyż kryją się tu prawdziwe skarby, o jakich nie śniło się najzuchwalszym rozbójnikom ze wschodniego wybrzeża. Niech ci się szczęści i oby los strzegł twojej tarczy.
Lecz jego życzenie się nie spełniło. Miesiąc po moim powrocie do gór granicznych, gdy samotnie wyruszyłem na zwiady, głaz obruszył się pod kopytami mojego wierzchowca i obaj wpadliśmy do wąskiego wąwozu. Miałem jedną szansę na sto, że ktoś mnie tam odnajdzie. Zemdlałem z bólu.
A jednak nie przeszedłem przez Ostatnią Bramę. Znalazł mnie głuchoniemy mężczyzna, który mnie wyciągnął ze szczeliny. Obszedł się przy tym ze mną bardzo niezgrabnie, przysparzając mi przeraźliwego bólu. Odzyskałem przytomność w domu Mądrej Kobiety, której służył. Wykorzystując wszystkie swoje umiejętności, usiłowała uratować moją zmiażdżoną nogę. Wprawdzie rana się zagoiła, ale zdawałem sobie sprawę, że już nigdy nie będę chodził tak jak przedtem i że Strażnicy Graniczni staną na straży granic Estcarpu beze mnie.
Starałem się codziennie chodzić podparty koślawym kosturem. Któregoś razu aż osunąłem się po takim wysiłku na zydel i wtedy podeszła do mnie Mądra Kobieta z sakiewką Kemoca w ręku. Wyciągnęła ją ku mnie, i sarn nie wiedząc dlaczego, po omacku wyjąłem z niej kilka paciorków i rzuciłem je na podłogę. Przypadkiem wszystkie były tego samego koloru - niebieskie - i ułożyły się w wyraźny wzór, grot strzały wskazującej na drzwi. Miałem wrażenie, jakby ktoś wydał mi ostry rozkaz. Nadszedł bowiem czas, żebym zajął się sprawami, o których nic nie wiedziałem.
- Masz talent magiczny - powiedziała moja opiekunka. - To niespotykane - pilnuj się, żołnierzu, gdyż niewielu powita cię przyjaźnie. - Rzuciła mi sakiewkę, jakby chciała się jej pozbyć jak najprędzej.
Doszedłem do wniosku, że powinienem powtórnie odwiedzić Kemoca w Lormcie, ale przedtem pomogłem głuchemu niezgrabiaszowi otoczyć murkiem herbarium Mądrej Kobiety. Kiedy w końcu odjechałem, żywiłem nawet nikłą nadzieję, że znajdę w Lormcie coś, co pozwoli mi chodzić równie dobrze jak dawniej.
Lecz gdy znowu wjechałem w wiecznie otwartą bramę, dowiedziałem się, iż Kemoc opuścił estcarpiańską skarbnicę wiedzy. Ouen powiedział mi, że młody Tregarth był bardzo podniecony odjeżdżając przed dziesięcioma dniami i nie wspomniał nawet, dokąd się udaje.
Nie znałem celu jego podróży. Byłem zresztą przekonany, że ze swoim kalectwem stałbym się dla niego zawadą, zamieszkałem więc w pokoju, który przedtem zajmował, i oddałem do wspólnej kiesy uczonych moje ostatnie oszczędności. Opanowała mnie słabość ducha i złorzeczyłem losowi.
Niebawem wszakże zacząłem walczyć z rozpaczą, od czasu do czasu rzucając kryształowe paciorki, które podarował mi Kemoc. Przekonałem się, iż mogę wpływać na kształt wzorów, w jakie się układały, a nawet poruszać nimi za pomocą wzroku.
To odkrycie sprawiło, że spędzałem całe dnie w lektorium, nie mając najmniejszego pojęcia, czego właściwie szukam. Przeczytałem znalezione w pokoju Kemoca notatki, w których zawarł rezultaty swoich poszukiwań. Niewiele mi one dały, gdyż czułem, że stanąłem u wejścia do labiryntu, w którym łatwo można się zgubić, zwłaszcza błądząc bez konkretnego celu.
Próbowałem rozmawiać z jednym z uczonych imieniem Morew, który wydał mi się bardziej przystępny od innych i uznał mnie za swojego ucznia.
Gdy odczuwałem potrzebę działania, bo niełatwo jest zamieszkać w niszy pełnej ksiąg i zwojów, pracowałem na polach, które żywiły starożytną uczelnię. Ćwiczyłem zarazem chorą nogę, zmuszając się do chodzenia bez laski. Kiedyś odwiedziła mnie Pyra, mimo że nie szukałem jej towarzystwa, i zaofiarowała mi środki przeciwbólowe. Usłyszałem od niej słowa pochwały za wszystko, co zrobiłem. Ta kobieta miała niezwykłą moc charakteru i tylko przypadkiem dowiedziałem się, kim była naprawdę.
Pewnego dnia, gdy potknąłem się w polu i noga znów zaczęła mnie boleć, odnalazła mnie w lektorium. W dłoni trzymałem kryształy Kemoca.
Rzuciłem je niedbale. Dwa jasnożółte paciorki oddzieliły się od reszty; przede mną leżała para oczu podobnych do ptasich. Wydawało się, jakby ożyły na chwilę i spojrzały na Pyrę, która szybko odetchnęła. To wystarczyło. Ujawniła mi się jej tajemnica, jakby ktoś wykrzyczał mi ją na głos. Przeniosłem spojrzenie z kryształowych oczu na oczy uzdrowicielki i powiedziałem do siebie: - Sokolniczka! A przecież żaden z naszych mężczyzn nigdy nie widział kobiet tej rasy.
Pyra chwyciła mnie za rękę, odwróciła ją dłonią do góry i uważnie zbadała wzrokiem, jakby oglądała któryś ze starożytnych zwojów leżących na stole. Spochmurniała i puściła ją nagle, mówiąc tylko:
- Jesteś z nimi związany, Duratanie, choć nie wiem, jak i dlaczego. - Potem odeszła szybko.
I rzeczywiście łączyły mnie z tymi tajemniczymi wojownikami jakieś niewidzialne więzy. Ich istoty długo jeszcze nie potrafiłem odkryć. Czas płynął, a ja nie liczyłem dni.
Moja moc rosła. To, co obudziło się we mnie podczas spotkania ze śnieżnym kotem, wzmocniło się dzięki nieustannym ćwiczeniom, podobnie jak wzmocniła się moja okaleczona noga. Zacząłem poświęcać temu więcej uwagi, rzucając kryształkami, szukając kontaktu z ptakami i małymi dzikimi zwierzątkami. Przy okazji zyskałem osobistego wasala.
Pewnego dnia rozszalała się burza. Kiedy ucichła, pojechałem na skraj lasu żywym murem otaczającego Lormt ze wszystkich stron z wyjątkiem drogi i rzeki Es. Dobiegło mnie skomlenie i dopiero po kilku chwilach zorientowałem się, że odebrałem je umysłem. Kierując się nim dotarłem do miejsca, gdzie tkwił zaplątany w gęstych kolczastych zaroślach wychudzony pies o kędzierzawej sierści. Było to piękne, rasowe zwierzę, chociaż teraz pozostała z niego tylko skóra i kości, a jego długa sierść była skołtuniona i pełna błota. Nie nosił obroży. Gdy przedarłem się przez chaszcze i przy nim ukląkłem, wyszczerzył zęby. Na jego pysku dostrzegłem bliznę, być może ślad po uderzeniu bata. Spojrzałem w te przestraszone oczy i posłałem ku niemu uspokajające myśli. Obwąchał i polizał moje palce.
Na szczęście nie podzielił do końca mojego losu. Wprawdzie też został uwięziony jak ja niegdyś w górach, ale poza tym miał tylko jedno czy dwa niegroźne skaleczenia. Odsunąłem ciernisty pęd jeżyny. Pies wstał, otrząsnął się i zrobił parę kroków. Później obejrzał się i wrócił do mnie. Jego myśli przepełniała wdzięczność, którą bez trudu "usłyszałem".
W taki oto sposób spotkałem Rawit, która nie była zwykłym psem. Jej właściciel źle się z nią obchodził, uważała więc ludzi za wrogów, istoty zadające jej tylko ból. Ale od chwili, gdy do mnie podeszła, nie dzieliła nas żadna zapora. Jej myśli płynęły bez przeszkód do mojego umysłu, nawet jeśli czasami niezupełnie je rozumiałem. Ustanowiliśmy trwałą więź, która zdumiewała mnie tak samo jak ją.
Od czasu do czasu miewaliśmy w Lormcie gości - kilku kupców przywożących towary, których nie mogliśmy wytworzyć na miejscu: sól oraz kęsy żelaza dla Jantona, naszego doświadczonego kowala. Zbaczali też do Lormtu przejeżdżający mimo Strażnicy Graniczni z wieściami o przebiegu wojny. Pytałem ich wszystkich o Kemoca i tylko raz spotkałem kogoś, kto miał z nim do czynienia - handlarza koni, który sprzedał mu torgiańczyka. Niczego więcej się jednak nie dowiedziałem.
Po jakimś czasie począł dręczyć mnie dziwny niepokój. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, jąłem objeżdżać granice lasu okalającego Lormt; Rawit zawsze biegła obok konia. Wprawdzie Lormt znajdował się z dala od gór i nie docierały tutaj zwiadowcze oddziały wroga, ale uważałem, że takie patrole są potrzebne.
Morew powiedział mi kiedyś, że nasi przodkowie, którzy zbudowali Lormt, otoczyli go strażami Mocy i że jego mieszkańcy nie muszą się niczego obawiać. Mimo to pożyczyłem łopatę i zniwelowałem ziemny wał, który uniemożliwiał zamknięcie wielkiej bramy uczelni.
W miarę jak w mojej duszy wzrastał niepokój, nabrałem zwyczaju rzucania kryształowych paciorków każdego ranka zaraz po przebudzeniu. O dziwo, Rawit zawsze opuszczała wtedy swoje posłanie, stawała w nogach mojego łóżka i obserwowała to. I dzień w dzień do mojej ręki trafiały tylko te, które miały barwę krwi i dymu gasnących ognisk. Kiedy jednak spróbowałem opowiedzieć Morewowi o moich przeczuciach, starzec potrząsnął tylko głową i oświadczył, że starożytni dobrze zabezpieczyli naszą siedzibę.
Uwierzono mi dopiero wtedy, gdy do Lormtu przybyli Strażnicy Graniczni. Nie byli to zwiadowcy ani wysłany z odsieczą oddział. Ci żołnierze wieźli na koniach cały swój dobytek. Z ich myśli, a także z myśli ich kosmatych kucyków wyczułem, że grozi nam jakieś dziwne niebezpieczeństwo.
Dowódca Strażników zgromadził uczonych, którzy zechcieli go wysłuchać, oraz miejscowych zagrodników i przekazał ostrzeżenie, które zmusiło żołnierzy do opuszczenia posterunków. Pagar z Karstenu wysłał przeciw Estcarpowi największą armię, jaką kiedykolwiek widziano w tej części świata. Jej przednie zagony wtargnęły już w góry graniczne na takiej szerokości, że w żaden sposób nie można było powstrzymać najeźdźców.
- Ale to już nie jest nasza wojna - oświadczył dowódca. - Albowiem Rada Strażniczek rozesłała wszędzie Wielkie Wezwanie i wszyscy wycofujemy się do Es. Jeżeli chcecie zapewnić sobie bezpieczeństwo, jedźcie z nami. Niech się wam wszakże nie wydaje, że będziemy długo na was czekać.
Ouen wymienił spojrzenia z innym uczonym i odpowiedział:
- Lormt jest dobrze strzeżony, kapitanie. - Wskazał na mury i wieże. - Nie sądzę, że gdzie indziej znajdziemy bezpieczniejsze schronienie niż tutaj. Powinniśmy zaufać strażom, które tu ustanowiono, gdy umieszczono na swoim miejscu ostatni kamień. Poza tym jest z nami Mądra Kobieta, pani Bethalia, która włada mocą, choć nie jest czarownicą.
Kapitan skrzywił się i zwrócił się do Jantona.
- W takim razie wasi ludzie… - zaczął z wahaniem.
Kowal powiódł dookoła spojrzeniem. Jeden z wieśniaków potrząsnął przecząco głową, za nim drugi. Janton wzruszył więc ramionami i rzekł:
- Dziękujemy ci, kapitanie. Mieszkaliśmy tutaj tak długo, od tak wielu pokoleń, że gdzie indziej zmarnielibyśmy jak ścięte przed czasem zboże.
- Wszyscyście oszaleli! - stwierdził ostro Strażnik. Zatrzymał wzrok na mnie i znów zmarszczył brwi. Tego ranka dwukrotnie wyrzuciłem tylko czerwone i szare paciorki. Przygnębiło mnie to tak bardzo, że włożyłem moją kolczugę i pas.
- A ty? - Odczytałem jego myśl i targający nim gniew, a potem zdałem sobie sprawę, że miał prawo czuć urazę do żołnierza, który w wojennej potrzebie nie znajduje się obok towarzyszy.
Odpowiedziałem na jego niewypowiedziane na głos pytanie, gdy kulejąc podszedłem do niego.
- Kapitanie, w jaki sposób dotarło do was to Wielkie Wezwanie? - zapytałem.
- Odebrała je czarownica i ptaki Sokolników - odparł. - Rada zamierza walczyć, ale Strażniczki nie powiedziały nam, w jaki sposób. Słyszeliśmy, że w porcie są sulkarskie statki. Możliwe, że czekają na tych, dla których nie ma innej drogi jak tylko ucieczka. Czy pojedziesz z nami?
Pokręciłem głową.
- Kapitanie, znalazłem tutaj schronienie, gdy nikt inny nie chciał mi go ofiarować. Zaryzykuję i pozostanę w Lormcie.
Odjechali w stronę rzeki. Usłyszałem jeszcze, jak mówili o tratwach. Dotknąłem bramy, która teraz swobodnie się zamykała, i zadałem sobie pytanie, czy będzie dobrze nas chronić, kiedy rozwścieczeni Karsteńczycy dotrą do tego niemal zapomnianego przez wszystkich zakątka.
Następujący dzień był przerażający. Przed świtem obudził mnie przenikliwy skowyt Rawit. Wszystko, cała przestrzeń wokół nas tchnęła, pulsowała Mocą, przebudzoną, skupioną w sobie Mocą, szykującą się do ataku.
Wyczuli to nawet najbardziej roztargnieni spośród uczonych, podobnie jak okoliczni wieśniacy, którzy przybyli całymi rodzinami, aby schronić się w murach Lormtu.
Ouen i ja zaprosiliśmy wszystkich do środka. Stary zielarz Pruett zatroszczył się o obfitość darów natury, które najbardziej przydawały się w niespokojnych czasach. Tymczasem pani Bethalia i Pyra stały obok siebie, a na ich twarzach malował się wyraz dziwnego napięcia, jakby starały się dostrzec naszą przyszłość.
Najpierw pojawiło się silne przyciąganie. Zgromadzeni na dziedzińcu mężczyźni i kobiety zachwiali się na nogach i przypadli do ziemi. Ja również to odczułem. Przerażone kuce zarżały przenikliwie i nigdy przedtem nie słyszałem takiego rżenia, prawie krzyku. Rawit zaś zawyła i dołączyły do niej chłopskie psy. A potem...
Przeżyłem tamten dzień tak jak wszyscy. Nigdy jednak nie znalazłem odpowiednich słów, żeby opisać to, co się wówczas wydarzyło. Wydawało się, że sama ziemia starała się pozbyć zarówno nas, jak i wytworów naszych rąk. Zapadł gęsty mrok, przez który nie mogły się przedrzeć promienie słońca. Niebo zasłoniła nawałnica chmur czarniejszych od najciemniejszej nocy, rozdzierana przez wielkie, oślepiające błyskawice.
Ktoś chwycił mnie za ramię i w blasku błyskawicy zobaczyłem Morewa.
- One znów to robią - ruszają góry z posad! - Przywarł do mnie tak mocno, że wśród nieustającego huku zdołałem usłyszeć jego słowa.
Słyszałem wiele opowieści o czarownicach i o ich mocy, lecz wtedy dokonały chyba największego swojego wyczynu. Dosłownie ruszyły z posad południowe góry, unicestwiając Pagara wraz z całą jego armią. Ale na tym się nie skończyło.
Lasy runęły na ziemię, która je pochłonęła, zginęło mnóstwo ptaków i zwierząt, a rzeki porzuciły dawne koryta i zaczęły szukać nowych. Przeżyliśmy prawdziwy koniec świata.
Straszliwa błyskawica trafiła w jedną z wież Lormtu. Towarzyszył jej grzmot tak głośny, jak oślepiający był jej blask. Skuliłem się na ziemi i wytężyłem wzrok w obawie, że oślepłem. I kiedy zdołałem jednak dojrzeć niewyraźne cienie, dziwne niebieskie światło koncentrowało się właśnie na dwóch wieżach. A później kamienne mury, które przetrwały tyle wieków, zaczęły się rozpadać. Wszyscy, którzy znaleźli w sobie siły, żeby powstać, rzucili się ku pozostałym, usiłując odciągnąć ich jak najdalej od murów.
Wydawało się, że ta orgia zniszczenia trwa całą wieczność. Aż w końcu nadszedł czas, gdy odnieśliśmy wrażenie, że olbrzymia bestia, która swymi pazurami zniszczyła nasz świat, zmęczyła się wreszcie. Szare światło dnia oświetlało ziemię, kiedy ponownie spojrzeliśmy na Lormt.
Okazało się, że los nam sprzyjał, chociaż dwie wieże runęły, a łączący je mur przemienił się w kupę gruzu. Albowiem nikt z nas nie zginął, a tylko nieliczni odnieśli lekkie rany; nawet zwierzętom, które zgromadziliśmy na dziedzińcu, nic się nie stało.
Odczuliśmy jeszcze coś - tak jak na początku przyciągała nas ku ziemi jakaś siła, której nie rozumieliśmy, tak teraz wszystkich napadła taka słabość, że staliśmy się jako nowo narodzone dzieci. Ocaleli z katastrofy ludzie mogli poruszać się tylko bardzo powoli. Dopiero przed zapadnięciem nocy dokonaliśmy więc pierwszego odkrycia.
Starożytne mury runęły, odsłaniając najróżniejsze skrytki, ukryte pomieszczenia i kryjówki, pochodzące może nawet jeszcze z czasów budowy. Nasi uczeni wpadli w podniecenie. Zapominając o sińcach, zadrapaniach, a nawet ranach, przy których tacy starcy jak oni powinni położyć się do łóżek, usiłowali wdrapywać się na osuwające się wciąż stosy gruzu, żeby wydobyć skrzynie, kufry i zamknięte dzbany sięgające do pasa rosłemu mężczyźnie.
Nadeszły bardzo dziwne dni. Ze szczytu jednej z ocalałych wież zobaczyliśmy, że rzeka Es opuściła dawne koryto. Powalone drzewa w okalającym Lormt lesie tworzyły bezładne sterty. Okazało się wtedy, że domy zbudowane na otwartej przestrzeni nie doznały wielkiego uszczerbku.
Wieża, w którą uderzył pierwszy piorun, była rozszczepiona aż do fundamentów. Starałem się nie dopuścić do niej uczonych, gdyż z grzechotem nadal spadały z góry kamienie. Otaczało ją słabe, migotliwe światło, które powoli gasło. Oceniałem właśnie rodzaj zniszczeń, kiedy Morew przyłączył się do mnie.
- Więc legenda mówiła prawdę - powiedział, spoglądając w dół. - Czy czujesz ten zapach?
Kurz wisiał w powietrzu przesyconym silną wonią stęchlizny, która zawsze wypełniała bibliotekę Lormtu. Wyczułem wszakże inny, ostry i gryzący zapach, od którego zanieśliśmy się kaszlem.
- Quanstal - wyjaśnił. - To jedna ze starożytnych tajemnic. Jesienią znalazłem notatkę mówiącą, że w fundamentach każdej wieży umieszczono wielkie kule z tego niezwykłego metalu. Miały uchronić Lormt przed niebezpieczeństwami.
I chyba uchroniły, skoro przeżyliśmy tamten straszny dzień. Trzymaliśmy się jednak z daleka od tych chwiejnych kup kamieni. Wielu chłopów, stwierdziwszy, że ich domostwa ocalały, przybyło nam z pomocą. Uczeni byli starzy i słabi, lecz rwali się do działań i trzeba było aż ich powstrzymywać przed pracami wymagającymi większych wysiłków. Ja zaś, mimo okaleczonej nogi, odkryłem w sobie
spore zapasy sił, jakby przepoiła mnie nieznana energia.
Przez wiele dni wynosiłem zawartość ukrytych dotąd pomieszczeń i układałem w stosy w głównej sali. Doszło do tego, że mogliśmy się tam poruszać tylko pozostawionymi tam wąskimi ścieżkami.
Trzeciego dnia, gdy szedłem do pracy, Rawit zaskowyczała i odebrałem jej myśl.
- Rana… pomoc… - Wskazała nosem na obszarpany szczyt drugiej zrujnowanej wieży. Dostrzegłem tam jakiś ruch. Coś zatrzepotało gwałtownie i dojrzałem ptaka, którego noga uwięzła wśród kamieni. Jedno jego skrzydło zwisało bezwładnie, drugim zaś bił jak szalony.
Ostrożnie wspiąłem się na wieżę. Ptak przestał się szamotać i znieruchomiał. Żył wszakże, bo zdołałem dotknąć myślą jego umysłu i wyczułem w nim przerażenie i rezygnację. Zniosłem sokoła na dół, a była to przedstawicielka tego samego gatunku, którego samce przed wiekami stały się partnerami Sokolników. Wprawdzie bez trudu uwolniłem sokolicę, lecz jedynie Pyra mogła wyleczyć uszkodzone skrzydło, niestety, udało się jej tylko po części.
Córka Burzy - dość wcześnie poznałem jej imię - już nigdy nie miała latać jak dawniej, stała się więc moją nieodłączną towarzyszką na równi z Rawit. Pozwalała mi się dotykać, machała zaś ostrzegawczo skrzydłami na widok każdego innego człowieka. Trąba powietrzna porwała ją z gniazda i sokolica nie wiedziała, skąd, z jakiej oddali przyniósł ją straszliwy wiatr.
W końcu rozpoczęliśmy nowe życie. Do Lormtu wciąż docierali kolejni uciekinierzy, ale gdy tylko odzyskiwali siły, opuszczali tę starożytną uczelnię. Nasi uczeni całymi dniami tkwili w bibliotece, tak zaabsorbowani nowo zdobytą wiedzą, że trzeba było ich stamtąd wyprowadzać na posiłki lub na odpoczynek. Byli tak nią pochłonięci, jakby rzucono na nich czary.
Później dotarły do nas ważne wieści. Po wielkim wyczynie, jakim było ruszenie z posad południowych gór, wiele czarownic - prawie cała Rada - umarło albo straciło moc, stając się cieniami samych siebie. Jedną z nich sprowadziła do Lormtu pewna młoda kobieta, błagając o pomoc. Nikt z nas nie umiał jej jednak uzdrowić.
Dowódca zwiadowców, którzy mieli ocenić zniszczenia będące rezultatem Wielkiego Poruszenia, powiedział nam, że czarownice straciły władzę i że rządy objął Koris z Gormu. Od niego też dowiedziałem się, że Kemoc z bratem uwolnili siostrę z Przybytku Mądrości i że cała trójka zniknęła bez śladu. Jeżeli uciekli w stronę granicy z Karstenem - czy zginęli, czy znaleźli się w centrum kataklizmu? Często zastanawiałem się nad tym wtedy, gdy miałem czas na myślenie o czymś innym niż to, co działo się w Lormcie. Przypadkiem stałem się stróżem strzępów wiedzy o teraźniejszości, a nie o przeszłości. Przybywający starożytnym traktem wędrowcy wciąż pytali mnie o jakiś klan, włość i tym podobne. Zacząłem więc gromadzić rodowe kroniki i wkrótce rozeszły się wieści o mojej wiedzy dotyczącej klanów i Domów Starej Rasy. Ludzie przybywali z daleka, żeby zobaczyć się ze mną i zapytać o swoich krewnych.
Jeden z nich pojawił się w moim śnie. Kemoc stanął przede mną, ręką odsuwając mgłę jak zasłonę. Na mój widok na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie, które zaraz ustąpiło miejsca uśmiechowi.
- Duratanie! - zawołał. Czy j ego głos dotarł do mój ego umysłu, czy do moich uszu? Naprawdę nie wiedziałem. Powiedział mi jednak tak wiele, że znacznie wzbogacił moją wiedzę, mogłem więc okazać bardziej skuteczną pomoc tym, którzy mnie szukali.
Albowiem Kemoc i jego rodzeństwo odważyli się wyruszyć na wschód i znaleźli tam to, czego szukali - naszą dawną ojczyznę. Wybuchła w niej wojna, gdyż ich przybycie naruszyło równowagę sił. Walczyli teraz z wielkim złem i ze sługami Ciemności. Potrzebowali pomocy każdego, kto zechciałby z nią pośpieszyć - wystarczy wyruszyć na wschód a znajdą się przewodnicy.
Kiedy skończył mówić, przesunął ręką w dół po zasłonie z mgły za sobą i rzekł:
- Spójrz tu, bracie, a przekonasz się, że powiedziałem prawdę i że to nie był sen.
Potem zniknął i jego miejsce zajęła ciemność. Obudziłem się natychmiast.
Rawit stała na tylnych łapach, opierając przednie o ścianę i poszczekiwała ostro. Nie
potrzebowałem jej wskazówek. Sam już dostrzegłem niebieską smugę na kamieniach, jakby ktoś przeciągnął po nich palcem.
Kemoc odwiedzał mnie tak niejeden raz, ja zaś zapisałem wiernie to, co miał mi do powiedzenia.
Dzięki temu dwukrotnie mogłem powiadomić przybyszów, że poszukiwane przez nich osoby wyruszyły przez góry na wschód. Okazało się bowiem, iż pękł jakiś starożytny czar, który uniemożliwiał ludziom naszej rasy nawet myślenie o tej stronie świata. Doszły nas słuchy o całych domach - a nawet rodach - które zabierały swój dobytek i kierowały się do naszej dawnej ojczyzny. Skrzętnie to wszystko notowałem.
Teraz toczyła się tam wojna, chociaż inna niż te, które znaliśmy, Kemoc wyjaśnił mi, że moce Ciemności, dotąd uśpione lub uwięzione, obudziły się nie tylko w Escore, ale wszędzie. A oto jedna z historii, którą sam mi opowiedział po powrocie z podróży w nieznane. Dotyczy ona również innych osób i Kemoc uzupełnił ją, zanim przekazał w moje ręce. Dowiedziałem się z niej o morzu - dotychczas miałem o nim niewielkie pojęcie - i o niebezpieczeństwach, jakie mogą tam zagrażać.
Było to w miesiącu Peryton i w powietrzu czuło się już ostry powiew nadchodzącej zimy. Zakończyliśmy zbiory i znów mogłem powrócić do tego, co stało się treścią mojego życia, czyli do pracy nad Kronikami Lormtu. Wtedy właśnie przybyła do nas grupa podróżnych, której przewodził Kemoc Tregarth, mój dawny towarzysz broni z czasów, gdy służyłem w Straży Granicznej. Opowiedział mi historię o polowaniu na sługi Ciemności na dalekim południu, którego wcale nie znamy, tak jak kiedyś nie znaliśmy Escore na wschodzie. Dlatego pośpiesznie dołączyłem ją do rosnącego zbioru opowieści o naszych losach po Wielkim Poruszeniu. W ten sposób bowiem zmniejszamy naszą ignorancję i pogłębiamy wiedzę.
Rozdział 1
Ciemne niby ołów niebo ciężko zawisło nad grubymi, zniszczonymi przez czas murami zachodniej wieży zamku. Przez całą noc padał deszcz i ponury, szary świt przyniósł ze sobą niewiele światła. Blask dwóch lamp palących się w komnacie na wieży ledwie rozjaśniał mrok. Młodzieniec siedzący na szerokiej ławie pod oknem wpatrywał się w zachmurzone niebo. Odezwał się nie odwracając głowy:
- Cztery statki w przeciągu czterech miesięcy… - Zdawało się, że głośno myśli. Potem zapytał: - A jak było przedtem? Co o tym mówią wasze kroniki?
Wysoki mężczyzna poruszył się w rzeźbionym krześle ustawionym w nogach stołu.
- Od czasów kolderskiej wojny nie było takich przypadków. O tak, traciliśmy statki, ale zawsze w różnych rejonach morza, nigdy w tym samym. Nie mieliśmy też niezbitych dowodów, że zrobiły to złe moce. Straciliśmy w ten sposób sześć korabiów. Pięć z nich odnaleźliśmy w roku Skrzydlatego Byka - za czasów mojego ojca. Osberic zamierzał wysłać ekspedycję na poszukiwania, lecz niedługo potem Kolderczycy zdobyli Gorm i mieliśmy co innego na głowie. Ja jednak Posłałem gońca do Lormtu z prośbą, by przewertowano przechowywane tam kroniki. Twój kronikarz, panie Kemocu, obiecał nas przyjąć, kiedy tylko zbierze zawarte w nich informacje…
- Kronikarze Lormtu mogli niewiele wiedzieć o tym, co działo się na morzu. Jednak zgadzam się z tobą, że jeśli coś zanotowali, to Duratan na pewno to odnajdzie. Czy przetrwały wśród was legendy o podobnych wydarzeniach, które miały miejsce przed wojną z Kolderem?
Jasnowłosy mężczyzna wzruszył ramionami, rozkładając bezradnym gestem ręce.
- Nasze kroniki znajdowały się w Sulkarze. Kiedy Osberic zniszczył port i zarazem armię kolderskich żywych trupów, one także uległy zniszczeniu.
- Czy wasi ludzie uważają, że zawsze ten sam rejon morza sprawia wrażenie przeklętego? - Kobieta w długiej, skromnej, szaroniebieskiej sukni pochyliła się nieco do przodu i brosza spinająca jej szatę oraz ściskający szczupłą talię pas zaiskrzyły się w blasku lampy.
- Tak. Statki zawsze giną na południu - odparł jasnowłosy. - Nawiązaliśmy stosunki handlowe z
Varnem i to bardzo korzystne. Spójrzcie na to. - Obrócił lekko stojący przed nim kielich i naczynie zalśniło tęczowym blaskiem. Jego czasza była doskonale owalna, nóżka zaś miała formę ukwieconej gałęzi. Gałązki i płatki kwiatów pokrywały szronem maleńkie złote kuleczki.
- To varneński wyrób - ciągnął. - Wystarczy przywieźć w całości dwanaście takich kielichów, sprzedać je temu, kto da więcej, a statek może wypływać tylko dwa razy w roku. Widzieliście fontannę w Ogrodzie Jednorożca. To Bretwald ją przywiózł. W powrotnej drodze napadli go kolderscy piraci. Wszystkie jego mapy i wiedza… - Znów wzruszył ramionami - … przepadły. Dopiero po zdobyciu i ostatecznym unicestwieniu Kolderu niektórzy z nas odważyli się ponownie wyruszyć na południe. A przecież Varn nie musi być jedynym portem, który kupcowi opłaca się odwiedzić. Mogą być jeszcze inne. W rezultacie mamy opustoszałe, nieuszkodzone statki i nie wiemy, co się stało z ich załogami. Ja twierdzę, a wielu zgadza się ze mną, że to sprawka mocy - i to złej mocy. Albo Kolderczyków…
Słysząc to ostatnie słowo zgromadzeni przy stole ludzie poruszyli się lekko. Kemoc wreszcie odwrócił głowę i spojrzał na nich. Jasnowłosy mężczyzna, który z nim rozmawiał, to Sulkarczyk Sigmun, kapitan znany wśród żeglarskiej braci ze szczęśliwych wypraw. Przed dwoma laty odznaczył się odwagą w walce z piratami i zwabiającymi statki na skały rozbójnikami, których główna kwatera mieściła się na wyspach w pobliżu południowej granicy Karstenu. Na prawo od niego usadowiła się pani Jaelithe i to imię przywoływało wiele wspomnień: ta dawna czarownica wyrzekła się mocy, żeby poślubić cudzoziemca, Simona Tregartha, tego samego, który odchylił się teraz w krześle i mrużąc oczy spoglądał na Sigmuna. Tego dnia nie włożył kolczugi, ale i tak zawsze robił wrażenie, iż chwyci za broń, gdy tylko trąbka zagra do ataku.
Mężczyźnie, który zasiadł w głowie stołu, położono na rzeźbionym krześle poduszkę, przez co jego oczy znalazły się prawie na tym samym poziomie co oczy reszty obecnych. Koris z Gormu był faktycznym, jeśli nie nominalnym władcą Estcarpu. Obok niego ulokowała się pani Loyse, która swego czasu również zasłynęła w boju.
Wreszcie kobieta, siedząca obok pustego krzesła, które przedtem zajmował Kemoc… Młody Tregarth obserwował ją teraz uważnie: jakby starał się osądzić, czy nie zbliża się pora, by odeszła i zanurzyła się w sadzawce na środku otoczonego murem ogrodu dla odświeżenia się w wodzie, jak tego wymaga jej krogańska krew. Zauważyła niespokojne spojrzenie swojego małżonka i uśmiechnęła się lekko, chcąc go uspokoić.
- Rada Strażniczek nic nie zrobi - stwierdził bez osłonek Koris. - Starają się tylko odzyskać to, co straciły, czyli zwiększyć swoją liczebność i odzyskać moc, którą postradały ruszając góry z posad.
Sigmun roześmiał się chrapliwie.
- O, tak, powiedziano mi to od razu, gdy tylko poprosiłem o audiencję. Ale oświadczam wam - coś złego dzieje się na południu. A nieznane zło zawsze rośnie w siłę. Jeżeli Kolderczycy - może garstka tych, którzy byli w polu, gdy zniszczono ich gniazdo - znowu szykują się do ataku… - Zacisnął w pięść rękę, którą przed chwilą tak delikatnie dotykał złotego kielicha.
Koris wygładził ręką cienką pergaminową mapę, która zakrywała trzecią część stołu. Przejechał palcem wzdłuż granicy Karstenu (wrogiej od wieków krainy, w której teraz panował chaos) aż do gór wschodnich, muskając palcem wybrzuszenia i zagłębienia oraz zarys delty rzeki o licznych dopływach.
- Tylko tyle znamy. - Sigmun wzrokiem śledził palec seneszala. - I niewiele ponad to… - Wyciągnął nóż z pochwy i zakreślił nim obszar położony jeszcze dalej na południu. - To dzikie, zdradzieckie wybrzeże, które sprawia wrażenie niezamieszkanego. Nie zauważyliśmy tam ani łodzi rybackich, ani domów w głębi lądu. Poza Varnem, o tutaj - uderzył nożem w brzeg morza tam, gdzie linia ciągła przeszła w skupisko kropek - są niebezpieczne płycizny i rafy, które ktoś mógł umieścić celowo, aby wabić nieostrożnych podróżników. Po dotarciu do tego miejsca wypływamy na otwarte morze. Nikt dotąd nie nakreślił map tego wybrzeża. Wszystko wskazuje na to, że Varn to bardzo stary kraj. Jego mieszkańcy nie są Karsteńczykarni, nie należą też do żadnej znanej Sulkarczykom rasy. Nie lubią morza - a raczej się go obawiają - chociaż nie wiemy, dlaczego.
- Oni boją się morza - rzekł w zamyśleniu Kemoc. - Lecz jednak to na drodze do Varnu lub w jego
pobliżu znikają wasze statki. Zdaje się, że mieszkańcy tej krainy obawiają się morza nie bez powodu. Czy znacie jakieś ich opowieści dotyczące tych spraw, historie, które opowiada się w karczmach, gdy trunek rozwiązuje pijącym języki? Sigmun uśmiechnął się krzywo.
- Och, my także o tym pomyśleliśmy, panie Kemocu. Zawsze uważaliśmy, że my, Sulkarczycy, mamy mocne głowy i wytrzymałe żołądki, a jeszcze żaden z nas nie widział pijanego Varneńczyka. Zresztą trzymają się z dala od wszystkich i nie zadają z cudzoziemcami. Wprawdzie grzecznie ich witają i handlują z nimi, ale nie mówią więcej niż to konieczne.
- Kolderczycy… - jakby bezwiednie szepnął Simon Tregarth. - Niedawno dotarły do nas pogłoski, że nadal przebywają w Alizonie, wśród swoich dawnych zamorskich sojuszników. Lecz to, o czym mówisz, nie przypomina ich działań.
- Czyż nie powiedziałeś, kapitanie, że traciliście statki jeszcze przed wojną z Kolderem? Nie, myślę, że w tym kryje się coś innego. - Pani Jaelithe z zastanowieniem kręciła głową.
- Ale to nie zmienia istoty sprawy - przemówił teraz Koris. - W jaki sposób moglibyśmy wam pomóc, kapitanie? Nasze oddziały mogą walczyć głównie na lądzie. Poza tym nadal musimy patrolować granicę z Alizonem. Jedynie Sokolnicy umieją bić się tak samo dobrze na lądzie jak i na morzu. Moglibyśmy jednak zwerbować tylko kompanię Sokolników, ponieważ mają swoje własne problemy. Pragną założyć nowe Gniazdo - mówią, że zrobią to za morzem. To ich sprawa i nie sądzę, żeby szybko odpowiedzieli na wezwanie do walki z nieznanym wrogiem, którego jeszcze nikt nie widział, aby ratować waszych zaginionych żeglarzy. Nie mogę też ogołocić z wojska naszych granic na podstawie tak nikłych dowodów. Okręty, którymi dowodzicie, należą do was, Estcarp ma jedynie łodzie rybackie i kilka statków handlowych. Cóż więc moglibyśmy wam zaproponować?
- Tak, to prawda, to wszystko prawda - odpowiedział pośpiesznie Sulkarczyk. - Ale ja szukam u was wiedzy. Uważam bowiem, a także członkowie naszej Rady Morskiej, że niektóre z tych tajemniczych zaginięć - a może wszystkie - mają jakiś związek z Mocą. Jeżeli mieszkańcy Estcarpu nam w tym nie pomogą, będziemy zmuszeni gdzie indziej szukać pomocy. Słyszałem, w jaki sposób walczyliście w Escore - czy nie jest możliwe, że daleko na południu, dokąd jeszcze nikt z nas nie dotarł, gdzie ląd wybrzusza się do morza, nie mogli schronić się poplecznicy i słudzy Ciemności? Co o tym powiesz, pani? - Postukał znów czubkiem noża w mapę. Ten rejon był pusty, widać było tylko wijącą się linię, która mogła stanowić część jakiejś wyspy, i kropki oznaczające nieznaną połać kontynentu.
Ta, do której się zwrócił, oparła głowę o wysokie oparcie swojego krzesła i zamknęła oczy. Wszyscy wiedzieli, że chociaż czarownice nie chciały zwrócić jej klejnotu, Jaelithe nie utraciła mocy, którą władała przed zamążpójściem.
Kiedy ponownie otworzyła oczy, przeniosła spojrzenie poza stół i wszyscy utkwili wzrok w ciemnym kącie, skąd obserwowałam tę naradę jak krótką sztukę odgrywaną podczas święta plonów. Każdy mógłby zapytać, czy w ogóle miałam prawo tu przebywać.
- Destree Regnant… - Nazwała mnie po imieniu i może dawne opowieści mówiły prawdę, że jeśli władca mocy zna czyjeś imię, może go sobie podporządkować. Albowiem zdałam sobie sprawę, że podchodzę do stołu, czując na sobie wzrok wszystkich siedzących.
Oczy Sigmuna płonęły; zacisnął wargi, jakby z wielkim trudem powstrzymywał słowa cisnące mu się na usta. W tym towarzystwie to właśnie on mógł być moim nieprzyjacielem. Sulkarczycy również posługują się mocą na swój własny użytek, lecz tylko w sprawach dotyczących morza i w pewnym stopniu - pogody. W dodatku ich nieliczne Mądre Kobiety są bardzo dumne ze swego talentu i odnoszą się do obcych równie nieżyczliwie jak estcarpiańskie czarownice. Reszty obecnych nie umiałabym osądzić. Wiedziałam jedynie, że każde na swój sposób złamało obyczaje swego ludu i
dlatego nie miało uprzedzeń wobec rzeczy nowych i dziwnych.
- Pani - pozdrowiłam ją w tradycyjny sposób, zgodny z jej dawnym statusem, pochylając głowę i składając ręce na wysokości piersi.
Ku mojemu zaskoczeniu odwzajemniła to pozdrowienie, jakbym była jej równa. Wzbudziło to mój
niepokój, ponieważ nie chciałam, żeby ktokolwiek uważał mnie za kogoś znaczniejszego, niż naprawdę byłam.
Orsya z wodnego ludu Kroganów odsunęła nieco krzesło, pozwalając mi w ten sposób podejść bliżej do stołu. Koris jeszcze raz wygładził leżącą na nim mapę.
- Co widzisz? - zapytała ostro pani Jaelithe.
Moje ręce były równie zimne jak dreszcz, który przebiegł mi po plecach. A jeśli teraz zawiodę? Wprawdzie poddała mnie próbie, kiedy byłyśmy same, i wtedy poszło mi łatwo, ale nigdy nie kontrolowałam i nie będę w pełni kontrolować tego wrodzonego daru. Odetchnęłam głęboko i pochyliłam się, kładąc dłonie na prawie pustej części mapy. Starałam się myśleć o morzu, oczami wyobraźni zobaczyć jego wiecznie wzburzone wody, zniżające lot i szybujące w górze ptaki, istoty żyjące w głębinach.
Nagle poczułam dotyk morskiej piany na policzku, wciągnęłam do płuc słone powietrze i usłyszałam odwieczny szum fal. Miałam wrażenie, że znalazłam się wysoko nad morzem. Nie szybowałam jak ptak, lecz kroczyłam po jakimś niewidzialnym powietrznym szlaku.
Spojrzałam w dół. Zauważyłam wyspy - było ich tak wiele, jakby jakiś gigant zebrał garść kamyków różnej wielkości i cisnął je do morza, nie dbając o to, gdzie upadną. To były tylko skały; niektóre ledwie widoczne nad powierzchnią wody, inne znacznie większe, sterczały wysoko spomiędzy fal. Lecz na żadnej nic nie rosło - leżały tam tylko martwe, rozkładające się morskie stworzenia, jakby samo morze wypluło te wyspy ze swych głębin.
Podniosłam wyżej wzrok. Trochę dalej dostrzegłam na niebie jaskrawe płomienie. Wytężyłam wolę i zbliżyłam się do nich. Ujrzałam lawę spływającą po zboczach stożkowatej góry i prosto do morza. Woda wokół wrzała i zamieniała się w parę.
Oprócz tego dostrzegłam jeszcze coś - coś nienaturalnego i niebezpiecznego, rozdzieranego i rozszarpywanego przez stwarzające je siły. To, co ledwie musnęłam, było bezkształtne, ale nie miało nic wspólnego z wyspami i morzem. Wyczuwałam, że się rodzi, że dopiero powstaje. Po co, w jakim celu? Te; narodziny były nienaturalne, a cel tak obcy, że nawet nie umiałabym określić go słowami. Wiedziałam wszakże, że to coś zagraża wszystkiemu, na co spoglądałam z góry - nawet niespokojnemu, rozgrzanemu morzu.
Znalazłam się znów w komnacie na szczycie wieży i spojrzałam tylko na panią Jaelithe.
- Czy zobaczyłaś to, pani? Skinęła głową.
- Czy poczułaś?
- Poczułam - odparła.
Oderwałam ręce od pergaminowej mapy. Nagle poczuła wielkie osłabienie i zmęczenie, chyba nawet zachwiałam się na nogach, bo Orsya wzięła mnie za ramię i podprowadziła dc pustego krzesła pana Kemoca.
Ale to pani Jaelithe przyciągnęła do siebie varneński kielich, nalała doń wina ze stojącego obok dzbanka i popchnęła ku mnie. Bałam się podnieść ten cenny przedmiot, który łatwo mogłam zgnieść w rozdygotanych rękach. Wreszcie kto inny przytknął mi go do ust, tak że mogłam się napić. Wind zaspokoiło silne pragnienie, którego nagle doznałam, i rozgrzało moje zdrętwiałe z zimna ciało. Jak zawsze, kiedy posługiwałam się moim darem, ogarnął mnie bowiem chłód.
- Są tam nowo narodzone wyspy - Pani Jaelithe odpowiedziała na niewypowiedziane głośno pytania zgromadzonych. - Jest tam również wulkan, który wynurzył się z głębi morza…
- Znamy takie zjawisko, widywaliśmy je od czasu do czasu - wtrącił Sigmun, gdy urwała.
- Ale tam jest jeszcze coś. Coś groźnego i nieznanego! Na chwilę zapadła cisza. Przerwał ją Sigmun, ja zaś nie byłam aż tak wyczerpana, bym nie zauważyła jego gniewnego spojrzenia. Sprowadzono mnie tutaj pomimo jego protestów i wykorzystanie mojego talentu dotknęło go do żywego.
- Pani, czy można zaufać biegowi błędnej gwiazdy?
- Destree… - wyciągnęła ku mnie rękę poprzez stół. Zrobiłam to samo i jej ciepłe palce zacisnęły
się na moich. - … zobaczyła, a ja dzieliłam z nią jej wizję. Czyżbyś zgadzał się z moimi dawnymi towarzyszkami, że nie władam już mocą?
Zaczerwienił się, ale zdawałam sobie sprawę, iż nie zmienił swojego stosunku do mnie i nigdy nie zmieni. Byłam już zmęczona tym strachem i podejrzliwością, z jaką zawsze mnie traktowano.
Sigmun otworzył usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze nieprzyjemniejszego, lecz powstrzymał się po namyśle. Pan Simon zaś pominął milczeniem słowa Sulkarczyka, wracając do sedna.
- Co to takiego? Kto może kontrolować tak wielką moc i stworzyć wulkan?
- A kto ruszył góry z posad? - odpowiedział pytaniem zasępiony Koris. - Widzieliśmy to już za naszych czasów w naszym kraju.
- Czarownice? Tak daleko na południu? - Kapitan Sigmun podchwycił jego słowa z takim grymasem, jakby ugryzł kwaśne jabłko.
Kemoc stanął za krzesłem swojej małżonki i położył jej ręce na ramionach.
- W Escore spotkaliśmy Adepta, przy którym nasze czarownice są jak niedouczone czeladniczki. A nie był on jedynym w owych zamierzchłych dniach, kiedy toczyła się walka o władzę. Nie wiemy, kto ani co znajduje się na południowych krańcach kontynentu. Twierdzę jednak, iż musimy się tego dowiedzieć i to jak najszybciej. Już sam fakt, że znikają tam ludzie i znajdujemy opustoszałe nietknięte statki, nakazuje to wyjaśnić. Jednak pan Koris słusznie zauważył, że nie mamy dość ludzi, aby wysłać ich w nieznane. Ponieważ to coś jest na wyspach, więc należałoby udać się tam morzem. A najpierw przeprowadzić zwiad.
- Właśnie tak trzeba zrobić. - Kapitan Sigmun pokiwał energicznie głową. - Ale wśród zwiadowców powinien być i ktoś obdarzony talentem magicznym. Znamy wulkany i nowo powstałe wyspy, lecz jeśli dała im początek czyjaś wola - dla pewności musimy mieć do pomocy jakiegoś władcę mocy.
Wtedy wszyscy spojrzeliśmy na panią Jaelithe, gdyż najlepiej z nas wszystkich posługiwała się mocą.
- Trzeba się nad tym zastanowić - odparła. Seneszal Koris zaczął coś mówić, gdy nagle pan Kemoc porwał swoją żonę na ręce. Orsya bardzo zbladła, a jej oddech stał się słaby i nierówny. Kemoc bez słowa pośpieszył do wyjścia. Wiedzieliśmy, że jak najszybciej musiała znaleźć się w wodzie. Lud Kroganów powstał wskutek ingerencji któregoś z Wielkich Adeptów w prawa natury. Już sama obecność Kroganki wśród nas mogła być dowodem, że moc jest w stanie przywołać z morza ogień i lawę.
Kapitan Sigmun wstał i oświadczył, iż musi się spotkaj z trzema innymi sulkarskimi dowódcami. Uznano więc narady za zakończoną. Tylko pani Jaelithe nie podniosła się z krzesła i nadal trzymała mnie za rękę, chociaż jej małżonek i pan Koris opuścili komnatę.
- Opowiedz mi dzieje swojego życia - poprosiła cicho, może nie chcąc, by usłyszeli ją inni.
Odwróciłam oczy i długą chwilę wpatrywałam się w kielich z Varnu, zanim odpowiedziałam:
- Nazwałaś mnie moim pełnym imieniem, pani. Czy nie słyszałaś też, w czym kryje się moja hańba? Tylko w połowie należę do Domu Regnant. Nawet moja matka, zanim umarła w połogu, nie umiałaby więcej powiedzieć. Rozbójnicy zwabili na skały statek, na którym pływał jej klan...
Na poły zapomniałam o pani Loyse, która teraz poruszyła się i zapytała ostro:
- Bandyci z Verlaine?
- Nie - odparłam kręcąc przecząco głową. - Było to za morzami. Znajdowało się tam gniazdo piratów, którzy napadali na statki albo powodowali katastrofy. Mężczyźni, którzy dotarli na brzeg, zostali ścięci, kobiety zaś… - Milczałam wymownie jakiś czas; wyczułam, że dobrze mnie zrozumiano. Podjęłam:- Sulkarczycy wysłali przeciw piratom trzy okręty. Mieli ze sobą prawdziwą czarodziejkę i oddział Sokolników. Odnaleźli moją matkę w miejscu ciemnych mocy... prawdziwej Ciemności. Piraci złożyli ją w ofierze… Pani, ona nawet nie mogła powiedzieć, co ją spotkało w tym strasznym miejscu poza tym, że stała się igraszką czegoś, co herszt bandy chciał sobie pozyskać, i że stanowiła zapłatę za tę przyjaźń, zresztą jej poprzedniczki spotkał taki sam los.
- Moja matka... straciła rozum. Sulkarczycy wyświadczyliby jej przysługę, gdyby zabili ją od razu. Ale wyprawą sulkarską dowodził jej narzeczony, Wodan sFayre, który zabrał ją z powrotem w nadziei, że uda się ją wyleczyć.
- W Quyath żyła wówczas pewna uzdrowicielka, w której żyłach płynęła krew dawnych mieszkańców Arvonu. Wodan zawiózł do niej moją matkę. Lecz owa kobieta nie chciała jej pomóc. Oświadczyła, że duszą nieszczęsnej zawładnęły złe moce i że z narzeczonej Wodana sFayre pozostał tylko żywy trup. On jednak w to nie uwierzył i umieścił ją na pewnej wyspie pod opieką swojej siostry i mojej niezamężnej ciotki. Opiekowały się nią aż do moich narodzin. Wtedy ta, która nosiła ciało mojej matki jak płaszcz, umarła, ja zaś przeżyłam. Ale Sulkarczycy nigdy mi nie ufali. Mój talent - umiem jasnowidzieć i dalekowidzieć - rozkwitł, gdy ledwie nauczyłam się mówić. Już wtedy przekonałam się, że nie jest to dar, ale przekleństwo, ponieważ moje przepowiednie szkodziły ludziom, którzy mnie o nie prosili.
- W ubiegłym roku rodzony brat Sigmuna imieniem Ewend wypił za dużo w jednym z zajazdów w Es. Wtedy zobaczył mnie przypadkiem. Przybyłam tam bowiem, żeby zapytać Czarownice, czy moim ojcem był jakiś sługa Ciemności. Muszę wam wyjaśnić, że jeśli jasnowidzę dla siebie - a czasami coś mnie do tego zmusza - wychodzi mi to na dobre, lecz inni drogo za to płacą. Ewend zobaczył, dokąd poszłam, i dopadł mnie w moim pokoju. Oświadczył wtedy, że zna sposób na pozbawienie czarownicy jej mocy i że to zrobi. I dodał, że powinnam mu za to podziękować. Kiedy rzucił się na mnie - miałam widzenie i wykrzyczałam mu je. Przestraszył się nie na żarty, bo powiedziałam o czymś, co uważał za swoją wielką tajemnicę. Puścił mnie zaraz, gdyż oprócz tego posłużyłam się też moją jedyną bronią, groźbą, że przepowiem dla niego straszną śmierć i że ta przepowiednia się sprawdzi.
- Wkrótce potem, zanim zdążył wytrzeźwieć, odnalazł! go Sigmun. Ewend opowiedział bratu, jaką śmiercią mu zagroziłam. I wierz mi, pani, że naprawdę go nie przeklęłam ani go nie zaczarowałam, a mimo to w przeciągu miesiąca zginął taką właśnie śmiercią.
- Sigmun myśli, że umiem zabijać myślą i słowami. Sulkarczycy z jego klanu boją się mnie i nienawidzą. Przyprowadził mnie tutaj wyłącznie dlatego, gdyż uważa, że jeśli jest to sprawka ciemnych Mocy, ja, która mam w sobie ich cząstkę, mogę stać się bronią w walce z nimi, albo przynajmniej zakładniczką. Jego krewni lękają się czarostwa, tolerują tylko magię leczniczą i czary wywierające wpływ na wiatr i fale. Wierzą również, że można przekląć człowieka. Tylko dzięki temu jeszcze żyję. Są przekonani, że rzuciłabym na nich klątwę i że drogo zapłaciliby za zabicie mnie.
- A co ty o tym wszystkim sądzisz? - zapytała pani Jaelithe. - Czy wierzysz, że spłodził cię sługa Ciemności i że zagrażasz wszystkim, którzy służą Światłu?
Potarłam czoło ręką, jakbym w ten sposób mogła usunąć ból głowy, który zawsze nadchodził po transie.
- Pani, nie mam pojęcia, w co powinnam wierzyć. Wiem tylko, że w Dolinach High Hallacku jest wiele miejsc Dawnego Ludu - i że w jednych przetrwały dobre moce, w innych zaś złe. Przysłowie mówi, że dobro nie znosi zła. Jako dorastająca dziewczyna udałam się do świątyni Gunnory, opiekunki kobiet, która pomaga wszystkiemu, co dobre. Weszłam do świątyni i nie wypędził mnie stamtąd żaden atak na mój umysł czy ciało. Powiedziałam, że pragnę dowiedzieć się, kim jestem - jeżeli służę złu, niech Gunnora doda mi odwagi, żebym mogła popełnić samobójstwo - a jeśli dobru, niech da mi znak potwierdzenia.
- Wtedy to spadło skądś z góry, dokąd nie mogłam sięgnąć wzrokiem, prosto w moje wyciągnięte ręce. - Sięgnęłam po omacku za pazuchę i wyjęłam gładki, zimny kamyk, z którym nigdy się nie rozstawałam. Pokrywały go niewyraźnym wzorem żyłki. Gdy wpatrywałam się w nie albo próbowałam je skopiować na pergaminie, zamazywały się i zdawały poruszać. Kamyk miał barwę dojrzałego zboża. W jego górnej części znajdował się otwór i można było go nawlec na sznurek.
Pani Jaelithe spojrzała na dziwny wisior i - jakby nie mogąc się oprzeć nieznanej sile - zbliżyła do iego palec, ale nie dotknęła.
Małżonka Korisa krzyknęła, widząc iskrę przeskakującą między czubkiem palca a kamykiem. Pani
Jaelithe zaś siedziała nieruchomo przez długi czas - albo tak mi się wydawało. Później oświadczyła:
- Niech spokój powróci do twojego serca, gdyż nie może tego nosić nikt skażony złem. Moim zdaniem ten dar Gunnory oznacza, że nadejdzie taki czas, Destree, kiedy na pewno dowiesz się wielu rzeczy.
Rozdział 2
Nigdy nie dowiedziałam się, co jeszcze chciała powiedzieć, by dodać mi otuchy, gdyż nagle powietrzem targnął głośny krzyk i posłaniec wbiegł do komnaty tak szybko, że omal nie runął przed nami na twarz. Wzywano nas na dziedziniec. Zeszliśmy na dół. Stał tam spieniony koń, a ten, kto tak go zajeździł, rozmawiał z panem Simonem. Niebawem dołączył do nas kapitan Sigmun.
- … dziwny statek, takiego nigdy nie widzieliśmy! Przyholował go Harwic z „Morskiego Jeźdźca”. Na pokładzie nie było nikogo.
- Barką dopłyniemy prędzej. Jest nas dość, żeby wiosłować. - Sigmun chwycił gońca za ramię. - Kiedy wpłynęli do portu?
- O świcie, kapitanie - odparł mężczyzna, który najwidoczniej był Sulkarczykiem. - Dwukrotnie zmieniałem konia…
- Tak, popłyniemy barką! - rozkazał seneszal. - Załoga już tam jest. Zamierzałem bowiem popłynąć w górę rzeki do drugiej wieży strażniczej.
W ten to sposób wszyscy znaleźliśmy się na pokładzie, ponieważ nikt nie ośmieliłby się zabronić tego żadnej z osób, które wzięły udział w naradzie na wieży. Kiedy odbiliśmy od nabrzeża, nawet Simon Tregarth, Kemoc i Sigmun chwycili za wiosła. Pan Koris zaś stał przy sterze. Było to niełatwe zadanie, gdyż rzeka Es to w ogóle licznie uczęszczany szlak wodny, l a przestrzeń między miastem i brzegiem jest zatłoczona zawsze. Minęliśmy wiele obładowanych barek, które pośpiesznie usuwały nam się z drogi, gdy stojący na dziobie posłaniec zadął ostrzegawczo w róg. Na naszym stateczku panował tłok, bo wzięliśmy na pokład podwójną liczbę wioślarzy, którzy co jakiś czas zmieniali się przy wiosłach.
Zapadł już mrok i zbliżała się noc, kiedy wiejący od lądu wiatr powiadomił nas, że zbliżamy się do celu podróży. Światła pochodni wyzłociły wodę przed nami, gdy podpływaliśmy do przystani dla łodzi urzędowych.
Podczas podróży niewiele ze sobą rozmawialiśmy. Mogłoby się wydawać, że wszyscy mamy dar jasnowidzenia i staramy się odgadnąć, co nas czeka. Lecz jeśli nawet tak było, to te sprawy pomijaliśmy zgodnym milczeniem.
Z przystani poszliśmy prosto do niewielkiej stanicy, będącej siedzibą zarządcy portu. Znaleźliśmy go siedzącego przy stole zawalonym zwojami pergaminowymi, zastawionym kubkami (niektóre jeszcze były nieopróżnione) i talerzami z resztkami posiłku. Na widok pana Simona i seneszala urzędnik zerwał się gwałtownie, w zmieszaniu potrącając mieczem metalowy dzban do wina i zrzucając go na podłogę.
Pośpiesznie ich pozdrowił uniesieniem ręki i wezwał służbę, by uprzątnęła stół; drugą rękę oparł przezornie na zwojach. Z ciemnych zakątków komnaty wyniesiono krzesła dla Tregartha i dla Korisa. Reszta z nas, z wyjątkiem Sigmuna, który postanowił stać, zadowoliła się dwiema ławami. Ulokowałam się na jednej razem z panią Loyse, drugą zaś zajął Kemoc i Orsya, która znów wyglądała zdrowo i patrzyła czujnie; mimo to mąż nadal podtrzymywał ją ramieniem.
- Co ze statkiem? - zapytał bezzwłocznie pan Simon.
- Jest zakotwiczony przy Gormie, panie.
- Ach tak… - prawie syknął starszy Tregarth.
Gorm był martwą wyspą. Strzegł jej niewielki oddział żołnierzy, którzy nie pozostawali tam nigdy dłużej niż dziesięć dni. Zawsze wybierani byli za pomocą losów, które ciągnęli dowódcy oddziałów. Gwardziści ci trzymali się z daleka od serca Sipparu - miasta, które przed laty przewyższało Es bogactwem i liczbą mieszkańców - i pełnili służbę tylko w wieży przy nadmorskim murze obronnym.
Gorm był przeklętym miejscem, gdzie hordy żywych trupów zostały uwolnione z rzuconego na nich ohydnego czaru dopiero wtedy, gdy na wschodzie złamano potęgę Kolderu. Żaden statek dobrowolnie nie zarzucał kotwicy w tym ważnym niegdyś porcie. Postępowanie Harwica wskazywało, iż miał on ważne powody, by nie kotwiczyć znalezionego statku bliżej wolnego od kolderskiej skazy lądu.
- To duża jednostka, panowie, ale pozbawiona żagli. Nie znaleziono też żadnych śladów świadczących, iż kiedykolwiek miał maszt.
- Czy należała do Kolderczyków? - przerwał mu Simon Tregarth.
- Jeśli nawet, to w niczym nie przypomina tych statków, które dotąd widzieliśmy - odparł zarządca portu. Uderzył w stół zwojami, które przeglądał przed naszym przybyciem. Koris wyciągnął mu spod palców najbliższy zwój i rozwinął go.
Patrząc na odwrócony do góry nogami rysunek, rozpoznałam starannie naszkicowany statek. Różnił się od prymitywnych wizerunków, jakie dotąd widywałam na mapach sulkarskich żeglarzy. Owalny, pozbawiony jakiejkolwiek nadbudowy statek, bardziej podobny do nadmuchanego i zawiązanego pęcherza o dziwnym kształcie, pływał pod wodą tak jak morski drapieżca czyhający w głębinach na swoje ofiary.
Służba, która przedtem zręcznie sprzątnęła ze stołu, przyniosła teraz na tacach talerze i kielichy, które rozdzieliliśmy między sobą. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem głodna, póki nie spojrzałam na chleb, ser i porcję smażonej ryby. Posiłek zjedliśmy pośpiesznie niczym obrońcy oblężonego miasta, którzy muszą szybko wrócić na mury. Wszystko bardzo mi smakowało i nawet dokładnie oblizałam łyżkę. Na moim talerzu prawie nic nie zostało.
Ujęłam kielich w dłonie i upiłam mały łyk. Podano nam mocne żeglarskie wino, które mogło uderzyć do głowy nieprzyzwyczajonej do niego osobie. Pani Loyse również wypiła niewiele, choć tak jak ja do czysta opróżniła talerz.
- Co ma nam do powiedzenia ten kapitan Harwic? - zapytał seneszal.
- Posłałem po niego, panowie. Sami posłuchacie i przekonacie się, jak niezwykły statek przyholował.
Zarządca portu nie rozchmurzył się nawet na chwilę. Zapewne uważał zakotwiczony w zatoce Es statek za niebezpieczny.
- Harwic przyniósł mi to… - dodał i popchnął coś w stronę dobrze oświetlonego blaskiem zwykłej latarni miejsca na stole. Stanica nie była wyposażona w nigdy niegasnące lampy, tak powszechne w większości starych budynków w Es. - To - powtórzył i szybko cofnął rękę, jakby nawet dotknięcie tego czegoś mogło mu w jakiś sposób zaszkodzić.
Była to niewielka skrzynka. W jej wieczku osadzono okrągły, całkowicie przezroczysty szklany dysk. Wewnątrz niego znajdowała się tarcza z dziwnymi znakami, a między tarczą i dyskiem była igła, która poruszyła się, gdy pan Simon podniósł znalezisko. Jego twarz stężała i postukał palcami w bok
skrzynki, jakby próbował zmienić położenie tej strzałki. Zadrżała, lecz się nie przesunęła.
Starszy Tregarth poruszył wargami, bezgłośnie wymawiając jakieś słowa, i wstał tak nagle, że przewrócił swój kielich. Struga ciemnego wina pobrudziłaby brzegi zwojów, gdyby zarządca portu w porę ich nie odsunął.
- Czy to znaleziono na tamtym statku? - W głosie pana Simona brzmiało niedowierzanie.
- Kapitan Harwic tak powiedział.
Wszyscy wpatrywaliśmy się w dziwne znalezisko, gdyż widzieliśmy, jak bardzo poruszyło ono człowieka, który brał udział w licznych walkach z Kolderczykami i ze złymi mocami w Escore. Simon
Tregarth naprawdę był wstrząśnięty.
Ostrożnie położył skrzynkę znów na stole, jakby obawiał się, że buchnie ogniem na podobieństwo góry sterczącej nad powierzchnią morza w mojej wizji. Jeżeli zamierzał wyjaśnić, co go tak wzburzyło, nie zdążył tego zrobić, gdyż w drzwiach stanął Sulkarczyk w kolczudze i skrzydlatym hełmie kapitana. Zarządca portu skinieniem ręki zaprosił go do środka.
- To jest kapitan Harwic - oświadczył.
Nowo przybyły był starszy od Sigmuna. Słyszałam o nim, należał bowiem do niespokojnych duchów, których bardziej interesowało odkrywanie nowych morskich szlaków niż handel z mieszkańcami nieznanych wybrzeży. Potrafił jednak i to, o czym świadczyły liczne opowieści o niezwykłych towarach, jakie nabył, zachęcające do pójścia w jego ślady. Nazywano go „szczęśliwym kapitanem” i zazdroszczono tym, których zaciągnął na swój statek.
Podniósł rękę w powitalnym geście, prześlizgując się po nas spojrzeniem. Zlodowaciało jak u innych Sulkarczyków, gdy zatrzymał je na mnie.
- Przyholowałeś pewien statek. - Simon Tregarth stał obok stołu, czubkami palców dotykając skrzynki, jakby chciał się upewnić, że naprawdę ma ją przed sobą. - Statek, który wydał ci się dziwny.
- Bardzo dziwny, panie. A zapuszczałem się na północ od Wiecznie Zamarzniętych Wysp i na południe na ziemie nieumieszczone na naszych mapach.
- Czy należał do Kolderczyków? - Pan Koris podniósł na niego oczy.
Kapitan Harwic wahał się przez moment i odpowiedział powoli i ostrożnie, jakby nie był pewny tego, co mówi.
- Jest niepodobny do żadnego z kolderskich statków, które widzieliśmy podczas zdobywania Gormu. Ten nie miał pływać pod wodą, ale na powierzchni morza. Nie rozumiem jednak, w jaki sposób mógł to robić - nie ma na nim masztów i, sądząc po wyglądzie pokładu, nigdy ich nie było. Nie ma też wioseł, więc nie mogło być wioślarzy. Statki Kolderu poruszały się za pomocą kolderskiej magii, może ten również. Kiedy go znaleźliśmy, był pozbawionym załogi wrakiem i nikt nim nie sterował.
- Na pokładzie nie było nikogo? - zapytał Simon Tregarth.
- Nikogo, panie. Wisiały tam jednak dwie łodzie ratunkowe. A gdy go przeszukaliśmy, odnieśliśmy wrażenie, że jego załoga otrzymała w trakcie posiłku niespodziany rozkaz opuszczenia statku. Wszędzie pozostało wyschnięte i zgniłe jadło. W kajucie kapitana znaleźliśmy takie mapy, jakich nigdy nie widzieliśmy, i dwa przewrócone kubki, których zawartość zalała owe mapy. To zaś - wskazał na tajemniczą skrzynkę - ślizgało się po podłodze, kołysząc się wraz ze statkiem.
- Jaki miał ładunek? - Pani Jaelithe odezwała się po raz pierwszy.
- Bele jakichś roślin, pani, napęczniałe od wody, która musiała wtargnąć przez luk podczas sztormu. Wszystkie zgniły i stały się bezwartościowe. Nie wyglądały też na rośliny dające ziarno.
- A gdzie znalazłeś ten statek? - przerwał mu pan Simon.
- Na południu, panie. Znajdowaliśmy się daleko na południe od Psiego Przylądka. Zaskoczyła nas burza, która nadciągnęła z północnego wschodu i zapędziła daleko od znanych nam wód. Kiedy ucichła, wyznaczyliśmy nasze współrzędne za pomocą gwiazd i skierowaliśmy się do brzegu. Napotkawszy tam jedynie wyspy i rafy, nie odważyliśmy się dalej płynąć na „Morskim Jeźdźcu”. Simot, mój pierwszy oficer, wziął czterech ludzi, w tym dwóch Sokolników, i popłynęli szalupą w stronę wysp. Wydawały się tak duże, że warto było na nich wylądować. Wypuszczone sokoły znalazły wszakże tylko nagie skały. Nie było tam nawet porostów. W nocy usłyszeliśmy daleki ryk i zobaczyliśmy ogień na niebie. Mój ojciec widział kiedyś coś podobnego i często o tym opowiadał. Musiały to być rozżarzone skały wylatujące z morskich głębin. Odpłynęliśmy stamtąd, bo nikt z nas nie wiedział, gdzie takie skały mogłyby spaść następnym razem. Płynęliśmy na zachód i w południe ujrzeliśmy ten statek. Nadaliśmy sygnały flagowe, ale nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Później dowódca Sokolników wysłał swojego ptaka na zwiady, gdyż to wszystko wyglądało bardzo dziwnie. Kiedy sokół zameldował, że nie ma tam nikogo, wzięliśmy statek na hol, choć nie było to łatwe. Już przedtem znajdowaliśmy wraki, lecz zazwyczaj były to sulkarskie korabie, i tylko raz czy dwa razy napotkaliśmy karsteński statek handlowy, który zbytnio się oddalił od przybrzeżnego szlaku. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś przyholował takie cudactwo jak to.
- Zdaje się, panie Simonie, że już to kiedyś widziałeś? - Zarządca portu wskazał na oszkloną skrzynkę.
- Tak, choć nie takie samo, ale podobne. To jest kompas.
- A co to takiego, panie?
- Przyrząd, który wskazuje kierunki. Ta igła - stuknął w szklany dysk, pod którym się znajdowała - ma zawsze zwracać się na północ. W ten sposób można trzymać się raz obranej drogi. Na morzu wszyscy się nimi… - Urwał na chwilę i spojrzał na panią Jaelithe, po czym dodał: - Wszyscy w Estcarpie i w Escore wiedzą, że nie urodziłem się na tym świecie, lecz przybyłem przez jedną z Bram. To coś pochodzi z mojego czasu i miejsca. A jeśli tak… - Zamilkł i to Kemoc dokończył za ojca:
- To ten wrak może pochodzić z innego świata? Czyli na morzu są Bramy. Jeżeli są - to co może się przez nie przedostać? Kolder był złem, które w swoim czasie o małp nie zniszczyło Estcarpu. Czy mamy się obawiać jakiejś innej katastrofy, która może nam zagrozić z morza?
- Dowiemy się wszystkiego, kiedy obejrzymy znaleziony statek - oświadczyła pani Jaelithe. - Moc także nam w tym pomoże. Może znajdziemy odpowiedzi na te pytania na pokładzie.
- Zobaczymy - odrzekł posępnie pan Simon odpychając od siebie kompas. - Im wcześniej, tym lepiej!
Wprawdzie zapadła już noc, lecz droga na nabrzeże była oświetlona latarniami, a cienie nocy wycofały się na najdalsze krańce. Kapitan Harwic już wcześniej rozkazał przygotować dla nas szalupę. Niezwłocznie wydał polecenie wioślarzom i odbiliśmy od brzegu. Sądziłam, że wsiądziemy na jego statek i że na nim popłyniemy na przeklętą wyspę. Zamiast tego szybko minęliśmy ostatni zakotwiczony w porcie korab, kierując się w gęsty mrok, gdyż tej nocy nie świecił księżyc.
Zastanowiłam się, co czuli wyznaczeni przez losowanie gwardziści, którzy musieli pełnić służbę w strażnicy na Gormie. Chociaż dawno opustoszały ulice, po których niegdyś chodziły kontrolowane przez Kolderczyków żywe trupy, to wspomnienie o strasznym losie Sipparu na zawsze pozostanie w ludzkiej pamięci. Od czasu, gdy pan Simon i jego ludzie stoczyli na Gormie wielki bój, zdążyło już doróść nowe pokolenie. Wiedziałam też, że Rada Strażniczek wysłała tam najpotężniejsze Czarownice, które swoją mocą oczyściły martwą wyspę. A mimo to nadal uważano, iż ciąży na niej przekleństwo.
To pan Koris powinien nią rządzić jako syn ostatniego władcy Gormu, lecz dobrowolnie udał się na wygnanie po upadku Sipparu. Czy jakaś duchowa więź łączyła go jeszcze z tym strasznym miejscem?
W słabym świetle latarni na dziobie zobaczyłam, że seneszal dotknął ręką ramienia pani Loyse. Zarówno pan Koris jak i jego małżonka stracili należne im z urodzenia prawa, a jednak wszyscy, którzy widzieli ich razem, wyczuwali, że mocą swoich charakterów i woli oboje stworzyli sobie własne królestwo.
Na odległej wciąż wyspie wirujący snop światła omiatał wejście do zatoki Sipparu, służąc nam za przewodnika. Nasi wioślarze szybko wiosłowali i niedługo potem dostrzegłam migotanie słabych światełek na wielkim nabrzeżu, które miały wskazywać drogę statkom.
Płynęliśmy w ich stronę. Siedzący obok mnie kapitan Sigmun poruszył się lekko. Przypadkowo
znaleźliśmy się na tej samej ławce i na pewno uważał to za zły znak. Lecz ja skupiłam myśli na czym innym.
Kamień, który uważałam za dar Gunnory, stawał się coraz cieplejszy. Przytrafiło mi się to do tej pory zaledwie parę razy. Moc jest przed nami! Tak, tam musiały znajdować się jakieś pozostałości Mocy. Dotknęłam ręką ukrytego pod koszulą talizmanu. Miałam na sobie sulkarski strój, zapewniający większą swobodę ruchów niż noszone w Estcarpie długie spódnice i odświętne suknie. Wyglądałam jak Sulkarka - z wyjątkiem oczu - więc ci, którzy nie słyszeli szeptów, jakie mi zawsze towarzyszyły wśród ludzi morza, zwykle nie zauważali mojej odmienności.
Krótkie luźne spodnie bardzo mi się przydały, kiedy w końcu dobiliśmy do nabrzeża w martwym mieście. Zeskoczyłam na brzeg równie łatwo jak Orsya ubrana w obcisłą, połyskującą, łuskowatą tunikę, uszytą, jak sądziłam, ze skóry jakiegoś wielkiego wodnego stwora. Kroganka stanęła obok mnie patrząc w stronę majaczącego w mroku Sipparu. Później szybko odwróciła się ku morzu.
- To miejsce Ciemnych Mocy - powiedziała. - Ja… - Przycisnęła rękami uszy. Kemoc jednym skokiem znalazł się obok niej.
- Wszystko w porządku! - odebrałam jego myśl i pośpiesznie osłoniłam się myślową zaporą, gdyż nigdy nie czytałam w ludzkich umysłach, chyba że mnie o to poproszono.
Simon Tregarth władał cząstką Mocy zrodzonej w świecie, z którego przybył. A pani Jaelithe, dawna Czarownica, nie straciła swego daru po zamążpójściu. Ich troje dzieci jednocześnie narodzonych również miało magiczne zdolności, choć dwoje było płci męskiej i nie otrzymało odpowiedniego wykształcenia. Wszyscy wiedzieli, że Kaththea była Czarownicą, mimo że nie została formalnie zaprzysiężona. Kemoc zaś odważył się wezwać siły, których nie wzywano od początków istnienia Estcarpu, i nie tylko przeżył, lecz otrzymał pomoc w trudnej chwili. Zwano go „czarodziejem”, jakkolwiek rzadko używał swojego talentu. Jego brat Kyllan został nazwany „wojownikiem”; umiał porozumiewać się za pomocą myśli i w niewielkim stopniu władał darem jasnowidzenia, najlepiej za to spisywał się w boju.
Nabrzeże, na którym staliśmy, popękało ze starości. Jedna jego część runęła z podpory i teraz lizały ją fale. Na burcie stojącego niedaleko statku wisiały dwie latarnie, a między nimi drabinka sznurowa. Pan Simon prawie pobiegł ku niemu. Pani Jaelithe, odziana w podróżny strój dający swobodę ruchów, szybko go dogoniła.
Jej małżonek zatrzymał się obok statku, oparł ręce na biodrach i kręcąc powoli głową przyglądał się wrakowi w blasku latarni. Nieznany statek był duży - prawie tak długi jak większość sulkarskich korabiów. Zdumiała mnie zręczność i wysiłek żeglarzy, którzy go tutaj przyholowali i zakotwiczyli. Miał on dwa pokłady, a nad górnym, krótszym, znajdowała się wysunięta do przodu platforma. Za nią, przed sterem, wisiały dwie łodzie ratunkowe, o których wspomniał Harwic.
Simon Tregarth przeszedł wzdłuż obcej jednostki. Luki ciemne jak martwe oczy nie pozwalały dojrzeć, co się za nimi znajduje. Nie zwracając na nas uwagi, jakbyśmy byli niewidzialni, ojciec Kemoca wspiął się po drabince na pokład.
Nadal nic nie mówiąc chwycił latarnię i po chwili zniknął pod pokładem. Choć nieco wolniej, poszliśmy w jego ślady. Znaleźliśmy się w długiej kajucie z iluminatorami po bokach. Stał w niej stół zastawiony na cztery osoby. Drewniane listewki odgradzały każde miejsce na blacie stołu, chroniąc talerze i kubki przed zsunięciem się na podłogę. Sądząc po ilości wyschłego i zgniłego jadła na talerzach posiłek na pewno nie został ukończony.
Poszliśmy obejrzeć inne kajuty. Ściany były ze szlifowanego, czerwonobrązowego drewna. W dwóch mniejszych pomieszczeniach, najwidoczniej służących jako prywatne sypialnie, na kojach, które bardzo przypominały łóżka, leżały ubrania o jaskrawych barwach i przedmioty sugerujące, iż mieszkała tam kobieta. Nie ujrzeliśmy najmniejszych śladów chaosu, który by świadczył o splądrowaniu statku przez piratów. Pani Loyse znalazła nawet naszyjnik z błyszczących kamieni, równie piękny jak noszone na dworze alizońskim, gdzie wszyscy pysznią się swoim bogactwem. Pomieszczenie wyglądało tak, jakby właścicielka po prostu opuściła je na chwilę.
Kiedy w końcu wróciliśmy do największej kajuty, pan Simon z okrzykiem zaskoczenia pochwycił przedmiot leżący na wyściełanym krześle pod ścianą. Nie był to zapisany zwój ani jedna z rzadkich ksiąg sporządzonych poprzez przymocowanie oddzielnych kart do oprawy z rzeźbionej deski lub grawerowanej metalowej płytki. Ale ta również była oprawiona, miała szerokie karty z surowca cieńszego niż najlepszy pergamin.
Przyglądając się dziwnej księdze ponad ramieniem pana Simona, który ją wertował, pomyślałam, że umieszczone tam znaki - zupełnie niepodobne do żadnego znanego mi pisma - muszą być czymś w rodzaju run. W pewnej chwili zobaczyłam obraz kobiety w skąpym stroju, który ledwie zakrywał czwartą część jej ciała. Ten strój - jeśli można tak go nazwać - był jaskrawoczerwony. Długie włosy nieznajomej spadały luźno na ramiona, niepodtrzymywane wstążką czy siatką. Kobieta leżała na brzuchu, z wyciągniętymi nogami. Podparta łokciami spoczywała na piasku. Za nią dostrzegłam niebieskie pasmo, które mogło być wodą. Po wodzie płynął statek, taki sam jak ten, który właśnie oglądaliśmy. Woda pieniła się po obu stronach ostrego jak nóż dziobu tnącego fale. Małżonek pani Jaelithe zamknął księgę i przyjrzał się okładce. Widniał na niej inny obraz - uśmiechniętej kobiety o krótko obciętych włosach, czarnych jak włosy ludzi ze Starej Rasy. Ale ta kobieta na pewno nie pochodziła z Estcarpu, ponieważ miała na sobie odsłaniającą ramiona suknię; jej uszy i szyję zdobiły klejnoty.
Pan Simon powiódł palcem po linijce run nad obrazem. Nagle upuścił księgę i wpatrzył się w swoje ręce.
- Simonie! - Pani Jaelithe dotknęła jego przegubu, w jej oczach malowała się troska.
Drgnął jak obudzony ze snu albo transu jasnowidzenia. Może to ostatnie przypuszczenie było słuszne, gdyż odezwał się takim tonem, jakby wypowiadał jakieś nieprawdopodobne stwierdzenie:
- Pięćdziesiąt lat! Nie mogło minąć pięćdziesiąt lat! - Wpatrywał się w swój nadgarstek, który ściskały palce jego małżonki. Skórę miał opaloną i gładką. Przyszło mi wtedy do głowy - a może pochwyciłam jego myśl - że spodziewał się ujrzeć zmiany świadczące o późnej starości.
Wszyscy wiedzą, że ludzie ze Starej Rasy niemal do dnia śmierci nie mają oznak zaawansowanego wieku. A przecież pan Simon nie pochodził z naszego czasu i mógł chyba oczekiwać czegoś innego.
- Ten statek, Simonie, czy to prawda, że…
- Pochodzi z mojego czasu i miejsca? - zapytał chrapliwie. - Tak, z mojego świata, ale nie czasu. Wygląda na to, że tam czas płynie szybciej. To by znaczyło, że na morzu jest Brama!
- To możliwe - odparła. - Czy jednak przepuściłaby statek bez załogi? Wątpię. Myślę, że to zupełnie inna sprawa.
Rozdział 3
Po powrocie do wieży portowej przespałam resztę nocy.
Nasza kwatera nie dorównywała tej, którą przydzielono nam w Cytadeli w Es, ale była lepsza od wielu innych, które poznałam podczas moich wędrówek. Jeżeli nawet coś mi się śniło, zapomniałam o tym po przebudzeniu. Spoglądając na snop promieni słonecznych, padający na kamienną posadzkę w niewielkiej odległości od łóżka, zrozumiałam, że było naprawdę późno.
W skąpo wyposażonym pokoju znajdowała się miska i przybory do mycia. Skorzystałam z nich, gdy znudziło mi się wpatrywanie w zawieszone na ścianie metalowe zwierciadło. Przypomniałam sobie obraz na okładce księgi, którą pan Simon zabrał ze sobą na kwaterę.
Moje jasne, wypłowiałe od słońca włosy sięgały ramion - uznałam bowiem, że przeszkadzają mi
warkocze, które wymagają dbałości i staranności. Opalona skóra twarzy i rąk wyraźnie odcinała się od bieli ciała zwykle zakrytego odzieżą. Wprawdzie miałam wystające kości policzkowe Sulkarki, lecz mój podbródek był za mało energicznie zarysowany, usta zaś zbyt szerokie, żebym mogła uważać się za urodziwą, a nawet porównywać z większością kobiet, które widziałam w życiu.
Tylko moje oczy zdradzały domieszkę obcej krwi. Ludzie, do których w połowie należałam, mieli oczy najczęściej niebieskie, niekiedy zaś zielone, moje miały barwę stali i były za duże. Okolone czarnymi brwiami i rzęsami, jaskrawo kontrastowały z jasnymi włosami. Uważałam, że były równie zimne jak góry lodowe pływające po pomocnym morzu.
Podniosłam włosy do góry, próbując odtworzyć uczesanie kobiety z książki. Nie dodało mi to
piękności, zaczęłam więc ubierać się myśląc, że los mi raczej nie sprzyja, gdyż nie obdarzył mnie urodą, a wrodzone zdolności przyniosły więcej szkody niż pożytku.
Talizman Gunnory zawiesiłam pomiędzy moimi małymi piersiami; także pod tym względem nie miałam się czym chwalić. W nocy było ciepło, teraz jednak wyraźnie pochłodniało, dlatego starannie zawiązałam tasiemki koszuli. Ktoś zastukał do pokoju. Otworzyłam pośpiesznie drzwi i ujrzałam panią Loyse. Była tak drobna, że nagle poczułam się za wielka i niezgrabna.
- Znów się spotykamy, Destree. Jaelithe chce cię o coś zapytać. Poza tym przyniesiono nam śniadanie- powiedziała z uśmiechem.
Odkąd znalazłam się w kręgu tych starych przyjaciół i krewnych, dużo o nich myślałam. Najpierw spotkałam się z panią Jaelithe, która wezwała mnie do Es. Te sławne kobiety - Jaelithe, Loyse i Orsya - które na swój sposób pracowały nad sprowadzeniem pokoju do miejsc opanowanych przez Ciemne Moce, zaakceptowały mnie bez wahania i rozmawiały ze mną tak, jakbyśmy były jeśli nie krewniaczkami, to przynajmniej towarzyszkami broni z dawnych lat. Okazane zaufanie skłoniło mnie do opowiedzenia pani Jaelithe o moim pochodzeniu. Małżonka seneszala usłyszała to samo. Mimo to nie odwróciła się ode mnie, unosząc z pogardą szatę, jakby splamioną dotknięciem moich żeglarskich butów.
To zaufanie i akceptacja były dla mnie czymś tak nowym i nieznanym, że nie mogłam się z tym w pełni pogodzić. Dlaczego te trzy kobiety rozmawiały ze mną tak uprzejmie i osobiście zapraszały na posiłek, skoro równie dobrze mógłby to zrobić sługa? Ukrywałam przed nimi te myśli, ale czyniły one, jeszcze cięższym przygnębienie, które niby płaszcz nosiłam tak długo, aż stał się częścią mojej istoty.
- To dobry dzień - dodała Loyse. Zatrzymała się przy dużym oknie wychodzącym na centralny dziedziniec stanicy. Był tam kwietny ogródek, który zupełnie nie pasował do twierdzy strzeżonej przez masywne kamienne mury. Ustawiono w nim trzy ławki tak blisko siebie, jakby ci, którzy się tam J spotykali, obawiali się, że ktoś mógłby ich podsłuchać. Znajdowali się tam już wszyscy moi towarzysze, oprócz Sigmuna. Śniadanie podano na stole na kółkach.
Szybko przyłączyłyśmy się do nich. Pozdrowili mnie tak, jakbym była ich z dawien dawna starą znajomą. Pan Simon popijał z kubka, ale utkwił spojrzenie w trzymanej na kolanach, zabranej z obcego statku księdze. Podniósł jednak oczy, j kiedy Orsya skinieniem ręki zaprosiła mnie na miejsce obok siebie. Kemoc siedział ze skrzyżowanymi nogami u jej stóp, wpatrując się w swojego ojca z takim natężeniem, jakby samą siłą wzroku chciał wydobyć z niego jakieś wiadomości.
Pani Jaelłthe odstawiła kubek i spojrzała na mnie. Odebrałam to jako ostrzeżenie. Wreszcie się dowiem, czego ode mnie chcą…
- Masz dar jasnowidzenia… i dalekowidzenia…
- Nie użyję jasnowidzenia - odpowiedziałam szybkę i tonem może ostrzejszym niż należało.
Zarówno pan Simon jak i Kemoc przenieśli na mnie wzrok. Pani Jaelithe mówiła dalej:
- Czy potrafisz również poznać pochodzenie czegoś, i przybyło z daleka? Ta zdolność często towarzyszy jasnowidzeniu.
Milczałam, zaskoczona jej słowami. Podczas moich długich wędrówek - mimo że nie zajęły mi zbyt wielu lat - nigdy nie próbowałam w ten sposób wykorzystywać moich zdolności. Teraz przypomniałam sobie wiedzę o ludziach, która zdawała się napływać do mojego umysłu, gdy brałam do ręki należące do nich przedmioty. Jednak byłam wtedy święcie przekonana, że zawdzięczałam to tylko mojej wrażliwości, naturalnej u osoby mniej lub bardziej wyłączonej ze społeczności, i przypisywałam wszystko wybujałej wyobraźni, a nie jakiemuś talentowi.
- Weź to! - Pani Jaelithe powiedziała to tak ostro, jakby wydawała mi rozkaz. Odebrała księgę swojemu małżonkowi i pchnęła ku mnie. Musiałam wykonać polecenie.
Dziwna księga była bardzo gładka w dotyku. Położyłam ją na kolanach i przesuwałam palce wzdłuż rzędów run. Nie były ani wklęsłe, ani wypukłe jak pismo na pergaminie. Stanowiły po prostu część powierzchni kart.
Poczułam jakieś poruszenie w moim umyśle, jednakże nic nie przypomniało tak dobrze mi
znanych początków wizji. Zamknęłam oczy, starając się otworzyć drzwi, o których istnieniu dotąd nie miałam pojęcia.
Zobaczyłam burzę, której z trudem mógłby stawić czoło najlepszy z sulkarskich kapitanów walczący o uratowanie swojego statku. Wyczułam też strach - strach tak okropny i obezwładniający, iż graniczył z szaleństwem. Przykucnęłam w dużej kajucie obcej łodzi. Kołysanie przyprawiało mnie o wymioty. W półmroku dostrzegłam jakiś cień - światła w kajucie zgasły - i rozpoznałam go.
- Miggy - wymówiłam imię, ale nie usłyszałam własnego głosu wśród huku nawałnicy, która nadciągnęła nie wiadomo skąd.
- Jim! - Znów usłyszałam imię, któremu towarzyszyła jeszcze większa fala strachu niż poprzednio. Jima nie było - fala jak gigantyczny jęzor zmyła go z pokładu.
Przed sztormem… Starałam się dojrzeć to, co wydarzyło się przed sztormem. W jakiś sposób odnalazłam wspomnienie. Zobaczyłam słońce, gorące słońce oświetlające piaszczysty brzeg. I małą przystań, w której przycumowało kilka statków, Miggy i Jim szeptali coś do siebie. Chodziło o niebezpieczny czyn, który właśnie dlatego wydawał im się interesujący. Miało to coś wspólnego z obcym statkiem i drugim, znacznie większym, z którego coś miało zostać przeniesione na pełnym morzu. To była tajemnica, niebezpieczna tajemnica. A jednak owo niebezpieczeństwo, ryzyko, przyciągało ich i wabiło. Później zobaczyłam znane mi wnętrze dużej kajuty - siedziały w niej cztery osoby. Nie były do siebie podobne jak ludzie ze Starej Rasy czy Sulkarczycy, którzy mają wypisane twarzach łączące ich pokrewieństwo. Kobieta o imieniu Mig (a cóż to za imię?) miała krótko obcięte rude włosy, Jim za też krótkie, kasztanowate i siwiejące nad uszami. Druga kobieta właśnie rozczesywała długie czarne pukle, wśród których dostrzegłam kilka dziwnych srebrzystych pasm. Siedząc obok niej mężczyzna, którego imienia nie znałam, był opalony na ciemny brąz, a jego krótkie włosy kręciły się tuż przy skórze.
Sprzeczali się, lecz nie słyszałam, o czym mówili, wyczuwałam tylko wiszące w powietrzu dramatyczne napięcie chodziło o tamto nieznane niebezpieczeństwo. A potem…
Potem ponownie znalazłam się w kajucie rozchybotanego sztormową falą statku. Oślepiający świetlny bicz smagnął iluminatory, z których co jakiś czas spływały na podłogę strumyki wody. Otoczył mnie mrok, zapadłam się w niebyt i…
Otworzyłam oczy i zobaczyłam wpatrzone w siebie oczy współtowarzyszy. Powoli, starając się przypomnieć sobie na drobniejsze szczegóły, opowiedziałam im swoją wizję. Jeżeli to rzeczywiście była wizja, a nie wytwór mojej wyobraźni, owej chwili niczego nie mogłam być pewna, gdyż o mało zemdlałam z wyczerpania. Kiedy poruszyłam głową, wydawało mi się, że cały dziedziniec kołysze się niczym pokład tamtego statku.
- To Brama - Loyse odezwała się pierwsza, gdy skończyłam moją opowieść. - Ale jak się przez nią przedostali? Jak może istnieć Brama na morzu?
Pokręciłam ostrożnie głową w obawie przed nowym atakiem zawrotów głowy.
- Sztorm… a przed nim tamta plaża… Nie było nic więcej…
Pani Jaelithe wyjęła księgę z moich osłabłych rąk.
- Ci, których zobaczyłaś w wizji, wyczuli niebezpieczeństwo. Co to było za niebezpieczeństwo? Może Brama…
- Nie. - Tyle mogłam powiedzieć. - To miało coś wspólnego z drugim statkiem na otwartym morzu. Myślę, że znacznie większym niż ten…
- Piasek, morze i dużo statków przycumowanych do przystani... - rzekł powoli pan Simon, po czym chwycił księgę i przerzucił ją pośpiesznie. Znalazł inny obraz i pokazał mi go. - Czy widziałaś takie drzewa jak to?
Drzewo, na które wskazał, miało wysoki, nagi pień, skupione na wierzchołku gałęzie i duże liście z wielu połączonych ze sobą spiczastych pasm.
- Nie widziałam ani jednego drzewa.
Przez chwilę Simon Tregarth miał tak zawiedzioną minę jak ktoś, kto sądził, że znalazł coś
cennego, i przekonał się, że było nic niewarte.
- Czy słyszałeś o takim miejscu w twoim świecie? - zapytała pani Jaelithe.
- Tak. Słyszałem też o miejscu na morzu, w którym, jak głosiły legendy, miały znikać statki. A legendy te krążyły od stuleci. Na morzu… - powiedział w zamyśleniu.
- Jeżeli jakiś statek przedostaje się przez Bramę, to co się dzieje z jego załogą? - wtrącił Kemoc.
- Dobrze znamy Bramy - czyż sami ich nie poznaliśmy? Ale ludzie zawsze przez nie przechodzili - i tylko oni.
- W każdym razie powinniśmy zebrać więcej wiadomości o tej Bramie - odezwał się po raz pierwszy seneszal. - Czy chcemy jeszcze jednej inwazji takiej jak kolderska? Musimy się dowiedzieć, co się dzieje na południu, dlaczego pojawiają się tam obce statki. Sulkarczycy poprą taką wyprawę, i ponieważ są przekonani, że im pierwszym zagrozi niebezpieczeństwo. Przecież to już się zdarzyło. Czyż nie znaleźli wraków swoich statków, których załogi zniknęły bez śladu? Czy to możliwe, że ta Brama otwiera się także w drugą stronę, | przenosząc Sulkarczyków do twojego świata, Simonie?
- Któż wie, co się stało? Lecz dobrze powiedziałeś - I musimy zebrać jak najwięcej wiadomości. Będziemy potrzebowali statków z załogami, które zechcą popłynąć na południe, chociaż nikt nie wie, jakie może tam czyhać niebezpieczeństwo.
Myślę, że wszyscy obecni zgłosiliby się na ochotnika na taką wyprawę, lecz uniemożliwiły im to obowiązki. Pan Koris objął rządy w Estcarpie i nie wolno mu było o tym zapominać. W końcu pozostało nas pięcioro: pan Simon, pani Jaelithe, Kemoc, Orsya, no i ja - ponieważ coś we mnie powiedziało: "Musisz to zrobić". Jestem jednak głęboko przekonana, że gdyby nie moi towarzysze, Sulkarczycy nie przyjęliby mnie na pokład. Legendy znacznie przewyższają rzeczywistość i większość kapitanów uważała mnie za swego wroga, a co najmniej za służkę Ciemnych Mocy.
Wybrano dwa statki. Dowodzić mieli Sigmun i Harwick Poza sulkarskimi załogami, w wyprawie wzięły udział dwa oddziały Sokolników, zaciętych, wyniosłych wojów. Podjęto jednak pewne środki ostrożności. Zazwyczaj Sulkarczycy pływają całymi rodzinami i spędzają więcej czasu na swoich statkach niż na lądzie. Tym razem jednak wysadzili na brzeg i pozostawili dzieci i ciężarne kobiety. Pan Koris zapewnił wszystkim wygodne kwatery w porcie.
Nadeszła jednak trudna chwila, kiedy pływająca na statku Harwica Mądra Kobieta oświadczyła, że skoro potrafiłam ściągnąć najstraszniejszy los, jakiego się ludzie obawiali, to co dopiero zrobię ze statkiem?
Wtedy zabrała głos pani Jaelithe. Wszyscy bardzo ją szanowali i obawiali się jej, nawet ci, którzy mieli okruch talentu magicznego. Mądra kobieta szybko więc ustąpiła, gdy wyjaśniono jej, że pani Jaelithe i jej małżonek popłyną z nią razem, ja zaś wyruszę z Sigmunem, Kemokiem i Orsyą na „Wytrwałym Wędrowcu”.
Bardzo dobrze zaprowiantowani, z ładunkiem drewna, po dwóch dniach ciężkiej pracy rozwinęliśmy w końcu żagle i wypłynęliśmy o świcie, kierując się w stronę oceanu. W górze krążyły morskie ptaki, wydając żałosne okrzyki. Przychylny wiatr wydymał nasze żagle, więc szybko minęliśmy ponury cień Gormu i wyszliśmy na pełne morze.
Przedtem kilkakrotnie wyprawialiśmy się na martwą wyspę, żeby dokładnie zbadać obcy wrak, a pan Simon przejrzał mapy i inne dokumenty znalezione na jego pokładzie. Poznał imiona sześciu członków załogi, lecz na statku przebywały też dwie kobiety, które zobaczyłam w mojej wizji. Ich odzież i osobiste rzeczy pozostały w podwójnej kajucie. Nie dowiedział się o nich niczego. Nie znalazł w czymś, co nazwał dziennikiem okrętowym, żadnych zapisków mogących wyjaśnić cel podróży bądź powód, dla którego ów statek przewoził w małej ładowni zgniłe rośliny. Wyjaśnił też kapitanowi Harwicowi, że nie będzie mógł używać znalezionego statku, gdyż pływał on napędzany przez skomplikowaną, podobną do kolderskich maszynę, która potrzebowała jako paliwa nieznanego w naszym świecie płynu. Obca łódź pozostała więc na razie w basenie portowym na Gormie, pod strażą stacjonującego tam niewielkiego garnizonu.
Nie przyjęto mnie do żadnego pływającego klanu, chociaż jestem w połowie Sulkarką. Zarabiałam
jednak na przejazd na wielu jednostkach, wykonując najcięższe prace. Nigdy wszakże nie powierzono mi zajęcia wymagającego zręczności ani ściśle związanego z samą podróżą. Tym razem nie miałam nic do roboty, a raczej nie miałabym, gdyby Orsya i Kemoc nie odszukali mnie już pierwszego dnia. Krogankę zdumiewała otaczająca ją wodna przestrzeń. W Escore jej pobratymcy żyli w strumieniach i stawach, jeziorach i rzekach. Nie mogli zbytnio się od nich oddalać, gdyż regularnie musieli odnawiać w wodzie swoje ciała. Przed odjazdem Kemoc wyjaśnił kapitanowi Sigmunowi, że jego statek powinien holować za sobą łódź, z której Orsya będzie mogła skoczyć do morza i popływać przez czas niezbędny do odzyskania sił.
Byłam niemile widziana na pokładzie „Wytrwałego Wędrowca”, więc bez wahania posłuchałam prośby małżonków, by podróżować z nimi łodzią. Kemoc okazał się dobrym pływakiem, mimo że czas nie zatarł na jego ramieniu blizny po ciężkiej ranie, która uczyniła go leworęcznym i może gorszym niż przedtem wojownikiem. Ale w porównaniu z Orsya wydawał się niby dziecko pływające "pieskiem" w sadzawce. Kroganka mogła nurkować i pozostawać niewidoczna pod wodą przez długi czas, a dorównać jej mógłby tylko ktoś z jej rasy. Kemoc wszakże kazał jej przysiąc, iż nie będzie zbytnio oddalała się od łodzi. Wszyscy znaliśmy ponure opowieści o mieszkańcach głębin, dziwnych wodnych zwierzętach, które miały mieć tutaj swoje tereny łowieckie.
Ku mojemu zaskoczeniu Kemoc wziął mnie na spytki. Jego matka ani pani Loyse z pewnością nie opowiedziały mu mojej historii, którą właśnie im wyjawiłam po raz pierwszy. Wszyscy jednak wiedzieli, że Sulkarczycy uważali mnie za wyrzutka i że przybyłam do Es po poradę do czarownic. Młody Tregarth był też świadkiem, jak posługiwałam się cząstką mojego talentu, i chciał, jak mi się zdawało, poznać jego zasięg. Nie miałam powodu cokolwiek przed nim ukrywać. Los uczynił nas członkami wspólnej wyprawy, która miała wykonać pewne zadanie, i każdy powinien wiedzieć, czego może oczekiwać po innych.
Przyznałam się do daru dalekowidzenia i jasnowidzenia, wyjaśniając, że uważam oba te talenty za niepewne i że nie zamierzam na nich polegać. Ponadto, jak sam widział, w ograniczonym stopniu potrafię czytać w przeszłości. Bardzo wątpiłam, czy mam jeszcze jakieś inne magiczne zdolności.
- Czasami nie można być tego pewnym - odparł w zamyśleniu, jakby w odpowiedzi na własne niewypowiedziane myśli. - Rada Strażniczek nie ceni Lormtu, ale zaglądając w przeszłość można się wiele nauczyć. Podczas Wielkiego Poruszenia dwie wieże Lormtu runęły. Lecz samo to przemieszczenie starożytnych kamieni odsłoniło ukryte izby i zakamarki z zapiskami, których nikt nie czytał od niepamiętnych czasów. Mój towarzysz broni z czasów młodości, kiedy walczyłem w Straży Granicznej, zajmuje się nimi teraz. Po powrocie powinnaś wyprawić się do Lormtu, a na pewno znajdziesz tam coś dla siebie, Mądra Kobieto.
- Nadajesz mi tytuł, którego nie uznałby żaden Sulkarczyk, panie. Nie ufają temu, co widzę, i trzymają się ode mnie z daleka.
- A czy chciałabyś być jedną z nich? - wtrąciła Orsya wyciskając wodę ze srebrzystych włosów, które przylgnęły jej do ramion.
- Ja... - Raptem zamilkłam. Próbując ocenić własne pragnienia i uporządkować myśli, dokonałam odkrycia, które wcale nie powinno było mnie zaskoczyć. Czy chciałabym być jedną z mieszkających pod pokładem kobiet, pracować przy żaglach i wykonywać wszelkie prace mające utrzymać statek na
wodzie, a także usługiwać władcom i władczyniom fal, którzy sami są sługami wiatrów?
Podniosłam spojrzenie na statek, za którym płynęła nasza łódź kołysząc się na wzburzonych falach. Tylko bardzo niechętnie powitano by mnie na pokładzie „Wytrwałego Wędrowca”. Gdybym była Sulkarką pełnej krwi, już dawno wyszłabym za mąż i spokrewniła się z tymi, którzy za jedyny cel swojego życia uważali poszukiwanie i odkrywanie nowych rynków zbytu albo pływanie tam i z powrotem między znanymi już miastami. Nigdy nie zyskałabym więcej niż pozostali członkowie? mojego klanu. Nie mogłabym też stać się jedną z Mądrych Kobiet, gdyż z tym układem łączyły je jeszcze silniejsze więzy. Za długo podróżowałam samotnie, żeby poddać się woli innych. Minęło zbyt wiele czasu, odkąd zazdrość ukłuła mnie w serce. Możliwe, że mój charakter był spaczony już od urodzenia i wędrowałam szukając nie wiadomo czego, jak statek błądzący bez portu macierzystego czy prawowitego kapitana.
Spojrzałam Krogance w oczy.
- Sądzę, że nie chciałabym być jedną z nich, chyba że skierowano by mnie na tę drogę już od najmłodszych lat. Nigdy jednak nie zastanawiałam się nad tym.
- Każde z nas ma przed sobą wiele możliwości. Czasem dokonujemy wyboru nie zastanawiając się, czy naprawdę tego chcemy - odrzekł powoli Kemoc. - Nieliczni też kroczą narzuconą przez innych drogą, choćby nawet nauczono ich ulegać cudzej woli. - Odwrócił lekko głowę, uśmiechnął się do Orsyi i przyłożył jej smukłą dłoń do swojego policzka. - Nasza droga była naprawdę kręta, ale w końcu doszliśmy nią do miejsca, w którym stała się prosta i równa. Lecz nawet teraz padają na nią cienie- nie unikniemy tego, gdyż jesteśmy tymi kim jesteśmy. Mimo to nie zamienilibyśmy jej na żadną inną. A więc tak - w jego głosie zabrzmiał ostrzejszy ton i Kemoc znów utkwił we mnie wzrok - masz trzy talenty magiczne, i których istnieniu wiesz. A jak je rozwijasz? Czy ćwiczysz je posługując się nimi ostrożnie?
- Nie chcę znać przyszłości... - Potrząsnęłam głowi i odpowiedziałam stanowczo.
- Możesz widzieć tylko jedną przyszłość - przerwa mi Orsya - a bywa ich wiele dla tej samej osoby. Jeżeli obudzisz się pewnego ranka i postąpisz tak, a nie inaczej, wybierzesz jedną przyszłość. Jeśli jednak wstając dokonasz innego wyboru, dzień ten zakończy się dla ciebie zupełnie inaczej. Którą wtedy przepowiednię wybierzesz?
- Owszem, znam ten argument. Już nieraz przychodził mi do głowy. Tylko kilkakrotnie posłużyłam się darem jasnowidzenia dla innych ludzi - a prawie zawsze odbywało się to wbrew mojej woli - i spotkał ich zły los, który im przepowiedziałam. Powiadają, że moje przepowiednie to przekleństwa zmieniające prawdziwe przeznaczenie na takie, które zobaczyłam. Co do mnie samej... - Pokręciłam głową. - Moja przyszłość zawsze jest ciemna, wygląda niczym pocięty na strzępy obraz. Widzę tę lub inną jego część jak we śnie, ale nie dostrzegam niczego uporządkowanego, czegoś, co mogłabym zrozumieć. Nie, ja mogę przepowiadać tylko ciemną przyszłość… I więcej już tego nie zrobię. A dla samej siebie nie mogę dokonać żadnego wyboru.
- Tak dzieje się ze wszystkimi jasnowidzami. Nie mogą oni zobaczyć własnej przyszłości - odpowiedział Kemoc. - Nie rozumiem jednak, dlaczego zawsze przewidujesz dla innych zły los i twoja przepowiednia się sprawdza.
- Powiedzmy więc, że przeklinam ich, panie. Nie robię wszakże tego rozmyślnie czy ze złej woli. Może w ten sposób przejawia się moje dziedzictwo Ciemności?
Położyłam rękę na piersi, szukając po omacku amuletu Gunnory i krzepiąc się słabą nadzieją, jaką mi przyniósł. Nie, nie byłam jasnowidzącą, która rzucała przekleństwa na ludzi. Mogłam zejść z tej drogi!
- Mój ojciec ma dar jasnowidzenia - ciągnął Kemoc - ale tylko w postaci złego przeczucia, które ogarnia go na krótko przed grożącym mu niebezpieczeństwem. W razie potrzeby może też łączyć się z nami i przekazując nam swoją energię wzmacniać talent, którym się akurat posługujemy. Lecz tego nauczył się później, nie był to wrodzony dar.
- A ty… - Orsya położyła grzebień na kolanach i pieszczotliwie pogładziła wielką bliznę na jego
ramieniu - ty wtrąciłeś się do czegoś, czego nawet nie rozumiałeś, i wybrałeś bardzo niebezpieczną drogę. A jednak okazała się bezpieczna.
Zmarszczył brwi i zapatrzył się na morze.
- Nie wiem, jak wielkie głupstwo palnąłem posługując się czymś, czego nie rozumiałem. To, czego się potem dowiedziałem, jeszcze silniej utwierdziło mnie w tym przekonaniu.
- Panie… - zaczęłam. Uśmiechnął się do mnie i sprostował:
- Panie? Na pewno nie. Byłem zwykłym żołnierzem ze; Straży Granicznej i znów się nim staję w razie potrzeby, jak« teraz. Nie jestem wszakże niczyim panem i nie chcę nim być. Przede wszystkim jestem Kemokiem i pozostanę nim.
- Kemocu - poprawiłam się. - Co się dzieje w Escore?
- To bardzo skomplikowane pytanie. - Lekki uśmiech ponownie rozchylił jego usta. - I mogę odpowiedzieć na nie tylko w pewnej mierze. A więc tak się rzeczy mają…
Rozdział 4
Opowiedział mi o bitwach, o wypędzaniu złych mocy, które jednak powracały i znów atakowały, o tym, że nigdy nie mogli osłabić czujności, gdy opuszczali jedną z bezpiecznych wysepek, które zawsze były pod opieką Światła.
- A mimo to - wtrąciła Orsya (potrząsała głową dopóty, dopóki słońce nie wysuszyło jej włosów) - mamy teraz okresy spokoju, które stają się coraz dłuższe.
- Czy to możliwe, że jakaś część Escore graniczy z tym morzem?
Kemoc wzruszył ramionami.
- Kto wie? Walczyliśmy daleko na zachodzie dawnej ojczyzny Starej Rasy. Moja siostra mieszka teraz nad morzem, o którego istnieniu mieszkańcy Estcarpu nie mieli przedtem pojęcia. Wiemy, że nic nie wiemy. Nasz kontynent równie dobrze może sięgać głęboko na południe, i graniczyć z tym morzem tak na wschodzie jak na zachodzie.
- Zamilczcie! - Orsya wychyliła się za burtę naszej małej łodzi. Na jej twarzy malowało się teraz takie skupienie jak na obliczu pogrążonej w transie wróżki.
Wpatrzyłam się w fale, ale niczego nie zobaczyłam. Wody oceanu w niczym nie przypominały przezroczystych nurtów rzek i jezior, przez które dostrzegło się piaszczyste dno, bąbelki powietrza i ruch istot, które je zamieszkiwały.
Kemoc nie patrzył na morze. Jego twarz stężała - skupiony błądził myślą w poszukiwaniu źródła alarmu. Ci, którzy obdarzeni są magicznymi zdolnościami, posiadają tę umiejętność w różnym stopniu. Nie wszyscy mogą porozumiewać się między sobą lub odbierać przesłania, lecz zawsze wiedzą, gdzie znajdują się, ukrywają lub czyhają inne żywe istoty.
Tytułem próby, ostrożnie, bo nauczona już doświadczeniem, wysłałam myślową sondę. A ponieważ Orsya nie odrywała oczu od morza, posłałam myśl w głąb wody.
Wzdrygnęłam się i cofnęłam na moment. Dotknęłam skraju fali głodu bardziej dotkliwego i przerażającego niż najstraszniejsza wściekłość i dlatego stokroć od niej groźniejszego. Nie nawiązałam myślowego kontaktu; jeśli w umyśle nieznanej istoty kryły się prawdziwe nawet myśli, to zagłuszył je ów głód.
Kemoc odwrócił się ku dziobowi łodzi i chwycił linę łączącą nas z „Wytrwałym Wędrowcem”. W chwilę później zrobiłam to samo. Pociągnęliśmy z całej siły i zbliżyliśmy się: do rufy sulkarskiego statku. Orsya nadal nasłuchiwała, śledziła stwora czającego się poza zasięgiem naszego wzroku.
Utrzymywałam z nim jedynie powierzchowny kontakt. Nie mogłam sobie pozwolić na nic
więcej, gdyż wytwarzane przez niego wibracje znajdowały się zbyt blisko granicy moich możliwości odbioru. Wiedziałam wszakże z całą pewnością, że nieznany mieszkaniec głębin skupił na nas uwagę i płynął za nami. Pomyślałam o chwytającej przynętę rybie i pociągnęłam mocniej za linę.
Orsya usiadła i podparła brodę skrzyżowanymi na okrężnicy łodzi ramionami. Wpatrywała się w morze, jakby siłą wzroku chciała zmusić potwora do wynurzenia. Odbierałam umysłem fale strasznego głodu tak wyraźnie jak głośny krzyk.
Wpłynęliśmy w cień „Wytrwałego Wędrowca” i znaleźliśmy się tuż przy zwisającej z burty drabince sznurowej. Kemoc gestem polecił mi wspiąć się po drabince, lecz ja wskazałam na Orsyę. Potrząsnął przecząco głową. Zrozumiałam, że jego krogańska małżonka dzięki swoim zdolnościom jest lepiej uzbrojona niż którekolwiek z nas. Skoczyłam na kołyszącą się drabinkę i szybko znalazłam się na pokładzie. Młody Tregarth poszedł w moje ślady, a za nim wspięła się Orsya.
- Zbliża się! - krzyknęła wskakując na pokład.
W miejscu, gdzie kołysała się nasza łódź, zakotłowała się woda. Czarny cień przemknął pod powierzchnią i z morza wychynął olbrzymi łeb, większy od łodzi, którą płynęliśmy. Gigantyczne szczęki z dwoma rzędami ostrych zębów pochwyciły łódkę i potwór ponownie zanurzył się w głębinie. Kawałki drewna wirując wypłynęły na powierzchnię. Morski drapieżnik zmiażdżył mocne belki, które przetrzymały niejeden sztorm, jak kruchą skorupkę jajka.
- Co to było?! - Kapitan Sigmun zeskoczył z pokładu rufowego i przyłączył się do nas. Chwilę później „Wytrwały Wędrowiec” zatrząsł się i przechylił na bok. Kryjące się w morzu monstrum dało wyraz swojemu rozczarowaniu waląc łbem w bok naszego statku, tuż poniżej linii zanurzenia.
Na rozkaz Sigmuna statek zboczył nieco z kursu. W żaden sposób nie zdołalibyśmy się obronić przed niewidocznym napastnikiem. Przyszło mi na myśl, że wiązania kadłuba długo nie wytrzymają takich ciosów. Raptem zobaczyłam, że pozostawiony w wodzie hol naszej łódki jest mocno napięty, "Wytrwały Wędrowiec" zaś płynie za morskim drapieżcą. Odwróciłam się i chwyciłam ze stojaka jeden z toporów, które zawsze trzymano w pogotowiu, kiedy sulkarskie korabie przemierzały obce morza. Z całej siły rąbnęłam w linę, rozcinając ją. Jej koniec smagnął moje ramię, rozdzierając rękaw i raniąc mnie. Wypuściłam topór na deski pokładu i osłaniałam właśnie ranę strzępami rękawa, gdy statek znów zadrżał od zadanego z dołu ciosu. Był to ostatni atak i więcej się nie powtórzył. Orsya stała przy relingu, na którym pozostał głęboki ślad po linie. Przechyliła lekko głowę, jakby nasłuchiwała.
- Potwór pogrążył się w głębinie - powiedziała. Sigmun utkwił w niej niedowierzający wzrok.
- Co to było? - zapytał. - Nigdy nie słyszałem o morskim stworze tak wielkim, że mógłby zagrozić „Wytrwałemu Wędrowcowi”. Czy znów nas zaatakuje?
- Jest głodny - odrzekła Kroganka. - Nic o nim nie wiem. Myślę tylko, że to głód zapędził go tak daleko.
Sigmun omiótł spojrzeniem pokład, jakby szukając czegoś, czym mógłby odeprzeć następną napaść. „Wytrwały Wędrowiec” był wyposażony w dwie wielkie machiny wzorowane na pistoletach strzałkowych, którymi posługiwali się Strażnicy Graniczni. Jednak można było z nich strzelać tylko do widocznego gołym okiem przeciwnika na powierzchni morza. Na pokładzie znajdował się też inny oręż - szklane kule pełne niebieskawego proszku mogącego spalić zarówno człowieka jak i statek. Wirujący ruch siatek, w których się znajdowały, nadawał im wielką szybkość i wyznaczał kierunek. Uwalniano je w określonej chwili i rozpędzone kule rozpryskiwały się po trafieniu w cel.
Statek Sigmuna był tak samo dobrze uzbrojony jak każda inna sulkarska jednostka handlowa. Przed odpłynięciem załoga sprawdziła, uzupełniła i przygotowała wszystko, co mogło służyć tak do obrony, jak i do ataku.
W innym stojaku tkwiły rzędem harpuny, które jednak nie zaszkodziłyby czającej się w dole poczwarze bardziej niż drzazgi. Wiał silny wiatr i „Wytrwały Wędrowiec”, uwolniony od hamulca, którym była nasza łódka, płynął pod wydętymi żaglami.
Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jaki los nas czekał. Orsya pobiegła do kajuty, którą zajmowała razem z mężem, i wróciła trzymając jakiś pakunek. Uklękła na pokładzie, rozwiązała tasiemki wypchanego worka, w którego wnętrzu dostrzegłam mniejsze paczuszki. Wyjęła jedną z nich właśnie w chwili, gdy potwór kolejny raz taranował statek, tym razem niebezpiecznie blisko steru. Kemoc, dobrze chyba rozumiejąc swoją małżonkę, zerwał z siebie koszulę i rozpostarł ją, naciągając z całej siły. Orsya wysypała na nią nieco granulek podobnych do ziarenek piasku. Były ciemne i wyglądały jak zmielone kamyki. Z następnego wyjętego pakietu wytrząsnęła niebieskozielony proszek. Kemoc podał jej swój nóż, którym dokładnie wszystko wymieszała. Na koniec dodała kilka kamyków wielkości mojego paznokcia, trzy czerwone i sześć niebieskich.
Młody Tregarth zwinął swoją koszulę w węzełek. Jego żona zaś poruszała ustami, jakby wypowiadała zaklęcia albo przywoływała Moc, która miała jej służyć. Później wbiegła na górny pokład, gdzie stał sternik w towarzystwie dwóch żeglarek, które miały mu pomagać w razie potrzeby. Następnie z całej siły cisnęła zawiniątko do morza. Zawirowało spadając szybciej niż należało się spodziewać - było bowiem lekkie - i pogrążyło się w falach jak kamień. Kroganka stała przy relingu nie odrywając wzroku od morza i starała się dostrzec skutek swoich działań. Strumień pęcherzyków powietrza strzelił ku górze z miejsca, w którym zatonął niezgrabny tobołek.
Pragnęłam odnaleźć napastnika myślową sondą, ale obawiałam się, iż takie właśnie postępowanie skłoniło go do ataku. Lecz choć porzuciłam ten pomysł, potwór sam mnie zaatakował za pomocą myśli podobnie jak stojącego niedaleko kapitana Sigmuna, który zachwiał się nagle. Tym razem nie wyczułam głodu, tylko gniew, wściekłość tak gwałtowną i dziką, że uderzała niby miecz. A potem - potem nastąpił koniec.
Głód i wściekłość zniknęły i dopiero wtedy odważyłam się poszukać morskiego monstrum. Jeżeli nadal czaiło się w dole, to nie dlatego, że chciało nas połknąć. A mimo to Orsya wciąż wpatrywała się w wodę. Kemoc stał obok niej, także nie podnosząc spojrzenia znad fal.
Kapitan Sigmun otrząsnął się z chwilowego paraliżu. Wydał rozkazy i statek ożył. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że najwidoczniej jakiś czar unieruchomił wszystkich obecnych na pokładzie. Kroganka dopiero wówczas odeszła od burty. Twarz miała ściągniętą i bladą; czuła widocznie ogromne zmęczenie, jakie ogarnia wszystkich, którzy posługuj ą się magicznymi zdolnościami.
- Czy potwór nie żyje? - Sigmun zbliżył się do małżonków.
Orsya zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie sądzę. Wprawdzie połknął Xaltę, lecz to zmyli go tylko na jakiś czas. Teraz znajduje się na dnie morza i chyba śpi. Ale jak długo… Któż to może wiedzieć? Xalta to broń do walki ze sługami Ciemności, którzy nawiedzają rzeki i jeziora, a nikt z mojego ludu nie umiałby odgadnąć, jaki wywrze wpływ na mieszkańca oceanu.
Czarny sokół wzniósł się w powietrze z dziobu „Wytrwałego Wędrowca” i zatoczył wielki krąg. Widać któryś z Sokolników postanowił przesłać wieść na nasz bliźniaczy statek, który znajdował się tak daleko od nas, że tylko przelotnie widywaliśmy szczyty jego masztów. Było to ostrzeżenie - i mogliśmy jedynie mieć nadzieję, że potwór, chwilowo unieszkodliwiony przez Krogankę, pozostanie na dnie dostatecznie długo, żeby nasza mała eskadra zdążyła odpłynąć na bezpieczną odległość.
Orsya spojrzała na mnie i powiedziała coś do Kemoca. Ten przywołał mnie skinieniem ręki. Poszliśmy do ich kajuty, po drodze zabierając worek, który stamtąd przyniosła Orsya. Ustąpiłam na naleganie Kroganki i pozwoliłam jej zająć się moją raną. Posmarowała ją czerwonawym mułem, który miał tak ostry zapach, że wywoływał kichanie. Maź stwardniała prawie natychmiast i lekki ból, którego prawie nie czułam podczas starcia z morską poczwarą, zaraz zelżał.
Kemoc podszedł do luku i wyjrzał na zewnątrz. Był wyraźnie zaniepokojony i, kiedy Orsya opatrzyła mi ranę, powiedział:
- Tylko nie waż się znów odpłynąć…Wiedziałam, czego się obawiał, i sama się zlękłam. Kroganowie, którzy nie mogą od czasu do czasu zanurzyć się w wodzie, giną jak spragnieni wędrowcy na pustyni. Jak Orsya przeżyje, jeśli w morzu żyją inne równie niebezpieczne stwory jak ten, którego przepędziła?
- Och, przecież nie muszę daleko odpływać - zgodziła się z nim Orsya. - Mogę wszakże trzymać
się w pobliżu statku, przewiązana liną, żeby w razie niebezpieczeństwa można mnie było stamtąd wyciągnąć. Zresztą… - Wydobyła z tego samego wypchanego worka jakiś słoik i otworzyła go. Małą kajutę wypełnił ostry zapach, od którego natychmiast zaczęłam kaszleć i który wywołał taką samą reakcję u Kemoca. - Mogę użyć tego. - Skrzywiła się i sama głośno kichnęła. - Wydaje się - ciągnęła - że morskie powietrze dodaje mu mocy. Żaden wodny stwór w Escore nie może zbliżyć się do źródła tej woni. Niewykluczone, że tak samo jest z mieszkańcami morza. - Szybko zamknęła słoik, lecz i tak kaszlaliśmy dobrą chwilę.
- Mamy dość czasu - mówiąc to odstawiła słoik - żeby rozważyć wiele planów, ponieważ jeszcze długo nie będę potrzebowała wody. Zanim to zrobimy, należałoby przeprowadzić poszukiwania. - Zawiesiła worek na haku wbitym w belkę nad jej głową, ulokowała się na koi i skrzyżowała nogi. Kemoc oparł się o ścianę, ja zaś przysunęłam taboret i usiadłam na nim.
Orsya ujęła okaleczoną rękę Kemoca w swoje dłonie. Zamknęła oczy i poczułam gwałtowny wypływ mocy czegoś szukającej. Czego? Tamtego potwora? Żeby zyskać pewność, iż nie zamierza ponownie atakować „Wytrwałego Wędrowca”?
Spróbowałam niezdarnie przyłączyć się do Kroganki. Najpierw musiałam wykluczyć kłębki energii życiowej członków załogi i klanu Sigmunda. Każdy, kto ma dar, szybko się tego uczy. Ale takie całkowite otwarcie własnego umysłu jest na dłużej nie do wytrzymania, jeśli się człowiek nie nauczy koncentrować na jakimś żywym obiekcie. Teraz jednak my - a przynajmniej ja - niczego nie znalazłyśmy. Zamknęłam oczy wzorem Orsyi, starając się sobie wyobrazić bezgraniczny morski przestwór i zwieńczone koronką białej piany fale, które rozcina dziób statku. Chociaż odpłynęliśmy tak daleko od portu Es, nad wodą krążyły ptaki - kerliny, o których mówiono, że szukają lądu stałego tylko po to, by złożyć jaja, i że śpią na falach z dala od jakiegokolwiek brzegu.
Tam było życie. Przechwyciłam iskierki energii, lecz nie próbowałam śledzić żadnej z nich. Szukałam bowiem czegoś innego- groźnego łowcy z głębin. Nie napotkałam jednak fali szalonego głodu, która za pierwszym razem uderzyła mnie jak obuchem. Możliwe, że kontratak Orsyi udał się lepiej niż śmiała przypuszczać. W transie znacznie łatwiej jest się skoncentrować na czymś, co można sobie wyobrazić, mnie zaś mignęły tylko szczęki potwora w chwili, gdy chwytał naszą łódź.
I nagle zobaczyłam coś bez żadnego udziału mojej woli. Tak jak wtedy, kiedy na rozkaz pani Jaelithe zawisłam w myśli nad skalnymi wyspami, tak teraz znowu ruszyłam do przodu - albo tak sądziłam - i znalazłam…
Te same skaliste wysepki. Rozrzucone po morzu, półokręgiem wynurzały się z fal. Jeden koniec łuku sięgał jakiegoś lądu; albo było to wybrzeże naszego kontynentu, albo duża, starsza niż półokrąg wyspa...
Otoczyła mnie energia. Nie wymierzono jej we mnie, ale w owe wyspy. Tam była Moc… To była pułapka stworzona z Mocy! Cofnęłam się pośpiesznie, skracając myślową sondę. Wyspy i przylegający do nich ląd stały zniknęły. Nie otworzyłam jeszcze oczu i nie przyznałam się do porażki. Skupiłam uwagę na fragmencie ujrzanego przelotnie wybrzeża kontynentu. Wytężyłam wszystkie siły, gdyż czułam, że muszę się śpieszyć.
Morze znikło, a ja spoglądałam na rząd ostrych niczym zęby skał, które przypominały z wyglądu szczęki morskiego drapieżnika. Tworzyły zewnętrzny mur, poza którym dostrzegłam ciemną plamę. Byłam zmęczona. I…
Pochwyciła mnie moc znacznie większa od mojej własnej, moc, przed którą nie mogłam się obronić. Znów zobaczyłam rozrzucone na morzu wysepki, ale tym razem nie dostrzegłam ognia. Czy to aby na pewno fale zgasiły wulkan, który ujrzałam w poprzedniej wizji?
Siła, która mnie schwytała, kołysała się tam i z powrotem, jakby przeczesywała wyspy szukając czegoś. Przestałam z nią walczyć, gdy tylko zorientowałam się, czym była - połączoną wolą Orsyi i Kemoca. Nagle ta fala energii wykonała coś w rodzaju wielkiego skoku. Straciłam z oczu wyspę i rafy. Wracaliśmy na brzeg nieznanego kontynentu. Zrozumiałam, iż tych dwoje mknie na samym skraju siły, którą wcześniej spotkałam i przed którą uciekłam.
Pod nami rozpostarła się zatoka. Mówię „pod nami”, gdyż choć stanowiliśmy jedność, to byliśmy trojgiem. Zobaczyłam ją znacznie wyraźniej niż poprzednio garść wysepek. W zatoce stała zgromadzona wielka flota! Jednak nie dostrzegłam oznak życia na żadnym ze statków. Przesunęliśmy się tylko nad nimi i pomknęliśmy dalej. Mimo to zdążyłam uchwycić ostrzegawczy sygnał. Był jak odór wionący od pola bitwy, na którym wszyscy walczący zginęli i nie pozostał przy życiu nikt, kto mógłby pochować poległych. W zatoce kryła się śmierć, straszna śmierć.
Nagle… coś nas - schwytało!
Nieraz widywałam sieci rybackie i rozpaczliwie szamoczące się w nich srebrzyste ryby. Z nami było podobnie jak z tymi rybami. W jakiś sposób pojęłam, że nie uwolnię się bez walki. Stawiłam opór i tak jak przedtem moi towarzysze przyciągnęli mnie do siebie, tak teraz ulokowali się z tyłu za mną. Stałam się niby grot włóczni, a oni jej drzewcem. Instynktownie starałam się zmienić obraz, który widziałam pod sobą. Cal po calu, z pomocą tamtych dwojga, spowolniłam nasz lot w głąb lądu. Jeszcze nigdy nie zetknęłam się z taką energią. Wyczuwałam w niej odór zła, nie wolno mi było wszakże nawet podjąć próby lokalizacji jej źródła. Zdawałam sobie bowiem sprawę, że jest to pułapka zastawiona przez Ciemne Moce. Gdybym zechciała zbadać jej naturę, zostałabym w nią wciągnięta jeszcze głębiej. Przywoływałam więc obraz „Wytrwałego Wędrowca”, a także kajuty Orsyi i Kemoca…
Kiedy posługuję się dalekowidzeniem, nigdy nie czuję własnego ciała - jedynie prawdziwa jest dla mnie tylko ta rzeczywistość, której byłam świadoma, zanim wpadłam w trans. I oto tylko to mogło mi teraz pomóc. „Wytrwały Wędrowiec” nadal płynął po morzu. Znów ujrzałam rafy i zatokę pełną martwych statków, a potem połać nagiej ziemi. Odrzuciłam ten widok i spróbowałam zbudować w moim umyśle ten obraz „Wędrowca” i kajuty, w której wciąż przebywała moja cielesna powłoka. Walczyłam o powrót dla siebie i dla moich towarzyszy.
Statek zatem… dobrze… Lecz obraz statku pojawiał się na przemian z widokiem nieznanej krainy. A może nie powinnam wyobrażać sobie całego statku, może tylko samą kajutę, w której oprócz naszych ciał pozostawały ślady naszej obecności? Wystarczy bowiem, że ktoś przebywał, choćby krótko, w jakimś miejscu, by pozostały tam cząstki jego istoty. Taki przewodnik ułatwia jasnowidzącej odnalezienie poszukiwanej osoby.
Zbudowałam w myśli drewniane ściany kajuty i niewielką między nimi przestrzeń. Zobaczyłam Orsyę i Kemoca trzymających się za ręce. Chyba do tej chwili nie zdawali sobie w pełni sprawy z moich możliwości i dopiero teraz zrozumieli wszystko. Jeszcze raz więc przekazali mi zgromadzoną przez siebie energię. Miałam znów ciało. Otworzyłam oczy.
Orsya siedziała wsparta o ramię Kemoca, miała zamknięte oczy: wyglądała na zupełnie wyczerpaną. Po chwili poruszył się jej małżonek i zawołał w myśli:
- Orsyo!
Otworzył oczy właśnie wtedy, gdy przed nimi stanęłam. Ujęłam w dłonie zwieszoną głowę Kroganki. Resztką sił wysłałam do jej umysłu obraz miejsca, w którym naprawdę się znajdowaliśmy. Mimo to nawet nie drgnęła. Czy nadal tkwiła w sieci utkanej przez złe moce? Przecież gdybym podczas powrotnej drogi poczuła najmniejszy ubytek energii, tym samym dowiedziałabym się, że zostawiliśmy ją tam samą!
Kemoc odsunął moje ręce i sam ujął w dłonie twarz Orsyi. Tych dwoje łączyła tak mocna więź, że mógł sięgnąć dalej i głębiej niż ja. A poza tym, czyż nie uchodził za czarodzieja, który zna prawie już zapomnianą starożytną wiedzę?
Jego twarz znieruchomiała w napięciu. Orsya osunęła się bezwładnie na koję. Po jakiejś chwili nagle westchnęła. Poczułam wtedy tak wielką ulgę, że zrobiło mi się słabo i musiałam oprzeć się o ścianę kajuty. Orsya otworzyła oczy i spojrzała na Kemoca.
- To… to… czeka… - szepnęła ledwie dosłyszalnie.
- Nie ma go tutaj. - Młody Tregarth odpowiedział niemal równie cicho, lecz w jego głosie brzmiała władcza nuta.
Orsya zwróciła wzrok na mnie, a nie na twarz męża, która była tak blisko jej twarzy.
- Jest głodne.
W tej chwili zdałam sobie sprawę, że dobrze dobrała słowa. To silne przyciąganie było głodem! O takim samym natężeniu jak głód emanujący od morskiego drapieżcy. Nie był to jednak głód fizyczny…
Po raz pierwszy w życiu jakaś nieświadoma cząstka mojej istoty podsunęła mi myśl, że nie powinnam wkraczać na tę drogę. Jednocześnie uświadomiłam sobie, iż tym razem dobry, a nie zły los użył mojego pośrednictwa.
- Nie znasz swoich sił, jasnowidząca siostro - rzekła Orsya, nadal patrząc mi w oczy.
- Ale nie wytężaj ich zbytnio! - wtrącił Kemoc. - Nigdy więcej…
- … nie odbywaj takich podróży? - przerwałam mu. - Przysięgnę, jeśli zechcesz. Jestem jednak przekonana, że w tej godzinie zobaczyliśmy we troje to, czego szukamy.
- Niech i tak będzie - odparła Orsya. - To miejsce śmierci… - Zadrżała i mówiąc to odwróciła twarz.
Ktoś zapukał do drzwi za moimi plecami. Spojrzałam na Kemoca, który skinął głową, otworzyłam je więc. Na progu stał bosman Yakin.
- Kapitan Sigmun chce z tobą porozmawiać. - O dziwo, patrzył prosto na mnie, a jego ton wskazywał, że powtarza rozkaz. Nie należałam do klanu, lecz potraktowano mnie tak, jakbym była podwładną Sigmuna.
Wyszłam powoli z kajuty. Byłam wyczerpana jak zawsze, kiedy posługiwałam się moimi magicznymi zdolnościami. Ogarnął mnie też niepokój. Czyżby Sigmun w jakiś sposób dowiedział się o dalekiej podróży, z której właśnie wróciłam?
Na pewno mu się to nie spodoba.
Rozdział 5
Kapitan przyjął mnie w wąskiej jak klinga miecza kajucie, jedynym zapewniającym odosobnienie miejscu na statku, który był nie tylko środkiem transportu, ale również służył jako stała siedziba klanu. Jego twarz stężała, a oczy o ciemnoniebieskiej barwie cieni padających z ośnieżonych wzgórz spoglądały ponuro. Skinieniem ręki wskazał mi mały stołeczek w prawie pustym pomieszczeniu.
- Znowu rzucano tutaj czary! - powiedział nagle. - Nie pozwolimy budzić mieszkańców głębin!
- Jeżeli w ogóle można to nazwać rzucaniem czarów - a na pewno nie było to przywoływanie - w każdym razie te same czary odesłały potwora w głębiny - podkreśliłam.
Jego twarz nie zmieniła wyrazu, a głębokie bruzdy okalające usta nie spłyciły się. Uderzył pięścią w kolano.
- Nie pozwolę narażać na niebezpieczeństwo „Wytrwałego Wędrowca”!
- Przecież „Wędrowiec” dopiero co się uratował, czyż nie tak? Wodna magia Kroganów może być potężniejsza niż sądzimy.
Nie odpowiedział, tylko wpatrywał się we mnie, jakby samą siłą woli chciał wymusić na mnie przysięgę, która dodałaby mu otuchy. Ja jednak miałam się na baczności. Sigmun popierał naszą wyprawę. Na pewno ostrzeżono go, iż nie będzie to łatwa przejażdżka po spokojnym oceanie. Skąd więc ta zmiana?
- Czy ten stwór płynie za nami? - zapytał.
Tak jawnie się nie krył z chęcią wykorzystania mnie, że aż zadrżałam.
- Kapitanie, przecież nienawidzisz mojego talentu. Dlaczego teraz chcesz się nim posłużyć? -
powiedziałam otwarcie.
- Kiedy płynie się na oślep, należy korzystać z każdej mapy.
Więc o to mu chodziło! To strach o statek przełamał w nim - przynajmniej na razie - barierę niechęci, którą Sulkarczycy zawsze się ode mnie odgradzali. W przeciwieństwie do jasnowidzenia, dalekowidzenie nie ściągnie na nikogo złego losu. Mogłam użyć daru, czemu nie?
Sigmun odwrócił się, podniósł coś z podłogi i zbliżył do światła wpadającego przez jedyny luk. Był to kawałek drewna długości łokcia, rozszczepiony na obu końcach. Kapitan pokazywał mi część łódki zmiażdżonej przez morskiego drapieżnika.
- Zwykle czytasz z czegoś takiego - ponaglił ze zniecierpliwieniem, lecz w jego głosie nie
usłyszałam cieplejszej nuty. Nie mogłam wszakże odmówić mu po tym, jak sama zrobiłam coś podobnego. Ale niedawna „podróż” bardzo mnie zmęczyła. Jeśli poddam próbie mój talent dobywając ostatnich sił, mogę nic nie zobaczyć.
Niechętnie ujęłam oburącz strzaskaną deskę i położyłam ją na kolanach. Zamykając oczy zapragnęłam widzieć, czytać…
Otoczył mnie mrok. Zauważyłam jakiś ruch. Znalazłam się w tak gęstej mgle, że tylko niewyraźnie dostrzegałam jakieś stworzenia, które przemykały tuż obok mnie.
Ależ to nie mgła, to woda! Znajdowałam się w głębinach morza i istoty, które pojawiały się w moim polu widzenia i znikały, musiały być rybami. W głębinie nagle się zakotłowało, kiedy taka ławica przepłynęła obok mnie. Zdałam sobie sprawę, że woda czy mgła pulsuje strachem. Nagle dojrzałam coś...
Ten stwór płynął ociężale do przodu. Widziałam już najróżniejszych mieszkańców morza. Niektórzy z nich wyglądali groteskowo albo przerażająco, jakby rozmyślnie ukształtowano ich ciała tak, by budzili strach. Ten jednak nie przypominał żadnego z tamtych.
Wprawdzie w mroku trudno było ocenić rozmiary, odniosłam jednak wrażenie, że był prawie tak długi jak „Wytrwały Wędrowiec”. Jego ciało pokrywały łuski tak ogromne, że wyglądał jak osłonięty twardym i mocnym pancerzem. Pokazano mi kiedyś sprowadzone z północy podobne do niego zwierzę, lecz było maleństwem w porównaniu z tym morskim łowcą. Miał w sobie coś z ryby, ale różnił się jednak od niej - nie dostrzegłam bowiem ani charakterystycznego ogona, ani płetw na grzbiecie i po bokach. Zastępowały je krótkie, szponiaste kończyny. Głowa była niemal tak olbrzymia jak tułowie, znaczną jej część stanowiła paszcza, teraz otwarta w pogoni za uciekającymi rybami. Potwór dopędził i pochłonął duże stado ryb, tak małych w porównaniu z jego ogromem. Przypuszczam, że niemal cały czas musiał spędzać na jedzeniu tylko po to, aby utrzymać się przy życiu.
Odważyłam się zapuścić myślową sondę.
Nie mogłam krzyknąć, nie miałam tam przecież ani ust, ani gardła. Wobec tego przecięłam połączenie. Kiedy otworzyłam oczy, nie przebywałam już w mrocznych głębinach, ale siedziałam na stołku w kajucie kapitana, który wpijał we mnie uparte, władcze spojrzenie.
- Zobaczyłaś go! - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu, nie mogłam więc zaprzeczyć. - Czy płynie za nami?
- W głębi morza nie ma map - odparłam, starając się zachować przynajmniej pozory opanowania i zimnej krwi. - Posila się, płynie za ławicami ryb.
Sigmun milczał przez chwilę, po czym skinął głową w odpowiedzi na zadane sobie w myśli pytanie.
- Ale dowiedziałaś się czegoś więcej, prawda? Znalazłaś coś więcej niż mieszkańca mórz spożywającego swój naturalny pokarm.
A więc musiałam się jakoś zdradzić… Ile mogę powiedzieć temu mężczyźnie żywiącemu do mnie tylko nieufność? Równie dobrze mógłby pomyśleć, że uciekam się do podstępu. Tylko ci, którzy mają takie zdolności jak moje, wiedzą, iż za ich pomocą poznaje się wyłącznie prawdę, że nigdy nie dostarczają domysłów ani przypuszczeń.
- Ten stwór jest czy też był strażnikiem. W jakiś sposób został wygnany z miejsca, którego strzegł i się zgubił. Może sprawił to strumień wrzącej wody z wulkanu? Na pewno nie pochodzi stąd. Nałożono na niego pewien obowiązek…
Kapitan nie uśmiechnął się pobłażliwie, co znaczyłoby, że uznał, iż mówię głupstwa, ale spochmurniał. Tuż za nim zobaczyłam małą skrzynkę. Przyciągnął ją do siebie i otworzył. Wyjął zwój bardzo starego pergaminu o poszarpanych jak frędzle brzegach. Następnie zamknął skrzynkę i odwinął kawałek zwoju.
Znaki na nim wyblakły i musiałam pochylić się, by je zobaczyć. Niektóre linie zupełnie się zatarły i niewtajemniczeni musieliby się głowić nad przedstawionym starożytnym rysunkiem. Od razu
zorientowałam się, że mam pod sobą prymitywny wizerunek stwora z mojej wizji.
- To jest Scalgah - powiedział z powagą kapitan Sigmun.
Zesztywniałam. Musiałam przyjąć do wiadomości, że wierzy w to, co mówi, a wyblakły rysunek rzeczywiście przedstawia legendarnego potwora z tak odległej przeszłości, iż wspominało o nim zaledwie kilka legend. Słyszałam od tych, którzy odwiedzili Escore, że w owej ojczyźnie Starej Rasy wiele legend okazało się rzeczywistością - może więc i ta.
Ale Scalgah nie żył w Escore i milczały o nim nawet opowieści Dawnego Ludu.
Nikt nie wiedział, skąd pochodzili Sulkarczycy, nawet nasi bardowie i jasnowidze. Przetrwało wszakże wśród nas przekonanie, że i my przybyliśmy przez jedną z Bram, jeszcze zanim zbudowano Es. Nie wiedzieliśmy też, jaka była przyczyna naszej wędrówki. Mieszkańcy Krainy Dolin twierdzą, że przeszli przez Bramę uciekając przed wrogami. Kolderczycy zaś wojowali sami ze sobą i stworzyli własne przejście przez czas i przestrzeń; zamierzali zawładnąć światem i stworzyć imperium wykorzystując do tego nasz świat.
Jednakże większość przybyszów z Zewnątrz, pojawiała się pojedynczo bądź w niewielkich grupach. Tak jak w swoim czasie pan Simon.
Sulkarska legenda nie mówi, czy nas ścigano. Może trafiliśmy tutaj przypadkiem lub w poszukiwaniu przygód. Nie mogliśmy wszakże wrócić, co potwierdzili strażnicy Bramy. Najstarsze pieśni wymieniaj ą ich imiona.
- Teffan, Laqit, Scalgah… - Zdałam sobie sprawę, że je powtarzam. Od dawna nikt nie czynił tego z czcią. Teraz była to tylko dziecinna wyliczanka wykluczająca kolejne osoby z zabawowego kręgu.
Sigmun skinął głowa, po czym zwinął starożytny zwój i znów schował go do skrzynki.
- Więc płyniemy w stronę tamtej Bramy? - zaryzykowałam pytanie, choć wiedziałam, że on też tylko snuje przypuszczenia.
- Możliwe. Chciałbym wiedzieć, czy Teffan i Laqit również istnieją.
- Woda i ogień, ziemia i powietrze - powtórzyłam. - W śmierci jest odrodzenie. Ten, kto dzierży...
Zdążyłam wymówić tylko pierwsze słowa starożytnej formuły, gdy złapał mnie boleśnie za przegub.
- Skąd to znasz? - syknął gniewnie przez zęby z takim wyrazem twarzy, jakby zamierzał sięgnąć po miecz.
- Ja… Ależ ja tego nie znam! - Tak, te słowa same wypłynęły mi z ust. Zapomniałam już, kiedy usłyszałam je po raz pierwszy. Wiele lat wędrowałam po świecie. Poznałam Krainę Dolin, Ziemie Spustoszone i nawet część Arvonu. Zwykle bywałam mile widzianym gościem w zamkach, czasem zaś sypiałam pod gołym niebem, gdy wraz z podobnymi wędrowcami gromadziliśmy się przy ognisku obozowym, by choć przez krótko cieszyć się swoim towarzystwem. Nawet jeśli jesteśmy samotnikami, chętnie widzimy taką odmianę naszego życia. Przysłuchiwałam się opowieściom kupców i od czasu do czasu nawet odpracowywałam podróż na którymś z sulkarskich statków, a załoga nic nie wiedziała o moim pochodzeniu. Rozmawiałam i słuchałam i jakkolwiek daleko mi do starości, pamiętałam więcej niż mężczyzna o zaciętym wyrazie twarzy, który teraz miażdżył mi nadgarstek.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak nim wstrząsnął fragment starodawnej formuły. Wolną ręką
nakreślił w powietrzu jakieś znaki, które mogli odczytać jedynie wtajemniczeni. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że mimo woli wymówiłam początek hasła, którym posługiwali się członkowie sulkarskiego Mieczowego Bractwa. Ktoś taki jak ja nie miałby jednak do niego wstępu.
- Nie wiem, gdzie to po raz pierwszy usłyszałam, kapitanie. Nie przyznaję się też do członkostwa, gdyż to byłoby kłamstwem. - Swobodną ręką dotknęłam amuletu ukrytego pod znoszoną koszulą. Kim byłam, skoro nie mogłam przyznać się do pokrewieństwa z nikim? A przecież Gunnora podarowała mi ten znak.
Czy Sigmun mi uwierzył? Nie byłam tego pewna. W każdym razie puścił mój przegub i zatrzasnął wieko skrzynki, odsuwając ją na dawne miejsce w półmroku.
- Dobrze zrobisz nie powtarzając tego więcej - odezwał się ostro, lodowatym tonem. - Jeżeli
wypowiedziano te słowa kiedyś w twojej obecności, to oznaczały wezwanie do przestrzegania
dyscypliny. Więc mówisz, że to Scalgah... Czy on płynie za nami?
- Tego nie wiem. W transie dalekowidzenia nie można zmierzyć… - Nagle przypomniałam sobie trzymaną w ręku deskę i zrozumiałam, że obejrzałam mroczne głębie oceanu nie tylko za sprawą dalekowidzenia. Oparłam na niej rozwartą dłoń, lecz tym razem nie szukałam Scalgaha.
- Mogę go obserwować tylko za pośrednictwem tego - wyjaśniłam.
- Niech więc tak będzie - odparł krótko i z jego tonu wyczułam, że posłuchanie skończone. Wstałam więc, nie wypuszczając z ręki kawałka deski.
Kapitan Sigmun więcej już nie wykorzystał żadnej z moich umiejętności. Zresztą po rozmowie z Orsyą i Kemokiem nie prowadziłam poszukiwań na własną rękę. Bardzo zainteresowała ich moja relacja o podobieństwie gigantycznego mieszkańca oceanu do legendarnego strażnika Bramy i opowiedzieli mi o innych istotach, długo uważanych za mityczne, które wszakże żyły w Escore.
Kłopotliwy problem Orsyi, która nieustannie potrzebowała kąpieli, pomysłowo rozwiązały dwie Sulkarki. Przyniosły kawał grubego płótna używanego do łatania podartych żagli, podwójnie złożyły i zeszyły najmocniejszą z woskowanych nici. Następnie wy smarowałyśmy je smołą od wewnątrz. Uzyskałyśmy niezgrabne koryto długie jak ciało Kroganki. W regularnych odstępach czasu napełniano je morską wodą, Orsya zaś kładła się do niego, odzyskując energię potrzebną do życia.
Dni były pogodne i bez przerwy wiał silny wiatr z północy. Uważałam, iż los za bardzo nam sprzyja, gdyż takie szczęście od dawna wydawało mi się podejrzane. Możliwe, że Moce Ciemności igrały z nami tak, jak według starożytnych opowieści robiły to niegdyś, czekając na dogodną okazję, by zadać nam cios w chwili, kiedy najtrudniej się przed nim obronić.
Nie posługiwaliśmy się więcej dalekowidzeniem. Kemoc często opowiadał o zdobytej w Lormcie wiedzy. Udał się tam w jednym celu: zamierzał przejrzeć niewiarygodnie stare kroniki, żeby znaleźć miejsce, w którym on sam i jego rodzeństwo mogliby się schronić przed gniewem Rady Czarownic. Natrafił przy okazji na inne zapiski. Kręcił teraz poniewczasie głową, że żaden z członków naszej wyprawy nie posłał do Lormtu po informacje dotyczące dalekiego południa. Mogliśmy bowiem mieć do czynienia z przypadkiem podobnym jak Escore, które odgrodzono od reszty świata, żeby ochronić przed mocami Ciemności. Na pewno bylibyśmy lepiej przygotowani, gdybyśmy z góry wiedzieli, co mogło tam się kryć od niepamiętnych czasów.
Wydobył ze mnie wszystko, co wiedziałam, zanim poszedł do kapitana Sigmuna. Na żądanie pokazano mu cały starożytny zwój. Lecz niestety, napisany był w nieznanym języku i Kemoc niewiele się z niego dowiedział. Raz zapytał mnie, czy mogłabym potrzymać postrzępiony pergamin i poszukać w jego przeszłości. Odpowiedziałam, że nie, z taką zawziętością i zdecydowaniem, iż go to zdumiało. Co do mnie, schodziłam kapitanowi z drogi, kiedy tylko mogłam, i więcej już ze sobą nie rozmawialiśmy.
Piękne i ciepłe dni ściągały na pokład coraz liczniej członków klanu Sigmuna. Szyto i cerowano odzież, naprawiano broń i zajmowano się najróżniejszymi drobnymi pracami, których zawsze jest pełno. Orsya przyłączyła się do klanu i pewnej Sulkarce, która ozdabiała pasy muszelkami, pokazała nowy wzór.
Z naszej trójki tylko ja miałam najmniej do roboty. Z nudów zabrałam się do rzeźbienia na poły pękniętej deski, którą pozostawił mi kapitan „Wytrwałego Wędrowca”. Nie byłam w tym mistrzynią, ale kiedyś spędziłam zimę w pewnej dolinie, gdzie mieszkała obdarzona taką umiejętnością kobieta. Z dużych koślawych korzeni rzeźbiła najróżniejsze zwierzęta. Od niej to nauczyłam się, choć nie tak zręcznie, wydobywać z drewna kształty, które tylko ja dostrzegałam. Mój sztylet był ostry i mimo że na początku szło mi dość opornie, z czasem nabrałam wprawy. Wyrzeźbiłam z owej deski podobiznę Scalgaha takiego, jakiego zobaczyłam w ostatniej wizji.
Orsya pierwsza zauważyła, co robię, i jeszcze mokra po kąpieli, uklękła obok mnie. Kiedy na moment przerwałam pracę, chcąc przyjrzeć się mojemu dziełu, Kroganka dotknęła go lekko. Szybko cofnęła rękę z cichym okrzykiem. Spojrzałam na nią pytająco.
- To jest… śmierć! - Zawahała się, zanim wypowiedziała to ostatnie słowo.
- Tak.
- A jednak dajesz mu życie. Po co?
Początkowo nie zrozumiałam, o co jej chodzi, i dopiero później zorientowałam się, że mówiąc „życie” miała na myśli rzeźbę wyłaniającą się z bezkształtnego kawałka drewna. Po co? Chciałam się czymś zająć, żeby nie siedzieć bezczynnie, gdy wszyscy wokół mnie pracowali. Jednak w takich przypadkach zawsze trzeba zachować ostrożność. To, co wykonaliśmy własnoręcznie, ma w sobie coś z naszej energii i talentu. Można zobaczyć a nawet odnaleźć człowieka za pośrednictwem drzewka, które ściął, żeby przedrzeć się przez gęstwinę. Ktoś, kto według zapewnień pani Jaelithe ma taki dar jak ja, może określić tożsamość ciała i (w pewnej mierze) duszy twórcy biorąc do rąk coś, co ów wykonał.
- Nie wiem, dlaczego - odrzekłam powoli. - Pragnęłam w ten sposób zająć czymś ręce, ale to prawda, że nieświadomie mogłam dostrzec we wnętrzu drewna wiele rzeczy i wyzwolić je stamtąd. Lecz od początku zamierzałam wyrzeźbić właśnie to.
- Strażnika - mówiąc to Kroganka usiadła obok ranie. - Strażnika pewnej Bramy?
- Któż to wie? Sulkarczycy są tu od dawna. Zapomnieli, że są przybyszami. Nie wiedzą, dlaczego. Dopiero od kiedy Tregarthowie na nowo odkryli Escore i nikt już nie musi obawiać się gniewu Rady Czarownic, zaczęto podważać obecny stan rzeczy i zastanawiać się, co zdarzyło się kiedyś. To tajemnicze znikanie załóg sulkarskich statków i pojawienie się wraka, który - jak twierdzi pan Simon - pochodzi z jego świata, choć nie z jego czasów, też się przyczyniły do tego, że jęto szukać możliwych zagrożeń.
Orsya zaczęła rozczesywać włosy, otrząsając je z wody.
- Teraz nigdzie nie ma spokoju- oświadczyła. - Nawet w Escore, gdzie na jakiś czas pokonaliśmy Ciemność. Chociaż wydaje się, że było to wielkie zwycięstwo - a takie odnosiliśmy już wiele razy - to nie możemy na dłużej zająć się własnymi sprawami i odpocząć po walce. Ciemność nieustannie ściąga nowe siły, gromadzi wszystko, co złe, i szykuje się do ataku. I dlatego podnosi się wołanie o miecze, czary, bystre oczy, uszy i umysły, które będą śledziły wroga i czuwały nad naszym bezpieczeństwem. Kiedyś mój lud zadowalał się naszymi potokami i jeziorami, gdzie nikt nas nie niepokoił - a muszę przyznać, że my sami bardzo zmienialiśmy treść podobnych opowieści. Lecz nigdy dotąd nie słyszałam o Bramie, która ma swojego strażnika…
Ostrożnie zestrugałam długi wiór.
- Scalgah dotychczas istniał tylko w legendach, a teraz ożył jak te pono mityczne istoty z Escore. Przebywa on jednak z dala od miejsca, w którym powinien się czaić. W morzu była jakaś kotłowanina, zdarzyło się coś, czemu nawet on nie mógł dać rady, jakieś zaburzenie, które wygnało go z jego kryjówki…
- Czy wyczytałaś to w nim?
- Tak, częściowo.
Kroganka ruchem głowy odrzuciła znów włosy na ramiona.
- Czy on się orientuje… No, czy byliśmy dla niego czymś więcej niż pokarmem?
- Nie mam pojęcia. Musi dużo jeść, żeby zapełnić żołądek. - Stuknęłam czubkiem noża w rzeźbę. - Mam jednakże wrażenie, że wiedział, w jaki sposób dotarliśmy do niego.
- Czy płynie za nami?
- Nie wiem. Jestem jednak pewna, że nie odszukam go ponownie bez bardzo ważnego powodu. Zresztą nie spodobałoby się to ani Sigmunowi, ani jego klanowi. Nie wybrali mnie przecież na swoją Mądrą Kobietę, co więcej - podejrzewają mnie o złe zamiary. To nawet uzasadnione z ich punktu widzenia. - Wolną ręką znowu dotknęłam amuletu Gunnory. Tylko w ten sposób mogłam odpędzić moje własne lęki i obawy. Płynęliśmy przecież tak szybko, jak pchał nas silny wiatr, do miejsca, które zobaczyłam razem z Orsyą i Kemokiem, do nagich wysepek, wulkanu i zatoki pełnej martwych statków. Bez trudu mogłabym wyobrazić sobie, co tam na nas czeka. To coś nie stało po stronie
Światła.
Spojrzałam na figurkę, którą rzeźbiłam. Bez względu na to, czy miałam do tego zdolności, czy też nie, rzeźba wyłaniająca się spod mojego noża zdawała się żyć. Przez chwilę chciałam wyrzucić ją do morza, lecz coś mnie powstrzymało, jakby jeszcze nie nadszedł na to czas.
Jeszcze nie nadszedł na to czas. Uczepiłam się tej myśli. Może to samo przyszło nagle do głowy Orsyi, gdyż zbliżyła rękę do figurki, choć jej nie dotknęła.
- Istnieje oręż nie wykuty ze stali - powiedziała powoli- - Ale na twoim miejscu nie obnosiłabym się z tym.
Zestrugałam następny wiór i podniosłam oczy na pokład rufowy, gdzie kapitan Sigmun stał obok sternika. Nie nosił kolczugi ani hełmu i wiatr targał jego splecione luźno włosy. Skupił uwagę na wydymanych wiatrem żaglach, a wiatr ten powinien zaniepokoić każdego marynarza - wiał bowiem nieprzerwanie i był zbyt pomyślny. Wyglądało to tak, jakby „Wytrwały Wędrowiec” podążał na jakieś wezwanie. Tego ranka lekko zboczyliśmy z kursu; jeszcze jakieś dwadzieścia godzin takiego wiatru i pozostawimy za sobą Karsten - nie ujrzeliśmy jednak nawet skrawka wybrzeża tej przeklętej krainy. Później miniemy Przylądek Psa, za którym Sulkarczycy znali jedynie Varn.
Zamierzaliśmy zawinąć tam przynajmniej na tak długo, żeby zasięgnąć wieści o morzach południowych. Zawsze przynosili je ci, którzy przemierzali nasz świat wzdłuż i wszerz. Wprawdzie mieszkańcy miasta zazwyczaj nie odzywali się do obcych, lecz obecność pani Jaelithe mogła rozwiązać im języki, a przynajmniej dać do myślenia. Varnowie swoimi małymi rybackimi łodziami o niewielkim zanurzeniu wypływali na morze nie tracąc brzegu z oczu.
Rozdział 6
Żaden z naszych statków nie opuścił Estcarpu bez ładunku. Pamiętając o potrzebach Varnów wieźliśmy szlachetne drewno, wybrane ze względu na kolor albo zapach. W ładowniach leżały grube, pachnące kłody sosnowe, dłuższe od nich belki czerwonego orzecha, wąskie deski z wensu, złocisto-żółte i prawie tak twarde jak stal, które nabierały metalicznego połysku po wypolerowaniu. Były tam też jeszcze inne, nieznane mi rodzaje drewna. Wiedziałam tylko, że pochodzą z odległych wzgórz naszego kontynentu.
Okolice Varnubyły bezdrzewne. Największymi roślinami spotykanymi na równinie o kształcie zwróconego w stronę morza wachlarza były duże, groźnie wyglądające kolczaste krzaki, których unikali zarówno ludzie jak i zwierzęta.
W przeciwieństwie do innych ludów Varnowie ani nie badali wnętrza lądu, ani nie osiedlali się poza miastem, które było sercem ich cywilizacji. O ile wiem, ich liczba nigdy za bardzo nie wzrastała. Znalazło się jednak kilka rodzin albo małych klanów, które opuściły bezpieczne mury miasta i daleko na równinie uprawiały pola, a także hodowały podobne do owiec stworzenia, znacznie jednak mniejsze i o dłuższych nogach niż owce znane mi z Krainy Dolin. Zwierzęta te dostarczały wełny o długim włosie, z której można było tkać nieprzepuszczającą wilgoci tkaninę. Sulkarczycy szyli z niej płaszcze, sprzedawano im jednak tylko bardzo małe ilości tego niezwykłego materiału.
Dobrze znałam procedurę wchodzenia do portu, ale nigdy nie widziałam, żeby przestrzegano jej tak dokładnie i ze wszelkimi środkami ostrożności. Sigmun nie miał na „Wytrwałym Wędrowcu” Mądrej Kobiety, ale kiedy szukaliśmy drogi do brzegu, jej miejsce na dziobie statku zajęła kilkunastoletnia dziewczyna. Nadawanych przez nią ręką sygnałów słuchali mężczyzna i kobieta stojący przy kole sterowym. Żagle byty prawie zwinięte, pozostawiono ich tylko tyle, byśmy mogli wolno posuwać się do przodu.
Na powierzchni morza nie widziałam ostrych raf, lecz przezorność i ostrożność kapitana wskazywały, że musimy przebyć cały labirynt przeszkód, zanim wpłyniemy do zatoki. Po obu stronach niezwykle wąskiego wejścia do portu strzelały w niebo wysokie skalne ściany. Sigmun wskazał Kemokowi szczeliny poniżej grani skalnych, w których, jak sądził, znajdowały się jakieś machiny wojenne - na wypadek, gdyby miasto zostało zaatakowane od strony morza. Dwukrotnie, zgodnie ze wskazówkami jasnowidzącej dziewczyny, podpłynęliśmy tak blisko, że znaleźliśmy się bezpośrednio pod tym szczelinami.
Na naszym maszcie powiewała sulkarska flaga handlowa. A mimo to w pobliżu koła sterowego i jego strażników stanął niewielki oddział Sokolników. Któryś z nich wypuścił swojego ptaka. Sokół spiralą pomknął do góry, ponad szczyty klifów, i zawisł nieruchomo, wypatrując niebezpieczeństwa. Takie działania świadczyły wymownie, iż Sulkarczycy nie ufali milczącym mieszkańcom Varnu, aczkolwiek nigdy z nimi nie wojowali.
Za nami płynął „Morski Jeździec”. Ich morskim jasnowidzem był mężczyzna. Wchodzili właśnie do krętego korytarza, kiedy „Wytrwały Wędrowiec” wypłynął na szersze wody zatoki.
Zatoka miała kształt misy okolonej ścianami skalnymi. Dokładnie na wprost nas naturalne fortyfikacje ustępowały miejsca otwartej przestrzeni, w której tkwiło - jak drogocenny kamień w pierścieniu - samo miasto. Rozciągało się od podnóża klifu na północy do jego odpowiednika na południu.
Port nie był pusty. Przy bliźniaczych nabrzeżach cumowało kilka małych statków o niezwykle wysokich masztach. Ich czerwone, żółte, zielone, a nawet wielobarwne żagle, choć zwinięte i nieukazujące się w całej swojej krasie, przyciągały wzrok.
Równie kolorowe, choć nieco bardziej stonowane, byty budowle Varnu. Kolejne rzędy domów otaczających portowy basen miały inne barwy i wydawało się, iż jakiś olbrzymi malarz pomalował w paski całe miasto. Nieco ciemniejszy niż woda w zatoce błękit przechodził w zieleń, fiolet, czerwień wina, róż, złoto czy w jasną żółć.
Słyszałam wprawdzie, że Varn nie jest podobny do żadnego grodu, który odwiedzali Sulkarczycy, ale taka gama barw zapierała dech w piersi komuś, kto jak ja przywykł do szarości starożytnych kamieni. Stojąca obok mnie przy relingu na dziobie Orsya jęknęła cicho patrząc na tę feerię.
„Wytrwały Wędrowiec” zarzucił kotwicę w pewnej odległości od nabrzeża. Sigmun zniknął w swojej kajucie i wyszedł z niej w kolczudze. W zgięciu ramienia niósł skrzydlaty hełm. Z dziennika pokładowego odczytał nam instrukcje. Między innymi nie wolno było wychodzić na brzeg bez zaproszenia, a mogliśmy na to długo czekać. Varnowie postępowali bowiem zgodnie ze swoimi obyczajami i nie robili żadnych wyjątków dla cudzoziemców.
„Morski Jeździec” stanął na kotwicy trochę dalej od nas. Oni także opuścili flagę handlową, a gdy ją ponownie wciągnęli na maszt, powiewało nad nią białe pasmo. Widzieliśmy ludzi na nabrzeżach, ale nikt nie przerwał pracy, żeby choćby rzucić na nas okiem. Najwyraźniej odznaczali się wielką cierpliwością. Uznałam już, że zostaliśmy zignorowani, gdy zobaczyłam, jak kilka osób weszło na nabrzeże bliższe „Morskiego Jeźdźca” i wsiadło do łodzi, która szybko popłynęła ku nam.
Chociaż płynący pochodzili z mieniącego się barwami tęczy miasta, wszyscy ubrani byli w identyczne, srebrzystoszare stroje i nosili dziwne nakrycia głowy - stożek okręcony tak grubo szarfą, iż prawie cała twarz nikła w cieniu.
Początkowo wydawali mi się po prostu ogorzali jak Sulkarczycy. Później wszakże spostrzegłam, że wszystkie twarze miały taki sam odcień skóry, byli więc ciemnoskórzy z natury. Wszyscy prócz jednego nosili wąskie brody i mieli niezwykle duże, ciemne oczy - sztucznie wydłużone za pomocą kresek wyginających się ku skroniom. Dotychczas uważałam, iż Sulkarczycy są bardzo wysocy, leź wówczas odniosłam wrażenie, że Varneńczycy wstający po kolei, by wspiąć się po drabince j sznurowanej przerzuconej przez burtę, rozprostowali się jak sprężyny. Kiedy zaś weszli na pokład, najniższy z nich okazał się o pół głowy wyższy od kapitana "Wytrwałego Wędrowca". Nie spojrzeli ani na prawo, ani na lewo, ale skupili całą uwagę na Sigmunie i jego pierwszym oficerze. Stanęli przed
nimi tak równo, jakby specjalnie ustawili stopy wzdłuż szczeliny między deskami pokładu.
Na pewno różnili się między sobą, lecz podczas pierwszego spotkania wydali mi się tak do siebie podobni, jakby dobrano ich w tym właśnie celu - niczym kukły sprzedawane na jarmarkach podczas święta plonów w High Hallacku.
Kapitan Sigmun i jego zastępca powitali ich unosząc do i góry dłoń rozwartą w powszechnie przyjętym znaku pokoju, Tamci jednak nie odpowiedzieli tym samym gestem. Jeden z nich odezwał się w łamanym języku kupców, który wymyślili już dawno temu spotykający się często z innymi ludami Sulkarczycy.
- Statek przybyć dlaczego?
Sigmun wskazał w górę, gdzie coraz silniej łopotały nasze flagi.
- Handel - powiedział równie lakonicznie.
Przybysze mierzyli nas nieruchomymi spojrzeniami. Wydawało mi się, że nie patrzyli na Sulkarczyków, lecz na tych spośród nas, którzy nie byli członkami załogi. Kemoc poszedł za przykładem Sigmuna - założył kolczugę i wziął hełm do ręki. Srebrzystą łuskową tunikę Orsyi osłaniała luźna jasnoniebieska suknia. Wiatr szarpał wierzchnią szatą Kroganki, odsłaniając jej ciasny spodni ubiór. Ja nie zmieniłam nic w swoim wyglądzie, więc jak zwykle nie rzucałam się w oczy. Chuda sakiewka pozwala na kupno odzieży, której jedyną zaletą jest jej trwałość. Włosy sięgały mi ramion i nosiłam u pasa długi, poręczny nóż.
- Kto? - Przywódca Varneńczyków wskazał na nas. Może go zaciekawiliśmy, ale ani jego spojrzenie, ani wyraz twarzy nie stały się bardziej życzliwe.
- Pan Kemoc, pani Orsya i… Destree - odparł Sigmun używając jak najmniej słów.
Trzech Varneńczyków stało nieruchomo, tylko rzecznik wyciągnął przed siebie rękę. Na jego dłoni leżał okrągły kamień. Najpierw równie srebrzystoszary jak ich stroje, po chwili rozświetlił się niebieskim blaskiem, który stawał się coraz ciemniejszy.
Jego właściciel zatoczył ręką krótki łuk. Teraz kamień wskazywał Kemoca. Niebieska barwa przybladła, ale nie zgasła. Następnie Varneńczyk zwrócił go ku Orsyi i kolor zafalował na powierzchni kamienia jak strumień. Wreszcie skierował go w moją stronę. Błękit najpierw zbladł jeszcze bardziej niż w przypadku Kemoca, lecz po chwili napłynął ciemną falą, świecąc jak latarnia.
Tymczasem mój amulet stawał się coraz cieplejszy, a w końcu tak gorący jak wyciągnięty z ogniska kamień. Sparzył mi skórę i musiałam go wyłożyć na koszulę. Płonął bursztynowym płomieniem jakby w odpowiedzi na tamten rozjarzony błękit.
Varneńczyk był wyraźnie zdumiony, a na kamiennych dotąd twarzach jego towarzyszy także odmalowało się zdziwienie. Ich rzecznik wybuchnął potokiem słów, jakby wypowiadał jakieś zaklęcie albo uroczystą powitalną formułę. Później przykrył ręką dziwny kamień i pochylił głowę. Pozostała trójka powtórzyła ten gest. Następnie, ku mojemu zaskoczeniu, wskazał na mnie i wymówił pytającym tonem jedno słowo:
- Handel?
Czyżby chciał mojego amuletu? A może mnie? Zapragnęłam dotknąć myślą jego umysłu, ale
powstrzymała mnie obawa, że ci ludzie są z rasy, która może nie zna ani nie ma takich zdolności. Mógłby wtedy uznać moje postępowanie za napaść, a to zaszkodziłoby naszym wzajemnym stosunkom.
Pozostawiłam odpowiedź kapitanowi Sigmunowi, ponieważ to on dowodził w owej chwili naszą wyprawą. Mój amulet, wyzwolony spod wpływu świecącego kamienia, przygasał, w żadnym razie nie zamierzałam się go pozbywać; służył mi jako l oręż w walce z Ciemnością w moim umyśle i był dowodem,! że choć nie znałam swego ojca, to nie miał on nic wspólne ze złymi mocami.
- Zapytaj ją. - Kapitan zręcznie przerzucił decyzję na mnie. Przywódca Varneńczyków zmieszał się. Chyba oczekiwał, że Sigmun w pełni kontroluje nas wszystkich. Mimo to znów spojrzał na mnie pytająco.
W odpowiedzi ostentacyjnie wsunęłam amulet pod koszulę. Później odparłam, dobierając
ostrożnie słów z kupieckiej żargonu, którego nauczyłam się podczas moich wędrówek.
- Tylko dla mnie. Moc.
Nie miałam pojęcia, czy to słowo znaczyło tutaj tak wiek jak na północy. Nigdy nie należy twierdzić, że włada się mocą, jeżeli nie można się nią posłużyć w razie potrzeby. Nawet tutaj mogły dotrzeć wieści o Czarownicach z Estcarpu, chociaż Rada Strażniczek nic nie wiedziała o Varnie. Czy uznają mnie za Czarownicę i będą domagać się ode mnie tego wszystkiego, co potrafią te obojętne i wyniosłe kobiety? Byłoby to dla nas fatalne. Musiałam wszakże upewnić się, że amulet pozostanie moim i że nie stanie się przedmiotem handlu. Moc przychodzi do nas z woli istot znacznie potężniejszych od ludzi i każdy tak obdarzony musi dźwigać to brzemię bez szemrania - i nie próbować się go pozbyć. Nie mogłam i nie chciałam rozstawać się z darem Gunnory. Na szczęście nie poczułam dotknięcia obcej myśli. Jednocześnie wyczułam, iż Varneńczycy pogodzili się z moją decyzją i nie zamierzali jej podważać. Zamiast tego, ku mojemu zażenowaniu, odwrócili się prawie jak jeden mąż i ukłonili, dotykając ręką czół, ust i piersi w uroczystym pozdrowieniu, a może na znak uznania mojej pozycji.
Później ich rzecznik znowu przeniósł spojrzenie na Sigmuna.
- Handel - powtórzył takim tonem, że zabrzmiało to na poły jak rozkaz, na poły jak obietnica. Zwróciwszy się w moją stronę, jeszcze raz spojrzał mi prosto w oczy i dodał: - Do Asbraksas, o Wielka... - Nie był to rozkaz, ale wezwanie, którego nie mogłam odrzucić.
Przed wyprawą wiele rozmawialiśmy o Varnie. Sulkarczycy przekonali się, iż była to położona najdalej na południe kraina, której mieszkańcy stworzyli własną cywilizację. Postanowiliśmy więc, że musimy zdobyć jak najwięcej wiedzy o tajemnicy, którą pragnęliśmy odkryć. Czy Varnowie wiedzieli o opuszczonych przez załogi statkach? Czy krążyły wśród nich opowieści o wulkanach i innych dziwnych morskich zjawiskach? Zdałam sobie sprawę, że nie powinnam odrzucić tego zaproszenia.
- Idę… - zgodziłam się.
- Nie sama! - Orsya złapała mnie za rękaw.
Popatrzyłam na nią i na Kemoca, który marszcząc brwi obserwował przywódcę Varneńczyków. Czy miałam prawo wciągać do tego innych, jeżeli była to jednak jakaś pułapka, jeśli Varneńczykowi chodziło nie o amulet, lecz o mnie, gdy powiedział „Handel”?
- Ona ma rację - oświadczył Kemoc. - Przecież poddali nas badaniu i zdaje się, że przeszliśmy pomyślnie tę jakąś próbę. Nie mogą zabronić nam pójść we troje.
Wskazałam zatem na Orsyę, a potem na Kemoka i rzekłam:
- Idę. Z nimi.
Varneńczyk wreszcie zamrugał oczami, ale nie zaprotestował. Kemoc zwrócił się do Sigmuna:
- Niech mój ojciec dowie się o tym.
Kapitan powiódł po nas spojrzeniem. Na końcu utkwił we mnie wzrok tak zimny jak usiane krą morza północy. Kiedy zaś skinął głową i odstąpił na bok, widać było, że uległ wbrew sobie. Varneńczycy rozstąpili się przed nami robiąc przejście, a gdy zeszliśmy do łodzi, poszli za nami.
Wiosła zabłysły w słońcu i lekka łódka pomknęła jak strzała w stronę nabrzeża. W miarę jak
zbliżaliśmy się do brzegu, tęczowe miasto majaczyło przed nami coraz wyżej. Zbudowano je na wznoszącym się terenie i każdy szereg kolorowych budynków stał wyżej od poprzedniego. Domy pięter piętrzyły się jak stopnie gigantycznych schodów. Przybiliśmy do nabrzeża i poszliśmy do szerokiego pasa bruku oddzielające od morza pierwsze domy.
Nie tylko barwy odróżniały to miasto od innych znanych mi grodów. Każde drzwi i okno okalały szeroką wstęgą zawiłe płaskorzeźby. Najczęstszym motywem były wijące się pędy winorośli. Jednak na ich łodyżkach nie przedstawiono kwiatów, ale dyski szczelnie wypełnione liniami, które mogłyby nieznanymi runami.
W Varnie nie było ulic takich jak w Es, tylko nachylone pod kątem jakby rampy załamujące się w podesty wzdłuż każdego rzędu domów. Z podestów odgałęziały się równe pasma dróg. Roiło się tam od ludzi, lecz mijając ich odnieśliśmy wrażenie, że jesteśmy niewidzialni, gdyż dosłownie nikt ani nie zwrócił ku nam głowy, ani się nie zatrzymałby na nas popatrzeć. Sami mężczyźni. Czyżby to miasto było podobne do Gniazda Sokolników, do którego nie ośmieliła się wejść żadna kobieta?
Grube zasłony przesłaniały okna wychodzące na rampę, którą szliśmy, Zauważyłam wszakże, iż jedna z zasłon poruszyła się, widać obserwował nas ktoś, kogo interesowali cudzoziemcy.
Zmęczeni długą wspinaczką, od której odwykliśmy na morzu, dotarliśmy wreszcie na najwyższy poziom. Stały tam gmachy co najmniej trzykrotnie większe od tych z dolnych szeregów. Ich ściany wyglądały jak złote, gdyż pokrywająca je farba połyskiwała złociście w słońcu.
Dwa największe budynki stały naprzeciw siebie po obu stronach najwyższej platformy. Wskazano nam gmach z lewej. Otwierał się portykiem, do którego znowu wiodły schody. Znana nam już płaskorzeźba oplatała kolumny, tutaj jednak wijące się wstęgi były jakby gęściej wypełnione. W głębi widać było pozbawione drzwi wejście; nie pilnował go nikt.
Przywódca Varneńczyków odszedł na bok, dając nam do zrozumienia, że dalej mamy iść bez eskorty. Zaczęliśmy więc wspinać się powoli, nie śpiesząc się i rozglądając dookoła.
Nie otrzymałam żadnego ostrzeżenia jak te, które odbieramy w północnych krainach, gdzie od stuleci walczą ze sobą Światło i Ciemność. Nie wyczułam też przyprawiającego o mdłości odoru, który atakuje nos i nerwy, gdy w pobliżu czają się słudzy Ciemności.
Stanęłam przed odrzwiami. Chociaż słońce świeciło jasno, we wnętrzu panowała ciemność. Wyjęłam zza pazuchy dar Gunnory. Amulet zaczął świecić i rozgrzał się, tak jak w zetknięciu z dziwnym kamieniem Varneńczyka.
A potem tak nagle, że z zaskoczenia omal się nie cofnęłam - rozległ się jeden melodyjny dźwięk. Słyszałam głos małych gongów, których sulkarskie Mądre Kobiety używają do przywołania pomyślnego wiatru, kiedy za długo trwa cisza morska. Ten wszakże zabrzmiał jak mnóstwo takich głosów złączonych w jeden głęboki ton.
Kemoc stał ramię w ramię z Orsyą. W odpowiedzi na dźwięk, który musiał zmącić ciszę w całym mieście, zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Kroganka zaś wykonała falisty ruch rękami. Nie szukając jej oczu wiedziałam, iż teraz tych dwoje połączyło się ze mną w jedną istotę. Idąc obok siebie zbliżyliśmy się do ciemnego otworu wejściowego.
Tam naprawdę panował nieprzenikniony mrok i wydało się nam, że daliśmy nurka do głębokiej wody, która nas pochłonęła. Dalej ruszyliśmy na oślep.
Zdążyliśmy jednak zrobić może ze cztery kroki, gdy mrok pozostał za nami.
Wnętrze kąpało się w świetle, choć nie tak jasnym jak słoneczne. Bardziej przypominało poświatę księżyca, a wszystko wokół nas zalśniło tęczowym blaskiem. Staliśmy w ogromnej sali i otaczały nas wyroby ze szkła, które wsławiły Varn od czasu, kiedy pierwszy sulkarski kupiec przywiózł parę sztuk na północ.
W ścianach były nisze, a w każdej znajdowało się jakieś cudo, w którym jak w zwierciadle odbijały się stonowane barwy miasta. Rozdzielały je ciągnące się rzędem kolorowe kolumny okręcone winoroślą, której delikatne liście i kwiaty zda się mogłoby zniszczyć najlżejsze tchnienie. Pomyślałam, iż umieszczono tutaj jak w świątyni najlepsze i najpiękniejsze wyroby Varneńczyków.
W przeciwnym krańcu sali dostrzegliśmy coś innego. Ruszyliśmy pośpiesznie w tamtą stronę, czując płynące stamtąd przyciąganie. Na niespodziewany widok wydaliśmy okrzyk zdumienia.
Stał tam zielononiebieski tron o wysokim oparciu, przezroczysty, choć wykonany z ciemnego szkła. Siedziała na nim postać owinięta takimi samymi wstęgami czy szarfami, z jakich powstały nakrycia głowy naszych przewodników. Te srebrzystoszare i miękkie wstęgi zaznaczały tylko kontury ciała. Siedząca na tronie kobieta miała zasłoniętą nawet twarz i głowę. Stanęliśmy zapatrzeni, aczkolwiek ta jej ślepota zbiła nas z tropu.
Tylko dłonie, które trzymała na wysokości piersi, były odkryte. Spoczywał w nich kamień może sześciokrotnie większy od tego, którym posłużyli się Varneńczycy poddając nas jakiejś próbie na pokładzie „Wytrwałego Wędrowca”. Najpierw spokojny i przezroczysty niby kryształ, po chwili wypełnił się małymi barwnymi wirami, jakby zawierał wodę, która tak zareagowała na wstrząs.
Rozdział 7
Podczas swoich wędrówek widywałam posągi, które dla zapomnianych ludów były wyobrażeniem Mocy. Siedząca na szklanym tronie postać nie sprawiała wrażenia tworu rąk ludzkich, lecz ukrytej przed naszymi oczami żywej istoty. Była jednakże tak skrępowana, iż dojrzeć mogliśmy tylko jej długie, smukłe dłonie o zielonkawym odcieniu - zapewne nabrały tego zabarwienia pod wpływem odbitego od tronu światła - nieruchome, jak wykute z kamienia. Nie wiem, jak mogła tak żyć...
Przewodnicy nie udzielili nam żadnych wskazówek, a sami nie wiedzieliśmy, po co mamy się przyglądać tej bogini czy starożytnej władczyni. Spojrzałam na moich towarzyszy. Kemoc poruszał ustami, ale nic nie usłyszałam. Nie próbowałam jednak skontaktować się z nim. Nie chciałam mu przeszkadzać; może przyzywał właśnie jakąś Moc, którą poznał w Escore? Orsya zaś nadal wykonywała rękami faliste ruchy, jakby gładziła powierzchnię wartkiego potoku.
Co do mnie - moje ograniczone zdolności nie pozwoliły; mi odgadnąć, czemu przyjdzie nam stawić czoło. Dalekowidzenie i jasnowidzenie na nic mi się nie przydały. Na wszelki wypadek wyjęłam amulet - płonął bursztynowym płomieniem. Jednocześnie wiry we wnętrzu tajemniczego kamienia, który trzymała siedząca postać, świeciły coraz jaśniej i poruszały się coraz szybciej.
Dar Gunnory jarzył się teraz tak, jakbym ściskała w dłoniach jedną ze starożytnych świetlnych kul z Es. Równie jasno świecił wielki kryształ.
Później, nie wiadomo skąd, dobiegł głos olbrzymiego gongu, tak głośny, że aż zadzwoniło mi w uszach. Dziwny kamień rozrastał się, a może sprawił to rzucony na nas subtelny czar? Z wewnątrz strzeliła fontanna drżącego tęczowego blasku. Światło biło coraz wyżej, coraz szerzej, aż wreszcie przesłoniło zasłoniętą twarz siedzącej kobiety.
A potem skok!
Na moment oślepiający snop światła znalazł się przed Kemokiem, później przed Orsyą, aż wreszcie zatrzymał się naprzeciwko mnie. Nie wyczułam w nim niebezpieczeństwa; odniosłam wrażenie, jakby po prostu witał kogoś, kto kiedyś odszedł, a teraz pełen radości stoi na progu domu.
Macka niebieskozielonego płomienia musnęła mój amulet. Coś się w nim poruszyło, lecz nie żeby chciał się uwolnić czy mnie opuścić, ale jakby rozpoznając utraconego krewniaka. Wydawało mi się, że zaczął coś wsysać, pożywnego ponad wszelkie wyobrażenie.
Do mojego zaś umysłu raptownie wtargnęły niezwykłe obrazy. Ujrzałam je, gdyż stałam się jako naczynie gotowe na przyjęcie Mocy. Nie zrozumiałam większości tego, co zobaczyłam: były to kolorowe fale, wirujące, łączące się ze sobą i ponownie rozdzielające. Wiedziałam tylko, że barwna energia służy światłu, choć innemu niż to, które znaliśmy, że była wygnańcem na tej ziemi, a teraz odnalazła pokrewną siłę w moim amulecie.
Tęczowa fontanna znowu strzeliła w górę. Odchyliłam do tyłu głowę, aby nie stracić jej z oczu. Biła coraz wyżej i wyżej… Szklane ozdoby wielkiej sali zaświeciły w odpowiedzi.
A potem…
Wszystko zniknęło! Krynica blasku zniknęła jak płomień zdmuchnięty przez wiatr. Tylko dar Gunnory, który przedtem gorzał złotym płomieniem, teraz falował domieszką zieleni i błękitu. Zalała mnie fala uczuć, których nie umiałam określić, i po raz pierwszy ogarnął mnie strach. Tak mało wiedziałam, a ta siła była zbyt obca, żeby mogła znaleźć we mnie schronienie. Wzdrygnęłam się ciałem i duszą. Przez moment chciałam się odwrócić i uciec stąd, zerwać z szyi amulet i oddać go siedzącej kobiecie, odrzucić to, co się kryło za jej darem.
Gong zabrzmiał po raz trzeci. Tym razem towarzyszyło mu echo, które musiało się rozejść po całym mieście. Kamień, który trzymała zamaskowana kobieta, stracił barwy, nawet nie odbijały się w nim refleksy blasku bijącego od tronu.
Światła rzucane przez zgromadzone w sali szklane cuda przygasały i matowiały. Zmieniała się też tajemnicza postać. Opasujące ją wstęgi rozluźniły się, albo też to, co zasłaniały, traciło substancję. Jeszcze kilka chwil temu jej ciało sprawiało wrażenie jędrnego i młodego, a obecnie kurczyło się, jakby nagle zaatakowała je starość, która długo nie miała doń dostępu.
Nieruchome ręce bezwładnie opadły na kolana, nie wypuszczając jednak dziwnego kamienia, głowa zaś pochyliła się, aż dotknęła brodą piersi.
Jaką przemianę obserwowałam? Byłam zdezorientowana; i zmieszana. Zrobiłam dwa kroki do przodu i znalazłam się na odległość ramienia od zamaskowanej kobiety. Czy obróci się w proch? A jeśli, to jaka kara spadnie na nas za rozpad tego, kogoś lub czegoś, co budziło zbożny lęk w mieszkańcach Varnu?
Ścisnęłam w ręku amulet i zdjęłam go powoli. Potem, pod wpływem niezrozumiałego impulsu opuściłam dar Gunnory na zmatowiały kryształ.
Uświadomiłam sobie, że zrobiłam to, co należało, co powinnam była zrobić. Mogła to bowiem być ostatnia próba, jakiej poddała mnie siła, której może nigdy nie zrozumiem.
Między amuletem i wielkim kryształem przeskoczyła niebieska iskra. Zawirowała, zagłębiła się w matowej głębi przynosząc jej życie. W krysztale błękit przeplótł się i zlał ze złotem Gunnory. Kiedy cofnęłam się, niezwykły kamień znów żył, ale przemieniony. Mimo to mój amulet świecił tak samo jak przedtem. Oczekiwałam, że postać na tronie także zmieni się na moich oczach, lecz tak się nie stało. Wstęgi nie zacisnęły się i kobieta nadal siedziała ze zwieszoną głową, jakby zawiązanymi oczami wpatrywała się w serce kryształu, którego nie wypuściła z rak.
Nie wiadomo skąd powiał lekki wiatr, targnął moimi krótkimi włosami, uniósł rozpuszczone pukle Orsyi, musnął nas przynosząc wszystkie wonie początku lata. Taki sam zapach czułam w świątyni Gunnory, ale ten tutaj był głębszy i mocniejszy, upajał i pieścił. Po chwili się rozwiał, a wtedy uwolniliśmy się od czaru, który spadł na nas przy wejściu do tej świątyni.
Odeszliśmy tą samą drogą między kolumnami. Rzuciłam jeszcze wzrokiem przez ramię. Siedząca na tronie postać trzymała kryształ. Magiczny klejnot wciąż świecił błękitnym blaskiem przemieszanym ze złotą poświatą, która wniknęła weń wraz z dotknięciem mojego amuletu.
Po wyjściu z pałacu, świątyni, miejsca Mocy czy czym ta budowla była dla Varneńczyków, zobaczyliśmy, że nasza eskorta ze statku powiększyła się. Pan Simon założył hełm i stanął w rozkroku zatknąwszy za pas palce, obok jego małżonka w kolczudze na podróżnym stroju, z włosami okrytymi srebrną siatką na modłę Czarownic. Dalej grupa mieszkańców Varnu; wydało mi się nawet, że dostrzegam większy ruch na drogach biegnących wzdłuż rzędów kolorowych domów.
Nie schowałam pod suknię daru Gunnory, lecz trzymałam go w dłoniach tak jak do przemiany trzymała swój klejnot kobieta w świątyni. Tym razem wszakże zieleń i błękit nie zgasły, ale wirowały na jego krańcach, jakby chciały wyrwać się na wolność. Usłyszałam rozmowę i Varneńczycy rozstąpili
się przed postacią w długiej opończy i zasłaniającym twarz kapturze.
Postać podniosła ręce. Szerokie rękawy opończy zsunęły się, odsłaniając długie, wąskie dłonie i zaokrąglone ramiona. Uznałam więc, że mam do czynienia z kobietą.
- Po trzykroć bądź błogosławiona. - Jej powitanie odebrałam umysłem.- Moc przyzywa moc, Światło zaś światło, tak jak Ciemność cienie. Jeszcze nie nastał pokój, ale zrobiony został pierwszy krok…
- Życzę szczęścia i pomyślności Varnowi - odpowiedziałam najlepiej jak umiałam. - Ja sama niczego nie dokonałam, lecz wszystko stało się za moim pośrednictwem, dzięki temu. - Wysunęłam nieco przed siebie amulet, by wszyscy mogli zobaczyć jarzące się w nim światło.
- Wszyscy jesteśmy tylko sługami Wielkich Mocy. - Ręce nieznajomej, widoczne na tle ciemnoniebieskiej opończy, poruszały się tam i z powrotem, jakby przekazywała mi jakieś błogosławieństwo. - To, co zostało zasadzone, nie może urosnąć, nawet dalej żyć, bez pożywienia i opieki. Długo byliśmy pozbawieni tego, co do nas przywiozłaś.
Teraz złożyła ręce i pochyliła głowę, oddając mi cześć, jakbym była Czarownicą z Rady. Poczułam się nieswojo. Czy zwracałaby się tak do mnie, gdyby wiedziała, jak nasze przybycie wpłynęło na ukrytą w świątyni postać?
- Na wszystko jest czas - odparła jakby bez trudu czytając w moich myślach. - Strażniczka czuwała przez wiele pokoleń; nie tylko my się męczymy.
Zeszliśmy z ostatnich stopni. Mieszkańcy Varnu, z wyjątkiem nowo przybyłej, cofnęli się.
Pani Jaelithe wpatrywała się w mój amulet. Nakreśliła w powietrzu jakiś znak. Świetlne linie, niebieskie jak tamte, w magicznym krysztale, jaśniały tak długo, że wszyscy mogli je zobaczyć. Wtedy spojrzała na mnie.
- To ciężkie brzemię. - Wyczułam w jej głosie niepokój, jakby widziała tylko złe skutki tego, co się stało.
- Każde działanie ma swoje następstwa - powiedziałam głośno. A przecież zdawałam sobie sprawę w sposób, którego nie umiałabym określić słowami, że amulet z każdą chwilą stawał się coraz cięższy.
Kobieta w opończy wyciągnęła ku mnie ręce, jakby chciała ogrzać je przy ognisku, choć nie odważyła się dotknąć amuletu.
- Za każdy towar trzeba coś ofiarować w zamian. Co pragniesz otrzymać z Varnu? - zapytała i wykonała rękami gest, jakby chciała nimi objąć cały ten tęczowy gród.
- Chcielibyśmy otrzymać wieści… z południa - odpowiedziałam nieponaglana przez nikogo.
Jej ręce znieruchomiały i wyczułam, że się waha, że moje słowa ją zaniepokoiły. Wiedziałam jednak, iż zyskałam aprobatę moich towarzyszy.
Wreszcie skinęła głową, ruchem ręki zapraszając nas, żebyśmy poszli za nią. Skierowała się na prawo, do budynku przylegającego do świątyni, którą odwiedziliśmy.
Zobaczyliśmy tam ciężkie drzwi wykonane z wielu warstw grubego szkła, przepojonego srebrzystym światłem. Otworzyły się przed nami, choć nie ujrzałam odźwiernego. I oto stanęliśmy w następnej kolumnowej sali. Wszystkie dekoracje odlano z takiego samego jak kolumny szkła, zamglonego, z żyłkami świecącymi blaskiem podobnym do księżycowej poświaty. Oświetlały krąg krzeseł o wysokich oparciach stojących w samym środku tego pomieszczenia.
Kobieta w opończy zasiadła na jednym i dała nam znak, żebyśmy również wybrali sobie miejsca. Z przeciwległego krańca sali podeszło do nas trzech mężczyzn ubranych w takie same stroje jak nasi przewodnicy, ale czubki ich stożkowych czepców zdobiły drogie kamienie. Usiedli naprzeciwko nieznajomej i zwrócili ku nam kamienne twarze.
Kiedy wszyscy zajęli miejsca, kapłanka obróciła się w stronę pani Jaelithe i teraz ona nakreśliła w powietrzu jakieś symbole. Było ich trzy. Znałam środkowy, choć nie otrzymałam wykształcenia Czarownicy. Taki sam znak pojawił się na drzwiach świątyni Gunnory. Dumne Czarownice z Estcarpu, które ośmieliły się dzielić Moc na kategorie, nigdy nie wzywały Wiecznie Żywiącej Pani. Gunnora pochodziła z innej epoki i Strażniczki nie uznały jej nawet wtedy, gdy uzyskały dostęp do wiedzy Escore i Arvonu. Albowiem zbytnio się od niej oddaliły, od niepamiętnych czasów krocząc własną drogą.
Pani Jaelithe zerwała z ich uprzedzeniami i oto teraz odpowiedziała takimi samymi symbolami. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, gdyż zawsze myślałam, że Gunnora rządziła głównie w Krainie Dolin i w Arvonie i że tylko nikłe ślady jej kultu przetrwały w Escore i wśród biedniejszych mieszkańców Estcarpu.
- Głodowaliśmy. - Kobieta w opończy przemówiła do nas w myśli. - Dręczyły nas niezrozumiałe zaburzenia i błagaliśmy o znak. Deszcze nie spadły już drugi rok z rzędu. Ziarno nie wschodzi albo kiełki schną na polach. Prosiliśmy o pomoc Wielkie Moce, mimo to żyje nam się coraz trudniej. Gdyby nie dary morza, Varn byłby już martwym miastem, a my wszyscy obrócilibyśmy się w proch.
- Skąd rozprzestrzeniły się te zaburzenia, czy ze wschodu?
Czy możliwe, że południowa część Escore graniczyła z oceanem? Na pewno w tamtej, zniszczonej wojnami krainie nie brakowało „zaburzeń”?
- Na wschodzie są tylko góry. Nie, niebezpieczeństwo zagraża z południa. Było wiele znaków i zapowiedzi Cienia. Wszyscy mieliśmy złe sny. Sny te są coraz dłuższe i dokuczają coraz większej liczbie naszych ziomków. Tych, których tak trapi Ciemność, trzeba umieścić w Miejscu Światła, żeby mogli odzyskać spokój śpiąc poza zasięgiem złych mocy. Ryby, które są naszym jedynym pożywieniem, gdyż nasze pola nie rodzą, czasami znikają. Rybacy powracają z pustymi sieciami. Czasem łowią dziwne monstra mogące zadawać śmierć szponami lub zębami. Ci, którzy wypłynęli na pełne morze w poszukiwaniu żywności, widzieli z oddali blask ognia buchającego z morza. A przecież wszyscy wiedzą, że woda i ogień nie mogą istnieć obok siebie, że jedno zawsze musi zwyciężyć drugie. Nie przypływają do nas kupcy. Sześć miesięcy temu łódź Zizzara Cana minęła pchany wiatrem wielki statek. Wszystkie żagle miał postawione, ale nikt ich nie pilnował i nikt nie stał przy sterze, jakby załoga opuściła ów niesamowity korab. Zizzar i jego ludzie chcieli go obejrzeć, wyjaśnić, dlaczego tak się stało, lecz nie zdołali się na niego przedostać. Niebawem wiatr pognał go dalej. Ten statek przybył z południa.
- Czy to było pierwsze takie zdarzenie?- zapytała pani Jaelithe.
- W roku 6783 od założenia Varnu - odpowiedziała po chwili milczenia kapłanka - była taka sama pogoda i wiatr z południa przyniósł ognisty upał, który spustoszył nasze pola tuż przed zbiorami. Wtedy to zaginęły cztery nasze łodzie rybackie, a załoga piątej, która ocalała, przysięgła przed Strażniczką, że wszyscy sternicy poza ich własnym skierowali swoje jednostki na południe. Byli tego pewni, bo przez jakiś czas płynęli w ślad za nimi. I chociaż krzyczeli i dawali sygnały, nikt z tamtych żeglarzy nie zareagował. Łodzie te nigdy nie wróciły. Później w oddali, na tle nieba tak ciemnego, jakby rozszalał się tam sztorm, który jednak nie dotarł do Varnu, widziano ognisty blask.
- Ile lat upłynęło od tego wydarzenia?
- Teraz mamy rok 6810. Lecz obecnie doszły inne nieszczęścia. Mówiłam już o koszmarnych snach. W dodatku pięć lub sześć dni temu Zwierciadło z Keffin Du pilnujące południowego muru pękło i kiedy zaalarmowani gwardziści próbowali wyjąć je z ramy do naprawy, rozpadło się na kawałki. - Ruchem głowy wskazała jednego z Varneńczyków, który szybko zniknął za drzwiami w przeciwległym krańcu sali. - Czego szukacie na południu? Czy wasze pola również przestały rodzić? Czy wasze statki znikają?
- Nasze pola nadal są żyzne - odparła pani Jaelithe - ale na wschodzie toczyła się wielka wojna Światła z Ciemnością i niedawno powiedziano nam, iż tutaj na południu dzieją się dziwne rzeczy, które mogą być zapowiedzią dalszych kłopotów…
Mężczyzna, który opuścił salę, wrócił niosąc grubą płytę i położył ją na podłodze, by wszyscy mogli ją zobaczyć. Płyta była szklana, dołem ciemna, od góry zaś przejrzysta. Wewnątrz zaś…
W Escore i Arvonie widziałam w naturze różne potwory służące Ciemności i ich wizerunki. Lecz na ten tu widok jęknęłam z przerażenia. Na pewno nie był to ptak, jakkolwiek leżał w swoim przezroczystym więzieniu z rozpostartymi skrzydłami. Jednak skrzydeł tych nie porastały pióra, wyglądały jakby były ze skóry. Ciała zaś nie pokrywały ani pióra, ani sierść, lecz gąszcz krótkich, grubych i sztywnych włosów. Ale najstraszniejsza wydała mi się głowa. Rozchylone, bezwargie usta odsłaniały cztery długie kły, po dwa w górnej i w dolnej szczęce, a wydatny, zakrzywiony nos przypominał dziób. Na poły ludzka, na poły demoniczna twarz.
I chociaż ten stwór na pewno był martwy, jego oczy zdawały się żyć. Wpatrywały się w nas, jakby przyglądając się swojej przyszłej zdobyczy. Na głowie monstrum rósł grzebień z długiej i postrzępionej szczeciny.
Zamknięty w bryle szkła potworek nie miał ramion, chyba że tworzyły je kości, na których rozpinała się skóra skrzydeł, a jego nogi i stopy były ohydną karykaturą ludzkich. Kolana okręcał luźno ogon.
- To jeden z całego stada takich istot. - Kapłanka skinieniem głowy wskazała na ten swoisty eksponat. - Przybyły z południa, niesione strasznym sztormem, i zaatakowały mieszkające nad zatoką ptaki, rozrywając je na kawałki, tak że krew i ciało spadały z nieba. Kiedy już nie mogły znaleźć żadnych latających stworzeń poza swoimi pobratymcami, usiadły na ziemi. Zobaczyliśmy, że umieją chodzić. Przybyły do Varnu i nasi ziomkowie zaczęli umierać - nie od dotkliwych ukąszeń tych poczwar, ale od trucizny ukrytej u nasady ich kłów. Ludzie marli, zanim zdołaliśmy schwytać
napastników w sieci i wybić ich. I nigdy przedtem ich nie widzieliśmy. A wy?
- To Teffan. - To ja jej odpowiedziałam, wymieniając nazwę istoty, którą zawsze uważałam za legendarną.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam wpatrzone w siebie oczy obecnych.
- Skąd? - Pan Simon tym jednym słowem zażądał wyjaśnień.
- Znikąd - musiałam to wyznać - z legend, z bajań, które powtarzają dzieci, żeby napędzić sobie strachu. Mówią one o strażnikach... Jednego już spotkaliśmy na morzu. Opis drugiego pasuje do tego stwora, ale miał on być jedynym w swoim rodzaju. Wspominają o nim stare, prawie zapomniane sulkarskie legendy. Był też trzeci…
Opuściłam wzrok na poczwarę na wieki uwięzioną we szkle. Odniosłam jeszcze silniejsze wrażenie, że jej czerwone ślepia żyją. Teraz wpiły się we mnie, jakby skrzydlate monstrum chciało wbić sobie w pamięć mój obraz, by nie zapomnieć o mnie, gdy nadejdzie dzień zapłaty.
Rozdział 8
Pozostaliśmy w zatoce Varnu całe dziesięć dni. Trzykrotnie rozmawialiśmy z zakapturzoną kobietą, której twarzy nigdy nie zobaczyliśmy, oraz z trzema mężczyznami, będącymi przypuszczalnie prawodawcami w tęczowym grodzie. Tymczasem kapitanowie Sigmun i Harwic wyładowali drewno w porcie i wystawili je na licytację. Varneńscy kupcy podbijali cenę rzadkiego i cennego towaru. W zamian jednak kupiliśmy żywność, a drogocenne wyroby ze szkła, przede wszystkim zaś suszone koślawe korzenie wcale niewyglądające na jadalne. Ale Sulkarczycy zmełli je na mąkę, upiekli z nich chleb, który później wysuszyli na podróżne suchary. Niewiele więcej ponadto mogliśmy zdobyć, gdyż mieszkańcy Varnu już drugi rok racjonowali żywność.
Nabyliśmy też zwoje lin, giętkich i jednocześnie bardzo mocnych, a miejscowi kowale szybko zabrali się do odlewania pocisków do pistoletów strzałkowych i wykuwania noży tak ostrych, że przecinały rzucony z wiatrem włos. Poza tymi w każdym z naszych statków powiększyliśmy zasób pojemników i napełniliśmy je wodą z doliny Varnu. Chociaż bowiem gorące wiatry z południa niszczyły plony, Varneńczykom nigdy nie brakowało wody, która obfitymi strumieniami spływała z
gór.
Nas pięcioro niewiele miało do czynienia z tymi wszystkimi przygotowaniami. Spotykaliśmy się z urzędnikami miejskimi i rybakami, którzy nadal łowili ryby i utrzymywali ojczyste miasto przy życiu. Pracowaliśmy nad naszymi mapami, które były tak puste na południu.
Kapitan Sigmun wziął udział w jednej takiej naradzie i zadał pytanie zrodzone ze zdumienia, które podzielali wszyscy Sulkarczycy, będący przecież tak wspaniałymi żeglarzami:
- Panie, a co ze statkiem z Gormu? Jak może on pływać bez żagli i wioseł?
- Może, bo pochodzi ze świata pod jednym względem podobnego do ojczyzny Kolderczyków: jego rdzenni mieszkańcy mają metalowe maszyny, które im służą. - odparł pan Simon.
- A ty, panie, który przybyłeś z tego świata, czy mógłbyś te maszyny uczynić sobie posłusznymi?
- Nie, gdyż trzeba dostarczyć im pewnego płynu, który jest dla nich tak niezbędny jak olej dla lamp. Przestają działać, jeśli nie mają wypełnionych nim zbiorników. A zbiorniki na statku, który przyholowano na Gorm, były zupełnie puste. Możliwe, że kiedy przebył on Bramę, płynął dopóty, dopóki nie zużył tego płynu. Później zapewne dryfował, aż natknął się na niego kapitan Harwic. Nie możemy w żaden sposób znów go ożywić.
- W takim razie jest on podobny do wielkich lądowych pełzaczy używanych do przebijania zamkowych murów, które Alizpńczycy zabrali do High Hallacku. Zostało niezbicie udowodnione, że wprawdzie mieszkańcy Krainy Dolin nie mogli powstrzymać owych maszyn, ale po pewnym czasie one same się zatrzymały i już się więcej nie ruszyły z miejsca. Dlatego Alizończycy musieli walczyć wręcz w zwyczajnych bitwach. - Tu kapitan Sigmun pokiwał głową i dodał: - Wszystkie dzieła Kolderczyków są złe. Mam więc nadzieję, że tamten statek zostanie zabrany z Gormu na pełne morze i zatopiony. Bez względu na to, czy żyje, czy nie, może okazać się niebezpieczny.
Jakby tymi słowami ściągnął na nas niebezpieczeństwo; wszystko wokół nas się poruszyło. Okna uderzyły i roztrzaskały się o ścianę, podłogę zasypały odłamki szkła. Później nadszedł jeszcze jeden wstrząs, od którego podłoga zakołysała się nam pod nogami. Kemoc szybko odciągnął od stołu swoją małżonkę, my zaś pośpiesznie zerwaliśmy się ze stołków. Sufit zakołysał się, a potem nagle pękł i gruz posypał się na nas jak deszcz. Na moich oczach jedna z kolumn, nim się złamała, ugięła się jak przygnieciona niewiarygodnie ciężkim brzemieniem.
Obaj Varneńczycy mieli pokaleczone i zakrwawione twarze. Szkło, tak znaczące w ich życiu, teraz potłuczone, zaczęło ranić i zabijać. Wreszcie wstrząsy ustały i na chwilę zapadła głęboka cisza. Przerwały ją okrzyki bólu, przerażenia i wściekłości. Podeszłam do pozbawionego szyb okna i wyjrzałam na zewnątrz.
Odniosłam wrażenie, że słowa Sigmuna obudziły od dawna martwe maszyny Kolderczyków. Domy zawaliły się, Varn wyglądał niczym miasto zdobyte po długim oblężeniu. Spojrzałam na zatokę i krzyknęłam głośno z przerażeniem.
Ktoś chwycił mnie za ramię i jednym szarpnięciem odrzucił do tyłu. Na moim miejscu stanął Sigmun. Teraz on krzyknął. Od strony morza nadciągała wielka fala, fala tak ogromna, że nie zrodziłby jej nawet najstraszniejszy sztorm. Oba sulkarskie statki znajdowały się na jej drodze. Groziła im zagłada.
Morze sięgało wyżej niż szczyt najwyższego masztu. Prawdziwa wodna góra zwaliła się w dół. Nie widzieliśmy nic poza pyłem wodnym i żarłocznymi falami. W oddali u wejścia do zatoki, toczyła się następna fala…
Morze runęło na miasto, fala uniosła się ponad dwa pierwsze rzędy budynków i wszystko zalała. Ilu ludzi wyciągniętych z rozpadających się domów porwała i uniosła ze sobą? Cofające się wody zabrały wielu Varneńczyków, jeszcze przed chwilą tak pełnych życia i nadziei.
Myślę, że wszyscy zamarliśmy z przerażenia. Jeden z urzędników jęknął, rozłożył szeroko ramiona i podbiegł do okna, sąsiadującego z tym, przy którym stał Sigmun. Kemoc pochwycił wpół i przytrzymał oszalałego mężczyznę, na oślep bijącego pięściami.
Sigmun uczepiony ramy okiennej pochylił się do przodu i nie odrywał spojrzenia od kipieli
morskiej, która właśnie się cofała zabierając ze sobą miasto.
Przy resztkach nabrzeża kołysał się ciemny wrak, większy od varneńskich łodzi. Ocierał się o niego dziobem drugi sulkarski statek, jakby obie jednostki odnalazły się wtedy, gdy runęły na nie masy wody.
Fale je pozostawiły, a obecnie sulkarskie statki nie tonęły. Lecz ich wysokie maszty były strzaskane; z pokładów sterczały okaleczone pale. W owej chwili nie wierzyłam, że mógłby ocaleć ktokolwiek z załogi.
Od strony miasta napłynęły jękliwe okrzyki, niosąc ze sobą rozpacz i strach dotkniętych katastrofą ludzi. Wyszliśmy zobaczyć, co możemy zrobić. Kapitan Sigmun zaś pośpieszył do "Wytrwałego Wędrowca" jak przyklejonego do zniszczonego nabrzeża, aby sprawdzić, czyjego statek nie tonie.
Zdaliśmy sobie sprawę, że natura jeszcze z nami nie skończyła, kiedy dwa wtórne wstrząsy zniszczyły resztę nadwątlonych już uprzednio budynków, gruz kaskadami runął w dół, a samo chodzenie po ulicy stało się niebezpieczne. A mimo to ci, którzy wyszli cało, już starali się ocenić rozmiary strat, wynieść resztki dobytku lub wyprowadzić ocalałych ziomków na bezpieczną równinę na wschód od miasta.
My też ruszyliśmy z pomocą rozdzieleni w tłumie, który usiłował wydobyć pogrzebanych żywcem, wołając i szukając każdego, kto mógłby odpowiedzieć.
Niebo, tak czyste i błękitne przed katastrofą, pociemniało i zaczął z niego padać coraz gęściejszy szarobrązowy pył, grożąc uduszeniem. Zmoczonymi w morskiej wodzie kawałkami tkaniny zasłoniliśmy nosy i usta. Co jakiś czas musieliśmy spłukiwać z tych osłon obrzydliwą maź. Zatknęliśmy więcej takich skrawków za pasy, żeby w razie potrzeby pomóc tym, którzy ocaleli. Wielu ludzi z gołymi rękami rzucało się rozdrapywać ruiny, by odgrzebać krewnych lub przyjaciół.
Większość zabitych i ciężko rannych stanowiły kobiety, gdyż Varneńczycy izolowali je w wewnętrznych pokojach swoich domów. Nieszczęsne nie zdołały się w porę wydostać stamtąd.
Pracowałam z grupą mężczyzn, z których dwóch nosiło obcisłe srebrzyste stroje urzędników, teraz obsypane popiołem. Odrzucili swoje nakrycia głowy i z długich wstęg zrobili ochronne maski.
Popiół padał coraz gęściej. Tam, gdzie padł na zmoczony falą grunt, tworzył twardą skorupę, w której musieliśmy kopać używając skorup jako łopat. Zbyt często odkopywaliśmy już martwych.
Zdawało się, że nasza praca nigdy się nie skończy. Po zapadnięciu zmroku ktoś przyniósł lampę oliwną i było to nasze jedyne światło. Zmęczyłam się tak bardzo, że ręce mi drżały, gdy pomagałam odsuwać na bok kamienie albo rozgrzebywałam palcami popiół. Starłam sobie paznokcie, a woda morska, w której zwilżałam moją maskę, rozjątrzyła wszelkie ranki i zadrapania na mej twarzy.
Znajdowaliśmy się na pierwszym poziomie, tuż nad brzegiem morza, kiedy oparłam się o na poły zrujnowany mur, żeby złapać oddech. Ze zmęczenia ledwie mogłam ustać na nogach. Po raz pierwszy podniosłam wzrok i rozejrzałam się dookoła, nie skupiając całej uwagi na tym, co znajdowało się bezpośrednio przede mną.
Tu i ówdzie jaśniały świetlne plamy. Spojrzałam ponad wodą, której nie widziałam; słyszałam tylko chlupot fal o szczątki nabrzeża. W pobliżu zobaczyłam więcej świateł - na sulkarskich statkach!
Nie mogłam uwierzyć, iż nie zatonęły, choć widziałam to na własne oczy. Przecież monstrualna fala musiała je zmiażdżyć niby skorupkę jajka! A mimo to latarnie skupione w rozjarzonych gronach kołysały się w ciemności, jakby zawieszono je na chybotliwym stojaku.
- Destree!
Zamrugałam. To myślowe wezwanie przebiło się przez powłokę skupienia na tym, co robiłam. Poczułam się tak, jakby ktoś złapał mnie w pół i podtrzymał me obolałe ciało.
Byłam tak oszołomiona, że przyszło mi do głowy, iż mój talent daje o sobie znać tylko po to, by wprowadzić mnie w błąd. Wtedy jeszcze raz dobiegło mnie bezgłośne wołanie:
- Destree!
Rozpoznałam myśl pani Jaelithe. Odwróciłam się w stronę świateł chyboczących nad wodą zatoki
pełnej najróżniejszych szczątków. Mrugając próbowałam usunąć wszechobecny popiół z załzawionych oczu.
Powłócząc nogami, chwiejnym krokiem skierowałam się ku światłom na wodzie. To było jak koszmarny sen, gdy nie można się obudzić, a ciało nie reaguje na rozkazy umysłu. Dotarłam do skraju nabrzeża, mijając poprzewracane kamienne bloki i wraki dwóch łodzi rybackich, przylgnęłam do stosu kamieni starając się przebić wzrokiem zasłonę padającego wciąż popiołu. Niewyraźna postać wynurzyła się z mroku, wychodząc z brudnej wody tuż u moich stóp. Czyjaś ręka chwyciła moje zwisające bezwładnie ramię i pociągnęła lekko.
- Destree!
Tym razem nie był to głos pani Jaelithe, lecz Orsyi. Chciała, bym poszła za nią.
Nie miałam nawet siły odmówić, wlokłam się więc, potykałam. Obawiałam się, że wpadnę na jakieś pływające szczątki, ale moja towarzyszka złapała mnie za kołnierz i poprowadziła. Popiół tak gęstą warstwą pokrywał powierzchnię morza, że wydawało mi się, iż brodzę w gęstej zupie. Później niewidoczna w mroku dłoń nakierowała moje palce na drabinkę sznurową. Krztusząc się i kaszląc zdołałam się jakoś wspiąć do góry. Później inne ręce wciągnęły mnie na pokład. Osunęłam się bezwładnie na deski.
Rozróżniłam twarze pani Jaelithe i Kemoca. Wyższa postać za nimi to zapewne był pan Simon. Podniosłam się i zobaczyłam, jak członkowie załogi zmiatają popiół z pokładu i przez wyrwę w burcie zrzucają do morza. Potrząsnęłam głową i spróbowałam zerwać z twarzy zaklejoną skamieniałym popiołem i wyschniętą ochronną maskę. Dusiłam się.
Nagle ktoś podał mi butelkę. Jakoś zdołałam ją ująć drżącymi rękami i wypić parę łyków kwaśnego wina zmieszanego z ziołami, którym Sulkarczycy wzmacniają swe siły.
Było to ostatnie, co zapamiętałam. Nagle jakbym się ocknęła… Światła zakołysały się i zgasły. Leżałam na pokładzie.
Dotarło do mnie władcze wołanie, rozkaz, którego musiałam posłuchać. I chociaż całą istotą pragnęłam odpoczynku, jeszcze nie miałam go zaznać. Byłam świadoma, że nie przebywam w moim ciele. Pędziłam, coraz bardziej zbliżając się do światła jaśniejszego od wszystkich, jakie ujrzałam po wyjściu z ozdobionej szklanymi cudami świątyni. Był to strzelający z morza słup ognia.
W jego blasku dostrzegłam to, co znajdowało się u jego podstawy, płynną materię, gęstą, zwieńczoną płomieniami. Oddalając się od ognistego źródła przygasała powoli, co było przecież nieuniknione. Para wodna powstała z zetknięcia tych dwóch żywiołów tworzyła skłębione burzowe chmury.
Z morza wynurzały się jakieś ciemne garby. Woda spływała z zębatego jak piła podłużnego kształtu, ale nie pląsały już po nim języki ognia. Wydało mi się, że obok dostrzegłam jakieś stworzenie wijące się w przedśmiertnych konwulsjach.
Teraz wszakże liczyło się nie to, co zobaczyłam, ale to, co wyczułam. Wezwana przez jakiś rozum Moc wysyłała w świat fale takie jak te, które spustoszyły Varn. Moc zgromadziła się tutaj, by zniekształcać i niszczyć. Widziałam kiedyś schwytaną w sieci lorkę, jednego z drapieżników-ludojadów północy, które do upadłego walczą zębami i pazurami i często się uwalniają.
A tutaj była Moc, która sprawiała wrażenie częściowo uwięzionej. Energia, która się z niej wyrwała, pomknęła przed siebie, rozkładając się w kształcie wachlarza, żeby zmienić, to co znajdowało się w jej zasięgu - tak jak Czarownice z Estcarpu ruszyły z posad góry, żeby ocalić swój kraj przed najazdem.
I ta Moc, skrępowana przez nieznane siły, prawie stała się odrębną istotą, która miała swoją osobowość i cele. Bałam się jej dotknąć tak jak i sięgnąć do jej źródła. Nie miałam bowiem wątpliwości, że dla niej zabić mnie, to tak jak zdmuchnąć świecę.
Lecz ktoś, kto mnie tutaj przysłał - a raczej przyciągnął - nie pozwolił misie zatrzymać dłużej. Minęłam wynurzający się z morza wulkan, przemknęłam z dala od tego ognistego słupa.
Za wulkanem panował mrok. Ale nadal było tam coś, co starało się odzyskać wolność. Skupiłam
na nim uwagę, wytężyłam magiczne zmysły i ruszyłam do przodu. Wulkan świecił wystarczająco jasno, bym zobaczyła wystające z kipieli morskiej skały, nagie, dopiero co powstałe.
Zawisłam nad nimi w powietrzu i spostrzegłam, że były to klify, forpoczta kontynentu, znajdującego się poza zasięgiem pływów. W oddali jarzył się czerwony punkt, jak węgiel w gasnącym ognisku. To właśnie stamtąd napłynęła niszczycielska fala Mocy.
Nie odważyłam się nawiązać z nią kontaktu, użyć nawet cząstki jasnowidzenia, by przyjrzeć się jej źródłu. Była bowiem zbyt rozwścieczona, za bardzo chciała chwytać i więzić. Ale miała w sobie coś, co wywoływało we mnie coraz większe zmieszanie i niepokój. Już wielokrotnie wyczuwałam moc, nawet nikłe jej ślady w osobach, które nawet nie wiedziały, że mają taki talent. I za każdym razem miała ona swoje granice. Nikt, kogo znałam lub o kim słyszałam, nie rozwinął tak swoich magicznych zdolności w przerażającym dążeniu do władzy… Albowiem ta tutaj siła nie atakowała z zamiarem złośliwego przekształcenia lądów i wód swojego świata. Nie, to co się zdarzyło na morzu i w Varnie, było jedynie produktem ubocznym, przypadkowym błędem, a nie rezultatem wysiłku woli. Tylko towarzyszyło wybranej przez tę siłę drodze.
Tą Mocą kierowało zupełnie inne pragnienie i to pragnienie tylko w części zostało zaspokojone. Nie pogrążając się w nieznanej energii, zdecydowałam się skontaktować z nią za pomocą dalekowidzenia. Albowiem dopiero teraz zrozumiałam, że wysłano mnie tu po to, bym zobaczyła jej źródło.
Potworny smród zaatakował mnie tak nagle, że cofnęłam się błyskawicznie, ale musiałam wrócić. W dole rozlewała się nieprzenikniona ciemność, jak dziura sięgająca w całkowitą! pustkę. Dalekowidzenie jest inne niż cielesny wzrok. Widziałam - wyczuwałam, że poniżej mnie znajduje się pozbawił jakichkolwiek otworów budowla. W jakiejś części była skała, na której przycupnął jak srogi demon sługa Ciemności.
Było tylko to - i nic więcej. Zawisłam nad tajemniczą budowlą usiłując wychwycić jakieś emanacje osobowości, zorientować się, kto wylewa z siebie te potoki energii. Nie wyczułam nic - tylko samą energię. Dobrze wiedziałam, że to przecież niemożliwe: każdy, nawet najmniejszy talent (a ten był największy, z jakim dotąd się zetknęłam), musi gdzieś mieć swoje korzenie.
Zachowałam jednak ostrożność i nie zapuściłam się tam, gdzie grabiło mi wciągnięcie w zaciekłą walkę. Starałam się zgromadzić energię narastającego we mnie sprzeciwu i wrócić.
Czy celem ataku był „Wytrwały Wędrowiec”? Przecież równie dobrze mogła go zniszczyć fala w Varnie. Jakaś osoba? Pani Jaelithe! Tak jak przedtem zaufałam Orsyi, gdy wracałyśmy na statek, tak teraz obdarzyłam zaufaniem tę, która była niegdyś Czarownicą i miała nieskończenie większy talent niż ja. Zamiast patrzeć na ciemną plamę na poszarpanym szczycie klifu, wytężając wolę przywołałam z pamięci obraz małżonki Simona Tregartha.
Nagle napłynęła ku mnie fala Mocy na swój sposób tak silna jak ta, która zaatakowała Varn. Ale nie odciągnęła mnie stamtąd. Pozostałam na miejscu. Potem po raz drugi uderzyła mnie fontanna energii, po raz trzeci i czwarty. Zrozumiałam, iż znów przyłączyli się do mnie tamci czworo i że jestem tylko grotem strzały wymierzonej w to, co usiłowało zniszczyć nasz świat.
Zaatakowaliśmy jednocześnie. Byłam jak ptak, którego wichura porwała z bezpiecznej grzędy, bezsilny i bezradny, z obezwładnionymi skrzydłami. Próbowałam uczepić się moich towarzyszy i jakoś mi się to udało.
Bez względu na wykształcenie, jakie otrzymuje Czarownica czy jasnowidząca, nie wolno jej tak się zatracić w tym, co zamierza zrobić, żeby zerwać więź z własnym ciałem. Tutaj zaś nie było nic... przynajmniej najpierw tak myślałam. Później jednak dostrzegłam błyski, które pojawiały się i gasły tak szybko jak iskry nad ogniskiem. Było tam teraz - a może kiedyś - prawdziwe życie. Lecz to magiczna energia władała owym życiem, a nie życie energią. I dla każdego, kto ma choć cząstkę magicznego talentu, było to równie przerażające jak kolderska armia żywych trupów. Zaprzeczenie wszystkiego, czego nauczyło nas Światło!
Dotychczas nie wyczuwałam Ciemności w nieznanej Mocy, która sprawiała wrażenie neutralnej,
niemającej nic wspólnego ani z Wiecznym Mrokiem, ani ze Światłem i bardziej przypominała sztorm szalejący z czyjejś woli. Teraz jednak odkryłam, że owa siła więzi tych, których sobie podporządkowała, i że przestali oni kontrolować swoje dusze - mogła więc stać tylko po stronie Ciemności. Jakże przebiegły, nienaturalny i wypaczony musiał być umysł, który utajnił to wszystko tak, iż nie mogłam nic wykryć, pozostały w nim bowiem tylko nikłe ślady wolnych niegdyś istot.
Przerażenie umożliwiło mi powrót z tej strefy mroku. Podniosłam powieki i zobaczyłam nad sobą twarz Jaelithe. i Malował się na niej przestrach. Leżałam z głową na czyichś kolanach. Ktoś przetarł mi czymś powieki, czoło… Rozchodził się zapach morza i lądu jednocześnie, woń ziół zebranych i ususzonych po tym, jak dojrzały w promieniach słońca. Odetchnęłam głęboko, wdzięczna losowi za to, że wróciłam, że nie zostałam uwięziona razem z moimi towarzyszami tak jak tamci nieszczęśnicy zmuszeni do służenia Ciemności.
Rozdział 9
„Wytrwały Wędrowiec” przetrwał furię morza lepiej niż jego bliźniaczy statek, który ledwie utrzymywał się na powierzchni. Ocalało mniej niż połowa tych, którzy wypłynęli z Estcarpu. Wszyscy członkowie załogi, będący na pokładzie w chwili, gdy zalała go gigantyczna fala, zaginęli. Podobny los spotkał żeglarzy, którzy przebywali na nabrzeżu. Kapitan Harwic zginął, ale Sigmun przeżył. Kiedy głęboki mrok nocy ustąpił szaremu światłu dnia, nie zobaczyliśmy wcale słońca: popiół wciąż opadał, choć w mniejszej ilości. Ocaleli żeglarze obejrzeli zniszczenia i okazało się, iż wprawdzie „Morski Jeździec” już nigdy nie zdoła wypłynąć na morze, lecz belki i inne części jego konstrukcji przydadzą się do naprawy „Wytrwałego Wędrowca”. Załoga uszkodzonej jednostki wypowiedziała się za tym w głosowaniu.
Najbardziej zatroskała marynarzy utrata obu masztów, gdyż bez nich nie była możliwa dalsza podróż. W kraju Varnów nie rosły drzewa, a w ocalałych po trzęsieniu ziemi magazynach miejskich nie pozostało nic, co mogłoby je zastąpić.
Wyrzucone na ląd trzy łodzie rybackie wysychały teraz szybko na drugim gigantycznym piętrze Varnu. Sigmun i najwyższy stopniem oficer z „Morskiego Jeźdźca” obchodzili je przyglądając się im uważnie, gdy nasza mała grupa poszła rampami do górnego miasta. Pani Jaelithe uznała bowiem, że powinniśmy powiadomić kapłankę Siedzącej Strażniczki o tym, czego się dowiedziałam w ostatnim transie. Ukrywająca się na południu niezrozumiała siła, zdolna kontrolować ziemię, wodę i powietrze - to wróg, z którym należało się liczyć. Może wydarzenia poprzedniego dnia były jedynie zapowiedzią przyszłych ataków?
Część mieszkańców Varnu wróciła z położonej na wschód równiny. Donieśli o drastycznej przemianie, jakiej uległa rzeka zaopatrująca w wodę ich dolinę. Przedtem wpływała do wnętrza klifu w pewnej odległości od grodu, obecnie zaś płynęła prosto, gdyż ściana skalna rozłupała się na dwie części w pobliżu dawnego ujścia. Sokolnik wyznaczony do pomocy Varneńczykom, którzy opuścili w popłochu miasto, wysłał swojego ptaka, żeby zbadał, co znajduje się dalej. Zameldował, iż teraz rzeka wpada bezpośrednio do morza o kilka mil od Zatoki Varneńskiej. Na razie nikt nie wyprawił się tam, by sprawdzić na miejscu, jak wygląda sytuacja. Mieszkańcy nawiedzonego trzęsieniem ziemi portu nie niepokoili się dopóty, dopóki mieli dostęp do wody.
Grupa Varneńczyków przeganiających swoje długonogie i długowłose owce na położone wyżej pastwiska natknęła się na znane mi już człekokształtne latające potwory, które z największym trudem zdołali pokonać. Poczwary te atakowały zarówno zwierzęta - w jakiejś mierze chronione przez grubą warstwę wełny, którą niebawem miano ostrzyc - jak i pasterzy.
Dwóch pasterzy zostało poważnie pokąsanych. Kiedy towarzysze przynieśli ich do miasta, byli w szoku spowodowanym trucizną. Roztoczono nad nimi najlepszą opiekę, ale ranni wciąż majaczyli w gorączce, usiłując wstać i wrócić tam, skąd. przybyli. Pozostali pasterze mówili, że sprawiali im wiele kłopotu zaraz po zranieniu, gdyż próbowali wspinać się na; południowe klify.
My tymczasem naradzaliśmy się z kapłanką i dwoma urzędnikami miejskimi. Kazano mi opowiedzieć szczegółowo wszystko, co zobaczyłam w wizji.
- Czy to, co wyczułaś, jest dostatecznie silne, żeby znów nas zaatakować? - zapytano.
- Nie wiem. Nie mogłam się też dowiedzieć, dlaczego to zrobiło.
Jeden z radców zmierzył mnie lodowatym wzrokiem.
- Wy, z morza… - Lekkim ruchem wskazał całą naszą grupkę. - Szukacie właśnie tego, prawda? - Bez trudu posługiwał się językiem kupców. - Usłyszeliśmy od was o strażnikach z waszych legend. Bardzo możliwe, że to wy zwróciliście uwagę nieznanego wroga na Varn i teraz szykuje się on do następnego ataku! Im szybciej opuścicie nasze miasto, tym bardziej nas to ucieszy! - powiedział zimno, nie ukrywając wrogości.
Ciszę, która zaległa po tej wypowiedzi, przerwał obcy mi głos. To przemówiła po raz pierwszy
kapłanka o zasłoniętej twarzy. Nie wiem, dlaczego teraz wybrała ten sposób porozumiewania się; może chciała uniknąć bliższego kontaktu z nami, ponieważ zgadzała się ze swoim przedmówcą.
- Przysięgłaś na swój talent, że to prawda - zaczęła, a ja skinęłam głową. Wprawdzie trochę się przespałam, ale wciąż byłam wyczerpana, nadal nie wróciły mi siły. Otworzyłam celowo swój umysł. Jeżeliby tylko chciała, mogła odczytać moje myśli i przekonać się, iż nie kłamałam. - Jednego strażnika spotkaliście na północy, zanim jeszcze wpłynęliście na wody Varnu - ciągnęła. - Jeśli więc był to zwiadowca lub wysłannik, to ten, kto go posłał, dowiedział się o waszym przybyciu. Mógł mieć ważny powód, by przygotować to, co spotkało zarówno nas jak i was.
- A przecież tamte latające stwory zaatakowały was nie po naszym przybyciu, lecz znacznie wcześniej- wtrąciła pani Jaelithe, gdy kapłanka zamilkła na chwilę - może nawet, zanim podnieśliśmy kotwicę w Zatoce Es.
- Słyszałam, że jeden z was znalazł wrak, który nie należał do żadnej znanej nam rasy, że zabrał go do Es. Może w ten sposób odebrał jakiejś Mocy jej zdobycz? Czy zastanawialiście się nad tym?
- W niedawnej przeszłości znajdowano inne, sulkarskie wraki, tak samo opuszczone przez załogi. Właśnie dlatego przybyliśmy na południe. Czy uważasz, że one również mogły być łupem wyrwanym jakiemuś wrogowi? Czy wy także nie utraciliście łodzi rybackich?
Znów zapadło długie milczenie. Jeden z rajców poruszył się w krześle, widocznie nie mogąc w nim usiedzieć. Siedział obok pana Simona i od czasu do czasu obrzucał go ukradkowymi spojrzeniami, jakby zastanawiał się, czemu przyszedł uzbrojony na to spotkanie.
- My także straciliśmy łodzie i rybaków - przyznała kapłanka, zwracając ku mnie głowę. Jak mogła cokolwiek widzieć, skoro opadające fałdy kaptura całkowicie zasłaniały jej twarz? - Wspomniałaś o ludziach uwięzionych przez tę siłę - ciągnęła. - O co ci chodziło? Czy wezwałaś ich, a oni ci odpowiedzieli?
Potrząsnęłam przecząco głową.
- W jej wnętrzu dostrzegłam iskierki życia, ale nie odważyłam się zwrócić do żadnej z nich. To było jak wielka sieć - użyłam symbolu jej ludu licząc, że Varneńczycy lepiej mnie zrozumieją - sieć pełna szamoczących się ryb, którą szybko przyciąga do siebie rybak.
Fałdzisty kaptur zwrócił się w stronę pani Jaelithe.
- Ta jasnowidząca zaświadczyła, że wy wszyscy, którzy macie magiczne zdolności, razem z nią uczestniczyliście w poszukiwaniach. Co sądzisz o owych iskierkach życia, jakoby schwytanych w sieć przez wroga, którego nie potraficie opisać?
- Były tam - potwierdziła lakonicznie małżonka Simona Tregartha. Zrobiła jakiś znaczący, ale dla mnie niezrozumiały gest.
Zakapturzona kobieta wysunęła szczupłe dłonie z obszernych rękawów. Zetknęła je czubkami
palców na wysokości piersi, a potem nagle wykonała ruch jakby odpychania, po czym zwróciwszy na zewnątrz dłonie utworzyła tarczę.
- Przywołujesz to, czego nie znam, Czarownico. Nie jestem twoją siostrą w czarostwie! W naszych żyłach płynie różna krew, bardzo różna… Myślę jednak, że kiedy zarzuciliście kotwicę w naszej zatoce, nie mieliście złych zamiarów. Ale łatwo moglibyśmy w to uwierzyć, ponieważ ta katastrofa spadła na nas tuż po waszym przybyciu. Tak, nasi rybacy ginęli bez wieści, widzieliśmy też wiele innych niebezpieczeństw - takich jak owe latające poczwary - i, jak zapisano w naszych kronikach, zdarzało się to już wcześniej. Nigdy jednak nie zapłaciliśmy nikomu tak wielkiego okupu jak tym razem. Byłoby dobrze dla was, gdybyście opuścili Varn najszybciej jak się da…
- Nasze statki nie są zdatne do żeglugi - przerwał jej pan Simon. - „Morski Jeździec” już nigdy nie popłynie. Na waszej ziemi brak też czegokolwiek, co mogłoby posłużyć do naprawy „Wytrwałego Wędrowca”. Jakże więc mamy opuścić Varn? Ludzie nie mogą chodzić po morzu, a wzdłuż klifów nie biegnie żadna ścieżka, którą moglibyśmy odejść… - Mówił bez zwyczajowej kurtuazji jak wojownik do wojownika, który przyniósł mu ostrzeżenie o niebezpieczeństwie.
Teraz kapłanka odwróciła się do tego z rajców, który jeszcze nie zabierał głosu. Rajca odchrząknął
chrapliwie, jakby gardło miał pełne popiołu. Zacisnął w pięści wsparte na kolanach ręce, jakby gotując się odeprzeć jakiś atak.
- Jest statek… - zawahał się i głośno przełknął ślinę. Osłupieliśmy ze zdumienia, dopiero Kemoc pochyliwszy się lekko do przodu zapytał:
- Jaki statek? Łódź rybacka? Gdzie?
- Ptak szpiegujący na rozkaz waszych wojowników doniósł o nim. Wypatrzył go w pobliżu nowego ujścia rzeki do morza.
- Czy to wrak? - zapytał pan Simon.
- Nie, nie jest uszkodzony. Utrzymuje się na wodzie i może pływać…
- Nie powiedziano nam o tym! - warknął małżonek, pani Jaelithe. - Czy to jeden z waszych statków?
- Nie! - odrzekł równie gniewnie rajca. - Na tym statku nadal jest życie, a przynajmniej tak zameldował wasz szpieg.
- Macie więc na czym odpłynąć - oświadczyła pośpiesznie zakapturzona kobieta.
- Czy to sulkarska jednostka? - Pani Jaelithe skierowała to pytanie do mnie i zrozumiałam, że znowu będę musiała rozpocząć poszukiwania.
Zamknęłam oczy starając się oczyścić umysł ze wszystkiego z wyjątkiem obrazu „Wytrwałego Wędrowca” jako wzorca. Wytężyłam resztki sił woli i umysłu niczym kupiec z trudem wyłuskujący perłę z muszli. Dostałam mdłości jak zawsze, kiedy wbrew zdrowemu rozsądkowi, nie wypocząwszy dostatecznie od ostatniego razu, znowu używałam swej mocy. Niewyraźny obraz w moim umyśle wyostrzył się i znieruchomiał. Spoglądałam z góry na jakiś statek. Miał on maszty, do których przywarły strzępy żagli. Różnił się jednak od wszystkich znanych mi sulkarskich korabiów. Wprawdzie był od nich mniejszy, ale nie mogłabym zaliczyć go do łodzi rybackich. Kołysał się lekko na falach, osłonięty rafami przed furią wzburzonego morza. Utracił żagle, ale poza tym sprawiał wrażenie zdatnego do żeglugi.
Sokół zameldował, że na tym statku było życie. Nie: zobaczyłam wszakże nikogo na pokładzie, na którym panował ogólny rozgardiasz. Tam, gdzie przedtem musiały wisieć szalupy, luźno opadały liny.
Ostrożnie zapuściłam myślową sondę szukając owego życia - może pod pokładem pozostał jakiś ranny żeglarz, opuszczony przez towarzyszy, którzy odpłynęli łodziami?
Tak! Tam było życie! Lecz w tej samej chwili, w której dostrzegłam kłębiasty blask energii życia, zrozumiałam, że sokołowi nie chodziło o człowieka, tylko o zwierzę, które od dawna współżyło z ludźmi. Było głodne i właśnie tropiło ślad jakiegoś innego zwierzęcia, jeszcze mniejszego i bardziej dzikiego; będącego zarówno tradycyjną zdobyczą jak i odwiecznym wrogiem. Spróbowałam wychwycić także i tę drugą iskierkę życia i cofnęłam się gwałtownie, napotkawszy samą dzikość. Takich stworzeń było więcej - też dręczył je dotkliwy głód. Czekały więc na myśliwego w zasadzce i myślały - ich umysły okazały się tak obce, że ledwie je rozumiałam - w jaki sposób napełnić puste żołądki.
Oddaliłam się od tego przyszłego pola bitwy, uniosłam się w górę zwracając uwagę na punkty orientacyjne, które ułatwią nam odnalezienie statku.
- To wyspiarski szkuner. - Głos Simona Tregartha wyrwał mnie z transu i znów uświadomiłam sobie, że oto kolejny raz połączyliśmy nasze siły i wszyscy wspólnie obejrzeliśmy statek.
- Czyżbyś go znał? - podchwycił rajca, który chciał pozbyć się nas z Varnu.
- Widywałem podobne do niego jednostki, gdzie indziej…
- A więc on stanowi cząstkę tego, czego szukacie? - przerwała mu szybko kapłanka. - Czy nie powinniście się tym zająć? - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu, prawie rozkaz.
Kiedy powiadomiliśmy kapitana Sigmuna o obcym statku, natychmiast zrozumiał, co to znalezisko mogło oznaczać dla nas wszystkich. Jego zdolność przekonywania i siła woli sprawiły, że zepchnięto do morza varneńską łódź rybacką, którą fale złożyły na jednym z gigantycznych tarasów. Była jednak uszkodzona i chcąc utrzymać ją na powierzchni morza, l należało bez przerwy wyczerpywać wodę. Nie
mogła też zabrać wielu pasażerów. Musieliśmy więc się rozdzielić. i
Większość ocalałych Sokolników miała z panem Simonem, jego małżonką i kilkudziesięcioma Sulkarczykami pójść. z doliny Varnu brzegiem rzeki, która teraz wpadała do morza. Sokół zameldował był, że obcy statek znajdował się w małej, -1 prawie zamkniętej przez rafy zatoce, w pobliżu ujścia.;.
Kemoc, Orsya i ja mieliśmy zaś popłynąć na przeładowanej łodzi rybackiej wzdłuż brzegu morza do tego samego, miejsca. Nie odpłynęliśmy od razu - sulkarscy żeglarze starali się jak najlepiej ją naprawić. Poza tym potrzebowaliśmy prowiantu.
Dwudziestu Sulkarczyków pod wodzą mata Simona z „Morskiego Jeźdźca” musiało pozostać leczyć rany, połamane kości, urazy głowy oraz cięcia zadane przez odłamki szkła. Ku mojemu zaskoczeniu ci sami rządcy miasta, którzy tak; bardzo chcieli, żebyśmy opuścili ich gród, nie mieli nic przeciwko otoczeniu opiekę naszych rannych. Myślę, że kierowało nimi pragnienie pozbycia się nas pięciorga, którzy udowodniliśmy, iż władamy Mocami.
Tej nocy były jeszcze dwa wstrząsy, ale żaden nie wyrządził większych szkód poza zwaleniem sterczących resztek popękanych murów. Część z nas pomagała ile sił mieszkańcom miasta, podczas gdy Simon przygotowywał łódź do podróży, i myślę, że doceniono nasze wysiłki. Widać było jednak, że Varneńczycy tylko czekają, byśmy wreszcie opuścili ich gród.
Opady duszącego popiołu zastąpił rzęsisty deszcz, chwilami przechodzący w ulewę. Zmył on popiół, pozostawiając tylko w kątach błotniste kałuże, my zaś, choć przemokli do nitki, radowaliśmy się z całego serca.
Następnej nocy spaliśmy w sali rady miejskiej i nie sami, gdyż kwaterowało z nami wielu Varneńczyków. Katastrofa sprawiła, że zapomniano o tradycji i obyczajach i Varnenki opuściły kobiece pokoje, zresztą w większości już nieistniejące.
Opuściliśmy Varn rankiem trzeciego dnia po kataklizmie. W grupie, która wyruszyła lądem, znaleźli się prawie wszyscy Sokolnicy, z nami zaś popłynęło tylko dwóch. Wydawało mi się, że zbyt liczną gromadą wsiedliśmy na pośpiesznie naprawioną przez Sigmuna łódź. Objął nad nami dowództwo; miał ku temu prawo i nikt go nie zakwestionował. Wszyscy, z wyjątkiem Orsyi, kolejno chwytaliśmy za wiosła, na których opuściliśmy zatokę Varnu. Dwóch marynarzy stało na dziobie i bosakami odpychało pływające szczątki.
Woda w zatoce była względnie spokojna, ale gdy wypłynęliśmy na pełne morze, musieliśmy bez przerwy walczyć z falami, by nie zboczyć z kursu. Szczęściem ocalał jedyny żagiel, gdyż właściciel łodzi zwinął go porządnie, nim uderzyła fala. Wiał dość ostry wiatr. Rozpostarliśmy więc płótno i wioślarze mogli odetchnąć na jakiś czas.
Wiatr ten przyniósł odór zgnilizny. Dopłynęliśmy do miejsca, gdzie na powierzchni oceanu
unosiły się całe ławice martwych ryb. Niektórzy mieszkańcy głębin musieli jednak ocaleć, gdyż w masie płynących rozkładających się ławic co jakiś czas tworzyły się jakieś wiry i wyrwy, w których znikały gnijące ryby; widome świadectwo czyjegoś głodu.
Przyglądałam się uważnie. Wciąż pamiętałam o Scalgahu. Jeśli popłynął za nami na południe, to czy zadowoli go ten obfity posiłek, czy też swą uwagę skupi na naszej łodzi? Jeżeli nawet „Wytrwały Wędrowiec” z ledwością się oparł uderzeniom jego ogromnego cielska, to w tej łupinie mieliśmy nikłe szansę na przeżycie. Mimo to nie ośmieliłam się sięgnąć doń myślą w obawie, że sprowadzę na nas niebezpieczeństwo.
Wciąż płynęliśmy na południe, ostra zaś, poszarpana linia klifów ciągnęła się na wschodzie. Dostrzegałam nawet szramy biegnące wzdłuż urwistego brzegu, w miejscach, gdzie ten naturalny mur rozłupał się i runął do morza. Zasłona deszczu ukrywała prawie wszystko poza ogólnym zarysem brzegu.
Woda lała się z nieba, sączyła przez nieszczelny kadłub łodzi. Czerpaliśmy ją, wylewaliśmy za burtę, coraz szybciej. Smagał nas zimny wiatr i dygotaliśmy w przemoczonej odzieży, a deszcz i wodny pył zalewały nam oczy i oślepiały.
Nad nami wisiało ponure ołowiane niebo i trudno nam było określić porę dnia. Przed
opuszczeniem Varnu założyliśmy, że podróżujący morzem z powodzeniem dotrą do miejsca spotkania wcześniej niż ci, którzy wzięli za przewodnika rzekę. Nie zdołaliśmy jednak uniknąć opóźnienia, gdyż dwukrotnie musieliśmy wypłynąć na pełne morze, by ominąć skalne rafy wielkimi kolczastymi jęzorami wysuwające się z lądu. Pojawiły się chyba dopiero co, gdyż dojrzeliśmy na jakiejś skale martwą varneńską owcę.
Płynący z nami Sokolnicy uważnie przyglądali się szczytom klifów. To ptak jednego z nich odkrył, że bezimienna rzeka zmieniła koryto. Teraz ów Sokolnik wyjął swojego pierzastego towarzysza spod płaszcza, którym troskliwie go osłaniał, i poprawiwszy umocowany do łapy instrument, podrzucił w powietrze. Sokół zatoczył krąg nad naszą łodzią, wzniósł się; wyżej i pomknął w stronę urwistego brzegu. Kolejny raz musieliśmy oddalić się na głębinę, by w bezpiecznej odległości minąć zalewane przez fale skały, a potem chwyciliśmy za wiosła, żeby ponownie skierować nasz stateczek na wschód.
Tutaj woda była mętna. Zobaczyłam przepływającą obok splątaną masę korzeni i gałęzi. Zmierzający na otwarte morze silny prąd utrudniał nam utrzymanie się na kursie. Usłyszałam nagły okrzyk Sigmuna i zobaczyłam, jak klepie w ramię stojącego obok niego mężczyznę. Z półmroku wyłoniły się nagie maszty statku. Kołysał się; lekko na boki pod naporem fal. Nie myliłam się - to ten statek ukazał mi się w wizji.
Sigmun skierował naszą łódź prosto ku niemu. Wśród nie zajętych wiosłowaniem Sulkarczyków podniósł się gwar; rozprawiali żywo i pokazywali palcami. Dopiero teraz zauważyłam, że część nadburcia jest wyłamana, a główny maszt znacznie krótszy niż powinien, uznałam jednak, że sztorm, który zagnał tu dziwny statek, nie uszkodził go zbytnio.
Z wprawą żeglarzy, z którymi nikt w świecie nie mógł się równać, Sulkarczycy podprowadzili naszą łódź do burty nieznanego korabia. Jedna z kobiet przeskoczyła na jego pokład i przeciągnęła nasze cumy. Stanęliśmy burta w burtę przy obcym statku. Sulkarka przywiązała liny i odwróciła się, żeby rozejrzeć się po pokładzie. Raptem krzyknęła głośno i z wściekłością kopnęła jakieś skaczące ku niej stworzenie wielkości stopy.
Rozdział 10
Pośpieszyło ku niej dwoje towarzyszy - kobieta miała równie szerokie bary jak mężczyzna - wyciągając w ruchu długie żeglarskie noże, zanim jeszcze ich nogi zadudniły na pokładzie obcego statku. Nieznane zwierzęta wyroiły się z kryjówek, a może zastawionych pułapek. Bez wątpienia były żywe: ich umysły, podobnie jak umysł tamtego morskiego potwora, emitowały fale strasznego głodu.
Stojący obok mnie Sokolnik zsunął płaszcz z ramion i ruszył wziąć udział w bitwie. Niebawem wszyscy poszliśmy w jego ślady.
Te porośnięte sierścią, skaczące i kąsające zwierzęta nie miały nic wspólnego z morzem. Ich ogony, które wlokły się po pokładzie, były nagie, a w otwartych pyskach połyskiwały ostre żółte zęby. Piszczały głośno i przenikliwie, jakby w ten sposób zagrzewały się do boju.
Sulkarczycy nożami, Sokolnicy zaś mieczami siekli oszalałe stado, odrzucając okaleczone ciała z powrotem w ruchliwą rzeszę atakujących stworów, które natychmiast pożerały zarówno martwych jak i konających pobratymców.
Oczyściliśmy wreszcie pokład z napastników, strącając ostatnich do morza, lecz zapłaciliśmy za to ukąszeniami i ranami. Orsya nalegała, byśmy zaraz przemyli i opatrzyli skaleczenia, gdyż obawiała się, że kły tych zwierząt mogą sączyć jad. Użyła swoich maści i bandaży. W miejscach, gdzie spadły zwierzęta zjedzone następnie przez swoich towarzyszy, pozostały teraz tylko porozrzucane drobne kości.
Poszukałam myślą życia, zrobił to również Kemoc. Nie wyczułam żadnego dręczonego dotkliwym głodem stworzenia. Ale na statku pozostało jednak coś żywego. Z ręką na maszcie posłałam myślowy zew, zapewniając nieznaną istotę o naszych dobrych zamiarach.
Z góry dobiegł nas cichy dźwięk, prawie szloch. Ze zwiniętego żagla wynurzyło się jakieś niewielkie zwierzątko, dwukrotnie większe od wytępionych przez nas kreatur. Nic by go nie ocaliło, gdyby dopadły go wcześniej. To obecność tego myśliwego wyczułam w transie.
Po jakiejś chwili zaczął schodzić z masztu, wpijając w drewno ostre pazury. Otoczyliśmy maszt kręgiem, chcąc się przyjrzeć nieznanemu morskiemu wędrowcowi.
Widziałam kiedyś śnieżnego kota z górskich szczytów, piękne, pełne siły i wdzięku zwierzę. To stworzenie było wielokrotnie od niego mniejsze. Rozpoznałam w nim jednak przedstawiciela znanych w High Hallacku i Arvonie zwierząt, które w dawnych czasach cieszyły się wielkim szacunkiem u władców Mocy.
Było równie czarne jak barwiczka do oczu, której używają mieszczki z karsteńskich portów. Ale kiedy w końcu zeskoczyło na pokład, dostrzegłam na jego piersi trójkątną białą plamę. Przyglądało się nam długą chwilę, aż w końcu wymieniliśmy spojrzenia. Wydało wtedy cichy okrzyk. Zrozumiałam, że prosi o pomoc. Było równie głodne jak wytłuczona przez nas horda.
Przyklękłam na zakrwawionym pokładzie i wyciągnęłam rękę. Kot powoli podszedł do mnie tak blisko, że mógł obwąchać moje palce. Nie miałam pojęcia, jak i po co znalazł się na tym statku.
Z wiszącej u pasa sakiewki wyjęłam kawałek suszonej ryby, która była w Varnie podróżnym prowiantem. Podrobiłam ją i rozsypałam między sobą a kotem, który od razu zabrał się do jedzenia. Najwidoczniej nie wydaliśmy mu się niebezpieczni i jego nieufność zaczęła topnieć.
Kapitan Sigmun ledwie rzucił na kota spojrzeniem i skierował się do wejścia prowadzącego do kajut i pod pokład. Sokolnicy z obnażonymi mieczami w dłoniach i dwaj marynarze pośpiesznie poszli za nim. Ja tymczasem kruszyłam drugi kawałek ryby. W owej chwili wolałam pozostać tam, gdzie byłam.
Deszcz przestał padać. Wilgoć nadal unosiła się w powietrzu, ale mgieł nie było, i widzieliśmy wysunięte w morze klify, które częściowo osłaniały wrak i brązową wstążkę nurtu bezimiennej rzeki wpadającej do morza.
Orsya uklękła obok mnie przyglądając się wygłodniałemu zwierzęciu.
- To prawdziwy kot, taki, jakie znał Dawny Lud - powiedziała powoli - tylko trochę mniejszy. Pan Simon wspomniał, że one żyją również w jego świecie.
Kot zjadł ostatni kawałeczek ryby i nawet wylizał po nim miejsce. Potem usiadł, poślinił łapę i tarł nią pyszczek, najwyraźniej myjąc się po posiłku. Pierwszy raz w życiu spotkałam takie zwierzę i zafascynowało mnie. Skończywszy toaletę ziewnął, ukazując imponujące zęby i dwie pary ostrych kłów. Jego oczy były żółte, prawie złociste. Nie odrywał od nas spojrzenia, jakby czekał na nasze pytania.
Spróbowałam porozumieć się z nim myślą. Kot zaspokoił już głód i w jego umyśle wyczułam głównie ciekawość. Lecz pasmo jego myśli mieściło się znacznie wyżej niż te, do których przywykłam. Z trudem nawiązałam z nim kontakt. Zapytałam:
- Kim jesteś?
Najpierw obdarzył mnie jeszcze jednym długim spojrzeniem. Później w moim mózgu pojawił się niewyraźny obraz spotkanego przez nas kota toczącego walkę z jakimś stworzeniem, którego nie tylko nie znałam, ale nawet nie potrafiłam dokładnie rozróżnić.
- Jesteś wojownikiem? - Scena walki nie zniknęła.
- Bojownikiem? Zabójcą?
- Czarnym wojem? - podsunęła z kolei Orsya. - Wielkim zabójcą?
Kot zasyczał. Widać było, że nie uznał nas za dostatecznie inteligentne, by odpowiedzieć jak należy; wprost biła od niego pogarda. Obraz zniknął i pojawił się inny, w którym nasz „rozmówca” stał, a kilku jego pobratymców przykucnęło w postawie pełnej szacunku i respektu.
- Panem? - zapytałam.
Ale to Kroganka znalazła odpowiednie słowo, przede wszystkim dlatego - jak się później dowiedziałam - że w Escore Stara Rasa sprzymierzyła się z nieczłowieczymi plemionami. Każde z nich miało swojego przywódcę, który od czasu do czasu brał udział w ogólnych naradach.
- Wodzem?
W odpowiedzi zamruczał gardłowo. Zrobił krok lub dwa do przodu i otarł się głową o rękę, którą Orsya do niego wyciągnęła. Odważyła się wtedy pogłaskać go drugą ręką między uszami.
- Wodzem! - powtórzyłam, tym razem na głos. Wówczas kot przyszedł do mnie po takie same pieszczoty, jakimi obdarzyła go małżonka Kemoca.
Nasza trójka nie ustawała w próbach lepszego porozumienia się, kiedy wrócili ci, którzy zeszli pod pokład. Znalezione w kajutach ślady świadczyły, że jeszcze niedawno ktoś je zajmował; tak samo było na przyholowanym na Gorm statku.
Kemoc trzymał pod pachą zwój map, a Sigmun i jego marynarze już badali ożaglowanie, stan masztu i lin. Zanurzone w wodzie liny dowodziły, że załoga opuściła statek w łodziach ratunkowych.
Orsya zsunęła się do wody i zameldowała, iż obcy statek był zakotwiczony. Najwyraźniej zerwał się z kotwicy i ciągnął ją za sobą dopóty, dopóki nie zaklinowała się między dwiema skałami ukrytymi pod powierzchnią morza.
Podczas naszych poszukiwań dokonaliśmy wielu odkryć. Na statku była żywność. Wygłodzona horda, która nas zaatakowała, przegryzła część pojemników i wyjadła ich zawartość. Lecz w metalowych skrzynkach odkryliśmy suchary, w słoikach zaś coś kolorowego i słodkiego, co mogło być przetworami z owoców. Znaleźliśmy tam również blaszane puszki, ale uszkodzone, ze śladami zębów. Otworzyliśmy kilka nożami i okazało się, że są w nich jarzyny i owoce, a w jednej nawet jakiś napój.
Jako doświadczeni podróżnicy nie rzuciliśmy się na to wszystko od razu, spożyliśmy wszakże dostatecznie dużo, by nacieszyć się nowymi smakami i zapomnieć o suszonych rybach z Varnu.
Wciąż nie przybywała grupa, która wyruszyła brzegiem rzeki. Postanowiliśmy raczej zaczekać na nich na znalezionym statku niż szukać miejsca na obóz u podnóża klifów. Na rozkaz Sigmuna zapalono dwie latarnie łatwo dostrzegalne dla każdego, kto szedłby od strony rzeki.
Obejrzeliśmy dokładniej znaleziony wrak. W niektórych kajutach były ubrania - bluzy dziwnego kroju jak zrobione na drutach; nasze wieśniaczki robiły tak zimowe narzuty. Koce, opakowane w coś gładkiego i śliskiego, co, jak się dowiedzieliśmy, nie przepuszczało wody i w jakiś sposób chroniło przed wilgocią. Wszystkie znaleziska odłożyliśmy na bok, żeby później podjąć decyzję o ich losie.
Uwagę Kemoca przyciągnęły mapy. Okazały się niezrozumiałe dla Sulkarczyków, choć badali je z zapałem. Kemoc wskazał jednak, a Sigmun zgodził się z tym, iż miały wspólne cechy z mapami znalezionymi na przyholowanym na Gorm statku. Kot siedział obserwując spokojnie naszą krzątaninę i nie protestował, gdy zagarnialiśmy zawartość kajut.
Orsya siedziała ze skrzyżowanymi nogami na pokładzie, w kręgu światła latarni. Gładziła dłońmi leżący na kolanach długi pas z bardzo miękkiej materii, ozdobiony wzorami z muszelek. Muszelek tych nie przyszyto, ani nie namalowano, ale jakby wtkano w samą tkaninę.
Młody Tregarth obserwował ją z uśmiechem, kiedy Wódz wynurzył się z mroku. Pod wpływem nagłego impulsu skontaktowałam się z nim myślą. Czy wiedział, dokąd udała się załoga? Dlaczego odpłynęła w małych łódkach, opuszczając nieuszkodzony, znacznie bezpieczniejszy statek? Wydało mi się, że nie zdołałam do niego dotrzeć, lecz po chwili odebrałam jednak niewyraźny obraz.
To na pewno był pokład, na którym siedziałyśmy. Wysokie postacie poruszały się na krańcach kociego pola widzenia, a potem zniknęły. Ktoś usiadł, tak jak teraz Orsya, w zasięgu wzroku Wodza, więc zobaczyłam ją wyraźnie. Była to kobieta, a wiatr igrał jej rozpuszczonymi, bujnymi włosami. Nigdy nie widziałam pukli o takiej barwie, które były bardziej czerwone niż sulkarskie są żółte. Nieznajoma miała niezwykłe oczy, wielkie, okrągłe i czarne, zupełnie nieprzeniknione, jakby czymś osłonięte. Później odsunęła na czoło jakąś nieregularną czarną maskę i okazało się, że jej oczy wyglądają normalnie. Podniosła z pokładu ten sam pas materiału, który spoczął na kolanach Orsyi, i przewiązała nim włosy.
Wówczas otworzyłam oczy i chwyciłam koniec owej przepaski. Kroganka musiała wyczytać z mojej twarzy, że chcę zrobić coś ważnego, gdyż puściła wstęgę. I znów zobaczyłam tamtą kobietę. Wyczułam wszakże jeszcze coś - coś, co zdawało się emanować z paska tkaniny, którą trzymała. Nieznajoma zerwała się na nogi. Szczęśliwy uśmiech, który rozjaśniał jej twarz, kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy, znikł. Widziałam teraz jej otwarte szeroko usta, jakby wrzeszczała wniebogłosy.
Ktoś przebiegł obok niej. Potem zaległa ciemność, ale nie był to naturalny zmierzch dnia, lecz coś zupełnie innego. Kobieta w mojej wizji potknęła się, zrobiła krok do przodu i wyciągnęła ręce przed siebie, jakby w obronie przed czymś niewidzialnym. Potrząsnęła głową, szarfa zsunęła się jej z włosów, spadła też dziwna czarna maska z oczu. Wiła się i walczyła. Jej strach smagnął mnie jak biczem, choć dzieliło nas nieznane.
Potem zobaczyłam obok niej jakiegoś mężczyznę, który mocno objął ją ramieniem. W jego oczach dostrzegłam strach i zatroskanie. To, co nią zawładnęło, jeszcze go nie napadło. Czerwonowłosa kobieta uwolniła jedną rękę i zaatakowała mężczyznę, bijąc go po twarzy i po głowie, rozdrapując mu głęboko policzki ostrymi, pomalowanymi na czerwono paznokciami. Później zjawił się drugi mężczyzna i obaj wspólnymi siłami zdołali ją obezwładnić. Ale to, co kryło się w głębinach jej umysłu…
Natychmiast zerwałam myślową więź między nami. Mógł to bowiem być pomost między opętaną a mną. Miała ona cząstkę magicznego talentu, o którym nic nie wiedziała. Ten dar otworzył drzwi niewidzialnemu napastnikowi. Obaj mężczyźni ciągnęli ją w stronę wejścia do prowadzącego do kajut korytarza.
Atak ustał tak nagle, jak się rozpoczął. Lecz ja wiedziałam, iż nieznana siła znalazła to, czego szukała, narzędzie, którym mogła się posłużyć.
Jeżeli taki był przebieg wydarzeń na pokładzie obcego statku, o ileż szybciej wróg mógł zaatakować i pokonać tych spośród nas, którzy mieli znacznie większe magiczne zdolności. Musieliśmy się mieć na baczności.
Podniosłam powieki i spojrzałam na Orsyę i Kemoca. Odebrali przynajmniej część tego, co zobaczyłam i wyczułam. Zwinęłam w ciasny rulon ozdobioną muszelkami przepaskę. Wiele przedmiotów mogło posłużyć jako klucze dla mocy, która nie powinna się uwolnić. Jeżeli się nie
myliłam, należało umieścić niebezpieczny skrawek tkaniny tam, skąd nam nie zagrozi.
- Daj mi ją… - Kemoc sięgnął po wstążkę. Trzymał ją tak ostrożnie, jakby zaraz miała buchnąć płomieniem, a potem owinął ją w to, co miał pod ręką, czyli w jedną z map, którym zamierzał się przyjrzeć. Czy mapy też staną się oknem w przeszłość, ujawnią, co się tutaj wydarzyło?
Nie zamierzałam jednak obecnie występować z takim przypuszczeniem. Niech decyzję podejmie pani Jaelithe. Wprawdzie miałam dar jasnowidzenia, ale zdawałam sobie sprawę, że wszystkie moje zabezpieczenia przed siłami, które zdolna byłam obudzić, są niczym w porównaniu z umiejętnościami prawdziwej Czarownicy.
Późnym popołudniem sokół, który przeprowadzał zwiad, przyniósł wieść, że nasi towarzysze znajdują się w niewielkiej odległości od morza. W tym czasie naradzaliśmy się, czy powinniśmy pozostać na statku i sprowadzić tutaj resztę, czy też go opuścić, i rozbić obóz na brzegu oceanu.
To ostatnie wkrótce okazało się niewykonalne: przypływ dotarł już do podnóża skalnych ścian i zalał wąską plażę.
Niebawem dostrzegliśmy w oddali postacie poruszające się samym zboczem klifu, jakby znalazły ścieżkę biegnącą po niewidocznej dla nas półce skalnej.
Sulkarczycy dwukrotnie obrócili łodzią, którą tu przypłynęliśmy - za każdym razem była zatłoczona - i wreszcie wszyscy znaleźliśmy się na pokładzie.
Tak dużo osób nie mogło się tu wygodnie pomieścić, przynajmniej mieliśmy lepsze schronienie na tę noc niż Varneńska łódź czy skalisty brzeg. Czuliśmy się bezpieczni, mieliśmy prowiant i światło kilku latarni. Niestety, Sigmun rozkazał je zgasić, gdyż trzeba było oszczędzać olej.
Pan Simon również obejrzał mapy i sam statek. Wyjaśnił, że chociaż bardzo różni się on od przyholowanego na Górnej także pochodził z jego świata. Jest też wyposażony zarówno w żagle jak i w maszynę, która będzie go napędzać nawet podczas ciszy morskiej. To właśnie pan Simon najdokładniej przeszukał kajuty i pomieszczenie, gdzie znajdowało się koło sterowe i mapy.
Pani Jaelithe przyszła do mnie, a siedziałam w kąciku na pokładzie, choć nie sama. Kot imieniem Wódz zwinął się w kłębek i przytulił do mojego kolana.
- Szukałaś…
- Dopóki nie zrozumiałam, do czego mogą doprowadzić takie nieostrożne poszukiwania - odparłam.
Usiadła naprzeciw mnie, jakbyśmy miały razem rzucać czary. Deszczowe chmury rozeszły się jakiś czas temu i odfrunęły na północ. Na wschodzie wytaczał się księżyc, świecąc bardzo jasnym, prawie białym blaskiem. Wszystko na świecie istnieje w dwóch postaciach - jednej jasnej, drugiej zaś ciemnej. Księżyc patronuje rzucającym czary kobietom, które to potrafią, jeśli zrodziły się z takim darem. Ale istnieją dwa księżyce i jeden z nich potrafi być bezlitosny. Poczułam, ten, który właśnie wschodzi, zasługuje na to miano. Zdarza się, iż nawet światło bywa okrutne.
Snop srebrzystych promieni sięgnął ponad falami do naszego nowego statku i blask ten przypominał pazur łapy gotowej nas pochwycić. I chociaż w owej chwili dotykałam ręką miękkiego, ciepłego futra i patrzyłam na kobietę znacznie lepiej ode mnie władającą Mocą, poczułam się bardzo samotna. Wydało mi się, że jestem jak tamta, spotkana w varneńskiej świątyni służka Światła z innego czasu i miejsca, dotknięta losem, którego nie mogłam zrozumieć, usiłująca znaleźć w naszym świecie coś znajomego.
Nawet głosy otaczającej nas gromady docierały do mnie jak z wielkiej odległości, a słowa nic nie znaczyły. To poczucie wyobcowania, samotności, pogłębiało się coraz bardziej. Zaczęłam szybciej oddychać. Czułam się tak, jakby zamknięto mnie w naczyniu z grubego szkła, do którego nie docierało nawet niezbędne do życia powietrze.
- Destree!
Ktoś zawołał mnie po imieniu, bardzo cicho i z wielkiej oddali. A przecież pani Jaelithe siedziała tak blisko mnie, że muskała kolanem moje kolano. Dostrzegłam w półmroku jakiś ruch. Zachwiałam się lekko, gdy czyjeś ręce chwyciły mnie z przodu za koszulę.
Później zobaczyłam światło, nie bladą poświatę księżyca, ale ciepłe, żółte światło jak blask wschodzącego słońca. Ze spoczywającego na moich piersiach amuletu Gunnory rozlewało się łagodne ciepło, roztapiając skorupę, która jeszcze przed chwilą otaczała mnie coraz grubszym kokonem. Jęknęłam, odetchnęłam głęboko i powróciłam do przytomności.
Twarz małżonki pana Simona oświetlał blask wzbijający się ku górze z jej złożonych rąk, które trzymała tuż pod moją brodą. Zrozumiałam, że wyjęła mi zza pazuchy amulet Gunnory. Można było nazwać tę moc poświatą księżyca, chociaż miała ona w sobie również energię słońca. Tym razem blask ten pochodził z innego, jasnego miesiąca, nie była to widmowa poświata, która mogła tylko budzić umarłych.
Własne myśli bardzo mnie zaskoczyły. Dotychczas nie znałam bowiem tej dziwnej inności, a przynajmniej nigdy się z nią nie zetknęłam. Czyżby pozostał we mnie jakiś ślad tamtej Przerażającej mocy, która przywiodła do szaleństwa kobietę z mojej ostatniej wizji?
Zdałam sobie sprawę, że opowiadam o wszystkim, co się wydarzyło. Pani Jaelithe słuchała mnie uważnie, przywołując na pomoc całą swoją sztukę i wszystkie umiejętności.
- Nigdy więcej! - W jej głosie brzmiał ostry ton. Skinęłam głową, gdyż wiedziałam już, o co jej chodzi.
Nigdy więcej nie wolno mi używać mojego talentu, jeśli nie wiem, jakie powinnam mieć
zabezpieczenia. Miałam też pytanie:
- Co sprowadziło na nią szaleństwo?
- Mój małżonek powiedział, że mieszkańcy jego świata nie cenią magicznych zdolności. Ci, którzy się z nimi rodzą, traktowani są z niedowierzaniem. Nie mają oni ani niezbędnej dyscypliny wewnętrznej, ani odpowiedniego wykształcenia, żeby mogli posłużyć się nimi we właściwy sposób. Wydaje się, iż kobieta, którą zobaczyłaś, władała jakąś cząstką mocy. Możliwe też, że zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. A kiedy coś do niej dotarło…
- Skąd? W jaki sposób?
- I dlaczego? - Dodała swoje pytanie do moich i wyjaśniła:- Po dziś dzień nie rozumiemy zasady działania Bram. Uważamy, że są one dziełem tych spośród Wielkich Adeptów, którzy byli poszukiwaczami wiedzy i badaczami. Mieszkańcy Escore, którzy najlepiej znają dawne dzieje, opowiadają o walce, o wojnach i o wezwaniach sprowadzających do naszego świata dziwne istoty. Niektórzy Adepci otworzyli takie przejścia między światami, ponieważ sami chcieli je zbadać. Lecz ich Bramy czasami stawały się pułapkami. Mój małżonek mówił mi, że w jego świecie też zdarzają się niezrozumiałe zaginięcia. Jest tam obszar morza, na którym, według legend, znikają statki. Jego ziomkowie nauczyli się latać - na statkach powietrznych - i one również giną bez śladu. Bardzo możliwe, że właśnie tam jest jakaś Brama. W inny sposób bowiem nie można wyjaśnić tego, czego się ostatnio dowiedzieliśmy. A skoro ta Brama jest tak wielka, że może przyciągnąć statek, to siła, która ją stworzyła i wprawiła w ruch, musi być naprawdę olbrzymia. Kolderczycy znaleźli taką Bramę i przeszli przez nią - nie samotnie jak Simon czy kilku innych cudzoziemców - ale całą armią podróżującą ruchomymi fortecami, które mogły zburzyć mury zamku czy nawet miasta. Sami widzieliśmy, jak zmuszono morze, by przypuściło atak na Varn. W przeszłości właśnie tak atakowały kolderskie maszyny.
- A więc znowu mamy do czynienia z Kolderczykami? - zapytałam. Poczułabym się prawie dobrze, gdyby odpowiedziała twierdząco, gdyż dobrze znane zło nie wydaje się tak groźne jak ponury cień, którego nie można przebić wzrokiem.
- Simon uważa, że to nie oni; w jego czasie i jego świecie nie było Kolderczyków. To, czego teraz szukamy, jest zupełnie inne, chociaż nie sposób nie doceniać jego siły. Myślę, że tamta kobieta wyczuła tę siłę i, co całkiem zrozumiałe, bardzo się przeraziła. Możliwe, że to tylko pierwsze tchnienie czegoś, co czai się za Bramą, przez którą przybył tutaj ten statek.
- A co się stało z nią i tymi, którzy na nim płynęli?
- Tego nie wiemy… jeszcze. - Pani Jaelithe nakreśliła w powietrzu ochronny symbol.
Wódz poruszył się i wsunął głowę między nas. Jego oczy zdawały się świecić w mroku. Kusiło mnie, żeby za jego pośrednictwem sięgnąć w przeszłość, lecz wiedziałam, że byłoby to czyste szaleństwo.
Rozdział 11
W istocie dopiero teraz rozpoczęła się nasza podróż. Ostatecznie popłynęliśmy na południe jako cząstka jakiejś dziwacznej floty. Zdawaliśmy sobie sprawę, że „Wytrwały Wędrowiec”, który straciwszy dwa maszty nie zatonął jednak podczas tamtego strasznego sztormu, nie zdoła dalej popłynąć bez poważnych napraw. Nakłoniliśmy wszakże mieszkańców Varnu, żeby w zamian za bardziej uszkodzonego „Morskiego Jeźdźca” sprzedali nam pięć łodzi rybackich. Kapitan Sigmun, który objął dowództwo nad całym sulkarskim kontyngentem, wysłał jedną z nich na północ z prośbą o pomoc dla „Wytrwałego Wędrowca” i o wsparcie dla Varnu.
Myślę, że gdyby nie kapłanka o zasłoniętej twarzy Varneńczycy przegnaliby nas ze swojego zrujnowanego miasta. Podczas jednego ze spotkań, na które kazano przybyć naszej piątce, przekonywała ich, że to, co się stało, mogło być czyimś dziełem, a nie wybrykiem natury. Jeśli zaś taki był powód ataku na Varn, należało wszystko zbadać i to szybko. Zawsze lepiej jest wiedzieć jak najwięcej o wrogu przed rozpoczęciem bitwy.
Pani Jaelithe posłużyła się siłą myśli i skontaktowała z panią Loyse podczas swego kontrolowanego snu. Wprawdzie małżonka Korisa nie miała magicznego talentu, lecz przyjaźniły się tak długo, że połączyła je myślowa więź, którą mogły posłużyć się w razie potrzeby.
Dlatego właśnie mogliśmy być pewni, że wieści o tym, co zaszło, dotrą do Estcarpu. Ale jeśli nie uda się namówić kogo trzeba do niebezpiecznej podróży do Varnu, raczej nie powinniśmy liczyć na natychmiastową pomoc. Jednak nie zamierzaliśmy rezygnować z naszych planów.
Sulkarczycy mają wrodzoną potrzebę eksploracji. Przypuszczenie, że to Ciemne Moce wywołały katastrofę, która zabiła tak wielu ich towarzyszy i zniszczyła statek, tylko spotęgowało ich upór. W przeszłości niejeden raz stawali do boju z przeważającymi siłami wroga wiedząc, że walka może źle się dla nich skończyć. Stało się tak wtedy, kiedy Osberic poświęcił twierdzę Sulkar, by złamać moc żywych trupów wysłanych przez Kolderczyków. Wielu z nich wierzyło, pomimo zapewnień Tregartha, że znów mieliśmy do czynienia z jakimś przejawem kolderskiego zła.
Sigmun, targując się z Varneńczykami o dwie największe łodzie rybackie, które po naprawie byłyby znów zdatne do żeglugi, wyraził to w następujących słowach:
- Jeżeli ta siła służy Ciemności - a bije od niej taki sam smród - to czy wydaje się wam, że zapewnicie sobie bezpieczeństwo, nie zwracając na siebie uwagi i siedząc cicho jak mysz pod miotłą? Czyżbyście dotąd byli bezpieczni? Pomyślcie o waszych zaginionych rybakach, przypomnijcie sobie furię morza i inne złe znaki. Ciemność włada wielkimi mocami, które mogłyby zniszczyć świat. Moc sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła, w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko sposób, w jaki zostanie wykorzystana. Czarownice z Estcarpu ruszyły z posad góry Karstenu - choć większość z nich przy tym zginęła. Czy wydaje się wam, że przewrócenie góry jest mniejszym wyczynem niż to, co tu przeżyliśmy?
Jeden z rajców mruknął coś o Czarownicach i Sigmun podchwycił jego słowa:
- To nie Estcarp wydobył ogień z morza i spowodował to, co was tutaj spotkało. Ale powiadam wam, że jeśli jest tam jakaś Brama, a wszystko na to wskazuje, może ona ściągnąć na Varn dalsze nieszczęścia. Wiemy, że na południu dzieje się coś złego - przecież sami to powiedzieliście. A my właśnie tego szukamy. Mówicie też, że nieszczęście idzie za nami krok w krok, jak zwiadowca Ciemnych Mocy, czyż nie tak? - Urwał i obrzucił wyzywającym spojrzeniem ich twarze. - Doskonale - podjął, gdy usłyszał tylko pomruki, a nie konkretną odpowiedź. - Czy nie lepiej, abyśmy stawili czoło temu czemuś w jego siedzibie? Przecież chcąc nas schwytać może zarzucić sieci aż tutaj.
Tym oto sposobem nabył cztery łodzie (wliczając tę, na której popłynęliśmy do obcego statku) i stworzył flotę. Znaleziony wrak bardzo dokładnie obejrzano i pośpiesznie naprawiono. Oprócz żagla miał on taki sam napęd jak statek z Gormu. Pan Simon wyjaśnił, że statek ten płynął aż do całkowitego wyczerpania się paliwa dla nieznanego mechanizmu, który stał się dla nas bezużyteczny. Na jego pokładzie pozostały wszakże inne rzeczy, które mogły okazać się pomocne w dalszej podróży, takie jak urządzenie dokładnie wskazujące kierunek, prowiant i tym podobne.
Odkryliśmy tam również zapiski i Kemoc studiował je pilnie, a ojciec w razie potrzeby wyjaśniał mu to lub tamto. Zazdrość Sigmuna wzbudziły mapy, pod każdym względem przewyższające te, które znał jego lud, ale na nic mu się nie mogły przydać, gdyż przedstawiono na nich nieznane ziemie.
Nie próbowałam znów „czytać”. Pani Jaelithe zaś uważnie obserwowała jasnowidzącą z „Morskiego Jeźdźca”, kobietę w średnim wieku, która obrzucała mnie gniewnymi spojrzeniami, ilekroć nasze ścieżki się skrzyżowały. Byłaby w stanie wzbudzić przeciw mnie tak wielki gniew załogi, że moje życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie. Pani Jaelithe jednak budziła w niej lęk i Mądra Kobieta starała się nie narażać tej, która niegdyś była Czarownicą i - jak szeptano - nadal władała
Mocą.
W powrotnej drodze do Varnu to właśnie małżonka Simona Tregartha zwróciła mi uwagę na groźbę wiszącą nad tymi, którzy zadają się z niewiadomym. Lecz ja już o tym wiedziałam i to zaakceptowałam. Kapitan Sigmun zgodził się, że nie powinniśmy wprowadzać znalezionego statku do portu, gdyż jego obecność mogłaby podsycić niechęć mieszkańców do nas. Sulkarczycy naprawiali zakupione od Varneńczyków łodzie rybackie, starając się przygotować je jak najlepiej do żeglugi w niewiadome. Sigmun, za zgodą ocalałych członków załogi, oddał mieszkańcom grodu „Morskiego Jeźdźca” i varneńska gildia budowniczych statków mogła się zająć jego naprawą, by zastąpił im sprzedane łodzie.
Pani Jaelithe, z racji piastowanego niegdyś urzędu i ciesząca się wśród nas wielkim autorytetem, zyskała sobie przychylność zakapturzonej rzeczniczki rady miejskiej, która zaprosiła ją do siebie. Zamieszkała więc w apartamentach mieszczących się w świątyni, w której stanęliśmy przed obliczem ślepej strażniczki Varnu. Reszta z nas powróciła na znaleziony statek i pomagała w jego naprawie. Dobrze znałam się na pracach wykonywanych na sulkarskich jednostkach i bardzo chciałam pomóc. Lecz Sigmun poprosił naszą trójkę - Kemoca, Orsyę i mnie - o posprzątanie kajut i usunięcie z nich wszystkiego, co stanowiło osobistą własność zaginionych pasażerów i załogi.
Wódz wszędzie mi towarzyszył. Zwijał się w kłębek na kojach, które przypominały wygodne łoża. W jednej z kajut znalazłam dwie torby czy skrzynki do przechowywania odzieży. Włożyłam i wepchnęłam do nich zarówno ubrania jak i resztę dobytku.
Ubrania tylko na pierwszy rzut oka przypominały znane mi szaty, uszyto je z niezwykłych tkanin. Przyjrzałam im się z bliska, ale dotykałam tylko urękawicznioną ręką. Wprawdzie nie byłam pewna, czy mogę wpaść w trans tylko poprzez dotyk, bez uprzedniego oczyszczenia umysłu i przygotowania; się do odbioru wizji, lecz nie zamierzałam ryzykować. Gdy skończyłam, obie torby były ciasno zapakowane. Musiałam nawet przewiązać jedną kawałkiem sznurka. Włożyłam tam bowiem również pościel, której mogły dotykać ciała zaginionych ludzi i nawet zasłonki przesłaniające okna.
Kiedy tak stałam, rozglądając się po opustoszałej kajucie, pomyślałam, że skończyłam pracę. Było pusto, na koi pozostały jedynie materace. Zamierzałam właśnie ująć torbę za rączkę ze splecionego sznurka, gdy Wódz wydał dźwięk, który nie całkiem był miauknięciem, i widocznie miał zwrócić moją uwagę. Stał na koi, opierając się przednimi łapami o ścianę. Widząc, że mu się przyglądam, dwukrotnie trącił ją głową.
Uklękłam na koi i obejrzałam ścianę. Tak jak reszta kajuty była wyłożona boazerią, kiedy jednak przesunęłam po niej ręką, wyczułam wyraźną różnicę w głębokości jednego ze złączy. Zapewne znajdowała się za nią jakaś komora, ale nie wiedziałam, jak się ją otwiera. Czubkiem noża zdołałam wszakże wyważyć niewielkie drzwiczki. Rozłupały się i odsłoniły bardzo płytką wnękę, w której ujrzałam| dwie skrzyneczki pokryte mięciutkim i przyjemnym w dotyku materiałem.
Nadal klęcząc na koi, bardzo ostrożnie podważyłam wieczka nożem, pilnie bacząc, by dotykać ich tylko w razie konieczności. Właściciel na pewno cenił rzeczy, które tak starannie ukrył, musiały więc być mocniej z nim związane niż inne.
W pierwszej znalazłam naszyjnik z delikatnych złotych kwiatków, a każdy z nich miał liście z miniaturowych zielonych klejnocików, które połyskiwały w półcieniu kajuty. W środku każdego kwiatka tkwiły kamienie ciemnozłotej barwy. Pomiędzy dwoma takimi kwiatkami umieszczono wisior, wijącą się złotą łodygę o takich samych zielonych listkach, zwieńczoną znacznie większym kwiatem, którego płatki były z niebieskozielonych kamieni.
Widziałam drogocenne naszyjniki noszone przez wysoko urodzone damy z High Hallacku, niektóre odziedziczone w spadku po Dawnym Ludzie, a nawet znalezione przez śmiałków przeszukujących ruiny na Wielkim Pustkowiu w Arvonie. Nigdy jednak nie zetknęłam się z takim jak ten. W drugiej szkatułce odkryłam bransoletkę, tak mi się przynajmniej wydało, gdyż łańcuszek był za krótki jak na naszyjnik, oraz pierścień i dwie nausznice, zaopatrzone w haczyki, do zawieszenia w przekłutych uszach.
To był prawdziwy skarb. Nachyliłam się, żeby mu się przyjrzeć. Wiedziałam, co się stanie z rzeczami znalezionymi w kajutach na obcym statku: zostaną wrzucone do głębokiej skalnej szczeliny, żeby nie oddziaływały na nas ślady pozostawione przez ich właścicieli. Ale żeby taki los spotkał i te piękne klejnoty - wszystko we mnie zaprotestowało przeciw temu.
Jak tylko mogłam sięgnąć pamięcią, zawsze nosiłam zniszczoną odzież z szorstkich tkanin, podarowaną mi przez zamożniejsze ode mnie Sulkarki, którym los bardziej sprzyjał. Nieliczne nowe rzeczy, jakie kiedykolwiek kupiłam, należały do najtańszych, gdyż większość moich niskich zarobków przeznaczałam na żywność; musiałam jakoś przetrwać, zanim znalazłam sobie następną pracę. Kilkakrotnie spotkałam Sulkarczyków, którzy zgadzali się przyjąć mnie na pokład dla sobie znanych powodów albo choćby dlatego, że nie znali mojej historii. Pracowałam też na polach wieśniaków w High Hallacku i pomagałam przy zbiorach w Estcarpie, gdzie od czasów wyniszczających wojen brakowało rąk do pracy. Zdarzyło mi się też strzec karawan należących do kupców, którym względne ubóstwo nie pozwalało zapewnić sobie eskorty z żołnierzy najemnych albo Sokolników, ale którzy słysząc o żołnierskich umiejętnościach Sulkarczyków zgadzali się wynająć nawet sulkarską kobietę. Wszyscy wiedzieli bowiem, że Sulkarki pracowały na statkach na równi z mężczyznami i uczestniczyły w rabunkowych napadach, kiedy przed laty ich lud nękał wybrzeża Karstenu i Alizonu.
Widziałam bogate łupy odebrane piratom i złoczyńcom sprowadzającym statki na skały, ale nigdy nic równie pięknego. Wrzucić to do nadmorskiej szczeliny…
Wysłuchałam wszystkich ostrzeżeń i przestróg pani Jaelithe i zdawałam sobie sprawę z ich słuszności, lecz w owej chwili nie potrafiłam nawet zamknąć szkatułek, żeby ukryć znalezisko. Bezwiednie podniosłam pierścień. Spoczywał we wgłębieniu mojej dłoni, a kiedy zbliżyłam go do smugi wpadającego przez luk światła, zabłysnął wszystkimi barwami tęczy. Jeżeli była to przynęta, to istotnie przyciągała wzrok, budząc pragnienie zawładnięcia nią za wszelką cenę.
Obróciłam pierścień koniuszkiem palca. Wsunął mi się na palec. Tak łatwo trafił na właściwe miejsce, jakby zrobiono go dla mnie, a jednak ten piękny klejnot nie pasował do moich rąk, naznaczonych pozostałymi po pracy w polu niewielkimi bliznami, ani do połamanych, zgrubiałych paznokci.
I chociaż nie starałam się dotknąć go myślą, wizja przyszła sama. Zamiast swojej ręki zobaczyłam inną, o gładkiej skórze, długich, owalnych paznokciach, niepołamanych i nawet pomalowanych na różowo. Szczęście napełniło mi serce, gdyż tuż poza zasięgiem mojego wzroku stał ten, który dał mi to wszystko. Coś nas łączyło… W Estcarpie pary biorą ślub wypowiadając pewne słowa, w High Hallacku łączą się poprzez czarę i płomień, a, wśród Sulkarczyków - wymieniając imiona krewnych i nazwę klanu. Kobieta, która nosiła ten pierścień, była świeżo poślubioną małżonką. Nie wybrano jej na towarzyszkę życia z powodu bogactwa, ani dlatego, że miała wysoko urodzonych kuzynów, ale j ponieważ ten mężczyzna ją kochał. Łączyły ich tak liczne więzi, iż pod wieloma względami tworzyli jedną istotę.
Te klejnoty były prawdziwym skarbem, to prawda, lecz wraz z nimi podarowano nieznajomej coś znacznie cenniejszego. Targnęła mną zawiść, nie o metal i szlifowane kamienie, ale o to, że byli ludzie, którzy mogli znaleźć szczęście w miłości.
Żadna chmura nie przesłaniała tego szczęścia. Wyciągnęłam przed siebie rękę z pierścieniem czekając, aż chwycą ją mocne palce mojego małżonka. A potem…
Jak wizja szczęścia innej kobiety odnalazła mnie bez udziału mojej woli, tak samo odszukał mnie Cień, który ją zaatakował. W naszym świecie jest wiele wierzeń. Jedni przysięgają na Wieczny Płomień, który pląsa na ołtarzach High Hallacku, inni zaś na nauki jeszcze starszych bogów i bogiń. Rodzimy się i umieramy - jedni wcześniej, drudzy później, jedni z powodu chorób, drudzy na wojnie - a jeszcze inni giną od ataków Ciemności i to ich spotyka prawdziwe nieszczęście. Ponieważ jesteśmy tym, kim jesteśmy, musimy mieć nadzieję… Musimy wierzyć, że istnieją siły - albo osoby - potężniejsze, mądrzejsze, uczciwsze i sprawiedliwsze niż my i że śmierć to tylko początek innego życia, którego ze względu na nasze ułomności nie potrafimy naprawdę zrozumieć.
Kobieta, która nosiła ten pierścień jako symbol szczęścia i odważyła się wierzyć, że będzie trwało wiecznie, nie uniknęła wspólnego ludziom losu. Wszystkie więzi zostały zerwane i ciemność zwyciężyła światło. Czułam jej ból i smutek, a były tak dojmujące, że aż się rozpłakałam. Nie zdarzyło mi się to od bardzo dawna, odkąd jako mała dziewczynka zrozumiałam, jakie życie mnie czeka: samotność, ludzka niechęć i nienawiść i może nawet służba u złych mocy, choć do tej ostatniej trzeba byłoby mnie zmusić.
Zdjęłam pierścień z palca i włożyłam go na miejsce, do szkatułki, obie zaś do skrytki. Zdałam sobie jednak sprawę, że nie oddam morzu tego skarbu. Odkryta przeze mnie nisza stała otworem. Uklękłam na koi i z całej siły zatrzasnęłam drzwiczki. Ale nadal były na nich widoczne ślady mojego noża. Przeniosłam wzrok na materac. Wódz podszedł bliżej i kucnął, opierając przednie łapy na większej skrzyneczce. Wyglądał jakby przyniósł mi zdobycz jako dowód swojej odwagi, a teraz żądał, żebym ją przyjęła.
Podniosłam materac i jęłam rozcinać szwy na jego spodzie, aż powstała spora dziura. Kot odsunął się nieco i pozwolił mi zabrać szkatułki. Wepchnęłam je do dziury najgłębiej jak się dało.
To było czyste szaleństwo - teraz, kiedy ukryłam klejnoty, wyzwalałam się z fascynacji nimi. Lecz skutkiem wrodzonego uporu nie zważałam na przestrogi zawarte w ostatniej wizji. Powierzę znalezisko losowi. Jeżeli ktoś je znajdzie i zabierze, by je zniszczyć, niech się tak stanie. Mogłam tylko mieć nadzieję, że nie będę wtedy w pobliżu. Na pewno zaprotestowałabym.
Rozejrzawszy się po ogołoconej kabinie, nie dostrzegłam już nic, co pozostałoby po osobie, która ją ostatnio zajmowała. Wyniosłam więc na pokład pełne torby i zobaczyłam tam stertę podobnych pojemników. Żaden Sulkarczyk nie chciał ich dotknąć. To Orsya, Kemoc i ja musieliśmy włożyć je do jednej z szalup. Nie natknęłam się na panią Jaelithe, a tylko ona mogłaby wyczytać w moich myślach to, co pragnęłam teraz ukryć. Odetchnęłam z ulgą, gdy znaleźliśmy się w płynącej w stronę brzegu! łodzi i kiedy pokazano nam szczelinę, w której mieliśmy ukryci znalezione rzeczy, może na zawsze. I ukryliśmy, przemierzają kilkakrotnie wąską kamienistą plażę, odsłoniętą przez odpływ; żeby pozbyć się własności zaginionych pasażerów.
Owej nocy spałam na pokładzie. Wódz mi nie towarzyszył! i wydało mi się to dziwne, ponieważ po powrocie z Varnu nie odstępował mnie na krok, zachowując się tak, jakby złożył! przysięgę lenną albo został członkiem mojego klanu. Brakowało mi jego ciepłego ciała (zwykle układał się przy moimi ramieniu), ale zasnęłam bez trudu i nic mi się nie śniło, choć| podświadomie tego oczekiwałam.
Sigmun w towarzystwie pana Simona i jego małżonki dokonał ostatniego przeglądu znalezionego statku, upewniając się, iż nie pozostało na nim nic, co należało do naszych poprzedników. Czekałam, aż zaczną mnie wypytywać o ślady noża na ścianie przy koi, ale nikt mnie o nic nie zapytał. Trochę się zaniepokoiłam. Poczęłam się więc zastanawiać, czy nie posłużył się mną ktoś, kto nam źle życzy, i czy nie otworzyłam czegoś więcej niż ukryte w ścianie drzwiczki. Próbowałam rozproszyć te obawy mówiąc sobie w duchu, że gdyby wydarzyło się coś, co wskazywałoby na obecność Ciemnych Mocy, łatwo będzie wyrzucić obie szkatułki do morza.
Nie wiedziałam, co mną kierowało wtedy, gdy niczym żołnierz ukrywający przed towarzyszami broni lepszą część łupu zapragnęłam zachować dla siebie znaleziony skarb. Zdawałam sobie sprawę, iż nie zdołam odrzucić takiego piękna tylko z powodu przypuszczenia, że może sprawić kłopoty. Tego dnia jeszcze raz przyjrzałam się sobie w błyszczącej powierzchni tarczy, którą wypolerował jeden z Sokolników.
Oczywiście nie zobaczyłam tam nic, co mogłoby połechtać moją próżność. Byłam pewna, że gdybym przyozdobiła się znalezionymi klejnotami, wyglądałabym zupełnie jak dziki kucyk z siodłem wysokiej krwi torgiańskiego ogiera.
Co jakiś czas ogarniało mnie tak silne pragnienie popatrzenia na mój skarb, że musiałam je zwalczać całym wysiłkiem woli. Powtarzałam półgłosem i w myśli strzępy zgromadzonej podczas moich podróży wiedzy, a nawet wąchałam ukradkiem suszone zioła z apteczki Orsyi, które miały oczyścić umysł.
Po czwartym takim niezrozumiałym napadzie zdecydowałam, że atak był najsilniejszy wtedy, kiedy obok znajdował się Wódz. Wprawdzie nie odważyłam się czytać w jego myślach, ale nabrałam pewności, że jakaś więź łączy kota ze znalezionymi przeze mnie klejnotami. Przecież to on wskazał mi do nich drogę.
Pogoda poprawiła się i dni były piękne. Nie odebraliśmy z morza żadnych ostrzeżeń o grożącym nam niebezpieczeństwie. Wyruszyliśmy na południe dopiero dwudziestego dnia od chwili rozpoczęcia przygotowań do podróży naszą dziwaczną flotyllą.
I znów, tak jak po wypłynięciu z Es, wiał przychylny wiatr, wypełniając żagle statku z obcego świata oraz zakupionych w Varnie łodzi rybackich. Wysyłane w regularnych odstępach czasu sokoły meldowały, że na morzu nie ma żadnych J innych korabiów.
Jeżeli Scalgah pierwotnie popłynął za nami na południe, to może furia oceanu zmusiła go do odwrotu? Orsya obserwowała morskie głębiny, lecz donosiła tylko o obecności ich stałych mieszkańców - dodając jednak, iż było ich mniej niż należało się spodziewać. Zważywszy na ławice martwych ryb, przez które musieliśmy się przedzierać przez kilka pierwszych dni, było to całkiem naturalne.
Nie oddalaliśmy się zbytnio od brzegu. Ściana klifów ciemną smugą ciągnęła się aż po horyzont. Na zachodzie widzieliśmy jedynie morze. Załogę dziwił tylko brak morskie ptaków. Powinna je przecież przyciągnąć obfitość martwych ryb? Czułam się na tyle Sulkarką, że rozumiałam zaniepokojenie ziomków mojej matki. Ci odważni skrzydlaci rybacy od niepamiętnych czasów towarzyszyli im w podróżach, a niektórzy - na przykład śnieżnobiałe ptaki o wielkich skrzydłach, - nawet pono przynosili szczęście. Wiele naszych legend opowiadało o tych skrzydlatych wędrowcach prowadzących w bezpieczne miejsce uszkodzone podczas sztormu statki. Wiele sulkarskich statków miało też ich wizerunki namalowane na głównym żaglu.
Czwartego dnia podróży wysłany na zwiady sokół zameldował, że zbliżamy się do lądu. Nie wiedzieliśmy wszakże, czy była to wyspa, czy też wybrzeże kontynentu odchylające od dotychczasowej linii.
Na długo przed zachodem słońca zobaczyliśmy ciemny zarys na południowym wschodzie. Sigmun rozkazał zwinąć główny żagiel. Wysłano jeszcze dwa sokoły. Tym razem wróciły z wieścią, iż dotarliśmy do grupy wysp. Kiedy zapadł zmrok, marynarz czuwający w bocianim gnieździe na głównym maszcie doniósł, że widzi w oddali światło, ale trochę bardziej na zachód.
Wiatr zmienił kierunek i przyniósł charakterystyczny odór, zorientowaliśmy się wtedy, że w pobliżu jest jakiś wulkan. Jednak strzelający w mroku ogień się nie pojawił, chociaż tego oczekiwała
większość z nas.
Sigmun rozkazał zwinąć wszystkie żagle, a dowódcy mniejszych jednostek poszli za jego przykładem. Tamtej nocy księżyc nie przedarł się przez gromadzące się chmury i dobry nastrój, który nie opuszczał nas przez ostatnie trzy dni, prysł.
Wódz parsknął, gdy chciałam go pogłaskać, i pobiegł na dziób statku, jakby chciał stamtąd wszystko obserwować. Poszłam za nim, pokasłując przy silniejszych powiewach wiatru niosącego odór dalekiej erupcji. W samym powietrzu zawisło napięcie i myślę, że każdy miał się na baczności, jakkolwiek nie wiedział, czego się obawia.
Rozdział 12
Ową noc spędziliśmy niespokojnie. Ulokowałam się razem z Wodzem na dziobie statku i przyglądałam się sylwetkom ludzi przechodzących przez krąg światła, które rzucała zawieszona na pokładzie latarnia. Zdążyłam jeszcze uciąć sobie krótką drzemkę, zanim po kolei przyłączyli się do mnie Kemoc i Orsya. Przybycie Orsyi poprzedzał otaczający ją zapach ziół; nie mógł go stłumić nawet napełniający powietrze smród. To ona odezwała się pierwsza:
- Co zobaczyłaś?
- Nic - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - Nie badałam tego, co kryje się przed nami. - Odkąd ukryłam skarb, omal nie zapomniałam o swoich zdolnościach, gdyż tak bardzo wystrzegałam się wszystkiego, co mogłoby zwrócić na nas uwagę wrogiej mocy. Wystarczyło mi jednak spojrzeć na kota, by zyskać pewność, że to właśnie nam grozi: Wódz przycupnął i wpatrywał się w dal. Wyglądał, jakby z bezbrzeżną cierpliwością swojej rasy czaił się koło nory stworzenia, na które zamierzał zapolować.
Orsya zrzuciła płaszcz na pokład. Odgadłam raczej niż zobaczyłam, co robi, ponieważ nie sięgał tam blask latarni, jednej chwili znalazła się na burcie, a potem ześlizgnęła do wody. Kemoc wychylił się przez reling, ale nie poszedł w jej ślady. Kroganka pogrążała się w dobrze sobie znanym żywiole, bez którego nie mogła żyć, on zaś, jako że oddychał wyłącznie powietrzem, tylko z wielkim trudem mógłby jej towarzyszyć. Wiedziałam jednak, że choć oddaleni od siebie cieleśnie, złączeni byli myślą i że Kemoc czujnie strzegł swej żony.
Położyłam rękę na grzbiecie Wodza i poczułam drżące napięcie mięśni drapieżnika gotującego się do skoku. Usunęłam więc myślowe zapory, nie bacząc na niebezpieczeństwo. I natychmiast zerwałam się na nogi, chwytając za nóż, a wiatr rozwiewał mi włosy. To nie obcy umysł zadał mi cios z oddali, nie zostałam też napadnięta podczas myślowego kontaktu. Wyczułam obecność tego, z czym już się kiedyś zetknęłam podczas transu. Tak jak Wódz skradający się ku wybranej przez siebie zdobyczy, tak w ciemnościach z południa wysunęła się niewidzialna macka, zdając się szukać jakiegoś naszego słabego punktu. I nie należała do żywej istoty! Zwierzęcia, rośliny ani człowieka!
Ciemna postać Kemoca wyprostowała się; stał obok mnie tak blisko, że prawie stykaliśmy się ramionami. Oparł dłoń na rękojeści miecza. Czekaliśmy, w każdej chwili spodziewając się ataku. Nic się jednak nie stało. To, od czego ciarki przechodziły mi po grzbiecie, zniknęło.
Słyszałam opowieści o żywych trupach - o ludziach, których umysły Kolderczycy zabili, nie przestając posługiwać się ich ciałami. Znałam również legendy o niebezpiecznych miejscach trafiających się w ojczyźnie Starej Rasy: powstały w czasach, gdy była ona młoda i potężna. To, co podkradło się do nas tamtej nocy, nie miało nawet takich powiązań z rodzajem ludzkim, nie mogło też pojąć naszych myśli czy uczuć. Jeżeli było żywe- a żyło bez wątpienia - i jego działania były celowe, to nigdy dotąd nie zetknęłam się z taką formą życia.
Kemoc walczył niegdyś ze sługami Ciemności w Escore i bardowie już opiewali w pieśniach jego czyny. Ja sama nie zapuściłam się w głąb tej wciąż pełnej niebezpieczeństw krainy, dlatego zwróciłam się do niego z pytaniem:
- Co to takiego?
- Coś, czego nie umiem nazwać po imieniu - odparł równie szybko. - Nie chciałbym jednak, żeby obserwowało drogę, którą bym wędrował.
- Wydaje mi się, że to właśnie robi.
W miejscu, gdzie staliśmy, było za ciemno, żebym mogła dostrzec ruch jego okaleczonej ręki. W powietrzu rozjarzył się na chwilę błękitem jakiś symbol, który później jakby skurczył się i zamienił w plamę. Plama ta, zanim zgasła, najpierw zabłysła żółcią, później zaś otoczyła się czerwienią.
- Więc już wiemy - powiedział spokojnie, takim tonem, jakby nie spodziewał się niczego innego. Zapewne w Escore często przeprowadzał takie testy i teraz uzyskał podobną odpowiedź. Nakreślił bowiem symbol Światła, a to, co go stłumiło, należało do Ciemności.
W tej chwili po raz pierwszy przyszło mi do głowy, przybywając tutaj postąpiliśmy jak szaleńcy. Od samego początku przygotowywaliśmy się do tej podróży tak, jakbyśmy wyruszali do walki, w której każdy powinien wziąć udział. Nawet unikający magii Sulkarczycy uznali, że można zrobić tylko jedno: odszukać gniazdo starożytnego zła. Nikt nie zaprotestował przeciw przyjętej wówczas decyzji, nie stało się tak nawet kilka dni temu, kiedy sformowaliśmy naszą małą i słabą flotę, by wyruszyć w nieznane. Czyżby jakaś siła przeniknęła przez ściany Cytadeli w Es i zniewoliła nas bez naszej wiedzy?
Ufałam pani Jaelithe, najsilniejszej władczyni Mocy spośród nas wszystkich. O Kemocu mówiono, że przebywał w Lormcie dostatecznie długo, by poznać jeszcze starszą wiedzę, chociaż miał pono bardziej polegać na swoim mieczu niż na magii. Nie mogłam jednak ocenić ani wiedzy, ani talentów Orsyi, ponieważ należała do innej rasy. Teraz zadałam następne pytanie:
- Czyżbyśmy zachowali się jak owce prowadzone na rzeź? - Kiedy porównałam to coś tutaj i znane z przeszłości moce, pomyślałam, że jesteśmy równie głupi jak te trawożerne stworzenia.
- Jeśli nawet tak się rzeczy mają - małżonek Orsyi nie odrzucił mojego przypuszczenia - jeszcze nie widzieliśmy owczarza. Możliwe, że teraz znajdujemy się niedaleko od jego siedziby…
W nocnej ciszy rozległ się jakiś dźwięk. Błyskawicznie odwróciłam się wyciągając nóż z pochwy, ale ujrzałam tylko wspinającą się po drabince sznurowej Orsyę, która teraz znów mogła jakiś czas przebywać z nami. Wdrapała się na pokład i Kemoc zarzucił jej płaszcz na ramiona. Dostrzegłam w mroku, że otrząsa włosy z wody.
- Tam jest pustka - powiedziała. - Nie ma tam nic żywego, żadnych stworzeń, które pływają czy pełzają. W tym miejscu polowało coś przerażającego, a gdy odeszło, nie pozostało nic.
Tymi słowami powiększyła dręczący nas niepokój. Ani ona, ani Kemoc już nie wrócili do kajuty. We trójkę skuliliśmy się na pokładzie czekając na coś, choć sami nie wiedzieliśmy na co.
Ranek wstał szary i ani jeden promyk słońca nie przebił się przez ołowiane chmury. Powoli zbliżaliśmy się do wysp, które odnalazł sokół. Nic tam nie rosło. Były to nagie, omywane falami skały, które wyglądały, jakby niedawno wynurzyły się z głębin.
Bardzo brakowało nam morskich ptaków. Na północy takie wysepki są ich ulubionymi siedliskami. Czasami aż roją się od ptaków broniących swojego terytorium, walczących ze sobą, a krzyki i piski stapiają się w nigdy niemilknącą wrzawę. Tutaj zaś ląd wydawał się od dawna martwy i nie było na nim śladu życia. Tak jak przedtem kapitan Harwic, wybraliśmy i dwie spośród łodzi rybackich, które miały przeprowadzić zwiad. Obsadziliśmy je dobranymi załogami i Sokolnikami na gdyby doszło do walki. Stałam na dziobie jednej z nich. Wprawdzie Sigmun mi nie ufał, ale nie mógł przeciwko mojej obecności zaprotestować, ponieważ cieszyłam się zaufaniem pani Jaelithe. Zresztą wszyscy zdawali sobie sprawę, że oprócz wzroku i słuchu zwiadowcy będą potrzebowali również moich umiejętności. Pan Simon i jego małżonka znajdowali się na drugiej łodzi, Kemoc zaś i Orsya pozostali na statku, żeby utrzymać łączność.
Ku memu zaskoczeniu Wódz zeskoczył z górnego pokładu i przyłączył się do mnie. Później zaś
przepchnął się na dziób naszej łodzi, omijając uważnie nogi stojącego tam żeglarza, który właśnie opuszczał ciężarek, badając głębokość określającą nasz kurs. Kapitan przy kole sterowym nasłuchiwał jego okrzyków tak uważnie, jak my przyglądaliśmy się nieznanym wyspom.
Ruszyliśmy na wschód, podczas gdy druga łódź skierowała się na zachód. Obie napędzane były wiosłami, gdyż niezbyt ufaliśmy wiejącej tu lekkiej bryzie. Dostosowując kurs statku do głębokości, okrążyliśmy spiczasty koniec pierwszej wyspy. Nie wyczułam tego, co próbowało nas dotknąć ubiegłej nocy. Świat wokół nas był równie pusty dla mojej myśli, jak wzroku i słuchu.
Ale ledwie minęliśmy skalną rafę schodzącą do mor okazało się, że nie dotarliśmy tutaj pierwsi. Zobaczyliśmy bowiem wbity na skały wrak statku z uniesionym wysoko dziobem. Jego strzaskane burty pokrywały zawiłymi wzorami pąkle i morskie żyjątka. Zanim tu się znalazł, długo pływał po morzu. Jego konstrukcja wydała mi się dziwna. Małe kwadratowe otwory widoczne wzdłuż bliższej burty świadczyły, że napędzany był głównie wiosłami.
Przepłynęliśmy obok niego nie odrywając odeń wzroku. Wreszcie przepadł nam z oczu, stając się sygnałem ostrzegawczym dla nieostrożnych żeglarzy. Sondujący dno marynarz zakrzyczał jeszcze głośniej niż przedtem, gdy pozostawiliśmy za sobą rafę i jej brzemię.
Przed nami były inne wyspy, a widoczna w oddali ciemna linia kontynentu zdawała się przesuwać na wschód, jak ramię obejmujące te pozbawione życia ostrowy. Dwa następne okazały się nieco
mniejsze, ale pomijając wrak, wyglądem niewiele różniły się od pierwszego.
Dopiero kiedy zbliżyliśmy się do kolejnej wyspy, największej z widzianych - Wódz wydał gardłowy pomruk. Wpatrzyłam się uważnie w skaliste wzniesienie rozglądając się za czymś, co wyjaśniłoby jego niepokój.
Poczułam dziwne mrowienie na skórze. Na skałach to zapalał się, to gasł jakiś blask. Dwukrotnie przetarłam ręką oczy, jakbym próbowała usunąć coś, co przeszkadzało mi patrzeć. Za mną rozległy się okrzyki załogi. Trzy towarzyszące swoim partnerom sokoły wrzasnęły przeraźliwie, aż zaświdrowało mi w uszach.
Machnęłam ręką na wschód w nadziei, że kapitan dojrzy ten gest i oddali łódź od tego skupiska poszarpanych skał. Jak już wspomniałam, ranek był pochmurny, a przecież między dwiema podłużnymi turniami na wyspie dostrzegłam jakiś błysk, jakby światło padło na wypolerowany metal.
Jeden z Sokolników wysłał swojego ptaka na zwiady. Sokół wzleciał wysoko i nakreślił w powietrzu spiralę, okrążając ciemną plamę wyspy. Przyrząd nadawczy - upierzeni bracia Sokolników noszą je na nogach - przekaże meldunek o tym, co tam się dzieje - bo na pewno to nie czarnoszara skała jest sprawcą tajemniczego błysku.
Kiedy skręciliśmy w prawo, oddalając się od wyspy, zdałam sobie sprawę, że mrowienie znacznie się zmniejszyło. Miałam wrażenie, jakby ze skał atakowało nas coś niewidocznego i ten atak przejawiał się w taki właśnie sposób.
- Tam jest jakaś rzecz z metalu. - Sokolnik, którego ptak przeprowadzał zwiad, podszedł do mnie. - Nie przypomina niczego, co Skrzydlaty Wojownik dotychczas widział. Nie chce podlecieć bliżej, bo się tego boi.
- Może to jakieś umocnienia obronne - odparłam niepewnie, dobrze wiedząc, że wszystko, czego unikały bojowe ptaki Sokolników, musiało być naprawdę niebezpieczne.
- Umocnienia do obrony przed czym? - Jako kobieta zdziwiłam się, że Sokolnik zniżył się do tego stopnia, żeby mnie o coś zapytać.
Trafne pytanie. Poza tamtym wrakiem nic nie świadczyło, że ktokolwiek przed nami odwiedził te strony. Już nie widziałam błysku między skałami, ale nadal przechodziły mnie ciarki i nie opuszczało poczucie, że coś wrogiego czyhało w zasadzce. Rafa, do której przylgnęła wyspa, sięgała daleko w morze i płynęliśmy wzdłuż niej, ufając w umiejętności sondującego głębiny marynarza.
W oddali zobaczyliśmy więcej wysp - i jeszcze coś. Usłyszałam okrzyk stojącego obok mnie Sokolnika, który nie odszedł, mimo że jego ptak wrócił i usiadł mu na ręce. Na pierwszy rzut oka to, na czym załamywały się fale, wyglądało jak jeszcze jedna skalista góra.
Ale to nie natura ją stworzyła. Była kwadratowa, doskonale spojona ze służącymi za fundamenty skałami i wznosiła się tuż nad brzegiem morza. Dobrze znałam prastare estcarpiańskie wieże, widziałam też starsze od nich ruiny w krainie za morzem, którą przed wiekami opuścił Dawny Lud. Lecz żadna z nich nie wyglądała tak wiekowo i obco jak ta.
Patrząc na nią od strony morza nie zauważyliśmy żadnych szczelin w kwadratowych murach, niczego, co wskazywałoby, że ta budowla ucierpiała od ciosów zadanych przez naturę albo czas. Przemyślnie połączone wielkie głazy stały niewzruszenie, a ziejące w ścianach widocznych z pokładu ciemne owalne otwory zapewne służyły - zgodnie z zamierzeniami budowniczych - jako okna.
Wszystkie znajdowały się w wyższej części budowli. Na poziomie gruntu nie było żadnych załamań czy pęknięć. Pomyślałam, że wchodziło się z góry. Kamienie, z których zbudowano tę wieżę, różniły się wyglądem od skalnego podłoża. Były równe, gładkie i rdzawoczerwone. Jak zakrzepła krew, podpowiedziała jakaś cząstka mojej istoty. Szczyt trzykondygnacyjnej budowli był okolony blankami, a wąskie otwory między nimi przypuszczalnie miały służyć łucznikom.
Nasz stateczek nie zmienił kursu, żeby podpłynąć do tajemniczej budowli. Nikt też nie zaproponował, byśmy ją obejrzeli z bliska. Jeden z sokołów ponownie wzbił się w powietrze, by powiadomić drugi prowadzący zwiad statek o tym, co odkryliśmy. Nie odrywałam wzroku od prastarej wieży. Wydawało się, że w każdej chwili, w którymś z mrocznych okien ukaże się jakaś twarz albo usłyszymy świst strzały przez Karsteńczyków używanej na polowaniach, lub wizg strzałki mającej nas ostrzec, żebyśmy się nie zbliżali. Naszła mnie chęć zapuścić tam myślową sondę, ale zdawałam sobie sprawę, że byłoby to szaleństwem, gdyż mogłabym obudzić coś, co uśpił czas.
Płynęliśmy dalej, mijając wyspę-wieżę. Przed nami zamajaczyła grupa mniejszych wysepek. Na horyzoncie zaś widniała ciemna linia, która mogła być skręcającym jeszcze bardziej na wschód wybrzeżem kontynentu, wysuwającym się w morze jako cypel czy półwysep osłaniający zatokę podobną do tej, nad którą leżał Varn.
Naliczyliśmy cztery takie nagie skały. Dwie z nich okrążone były zdradliwymi podwodnymi rafami. Żeby je opłynąć, musieliśmy skierować się znacznie dalej na zachód. Nikomu się nie podobało, że za naszymi plecami została budząca strach wieża i tajemniczy strażnik, którego Wódz pierwszy dojrzał na wielkiej wyspie.
Zalegająca wokół cisza przytłaczała. Wprawdzie łagodził to wrażenie plusk fal i ciche odgłosy życia na statku, ale wiatr zamarł, nasz jedyny żagiel zwisał bezwładnie i wciąż nie ptaków.
Właśnie wtedy, gdy o tym pomyślałam, w górze rozległ się dźwięk. Nie był to skwir sokoła, lecz ochrypłe, urywane wołanie. Nie wiadomo skąd w powietrzu nad nami pojawiła się taka sama latająca poczwara jak te, które tak nękały Varn. Któryś Sokolnik wysłał swojego ptaka, ten zaś zawisł nad ciemnym, wrzaskliwym stworem. Intruz tymczasem usiadł na szczycie naszego masztu, zapewne czepiając się go szponami, jakimi zakończone były jego skrzydła. Skrzeczał i wykrzywiał się do nas, nie zważając na sokoła, który wbrew oczekiwaniom oddalił się nie atakując przybysza.
Teffan skupił całą uwagę na nas. Wódz wydał gardłowy pomruk i podpełzł pod maszt. Wtedy miauknął wściekle, jakby na widok śmiertelnego wroga. Jeden z Sulkarczyków strzelił z pistoletu. Potworek zdążył się uchylić i niewiele brakowało, by uszedł cało, ale strzałka przygwoździła jego skrzydło do masztu. Wrzeszczał i szamotał się jak szalony, usiłując się uwolnić. Z jego szczęk skapywała piana. Pomyślałam o truciźnie i właśnie zamierzałam ostrzec załogę, ponieważ kilku marynarzy stanęło obok Wodza u stóp masztu, kiedy wyręczył mnie w tym dowódca naszej łodzi.
Przy każdym szarpnięciu ze skrzydła Teffana kapała krew. Wreszcie zdołał oderwać się od masztu. Ze wszystkich sił starał się wzbić jak najwyżej - sokół tymczasem krążył tylko wokół niego, przezornie trzymając się poza zasięgiem szponów - lecz uniemożliwiło mu to zranione skrzydło. Runął w końcu w dół, ale zdołał wylądować na skalnej wysepce. Wrzeszczał z i wściekłości. Sokół zatoczył nad nim tylko jeden krąg, po czym szybko wrócił do swojego człowieczego brata.
Ten pierwszy Teffan pojawił się niespodziewanie, ale dostrzegliśmy i usłyszeliśmy jego pobratymców już z daleka. Z południa nadleciały całym stadem i z wrzaskiem opadły na statek. Musieliśmy bronić się przed skrzydlatym wrogiem - użyliśmy mieczy, lecz nasze ciosy rzadko trafiały, poczwary nadążały z unikami. Nagle usłyszałam głośny krzyk. Jakiś marynarz zasłonił oczy ręką. Spomiędzy jego palców trysnęła krew. Dwa Teffany rzuciły się na Wodza, pewnie chcąc go porwać. Z jakiegoś powodu nie atakowały mnie tak zaciekle jak pozostałych. Nie miałam jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Chronieni kolczugami i misiurkami Sokolnicy byli lepiej przygotowani do walki z latającymi wrogami. Stanęli po dwóch obok sternika, mieczami i tarczami broniąc siebie i jego.
Przeraźliwy krzyk zagłuszył na chwilę wrzaski napastników. Trzymający sondę marynarz wpadł do wody. Dwukrotnie odparłam ataki Teffanów, zanim dotarłam do relingu i wskoczyłam do morza.
Woda była mętna i cieplejsza niż się spodziewałam. Złapałam marynarza za kołnierz i wyciągnęłam na powierzchnię jego głowę.
Musieliśmy utrzymać się na wodzie o własnych siłach, ponieważ nikt nie widział, jak opuściliśmy statek. Zresztą nie było czasu na rzucanie nam liny. Na gładkiej burcie nie ma nic, czego można by się uchwycić; naszą jedyną szansą ratunku była któraś ze skalistych wysepek rozsianych po morzu. Ciągnąc za sobą marynarza skierowałam się do najbliższej. Sulkarczycy pływają jak ryby, a przynajmniej tak się przechwalają. Spędzają przecież na morzu większą część życia i umiejętność pływania to ich dziedzictwo. Lecz ten, którego wyłowiłam, tylko słabo poruszał kończynami. Przynajmniej nie wpadł w panikę i nie uczepił się mnie kurczowo.
Natknęłam się na skałę tak ostrą, że rozdarła mi nogawkę spodni. Te kamienne zęby wpiły się w moją nogę, kiedy wczołgałam się na wysepkę i odwróciłam, by wciągnąć mojego towarzysza. Ten już nawet nie próbował pomóc sobie samemu i wydobycie go z wody wydało mi się zadaniem prawie niemożliwym do wykonania. Leżał na plecach. Oczy miał otwarte, ale wpatrywał się w niebo, jakby nie zdając sobie sprawy, co się z nim dzieje. Zauważyłam na jego policzku długą ranę ciągnącą się od czoła do szczęki. Krew sączyła się z niej coraz obficiej z każdym szarpnięciem, gdyż starałam się podciągnąć go wyżej. Z drugiej rany na jego szyi krew wprost buchała. Zacisnęłam ranę palcami, próbując powstrzymać w ten sposób krwawienie i podniosłam oczy szukając wzrokiem statku.
Nie przypuszczałam, że tak bardzo oddaliliśmy się od łodzi, na której nadal wrzał bój. Rozejrzałam się po okolicy, sprawdzając, czy jakaś skrzydlata poczwara nie porzuciła pola walki, by z nami skończyć. Na szczęście nie dostrzegłam żadnego marudera i odniosłam wrażenie, że całe stado Teffanów atakowało naszą samotną łupinkę.
Znowu skupiłam uwagę na moim towarzyszu niedoli. Marynarz nieruchomym spojrzeniem nadal wpatrywał się w niebo, ale grymas wykrzywiał jego twarz i z ran popłynęła ciemna, prawie czarna, gęsta krew. Podniósł do góry pięść, uderzając w powietrze. Puściłam ziejącą na szyi ranę i szamotałam się z nim, chcąc go uchronić przed ponownym wpadnięciem do wody. Kopał konwulsyjnie nogami. Nie wydał wszakże żadnego dźwięku ani nie spojrzał na mnie.
Otworzył usta i oddychał ze świstem. Później lekko podniósł głowę, lecz po chwili opadła bezwładnie, mięśnie ramienia rozluźniły się, nogi zaś znieruchomiały. Już nie żył - chociaż żadna z ran nie była śmiertelna. Świadczyło to, że potwory, z którymi walczyliśmy, jako broni używały trucizny.
Podniosłam się, starając się zachować równowagę na mokrych skałach. Nasza łódź była jeszcze dalej niż przedtem,; Dobiegały mnie krzyki i wrzaski dowodzące, że bitwa trwa.
Moje położenie nie było do pozazdroszczenia. Nawet jeśli Teffany zostaną pokonane, w co nie wątpiłam, to wycofując się mogą natknąć się na mnie. Zabiją mnie, unieszkodliwiając jeszcze jednego wroga.
Z drugiej jednak strony nie było po co płynąć w stronę statku, chyba że ktoś się zorientuje, co się stało, i rzuci mi linę. Kamienna grzęda, którą teraz dzieliłam z trupem, była mała i niewysoka, fale zaś zbliżającego się przypływu na pewno ją zaleją.
Spojrzałam na północ, w stronę wyspy, którą właśnie minęliśmy, gdy nas napadnięto. Strzegły jej rafy i żaden statek nie zdołałby do niej przybić.
A co na południu?
I tam były rafy. Przypominały z dala coraz większe stopnie prowadzące do innej, znacznie
większej wyspy. Nachyliłam się i wciągnęłam martwe ciało na skałę najwyżej jak mogłam. Sulkarski marynarz-wojownik zasługiwał na sulkarski pogrzeb i może później będziemy mogli mu go wyprawić.
Później starannie umyłam ręce w morskiej wodzie, by usunąć z nich gęstą, zatrutą krew. Następnie spojrzałam na południe. Od rafy, która, jak miałam nadzieję, zaprowadzi mnie do bezpiecznego schronienia, dzielił mnie obszar morza. Zsunęłam się do wody i popłynęłam w stronę omywanych falami skał.
Rozdział 13
Pomijając olbrzymi wysiłek, wędrówka po rafach przypominała mi przejście strumienia po wystających z wody kamieniach. Za każdym razem, gdy wdrapywałam się na kolejną rafę lub skalną wysepkę, rozglądałam się za naszym stateczkiem. Nie zobaczyłam jednak żadnego sokoła biorącego i udział w powietrznej bitwie. Czyżby Teffany wybiły co do nogi tych walecznych partnerów Sokolników, jak zrobiły to niegdyś z ptakami w Varnie?
Było pochmurno, kiedy toczyliśmy pojedynek ze skrzydlatymi monstrami, teraz zaś zaczął padać deszcz, a raczej mżawka, czyniąc śliskimi nawet skały sterczące ponad falami, musiałam więc bardzo uważać. Z coraz większym trudem i posuwałam się naprzód. Tak jak wszyscy na pokładzie zdjęłam w ten upał marynarskie buty i włożyłam sandały, które spadły mi z nóg, gdy skoczyłam do morza. Teraz dziękowałam losowi za to, że nieraz musiałam iść głodna i bosa; podeszwy moich stóp stwardniały prawie tak jak podeszwy butów. Mimo to wędrówka po nierównych skałach sprawiała mi wciąż nasilający się ból.
Od słonej morskiej wody piekły wszystkie, nawet najmniejsze zadrapania. Wynurzywszy się po raz trzeci, zdjęłam kaftan, rozdarłam go na dwie części i sporządziłam niezdarne osłony dla stóp.
A kiedy wreszcie wypełzłam na brzeg dużej wyspy, która była celem tej wyczerpującej podróży, potknęłam się. Kulejąc dobrnęłam do najbliższego wyżej położonego miejsca, żeby poszukać wzrokiem statku. Był jeszcze dalej niż poprzednio. Musiał go porwać prąd morski, o którego istnieniu nie wiedzieliśmy, i podczas bitwy znieść na wschód. A może bój z Teffanami tak przerzedził szeregi obrońców, że nasz stateczek nie mógł dalej płynąć, opustoszał jak tamte wraki? Czyżby wszyscy na pokładzie byli... martwi? Czy szybka śmierć od trucizny dosięgła wszystkich? Przecież gdyby jakiś Sokolnik pozostał przy życiu, jego ptak krążyłby nad morzem, szukając…
Wtedy po raz pierwszy opuściła mnie pewność siebie. Czy ktokolwiek widział, jak skoczyłam za burtę? A jeśli tak, to czy uznano, że już nie żyję? Dotychczas taka możliwość nie przyszła mi do głowy - teraz zaś opanowała moje myśli. Może powinnam porozumieć się z załogą statku za pomocą myśli? Każdy, kogo mogłam sobie wyobrazić, odebrałby moje posłanie, ale - z drugiej strony - żadna ze znanych mi osób na łodzi nie otrzymała odpowiedniego wykształcenia. Sokolnicy zaś tak bardzo nienawidzili czarownic, że żyjąc od pokoleń na granicy Estcarpu wyrobili w sobie osłony przeciwko takim kontaktom. Mogłabym jednak skontaktować się z kimś z Sulkarczyków…
Kiedy się nad tym głowiłam, w końcu zmaterializowało się zagrożenie, które nie dawało mi spokoju, odkąd tak bezceremonialnie opuściłam statek. W powietrzu pojawiły się latające istoty, widoczne z oddali jako kropki. Przybywały wszakże od strony odpływającego w morze mojego statku, nadlatywały wielkim łukiem, jakby już wiedziały, że mnie tu znajdą i że będę dla nich łatwą zdobyczą.
Uratowało mnie ukształtowanie wyspy. Składała się z nierównych, poszarpanych skał. Pocięte były głębokimi szczelinami, a ich nachylone ściany dawały schronienie przed atakiem z góry. Szybko schowałam się w takiej niszy i czekałam. Zmęczenie zaczęło mi się dawać we znaki. Bolały mnie plecy i nogi. Zdałam też sobie sprawę, że jestem głodna. Od rana, gdy po przebudzeniu z krótkiej drzemki zjadłam kawałek suchara i solonej ryby, upłynęło sporo czasu. Ale jeszcze bardziej niż głód dokuczało mi pragnienie. Ironia losu sprawiła, że zewsząd otaczała mnie woda, której nie mogłam się napić. Gdy sobie to uświadomiłam, poczułam się dwakroć bardziej spragniona. Mogłam wprawdzie wyciągnąć rękę z ukrycia i zabrać trochę wilgoci ze skały. Nie ugasiłam jednak w ten sposób pragnienia.
Na razie nie przejmowałam się ani głodem, ani pragnieniem. Inne zmartwienie nie dawało mi spokoju. Po nożu, który nosiłam u pasa, pozostała tylko pusta pochwa. Nie miałam broni, a z góry dobiegł mnie świdrujący w uszach wrzask latającej poczwary. Zanurkowała w powietrzu tak nisko, że mogła mnie dostrzec i oczywiście dostrzegła. Ale żeby dosięgnąć, musiałaby siąść na najeżonych ostrych skałach.
Ręką wymacałam w pobliżu kilka kamieni. Później moje palce natrafiły na coś długiego i jakby metalowego, spróbowałam wydobyć to spod skały.
Rdza opadła płatami i w ręce pozostał mi twardy jeszcze rdzeń. Był to jakiś pręt, równie długi jak miecz, ale bez rękojeści i pozbawiony ostrych krawędzi.
To znalezisko dodało mi odwagi. Stojąc tuż przed swą kryjówką spróbowałam policzyć napastników. Nie dałabym rady takiej gromadzie, jaka zaatakowała nas na statku. Wystarczyłoby, gdyby napastnicy wystawili symboliczną liczbę wartowników i poczekali, aż głód i pragnienie osłabią
mnie albo wypędzą z kryjówki.
Naliczyłam jednak tylko pięć krążących w górze Teffanów, a dwa z nich były ranne. Miałam do czynienia z wrogiem pokonanym i może właśnie dlatego jeszcze bardziej zawziętym.
Któryś z nich usiadł na szczycie skały oddalonej o dobry rzut kamieniem. Utkwił we mnie czerwone ślepia, odchylił do tyłu głowę i wrzasnął przeraźliwie. Podniosłam kamień przezornie wydłubany z ziemi i rzuciłam w niego.
Kamień uderzył nieco na prawo od Teffana i roztrzaskał się, a jakiś odłamek najwidoczniej rykoszetem ugodził potworka, który podskoczył, jakby ze złości nie mógł usiedzieć na miejscu. Później wzniósł się w powietrze i zniknął mi z oczu. Nie miałam wszakże nadziei, że wróg zrezygnuje z walki.
Dwie następne poczwary zniżyły lot i usiadły, ale dalej niż pierwsza. Te nie wrzeszczały, lecz wydawały chrapliwe, ćwierkające dźwięki, jakby planując co nieprzyjemnego.
Kamieniem zaczęłam oskrobywać ze rdzy znaleziony metalowy pręt. Był pusty w środku i pod naciskiem zginał się jak bicz.
Trafiłam jeszcze jednego wroga, który runął na ziemię wrzeszcząc i trzepocząc skrzydłami, ale choć próbował, już z niej nie wzleciał. Nie zabiłam go jednak. Wyręczyły mnie inne Teffany. Zanurkowały w powietrzu, chwyciły rannego pobratymca za skrzydła i dosłownie rozdarły na kawałki. Nie wiedziałam, czemu to zrobiły, chyba ze złości, gdyż nie zdobyły naszej łodzi.
Tymczasem mżawka zmieniła się w ulewę. Woda chlustała ze skał, spływając wąwozami do morza. Ciemne chmury zaciągnęły niebo i mrok napełnił świat. Nie widziałam nic na zewnątrz szczeliny, w której się schroniłam.
Nie słyszałam już wrzasków skrzydlatych monstrów, widać i one musiały poszukać jakiejś kryjówki. Zrodzony z deszczu wartki strumień, który o mało nie zalał mojej niszy, pozwolił mi ugasić pragnienie. Zaczerpnęłam dłonią wody w nadziei, iż złagodzi nieco dręczący mnie głód.
Robiło się coraz ciemniej. Straciłam poczucie czasu. Być może zapadła już noc. Wiatr nasilał się i od czasu do czasu jego podmuchy docierały w głąb mojego schronienia, smagając mnie deszczem. Przemokłam do nitki. Dotychczas życie mnie nie rozpieszczało i nieraz uważałam, że los mnie prześladuje, ale teraz wydawało mi się, iż nigdy nie było jeszcze tak źle.
W taką pogodę sokoły, o ile te dzielne ptaki jeszcze żyły, nie mogły latać. Jeżeli w dodatku statek płynął tym samym kursem co wtedy, gdy widziałam go po raz ostatni, musiał coraz bardziej oddalać się ode mnie. Postanowiłam nawiązać myślowy kontakt z towarzyszami podróży. Jeżeli nie uda mi się porozumieć z kimś z załogi łodzi, to może zdołam przesłać wieści o sobie Kemocowi albo Orsyi?
Sięgnęłam za pazuchę i wydobyłam spod przylepionej do ciała mokrej koszuli dar Gunnory.
Wprawdzie było mi zimno i wstrząsały mną dreszcze, lecz rzeźbiony kamień w mojej dłoni promieniował ciepłem. Popatrzyłam na niego. Nie wiedziałam, czy będzie użyteczny i czy w ogóle powinnam posłużyć się moimi zdolnościami w sytuacji, kiedy groziło mi nieznane, nawet śmiertelne niebezpieczeństwo.
Przestałam się nad tym zastanawiać i na nic nie zważając skoncentrowałam się na amulecie, starając się zastąpić w myśli jego obraz twarzą Orsyi. Kamień zdawał się pęcznieć, ale nadal czułam go w ręku, chociaż utraciłam kontakt ze światem zewnętrznym. Był tylko dar Gunnory. Orsyo - posłałam myśl tak, jak Sokolnik posłałby swojego ptaka w poszukiwaniu statku-matki i płynącej na nim Kroganki.
Nie znalazłam jej wszakże. Tak jak zatykając uszy palcami przestajemy słyszeć hałas albo dociera on do nas tylko jako cichy pomruk, tak moja myślowa sonda napotkała jakąś zaporę, od której się odbiła. Powracająca fala energii przeszyła mnie jak sztyletem. Słyszałam, że takie rzeczy się zdarzają, lecz jeszcze nigdy mi się coś takiego nie przytrafiło.
Szybko zaprzestałam poszukiwań.
Wciąż jednak na powierzchni amuletu widziałam świetlny wir tworzący zarys głowy. Ale nie był to wizerunek Orsyi!
Dwie ciemne jamy oczu, nos, zęby wyszczerzone w trupim uśmiechu jak u poległego w boju wojownika. Uśmiech powoli łagodniał, wargi już nie odsłaniały całkiem zębów, oczodoły się wypełniały. Patrzyłam na żywą, a nie martwą twarz. Powieki powoli się podniosły i spojrzałam w oczy mądre i równie duże jak moje.
To była twarz kobiety. Odgadłam to od razu, a teraz zyskałam potwierdzenie. Nie dostrzegłam włosów nad wysokim czołem. Wargi drgnęły, ale nic nie powiedziały, tylko rozchyliły się w przyjaznym uśmiechu, jakby nieznajoma witała mnie serdecznie.
Gunnora? - przemknęło mi przez głowę. Po namyśle odrzuciłam to przypuszczenie. Nie, to nie była Miłosierna Pani, lecz władczyni Mocy, która rządziła ludźmi obdarzonymi magicznymi zdolnościami tak jak Gunnora władała szukającymi jej pomocy kobietami.
Dostrzegłam w jej wzroku zadowolenie. Przyglądała mi się tak, jak rybak przygląda się sieci pełnej ryb. Ogarnął mnie jeszcze większy niepokój i próbowałam zasłonić amulet. Przekonałam się jednak, że utraciłam kontrolę nad własnym ciałem.
Chociaż w moim schronieniu panował mrok, otaczało mnie światło, ciepłe światło słońca. Ciepło rozprzestrzeniało się też z amuletu na całe moje ciało. Wiedziałam o tym, ale nic to dla mnie nie znaczyło. Czekałam niczym wysłannik możnego pana na rozkazy, które mogą rozpocząć jakiś ważny manewr.
A później…
Widoczne na powierzchni daru Gunnory oczy zgasły jak światło świecy, którą nie ja zdmuchnęłam. Twarz nieznajomej ponownie zamieniła się w trupią czaszkę i zniknęła. Teraz trzymałam w ręku tylko kamień, z którego zaczęło się wyłaniać coś jeszcze innego, co stawało się równie wyraźne jak tamto oblicze.
Mimo ulewy i obawy, że pozostałe przy życiu Teffany mogą wrócić, opuściłam moją kryjówkę i wyszłam na deszcz. Włosy i odzież przylgnęły mi do ciała. Nachyliłam się i podniosłam z ziemi giętki metalowy pręt - różdżkę. Mój umysł przynajmniej w tym mnie posłuchał. Co do reszty - byłam tylko pionkiem, który ktoś przesuwał po szachownicy.
Potknęłam się i poślizgnęłam. Wydało mi się, że grunt między skałami pokrywa śliska powłoka. Stopy miałam owinięte kawałkami materiału z kaftana, mogłam więc ślizgać się bez trudu. I choć należało spodziewać się, że zwrócę na siebie uwagę latających poczwar, ani nie usłyszałam ich okrzyków, ani żadnej nie zobaczyłam, jedynie nędzne szczątki tej, którą zabiły.
Dotarłam do najwyższego punktu na wyspie. Było tak ciemno, że prawie nic nie widziałam. Przyprowadziła mnie tutaj obca wola, której nie potrafiłam się oprzeć.
Amulet nadal świecił. Od czasu do czasu zerkałam na niego, żeby sprawdzić, czy nie uległ jakiejś
przemianie, lecz nic takiego nie zauważyłam. Kierowana wolą nieznanej mocy odwróciłam się ostrożnie na południe. Wyspa właśnie tam się rozciągała i tam musiałam pójść.
Ruszyłam więc w drogę, pnąc się po skałach, przekraczając wyżłobienia między nimi, którymi płynęły zrodzone z ulewy strumyki. Woda sięgała mi po łydki, gdy w nich brodziłam. Samotność ciążyła mi bardziej niż kiedykolwiek w życiu, które przecież spędziłam na wędrówkach. Myślę, że czułam się tak dlatego, ponieważ zdawałam sobie sprawę, iż kieruje mną siła, której nie rozumiałam. Szłam jednak powoli, uważając przy każdym kroku, by się nie potknąć i nie upaść. Mogłoby to być dla mnie wyrokiem śmierci.
Kroczyłam wciąż do przodu. Dwukrotnie droga, którą szłam, zwęziła się do nierównej grani omywanej z obu stron przez morze. Wyspy, których już nie mogłam objąć wzrokiem w całości, wyglądały jak paciorki nanizane na łańcuszek.
Nie wiem, jak długo trwała ta wędrówka, gdyż w ciemnościach nie mogłam mierzyć upływu czasu. Bolało mnie całe ciało i nieraz zachwiałam się, ale zmuszałam się, żeby iść dalej, bo obca wola ciążyła mi coraz bardziej.
W końcu upadłam i zalała mnie fala. Rozkasłałam się, gdy słona woda dostała mi się do nosa i krtani. Na szczęście nie leżałam na skale, tylko na czymś, co w dotyku przypominało piasek. Wzięłam głęboki oddech, popełzłam w górę piaszczystego pagórka i tam wyczerpana znieruchomiałam. Z wielkim wysiłkiem przyłożyłam do głowy amulet. Otulił mnie mrok. Myśl się urwała i nic już nie czułam.
Zasnęłam czy zemdlałam? Chyba nie śniłam, a może po prostu niczego nie pamiętałam po przebudzeniu. Obudziło mnie ciepło rozgrzewające moje prawie nagie ramiona. Podparłam się rękami i podniosłam głowę.
Chmury i deszcz zniknęły. Na pogodnym niebie świeciło jaskrawe słońce. Rozejrzałam się po okolicy.
Przede mną było morze z wrzynającymi się w nie rafami. Zdumiałam się pamiętając, jak szłam po nich na oślep. Gdybym tej nocy dobrze wszystko widziała, nigdy bym tamtędy nie przeszła. Wyspa, z której wyruszyłam, majaczyła na horyzoncie.
Przypomniawszy sobie o Teffanach podniosłam oczy. Na niebie nie zobaczyłam żadnej latającej istoty, ale na tej otwartej przestrzeni poczułam się bezbronna, popełzłam więc jak dziecko z powrotem za strzelający wysoko w górę skalny mur, który tworzył zaporę uniemożliwiającą dalszy odwrót. Mur ten biegł na zachód. Dalej nie było raf i morze szumiało tuż u podnóża klifów. Spojrzałam na wschód i uświadomiłam sobie, że oto dotarłam do wyginającego się dalej w tym kierunku wybrzeża kontynentu.
Mój żołądek skurczył się nagle, a ręce zadrżały, wypuszczając amulet, który ponownie spoczął na mojej piersi. Przypadkiem, bo nie pamiętałam, bym zrobiła to świadomie, nadal trzymałam metalową różdżkę znalezioną przed moją skalną kryjówką.
Przede wszystkim potrzebowałam pożywienia. Na plaży na pewno znajdą się jakieś miejsca napełnione wodą przez cofające się fale. Podpełzłam do najbliższej sadzawki. Pływała w niej ryba, którą musiał tam pozostawić odpływ.
W przeszłości nauczyłam się wielu rzeczy, a zwłaszcza jednego: nigdy nie gardzić żadnym jedzeniem, tylko dlatego, że trzeba było spożyć je na surowo. Złapanie uwięzionej w sadzawce ryby zabrało mi trochę czasu. Zabiłam ją zakończonym ostro kamieniem. Obdarłam ją ze skóry i zjadłam wszystko, co nadawało się do zjedzenia.
W miejscu, w którym się teraz znajdowałam, klify opadały stromo ku morzu. Nie zamierzałam iść na zachód, gdzie wyłaniały się bezpośrednio z wody. Na wschodzie jednak dostrzegłam u ich stóp pas ciemnoszarej plaży, a ściana skalna była tam w kilku miejscach popękana. Chwiejnym krokiem - tkanina, którą miałam owinięte stopy, prawie się przetarła - ruszyłam w tamtą stronę. Poza morskimi zwierzętami, które trafiały się w skalnych sadzawkach albo w morzu, nie było tam żadnych żywych istot. Przybyłam na całkiem pusty ląd.
Los mi sprzyjał albo wola, która mną kierowała i kazała mi iść na posiniaczonych nogach,
czuwała nade mną z sobie tylko wiadomych powodów, ponieważ dotarłam do prawdziwego wyłomu w klifie. Płynął nim strumień, który małą kaskadą spadał do morza. Nabrałam w dłonie wody i zaspokoiłam pragnienie. Wydało mi się, że wyżłobiona przez ów potok szczelina to najlepsza droga w głąb lądu.
Nie wiem, jak długo wspinałam się z mozołem. Woda omywała i ziębiła moje ciało drżące z wyczerpania. Urwiste wysokie ściany po obu stronach zasłaniały mi widok na to, ku czemu się pięłam. Poganiał mnie strach przed skrzydlatymi potworkami i nadzieja, że po dotarciu w wyższe partie znajdę jakieś schronienie.
Wreszcie ściany zaczęły się oddalać, a wyżłobiony przez strumień wąwóz rozszerzać. Mogłam wyjść na brzeg. Właśnie wtedy zobaczyłam pierwsze rośliny - a nie widziałam żadnej, odkąd wypłynęliśmy z Varnu. Niektóre skały pokrywała warstwa zieleni, spryskanej wodnym pyłem. Nie był to mech, ale coś przypominającego pajęczą sieć. W miarę jak szłam wciąż dalej i dalej, zielone pajęczyny stawały się coraz większe i gęstsze. Na brzegach w szarej glebie rosły nieznane mi żółtozielone rośliny. Spomiędzy rozłożonych przy ziemi długich wąskich liści strzelały w górę wysokie łodygi zakończone kulkami rozsiewającymi mdlący smród. Miejscami dostrzegałam owady, daremnie próbujące się oderwać od kleistej powierzchni.
W końcu ściany wąwozu oddaliły się na dobre i znalazłam się na skraju szerokiej falistej równiny. Tak jak w dolinie Varnu nie rosły tutaj żadne drzewa. Gdzieniegdzie natomiast dostrzegłam kępy splecionych gałęziami krzewów tworzących zwartą zaporę nie do przebycia. I chociaż nawet najlżejszy podmuch wiatru nie poruszał powietrza, ich ciemne liście drżały bez przerwy jak w febrze.
Nie oddalałam się od strumienia, który płynął teraz przez otwartą przestrzeń, uznałam, że ta droga jest najłatwiejsza. Poza tym zauważyłam w wodzie żywe istoty. Pod kamieniami znalazłam opancerzone stworzenia podobne do tych, które widywałam na targach rybnych na północy; wydały mi się jadalne. Nie miałam jednak żadnego garnka, żeby je ugotować, a tak należało je przyrządzić. Jeszcze raz więc zmusiłam się do spożycia surowego mięsa. Na brzegach bezimiennego strumienia nie ujrzałam żadnej z roślin rosnących nad wodą w znanych mi krainach.
Idąc tak chwiejnym krokiem zauważyłam raz węża, którego czerwono-żółte łuski jaskrawą plamą odcinały się ostrzegawczo od otoczenia. Znieruchomiałam i poczęłam uderzać metalową różdżką w ziemię. Wyczuwszy wibracje wąż odpełzł szybko, tak jak robią to wszystkie pełzacze, chyba że ktoś przypadkiem uniemożliwi im ucieczkę. Ale dla mnie był to jeszcze jeden znak, że kraina, do której przybyłam, mogła okazać się niebezpieczna dla podróżnych.
Słońce stało wysoko na niebie i nie dostrzegałam w najbliższej okolicy żadnego miejsca na obóz. Przykucnęłam zatem nad brzegiem strumienia, by na nowo przewiązać stopy i zastanowić się, co robić dalej. Obca wola wciąż mnie ponaglała, może jeszcze bardziej niż przedtem, każąc mi iść dalej. Czekało na mnie coś, czemu musiałam stawić czoło.
Tak długo już znajdowałam się pod obcym wpływem, iż zwątpiłam, bym mogła zniszczyć czar, jaki na mnie rzucono. Wszyscy słyszeliśmy o geas i wiedzieliśmy, co czeka nieszczęśnika, którego tak przeklęto. Czy rzeczywiście miałam do czynienia z geas? Jeśli tak, to kto je na mnie rzucił i dlaczego? Z pewnością ten ktoś nie życzył mi dobrze. W owej chwili zatęskniłam za towarzystwem pani Jaelithe, ponieważ ona jedna mogłaby odkryć, kto mnie tak więził, i dopomóc mi w przyszłej walce.
Rozdział 14
Nie podobało mi się, że przebywam na otwartej przestrzeni, ale najbliższy zagajnik był tak gęsty, a jego giętkie jak pędy winorośli gałęzie tak mocno ze sobą splecione, że nie znalazłabym tam schronienia. Nie zauważyłam też w zasięgu wzroku miejsca równie dogodnego jak nisza, w której przedtem się ukrywałam. W końcu postanowiłam iść dalej. Niebo było bezchmurne i z moich obliczeń wynikało, że noc będzie księżycowa. Pod nogami miałam równy grunt, a za przewodnika znajomy strumień.
Posuwałam się naprzód wolnym krokiem. Niczego tak bardzo nie pragnęłam, jak przykucnąć i odpocząć na jakimś spłachetku piaszczystej ziemi. Mimo to szłam dalej, dopóki nogi nie odmówiły mi posłuszeństwa. Przysiadłam więc nad strumieniem i ugasiłam pragnienie. Słyszałam wiele opowieści o Wielkim Pustkowiu w Arvonie, przebyłam nawet jakiś jego skrawek, kiedy wyruszyłam na poszukiwanie świątyni Gunnory.
Tutaj wiatry przesypywały piasek po twardej jak żelazo glinie, z której sterczały dziwaczne, wykrzywione od gorąca rośliny o niesamowitym wyglądzie i ich szkielety rozsypujące się w proch przy dotknięciu. To pustkowie było inne, ale nie mogłam nie porównywać go z położonymi za morzem Ziemiami Spustoszonymi.
Starałam się nie zasnąć, lecz głowa sama zwisła mi na pierś, a powieki opadły na oczy. Daremnie ze sobą walczyłam, zapadłam w sen.
Poprzez mrok, w którym więził mnie sen, dotarł do mnie jakiś odgłos - piskliwe zawodzenie.
Kryły się w nim wszystkie smutki tego świata splecione w cienką nić dźwięku. Wydało mi się, że śnię, ale kiedy się obudziłam, oszołomiona i zdezorientowana, nie wiedząc, gdzie się znajduję, niesamowity lament nie ucichł.
Z południa wiał nocny wiatr i to on przyniósł tę skargę. Księżyc świecił wysoko na niebie, lecz jego blask nie dodał mi otuchy. Zamglonymi oczami rozejrzałam się dookoła i zauważyłam, że owe dziwne zagajniki rzucają osobliwe, niepokojące cienie. Jakaś skrzydlata istota przeleciała obok mnie. Natychmiast obudziło to moją czujność, gdyż wyobraziłam sobie, że to znowu Teffany. Latająca poczwara jednak mnie nie zaatakowała. Zwyczajem myśliwych zanurkowała w powietrzu i jej przeraźliwy pisk zagłuszył na moment tamto zawodzenie. Nieznany łowca wzleciał znów do góry, trzymając w szponach zdobycz, którą widziałam tylko jako ciemną plamę.
Gdzieś w górze strumienia rozległ się donośny grzechot. Za dnia widziałam tam stos kamieni przylegających do siebie tak szczelnie, że wyglądały jak nikłe pozostałości ruiny, która już dawno się rozpadła. Coś wyłaziło teraz stamtąd. Podniosłam się na chwiejnych nogach, ale przez chwilę nie ruszyłam się z miejsca.
Między mną a ową kupą kamieni rozlała się wielką plamą księżycowa poświata, na którą nie padał żaden cień. Wynurzająca się spomiędzy gruzów istota była duża i z każdą chwilą wydawała się coraz większa. Kiedy zsunęła się na skraj gruzowiska, wyprostowała się!
Sądząc z konturów ciała i z faktu, że stała na dwóch tylnych nogach, a jej przednie kończyny zwisały swobodnie po bokach, mógłby to być człowiek. Zgarbiła się, wysunąwszy do przodu głowę, która spoczywała nawet nie na niezwykle krótkiej szyi, tylko raczej na ramionach. Miała szkieletowate, chorobliwie chude ciało i kończyny, ale jej brzuch był tak rozdęty i okrągły, jakby połknęła jeden z kamieni, wśród których się gnieździła.
Ten stwór był kobietą, która kiedyś pewnie miała na sobie ubranie, gdyż z pasa uciskającego górę jej brzuszyska zwisało kilka strzępów śmierdzących łachmanów. Na twarz i ramiona spadały długie, zlepione pasma zbitych kłaków, zasłaniając jej oblicze tak dokładnie, że nie mogłam rozróżnić rysów.
Zobaczyłam je dopiero wówczas, gdy rzuciła do tyłu głowę i zawyła jak zgłodniałe zwierzę. Skóra obciągała czaszkę równie ciasno jak kości kończyn, a wargi były tak rozciągnięte, że odsłaniały zęby, nawet kiedy zamknęła usta.
Ścisnęłam w ręku metalowy pręt, gdy człekokształtna poczwara jeszcze bardziej wysunęła głowę. Wyciągnęła ku mnie ręce o długich paznokciach - niektóre były połamane i nierówne - zakrzywiając palce, jakby chciała rozerwać mi gardło.
Skoczyła do przodu, ja zaś smagnęłam różdżką jej rękę, tak że zwisła bezwładnie. Tym razem monstrum nie zawyło, ale śliniąc się wykrztusiło niezrozumiałe słowa. Zmieniło taktykę i jęło krążyć
wokół mnie.
Ja również się obracałam, by nie stracić jej z oczu. Najwyraźniej, choć ją zraniłam nie zamierzała zaprzestać polowania. Bo to właśnie robiła - polowała, a ja miałam być zdobyczą. Od opuszczenia Estcarpu zobaczyłam Scalgaha i Teffany - i wszystkie one były nienaturalne wedle kryteriów północnych krain. Lecz ta istota wydała mi się jeszcze bardziej przerażająca, ponieważ przypominała z wyglądu człowieka. Nie mieściło mi się w głowie, że jakakolwiek kobieta mogła przeobrazić się w coś tak ohydnego.
Poczwara warknęła. Zgarbiła się lekko i przygotowała do następnego ataku. Uprzedziłam ją. Wymachując ze świstem różdżką, zadałam jej drugi cios w ramię.
Krzyknęła, próbując podnieść zranioną kończynę, drugą ręką drapiąc powietrze, jakby chciała mnie dosięgnąć, lecz źle obliczyła odległość. Jeszcze raz podniosłam moją jedyną broń…
Tym razem potworna kobieta cofnęła się i przypadła do ziemi. Skomlała jak zwierzę, ale od czasu do czasu wydawała dźwięk przypominający słowo, którego jednak nie rozumiałam. Kiedy z determinacją zrobiłam krok do przodu, wycofała się w stronę kupy kamieni, z której wylazła. Potknęła się i upadła na kolana.
Kręcąc głową czepiała się rękami głazów, usiłując znów wstać, ale zabrakło jej sił. Wówczas
przykucnęła i zastygła w bezruchu. Dostrzegłam ślady łez na wychudłych policzkach. Opierając się o gruzy, wyciągnęła w moją stronę zdrową rękę, już nie grożąc, lecz jakby prosząc o litość lub pomoc. Przez długą chwilę patrzyłyśmy na siebie, a potem ta karykatura kobiety osunęła się na bok.
Oddychała nierówno. Zacisnęła palce na płaskiej piersi. Dwukrotnie uniosła lekko głowę, zwracając ku mnie zapadnięte oczy i za każdym razem jej wargi poruszyły się, wymawiając jakieś słowa.
Później pokryta skołtunionymi włosami głowa odchyliła się bezwładnie do tyłu, koścista pierś uniosła się i opadła raz i drugi, wreszcie znieruchomiała. Czekałam, ale już się nie poruszyła. Zbliżyłam się. Jeszcze podczas walki czułam bijący od niej smród, który teraz stał się stokroć silniejszy. Nie mogłam się zmusić, żeby dotknąć leżącego nieruchomo chudego ciała. Czułam odrazę i dostałam mdłości.
Okrążyłam zwłoki potwora i zbliżyłam się do stosu kamieni, z których wypełzł. Znalazłam tam ciemną jamę, która wyglądała jak otwór studni. Kiedy podeszłam do niej od tyłu i zarazem stanęłam naprzeciw miejsca, na którym leżała martwa kobieta, doleciał mnie jeszcze bardziej odrażający smród. Było tam jednak coś, co przyciągnęło moją uwagę.
Dostrzegłam słaby blask niemający wszakże nic wspólnego z księżycową poświatą. Jego źródło musiało znajdować się we wnętrzu gruzowiska. Trudno było uwierzyć, że ta istota dysponowała jakimś rodzajem światła czy ogniem. W każdym razie był to skarb wart ryzyka. Postanowiłam wtargnąć do jej legowiska.
Ostrożnie wspięłam się na kupę gruzu i stanęłam przed ciemnym wejściem. Buchał z niego mdlący odór, ale patrząc w dół zauważyłam znajomą poświatę. Zagłębiłam się w jamie. Nadal słyszałam zawodzenie, które mnie obudziło, lecz teraz dziwny lament przycichał chwilami. Ruszyłam dalej w dół, nasłuchując, czy nie dobiegną mnie odgłosy wskazujące, że mieszka tam jeszcze ktoś.
Kamienie były połączone tak nierówno (a przecież nie poruszyły się pod moim ciężarem), że miałam wrażenie, iż schodzę po drabinie. Opuściłam podobny do studni korytarz i znalazłam się w pokoju. O tym, że był to prawdziwy pokój, świadczył jego regularny kształt i złącza między masywnymi kamiennymi blokami. Rzeczywiście, natknęłam się na resztki jakiejś twierdzy lub domu. Światło nadal przyciągało moją uwagę. Na kamiennej podłodze stał cylinder - w połowie szklany - chociaż szkło zmatowiało, słaby blask wciąż przezeń przenikał - i w połowie metalowy.
W pobliżu cylindra zobaczyłam stos nałamanych gałęzi w jednym z zagajników oraz stertę podobnych do pajęczyn roślin, które widziałam na brzegu strumienia. Leżało na nich coś skurczonego. Spojrzałam tylko raz i pośpiesznie odwróciłam wzrok. Kimkolwiek była niegdyś zmarła łowczyni, nie przebywała sama w swej kryjówce, ponieważ na tym zaimprowizowanym posłaniu spoczywały zwłoki
dziecka!
Chwyciłam szybko lampę i opuściłam podziemny pokój. Miotały mną sprzeczne uczucia. Nie mogłam uwierzyć, że ta matka żyła jak zwierzę. Co ją sprowadziło do tej jamy razem z dzieckiem? Z jakiego ludu pochodziła?
Kiedy wyszłam na zewnątrz, postawiłam lampę na ziemi. Obejrzałam ją i stwierdziłam, że można ją włączyć i wyłączyć naciskając guzik umieszczony przy podstawie. Zostawiłam ją tam, położyłam obok niej metalową różdżkę i zmusiłam się do wykonania tego, czego nie mogłam nie zrobić.
Chociaż wszystko się we mnie wzdragało, przyciągnęłam trupa kobiety na skraj jamy. Następnie zepchnęłam ciało do studni, do starożytnej komnaty. Później pośpiesznie zasłoniłam otwór odłamkami skalnymi. Rozpłakałam się, skończywszy pochówek, gdyż smutek napełnił mi serce podczas tej ponurej pracy. Położywszy ostatni kamień na komorze grobowej wyjęłam zza pazuchy amulet Gunnory. Nie świecił, ale jak zawsze był ciepły w mojej dłoni. Przesunęłam nim w powietrzu tam i z powrotem nad stosem kamieni.
- Niech to, co z ziemi powstało, do ziemi powróci - powtórzyłam zasłyszane kiedyś słowa. Nigdy dotychczas nie wymawiałam tej formuły, gdyż z nikim nie łączyły mnie tak mocne więzi, nawet z moimi sulkarskimi opiekunami. Dlaczego straszna śmierć istoty, która przestała już być człowiekiem,
spowodowała, że musiałam to uczynić?
- Niech iskra życia wróci do Mocy, Która ją Posłała. Oby nic nie niepokoiło tej, która tu spoczywa i Oby Ta, Która Strzeże wszystkich kobiet powitała ją w Domu Spokoju za Ostatnią z Bram!
Amulet rozjarzył się i jego niebieskie światło zdawało się przenikać przez szpary w stosie kamieni jak wiosenny deszcz przenika do ukrytego w ziemi ziarna. Potem to, co posłała Gunnora, zniknęło i znalazłam się sama w blasku gwiazdy porannej.
Nie tylko prastary grobowiec świadczył, że niegdyś mieszkali tu ludzie. Kiedy niebo pojaśniało, zauważyłam inne gruzowiska rozkładające się wachlarzem znad rzeki w głąb
równiny. Jednak pozostały z nich tylko zniszczone przez czas ruiny, z których żadna nie zachowała pierwotnego kształtu, nie mogłam więc odgadnąć ich przeznaczenia.
Nie chciałam już dalej szukać śladów życia. Zmarła była bez wątpienia sama, wygłodzona i bezbronna. Czy i ona ocalała z jakiejś morskiej katastrofy i nie mogła liczyć na ocalenie? Może była na jednym z wraków, który znaleźli Sulkarczycy albo mieszkańcy Varnu? Już nigdy się tego nie dowiem.
Poczułam głód, spożyłam więc skromny posiłek z opancerzonych stworzeń kryjących się pod omywanymi przez wodę kamieniami. Dlaczego nieznajoma głodowała mając takie pożywienie w zasięgu ręki? Pewnie nie umiała wyżywić się na pustkowiu.
Obca wola znów mnie ponagliła i zrozumiałam, że muszę ruszać w dalszą drogę. Nie uległam jednak od razu. Niewykluczone, iż spotkanie z nieszczęsną ofiarą tego miejsca osłabiło nieco rzucony na mnie geas. Ścisnęłam w dłoniach amulet i po raz pierwszy odważyłam się zrobić to, przed czym ostrzegała mnie Jaelithe: posłałam myślowy zew, starając się odnaleźć łódź, na której tutaj przypłynęłam. Jeżeli nadal płynęła tym samym kursem co wtedy, gdy widziałam ją po raz ostatni, musiała już dotrzeć do wybrzeża, na którym się znalazłam przed podjęciem tej niebezpiecznej podróży. A może nawet zarzuciła tam kotwicę?
Poszukałam więc nierozważnie jakiegokolwiek umysłu, każdej wskazówki, że rozbitkowie z naszej wyprawy znajdują się w moim zasięgu. I natknęłam się na…
Nie! To nie miało nic wspólnego z rodzajem ludzkim! To była Moc, której nie umiałabym nazwać. I nie napłynęła od strony wybrzeża, lecz ze źródła znajdującego się na południe od miejsca, w którym stałam oświetlona promieniami wschodzącego słońca.
Natychmiast cofnęłam się, usiłując osłonić się myślową tarczą w obawie, że z kolei ta nieznana siła spróbuje wysondować mój umysł. Nic takiego się jednak nie stało. Odniosłam wrażenie, że ta Moc jest uśpiona albo tak czymś zajęta, iż nie zauważyła mojego dotknięcia. Nadal nie sądziłam, żeby wyemitowała ją jakaś żywa istota. Ale cóż wiedziałam o świecie, pomimo moich długoletnich wędrówek? Nawet sulkarscy kupcy nie docierali tak daleko na południe, a jeśli jakiś ich statek zapuścił się tutaj, nie wrócił, by o tym opowiedzieć. Tylko kapitan Harwic widział pozbawione życia skaliste wyspy. Ten odważny żeglarz już nie żył, jego statek zaś roztrzaskała gigantyczna fala.
Pomyślałam o Laqit, strażniczce Bramy z naszych opowieści. Wszystkie zasłyszane strzępy i fragmenty najstarszych legend nic nie mówiły o jej naturze. Zapragnęłam znowu posłużyć się moim amuletem i ujrzeć na jego powierzchni twarz nieznajomej. Miała ona ludzkie rysy. Słyszałem jednak o istotach umiejących za pomocą czarów przybierać kształty, jakie tylko zapragną. W ten sposób mamią swoje ofiary. Słyszałam też o takich, które przybierają zarówno ludzką jak i zwierzęcą postać. One wszakże zamieniały się w zwierzęta jedynie wówczas, kiedy groziło im niebezpieczeństwo. Czyż nie mogły zagrozić komuś takiemu jak ja, niedouczonej Mądrej Kobiecie o ograniczonych zdolnościach magicznych, którą zawsze prześladował pech?
Tylko jedno wynikało z mojego nierozważnego postępowania - ponownie zawładnęła mną nieznana Moc, zmuszając do dalszej wędrówki. Czy chciałam tego, czy też nie, klucząc wśród ruin skierowałam się nie na południe, ale nieco bardziej na zachód niż poprzedniego dnia.
W ten sposób coraz bardziej oddalałam się od strumienia, który był moim przewodnikiem i dostarczał mi wody i pożywienia. Starałam się iść jego brzegiem, lecz rosnący nacisk obcej woli zmusił mnie do pozostawienia go za sobą.
Nie miałam przy sobie nic, w czym mogłabym nieść wodę. Co się zaś tyczy pożywienia - pustkowie, które mnie otaczało, nie obiecywało pomyślnych łowów. Za pomocą sznura, który uplotłam z sieciopodobnych roślin, przewiesiłam przez ramię niezwykłą latarnię znalezioną w norze zmarłej kobiety. Nie potrzebowałam jej teraz, gdyż sunące coraz wyżej po niebie słońce świeciło mi w plecy. Niebawem jednak przyjemność płynąca z jego ciepła przemieniła się w udrękę. Gorące promienie parzyły mi skórę poprzez dziury w koszuli jeszcze bardziej niż podczas żniw. A przecież prócz niesamowicie wyglądających zagajników nie widziałam miejsca, w którym mogłabym znaleźć ochłodę.
Z musu znacznie oddaliłam się od strumienia. Właśnie zobaczyłam na zachodzie ciemne pasmo górskie, gdy poczułam lekkie dotknięcie siły życiowej. Jeszcze jeden krok i odniosłam wrażenie, że skrawek ziemi tuż przede mną wzleciał do góry wydając ostre okrzyki, ale nie wyżej niż mogłam sięgnąć moją różdżką. Omal się nie przewróciłam. Latająca istota była ptakiem i nie miała w sobie nic z Teffana. Ptak tylko przez chwilę utrzymał się w powietrzu. Może nie umiał latać wysoko i długo, gdyż usiadł znów na ziemi i natychmiast zniknął mi z oczu. Jego pióra miały szarą barwę okolicznego gruntu. Dostrzegłam na nich nawet takie same plamki i kreski. Wykorzystując ten uśmiech losu, zabiłam ptaka ciosem metalowego pręta. W ten sposób już po raz trzeci zjadłam zdobycz na surowo.
Nabrałam już pewności, że w przyszłości będę mogła wyczuć iskrę życia zwierząt i na nie polować. Poszłam dalej, przyciągana obcą wolą. Sprawiła mi ulgę myśl, że nie grozi mi śmierć głodowa jak tamtej nieszczęsnej kobiecie.
Znalazłam wodę w tym samym czasie, w którym upolowałam nieznanego ptaka. Obluzowałam ziemię wokół jednej z polujących na owady roślin o obrzydliwym wyglądzie odsłaniając dużą podziurawioną bulwę. Z niewielkich otworów wyciekał jakiś płyn. Bardzo ostrożnie wzięłam nieco na palec i powąchałam. Nie wydzielał żadnego zapachu, więc liznęłam tę odrobinę soku. Miał ostry, kwaśny smak gaszący pragnienie. Szybko wyciągnęłam całą bulwę z ziemi i zrobiłam w niej większy otwór. Sok trysnął strumieniem. Chwytając w usta ten życiodajny płyn, wypiłam tyle, ile tylko mogłam.
Zaspokoiwszy w ten sposób cielesne potrzeby, ruszyłam w dalszą drogę, chociaż coraz mniej mi się to podobało. Nie walczyłam jednak z obcą wolą. Zdawałam sobie sprawę, że w przyszłości będę potrzebowała całej mojej siły do walki z nieznanym przeciwnikiem. Zbyt dobrze bowiem wiedziałam, jak bardzo mnie wyczerpywało każde pełne użycie mego daru. A przecież nie ma tutaj ziół ani opieki, jakiej jasnowidz potrzebuje po takim wysiłku.
Jednak siła, która mnie kontrolowała, troszczyła się o mnie: pozwalała mi odpocząć, pożywić się, iść tak szybko, jaki chciałam. Było późne popołudnie. Słońce paliło mi twarz i oślepiało oczy. Potykając się zrobiłam jeszcze parę kroków i osunęłam się na kolana w cieniu wysokiego pagórka. Jakiś czas siedziałam tak, dysząc ciężko, patrząc, ale nie widząc, ciesząc się, że chociaż w ten sposób mogę się ochłodzić.
Nie wiem, kiedy zaczęłam znów widzieć. Dostrzegłam kość wystającą ze zbocza. Później zorientowałam się, że było ich tam znacznie więcej: jedne na poły zagrzebane w ziemi, inne leżące na powierzchni. W zasięgu mej ręki tkwiła czaszka. Jej oczodoły spoglądały na pustkowie, z którego przybyła. Te szczątki na pewno nie pochodziły tylko z jednego ciała. Przeczołgałam się na drugą stronę pagórka.
Ujrzałam następne wzniesienie, a dalej jeszcze więcej kich samych wzgórz sięgających aż do klifu, który znów strzelał w niebo przede mną. Wszędzie dookoła piętrzyły się stosy kości. Leżały tam całe szkielety, ułożone tak starannie, że każda nawet najmniejsza kostka znalazła się na swoim miejscu. Gdzie indziej ziemia była usiana kośćmi, jakby porozrzucał je dla rozrywki.
Ale mojego wzroku nie przyciągnęły już ludzkie szczątki, lecz to, co spoczywało między nimi, pod nimi i wokół nich. Dostrzegłam bowiem błysk metalu, blask drogich kamieni i strzępy tkanin, zgniłe i spłowiałe.
Nie ogarnął mnie smutek i współczucie tak jak wtedy, gdy pogrzebałam wychudzone ciało nad
strumieniem. Ci ludzie umarli tak dawno, że pozostały z nich jedynie nagie kości. Nie czułam żadnego pokrewieństwa z nimi. Dlatego odważyłam się zrobić to, co wielu moich pobratymców zrobiłoby na moim miejscu - ograbiłam zmarłych.
Sulkarczycy wierzą głęboko - a może również i żołnierze z innych ras - że kiedy bierze się broń z ręki umarłych, zaprasza się do swego wnętrza osobę, która jako ostatnia używała owego miecza, noża lub włóczni. Gdyby moi towarzysze podróży zobaczyli mnie teraz, uznaliby mnie za nieczystą i upewniliby się w podejrzeniu, że jestem córką sługi Ciemności.
Kiedy chwiejąc się na nogach znowu weszłam w cień jednego z pagórków, miałam przy sobie trzy wolne od rdzy noże, miecz z wysadzaną drogimi kamieniami rękojeścią oraz bransoletę z pochwą na nóż, w której pozostała ta lekka, mordercza broń.
W trakcie swoich poszukiwań doszłam do wniosku, że nie było to pole bitwy. Nie wyciągnięto mieczy z pochew, a noże nadal tkwiły za przegniłymi pasami. O dziwo, metal nie pokrył się rdzą, ale z odzieży, pasów i butów pozostały tylko rozpadające się szczątki.
Nie zauważyłam na szkieletach najmniejszych śladów ran. Każda czaszka była cała, bez wgnieceń. Między żebrami nie sterczały groty strzał ani włóczni. Doszłam do wniosku, że owi umarli nie zginęli jednocześnie. Wyglądało to tak, jakby ktoś sprowadził w to miejsce kaźni różne grupy ludzi, czasem w odstępie łat, i zabił, pozostawiając ich ciała tam, gdzie upadły. Nikt nie ograbił zwłok. Pomiędzy szkieletami leżała nie tylko broń; kości dawnych właścicieli nadal okalały bransolety wysadzane szlachetnymi kamieniami, naszyjniki i inne ozdoby.
Tylko w jeden sposób mogłam odsłonić tę tajemnicę i dowiedzieć się, jak mogę uniknąć takiego samego losu. Wzdragałam się jednak przed tym. Siedziałam tak rozmyślając, a słońce zapadło za zachodnie klify i wieczorna zorza zaczęła blednąć. Czy to, co zamierzałam uczynić, nie odda mnie znów i pod kontrolę siły, która mnie tu przyprowadziła? Czy warto narażać się na niebezpieczeństwo, jakiego tylko mogłam się domyślać, i czy w ogóle zdołam cokolwiek zrozumieć?
Amulet znów grzał mi rękę. Oparłam dłoń na kolanie, ścisnęłam mocno dar Gunnory, a potem sięgnęłam po pierwszy z noży odebranych umarłym. Miał ostrze dłuższe niż te, do których przywykłam, i rękojeść z jakiegoś rogu, pokrytą głębokimi nacięciami. Położyłam go na amulecie Pani Księżyca, zamknęłam oczy i otworzyłam umysł.
Rozdział 15
Nie ześlizgnęłam się w ciemność - raczej ocknęłam się na jakimś wzniesieniu, patrząc na jezioro mgły w dole. o tu, to tam z białego kłębowiska wyłaniała się naga skała - równie dobrze mogły to być skalne wysepki na matowym, szarym morzu.
W tej mgle coś się poruszało tam i z powrotem. Wyczułam też strach, przytłumiony strach, który zmusza ludzi do działania. Niewidzialna zasłona lęku oddzielała mnie od tych, którzy tam się ruszali i nie wiedziałam, kim byli i jak się tam dostali.
Zobaczyłam schwytaną w pułapkę gromadę ludzi usiłujących niezdarnie wyrwać się z niej. Byłam jedną z nich, ale dzięki pewnym dziwnym właściwościom mojej natury zdołałam zerwać więzy na tyle, że wypełzłam z lepkiej, gęstej mgły.
Kim byłam? Zachowałam tylko niejasne, urywkowe wspomnienia. Statek, morze, potem coś się rozwarło, wyrywając nas z normalnego świata. Później zaś wszystkim obecnym na pokładzie wydano rozkaz - mieliśmy skierować się do…
Do przystani!
Tak, ale kiedy wylądowaliśmy, znaleźliśmy się jeszcze głębiej w sieci nieznanego rybaka. Wyszliśmy na brzeg, maszerując razem, posłuszni wezwaniu. Tylko we mnie coś się skręciło i jęło walczyć o wolność. Powtarzałam wyuczone słowa... kurczowo czepiałam się poczucia jedności mojej istoty... jeszcze nie stałam się częścią zdobyczy. Rzuciłam się w bok na chwilę przed tym, jak moi towarzysze poczęli się wspinać po długiej kondygnacji schodów, i przedarłam się, tak, przedarłam, ponieważ wydało mi się, że brodzę w trzęsawisku, które w każdej chwili może mnie pochłonąć. Mimo to zdołałam zawrócić sprzed stopni, po których pięli się tamci z obojętnym wyrazem twarzy i znieruchomiałym spojrzeniem. W jakiś sposób pozbawiono ich wszystkiego, co czyniło ich ludźmi, których znałam - wydarto im albo uśpiono jaźń.
Walczyłam więc, klucząc pomiędzy wyschłymi kadłubami wyrzuconych na brzeg korabiów, lecz obca wola nie dawała mi spokoju. Zasłoniłam uszy rękami w przekonaniu, że jeśli usłyszę wydany przez nią rozkaz, będę musiała go wykonać. Biegłam zygzakiem, omijając zniszczone przez czas dzieła nieznanych żeglarskich ludów, starając się jeszcze bardziej oddalić od siły, która władała tym portem zaginionych statków.
Później na jakiś czas odzyskałam wolność, a mimo to przeszył mnie niewidzialny brzeszczot. Wiedziałam, że nie oznaczało to klęski mojej, ale tych, których znałam. Podczas marszu w górę tracili coraz więcej z samych siebie, ze swojej osobowości, a przecież odzyskali ją tuż przed końcem - i w tej samej chwili zostali pojmani - nie pozostało z nich nic, tylko pustka.
Uciekłam przed tą pustką. Biegłam po piasku, który czepiał się moich nóg, aż w końcu moje ciało otoczyła obręcz bólu. Lecz nawet wtedy się nie zatrzymałam, ale zataczając się brnęłam do przodu, byle dalej od prowadzących do nicości schodów.
Minęłam zatokę martwych statków i stanęłam naprzeciw wysokiej ściany klifów. Dysząc ciężko, oparłam się ręką o skałę, sparaliżowana strachem, który rósł we mnie od momentu, w którym wyczułam śmierć moich towarzyszy.
Paniczny strach zamienił mnie w prawie bezmyślne zwierzę. Biegłam na oślep wzdłuż klifu, czepiając się go rękami. Później potknęłam się i wpadłam w rozpadlinę. Nie czekając, aż zdołam wstać na nogi, na czworakach zagłębiłam się w tę szczelinę w skalnym murze, póki nie dotarłam do jej końca. Wówczas podniosłam krwawiące ręce w poszukiwaniu oparcia, które umożliwiłoby mi opuszczenie tego miejsca. I przez cały ten czas czekałam na jakiś cios, na atak, który wymusi na mnie ślepe posłuszeństwo, tak że bez sprzeciwu pójdę na śmierć.
Pięłam się do góry, a potem ległam na półce skalnej biegnącej dalej na lewo i na prawo. Ściana skalna nad nią wydawała się dziwnie gładka i gdy przesunęłam po niej rękami, nie znalazłam oparcia nawet dla jednego palca. Skręciłam więc w lewo, ufając, iż nadal oddalam się od strasznych schodów.
W końcu klif zaczął się obniżać i wraz z nim półka. I znowu pełzłam tam, gdzie chciałam biec, gdyż w dole wisiała mgła i widziałam tylko szarobiałe kłębowisko.
Kiedy w końcu dotarłam do mgły, która mnie otoczyła, zdałam sobie sprawę, że już nie jestem sama. We mgle uwięzione były dźwięki - czasami dobiegało stamtąd zawodzenie albo bolesny szloch jak wtedy, gdy płaczącemu brakuje sił. Słyszałam też inne głosy, wypowiadające głośno jakieś imiona, może swoich bliskich, a może bogów. Ta wrzawa była dziwnie przytłumiona.
Później przyszła mi do głowy inna myśl; może zrodził ją strach? Niewidzialna sieć pojmała wszystkich moich towarzyszy. A jeśli to, co ich uwięziło, chciało zatrzymać jakąś ich część w niewoli - na dzień, godzinę albo rok, żeby dopiero później się nimi posłużyć? Czy możliwe, że wcale nie uciekłam, lecz jedynie przedłużyłam własne cierpienie? Zawołałam głośno do tych, których słyszałam, pragnąc zobaczyć kogoś z nich, a może dowiedzieć się czegoś więcej o pułapce, do której wpadliśmy.
Nie otrzymałam jednak odpowiedzi. A tamte głosy krzyczały, jęczały i wzywały pomocy. Te wrzaski tak mnie ogłuszyły, iż nie mogłam dłużej ich znieść i odwróciłam się, by dalej szukać początku półki skalnej, która mnie tutaj zaprowadziła. Ale zasłona mgły okazała się tak gęsta, że straciłam całkowicie poczucie kierunku. Nie wiedziałam już, czy przyszłam z tej, czy z tamtej strony.
Uderzyłam się o jakąś zaporę. Jej powierzchnia była nierówna i dała mi oparcie dla rąk i nóg.
Mogłam wspiąć się do góry.
Wreszcie wynurzyłam głowę z jeziora mgły. Wtedy wszystkie głosy ucichły i znowu zostałam sama. Wprawdzie mgła otaczała mnie ze wszystkich stron, ale tam, dalej, dostrzegłam miejsca, które mogły być takimi samymi pagórkami jak ten, na którym stałam.
I po raz pierwszy zobaczyłam tych, którzy tak jak ja, uwolnili się z lepkiej sieci. Na niezbyt odległym wzgórku siedziała kobieta. Na kolanach wsparła ciało leżącego mężczyzny. Dostrzegłam zakrwawione bandaże na jego czole i barku. Nieznajoma obejmowała go mocno, kołysząc tak jak matka kołysze ukochane dziecko.
Zawołałam do niej. Na widok tych dwojga poczułam wielką ulgę i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że naciski nieznanej siły na mój umysł zelżał nieco. Kobieta podniosła głowę. Jej rysy bardzo różniły się od tych, które znałam. Tylko skóry wokół ust i dużych oczu nie pokrywał pierzasty puszek. Taki sam puszek porastał także jej ramiona, ręce i każdą nieosłoniętą odzieżą część ciała o bardzo ciemnej skórze. Jej, cienkie jak najcieńsze zasłony szaty musiały kiedyś dużo kosztować, teraz jednak podarły się i pobrudziły.
Spojrzała na mnie ponad kłębami mgły oddzielającymi nasze pagórki. Później krzyknęła coś do mnie. Nie była to mowa, lecz ptasi tryl, w którym nie rozróżniłam ani jednego słowa. Wypuściła z ramion na chwilę tego, którego obejmowała i pomachała do mnie ręką.
Tak, poszłabym do niej z radością, wiedziałam jednak, że jeśli zejdę z mojej grzędy, ponownie zanurzę się we mgle i może nigdy nie znajdę kobiety-ptaka. Musiała odczytać moje myśli, gdy tylko je sformułowałam. Ostrożnie zsunęła z kolan nieprzytomnego mężczyznę i wstała. W pasie była okręcona połyskliwą wstęgą. Rozluźniła ją i okazało się, że ten wąski pasek materiału jest znacznie dłuższy niż mi się wydawało. Potrząsnęła nim, a później przywiązała go sobie do kostki. Następnie chwyciła drugi koniec i rzuciła we mgłę. Kiedy pokazała na wstęgę i na mnie, zrozumiałam, o co jej chodzi. Jeżeli uda mi się zejść i dotrzeć w pobliże skały, na której się znajdowała, jej pasek posłuży mi za przewodnika. Ta wyprawa miała nikłe szansę powodzenia, ale zdecydowałam się ją podjąć, gdyż nie mogłam czekać, aż głód i pragnienie albo to, co tutaj rządziło, zmusi mnie do opuszczenia mojego pagórka.
Niełatwo było mi schodzić w dół, dopóki ponownie nie otoczyła mnie napełniona wrzawą mgła. Przedsięwzięłam wszystkie możliwe środki ostrożności, żeby zwrócić się we właściwym kierunku, kiedy znajdę się na dole. Starałam się iść w tę stronę, pomimo że zanurzywszy się we mgle znów straciłam orientację. Dwukrotnie dostrzegłam błądzące we mgle postacie, wiedziałam jednak, że powinnam unikać spotkania z nimi. Widziałam z oddali nieruchomy cień i uparcie szłam ku niemu, dopóki nie uderzyłam się o jeden z pagórków. Wtedy wyciągnęłam szybko rękę szukając opuszczonego w dół paska. Podziękowałam Panu Wiatrów, gdy go znalazłam. Później już bez trudu wspięłam się na szczyt i stanęłam obok kobiety-ptaka i mężczyzny, którym się opiekowała. Zwróciła na mnie oczy (wydały mi się za duże w stosunku do twarzy), a potem pochyliła się i jednym szarpnięciem podniosła pętlę z cienkiej materii, która była moim przewodnikiem.
Następnie wskazała na rannego i ponownie zaświergotała. Prosiła mnie, bym go obejrzała, lecz niewiele mogłam zrobić. Krew krzepła na zaimprowizowanych bandażach, którymi przewiązała jego rany. Najwyraźniej należał do tego samego ludu co ona, ponieważ krew sącząca się z rany na barku zlepiła na jego ramieniu identyczny puszek.
Teraz wyciągnęła rękę w stronę klifu ciemną plamą majaczącego w sporej od nas odległości. Pomyślałam, że szaleństwem byłoby wracać tam z rannym. Nieznajoma musiała to zrozumieć, gdyż zaprzeczyła gestem.
Na szczycie pagórka, gdzie przykucnęłyśmy, ledwie starczało miejsca dla nas trojga. Między klifem a nami dostrzegłam następne kamienne grzędy. Ona i ja mogłybyśmy - gdyby los się do nas uśmiechnął - dotrzeć do któregoś z pagórków, ale iść z rannym, nieprzytomnym mężczyzną? Nie, nie poważyłybyśmy się na coś takiego. Myślę, że sama się tego domyśliła, gdyż opuściła głowę. Dłuższy puszek zastępujący? jej włosy przylgnął do czaszki, kiedy jeszcze raz zakołysała leżącym nieruchomo pobratymcem, wydając szczebiotliwe dźwięki, jakby śpiewała kołysankę dla chorego dziecka.
Nie była moją krewną, nie miałam też w stosunku do niego żadnych zobowiązań. Nie mogłam jednak odejść i pozostawiając jej w miejscu, gdzie groziła pewna śmierć. Musi istnieć jakiejś wyjście. Byłam uparta i może właśnie ten upór dodał mi sił, tak że nie posłuchałam rozkazu, który zmusił moich towarzyszy do wspinaczki po straszliwych schodach. Uzyskałam już tak wiele, może w jakiś sposób zyskam jeszcze więcej. Dlatego przyglądałam się przestrzeni dzielącej nas od klifu.
Dostrzegłam jakiś ruch na innym wzgórku, tak od nas oddalonym, iż w słabym świetle nie mogłam nawet mieć pewności, co właściwie zobaczyłam. Po chwili pojawiła się tam jakaś postać i zrozumiałam, że jeszcze jeden więzień mgły odzyskał wolność. Podniósł rękę i pomachał do nas. Znajdował się w lepszym położeniu niż nasza trójka, gdyż niedaleko wynurzało się z mgły inne, wyższe wzgórze, będące jednocześnie granicą niesamowitego jeziora. Bardzo możliwe, że ten ktoś zdoła wydostać się z pułapki, do której wpadliśmy. Nie mogliśmy jednak liczyć na pomoc - był zbyt daleko.
Odtąd już nie zwracał na nas uwagi. Nie mogłam dojrzeć, co zamierzał zrobić. Później wszakże zobaczyłam, że podniósł oburącz coś przypominającego topór bojowy. Z całej siły uderzył nim w miejsce, które poczęły lizać języki niesamowitej mgły. Rozszczepiły się, jakby były materialne, a głowica topora zaczęła świecić.
Niewykluczone, że to, co widziałam, mogło być halucynacją. Jednak po chwili upewniłam się, że oczy mnie nie mylą i że kłęby mgły cofają się od grzędy topornika, odsłaniając coraz większe połacie pagórka.
Mężczyzna dwukrotnie zakręcił toporem nad głową. Dobiegł mnie cichy dźwięk, niepodobny do uwięzionych we mgle głosów. Nie była to szczebiotliwa mowa nowej towarzyszki niedoli, wyczułam w niej rytm przypominający szanty, które śpiewamy, gdy na pokładzie statku mamy wspólnie wykonać jakąś trudną pracę.
Nieznajomy rzucił w naszą stronę topór, który przemknął ponad mgłą, ostrzem wyrąbując w niej drogę. Mgła cofnęła się, odsłaniając pas ubitej gliny. Później broń uderzyła głucho w pagórek, na którym się schroniliśmy. Chwyciłam topór, najpierw zaciskając na nim palce, a dopiero później całą garść. Wydało mi się, że umiem posługiwać się tym orężem, że zawsze znałam wszystkie jego sekrety. Z pewnością nie była to zwyczajna broń. W miejscu, w którym się znalazłam, należało wyzbyć się niewiary i przyjąć to, co jeszcze kilka godzin temu mogło wydawać się bajką dla dzieci.
Ściskając w dłoni topór uklękłam na szczycie pagórka, by zapewnić sobie oparcie, i zamachnęłam się nim energicznie. Mgła wycofała się pośpiesznie, jakby była żywą istotą, której zagroziło wielkie niebezpieczeństwo, i odsłoniła naszą skalną grzędę aż do podnóża.
Tak, istniał sposób wydostania się ze stworzonego przez mgłę labiryntu, ale czy nawet teraz
mogłyśmy unieść nieprzytomnego, rannego mężczyznę? Jak często można było używać tego topora? A jeśli nas zawiedzie, gdy oddalimy się od naszego nie całkiem bezpiecznego schronienia?
Z tych ponurych rozmyślań wyrwał mnie jakiś dźwięk tuż koło mnie. Odwróciłam głowę. Kobieta-ptak przycisnęła długie, chude palce do obu skroni swojego towarzysza. Wyczułam jej skupienie. Ranny znowu jęknął, niepewnie podniósł rękę i otworzył oczy. W owej chwili mógł widzieć tylko jej twarz i malującą się na niej determinację. Wydał głęboki pomruk, który zabrzmiał jak daleki odgłos gromu. Kobieta podparła go ramieniem i zdołała posadzić. Wówczas zobaczył mnie po raz pierwszy i zmierzył uważnym spojrzeniem wojownika, który nie wie, kogo ma przed sobą. Jego rodaczka coś zaszczebiotała i mężczyzna odprężył się powoli.
W końcu wspólnymi siłami sprowadziłyśmy go z pagórka. Oparł ramiona na naszych barkach i pomagał nam w miarę swych sił. Wolnym krokiem ruszyliśmy wyrąbaną przez topór drogą. Kołysałam ten zaklęty oręż w prawej ręce nie wiedząc, kiedy będzie nam potrzebny.
Chociaż nadal docierały do nas głosy, bardzo ciche i dalekie, nikt z innych, błądzących w mgle więźniów nie natrafił na korytarz, którym szliśmy. Chwiejąc się na nogach brnęliśmy do przodu, jakkolwiek ranny wcale nie był lekki. Czułam się wewnątrz pusta. Upłynęło wiele czasu, od kiedy jadłam coś. Możliwe, że nie miałam nic w ustach dłużej niż moi nowi towarzysze. Mimo to wlekliśmy
się w stronę klifu.
A potem czarodziejska siła topora zaczęła słabnąć i mgła zamknęła się przed nami. Przypomniałam sobie, jak posłużył się nim jego właściciel. Czy odważę się rzucić broń przed siebie, żeby oczyściła nam drogę? Nie mogłam zostawić tych dwojga. Mężczyzna ciążył nam teraz tak bardzo, że kobieta-ptak nie zdołałaby go sama udźwignąć. Inaczej pomaszerowałabym do walki z toporem w dłoni.
Zatrzymaliśmy się i rozprostowałam ramię wymachując nim energicznie. Sulkarczycy walczyli toporami, lecz ja nie lubiłam tej broni i nie umiałam się nią posługiwać. Zamachnęłam się po raz ostatni i pozwoliłam, żeby trzonek wysunął mi się z palców. Oręż jednak nie upadł na ziemię, tak jak się tego należało spodziewać, ale pomknął do przodu jeszcze raz rozcinając lepką mgłę. Poszliśmy za nim jak najszybciej.
Topór po chwili zniknął w oddali. Jeżeli mgła znowu nas otoczy, nie zdołamy się przed nią obronić. Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że dotrzemy tam, gdzie upadł na ziemię.
Ale teraz szliśmy tak powoli! Wydawało mi się, że wciąż jesteśmy bardzo daleko od wzgórza, na którym stał właściciel czarodziejskiego topora. Czy nigdy tam nie dojdziemy? Jeśli ów cudzoziemiec, który znajdował się w tak wielkiej odległości od nas, zdołał dokonać takiego cudu, co jeszcze może zrobić, by uwolnić nas z pułapki?
W zasięgu wzroku mieliśmy teraz następny pagórek, lecz prowadząca doń ścieżka sprawiała wrażenie znacznie węższej. Kobieta-ptak zaćwierkała i wskazała na nią. Przypuszczałam, że zaniepokoiło ją to tak samo jak mnie. W końcu obie musiałyśmy iść zanurzone częściowo we mgle. Szare macki nie dotykały tylko zwisającego między nami rannego mężczyzny. Wydawało mi się, że kłębiąca się masa przyciąga mnie, stara się oddzielić od towarzyszy i całkowicie wchłonąć. Zmuszona byłam tracić część mych nikłych obecnie sił na opór.
Dotarliśmy do podnóża owego pagórka i jakaś postać wyszła nam na spotkanie. Tak jak moi towarzysze nie należeli do żadnej znanej mi rasy, tak samo rzecz się miała i z tym mężczyzną.
Jego tors ozdabiały naszyjniki z kolorowych paciorków przemieszanych ze zwierzęcymi kłami. Ciemnobrązową skórę zdobiły skomplikowane wzory namalowane jaskrawymi barwami. Szorstkie czarne włosy zwinął i związał na karku paskiem czerwonej materii. Pas z metalowych krążków wysadzanych niebieskimi kamieniami przytrzymywał wąskie spodnie będące jednocześnie sztylpami, ozdobione frędzlami wzdłuż zewnętrznych szwów, najwyraźniej uszyte z oczyszczonej z włosów skóry. Na nogach miał doskonale dopasowane skórzane buty zdobne paciorkami i pazurami. Wyglądał jak barbarzyńca, o których opowiadają kupcy, lecz jego ciemne oczy spoglądały przenikliwie i chłodno. Obserwował nas z pewnym politowaniem. Wymachiwał odzyskanym toporem.
Obejrzał sobie nas od stóp do głów, ale nic nie powiedział. Wskazał tylko na prawo od wzgórza, z którego zszedł, odwrócił się i płynnym ruchem wynikającym z długoletniej praktyki rzucił tam swą czarodziejską broń. Topór znów wyrąbał we mgle korytarz, a jego właściciel ruszył nim, ani nie sprawdzając, czy za nim idziemy, ani nie proponując nam pomocy przy rannym. Poszliśmy za nim.
Wyszliśmy wreszcie na otwartą przestrzeń i zobaczyliśmy naszego wybawcę opartego o skałę, znów z toporem w dłoni. Poza nami leżało jezioro mgły, noc zbliżała się szybko i nie mieliśmy pojęcia, co nas czeka. Bardzo potrzebowaliśmy żywności i wody. Czyżby topornik wiedział o tej ziemi więcej niż my?
Znów ruszył naprzód wielkimi krokami, gdyż znalazł przejście między dwiema skałami, tak pewny siebie jak wtedy, gdy kroczył wyrąbaną we mgle drogą. Coś zachrzęściło mi pod nogami. Rozdeptałam coś bladożółtego - to były kości! Grubą warstwą pokrywały ziemię. Deptaliśmy ludzkie szczątki i kluczyliśmy między nimi! Zaczepiłam nogą o łuk żeber i upadłam, pociągając za sobą tamtych dwoje. Uderzyłam się mocno o usiany kośćmi grunt i…
Ciemność, oszołomienie takie samo jak wówczas, kiedy zbyt szybko budziłam się z twardego snu. Uciekałam…
Jedno ja, a potem drugie. Które było mną? Zmusiłam się, żeby oddychać głęboko, rozejrzałam się
dookoła. Wspomnienia odłączyły się od magicznego talentu. Było równie ciemno jak wtedy, gdy szłam tędy - nie, nie ja, ale właściciel noża. Szybko wypuściłam z ręki nóż, który głucho uderzył o ziemię. Zabrał ze sobą ostatnie strzępy tamtego czasu. Byłam półkrwi Sulkarką, a nie młodzieńcem, który dzięki uśmiechowi losu i czarom tajemniczego wybawcy wydostał się z gigantycznej pułapki.
Czy on i jego towarzysze umarli tutaj? Znalazłam jego nóż, którym otworzyłam drzwi wiedzy. Teraz jednak nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie wzięłam go do ręki. Czy był jednym z noży, które tkwiły w rozpadających się pochwach, czy też leżał osobno? Jeśli leżał osobno, jego właściciel mógł go zgubić podczas upadku i tych czworo pokonało - przynajmniej na jakiś czas - siłę, która stworzyło i utrzymywała więzienie z mgły.
Rozejrzałam się dookoła. Otaczały mnie pagórki, a na zachodzie dostrzegłam rozpadlinę. Czy czarodziejska mgła nadal tam wisi? Czy więzi tych, którzy jęczeli, płakali i wzywali pomocy?
Jutro, jak się rozjaśni, muszę wspiąć się na klif tak wysoko, żeby zobaczyć, co się znajduje za tą szczeliną. Wizja, którą miałam przed chwilą, była ostrzeżeniem. Lecz w owej chwili czułam się zbyt zmęczona, żeby przynajmniej zmienić pozycję, a przecież obolałe miałam całe ciało. Za długo korzystałam ze swego talentu i poczynało brakować mi sił.
Oparłam się ramieniem o ziemię i skałę, twarz zwróciłam na zachód. Z boku, w zasięgu ręki, położyłam znalezione noże (oprócz tego, który posłużył mi za przewodnika po przeszłości i którego nie chciałam więcej dotykać), miecz oraz metalowy pręt. Chociaż noc była spokojna i nie było nawet pasemka mgły w pobliskiej rozpadlinie, nie ufałam niczemu na tej strasznej ziemi.
Ułożywszy się wygodnie, pomyślałam o tamtym czarodzieju - bo na pewno miał dość mocy, żeby obdarzyć swój topór czymś w rodzaju życia. Mówiono, że w przeszłości wielu Adeptów było mężczyznami. Dopiero wtedy, kiedy uciekinierzy z Escore dotarli do Estcarpu, magiczne zdolności stały się wyłączną domeną kobiet. Mężczyzna z mojej wizji nie pochodził z żadnego ludu, który znałam, albo o którym słyszałam. Ale przecież znalazłam się na południu, nikt zaś nie wiedział, jakie plemiona czy rasy zamieszkują te strony. Przypomniałam sobie, że żołnierze, którzy wzięli udział w odbiciu Gormu, twierdzili, iż wielu kolderskich niewolników, żywych trupów, należało do dziwnie wyglądających, nieznanych ludów i ras. Jak dawno temu miała miejsce tamta ucieczka z labiryntu mgły? Tamta czwórka znalazła ludzkie szczątki. Tak samo jak ja. Może stało się to niedawno i wszyscy jeszcze żyją? Ta biedna, wygłodzona kobieta, którą znalazłam… może uciekła z tej samej pułapki tylko po to, żeby umrzeć na pustkowiu, ponieważ nie umiała znaleźć tam pożywienia.
Jutro… Jutro się dowiem! Wdrapię się na ścianę skalną, spojrzę i będę wiedziała!
Rozdział 16
Nie mogłam dłużej walczyć ze snem. Zsunęłam się głodna i spragniona do jakiegoś zagłębienia. Obudziło mnie wezwanie równie ostre i naglące jak wołanie na pokład i do żagli podczas sztormu. Ale moje wycieńczone i wygłodzone ciało nie zareagowało tak energicznie jak wtedy, kiedy płynęłam na jednym z sulkarskich statków. Rozejrzałam się dookoła…
Zasnęłam przy pagórku, z bronią w zasięgu ręki, w usianym ludzkimi kośćmi miejscu. Teraz stałam otoczona matową zielonkawą mgłą, która oszałamiała oczy i rozpraszała myśli. Zachwiałam się lekko: starożytne zło zaskoczyło mnie we śnie, gdy nie mogłam się bronić.
Najpierw pomyślałam leniwie, że to wszystko mi się śni. Przeżycia owego schwytanego przez mgłę młodzieńca wywarły na mnie tak wielkie wrażenie, że uznałam to za senne powtórzenie wspomnień odczytanych z noża znalezionego wśród szkieletów. Nóż! Nie miałam go przy sobie, inna broń też zniknęła. Trzymałam tylko pręt, na który natknęłam się znacznie wcześniej.
Mocno uszczypnęłam się w przedramię. Poczułam to! A więc nie był to sen… Ale w jaki sposób tu dotarłam? Może coś zawładnęło moim ciałem we śnie?
Wytężyłam słuch - tak jak zrobił to mój poprzednik - nasłuchując głosów innych więźniów. Lecz wokół panowała taka cisza, że przez chwilę myślałam, iż ogłuchłam.
Tamtych czworo uciekło stąd posługując się czarami. Moja własna moc była jak ptasi świergot w porównaniu z wiedzą i możliwościami topornika. Nie wątpiłam też, że coś - lub ktoś - co mnie tutaj przyciągnęło, wkrótce uderzy z całej siły, by podporządkować mnie swojej woli.
Moja moc... nie mam topora... Z lekceważeniem pomachałam metalową różdżką. Następnie wyjęłam zza pazuchy zawieszony na sznurku amulet Gunnory. Natychmiast rozjarzył się oślepiającym blaskiem. Zdjęłam go z szyi i zakręciłam nim w powietrzu. Mgła cofnęła się tak jak przed ostrzem czarodziejskiego topora. Już nie otaczała mnie ciasnym kręgiem. Obróciłam się powoli, nadając amuletowi ruch wirowy i zielonkawe kłęby mgły wycofały się jeszcze dalej.
Na razie wystarczy. Już widziałam otoczenie. Zauważyłam w pobliżu pagórek i skierowałam się ku niemu, odpędzając mgłę. Potrzebowałam jednak lepszego przewodnika - chciałam bowiem wspiąć się na szczyt klifu, tak jak to sobie zaplanowałam wczorajszej nocy.
Wytężałam słuch, starając się wychwycić jakikolwiek dźwięk wskazujący, iż nie jestem tutaj sama. Możliwe, że to gęsta, lepka mgła wywoływała tak głęboką ciszę. Nie podobało mi się uczucie, jakie we mnie budziła - czy było to oczekiwanie, aż znajdę się w zasięgu tego, co widziało we mnie zdobycz? Szłam jednak dalej. Znalazłam się w miejscu, gdzie ludzkie kości nie pokrywały twardej gliny. Wreszcie dotarłam do wybranego przez siebie pagórka i włożyłam znów amulet na szyję. Nadal świecił jaskrawym blaskiem. Ziemia u podnóża wzniesienia była goła. Wspięłam się na szczyt i znalazłam się ponad mgłą. Sądząc z pozycji słońca na niebie, był ranek i palące promienie uderzyły mnie jak obuchem.
Ujrzałam teraz to, czego szukałam - strzelający w niebo klif na prawo ode mnie. Opuściłam pagórek pamiętając położenie skalistych ścian - zawsze zwracałam się ku nim twarzą. Później, z amuletem w ręku, wydostałam się z oślepiającej mgły i znów ujrzałam tę wysoką ścianę skalną. Przebyłam mniej niż jedną trzecią drogi w górę, gdy dotarłam do tej części klifu, którą zapamiętałam z jednej z wcześniejszych wizji. Na pewno był to koniec półki skalnej, którą uciekający marynarz wydostał się z zatoki martwych statków. Zeskoczyłam na nią, gdyż zapragnęłam wrócić do miejsca, które tak głęboko wryło mi się w pamięć. Poza tym - tak, byłam pewna, że jest to ta sama zatoka, którą zobaczyłam w transie jasnowidzenia wtedy, gdy szukałam celu naszej podróży.
Głód i pragnienie dokuczały mi tak bardzo, że nogi się pode mną uginały z osłabienia. Zmusiłam się jednak, by iść dalej. I chociaż wydawało mi się, że mogę jeszcze tylko zrobić jeden jedyny krok, w końcu dowlokłam się do miejsca, skąd roztaczał się widok na zatokę.
Widziałam ją w wizji i oglądałam oczami młodzieńca, którego nóż znalazłam wśród kości. Teraz
sama miałam ją przed oczami. Z wrażenia po prostu osunęłam się po skalnej ścianie i przykucnęłam. Wpatrywałam się z niedowierzaniem na roztaczający się w dole widok.
Uważałam przystań w Varnie za dużą. Wiedziałam też, że port na Gormie, wykorzystywany przez Estcarp, był największy na całej północy. Ale ten…
Wydawało się, że nie ma końca. Był pełen statków i to nie zwyczajnych statków kołyszących się na kotwicy czy czekających przy nabrzeżu na obiecany ładunek. W każdym razie nawet z góry nie mogłam dojrzeć jego przeciwległego krańca na zachodzie.
Większość tej flotylli znajdowała się na brzegu, jakby załogi celowo ją tam skierowały. Były wśród statków i takie, z których pozostały tylko zniszczone przez czas szczątki. Na nich bowiem, wtłaczając je w szary piasek, tkwiły inne statki, które później tu przybyły. Maszty runęły, a zbutwiałe i przegniłe pokłady pod nieostrożnym krokiem przemieniały się w pułapki.
Nie wszystkie były żaglowcami. Dostrzegłam większe od nich jednostki - jedną nawet ogromną - przypominające nieco statek, który kapitan Harwic przyholował na Gorm. Pomyślałam, że musiały się tu przedostać przez Bramę w czasie i przestrzeni. Nie ujrzałam żadnego ptaka, jak zwykle w tych niesamowitych południowych krainach. I na pewno nie znalazłabym żadnej żywej istoty na pokładach, bez względu na to, jak krzepko i zdrowo wyglądały kadłuby.
Odwróciłam głowę, żeby już nie patrzeć na to cmentarzysko i spojrzałam w głąb lądu. Wspomnienie z pierwszej wizji podpowiadało mi, że zatoka martwych korabiów wcale nie jest najważniejsza.
Niedaleko od mojej skalnej półki dostrzegłam wykute w klifie szerokie schody, tak szerokie jakby całe armie miały się po nich wspinać ku górze. Tak je zobaczył młodzian, którego przeżycia odczytałam; stopnie były wydeptane przez setki stóp wędrujących nimi od niepamiętnych czasów.
Popatrzyłam na nie i zdałam sobie sprawę, że wręcz powinnam, muszę wejść na te schody, zrobić to samo, co tylu moich poprzedników. Wyczuwałam jednak emanację kryjącego się w górze zła. Możliwe, że na szczycie klifu leżała jakaś wielka kupa śmieci i nieczystości, gdyż buchał stamtąd mdlący smród. Tymczasem wciąż toczyłam wewnętrzną walkę. Zeskoczyłam na plażę, na której roztrzaskało się tyle statków. Musiała przyciągnąć je Moc - wielka Moc, której nie mogły się oprzeć nawet martwe wytwory ludzkich rąk.
Poczułam pod odrętwiałymi stopami piasek i coś przebiło otoczkę oszołomienia, jaka wytworzyła się wokół mnie. Odwróciłam się tak energicznie, że straciłam równowagę i potknęłam się o spróchniałe i zmurszałe deski, łamiąc je do reszty ciężarem swego ciała.
- Destree!
To było wezwanie pani Jaelithe. Usunęłam myślowe zapory, którymi osłaniałam się w tym pełnym nieznanych niebezpieczeństw miejscu.
- Stój! - odebrałam jej rozkaz. - Idziemy do ciebie. Próbowałam dostrzec pomiędzy wrakami, czy nasz statek wpłynął do tej straszliwej zatoki, ale nie zauważyłam żadnego ruchu na jej skraju.
Stałam się dla moich towarzyszy przewodnikiem, szybko więc zbudowałam w myśli obraz miejsca, w których przebywałam.
Nie przybywali z zapchanej wrakami zatoki. Każde kolejne dotknięcie umysłu pani Jaelithe stawało się coraz silniejsze i wyraźniejsze. Wreszcie bez trudu odnalazłam punkt, z którego nadawała - na tej samej plaży, tylko nieco dalej na zachód. Sądząc po zmianach zachodzących w myślowej łączności, zbliżali się szybko. Mówię „zbliżali”, ponieważ zdawałam sobie sprawę, iż pani Jaelithe nie była sama. Miała towarzyszy, którzy przekazywali jej swoją moc, by mogła sięgnąć dalej i prędzej, odnaleźć to, czego szukali. Przyszło mi do głowy ponure przypuszczenie, że w ten sposób wszyscy razem wystawiamy się na ataki zła. Pani Jaelithe zareagowała natychmiast.
- Tak! Więcej nie! - Wątła nitka więzi między nami zniknęła w jednej chwili. Pozostałam tam, gdzie byłam, spoglądając na zachód i czekając.
Nagle… zobaczyłam Wodza! Zeskoczył z pokładu jakiegoś wyciągniętego na brzeg statku i przybiegł do mnie, zatrzymując się tylko na moment u podnóża wykutych w klifie schodów. Zjeżył się cały i zasyczał, smagając boki ogonem. Siedziałam na piasku, zbyt osłabiona, żeby wstać. Jednym susem znalazł się przy mnie i głośno mrucząc jął ocierać się głową o moją pierś, na której spoczywał amulet Gunnory. Podrapałam go za uszami i już samo dotknięcie jego futerka osłabiło wpływ obcej woli, nakazującej mi wejść na straszne schody.
Reszta nie pozostała w tyle. Pani Jaelithe, pan Simon, Kemoc i Orsya, oraz, ku mojemu zdumieniu, także dwóch Sokolników i kapitan Sigmun. Ten ostatni szedł prawie bokiem, tak oszołomił go widok tych wszystkich statków. Potrząsnął głową i przetarł oczy, jakby myślał, że ma do czynienia z halucynacją czy omamem.
Tak był pogrążony w tym transie, że cofnął się w głąb plaży, chcąc objąć wzrokiem jak najwięcej i znalazł się niebezpiecznie blisko skalnych stopni.
- Nie, kapitanie! Z daleka od tych schodów! - zawołałam.
Odwrócił się, spojrzał mi w oczy, a potem obejrzał się. Zmarszczył czoło i zaraz oddalił się od tej śmiertelnie groźnej drogi.
Nowo przybyli mieli ze sobą prowiant i ofiarowali mi część suszonej ryby i słodkiej wody. Na
pewno nie była to uczta, ale wydało mi się, że jeszcze nigdy nie jadłam nic smaczniejszego. Zaspokoiwszy pierwszy głód, zaczęłam zdawać relację o wszystkim, co mi się przytrafiło, odkąd wypłynęłam na morze.
Wiedziałam, że przynajmniej pani Jaelithe mogła sprawdzać moje słowa czytając w moich myślach i w ten sposób zaświadczyć, iż mówię prawdę. Najbardziej zainteresowała ją ta część mojej historii, która dotyczyła wizji wywołanej przez nóż młodego marynarza. A gdy wspomniałam o nowym zastosowaniu mojego amuletu, który pokazał mi twarz jakiejś władczyni Mocy, zapisała to sobie w pamięci.
Wszyscy w napięciu wysłuchali relacji o przygodach samotnego żeglarza, który uniknął losu swoich towarzyszy. Kiedy zaś mówiłam o przybyciu władcy Mocy i o jego toporze, skupili na mnie całą uwagę nawet tak zazwyczaj opanowani Sokolnicy. To jeden z nich jako pierwszy zadał mi pytanie, gdy skończyłam opowiadać:
- Co się stało z więźniami tamtej mgły?
- Umarli? - podpowiedział drugi Sokolnik. - Znalazłaś przecież jego nóż wśród kości.
- Upadek owego marynarza przerwał wizję - odpowiedziałam - równie dobrze mógł go upuścić. - Ale czy nie chciałby odzyskać tego noża? - zapytała jakaś cząstka mojego umysłu. Przypomnij sobie broń, którą sama zabrałaś z tego miejsca śmierci. Może podówczas nie było jej aż tak dużo, lecz coś na pewno by znalazł. A jeżeli po prostu zostawił ten nóż i wybrał sobie lepszą broń? Zaczęłam rozumieć, iż stary przesąd głoszący, że biorąc należącą do umarłego broń, zabiera się również cząstkę jej właściciela, przynajmniej w pewnej mierze był prawdziwy. Opowiedziałam szczegółowo moją historię, ale kiedy przeszłam do jasnowidzenia, moja opowieść się zmieniła - przecież stałam się wtedy tamtym żeglarzem i prawie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jaki był jego los po tym, jak więź między nami się zerwała?
Jeżeli tamta niedobrana czwórka przeżyła, czego w końcu zaznali? Umarli z głodu na tamtym pustkowiu, które ja przebyłam? Miałam nadzieję, że pomógł im czarodziej z toporem.
Słuchając mojej relacji pani Jaelithe usiadła naprzeciw schodów, po których kroczyli więźniowie nieznanej siły. Wyczytałam napięcie w jej pozie. Jej oczy patrzyły, lecz nie widziały, a to świadczyło, że posługiwała się wewnętrznym wzrokiem. Pan Simon położył jej rękę na ramieniu i zrozumiałam, iż wspiera ją swoją mocą. Wyczułam nawet przepływ energii między nimi.
Sięgnęłam za pazuchę i wyjęłam spod zniszczonej, brudnej koszuli dar Pani Księżyca. Spoczął w mojej dłoni, doskonale do niej dopasowany. Nie wydobywał się z niego oślepiający snop światła, który otworzył mi drogę w lepkiej mgle, tylko sączyła się łagodna niebieska poświata.
Kemoc siedział ze skrzyżowanymi nogami, Orsya zaś oparła się o jego ramię. Wyciągnął przed siebie okaleczoną prawą rękę, wskazujący palec zwrócił ku skalnym stopniom. Również na jego twarzy malowało się skupienie. Kapitan Sigmun i obaj Sokolnicy odsunęli się nieco na bok.
Dobrze wiedziałam, że Sulkarczycy nie ufają Mocy, a Sokolnicy twierdzą, iż nie mają żadnych nadnaturalnych cech prócz dożywotniej więzi łączącej ich z ich ptakami. Ale z Wodzem było inaczej. Położył łapę na moim nadgarstku, naciskając z całej siły, aż obniżył mi dłonie o cal czy dwa. Potem oparł głowę w tym samym miejscu, w którym spoczęła jego łapa. Szeroko otwarte, świecące oczy utkwił w amulecie.
Wyczułam narastającą i koncentrującą się jakąś siłę. Najpierw działo się to powoli, później nabrało rozpędu, jakby ktoś przywiązał linę do unoszącej się na wodzie deski i pociągnął energicznie.
Coś leżało spokojnie - ponieważ... było najedzone. Teraz drgnęło lekko, gdyż podczas drzemki odebrało słaby sygnał ostrzegawczy. Zdało sobie sprawę, że powinno się obudzić. Nie mogłam jednak uchwycić żadnego wyraźnego obrazu. Nie sądzę też, by udało się to komuś z nas, bo z pewnością w tejże samej chwili przekazałby obraz pozostałym.
Nie, nie „zobaczyłam” czarodzieja ani czarownicy, ani nawet żadnego z potworów, które nas wcześniej zaatakowały. To źródło Mocy wydawało się dziwnie puste - jakby nie żyło - brakowało w nim iskry życia, której użycza magicznej energii jej władca. Lecz mimo to, na swój sposób, obcy mi i
niepojęty - żyło.
Spróbowałam dosięgnąć go z pomocą dalekowidzenia. Zawisłam nad prostopadłościanem nieprzeniknionych ciemności. Możliwe, że utracił on wszystko, co zapewniało mu życie i barwy - i pozostała tylko pustka.
Ale we wnętrzu tego namacalnego, materialnego mroku kryło się coś, co wyczuło… Wyczuło? Jak coś, co nie żyło, może czuć? Moc, tak. To było naczynie, prawie całkowicie wypełnione Mocą. Do niedawna było puste i musiało ciężko się natrudzić, żeby uzyskać to, co umożliwi mu dalszą służbę… Jaką służbę? Komu?
A później, jak Wódz atakujący pazurami przeciwnika, zanim ten zorientował się, że został zdemaskowany, tak to, co próbowaliśmy podejrzeć, dowiedziało się o naszej obecności!
Nagle amulet w mojej dłoni nie tylko się rozjarzył, ale i rozgrzał. Jeżeli miał to być kontratak mający zmusić mnie do upuszczenia daru Gunnory, nie powiódł się. Wiedziałam z doświadczenia, że amulet może ulegać różnym przemianom, mocno więc zacisnęłam palce i trzymałam go nawet wtedy, kiedy stał się gorący jak rozżarzony węgiel.
Pani Jaelithe skrzywiła się i podniosła ręce. Poruszała palcami, jakby tkała niewidzialną materię z powietrza. Orsya wyciągnęła przed siebie dłonie, rozciągając między nimi dwa sznurki z wodorostów z nanizanymi na nie muszelkami. Wymachiwała tymi sznurkami, po kolei obniżając i unosząc ręce. Kemoc zaś nie wykonał żadnego obronnego czy agresywnego gestu, twarz jednak miał kamienną, bez wyrazu.
Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Obaj Sokolnicy i kapitan Sigmun ruszyli w stronę gigantycznych schodów. Ich oblicza stężały jak maski, a spojrzenia znieruchomiały. Podniosłam się z trudem i rzuciłam się naprzód. Ściskającą amulet ręką uderzyłam w okryte kolczugą plecy Sigmuna, aż rozbolały mnie palce. Od tego punktu rozlała się niewielka fala błękitnego światła. Sulkarczyk krzyknął unosząc do góry ramiona, a potem runął twarzą na piasek i legł nieruchomo.
Z Sokolnikami było zupełnie inaczej. Ich własne ptaki zwróciły się przeciw nim, bijąc skrzydłami po twarzach i krzycząc przeraźliwie. Krew popłynęła ze skaleczonego policzka jednego z nich. Obaj osunęli się na piasek. Sokoły krążyły nad nimi, nie przestając skwirzyć.
Mój amulet poruszył się w dłoni, próbując się odwrócić, jakby chciał wysunąć się spomiędzy palców. Spojrzałam na niego. Wyryte w nim dobrze znane symbole zamazały się i pojawiła się czaszka, powoli pokrywająca się ciałem. Nadal jednak bardziej przypominała oblicze trupa niż pięknej kobiety, którą przedtem widziałam. Oczodoły żarzyły się krwawym blaskiem, a uśmiech nie wykrzywiał bezwargich ust.
Pani Jaelithe odwróciła się ku mnie. Jej ręce znieruchomiały w powietrzu. Domyślałam się jej zamiarów, lecz to ja musiałam stoczyć tę bitwę. Znałam tylko jeden sposób walki. Spojrzałam na trupie oblicze i poczęłam przywoływać w myśli symbol Gunnory, opleciony pędami winorośli snop zboża - obietnicę płodności, którą tylko ona mogła zapewnić. Ta tutaj władczyni Mocy była śmiercią - Gunnora zaś życiem!
Nagle ogarnął mnie lęk. Mówiono, że spłodził mnie sługa Ciemności, że byłam złem, służką śmierci. Ale gdyby tak się rzeczy miały, nigdy nie zdołałabym wejść nawet na zewnętrzny dziedziniec Domu Gunnory. Jeśli to, co spoglądało na mnie z powierzchni amuletu, służyło Złu i uważało, że łatwo podporządkuje mnie swojej woli - myliło się!
Zboże i winorośl. Wysokie zboże uginające się pod ciężarem kłosów na polu w porze żniw. Pomagałam żąć takie zboże, wiązać je w snopy, czułam ich brzemię. Winorośl o okrągłych, ciemnoczerwonych gronach. Kiedy rozgryzło się takie grono, tryskał sok, a jego smak wynagradzał najcięższy trud, rozweselał serce, którym witało się przyjaciół i zmęczonych wędrowców. To było życie w całym swym rozkwicie - życie, a nie śmierć.
Pragnęłam zobaczyć to wszystko, snop zboża i winorośl, ziarno i winne grona. Istota, która próbowała to przede mną ukryć, nie jest potężniejsza od Gunnory, nie, nigdy nie uznam jej przewagi. Życie - nie śmierć. Nie miałam już ciała, opuściłam świat materii - esencja tego, co było mną,
zmierzyła się ze złem upostaciowanym w trupiej czaszce.
Czaszka rozwarła szczęki i zawyła. Słyszałam brzmiącą w tym wyciu groźbę. Czułam, jak wróg atakuje moją wolę, starając się mnie złamać. Bolało mnie nie tylko ciało, ból przenikał także moją duszę. Wiedziałam, że grozi mi śmierć. Mimo to nie uległam. Ziarno i winne grono, ziarno i inne grono…
Czaszka stawała się miejscami przezroczysta i widziałam to, co pragnęłam zobaczyć. I znowu zmętniała, zasłaniając symbol życia. Znowu zaatakowała. Byłam bliska utraty sił, lecz się nie poddawałam.
Wreszcie zarówno czaszka, jak i to, czego szukałam, zniknęło!
Oślepił mnie jaskrawy blask. Znajdowałam się wewnątrz huczącego ognia. Nie mogłam się przed nim bronić - i nie potrzebowałam. Ten ogień wypalił cały ból, który mną targał. To, co pozostało, było silne, utalentowane - i pełne Mocy!
Znów zamrugałam oczami. Zdałam sobie teraz sprawę, że sama o tym nie wiedząc podeszłam do wykutych w klifie schodów i zatrzymałam się u ich podnóża. To, co trzymałam w rękach, nie było już kamieniem znalezionym w świątyni Gunnory. Zamieniło się w złocisty dysk, po którym migotliwie przesuwały się ciemnoczerwone plamki - dysk złocisty jak zboże, czerwony jak winne grona. Ja też się zmieniłam. Czułam to. Ale jak i dlaczego - nie mogłabym jeszcze powiedzieć. Wiedziałam tylko, że weszłam na zupełnie inną drogę, prawie nieznaną w naszej epoce, i że będę kroczyć nią z radością, gdyż jest to moim obowiązkiem.
Nie oddaliłam się od skalnych stopni, lecz odwróciłam się ku moim towarzyszom. Sokolnicy i Sigmun przyszli już jakby do siebie i siedli na piasku. Lecz tamtych czworo stanęło szeregiem naprzeciw mnie.
Spojrzałam na panią Jaelithe i na Orsyę i wyciągnęłam do nich ręce.
- Siostry, jest coś, co musimy zrobić.
Obie podeszły do mnie i ujęły moje dłonie. Pan Simon poruszył się lekko, jakby chciał powstrzymać swoją małżonkę, i Kemoc położył mu rękę na ramieniu. Obaj byli na swój sposób potężni i mieszkańcy Estcarpu i Escore słusznie darzyli ich wszystkich honorami. Ale w końcu dowiedziałam się, że to wszystko dotyczy wyłącznie kobiet.
Odparliśmy pierwszy atak władczyni Mocy o trupim obliczu. Lecz ta istota nigdy jeszcze nie została pokonana i nie zamierzała teraz rezygnować z walki.
We trzy zaczęłyśmy piąć się po schodach. Wyczuwałam, że zła moc próbuje nas otoczyć, pochłonąć, najpierw umysł, a potem ciało. Ci, których uśmierciła w ten sposób przez te wszystkie wieki, nie byli tacy jak my. Czarownik z toporem mógłby nauczyć ją ostrożności, lecz jej inteligencja była ograniczona. Ta służka Zła nie żyła, nie umiała zmienić swojego sposobu myślenia, potrafiła tylko atakować tych, którzy nie mieli magicznych zdolności.
Jej ataki nasilały się tym bardziej im wyżej wchodziłyśmy. Jeżeli to coś mogło żywić obawę, myślę, że żywiło ją teraz. Nie zachowywałyśmy się zgodnie z ustaloną procedurą, procedurą Ciemności. Wspinałyśmy się do góry, stopień za stopniem.
Wreszcie stanęłyśmy na szczycie schodów, wysoko ponad cmentarzyskiem statków pochodzących z różnych epok i z różnych światów. Przed nami wznosiła się pozbawiona okien i drzwi budowla z namacalnego mroku, tak głębokiego, że zdawał się przyciągać światło i wchłaniać je.
Możliwe, iż w owej chwili służka Zła przestraszyła się tak bardzo, że w końcu zaczęła się bronić. Z głośnym wrzaskiem nadleciały i rzuciły się na nas dobrze nam znane skrzydlate poczwary. Nadleciały i nagle zawróciły. Trzymając się od nas z daleka, wrzaskiem dawały upust swej nienawiści. Wielki wisior na mojej szyi rozjarzył się jeszcze silniej. Ostrzegał mnie.
Byłyśmy już blisko, ale nie miałyśmy pojęcia, jak tam wejść. Najpierw wynurzyły się z niego cienie, które rozpoczęły dziwny taniec, to mknąc do przodu, to cofając się i przeplatając. Później zabłysły czerwone oczy i zniknęły. W końcu zmaterializowały się pazurzyste łapy, lecz i one rozpłynęły się w nicość.
- Aj! - To budzące echa wołanie popłynęło jakby z samego powietrza.
Rozdział 17
Czarownik przybył ze wschodu, spoza zwróconej ku lądowi ściany czarnego sześcianu. Szedł powoli, garbiąc się lekko. Kulił się, jakby musiał stawić czoło zimowej zawierusze. Trzymał oburącz ten sam topór, który widziałam w transie, i wymachiwał nim powoli tam i z powrotem. Wprawdzie tutaj nie było mgły, ale topornik zachowywał się tak, jakby wyrąbywał sobie drogę przez zaporę, którą może tylko on dostrzegał.
Niewiele się zmienił, odkąd widziałam go oczami młodzieńca, którego uratował. Na pewno się nie postarzał i miał energiczne ruchy mężczyzny w średnim wieku. Idąc ku nam śpiewał jakąś pieśń w nieznanym języku, brzmiącą dziwnie w moich uszach. Zorientowałam się jednak, czemu miała służyć - te niezrozumiałe dla nas słowa układały się w rytm, który wzmacniał zabezpieczenia czarodzieja przeciwko siłom Ciemności w jej gnieździe.
Orsya dołączyła do niego. Na początku jej śpiew przypominał szum rzeki, która właśnie napotkała na swej drodze zaporę ze skał na poły przegradzającą jej koryto, a później plusk deszczu podczas burzy. Nie zagłuszył jednak pieśni topornika, lecz stał się jej częścią, wypełniając puste miejsca, czyniąc ją kompletną.
Oczami wyobraźni zobaczyłam pewien obraz. Ta kraina wcale nie była jałowa i bezpłodna, gdyż głęboko w jej wnętrzu kryło się ziarno, które wyda plony, gdy tylko stanie się to możliwe. Zdałam sobie sprawę, że nucę pieśń, którą śpiewa się podczas siewu. Ręce pani Jaelithe poruszały się, przekładając na jej własną formę Mocy całą energię, którą przywołał nasz śpiew.
Śpiewaliśmy coraz głośniej, niewidzialna siła gromadziła się, narastała, aż wreszcie małżonka Simona Tregartha wyciągnęła rękę w stronę czarnego sześcianu, jakby wskazując kierunek.
Lecz to, co się tutaj znajdowało, obudziło się. Nie wpadło jednak w gniew: nie mogłam wyczuć żadnych emocji! Zamiast tego posłużyło się głodem jak bronią i wszczęło nieharmonijny lament.
Natychmiast zamilkliśmy, gdyż przeciwnik mógłby opanować i zwrócić przeciw nam siłę, którą tutaj zgromadziliśmy. Wyczułam nacisk jego woli. Postępował tak jak sługa Ciemności krążący wokół obozowego ogniska, czekający, kiedy będzie mógł zapolować na grzejącego się przy nim człowieka, gdy ten się oddali od zbawczych płomieni.
Staliśmy w milczeniu. Wprawdzie nigdy dotąd nie stoczyłam takiej walki jak ta, ale nie
wątpiłam, że ponowny atak byłby najlepszym sposobem na otwarcie drzwi w czarnym sześcianie.
- Przeciwnik nie chciał naszych ciał, lecz energii życiowej. To właśnie nią się żywił i ją miał przyciągać. Niedawno spożył posiłek, ale nie zaspokoił głodu, gdyż nigdy nie miał dość. Jeżeli w przeszłości wchłonął w ten sposób siły witalne załóg wszystkich statków, które przyciągnął do zatoki, to ucztował suto i pragnął znów tak biesiadować. Nie był jednak żywą istotą według znanych nam kryteriów.
Ochrypły skrzek przerwał głęboką ciszę. Latające poczwary otoczyły kręgiem wielki sześcian, choć żadna nie usiadła na jego szczycie. Nie zaatakowały nas ponownie. Czy przybyły przyjrzeć się czynom swojego pana? I kto nim był?
Równie dobrze mogłabym wypowiedzieć na głos to pytanie. Na zwróconym ku nam boku sześcianu pojawił się świetlny krąg, szary jak kość, która leżała w jakimś mrocznym zakamarku od niepamiętnych czasów. I tak właśnie było. Szare światło przekształciło się w stojące pionowo kości, które zawirowały, zakrążyły i utworzyły zwieńczony czaszką szkielet. Tę czaszkę znałam, choć z pozoru wszystkie czaszki są do siebie podobne. To ona ośmieliła się posłużyć darem Gunnory, żeby
wryć mi się w pamięć.
Bardzo powoli, jakby wymagało to ogromnego wysiłku, kości poczęły okrywać się ciałem. Ciało to było tak wychudzone jak u kobiety, która umarła z głodu nad brzegiem strumienia. Myślę, że nieznana siła usiłowała przybrać bardziej namacalną, milszą dla oka postać.
Musiała czerpać energię zgromadzoną w czarnym zbiorniku. Zmiany postępowały zrywami. Wreszcie osiągnęła swój cel. Jej głowa była teraz głową kobiety. Spływały z niej długie włosy, które jednak nie opadały na wychudłe ciało, ale przylgnęły z tyłu do powierzchni sześcianu.
Dostrzegłam w jej twarzy cień urody, lecz to oblicze ponad szkieletowatym ciałem budziło tylko obrzydzenie i strach, a nie podziw i zdumienie.
Później nasza przeciwniczka nagle zaprzestała tych uporczywych wysiłków. Kości i okrywająca je cienka szara powłoka zniknęły, jakby ktoś starł je jednym ruchem ręki. Pozostała jedynie głowa. Stała się tak młoda i piękna, że niewiele śmiertelnych kobiet mogłoby dorównać jej urodą, chociaż służyła Ciemności.
Uśmiechnęła się i oblizała pełne czerwone wargi. Zwróciła spojrzenie nie na nas, ale na topornika. Myślę, iż zrobiła to dlatego, że był mężczyzną, a w przeszłości niejeden raz upolowała podobną zdobycz. Lecz jego twarz znieruchomiała jak maska i przypominała stare posągi, które widziałam w Arvonie.
Zaśpiewała. Wprawdzie jej pieśń wydawała się słodka jak dojrzała jagoda, ale taka jagoda, która zbyt długo wisiała na krzaku; krył się w niej zalążek rozkładu.
Nie tylko jej lico miało w sobie coś obrzydliwego, lecz w dodatku otoczył nas taki sam smród, jaki bił od zatoki martwych statków. Był to duszny odór pola bitwy, którą stoczono dziesięć dni wcześniej, w samym środku lata. Nie wiem, czy to, co zobaczyłam, nie było halucynacją, ale czarny sześcian wzdrygnął się jak żywa istota, żeby rzucić z siebie ten ohydny smród.
Topornik stał nieruchomo jak skała i nie uległ jej czarowi. Później niesamowita budowla dosłownie napęczniała, wysuwając długą mackę, która skierowała się ku jego nogom. Poruszyłam się i klejnot Gunnory zapłonął jaśniej w mojej dłoni. Lecz czarodziej zadał celny cios swoim toporem. Wijąca się kończyna spadła na ziemię i po chwili zniknęła.
Twarz na powierzchni sześcianu przestała się uśmiechać. Wypowiadała niezrozumiałe słowa, a każde z nich tryskało z jej wykrzywionych ust niczym ognista plwocina. Tam, gdzie spadły na skałę, strzelały w górę smużki dymu.
Miotała nią wściekłość, tak namacalna, że dosłownie wisiała w powietrzu. Latające monstra wrzasnęły jednocześnie, uniosły się w górę i odleciały od czarnego sześcianu. Nie sądziłam jednak, by ostatecznie opuściły pole bitwy.
Wściekłość narastała. Towarzyszyło jej jeszcze coś… Jakieś działanie, którego nie mogłam zrozumieć, choć czułam, że jest śmiertelnie niebezpieczne i skierowane nie przeciw nam, lecz przeciw pięciu mężczyznom pozostawionym u stóp schodów. Słońce pociemniało, a raczej przesłoniły je ołowiane chmury. Widziałam linie energii ukośnie unoszące się z górnych czterech rogów sześcianu, sięgające chmur i ukrytych w nich sił natury. Mrok zapadł tak nagle, jakby noc zatrzasnęła nad światem wieko skrzyni.
Ale ciemności nie były całkowite, gdyż każdą z nas otoczyła aura ostrego, oślepiającego światła. Nie dotarła do naszych ciał, mimo że właśnie to usiłowała zrobić: zniszczyć ciała, a nas same pochłonąć! Głowa na ścianie sześcianu wyciągnęła się ku nam jeszcze bardziej, jej usta rozchyliły, ukazując drobne, spiczaste zęby. Pomyślałam o zwierzołakach, które zawsze miały w sobie coś zwierzęcego, nawet w ludzkiej postaci. Stwór, który nas atakował, był do nich podobny. A może ta kobieta była więźniem niesamowitego sześcianu, choć uważała, że włada jego mocą i zna jego tajemnice?
Ta widzialna fala energii wprawdzie nie zdołała nas uwięzić, lecz niebo rozwarło się nad nami i lunęła gwałtowna ulewa. Wydało się nam, iż stoimy pod wielką fontanną. Ale deszcz ani nie zgasił, ani nie unieszkodliwił groźnego światła, które bez trudu przebiło wodną zasłonę i dalej nas atakowało. Wyciągnęłam przed siebie ręce, odsłaniając amulet Gunnory. Pani Jaelithe ujęła mnie za jedną rękę, Orsya za drugą. Tak połączone, stawiłyśmy czoło atakom wody i światła.
Topornik cofnął się i oparł plecami o skałę. Nie otaczało go jaskrawe, palące światło jak nas trzy, ale czerwony ogień, którego języki gięły się we wszystkie strony i których burza nie zdołała ugasić. Poruszał wargami. Może znów śpiewał, ale szum ulewy zagłuszyła jego słowa.
Słyszałam, że miejsca, w których znajdowały się Bramy, były oznaczone zwietrzałymi głazami. Jeżeli ten czarny blok kontrolował którąś, to mieliśmy do czynienia z czymś zupełnie innym. Możliwe, że morska Brama musiała różnić się od lądowych.
Nie zdążyłam pomyśleć nic więcej, kiedy otaczające nas palące światło zaczęło pulsować, jakby zasilająca je energia słabła. Nadal wyczuwałam wściekłość naszej przeciwniczki, może jeszcze bardziej zajadłą niż dotychczas, ponieważ dołączyło się do niej rozczarowanie. Tak długo była niepokonana, nikt nie kwestionował jej władzy nad tym miejscem i nigdy nie musiała walczyć z inną mocą. Nawet teraz nie mogła uwierzyć, że umieliśmy przeciwstawić się jej woli.
Blask mojego klejnotu rozlał się na zewnątrz i otoczył całą naszą trójkę. Potem zaczął wirować. Z każdym obrotem rozprzestrzeniał się coraz bardziej, aż w końcu opasał również czarownika i jego czerwone płomienie. Otoczywszy nas tuż nad ziemią, jął rosnąć w miejscu znajdującym się dokładnie naprzeciwko mnie, przybierając kształt wskazującego na coś palca. Palec ten jednak zniknął, zanim dotarł na wysokość kobiecej twarzy na sześcianie.
Deszcz przestał padać, chmury rozeszły się i chylące się ku zachodowi słońce oświetliło niebo. Tylko kałuże w zagłębieniach świadczyły, że wszystko to rzeczywiście się zdarzyło. Spoczywający na mojej piersi klejnot bezgłośnie przywołał wysłane przez siebie światło.
Pierwszy poruszył się topornik. Stanął naprzeciw miejsca, w którym ukształtowała się kobieca twarz. Zamachnął się i zadał toporem potężny cios, który, jak sądzę, mógłby roztrzaskać nawet stal. Magicznej broni nic się nie stało, ale odskoczyła z taką siłą, że jej właściciel omal nie stracił równowagi. Energicznie potarł ramię, które zwisło bezwładnie, chociaż palce nadal ściskały topór. Stęknął, lecz nie zdążył wydać żadnego innego dźwięku, gdyż latające poczwary wróciły i tym razem rzuciły się na nas. Możliwe, iż nasza Moc osłabła po odparciu ataków władczyni tego miejsca, gdyż nic ich nie odpędziło. Z całej siły zamachnęłam się metalowym prętem, a stojący przede mną czarownik posłużył się swoim toporem, odrąbując skrzydła i nogi tak zręcznie, iż nabrałam pewności, że już walczył z tymi monstrami i dobrze opanował tę sztukę. Pani Jaelithe trzymała w ręku miecz, Orsya zaś broniła się wymachując swoim sznurkiem z wodorostów i muszelek.
W ogniu walki dobiegły nas dwa okrzyki bojowe. Wkrótce pan Simon i Kemoc przyłączyli się do nas i razem przegnaliśmy Teffany. Nikt nie został ranny. Mieliśmy wielkie szczęście, chyba że z własnej woli pomagała nam Moc.
Nie wiedziałam, co zrobimy, gdy zapadnie noc. Nie chciałam opuścić zdobytej pozycji przy
czarnym sześcianie, gdyż dobrze wiedziałam, że jedna wygrana bitwa to nie zwycięstwo na wojnie. Nasza przeciwniczka nie należała do tych, którzy się poddają, lecz do tych, którzy angażują się bez reszty i do samego końca.
Pani Jaelithe zgadzała się ze mną.
- Mrok może wzmocnić siły Ciemności, tak jak światło wzmacnia nasze moce. Dlatego musimy stać na warcie tej nocy - oświadczyła i zwróciła się bezpośrednio do topornika: - Bracie-w-Mocy, co z tobą? - Albowiem wciąż pocierał swe prawe ramię, chociaż jeszcze przed chwilą dzielnie walczył z atakującymi nas potworami, a ich cuchnąca ciemna posoka splamiła ostrze jego topora.
- Siostro Błyskawicy! - Miał niski, gardłowy głos i mówił językiem kupców z wyraźnym akcentem, ale mogliśmy go zrozumieć. - Jaka moc zaatakowała nas w tym miejscu?
Potrząsnęła przecząco głową.
- Nie umiem ci tego powiedzieć, o mądry, gdyż jej władczyni nie kroczy tą samą ścieżką co ja, lecz całkiem inną, podległą Wiecznej Nocy drogą.
- I mnie tak się wydaje, siostro. Nie mamy tu do czynienia ani z kobiecą, ani z męską magią -
chociaż widzieliśmy lico tej, która przywołuje burze jak pasterka owce. Pochłania je i jest wtedy dość silna, żeby wstrząsać ziemią i wydobywać ogień z morza. Czasami ma obfity połów: statki przypływają na jej wezwanie i zabiera dla siebie ich załogi, żeby znowu zaspokoić głód...
- To jest Laqit! - To właśnie imię przyszło mi do głowy i zrozumiałam, że mam rację. Tak, to był ostatni ze strażników, o których mówią sulkarskie legendy, dziwny potwór na końcu świata.
Wszyscy spojrzeli na mnie, ale to pani Jaelithe pierwsza zabrała głos:
- Niech więc będzie to Laqit. Lecz jest ktoś znacznie od niej potężniejszy, ktoś, kto ją tutaj umieścił. - Spojrzała na pusty teraz bok sześcianu. Słońce już zaszło, pozostawiając tylko rozpostartą na niebie kolorową zorzę, a cienie się wydłużyły.
- Czy ciemność karmi również i tę Laqit? - To pan Simon wypowiedział głośno moją własną myśl.
Topornik miał gotową odpowiedź:
- Nie, ale może ona wtedy obserwować, czekać i układać plany. Jednakże nie pożywiła się tak, jak zamierzała, i dlatego musimy zachować czujność i przez cały czas mieć się na baczności.
- Ona nie jest żywa, a mówisz, jakby była… - zaczęłam.
- Ona nie ma nic wspólnego z życiem, jakie znamy! - odrzekła szybko pani Jaelithe. - Co chcesz zrobić? - dodała pośpiesznie widząc mijającego nas Syna. Kemoc schował miecz do pochwy i uniósł na wysokość ramienia wyciągnięte dłonie. Oparł je na powierzchni czarnego sześcianu, zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć. Pochylił lekko głowę i ja, która chcąc go powstrzymać zbliżyłam się do niego, spostrzegłam, że zamknął oczy, a jego twarz wyraża głębokie skupienie.
Nie znając jego zamiarów, zawahałam się i go nie odciągnęłam. Pozostali podzielali moją niepewność. Podeszliśmy tak blisko, że mogliśmy chwycić go za ramiona i odprowadzić na bezpieczną odległość.
Na twarzach moich towarzyszy zobaczyłam niechęć, lęk i zdecydowanie myśliwego, który ściga zdobycz mimo niewielkich szans powodzenia. Nagle Kemoc stęknął i jego ręce opadły bezwładnie. Potem zachwiał się i byłby upadł, gdyby pan Simon i topornik nie podtrzymali go i nie odciągnęli od sześcianu.
Oddychał szybko, jakby brakowało mu powietrza. Wreszcie otworzył oczy.
- Oni nadal tam są… ci, których niedawno pojmała. Próbowałem ich przywołać, lecz są tak przerażeni, że nic nie słyszą. Gdybyśmy mogli rozbić to więzienie i dotrzeć do nich, ta, co wysysa ich siły, poważnie by ucierpiała. Jest słabsza niż zwykle, gdyż od dłuższego czasu niedojadała.
Możliwe, że to moje nowe moce skłoniły mnie do przyjęcia tego wyzwania. Zawsze zdobywałam wiedzę fragmentami, bez niczyj ich wskazówek, gdyż nikt nie chciał mnie uczyć. Teraz wszakże dysponowałam takim zasobem wiedzy, że jeszcze nie potrafiłam ogarnąć go myślą. Nie miałam dość czasu, by wszystko ocenić, oddzielić jedno od drugiego. Ta wewnętrzna nauka mogła trwać całe lata, a
my mieliśmy tak mało czasu.
- Gdzie jest statek, wrak, który znaleźliśmy w pobliżu Varnu? - zapytałam.
Spojrzeli na mnie zaskoczeni.
- Zostawiliśmy go tuż przy południowym krańcu tej zatoki - odpowiedział pan Simon.
To daleko, pomyślałam, później jednak przypomniałam sobie ptasie skrzydła na niebie. Przecież duża odległość na lądzie nie musi być równie wielka dla ptaka.
- Na jego pokładzie jest coś, co należy do ludzi, którzy go opuścili - powiedziałam. - Czyż to, co jakaś osoba nosiła przez długi czas i bardzo ceniła, nie jest zestrojone z jej lub | jego duszą? Weźmy ze statku to, co tam zostawiłam, a przekonamy się, czy zdoła przyciągnąć kogoś z uwięzionych tu ludzi.
- Sokół! - Orsya pierwsza zrozumiała mój pomysł. - Niech Sokolnicy wyślą ptaka z posłaniem do swych pobratymców. Lot tam i z powrotem na pewno nie zajmie całej nocy!
- Tak, może to właśnie jest odpowiedź na to pytanie. - Pani Jaelithe energicznie skinęła głową. - Oboje już się tym kiedyś posłużyliśmy. - Mówiąc to zwróciła się do swego małżonka. - Czy pamiętasz, jak zwróciliśmy Moc przeciw Kolderczykom za pośrednictwem tego, co było ich symbolem - i jak ich sojusznicy ich porzucili? Poślijmy po to! - Zrobiła dwa kroki w stronę skalnych stopni, potem
zatrzymała się i zapytała topornika przez ramię:
- Czy i tym masz takie zdolności, bracie?
Ten właśnie osadził topór między nogami i robił coś przy pasie, z którego zwisały małe torebki.
- Tylko słyszałem o czymś takim. Najwyższe Moce zesłały mi inny dar. Oddajcie mi straż nad tym miejscem, a postawię tu wartowników, którzy czuwać będą za nas. I nie potrwa to długo.
Zostawiliśmy go więc i zeszliśmy po wykutych w klifie schodach. Idąc pomyślałam, że wielu ludzi wspięło się po nich na górę, ale może tylko my jedni z nich schodzimy. Zrobiło się już ciemno. Kamień Gunnory świecił jak lampa, lecz jego rozproszone światło nie sięgało daleko. Zauważyłam nikłe światełko w pobliżu jednego z najstarszych wraków, wgniecionych w piach przez przybyłe później statki. Zupełnie jak w starej opowieści o zapalających się na grobach pomordowanych błędnych ognikach, które świecą dopóty, dopóki mordercom nie zostanie wymierzona sprawiedliwość.
W jego blasku zobaczyłam obu Sokolników i kapitana Sigmuna. Każdy z nich siedział we własnym nakreślonym na piasku kręgu, a żadna linia nie przecinała drugiej. Piasek wydał mi się zbyt miękki, żeby linie mogły długo się na nich utrzymać, a mimo to wszystkie nadal były dobrze widoczne. Trzej mężczyźni spojrzeli na pana Simona i w oczach Sokolników dostrzegłam głuchą wściekłość. Ich ptaki schowały głowy pod skrzydła i spały spokojnie.
Tylko kapitan Sigmun odezwał się do nas:
- Jak wam poszło w górze, czarodzieje? Tutaj wasze czary dobrze nam się przysłużyły.
- Powinieneś być nam za to wdzięczny, kapitanie - warknął Kemoc. - Albowiem to, co kryje się w górze, jest głodne i niechybnie stalibyście się jego zdobyczą!
- Ach tak? No cóż, jest czas walki i czas, gdy trzeba stać z boku. Czy wypatroszyliście tego żarłoka i czy możemy się swobodnie poruszać?
- Jeszcze nie. Do tego potrzebujemy waszej pomocy…
- Czyż nie jest prawdą to, że nie możemy mu się przeciwstawić? - Sokolnik wręcz wypluł te słowa. - Czyż nie jesteśmy przynętą? - Miał zbyt zgorzkniały wyraz twarzy nawet jak na Sokolnika. Wiedziałam, jak ci Ptasi Wojownicy byli zazdrośni o to, co nazywali swoim honorem. Musiał tkwić uwięziony przez własnych sprzymierzeńców, podczas gdy ci walczyli na górze. To na pewno pomniejszyło ich we własnych oczach.
- Możliwe, że tylko wasze umiejętności zdołają ocalić nas wszystkich - wtrącił pan Simon. Słyszałam, że bił się u boku Sokolników w wojnie z Kolderczykami i od tej pory stał się rzecznikiem Estcarpu w kontaktach z nimi. Dla Sokolnika kobieta jest znacznie mniej wartościową istotą niż ich ptaki czy wierzchowce i nie może być równorzędną partnerką mężczyzny we wszystkich sprawach. Może posłuchali teraz pana Simona dlatego, że kiedyś zdobył ich szacunek, chociaż poślubił Czarownicę.
Wstali. Sokoły obudziły się i jeden nawet zaczął machać skrzydłami, jakby szykując się do lotu.
- Jakie są twoje rozkazy, panie? - Młodszy z tej dwójki rozmyślnie nie patrzył na nas, tylko na Simona Tregartha. Ten zaś przywołał mnie ruchem ręki. Kiedy okrążyłam złamaną belkę na pół zasypaną piaskiem, twarze Sokolników znów stały się kamienne.
- Chodzi o to - nie dałam się zbić z tropu ich postawą - że na obcym statku, którym tutaj przypłynęliśmy, było wiele rzeczy należących do jego pierwszej załogi. Wrzuciliśmy większość z nich do morza, żeby nie przyciągnęły Ciemnych Mocy. Potrzebujemy tego, co pozostało. Z jego pomocą bowiem może uda się nam zniszczyć rzucony na to miejsce czar, który uśmiercił wielu ludzi. Jeżeli poślecie jednego z waszych sokołów z wiadomością na statek i wróci on z tym, czego potrzebujemy - a jest to małe i łatwe do przeniesienia - wtedy będziemy dysponować dodatkową bronią, która dobrze nam się przysłuży.
Żaden z Sokolników nie spojrzał na mnie, choć zrozumieli, o co mi chodzi. Postępowali teraz zgodnie z przyjętym wśród nich od dawna obyczajem. Starszy z nich skinął głową.
- Śmiały Wojownik jest szybki, a noc niedawno zapadła. Zdoła wrócić o świcie, jeżeli to, co będzie niósł, rzeczywiście niewiele waży.
- To dobrze - powiedział ciepło pan Simon. Wyjął z mieszka u pasa tabliczkę z gładkiego, cienkiego jak wafel kamienia, na którym można napisać rozkazy, wymazać je i znów napisać. Podał mi ją razem z wąziutkim pręcikiem do pisania.
Przez chwilę namyślałam się, jak ująć moje życzenie w jak najmniejszą liczbę słów. Później zaś zapisałam je zwięźle na sulkarską modłę. Łatwo będzie można znaleźć szkatułki i wyjąć z nich klejnoty. Możliwe, iż tknęło mnie przeczucie i coś we mnie wiedziało, że będę ich potrzebować w przyszłości. Nie wątpiłam w jedno - że kobieta, która nosiła te klejnoty, bardzo je ceniła i że mogą one stać się kluczem, który otworzy zamek czarnego sześcianu.
Simon Tregarth podał tabliczkę starszemu Sokolnikowi. Ów ostrożnie przewiązał ją sznurkiem, a ten włożył swojemu ptakowi na szyję. Tymczasem zbliżył się Kemoc i swoim wysmukłym mieczem, który zdawał się wchłaniać światło, rozerwał nakreślone na piasku koła. Sokolnik mógł więc wyjść ze swojego kręgu i wypuścić ptaka, który wzleciał po spirali i zniknął w ciemnościach.
Rozdział 18
Była to długa noc. Dwukrotnie wspinałam się po schodach na szczyt klifu, żeby popatrzeć na tajemniczą budowlę. Za drugim razem opuściło mnie zmęczenie i poczułam się silna jak okoliczne skały. Nie spuszczałam oka z miejsca, w którym pokazała się twarz Laqit.
Najbardziej jednak zdumiało mnie to, co zrobił topornik. Kiedy poszłam tam po raz pierwszy, nadal był zajęty. Z zawieszonych u pasa licznych torebek wysypywał po kolei trochę kolorowego piasku, z każdej innego, drobnego jak przydrożny pył. Szczyt klifu wokół czarnego sześcianu był płaski. I na tę właśnie platformę sypał piasek zaciśniętą pięścią, najpierw jeden kolor, potem inny i tak dalej. Dobrze rozróżniałam barwy, gdyż pył świecił słabym blaskiem tak jak wraki w dole. Przy każdym boku sześcianu czarownik jakby namalował piaskiem dziwną figurę będącą zapewne wyobrażeniem mocy, którą nauczył się kontrolować. Następnie w czterech rogach, oddzielając poszczególne pola, nakreślił inne znaki, nie tak szczegółowo. Twierdza naszej nieprzyjaciółki została w końcu otoczona milczącym oddziałem strażników stworzonych z barwnego piasku.
Siedziałam ze skrzyżowanymi nogami i obserwowałam go uważnie. Wiedziałam, że jego moc nie pochodzi z naszego świata. Byłam też głęboko przekonana, iż miała ona coś wspólnego z królestwem Gunnory, gdyż zrodziła się z ziemi i z wielkiego szacunku do wszystkiego, co na niej rosło.
Gdy ukończył ostatni symbol, podszedł do mnie i po raz pierwszy przyjrzał mi się, jakby usiłując zrozumieć coś, czego dotąd nie znał. Potem wskazał na klejnot Gunnory miotełką, którą wyrównywał kolorowy piasek.
- Zbożowa Niewiasta.
Nie wiedziałam, czy nazwał tak mnie, czy też tę, w której Imieniu teraz przemawiałam. W odpowiedzi wymówiłam imię, pod którym my Ją znamy:
- Gunnora.
Zdawał się przeżuwać tę informację jak nieznaną potrawę, starając się osądzić, czy mu odpowiada, czy nie. Wreszcie skinął głową i usiadł blisko mnie. Odchyliwszy do tyłu głowę zaczął znowu śpiewać, nie podnosząc głosy, prawie szeptem.
Coś we mnie drgnęło, moc, która obudziła się wtedy, kiedy mój amulet stał się klejnotem bogini. Nie potrzebowałam więc sprawdzać, w jakiej części to, co przyzywał, podlegało władzy Gunnory; ziemia może być płodna lub jałowa w zależności od tego, jaką uczyni ją Moc.
Było to miejsce, gdzie nie musiałam pokonywać żadnych przeszkód. Dotąd nie miałam czasu, by poszukać w głębi siebie tego, czym niedawno mnie obdarowano. Potrzebowałam czasu i samotności, gdyż musiałam znaleźć swoją własną drogę. Zdawałam sobie sprawę, że nie pora teraz na poszukiwanie. A mimo to, przysłuchując się pieśni, którą nucił przybysz z innego świata, poczułam, że pękło we mnie jeszcze więcej zapór i barier. Nie byłam już tą samą Destree, która wyruszyła w tę podróż z obawą, że może nią zawładnąć Ciemność. Nie, ja byłam…
Słuchałam kiedyś opowieści starego sulkarskiego żeglarza o dziwnym plemieniu zamieszkującym krainę graniczącą z Alizonem. Do wodza tego plemienia, odkąd włożył diadem władzy, nie można było zwracać się bezpośrednio. Zawsze towarzyszyła mu dziewica, do której należało kierować wszystkie prośby, nawet jeśli ów władca był obok. Później wódz przejawiał do niej, a ona z kolei do proszącego. Uznałam to za czyste szaleństwo, ale starożytne obyczaje często wydają się szaleńcze lub głupie tylko tym, którzy nie wiedzą, skąd się wzięły.
Czy to możliwe? Czy możliwe, że ta Moc również ma takie rzeczniczki, które pośredniczą między nią, a tym, kto się do niej zwraca? Czarownice z Estcarpu posługiwały się Mocą jak narzędziem - nie była bowiem dla nich upostaciowana. Od dawna uważano, że tylko Moce Ciemności szukają sług wśród ludzi, Moce Światła zaś kierują ich postępowaniem z ukrycia.
Kim teraz byłam? Na pewno rzeczniczką Mocy, której siły i potęgi nie byłam w stanie zmierzyć. Ujęłam w dłonie klejnot Gunnory i poczułam, jak się rozgrzewa. Podniosła się we mnie taka sama fala energii jak wtedy, gdy wspinałam się po skalnych schodach. Topornik już nie śpiewał, lecz siedział w milczeniu, oparłszy o kolano swój magiczny oręż. Wyglądał jak obrońca oblężonego miasta, który sprawdził wszystkie umocnienia i broń i teraz spokojnie czeka na atak wroga.
- Czy jesteś tu sam, Bracie-w-Mocy? - zapytałam. Pragnęłam bowiem poznać los żeglarza, którego nóż otworzył mi drzwi do przeszłości.
Czarodziej bez słowa znów sięgnął do pasa. Wyciągnął z którejś z torebek maleńką miseczkę z doczepioną do niej rurką podobną do trzciny. Z innej wyjął dwie szczypty suszonych ziół i upchnął je palcem w miseczce. Potem wydobył też maleńką drzazgę, którą potarł o skałę. Zapaliła się niewielkim płomieniem. Dotknął nim zawartości miseczki i zaczął ssać trzcinę, a następnie wydmuchiwać z ust kłęby dymu. Nawet w panującym tu smrodzie poczułam wonny zapach.
- Są tam inni… - Nie wiem, dlaczego tak długo zwlekał z odpowiedzią. Może nadal nam nie dowierzał? - To - spojrzał na mroczny sześcian - nie wszystkich może pojmać. Jest w nich coś, czego nie potrafi tknąć. W głębi lądu - wskazał na wschód - życie jest trudne, ale ludzie mogą tam wyżyć i żyją.
Zadałabym mu znacznie więcej pytań, chciałam się dowiedzieć, co się stało z tamtymi trojgiem, którym pomógł uciec z labiryntu mgły, lecz w tej chwili pani Jaelithe wszedłszy po schodach ruszyła powoli ku nam, ze zdumieniem oglądając rysunki z piasku i kolorowego pyłu. Wskazującym palcem nakreśliła w powietrzu symbol niezwykle podobny do jednej z figur. Rozjarzył się niebieskim światłem. Nie zamierzała skopiować całego rysunku, gdyż w ten sposób mogłaby pozbawić go mocy. Topornik wstał, trzymając w ręku dymiącą miseczkę i obserwował ją uważnie. Później sam wykonał inny gest. Podniósł otwartą ku pani Jaelithe dłoń i przesunął kciukiem tam i z powrotem po ściśniętych palcach. Zrozumiałam, że pozdrowił ją jako równą sobie władczynię Mocy.
- Dlaczego nie śpisz? - zapytała.
- Pierwsza z Kobiet, przecież to tutaj również nie śpi. - Skinieniem głowy pokazał na sześcian. - Robi co innego, układa plany, jak uśmiercić nas wszystkich. Może nie tylko nas? Szuka pożywienia, bo chce być wolne, a odzyska wolność jedynie wówczas, gdy będzie dostatecznie silne, by zerwać krępujące je więzy.
- Ono jest częścią Bramy - powiedziała powoli. - Ale Bramy zwróconej wyłącznie ku Ciemności, gdyż taka była wola tego, kto ją otworzył.
- Laqit? - spytałam. Pokręciła głową.
- Przy niektórych Bramach pozostali strażnicy, kiedy Adepci, którzy je stworzyli, przeszli do innych światów. Przed odejściem rozkazali strażnikom, aby zapewnili im bezpieczny odwrót. Tak, Laqit była strażniczką tej Bramy. Lecz czas płynął, upłynęło zbyt wiele lat, Adept odszedł, a to, co miało czekać na jego powrót, postępuje niezgodnie z jego poleceniami. Może dlatego, iż strażniczka - Laqit - pragnie wolności i mocy, ale dla siebie. Można ją pokonać tylko wtedy, kiedy całkowicie unicestwi się owe polecenie.
- Ona sięga za daleko… i po zbyt wiele. - Wstałam. Było za wcześnie na powrót sokoła. Dręczył mnie niepokój, jak każdego z nas przed wielką próbą sił.
- Tutaj są strażnicy - oświadczył topornik i wciągnął do płuc i wydmuchnął aromatyczny dym.
- I to potężni, Bracie-w-Mocy - zgodziła się z nim pani Jaelithe. - Ale ta noc jest długa i wszyscy będziemy radzi, gdy wreszcie się skończy.
Stała przez chwilę na szczycie schodów, jakby czekała, że do niej dołączę. Lecz ja potrząsnęłam przecząco głową. Wiedziałam, iż czarownik z innego świata porozumie się ze swoimi wysłannikami i strażnikami. Co do mnie - musiałam jakoś się uspokoić, ponieważ działo się we mnie coś tak dziwnego, że chwilami chciałam krzyczeć na cały głos albo walić pięściami w skały, by powstrzymać energię, która się we mnie gromadziła. Może i nie byłam rzeczniczką Gunnory, nigdy bowiem o podobnej funkcji nie słyszałam. Teraz jednak gotowa byłam przysiąc, że należę do niej ciałem i duszą, sercem i umysłem.
Usiadłam więc jeszcze raz przed czarnym blokiem i specjalnie zwróciłam myśli ku Laqit. Zastanawiałam się, kim lub czym niegdyś była - nie wątpiłam bowiem, że już nie należała do naszego świata. Rozmyślając o tym ściskałam w dłoniach klejnot Gunnory, a barwy w jego wnętrzu wirowały i wiły się spiralami. I chociaż skoncentrowałam się na Laqit, oczami duszy zobaczyłam coś zupełnie innego. Zawisłam wysoko w powietrzu nad klifem i nad zatoką martwych statków, ale istniała wyraźna różnica pomiędzy tym obrazem a rzeczywistością. W mojej wizji czarny sześcian stał się tylko kwadratem popękanych murów, które rozpadały się w gruzy, gruzy zaś w proch, jakby czas był młotem, który je druzgotał.
Wokół tych murów leżały ludzkie ciała. Wiedziałam, że jeśli zechcę, mogę zobaczyć każde z nich, przyjrzeć się każdej twarzy. Odepchnęłam tę myśl, ponieważ zorientowałam się już, że wpadłam w trans jasnowidzenia, a takie wizje zawsze źle wróżyły moim towarzyszom. Ale nie zatrzymałam się w tym miejscu, gdzie znajdowały się rygle strasznej Bramy. Coś mnie uniosło w głąb lądu, coś jak powiew tak potrzebnego świeżego wiatru. Przemknęłam ponad pustkowiem, na którym rosły tylko poskręcane niebezpieczne krzewy. Z ziemi wynurzała się zdrowa trawa i pędy, z których wyrosną drzewa. Martwa kraina powracała do życia.
Zobaczyłam wieś. Między chatami z kamienia poruszały się jakieś postacie, ale i tym razem nie chciałam przyjrzeć się ich twarzom. Nieznana siła unosiła mnie coraz dalej na wschód. Ujrzałam jakąś rzekę i resztki przerzuconego przez nią mostu, od którego wciąż biegła droga, jeden z prostych szlaków Dawnego Ludu. Prowadziła do kraju bardzo podobnego do Estcarpu, zanim zniszczyły go wojny.
Wysoko na wzniesieniu ponad tą drogą dostrzegłam miejsce, na widok którego serce zabiło mi mocniej z radości. Zapragnęłam tam pójść, dać wszystko, co mogłam i wziąć to, czego najbardziej potrzebowałam. Teraz jednak nie mogłam tego zrobić. Jeszcze nie nadeszła sposobna chwila.
Potem otworzyłam oczy i zobaczyłam przed sobą trupie oblicze Laqit, która śmiała się, utkwiwszy we mnie oczodoły. Nie wątpiłam, że odczytała moją wizję o tej przyszłej podróży, lecz uznała ją za sen, który nigdy się nie spełni.
Później nigdy nie byłam pewna, czy rzeczywiście ją zobaczyłam, czy też nie. Nigdy wszakże nie żywiłam najmniejszych miałam wątpliwości, że wiedziała o moich poszukiwaniach i że poznała ich wynik. Po chwili głowa zniknęła. Topornik również gdzieś znikł i wrócił okrążywszy sześcian. Już nie palił. Trzymał za to w ręku rzeźbiony kij nieco krótszy niż jego przedramię. Idąc po zewnętrznej stronie symboli, które narysował, potrząsał nim mocno. Do kija były przywiązane dwa sznurki z nawleczonymi na nie zębami, a może kośćmi, które grzechotały w rytm jego kroków.
Po skalnych schodach wspinali się moi najbliżsi towarzysze. Pan Simon, który opierał dłoń na rękojeści miecza, chociaż to nie stal miała zwyciężyć w bitwie, która nas teraz czekała! Kemoc, Orsya i pani Jaelithe trzymająca w ręku mały mieszek, który mi podała.
Niebo na wschodzie poszarzało. Nasz wysłannik spisał się lepiej, niż mogłam przypuszczać. Już wkrótce się przekonam, czy to, co przyniósł, istotnie było bronią, która dobrze nam posłuży, albo też dowiem się, jak bardzo się myliłam. Na swoje usprawiedliwienie mogłabym powiedzieć tylko tyle, że nie zobaczyłam tego w wizji. Przegnałam pośpiesznie wspomnienie o tym, co naprawdę w niej ujrzałam, by nie sprowadziło na nas nieszczęścia, jak to się już niejeden raz stało w minionych latach.
Otworzyłam torebkę i wysypałam jej zawartość na dłoń. Wokół było jeszcze szaro, lecz klejnoty zaiskrzyły się w blasku mojego amuletu. Okręciłam rękę naszyjnikiem i ścisnęłam w niej pozostałe ozdoby. Stanęłam przed ciemną jak noc budowlą, ale przedtem spojrzałam na tych pięcioro, którym groziło to samo niebezpieczeństwo. Wiedziałam bowiem, że nawet jeśli ja zaatakuję wroga, oni zaraz potem włączą się do walki.
Tak jak przedtem Kemoc, teraz ja podeszłam do czarnego sześcianu, rozstawiłam lekko nogi i zebrałam się w sobie. Później pochyliłam się nieco do przodu i oparłam rękę z klejnotami na jego powierzchnię. W dotyku nie przypominała porządnego kamienia, była tak śliska, że przywodziła na myśl szlam i różne paskudztwa.
Wydało mi się, iż weszłam w objęcia złej mocy. Materialna bariera już nie istniała. We wnętrzu sześcianu wyczułam niekończące się zamieszanie, gdyż uwięzione w nim osobowości miotały się tam i z powrotem. Wyglądało to tak, jakby Wódz wskoczył do pomieszczenia pełnego myszy, które daremnie starały się uciec.
Wiedziałam, że nie mogę zatrzymać myślowej sondy na jednej z tych słabych, umierających osobowości (one naprawdę umierały). Nie, ponieważ i mnie mógłby spotkać taki sam los. Miałam tylko jedną szansę…
Moja myśl musiała być sygnałem. Tam, gdzie dotykałam sześcianu niewidoczną teraz dla mnie ręką, dostrzegłam słaby blask, nikłe ślady światła, a później niewielki, lecz równy płomień.
Przywołałam i zatrzymałam w myślach obraz klejnotów i skupiłam na nich całą moją Moc - nie wiedziałam, jak wielką się stała - musiałam dotrzeć do tej, która je ukryła.
Uwięzione w mroku osobowości nadal wirowały i uciekały w koło, ogarnięte strachem, bo tylko to uczucie im pozostało, na pograniczu szaleństwa, ale nie przerażenia, strażniczka Bramy żywiła się bowiem ich myślami, a myśli szaleńca nie były zbyt pożywne.
Klejnoty… Znów ujrzałam je oczami wyobraźni, nie w mojej ręce, lecz na ciele tej, której twarzy nigdy nie widziałam i której nie mogłabym rozpoznać. Świeciły coraz jaśniej na jej szyi, w uszach i na palcu.
Była tam! Nie musiałam tworzyć w myślach postaci, która niegdyś nosiła te ozdoby. Właścicielka zgłosiła się po nie. Natychmiast zagłębiłam się w jej umyśle, który oczyściło i uspokoiło wspomnienie o ukrytym skarbie.
Tak jak rozjarzony kamień Gunnory był dla mnie kotwicą, tak to, co jej zaproponowałam, pokonało miotającą nią rozpacz. Dary… to były dary honorowe albo podarki od ukochanego… - czytałam w jej myślach, choć ukryła przede mną resztę. Stało się to możliwe, gdyż siła, która ją więziła, już nie igrała z nią jak kot z myszą.
Nieznajoma była silna. Przyniesione przez sokoła klejnoty naprawdę okazały się kluczem do jej umysłu, przedstawiającym wizję wolności poza piekłem, w którym się miotała bliska szaleństwa.
Porozumiałyśmy się ze sobą. Najpierw zapytała, czy jest wolna. Musiałam wyznać - a bez trudu czytała w moich myślach - że pozostała jej tylko jedna droga, gdyż wszystkie inne były dla niej niedostępne. Mówiąc to przestraszyłam się, że stracę z nią kontakt. I rzeczywiście cofnęła się, jakby rozglądała się na boki, szukając wyjścia z pułapki.
Później jednak udowodniła siłę swojego charakteru. Teraz to ona odszukała moją myśl i uczepiła się jej. Co może zrobić, jeżeli nie odzyska wolności innej, jak tylko ta poza Ostatnią Bramą?
I znów niczego przed nią nie przemilczałam. Pomyślałam o tym, co należało uczynić. Kiedy przedstawiłam jej niebezpieczną grę, w której musiałybyśmy wziąć udział, poczułam, że jej umysł stał się równie twardy i ostry jak miecz. A przecież nie mogłam jej niczego obiecać poza nadzieją.
Porwał ją gniew i w pełni odzyskała panowanie nad sobą. Kobiety, które widziały, jak wrogowie niszczyli w ich rodzinnej wiosce wszystko, co drogie ich sercu, wpadają w podobną wściekłość - zimną i śmiertelnie niebezpieczną. Wiedziałam, że taka furia miotała Czarownicami, gdy przygotowywały się do przywalenia górami najeźdźców. Gniew może być potężną bronią.
- Zrób, co trzeba zrobić! - rozkazała i obiecała: - Ja zrobię to samo.
Wyczułam, iż sięga do tych milczących, a przecież rozwrzeszczanych osobowości, szuka, znajduje jedną i pozyskuje ją obietnicą. Potem ocknęłam się na zewnątrz, mrugając oczami w promieniach wschodzącego słońca.
Moi towarzysze stali w tym samym miejscu co wtedy, gdy ich opuściłam. Ale jeszcze ktoś się przyłączył do nich. Wódz!
Podszedł do mnie ze stulonymi uszami i napuszonym ogonem. Futro na jego grzbiecie zjeżyło się. Wydał dziki bojowy okrzyk. Minął mnie, nim zdążyłam się poruszyć, i przycisnął nos do boku sześcianu. Znów zawył, lecz jego głos wydał mi się dziwnie przytłumiony, jakby docierał z bardzo daleka.
Kiedy nachyliłam się, chcąc go podnieść, zaatakował ranie pazurami, pozostawiając krwawiące bruzdy na przedramieniu. Puściłam go szybko. W jednej chwili wrócił do czarnej budowli. Tym razem posłużyłam się myślą. Jednak nasze umysły były tak różne, że nie mogłam dotrzeć na jego poziom. Celował w jakiś punkt i miałam nadzieję, że odnalazł tamtą kobietę i że postępowała według planu.
Tak oto przygotowaliśmy się do boju. Złączeni umysłami podeszliśmy, by stawić czoło temu, co nigdy nie powinno było powstać i powinno sczeznąć na zawsze. Wszystko się uda, jeżeli starczy nam sił i jeśli uwięziona w sześcianie właścicielka klejnotów zdoła pozyskać jeszcze kogoś, może kilku współwięźniów, dla naszej sprawy.
Pan Simon wyciągnął miecz, wetknął jego czubek w szczelinę skalną i zacisnął dłonie na pozbawionej ozdób rękojeści w kształcie krzyża. Kemoc również obnażył swój brzeszczot i podniósłszy głowę, wpatrywał się w niebo. Stojąca obok niego Orsya wymachiwała pasmem wodorostów, przesuwając po nich muszelki; poruszała ustami, jakby je liczyła. Pani Jaelithe zaś uniosła do góry ręce. Trzymała w nich metalową rurkę, którą znalazłam na pustkowiu. Wirowały po niej koła i pierścienie niebieskiego światła, by w końcu strzelić w powietrze.
Topornik trzymał w jednej ręce swój magiczny oręż, w drugiej zaś dziwną grzechotkę z kości i zębów. Jej dźwięk rozdarł powietrze, które nagle stało się ciężkie i duszne. Napełnił j e smród.
A ja? Ja trzymałam kamień Gunnory i coś jeszcze we wnętrzu, czego nie umiałabym nazwać, wiedziałam tylko, że rośnie i nabiera sił. Wódz cofnął się od sześcianu, nadal sycząc i od czasu do czasu pomrukując groźnie. Tak, dziwny był z nas oddział wojowników; łączył nas tylko wspólny cel.
Na boku sześcianu pojawił się świetlny krąg, następnie czaszka, a w końcu powleczona ciałem
głowa Laqit. Uśmiechała się i zmierzyła każdego z nas, nawet Wodza, długim spojrzeniem.
- Małe ludziki z ciała i krwi, więźniowie Ostatniej Bramy, przykuci do jednego życia…
Kpiła, my zaś słuchaliśmy w milczeniu.
Nagle tuż nad nami rozległ się przerażający huk i strzelił piorun. Zboczył jednak i uderzył w klif na wschodzie. Twarz Kemoca pobladła pod opalenizną i zrozumiałam, że to jego Moc skierowała piorun w bok.
- Zmarli spoczywają ze zmarłymi w pokoju - dotarły skądś do mnie te słowa i powtórzyłam je głośno. Coraz bardziej utwierdzałam się w wierze, że stałam się Głosem Mocy. Mówiłam dalej: - Pokój tobie, Laqit. Ten, dla którego strzeżesz tej Bramy, dawno odszedł i już nie wróci. Pokój tobie.
W owej chwili zdałam sobie sprawę, że to głównie wola utrzymywała niebezpieczną Bramę. Wola tego, który odszedł, i wola tej, która dawno powinna była umrzeć.
Prychnęła zupełnie tak, jak zrobiłby to Wódz. Sześcian zdał się pęcznieć. Ponad naszymi głowami przemknęła fala energii, która, gdyby w nas uderzyła, zmiażdżyłaby nas na proch. Ale Laqit mogła walczyć tylko zgodnie z instrukcjami otrzymanymi niegdyś.
Ze wschodu dobiegł nas potężny grzmot. Ziemia zatrzęsła się nam pod nogami. Część klifu
obluzowała się i runęła w dół.
- Teraz! - ponagliła nas pani Jaelithe. Mój umysł sięgnął głębiej. Poszukałam we wnętrzu sześcianu właścicielki klejnotów, dotknęłam jej - i natychmiast rozdzieliła nas zapora.
Uderzyliśmy w nią z obu stron. Cisnęłam wszystko, co podlegało Gunnorze: płodność, plony, miłość, życie i śmierć, która jest tylko inną Bramą, pokój i wszystko, co piękne i dobre na świecie. Świetlne strzały trysnęły z palców pani Jaelithe i trafiły w czarną ścianę. Kemoc zaś krzyknął. Jego głos napełnił powietrze takim grzmotem, jakby odezwały się wszystkie pioruny świata, a niebo rozdarła błyskawica, wymierzona w czarny sześcian. Topornik zakręcił swoim orężem nad głową. Może mi się to tylko przywidziało, lecz zobaczyłam olbrzymie postacie podobne do tych, które narysował na skale. Każda przybyła z innej strony świata. Sięgnęły do sześcianu gigantycznymi rękami o kwadratowych palcach.
Orsya z kolei wprawiła w ruch wirowy swoją nić z nanizanymi muszlami i ziemia znów zadrżała pod nami. Tym razem jednak wstrząsy wywołały strumienie szukające sobie dróg pod siedzibę Laqit.
Walka trwała. Pomagali nam inni. Wyczułam, kiedy uwięziona w sześcianie kobieta rozpoczęła bój. Pozyskała dla sprawy trójkę więźniów i razem stawili opór. Gdy Laqit zażądała od nich energii, odmówili, chociaż smagała ich biczem gniewu, i nie ustąpili, mimo że każdy cios osłabiał ich coraz bardziej.
Oblicze Laqit wykrzywił grymas, najpierw wściekłości, potem strachu, a wreszcie śmierci. Zginęła taką śmiercią, jaką sobie wybrała wtedy, kiedy wstąpiła na służbę Ciemności. Piorun trzasnął w ciemną jak noc budowlę właśnie wówczas, gdy przywołani przez topornika giganci jednocześnie w nią uderzyli.
Usłyszałam głośny huk. Sięgnęłam w głąb, trzymając w dłoniach to, co Gunnora miała do zaofiarowania. Ta, która tam walczyła, jeszcze po to nie sięgnęła. Zrobili to inni, których Brama nie zdążyła uśmiercić. Znaleźli wieczny spokój, aż wreszcie nadeszła kolej naszej sojuszniczki. Zobaczyła mnie i uśmiechnęła się. Potem zrobiła jakiś gest i coś błyszczącego poleciało w moją stronę. Ja zaś rzuciłam jej to, co znalazłam w dłoniach - kwiaty, w jakie panny z Krainy Dolin stroją się do ślubu i które otrzymują w darze na ostatnią drogę. Złapała je i zniknęła... sześcian był pusty, na pół martwi więźniowie odeszli.
Ale Laqit pozostała. Jakimś sposobem stworzyła sobie chude jak szkielet ciało. Głowę miała przechyloną na bok. Wielkimi krokami ruszyła ku mnie.
- Zawsze cię nienawidziłam! - usłyszałam w myślach jej wrzask. - Przysięgłam, że cię pognębię. Tylko z tego powodu… - Wskazała na budowlę, której mury zaczęły pękać. - Obiecał mi, że w końcu cię dostanę. A Yahnon zawsze dotrzymywał obietnic. Więc…
Skoczyła wyciągając kościste ramiona i długie palce, by złapać mnie za szyję. Nie wiadomo skąd
rzucił się na nią czarny kot. Spadł jej na ramiona i obalił mi ją pod nogi.
- Odejdź w pokoju. - Uklękłam obok niej i światło mojego amuletu padło na nią. W jego blasku jej ciało wydawało się mocne i gładkie. Strażniczka Bramy przestała być potworem i stała się kobietą.
Przewróciła się na plecy i podniosła na mnie wzrok.
- Ja… zawsze… cię… nienawidziłam - wyjąkała. - Zostaw mnie z tym! Zostaw mi tylko to!
Potem zniknęła. W miejscu, gdzie leżała, zobaczyłam kupkę szarego pyłu, który zmieszał się z kolorowym piaskiem.
Pioruny już nie biły. Przybyli na wezwanie topornika olbrzymi odeszli. Czarny sześcian rozpadał się. Z jego wnętrza trysnęło źródło, przynosząc wszystkie wiosenne wonie i rozpędzając smród śmierci.
Tak oto zamknęliśmy Bramę i uwolniliśmy zabitych. Nasza podróż powiodła się zatem. Sulkarczycy popłynęli na południe i znaleźli wspaniałe obce towary w ładowniach wraków zgromadzonych w zatoce martwych statków. Varneńczycy również wzięli udział w tych zbiorach i zyskali tyle, że starczyło na odbudowę portu i miasta.
Pani Jaelithe i Kemoc w miejscu, gdzie przedtem stał niesamowity sześcian, umieścili swoich strażników. Uważali, że kiedyś rzeczywiście otwierał on Bramę zgodnie z instrukcjami, ale później się rozstroił - zawsze jednak do działania potrzebował sił żywych istot. Yahnon, o którym mówiła Laqit, był sługą Ciemności, skoro stworzył coś takiego.
Wódz przyniósł mi podarunek wyniesiony spomiędzy resztek sześcianu. Wyruszył na poszukiwania jako pierwszy z nas, gdy inni jeszcze się na to nie odważyli. Jestem pewna, że szukał tej, dla której był kimś więcej niż przyjacielem. Po powrocie stanął przede mną i wypuścił z pyska znany mi pierścień. Włożyłam go na palec - a pasował doskonale - na pamiątkę dzielnej towarzyszki broni.
Topornik wolał zostać w osadzie, którą założyła garstka uciekinierów z labiryntu mgły. Odwiedziliśmy ich, ale nie zobaczyłam wśród nich dwóch mężczyzn i kobiety z mojej wizji. Jeden z mieszkańców powiedział mi, że jego rodzice i brat matki odeszli stamtąd razem. Tak, więc czas nie pozwolił, by ziściło się to moje życzenie.
Kiedy moi towarzysze układali plany powrotu na północ, dałam im do zrozumienia, że zamierzam tu pozostać. Nigdy dotąd nie miałam miejsca, które mogłabym nazwać swoim, chociaż teraz zarówno pani Jaelithe jak i Orsya chciały, bym się do nich przyłączyła. Opowiedziałam im co nieco o mojej ostatniej wizji i oświadczyłam, iż muszę znaleźć miejsce, gdzie naprawdę będę u siebie.
- Niech więc tak się stanie, Głosie Gunnory - odrzekła na to pani Jaelithe. - Każdemu z nas takie miejsce przeznaczone i szczęśliwi są ci, którzy je znajdą. - Spojrzała wtedy na swego małżonka i zrozumiałam, gdzie było jej miejsce.
Spisałam to wszystko na prośbę Kemoca. Młody Tregarth zamierzał zawieźć moją opowieść do Lormtu, żeby stała się częścią Kronik, z których nasi następcy dowiedzą się o wszystkim, co wydarzyło się za naszego życia. Jutro Wódz i ja ruszymy na wschód drogą, którą widzę tak wyraźnie oczami wyobraźni. W ten sposób oboje weźmiemy w posiadanie nasze dziedzictwo.
Istnienie takiej niebezpiecznej istoty jak Laqit pożerająca siły życiowe schwytanych w pułapki żeglarzy, jest poważnym ostrzeżeniem dla nas wszystkich, gdyż podobne do niej lub jeszcze gorsze potwory mogą zamieszkiwać nasz świat. Na szczęście została unicestwiona i jej śmierć stała się jeszcze jednym zwycięstwem nad mocami Ciemności. Dlatego umieściłem relację tej, która nazywa siebie teraz Głosem Gunnory na początku Kronik, żeby zauważyli ją ci wszyscy, którzy pragną sami wyruszyć na nowe wyprawy. Albowiem tak jak Kemoc i Ouen uważałem, że wiele takich pułapek pozostaje w ukryciu, bo prawie nic nie wiemy o świecie i znamy tylko te kraje, przez które podróżujemy.
Po odjeździe Kemoca i jego małżonki do Escore nie miałem zbyt wiele czasu, żeby się zastanowić nad takimi sprawami, gdyż dziesięć dni później do Lormtu przybył ktoś, kto także potrzebował mojej pomocy. Był Sokolnikiem, a dotąd nikt z tego ludu nigdy nas nie odwiedził (wyjąwszy Pyrę, ale ona nie jest Ptasim Wojownikiem). Spotkałem jednak jego towarzyszy wśród Strażników Granicznych i zawsze byłem życzliwie do ich ogółu nastawiony, chociaż - jak wszyscy
ludzie - oni też bardzo różnili się między sobą.
Ten Sokolnik pragnął opowiedzieć nam historie dotyczące tylko jego pobratymców. Taka była również misja Pyry, wiedziałem jednak, że nie powinienem zwracać na to jej uwagi. I rzeczywiście, w dzień po jego przyjeździe opuściła Lormt pod pretekstem, że musi uzupełnić zapasy ziół. W naszym kraju od dawna plotkowano i snuto różne domysły o dziwnej sytuacji istniejącej pomiędzy Sokolnikami i Sokolniczkami. Niektóre były sensacyjne, chociaż nigdy nie wspominano o tym w obecności kogokolwiek z nich.
Ptak tego Sokolnika porozumiał się z Córką wojownika Burzy i myślę, że właśnie to obudziło w nim zainteresowanie moją osobą. Pewnej nocy, kiedy zmęczył się długimi poszukiwaniami i ich nikłymi rezultatami, przyszedł do mojej kwatery. Zdziwiło mnie to. Sokolnicy bowiem, nawet najbardziej życzliwi cudzoziemcom, nie rozmawiają z nimi o swoich sprawach. Wysłuchałem więc tego, co miał do powiedzenia. Nie była to jednak cała historia, ponieważ poznałem wówczas tylko jego wersję. Reszty dowiedziałem się później, w inny sposób, i ta właśnie opowieść ukazuje jak na dłoni przemiany, które zaszły w naszym świecie po Wielkim Poruszeniu.
Spis treści
Kronikarz ……………… str. 2
Rozdział 1 ……………… str. 5
Rozdział 2 ……………… str. 8
Rozdział 3 ……………… str. 10
Rozdział 4 ……………… str. 13
Rozdział 5 ……………… str. 15
Rozdział 6 ……………… str. 17
Rozdział 7 ……………… str. 18
Rozdział 8 ……………… str. 21
Rozdział 9 ……………… str. 23
Rozdział 10 ……………… str. 26
Rozdział 11 ……………… str. 28
Rozdział 12 ……………… str. 30
Rozdział 13 ……………… str. 33
Rozdział 14 ……………… str. 35
Rozdział 15 ……………… str. 37
Rozdział 16 ……………… str. 39
Rozdział 17 ……………… str. 42
Rozdział 18 ……………… str. 44
48