Silverberg Robert Śmierć nas rozłączy


Autor: Robert Silverberg

Tytuł: Śmierć nas rozłączy

(Death Do Us Part)

To było jej pierwsze małżeństwo, jego siódme. Ona

miała trzydzieści dwa lata, on trzysta sześćdziesiąt trzy;

stary dobry numer kwiecień/grudzień. W podróż poślubną

wybrali się do Wenecji, Nairobi, Świątyni Rozkoszy w

Malezji i jednego z modnych kurortów L-5, lśniącej

szklanej kuli ze słońcem na okrągło i wodospadami

spływającymi jak kaskady diamentów, a potem wrócili do

jego cudownego podniebnego domu zawieszonego na

naprężonych cumach tysiąc metrów nad powierzchnią

Pacyfiku, by rozpocząć codzienną część swego wspólnego

życia.

Jej przyjaciele nie mogli się z tym wszystkim

pogodzić. - On ma dziesięć razy tyle lat co ty! - mówili.

- Jak możesz chcieć kogoś tak starego? - Marilisa

przyznawała, że poślubiła Leo bardziej dla kaprysu niż dla

czegokolwiek innego. Była to kwestia impulsu; nagły

gwałtowny skok. Małżeństwa nie trwają w końcu wiecznie -

trzydzieści czy czterdzieści lat, a potem idzie się dalej.

Leo jednak był miły, łagodny i w gruncie rzeczy całkiem

pociągający. I tak bardzo jej pragnął. Naprawdę wydawał

się ją kochać. Dlaczego jego wiek miałby być problemem?

Wyglądał na trzydziestopięciolatka czy coś koło tego. W

obecnych czasach można było wyglądać tak młodo, jak się

chciało. Leo wykonywał zalecenia Procesu sumiennie i na

czas, dwa razy na dekadę, i dzięki temu mógł zachować

dziarskość i wigor młodego chłopca.

Były oczywiście małe niedogodności. Kiedyś, dawno,

dawno temu, Leo był przyjacielem prababki Marilisy; mogli

być nawet kochankami. Nie zamierzała pytać. Takie rzeczy

zdarzają się i po prostu trzeba nauczyć się z nimi żyć. Co

więcej, w towarzystwie nadal pokazywała się trzecia żona

Leo, Katrin, kobieta w wieku dwustu czterdziestu siedmiu

lat, lecz wyglądająca najwyżej na trzydzieści. Wciąż była

gdzieś w pobliżu. Leo nadal darzył ją ciepłymi uczuciami.

- Wspaniała kobieta, dobry i lojalny przyjaciel -

mówił. - Kiedy ją poznasz, polubisz ją tak samo jak ja.

- To był trudny przypadek, zgoda. Ale równie

przygnębiające było to, że Leo miał dzieci trzykrotnie

albo więcej starsze od niej. Jego przedostatni potomek,

syn Fiodor, miał nieznośny i arogancki zwyczaj puszczania

do niej oka i przesyłania porozumiewawczych uśmieszków,

stuletni sukinsyn. - Chcę, żebyś poznała najnowszą

zabawkę ojca - powiedział o niej któregoś razu, gdy

kolejny z synów-stulatków, dotychczas nieznany Marilisie,

pojawił się niespodziewanie. - Możemy się nią bawić,

kiedy jest zmęczony. - Marilisa postanowiła, że któregoś

dnia odpłaci mu za to.

Mimo to nie miała poważniejszych zastrzeżeń. Leo był

idealnym pierwszym mężem: mądrym, serdecznym, kochającym,

troskliwym, szczodrym. Darzyła go prawdziwą czułością. Poza

tym był niezwykle doświadczony życiowo. Jeśli małżeństwo z

nim przypominało trochę małżeństwo z Abrahamem Lincolnem

albo Augustem Cezarem, cóż, niech tak będzie; Leo, podobnie

jak oni, był wielkim człowiekiem. Był nieskończenie

fascynujący. Był jak siedmiu mężów zlanych w jedno. Niczego

nie żałowała, zupełnie niczego, naprawdę.

Wiosną '87 jadą na Capri świętować pierwszą

rocznicę swojego związku. Ich hotel to zrekonstruowana

rzymska willa na wschodnim zboczu Monte Tiberio:

alabastrowe ściany z freskami w czerni i czerwieni, barwna

mozaika przedstawiająca stworzenia morskie w marmurowej

wannie, szeroki trawertynowy taras z widokiem na morze.

Stoją razem w ciemnościach, wpatrzeni w niesamowity

rozblask gwiazd. Niebo rozcina wąski sierp księżyca. On

obejmuje ją ramieniem; ona wspiera głowę na jego piersi.

Ona, chociaż jest wysoka jak na kobietę, ledwie sięga mu

do szyi.

- Jutro o świcie - mówi Leo - ujrzymy Błękitną Grotę.

A potem po południu zejdziemy na dół do Jaskini Wielkiej

Matki. Zawsze dostaję dreszczy, kiedy tam jestem. Myślę o

starożytnych mieszkańcach wysp czczących swą boginię pod

tą skałą, gdzieś w okresie plejstocenu. O ich rytach i

rytuałach, ofiarach, które jej składali.

- Czy to właśnie wtedy po raz pierwszy się tu

pojawiłeś? - pyta ona, tonem lekkim i figlarnym. - Gdzieś

w okresie plejstocenu?

- Cóż, w gruncie rzeczy odrobinę później. Myślę, że to

był Renesans. Leonardo i ja podróżowaliśmy razem z

Florencji...

- Ty i Leonardo obaj byliście właśnie tacy.

- Właśnie tacy, to prawda. Ale nie tacy, jeśli

pojmujesz, o co mi idzie.

- I Cosimo de Medici. Jeszcze jeden z dawnych dobrych

dni. Cosimo wydawał takie wspaniałe przyjęcia, tak?

- To był Lorenzo - mówi on. - Lorenzo Wspaniały, wnuk

Cosima. O wiele zabawniejszy od swego dziadka.

Przepadałabyś za nim.

- Kiedy mówisz w ten sposób wydaje mi się, że to całkiem

serio.

- Zawsze mówię serio. Nawet wtedy, kiedy żartuję. -

Jego ramię obejmuje ją mocno. Leo nachyla się i

składa pocałunek w jej gęstych ciemnych włosach. - Kocham

cię.

- I ja cię kocham - odpowiada ona. - Jesteś najlepszym

pierwszym mężem, jakiego dziewczyna mogłaby sobie

wymarzyć.

- A ty najwspanialszą ostatnią żoną, jakiej może

pragnąć mężczyzna.

Te słowa zaskakują ją. Ostatnia żona? Czyżby

zamierzał umrzeć w przeciągu najbliższych dziesięciu,

dwudziestu czy trzydziestu lat? Jest stary - starożytny -

ale nikt nie ma pojęcia, jakie są granice Procesu. Pięćset

lat? Tysiąc? Kto może powiedzieć? Nikt, kogo stać na

opłacenie kuracji, nie zmarł jeszcze śmiercią naturalną,

przez czterysta lat, od kiedy wynaleziono Proces.

Dlaczego zatem on mówi z takim przekonaniem o niej jako

o swojej ostatniej żonie? Może żyć wystarczająco długo, by

mieć jeszcze siedem, dziesięć, pięćdziesiąt żon.

Marilisa milczy przez długą chwilę.

Potem pyta go, cicho, niepewnie.

- Nie rozumiem, dlaczego to powiedziałeś.

- Co powiedziałem?

- To, że jestem twoją ostatnią żoną.

On waha się przez chwilę.

- Ale dlaczego miałbym pragnąć innej, skoro mam ciebie -

odpowiada.

- Czy jestem idealna?

- Kocham cię.

- Kochałeś też Tedescę i Thane i Iavildę - mówi ona. -

I Miaule i Katrin. - Liczy na palcach w ciemności. Jednego

imienia brakuje. - Oraz... Syanthę. Widzisz, znam imiona

ich wszystkich. Musiałeś je kochać, ale małżeństwa jednak

się skończyły. Musiały się skończyć. Bez względu na to,

jak bardzo kochasz daną osobę, nie możesz przedłużać

małżeństwa w nieskończoność.

- Skąd to wiesz?

- Po prostu wiem. Wszyscy to wiedzą.

- Chciałbym, żeby to małżeństwo nigdy się nie

skończyło - mówi Leo. - Chciałbym, żeby trwało i trwało i

trwało. Do końca czasu. Czy to w porządku? Czy takie

pragnienie jest dopuszczalne, jak uważasz?

- Ależ ty jesteś romantykiem, Leo!

- Kim innym mogę być dzisiejszej nocy, jeśli nie

romantykiem? To miejsce; wiosenna noc; księżyc, gwiazdy,

morze; zapach kwiatów w powietrzu. Nasza rocznica. Kocham

cię. Nic nigdy się dla nas nie skończy. Nic.

- Czy naprawdę może tak być? - pyta ona.

- Oczywiście. Na całą wieczność, tak jak jest w tej

chwili.

Marilisa myśli od czasu do czasu o mężczyznach,

których poślubi, gdy jej drogi z Leo rozejdą się. Wie

bowiem, że tak się stanie. Być może zostanie z Leo przez

dziesięć lat, być może przez pięćdziesiąt; w końcu jednak,

pomimo wszelkich jego zapewnień, że będzie odwrotnie,

jedno z nich zechce pójść swoją własną drogą. Nikt

nie żeni się na zawsze. Piętnaście, dwadzieścia lat, to

normalne. Sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt, to już górna

granica.

Poślubi wspaniałego atletę, postanawia. A potem

filozofa; następnie przywódcę politycznego; z kolei będzie

wolna przez parę dziesięcioleci po to, by dać odpocząć

podniebieniu, by tak rzec, będzie to rodzaj przerywnika w jej

życiu, a kiedy się tym zmęczy, znajdzie sobie kogoś

zupełnie innego, prostego mężczyznę, który lubi polować,

pracować rękami na polu, a potem żeglarza, z którym

opłynie świat, i może kiedy stuknie jej trzysta lat,

poślubi chłopca, niewinnego osiemnasto-, czy

dziewiętnastolatka, który nie miał jeszcze swego

pierwszego Przygotowania, a potem... a potem...

Dziecinna zabawa. Zawsze jednak doprowadza ją w

końcu do łez. Nieznani mężczyźni czekający na nią w

mglistej przyszłości są niewyraźnymi przejmującymi

dreszczem zjawami, fantazjami, napawającymi lękiem,

nieprzyjaznymi. Są jak miecze, które niechybnie spadną

pomiędzy nią i Leo, i ona nienawidzi ich za to.

Myśl o małżeństwie z tym samym mężczyzną przez

rozległy bezkres czasu, który stanowi resztę jej życia, jest

odrobinę niepokojąca - wywołuje w niej poczucie

zamykających się ścian, powoli, nieodwołalnie, bezlitośnie

- lecz myśl o porzuceniu Leo jest jeszcze gorsza. Być może

tak naprawdę go nie kocha, w każdym razie nie tak jak

wyobraża sobie miłość w najgłębszym sensie, lecz jest z

nim szczęśliwa. Chce z nim zostać. Nie potrafi wyobrazić

sobie odejścia od niego i związania się z kimś innym.

Ale oczywiście wie, że to nastąpi. Każdego to

spotyka, w swoim czasie.

Każdego.

Leo para się tradycyjną sztuką usypywania obrazów z

piasku. To jego piętnasty czy dwudziesty zawód. Był już

architektem, archeologiem, projektantem baz kosmicznych,

zawodowym hazardzistą, astronomem, ponadto zajmował się

paroma innymi, zupełnie nie przystającymi do siebie i

oszałamiającymi rzeczami. Leo wymyśla siebie na nowo co

dekadę lub dwie. Jest to dla niego tak konieczne jak

wymogi samego Procesu. Pieniądze nigdy nie stanowią

problemu, ponieważ Leo żyje z odkładanych zysków od

inwestycji poczynionych stulecia wcześniej. Lecz nowe

wyzwanie - och, tak, zawsze nowe wyzwanie!

Marilisa nie wybrała sobie jeszcze zawodu. Jest na

to o wiele za wcześnie. Przecież to dopiero jej pierwsze

życie, przed rozpoczęciem Procesu, zaledwie faza

Przygotowania. W gruncie rzeczy jest jeszcze dzieckiem.

Dłubała trochę w glinie, pisała wiersze, przez jakiś

czas komponowała muzykę. Ostatnio zaczęła myśleć o

studiach ekonomicznych albo iberystyce. Bez wątpienia

kariera, którą rzeczywiście wybierze, będzie dotyczyła

czegoś zupełnie innego. Ma jednak czas na decyzję. Och,

czyż nie ma czasu!

Zaraz po Nowym Roku ona i Leo jadą do Antibes, by

wziąć udział w wernisażu najnowszego dzieła Leo, którego

kuratorem jest Lucien Nicolas, francuski przemysłowiec. Leo

i Lucien byli w zamierzchłej przeszłości kolegami ze

szkolnej ławy. Na lotnisku ściskają się serdecznie bez

końca, niczym dawno rozłączeni bracia. Wyglądają nawet

odrobinę podobnie, dwóch ciemnowłosych mężczyzn o pełnych

twarzach, kwadratowych szczękach, nosach o szerokich

nozdrzach i silnie zaznaczonych, wydatnych wargach.

- Moja żona Marilisa - mówi wreszcie Leo.

- Jak cudownie - rzecze Lucien Nicolas. - Jak

wspaniale. - Przesyła jej całusa.

Nicolas mieszka w przestronnej willi z widokiem na

Morze Śródziemne, otoczonej pełnym zieleni ogrodem, w

którym czerwone kolce aloesu i żółte kwiaty akacji

odcinają się oszałamiająco na tle palisady wysokich palm.

Powietrze tego styczniowego dnia jest przyjemne i

ciepłe mimo lekkiej mżawki. Przemysłowiec zaprosił

wspaniałe grono międzynarodowych gości na premierę

dzieła; są wśród nich dyplomaci i prawnicy, poeci i

dramatopisarze, tancerki i śpiewaczki operowe, fizycy,

astronauci, umysłowcy, rzeźbiarze i jasnowidze. Leo

przedstawia im wszystkim Marilisę. W przedpokoju do

wyłożonej agatem sali jadalnej Marilisa słucha,

zachwycona, wielojęzycznego gwaru rozmów. Konwersacje

sięgają przez kontynenty, dziesięciolecia, pokolenia.

Wydaje jej się, że dochodzą ją imiona dawnych żon Leo -

Syanthy, Tedeski, Katrin? - lecz możliwe, że się myli.

Obiad to nadzwyczajna uczta pełna przysmaków.

Przysadziści automatyczni służący przynoszą dania na

tacach zakrytych pokrywami z jakiegoś egzotycznego metalu,

który lśni rozszczepiając światło. Co trzecie danie

chłodny promień błękitnego światła opuszcza się ze

szczeliny w suficie, a drugi czerwony promień wytryskuje z

podłogi: spotykają się w pobliżu wielkiego bloku czarnego

diamentu, którym jest stół, w powietrze unosi się łagodny

powiew palonego węgla i wszyscy biesiadnicy są znowu

głodni, gotowi na kolejne delicje.

Posiłek to symfonia smaków i faktur. Zachowana jest

idealna harmonia pomiędzy słodkim i cierpkim, gorącym i

zimnym, ostrym i łagodnym. Po różowym mięsie nadchodzi

białe, potem owoce, potem ser, potem znowu mięso, innego

rodzaju, i delikatniejsze sery. Podawane jest kilkanaście

gatunków win. Czasem danie jeszcze żyje, poruszając się

powoli po talerzu; Marilisa bierze przykład z Leo, zwalcza

swą bojaźliwość, chwyta i konsumuje z ogromną przyjemnością

swe małe wijące się ofiary. Raz na jakiś czas talerz należy

zjeść razem ze znajdującym się na nim daniem, co Marilisa

odkrywa zostając nieco w tyle za pozostałymi gośćmi i

naśladując ich zachowanie.

Po uczcie następuje odsłonięcie obrazu w atrium

poniżej sali jadalnej. Goście zbierają się na balkonie

jadalni i sufit atrium rozsuwa się.

Obrazy Leo to olbrzymie kwadratowe konstrukcje

usypane z drobnego połyskującego piasku o wielu barwach,

zamknięte w wysokiej ramie z topionej miedzi. Powierzchnia

każdego obrazu pozostaje dwuwymiarowa, ale mglisty zarys

trzeciego wymiaru jest zawsze widoczny, a nawet on stanowi

tylko odbicie tkwiącej głębiej wielowymiarowej

różnorakości, wnikającej pod tajemniczymi kątami w materię

obrazu. W tych kipiących piaskowych głębiach kryją się

studnie barwy, korzeniami osadzone w niewidocznych

mechanizmach kontrolujących całe dzieło. Studniami tymi

strumienie maleńkich lśniących cząsteczek nieustannie

wydobywają się na powierzchnię, w zgodzie ze zmieniającymi

się sygnałami z głębin. Istnieje tu nie kończąca się

zmiana. W każdej kolejnej godzinie dzieło Lea jest inne niż

było wcześniej.

Fala zdumienia podnosi się, kiedy konstrukcja zostaje

odsłonięta, a potem rozlega się burza oklasków. Obraz

tworzą przeplatające się spirale w łagodnych pastelowych

barwach, łukowate ornamenty, różowe, błękitne i

bladozielone, z cienkimi czarnymi kręgami otaczającymi je

i delikatnymi białymi liniami wybiegającymi ze środka w

grupach po trzy ku jaskrawoturkusowym granicom piasku.

Przyjaciele tłoczą się wokół twórcy, by mu pogratulować.

Gratulują nawet Marilisie. - To mistrz, absolutny mistrz!

- Marilisa tryumfuje.

Później tego samego wieczora wraca na balkon, by

sprawdzić, czy zdoła zauważyć pierwsze zmiany we wzorze.

Zazwyczaj są one subtelne i bardzo drobne, ich wykrycie

wymaga sprawnego oka, lecz nawet w ciągu swego krótkiego

życia z Leo Marilisa nauczyła się dostrzegać

najdrobniejsze przekształcenia.

Tym razem jednak żadne specjalne umiejętności nie

są potrzebne. W przeciągu niecałej godziny wspaniała

powierzchnia obrazu uległa znaczącej transformacji. Gruba,

poszarpana czarna linia pojawiła się nagle w polu

widzenia, schodząc niczym mroczna blizna z prawego górnego

rogu ku dolnemu lewemu. Marilisa nie widziała czegoś

takiego nigdy dotąd. To jak rana w obrazie,

okaleczenie; wywołuje w niej mimowolny okrzyk wstrząsu.

Gromadzą się pozostali.

- Co to oznacza? - pytają. - Co on chce powiedzieć?

Ktoś ubrany w afrykański strój plemienny,

aczkolwiek z pewnością nie Afrykanin, podaje

interpretację:

- Widzimy przepowiednię rozłamu, zapowiedź transformacji

naszej ery. Ciemna linia przesuwa się brutalnymi

pociągnięciami przez środek naszego punktu ciężkości. Tam,

czy widzicie, różowe linie i błękit? A potem opada ku

nieznanej krainie poza wschodnią granicą obrazu, ku

dziedzinie mitu, wielkiej apokalipsie.

Zostaje wezwany Leo. Jest spokojny. Lecz Leo jest

zawsze spokojny. Wzrusza ramionami w odpowiedzi na natarczywe

pytania. Obraz, mówi, posiada swoje własne znaczenie, nie

podlegające dosłownej interpretacji. Jest tym, czym jest,

niczym więcej. Stochastyczna reguła włada zmianami w jego

dziełach. Wszystko jest przypadkowe. Poszarpana czarna

linia jest tylko poszarpaną czarną linią.

Z sąsiedniej sali dobiegają dźwięki muzyki.

Pojawiają się nowi służący, stwory z trzema metalowymi

nogami i jednym teleskopowym ramieniem, proponując likiery

i winiaki. Goście rozmawiają cicho i śmieją się.

- Mistrz - mówią Marilisie ponownie. - Absolutny mistrz!

Lubi pytać go o odległą przeszłość - o dziwaczne i

niemal zapomniane dwudzieste trzecie stulecie, o szorstkie

i dynamiczne dwudzieste czwarte. On jest jak jakiś wielki

posąg bohatera wyłaniający się z oparów przeszłości,

ucieleśniający swoją osobą wiedzę epok, które dla niej są

tylko legendą.

- Powiedz mi, jak ludzie się wtedy ubierali - błaga

go. - Co mówili, w co się bawili, gdzie lubili jeździć na

wakacje. I jeszcze budynki, architektura: jak wszystko

wyglądało? Spraw, żebym poczuła, jak to było: dźwięki,

zapachy, cały smak minionych dawno czasów.

On śmieje się.

- Wiesz, to wszystko się całkiem miesza. Im dłużej

żyjesz, tym bardziej zabagniony masz umysł.

- Och, wcale ci nie wierzę! Myślę, że wszystko

świetnie pamiętasz. Opowiedz mi o swoim ojcu i matce.

- Mój ojciec i matka... - Wypowiada te słowa w

zamyśleniu, jakby były dla niego nowymi pojęciami. - Mój

ojciec... był wysoki, nawet wyższy ode mnie... był

matematykiem albo może kompozytorem, kimś równie

wydumanym...

- A jego oczy? Jakiego koloru miał oczy?

- Jego oczy... nie wiem, były bardzo niezwykłe, ale

nie potrafię powiedzieć ci, w jaki sposób - dziwnej barwy

albo bardzo głębokie - było coś w jego oczach... - Milknie

powoli.

- A twoja matka?

- Moja matka. Tak. - Wpatruje się w przeszłość i

wydaje się, że nie widzi tam nic oprócz mgły i dymu. -

Moja matka. Po prostu nie wiem, co ci powiedzieć. Nie

żyje, zdajesz sobie sprawę. Już od dawna. Od setek lat.

Oboje umarli przed wynalezieniem Procesu. To wszystko było

tak dawno, Mariliso.

Widać, że to wszystko nie sprawia mu przyjemności.

- W porządku - mówi ona. - Nie musimy o nich

rozmawiać. Ale opowiedz mi przynajmniej o ubraniach. Co

nosiłeś jako młody mężczyzna? Czy ludzie lubili wtedy

ciemniejsze kolory? Albo jedzenie, ulubione potrawy.

Cokolwiek. Kształty codziennych przedmiotów. W jaki sposób

się różniły?

Posłusznie próbuje ożywić dla niej odległą

przeszłość. Obrazy pojawiają się, chociaż zamazane,

chociaż niewyraźne. Obcość, dziwaczny dotyk rzeczy sprzed

wielu stuleci. Ktokolwiek powiedział, że przeszłość to

inna kraina, miał rację; zaś Leo jest mieszkańcem tej

krainy. Mówi o zapomnianych pojazdach, stylach, ideach,

smakach. Ona usilnie próbuje zrozumieć jego słowa,

gorliwie wychwytuje konkretne znaczenia z bukietów

mglistych wrażeń. W jakiś sposób przeszłość wydaje się jej

równie ważna co przyszłość, a może nawet ważniejsza. W

przeszłości Leo przeżył tak wielką część swojego życia.

Jego gigantyczna przeszłość rozciąga się przed nią niczym

nieskończona pusta równina. Marilisa musi znaleźć drogę

przez nią; musi określić swoje położenie, zorientować swój

wewnętrzny kompas, w przeciwnym bowiem razie zagubi się.

Nadchodzi czas, by Leo ponownie poddał się

zabiegowi Procesu. Robi to co pięć lat i pozostaje w

klinice przez jedenaście dni. Ona chciałaby mu

towarzyszyć, ale przepisy zabraniają wpuszczania gości,

nawet w przypadku małżonków. Zabiegi są trudne i

delikatne. Pacjenci znajdują się w stanie osłabionej

odporności.

A więc on odjeżdża bez niej, by ponownie zostać

odmłodzonym. Eleganckie homeostatyczne techniki

automatycznej bioenergetycznej korekcji uchronią go przed

zmarszczkami, zwisającym brzuchem, pogarszającym się

wzrokiem, siwiejącymi włosami i wapniejącymi żyłami na

następną dekadę.

Marilisa nie ma pojęcia, jak naprawdę wygląda

Proces. Wyobraża sobie Leo siedzącego cierpliwie dzień po

dniu w jakimś dziwacznym, przypominającym łono, pojemniku,

pokrytego od stóp do głów gęstą masą ciepłej, drżącej

bąblowatej galaretki, tylko z głową na wierzchu, podczas

gdy starcze trucizny wyciągane są z niego przez

skomplikowany system ssawek i rurek, a wspaniałe fluidy

nowej młodzieńczości pompowane są do środka. Z tego co

wie, cały zabieg ogranicza się do jednego zastrzyku, tak

jak zabieg Przygotowania, który ona przechodzi co kilka

lat, by utrzymać dobrą formę, dopóki nie osiągnie

odpowiedniego wieku do rozpoczęcia Procesu.

Wkrótce po wyjeździe Leo jego syn Fiodor składa

Marilisie nieoczekiwaną wizytę. Fiodor jest dzieckiem

Miaule, piątej żony Leo. Małżeństwo z Miaule było

najkrótsze, trwało tylko osiem lat. Marilisa nigdy nie

pytała, dlaczego. Nie wie nic pewnego o poprzednich

małżeństwach Leo i woli, żeby tak pozostało.

- Twojego ojca tu nie ma - Marilisa mówi z miejsca,

kiedy tylko znajduje ślizgacz Fiodora zacumowany w doku ich

podniebnego domu.

- Nie przyjechałem z wizytą do niego. Chciałem

zobaczyć ciebie. - Fiodor to krępy, muskularny mężczyzna z

nisko osadzonym środkiem ciężkości, w niczym zewnętrznie

nie przypominający swojego wysokiego ojca. Jego figlarny

półuśmieszek jest dwuznaczny, drapieżny, irytujący.- Nie

znamy się tak dobrze, jak powinniśmy, Mariliso. Jesteś w

końcu moją macochą.

- No i co z tego? Masz pół tuzina macoch. - Czy to

prawda? Czy żony przed Miaule mogą być również uważane za

jego macochy, z formalnego punktu widzenia?

- Ty jesteś najnowsza. Najbardziej tajemnicza.

- Nie ma we mnie nic tajemniczego. Jestem straszliwie

nieciekawa.

- Ale najwyraźniej nie dla mojego ojca. - W oku

Fiodora pojawia się złośliwy błysk. - Czy zamierzacie mieć

dzieci?

Ta sugestia zaskakuje ją. Nigdy nie rozmawiali o

tym z Leo; nigdy nawet o tym nie myślała.

Gniewnie odpowiada:

- Nie sądzę, by była to twoja...

- On będzie chciał. Zawsze chce.

- A zatem będziemy je mieli. Za dwadzieścia lat, być

może. Albo za pięćdziesiąt. Kiedy będzie wydawało się to

właściwe. Na razie w zupełności wystarczamy sobie sami. -

Fiodor znalazł zupełnie nowy poziom, na którym potrafi

wyprowadzić ją z równowagi, i ona jest za to na niego tym

bardziej wściekła. Odwraca się. - Jeśli mi wybaczysz,

Fiodorze, jestem zajęta...

- Poczekaj. - Wyciąga ręce, obejmuje ją w pasie,

ściskając odrobinę za mocno, po czym rozluźnia uchwyt,

trzymając łagodniej, niemal z uczuciem. - Nie powinnaś być

teraz sama. Przyjedź do mnie na kilka dni, kiedy on jest w

klinice.

Patrzy na niego pałającym wzrokiem.

- Nie gadaj głupstw.

- Zachowuję się tylko gościnnie, matko.

- Z pewnością bardzo by go rozbawiło, gdyby to

słyszał.

- Zawsze bawiło go to, co robię. Chodź. Spakuj rzeczy

i jedźmy. Czy nie uważasz, że tobie również należy się

trochę rozrywki?

Nie kryjąc swego gniewu i niechęci Marilisa mówi:

- O co właściwie chodzi, Fiodorze? Szukasz zemsty?

Próbujesz wyrównać z nim jakieś rachunki?

- Zemsta? Zemsta? - Fiodor wydaje się szczerze zdziwiony.

- Dlaczego miałbym chcieć się mścić? Czym on, w końcu, dla

mnie jest?

- Twoim ojcem, na przykład.

- Cóż, tak. To mu przyznam. Ale co z tego? To wszystko

wydarzyło się tak dawno temu. - Wybucha śmiechem. Wydaje

się niemal rozbawiony. - Jesteś taką staromodną

dziewczyną, Mariliso!

Kilka godzin po tym, jak udaje jej się pozbyć

Fiodora, pojawia się kolejny nieoczekiwany i niechciany

gość: Katrin. Przynajmniej Katrin jest na tyle uprzejma,

że dzwoni, lecąc jeszcze nad Newadą, by powiedzieć, że

wpadnie. Marilisa boi się odmówić. Wie, że Leo chciałby,

by się zaprzyjaźniły. Całkiem prawdopodobne, że sam stoi

za tą wizytą. Jeśli odprawi Katrin, Leo dowie się o tym, i

poczuje się zraniony. A bardzo nie chciałaby zranić Leo.

Nie jest w stanie przyzwyczaić się do piękna

Katrin: tej subtelnej anielskości, która wygląda tak

nierealnie właśnie dlatego, że jest realna. Katrin

wygląda jakby naprawdę miała trzydzieści lat, złotowłosa

i lśniąca w pierwszym migotliwym rozkwicie młodości.

Katrin była żoną Leo przez czterdzieści lat. Estil i Liss,

dzieci pochodzące z ich związku, mają już blisko dwieście

lat. Ogrom przeszłości Katrin z Leo wisi nad Marilisą jak

jakiś ogromny megalityczny głaz.

- Rozmawiałam z Leo dziś rano - oznajmia Katrin. - Czuje

się bardzo dobrze.

- Rozmawiałaś z nim? Ależ mnie powiedziano, że nikomu

nie wolno...

- Och, moja droga, czterdzieści razy jeździłam do

tamtego miejsca! Znam tam wszystkich. Kiedy dzwonię, od razu

mnie łączą. Leo przesyła ci najgorętsze pozdrowienia.

- Dziękuję.

- Wiesz, on strasznie cię kocha. Być może bardziej,

niż to dla niego dobre. Jesteś wielką miłością jego życia,

Mariliso.

Marilisa czuje falę irytacji i pozwala jej

wypłynąć na powierzchnię.

- Och, Katrin, bądź ze mną szczera! Jakże mogłabym w coś

takiego uwierzyć? - I co ona ma na myśli mówiąc, że Leo

kocha ją "być może bardziej niż to dla niego dobre"?

- Powinnaś mi uwierzyć. Musisz, w gruncie rzeczy.

Odbyłam z nim wiele długim rozmów na twój temat. On cię

wprost ubóstwia. Zrobiłby dla ciebie wszystko. Nigdy

czegoś takiego nie przeżywał. Posiadam absolutny dowód na

to. Nie ze mną, nie z Tedeską, nie z Thane, nie z...

Recytuje całą resztę listy: Syantha, Miaule,

Iavilda, podczas gdy Marilisa odlicza kolejne imiona w

myślach. Mogłyby to robić razem jako rodzaj chóralnej

recytacji, litanii imion żon, lecz Marilisa zachowuje

ponure milczenie. Jest już zmęczona tymi imionami. Nie

podoba jej się, że Katrin rozmawia z Leo o niej; nie

podoba jej się, że Katrin w ogóle rozmawia jeszcze z Leo.

Musi jednak, najwyraźniej, zaakceptować ten fakt. Katrin

biega po domu, podziwiając to, podniecając się głośno

tamtym. Dla uczczenia bliskiego powrotu Leo przywiozła

prezent, maleńki artefakt, zielonkawy mały posążek z brązu

wydobyty z dna morskiego u wybrzeży Grecji, tak oblepiony

skorupiakami, że trudno jest stwierdzić, co przedstawia.

Jakaś postać, łucznik, być może, trzymający łuk, który

stracił cięciwę. Leo jest kolekcjonerem antycznych

bibelotów. Maleńkie fragmenty przeszłości są powykładane w

eleganckich pudełkach w każdym pokoju ich domu. Marilisa

okazuje należną wdzięczność. - Leo będzie zachwycony -

mówi. - To idealny prezent dla niego.

- Tak. Wiem.

Tak. Wiesz.

Marilisa proponuje drinki. Skubią małe wykwintne

ciasteczka i gawędzą. Dwie ładne młode zamożne kobiety

spędzające razem przyjemne popołudnie, lecz jedna z nich

jest o dwieście lat starsza od drugiej. Dla Marilisy jest

to jak przyjmowanie Kleopatry albo Heleny Trojańskiej.

Nieodwołalnie rozmowa powraca znowu do Leo.

- Najłagodniejszy człowiek, jakiego znałam - mówi

Katrin. - Jeśli ma jakąś wadę, to chyba tę, że jest zbyt

łagodny. Co jakiś czas wystawiał się na wielki ból tylko

po to, by uniknąć zranienia innej osoby. Nie

potrafi rozczarowywać ludzi, zawodzić kogokolwiek w

jakikolwiek sposób, ranić kogokolwiek, bez względu na

własne cierpienie, wstrząsy, ból. Mówię o bólu

emocjonalnym, oczywiście.

Marilisa nie chce słyszeć z ust Katrin żadnych

opowieści o wadach Leo, jego zaletach, czy czymkolwiek

innym. Jest jednak posłuszną żoną; doczekuje końca wizyty

i obejmuje Katrin z czymś nieodróżnialnym od sympatii, po

czym stoi w doku patrząc, jak ślizgacz Katrin odcumowuje i

z wizgiem odpływa ku północnemu niebu. Wtedy, dopiero,

pozwala sobie na płacz. Rozmowa, następująca tak szybko po

najściu Fiodora, wyprowadziła ją z równowagi. Rozpamiętuje

ją teraz w myślach, szukając ukrytych prawd, znanych

wszystkim oprócz niej. Rzekoma wielka miłość Leo do niej.

Nieumiejętność Leo ranienia innych, bez względu na własne

koszty. "Wiesz, on cię strasznie kocha. Być może bardziej,

niż jest to dla niego dobre". I nagle Marilisa zna

odpowiedź. Leo kocha ją, to prawda. Leo zawsze kocha swoje

żony. Jednak małżeństwo jest u swych podstaw pomyłką; ona

jest dla niego o wiele za młoda, niedoświadczona,

nieuformowana; tym, czego on naprawdę potrzebuje, jest

kobieta w rodzaju Katrin, starożytna pod swoją maską

piękna, i nieskończenie, diabolicznie mądra. Rzeczywistość

jest taka, teraz to widzi, że Leo już znudził się swoją

nową młodą żoną, czuje się w gruncie rzeczy nieszczęśliwy

w małżeństwie, lecz ma zbyt dobre serce, by powiedzieć jej

prawdę, toteż przekręca ją, opowiadając o małżeństwie,

które przetrwa po wsze czasy. I zwierza się Katrin,

powierzając jej brzemię swojej niedoli.

Jeśli cokolwiek z tego jest prawdą, myśli Marilisa,

to powinnam od niego odejść. Nie mogę prosić go, żeby

cierpiał w nieskończoność z żoną, która nie może dać mu

tego, co potrzebuje.

Zastanawia się, jak płacz wpłynął na jej wygląd, i

włącza lustro przed sobą. Tak, oczy ma czerwone i

opuchnięte. Ale co to jest? Linia, w kąciku oka? Początek

zmarszczek? Te wątpliwości i sprzeczności nagle ją

postarzają: czy to możliwe? I jeszcze to? Siwy włos?

Wyrywa go i przygląda mu się; kiedy jednak trzyma go pod

tym czy innym kątem, wydaje się on tak samo ciemny jak

wszystkie pozostałe. Iluzje. Nadmiernie pobudzona

wyobraźnia, to wszystko. Do diabła z Katrin! Do diabła z

nią!

Pomimo to udaje się na szybkie badanie

gerontologiczne dwa dni przed zapowiedzianym powrotem Leo

z kliniki. Do następnego zastrzyku w ramach Przygotowania

ma jeszcze sześć miesięcy, ale być może parę oznak

starzenia zaczyna pojawiać się przedwcześnie.

Przygotowanie opóźnia nadejście starzenia, ale nie

powstrzyma go całkowicie, tak jak robi to Proces; i czasem

zdarza się, jak słyszała, że ludziom w wieku bezpośrednio

przed-Procesowym wyrasta kilka siwych włosów, pojawia się

na twarzy kilka zmarszczek, podczas gdy oni oczekują na

pełny zabieg, który na zawsze uczyni ich odpornymi na

zakusy czasu.

Doktor nie chce przyspieszyć terminu jej

najbliższego zabiegu Przygotowania, ale potwierdza, że

pojawiło się kilka drobnych zmian, i wysyła ją piętro

niżej, gdzie zostaną dokonane szybkie kosmetyczne retusze.

- Nie będzie gorzej, prawda? - pyta go Marilisa, a on

śmieje się i odpowiada, że wszystko można naprawić,

wszystko, wszelkie oznaki świadczące o tym, że bliżej jej

do czterdziestych urodzin niż do trzydziestych mogą być

błyskawicznie, bezboleśnie i po cichu usunięte. Nie podoba

jej się jednak, że się starzeje, nawet w tak drobnym

zakresie, podczas gdy wszędzie dokoła otaczają ją ludzie o

wiele starsi od niej - jej mąż, jego wiele byłych żon, jego

chmara dzieci - których ciała zamrożone są na zawsze w

idealnej niezagrożonej młodzieńczości. Gdyby tylko mogła

rozpocząć Proces teraz i skończyć już z tym! Wciąż jest

jednak za młoda. Wyniki badań są jednoznaczne; zabieg na

obecnym etapie jej rozwoju komórkowego byłby nie tylko

nieefektywny, mógłby w istocie zagrozić jej zdrowiu.

Będzie musiała zaczekać. I czekać, i czekać, i czekać.

Potem wraca Leo, odświeżony, pełen wigoru,

tryskający życiem. Marilisa wiele razy towarzyszyła

ludziom świeżo po Procesie - swoich rodzicom, dziadkom,

pradziadkom - i wie, czego oczekiwać; ale i tak trudno

jest jej dotrzymać mu kroku. Leo jest morderczo radosny,

naładowany niemal przytłaczającą pasją, pełen pomysłów i

ambitnych planów. Pokazuje jej projekty sześciu nowych

obrazów, zamierzenie godne dziesięciolecia powstałe w

jednej chwili. Proponuje, by wydali przyjęcie dla trzystu

osób. Sugeruje, by odbyli wielką podróż dla uczczenia ich

następnej rocznicy - będzie to ich piąta - by ujrzeli cuda

świata, piramidy egipskie, świątynię Taj Mahal, dno Rowu

Mindanao. Albo podróż na księzyc - do pasa asteroidów...

- Stop! - woła Marilisa, czując, że brakuje jej

oddechu. - Poruszasz się zbyt szybko!

- W takim razie przynajmniej weekend w Paryżu - mówi

on.

- Paryż. W porządku. Paryż.

Wyjadą w następnym tygodniu. Na krótko przed

wyjazdem Marilisa je lunch ze swoją przyjaciółką z okresu

panieństwa, Loisą, kobietą w wieku przed-Procesowym tak

jak ona, żoną Teda, który rozpocznie Proces już za kilka

lat. Loisa miała romanse ze starszymi mężczyznami,

dziewięćdziesięcio-, i stuletnimi, toteż być może rozumie,

jak się mają rzeczy z drugiej strony.

- Nie pojmuję, dlaczego on mnie poślubił - mówi

Marilisa. - Muszę wydawać mu się dzieckiem. Zapomniał

więcej rzeczy, niż ja kiedykolwiek wiedziałam, a mimo to

nadal wie bardzo dużo. Co on może we mnie widzieć?

- Przywracasz mu jego młodość - odpowiada Loisa. - Oni

wszyscy tego chcą. Są jak wampiry, wysysające energię z

młodości.

- To nonsens i wiesz o tym. To Proces przywraca mu

młodość. On nie potrzebuje do tego młodej żony. Mogę

dostarczyć mu złudzenie młodości, być może, ale to Proces

daje realny efekt.

- Proces ich podkręca i potrzebują potwierdzenia, że

to podkręcenie jest autentyczne. Które to potwierdzenie

może dać tylko ktoś taki jak ty. Nie chcą iść do łóżka z

jakąś starą jędzą, która ma tysiąc lat. Może wyglądać

wspaniale z zewnątrz, ale jest zepsuta od środka, pełna

miliona wspomnień, naładowana całą nienawiścią, jadem i

samousprawiedliwianiem się, jakie zbiera się przez tak

długie życie, a on czuje, jak to wszystko pulsuje w niej i

nie chce tego. Podczas gdy ty - cała świeża i nowa...

- Nie. Nie. To nie tak. To właśnie starsze kobiety są

interesujące. My wydajemy się puste.

- W porządku. Jeśli w to właśnie chcesz wierzyć...

- A jednak on mnie chce. Mówi mi, że mnie kocha. Mówi

jednej ze swoich byłych żon, że jestem wielką miłością

jego życia. Nie rozumiem.

- Cóż, ja też nie - mówi Loisa i na tym zostawiają

sprawę.

W lustrze w łazience, po lunchu, Marilisa znajduje

nowe zmarszczki u siebie na czole, nowe kosmyki siwizny na

skroniach. Każe usunąć je przed Paryżem. W Paryżu nie

można wyglądać staro.

W Paryżu zwiedzają Luwr, odbywają przejażdżkę łódką

po Sekwanie, jedzą w maleńkich bistro w Dzielnicy

Łacińskiej i kupują starożytne dzieła sztuki w galeriach

na St.-Germain-des-Pres. Ona nigdy wcześniej nie była w

Paryżu, choć on oczywiście tak, tyle razy, że stracił już

rachubę. Miasto jest bardzo piękne, ale robi na niej

wrażenie w pewien sposób skamieniałego, bardziej eksponatu

muzealnego niż żywego miasta, pomimo tętniącego życia,

jakie widzi wokół siebie, ożywionych dyskusji w kafejkach,

restauracji pełnych gwaru, tłumów w metrze.

W tym mieście nic nie zmieniło się przez ostatnie pięćset lat.

Jest nieruchome - zamrożone - pozbawione życia. Jakby

całe miasto zostało poddane Procesowi.

Leo zdaje się wyczuwać jej narastający niepokój i

ona widzi, jak on sam smutnieje. Trzeciego dnia, przed

jednym z rzędów starych straganów z książkami nad rzeką,

Leo mówi:

- Chodzi o mnie, prawda?

- Co?

- Powód, dla którego jesteś tak smutna. Nie może

chodzić o miasto, więc musi o mnie. O nas. Czy chcesz

odejść, Mariliso?

- To znaczy odjechać? Z Paryża? Tak szybko?

- Odejść ode mnie. Być może to wszystko było tylko

jedną wielką pomyłką. Nie chcę trzymać cię wbrew twej

woli. Jeśli zaczęłaś czuć, że jestem dla ciebie za stary,

że tym, czego naprawdę potrzebujesz, jest dużo młodszy

mężczyzna, ani przez chwilę nie stałbym na twojej drodze.

Czy tak właśnie się to dzieje? Czy tak właśnie

kończą się jego małżeństwa, słowami tak smutnymi,

pełnymi miłości?

- Nie - odpowiada. - Kocham cię, Leo. Młodsi mężczyźni

nie interesują mnie. Myśl o zostawieniu ciebie nigdy nie

postała w moim umyśle.

- Wiesz, przeżyję, jeśli powiesz mi, że chcesz odejść.

- Nie chcę odejść.

- Pragnąłbym mieć pewność, że to prawda.

Teraz ona zaczyna się denerwować.

- Ja też bym pragnęła, żebyś ją miał. Zachowujesz się

głupio, Leo. Zostawienie ciebie to ostatnia rzecz, na

jakiej mi zależy. A Paryż to ostatnie miejsce na świecie,

gdzie chciałabym, żeby rozpadło się moje małżeństwo. Kocham

cię. Chcę być twoją po wsze czasy.

- Dobrze więc. - Uśmiecha się i przyciąga ją do

siebie; obejmują się; całują się. Ona słyszy szmer cichych

oklasków. Obserwują ich ludzie. Słuchali ich rozmowy i są

zadowoleni z jej finału. Paryż! Ach, Paryż!

Jednak kiedy wracają do domu, Leo zostaje

niezwłocznie wezwany do Barcelony w celu naprawienia

jednego z obrazów, który w wyniku jakiejś usterki

technicznej ulega niepożądanym metamorfozom. Praca zajmie

trzy do czterech dni; i Marilisa, nie chcąc podejmować

wysiłku kolejnej podróży do Europy, mówi mu, żeby jechał

sam. To wydaje się stanowić jakąś wskazówkę dla Fiodora,

który pojawia się ledwie parę godzin po wyjeździe Leo.

Skąd wie tak bezbłędnie, kiedy może zastać ją samą?

Jako pretekst podaje to, że przywiózł prezent do

kolekcji Leo, posążek małego brzydkiego bożka,

przysadzistego, o żabiej twarzy, pokrytego plamami

brązowej rdzy. Ona bierze go bez większych ceregieli i

stawia na przypadkowo wybranej półce, mówiąc

mechanicznie:

- Dziękuję ci bardzo. Leo będzie ucieszony. Powiem mu,

że tu byłeś.

- Co za wdzięk. Co za gościnność.

- Staram się być uprzejma. Nie mogę cię zaprosić.

- Daj spokój, Mariliso. Odjeżdżajmy.

- Odjeżdżajmy? Dokąd? Po co?

- Możemy się razem wspaniale zabawić i ty o tym

wiesz. Czy nie masz już dość bycia lojalną cichą żonką?

Grzecznie odbywającą swoje absurdalne małe małżeństwo z

twoim nieprawdopodobnie wiekowym mężem?

Jego oczy dziwnie błyszczą. Twarz ma spoconą.

Ona mówi cicho:

- Jesteś szalony, prawda?

- Och, nie, w ogóle nie jestem szalony. Nie tak miły

jak mój ojciec, zapewne, ale całkowicie zdrowy na umyśle.

Widzę cię rdzewiejącą jak jeden z artefaktów z jego

kolekcji i chcę wprowadzić do twojego życia odrobinę

radości, zanim będzie za późno. Odrobinę dzikości, jeśli

wiesz, co mam na myśli, Mariliso? Miejsca i rzeczy,

których on nie potrafi ci pokazać, których nawet sobie nie

wyobraża. Jest stary. Nie wie nic o świecie, w którym

dzisiaj żyjemy. Jezu, dlaczego muszę ci to tłumaczyć? Po

prostu rzuć wszystko i pójdź ze mną. Nie będziesz żałowała.

- Nachyla się nad nią, szeroko uśmiechnięty, całkowicie

pewny siebie, najwyraźniej przekonany, że jego

nieustępliwa kampania zaproszeń zostanie wreszcie

uwieńczona powodzeniem.

Jego zuchwalstwo zdumiewa ją. Lecz jest również

zdziwiona.

- Zanim będzie za późno, powiedziałeś. Za późno na co?

- Ty wiesz.

- Doprawdy?

Fiodor wydaje się być zirytowany tym, co bierze za

jej świadomą tępotę. Jego usta otwierają się i zamykają

jak działająca pułapka; mięsień drga na policzku; coś

wydaje się w nim pękać, jakiś starannie broniony bastion

samokontroli. Patrzy na nią w nowy sposób - wściekle? z

pogardą? - i mówi:

- Zanim będzie za późno na to, by ktokolwiek cię

chciał. Zanim staniesz się stara, obwisła i pomarszczona.

Zanim staniesz się tak odrażająco stara, że nikt nie będzie

chciał cię dotknąć.

On z pewnością oszalał. Z pewnością.

- Nikt nie musi już tego przechodzić, Fiodorze.

- Jeśli poddają się Procesowi, to nie, zgoda. Ale ty -

ty, Mariliso... - Uśmiecha się smutno, potrząsa głową,

podnosi dłonie ku górze w geście bezsilniej rozpaczy.

Ona patrzy na niego, zdumiona.

- O czym ty, na miłość boską, mówisz?

Po raz pierwszy jego chłodna zuchowata pewność siebie

gdzieś znika. Patrzy na nią niepewnie.

- A więc wciąż jeszcze się nie dowiedziałaś. On

utrzymywał cię w niewiedzy przez cały ten czas. Jesteś

nietrafionym przypadkiem, Mariliso! Specjalnym okazem!

Proces nie zatrzyma dla ciebie upływu czasu! Przypadek jeden na

dziesięć tysięcy, to właśnie ty, wrodzona blokada

somatyczna. Chryste, cóż z niego za sukinsyn, żeby ukrywać

to przed tobą w ten sposób! Masz przed sobą osiemdziesiąt,

może dziewięćdziesiąt lat życia i to wszystko. Będziesz

się robiła coraz starsza i starsza, pomarszczona, zgięta i

brzydka, a potem umrzesz, tak jak kiedyś było to udziałem

wszystkich ludzi na świecie. Nie masz całej wieczności i

jeszcze jednego dnia na to, by się zabawić, tak jak reszta

nas. Musisz posmakować życia teraz, szybko, póki

jesteś młoda. Kazał nam wszystkim przysiąc, że nie powiemy

ci ani słowa, że sam powie ci w odpowiednim

momencie, ale dlaczego, u diabła, miałabyś się tym przejmować?

Nie jesteśmy dziećmi. Masz prawo wiedzieć, kim naprawdę

jesteś. Pieprzyć go, to właśnie mówię. Pieprzyć go! -

Twarz Fiodora jest teraz szkarłatna. Oczy ma szklane i

rozjaśnione dziwną gorączką. - Uważasz, że wszystko to

wymyślam? Dlaczego miałbym wymyślać coś takiego?

To jak bycie w środku trzęsienia ziemi. Podłoga pod

stopami wydaje się kołysać. Nigdy dotąd nie była tak

blisko obecności czystego zła. Z największym opanowaniem,

na jakie ją stać, mówi:

- Wymyśliłbyś to, ponieważ jesteś żałosnym kłamliwym

sukinsynem, Fiodorze, pełnym nienawiści, gniewu i zgnilizny. A

jeśli myślisz... Lecz nie muszę cię już słuchać. Po prostu

wyjdź stąd!

- To prawda. Każdy o tym wie, cała rodzina! Zapytaj

Katrin! To od niej dowiedziałem się o tym najpierw.

Chryste, zapytaj Leo! Zapytaj Leo!

- Wyjdź - mówi ona, odganiając go dłonią jak

uprzykrzoną muchę. - Już. Wyjdź stąd, u diabła. Precz.

Marilisa przysięga sobie, że nie powie nic Leo o

tej monstrualnej fantastycznej opowieści, jaką uroił sobie

jego syn, ani nawet o jego niezgrabnych idiotycznych

próbach uwodzenia - to zbyt wstydliwe, zbyt odrażające,

zbyt obrzydliwe, i ona chce oszczędzić mu wiedzy o

rozlicznych perfidnych postępkach Fiodora - lecz

oczywiście wyrzuca z siebie wszystko w ciągu godziny od

powrotu Leo z Barcelony. Fiodor jest nie do zniesienia,

mówi. Jego zachowanie stało się zbyt dziwaczne i

nienormalne, by dłużej to ukrywać. Fiodor przybył tutaj

nieproszony i wypowiedział stek okrutnych

nieprawdopodobnych nonsensów w groteskowej próbie

zaciągnięcia jej do łóżka.

Leo pyta poważnie:

- Jakich nonsensów? - i ona mówi mu jednym szybkim

urywanym zdaniem i widzi, jak gładka opanowana twarz

zamienia się w śmiertelnie zmęczoną maskę, jak on starzeje

się o tysiąc lat w przeciągu pół minuty. Stoi tam

spoglądając na nią, przerażony; i wtedy ona pojmuje, że to

musi być prawda, każde okrutne słowo, jakie wypowiedział

Fiodor. Jest jedną z nich, żałosnej statystycznej garstki, o

których słyszała, lecz tylko z drugiej czy trzeciej ręki.

Zabiegi nic nie dadzą w jej przypadku. Zestarzeje się, a

potem umrze. Zbadali ją i znają prawdę, ale wszyscy uknuli

spisek, żeby utrzymać to przed nią w tajemnicy, lekarze w

klinice, synowie, córki i żony Leo, jej własna rodzina,

wszyscy. To sprawka Leo. Wykorzystując swoje wpływy

wszędzie dokoła, swoją nieograniczoną niemal władzę, trzymał

ją cały czas w niewiedzy.

- Wiedziałeś od początku? - pyta. - Przez cały czas?

- Prawie. Dowiedziałem się bardzo wcześnie. Zadzwonili

do mnie z kliniki i powiedzieli mi wkrótce po naszych

zaręczynach.

- Mój Boże. Dlaczego więc ożeniłeś się ze mną?

- Bo cię kochałem.

- Bo mnie kochałeś.

- Tak. Tak. Tak. Tak.

- Szkoda, że tego nie rozumiem - mówi ona. - Jeśli mnie

kochałeś, jak mogłeś ukrywać coś takiego przede mną? Jak

mogłeś pozwolić mi budować życie na kłamstwie?

Leo odpowiada, po długiej chwili:

- Chciałem, żebyś skorzystała z dobrych lat, nietknięta

tym, co przyjdzie potem. Miałaś czas odkryć prawdę później.

Lecz teraz, kiedy wciąż jesteś młoda - ubrania,

biżuteria, podróże, cała radość bycia piękną i młodą -

dlaczego miałem to ci popsuć? Dlaczego obciążyć wszystko

cieniem tego, co miało dopiero nadejść?

- A więc zmusiłeś wszystkich do udawania. Ludzi w

klinice. Nawet moją własną rodzinę, na miłość boską!

- Tak.

- I wszystkie zabiegi Przygotowania, w jakich

uczestniczyłam - to tylko głupia bezsensowna maskarada,

zgadza się? Do niczego nie prowadząca. Bez żadnego celu.

- Tak. Tak.

Marilisa zaczyna drżeć. Rozumie teraz głębię jego

współczucia i jest zatrwożona. Ożenił się z nią z

litości. Żaden mężczyzna w jego wieku nie chciałby jej,

ponieważ pogłębiające się oznaki starości w nastepnych

latach z pewnością by go przeraziły; lecz Leo jest poza

tym, gotów przejść do porządku dziennego nad jej drobnym

genetycznym defektem i dać jej parę dziesięcioleci

szczęścia, zanim będzie musiała umrzeć. A potem będzie żył

dalej, przez następne setki czy tysiące lat, spokojny w

świadomości, że dał tragicznie naznaczonej Marilisie

złudzenie bycia członkinią bezwiekowej elity przynajmniej

przez krótką chwilę. To przerażające. Nie ma sposobu, by

mogła to znieść.

- Mariliso...

Wyciąga do niej ręce, lecz ona odwraca się.

Biegnie. Ucieka.

Minęły trzy lata, zanim ją odnalazł. Mieszkała wtedy

w Londynie, w małym mieszkaniu na Bayswater Road, i w

ciągu tych trzech lat jej twarz zmieniła się tak bardzo,

pojawiło się tyle oznak przejścia z młodości do wieku

średniego, że on nie zdołał całkowicie ukryć swojej

pierwszej reakcji. On, oczywiście, nie zmienił się ani na

jotę. Stał w drzwiach, praktycznie wypełniając je sobą,

próbując przykryć czymś swoją doskonale widoczną

konsternację, próbując pokazać swój znajomy uśmiech,

wypełnić oczy ciepłem dawnego Leo. Po chwili

wyciągnął ku niej ramiona. Ona została tam, gdzie była.

- Nie powinieneś był mnie szukać - powiedziała.

- Kocham cię - odparł. - Jedź ze mną do domu.

- To nie byłoby w porządku. Nie byłoby sprawiedliwe

wobec ciebie. Ja się starzeję, a ty jesteś zawsze taki

młody.

- Do diabła z tym. Chcę, żebyś wróciła, Mariliso.

Kocham cię i zawsze będę.

- Kochasz mnie? - mówi ona. - Nawet pomimo...

- Nawet. W doli i niedoli.

Zna dalszy ciąg tego zwrotu - w dostatku i biedzie,

w zdrowiu i chorobie - i co jest dalej. Lecz nie potrafi

powiedzieć nic więcej. Chce się uśmiechnąć łagodnie i

podziękować mu za jego dobroć i zamknąć drzwi, a jednak

stoi tam i stoi i stoi ani nie zapraszając

go do środka, ani nie zamykając mu drzwi przed nosem, z

ryczącym dźwiękiem w uszach, podczas gdy całe miliony

lat śmiertelnej historii podnoszą się wokół niej jak góry.

Robert Silverberg Przełożył Marcin Wawrzyńczak



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Silverberg Robert Maski czasu
Silverberg Robert Opowiadania
Asimov Isaac & Silverberg Robert Brzydki mały chłopiec
Silverberg Robert Tancerze w strumieniu czasu
Silverberg, Robert BB Ship 08 SS Ship That Returned
Silverberg, Robert Das Volk Der Krieger (Galaxy 2)
Silverberg Robert Podroz Do Wnetrza (m76)
Silverberg, Robert Nightwings(1)
Silverberg, Robert A Happy Day in 2381(1)
Silverberg Robert Stacja Hawksbilla
Silverberg Robert Wieża Światła
Silverberg Robert Prady czasu
Silverberg Robert Opowiadania
Silverberg Robert Umierajac Zyjemy
Silverberg Robert Ciernie

więcej podobnych podstron