Silverberg Robert Tancerze w strumieniu czasu


Autor: Robert Silverberg

Tytuł: Tancerze w strumieniu czasu

(Dancers in the Time-Flux)

W powiewach ciepłego, złocistego, wiejącego z zachodu

wiatru Bhengarn Wędrowiec podąża wytrwale ku odległemu

Kryształowemu Stawowi, gdzie ma się dokonać jego metamorfoza.

Jest późna pora roku. Nabrzmiałe szkarłatne słońce trzyma się

blisko krawędzi wzgórz tworzącej południowy horyzont. Ciało

Bhengarna - krępy srebrzysty walec na ponad dwudziestu

krzepkich trójstawowych odnóżach - aż drży z chęci dokonania

transformacji, lecz mimo to Wędrowiec porusza się bez

pośpiechu. Jego podróż trwa już wiele stuleci. Pozostawił za

sobą na powierzchni planety lśniący ślad, który biegnie

zygzakiem od strefy do strefy, z kontynentu na kontynent i

nawet teraz jarzy się jeszcze lodowatym blaskiem, jakby składał

się z metalowych klamer spinających brzegi rany zadanej

planecie jakimś niewyobrażalnie wielkim narzędziem. Już od

dziesięciu lat okrąża Kryształowy Staw w odległości równej

jednej dziesiątej promienia Ziemi; teraz, za sprawą

wewnętrznego impulsu, zaczął się ku niemu zbliżać.

Droga wiedzie przez niegościnną okolicę. Po lewej stronie

teren pokrywa futrzasta zielona mgła, po prawej rośnie

jasnoszkarłatna trawa o źdźbłach ostrych niczym noże, łamiących

się z głośnym, suchym trzaskiem, z przodu natomiast wąski trakt

o nawierzchni z czarnego żużla i popiołu prowadzi w dół po

łagodnym zboczu aż na Równinę Zębów, gdzie na nieostrożnego

podróżnika czyhają wielkie porcelanowe twory o przeraźliwie

ostrych krawędziach. Bhengarn jednak niewiele sobie robi z tych

przeszkód, bo przecież jest Wędrowcem. Jego ciało zostało

zaprojektowane w taki sposób, by poradzić sobie ze wszelkimi

niebezpieczeństwami, a poza tym bywał już w miejscach znacznie

groźniejszych od tego.

Z wdziękiem kroczy żużlową ścieżką. Jego stopy mają

twardość wyżarzonego metalu, wrażliwością natomiast dorównują

najczulszym antenom. Bada każdy fragment drogi, oceniając jej

wytrzymałość, i prześwietla grube warstwy popiołu w

poszukiwaniu ukrytych nieprzyjaciół. Szybko i bez wysiłku

podąża ku równinie, trzymając podbrzusze wysoko nad ostrymi

krawędziami tworów z zastygłej materii wulkanicznej, które

wielekroć musi przekraczać.

U wejścia na Równinę Zębów dostrzega kolejną przeszkodę:

wąskiego przesmyku strzeże Pożeracz. Spośród wszystkich form

ludzkiego życia (a podczas swych peregrynacji zetknął się ze

wszystkimi - z Pożeraczami, Niszczycielami, Ślizgaczami,

Orędownikami i wieloma innymi) Pożeracze wydają mu się

najbardziej hałaśliwe i bezużyteczne. Nie interesują go

filozoficzne uzasadnienia potrzeby ich istnienia. Nuży go ich

buta, niezaspokojona żarłoczność zaś budzi odrazę.

Niemniej jednak, aby dotrzeć do celu, musi przejść obok

tego osobnika. Ogromny stwór stoi okrakiem nad ścieżką,

zamiatając za sobą grubym, potężnym ogonem. Ma ostre pazury i

sterczące kły, a na grubej gadziej skórze czerwienią się świeże

jeszcze plamy krwi jego ofiar. Wpatruje się w Bhengarna

przenikliwym spojrzeniem małych ślepi, błyszczących demoniczną

inteligencją. Kiedy Wędrowiec znajduje się całkiem blisko,

Pożeracz wydaje okropny ryk, a następnie szczerzy zęby.

- Zastępujesz mi drogę - oznajmia Bhengarn.

- Stwierdzasz rzecz oczywistą - odpowiada Pożeracz.

- Nie mam ochoty potykać się z tobą, ale moje

przeznaczenie prowadzi mnie ku Kryształowemu Stawowi, który

znajduje się za twymi plecami.

- Mylisz się - mówi Pożeracz. - Przeznaczenie doprowadziło

cię do kresu twej drogi. Poza mną nic już dla ciebie nie

istnieje. Wspólnie, ty i ja, dokonamy transformacji twoich

molekuł.

Ze szczelin oddechowych po obu stronach kadłuba Wędrowca

wydobywa się znużone westchnienie.

- Jedyna transformacja, jaka mnie oczekuje, to ta, którą

zamierzam przeprowadzić nad Kryształowym Stawem. Ty i ja nie

mamy ze sobą nic wspólnego.

Pożeracz ryczy ponownie, a następnie zaczyna kołysać się

na gigantycznych nogach i energiczniej poruszać gadzim ogonem.

Jest to zapowiedź ataku, jednocześnie zaś ostatnia szansa, jaką

łaskawie daje Bhengarnowi, by ten zawrócił i ruszył tam, skąd

przybył.

- Czy ustąpisz mi z drogi? - pyta Bhengarn.

- Jestem narzędziem zniszczenia!

- Jesteś żałosnym, pyszałkowatym bęcwałem.

Bhengarn poświęca kilkudniowe zapasy energii, by sięgnąć

szponami duszy aż do korzeni świata. Wysiłek opłaca się,

ponieważ niemal natychmiast ziemia zaczyna drżeć w posadach,

niebo mrocznieje, wzgórze za jego plecami zaczyna trzeszczeć

i jęczeć, wiatr zmienia barwę na fioletową i staje się lodowato

zimny. Jednocześnie rozlega się niski brzęczący odgłos,

doskonale znany Wędrowcowi; to śpiew strumienia czasu,

nieprzewidywalnej siły, która często bywa uwalniana przy

takich okazjach. Mimo to Bhengarn nie daje za wygraną. Grunt

pęka pod kolumnowymi nogami Pożeracza, ze szczelin wydobywają

się kwaśne opary, budząca grozę swym wyglądem bestia ryczy

przeraźliwie i młóci ziemię ogonem, chwieje się, wzywa

Bhengarna, by ten zaprzestał ataku, lecz Wędrowiec dobrze wie,

iż nigdy nie należy poprzestawać na połowicznych rozwiązaniach i

tym mocniej napiera na cielsko przeciwnika.

- To niesprawiedliwe! - sapie Pożeracz. - Przyświeca mi

ten sam cel, co tobie: pragnę służyć przeznaczeniu.

- Więc dzisiaj przysłuż mu się, zjadając kogo innego -

odpowiada Bhengarn, po czym gwałtownym pchnięciem przewraca

Pożeracza na bok.

Pokonana bestia, jęcząc żałośnie, młóci powietrze

mocarnymi nogami, lecz nie podnosi się. Mijając Pożeracza,

Bhengarn przekonuje się dlaczego: ze skrawka podmokłego

gruntu, na który zwalił się potwór, wystrzeliły cienkie, ale

bardzo mocne włókna, unieruchamiając potwora w niemożliwym do

zerwania uścisku. Pożeracz ryczy coraz głośniej, coraz bardziej

rozpaczliwie. Bhengarn ogląda się przez ramię i widzi, że

włókna bez trudu przecinają zrogowaciałe płytki oraz grubą

skórę.

- Zdaje się - stwierdza rzeczowym tonem - że siły

przeznaczenia mimo wszystko zostaną dziś zaspokojone, choć nie

przeze mnie. Pożeracz zostanie pożarty. Można by pomyśleć, iż to

ja stałem się ich narzędziem.

Nie odwracając się więcej, rusza szybkim krokiem ku

równinie.

Niebo odzyskuje poprzednią, łagodną barwę, wiatr cichnie,

ziemia przestaje się poruszać. Jednak uwolnienie strumienia

czasu zawsze powoduje jakieś konsekwencje; w pewnej chwili

Wędrowiec dostrzega przed sobą we mgle istotę przedziwnego

kształtu, która, zdezorientowana i przerażona, błąka się

między śmiertelnie niebezpiecznymi formacjami skalnymi,

najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, jakie

sobą przedstawiają. Istota jest dwunożna, ma spionizowaną

postawę, jest miejscami owłosiona i na pierwszy rzut oka

łatwo stwierdzić, iż pochodzi z bardzo odległej przeszłości.

Zbliżywszy się nieco, Bhengarn rozpoznaje w niej człowieka w

oryginalnej postaci, zagubionego miliony lat poza swoim

czasem.

- Uważaj! - woła. - Te zęby potrafią ugryźć!

- Ktoś ty? - pyta starożytna istota, odwracając się

gwałtownie i rozglądając z niepokojem.

- Jestem Bhengarn Wędrowiec. Obawiam się, że to z mojej

winy się tutaj znalazłeś.

- Gdzie jesteś? Nikogo nie widzę! Czy jesteś diabłem?

- Jestem Wędrowcem i stoję tuż przed tobą.

Starożytny człowiek wreszcie dostrzega Bhengarna, po czym

odskakuje wstecz.

- Wąż! - krzyczy. - Wąż obdarzony nogami! Poczwara!

Diabeł!

Ciska kamieniami w Bhengarna, który bez trudu zmienia tor

lotu pocisków, zawieszając je następnie w powietrzu, gdzie

tworzą piękny, mieniący się szmaragdowo i złociście łuk.

Zdesperowany przybysz z przeszłości próbuje dźwignąć ogromny

głaz, lecz ten wysuwa mu się z rąk. Człowiek traci równowagę,

próbuje ją odzyskać wymachując ramionami, jedno z nich zawadza

o szczyt białego zęba. Z zęba natychmiast wytryskuje turkusowy

płomień, całe przedramię niknie bez śladu, człowiek zaś, łkając

bezgłośnie, osuwa się na kolana i spogląda z przerażeniem to na

kikut, to na tkwiącego przed nim nieruchomo Wędrowca.

- Znajdujesz się na Równinie Zębów - mówi Bhengarn. -

Właśnie próbowałem ci wyjaśnić, że każde zetknięcie z którymś z

tych tworów może mieć opłakane skutki.

Wnika na chwilę w duszę tamtego, przedzierając się z

trudem między stalagmitami i stalaktytami wściekłości, lęku,

urażonej dumy, bólu, zagubienia oraz arogancji, by stwierdzić,

że stoi przed nim Olivier van Noort z Utrechtu, były właściciel

tawerny w Rotterdamie, dowódca wyprawy, która wyruszyła z

Holandii drugiego dnia lipca 1598 roku w celu opłynięcia Ziemi,

człowiek o nadzwyczaj odpornym żołądku i niepokornym

usposobieniu, który wiele przeżył - jadł mięso pingwinów na

Przylądku Dziewiczym i w Patagonii, polował na jelenie, bawoły

i strusie w zimnych krajach przy Cieśninie Magellana, widywał

wieloryby, papugi oraz drzewa, których kora miała smak pieprzu,

wadził się z hałaśliwymi Portugalczykami w Brazylii, żeglował

po Morzach Południowych podczas szalejącego huraganu, przy

wtórze wycia wiatru i huku gromów, zajął hiszpańskie okręty w

Valparaiso, dokonał rzezi Indian, dotarł do Wysp Złodziejskich,

gdzie w zamian za stare żelazo uzyskał od tubylców banany,

orzechy kokosowe i jadalne korzenie, mało nie umarł w Manili

na zatrucie pokarmowe, zdobył kilka chińskich statków wiozących

ryż i ołów, handlował z Japończykami, którzy strzygą się do

gołej skóry, pozostawiając jedynie kosmyk z tyłu głowy, robił

interesy z półnagimi kobietami z Borneo, odważnymi,

bezwstydnymi i przebiegłymi, które biegle władają oszczepami o

metalowych ostrzach oraz dmuchawami, z których wystrzelają

zatrute strzały - by wreszcie, utraciwszy trzy spośród czterech

okrętów i 203 spośród 248 ludzi (wielu osobiście kazał

zgładzić lub pozostawił na odległych wyspach za to, że

podżegali załogę do buntu, większość jednak zginęła z rąk

podstępnych dzikusów), 26 sierpnia 1601 roku wrócił z

pustymi rękami do Rotterdamu.

Co prawda, informacje te były dla Wędrowca zupełnie

niezrozumiałe, niemniej jednak na ich podstawie ponad wszelką

wątpliwość dało się wysnuć wiosek, że Olivier van Noort jest

upartym człowiekiem o trudnym charakterze, który odbył bardzo

długą podróż, dokonując po drodze czynów równie głupich co

bohaterskich. Wynikało z tego, że są niemal braćmi, choć

oddzielonymi przepaścią milionów lat.

W ramach braterskiego powitania Bhengarn odtwarza

przedramię nowo przybyłego; pojawienie się brakującego

fragmentu kończyny zdaje się wywierać na starożytnym człowieku

równie wstrząsające wrażenie, co jego nagła utrata. Najpierw

ogląda uważnie rękę, porusza nią ostrożnie, wreszcie schyla się

i podnosi z ziemi kilka kamyków.

- A więc to piekło - mruczy pod nosem - ty zaś jesteś

demonem!

- Jestem Bhengarn Wędrowiec i zmierzam w kierunku

Kryształowego Stawu. Wydaje mi się, że ujarzmiając tego oto

potwora wyrwałem cię niechcący z twego właściwego miejsca w

czasie. - Wskazuje częściowo wchłoniętego Pożeracza. Przybysz,

który chyba dopiero teraz spojrzał w tym kierunku, na widok

walczącego jeszcze słabo stwora raptownie wypuszcza powietrze z

płuc. - Strumień czasu porwał cię i zaniósł daleko od domu -

dodaje Bhengarn. - Nie ma już dla ciebie powrotu. Przyjmij moje

przeprosiny.

- Kto mnie przeprasza? Wielgachny robal na nogach? Czy ja

śnię, czy już umarłem i trafiłem do piekła?

- Ani jedno, ani drugie.

- Podczas moich podróży nigdym nie widział tak dziwnej

ziemi, anim nie spotkał kogoś takiego jak ty albo jak tamto

stworzenie. Czy zostanę poddany torturom, demonie?

- Nie jesteś tam, gdzie ci się zdaje.

- Więc to nie piekło?

- Nie. Ten świat istnieje naprawdę.

- W takim razie jak daleko stąd do Holandii?

- Nie potrafię tego obliczyć - odpowiada Bhengarn. - Jedno

jest pewne: bardzo daleko. Będziesz towarzyszył mi w drodze do

Kryształowego Stawu, czy rozstaniemy się tutaj?

Noort milczy przez dłuższą chwilę, po czym mówi:

- W tak okropnym miejscu lepszy taki towarzysz niż żaden.

Powiedz mi prawdę, demonie: czy będę tu ukarany? Na horyzoncie

widzę blask piekielnego ognia. Zapewne niebawem ujrzę rzeki

płomieni, śnieg, wstrętne ropuchy i czarną wodę, nieprawdaż? A

także miejsce, gdzie grzeszników nabija się na haki sterczące z

ogromnego koła? I drabiny z rozgrzanego do czerwoności żelaza?

Potępieńców przypalanych na wolnym ogniu? A wreszcie samego

arcyzdrajcę, zatopionego po pierś w lodowym bloku... Pewnie

jest gdzieś blisko? - Ciałem Noorta wstrząsa dreszcz. - Trujące

fontanny, dziki Lucyfera, zębate rośliny, gorące wichry...

Wszystko to ukaże się moim oczom, czyż nie tak?

- Spójrz tam - mówi Bhengarn. Tuż za Równiną Zębów w niebo

wznosi się kolumna czarnego dymu, a wraz z nią roztańczone,

rozwirowane istoty najprzedziwniejszych kształtów, jakie można

sobie wyobrazić. Niebo zdobi sięgający od horyzontu po horyzont

łańcuch ogromnych, pozbawionych powiek oczu, szczyty gór zaś

rozbłyskują zielonkawym, płynnym ogniem. - Czy tego właśnie

oczekujesz? Tutaj nie ma nic niemożliwego.

- Ty jednak twierdzisz, że to nie piekło?

- Powtarzam ci raz jeszcze: to prawdziwy świat, ten sam, w

którym urodziłeś się dawno temu.

- A jaka to jego część? Brazylia? Indie? Może Afryka?

- Te nazwy nic dla mnie nie znaczą.

- Wobec tego to Terra Australis - stwierdza Noort. -

Jestem tego pewien. Kraina, gdzie robaki mają nogi i mówią po

niderlandzku, gdzie skały kąsają, a utracone członki odrastają

na nowo... Tak, to Terra Australis albo może ziemia kapłana

Jana. Co powiesz? Może twoim królem jest kapłan Jan? - Noort

wybucha śmiechem. Chyba powoli zaczyna otrząsać się ze

zdumienia. - Wyznaj mi, stworze, jak zwie się ta ziemia, bym

mógł objąć ją w posiadanie w imieniu Zjednoczonych Prowincji,

na wypadek, gdybym jeszcze kiedykolwiek ujrzał Holandię.

- Ona nie ma nazwy.

- Nie ma nazwy? A cóż to za głupota? Nigdy jeszcze, nawet

na Morzach Południowych, nie znalazłem kraju, którego

mieszkańcy nie nadaliby mu jakiejś nazwy. Skoro jednak tak

twierdzisz, ja go ochrzczę. Od tej pory ta prowincja będzie się

zwała Nowym Utrechtem! I co ty na to? Jednocześnie, w imieniu

Stanów Generalnych, przyłączam ją do Zjednoczonych Prowincji.

Jesteś świadkiem, istoto. Później sporządzę stosowne dokumenty.

Powiadasz więc, że nie umarłem?

- Nie umarłeś, ale znalazłeś się z dala od domu. Chodź ze

mną, lecz niczego nie dotykaj. To niebezpieczny teren.

- Raczej zdumiewający i upiorny - mówi Noort. -

Namalowałbym go, gdybym potrafił. Gdzież by się wtedy podziała

sława Mynheera Brueghla i starego Boscha? Takie widoki!... Czy

byłeś księciem, zanim dokonała się twoja przemiana?

- Moja przemiana jeszcze się nie dokonała - odpowiada

Bhengarn. - Nastąpi dopiero nad Kryształowym Stawem.

Droga zaczyna piąć się lekko pod górę, co oznacza, że

zbliżają się do przeciwległej krawędzi niecki. Niebo przybiera

żółtawy odcień. Na ścieżce roi się od niedużych niby owadów,

których twarde, wielościenne pancerze boleśnie ranią bose stopy

Holendra. Noort klnie, na czym świat stoi, i podskakując to na

lewej, to na prawej nodze, niebezpiecznie zbliża się do jednego

z porcelanowych zębów. Bhengarn, w przypływie współczucia,

wyposaża go w solidne buciory. Noort uśmiecha się, wskazuje na

swój nagi tors, Bhengarn zaś okrywa go szarą, bezkształtną

szatą.

- Teraz wyglądam jak mnich! - wykrzykuje Noort. - A to

dobre: mnich w piekle! Ty jednak twierdzisz, żem nie trafił do

piekła. Kim właściwie jesteś, istoto?

- Człowiekiem - odpowiada Bhengarn. - Wędrowcem.

- Człowiekiem! - woła rozbawiony Holender, jednym susem

przeskakuje strużkę fioletowej wody i czeka po drugiej stronie

na sunącego powoli Bhengarna. - Jeśli tak, to chyba zaklętym!

- To moja naturalna postać. Ludzkość zrezygnowała z

kształtów takich jak twoje jeszcze na długo przed upadkiem

Księżyca. Pożeracz, którego niedawno widziałeś, także był

człowiekiem. Jeśli spojrzysz tam, na wzgórze po wschodniej

stronie, ujrzysz gromadę Niszczycieli wyrywających drzewa z

korzeniami. Oni też są ludźmi.

- Mówisz o tych dwunożnych wilkach?

- Właśnie o nich. Są jeszcze inni, których z pewnością

spotkamy: Wyczekiwacze, Oddychający, Ślizgacze...

- To wszystko tylko puste dźwięki, istoto. Kto jest

człowiekiem? Holender jest człowiekiem! Portugalczyk! Ba, nawet

Chińczyk, czarny i Japończyk z ogoloną głową! Ale te bestie na

owym wzgórzu... Albo stwór co ma więcej nóg niż ja wąsów? Nie,

Wędrowcze! Pochlebiasz sobie, zwąc się człowiekiem. Czy wiesz

może, jak doszło do tego, że tu się znalazłem? Otóż byłem w

Amsterdamie, gdzie poprosiłem właścicieli Kompanii o statki,

którymi mógłbym przywozić pieprz z Moluków, lecz oni

postanowili powierzyć to zadanie Jorisowi van Spilbergenowi.

Znasz go? Nie zasłużył sobie na sławę, jaka go otacza. Nagle

zakręciło mi się w głowie, jakbym wypił za dużo dżinu, potem

zaś... Potem zaczął się ten sen. Bo to sen, nieprawdaż,

Wędrowcze? Za stary już jestem, żeby pić bez umiaru. Nigdy

jednak nie miałem snu tak wyraźnego i niezwykłego. Powiedz mi,

czy idąc poruszasz najpierw nogami po prawej stronie, a potem

po lewej? - Nie czekając na odpowiedź, Noort zadaje kolejne

pytanie: - Skoro jesteś człowiekiem, zapewne musisz także być

chrześcijaninem?

Bhengarn szuka w pamięci Noorta znaczenia tego słowa,

znajduje je i odpowiada:

- Nie mam żadnych podstaw, by tak twierdzić.

- To dobrze, bo w to chyba bym ci już nie uwierzył. Jak

daleko stąd do tego Kryształowego Stawu?

- Przebyliśmy już większą część drogi. Jeśli uda mi się

utrzymać stałą prędkość, niebawem dotrę do krainy dymiących

dziur, za którą wznosi się Lodowa Ściana. Pokonawszy ją -

wspinaczka będzie trudna, lecz powinienem dać sobie radę -

ujrzę dolinę Kryształowego Stawu, gdzie rozpocznie się kolejna

faza mego życia.

Idą między gumiastymi stożkami koloru cynobrowego, z

których wyłaniają się maleńkie zielone fujarki, grają krótkie,

proste melodyjki, po czym chowają się, robiąc miejsce

następnym. W powietrzu unosi się ciężki zapach. Powoli zapada

zmierzch.

- Jesteś zmęczony? - pyta Bhengarn.

- Trochę.

- Nie mam zwyczaju podróżować nocą. Czy nie masz nic

przeciwko temu, byśmy rozłożyli się tutaj obozem?

Wskazuje Holendrowi obszerne zagłębienie terenu otoczone

wulkanicznymi fumarolami. Ziemia jest ciepła, gąbczasta,

pozbawiona roślinności. Bhengarn wysuwa odnóże zaopatrzone w

chwytak, wyrywa fragment gleby i wręcza go Noortowi, pokazując

gestem, że powinien jeść. Noort ostrożnie odgryza kawałek,

Bhengarn zaś także przystępuje do uczty. Holender klęka,

ostrożnie bada grunt, mruczy coś do siebie, kręci z

niedowierzaniem głową, wreszcie odrywa jeszcze jeden kawałek

gąbczastej substancji i zajada ze smakiem.

- Wszystko się zmieniło, prawda? - pyta Bhengarn.

- Ponad wszelkie wyobrażenie.

- Od niepamiętnych czasów najlepsi artyści pracują nad

przeobrażeniem krajobrazu naszej planety, pragnąc uczynić go

bardziej zróżnicowanym i interesującym. Moim zdaniem osiągnęli

wielki sukces. A co ty o tym sądzisz?

Noort nie odpowiada. Uważnie wpatruje się w pociemniałe

niebo, na którym rozbłysło mrowie jasnych gwiazd. Bhengarn

domyśla się, że jego kompan szuka konstelacji będących

drogowskazami dla nawigatorów. Holender obraca głowę, omiata

firmament spojrzeniem od horyzontu po horyzont, wreszcie

wzrusza bezradnie ramionami i mówi:

- Nie jestem w stanie niczego rozpoznać. To nie jest niebo

półkuli północnej, nie jest to też niebo półkuli południowej.

Nigdy czegoś takiego nie widziałem. - Z jego piersi dobywa się

rozpaczliwy szloch, ale Noort szybko opanowuje emocje. -

Przyznaję, że nie byłem najzdolniejszym z nawigatorów, ale

jakoś dawałem sobie radę - stwierdza rzeczowym tonem. - Tutaj

spoglądam w niebo i czuję się jak dziecko w głębi nieznanego

lasu. Żadna gwiazda nie jest tam, gdzie powinna. Dopiero teraz

widzę, jak daleko jestem od tego wszystkiego, co znałem i

rozumiałem; kiedyś nie potrafiłem sobie wyobrazić większego

szczęścia niż żegluga pod obcym niebem, lecz widok tego nieba

napełnia mą duszę przerażeniem, zaś kraina ta, zamieszkana

przez demony, nigdy nie stanie się bliska memu sercu. Czy

wiesz, istoto, że właśnie zapłakałem po raz pierwszy w życiu?

Gdzie jest Holandia? Co stało się z moim domem, tawerną,

kościołem, moimi synami, fajką? Gdzie podziało się wszystko, co

znam? Gwiazdy nad Cieśniną Magellana były tysiąckroć bardziej

przyjazne od tych.

Łka cicho, zwinięty w ciasny kłębek.

Bhengarna ogarnia współczucie dla tej nieszczęsnej istoty.

By ulżyć Noortowi w cierpieniu, zsyła na niego sen utkany z

fragmentów wspomnień i fantazji zaczerpniętych z duszy

Holendra: na niebie rośnie ognista katedra, obok pałac

królewski, po wzburzonym morzu płynie armada okrętów pod

holenderską banderą, dokoła rozciąga się plątanina zatłoczonych

uliczek Amsterdamu i znacznie spokojniejszych zaułków Haarlemu.

Gwiazdy ponownie tworzą stare, doskonale znane holenderskiemu

awanturnikowi konstelacje: Centaur, Łabędź, Wielka

Niedźwiedzica, Bliźnięta. Bhengarn zawiesza nawet na nocnym

niebie zniszczony przed milionami lat Księżyc i w jego zimnym

blasku odtwarza krajobrazy z dawno minionych epok: aleje

wysadzane rozłożystymi dębami i klonami, pola

jaskrawoczerwonych i soczyście żółtych tulipanów, klomby

złocistych róż pyszniące się na starannie przystrzyżonych

trawnikach. Maluje łany dojrzałego zboża, stogi siana

dorównujące wielkością stodołom, żeńców mozolących się w

promieniach popołudniowego słońca. Przypomina Noortowi zapachy

zwiastujące niedzielny obiad, aromat dobrego holenderskiego

dżinu, woń tytoniu upchanego w cybuchu długiej glinianej fajki.

Holender uśmiecha się przez sen, jego twarz staje się coraz

bardziej pogodna, oddycha spokojnie, bez wysiłku. Powoli obrazy

bledną. Bhengarn, który rzadko sypia, czuwa aż do świtu, kiedy

nie opodal zrywa się do lotu stadko ptaków o rozłożystych

pięciopalczastych skrzydłach.

Rankiem Noort jest spokojny i milczący. Pożywia się

kilkoma kęsami gąbczastej gleby, zaspokaja pragnienie w

szmaragdowym strumieniu, po czym obaj wyruszają w kierunku

Kryształowego Stawu. Bhengarn cieszy się z towarzystwa. Co

prawda, w tym Holendrze jest coś prymitywnego i nieokrzesanego,

lecz Wędrowcowi wcale to nie przeszkadza. Podczas minionych

stuleci, kiedy przemierzał Ziemię we wszystkie strony, zawsze

wolał iść z kimś niż w samotności. Jego kompanami były

Ślizgacze i Niszczyciele, raz dostojny Myśliciel, a

kilkakrotnie nawet goście z odległych planet, którzy przybyli

na Ziemię, by zapoznać się z jej dziwami. Co najmniej dwakroć

Bhengarnowi towarzyszyły istoty porwane z przeszłości

strumieniem czasu, choć nigdy nie była to przeszłość tak

odległa jak ta, z której przybył Noort. Teraz wiele wskazuje na

to, iż ten owłosiony człowiek, żywy świadek pradziejów

ludzkości, będzie u boku Bhengarna, kiedy peregrynacje Wędrowca

wreszcie dobiegną końca.

Noort odzywa się dopiero wtedy, gdy wkraczają na niewielki

płaskowyż pokryty drżącą galaretowatą substancją.

- Czy zanim zostałeś odmieniony przez czary,

byłeś mężczyzną, czy może kobietą?

- Zawsze wyglądałem tak jak teraz.

- To niemożliwe. Powiadasz, że jesteś człowiekiem, mówisz

moim językiem...

- Jeśli chodzi o ścisłość, to ty mówisz moim językiem -

przerywa mu Bhengarn.

- Jak sobie życzysz. Skoro jesteś człowiekiem, to kiedyś

musiałeś wyglądać jak ja. Nie może być inaczej. Nie uwierzę, że

rodziłeś się z łuskami i tymi wszystkimi nogami!

- Urodziłem się? - powtarza zdziwiony Bhengarn.

- Czyżbyś nie znał tego słowa?

- Urodzić się... Tak, chyba rozumiem. To znaczy mniej

więcej tyle co "zacząć", "podjąć działanie", "zaistnieć"...

- Nie! - wykrzykuje zdesperowany Noort. - "Urodzić się" to

jest to samo co "przyjść na świat". Wszystko, co żyje, musi się

urodzić albo wykluć z jaja!

- Nieprawda - stwierdza Bhengarn. - To już nie jest

konieczne.

- Gadasz bzdury! - karci go surowo Holender i spluwa z

gniewem. Jego ślina spada na ziemię pod postacią gradu

lśniących, zielonych i czerwonych kamyków. - Rubiny! - mamrocze

Noort. - Szmaragdy! Gdyby chwyciły mnie mdłości, zapewne

rzygałbym perłami!

Wymierza kopniaka kamykom, które rozpadają się w różowy

pył. Nagle ogarnia go przygnębienie. Bhengarn nie próbuje

dociec przyczyn umilknięcia towarzysza; nie odzywając się ani

słowem podąża przed siebie w niespiesznym, jednostajnym tempie.

Pojawiają się trzy roztańczone, rozpędzone Ślizgacze.

Smukłe, złoto-zielone istoty pozdrawiają wędrowców pulsowaniem

ogromnych szkarłatnych oczu. Noort staje jak wryty, obserwuje

je przez chwilę, po czym zwraca się zachrypniętym szeptem do

Bhengarna:

- To też ludzie?

- Oczywiście.

- Mieszkańcy tej krainy?

- Mieszkańcy tego czasu - odpowiada Bhengarn. - Najnowsza,

dopiero co stworzona forma. Piękna, subtelna i całkowicie

bezużyteczna. - Ślizgacze wybuchają srebrzystym śmiechem, w

mgnieniu oka przeistaczają się w mlecznobiałe smugi światła i

nikną w oddali. - Podobają ci się?

- Przypominają pomiot Szatana - stwierdza Holender,

krzywiąc się z niesmakiem. - Mam nadzieję, że kiedy się obudzę,

nie będę nic pamiętał. Jeśli stanie się inaczej, opowiem o

wszystkim Willemowi, Janowi i Pietowi, a oni pomyślą, że

postradałem zmysły i będą się ze mnie wyśmiewać. Stworze,

powiedz mi, że śnię albo że leżę pijany w oberży w

Amsterdamie!

- Tak nie jest - odpowiada Bhengarn najłagodniej, jak

potrafi.

- W porządku. Bardzo dobrze. Trafiłem do krainy, gdzie

każda żywa istota jest demonem lub potworem. I co z tego?

Dlaczego ma tu być gorzej niż w kraju, gdzie wszyscy mówią po

japońsku i oddają cześć kamieniom? Świat pełen jest przeróżnych

dziwów, ja zaś po prostu ujrzałem ich więcej niż ktokolwiek.

Powiedz mi, istoto, czy macie tu miasta?

- Nie, i to od wielu milionów lat.

- W takim razie gdzie mieszkają wasi ludzie?

- Tam, gdzie akurat są. Minioną noc spędziliśmy w miejscu,

gdzie była jadalna ziemia, najbliższą prześpimy przy Lodowej

Ścianie, jutro zaś...

- Jutro zaś zjemy obiad w towarzystwie samego Arcydiabła i

weźmiemy udział w sabacie czarownic - wpada mu w słowo Noort. -

Proszę bardzo, jestem gotów to uczynić, tak samo jak nie

wzdragałem się ucztować z pożeraczami pingwinów na Przylądku,

mimo że każdy z nich miał ponad sześć stóp wzrostu. Nic już

mnie nie zdziwi. - Wybucha donośnym śmiechem. - Jestem głodny,

istoto. Czy mam znowu oderwać kawałek ziemi i wepchnąć go sobie

do gardła?

- Nie tutaj. Lepiej skosztuj tych owoców.

Gałęzie złocistego drzewa uginają się pod ciężarem

wielkich fosforyzujących kul. Noort zrywa jedną, próbuje

ostrożnie, klaszcze z uciechy, sięga po następną, aż wreszcie

zrywa całe naręcze i podaje jeden owoc Bhengarnowi, lecz ten

odmawia.

- Nie jesteś głodny? - pyta Holender.

- Odżywiam się w inny sposób.

- Pewnie wąchając kwiatki przy drodze, co? Powiedz mi,

Wędrowcze, w jakim celu podróżujesz? Żeby odkrywać nowe lądy?

Spełnić śluby? Wprowadzić w błąd nieprzyjaciół? Nie wydaje mi

się, by w grę wchodziła któraś z tych przyczyn.

- Podróżuję bez żadnego celu, z prostej konieczności,

ponieważ tym właśnie zajmują się przedstawiciele mego gatunku.

- A więc jesteś skromnym pielgrzymem, kimś w rodzaju

żebrzącego mnicha, który służy Panu przemierzając ścieżki Jego?

- Chyba można tak powiedzieć.

- Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się przerwać wędrówkę?

- Jeszcze nie, ale zbliża się pora odpoczynku. Przy

Kryształowym Stawie przeistoczę się w swoje przeciwieństwo i

stanę się jednym z Wyczekiwaczy, nieruchomym i pogrążonym w

kontemplacji. Po metamorfozie upodobnię się do rośliny,

wypuszczając nawet coś w rodzaju korzeni.

Noort milczy dość długo, po czym mówi:

- Znałem kiedyś człowieka podobnego do ciebie. Nazywał się

Jan Huyghen van Linschoten, pochodził z Haarlemu i włóczył się

po świecie tylko dlatego, że, jego zdaniem, świat został

stworzony właśnie w tym celu. Spędził wiele lat w portugalskich

Indiach, spisał swoje przeżycia w ogromnej księdze, potem zaś

wyruszył z Barentsem na Nową Ziemię, żeby odkryje nowy szlak do

Indii, i pewnie pożeglowałby nawet na Księżyc, gdyby tylko

znalazł kogoś, kto zechciałby go tam zawieźć. Rozmawiałem z nim

raz. Musisz wiedzieć, że zapędziłem się jeszcze dalej niż on:

widziałem Borneo, Jawę, odwiedziłem spodnią stronę świata,

żeglowałem po gęstym jak zupa Morzu Sargassowym... Ja jednak

nie czyniłem tego dla własnej rozrywki ani po to, by zbierać

skarby tajemnej wiedzy; szukałem pieprzu i goździków,

hiszpańskiego złota, a wreszcie sławy i bogactwa. Czy

niesłusznie czyniłem, Wędrowcze? Czy okazałem się aż takim

nikczemnikiem? - Noort chichocze cicho. - Może i tak, bo

wróciłem do domu bez korzeni, bez złota, a nawet bez większości

moich ludzi, za to opromieniony sławą człowieka, który opłynął

Ziemię dookoła. Chyba cię rozumiem, Wędrowcze. Korzenie, po

wysuszeniu i zmieleniu, trafiają do potraw, a następnie zostają

wraz z nimi zjedzone, złoto to tylko żółty metal, ale dopóki

żyją Holendrzy, nikt nie zapomni, że Olivier van Noort,

oberżysta z Rotterdamu, opłynął świat dookoła. Tak, dopóki żyją

Holendrzy... - Śmieje się głośno. - Podróżowanie dla zysku to

szaleństwo. Od tej pory będę podróżował dla wiedzy. I co ty na

to, Wędrowcze? Pochwalasz moją decyzję?

- Myślę, że jesteś na właściwej drodze - odpowiada

Bhengarn. - Spójrz jednak: oto Lodowa Ściana.

Noort podnosi wzrok i przez chwilę nie jest w stanie

odetchnąć. Właśnie wyszli zza niskiego wzniesienia, przed sobą

zaś mają barierę z czystego światła, lśniącą jak zwierciadło

odbijające promienie słońca, rozciągniętą od horyzontu po

horyzont i pnącą się pionowo w górę niczym palisada sięgająca

połowy nieba. Bhengarn przygląda się jej z respektem i

podziwem. Wie już od setek lat, iż po to, by dostać się do

Kryształowego Stawu, musi pokonać tę przerażającą przeszkodę,

lecz nigdy do tej pory nie uznał za stosowne rozważyć wiążących

się z tym problemów. Dopiero teraz uświadamia sobie, że są

nieliche.

- Mamy się tam wspiąć? - pyta Noort.

- Ja muszę. Wygląda na to, że przyjdzie nam się rozstać.

- Za czymś takim może być ukryty tylko tron samego

Lucyfera!

- Nic mi o tym nie wiadomo. Z pewnością natomiast po

drugiej stronie Lodowej Ściany znajduje się Kryształowy

Staw, a tędy wiedzie jedyna droga, którą można się do niego

dostać. Dzisiejszą noc spędzimy u podnóża bariery, jutro

natomiast z samego rana rozpocznę wspinaczkę.

- Czy tam w ogóle da się wejść?

- Mnie musi się udać - odpowiada Bhengarn.

- Aha. Zapewne przemienisz się w obłok światła, tak jak

te stworzenia, które widzieliśmy po drodze, i pomkniesz niczym

jakiś meteor?

- Będę się wspinał, krok po kroku, posługując się

wyłącznie kończynami i starając się nie poślizgnąć. Nie ma

innego sposobu. - Odsuwa na bok połamane gałęzie jakiegoś

krzewu o błękitnych listkach, po czym zwraca się ponowie do

Holendra: - Zanim wyruszę w drogę, opowiem ci o

niebezpieczeństwach tego świata, abyś mógł się przed nimi

bronić podczas swojej wędrówki. Czuję się odpowiedzialny za

ciebie i nie chciałbym, aby spotkało cię coś złego, kiedy się

rozstaniemy.

- Wcale nie zamierzam się z tobą rozstawać - odpowiada

Noort. - Będę ci towarzyszył, Wędrowcze.

- Nie dasz rady.

- Oczywiście, że dam. Ta ściana stanowi dla mnie wyzwanie.

Pokonam ją, tak samo jak pokonałem sztormy w Cieśninie i

gorączkę na Morzu Sargassowym. Coś szepcze mi do ucha, że

powinienem dotrzeć z tobą do Kryształowego Stawu i dopiero

stamtąd ruszyć samotnie dalej. To będzie dobry omen - rozpocząć

wędrówkę tam, gdzie ty szczęśliwie zakończyłeś swoją. I co ty

na to?

- Zaczekajmy do rana. Byłoby dobrze, gdybyś przed

podjęciem tak ważnej decyzji zobaczył ścianę z bliska i raz

jeszcze przemyślał sprawę.

Nocą na niebie szaleje bezgłośna burza świetlna: w

poskręcane błękitnozielone wiry raz po raz uderzają purpurowe

błyskawice, śląc ku ziemi fale zimnego i gorącego powietrza,

które, po odbiciu od Lodowej Ściany, zdaje się nabierać jeszcze

większej prędkości. Wzburzony strumień czasu występuje z

brzegów; gdzieniegdzie w jego toni pojawiają się postacie z

dawno minionych epok, wymachujące rozpaczliwie kończynami, z

oczami szeroko otwartymi z przerażenia. Noort nie widzi tego,

ponieważ śpi, ale sen ma niespokojny: rzuca się na posłaniu,

mamrocze niezrozumiałe słowa, kurczowo zaciska pięści. Bhengarn

zastanawia się głęboko, w jaki sposób powinien wywiązać się ze

zobowiązań wobec Holendra; kiedy nadciąga krwistoczerwony,

chłodny świt, ma gotową odpowiedź. Noort budzi się, wkrótce

potem zaś wspólnie podchodzą do podnóża Ściany i spoglądają w

górę, na niemal pionową płaszczyznę błyszczącej bieli, gładką jak

kamień. Noort ostrożnie dotyka jej czubkami palców, szybko cofa

rękę, chucha na odmrożone opuszki, po czym odsuwa się o kilka

kroków, krzyżuje ramiona na piersi i przez jakiś czas

przechadza się nerwowo wzdłuż lodowej bariery.

- Żadna ludzka istota nie zdoła wspiąć się na tę ścianę -

mówi wreszcie. - Czy nie znasz jakiejś magicznej sztuczki,

która pozwoliłaby mi dokonać tego wyczynu?

- Znam - odpowiada Wędrowiec - ale wątpię, czy ci się

spodoba.

- Mów, o co chodzi.

- Mógłbym przemienić cię - ale tylko na krótki czas,

dokładnie taki, jakiego potrzeba na pokonanie Lodowej Ściany -

w istotę podobną do mnie. Dzięki temu moglibyśmy razem wejść na

szczyt.

Noort obrzuca szybkim spojrzeniem ciało Bhengarna: długi,

wężowy korpus, wieloczłonowy ogon, niezliczone drobne, ale silne

odnóża... Na jego twarzy pojawia się grymas odrazy, lecz

natychmiast znika, ustępując miejsca wyrazowi głębokiej zadumy.

Holender marszczy brwi i w skupieniu skubie dolną wargę.

- Nie obrażę się, jeśli odmówisz - dodaje Bhengarn.

Noort podejmuje decyzję.

- Zrób to.

- Możesz tego żałować.

- Zrób to, mówię! Czas mija, a nas czeka długa wspinaczka.

Przemień mnie, Wędrowcze. Przemień mnie jak najprędzej. -

Spogląda podejrzliwie na Bhengarna. - Ale przywrócisz mi moją

dawną postać, jak tylko znajdziemy się na szczycie?

- To się samo stanie. Nie jestem w stanie dokonać trwałej

przemiany.

- W takim razie rób, co potrafisz, byle prędko!

- Jak sobie życzysz.

Bhengarn zbiera siły, po czym wysysa ogromne ilości

energii z planet, gwiazd, a nawet komet, skupia je i kieruje na

Holendra. Rozlega się przenikliwe brzęczenie, powietrze faluje,

następuje błysk, a kiedy wszystko wraca do normy, u podnóża

Lodowej Ściany stoją dwaj Wędrowcy.

Noort jest jak sparaliżowany; nie porusza się, nic nie

mówi i dopiero po długim, bardzo długim czasie ostrożnie

podnosi przednią lewą kończynę, zgina ją, stawia z powrotem

na ziemi, potem powtarza to samo z prawą, następnie ze

środkowymi, wreszcie z tylnymi. Po kilku kolejnych chwilach

udaje mu się przesunąć krok naprzód, niebawem zaś porusza

się tak sprawnie, jakby urodził się w tym ciele.

- Przedziwne uczucie - stwierdza - chociaż jednocześnie

odnoszę wrażenie, jakbym wciąż był sobą, a tylko wszystko

dokoła uległo całkowitej przemianie. Jesteś potężnym

czarnoksiężnikiem, Wędrowcze. Czy możesz mi pokazać, jak będzie

przebiegała wspinaczka?

- Nie za wcześnie? Na pewno jesteś gotów?

- Jestem gotów - stwierdza stanowczo Noort.

Bhengarn zbliża się do ściany, wysuwa odnóża czuciowe,

bada nimi powierzchnię, wbija je w lód, podciąga się lekko,

wysuwa naprzód silniejsze kończyny, wgryza się szczypcami w

twardą jak skała ścianę, podciąga się jeszcze wyżej, wbija

kolejne... Jeszcze nigdy nie wspinał się po lodzie, choć

zetknął się chyba ze wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie

istnieją na świecie; wspinaczka - przynajmniej na razie - choć

męcząca, nie wydaje się bardzo trudna. Po kilku minutach

zatrzymuje się i czeka na Noorta, który, co prawda nie tak

zgrabnie, ale za to równie skutecznie, powtarza jego ruchy, by

wkrótce znaleźć się tuż obok.

- To łatwe - mówi Holender.

Istotnie, początkowo zadanie wygląda na łatwe, potem

jednak staje się nieco trudniejsze, ponieważ są już wysoko nad

doliną, a silnie przygrzewające słońce topi wierzchnią warstewkę

lodu, w związku z czym ściana robi się bardzo śliska; na domiar

złego promieniujący od niej chłód daje im się coraz bardziej

we znaki i choć ciało Wędrowca jest wspaniałym narzędziem

stworzonym po to, by wytrzymywało nawet największe trudy, to

jednak, jak każde narzędzie, ma określoną wytrzymałość, oni zaś

zbliżają się już do jej kresu. Najpierw Bhengarn zaczyna zsuwać

się po stromiźnie, ale Noort w porę chwyta go za pancerz i

trzyma tak długo, aż tamten zdoła na nowo wgryźć się w

topniejący lód, chwilę później to samo przytrafia się

Holendrowi, lecz tym razem podtrzymuje go Bhengarn. Kiedy

dzień zaczyna się chylić ku końcowi, są już tak wysoko nad

ziemią, że ledwo mogą dostrzec pojedyncze drzewa, lecz nic nie

wskazuje na to, by zbliżali się do szczytu urwiska. Tuż przed

zapadnięciem zmroku wspólnymi siłami żłobią płytką wnękę,

przeczekują w niej noc, o świcie zaś ponownie ruszają w drogę.

Wspinaczka zdaje się nie mieć końca; nie zatrzymują się ani na

chwilę, mówią niewiele, tylko prą bez przerwy w górę, przez

cały słoneczny dzień wypełniony słodkimi zapachami niesionymi

przez podmuchy wiatru, przez noc rozświetloną błyskawicami i

spadającymi gwiazdami, przez dzień mokry od turkusowego

deszczu, a potem przez jeszcze jedną noc, i jeszcze jeden

dzień, i kolejną noc, aż wreszcie docierają na szczyt, gdzie

ogarniają spojrzeniem rozległą równinę porośniętą paprociami i

różnobarwnymi kwiatami. Noort rusza naprzód, lecz zaledwie po

kilku krokach wydaje zdumiony okrzyk, potyka się i przewraca,

ponieważ niespodziewanie powrócił do swej poprzedniej postaci.

Ciężko dysząc klęczy zgięty w pół i przygląda się paznokciom,

palcom, rękom, włosom na przedramionach, jakby widział je po

raz pierwszy w życiu.

- Zadziwiające... - szepcze.

- Jesteś urodzonym Wędrowcem - mówi Bhengarn.

Odpoczywają czas jakiś, posilając się lśniącymi

sześciobocznymi owocami dojrzewającymi w tym ogrodzie na

lodowej górze. Teraz, gdy ma już za sobą najważniejszą część

wędrówki, Bhengarna ogarnia ogromny spokój. Nigdy nie

zastanawiał się nad sensem bycia Wędrowcem ani nie miał

pretensji do losu, który obarczył go takim właśnie

przeznaczeniem, lecz teraz stwierdza, iż bardzo chętnie zamieni

je na inne.

- Jak daleko stąd do Kryształowego Stawu? - pyta Noort.

- Bardzo blisko.

- Może więc byśmy tam poszli?

- Zachowaj wielką ostrożność - ostrzega go Bhengarn. - W

tym miejscu skupiają się ogromne moce.

Ruszają. Wśród rozkołysanych traw i niskich roślin

o mięsistych liściach otwiera się dla nich przejście, dzięki

czemu, zaledwie kilka minut później, stają na brzegu zbiornika

wodnego dokładnie kolistego kształtu; woda jest tak

przejrzysta, że promienie słońca docierają aż do usłanego

białym piaskiem dna na trudnej do określenia, niemniej jednak z

pewnością ogromnej głębokości. Kiedy Bhengarn spogląda w wypełnioną

wodą otchłań, ogarnia go uczucie spełnienia i spokoju.

- Co się teraz z tobą stanie? - pyta Noort.

- Patrz, a sam się przekonasz.

Wędrowiec wchodzi do stawu i płynie ku drugiemu brzegowi.

Kąpiel nie trwa długo, bo staw nie jest duży, ale zanim

Bhengarn dociera do środka tafli, w powietrzu rozlega się

przedziwny odgłos, jakby szept niezliczonych kryształowych

dzwoneczków. Niespodziewanie ogarnia go ekstaza, chwilę potem

natomiast dostrzega początek transformacji: jego ciało płynie

już nie w wodzie, lecz w strumieniu życia, kończyny znikają,

dusza urasta do niewyobrażalnych rozmiarów. Na drugi brzeg

Kryształowego Stawu wychodzi zupełnie inna istota niż ta, która

do niego weszła: ogromny stożek mięsa, tak ciężki, że z

największym trudem oddala się od wody na kilka długości swego

ciała, po czym osiada na piaszczystym podłożu i zaczyna się w

nie wkopywać. W tym miejscu Bhengarn Wyczekiwacz będzie trwał

bez ruchu całymi stuleciami, nie zważając na upływ czasu,

pogrążony w rozważaniu podstawowych prawd życia. Już teraz

rozpoczął proces zespalania się z Ziemią.

Noort gapi się na niego z drugiego brzegu.

- Czy tego właśnie pragnąłeś? - pyta.

- Tak. Oczywiście. Jak najbardziej.

- Wobec tego, żegnaj, i powodzenia!

- A co będzie z tobą?

Holender wybucha gromkim śmiechem.

- Nie obawiaj się! Widzę moje przeznaczenie!

Bhengarn, pogrążony już częściowo w gruncie, otulony

ziemią, nieruchomy, pochłonięty nowym celem, widzi, jak Noort

śmiałym krokiem zbliża się do krawędzi stawu. Powoli, stopniowo

- ponieważ umysł Wyczekiwacza nie działa tak szybko jak umysł

Wędrowca - Bhengarn domyśla się, co się za chwilę stanie.

- Ponownie odnalazłem swoje powołanie - mówi Noort. -

Jeśli jednak mam podróżować, muszę być odpowiednio

przygotowany!

Zanurza się w wodzie, płynie, wykonując szerokie,

niezgrabne ruchy ramionami, a kiedy dociera do środka stawu,

znowu rozlega się niezwykły, urokliwy dźwięk kryształowych

dzwoneczków, ciało Holendra ulega zaś błyskawicznej

metamorfozie: skóra pokrywa się łuskami, wyrastają liczne

kończyny, pojawia się silny gruby ogon. Kiedy Noort wychodzi ze

stawu, przemiana dobiegła już końca.

- Żegnaj! - woła radośnie.

- Żegnaj - mruczy Bhengarn Wyczekiwacz, spoglądając z

miejsca swego długiego odpoczynku na Oliviera van Noorta,

który, tryskając entuzjazmem i energią, wyrusza w drugą podróż

dookoła świata.

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik

ROBERT SILVERBERG

Rocznik 1935. Niezwykle płodny pisarz amerykański, autor

ponad 100 książek SF, 60 książek non-fiction, a także

mnóstwa opowiadań oraz artykułów. Zaczął pisać już podczas

studiów na Columbia University.

Pierwsze opowiadanie opublikował w 1954 roku ("Gorgon

Planet"). Natomiast pierwszą powieść - skierowaną do

młodzieży - już rok później ("Revolt on Alpha"). W 1956 roku

otrzymał Hugo jako najbardziej obiecujący nowy autor roku.

Pisywał używając wielu różnych nazwisk (najbardziej znane:

Calvin M. Knox i David Osborne).

W 1968 otrzymał Hugo za nowelę "Skrzydła nocy" ("F"

5/85), a w 1987 za "Gilgamesh na pustkowiu" ("IASFM" VIII-

IX/92), w 1990 za "Na scenę wkracza żołnierz. A po nim

wkracza drugi" ("Fenix" 1/92).

Natomiast Nebulą nagrodzono w 1969 "Pasażerów" ("NF"

2/95) w 1971 powieść "Czas przemijania" (Rebis) oraz "Dobre

wieści z Watykanu" ("Fenix" 1/93), w 1974 "Rodzimy się z

umarłymi" (Rebis), w 1985 "Pożeglować do Bizancjum" (Alfa

1986).

D.M.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Silverberg Robert Maski czasu
Silverberg Robert Prady czasu
Silverberg Robert Prądy czasu
Silverberg Robert Opowiadania
Asimov Isaac & Silverberg Robert Brzydki mały chłopiec
Silverberg Robert Śmierć nas rozłączy
Silverberg, Robert BB Ship 08 SS Ship That Returned
Silverberg, Robert Das Volk Der Krieger (Galaxy 2)
Silverberg Robert Podroz Do Wnetrza (m76)
Roberts Nora Spirala czasu
00 Robert Jordan Koło Czasu I Nowa Wiosna
Silverberg, Robert Nightwings(1)
Silverberg, Robert A Happy Day in 2381(1)
Silverberg Robert Stacja Hawksbilla
Silverberg Robert Wieża Światła

więcej podobnych podstron