Wisielica


Autor: Konrad T. Lewandowski

Tytul: Wisielica

Z "NF" 4/91

Nadesłane na konkurs "Fantastyki'90"

Kamienie, które mijała - porośnięte mchem i połyskujące bielą

nadłupanych krawędzi, kanciaste i obłe - zdawały się szydzić

z niej swoją obojętnością. Myślała o tym, a lodowaty skurcz

chwytał ją za gardło i serce, gwałtownym dreszczem przenikał

ciało. Tak bardzo chciałaby stać się teraz jednym z

przydrożnych kamieni. One wiedziały, na pewno musiały to

wiedzieć, bo ich drwina przybierała na sile, przechodząc z

wolna w szemrzący, szyderczy rechot. Wyciągnięte leniwie

przy ścieżce, siedzące wygodnie na wygniecionej darni,

wszystkie wydawały z siebie ten sam pulsujący szept:

"Odchodzisz. Ty odchodzisz, my zostajemy. Zostajemy.

Zostajeeemyyy".

- Nie! Nieeee! - związane na plecach ramiona wyprężyły

się nagle i mocno szarpnęły sznurami. Palce zwinęły się w

pięści. - Nie!!! To nie ja! Nie ja!!! Niewinna! Ja niewinna!

Proszę!

Wyrwała się zaskoczonemu pachołkowi i runęła na ziemię

krzycząc rozdzierająco. Milczący dotychczas tłum zafalował z

głuchym pomrukiem. Sędziowie w ceremonialnej czerni,

strażnicy, połyskujący ciemną stalą kolczug i hełmów,

papuzio kolorowi mieszczanie oraz chłopi w białych

płótniakach przybyli z okolic Kordy - wszyscy z pośpiechem

stłoczyli się wokół, by nic nie uronić z interesującego

widowiska.

- Puśćcie mnie! To nie ja! Przysięgam! Błagam... -

uniknęła próbujących przytrzymać ją dłoni i długim wyrzutem

przypadła do nóg sędziemu Molinie. Ten cofnął się

wykrzywiając twarz w dziwacznym grymasie.

Rozpaczliwe jęki przeplatane zapewnieniami o niewinności

docierały do wszystkich, wywołując gniew albo kpiące

okrzyki. Sędzia Maron, zadowolony, że skazana dobrze odgrywa

dla ludu swą rolę, słuchał tego z wyraźną uciechą. Sędzia

Tares z niesmakiem odwrócił się do stojącego obok kata.

- Zacny Mefinie - mruknął półgłosem ocierając pot z czoła

- uciszże nieszczęsną.

Dobrze wymierzony kopniak przerwał błagalny skowyt w pół

słowa. Chwilę później ręka nabita węźlastymi mięśniami

złapała dziewczynę za kark i postawiła na nogi. Kilka

mocnych uderzeń otwartą dłonią w twarz przywróciło skazanej

przytomność, po czym ujęli ją pod ramiona dwaj pomocnicy.

Wznowiono marsz. Szła teraz skulona, z trudem powłócząc

nogami i potykając się: idący po bokach pachołkowie chwilami

musieli ją wlec. Bełkotała cicho i niezrozumiale. Krew

spływająca z rozbitego nosa i warg skapywała na zgrzebną,

śmiertelną suknię z burego płótna, oraz na drogę prowadzącą

do szczytu pobliskiego wzgórza.

Kamienie zniknęły i zamilkły. Wspinaczka, narastający

przedpołudniowy upał, a teraz jeszcze mdlący, przenikliwy

ból odpędziły uczucia i myśli. Obojętnie patrzyła na

strażnika z widłami w ręku, który, gdy byli kilkadziesiąt

kroków od celu, wysforował do przodu i pośpiesznie

przerzucił w krzaki szczątki leżące pod szubienicą. Zaraz

też podążyło tam trzech ludzi z drabiną i sznurem, by

przygotować nową pętlę. Kat skręcił niespodziewanie w bok i

odwróciwszy się plecami do tłumu przystanął przy kępie

zarośli. Sędzia Tares wyciągnął zza pazuchy rulon i

spróbował podać go Molinowi, ale ten pokręcił przecząco

głową, więc Tares cofnął się i sam podszedł do Ridy.

- Ridina, córka rymarza Dedy - przeczytał głośno. Gwar

głosów umilkł, a kat odwrócił się szybko i dopiął spodnie. -

Wiosen dziewiętnaście, oskarżona przez czcigodnego pana

Dekelo...

Zgaszone oczy Ridy zabłysły nagle nienawiścią.

Wyprostowała się nieco, uniosła gowę.

- Ty ścierwo - dotarło do obu pachołków - będziesz

zdychał...

- ...o to, że czarami sprowadziła śmierć na dwoje jego

dzieci, które rzeczonej w opiekę powierzone były.

- Nienawidzę. Nienawidzę.

- Została uznana winną i w imieniu naszego

najjaśniejszego pana Redrena III, dzierżcy Katimy i króla

Suminoru, skazana na śmierć na sznurze. Podpisali imionami

swymi jednomyślnie sędziowie Jego Wysokości: Tares, Maron i

Molino - ostatni z wymienionych gwałtownie poruszył grdyką.

- Mistrzu Mefinie, niechaj się wypełni! - Tares zwinął

papier i odstąpił od Ridy.

- Nienawidzę.

Pętla była gotowa. Kat Mefin z Kardy, mistrz cechowy,

uczeń sławnego Jakuba Katimskiego, sprawnie wszedł do połowy

drabiny opartej o poprzeczną belkę szubienicy, chwycił

rozkołysany sznur i sprawdziwszy staranność przygotowanych

węzłów dał znak czekającym na dole pomocnikom. Podprowadzili

Ridę, podnieśli ją do góry i z pomocą strażnika postawili na

trzecim szczeblu. Nie broniła się, była już całkowicie

bezwolna, tylko jej monotonny szept towarzyszył każdej

czynności mistrza. Ten zaś po chwili zeskoczył na ziemię i

stanąwszy z dłonią opartą o drabinę, pytająco popatrzył na

sędziego Taresa. Odpowiedzią był przyzwalający ruch głowy.

- Nienawidzę!

Zatrzeszczał napinany sznur. Drabiny z głuchym łomotem

uderzyła o ziemię. Mefin pewnym ruchem chwycił wierzgające

nogi, przytrzymał je i mocno pociągnął w dół. Wśród

zgromadzonych rozległ się nerwowy śmiech, ktoś splunął, ktoś

inny zbladł nagle i chwytając się za żołądek z pośpiechem

ruszył w powrotną drogę.

Biały jak ściana Molino chłonął wszystko szeroko

otwartymi oczami.

Niebawem kat dał znać, że skończone. Zebrani poruszyli

się i jak fala zaczęli odpływać ze szczytu Szubienicznego

Wzgórza. Tares zaczekał, aż podejdzie mistrz Mefin, bez

słowa wręczył mu małą sakiewkę i dołączył do pozostałych.

Nikt nie obejrzał się już, aby nie zobaczyć twarzy

patrzącej za odchodzącymi.

Było południe.

Chmura odsłoniła powoli pełny księżyc, a wtedy skały, krzewy

i trawy zalśniły szaro-srebrzystym poblaskiem. Zbudziły się

cienie. Lekki powiew wiatru ożywił je i poruszył. Smugi

mętnej poświaty rozpełzły się w różne strony, a jedna z

nich wślizgnęła się pod kępę zarośli wydobywając z mroku

wpatrzony w przestrzeń oczodół i dwa rzędy matowo

połyskujących zębów. Jakby onieśmielona liznęła jeszcze

jakąś kość, po czym cofnęła się tam, skąd przyszła. W ślad

za cichnącym szmerem łodyg i liści popłynął długi,

przeciągły skrzyp. To naprężona, konopna lina otarła się o

suchą belkę, zaś podłużna plama czerni na ziemi ruszyła tam

i z powrotem. Nowy podmuch i nowy skrzyp. Monotonna, miarowa

melodia, trwająca od kilkunastu godzin.

Nagły dysonans przerwał ów posępny rytm. Kolejny,

zanikający odgłos, zamiast zamrzeć przeszedł w gwałtowny

trzask. Cień pod szubienicą zadrżał, zafalował i ożył! Ostre

szarpnięcie zatrzęsło całą konstrukcją. Nogi Ridy

podkurczyły się i wyprostowały, a ona sama zadygotała jakby

w nowej agonii. Mięśnie znów napinały się i wiotczały w

chaotycznych, szalonych zrywach, a piersi raz jeszcze

podjęły rozpaczliwą walkę o oddech.

Coś na kształt obłoku księżycowego światła pojawiło się

tuż nad poprzeczną belką szubienicy, z wolna spłynęło w dół

i niczym mgła otuliło szamoczącą się postać. Pomiędzy tym

świetlistym kokonem a lśniącą wysoko na niebie tarczą, na

moment, niczym smuga srebrnego dymu zabłysł długi i prosty

snop blasku. Chwilę później kokon przygasł, skurczył się, a

mleczna poświata pulsując wniknęła w wisielca.

Wystające spod śmiertelnej sukni bose stopy Ridy

poruszyły się wolno i wyprężyły tak, jakby chciała dotknąć

ziemi czubkami palców. Te zaś naprawdę wydłużyły się nieco,

lecz wtem wygięły wraz z całymi stopani tak mocno i

nienaturalnie, że aż chrupnęły pękające kości i ścięgna. Z

tych konwulsyjnie drgających i chrzęszczących brył,

przypominających pąki upiornych roślin, wykiełkowały nagle

podobne do haków szpony.

Po nogach przeszła kolej na dłonie, głowę i resztę ciała.

Przemiana dopełniła się całkowicie.

Niebawem na ziemię opadły zerwane z przedramion powrozy i

strzępy podartej sukni. Potem pazury potwora wczepiły się w

linę nad łbem dźwigając ciało do góry. Ostre kły szybko

przegryzły sznur, po czym w ciszy nad Szubienicznym Wzgórzem

rozległ się łoskot towarzyszący skokowi z niewielkiej

wysokości. Jeszcze tylko gwałtownie zaszeleściły krzewy

rosnące na zboczu i już nic nie mąciło spokoju nocy.

Brzask wydobył z granatowego mroku dużą, nieregularną bryłę

miasteczka Kardy, podzielił ją na gromadę pomniejszych

konturów i plam, a te pod dotykiem promieni zaczęły zaraz

uwypuklać się i rozjaśniać, przybierając powoli kształt

domów, dwu-trzypiętrowych kamienic, obronnych murów,

wieżyczek i baszt. Główna droga prowadząca do bramy odcięła

się jasnoszarą smugą na tle zieleni poboczy, a jako ostatni

wyparował cień z głębi fosy. Zajęczał nienaoliwiony kołowrót

i płyta zwodzonego mostu zaczęła powoli opadać na drugi

brzeg. Gdy była o kilka piędzi od obmurowanej czerwonym

granitem końcówki gościńca, korba musiała wymknąć się z rąk

rozespanego strażnika i platforma z drewnianych bali

nabijanych żelaznymi ćwiekami z piekielnym rumorem wyrżnęła

o kamienie. Brzęk łańcuchów i tępy dudniący łomot przetoczyły

się po okolicy.

Na ten odgłos otworzyły się drzwi przydrożnej gospody

odległej od mostu o parę strzelań z łuku. Wyszedł z niej

jakiś człowiek. Chwilę postał na ganku, po czym niepewnie,

na miękkich nogach poczłapał w kierunku bramy. Szedł

długimi, z rozmachem zakreślanymi zakosami, wyraźnie

zadowolony, że nikogo nie musi o tej porze wymijać. Nagle

stanął gwałtownie w połowie drogi i uważnie przypatrzył się

kształtowi leżącemu w rowie ciągnącym się wzdłuż traktu.

Jeszcze jeden, dwa kroki. Zdławiony krzyk, zwrot i

szaleńczy zryw. Potknął się, runął jak długi, wstając przez

moment biegł na czworakach i znów popędził wrzeszcząc i

wymachując rękami. W drzwiach gospody zaczepił butem o próg

i wraz z tumanem pyłu zatrzymał się na najbliższym stole.

- Gambo, czy ci na rozum padło?! - karczmarz Riken

odstawił kufel, który właśnie wycierał, i wyszedł zza

kontuaru. - No, co ty?

Tamten dysząc ciężko i wyrzucając z siebie pojedyncze,

niezrozumiałe okrzyki, chwycił karczmarza za rękaw koszuli i

pociągnął do wyjścia.

- Kat... Mefin..., p-pomocnik... - wykrztusił dopiero na

zewnątrz.

- Gdzie?! - w oczach Rikena błysnęło zrozumienie.

Odpowiedzią był gest wyciągniętej ręki. Po chwili Riken

stał już nad rowem. Zbyt wiele podobnych obrazków widział

przez dwadzieścia kilka lat pracy w karczmie, by tracić czas

na kontemplację. Skoczył na dół i przypadł do wykręconego

nienaturalnie ciała kata. Było zimne i sztywne. Przewrócił je

na bok i zobaczył wielką wyrwę wielkości pięści, na karku,

tuż poniżej włosów. Lewy policzek trupa naznaczony był

trzema równoległymi ranami sięgającymi aż do zębów. Riken

zrozumiał, że nic tu po nim, więc ruszył ku leżącemu o trzy

kroki dalej pomocnikowi. Ten żył, ale jakieś straszliwe

uderzenie w głowę obnażyło mu mózg i wyrwało jedno oko razem

z połową ucha. Nieprzytomny, oddychał nierówno, tocząc

różową pianę. Widać miał na dodatek strzaskane żebra.

Podłużny cień padł na dno rowu.

- Gambo, po straże! Szybko! - krzyknął karczmarz nie

patrząc za siebie.

Cień zniknął, a Riken ostrożnie zajął się rannym. Ułożył

go najpierw w wygodniejszej pozycji i zabrał się za

podwiązywanie żeber. Za moment odkrył, że odłamki niektórych

kości poprzebijały ciało i wylazły pod kaftan.

Na drodze zadudniły kroki wielu ludzi i szczęknęło

żelazo.

- Riki, co z nim? - rozległ się głos starego dowódcy

straży przy głównej bramie, dziesiętnika Tadina.

- Nic z tego - karczmarz wstał i wytarł w fartuch

zakrwawione dłonie. - Jemu już nic nie pomoże.

- A mistrz Mefin?

- Co najmniej od dwóch czy trzech godzin.

Tadin wskoczył do rowu i zbliżył się do pomocnika kata.

- Niech to zaraza - mruknął półgłosem, a zaraz krzyknął:

- Hej wy tam! Dajcie tu płaszcz i dwie włócznie! I bierzcie

go, tylko uważać! - Cofnął się, aby zrobić miejsce

żołnierzom i stanął obok Rikena.

- Jak sądzisz, kto to zrobił? - zapytał.

Karczmarz spojrzał na niego zamyślony.

- Nie kto, tylko co. Pamiętasz strzygę Liret piętnaście

lat temu?

Dziesiętnik zbladł i z niepokojem popatrzył na najbliższe

krzaki.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - głos mu drżał.

- Twarz mistrza - odpowiedział powoli Riken - na policzku

ma ślad od pazurów, a poza tym coś mu przegryzło kark.

- Ale strzygi wywlekają bebechy. A ci tutaj...

- Więc było to coś podobnego, tylko że o odmiennych

zwyczajach.

Tadin szybko odwrócił się do stojących na gościńcu

żołnierzy.

- Wy dwaj! - pokazał. - Natychmiast zawiadomić sędziego

Taresa!

- Panie, a co z onym nieborakiem? - odezwał się jeden z

tych, którzy położyli rannego na prowizorycznych noszach.

- Nieście go do mnie, do gospody - polecił Riken.

Po kilkudziesięciu krokach cichy, przeciągły jęk nagle

poruszył idących.

- Na Reha! - zawołał Radin. - Toż on się budzi! Stójcie!

- Pośpiesznie pochylił się nad zmasakrowaną twarzą.

- Człowieku, mów, co się stało!

Otwarte oko nieruchomo patrzyło w niebo.

- Nie słyszy cię - mruknął karczmarz, ale również

przybliżył ucho do ust konającego.

Zsiniałe wargi poruszyły się. Zrazu bezgłośnie.

- Wisielic... - szept był cichy jak szum deszczu za

ścianą - ...to ona..., wi... sie... lic... ooo.

- Koniec. Po wszystkim - Riken sięgnął i to jedyne,

zgłasłe już oko przykrył powieką.

- Rozumiesz coś? - Tadin uniósł dłonie do góry.

Karczmarz skinął głową.

- Wisielic... wisielica. Prawda, jest coś takiego. Różne

rzeczy słyszy się przy szynkwasie - powiedział zadumany i

nagle ożywił się. - Trzeba sprawdzić na Szubienicznym

Wzgórzu!

- Rida?

- Właśnie, wyślij tam kogoś.

- Tak, zaraz - Tadin dotknął czoła jakby opędzał się od

natłoku myśli. - Hej, czterech do mnie.

- Panie, mamy nieść?

- Już nie trzeba. Zostawcie tu, z boku - Riken nawet nie

spojrzał na pytającego.

Odtąd nikt nie odezwał się aż do przybycia sędziów.

Przyszli wszyscy trzej; spokojny jak zawsze Tares,

pyszałkowaty Maron i roztrzęsiony, spocony Molino. W

milczeniu wysłuchali Tadina i karczmarza.

"Skrzywdzona niewinność, gdy nienawiść skazi, przeciwny

naturze może wydać owoc" - zacytował półgłosem, na wpół do

siebie Tares.

- Co to jest?! Co ty bredzisz?! - syknął z furią Maron. -

Oszalałeś?

- To stary poemat o wszystkim, co nadnaturalne. "Prawo

Onego". Czytałeś? Nie... Tak myślałem. Mówiąc prosto:

wydaliśmy niesprawiedliwy wyrok! Posłaliśmy na sznur

niewinną.

- A skąd wiesz, że to ona? Gdzie dowód?!

- Dowód? O, zaraz to rozstrzygniemy. Widzę, że wracają

już strażnicy, których wysłał zacny Tadin.

Żołnierze nadbiegli zziajani, wyraźnie wzburzeni. Widać

było, iż gnali na łeb na szyję.

- Nie ma trupa, nie ma! - wykrzyczał łapiąc oddech

pierwszy z nich.

- I szmaty na ziemi podarte! - dodał inny.

Molino zsiniał, poruszył wargami jak ryba i wydawało się,

że zaraz porazi go apopleksja.

- Spójrz, panie! - strażnik wyciągnął dłoń w stronę

Taresa. Sznur odcięty od szubienicznej belki trzymał tak,

aby jego dwa końce były tuż obok siebie. Kontrast pomiędzy

jednym - równo przyciętym ostrzem sztyletu, a drugim -

postrzępionym i lepkim od śluzu, był aż nadto wymowny.

- Przegryziony - wyjaśnił niepotrzebnie.

Tares bez słowa odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w

kierunku miasta. Dwaj pozostali sędziowie natychmiast

podążyli za nim.

- I co teraz, co teraz?! - wybuchnął Maron.

- Będzie się mścić - odparł Tares z nieludzkim spokojem.

- Mafinowi odpłaciła tak samo szybką śmiercią, jaką on jej

zadał. Chyba nawet nie poczuł, kiedy mu skoczyła na plecy.

- A ten chłopak? - cynizm Taresa sprawił, że Maron zaczął

myśleć logicznie.

- Przypadek, zwyczajnie się napatoczył.

- Przez was to!!! Wszystko przez was!! Zmusiliście mnie!

A ja wiedziałem! Czułem, że to nie ona! To wy mi kazaliście

podpisać ten przeklęty wyrok! Wyyy!!! - rozwrzeszczał się

histerycznie Molino.

Tares skoczył do niego, chwycił za kaftan i z całej siły

potrząsnął.

- Opamiętaj się ty! Cożeś myślał, że wolno ci naszą

niepewność tłumowi przed oczy wywlekać?! Zresztą prawo jest

jeszcze i jeśli ja i Maron o jej winie byliśmy pewni, to i

ty jako trzeci z nami winieneś się zgodzić! Jest tak, czy

nie?

- Jest, ale...

- To swoje "ale" powiedz tamtej, jeśli ciebie wysłuchać

teraz zechce.

- Czekajcie no - odezwał się Molino. - Trzeba by rychło

wieści rozesłać i tępicieli sprowadzić. Aha! I pana Dekelo o

wszystkim uwiadomić.

- Tak. Tylko że oprócz tego jest jeszcze sprawiedliwość -

powiedział Tares cicho i już tylko do siebie.

Wieść o tym, co zaszło, błyskawicznie obiegła miasto.

Mieszanina strachu, ciekawości i współczucia dla Ridy niczym

lotny opar wypełniła uliczki i domy i zakrzepła w pełne

napięcia oczekiwanie.

Było znowu południe.

O Rida!

Nieuchwytny, bezpostaciowy, ale raniący jak cierń zew

przenikał falami cały jego umysł, utrzymując go na

pograniczu szaleństwa. Przejmujący ból. Kiedy odpływał,

zostawiał po sobie czarną pustkę, a gdy wracał, to mimo iż

fizycznie nie istniał, był gorszy niż dotyk rozpalonego

żelaza. Ta bezcielsność sprawiała, że chwilami doprowadzony

do szału chwytał się za łeb z usilnym pragnieniem, aby

rozerwać sobie czaszkę, wyciągnąć mózg i wycisnąć z niego

obłędne cierpienie. Chciał wyć, miotać się, tłuc głową o

ścianę, ale zamiast tego brał kubek i wypijał następną

miarkę gorzały. Nic już nie dawało się określić, nazwać, czy

wytłumaczyć, tylko beznadziejność i poczucie

nieodwracalności trwały tu, w tej ponurej otchłani, w którą

bez przerwy spadał. Nowe hausty piekącego płynu nie

zmniejszały udręki, aż do chwili, gdy kolejny łyk sprawił, że

wielki i ciężki młot spadł wreszcie i rozgniótł wszelkie

uczucia.

Potem wszystko zaczynało się od początku i powtarzało jak

ruch karuzeli. Czas i miejsce przestały mieć znaczenie.

Rozpłynęła się rzeczywistość, a w końcu w spranym okowitą

mózgu nie zostało już żadnej myśli. Zasnął.

- Mino, chcesz może mleka? Jest kwaśne - nagle

zobaczył nad sobą pucołowatą twarz szynkarza Hety.

Zaskoczony spokojem i ciszą, która teraz zapadła w jego

duszy, powoli jakby bojąc się ją zmącić, przyjął kubek i

wypił. Mleko wydawało się nie mieć smaku, ale pragnienie

przynajmniej na chwilę znikło.

- Na Reha - odezwał się Heto odbierając naczynie. - W

życiu nie widziałem, by ktoś tak chlał. Już dwa razy

sprawdzałem, czy żyjesz!

Równie zdumiony jak i ucieszony niespodziewaną ulgą

wyprostował się i oparł plecami o ścianę.

- Ile czasu? - zapytał ostrożnie.

- Trzy dni - odrzekł Heto, a widząc osłupienie rozmówcy

dodał pośpiesznie: - No, może bez kilku godzin. Przyszedłeś

tu zaraz, jak się sąd skończył.

- A pieniądze?

Karczmarz obejrzał się i zerknął na wiszącą nad szynkwasem

tablicę.

- Na razie jeszcze to ja jestem ci trochę dłużny. Koniec

końców nie tak łatwo jest przepić siedem sztuk złota.

- To nalej.

- Daj spokój! Lepiej coś zjedz.

- Odczep się, Heto! Nie twoja rzecz! - warknął.

- Niby nie, ale skoroś taki mocny, to lepiej weź się w

garść! Ale, ale... ty przecież nic nie wiesz!

- A co mam wiedzieć?!

- Mefin i jego pomocnik nie żyją.

Wielkie pięści Mina zacisnęły się, aż zatrzeszczały

palce.

- Jak to!?

- Po robocie poszli pić pod miasto do Rikena. No wiesz,

wcześniej to oni zawsze przychodzili do mnie, ale teraz

Mefin widać wolał nie wchodzić ci w oczy.

- I miał rację! - wycedził przez zęby Mino.

- No właśnie, więc dlatego tam. A wyszli gdzieś tak w

środku nocy.

- Po co? Przecież brama zamknięta!

- A bo ja tam wiem! - rozeźlił się nagle Heto. - Widać

mieli jakiś interes do siebie. Nic mi do tego! A rano...

I popłynęła opowieść, w trakcie której oczy Mina otwierały

się coraz szerzej i szerzej. Z takim napięciem wsłuchał się

w słowa karczmarza, że gdyby ktoś wszedł i przeszkodził im

teraz, to z miejsca wyleciałby za drzwi na zbity pysk łbem w

bruk ulicy.

- Więc żyje - wyszeptał, gdy zamilkł Heto.

- Co żyje? - nie pojął szynkarz.

- Ridka, Ridka żyje! - wykrzyknął i zaczął krążyć po

izbie.

- Człowieku, szalonyś?! Co ty gadasz?!!

Mino zatrzymał się i popatrzył przytomniej.

- Nieważne - powiedział powoli. - Daj coś jeść!

- No chyba że - burknął Heto i zabrał się za krojenie

kiełbasy do jajecznicy.

- Konia mi trzeba i jadła na drogę - rzekł Mino z pełnymi

ustami pół godziny później.

- A gdzie cię niesie?

- Do Katimy. I to dziś jeszcze ruszam!

- Do stolicy - powtórzył cicho Heto. - Będzie trzeba

liczyć pięć dni. Tego, co mi dałeś, na to za mało! - chciał

o coś zapytać, ale zrezygnował.

Mino sięgnął do kieszeni, wyjął z niej duży, złoty

pierścień z migoczącym w nim sennie kocim okiem i podał go

karczmarzowi.

- Po ojcu. Teraz wystarczy?

- Aż nadto!

- No to jak wrócę, wykupię. Szykuj, co trza!

Zanim minęła godzina, uliczne brukowce zaiskrzyły pod

żelazem podków spiętego ostrogami rumaka. Mino popędził jak

burza nie oglądając się na nikogo. Z łoskotem i szczękiem

przeleciał przez wąskie przestrzenie między kamieniczkami, a

ludzie umykali spod kopyt jego wierzchowca niczym króliki.

Zadudniły jeszcze belki zwodzonego mostu, po czym gwałtowny

tętent ścichł wytłumiony przez zbity grunt gościńca.

Młodzieniec uśmiechnął się mijając na poboczu traktu grupę

dyskutujących mieszczan, dalej zostawił za sobą karczmę

Rikena i razem z obłokiem kurzu pomknął w stronę lasu

rosnącego na horyzoncie.

Dzikie uniesienie i radość szybko doprowadziły do wrzenia

krew, a pęd powietrza rozwiał mu włosy i chłodził rozpalone

ciało wdzierając się pod rozchełstaną koszulę. Pulsujące

rytmicznie sploty końskich mięśni, które czuł pod sobą,

sprawiły, że wciągnął go i pochłonął nieodparty żywioł,

śpiew, hymn siły i mocy. Czuł to wszystkimi nerwami, każdym

drgnieniem myśli, uczuć i woli. Ona żyła!!! Żyła! Nieważne,

w jakiej postaci! Nieważne gdzie! Za jedno to! Uprosi pomocy

i pójdzie po nią choćby na samo dno piekła! Zabierze,

wykradnie stamtąd i nie odda już swej miłości pod żaden sąd!

Żaden kat ani prawo go nie powstrzyma. Dość tego! Dość!

Kocham, kocham! O Rida! Rida! Ridka!!!

Maszerowali przez korytarze pałacu króla Redrena

mijając kolumny z różowego marmuru, komnaty o hebanowych

drzwiach, kryształowe świeczniki wiszące u wysmukłych

sklepień i misternie rzeźbione krużganki, przy których te w

kardyjskim ratuszu wyglądały jak kurze grzędy obsrane przez

gołębie. Przewodnik Mina, młody oficer z odznakami setnika,

oraz dwaj towarzyszący im gwardziści nie odezwali się ani

słowem od czasu, gdy opuścili wartownię. Mino z każdą chwilą

czuł się coraz bardziej nieswojo i głupio. W brudnym

płaszczu i zakurzonych butach, w porównaniu z tamtymi w

wypolerowanych do blasku pancerzach i w ogóle wymuskanymi w

każdym calu, on wyglądał jak drobny złodziejaszek złapany na

gorącym uczynku i prowadzony pod pręgierz. Najgorsze było,

że damy w wykwintnych strojach i wyperfumowani dworacy,

których napotykali, odnosili takie samo wrażenie.

Na szczęście wszystko skończyło się pod jednymi z

hebanowych drzwi. Oficer zapukał i weszli.

- Pani, to jest człowiek z Kardy, który się chciał z tobą

widzieć.

Dziękuję, Zefio, możesz odejść.

Żołnierze oddali ukłon, pozostawiając Mina w wyłożonej

barwnymi, jedwabnymi draperiami komnacie, zupełnie

zagubionego, z gębą wyciągniętą jak u tępego,

prowincjonalnego barana, niezdolnego wykrztusić pół słowa.

Po prostu zatkało go! Zawsze wyobrażał ją sobie jako kobietę

co najmniej stateczną, no może jeszcze nie starą, a już na

pewno nie piękną.

Tymczasem na sofie siedziała dziewczyna mniej więcej

w jego wieku, w krótkiej, skórzanej sukni stylizowanej na

zbroję, spod której wystawały zgrabne i piekielnie

długie nogi w rzemiennych sandałach. Po jej ramionach spływały

pofałdowane rękawki błękitnej tuniki, a splecione dłonie

opierała o udo. Na palcach i nadgarstkach nie miała żadnych

pierścieni ani bransolet, zaś sięgające pleców złociste

włosy obejmowała na czole tylko prosta, srebrna obręcz

podtrzymująca zieloną, finezyjnie rżniętą w chryzoprazie

przyłbicę, albo raczej woalkę przysłaniającą twarz od czubka

nosa do brwi.

- Na imię mam Irian - rozległ się dźwięczny głos. -

Dowodzę gwardią pałacową Jego Wysokości, a ty panie, kim

jesteś?! - złamała etykietę nie mogąc doczekać się

stosownego zachowania z jego strony.

Wziął głęboki oddech.

- Mino Dergo z Kardy, szlachetnie urodzony...

- No tak, zapomniałam dodać; ja jestem z urodzenia

chłopką.

Zmieszał się i bąknął coś bez sensu.

- Już dobrze - wstała, podeszła do stołu, nalała wina i

podała mu kubek. - Usiądź, panie, i mów, z czym przybywasz.

- Pani - upił niewielki łyk. - Miałem... znaczy mam

jeszcze, chyba... dziewczynę, narzeczoną. Rida jej na imię -

mówił pośpiesznie, rwąc słowa i zdania, mieszając zdarzenia,

byle prędzej dobrnąć do końca. Irian usiadła znowu i uważnie

na niego patrząc słuchała w milczeniu.

- Lecz czego chcesz ode mnie? - zapytała, gdy skończył. -

Co ja mam zrobić?

Przez chwilę zbierał się na odwagę.

- Słyszałem pieśni, bajania. Ty, pani...

- Co o mnie gadają? - przerwała ostro.

- Że byłaś strzygą! - wyrzucił z siebie. - Że gdy byłaś

dzieckiem, rzucono na ciebie urok i umarłaś. Że wyszłaś z

grobu. A potem potrafiłaś sprzeciwić się swojej naturze i w

nagrodę za to odzyskałaś życie w ludzkiej postaci.

- To nie całkiem tak. Ale niech będzie - dziewczyna

złagodniała.

- Powiadają, że masz pamiątkę - spojrzał na nią.

- Tak - sięgnęła do czoła i uniosła do góry zieloną

osłonę. - Oto ona!

Był przygotowany na ten widok, a jednak wzdrygnął się

mimo woli; jej oczy były jaskrawoczerwone o jakimś

szczególnym, jakby perłowym połysku.

- I dlatego nazywają cię Różanooką.

- To prawda - cofnęła dłonie i opadająca woalka zamieniła

z powrotem czerwień na brąz.

- Więc pomóż mi, proszę! Skoro mogłaś ty, pani, to i może

udać się Ridzie. Tylko ty wiesz, jak to uczynić!

Zapadło przejmujące milczenie. Irian podniosła się i

zaczęła chodzić po komnacie. Pełna powagi cisza, przerywana

tylko lekkim szelestem jej kroków sprawiła, że Mino nie

ważył się głośniej odetchnąć.

- Dobrze - odrzekła nagle. - Pomogę ci.

Fala ulgi przyprawiła go o zawrót gowy.

- Ale nie mogę opuścić pałacu bez zgody Jego Wysokości,

ani też zostawić żołnierzy bez rozkazów. Musisz zaczekać.

Skinął twierdząco.

- A zatem - klasnęła w dłonie i zza purpurowej kotary

wybiegła młoda służebna. - Heliko, ja wychodzę, a ty zajmij

się naszym gościem - zawiesiła głos, z ukosa spojrzała na

Mina. - Zdobądź też dla niego trochę ciepłej wody i świeże

odzienie... - dodała, po czym wyszła nie oglądając się już

na nieszczęśnika, którego policzki i uszy nagle

poczerwieniały.

Wróciła po trzech godzinach; wszystko zostało załatwione

i mogli szykować się do wyjazdu. Resztę dnia spędzili

omawiając sprawy związane z podróżą, a następnego ranka

spotkali się przy zachodniej bramie Katimy.

- Witaj, szalony kochanku! - zawołała na powitanie.

Wyglądała jeszcze ciekawiej niż wczoraj. Miała na sobie długi,

ciemnozielony płaszcz, dobrze pasujący do jej nieodłącznej,

chryzoprazowej woalki. Spod płaszcza pobłyskiwała stal

kolczugi. Jednakże na tej plecionce z żelaznych ogniw

kończyło się całe uzbrojenie Irian. Nie miała nawet

sztyletu. Z głowy osłoniętej tylko wstęgą srebra zamiast

hełmem włosy swobodnie spływały na ramiona, zaś wodze

trzymały ręce nagie od łokci, przy których kończyły się

rękawy. Doprawdy,był to niezwykły strój jak na wodza

kilkuset starannie dobranych, najlepiej wyćwiczonych i

uzbrojonych żołnierzy w państwie Suminoru.

- Ruszajmy - odpowiedział z lekkim uśmiechem.

Jakiś czas jechali w milczeniu.

- Powiedz, pani - odezwał się Mino. - Słyszałem, że twój

ojciec był kotołakiem?

- Przybrany ojciec - poprawiła. - Ten, który mnie

spłodził, był zwykłym człowiekiem, smolarzem. Jego

dostojność kapitan Ksin Fergo, kotołak na służbie króla - na

chwilę popadła w zadumę - dowodził gwardią w czasie, kiedy

uznał mnie za swą córkę. To po nim otrzymałam ten urząd.

- A on?

- Odszedł - popatrzyła gdzieś w przestrzeń.

- A dlaczego ty, pani? - spróbował zatrzeć poprzednie,

niezręczne pytanie.

- To kaprys Jego Wysokości - odparła. - Król uznał, że

dobrze jest mieć dowódców straży o nadnaturalnym

pochodzeniu, bo jak stale powtarza, nad wyraz uspokajająco

wpływa to na wszelkich spiskowców.

Karda wyglądała tak samo jak zawsze. Pozornie przez dwa

tygodnie, które upłynęły od wyjazdu Mina, nic się nie

zmieniło. Ludzie żwawo kręcili się po ulicach, rozmawiali,

handlowali, kłócili się, a jeśli przerywali swoje zajęcia,

aby odpowiedzieć na pozdrowienie Mina albo ze zdumieniem

popatrzeć na Irian, to była w tym tylko zwykła ciekawość

mieszkańców małego miasteczka. Życie toczyło się tu w rytmie

niezmiennym od wieków i nawet niezwykłe wydarzenie nie

zdołało naruszyć jego zewnętrznego porządku. Natomiast tego,

o czym mówiono lub nie, tego, co kryło się głębiej, nie

mogły już dostrzec oczy postronnego obserwatora.

- Chyba biorą mnie za twoją nową kobietę - powiedziała

Irian, kiedy zatrzymali się przed gospodą Heta.

- Tacy są - odparł z goryczą Mino zeskakując na ziemię. -

Wiadomo, chłopak młody, popił, odżałował i... znalazł nową.

Zwykła to rzecz i gadać nie ma o czym. Rychło zapomną

całkiem, że ze mną i Ridą coś było.

- Witamy!!! Witamy czcigodnych państwa - karczmarz

zamilkł nagle na widok Mina. - Tyś to?

- A ja, ja - odburknął ponuro. - Prowadź do środka.

Wybrali stół w najodleglejszym kącie izby, a Heto

nieproszony, sam z siebie przyniósł dwa kufle piwa.

- Zaczekaj! - Mino przytrzymał go za rękaw, kiedy chciał

odejść. - Siadaj i mówże, co z Ridą?!

- A bo to cię jeszcze obchodzi? - Gospodarz zerknął na

siedzącą bez ruchu Irian.

- Tak, jeszcze!

Sposępniał i skrzywił się z niechęcią.

- Tares i Maron do piachu.

Fala gorąca przeszła przez skronie i policzki młodzieńca.

- Mów!

- Marona sprawiła w noc po twoim wyjeździe. Bronić się

chciał, pachołków i służbę uzbroił. W domu okiennice i drzwi

sztabami zawarli, ale przepatrzyli małe okienko w wychodku.

Tam na niego czekała.

- Widział ją kto?

- Nie, ale ci, co sędziego widzieli, podobno rzygali jak

koty. Cały był we krwi, mózgu i własnych gównach - wziął

głębszy oddech. - Ona ciszej od ducha przychodzi. Tak samo

nikt nic nie spostrzegł, kiedy Taresa naszła. Ten zaś jakby

na nią czekał. Sługi odprawił, wszystko otwarte było. Albo

oszalał, albo taki ci był sprawiedliwy.

- Na Reha! - Mino zadrżał z wrażenia.

- A potem dopadła pana Dekelo.

- To i Dekelo też trup?! - wykrzyknął zdumiony.

- Gdzie tam trup - karczmarz splunął pod stół. - Jeszcze

gorzej! Język mu wywlokła, resztę twarzy razem z oczami

pazurami wydarła. Dotąd leży z taką wyrwą od czoła do

gardła, że obłędu na sam widok można dostać i

zdycha dokładnie tak, jak mu to pod szubienicą przyobiecała.

- A Molino?

- Ten cały, bo cięgiem w sądzie siedzi zawarowanym na

wszystkie skoble. Ale od strachu to rozum mu się ze szczętem

pomieszał. Nikogo nie wpuszcza, a żarcie mu pode drzwi

przynoszą. Tylko wtedy otwiera i stąd znać, że żywy.

- Innym ona nie szkodzi?

- A dajże mi wreszcie pokój! - wybuchnął. - Na co mi o

niej gadać?! Żeby i do mnie przyszła? Starczy! - wstał

gwałtownie i odszedł obsłużyć przybyłego przed chwilą

mieszczanina.

Irian trąciła w ramię patrzącego za gospodarzem Mina.

- Nic z tego nie będzie - powiedziała cicho.

- Jak to? - zbladł jak ściana.

- Zbyt wiele krwi, zła. Zasmakowało jej zabijanie.

- Ale ty - droga zbliżyła ich do siebie na tyle,

że zdążyli przyjąć formę mniej oficjalną. - Ale ty przecież

też zabijałaś! - wyszeptał z pasją. - Czyż nie?!

- Jednego tępiciela, tak - skinęła głową. - Tylko, że to

on polował na mnie, a nie na odwrót.

- A za co?

- Za nic, strzygi zabija się dlatego, że są.

- Naprawdę nie zrobiłaś nic wcześniej? Nie mściłaś się?

- Nie miałam na kim. Ludzie z mojej wsi spalili żywcem tę

wiedźmę, zanim...

- A widzisz! - syknął triumfalnie. - Ridy nikt nie

wyręczył!

- Może masz rację.

- Posłuchaj! - wpadł jej w słowo. - Byłem z nią, byliśmy

razem. Dla nas nawet w nocy nie zachodziło słońce, róże

miały tylko powab i zapach, nie ciernie. Ja nie wiem, ale

wtedy nie chodziłem po ziemi, ja chyba unosiłem się ponad

nią! Możesz to pojąć? Tak było! Moja matka i ojciec nie żyją

od lat. Pożar. Ona była dla mnie wszystkim! Nieważne, że z

niższego stanu. Nie mam krewnych, którzy by się mogli

sprzeciwić! Spotykaliśmy się, szykowałem już złoto dla

świętcy, żeby dał ślub, ona się zgodziła, kochała mnie!

Zawsze kiedy pytałem, okazywało się, że czuła to samo co ja.

Rozumiesz?! Byliśmy dla siebie stworzeni! Potwierdzał to

każdy dzień, każda chwila z nią! Zresztą. Nie wiem, jak ci

to mówić. Jej oczy mówiły wszystko! Mam ją teraz zostawić?

Ją, jakby połowę mnie? Kiedy Dekelo oskarżył, że ona te

dzieciaki. A to przecież nie ona! Pewnie on sam, bydlak.

Zawsze je miał za śmieci! Zabawił się po swojemu. Potem sąd.

Trzeba mi było porozwalać łby sędziom, katu, Dekelo, nawet

całemu miastu i zabrać ją! A ja poszedłem się zapić! Zamiast

ratować! Teraz mam jeszcze szansę! - przerwał, spojrzał

przytomniej. - Czy jeżeli stanę przed nią i przekonam ją, by

z dobrej woli zaniechała zemsty i darowała Molinie życie...

Czy wtedy będzie można odczynić urok?

- Jeżeli przekonasz - powtórzyła Irian. - Tak, wówczas z

pomocą jakiegoś wielkiego maga, być może, uda się tego

dokonać.

Poderwał się na równe nogi.

- Więc idźmy do Moliny!

- Zaczekaj. A jeśli cię zapomniała?

- Nie! Niewiele wiem o potworach, ale to na pewno, że

najgłębsze i najmocniejsze uczucia nietknięte przechodzą

przez śmierć i Przemianę.

- Tak było ze mną. - Zamyśliła się.

- Więc i z Ridą też! Muszę tylko obudzić, przypomnieć

jej. Ona przecież za życia miłowała mnie ponad wszystko!

- Rzecz w tym, abyś zdążył to zrobić. Inaczej skończysz

jak tamci. - Wstała i rzuciła na stół drobną monetę. -

Chodźmy!

Dopiero po kwadransie walenia w okute drzwi, kiedy zaczynali

już zastanawiać się nad sposobem ich wyważenia, z wnętrza

wielkiego, zamkniętego na głucho budynku ze sczerniałego

kamienia dobiegł szmer.

- Od-dejdź stąd, odej-dź, ja niewinny... nie chciałem cię

zabić - rozległ się żałosny, piskliwy bełkot, przypominający

skomlenie psa.

Mino i jego towarzyszka popatrzyli po sobie bezradnie.

Gdyby Irian odezwała się teraz, mogłaby swoim kobiecym głosem

spłoszyć sędziego na dobre. Gdyby zaś Mino powiedział swoje

imię, to chociaż z innego powodu, skutek byłby pewnie ten

sam.

- Ja wiem, że jesteś niewinny! - zaświtała mu nagle

właściwa myśl. - I dlatego przyszedłem ci pomóc!

- Ktoś t-ty?

- Mino Dergo! Przychodzę, boś nie chciał jej śmierci! -

dodał pośpiesznie.

Odpowiedzią był cichy, nerwowy chichot.

- P-prawda to? - usłyszeli za moment.

- Szczera prawda! Przyszliśmy uwolnić cię od niej!

- J-jjacy m-my?

- Jest tu ze mną sławna czarownica - wyjaśnił Mino modląc

się w duchu, by stary nie przypomniał sobie przypadkiem

jakiejś legendy o Irian, w której byłaby mowa o jej zielonej

woalce. - Ona cię obroni!

Zapadła głucha, denerwująca cisza, po czym wreszcie

szczęknęła zasuwa.

- A prawda t-to? - rozległo się znowu.

- Prawda, święta prawda! - powtórzył Mino. - Przysięgam!

Ciężkie drzwi uchyliły się w końcu i w ciemnej szparze

zabłysły rozbiegane oczy obłąkanego człowieka.

- Wpuść nas. Ona już nie będzie cię prześladować.

- D-dobrze.

Ledwie weszli, Molino szaleńczym rzutem całego ciała

naparł gwałtownie na uchwyty od skobli i z piekielnym

rumorem zatrzasnął wejście, jakby tuż przed nosem kogoś

trzeciego. Załomotały przesuwane z impetem rygle.

- Hę? - po chwili chuda, pokryta szczeciniastym zarostem

twarz sędziego wykrzywiła się w migoczącym blasku łojowej

świecy.

- Prowadź! Będziemy czekać.

Nie oglądając się, ruszył posłusznie przed siebie i

zniknął za zakrętem korytarza. Zaskrzypiały drewniane

schody. W tym momencie Irian pochyliła się nagle, z

niewiarygodną szybkością zzuła sandały i błyskawicznie, na

palcach odbiegła w bok. Mino nie patrząc na nią, poszedł za

sędzią starając się robić jak najwięcej hałasu. Ona

powróciła za chwilę i zrównała z nim tak nagle i cicho, że aż

się przestraszył.

- Poluzowałam skobel przy okiennicy - szepnęła dopinając

w marszu rzemienne paski.

Czekający na górze Molino nie domyślił się niczego.

Zaprowadził ich do pozbawionej okien komnaty, w której

trzymano przestępców tuż przed rozpoczęciem procesu. Mino

popatrzył w górę. Tam. Na drugim piętrze była sala, w której

zapadł wyrok.

Usiedli na prostych ławach ciągnących się wzdłuż ścian.

Mino i Irian ciasno, jedno obok drugiego, a sędzia po

drugiej stronie. Wszyscy znieruchomieli, lecz ogromne

cienie, powołane do życia przez płomień świecy falowały,

pełzały i drgały w rytm ciszy panującej tu, w tym posępnym,

drugim co do wielkości, po ratuszu, gmachu w mieście Kardzie

- małej stolicy wielkiego Kaladenu - prowincji Suminoru. W

kraju, w którym demony i ludzie od kilkunastu wieków toczyli

ze sobą nie kończącą się śmiertelną walkę czasami tylko

próbując żyć obok siebie w zgodzie.

Trwali.

Świeca z wolna przemieniła się w pełgający nieśmiało

ogarek, a ten zaś, po którymś z niemrawych rozbłysków stał

się świecącą w mroku czerwoną plamką. Ciemność jednak nie

zapadła. Przez szpary w masywnych okiennicach korytarza, a

stamtąd przez otwarte drzwi zaczęło wsączać się do komnaty

światło delikatne jak pajęcza sieć. Było już po pełni, ale

blasku nadłamanej tarczy księżyca starczało jednak dla oczu

przywykłych do wielogodzinnego czuwania i dla potwora

pełnego mocy po niedawnej Przemianie.

- Jest - tchnęła Irian Minowi w ucho. - Czuję ją.

- Jak? - cichsze niż szept pytanie pozostało bez

odpowiedzi.

- Idzie.

Wytężył słuch aż do granic możliwości, ale dopiero po

długiej, bardzo długiej chwili usłyszał tylko jeden

stłumiony stuk, gdzieś na dole.

- Nyyyyeeeee!!! - Molino z przeraźliwym wrzaskiem zerwał

się z miejsca i jak zwolniona sprężyna skoczył do wyjścia.

- Za nim! - krzyknęła Irian.

Nie zdążyli. Ciemność spadła na nich z łomotem, a w zamku

zazgrzytał klucz. Mino z desperacką furią uderzył barkiem w

zamknięte drzwi. Raz, drugi. Mdlący ból rozszedł się po jego

wnętrznościach.

- Nie mogę.

Odepchnęła go.

- Odejdź!

Krótki, głośny huk, a potem przeciągły trzask rozrywanego

drewna. Fala bladego światła, a w niej skulona na progu

Irian.

- Jak ty!?

- Nie pytaj! - wysyczała dziwnie zmienionym głosem. -

Idź, bo nie zdążysz. Szybko!!!

Nie oglądając się, z jedną myślą tłukącą się po głowie,

pognał przed siebie na złamanie karku.

- Prosto! W prawo! Droga?! Droga! Którędy? Tam! Teraz

schody! Bieg! Jeszcze kawałek! To te wąskie drzwi!

Wpadł do izby rozpraw bocznym wejściem - tym dla

przestępców. Ona wracała tu głównymi drzwiami. Molino

wpatrzony w gęsty cień za ich progiem, w ogóle nie

spostrzegł obecności Mina.

- Za co?! Za coooo. Nie mnie! To oniiii!!! - zawodzący

szloch rozniósł się echem po sali.

Drobna i szczupła, ale jakby zlepiona ze zbitych węzłów

mięśni i ścięgien sylwetka wychynęła bezszelestnie z mroku.

Płynnie i szybko, chyba lewitując tuż nad podłogą ruszyła w

kierunku sędziego.

- Rida!

Potwór zwolnił, a jego łeb z krótkim, obłym pyskiem,

wykrzywionym w upiornym uśmiechu przekręcił się w stronę

Mina i zastygł w pozie charakterystycznej dla wisielca z

przerwanym kręgosłupem. Nieruchome, sinawo świecące ślepia

patrzyły jednak gdzieś ponad ramieniem młodzieńca - na coś

ze

jego plecami. Ale on tego nie spostrzegł.

- Poznała mnie! - radosna myśl zabłysła w zdrętwiałym za

zgrozy i wstrętu umyśle. Zrobił krok w przód.

- TYY!!! Tyyyyy!!! - w obłąkańczym, histerycznym wrzasku

Moliny zabrzmiała furia. Dygocząc na całym ciele cofał się w

stronę drzwi za sędziowskim stołem, prowadzących do pokoju

narad.

- Ty ścierwooo! - zawył rozdzierająco. - Zabiję cię!

Zabijęęę! - rzucił się do ucieczki.

Wisielica niczym olbrzymi, czarny nietoperz pomknęła za

nim.

- Ridka! Ridka, nie!!! - Mino zabiegł jej drogę.

Charkotliwy świst jak z krtani duszonego człowieka.

Czarna obroża z zaciśniętej wisielczej pętli i zwisający z

niej postrzępiony kawałek sznura. KŁY!!! Odruchowo osłonił

twarz przedramieniem, zanim dosięgły ją zamykające się

szczęki. Przeszywający ból od nadgarstka do łokcia. A potem

na gardle młodzieńca zacisnęły się szpony z taką siłą, że

oddech i krzyk urwały się w jednej chwili. Pod czaszką

zadudniły potężne młoty, zaś przed oczami zawirowały

gwałtownie ciemne płaty. Gdzieś obok buchnął wściekły, gadzi

syk i zanim stracił przytomność, pomiędzy sobą a Ridą

zobaczył łeb strzygi.

To była Irian! Z impetem wystrzelonego z katapulty

pocisku wpadła na wisielicę i oderwała jej kosmate łapy od

szyi Mina, który uwolniony, bezwładnie zwalił się na

podłogę. Ułamek chwili później oba potwory sczepione z sobą

pyskami, z piekielnym wizgiem runęły na rzędy drewnianych

ław druzgocząc je, łamiąc i rozrzucając.

Ich siły i moc były równe. Wprawdzie paszcza strzygi była

większa i szersza, ale mocniejsze pazury wisielicy z

łatwością rozdarły chroniącą Irian kolczugę i dosięgły

ciała. Bryzgnęła pierwsza krew, lecz podwójny, szaleńczo

miotający się kłąb nie zwolnił ani na moment. Dalej toczył

się z wściekłym łomotem i trzaskiem w pogrążonej w półmroku

sali.

Zażarta walka wydawała się nie mieć końca. Poturbowany

Mino przyszedł już do siebie i trupio blady, wsparty na

łokciu zdrowej, prawej ręki patrzył na to wszystko tępym

wzrokiem, pełnym rozpaczy i niedowierzania.

Wreszcie doświadczenie i rozumny spryt Irian wzięły górę

nad żywiołową furią i nienawiścią Ridy. Strzyga zwolniła

uścisk szczęk wypuszczając z nich zmiażdżony pysk tamtej i

zwinnie wyślizgnęła się z jej uchwytu siadając na wisielicy

okrakiem. Błysnęły i spadły uniesione do góry szpony.

Bełkotliwy charkot Ridy ścichł nagle, a ona sama legła

sparaliżowana. - Celnie wbite w serce pazury pokrewnej

istoty podziałały jak osikowy kołek lub srebrne ostrze.

Ale to jeszcze nie było wszystko. Należało dokończyć

dzieła. Irian już spokojniej pochyliła się i wydarła

upiorzycy to przekłute przed chwilą źródło siły i życia, po

czym rozszarpała je na kawałki.

Jaskrawa poświata na krótki moment rozjaśniła

całą salę. To uwolnione światło księżyca wydzieliło się z

trupa, aby zaraz rozproszyć się po kątach i zgasnąć. U stóp

strzygi pozostały tylko pokaleczone zwłoki młodej dziewczyny

z oznakami kilkunastodniowego rozkładu.

Irian odczekała, aż znikną rany pokrywające jej ciało. W

przypadku istoty nadnaturalnej, jeśli nie były śmiertelne,

goiły się niemal natychmiast. Po chwili otoczyła ją łagodna,

mieniąca się mgiełka. Wracała do ludzkiej postaci. To był

przywilej, ukrywana w najgłębszej tajemnicy przed

wszystkimi, z wyjątkiem króla i przybranej matki, nagroda za

to, że pięć lat wcześniej stanęła w obronie mieszkańców

Katimy. Wbrew instynktowi, wiedziona wspomnieniami

zachowanymi z okresu, gdy jeszcze żyła, zabiła napastującą

ich inną strzygę. W myśl niezbadanych praw rządzących

światem demonów i ludzi mogła od tej pory czerpać siłę nie

tylko z księżyca, ale i ze słońca, oraz wedle swej woli

swobodnie przechodzić z postaci w postać. Teraz jej

tajemnicę znał także Mino.

Szybkim krokiem, wycierając chustą palce, które przed

momentem były szponami, podeszła do leżącego bez ruchu Mina.

Wpatrzony w ścianę bezwiednie poruszał wargami.

- Nie przebudziłem jej. Nie przebudziłem. Nie udało się.

- Nie miałeś czego w niej budzić! - odrzekła Irian oschle

i twardo.

Spojrzał na nią zdumiony.

- Przecież kochałem ją. Tak, kochałem. Dlaczego?

- W tym cały kłopot - powiedziała z naciskiem - że do

takiej miłości, jak ta twoja, Rida nie była wcale potrzebna.

- Coo...? - głos uwiązł mu w naruszonej krtani. - Co

tyy... m-mówisz?

- Żebyś na przyszłość, żywe czy martwe dziewki zostawił w

spokoju! Ryj je w kamieniu albo w spiżu. Te łatwiej i

lepiej wezmą kształt, który dla nich wymyślisz. Może być, że

od tego wielkim artystą zostaniesz, a guzów na łbie i sińców

na szyi to na pewno mniej zbierzesz. No ruszże się! Wstawaj!

- zawołała szorstko, ale w jej głosie brzmiały teraz

ciepłe tony.

Pochyliła się i nie bacząc, że jej pełne piersi wysunęły

się spod strzępów kolczugi, objęła go i pomogła stanąć na

nogi. Usiedli na jednej z ocalałych ław.

- Masz szczęście - ostrożnie podwinęła mu rozszarpany i

nasiąknięty krwią rękaw bluzy.

Nie zareagował. Nawet nie syknął z bólu, kiedy

obwiązywała ranę.

- Kości i mięśnie całe, tylko ci płat skóry wydarła.

Będzie duża blizna, ale to nic strasznego - wstała.

- Gdzi-ie... idzie-esz? - jakby dopiero teraz ocknął się

z zamroczenia.

Irian zatrzymała się w drzwiach, którymi uciekł sędzia.

- Trzeba przecież odszukać Molinę!

- Woo-oal-ka! - wychrypiał pośpiesznie.

- Dzięki! - Czerwone oczy spojrzały z wdzięcznością.

Cofnęłał się, odnalazła leżącą pod ścianą chryzoprazową

osłonę i wyszła.

Wróciła prawie natychmiast.

- Wynośmy się stąd! - krzyknęła. - Prędzej! To stary

dureń!

- Co z nim?

- On się powiesił!

wrzesień 1990

Konrad T. Lewandowski

KONRAD T. LEWANDOWSKI

W Klubie Twórców w warszawskiej "Stodole" znany jako

"Przewodas". Baran urodzony 1 kwietnia 1966 r. w Warszawie.

Student Inżynierii Chemicznej i Procesowej Politechniki

Warszawskiej (IV rok), mieszka w Warszawie, najbardziej lubi

zaskakiwać. Pisze od pięciu lat, przede wszystkim

scenariusze komiksów (grafika Jarosław Musiał), które nie

ukazały się dotąd z powodu niedotrzymania umów przez

wydawnictwo "Alma Press". Uprawia publicystykę w

miesięczniku "Sfinks". W wydawnictwie "ORBITA" ukaże się w

tym roku pierwsza powieść KTL - "Ksin".

W opowiadaniu "Wisielica", będącym podsumowaniem

miłosnych perypetii autora, znajdziecie Państwo Irian,

bohaterkę powieści "Ksin" i realia przedstawionego w tej

książce świata Suminoru.

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Kwiat wisielców
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Kwiat wisielcow
dick p k wisielec J6DGBXTMGHIDWTHIIR3JOV22MAENVZOUYBPKUNQ
Margit Sandemo Cykl Saga o Ludziach Lodu (16) Kwiat wisielców
Wisielec, Tarot, ARKANA WIELKIE
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Kwiat Wisielców
Nalewka- Wisielec
Philip K Dick Wisielec
Nowosad Jerzy Wzgórze wisielców
WEEKEND Z HUMOREM CHOĆ SAM MAM WISIELCZY
Dick Philip K Wisielec
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 16 Kwiat wisielców
Sandemo Margit 16 Kwiat wisielców

więcej podobnych podstron