Jerzy owosad
WZGÓRZE WISIELCÓW
Z RAPORTÓW POLICJI
3 czerwca br., o godzinie 2.25, trzy kilometry na południe od
miejscowości Manowo, nocny patrol policji drogowej znalazł
porzucony samochód marki skoda favorit, numer rejestracyjny
KRA1543. Opuszczony pojazd stał z zapalonymi światłami na wąskiej
ścieżce, pięć metrów od głównej szosy. Śladów wypadku lub walki nie
stwierdzono. Jedynie na fotelu kierowcy odkryto kilkanaście kropli
czerwonej cieczy.
Samochód gwałtownie zwolnił, poczułem mocny przechył na prawą stronę.
Charakterystyczne klapanie z tyłu nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Zmełłem między
zębami kilka nieprzyzwoitych słów, zjechałem na pobocze i wysiadłem. Przedtem spojrzałem
na zegarek. Kwadrans po pierwszej.
Wąska, leśna droga wychodziła z ostrego zakrętu na długą prostą. Dobrze widoczny w
światłach reflektorów drogowskaz błyszczał jeszcze świeżą farbą: grubą cyfrę 3 po nazwie
miejscowości raz po raz przysłaniała chybocąca gałąź akacji. Trzeba mieć prawdziwego pecha,
żeby złapać gumę trzy kilometry przed celem. Z zaciśniętych szczęk znów wycedziłem coś nie
przeznaczonego dla pensjonarek i otwarłem bagażnik. Wyciągnąłem klucz, latarkę, podnośnik.
Zapasowe koło rzuciłem na ziemię. Piętnaście minut po pierwszej w nocy nie jest porą, kiedy
rozsadza mnie chęć do pracy.
Ostatnia śruba zgrzytnęła niebezpiecznie. Najpierw nie mogłem jej odkręcić, potem
wlazła w klucz tak głęboko, że musiałem nim wyrżnąć o asfalt. Zobaczyłem tylko jak
wyskakuje. Spadła gdzieś poza kręgiem światła.
Założyłem koło zapasowe, przykręciłem trzy pozostałe śruby i wstałem. Omiotłem
latarką asfalt w pobliżu, potem trawę na skraju rowu. Śruba zniknęła. Zacząłem szukać
metodycznie, oświetlając wolno kolejne skrawki jezdni.
- Leży przy przednim kole, od wewnętrznej strony - usłyszałem zza pleców i jakby z
góry.
Czyjaś niespodziewana obecność w miejscu, co do którego jesteśmy przekonani, że
oprócz nas nikogo tam nie ma, zawsze wywołuje nieprzyjemną, gwałtowną reakcję. Aż do bólu
ścisnąłem w garści ciężki klucz i odwróciłem się.
Kiedy zatrzymywałem samochód, wolna od drzew przestrzeń po prawej stronie drogi
była ciemna. Teraz oświetlało ją niebieskawe, trupie światło bijące od ziemi. To, co w mroku
wziąłem za płaską polankę, w rzeczywistości było niewysokim pagórkiem. Na szczycie stał
drewniany podest, z niego wychodził gruby słup zakończony poprzeczką. Przypominał dużą
literę T bez połowy daszka. Z poprzeczki zwisał sznur zakończony pętlą. Ten sznur nie zwisał
luźno.
Wyglądał potwornie. Z pustych oczodołów wypływały strużki zakrzepłej krwi, skóra na
policzkach nosiła ślady ptasich dziobów. Na związanych z tyłu rękach spostrzegłem krwawe
bruzdy po kłach lub pazurach. Gwałtownie zabrakło mi oddechu.
- Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. - Głos miał równie gruby i chropawy jak
słup, na którym dyndał. - To tylko charakteryzacja. Ostatnio nie powodzi mi się zbyt dobrze. W
ten sposób dorabiam do pensji.
Warstwa makijażu na jego straszliwej gębie czyniła z niej martwą maskę. Mówił prawie
nie ruszając ustami, a przynajmniej ja tego ruchu nie dostrzegłem.
- Kiedyś było tu szubieniczne wzgórze. Znajdzie je pan w przewodnikach pod nazwą
Wzgórza Wisielców. Ktoś wpadł na pomysł, żeby to wykorzystać i uatrakcyjnić tę trasę
turystyczną. Kierowcy autokarów stają tu pod byle pozorem, wtedy włączam światło na pięć
sekund. Na ogół wywiera to piorunujące wrażenie. Za te pięć sekund i godzinę przygotowań
dostaję więcej niż za tydzień pracy w macierzystej firmie. Czy pan już przykręcił to koło?
Ochłonąłem na tyle, żeby przytaknąć.
- Za kilka minut powinien nadjechać autokar z Torunia. Pana obecność...
- Tak. Oczywiście.
W biegu wrzuciłem przebitą oponę i klucze do bagażnika. Na koszmarną maskę
tamtego wypełzło coś, co u innych można by nazwać uśmiechem. Trupie światło zbladło i zgas-
ło.
Koła wykonały trzy obroty w miejscu, samochód skoczył do przodu z przeraźliwym
kwikiem gum. W nadziei, że przyniesie to odprężenie, wbiłem pustą fajkę w zęby i ssałem ją.
Zwolniłem dopiero przed wjazdem do wsi. Mój Boże, przecież na taki pomysł mógł wpaść
tylko kompletny idiota.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Dotyczy sprawy samochodu skoda favorit, numer rejestracyjny
KRA1543.
Analiza
laboratoryjna
potwierdziła
podejrzenia
prowadzącego dochodzenie. Przekazane próbki zawierały pot
zmieszany z krwią grupy zero RH minus. Ponadto stwierdzono obecność
mikroskopijnych cząstek naskórka. Z dużą dozą prawdopodobieństwa
można przypuścić, że pochodziły z powiek.
Sandra zrobiła jedną z tych min, z której ni mniej, ni więcej wynika, że ktoś do kogo
mówisz nie wierzy ci, ale nie chce tego pokazać. W końcu stwierdziła:
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że prowadziłeś samochód po alkoholu.
Siedzieliśmy na pokrytym dzikim winem szerokim ganku; w domu duchota była nie do
zniesienia. Na zewnątrz, od czasu do czasu, lekki podmuch poruszał ciężkim, przesyconym
zapachem kwitnących lip powietrzem.
Sandra odkroiła kawałek ciasta i przeniosła na mój talerzyk. Przez chwilę patrzyła na
mnie z udaną uwagą.
- Nic z tego nie rozumiem. Zobaczyłeś szubienicę, na niej wisiał jakiś facet, który, jak
gdyby nigdy nic, zaczął z tobą rozmawiać?
-Tak.
Uśmiechnęła się pobłażliwie, z przesadnym namaszczeniem wrzuciła do filiżanki
kostkę cukru.
- Byłam dotąd całkowicie przekonana, że wisielcy to ludzie dość małomówni.
- Ja też - odparłem. - Ale ten służy podobno jako atrakcja turystyczna. Nie jest więc
prawdziwy.
Mąż Sandry również nie uwierzył. Rozłożył na kolanach szczegółową mapę
najbliższych okolic, niemal oskarżycielsko wbił palec w czarną nitkę szosy.
- Ten obszar należy do naszego nadleśnictwa. Przejeżdżam tamtędy kilka razy w
tygodniu. Gdyby na tym pagórku rzeczywiście coś stało, musiałbym o tym wiedzieć. Bez
naszego zezwolenia niczego nie wolno budować na terenach przyleśnych. Zresztą, czy ty wiesz
ile protestów wzbudziłaby taka... budowla?
- W porządku. - Podniosłem ręce do góry. - Poddaję się. Niczego nie widziałem.
Wszystko to wymyśliłem dla hecy.
Adrian wykrzywił twarz w zaczepnym uśmiechu, zwinął mapę.
- Adaś! Chodź, jedziemy na spacer.
Chłopak wyjrzał spod zielonych płacht liści rabarbaru. Podciągnął przydługie porcięta,
otrzepał podrapane kolana i podszedł do ojca.
-Autem?
- Autem.
- A mogę jechać z psiodu?
- Nie wiem, zapytaj pana Jurka.
- Panie Lulku, mogę?
- Oczywiście. A ty Sandra?
- Nie. Jedźcie sami. Muszę już zacząć przygotowania do
obiadu.
Zawróciłem samochód na podwórku, malcowi podsunąłem pod siedzenie grubą
poduszkę. We wstecznym lusterku zobaczyłem, że Sandra macha ręką. Przyhamowałem,
wychyliłem głowę przez drzwi.
- Stary, wstrętny łgarz! - zachichotała krótko i zniknęła w sieni.
Adrian ze sztuczną obojętnością wsadził papierosa w usta, potem podniósł jasny,
niewinny wzrok.
- To chyba nie było do mnie - powiedział głosem panienki, która zgadza, się setny raz, a
chce, żeby to uchodziło za pierwszy.
Zwykły, zielony pagórek, wysoki na około pięć metrów, bez drzew, cofnięty od szosy o
rzut kamieniem. Pusty. Stałem oparty o samochód i bezmyślnie gryzłem ustnik fajki.
- Wygląda na to - przyznałem niepewnie - że pod wpływem zmęczenia miewam zwidy.
Adrian podniósł z ziemi szyszkę i rzucił. Trafił w pień usychającej sosny.
- Jechałeś prawie sześćset kilometrów, ostatnie dwieście po zmroku. Trudno się dziwić
- odparł. - Chodźmy obejrzeć tę górkę. Może coś znajdziemy.
- Ale ja nigdy nie miewałem podobnych kłopotów - jęknąłem.
- No wiesz - usłyszałem pobłażliwą odpowiedź. - Po czterdziestce różnych rzeczy
należy się spodziewać.
Obeszliśmy wzgórze z drugiej strony. U podnóża rósł zagajnik olch, ułożony w szpaler
o kształcie litery S. Chłopiec myszkował po krzakach. Wytaszczył stamtąd omszały patyk,
wziął tęgi, aż zza pleców zamach; patyk przeleciał przez krzewy, usłyszałem plusk. Spojrzałem
pytająco na Adriana.
- Między olchami płynie strumień - odpowiedział. - Podobno są w nim jeszcze niczego
sobie klenie.
Brzdąc na dźwięk ostatniego słowa stracił zainteresowanie patykami. Podbiegł do mnie,
podniósł ręce do góry.
- Panie Lulku, kiedy pojedziemy na lyby? Przykucnąłem, on niby wstydliwie odwrócił
wzrok.
- Proponuję jutro przed południem.
- Tak - poparł mnie Adrian. - Dziś pan Jurek jest zmęczony. Całą noc jechał
samochodem.
- Fajnie - malec uśmiechnął się radośnie. Pobiegł na szczyt pagórka, w kółko
powtarzając: - Jutlo na lyby, na lyby jutlo.
Zawróciliśmy. Po szosie sunął ospale długi samochód załadowany pniami drzew.
Końce pni uderzały jednostajnie w jednię, podnosząc siwe chmury kurzu. W koronie akacji
przeraźliwie skrzeczała sroka.
Adrian zatrzymał się, popatrzył w ślad za synem.
- Słuchaj, czy ty, opowiadając tę historię z nocy, użyłeś określenia: Wzgórze
Wisielców?
I nie wzgórze po prostu, coś mi świta, że takie wzgórze, nie wiem, może góra, istniało
naprawdę. Gdzieś o tym czytałem. Ale tamto było chyba w pobliżu miasta, z całą więc
pewnością nie o ten pagórek chodzi. Adaś, co ty wyprawiasz?
Mały stał z przekrzywioną głową i komicznie zmarszczonym nosem.
- Tatuś, chodź tu. Stlaśnie cos cuchnie. Adrian mrugnął porozumiewawczo.
- Przyswoił nowe słowo i koniecznie musiał go użyć. Popatrz pod nogi! - zawołał do
syna. - Pewnie wdepnąłeś w cos brzydkiego. Chłopiec zakręcił się w kółko, obejrzał swoje buty
i odkrzyknął.
" Chodź tatuś! Buty mam ciste. To ta gola tak śmieldzi!
Weszliśmy na wzgórze. Dokładnie na szczycie poczułem nieprzyjemny, duszący odór.
Po minie Adriana poznałem, ze do niego też dotarła ta niesamowita woń. Niedowierzająco
pociągnął nosem.
- Rzeczywiście, zapach arcyniemiły.
- Tatuś, patś! Laz, dwa tśy - malec zrobił trzy kroki w bok - i tu już nie cuchnie. Obaj
zrobiliśmy to samo. Trzy kroki od szczytu woń zanikała. Laz, dwa tśy - brzydko pachnie. Laz,
dwa, tśy – ładnie pachnie. Tatuś, a co tak może nieładnie pachnieć?
Adrian wziął syna za rękę, zaczęliśmy schodzić ze wzgórza. Pewnie gdzieś w pobliżu
padło jakieś zwierzę. Taki odór wydziela rozkładające się ciało.
Sroka ucichła nagle, zatrzepotała skrzydłami i zginęła w zieleni. Po szosie, ciężko
posapując, sunęła kolejna ciężarówka z drewnem.
Od podnóża pagórka płynie zielonkawa, przeraźliwie zimna mgła. Ogarnia wolno
pierwszą szubienicę, drugą, trzecią... Wszystkie są zajęte. Wiszą na nich sine ciała z
przekrzywionymi głowami, z granatowych ust wystają długie, obrzmiałe języki. Dyndają
monotonnie, grube sznury skrzypią przejmująco. Nad wzgórze z dzikim wrzaskiem wzlatuje
wrona. Czuję na grzbiecie strugę lodowatego potu. Chcę stanąć, ale czyjeś mocne ręce po-
pychają mnie natarczywie. Mijam kolejnego powieszonego. Wybałuszone, szklane oczy patrzą
z niemym wyrzutem.
Ścieżka kończy się. Dotarłem do szczytu. Niepewnie unoszę głowę. .W słabej
poświacie księżyca widzę słup. Z poprzeczki zwisa grube, konopne powrósło. Odwracam
wzrok. Stok cały pokryła mgła, szczyt zostawiając wolny - jak centrum sceny, gdzie zaraz ma
wystąpić aktor grający główną rolę.
Ktoś łapie mnie za łokcie, podnosi. Staję na jakiejś brudnej skrzyni. Na szyi czuję
szorstkość sznura. Niewidzialne ręce zaciskają go. Brakuje mi oddechu. Cień podchodzi bliżej.
Widzę nogę. Lekko uniesiona do góry z całej siły kopie w to, na czym stoję.
-Nieee!!
Wyrywam się, pękają postronki na rękach. Spadam niżej, walę w coś barkiem, na
twarzy czuję bryźnięcie zimnego płynu.
Błysnęło światło. - Jurek, co się stało? Wolno, bardzo wolno otworzyłem oczy. .
Leżałem na podłodze zakutany w koc. Roztrzaskana szklanka spoczywała tuż obok mojej
głowy. Jej zawartość miałem na twarzy. Po prawej ujrzałem tapczan ze skopanym
prześcieradłem, nad sobą dwie zatroskane twarze.
Adrian wyciągnął rękę. Uchwyciłem ją i wstałem. Sandra pobiegła do kuchni, skąd
zaraz dobiegł syk czajnika. Wytarłem twarz chustką, zdjąłem mokrą od potu bluzę piżamy.
-Zły sen?
Pokiwałem głową. Kominkowy zegar na kredensie pokazywał czwartą rano.
- O czym?
-To wzgórze...
Adrian poprawił skotłowane prześcieradło, wyprostował poduszkę. Przysiadł na skraju
tapczanu, uspokajająco położył rękę na moim ramieniu.
- Niepotrzebnie tam wczoraj pojechaliśmy.
Z korytarza doszedł odgłos bosych, dziecięcych stóp. Zza obrzeża drzwi wyjrzała
pucołowata buzia w otoce sterczących na wszystkie strony, jasnych włosów.
- Pan Lulek nie śpi? Pan Lulek zaraz pójdzie spać, ale ty pójdziesz już. -Sandra prawie
wbiegła - do pokoju. Na stoliku postawiła szklankę świeżej herbaty, kilkoma szybkimi ruchami
przetarła podłogę.
Brzdąc pogardliwie wygiął usta.
- No dobzie. Tylko tak nie ksićcie głośno. I pamiętajcie o lybach.
- Pamiętamy. A teraz maszeruj do łóżka. Prawdziwi mężczyźni jeszcze śpią.
Adrian popatrzył na syna z rozbawieniem. Malec podciągnął spodnie piżamy aż pod
pachy, założył ręce z tyłu i dostojnie długim krokiem odszedł.
- Ja nie jestem plawdziwy, tylko mały - usłyszeliśmy z głębi korytarza.
Sandra odłożyła szmatę na tackę, obciągnęła szlafrok i usiadła z mojej drugiej strony.
- Chcesz coś na uspokojenie? Mam takie łagodne tabletki. Był czas, kiedy Adrian
bardzo ich potrzebował.
- Nie, dziękuję. To tylko nocny koszmar.
Pierwszy łyk gorącej herbaty przyniósł ulgę. Tych dwoje przyjaznych ludzi w
piżamach, ciepło ich bliskich ciał, różowiejące niebo za oknem wolno przywracały mi spokój.
- Opowiedz ten sen.
Spojrzałem zdziwiony. Myślałem, że ma ochotę na żart, ale Adrian mówił poważnie.
- Dlaczego?
- Znam cię już tyle lat i, jak pamiętam, nigdy nie miałeś z tym kłopotów. Zwykle spałeś
jak kamień bite osiem godzin. To była prawda. Dopiero on teraz mi to uświadomił.
- Nie, nie. - Sandra kategorycznie machnęła ręką. - Żadnego przypominania sennych
zmór. To najlepsza droga, żeby przyśniły się jeszcze raz. Czy ty nie słyszałeś jak on krzyczał?
Adrian przejechał palcami po rozwichrzonych włosach. Spojrzał na żonę
roztargnionym wzrokiem, przez jego twarz przemknął pełen zakłopotania uśmiech.
- Przecież wiesz, że nie. Ty mnie obudziłaś. Wstał.
- Chodźmy spać. Porozmawiamy rano. Objął Sandrę. wpół, podszedł do drzwi. Sandra
odwróciła głowę.
- Spróbuj zasnąć. Mimo wszystko. I śpij tak długo, jak tylko będziesz mógł.
Przypilnujemy Adasia, żeby tu nie wchodził. A jeśli znów... Jutro przeniesiemy cię do pokoju
od strony ogrodu.
Podziękowałem skinieniem głowy.
- Przepraszam za to całe zamieszanie.
- Śpij dobrze - odpowiedziała cicho i zgasiła światło. Zamknąłem oczy. Za oknem
wydarł dziób pierwszy kogut.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Ustalenia: samochód marki skoda favorit, numer rejestracyjne
KRA1543, należy do Rudolfa Kempińskiego, zamieszkałego w Krakowie
przy ulicy Zamenhoffa 73. Kempiński jest z zawodu artystą
fotografikiem. Od dwóch miesięcy przebywa w Holandii, - gdzie
wykonuje prace zlecone przez amerykańskie pismo „National
Geographic".
Brzdąc pęczniał z dumy i radości. Siatkę z rybami dzielnie taszczył całą drogę, w domu
wspiął się na stołek i włożył je do zlewu.
- Mamuś, a tśy lyby to ja złapałem, wieś? Na ładnej buzi Sandry zagościł pełen
niedowierzania uśmiech. Spojrzała najpierw na syna, potem pytająco na nas.
- Naplawdę. Złowiłem tśy konie.
Adrian rozwiązał siatkę, zawartość wysypał do zlewu.
- Nie konie, synku, tylko okonie.
- No - potaknął Adaś. - Okonie. Tśy. Na lobaka. Fajnie biały, co nie, panie Lulku?
- Tak. Brały dobrze.
Sandra nie wierzyła dalej. Ostrożnie dotknęła pierwszej z brzegu ryby, okoń postawił
kolce i podskoczył.
- Ach, one jeszcze żyją?! - krzyknęła przestraszona.
- No pewnie - odparł poważnie malec. - Przecieś dopięło je złapaliśmy.
-1 teraz będzie kłopot. Kto je oskrobie?
- Jak to, kto? - Adrian powiesił siatkę na parapecie i wytarł ręce. - Panowie wędkarze.
Adaś stracił całą pewność siebie.
- Ja jeście tak tlochę nie umiem - powiedział cicho. - Ale pan Lulek ma taki specjalny
noś, to mozie...
Uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie i pogłaskałem po głowie.
- Jakoś sobie poradzimy. Jedno jest pewne. Dziś na kolację będą okonie po kaszubsku.
- Umiesz przygotować takie danie? - Sandra, jak większość kobiet, powątpiewała w
męskie zdolności kulinarne.
- Ocenisz przy kolacji - odparłem.
- Rozumiem przez to, że dziś mam wolny wieczór — zaśmiała się rozbawiona,
błyskając drobnymi, białymi zębami.
Przeszliśmy do jadalni. Adaś wdrapał się na krzesło i ciekawie zajrzał do wazy.
- Lee - skrzywił buzię, Ściawiowa. Panie Lulku, lubi pan ściawiową?
- Lubię.
- A ja nie baldzo. Ale i tak pięć łyziek będę musiał zjeść. . - Zgadłeś.
Adrian sprawiedliwie odmierzył pięć dużych łyżek do talerza syna. Chłopiec krzywił
twarz niemiłosiernie, ale przeznaczoną mu porcję zmógł bez protestów. Po obiedzie popędził
na podwórze. Zacząłem nabijać fajkę.
- Chcesz kawę czy herbatę? - Adrian zebrał talerze, pytanie zadał już w progu pokoju.
Poprosiłem o herbatę. Przyniósł pełen dzbanek, który postawił na małym stoliku pod
oknem. Przesiedliśmy się na
fotele.
- Chcę was jeszcze raz przeprosić za to nocne zamieszanie.
Oboje zrobili takie miny, jakbym rzekł coś zupełnie bez sensu.
- Jakie zamieszanie? - Sandra patrzyła na mnie podejrzliwie. - Czy to jest twój nowy
żart?
- Żart? - powtórzyłem bezwiednie. - Nie. Zleciałem z tapczanu, wylałem herbatę na
podłogę, zaparzyłaś świeżą, chciałaś dać mi nawet jakieś tabletki na uspokojenie.
- Tabletki? - teraz ona powtórzyła mechanicznie za mną. -Owszem, mamy takie
tabletki, ale daję ci słowo honoru, że tej nocy nie wstawałam ani razu.
- Weszliście chwilę potem - powtórzyłem spokojnie - jak rymnąłem o podłogę.
Rozbiłem szklankę... Zaproponowałaś mi przeniesienie do pokoju od strony ogrodu...
Adrian ściągnął brwi, zmrużył oczy. Od kiedy go znam, zawsze tak robił, ilekroć miał
coś ważnego do powiedzenia.
- Jerzy, o czym ty mówisz?
Niską, ponurą izbę rozświetla jedno tylko łuczywo i kociołek z płonącym węglem. Stoję
pod ścianą. Ręce mam uniesione do góry, na przegubach czuję twardość żelaza. Dwa krótkie
łańcuchy nie pozwalają mi opuścić rąk. Wchodzi młody, około trzydziestoletni mężczyzna o
długich, prawie białych włosach. Zbliża się do mnie, rozkracza nogi i przekrzywia głowę.
- Zaczynamy od początku. Jak cię zwą?
- Herbert Piaśnik.
- Pieśnik czy Piaśnik?
- Piaśnik.
- Co robisz?
- Jestem kowalem.
- Gdzie twoja kobieta?
Milczę. Wali mnie na odlew w twarz z jednej i drugiej strony. Słodkawy smak krwi
wypełnia mi usta.
- Herbercie Piaśnik, pytam cię jeszcze raz: gdzie twoja żona?
Pluję mu w gębę z odległości jednego łokcia. Przemieszana z krwią ślina spływa po
pozbawionym zarostu, bladym policzku.
- Dawnoś już nią sobie łóżko wymościł. A ja ci niewygodny, bo wiem, gdzie ona jest.
Powoli, jakby z namysłem, wyciera twarz. W wodnistoniebieskich oczach widzę
własną śmierć. Odwracam głowę w stronę ciemnego kąta.
-Pal!
Z ławy podnosi się zwalisty człowiek w kapturze. Zakłada skórzane rękawice i sięga do
kociołka. Wielkie cęgi są na końcach prawie białe. Iskrzą w półmroku, gdy kat unosi je w górę.
-Nie! Nieee!
Spadam w ciemność. Zamiast gorąca, na plecach czuję chłód.
Unoszę powieki. Przez uchylone okno sączy się mglista poświata księżyca. Chłód na
plecach to chłód podłogi. Znów leżę obok tapczanu.
Wstaję, wdziewani kapcie. W łazience obmywam twarz zimną wodą. Przemierzania
korytarz, pukam do przymkniętych drzwi na końcu.. Cisza. Pukam mocniej. Nic. Lekko
popycham drzwi.
- Adrian - wołam cicho.
Nie odpowiada mi nikt. Szerokie łoże jest puste i zasłane. Wbiegam do pokoju obok. W
dziecinnym łóżku Adasia śpi pluszowy miś.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Spis rzeczy znalezionych w samochodzie skoda favorit, numer
rejestracyjny KRA1543.
Bagażnik: koło zapasowe, podnośnik, osiem kluczy płaskich w
komplecie, dwa klucze nasadowe, puszka smaru do łożysk, pasek
klinowy. Wnętrze: koc w szkocka kratę, apteczka.
Skrytka: notes produkcji Spółdzielni Inwalidów „Świt" w
Grudziądzu. Ustalenie miejsca zakupu notesu jest niemożliwe. Są
dostępne w każdym kiosku na terenie kraju. Na pierwszej kartce
dokonano zapisu twardym długopisem. Kartka ta została wyrwana.
Odciśnięty na drugiej kartce tekst odczytano metodą podświetlania.
Zapis brzmiał następująco: Adrian, Manowo 300.
Stoję ogłupiały w ciemnym korytarzu. Zupełnie nie wiem, O co mam zrobić. Jeszcze
raz zaglądam do sypialni. Martwa cisza.
- Adrian! - teraz krzyczę już głośno.
Odpowiada mi jakiś pomruk. Nie rozumiem pojedynczych słów, ktoś jednak mamrocze
coś w pobliżu, z drugiego końca korytarza ktoś szeptem odpowiada. Cały dom wypełniają
nagle gorączkowe pomruki. Zapalam światło.
- Adrian?
Odgłosy milkną. Słyszę teraz ciche pojękiwanie. To głos kobiety. Światło znów
przymiera. Po omacku trafiam do jadalni.
Kobieta leży na stole. Długą spódnicę -zadartą ma aż pod szyję. Widzę jak miękkie
ciało na udach drga lekko w rytm ruchów, które wykonuje stojący przy stole mężczyzna.
- Sandra? Adrian? - pytam półgłosem. - Przepraszam. Nie wiedziałem...
Mężczyzna odwraca głowę. Mimo mroku widzę jego oczy. Są wodnistoniebieskie.
Długie, prawie białe włosy pot zlepił w długie strąki. Kobieta krzyczy przeraźliwie:
-Herbert!
W ten krzyk wplata się głośny, pogardliwy śmiech. Trzaskam drzwiami, wypadam z
domu. Śmiech staje się głośniejszy. Pędzę między drzewami, gałęzie walą mnie po głowie,
wreszcie wystający korzeń podcina mi nogi. Padam na twarz. Wyję z bólu, ale usiłuję wstać.
Podmuch wiatru zmienia zapach. Pamiętam go. Ciężki, trupi odór wypełnia mi nozdrza.
Dźwigam niezdarnie ciało, ból ze skaleczonej nogi dociera aż do mózgu. Przewracam się na
wznak. Od ziemi strzela w niebo niebieskawe światło.
Spuchnięte, sine wargi odsłaniają puste dziąsła. Ten człowiek się śmieje.
- Twoja kolej, Markhard! - słyszę.
Światło ciemnieje, obraz szubienicy zanika. Znów jestem w ogrodzie. Ból w nodze
ustaje. Wstaję i jak oszalały pędzę w stronę szosy.
Turek! Jurek! Cholera jasna, śpi zupełnie jak głaz! Jerzy!! J Lękliwie uniosłem powieki.
Poraził mnie jaskrawy blask, ale w obawie, że obraz zniknie, nie zamknąłem ich.
Chłód na twarzy był chłodem mchu, moje ramię muskała lekko gałązka niskiej choinki,
słońce grzało już mocno. Przy mnie klęczał Adrian.
- No, nareszcie. Kwadrans cię bez mała szarpię.
Obraz stał się wyraźny: na szosie stał odkryty, terenowy samochód nadleśnictwa, nie
opodal dwóch mężczyzn w mundurach z nieukrywaną ciekawością obserwowało całą scenę.
Usiadłem. Obolałe mięśnie gwałtownie zaprotestowały przeciw jakiemukolwiek
ruchowi. Mimowolnie stęknąłem. Adrian przysiadł obok. _
- Możesz mi wyjaśnić, co tutaj robisz? Szukam cię od dwóch godzin. Rano wszedłem
do twego pokoju. Tapczan pusty. Zbiegłem całą wieś w tę i z powrotem. Chciałem już dzwonić
na policję. Dopiero koledzy powiadają mi, że jakiś facet w piżamie śpi pod lasem.
Zwolna docierało do mnie wszystko, co mówił. Byłem w piżamie, boso, na
pokaleczonych nogach krew zdążyła już zakrzepnąć.
-Sen...
- Mój Boże, znowu?
- Biegałem po pustym domu, widziałem... Zza drzew wyłoniła się ciężarówka z
drewnem. Przy gaziku zwolniła, stanęła tuż za nim. Kierowca wyszedł z kabiny.
- Nie róbmy widowiska. Resztę opowiesz przy śniadaniu. .
Pomógł mi wstać, strzepnąłem trawę z kolan.
- Wiesz chociaż, gdzie jesteś?
Potaknąłem. Bez podnoszenia głowy wiedziałem. Ciężarówka z pniami stała dokładnie
w tym samym miejscu, w którym wymieniałem przebite koło.
Mieliśmy z przyjacielem zabawną przygodę, panie profesorze. - Adrian napełnił
szklaneczki lekkim winem. - Choć rano nie nazwałbym jej jeszcze zabawną.
Odpoczywaliśmy w wiklinowych fotelach, na wolnym od • drzew kawałku ogrodu.
Miejsce po drugiej stronie stolika zajmował starszy, może siedemdziesięcioletni mężczyzna.
Umoczył usta w winie, mlasnął i potrząsnął wspaniałą szopą gęstych, siwych włosów.
- Pyszne - mruknął z uznaniem.
Emerytowany nauczyciel licealny, przesympatyczny dziwak i oryginał - tak mi go
zapowiedział Adrian. Przyczłapał na popołudniową herbatkę.
- Wstałem przed siódmą, wszedłem do pokoju - Jurka nie ma. Nie ma go też w łazience,
w kuchni i na strychu. Ale, co ciekawsze, drzwi i okna była pozamykane od wewnątrz. Prze-
straszony nie na żarty pobiegłem do wsi. Nigdzie ani śladu. I wie pan, panie profesorze, gdzie
koniec końców go znalazłem? Spał w najlepsze pod tym pagórskiem, trzy kilometry za
Manowem.
- A wiem, wiem. - Stary pokiwał głową. - Wzgórze Wisielców.
Od ziemi popłynął nagły ziąb. Lodowe pająki pobiegły mi po plecach, ręce pokryła
gęsia skórka.
- Byłem przekonany - Adrian nie dawał za wygraną - że, Góra Wisielców znajdowała
się bliżej miasta.
- I słusznie. Nie na próżno, widzę, dałem ci na maturze piątkę z historii. - W głosie
starego nauczyciela zabrzmiała satysfakcja. - Oficjalna, jeśli tak można powiedzieć, miejska
szubienica stała na przedłużeniu obecnej ulicy Dąbrowskiego. Ale nie zwróciłeś uwagi na to, że
użyłem nazwy Wzgórze, a nie Góra.
Odstawiłem wino. Pierwszy łyk spowodował nieprzyjemny napływ mdłości. :
- Czy to znaczy... - głos uwiązł mi w ściśniętej krtani. - Czy to znaczy - powtórzyłem -
że miasto miało takich miejsc więcej?
- Właśnie - potaknął stary, - Przez pewien czas druga szubienica stała na rynku, potem
tuż za murami. Mało kto wie, że jeszcze w trzydziestych latach naszego stulecia, domek przy
ulicy Grodzkiej zamieszkiwali potomkowie ostatniego oprawcy Koszalina.
Z trudem opanowywałem szczękanie zębami.
- O ile przedtem dokuczał mi stały brak czasu, tak od przejścia na emeryturę mam go w
nadmiarze. Ale są też tego i dobre strony. Wertuję stare kroniki, dokumenty, pożółkłe
szpargały. Znalazłem w nich kilka uroczych legend, kilka ciekawostek. Ta rozbieżność w
nazwie pojawia się w połowie osiemnastego wieku; raz jest to Góra, raz Wzgórze Wisielców.
No cóż, mała góra może być wzgórzem. Jednak po czasie doszedłem do przekonania, że nie
chodzi tu o dwie nazwy tego samego miejsca, lecz o dwa różne miejsca. Opisuje kupiec
brandenburski: „Po prawej stronie gościńca wisielca spotkałem, całkiem świeżego, bo oczy
jeszcze miał, i zaraz potem kazałem konie pogonić, bowiem ludzie moi gadać poczęli, że zły to
znak. Jednakowoż po trzech godzinach szczęśliwie pod mury Koszalina dotarliśmy mimo
ciężkie wozy i konie zmęczone". Zwracam uwagę panów: trzy godziny. - Stary nauczyciel tęgo
pociągnął wina, oczy mu błysnęły. - Gdyby z końca dzisiejszej ulicy Dąbrowskiego jechał pod
mury miasta trzy godziny, oznaczałoby to tylko jedno: że sam ciągnął swoje wozy. Ale
policzmy to inaczej: w jakim tempie idzie koń wprzęgnięty w obciążoną mocno furę? Wiecie
panowie na czym to mierzyłem? Na furmankach z węglem. Ten zanikający już na naszych
ulicach pojazd porusza się z szybkością pięciu kilometrów na godzinę. A zatem; trzy godziny
razy pięć kilometrów daje dokładnie piętnaście kilometrów. Oczywiście, nie bez wpływu na
tempo marszu był Stan ówczesnych dróg. Ale to nie wszystko. W diariuszu podróżnym
jakiegoś młodego i bogatego narwańca z Poznania znalazłem takie oto zdanie: „Powieszony
był za szyję na górce niewielkiej, przy potoku". Przewertowałem wszystkie dostępne stare
mapy, rysunki, ryciny i opisy. W okolicach ulicy Dąbrowskiego nigdy nie płynął potok. A tu
płynie do dziś.
Stary mężczyzna zrobił efektowną pauzę i westchnął. W jego szklaneczce pokazało się
dno. Adrian sięgnął po butelkę.
- Napisałem na ten temat artykuł do naszej gazety. Nie wywołał żadnego
zainteresowania, prawdę powiedziawszy, zwrócili mi go. Udowodniłem w nim to właśnie, co
mówiłem przed chwilą; że Wzgórze i Góra to dwa różne miejsca. Góra była w pobliżu miasta,
Wzgórze zatem jest tutaj. Zapyta kto roztropnie: a po co koszalińskim łykom szubienica
odległa o trzy godziny marszu, kiedy przez długi czas mieli dwie pod nosem? Co byś zrobił
Adrianie, gdybyś chciał w majestacie prawa stracić człowieka lubianego czy popularnego, lub,
co gorsza, uważanego przez innych za niewinnego? Co byś zrobił, gdyby to mogło wywołać
burdy uliczne czy wręcz rozruchy?
- Wywiózłbym go z miasta.
- Właśnie.
Spojrzał na mnie w chwili, gdy żołądek podjechał mi na wysokość grdyki.
Bezskutecznie usiłowałem przełknąć ślinę. Oczy starego belfra zaokrągliły się ze zdziwienia.
- Co z tobą, młody człowieku? Zbladłeś dziwnie. Czyżby moje opowiadanie....?
- Nic takiego. - Przemagając kolejny napływ mdłości, wstałem od stolika.
-Przepraszam. Chwilowa niedyspozycja. Zacząłem przechadzać się między drzewami.
- Chcesz krople na żołądek? - Adrian zadał pytanie tonem tak swobodnym, jakby
chodziło o kolejną lampkę wina.
Zacisnąłem zęby. Samo przypomnienie smaku mięty wywołało ostre skurcze żołądka.
- Dziękuję. Nie. Zaraz mi przejdzie - wykrztusiłem.
Byłem pewien, że mdłości nie ustąpią. Odszedłem jeszcze kilkanaście kroków dalej.
Mogłem tylko oszczędzić przykrego widoku innym. Skoro spokojnie siedzieli przy stoliku, nie
czuli tego, co ja czułem.
- Jak pan, panie profesorze, wywnioskował, że chodzi o ten pagórek za Manowem?
Przecież takich górek z potokiem jest wokół Koszalina wiele.
Stary popatrzył na Adriana niemal z wdzięcznością. Mimowolnie popsułem mu
opowieść, jego wychowanek taktownie naprawił sytuację.
- To proste. - Nauczyciel podniósł szklaneczkę do ust, dyskretnie zerknął na mnie. -
Powiada opis: „Trzy kilometry za wsią, przy szlaku na południe". Oczywiście, według
współczesnych miar odległości.
- Ale droga na południe wiedzie znacznie bliżej.
- Teraz. Wtedy biegła tamtędy. - Szerokim gestem pokazał ścianę lasu.
Pierwszy atak torsji rzucił mną o płot. Uchwyciłem metalową siatkę, nisko pochyliłem
głowę. Dotknięcia pokrzyw nawet nie czułem.
- Jurek, cholera jasna, co z tobą? - Adrian biegł już w moją stronę.
- Ten smród - wycharczałem. - Ten diabelski smród ze wzgórza.
- Jaki smród? O czym ty mówisz?
Z RAPORTÓW POLICJI.
6 czerwca br., z Wojewódzką Komendę. Policji skontaktował się
telefonicznie Rudolf Kempiński, właściciel samochodu skoda
favorit, numer rejestracyjny KRA1543.. Złożył następujące
oświadczenie: na czas pobytu w Holandii oddał samochód w
użytkowanie swemu koledze i przyjacielowi, Jerzemu Markhardowi.
Ustalenia: Jerzy Markhard, urodzony 11.09.1951 w Warszawie, z
zawodu artysta plastyk, zamieszkały w Ogrodźieńcu, Podzamcze 315.
Koła turkoczą monotonnie po wyschłych koleinach. Podnoszę głowę. Od wschodu
niebo szarzeje, między wysokimi chmurami przebłyskują purpurowe smugi. Nad lasem
przelatuje stado przestraszonych, rozkrzyczanych wron.
Patrzę na swoje dłonie. Są sine.. Rzemienne postronki na przegubach kat zacisnął
mocno. Ich końce przeplótł przez żelazne kółka w burcie wozu i zawiązał w ciasne węzły.
Konie stąpają ciężko. Woźnica nie pogania ich. Wie, że pod górę i tak nie przyśpieszą.
Ci z tyłu, w siodłach, też nie używają ostróg. Do świtu jeszcze dużo czasu.
Odwracam głowę. Widzę stąd tylko wysoką wieżę kościoła i przymglony zarys murów.
Razem z popiskiwaniem kół oddalają się wolno, ale nieustannie.
Ten z białymi włosami jedzie tuż za wozem. Wodnistoniebieskie ślepia wlepił w las.
Unika mego wzroku, inni też uciekają z oczami. Robaczywe sumienia nie dają im patrzeć
wprost. Spluwam prosto pod kopyta koni.
Pagórek. Widzę, co stoi na szczycie. Dopiero ją postawiono. Z drewna wypływa jeszcze
sok. Ten w kapturze odwiązuje rzemienie, każe zejść z wozu. Dwaj jego pachołkowie brutalnie
wykręcają mi ręce do tyłu, znów postronki rżną przeguby aż do bólu. Popychają mnie do
przodu, idą obok ciasno, bacznie obserwując każdy ruch.
Szczyt. Człowiek w kapturze wyciąga z worka gruby powróz. Bierze zwój w lewą rękę,
prawą rozwija go trochę. Rzuca. Pętla zatacza łuk, spada na poprzeczkę szubienicy.
-Właź.
Niższy z pachołków zdejmuje kaftan i podchodzi do słupa. Jak chłopak na jarmarku za
pętem kiełbasy wspina się do góry, przekłada sznur przez hak i zjeżdża.
Z boku wychodzi starzec w habicie. Cicho mamrocze modlitwę. Przyklękam. Ujmuje
krzyż i podaje do ucałowania. Spoglądam w oczy starca, ale on też odwraca wzrok. Odchodzi
szybko i staje za wszystkimi.
Teraz zbliża się ten z białymi włosami. Z rękawa wyciąga jakieś pisanie i czyta:
- Herbercie Piaśnik, za to żeś kobietę swą życia pozbawił, zostaniesz powieszony. I
będziesz wisiał tak długo, dopóki ptactwo ci oczu nie wyje, dopóki na twojej twarzy choć kęs
ciała jeszcze będzie. Czy chcesz coś powiedzieć?
Kat stawia przede mną drewnianą skrzynkę. Pudło cuchnie zepsutymi rybami.
- Dobrze wiesz, Markhard - odpowiadam — że tej kobiety nie zabiłem, bo ona ci łóżka
grzeje w twoich domach w Jamnie albo Dunowie. I wy, którzy tam stoicie, też dobrze to wiecie,
bo on was kupił ze wszystkim. Ale jednego nie wiesz Markhard; póki ten świat istnieje, tobie
ani twoim bękartom spokoju nie dam. Wejdę w każde ludzkie ciało, rzecz albo zwierzę, wejdę
wszędzie, pomieszani ci czas, pomieszam rozum, a ciebie dopadnę. I was, którzyście warci
tylko po sztuce złota od głowy, też nękał będę.
Wodnistoniebieskie oczy znikają pod powiekami w grymasie wściekłości. Starzec w
habicie czyni znak krzyża.
- I w strachu ciągłym dokończycie dni swoje, bo bać się będziecie, że wyjrzę z
kamienia, z gąsiora pełnego, z mordy ulubionego psa, czy nawet z gładkiej buzi dziewki, kiedy
ją na noc który przygarnie.
Wąskie usta sinieją, usiłują coś powiedzieć, wreszcie białowłosy piskliwym głosem
wrzeszczy:
- Ciągnij!
Pachołkowie naciągają linę, człowiek w kapturze kopie w skrzynię.
-Nie! Nieee!!
Cisza. Pełen najgorszych obaw, ostrożnie otwieram oczy. Na ,zasłonach igrają cienie
drzew, wiatr lekko porusza firanami. Poprzecinany smugami światła sufit przypomina
wyglądem błyszczące kraty. Znów leżę na podłodze. Pod prawą ręką czuję wilgoć rozlanej
herbaty, lewą przygniatam sam sobą. Zegar na kredensie jednostajnie tyka.
Wstaję, wychodzę na korytarz, delikatnie odsuwam pierwsze drzwi. Sandra śpi
wsunięta głęboko pod pachę męża. Adrian odrzucił głowę na bok, lekko pochrapuje.
Zawracam. Bezgłośnie otwieram następne drzwi. Zwinięty w kłębek Adaś uśmiecha się przez
sen.
Postawiła przede mną filiżankę z kawą, przysiadła na oparciu fotela.
- Mam prośbę - powiedziała cicho. - Wiesz, że moja mama leży w szpitalu. Dziś jest
dzień odwiedzin. Poza tym chciałabym zrobić w jej mieszkaniu gruntowne porządki. Sama nie
dam rady, a Adasia nie mogę zabrać. Czy... czy nie mógłbyś wyjechać wieczorem?
Dziesięć po dziewiątej wsiedli do autobusu w stronę Koszalina.
- Panie Lulku! Panie Lulku! Nie ma mojego spławika!
Głos chłopca przywołał mnie do rzeczywistości. Bambusowa trzcina, którą używał jako
wędki, zgięła się jak koci grzbiet i sunęła do wody.
- Trzymaj mocno.
Lekko poluzowałem hamulec kołowrotka. Napięta żyłka z cichym popiskiwaniem
mechanizmu ruszyła na środek rzeki.
- Teraz spróbuj zwijać.
- Ale lyba, co nie, panie Lulku?
Kątem oka dostrzegłem ruch między drzewami. Ktoś szedł w naszą stronę.
- Panie Lulku, ona mi ucieka!
- Powolutku skręcaj wędkę.
-A jak pęknie?
- Nie powinna. Powolutku.
Malec postękiwał. Kostki jego drobnej ręki pobielały. Zacisnął zęby, raz popatrywał na
mnie, raz na wodę. Po chwili łeb ryby wyjrzał nad powierzchnię. Powietrze atmosferyczne
osłabiło jej ataki. Dała się ciągnąć, stawiając opór tylko swoim szerokim ciałem.
- No, no. Piękna sztuka.
Stary nauczyciel zdjął z głowy myckę uczynioną z chustki, przetarł nią twarz i ciężko
usiadł na trawie.
- Moje zużyte serce źle znosi upały. Zresztą, niewiele jest rzeczy, które ono jeszcze
dobrze znosi.
Mały pomarkotniał. Przykucnął przy miotającej się w kałuży wody rybie i obserwował
te podrygi jakby z żalem.
- Panie Lulku - zapytał nie podnosząc głowy. - Czy musimy ją zabić?
Pogłaskałem go po jasnej głowie.
- Nie. Postąpimy jak wędkarze sportowcy. Zmierzymy tylko i wypuścimy.
Wyjąłem z kieszeni miarkę i rozciągnąłem wzdłuż srebrzystego ciała.
- Czterdzieści sześć centymetrów.
Delikatnie wypiąłem haczyk i zepchnąłem rybę do wody. Majtnęła ogonem i tyleśmy ją
widzieli. Chłopiec tymczasem założył nową przynętę i zarzucił wędkę.
- Na podwólku i tak mi nikt nie uwięzi - westchnął.
- Jak to, nikt? - profesor aż podskoczył na trawie. - Przecież masz dwóch świadków.
- Tak - odparł malec. - Ale pan Lulek dziś wyjeździa, a pan ziadko do nas przychodzi.
- Wyjeżdża? Pokiwałem głową.
- Dlaczego? Wiosna w pełni, pogoda znakomita, ryby, jak widać, biorą dobrze.
Zupełnie nie rozumiem.
Nic nie odpowiedziałem. Stary pogmerał po kieszeniach koszuli; znalazł w nich dwa
pogniecione kartelusze. Założył okulary i studiował zapiski.
- Hm, szkoda - powiedział od niechcenia po chwili. - Odniosłem wrażenie, że ten
pagórek za wsią wzbudza pańskie zainteresowanie. A ja jeszcze coś znalazłem.
Posłyszałem szum własnej krwi. Odpłynęła z twarzy w ułamku sekundy. Stary niczego
nie zauważył, spokojnie mówił dalej:
- Wyliczyłem, że ta dodatkowa, nieoficjalna szubienica stała tu pięćdziesiąt, może
sześćdziesiąt lat. Pokrywa się to mniej więcej z okresem, kiedy miastem trzęsła potężna rodzina
Mark-hardów.
Adaś odwrócił wzrok od spławika, wyszczerzył w uśmiech v nieproporcjonalnie duże
do swej buzi zęby.
- Ale śmieśnie. Bo pan Lulek teś się naziwa Malkhald.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań w lasach wokół Manowa,
kierowcy samochodu skoda favorit, numer rejestracyjna KRA1543 nie
znaleziono. Psy tropiące traciły ślad na pobliskim wzgórzu.
Dżdżyło. Postawiłem kołnierz bluzy i poszedłem w stronę samochodu. Sandra i Adrian
stali w progu ze smętnymi minami.
Podróżną torbę wrzuciłem na tylne siedzenie. Termos z kawą zachlupotał głośno,
nylonowy woreczek z kilkoma kanapkami wypadł na podłogę. Podniosłem go i usiadłem. Z
poszycia fotela do mojej garderoby przeniknęła zimna wilgoć.
Przekręciłem kluczyk. Silnik mruknął niechętnie, zakrztusił się. Trochę pomogłem mu
pedałem gazu. Lampka ładowania akumulatora zgasła po krótkim namyśle. Zapaliłem główne
światła, wycieraczki niechętnie ruszyły po szybie. Zapiąłem pas.
Minąłem otwartą bramę, przez sto metrów samochód dygotał na kocich łbach. Przed
główną szosą zwolniłem. Była pusta. Opony kwiknęły boleśnie, wskazówka szybkościomierza
bez ociągania ruszyła w górę.
Odetchnąłem z ulgą. Rano położę się spać na swoim własnym łóżku, w dobrze mi
znanym domku, daleko stąd, bezpieczny. I nie będę miał żadnych snów. Swoją drogą,
powinienem pójść do lekarza. Takie koszmary... Mocniej przydusiłem pedał przyśpieszenia,
silnik ryknął głośniej. Wskazówka zamarła na liczbie 110.
W uchylonym okienku cicho gwizdał wiatr, wciskając do wnętrza woń ozonu i mokrego
listowia. Cienie drzew podrygiwały na mokrym asfalcie, rozproszone w wodzie światło
iskrzyło na wszystkie strony. Wyglądało to tak, jakby samochód pchał przed sobą długie,
świetliste kloce, a one szorując o podłoże, sypały setkami rozmigotanych iskier. Włączyłem
radio, wytrzymałem dziesięć taktów piosenki i wyłączyłem. Odpowiedź na pytanie, jak
głęboka jest jej miłość, dziś mnie nie ciekawiła wcale.
Stopę zdjąłem z pedału bez zastanowienia. Wskazówka szybkościomierza posłusznie
zjechała w dół. Na skraju drogi dojrzałem jasną plamę małej postaci. Przekręciłem włącznik
świateł przeciwmgielnych. Nisko nad asfaltem popełzło ostre, żółte światło. To było dziecko.
Dziecko? Wzdrygnąłem się. O tej porze? Nacisnąłem hamulec. Jednak dziecko.
Chłopiec. Zasmarkany, zapłakany i do cna przemoczony.
Minąłem go i zatrzymałem samochód kilka metrów dalej. Nawet nie próbował machać
rękami. Wątpię, czy przez łzy w ogóle coś widział. Wyskoczyłem na pobocze; wtedy poczułem
nieprzyjemny skurcz w gardle. Na szosie stał Adaś.
- Dziecko, na Boga, co ty tu robisz?
Skoczył jednym susem i zawisł mi na karku. Drobnym ciałem wstrząsały spazmy
płaczu i dreszcze. Był zziębnięty do szpiku kości.
- Panie Lulku, ja chcę do mamusi - wyjąkał, przemagając szczękanie zębów. - Do
mamusi!
Pobiegłem do samochodu. .; - Jak tu się znalazłeś? Uciekłeś z domu?
- Nie wiem. Ja tu się obudziłem. Jedziemy do mamusi? . Posadziłem go na tylnym
siedzeniu, opatuliłem kocem.
Sandra ułożyła syna do snu zanim wyjechałem. Mały, już w piżamie, uścisnął mi rękę
na pożegnanie z nietęgą miną. Nie powiedział tego, ale czułem, że ma do mnie żal. Obiecałem
mu biwak i łowienie ryb nad jeziorem. Mój wcześniejszy wyjazd zniweczył te plany.
Droga była tu za wąska, żeby zawrócić. Po kilkudziesięciu metrach dostrzegłem lukę
między drzewami. Ostrożnie zjechałem na lewe pobocze. Samochód podskoczył na krawędzi
asfaltu i bezszelestnie wjechał na trawę. Nagły skurcz mięśni szczęk spowodował, że jęknąłem
z bólu. W długich światłach ujrzałem wzgórze.
Nerwowym, niezdarnym ruchem wcisnąłem wsteczny bieg i puściłem sprzęgło. Silnik
zgasł. Przez uchyloną szybę wpłynął do samochodu ciężki, duszący odór rozkładającego się
ciała. Wdusiłem sprzęgło, rozdygotanymi palcami uchwyciłem kluczyk. Rozrusznik zagdakał
krótko i zamilkł. Coś za mną poruszyło się, w lusterku mignął długi cień. Gwałtownie
odwróciłem głowę.
Chłopiec stał na tylnym siedzeniu, podparty jedną ręką o dach. Miał teraz twarz
wielkiej, woskowej lalki, którą ktoś wrzucił do wody. Spoglądał w dół zimnym, szklistym
wzrokiem; sztywny, obcy, wrogi. Druga jego ręka wypłynęła w powietrze i od sufitu ruszyła w
stronę mojej twarzy. To nie była ręka dziecka; potężna, owłosiona łapa dorosłego mężczyzny, z
ostrymi jak brzytwy szponami zamiast paznokci, sunęła w dół jak na zwolnionym filmie, a ja
tylko rozdziawiłem szeroko usta, bo wrzask już nie mógł wyjść ze sparaliżowanej krtani. Dwa
rozcapierzone paluchy celowały w oczy, usiłowałem zasłonić twarz, ale nie miałem dość siły,
by unieść w obronnym geście ogromne kawały bazaltu, w które przemieniły się moje ręce.
- Twoja kolej, Markhard!! Będziesz dyndał tak długo, dopóki nie znajdziesz następnego
na swoje miejsce!! Następnego z tych, co warci byli po sztuce złota od głowy!
Nim ból przeszył mi czaszkę na wylot, wnętrze samochodu przepełnił potworny
śmiech, usłyszałem trzaśniecie drzwi, śmiech popłynął po lesie, odbijany wielokrotnym echem
powracał i znów niknął.
Cały świat pokryła jednolita czerń.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Dane osobowe: Bukowy Adrian Krzysztof, urodzony w Gdańsku,
15.04.1954, wykształcenie wyższe, zamieszkały w Kumiałce koło
Sokółki, województwo białostockie. Fragmenty wywiadu.
Pytanie - Pan pracował w Nadleśnictwie Manowo koło Koszalina
na stanowisku nadleśniczego terenowego. Jak długo?
Odpowiedź - Pięć lat.
P - Czy Jerzy Markhard kiedykolwiek tam pana odwiedził?
O - Tak. Dwa razy.
P - Od jak dawna mieszka pan tutaj?
O - Od trzech lat.
P - Czy w ostatnim miesiącu wyjeżdżał pan do Koszalina?"
O - Nie.
P - Czy w ostatnim miesiącu w ogóle wyjeżdżał pan gdzieś na
dłużej?
O - Nie.
P - W samochodzie, którym jechał zaginiony, znaleźliśmy kartkę
z pana poprzednim adresem. Czy jest możliwe, że Markhard nie
wiedział o pana przeprowadzce tutaj?
O - Absurd. Zupełny absurd. Jerzy nie tylko doskonale o tym
wiedział, ale był tu już u mnie trzy razy. Zresztą... Proszę. To
są jego listy kierowane na mój obecny adres.
Robert Letyński cieszył się, mocno skądinąd zasłużoną, opinią niepohamowanego
konsumenta kobiet. Każda istota, która miała okrągłe biodra i choćby cień biustu, budziła jego
apetyt, niezależnie od urody i tuszy. Kochał wszystkie i chciał mieć wszystkie. Jedyną
przeszkodą na drodze tych tryumfalnych podbojów była żona Roberta; drobna, śliczna osóbka
o fiołkowych oczach i wiecznie rozmarzonym wyrazie twarzy. Niestety, w oczach Roberta to
urocze stworzenie miało jeden poważny feler - jego uroda nie ulegała przemianom; nie była raz
wspaniałą, dużą blondynką o rozfalowanym biuście, innym razem szczuplutką jak łania
brunetką, jeszcze innym - tłuściutkim, przemiłym rudzielcem o rozdygotanym, pulchnym
tyłeczku. Karina Letyńska wiedziała o słabościach męża, on wiedział, że ona wie, i to obojgu
odpowiadało. Ani jedno, ani drugie nie pragnęło rozwodu; tak było im dobrze i mimo wszystko
kochali się. To właśnie uczucie powodowało, że Robert Letyński starannie zachowywał pozory
wierności, a jego żona zupełnie dobrze udawała, że w tę wierność wierzy.
Właśnie owo zachowanie pozorów zmuszało Roberta do częstych kontaktów z
przyjaciółmi posiadającymi pospolite samochody. W mieście wielkości Koszalina jego
szaro-srebrny opel kadet 1.6D zbytnio rzucał się w oczy i zbyt wiele osób go znało; o ileż
bezpieczniej było przemknąć przez ulice zakurzonym polonezem czy rozklekotaną syreną.
Tego dnia los przeznaczył Robertowi mocno już wyeksploatowanego fiata 126, a jego
opel miał spędzić noc na cichym podwórku przy ulicy Lechickiej. Zaś dziewczyna, którą wiózł
z miasta, miała urodę, jaką może wyśnić nastolatek w arcyerotycznym śnie; gładka, śniada,
trochę wyzywająca w wyrazie twarz i, co Robert Letyński prowadząc samochód zauważył
kątem oka, idealnie brzoskwiniowa skóra na nogach.
W pierwszym zajeździe odbywało się wesele. Wolnych pokojów nie było, bo te w
całości wynajęto dla osłabionych gości. Do domków kampingowych w Byszynie pod
Białogardem przybyli łucznicy z całego kraju, w paru prywatnych pensjonatach dziwnym
trafem też były komplety. Robert Letyński jechał dalej, z przyjemnością obserwował długie
nogi dziewczyny i bez przyjemności jej coraz bardziej wydłużającą się minę. Wreszcie po
prostu zawrócił w stronę Koszalina i po kilkunastu minutach wjechał w las.
- Nareszcie - usłyszał szept przy uchu, a nieco niżej lekki zgrzyt zamka błyskawicznego
przy własnych spodniach.
Ta dziewczyna, a to już skonstatował trochę później, bez wątpienia nigdy nie hołdowała
zasadzie seksualnej dominacji mężczyzn i, zamiast on do niej, ona zabrała się do niego. Nieste-
ty, wiedza dziewczyny z zakresu motoryzacji przedstawiała wiele do życzenia. Ona zwyczajnie
nie wiedziała, że tego nie da się zrobić w samochodzie marki fiat 126p. Toteż bez słowa
wyciągnął partnerkę z auta, przytrzymując bieliznę w garści przeszli kilka kroków i zapadli w
wysokiej trawie.
Pierwsze minuty upłynęły kochankom w całkowitej harmonii. Dziewczyna reagowała
znakomicie, sama też demonstrowała nieliche umiejętności; noc zapowiadała się na jedną z
tych, do których mężczyźni chętnie wracają we wspomnieniach nawet po siedemdziesiątce.
Robert czuł przyjemność z obcowania z tą kobietą, przyjemność wyjątkową, dlatego też, kiedy
odwróciła głowę na bok i uniosła go na biodrach w powietrze, pomyślał nie bez satysfakcji, że
to jej trzeci orgazm. Zmienił zdanie dopiero wtedy; kiedy z przerażającym krzykiem zrzuciła
go z siebie i porwawszy torebkę, wyjąc jak potępieniec, zaczęła uciekać. Mężczyzna spojrzał za
biegnącą kobietą, potem na swój narząd płciowy, do którego przylgnęło kilka sosnowych igieł,
na samochód i wzruszył ramionami. Przedobrzyłem, pomyślał. I dopiero wtedy zauważył, że
po lewej stronie jest jasno. Od ziemi biło w górę niebieskawe światło. Podniósł wzrok wyżej i
już zupełnie bez udziału woli rozdziawił usta do wrzasku. Wtedy usłyszał uspokajający głos z
góry:
- Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. To tylko charakteryzacja.