Jerzy o sobie
Już na długo przed urodzeniem oznaczałem się kolosalnym poczuciem
czarnego humoru, czego najlepszym dowodem było późniejsze przyjście
na świat. Po pewnym czasie orzekłem samokrytycznie, że dowcipów był z
gatunku raczej miernych, w związku z czym postanowiłem zająć się czymś
poważnie.
Pierwszy dowcip opublikowałem w klasie czwartej szkoły podstawowej.
Nasza klasa pomagała wychowawczyni w prowadzeniu szkolnej biblioteki.
Pewnego dnia układałem książki na półkach, zaś trzy panie nauczycielki
zajęte były rozmową w przeciwległym końcu pokoju. W pewnej chwili
weszła ówczesna moja sympatia i zapytała mnie: „Czy są dziewczynki?” –
mając oczywiście na myśli swoje koleżanki.
Są – odpowiedziałem mając na myśli nauczycielki – ale dorosłe.
Tego to historycznego dnia przylgnęło do mnie niejasne określenie
człowieka, o którym należy wiedzieć, że nie wiadomo co i kiedy powie.
Nieco poważniej zająłem się tymi niepoważnymi sprawami na studiach. W
tym zajmowaniu posunąłem się do tego stopnia, że kiedy Rada Uczelniana
Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Katowicach ogłosiła literacki konkurs o
„Zielony Kwadrat”, miałem czelność wziąć w nim udział. Ku zdumieniu
wszystkich, a szczególnie tych, którzy mieli poważne wątpliwości co do
kompletu klepek danych mi przez naturę do dyspozycji, jury kierowane
przez pana Aleksandra Baumgartena przyznało mi pierwszą nagrodę oraz
„Zielony Kwadrat”. Laur ten spłynął na mnie za króciutkie opowiadanie,
humoreskę właściwie, noszącą tytuł Gubernator”. Sukces ten spowodował,
że w swej bezczelnej zarozumiałości, zjawiłem się z maszynopisem
humoreski w redakcji „Karuzeli” i po upływie pewnego czasu znalazłem ją
na jej łamach. Było to w styczniu 1967 roku i od tego czasu stale, nie bez
satysfakcji połączonej z przyjemnością, współpracuję z tym uśmiechniętym
czasopismem. Kąśliwie uśmiechniętym, muszę dodać.
Jak mi się wydaje, jestem jednym z najmłodszych jej współpracowników,
przeto i niewiele mam o sobie do powiedzenia. Niekiedy zdarzają mi się
nieomal anegdotyczne sytuacje, których przyczyną jest mój młody wiek i
fakt zderzenia nazwiska przy nagłówku felietonu z twarzą właściciela
nazwiska. Rzecz w tym, że nie wszyscy wierzą, że mając tyle lat i taką gębę,
można w ogóle pisać coś podobnego. Wszelkie próby wytłumaczenia z
mojej strony kwitowane są uśmiechem pełnym wyrozumiałości, który
rozumieć należy: „On pisze, a więc nie wiadomo jak tam u niego było w
dzieciństwie”.
Poza tym, drugim moim wielkim nałogiem jest kabaret. Miałem
przyjemność być autorem i aktorem niewielkiego, bo dwuosobowego
teatrzyku piosenki, niestety wszelkie z nim związane plany zmuszony
zostałem odwiesić na jakiś czas na kołku.
Cóż więcej z planów?. Mam apetyt na niewielki tomik felietonów, między
innymi tych drukowanych w macierzystym piśmie, ale na razie kończy się
to jedynie na apetycie.
O innych planach nie mogę powiedzieć niczego poza enigmatycznym ho!
ho!
Dziękuję za uwagę.
Jerzy zadebiutował w „Karuzeli” mając 20 lat („Karuzela” 2/242
styczeń 1967). Tekst powyższy napisał mając 24 lata („Karuzela”
24/336 grudzień 1970
Jerzy Nowosad urodził się
5 października 1946
roku w Kościanie k.
Poznania.
Ze względu na charakter pracy ojca, mieszkał w wielu miastach Polski:
Poznań, Szczecin, Olsztyn, Koszalin, Katowice. Licealne lata spędził w
Koszalinie. Darzył to miasto szczególnym sentymentem do końca swych
dni. W nim zrodziły się pierwsze przyjaźnie, miłości oraz zamiłowanie do
poezji, teatru, filmu. Z zawodu technik programista i analityk komputerowy
– swoje utwory zamieszczał na łamach "Fenixa", "Voyagera" oraz "SFery".
W
1989
roku katowicki KAW opublikował zbiór jego opowiadań
Opowieści
przy gasnących świecach.
Swoich możliwości pisarskich spróbował po raz
pierwszy w 1966 roku startując w konkursie literackim. Zdobył wówczas I
nagrodę za humoreskę
Gubernator
-i tak to się zaczęło.
Temperament zgryźliwego satyryka sprawił, że Nowosad przez długie lata
współpracował z "Karuzelą", na łamach której publikował humoreski.
Powieść
Czerwone oczy
zdobyła II nagrodę w Konkursie Literackim
ogłoszonym przez Dom Wydawniczy Ławica w Poznaniu w 1993 roku,
jednak drukiem ukazała się po raz pierwszy nakładem wydawnictwa
Fabryka Słów dopiero w 2006 roku.
Jerzy Nowosad zmarł w 2004 roku.
1966
- konkurs literacki ogłoszony przez Radę Uczelni Wyższej Szkoły
Ekonomicznej w Katowicach o „Zielony Kwadrat” - I nagroda za humoreskę
„Gubernator”
(W jury konkursu przewodniczącym był Pan Aleksander
Baumgarten)
1967
- rozpoczęcie współpracy z pismem satyrycznym „Karuzela”
humoreską „Gubernator”. Współpraca trwała do 1991 roku. W tym samym
roku także humoreski:
Rebelia, Aligator, Dyktator, Jak ukatrupić pomysł
literacki
(przedruk w Estonii).
1968
- humoreski - „Karuzela”:
Awantura w piekle, Tygrys, Nowe szaty,
Zemsta.
1969
- humoreski - „Karuzela”:
Wirtuoz, Bunt, Nad morzem,Proszę 10 deko
poczucia humoru, Dziadek.
Studio Poetyckie – teatr studencki ZSP przy
Uniwersytecie Śląskim w Katowicach Poezja i Piosenka Studencka.
1970
- humoreski - „Karuzela”:
Twarzą w twarz, Okrutny tomahawk,
Sexisko, Początek lata, Dzień Jowisza
(przedruk w Estonii),
Pegaz.
1971
- humoreski - „Karuzela”:
Inwazja seksu
(przedruk w Estonii),
Zamach,
Smok.
1972
- humoreski - „Karuzela”:
Awantura – widmo roku 2000
(przedruk w
Bułgarii),
Jaki ja właściwie jestem, Potworny upał, Ostatni letni pociąg, Koń
w trampkach, Wieczór wigilijny.
Wyróżnienie w Konkursie na słuchowisko
dla dzieci i młodzieży p.t.
„Przygoda z imaginatorem”
– emisja 9.04.1972
1973
- humoreski - „Karuzela”:
Zimowe popołudnie, Bydlę, Wieprz,
Następca tronu, Bitwa nad Allelują, Alchemik, Kandydat, Nowy Rok.
1974
- humoreska - „Karuzela”:
Jutrzenka.
1975
- humoreski - „Karuzela”:
Odkrycie, Karnawałowa noc, Etat, Wiosenny
niepokój, Zapomniany świat, Koń trojański
(przedruk w Czechosłowacji),
Potwór, Noc niespodzianek.
1977
- humoreski - „Karuzela”:
Hulajnoga
(przedruk w Belgii),
Skrzydła.
1978
- humoreska - „Karuzela”:
Latający Holender.
1979
- humoreski - „Karuzela”:
Zjawisko, Tajemniczy płyn.
1981
- humoreska - „Karuzela”:
Gród.
1982
- humoreski - „Karuzela”:
Tygrys
(przedruk w Belgii),
Maczuga,
Samochód, Smok
(przedruk w Belgii),
Kobietki.
1983
- humoreski - „Karuzela”:
Spotkanie w upalny dzień, Wizyta,
Nieznajomi, Dziwne spotkanie, Jesienny facet.
1984
- humoreski - „Karuzela”:
Lustro, Wiosenne spotkania, Interwencja,
Mgła, Czas, Magnes, Temat
1986
- humoreski - „Karuzela”:
Szklana góra, Wiosenne obserwacje,
Emerytura, Sen nocy letniej, Mikser.
1987
- humoreski - „Karuzela”:
Przypowieść o śmiechu, Rozmowy ze mną.
3 Mikrosłuchowiska w Teatrze Polskiego Radia o tytułach:
Linda,
Miasteczko, Mężczyzna o śmiejących się oczach.
Emisja 31.05.1987 Polskie
Radio Pr.I
1988
- humoreski - „Karuzela”:
Wysokie loty, Dzień nieszczerych
uśmiechów, Calineczka, Wspominki.
1989
- humoreski - „Karuzela”:
Sylwestrowa noc, Kantor wymiany, Dziwna
pora roku, Spotkanie, Menażeria, Odwrót, Sexisko
(przedruk w Belgii),
Potęga słowa.
„Opowieści przy gasnących świecach”
– wydanie książkowe
KAW Katowice
1990
- humoreski - „Karuzela”: Handlarz,
Wiosenne zmęczenie, Gzdillus
gzdillus, Bydlę
(przedruk w Belgii).
Zajazd, Nasze czasy.
1991
- humoreska - „Karuzela”:
Wiosenna lekkość.
1992
- opowiadania - „Voyager”:
Zjazd koleżeński, Życzenie śmierci
.
opowiadania - „Fenix”:
Wzgórze wisielców, Nocne psy,
Historia z wujem
Tomaszem.
1993
- opowiadanie - „Voyager”:
Zwykła nieprzyzwoitość.
Opowiadanie -
„Fenix”:
Zegarmistrz
.II nagroda w Konkursie ogłoszonym przez Dom
Wydawniczy „Ławica” w Poznaniu za powieść
„Czerwone oczy”
Wyniki
ogłoszono w „Wprost” nr 19 z 9.05.1993.
1994
- opowiadanie - „Fenix”:
Podarta fotografia.
1995
- opowiadanie - „Fenix”:
Opętanie.
1996
- opowiadania - „Fenix”:
Ostatni z klasy, Lustra, Dom.
1997
- opowiadania - „Fenix”:
Człowiek z fotografii, Sentymentalne
spotkanie
. Opowiadanie - „Express Tajemnic”:
Linda.
1998
- opowiadanie - „Fenix”:
Staw.
1999
- opowiadanie - „Fenix”:
Efekt lustra.
2000
- opowiadanie - „Fenix”:
Listy.
2001
- opowiadanie - „Fenix”:
Garbus.
2003
- opowiadanie - „Sfera”:
Presja.
Był żonaty (żona Stefania) z którą ma córkę Annę.
Powieść
CZERWONE OCZY
to horror osadzony w Polskich, wiejących nudą
realiach. Niestety zamiast straszyć, często przywołuje ironiczny uśmiech.
Jednakże obfituje w masę zabawnych sytuacji przepełnionych celnymi i
często cynicznymi uwagami odnośnie ludzkości i polityki. Tak właśnie
można scharakteryzować powieść „Czerwone oczy”.
Para głównych bohaterów – Anna i Kamil - zamieszkuje średniej wielkości
miasto - Koszalin. Życie toczy się leniwie, wolnym tempem. Dopiero
wypadek samochodowy, spowodowany przez pijanego kierowcę zmienia
losy obojga. Główni bohaterowie giną i właśnie od tej chwili zaczynają się
kłopoty. Niespodziewanie okazuje się, iż piekło przypomina rzeczywistość,
z tą różnicą, że ma kilkadziesiąt poziomów oznaczonych minusem i kolejną
cyfrą.
Anna i Kamil trafiają na poziom -1, gdzie spotykają ich różne przygody.
Para niedoszłych nowożeńców zaczyna nowe życie, nie różniące się
zbytnio od istnienia na poziomie 0, życia przed śmiercią .
Głównymi „dostawcami” problemów dla pary kochanków są PePe (Pijany
Poeta) i diabeł czystej krwi Buldo Kowolek. Diabeł opiekuje się bohaterami,
a szczególnie Anną, co niejednokrotnie doprowadza czytelnika do śmiechu.
PePe natomiast jest przewodnikiem po poziomie -1. Postaci zdarza się
ciekawie rozmyślać nad kolejną z rzędu butelką i zaskoczyć celnością
swych wywodów. Te dwie niezależne od siebie indywidua tworzą naprawdę
zgrany duet – doprowadzają czytelnika do łez i mógłby śmiało zająć
miejsce głównych bohaterów w tej infernalnej komedii.
Jerzy Nowosad
Dziś nasze miasto przeżywa swój wielki dzień. Przyjeżdża gubernator. Ulice
przystrojone są flagami, wspaniałymi girlandami i różnokolorowymi
wstęgami. Na rynku ustawiono podium, a na nim fotel dla gubernatora.
Burmistrz ze zdenerwowaniem powtarzał po raz trzydziesty pierwszy słowa
przemówienia. Tłum ludzi ze zniecierpliwieniem oczekiwał przyjazdu
wielkiego gościa. Tylko gwardia honorowa stała nieporuszona, jakby nie
interesowała się niczym.
Nagle rozległ się krzyk: Jedzie!!! Tłum zafalował. Po kilku chwilach w
asyście dragonów wjechała na rynek kuta złotymi gwoździami kareta.
Huknął salut z dział. Gwardia honorowa sprezentowała broń. Drzwi karety
otwarły się i wyszedł gubernator.
- Niech żyje!! Niech żyje!! – rozległ się głos rozentuzjazmowanego tłumu.
Burmistrz z gracją wprowadził gościa na podium. Tłum uciszył się.
Burmistrz z przejęciem zaczął przemówienie:
- Dziś jest wielki dzień naszego miasta. Ja, burmistrz, rada miejska i wy
zacni mieszczanie z radością i ze zniecierpliwieniem oczekiwaliśmy tego
dnia, kiedy jego wspaniałość zaszczyci naszą skromną mieścinę swoją
szlachetną osobą. Azaliż nie dzieje się to tak, jakby Słońce nawiedziło
Ziemię, a porównanie to nic a nic nie jest przesadzone…
- Gubernator jest świnią!! – ten głos rozległ się z tłumu.
Burmistrz zadrżał. Nieznacznie kiwnął głową w kierunku wachmistrza
policji. Gdzieś w końcu tłumu zakotłowało się. Krzykacz był ujęty.
Burmistrz mówił dalej:
- Jego wspaniałość to dla nas więcej niż Słońce. Jego wspaniałość to dla
nas cudowny eliksir życia, jak woda dla spragnionego i chleb dla głodnego.
Gubernator uśmiechnął się do zmarzniętych dziewczynek ubranych w
stroje ludowe. Nagle wśród ciszy rozległ się tętent końskich kopyt. Na
rynek wpadł jeździec w barwach prezydenta. Podjechał do podium, po
czym wyciągnąwszy zza pasa rulon opieczętowany pieczęcią prezydenta
zaczął czytać:
„My miłościwie panujący prezydent podajemy do wiadomości, że z dniem
dzisiejszym gubernator piątej prowincji zostaje zdymisjonowany.
Podpisano: ja, prezydent.”
Goniec zwinął rulon i wśród ciszy wyjechał z rynku. Kiedy zniknął za
za¬krętem, rozległy się gwizdy. Burmistrz wyprostował się, popatrzył z góry
na tłum, po czym szybkim ruchem zrzucił gubernatora ze złoconego fotela.
Z rozmachem kopnął go w tyłek. Tłum zaczął ryczeć.
- Dać mu w mordę! Napluć mu w twarz! Gubernator kretyn!! Bałwan !! Skuć
mu pysk !! Podbić mu oko!!
Wszystkie życzenia tłumu burmistrz spełniał natychmiast. W pewnej chwili
zatrzymał się, obciągnął frak i podniósł rękę. Tłum ucichł. Burmistrz zaczął
mówić:
- Jesteśmy oto świadkami historycznej chwili, kiedy nowa, światła myśl
polityczna zaczyna zwyciężać, kiedy nowa wspaniała filozofia zaczyna
dawać cudowne owoce. Pozwólcie zatem, zacni mieszczanie, że w waszym
imieniu wręczę ten order człowiekowi, który w czasach wielkiego
zacofania, ciemnoty politycznej ośmielił się powiedzieć nam czystą,
nieskalaną, dziewiczą prawdę.
Policjanci wśród wiwatującego tłumu nieśli człowieka, który krzyknął, że
gubernator to świnia.
Opublikowano
21.01.1967
Kategoria
Humoreski
W pewnym zachodniośrodkowym mocarstwie zaczęto obawiać się rebelii.
Siły policyjne postawiono w stan pogotowia. Wokół pałacu prezydenta
stanął silny kordon oddziałów wojskowych. Ostrożność posunięto do tego
stopnia, że w prywatnym pisuarze prezydenta ustawiono ciężki karabin
maszynowy, zaś wiceprezydent przed wyjazdem ze swojej rezydencji
wkładał sztuczną brodę.
A wszystko zaczęło się od tego, że pewien nadporucznik, który był
krótkowidzem nie zasalutował pewnemu majorowi z piechoty pancernej.
Major doniósł o tym fakcie pułkownikowi, który był jego przełożonym. Ten,
bojąc się odpowiedzialności, zameldował o tym generałowi, a generał
doniósł feldmarszałkowi. Następnego dnia dowiedział się o tym prezydent.
- Tak panowie – powiedział prezydent. – To pachnie rebelią. Nadporucznik
nie oddał honorów majorowi, a to może oznaczać tylko jedno – nie obawiał
się skutków swego postępowania. Skoro się nie obawiał, miał ku temu
powody. Zapewne jest związany z organizacją szykującą rebelię. Być może
jest jej szefem.
Wszyscy pokiwali głowami. Prezydent miał rację, a to nie było wesołe.
Następnego dnia feldmarszałek zamknął się w swoim gabinecie.
- W razie rebelii warto mieć jakieś poparcie – pomyślał. Nie namyślając się
długo napisał rozkaz awansu nadporucznika do stopnia pułkownika. Tego
samego dnia wręczył nadporucznikowi szlify pułkownika.
Uścisnął przy tym nadporucznika nader serdecznie i kazał mówić sobie po
imieniu.
Dowiedziawszy się o tym, prezydent zamknął się w swoim gabinecie.
- W razie rebelii lepiej być w zgodzie z jej przywódcami. Trzeba sobie
zapewnić poparcie.
Nie myśląc długo wypisał przyznanie nadporucznikowi najwyższego
odznaczenia państwowego. Na uroczystym bankiecie z udziałem wielu
znakomitych osobistości i ambasadorów obcych mocarstw odznaczono
nadporucznika Superkrzyżem. Prezydent ucałował serdecznie
odznaczonego w oba policzki i wypił z nim bruderszaft. Dwa dni później
nadporucznik mianowany został osobistym adiutantem feldmarszałka, zaś
pensję podniesiono mu do wysokości pensji admirała. Następnego dnia w
południe nadporucznik otrzymał od prezydenta wspaniałą nadmorską
posiadłość. Wieczorem podniesiono mu stopień do generała. Dzień później
stał się właścicielem kopalni złota, którą darował mu prezydent.
Dokładnie tydzień potem wybuchła rebelia. Prezydent i feldmarszałek
zostali aresztowani. Nadporucznika zdegradowano do stopnia starszego
szeregowca.
Dziś prezydent jest portierem w pewnym podrzędnym lokalu, a
feldmarszałek dozorcą w niewielkim przedsiębiorstwie.
No cóż, fatalną rzeczą jest prowadzić krótkowzroczną politykę, a
szczególnie politykę wewnętrzną.
Opublikowano
14.05.1967
Kategoria
Humoreski
Aligator
Pewnego dnia w sklepie nabiałowym kupiłem jajko. Właściwie jeść mi się
nie chciało, więc schowałem jajko do lodówki. Kupując je wydało mi się
trochę dziwne, jakby za duże. Jakież było moje zdziwienie następnego
dnia , kiedy otworzywszy lodówkę spostrzegłem zamiast jajka tylko dwie
skorupki, zaś obok – malutkiego jaszczura. Po dłuższych rozważaniach
postanowiłem pozostawić go w domu. Aligator zaczął rosnąć.
Zrobiłem mu legowisko pod łóżkiem, a kiedy chciał się kąpać
napuszczałem wody do wanny. Po pewnym czasie żeśmy się do siebie
przywiązali. Kiedy wracałem po pracy aligator czekał na mnie we drzwiach i
merdał ogonem. Później zacząłem chodzić z nim na spacery, prowadząc go
na smyczy.
Któregoś dnia postanowiłem wziąć go do biura. Zrobiło mi się żal biednego
gada, że przez tyle godzin musi być sam w domu. W tramwaju jechałem
nader wygodnie, bowiem nie było tam nawet konduktorki. Natomiast w
biurze wybuchł popłoch. Dopiero kiedy powiedziałem, że nie ma powodów
do obaw, że to jest zupełnie uczciwy aligator, nieco się uspokoiło.
Pracowałem, a mój gad leżał spokojnie obok biurka i drzemał. W południe
wezwał mnie szef. Kiedy z drżącym sercem usiadłem naprzeciw niego,
zaczął:
- Drogi panie!!! Co pan…
Tu przerwał i zbladł. Dokończył niemal szeptem:
- Co by pan powiedział na niewielką podwyżkę, o pięćset złotych?
Zaniemówiłem z wrażenia.
- Ależ co ja powiedziałem?!! – poprawił się natychmiast szef. – Chciałem
powiedzieć tysiąc złotych!.
- Doprawdy, dziękuję panie dyrektorze…
- Właśnie przed chwilą otrzymałem wiadomość, że w Sopocie
zarezerwowano dla naszej instytucji jedno miejsce na lipiec. Panu należy
się ono, panu najbardziej potrzebny jest wypoczynek.
Teraz dopiero spostrzegłem, że mój aligator wczołgał się za mną i
wlepiwszy ślepia w mego dyrektora kręcił przednimi łapami młynka.
Od tej chwili moje życie zmieniło się zupełnie. Otrzymywałem regularnie
premię, bezpłatne urlopy, co ciekawsze delegacje. Wkrótce dostałem
awans, przeniesiono mnie do ministerstwa. Nawet moi najzacieklejsi
wrogowie z daleka mi się kłaniali. Kupiłem sobie samochód, zacząłem
budować willę. Pewnego dnia jednak mój aligator zdechł. I wszystko się
znów zmieniło. Wrogowie stali się bardzo zaciekli, przyjaciele przestali mi
się kłaniać, dochodami zainteresował się urząd podatkowy. Zaczęto mówić,
że jestem skończony.
Któregoś dnia otrzymałem przesyłkę. Otwarłem pudło, a w oczach stanęły
mi łzy szczęścia. Na dnie leżał zwinięty w kłębek mały boa dusiciel
Opublikowano
6.07.1967
Kategoria
Humoreski
Dyktator ziewnął, po czym z całą premedytacją splunął na puszysty dywan.
Znudzonym wzrokiem potoczył po komnacie pełnej drogocennych staroci.
Znów ziewnął i zaczął dłubać w nosie. Sprawiało mu to przyjemność, bo na
jego twarzy pojawił się uśmiech. Wielkie drzwi otwarły się i wszedł zaufany
lokaj.
- Wasza Miłościwa Łaskawość, przyszedł Wielki Mistrz Policji i Naczelny
Głównodowodzący Wódz – powiedział, głęboko się kłaniając.
- Wpuścić – odparł dyktator i dalej dłubał w nosie.
Po chwili weszli dwaj mężczyźni ubrani w szyte złoconymi nićmi mundury.
Trzy kroki przed podestem, na którym siedział dyktator, zatrzymali się
wyprężeni jak struny. Dyktator nadal dłubał w nosie.
- No i cóż panowie? – zapytał stojących przed nim dygnitarzy.
Wielki Mistrz Policji poruszył sumiastymi wąsami. Naczelny Wódz zaczął
zezować lewym okiem w prawo. Nie umieli odpowiedzieć na to pytanie.
- Nudy, straszne nudy – odparł sam sobie dyktator.
- Tak – westchnął Naczelny Wódz – Żadnego spisku, rebelii, powstania,
nawet małego maleńkiego bunciku.
Wielki Mistrz Policji westchnął także i otarł pot z czoła. Dyktator się nudził,
więc mogło być fatalnie dla nich obydwóch.
- A może by tak kogo rozstrzelać? – zaproponował cichutko Naczelny
Wódz.
- Ee – skrzywił się dyktator, pracowicie dłubiąc w nosie.
- To może byśmy kogoś powiesili? – zapytał nieśmiało Wielki Mistrz Policji.
-Ee – skrzywił się dyktator.
Łydki pod Wielkim Mistrzem Policji i pod Naczelnym Głównodowodzącym
Wodzem zaczęły dygotać. Dyktator dłubie w nosie, to znaczy, że się nudzi i
może zrobić przesunięcia w rządzie. Nagle Naczelnemu Wodzowi przyszła
do głowy zbawienna myśl. Słabością dyktatora były kobiety.
- A może byśmy pojeździli po okolicznych wioskach i pogwałcili sobie
trochę? – zaproponował przymilnie.
Dyktator skrzywił się z niesmakiem.
- Panowie, zaproponujcie coś naprawdę interesującego. Przecież to, co
chcecie żebyśmy robili, setki razy już robiliśmy.
I nadal dłubał w nosie. Lokaj wniósł tacę ze spirytualiami.
- Napijmy się za demokrację. To jest jednak wspaniała rzecz – powiedział
dyktator.
Wielki Mistrz Policji i Naczelny Wódz odetchnęli z ulgą. Nie było tak źle.
- Wasza Miłościwa Łaskawość, może urządzilibyśmy orgię? – zapytał
Naczelny Wódz.
-Nie. To jest takie nudne. Nic tylko rozebrane kobiety – skrzywił się
dyktator. – Myślę, że dawno nie wprowadziliśmy żadnej reformy. Trzeba
nad tym pomyśleć. Macie panowie jakieś projekty?
Naczelny Wódz zaczął znów zezować lewym okiem w prawo, a Wielki Mistrz
Policji poruszył sumiastymi wąsami. Nie byli najmocniejsi w polityce
reform podatkowych. Dyktator uśmiechnął się z pobłażaniem.
-Proszę wezwać ministra do Spraw Co Najmniej Ważnych – rzekł do lokaja.
Chwilę później minister zginał się przed nim w głębokim ukłonie.
- Właśnie myślimy nad nową ustawą, tylko nie wiemy jeszcze jaką – rzekł
dyktator – Czy ma pan jakieś projekty?
- Oczywiście, Wasza Miłościwa Łaskawość – odparł dwornie minister –
Właśnie przygotowałem projekt ustawy o podatki od deszczu. Skoro na
pole chłopa spadnie deszcz, będzie miał większe plony i będzie mógł
zapłacić podatek.
Dyktator zaklaskał w dłonie.
- Doskonale! Doskonale! Należy się panu, panie ministrze podwyżka
pensji!.
- Wszystko dla Waszej Miłościwej Łaskawości – odpowiedział minister –
Chcę jeszcze zapytać Waszą Miłościwą Łaskawość co zrobić z tymi
pięćdziesięcioma chłopami, którzy zalegają z podatkami?
- Ach mój drogi! – żachnął się dyktator – To co zwykle – galery!
W tym samym czasie pewien człowiek przyszedł pod główną bramę pałacu
dyktatora i zrobił tam kupkę. Nienawistnie spojrzał na pałac i z miną kogoś,
kto spełnił swe wielkie posłannictwo, odszedł.
Bo ten człowiek nie znosił dyktatorów.
Opublikowano
25.08.1967
Kategoria
Humoreski
Jak ukatrupić pomysł literacki
Wpadłem ostatnio w okropne tarapaty. Otóż szukając któregoś dnia spinek
do mankietów, z przerażeniem spostrzegłem, że w jednej z szuflad zaczęły
się lęgnąć pomysły. Gdyby to były zwyczajne pomysły, nie byłoby to takie
straszne. Ale to były pomysły pisarskie.
Nalęgło się tego paskudztwa sporo i co jeden to inny. Jeden jakiś
zezowaty, drugi wypełniony głębią psychologiczną, trzeci zupełnie czarny.
Pewnie był to pomysł na powieść kryminalną. Jeszcze inne miały mój profil
– były to pomysły na powieść autobiograficzną. Przeraziłem się nie na
żarty. Nigdy nie miałem do czynienia z pisarstwem i nie miałem pojęcia co z
takimi pomysłami należy zrobić.
Zamknąłem szufladę na klucz, dla wszelkiej pewności przybiłem kilka
gwoździ i przez kilka dni nie dawałem im nic do jedzenia. Chciałem, żeby
zdechły z głodu. Potem doszedłem jednak do wniosku, że jest to sposób
bardzo niehumanitarny. Otwarłem szufladę i z jeszcze większym
przerażeniem spostrzegłem, że nie tylko nie są wycieńczone, ale jest ich
jeszcze więcej. Tego było dla mnie za wiele. Kupiłem w sklepie dziesięć
paczek DDT i wszystko wsypałem do szuflady. Zamknąłem ją ponownie i
spokojnie zacząłem czytać gazetę.
Następnego dnia zajrzałem do szuflady i moje przerażenie osiągnęło
szczyt. Pomysły zjadły całą porcję DDT, rozmnożyły się jeszcze bardziej i
co najgorsze stały się wobec mnie bezczelne. Jeden z nich ugryzł mnie w
palec, drugi wymknął się z szuflady i wlazłszy do mojej biblioteki pożarł
całą wielką encyklopedię.
Tego było za wiele. Pobiegłem do piwnicy po siekierę. Wyjąwszy z szuflady
jeden z pomysłów, uciąłem mu początek. I stała się rzecz straszna – nie
dość, że nie zdechł od razu, to jeszcze na domiar złego odrósł mu nowy
początek, zaś ten odrąbany połączył się z innym końcem i powstał nowy
pomysł.
Zakryłem oczy i zrozpaczony nie wiedziałem co robić. Przez nieuwagę
zostawiłem szufladę otwartą i z rozpaczy poszedłem się napić.
Po powrocie doznałem pewnego pocieszenia, bo ktoś skradł mi kilka
pomysłów, ale nie było to zbyt wielkie pocieszenie. Pomysłów nadal było
bardzo dużo i ciągle jeszcze rozmnażały się. Nie jadłem, nie piłem i
myślałem nawet o samobójstwie. Nie sypiałem, bo w domu nie mogłem.
Drażniły mnie ciche popiskiwania dochodzące z szuflady. W hotelu też nie
mogłem spać, bo bar był czynny przez całą noc.
Próbowałem wszystkiego: arszeniku, cjankali, kurary, trucizny na myszy,
jadu kiełbasianego i nawet przynosiłem obiady z pobliskiej restauracji, by
wrzucić do szuflady. Żadna z tych trucizn nie działała. Pomysły na powieści
kryminalne nawet się cieszyły kiedy wrzucałem cjankali, tak były do tego
przyzwyczajone. I nie wiem jak długo bym cierpiał, gdybym nie spotkał
pewnego znanego pisarza, który jest moim znajomym.
- Ach mój drogi – powiedział do mnie. – Ja też miałem takie kłopoty. Nie
masz się czym martwić. Jeżeli chcesz się tego pozbyć, to weź po prostu
któryś z pomysłów i wykorzystaj go. Na pewno go zamordujesz.
Uradowany pobiegłem do domu. Rzeczywiście recepta mego znajomego
działała niezawodnie. Ze zjadliwym uśmiechem wyjmowałem pomysły z
szuflady i wykorzystywałem. Z takim samym uśmiechem patrzę i zacieram
ręce pisząc tę humoreskę. Patrzę jak pomysł na nią zdycha w ciężkich
konwulsjach. Dobrze mu tak.
Opublikowano
6.10.1967
Kategoria
Humoreski
Awantura w piekle
To, że wzięto mnie do piekła wcale mnie nie zdziwiło, bo nie prowadziłem
życia pustelniczego ani bogobojnego. Przyznać trzeba, że zajęli się mną
grzecznie, bez ociągania i uprzejmie. Podszedł do mnie taki facet z rogami,
ukłonił się i przeprosiwszy za fatygę zmierzył mnie miarką krawiecką. Kiedy
skończył, ukłonił się jeszcze raz i krzyknął w długi korytarz:
- Czwórka męska. Kocioł emaliowany, wysokoprężny.
Mile połechtało to moją próżność, bo wokół widziałem zwykłe, żelazne
kotły. Sprowadzono mnie piętro niżej. Facet, który mnie prowadził, skłonił
się znowu i eleganckim gestem wskazał duży, emaliowany kocioł.
- Zechce pan zająć miejsce.
Wlazłem do kotła i czekałem co dalej. Jakiś dyżurny diabeł przyniósł
naczynie pełne parującej smoły. Zajrzałem do tego naczynia i ogarnął mnie
gniew.
- Więc to ma być wysokogatunkowa smoła, którą zastrzegłem sobie w
cyrografie?! To jest zwyczajny dziegieć i to na dodatek źle przygotowany!!
Nie mam zamiaru smażyć się w tym paskudztwie!
Dyżurny diabeł speszył się. Popatrzył na mnie z wyrzutem i wyszedł. Wrócił
po chwili z tym, który mnie przyprowadził.
- Pan wybaczy – powiedział ten drugi – ale mamy trudności z dostawami
wysokogatunkowej smoły. Dziegieć stosujemy jako środek zastępczy.
- Nic mnie to nie obchodzi! – wrzasnąłem. – Żądam wysokogatunkowej
smoły i w ogóle chcę się widzieć z Belzebubem!
Spełniono moje życzenie. Belzebub ukłonił się grzecznie, przeprosił za
niezaradność swych podwładnych i rzekł:
- Pan wybaczy, ale nie możemy dostarczyć wysokogatunkowej smoły pod
pański kocioł. Kooperacja nawaliła. Jeśli pan pozwoli, w zamian
podwyższymy panu temperaturę.
Zgodziłem się. Kilku młodych diabłów rozpoczęło pracę. Po kwadransie
ogarnęła mnie złość. Trząsłem się z zimna, szczękałem zębami a kocioł był
zimny. Wezwałem dyżurnego diabła.
- Co to znaczy?! – wrzasnąłem. – Nie dość, że nie ma smoły i smażycie
mnie w jakimś świństwie, to jeszcze zimno tu u was jak w lodówce?! Ja
mam delikatny organizm, mogę dostać kataru, albo zapalenia płuc!
Dyżurny diabeł skłonił się przepraszająco:
- Niestety, mamy również kłopoty z fachowcami. To są praktykanci i niezbyt
jeszcze umieją obchodzić się z wysokoprężnymi kotłami.
- Ach tak! Jeżeli w ciągu dziesięciu minut nie otrzymam dobrej smoły i
fachowca do obsługi, to idę do nieba!!
Groźba pomogła. Otrzymałem wysokogatunkową smołę, zaś mój kocioł był
obsługiwany przez samego Belzebuba. Dyżurny diabeł nachylił się i
szepnął mi na ucho:
- Nasz klient, nasz pan. Sam naczelnik zgodził się obsługiwać pana, a
smołę otrzymał pan z jego prywatnych oszczędności. Mam nadzieję, że pan
doceni nasze poświęcenie.
Teraz wszystko jest w najlepszym porządku. Smażę się w najlepszej smole,
mam najlepszy kocioł, a pod nim najwyższą temperaturę.
Dlaczego akurat o mnie tak zadbano? Pst! Mam szerokie wpływy w niebie.
Kategoria
Humoreski
Był piękny, pogodny dzień. Za kratami jednej z klatek ZOO spokojnie
przechadzał się tygrys. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć na piękne zwierzę.
Tygrys obrzucił mnie niechętnym wzrokiem, ziewnął, ukazując rząd kłów i
wtedy usłyszałem pytanie wypowiedziane głębokim basem:
- Co się gapisz?
Drgnąłem przerażony. Potężny kot znowu ziewnął i powiedział:
- Tygrysa nie widziałeś?
W bezwładnych myślach przypominałem sobie ostatni kieliszek. To było
prawie miesiąc temu. Niemożliwe, żeby tak długo działał. Dotknąłem dłonią
czoła. Byłem zdrów. Nie miałem wątpliwości. To mówił tygrys.
- Ty umiesz mówić – wyjąkałem.
- Tylko nie ty, co za ty?! – oburzył się. – Znamy się dopiero od trzech minut.
Mów do mnie: „proszę pana”. Pętasz się tutaj po ZOO ze zwolnieniem
lekarskim w kieszeni, a ten przystojny brunet z najbliższego sąsiedztwa
poszedł pożyczyć od twojej żony szklankę cukru. I chyba już ze dwie
godziny pożycza…
Na czole pojawiły mi się krople zimnego potu. Rzeczywiście, na tym samym
piętrze mieszka przystojny brunet i stale pożycza od nas cukier. Kiedyś
żona zaprosiła go nawet na kawę.
Tygrys wziął na kieł kawałek mięsa i z niedbałą miną zaczął przeżuwać.
- To jeszcze nie wszystko – powiedział krzywiąc się. – Jutro będziesz miał
przykrą rozmowę z szefem. Na awans nie masz co liczyć, dostanie go ten
facet z księgowości. Przerwijmy rozmowę na chwilę – błysnął
przekrwionym ślepiem. – Idzie ten idiota z moim obiadem.
Odwróciłem się. Do klatki tygrysa szedł dozorca. Wrzucił mięso za kraty i
poszedł dalej.
- Smacznego – powiedziałem.
- Dziękuję. Wiesz, myślałem kiedyś, żeby zostać jaroszem, ale nic z tego
nie wyszło. Lubię jadać konkretnie. Nie masz przypadkiem jakiejś ćwiartki?
Zawsze po mięsie strasznie mnie suszy. Nie przejmuj się tym idiotycznym
napisem: „Nie karmić zwierząt”. Zresztą tu nic nie ma o piciu
Pobiegłem do sklepu i zaraz wróciłem. Dyskretnie wsunąłem butelkę
między kraty. Tygrys wprawnym ruchem wybił korek, wypił trzy czwarte i
oddał mi butelkę.
- Osobiście wolę wódki gatunkowe, ale jeśli nie ma innej, piję i taką. – rzekł.
– Wracając jednak do twoich spraw: uważałbym na tego bruneta z
przeciwka.
- Co mam robić? – wykrzyknąłem.
- Ja bym mu odgryzł cokolwiek – powiedział protekcjonalnie. – Na przykład
głowę. No, a ty? Możliwości w tej dziedzinie masz raczej ograniczone.
Możesz najwyżej dać mu w zęby.
Pobiegłem do domu. Na stole stała zapomniana szklanka z cukrem, a moja
żona miała wypieki na twarzy. Zrobiłem minę człowieka nic nie
podejrzewającego. Na drugi dzień miałem przykrą rozmowę z szefem. Nie
dostałem awansu!
Zmartwiony poszedłem do ZOO.
- A nie mówiłem? – rozwarł paszczękę tygrys. – To nic! Rzecz do
załatwienia!
Przez kilka minut szeptem rozmawialiśmy przy kratach. W następną
niedzielę udało mi się namówić żonę i bruneta na przechadzkę do ZOO.
Zatrzymaliśmy się przed klatką tygrysa. Brunet nachylił się przez barierkę,
żeby odczytać tabliczkę. Wtedy tygrys, robiąc do mnie oko, wychylił łeb
przez kraty i ile miał sił w płucach ryknął:
- Odczep się, łobuzie, od żony mojego przyjaciela!!!
Brunet zwalił się jak kłoda. Żona uciekła w popłochu. Uśmiechnąłem się
zjadliwie i z satysfakcją uścisnąłem łapę, zbrojną w długie pazury.
- Teraz przyprowadź swego szefa i faceta z księgowości – powiedział
tygrys.
Spojrzałem na niego z wdzięcznością i dyskretnie między kraty wsunąłem
pół litra wyborowej.
Opublikowano
14.05.1968
Kategoria
Humoreski
Przybyłem do pewnego państwa w celach służbowych i już na lotnisku
rzuciło mi się w oczy niezwykłe poruszenie panujące na ulicach. Tłumy
pędziły przed pałac królewski, przeważnie mężczyźni uzbrojeni w lornetki
teatralne, lupy i lunety wszelkiego rodzaju. Zauważyłem także kilku
oficerów armii, artyleryjskie lornety nożycowe. Wsiadłem do taksówki, ale
kierowca wcale nie chciał mnie słuchać, tylko wyrwał jakiemuś maluchowi
wielkie szkło powiększające i popędził za tłumem.
Chcąc nie chcąc, musiałem uczynić to samo. Plac przed pałacem
królewskim oblegała niesamowita ciżba. W oknach sąsiednich budynków,
na dachach i na drzewach widać było mrowie ludzi. Właściciele wielkich
lunet ustawionych na trójnogach wywiesili cenniki, na których widniały
wygórowane ceny za minutę patrzenia.
Na wielkim tarasie pałacu stała gwardia królewska wyprężona na baczność.
Wyjście na taras było już otwarte. Za gwardzistami stali dwaj jegomoście,
wyraźnie z siebie zadowoleni. Jako cudzoziemiec nie bardzo orientowałem
się co to wszystko ma oznaczać. Zapytałem kilku gapiów, ale ci byli tak
zafrapowani, że nie dosłyszeli nawet mojego pytania. Dopiero pewien
uprzejmy staruszek udzielił mi informacji.
- Zapewne czytał pan w młodości bajkę o dwóch niezwykle sprytnych
oszustach, którzy podjęli się uszyć nowe szaty królowi. Oszuści udawali,
że szyją szaty z niezwykle cienkiego materiału, tak cienkiego, że wcale go
nie było widać, kiedy w rzeczywistości niczego nie szyli. Cały naród
zachwycał się doskonałością nowego ubioru monarchy i dopiero jakieś
dziecko zauważyło na głos, że król jest nagi.
Powiedziałem staruszkowi, że znam tę sympatyczną bajeczkę, lecz nie
pojmuję jej związku z tumultem na placu.
- Zaraz ci to wyjaśnię – przysunął się do mnie starzec. – Niedawno,
cudzoziemcze, dwóch identycznych krawców-oszustów nawiedziło nasz
pałac królewski.
- Rozumiem! – wtrąciłem ubawiony. – I pewnie dzisiaj za ten niecny czyn
kat wychłoszcze ich publicznie na placu.
- Wręcz przeciwnie – zachichotał mój rozmówca. – Dzisiaj na tym oto placu,
jak w znanej ci bajce, odbędzie się publiczny pokaz nowych szat
królewskich. Żeby uniknąć zgorszenia, wszystkie nasze dzieci
pozamykaliśmy w domach.
- I tylko dlatego zebrał się tak ogromny tłum? – spytałem zdziwiony.
– Tak, cudzoziemcze- odparł staruszek. – Bo trzeba ci wiedzieć, że naszym
krajem rządzi królowa.
Opublikowano
14.09.1968
Kategoria
Humoreski
Wyglądał jak przeciętna maszyna cyfrowa. Składał się z kilku szaf i pulpitu
sterowniczego z migającym ekranem i całym mnóstwem przycisków.
Usiadłem za tym pulpitem i przy pomocy odpowiedniego urządzenia
przekazałem mu dane do przeliczenia, a sam postanowiłem wyjść na pół
czarnej. Kiedy byłem już przy drzwiach, w jego głośniku coś zacharczało:
- Nic z tego, mój stary! Wychodzisz sobie na kawę i myślisz, że ktoś będzie
za ciebie tyrał w pocie czoła, tfu, pulpitu sterowniczego?! Nic z tych rzeczy!
I w tym samym momencie lampka kontrolna zgasła. Zawróciłem od drzwi i
ponownie usiadłem przy pulpicie. Lampka zapaliła się z powrotem.
- To co innego, mój stary. Posiedzisz trochę przy mnie, trochę policzymy, a
potem możesz iść, gdzie się żywnie podoba.
Nie podobał mi się ten trywialny sposób zwracania się mózgu
elektronowego do mojej osoby. Zapalił się ekran z wynikami kontrolnymi.
Maszyna zaczęła sobie podśpiewywać i głośno liczyła.
- Ile jest dwa razy dwa? Cztery mówisz? Rzeczywiście. Masz rację. Ile jest
jeden plus jeden?
- Dwa! – wrzasnąłem.
- Ależ nie denerwuj się, mój stary – dobiegło mnie z głośnika. – czasem
lubię liczyć głośno. To mi pomaga. Nie wiem, czy wiesz, ale ta blondyna z
programowania ma na ciebie oko. Kiedyś, jak siedziała przy mnie, wyjęła
twoje zdjęcie i wzdychała cały kwadrans. Żebyś człowieku, wiedział jakie
ona ma kształty.
- A skąd ty wiesz? – zdziwiłem się.
- Nie jest to znowu takie trudne – lampka kontrolna zamigotała zawadiacko.
– Ma się te elektronowe czujniki. Dotknie się tu i tam i już się wie.
Przysunąłem się bliżej głośnika.
- Na podwyżkę nie masz co liczyć. Naczelny rozmawiał przy mnie z
głównym programistą – usłyszałem szept. – Zresztą powiedz coś o sobie.
Prawie się nie znamy. Wyglądasz na miłego faceta.
Wyciągnąłem się wygodnie w krześle.
- No cóż u mnie? Nic – odparłem. Stara bieda.
- Co sądzisz o nowym dyrektorze?
- Świnia! – odrzekłem szczerze.
- Chyba masz rację – przytaknął mózg. – mnie też się ten facet nie widzi. Co
myślisz o głównym programiście?
- Też świnia! – powiedziałem.
- Rzeczywiście – lampka kontrolna potaknęła kilkoma mrugnięciami. –
Patrzeć na niego nie mogę. Ohyda. Ta blondynka z programowania też
jakaś taka. Niby całkiem porządna, ale wiesz… To i tamto się słyszało. W
biurze to, a w domu tamto.
Rozmawialiśmy jeszcze dłuższy czas. Myślałem, że to zupełnie porządny
mózg. Ale strasznie się omyliłem. Okazało się, że to bydlę. Dzień później…
Dzień później miałem nieprzyjemną rozmowę z naczelnym. Wyleciałem z
pracy. Mózg doniósł, gdzie trzeba.
Państwo dziwią się co ja robię na podłodze w tej dziwnej pozycji z czterema
rolkami dynamitu w ręce? Pst! Żeby ten drań nie dostrzegł nas swoją foto-
komórką. Zemsta jest rozkoszą bogów.
Opublikowano
28.10.1968
Kategoria
Humoreski
Na podeście stanął wysoki, przystojny mężczyzna we fraku. Białe,
opadające na kark włosy, ufryzowane były na kształt wiolonczeli. Widownia
umilkła, orkiestra wstała, dyrygent skłonił się wśród ogromnych braw.
Kiedy batuta uniosła się w górę i gwałtownie opadła wraz z ramieniem
dyrygenta na partyturę – zagrzmiały kotły, odezwały się skrzypce i altówki.
Wirtuoz wykonał szybki unik głową, zeskoczył z podestu, przebiegł obok
koncermistrza, zawrócił i dwukrotnie machnął rękami. Wtedy ryknęły
organy.
- Boże! – pisnął jakiś podlotek. – On jest genialny. Popatrzcie na jego
ruchy. Ile w nich wirtuozerii i wyrazistości.
Rozległy się uciszające syki, podlotek zamilkł. Dyrygent wykonał dwa
błyskawiczne przysiady i machając gwałtownie batutą przeszedł w piruet
taneczny. Huknęły kontrabasy, odpowiedział fortepian w solowej partii,
cichym echem powtórzyły angielskie rogi.
- Coś wspaniałego – powiedział siedzący obok jegomość. – Do końca życia
nie zapomnę tego koncertu. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś
dyrygował z taką olbrzymią ekspresją.
- Niech pan się nie dziwi- odrzekł sąsiad. – To jest ta jego nowa szkoła
dyrygentury. Nikt nie umie tak prowadzić orkiestry…
Umilkł, bo wirtuoz wykonał teraz gwałtowny podskok, szybko wychylił się
w prawą, potem w lewą stronę i zamarł w bezruchu. Wreszcie powoli
podniósł partyturę i z całej siły grzmotnął nią w pulpit. W dostojnym,
przechodzącym w burzę duecie odezwały się kotły, przy wtórze waltorni.
Dramatycznie jęknął triangel. Dyrygent rzucił się w prawo, zeskoczył znów
z podestu i przykucnął na moment, potem się poderwał, lewą ręką
wyrysował w powietrzu esy – floresy, wskoczył z powrotem na podest i
trzasnął batutą w pulpit. Znany krytyk muzyczny siedzący przede mną,
mruczał do siebie:
- Niezwykłe, niezwykłe! Geniusz nie stroniący od nowatorstwa, samoistne
zjawisko w muzyce. Genialne!
Zaczął klaskać, za nim cała sala, brawa przeszły w owację. Umilkły, kiedy
dyrygent wyrwał z rąk koncermistrza smyczek i zaczął nim zataczać kręgi.
Muzyka doszła szczytu, pompatyczny finał uderzył furioso w kryształowe
kandelabry sali koncertowej. Po ostatnim takcie rozległa się burza braw.
Dyrygent nie kłaniając się zbiegł ze sceny. W garderobie, dokąd w dalszym
ciągu dochodziły odgłosy rozentuzjazmowanej widowni, spojrzał w lustro
dotykając ręką czerwonej opuchliny pod okiem.
- Psiakrew! Jednak użądliła!.
Opublikowano
22.01.1969
Kategoria
Humoreski
Marszałek polny nachylił się do ucha pierwszego lorda admiralicji.
- Między nami mówiąc, ekscelencjo, człowiek postawiony u steru rządów w
naszej prowincji to skończony bałwan. Kiedy pół roku temu robił przegląd
gwardii, nie umiał odróżnić armaty od haubicy, a wachmistrza od
rotmistrza.
Pierwszy minister zachichotał zjadliwie, włączając się do rozmowy.
- He! He! Proszę panów, pamiętam doskonale przyjęcie na cześć
ambasadora Bounbacco. Ten cymbał strzelał damom z rurek kremowych
wprost za dekolty. A potem wrzucił ambasadorowej dzwonko śledzia.
Admirał przysunął się bliżej marszałka polnego.
- Wiecie panowie, ha! ha! że kiedy po raz pierwszy przyszedł na mój okręt
flagowy, na widok beczek z rumem powiedział: Ach to te słynne pańskie
bomby głębinowe, admirale”. Ha! Ha! Ignorant!
Marszałek polny spoważniał.
- Nie mamy co przed sobą ukrywać, ten człowiek jest po prostu idiotą. I w
ogóle wygląda jak oskubana kura.
- Najwyższy czas z tym skończyć! – trzasnął pięścią w ławę pierwszy lord
admiralicji. – Nie możemy pozwolić, żeby ktoś tego pokroju nami pomiatał!
Trudno tolerować człowieka, którego poziom inteligencji jest na wysokości
okien od piwnicy.
- Ma pan rację, admirale – poparł lorda marszałek polny. – Wreszcie trzeba
z tym skończyć. Załóżmy stronnictwo, albo opozycję.
- Najlepiej, proszę panów zrobimy, jeśli zignorujemy zupełnie tego idiotę –
rzekł pierwszy minister. – Nie będziemy się do niego odzywać, na jego
przyjęciach każdy z nas będzie ostentacyjnie ziewał, krzywił się na jedzenie
i tak dalej.
- Znakomicie! – zgodził się marszałek polny. – Ażeby zaś nasze zebranie
nie przeszło bez echa uknujmy jakieś hasło przewodnie. Co pan proponuje,
admirale?
- Wicekról jest d..a! – odrzekł bez żenady zapytany.
- Co za trafnośc hasła – zdumiał się pierwszy minister. – Panowie –
proponuję wznieść ten właśnie okrzyk. Trzy! Cztery!
- Wicekról jest dupa!! – huknęło.
Mężczyzna śpiący opodal ocknął się gwałtownie.
- Co to bunt? Do wioseł!! Raz! Raz! Raz!
Świsnął bat. Galera pomknęła jak nigdy dotąd.
Opublikowano
14.06.1969
Kategoria
Humoreski
Rzeczywiście, dopiero w tym roku po raz pierwszy udało mi się wyjechać
nad morze. Zaprosił mnie do siebie stryj Eliasz. No więc pojechałem,
okropnie ucieszony znakomicie zapowiadającym się urlopem. Stryj przyjął
mnie serdecznie i gościnnie, po czym zaraz pierwszego dnia poszliśmy na
plażę. Mimo słonecznej pogody, dął silny wiatr i morze było rozfalowane.
Stryj ułożył się obok mnie na kocu.
- Te rosnące i opadające wzniesienia wody to fale – objaśnił. – Pianę, która
tworzy się na ich szczycie, nazywamy grzywami fal. Czy widzisz drugi
brzeg?
- Nie – odparłem uprzejmie.
- No, bo morze jest tak wielkie, że drugiego brzegu nawet przy dobrej
pogodzie nie widać.
Odkorkował termos, po czym zaczął chłeptać oranżadę.
- A czy wiesz jak się nazywają ludzie wokół nas? – zapytał.
- Nie mam pojęcia – uśmiechnąłem się rozbrajająco.
- No tak, skąd możesz wiedzieć – pocieszył mnie stryj. – Przecież jesteś
nad morzem po raz pierwszy. To są plażowicze, mój drogi.
- Aha – potaknąłem grzecznie.
Na drugi dzień poszliśmy obejrzeć rybacką przystań. Stryj Eliasz stanął na
drewnianym pomoście i wskazał ręką:
- Czy wiesz co kłębi się w tych sieciach?
- Ryby – odrzekłem.
Stryj poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Tak, wiedzę książkową to ty masz. Trzeba ci przyznać, że jesteś oczytany.
Twój ojciec zawsze mawiał, że jesteś bardzo zdolny.
Nazajutrz znów poszliśmy na plażę. Stryjaszek łypał bez przerwy na co
ładniejsze dziewczyny, w końcu odezwał się:
- Tego mężczyznę w czerwonym czepku na wieżyczce nazywamy
ratownikiem. Jak sama nazwa wskazuje, zajmuje się ratowaniem.
- O Boże! – zdumiałem się rozkosznie. – Co też stryj powie? Nigdy bym na
to nie wpadł!
- No widzisz, chłopcze – poklepał mnie po plecach. – Sama wiedza
książkowa nic nie znaczy. Przede wszystkim doświadczenie.
Tu łypnął po raz setny na opaloną blondynkę, która leżała nieopodal nas.
Czwartego dnia dowiedziałem się, że miejsce w którym niebo styka się z
morzem nazywa się horyzontem, przy czym takiego miejsca w ogóle nie
ma, bo morze z niebem wcale się nie styka i tylko nam się tak wydaje.
Piątego dnia dowiedziałem się, że takie bardzo duże fale zwane są
bałwanami i nie mają nic wspólnego ze śniegowymi. Dnia szóstego dane mi
było dowiedzieć się, że te małe pływające galaretki, które czasem można
spotkać w wodzie, to nic innego jak tylko meduzy. Po tygodniu nie
zdzierżyłem.
- Niech stryj pójdzie ze mną – powiedziałem i zaprowadziłem go na stację. –
Też chcę stryjowi coś pokazać. To jest, proszę stryja, lokomotywa, a to jest
pociąg, który ta lokomotywa ciągnie. To jest wagon z przedziałem, do
którego wsiądę, to jest bilet kolejowy, a to jestem ja, który na ten bilet
pojadę. A słowa, które zaraz stryjowi powiem, nazywają się do widzenia!
Pociąg ruszył, ale mimo upału byłem zmuszony zamknąć okno, bo stryj
biegł za pociągiem krzycząc, że chciał mi jeszcze powiedzieć, iż takie duże
żelazo, które samo pływa po wodzie, nazywa się statkiem.
Opublikowano
10.08.1969
Kategoria
Humoreski
Proszę 10 deko poczucia humoru
Wyobraźmy sobie, że nasza wspaniała technika doszła do tego, iż nawet
pewne stany wewnętrzne ludzkiej duszy oraz właściwości charakteru udało
się wyprodukować w czystej postaci chemicznej. Wchodzimy więc do
sklepu i pytamy subiekta:
- Czy jest uczucie niekłamanego zachwytu w ampułkach?
- Jest – odpowiada subiekt. – Życzy pan sobie niekłamany zachwyt
artystyczny czy zwyczajny? Mamy również w globulkach uczucie
uwielbienia z importu.
Więc kupujemy fiolkę i przed wejściem na wystawę malarską naszego
przyjaciela zażywamy pastylkę uczucia niekłamanego zachwytu.
Kiedy indziej spotykamy w sklepie mężczyznę o brutalnym wyglądzie,
odrażającym sposobie bycia i prostackim zachowaniu. Osobnik ten wali
pięścią w stół i ryczy:
- Uczucie niezwykłej łagodności rraz!!
- Jest tylko w zastrzykach – odpowiada spokojnie subiekt.
- Niech będzie! – wrzeszczy tamten. Byle szybko!
Wkłuwa sobie strzykawkę w siedzenie, po chwili na jego twarzy pojawia się
miły uśmiech.
- Okropnie mi przykro – mówi z zażenowaniem że zachowałem się tak
grubo-skórnie. Najmocniej panów przepraszam. To się już nigdy więcej nie
powtórzy.
Wychodzi grzecznie z uśmiechem na twarzy. Po chwili do sklepu wpada
młoda dziewczyna.
- Chciałabym dostać pół kilograma głębokiej miłości.
- Służę pani uprzejmie – mówi subiekt. – Platoniczna, normalna,
uwielbiająca?
Dziewczyna zastanawia się chwilę.
- Raczej normalna.
- Proszę zażywać w winie! – woła za nią subiekt, kiedy dziewczyna już
wychodzi. – Najlepiej czerwonym, wytrawnym.
Zaraz po niej zjawia się wesoły jegomość i powiada:
- Wie pan, ja jestem zbyt pozytywny. Czy ma pan może coś z uczuć
negatywnych?
Oczywiście. W tych słoiczkach jest uczucie kompletnej antypatii, w tamtych
niechęć, a w tubkach uczucie niesmaku. W fiolkach mamy zgryźliwość, co
prawda jest już trochę nieświeża… Zresztą oto lista. Proszę sobie coś
wybrać.
Wesoły jegomość przegląda listę.
- Proszę złość w galarecie!
Po chwili wychodzi ze sklepu, złorzecząc na wszystko i wszystkich. W
drzwiach mija go mizerny człeczyna i podchodzi do kontuaru.
- Czy mogę dostać uczucie szewskiej pasji? – powiada cichutko. – Muszę
porozmawiać ze swoim szefem…
- Oczywiście, służę panu uprzejmie. W pigułkach, czy woli pan luzem?
- Najlepiej luzem. Dwa kilogramy!
Człeczyna opuszcza sklep, napinając z szewską pasją wątłe bicepsy.
Mówię do subiekta:
- A co u was idzie najgorzej?
Poczucie humoru. Leży tego zawsze kilkanaście worków w magazynie.
Regularnie zażywają tylko ci z pism satyrycznych, czasem jakiś reżyser
przed kręceniem komedii kupi kilka deko – i wszystko.
To rzecz właściwie w tym kraju nie znana.
- W takim razie poproszę dziesięć deko.
Zażyłem w koniaku i stąd ten felieton.
Opublikowano
27.10.1969
Kategoria
Humoreski
Przepełniony autobus, dychawicznie posapując, zajechał na przystanek.
Między innymi wsiadł do niego pochylony, siwiuteńki dziadek, na widok
którego pewien młody człowiek wstał.
- Proszę, niech pan spocznie.
- Nie chcę – odpowiedział dziadek. – Wolę postać.
Wśród pasażerów rozległ się szmer niezadowolenia, zaś młody człowiek
zaczerwienił się.
- Chce pan zrobić ze mnie łobuza, żeby potem mnie w gazetach opisali?
Proszę, niech pan siada.
- Ale ja nie chcę usiąść – odparł dziadek.
- Dziadek tu nie ma nic do gadania! – ryknął gruby jegomość. – Dziadek ma
natychmiast usiąść i tyle!
- Nigdzie nie będę siedział – zacietrzewił się dziadek. – Jak mi się podoba
to siedzę, a jak nie, to stoję.
- Dziadek jest aspołeczny – powiedział kuso ubrany podlotek o
intelektualnym wyglądzie. – Dziadek nie wie co to obowiązek.
- Właśnie – dodał towarzysz podlotka. – Obowiązkiem dziadka jest zająć
miejsce, które mu ustąpiono. I to zaraz, bo jeszcze jakiś chuligan zajmie.
- A ja nie chcę! – odkrzyknął dziadek.
Konduktorka wymusiła na twarzy miły uśmiech i ciepłym głosem
przemówiła:
- Dziadku kochany, ostatecznie co dziadkowi zależy na tym, żeby trochę
sobie posiedzieć. Przecież już nie te nogi, nie ten wiek.
– No, właśnie – dodał inny pasażer. – My dziadkowi zaraz zrobimy przejście
do miejsca i dziadek grzecznie sobie usiądzie. Bilet dziadkowi kupimy.
– A ja nie potrzebuję biletu, bo mam miesięczny. I nie usiądę.
– Jak dziadek w tej chwili nie usiądzie, to my dziadka wyrzucimy z
autobusu! – gruby jegomość próbował metod szantażu.
Dziadek tylko się uśmiechnął i mocniej ścisnął tęgą laskę.
– Ja tam nic nie mówię z tym wyrzucaniem, ale pamiętam jak my pod
Verdunem się bili…
Znowu uśmiechnął się i dodał enigmatycznie: ho! ho!
Na przystanku wsiadł kontroler i wszyscy się uśmiechnęli, bo teraz dziadek
nie mógł się już wymigać od zajęcia miejsca.
– Panie kontrolerze, dziadek nie chce zająć miejsca – poskarżył się gruby
jegomość, oddając swój bilet do kontroli.
Kontroler popatrzał na dziadka nieuprzejmie.
– Co to ma znaczyć, proszę dziadka? Dziadek robi niepotrzebny tłok.
Proszę natychmiast usiąść.
– Nie chcę!
- Natychmiast, bo każę zapłacić mandat!
- Nie usiądę!
- Dziadek jest wredny! Dziadek jest aspołeczny!
- Nie chcę siedzieć!
Gruby jegomość rozzłościł się na dobre, a za nim reszta pasażerów.
– Albo dziadek siada, albo nie?!
- Nie siadam.
– No to precz z autobusu! – ryknął kontroler.
Wyciągnęło się kilkadziesiąt rąk, by wypchnąć dziadka za drzwi. Kiedy
autobus ruszył znowu, konduktorka powiedziała do młodego człowieka:
- Niech pan zajmie swoje miejsce. Nie będziemy przejmować się
chuliganami, których nigdzie nie brakuje.
Kategoria
Humoreski
To był ułamek sekundy. Zatrzymałem się nagle w jakimś podświadomym
odruchu i w tej samej chwili uświadomiłem sobie, że to był ON – mój wróg
numer jeden. Na jego twarzy błąkał się ten bezczelny, wyzywający
uśmieszek, jakim obdarowywać zwykł ludzi, których nie znosił.
Jeszcze w przedszkolu, kiedy ślepe fatum rzuciło nas razem do grupy
starszaków, on twierdził publicznie, że jest tym, który najbardziej kocha
panią przedszkolankę, choć było zupełnie odwrotnie. To ja najbardziej
wielbiłem naszą panią, a on z wrodzonym sobie bestialstwem i
skłonnościami do sadyzmu podkładał ciastka tortowe na krzesło, na które
ona za chwilę miała usiąść. A później, kiedy tuliliśmy się całą grupą do pani
przedszkolanki, on bez skrupułów wywalczał sobie najobfitsze miejsce. W
szkole podstawowej, kiedy zajmowaliśmy się szlachetnym sportem
pociągania dziewczyn za warkocze, on zaklepał sobie taką z najdłuższymi i
któregoś dnia strasznie mnie zbił, gdy przez nieuwagę ja ją pociągnąłem.
W liceum, dokładnie przez cztery lata, byłem zmuszony kochać się w
połowie dziewczyny, bo w drugiej połowie on był zakochany. Zrobił to
celowo, bo w naszej klasie było dwadzieścia osiem dziewczyn. Straszny ten
człowiek, nie dość, że kochał się w lepszej połowie, na domiar złego zabrał
mi moją część i po pewnym czasie ożenił się z obydwoma połówkami.
Bestia wyłaziła z niego powoli, ale systematycznie. Na studiach uczył się
zawsze z moich wykładów, w bridża zawsze ze mną wygrywał, a egzaminy
zdawał psim swędem lepiej ode mnie, nadrabiając miną i tupetem.
Straszny szok przeżyłem pewnego dnia, gdy ujrzałem go w towarzystwie
mojej żony. Uśmiechał się do niej obleśnie i sypał idiotycznymi
komplementami. Od tego dnia zaczęła się gehenna. Później unikałem nawet
przyjaciół, by i tych mi nie odebrał.
A teraz stanęliśmy przez przypadek twarzą w twarz. Uśmiechał się
bezczelnie, wyzywająco i to zadecydowało. Nerwy odmówiły mi
posłuszeństwa. Uniosłem z ziemi kamień i w straszliwym afekcie cisnąłem
prosto w niego. Trafiłem go celnie, lecz on nie zachwiał się, nie upadł, a po
prostu zniknął. Właśnie wtedy usłyszałem brzęk tego wystawowego lustra,
rozsypującego się na kawałki, proszę Wysokiego Sądu.
Opublikowano
11.03.1970
Kategoria
Humoreski
- Howgh – powiedział wielki wódz krótko i zwięźle, po czym skłoniwszy się
lekko, wskazał mi miejsce w fotelu.
Usiadłem, a on tymczasem podszedł do lodówki stojącej w rogu
służbowego wigwamu, wyjął z niej kilka kawałków lodu i wrzucił je do
kieliszków z wodą ognistą. Jeden z nich postawił przy mnie, po czym usiadł
naprzeciw. Nad głową wodza dostrzegłem kilka zwisających sznureczków,
na których indiańskim pismem supełkowym napisane było: „Zakład
świadczy usługi dla ludności”.
- Chodzi o napad na dyliżans – powiedziałem nieśmiało.
Wódz majestatycznie podniósł rękę.
– Chwileczkę. Panno Pa-Go-Go-Wash-Wash-Pugi-Pugi Wash!
Z sekretariatu, to jest mniejszego wigwamu, przez który trzeba było przejść
by trafić do wigwamu wodza, weszła apetyczna Indianeczka z pękiem
sznurków w dłoni i stanęła oczekując na dyktando.
- Proszę wyłączyć wszystkie bębny wojenne – rzekł wódz. – Nie ma mnie
dla nikogo. Muszę przeprowadzić bardzo ważną rozmowę z obywatelem
Bladą Twarzą. Chyba żeby przyszedł ktoś ze szczebla plemienia…
Sekretarka wodza wyszła
- Chodzi o skromny, dwu, trzyosobowy napad na dyliżans –
kontynuowałem. – Trochę umiarkowanej strzelaniny, niewielkie ilości
zapalających strzał oraz nieco wojennych okrzyków.
Wódz z zakłopotaniem podrapał się w orle pióro zatknięte w szczyt
kruczoczarnego koka.
- Hm. Z tym trochę trudniej. Nasza Indiańska Spółdzielnia Napadów na
Dyliżanse „Okrutny Tomahawk” boryka się ostatnio z poważnymi
trudnościami kadrowymi. Nie mamy ludzi, proszę pana. Czy pan zdaje
sobie sprawę, że na trzydziestu zwykłych pracowników, przypada zaledwie
jeden technik napadacz, a dopiero na stu – jeden magister napadacz? Nie
mówiąc już o tym, że brakuje nam około dwustu wykwalifikowanych
wojowników. Jesteśmy zmuszeni przyjmować napadaczy
niewykwalifikowanych, co jest przyczyną dziesiątek skarg. A to napad
odbył się opieszale, a to wykonanie przebiegło poprawnie, ale wykończenie
nieudolne, bo nikogo nie obrabowano lub komuś tam zdjęto skalp bez
znieczulenia. A kooperacja? Ha!Ha! Uśmieje się pan. Choćby farby! Od
dwóch miesięcy nie mamy ani grama farb wojennych. Moi etatowi
wojownicy muszą smarować się zwykłymi akwarelami, albo dziecinnymi
kredkami. Plany napięte jak bizonie ogony. Sto pięćdziesiąt napadów w
ciągu miesiąca, napadamy na trzy zmiany, a mimo to wykonujemy zaledwie
osiemdziesiąt procent planu. Niestety, biały bracie, nie jesteśmy w stanie
przyjąć pańskiego zamówienia.
Zrobiło mi się smutno, bo tak wiele obiecywałem sobie po tym niewielkim
napadzie. Przez lata całe ciułałem grosz do grosza, by mieć z czego być
obrabowanym, odmawiałem sobie nawet najdrobniejszych przyjemności.
Wódz dostrzegł troskę na moim obliczu.
- Rozumiem pańskie zmartwienie – powiedział. – Od ust pan sobie
odejmował ostatnie skrawki bizoniego mięsa. Bardzo chciałbym panu
pomóc. Oczywiście nie gwarantuję trzyosobowego napadu, ale ponieważ
wprowadziliśmy ostatnio dział samoobsługi, chętnie panu wypożyczę kilka
zupełnie ostrych tomahawków. Panno Pa-Go-Go-Wash-Wash-Pugi-Pugi-
Wash! Proszę przebębnić do portiera, żeby podstawili mi służbowego
mustanga.
Uzbrojony po zęby wyjechałem na prerię, dosiadając służbowego
mustanga wielkiego wodza. Po czym w takt bębnów wojennych, których
głos dochodził mnie z przenośnego magnetofonu, napadłem na siebie
wyjątkowo perfidnie i brutalnie.
28.04.1970
Kategoria
Humoreski
Wiosna zapowiadała się zwyczajnie, bez narowów i przyzwoicie, i zapewne
tak by przebiegła, gdyby nie ten przykry wypadek, który wydarzył mi się
właśnie pewnego wiosennego dnia.
Słonecznie było, kiedy zadowolony wyszedłem z pracy i lekko jak nigdy
przedtem pomaszerowałem w dół ulicy. Doprawdy nic nie zapowiadało
nieszczęścia i gdyby wtedy ktoś powiedział co mnie spotka, zaśmiałbym
mu się w twarz.
W pewnej chwili dostrzegłem idącą w przeciwnym kierunku dziewczynę.
Gdy zbliżyła się już dostatecznie blisko, zauważyłem idący wraz z nią sex.
To słabo powiedziane sex, to było całe sexisko!
Ostrożnie skręciłem kilka kroków w prawo, ale na nic zdał się cały ten
manewr. Sexisko dostrzegło mnie również. Przylgnąłem do muru, kiedy to
wspaniale rozwinięte bydlę rzuciło mi się do gardła! Pod jego ciężarem
upadłem na kolana, a dziewczyna zamiast odciągnąć je ode mnie,
uśmiechnęła się tylko.
W rozpaczliwej szamotaninie usiłowałem ująć w ręce i okiełznać
napastnika, ale okazało się to bezskuteczne. Był nieuchwytny. Wyślizgiwał
się z rąk atakując coraz brutalniej z najmniej spodziewanych stron,
gwałtownie i nachalnie.
- Na pomoc! – krzyknąłem głośno – Na pomoc!
Błagalnym wzrokiem popatrzyłem w ferworze walki na właścicielkę sexiska.
Po uśmiechu poznałem, że z tej strony nie mogę oczekiwać pomocy.
Dziewczyna była zadowolona z tego, że jej pupilek tak ostro i dzielnie mnie
atakuje.
Myśli jak błyskawice przebiegły przez mój umysł. W końcu, chroniąc się
przed coraz to nowymi i gwałtowniejszymi atakami, doszedłem do wniosku,
że jedyna szansa ratunku, to bluff.
- Jestem żonaty! – wrzasnąłem, próbując się wydobyć spod
przygniatającego mnie ciężaru.
Sexisko powstrzymało się na moment, nieufnie obwąchało moją rękę
szukając obrączki, po czym gwałtownym ruchem wyszarpnęło spod
marynarki dowód osobisty. Tego nie mogłem się spodziewać. Nie
przypuszczałem, że może być aż tak przemyślne. Nie czekając chwili, kiedy
dokładnie obwącha rubrykę „stan cywilny”, rzuciłem się do rozpaczliwej
ucieczki. Usłyszałem tylko jak właścicielka sexiska rzuciła mu komendę.
- Bierz go!
Uciekałem co tchu w piersiach, krzycząc wniebogłosy:
- Na pomoc! Na pomoc!
Nikt się jednak z tym nie kwapił, co gorsza, dostrzegłem kilku jegomości
uciekających tak jak ja i równie głośno domagających się pomocy.
- Niech pan ucieka! Niech pan ucieka! – krzyczał biegnący bliżej mnie. –
Wiosna nadeszła i wszystkie sexiska zostały spuszczone ze smyczy! A
zaraz za nimi nadlatuje sfora uzbrojonych po zęby Kupidynów! Niech pan
ucieka! Będę pana osłaniał! Pan jest ode mnie młodszy! Padnij!
Upadłem w trawę, a tuż nad moją głową przeleciała z gwizdem świetlista
strzała i z hukiem odłupała kawał stojącego obok drzewa. Kątem oka
dostrzegłem jak mężczyzna, który mnie osłaniał, walczy osaczony przez
sforę sexisk, wywijając okrutnego młyńca resztkami silnej woli. Ujadanie
zaczęło cichnąć.
Ostrożnie uniosłem głowę z trawy, wstałem rozglądając się powoli. Cicho
było. Nagły świst przeciął powietrze i uczułem silny ból pod sercem.
Pancerz pewności siebie pękł jak gliniany garnek. Zachwiałem się i
upadłem. Potem już nie pamiętam.
Jak znalazłem się tutaj, przed tym jegomościem w jaskółce z godłem na
piersi – nie wiem. Wiem tylko, że nie jestem w stanie stąd uciec. Odniosłem
ciężką ranę i jestem zbyt słaby, żeby ucieczka mi się udała. Zresztą sexisko
waruje. Dopadnie mnie w trzech susach.
Opublikowano
12.06.1970
Kategoria
Humoreski
Ten zaskakujący początek lata zastał mnie w bardzo niejasnej sytuacji.
Najbardziej dopiekło mi to, że był zaskakujący, czego najmniej się
spodziewałem.
No i te jego maniery. Znajduję się spokojnie w trakcie wiosny, niczego się
nie spodziewając, kiedy nagle sielanka ta zostaje brutalnie przerwana.
Było to tak: podążam jak gdyby nigdy nic, ulicą, aż w pewnej chwili widzę,
że dwie dziewczyny idące przede mną, gwałtownie wypiękniały. Przetarłem
oczy, nie wierząc w tak szybką zmianę, otwieram ponownie i rzeczywiście!
Wszystkie dziewczyny w zasięgu mego wzroku piękniały w ułamku
sekundy, mężczyźni dumnie wypinali pierś do przodu i wszystko jakoś
poweselało.
- Tak – powiedział pewien jegomość spacerujący nie opodal mnie. – To już
lato.
- Jak to? – zdumiałem się. – Lato przyszło tak sobie, ot, bez żadnej
zapowiedzi? Przecież jestem zupełnie nie przygotowany!
- Ha! Trudno – odparł jegomość. – Takie czasy. Wiosna odchodzi bez
pożegnania, cichaczem, a lato pojawia się niespodziewanie, tak, że niemal
drzwi z futryn wylatują. Czy pan myśli, że ja jestem przygotowany? – dodał
melancholijnie. – Też nie. Ja, proszę pana, jeszcze jestem gdzieś w środku
wiosny…
- Pewnie dlatego spotkaliśmy się – rzekłem. – Ja również jeszcze jestem w
środku wiosny. Nie nadążam za tempem czasów. Niech pan spojrzy na te
dziewczyny. Jeszcze przed chwila przeżywały wiosnę, teraz już mają lato.
- Tak, tak – westchnął jegomość. – Za moich czasów wszystko odbywało
się spokojnie. Wszystko miało swoją kolejność: Zima, wiosna, lato…
- Te dziewczyny jeszcze nie przestały pięknieć – zauważyłem. – Lato trwa –
odparł mój rozmówca, - Jedyne, co nam pozostało, to pogodzić się z
losem. Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, napijemy się za ten
niespodziewany początek lata. Proponuję wodę sodową z sokiem
cytrynowym.
- Chętnie – odpowiedziałem , wypinając coraz bardziej pierś.
I przy tej wodzie sodowej tak się zagadaliśmy, że niemal zaskoczyło nas
gwałtowne nadejście jesieni.
Opublikowano
10.08.1970
Kategoria
Humoreski
Ten dzień na Olimpie trudno było zaliczyć do spokojnych. Jowisz rozłościł
się wczesnym rankiem twierdząc, że ambrozja mocno mu zalatywała
zwykłym piwem. Z tej wielkiej złości wyrżnął piorunem w ziemię i to
doprowadziło go do szewskiej pasji, jeśli bóg może popadać w tego
rodzaju stany, bowiem piorun nie wypalił. Wpadł do siebie do gabinetu i
warknął w słuchawkę telefonu:
- Z Hadesem, natychmiast!
Z tamtej strony zabulgotało coś, w końcu odezwał się głęboki bas:
- Mówi Wulkan, słucham.
- Co z tymi piorunami, do pioruna ?!
- Już podrzucam świeży transport, szefie – powiedział cicho Wulkan.
Jowisz był wściekły, więc nie należało go rozdrażniać. Za dziesięć minut na
tacy wniesiono kilkanaście świeżutkich piorunów. Jowisz popatrzał na nie
podejrzliwie.
- Czy to dzisiejszy wypiek?
- Tak szefie – Wulkan zadrżał. Są zupełnie świeże.
- Zobaczymy!
Jowisz zważył w ręce jeden z piorunów, po czym z rozmachem rzucił na
ziemię. Olimp aż zadygotał, ale nie zadowoliło to boga.
- To mają być pioruny! – warknął – To są kapiszony, a nie pioruny!
Wulkan dyskretnie wycofał się za drzwi. Jowisz usiadł za biurkiem i zaczął
się nudzić. Co robić z czasem? Wyjrzał przez okno na tańczące pod nim
nimfy i skrzywił się. Z dala ukłoniła mu się ponętna Wenus. Wzruszył
ramionami i ziewnął.
- Phi, jakaś taka chuda?
Postanowił zmienić się w złotego byka i zstąpić na ziemię, ale pomyliły mu
się zaklęcia, w związku z czym przeistoczył się w barana i to nie w złotego,
lecz zwyczajnego, po czym kolejno w kaczkę, złoty deszcz i osła.
Rozłościło go to jeszcze bardziej i w końcu, kiedy znów odzyskał swoją
boską postać, postanowił urżnąć się ambrozją i urządzić próbny potop.
Wtedy właśnie wszedł Merkury.
- Szefie, przyszedł jakis petent. Mówi, że nazywa się Orfeusz.
- Czego chce?
- Twierdzi, że ten stary ramol z piwnicy zwędził mu żonę.
– Wpuść go!
Na progu stanął nieśmiało Orfeusz, nie wiedząc od czego zacząć.
- Wiem, wiem – rzekł Jowisz. – Ten stary tetryk z podziemi świsnął ci żonę.
Ciekawe, co on tam z nią robi. Jest w wieku, że tak powiem, emerytalnym.
Chcesz ją odzyskać? Trudne to będzie, bo ten bałwan, przewoźnik na
Styksie, strajkuje. Chce uzyskać podwyżkę opłat za przewozy. Bezczelnie
twierdzi, że nie będzie się wygłupiał za jednego obola. Domaga się również
promu motorowego. A w ogóle, to jedna z trzech głów Cerbera zwariowała i
gryzie pozostałe dwie. Ciężka sprawa! Słyszałem, że nieźle grasz?
-Tak – powiedział Orfeusz skromnie. – Szczególnie w pokera i w tysiąca.
- Uhm. To dobrze… A o żonę się nie martw, każę ją zwrócić.
- Nie trzeba. – odparł Orfeusz. – Właśnie przyszedłem, aby wycofać
podanie w sprawie jej porwania.
- W porządku- odrzekł Jowisz. – Załatwione. To co, utniemy sobie małą
partyjkę?
- Czemu nie – zatarł ręce Orfeusz, po czym okantował Jowisza na tysiąc
litrów ambrozji.
I tak wyglądał dzień Jowisza i Orfeusza w rzeczywistości, lecz potem
wyobraźnia ludzka dopisała tyle zmyślonych rzeczy, że czułem się
zmuszony napisać niniejsze sprostowanie.
Opublikowano
10.09.1970
Kategoria
Humoreski
Od dawna marzyłem o posiadaniu choćby niewielkiego pegaza, toteż kiedy
dowiedziałem się, że akurat świeże nadeszły do Pegazozbytu, pobiegłem
tam czym prędzej. Subiekt przerwał opiłowywanie paznokci i zlustrował
mnie niechętnym wzrokiem.
- Słucham pana.
- Chciałem nabyć pegaza.
- A już pan nie chce?
- Nie, chcę w dalszym ciągu.
- To dlaczego mówi pan: chciałem?
- Tak jakoś mi się powiedziało. Słyszałem, że właśnie nadeszły.
- Dobrze pan słyszał. Przydział ze Związku Literatów pan ma?
- Mam.
- Prawo jazdy?
- Mam. Trzeciej kategorii. Amatorskie.
- Ubezpieczenie pegazocasco pan ma?
- Mam.
- Są tylko małolitrażowe.
- Tym lepiej – ucieszyłem się. – Nie byłbym w stanie utrzymać wielkiego.
- Pan pewnie początkujący – skrzywił się subiekt.
- Tak – odparłem – Prawo jazdy zrobiłem zaledwie kilka dni temu.
- To widać. Chodź pan obejrzeć jaką sztukę.
W olbrzymim garażu na zapleczu stało kilkanaście pegazów. Od razu
spodobał mi się mały bułanek stojący w kącie.
- Niech się pan tak na niego nie gapi – mruknął subiekt. – Wybrakowany.
Brak mu jednego skrzydła. Z tych pan może wybrać.
Zachwycałem się każdym. Przechodziłem od jednego do drugiego, żeby
nasycić wzrok widokiem. Subiekt stał przy ścianie i kręcił palcami młynka.
Od czasu do czasu rzucał jakąś uwagę.
- Ten nie dla pana – powiedział, kiedy stanąłem przy pięknym gniadoszu o
wielkich rozłożystych skrzydłach. – Zarezerwowany dla pewnego
sztandarowego poety.
W końcu zdecydowałem się na niewielkiego kasztanka. Subiekt wypisał
rachunek.
- Nowe przepisy pan zna?
- Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- To widać. Na niebie wolno poruszać się tylko w gumowych podkowach,
żeby nie obdrapywać chmur. Na końcach skrzydeł muszą być
zamontowane dodatkowe kierunkowskazy. No i tabliczki rejestracyjne na
zadkach tylko według przedstawionych wzorów. Bezwzględnie musi pan
przestrzegać wskazań krytyków ustawionych na co ważniejszych
skrzyżowaniach. Kobiet też niech pan nie wozi. Lepsi jeźdźcy od pana
wozili, więc niech pan się nie ośmiesza. W razie, gdyby pan stwierdził, że
nie może pan go utrzymać i chciałby pan zarobkować jak na taksówce,
musi się pan zgłosić w miejskim przedsiębiorstwie pegazowym w celu
uzyskania licencji.
Opuściłem głowę, mojemu pegazowi oklapły skrzydła i z niesmakiem
wyszliśmy obaj na ulicę.
Kategoria
Humoreski
Potworny huk przetoczył się przez powietrze. Zadrżały mury, wyleciało z
brzękiem kilka szyb. Przywarłem gwałtownie do ściany i zbladłem. W tym
momencie nie mogłem już mieć żadnych wątpliwości. Rozpoczęła się
inwazja sexu. Straszliwy huk dał się słyszeć ponownie z jeszcze większą
mocą. Wtulony w załom muru obliczyłem za pomocą sekundnika, że
naziemną sexplozję przeprowadzono trzy kilometry ode mnie. Ostry zapach
perfum przyniesiony podmuchem powietrza podrażnił mi nozdrza.
Ostrożnie, krok po kroku, tuż przy murze, posuwałem się w kierunku domu.
Teraz wreszcie zrozumiałem w jakim celu dziesiątki czasopism drukowało
fotografie pełne kuszących krągłości, kopy wystylizowanych przez naturę
kształtów, mniej lub bardziej wydatnych. Zrozumiałem, że nie chodziło tu o
zaspokojenie potrzeb estetycznych, cieszenie wzroku pięknem, lecz była to
przemyślana dogłębnie wojna psychologiczna, od dawna zaplanowana i
realizowana ze straszliwą dokładnością. Wpadłem do pustej bramy mego
domu. Cicho wsunąłem się do mieszkania. Delikatnie otwarłem drzwi
łazienki i zbladłem! Obraz jaki ujrzałem uświadomił mi, że moja żona w tej
wojnie jest aktywnym członkiem piątej kolumny. Niezwykłe podobieństwo
jej kształtów do tych jakich używano w propagandzie przeciwnika zdjęło mi
zasłonę z oczu. A więc i ona do nich należała!
Z krzykiem przerażenia wybiegłem na ulicę. Przy ścianie stała grupka
mężczyzn powiewających białą płachtą. Narastający świst dobiegł mnie
nagle gdzieś z boku. Padłem na chodnik. Tuż nade mną przeleciała eskadra
odrzutowych biustów. W głębi ulicy dostrzegłem barykadę, zza której
broniło się kilkunastu wymizerowanych, prawdziwych mężczyzn. Na
barykadę równymi czwórkami maszerowały mini spódniczki. Barykada z
resztek silnej woli była gęsto rażona pociskami. Wiedziałem: nie wytrwa
długo.
Z okna drugiego piętra dzielnie ostrzeliwał się jakiś zatwardziały, stary
kawaler. Widać było z jego twarzy, że nie ma chęci ustąpić nawet o cal. Ale
nie trwało to dłużej niż chwilę. Trzeci z kolei podmuch sexplozji zniósł
barykadę i stanowisko samotnego obrońcy.
A sex wdzierał się wszędzie. Wystarczyło spojrzeć na kształt zwykłej bułki,
na profil tak pospolitego owocu jak gruszka!
Nagle poczułem, że ktoś wykręca mi ręce do tyłu. Odwróciłem się. Patrol
czterech pięknych kobiet uzbrojonych w te straszną, niezawodną broń,
kładł na mnie areszt. Podniosłem ręce do góry i pod lufą sexostrzelnego
karabinu doprowadzono mnie na posterunek. Dano mi od razu w pysk,
żebym sobie za wiele nie myślał i przez najbliższy dzień i noc zmiękczano
moją silną wolę. W końcu skapitulowałem i zostałem tym, czym jestem. To
znaczy kolaborantem.
Opublikowano
11.04.1971
Kategoria
Humoreski
Niewielki, okrągły – jak się wszystkim zdawało – syczący przedmiot
przeleciał nad głowami mężczyzn siedzących w sali kominkowej pałacu
dyktatora. Jednocześnie dał się słyszeć brzęk tłuczonej szyby.
Dyktator zbladł. Za nim zbledli: szef policji, kilku przekupnych senatorów,
szef supertajnej policji, minister do wszystkiego oraz parę pomniejszych
person wraz z głównodowodzącym armii.
- Za mną, panowie – wyszeptał dyktator, padł na mahoniową podłogę i
szybko podczołgał się w stronę schodów prowadzących do schronu. Tuż
za nim pełzli: szef policji, kilku senatorów, szef supertajnej policji,
wspomniany już minister, głównodowodzący armią oraz parę pomniejszych
person.
- Nie da się ukryć, proszę panów – mówił gorączkowo dyktator, zjeżdżając
na brzuchu po schodach – że sytuacja nasza nie przedstawia się najlepiej.
Jeśli uda nam się dostać do schronu, możemy jeszcze nieco potrwać.
Szef supertajnej policji ocierał pot z czoła:
- Wielokrotne egzekucje nie przysparzają popularności. Zwłaszcza
wieszanie nie podoba się ludziom. A i wasza wysokość też nie jest czysty –
dodał z wyrzutem. – Wydaje mi się, że okoliczni wieśniacy mają pretensje o
to, że wasza wysokość jeździł i gwałcił sobie od czasu do czasu ich
kobiety. Potrzebne to było waszej wysokości?
Głównodowodzący stwierdził, że odnowił mu się stary tik nerwowy
polegający na zbieganiu się i rozbieganiu gałek ocznych. Stało się to w
momencie, kiedy przypomniał sobie, że szlify naczelnego wodza zdobył w
buduarze dyktatorowej oraz – że prowadził kilka zupełnie zbytecznych
wojen. Myśl o tym, co mogą teraz zrobić ci, którzy wrzucili przez okno ów
syczący przedmiot, przyprawiła go o silne dreszcze.
Z hukiem zatrzasnęły się drzwi pancerne schronu. Minister do wszystkiego
załamał się nerwowo i cichutko łkał w kąciku. Szef zwykłej policji
wyłamywał sobie palce, a jeden z przekupnych senatorów, odpowiedzialny
za jakąś durną, ale kosztowną wyprawę wojenną, walił łbem o ścianę, aż
echo odpowiadało.
Głównodowodzący drżącym palcem wdusił czerwony guzik. Z rykiem
silników poderwały się do alarmu bojowego eskadry lotnictwa. W pięć
minut pałac dyktatora obsadzony został przez desant spadochroniarzy. Na
ulice wjechały czołgi, a z każdego niemal okna wychynęły lufy ciężkich
karabinów maszynowych.
Dyktator siedział w kącie schronu łykając tabletki na uspokojenie.
- Może wytrwamy, panowie, może wytrwamy…- szeptał. – Jeszcze mamy
szanse.
Naraz zgrzytnęły pancerne drzwi schronu. Szefowie policji i armii skupili
się w kącie przy dyktatorze. Senatorowie podnieśli ręce do góry, minister
do wszystkiego wyłamał sobie ostatni palec.
Wszedł zaufany lokaj:
- Wasza wysokość, jakiś chłopiec pyta czy może zabrać piłkę, która mu
wpadła przez okno do sali kominkowej…
Opublikowano
11.09.1971
Kategoria
Humoreski
Za murami starego grodu wypiętrzały się ostrym konturem ponure skały
ogołocone z wszelkiej roślinności. Dokoła pełno było grot, zapadlin,
szczelin i przepaści. O zmierzchu nikt się tu nie zapuszczał, a w dzień tylko
nielicznym śmiałkom starczyło na to odwagi. W olbrzymiej grocie mieszkał
potwór straszliwy, ziejący siarką i ogniem.
Od murów miasta sunęła smutna procesja złożona z kilkunastu wojów
zbrojnych w żelazo. Między nimi, krok za krokiem, szły dziewice. Nadszedł
tragiczny sto jedenasty dzień roku, kiedy to gród miał obowiązek
dostarczyć smokowi daninę złożoną z dwudziestu pięciu dziewic. Trwało to
już od dziesiątków lat i nie znalazł się nikt, kto wybawiłby nieszczęsne
miasto od tej okropności.
Kondukt zatrzymał się przed wejściem do groty. Dowódca wojów wysunął
się naprzód i krzyknął:
- Hej! Potworze!
Echo poniosło po skałach, ale żaden głos nie odpowiedział tym słowom.
- Cip! Cip! Bydlątko! – zawołał ponownie dowódca. – Obiadek!
Znów tylko echo było jedyną odpowiedzią. Nagie dziewice drżały z chłodu.
Woj wyrżnął tarczą i mieczem o ziemię i wrzasnął w głąb groty:
- Do jasnej Anielki, wyłazisz, czy sam mam się po ciebie pofatygować?!
- Idę – zahuczało niechętnie z jaskini.
Z otworu wychyliła się olbrzymia głowa potwora, który ziewnął i
znudzonym wzrokiem potoczył po towarzystwie:
- Czego?
- Dziewice przyprowadziliśmy – odpowiedział dowódca straży.
Smok krzywym okiem spojrzał na posiłek.
- Strasznie tłuste! – poruszył ogonem. – Nie mam chęci! Idźcie wszyscy do
diabła!
- No, no, nie pozwalaj sobie! – skarcił go woj. – Najlepsze dziewice naszego
grodu!
- To co z tego, że najlepsze? Sami sobie zjedźcie! Czy nigdy wam nie
przyszło do głowy, że mogę mieć ochotę na twarożek ze szczypiorkiem,
albo na naleśniki z jabłkami?
Dowódca wojów odwrócił się do swoich ludzi.
- Niektórzy tutaj wybrzydzają – powiedział. – Nie mają apetytu na dziewice,
naleśników im się zachciewa. Ile by tego trzeba było nasmażyć? Ze
trzydzieści – czterdzieści tysięcy? Bzdura!
Potwór przestąpił z nogi na nogę.
- Od stuleci jem przeważnie dziewice. – skamlał. – Wrzodów na żołądku
dostałem i czkawkę mam z nadkwasoty. Zwariować można. Zabierajcie
swoje dziewice i do widzenia! A w ogóle to ja chcę wyginąć…
Dowódca straży zazgrzytał zębami.
- Jak ci tak skoro do wymarcia, to proszę bardzo. Hej, straże, drabina!
Najbliższy z wojów podbiegł z drabiną i przystawił ją do smoczego łba.
Dowodzący wspiął się błyskawicznie na szczyt i jął intensywnie tłuc
potwora w ciemię obosiecznym mieczem.
- Och! Umieram! – jęknął smok.
I umarł rzeczywiście. Baśń jest w tym miejscu właściwie skończona.
Ludowe przypowieści uczyniły z dowódcy straży śmiałka o odwadze bez
granic, lecz zgoła inna była rzeczywistość. Najpierw burmistrz grodu dał
mu w gębę za zniszczenie jedynej w okolicy atrakcji turystycznej, a potem
nadgorliwca skazano za znęcanie się nad zwierzętami na batożenie i
łamanie kołem.
Tylko rajcowie miejscy odetchnęli z ulgą, kiedy zlikwidowano smoka, bo
ostatnimi laty coraz trudniej było o paszę dla niego.
Opublikowano
12.10.1971
Kategoria
Humoreski
Zaczęło się od tego, że ten stary ramol z Forda Taunusa począł emablować
pewną młodą panienkę z Moskwicza. Od razu uderzył nas prymitywizm tych
zalotów. Zaproponował mały przegląd skrzyni biegów. Wyraziła zgodę i
wtedy rozbestwił się do tego stopnia, że zabrał się do sprawdzania
poprawności ustawienia reflektorów. Jakby na cokolwiek mogło się to w
naszej sytuacji przydać. Oczywiście, pani zamieszkująca piętnastą,
począwszy od skrzyżowania Syrenę, zaprotestowała ostro przeciw temu.
Oparła się łokciem o klakson i w tej pozycji wytrwała przez półtorej
godziny. Ale to było zrozumiałe. Pani tej od ośmiu miesięcy nie emablował
nikt.
Najbardziej nieprzyjemne było to, że Moskwicz emablowanej panienki
zajmował miejsce tuż obok szkoły, którą założyliśmy pół roku temu w
autobusie. Nauczycielka także nacisnęła klakson protestując przeciw sianiu
zgorszenia wśród dzieci. Ale i ten protest nie odniósł żadnego skutku.
Na dachu autobusu zwołano natychmiast zebranie komitetu
rodzicielskiego. Uchwalono pisemne wyrażenie oburzenia. Przewodniczący
dostarczył pismo właścicielowi Forda Taunusa. Ten przeczytał i zaśmiał się
ordynarnie. Oświadczył, że nie ma zamiaru rezygnować z konkurów, bo po
pierwsze: nudzi się, nie posiadając w samochodzie radia, ani telewizora
tranzystorowego, po drugie – w promieniu stu samochodów od niego nikt
nie umie grać w bridża, po trzecie zaś – nie ma chęci ustąpić komukolwiek.
Dzieci przypatrywały się przez okna i chichotały. Nauczycielka zrobiła się
czerwona jak burak.
Zrozumiałe, że w tej sytuacji postanowiliśmy powiadomić narzeczonego
niesfornej panienki. Zamieszkiwał on starego Mercedesa, siedem
kilometrów od naszego rodzinnego skrzyżowania. Znany sportowiec,
mistrz w biegu na sto metrów po dachach samochodów, zaoferował się
jako posłaniec. Narzeczony panienki przybył już następnego dnia rano.
Otwarł drzwi Moskwicza i oświadczył zalotnikowi, że jeśli ten nie opuści
pojazdu jego narzeczonej, to wióry się posypią. Z Forda Taunusa i jego
właściciela.
Na te słowa gorszyciel wysiadł z samochodu i zaatakował narzeczonego
panienki łyżką do zdejmowania opon. I wtedy dopiero się zaczęło.
Narzeczony wyciągnął błyskawicznie zza pazuchy klucz siedemnastkę i jął
wywijać okrutnego młyńca nad głową przeciwnika. Dzieci w autobusie
podniosły taki wrzask, że zagłuszyły klaksony wduszone na znak protestu,
przeciw podobnym ekscesom. Pewien wieśniak koczujący na
zdezelowanym motocyklu między kołami ciężarówki przyjmował zakłady
jeden do pięciu dla narzeczonego. I nie wiadomo jak skończyłaby się ta
awantura, gdyby nie prokurator zamieszkały opodal w nowej Simce.
Oskarżył zalotnika o zakłócenie spokoju publicznego. Wszyscy gorąco
poparli prokuratora. Zwołano sąd i skazano właściciela Forda -Taunusa na
dziesięciokrotne spuszczenie powietrza z kół samochodu oraz mycie szyb
wszystkich wozów w promieniu stu metrów.
Gratulowaliśmy sobie prężności społecznej i życzyliśmy nawzajem jak
najszybszego usunięcia korka ulicznego, w którym tkwiliśmy od ośmiu
miesięcy, po czym udaliśmy się na milicyjną wysepkę przy skrzyżowaniu,
gdzie oczekiwały nas już racje żywnościowe dostarczane jak zwykle o tej
porze helikopterem.
Opublikowano
12.03.1972
Kategoria
Humoreski
Jaki ja właściwie jestem
Jego Wysokość wstał w paskudnym humorze. Przytrzymując spodnie
przeszywanej złotą nicią piżamy, poczłapał do łazienki, zamknął się na
klucz i wsparł łokciami o umywalkę z białego marmuru. Smętnym wzrokiem
spojrzał w swoje odbicie w lustrze, przejechał ręką po przerzedzonych
włosach i pokazał sobie język. Widok w lustrze nie był zachęcający. Zginęła
gdzieś monumentalność władcy i pana.
Jego Wysokość przeczyścił sztuczną szczękę, napomadował wąsy, włożył
do ust cukierek odświeżający i wszedł na pokoje. Lokaj zapowiedział obiad,
w którym udział wziąć mieli wszyscy wielcy tego państwa. Jego Wysokość
za-jął należne mu miejsce i w milczeniu przysłuchiwał się pogaduszkom
ministrów i książąt, generałów i dam fraumyceru. Gdy znudził się, oderwał
udo pieczonego dzika i wyrżnął nim nadwornego malarza. Ten poderwał się
na równe nogi:
- Słucham, Wasza Wysokość!
- Jaki ja właściwie jestem? – zawołał Jego Wysokość. – Jaki, pytam, ty
pacykarzu? Czy potrafisz odpowiedzieć na moje pytanie?
- Oczywiście – odparł szybko malarz – Wasza Wysokość jest taki, jak na
moich obrazach. Wielki i wspaniały.
- Hi! Hi!- zachichotał złośliwie Jego Wysokość. – Wielki? Hi! Hi! Mam
zaledwie metr pięćdziesiąt dwa wzrostu, a moja wspaniałość objawia się
dla ciebie tylko wtedy, gdy za twoje bohomazy darowuję ci z moich dóbr
jakąś wioszczynę. W pysk!
Po czym wlazł na stołeczek i zdzielił na odlew nadwornego malarza.
Spoczął na powrót w złotogłowiu i jął ogryzać udko kuropatwy. Po chwili
udko wylądowało na głowie marszałka polnego.
- Jaki ja właściwie jestem? – rzekł Jego Wysokość. – No jaki, ty kapralu?
Marszałek z godnością przetarł łysinę serwetką i takoż wstał.
- Wasza Wysokość jest niewysoki, to prawda, lecz Wielki i Dzielny. Tylko
tyle mogę powiedzieć jako żołnierz.
- Hi! Hi! – zaśmiał się Jego Wysokość. – Dzielny…Przegrałem czternaście
bitew, sześć wojen zakończyłem miernym rozejmem i mam marszałka
idiotę, który zdobył szlify w buduarze mojej żony. W pysk!
Wspiął się na stołeczek i wyrżnął marszałka, aż zadźwięczały ordery, po
czym usiadł z powrotem i zajął się ciastem z truskawkami. Milczał przez
dłuższy czas, a gdy na talerzyku została mu tylko jedna truskawka, wrzucił
ją w głęboką szczelinę dekoltu pewnej damy z fraucymeru.
- Jaki ja jestem, ślicznotko? Może ty odpowiesz?
Dama poczerwieniała.
- Nie potrafię ocenić Waszej Wysokości ani jako artysta, ani jako żołnierz,
ale wiem jakim jesteś mężczyzną. Chciałabym znowu trafić w ramiona
Waszej Wysokości.
Jego Wysokość zachichotał.
- W moje ramiona, powiadasz? Po co, ślicznotko? Żebyśmy krzyżówki
przez całą noc rozwiązywali, tak jak to miało miejsce ostatnim razem? W
pysk…to znaczy…nie. Odwróć się! – Wymierzył jej klapsa, jako że damy nie
wypadało karcić w inny sposób.
- A ty, błaźnie? – rzekł Jego Wysokość. – Czy potrafisz powiedzieć jaki
jestem?
- Wszyscy to wiedzą – odparł błazen. – Wasza Wysokość wcale nie jest
monumentalny i wielki, ponieważ jest po prostu kurduplem, a kiedy
dowodzi wojskami, żołnierze szemrzą, że znowu jakiś zadek zabrał się do
komenderowania. Natomiast, jeśli chodzi o kobiety, jedyne na co Waszą
Wysokość stać wobec nich to podszczypywanie pokojówek, boć przecie
wszystkim wiadomo, że wszelakie męskie obowiązki przejął po Waszej
Wysokości generał artylerii. W pysk?
- Nie – powiedział smutno Jego Wysokość. – Do ciemnicy! Na dwa dni
przynajmniej!
- Zdumiewające – pomyślał błazen w lochu. – Ilekroć on chce usłyszeć
prawdę, zawsze zwraca się z tym do mnie. Że też trzeba być błaznem, aby
móc mówić to, co się myśli.
I wypiął się w stronę „judasza”, w którym dostrzegł śledzące go oko
Wysokości.
Opublikowano
29.05.1972
Kategoria
Humoreski
Upał był straszny. Pot ściekał mi strużkami po czole. Koszulka przylgnęła
do ciała. Była mokra niczym wyjęta z wody.
Oparłem się łokciem o ścianę altany i ze zgrozą spojrzałem na trawę.
Wyrosła do monstrualnych rozmiarów. Od domu aż po horyzont ogrodu –
wszędzie trawa. Wysoka na potężnego chłopa dawno przekroczyła granicę
trawników. „Do licha – pomyślałem sobie. – Trochę zbyt długo nie
kosiłem”.
A upał tężał. Powietrze gęstością przypominało ciepłą grochówkę.
Leniwymi ruchami przejechałem kilka razy osełką po kosie. Powoli
opuściłem ostrze i zacząłem ciąć. Przy trzecim ruchu uderzyłem w coś
twardego. Delikatnie rozchyliłem gąszcz. To był duży szałas spleciony z
traw. Wsunąłem się cicho do środka i … zdumiałem: mały, czarny
jegomość podszczypywał uroczą gejszę we wzorzystym kimonie.
Spostrzegłszy mnie przerwał pasjonujące zajęcie i podniósł dzidę dwa razy
większą od niego.
- Panie wielki – przystawił mi grot do brzucha – nie uważa pan, że jest pan
bezczelny?
- Uważam – stropiłem się nie na żarty.
- To dlaczego włazi pan do prywatnego mieszkania?
Otarłem ręką spotniałe czoło i rozejrzałem się dokoła.
- W taki upał człowiek sam nie wie co robi – rzekłem zmieszany. – A w
ogóle panie mały, pańskie prywatne mieszkanie stoi w moim prywatnym
ogrodzie.
- Nie jestem mały, tylko Pigmej. To raz! A dwa – mówi pan: W moim
ogrodzie”. Co można o tej porze roku robić w prywatnym ogrodzie?
- Nic. Koszę trawę…
- Ma pan zdrowie. W taki upał. Mnie się nawet nie chce polować. Chociaż
powinienem. Dziś rano zebu przemknęła przez gąszcza. Ładna sztuka.
Trójkopytna.
- Trójkopytna?!
- A co pan chce? Żeby w taki upał biegały parzystokopytne?
Do szałasu wszedł człowiek w białej kurtce z białą skrzynką na ramieniu.
- Lody bambino! Lody bambino!…
- Dwie porcje – zamówił Pigmej. – To mój stały dostawca – zwrócił się do
mnie podsuwając porcyjkę zatkniętą na patyk.
- A dla pani nie? – zapytał lodziarz.
- Nie! – odparł Pigmej. – Ona ma skłonności do tycia!
Za lodziarzem wsunął się do szałasu gepard. Miał cętki i dość głupi wyraz
pyska. Przysiadł na tylnych łapach i zaskomlał. Pigmej zdenerwował się.
- Czego to bydlę znowu chce? – zwrócił się do swojej towarzyszki. – Tyle
razy ci mówiłem, że nie życzę sobie żadnych kotów w domu.
– Niech pan tak na nią nie krzyczy – zaprotestowałem.
- Ona i tak nic nie rozumie. Pochodzi z prowincji Holagoga. Mówią tam
bardzo złą japońszczyzną, której z kolei ja nie rozumiem.
Gepard usiadł w kącie i zajął się najświeższą prasą.
- On czyta? – zapytałem.
- Ee – skądże. Szuka tylko zdjęć roznegliżowanych dziewcząt. Czasem
jakąś krzyżówkę rozwiąże, o ile niezbyt trudna.
- Miło mi było poznać pana – rzekłem do Pigmeja. – Muszę wracać do
pracy.
Pożegnaliśmy się serdecznie. Nagle poczułem silne szarpnięcie za ramię.
Nade mną stała żona.
- Może byś zaczął wreszcie kosić trawę?
Opuściłem kosę i zacząłem ciąć. Przy trzecim ruchu uderzyłem w coś
twardego. Rozchyliłem gąszcz. Upał tężał coraz bardziej…
Opublikowano
28.08.1972
Kategoria
Humoreski
Pewnego zdumiewająco świeżego poranka, na ulicach stolicy
zdumiewająco małej prowincji N., pojawił się zdumiewający obrazek.
Główną aleją miasta spokojnie spacerował koń w trampkach. Prychał
wesoło chrapami, będąc wyraźnie dumny ze sznurowadeł zawiązanych w
eleganckie kokardki.
Mieszkańcy stolicy prowincji N. przechodzili obok konia raczej obojętnie,
stosując się do starego, ludowego porzekadła swoich przodków: „Co to
kogo obchodzi, że koń w trampkach chodzi”. I nic zapewne nie wywołałoby
sensacji, gdyby na balkonie pałacu należącego do zarządcy prowincji nie
otwarły się z trzaskiem drzwi.
- Wasza Wysokość! – krzyknął w głąb komnaty pokojowiec o końskiej
twarzy i w trampkach na nogach. – Przeciwnicy polityczni znów robią
niejasne aluzje!
- Aluzje polityczne? – zdumiał się gubernator. – Ciekawe!
Przerwał zatem poranną gimnastykę i wraz z osobami towarzyszącymi
wyszedł na balkon.
- Trampki na podeszwach z kauczuku - skonstatował po chwili milczenia. –
Sznurowadła fantazyjne, a koń srokaczem czystej krwi arabskiej. Ciekawe,
jak to rozumieć?
Zwierzę tymczasem skubało bratki ulicznego klombu. Minister do spraw
Kontroli Użyteczności Dróg Publicznych, którego dowcip swoją lekkością
przypominał zdrowego słonia, przemyślał wydarzenie dogłębnie i rzekł:
- Jeśli w tej prowincji konie chodzą w trampkach, osłom należy wdziać
tenisówki.
Dwie sekundy później utracił tekę ministra, otrzymując w zamian nominacje
na stanowisko, które pozwalało na dokładniejsze studiowanie obyczajów
koni w trampkach. Został mianowany naczelnikiem miejskiej rzeźni.
Bolesną stroną tej zmiany było to, że fotel naczelnika miejskich zakładów
zarzynania nie upoważniał do goszczenia w gubernatorskiej willi. Toteż
były minister opuścił ją sposobem najprostszym: spadł na rabaty
znajdujące się pod balkonem i legł między gladiolami.
- Osioł w tenisówkach! – warknął bezosobowo gubernator. – Dureń! – i z
lubością popatrzył na swoje stopy obute w białe pepegi.
Minister Wyżywienia Kalorycznego spojrzał z właściwą sobie bystrością w
dół:
- Przypomina to cyrk. Odnosze wrażenie, że dają nam do zrozumienia, iż to,
co robimy w tej prowincji, jest jednym, wielkim cyrkiem.
W chwilę potem objął stanowisko kierownika stoiska sprzedaży ryb żywych
i solonych w sklepie na peryferiach miasta, po czym zajął miejsce na
klombie w miłym towarzystwie naczelnika rzeźni miejskiej.
- Przejrzałem tę aluzję! – ucieszył się naraz szef gwardii pałacowej. – To
jest przytyk do osobistej ochrony waszej wysokości. Dają nam do
zrozumienia, że gwardziści zachowują się jak konie.
W samej rzeczy pałacowa gwardia chodziła w trampkach, żeby nie zakłócać
spokoju właściciela pałacu. Za szczerość szef gwardii zleciał w klomb w
stopniu stójkowego.
Do konia podszedł jakiś człowiek i ujął go za uzdę. Gubernator wychylił się
z balkonu i przywołał go gestem.
- Powiedz mi, dobry człowieku, dlaczego ten koń chodzi w trampkach?
- Wasza wysokość – odparł właściciel ssaka – po prostu nie stać go na
lakierki.
Gubernator zakrztusił się śmiechem, tracąc przy tym równowagę. Spoczął
na klombie między stójkowym, naczelnikiem rzeźni i kierownikiem stoiska.
Wypoczywając w gladiolach dostrzegł, że jego miejsce na balkonie zajął
pokojowiec przebrany już w uniform zarządcy prowincji. Pokojowiec
pokiwał mu przyjaźnie dłonią:
- Wasza była wysokość musi przyznać – zawołał do eksgubernatora – że do
upadku doprowadziło go końskie poczucie humoru.
- To prawda – westchnął zapytany – rasowy polityk nie powinien dziwić się
byle koniowi w trampkach. Mam jednak nadzieję – dodał – że i ty się kiedyś
zadziwisz.
I jął przemyśliwać skąd by można pożyczyć słonia na wrotkach.
Opublikowane
12.10.1972
Kategoria
Humoreski
Na niewielkiej letniej stacyjce oczekiwałem ostatniego letniego pociągu. W
ciepłym jeszcze powietrzu snuło się babie lato, a las po przeciwnej stronie
toru grał pełną gamą barw. Lśniła ciemna zieleń, połyskiwał brąz,
gdzieniegdzie jarzyło się złoto. Kontemplowałem właśnie ten przepyszny
widok, gdy obok mnie na ławeczce usiadł niewysoki mężczyzna w
konduktorskim mundurze. Westchnął marzycielsko i spojrzał w dal…
- Pan również oczekuje ostatniego letniego pociągu? – zapytał.
Od razu poczułem sympatię do tego smutnego człowieka. Było coś
niezwykłego w jego tęsknym, zadumanym spojrzeniu.
- Tak – odrzekłem nadając głosowi ciepły ton. – Czekam na ten właśnie
pociąg.
Mężczyzna uśmiechnął się w zamyśleniu.
- A ja – rzekł po krótkiej chwili – oczekuję każdego pociągu
przybywającego na tę leśną stacyjkę. Niezależnie od pory roku, pogody i
samopoczucia. Czekam aż o n a przyjedzie.
- Osoby długo oczekiwane zawsze w końcu przybywają – pocieszyłem go.
Popatrzył zamglonym wzrokiem na horyzont. Babie lato zwolna oplatało
tablicę z nazwą stacyjki.
- Już dwa lata spędzam na oczekiwaniu – westchnął ponownie. – Przeklęte
uczucie jesienne! Czy zechce pan wysłuchać mojej historii? – spojrzał na
mnie z wyraźną nadzieją.
- Jeżeli tylko mógłbym być panu w czymś pomocny…
Podziękował mi łagodnym uśmiechem i zaczął bez ociągania:
- Jeszcze dwa lata temu obsługiwałem ten ostatni, letni pociąg.
Prezentowałem się chwacko, a kleszcze w moich rękach raz po raz
przecinały bilety podróżnych z właściwą gracją. Był dzień taki jak dziś.
Wszedłem do przedziału dla niepalących i wtedy spostrzegłem j ą. Była
opalona, we włosach miała jeszcze resztki babiego lata i pachniała
wrzosem. Gdy wziąłem z rąk nieznajomej pasażerki ciepły kartonik do
przecięcia, uczułem gwałtowną chęć przytulenia jej do serca. Zwolna
ogarnęło mnie miłe, jesienne uczucie. Uniosła wzrok znad rozkładu jazdy i
wtedy właśnie między nami nawiązała się nić sympatii. A wtedy ja…Och,
przeklęte wynaturzenie profesjonalne!!! Wtedy ja zacisnąłem kleszcze i nić
tę nieopatrznie przeciąłem!
W kącikach oczu nieznajomego zamigotały łzy.
- Był to błąd nie do naprawienia – ciągnął – Sytuację wykorzystał pewien
pasażer z pierwszej klasy obdarzony wyglądem brutala. Prawie
natychmiast powiązał się z nieznaną, a jakże mi bliską pasażerką, grubą
nicią prymitywnych pożądań.
- Smutna jesienna opowieść – wyszeptałem.
- Niebaczna na łomotanie mego serca, unicestwiła moje sny. Kupido ze
mnie drwi, gdy przesiaduję tu na tej ławeczce. Zmięty życiorys, zadra w
sercu i oczekiwanie, to wszystko co pozostało mi po tamtej konduktorskiej
zmianie. A tam łaknie jej ten cham, bez znajomości duszy dam.
- Pan mówi słowem wiązanym?
- Zawsze, kiedy wspominam tamte chwile, zaczynam mówić wierszem –
odparł nieznajomy i westchnął: - O, piękna pasażerka przedziału mego
serca, odjechałaś podmiejskim o siedemnastej trzydzieści siedem,
zostawiając mnie między peronem a niebem.
Zamilkł na chwilę i spojrzał na wjeżdżający na stację ostatni, letni pociąg, z
którego nikt nie wysiadł.
- Między peronem a niebem – powtórzył nieznajomy i oddalił się powoli, a ja
pomyślałem z niechęcią o pani, która odjechała podmiejskim o
siedemnastej trzydzieści siedem z panem o brutalnym wyglądzie. Wtedy
odczułem chłodny powiew jesieni.
Opublikowane
Kategoria
Strzepnąłem śnieg z kapelusza. Zmierzchało. Gdy podniosłem głowę,
spostrzegłem, że stoi przede mną jegomość. Wzrostu był słusznego, sporej
postury i twarz miał szczerą. Ale to stwierdziłem nieco później. Ubrany
bowiem był dość niezwykle. Stalowy napierśnik połyskiwał matowo w
świetle latarni, nagolenniki i nałokietniki chrzęściły przy każdym ruchu.
Powoli podniósł przyłbicę. Wyciągnął rękę wielką jak bochen chleba.
- Zyndram jestem – powiedział i dodał od razu – z Maszkowic.
- Ciekawe – odparłem bez zainteresowania.
- Co ciekawe? – zapytał – To, że Zyndram, czy to, że z Maszkowic?
- Jedno i drugie.
Wzruszył ramionami. Rozejrzał się po ośnieżonych drzewach parku.
- Szef kazał mi przyprowadzić chorągiew mazowiecką, ale zbłądziłem.
- A kto jest pana szefem? – zapytałem.
- Władek. Zna go pan?
- Z imienia nie. Może z nazwiska.
- Jagiełło.
- Trochę znam. Ze słyszenia.
- A, no widzi pan. Mamy jednak wspólnych znajomych. Czy mógłby pan
poczęstować mnie papierosem?
Wyjąłem papierośnicę. Zaciągnął się głęboko i westchnął.
- Wie pan co? Najgłupsze jest to, że pojęcia najmniejszego nie mam, gdzie
ta mazowiecka chorągiew może być. Sześciuset chłopa i jak kamień w
wodę. Szef może mieć pretensje. Pewnie za spódniczkami się gdzieś
uganiają. Zna pan jakieś nowe kawały?
- Nie.
- Niedawno słyszałem taki dowcip: mówi jeden facet do drugiego, bo jak
wiadomo w dowcipach występują zawsze dwaj faceci. Więc ten jeden
mówi: czy wiesz dlaczego tramwaj zakręcywa? Ten drugi odpowiada, że nie
wie. Wtedy te pierwszy: bo mu się szyny wygły. Ha! Ha! Ha! Dobre, co?
- Niedobre.
- Ma pan rację. Zupełnie do niczego. Opowiedziałem tylko dla rozładowania
atmosfery. Jagienkę pan zna?
- Słyszałem o niej. Podobno orzechy rozgniatała.
- Ee, skąd, już dawno nie. Dziadek do orzechów ją boli. Ale chryja to będzie.
Niedobór na sześciuset chłopa. Mnie się też dostanie. Mam wrażenie, że już
się nieco spóźniłem.
- Rzeczywiście, trochę się pan spóźnił.
- Pożyczyłby mi pan ze sto złotych do pierwszego? Nie mam na pociąg do
Grunwaldu. Oddam na pewno.
Wyciągnąłem banknot z portfela i podałem mu. Mężczyzna spoważniał.
- Jest pan strasznie naiwny. Pierwszy raz pan mnie widzi i pożycza bez
wahania pieniądze. Czy nie przyszło panu na myśl, że blaguję? Ja w ogóle
nie nazywam się Zyndram! I wcale nie jestem z Maszkowic! Jak pan mógł w
to uwierzyć! Smutno panu, co?
- Pewnie, że mi smutno. – odpowiedziałem – A jak naprawdę pan się
nazywa?
- Ivanhoe. Wierzy pan?
- Nie bardzo. Powinienem przecież znać pana.
- Pan? Ciekawe czemu?
- Bo nazywam się Robin Hood.
Ocknąłem się z potwornym bólem głowy. Kątem oka zdołałem dostrzec, że
bibliotekarka i kilka osób wyciąga mnie spod regału literatury pięknej.
Opublikowane
Kategoria
W dalekich oknach zapalały się choinki. W mroźnym powietrzu zwolna
wirowały płatki śniegu na dachach domów i drzewach tworząc białe czapy.
Był dzień ciepła i dobroci. Stałem w oknie oczekując pojawienia się
pierwszej gwiazdy, gdy usłyszałem dzwonek do drzwi. Na progu stał
nieogolony obdartus w butach, które prosiły się o szewca.
- Cześć - powiedział, niezdecydowanie przestępując z nogi na nogę. Po
chwili zebrał się w sobie i wszedł do mieszkania. Rozparł się wygodnie,
przysunął do siebie talerz z karpiem po żydowsku i jął spokojnie
konsumować.
- Co tak wytrzeszczasz te swoje niewinnie wyglądające oczęta? – zapytał z
pełnymi ustami. – Mnie nie zwiedziesz.
- Kim pan właściwie jest i czego sobie życzy? – zapytałem chłodno –
Patrzcie! „Pan” do mnie mówi. Nie poznajesz mnie, ty szujo? Ty ohydny
paskudniku! No spójrz na mnie, spójrz! Nikogo ci nie przypominam?
- Owszem – odrzekłem zimno. – Zdjęcie z listu gończego.
- Ho! Ho! Sam sobie wystawiasz świadectwo, nędzniku! Jestem twoim
sumieniem! Spójrz jak wyglądam! W dniu tak uroczystym jak dzisiejszy
postanowiłem rozliczyć się z tobą.
Opadłem w fotel i uważnie przyjrzałem się nieproszonemu gościowi.
– Jak na moje sumienie, gębę masz raczej wredną – rzekłem.
- Nie przypuszczasz chyba, że przy twoich postępkach mogę mieć inną?
Ludzie dokoła mówią, że ja, twoje sumienie, jestem robaczywy. Przypomnij
sobie wszystkie swoje niegodziwości. Wówczas mój widok nie będzie cię
dziwił. Zacznijmy od spraw najwstrętniejszych. Kobiety. Ile ich porzuciłeś?
Ileż łez przez ciebie wypłakały?! Jak ci nie wstyd, ty zbójco seksualny!
Ta mała ruda z pracy, blondynka z kawiarni, pulchna z teatru, znajoma
pulchnej, żona sąsiada! Łazarzu ty erotyczny. Przypomnij sobie swoje
robaczywe dzieciństwo. Mysz w szufladzie nauczycielki, wyżerane torty i
podkradanie pieniędzy z portmonetki mamy. A twoja pierwsza żona?
Myślisz, że nie pamiętam setek drobnych kłamstw? Wychodziłeś niby to na
brydża, a w rzeczywistości ćwierkałeś po kątach z tą blondynką, którą
następnie rzuciłeś podle dla jej znajomej. Nie masz więcej tego karpia, ty
degeneracie? – zmienił ton. – Nie masz. Tak myślałem. Zawsze miałeś tylko
siebie na względzie. Chętnie dałbym ci w ten odrapany garnek na kartofle,
który u innych ludzi nazywa się twarzą.
Wstałem gwałtownie.
- Proszę wyjść!
- Ha! Ha! – zachichotał obdartus. – Wyrzucasz mnie za drzwi. Brak ci
odwagi, żeby stanąć ze mną twarzą w twarz. Odchodzę zatem. Będziesz
odtąd bez sumienia, niegodziwcze!
W progu ująłem nieproszonego gościa za kołnierz, krzycząc:
- Nigdy nie znałem żadnej pulchnej kobiety, ani jej przyjaciółki, wyżerałem
konfitury a nie torty, nie podkradałem matce, tylko ojcu, to nie była mysz,
lecz żaba, a w ogóle nie jestem żonaty, tylko rozwiedziony! A teraz won
stąd, bo ty jesteś sumieniem tego faceta z trzeciego piętra!
Zasiadłem podenerwowany przy choince, gdy znowu zadźwięczał dzwonek.
Na palcach zbliżyłem się do drzwi i unieruchomiłem brzęczek gazetą.
Opublikowane
Kategoria
Przy trzecim kieliszku czułem się jeszcze zupełnie dobrze. Przy czwartym
stało się. Wylazło ze mnie bydlę. Buchnęło parą z nozdrzy i kaprawymi
oczami potoczyło wokoło. Przerażony cofnąłem się o krok. Bydlak
zarechotał obrzydliwym śmiechem ukazując rząd przerzedzonych,
krzywych zębów.
- Nie bój się! Jestem tylko twoim drugim ja.
Zatrzymał się przed lustrem i przez chwilę trwała cisza, w której
kontemplował swój widok.
- Nie da się ukryć, że jako twoje alter ego daleko mi do przyjemnych rysów
miłego człowieka. Mój wygląd jest średnią arytmetyczną Frankensteina,
King Konga i Drakuli. Świat jest, niestety, tak paskudnie urządzony, że
obraz alter ego zależy od oryginału. W moim smutnym przypadku
oryginałem jesteś ty i właśnie dlatego nie ma dla mnie ratunku. Jestem
bydlę i tylko tyle mogę o sobie powiedzieć.
- Po co przyszedłeś? – wycharczałem.
Bydlę wsunęło papierosa między kły i z lubością zaciągnęło się dymem.
- Właściwie wylazłem z ciebie bez określonego celu. Ot, tak sobie. Tym
gorzej dla ciebie i dla mnie. Z innego człowieka bydlę wychodzi dla
osiągnięcia bardziej lub mniej nieuczciwych celów, a z ciebie wyszło bydlę
– czyli ja – zupełnie bez przyczyny. Absolutna sztuka dla sztuki. Stało się
tak dlatego, że całkowicie wypełniam twoją osobowość. Jestem
podstawową cechą twego charakteru, który jest wyjątkowo robaczywy.
Przyznać musisz, że w większości przypadków jestem motorem twego
działania. Zapytałeś mnie obcesowo po co właściwie przyszedłem? Jesteś
osobnikiem zarozumiałym i próżnym. W tych cechach nie ustępuję ci
zupełnie. Rozumiesz teraz, że w bezmiarze mojej próżności chcę ci się po
prostu pokazać. Przy okazji stwierdzisz naocznie co w tobie siedzi
naprawdę i jak daleki jesteś od wizerunku dobrego, serdecznego
człowieka, którym usiłujesz mydlić innym oczy. Jednak na pocieszenie
mogę ci powiedzieć, że nie ty jeden posiadasz drugie ja w tak ohydnej
postaci w jakiej mnie teraz widzisz.
- Inni też? – zapytałem słabym głosem.
- Też. Nie jesteś nieszczęśliwym wyjątkiem w tej dziedzinie. A tę niewinną
minę możesz sobie wobec mnie darować. Prymitywna sztuczka. Na którą
nawet ludzie nieco cię znający nie dają się nabrać.
- Więc nie jestem jedyny.
- O, nie! Choć jeśli chodzi o mnie, to znaczy o bydlę, które w tobie tkwi,
mało kto może z tobą konkurować.
Gdy patrzało toto na mnie swymi przekrwionymi ślepiami, pomyślałem, że
nadarza mi się wyjątkowa okazja pozbycia się go. Uchwyciłem się tej myśli
jak ostatniej deski ratunku. Pozbędę się tkwiącego we mnie bydlęcia, stanę
się człowiekiem uczciwym na wskroś. Z sercem na dłoni pójdę przez życie.
Stanę się sprawiedliwy. Mój charakter przypominać będzie kryształ. To jest
myśl. Z całą zaciekłością zacisnąłem ręce na szyi bydlaka aż oczy uciekły
mu z orbit. Ocknąłem się, nie mogąc złapać tchu. Spojrzałem na własne
ręce, które zaciskały mi się na szyi.Nie pierwszy raz mi się to zdarzało.
Opublikowane
Kategoria
Kniaź wyciągnął się na rozłożystej łożnicy i z lubością powiódł wzrokiem
po ścianach obwieszonych niedźwiedzimi skórami i wszelakiego rodzaju
bronią. Dzień zapowiadał świetne polowanko. Przymknął tedy oczy i
rozmarzył się. Nagle drgnął; gdzieś z głębi alkowy dobiegło jego uszu
chrząknięcie. Oczy kniazia zrobiły się okrągłe niczym talary, które bito w
jego mennicy; na puszystym dywanie książęcej sypialni leżał wieprz.
Wieprzak był różowy i tłusty. Wyciągnął raciczki i lekko pogwizdywał przez
sen.
Widok ten wyraźnie wyprowadził kniazia z równowagi. Porwał ze ściany
ciężki, obosieczny miecz i wybiegł na pokoje.
- Kto mi go podłożył? Czyja to sprawka?
Na łysinie hetmana koronnego pojawiły się wielkie krople potu,
podskarbiemu odnowił się tik, polegający na trzepotaniu lewego ucha,
konkubina kniaziowa żałować, że nie wyszła za mąż za pewnego kawalera,
który ofiarował się jej dwa lata temu.
- Kto go podłożył? Pytam po raz ostatni?!
Hetman koronny nie wytrzymał. Padł na kolana i zalał się łzami:
- Ja, panie! Przyznaję się! To ja podłożyłem waszej wysokości do podpisu
ten mój nieudany rozkaz, który sprawił, że w bitwie pod Allelują wytraciłem
połowę żołnierzy twojej drużyny.
- Milcz ośle! – miecz gwizdnął złowróżbnie. – Nie o to chodzi!
Kniaź rozpłatał stół i dwa kryte jedwabiem stolce. Drzazgi sypnęły po
twarzach obecnych.
- Wasza wysokość!
Kniaź zatrzymał się w rozpędzie. Konkubina załkała cichutko:
- Przyznaję się. Otwarcie. Mimo pozorów, które stwarzałam, nie byłeś
kniaziu jedynym mężczyzną mego życia.
- Nie? – zdumiał się kniaź. – Ale mieszczę się chyba w pierwszej dziesiątce
na punktowanym miejscu?
- W pierwszej dziesiątce tak, ale niestety na miejscu bez punktów.
- Milczeć! – z olbrzymiego świecznika zrobiły się dwa.
- To ja! – podskarbi zatrzepotał lewym uchem. – Tnij kniaziu, jam winien!
Jam brał łapówki od poddanych, jam wyciskał z nich ostatnie grosze na
podatki, okradał twoją szkatułę i szafował ciemnicą dla tych, co mi się
sprzeciwiali. A na wszystko brałem podkładki z twoją osobistą akceptacją.
Ja też bez przyzwolenia polowałem w twoich lasach, podszczypywałem
twoje dwórki, a u twojej konkubiny jestem na punktowanym miejscu.
- Fiu, fiu… – zagwizdał kniaź z podziwu. – Zebrało ci się nieco tych historii –
i chciał jeszcze coś rzec, gdy przez drzwi wsunął się zalękniony sługa:
- Wasza wysokość, świniopas pyta czy nie było tu jakiejś świni?
Kniaź skłonił się ku obecnym z ironiczną admiracją:
- Miło mi było gościć państwa u siebie – zachichotał zjadliwie. – Do
zobaczenia w książęcych kamieniołomach.
Po czym zwrócił się do sługi:
- Owszem. Jest tu jedna świnia, mój drogi. Ale bardzo porządna. W mojej
sypialni.
Opublikowane
Kategoria
O północy zaczęły bić dzwony. Ryknęły ustawione na podmiejskich
wzgórzach spiże. Podpalono wypełnione smołą beczki. Straż miejska biła w
bębny, karczmarze wytaczali antały piwa przed zajazdy i nawet dziewki były
tańsze niż zazwyczaj. Na zamkowym podworcu służba stoły stawiała,
wypełniając je wszelakim jadłem i napitkiem. Przypadkowym przechodniom
podawano puchary pełne przednich nalewek, by toast za następcę tronu
spełnić mogli.
Tymczasem na dworze przygotowywano wielką salę balową, gdzie
trzydniowe igrce trwać miały. Żwawo poruszali się najprzedniejsi kucharze,
biegali kuchciki przynaglani trzonkami warząchwi. Na wielkich rożnach
porozkładanych w zamkowym ogrodzie piekły się woły, podsmażano
barany, podlewano tłuszczem jagnięta, a rozkoszne zapachy niosły się na
gród cały.
U wyjścia z piwnic klucznik laską podgrzewał pachołków wytaczających
beki z miodem i winem, przeto jego zmysł równowagi ucierpiał na tym
nieco.
Wrzało też w gotowalniach fraucymeru. Na drewnianym podeście uwijał się
cyrulik z pomocnikiem, a to włosy damom przygładzał i pachnidłami
namaszczał, a to peruki z włosia jak druty w pukle trefił. Krawcowa i
bieliźniane biegały jak opętane, podszywając bogate jedwabie złotem,
srebrem i bielą pereł.
Otoczony rojem wielmożów i przedstawicieli mieszczaństwa następca
tronu przechylił kryształowy pucharek przedniego burgunda, ostatnią
kroplę strząsnął na podłogę i z namysłem odstawił naczynie na stół.
Skinieniem głowy podziękował chórowi życzeń.
- Podatek od majątku zniosę. Znienawidzonego szefa policji każę powiesić.
Kiedy skończą się bale po koronacji, osobiście dopilnuję rąbania galer na
opał, który rozdany między ubogie pospólstwo będzie. Pochlebców starego
króla oddalam ze dworu. Niech mi żaden w grodzie zjawić się nie waży. Z
nastaniem świtu otworzyć wszystkie więzienia. Radość ma być w państwie
i każdemu po temu daję prawo…
Zagrzmiały wiwaty. Na zamkowy podjazd wtoczyła się kareta w szóstkę
koni, za nią dragoni w honorowej asyście, którzy do katedry, gdzie
koronacja miała się odbyć, wieźć następcę tronu mieli.
Znów zahuczały ustawione na wzgórzach spiże. Na murach stanęli
heroldowie i zagrzmiały fanfary powitalne. Nowy pan i władca jechał do
katedry po odbiór insygniów swojej władzy.
Na ulicach bawił się lud. Grajkowie dęli w piszczałki i fujarki, bili w bębenki
i werble. Roztańczony tłum podążał za karetą wywijając pochodniami.
Jeden tylko człowiek nie ruszył za ciżbą. Siedział na beczce z piwem przed
wielką opustoszałą karczmą i z pijacką markotnością medytował nad
kuflem.
- Trzecia koronacja, której nie chcę oglądać – wybełkotał i zaraz tęgo
pociągnął z kufla. – Następca tronu zawsze ma swego następcę. Zniósł
podatek od majątku. Ha! Ha! Dobre sobie! Za to myto na drogach i
rogatkowe potroił. Szefa policji każe powiesić! Pewnie! Stary król też to
kazał uczy-nić w dzień swojej koronacji. Nic tak nie zaskarbia zaufania jak
powieszenie człowieka, którego lud nienawidzi. Pochlebców starego króla
oddalił. Lud pomyśli, że czyn to szlachetny. Ale ja wiem, że zrobił to
dlatego, bo swoich ma pod dostatkiem. I galery też można porąbać, skoro
kamieniołomy przygotowane. Opróżnił więzienia! Będzie ich potrzebował
dla swoich przeciwników, ten młody pyszałek.
Mężczyzna zakolebał się na beczce i wylewając resztę piwa na bruk,
wrzasnął za oddalającym się tłumem:
- Dokąd zmierzacie głupcy i z czego się cieszycie?! Ja, jako instytucja,
trwam!
I zwalił się jak kłoda.
Człowiek ów był katem.
Opublikowane
Kategoria
Bitwa nad niewielką rzeczką Allelują nie przeszła do historii. Za to
kronikarze obu walczących stron zdrowo oberwali po pyskach, które ,
nawiasem mówiąc, nie były doskonałymi egzemplarzami męskiej urody.
Myliłby się jednak ten, kto by przypuszczał, że lanie, jakie im zgotowano
było dziełem żołnierzy wojsk przeciwnika. Zgoła inaczej rzecz się miała a i
tak powinni oni dziękować losowi, że na tym się jeno skończyło, bo
poniektórzy wojacy przebąkiwali o suchych gałęziach, albo wręcz o czymś
gorszym znacznie.
Zdarzenia zaś miały się następująco:
Nad niewielką rzeczką Allelują z jednej strony nadciągały dwa bataliony
łuczników, cztery pułki kuszników, sześć szwadronów ciężkiej jazdy i
ponoć nieco dragonii. Z drugiej strony brzegu stanęły trzy bataliony
tarczowników, pułk łuczników, sześć pułków miotaczy kamieni, batalion
sanitarny oraz kilkudziesięciu kirasjerów z armatą, o której nie warto
wspominać, bo i tak ją rozdymało po każdym wystrzale.
Gdy padła komenda: „Do boju gotuj się!” – walczące strony zwarły szeregi.
Kusznicy i łucznicy napięli cięciwy, błysnęły szable kirasjerów i jedyna
armata, a lance dragonów opadły tuż nad końskie łby. Wodzowie obu stron
wysunęli się na czoło i już, już obie potęgi miały runąć na siebie, kiedy
wódz po lewej stronie rzeczki powstrzymał swoich ruchem ręki.
- Czy mogę o coś zapytać? – wrzasnął w kierunku drugiego brzegu.
- Kto pyta nie błądzi! – odpowiedział wódz z tamtej strony.
- Chciałem się tylko jednego dowiedzieć. – O co wam właściwie chodzi?
Wódz z prawego brzegu Allelui wzruszył ramionami.
- Dokładnie nie wiem. Nie obracam się w sferach dworskich, ale
opowiadano, że wasz ambasador odwrócił się tyłem do naszego księcia
pana w czasie audiencji.
- Coś podobnego – zdumiał się wódz z lewej strony rzeczki.
- Tak, tak. Ten ramolowaty tetryk, który nami włada, zawsze był diablo
obraźliwy. Osobiście nie widzę nic niewłaściwego w zadku ambasadora.
- Rzeczą nie do ukrycia jest fakt, że nasz ambasador zawsze miał maniery
nieokrzesanego kołka – stwierdził dobitnie wódz po lewej stronie Allelui a
odwracając się do swoich żołnierzy, ryknął:
- Chce się wam chłopcy?!
- G…o tam!!
Podobną w sformułowaniu odpowiedź, lecz w treści jeszcze mniej nadającą
się do przytoczenia, usłyszał od swego żołnierstwa wódz z prawego
brzegu.
Huknęło zdrowo po obu stronach rzeczki, echo poniosło do taborów, ale
nie grzmiały to muszkiety, ani jedyna armata, lecz szpunty od beczek z
piwem. Obie armie przemieszały się, jędrny śmiech wypełnił dolinkę Allelui
i słychać było bulgot piwa przelewanego do kubków.
Nagle wszystko ucichło. Oczy wodzów i wojów zwróciły się ku dwóm
jegomościom, którzy dzielnie skrobali coś w pergaminach. Podszedł do
nich jeden z żołnierzy, wyszarpnął spod gęsich piór pergaminy i jął na głos
czytać:
- Starły się nad rzeczką Alleluja dwie armie olbrzymie. Ustawione na
wzgórzach ryczały armaty. Trup padał gęsto, lecz żadna ze stron o pardon
prosić nie myślała. Wodzowie na białych koniach buławami kierowali
nieśmiertelnych rycerzy swoich na śmierć i „bij zabij” głośne szło po
zwartych szeregach…
Wódz po lewej stronie wstał powoli, przeciągnął się aż w stawach
zatrzeszczało i rzekł:
- Coś mi się widzi, że ktoś tu zaraz w pysk brać będzie!
- Prawdę mówisz – potwierdził wódz z prawej strony i sięgnął po korbacz.
Co się działo dalej – nie ma potrzeby opisywać. Obaj skrybowie obici jak
ulęgałki czmychnęli z pola niedoszłej bitwy, a po powrocie wojsk na
zimowe leża obu książętom też się niezgorzej oberwało.
I choć dziejopisowie milczą na temat Allelui - celu nie osiągnęli, bo jakże
często przekorna pamięć ludzka sięga po to, co w historii pomijane jest
milczeniem, niźli po to, co kroniki na plan pierwszy wytykają.
Opublikowane
Kategoria
Marszałek dworu po trzykroć stuknął laską i zaanonsował tubalnie:
- Alchemik waszej wysokości!
Do tronu zbliżył się człowiek rosły, o twarzy szlachetnej i pięknych rysach.
Książę obrzucił przybyłego znudzonym wzrokiem i rzekł:
- Już sześć lat jesz mój chleb, pijesz moje wino i straże moje twych komnat
pilnują. Od lat sześciu skarbnik wypłaca ci dukaty i sługi do posług
dostałeś. Dziś rad bym wiedzieć, jakie są wyniki twojej pracy, a moich o
ciebie starań. Rzeknij alchemiku: otrzymałeś już złoto w czystej postaci?
Przybysz skłonił się z powagą, zamiatając posadzkę kapeluszem strojnym
w strusie pióra.
- Panie – odrzekł. – Dzięki ci za twoje starania, sługi i dukaty. Ale ze
smutkiem muszę ci oznajmić, że to co było celem doświadczeń – złoto, nie
zostało przeze mnie uzyskane.
Książę pan skrzywił się zawiedziony i ciężko westchnął. Alchemik skłonił
się ponownie.
- Chciałbym cię jednak powiadomić, panie, o innym moim wynalazku, nie
mniej ciekawym niż odkrycie kamienia filozoficznego czy eliksiru wiecznej
młodości.
Władca uniósł wysoko głowę a i dworacy pilnie nadstawili uszu.
- Udało mi się uzyskać ludzką głupotę w czystej postaci.
Kniaź rozwarł usta ze zdziwienia i w tym niezbyt inteligentnym grymasie
trwał przez chwilę.
- Więc powiadasz ?…
- Tak, panie! Pozwól, że odpowiem nim zapytasz. Każdego z twych
poddanych potrafię ocenić czy głupcem jest, czyli mądrym i za pomocą
doświadczeń skomplikowanych rzecz tę wykazać najprawdziwiej.
- I z każdym tę rzecz uczynić potrafisz? – zdumiał się książę. – Niezależnie
od jego stanu, majątku, przekonań i bez ukrzywdzenia badanej persony?
- Rzekłeś, o panie!
- Nuże zatem, wykaż mi zaraz jakim jest mój marszałek dworu!
Książę pan, alchemik i dwór cały podążyli do komnat mistrza. Marszałek
dworu wsadził nos do kulistej bańki, zaś alchemik preparaty jakoweś
przygotowywał, w retortach mieszał, aż swąd wypełnił pomieszczenie.
Po jakimś czasie książę pan ujrzał w rękach mistrza sporą garść rdzawego
proszku.
- Panie – zwrócił się alchemik do władcy. – Nawet z osła dałoby się tyle
głupoty wykrzesać.
- Zdumiewające – zawołał kniaź. – Mistrzu, czyń więc dalej swoje
eksperymenta i przebadaj mi małżonkę moją, księżną panią.
Alchemik zawahał się.
- Czy to wypada, wasza wysokość?
- Skoro ci rozkazuję, czyń to!
Po dwóch kwadransach doświadczeń alchemik smutno zwiesił głowę.
Książę zachichotał:
- Nuże, śmiało!
- Tak jest, panie. Księżna pani, to z grubsza rzecz biorąc, idiotka.
- Doskonale – książę bawił się świetnie. – Nie myślałem, że jest aż tak
krytycznie, ale widzi mi się, iż twoje doświadczenia są daleko bardziej
precyzyjne od moich przypuszczeń. Bierz teraz w obroty mego błazna.
Błazen usiłował wymknąć się cichaczem, ale go powstrzymano i wsadzono
nos do bańki. Alchemik podjął pracę, a potem oznajmił:
- Niebezpiecznym jest człowiek, który uchodzić chce za głupca, a wcale
nim nie jest.
Gdy zamek pogrążył się we śnie i słychać było tylko kroki i nawoływania
straży na murach, cień jakowyś przemknął do pokojów alchemika. Mistrz
zdumiony przetarł oczy ze snu:
- Wasza wysokość?!
- Pst! Przyszedłem, abyś i mnie przebadał…
Jaki był wynik tych doświadczeń, nie wiadomo, bo alchemika powieszono
tuż przed świtem. Wraz z nim zaginęła tajemnica jego wynalazku.
Może to i dobrze…
Opublikowane
Kategoria
Ktoś cicho zastukał do drzwi.
- Wejść – warknął zarządca dworu.
W progu ukazał się kamerdyner.
- Ekscelencjo, przybył kandydat na błazna. Oczekuje za drzwiami.
- Śmieszny?
- Nie bardzo.
- Wprowadź go!
Do pokoju wsunął się czlowieczek o okrągłych oczkach. Skłonił się nisko i
znieruchomiał w oczekiwaniu na początek rozmowy. Zarządca zlustrował
go obojętnym wzrokiem.
- Gdzieś dotąd błaznował, człowieku?
- Różnie bywało, panie. Po książęcych dworach się obracałem, a i
królewskie pałace nie są mi obce.
- Czy masz jakieś listy polecające?
- Obawiam się, że nie, ekscelencjo. Moi poprzedni chlebodawcy, zawsze
gdym odchodził, polecali mnie wszystkim diabłom.
- Musiałeś być niezgorszym gagatkiem! Pokaż zęby!
- Panie, przecież nie najmuję się jako nałożnica jego wysokości!
- Nie szkodzi. Muszę zobaczyć co będziesz obnażał przed jego wysokością,
kiedy będziesz wybuchał gwałtownym śmiechem.
- Rozumiem.
- To dobrze, człowieku. A teraz słuchaj uważnie. Przyjmiemy cię na
stanowisko młodszego błazna. Na wyższą pozycję musisz sobie zasłużyć.
Dlatego do czapki, którą jutro otrzymasz, wolno ci przypiąć jeden tylko
dzwoneczek. Takoż i kaduceusz nie będzie zbyt ozdobny.
- Panie, jestem błaznem już lat dwadzieścia!
- Milczeć. Nie wolno ci obrażać jego wysokości, ani nikogo z jego bliższego
i dalszego otoczenia. Nie wolno ci naigrywać się z jego wad, jak również
wady jego przyjaciół są nietykalne dla ciebie. Nie pozwalam ci kpić z dam
dworu, z dworzan, gwardii, żołnierzy oraz służby. Nie wolno ci wykpiwać
urzędników i mieszczan. Od medyków wara, osoba kata niech cię nie nęci.
Karczmarzy nie tykaj, nie ruszaj bakałarzy.
- Czy wolno mi dworować z durniów, służalców, niedołęgów i nierobów?
Zarządca wzruszył ramionami.
- Każdy tu pracuje w pocie czoła i tematem do żartów czynić go nie
przystoi. A cennik u nas obowiązuje taki: za rozbawienie jego wysokości
do rozpuku – sztuka złota. Za rozbawienie kogoś z jego najbliższego
otoczenia – grosz. Za rozbawienie pospólstwa – pochwała. Za obrazę jego
wysokości – trzy dni ciemnicy o chlebie i wodzie. Za obrazę któregoś z
jego przyjaciół - dzień w ciemnicy. Za obrazę dworzanina – w pysk! Za
obrazę damy dworu – w pysk! Za obrazę gwardzisty – w pysk!…
- Co zatem wolno mi panie?
- Wolno ci być błaznem.
Człowieczek pokręcił głową.
- Jakże nim być wśród takiego tłumu błaznów – odrzekł i zaraz otrzymał
zapłatę według szóstej pozycji cennika.
Uśmiechnął się tedy gorzko, niezawodowo. Bo gdy błazen uśmiecha się
sam do siebie, zawsze uśmiecha się z goryczą.
Opublikowane
Kategoria
WZGÓRZE WISIELCÓW
Z RAPORTÓW POLICJI
3 czerwca br., o godzinie 2.25, trzy kilometry na
południe od miejscowości Manowo, nocny patrol policji
drogowej znalazł porzucony samochód marki skoda favorit,
numer rejestracyjny KRA1543. Opuszczony pojazd stał z
zapalonymi światłami na wąskiej ścieżce, pięć metrów od
głównej szosy. Śladów wypadku lub walki nie stwierdzono.
Jedynie na fotelu kierowcy odkryto kilkanaście kropli czer-
wonej cieczy.
Samochód gwałtownie zwolnił, poczułem mocny przechył na prawą stronę.
Charakterystyczne klapanie z tyłu nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Zmełłem
między zębami kilka nieprzyzwoitych słów, zjechałem na pobocze i wysiadłem.
Przedtem spojrzałem na zegarek. Kwadrans po pierwszej.
Wąska, leśna droga wychodziła z ostrego zakrętu na długą prostą. Dobrze
widoczny w światłach reflektorów drogowskaz błyszczał jeszcze świeżą farbą: grubą
cyfrę 3 po nazwie miejscowości raz po raz przysłaniała chybocąca gałąź akacji.
Trzeba mieć prawdziwego pecha, żeby złapać gumę trzy kilometry przed celem. Z
zaciśniętych szczęk znów wycedziłem coś nie przeznaczonego dla pensjonarek i
otwarłem bagażnik. Wyciągnąłem klucz, latarkę, podnośnik. Zapasowe koło
rzuciłem na ziemię. Piętnaście minut po pierwszej w nocy nie jest porą, kiedy
rozsadza mnie chęć do pracy.
Ostatnia śruba zgrzytnęła niebezpiecznie. Najpierw nie mogłem jej odkręcić,
potem wlazła w klucz tak głęboko, że musiałem nim wyrżnąć o asfalt. Zobaczyłem
tylko jak wyskakuje. Spadła gdzieś poza kręgiem światła.
Założyłem koło zapasowe, przykręciłem trzy pozostałe śruby i wstałem.
Omiotłem latarką asfalt w pobliżu, potem trawę na skraju rowu. Śruba zniknęła.
Zacząłem szukać metodycznie, oświetlając wolno kolejne skrawki jezdni.
- Leży przy przednim kole, od wewnętrznej strony - usłyszałem zza pleców i
jakby z góry.
Czyjaś niespodziewana obecność w miejscu, co do którego jesteśmy
przekonani, że oprócz nas nikogo tam nie ma, zawsze wywołuje nieprzyjemną,
gwałtowną reakcję. Aż do bólu ścisnąłem w garści ciężki klucz i odwróciłem się.
Kiedy zatrzymywałem samochód, wolna od drzew przestrzeń po prawej
stronie drogi była ciemna. Teraz oświetlało ją niebieskawe, trupie światło bijące od
ziemi. To, co w mroku wziąłem za płaską polankę, w rzeczywistości było
niewysokim pagórkiem. Na szczycie stał drewniany podest, z niego wychodził gruby
słup zakończony poprzeczką. Przypominał dużą literę T bez połowy daszka. Z
poprzeczki zwisał sznur zakończony pętlą. Ten sznur nie zwisał luźno.
Wyglądał potwornie. Z pustych oczodołów wypływały strużki zakrzepłej
krwi, skóra na policzkach nosiła ślady ptasich dziobów. Na związanych z tyłu
rękach spostrzegłem krwawe bruzdy po kłach lub pazurach. Gwałtownie zabrakło
mi oddechu.
- Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. - Głos miał równie gruby i
chropawy jak słup, na którym dyndał. - To tylko charakteryzacja. Ostatnio nie
powodzi mi się zbyt dobrze. W ten sposób dorabiam do pensji.
Warstwa makijażu na jego straszliwej gębie czyniła z niej martwą maskę.
Mówił prawie nie ruszając ustami, a przynajmniej ja tego ruchu nie dostrzegłem.
- Kiedyś było tu szubieniczne wzgórze. Znajdzie je pan w przewodnikach pod
nazwą Wzgórza Wisielców. Ktoś wpadł na pomysł, żeby to wykorzystać i
uatrakcyjnić tę trasę turystyczną. Kierowcy autokarów stają tu pod byle pozorem,
wtedy włączam światło na pięć sekund. Na ogół wywiera to piorunujące wrażenie.
Za te pięć sekund i godzinę przygotowań dostaję więcej niż za tydzień pracy w
macierzystej firmie. Czy pan już przykręcił to koło?
Ochłonąłem na tyle, żeby przytaknąć.
- Za kilka minut powinien nadjechać autokar z Torunia. Pana obecność...
- Tak. Oczywiście.
W biegu wrzuciłem przebitą oponę i klucze do bagażnika. Na koszmarną
maskę tamtego wypełzło coś, co u innych można by nazwać uśmiechem. Trupie
światło zbladło i zgasło.
Koła wykonały trzy obroty w miejscu, samochód skoczył do przodu z
przeraźliwym kwikiem gum. W nadziei, że przyniesie to odprężenie, wbiłem pustą
fajkę w zęby i ssałem ją. Zwolniłem dopiero przed wjazdem do wsi. Mój Boże,
przecież na taki pomysł mógł wpaść tylko kompletny idiota.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Dotyczy sprawy samochodu skoda favorit, numer
rejestracyjny KRA1543. Analiza laboratoryjna potwierdziła
podejrzenia prowadzącego dochodzenie. Przekazane próbki
zawierały pot zmieszany z krwią grupy zero RH minus.
Ponadto stwierdzono obecność mikroskopijnych cząstek
naskórka. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuścić,
że pochodziły z powiek.
Sandra zrobiła jedną z tych min, z której ni mniej, ni więcej wynika, że ktoś
do kogo mówisz nie wierzy ci, ale nie chce tego pokazać. W końcu stwierdziła:
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że prowadziłeś samochód po
alkoholu.
Siedzieliśmy na pokrytym dzikim winem szerokim ganku; w domu duchota
była nie do zniesienia. Na zewnątrz, od czasu do czasu, lekki podmuch poruszał
ciężkim, przesyconym zapachem kwitnących lip powietrzem.
Sandra odkroiła kawałek ciasta i przeniosła na mój talerzyk. Przez chwilę
patrzyła na mnie z udaną uwagą.
- Nic z tego nie rozumiem. Zobaczyłeś szubienicę, na niej wisiał jakiś facet,
który, jak gdyby nigdy nic, zaczął z tobą rozmawiać?
-Tak.
Uśmiechnęła się pobłażliwie, z przesadnym namaszczeniem wrzuciła do
filiżanki kostkę cukru.
- Byłam dotąd całkowicie przekonana, że wisielcy to ludzie dość małomówni.
- Ja też - odparłem. - Ale ten służy podobno jako atrakcja turystyczna. Nie
jest więc prawdziwy.
Mąż Sandry również nie uwierzył. Rozłożył na kolanach szczegółową mapę
najbliższych okolic, niemal oskarżycielsko wbił palec w czarną nitkę szosy.
- Ten obszar należy do naszego nadleśnictwa. Przejeżdżam tamtędy kilka
razy w tygodniu. Gdyby na tym pagórku rzeczywiście coś stało, musiałbym o tym
wiedzieć. Bez naszego zezwolenia niczego nie wolno budować na terenach
przyleśnych. Zresztą, czy ty wiesz ile protestów wzbudziłaby taka... budowla?
- W porządku. - Podniosłem ręce do góry. - Poddaję się. Niczego nie
widziałem. Wszystko to wymyśliłem dla hecy.
Adrian wykrzywił twarz w zaczepnym uśmiechu, zwinął mapę.
- Adaś! Chodź, jedziemy na spacer.
Chłopak wyjrzał spod zielonych płacht liści rabarbaru. Podciągnął
przydługie porcięta, otrzepał podrapane kolana i podszedł do ojca.
-Autem?
- Autem.
- A mogę jechać z psiodu?
- Nie wiem, zapytaj pana Jurka.
- Panie Lulku, mogę?
- Oczywiście. A ty Sandra?
- Nie. Jedźcie sami. Muszę już zacząć przygotowania do
obiadu.
Zawróciłem samochód na podwórku, malcowi podsunąłem pod siedzenie
grubą poduszkę. We wstecznym lusterku zobaczyłem, że Sandra macha ręką.
Przyhamowałem, wychyliłem głowę przez drzwi.
- Stary, wstrętny łgarz! - zachichotała krótko i zniknęła w sieni.
Adrian ze sztuczną obojętnością wsadził papierosa w usta, potem podniósł
jasny, niewinny wzrok.
- To chyba nie było do mnie - powiedział głosem panienki, która zgadza, się
setny raz, a chce, żeby to uchodziło za pierwszy.
Zwykły, zielony pagórek, wysoki na około pięć metrów, bez drzew, cofnięty
od szosy o rzut kamieniem. Pusty. Stałem oparty o samochód i bezmyślnie gryzłem
ustnik fajki.
- Wygląda na to - przyznałem niepewnie - że pod wpływem zmęczenia
miewam zwidy.
Adrian podniósł z ziemi szyszkę i rzucił. Trafił w pień usychającej sosny.
- Jechałeś prawie sześćset kilometrów, ostatnie dwieście po zmroku. Trudno
się dziwić - odparł. - Chodźmy obejrzeć tę górkę. Może coś znajdziemy.
- Ale ja nigdy nie miewałem podobnych kłopotów - jęknąłem.
- No wiesz - usłyszałem pobłażliwą odpowiedź. - Po czterdziestce różnych
rzeczy należy się spodziewać.
Obeszliśmy wzgórze z drugiej strony. U podnóża rósł zagajnik olch, ułożony
w szpaler o kształcie litery S. Chłopiec myszkował po krzakach. Wytaszczył stamtąd
omszały patyk, wziął tęgi, aż zza pleców zamach; patyk przeleciał przez krzewy,
usłyszałem plusk. Spojrzałem pytająco na Adriana.
- Między olchami płynie strumień - odpowiedział. - Podobno są w nim jeszcze
niczego sobie klenie.
Brzdąc na dźwięk ostatniego słowa stracił zainteresowanie patykami.
Podbiegł do mnie, podniósł ręce do góry.
- Panie Lulku, kiedy pojedziemy na lyby? Przykucnąłem, on niby wstydliwie
odwrócił wzrok.
- Proponuję jutro przed południem.
- Tak - poparł mnie Adrian. - Dziś pan Jurek jest zmęczony. Całą noc jechał
samochodem.
- Fajnie - malec uśmiechnął się radośnie. Pobiegł na szczyt pagórka, w kółko
powtarzając: - Jutlo na lyby, na lyby jutlo.
Zawróciliśmy. Po szosie sunął ospale długi samochód załadowany pniami
drzew. Końce pni uderzały jednostajnie w jednię, podnosząc siwe chmury kurzu. W
koronie akacji przeraźliwie skrzeczała sroka.
Adrian zatrzymał się, popatrzył w ślad za synem.
- Słuchaj, czy ty, opowiadając tę historię z nocy, użyłeś określenia: Wzgórze
Wisielców?
I nie wzgórze po prostu, coś mi świta, że takie wzgórze, nie wiem, może góra,
istniało naprawdę. Gdzieś o tym czytałem. Ale tamto było chyba w pobliżu miasta, z
całą więc pewnością nie o ten pagórek chodzi. Adaś, co ty wyprawiasz?
Mały stał z przekrzywioną głową i komicznie zmarszczonym nosem.
- Tatuś, chodź tu. Stlaśnie cos cuchnie. Adrian mrugnął porozumiewawczo.
- Przyswoił nowe słowo i koniecznie musiał go użyć. Popatrz pod nogi! -
zawołał do syna. - Pewnie wdepnąłeś w cos brzydkiego. Chłopiec zakręcił się w
kółko, obejrzał swoje buty i odkrzyknął.
" Chodź tatuś! Buty mam ciste. To ta gola tak śmieldzi!
Weszliśmy na wzgórze. Dokładnie na szczycie poczułem nieprzyjemny,
duszący odór. Po minie Adriana poznałem, ze do niego też dotarła ta niesamowita
woń. Niedowierzająco pociągnął nosem.
- Rzeczywiście, zapach arcyniemiły.
- Tatuś, patś! Laz, dwa tśy - malec zrobił trzy kroki w bok - i tu już nie
cuchnie. Obaj zrobiliśmy to samo. Trzy kroki od szczytu woń zanikała. Laz, dwa tśy
- brzydko pachnie. Laz, dwa, tśy – ładnie pachnie. Tatuś, a co tak może nieładnie
pachnieć?
Adrian wziął syna za rękę, zaczęliśmy schodzić ze wzgórza. Pewnie gdzieś w
pobliżu padło jakieś zwierzę. Taki odór wydziela rozkładające się ciało.
Sroka ucichła nagle, zatrzepotała skrzydłami i zginęła w zieleni. Po szosie,
ciężko posapując, sunęła kolejna ciężarówka z drewnem.
Od podnóża pagórka płynie zielonkawa, przeraźliwie zimna mgła. Ogarnia
wolno pierwszą szubienicę, drugą, trzecią... Wszystkie są zajęte. Wiszą na nich sine
ciała z przekrzywionymi głowami, z granatowych ust wystają długie, obrzmiałe
języki. Dyndają monotonnie, grube sznury skrzypią przejmująco. Nad wzgórze z
dzikim wrzaskiem wzlatuje wrona. Czuję na grzbiecie strugę lodowatego potu. Chcę
stanąć, ale czyjeś mocne ręce popychają mnie natarczywie. Mijam kolejnego
powieszonego. Wybałuszone, szklane oczy patrzą z niemym wyrzutem.
Ścieżka kończy się. Dotarłem do szczytu. Niepewnie unoszę głowę. .W słabej
poświacie księżyca widzę słup. Z poprzeczki zwisa grube, konopne powrósło.
Odwracam wzrok. Stok cały pokryła mgła, szczyt zostawiając wolny - jak centrum
sceny, gdzie zaraz ma wystąpić aktor grający główną rolę.
Ktoś łapie mnie za łokcie, podnosi. Staję na jakiejś brudnej skrzyni. Na szyi
czuję szorstkość sznura. Niewidzialne ręce zaciskają go. Brakuje mi oddechu. Cień
podchodzi bliżej. Widzę nogę. Lekko uniesiona do góry z całej siły kopie w to, na
czym stoję.
-Nieee!!
Wyrywam się, pękają postronki na rękach. Spadam niżej, walę w coś
barkiem, na twarzy czuję bryźnięcie zimnego płynu.
Błysnęło światło. - Jurek, co się stało? Wolno, bardzo wolno otworzyłem
oczy. . Leżałem na podłodze zakutany w koc. Roztrzaskana szklanka spoczywała tuż
obok mojej głowy. Jej zawartość miałem na twarzy. Po prawej ujrzałem tapczan ze
skopanym prześcieradłem, nad sobą dwie zatroskane twarze.
Adrian wyciągnął rękę. Uchwyciłem ją i wstałem. Sandra pobiegła do
kuchni, skąd zaraz dobiegł syk czajnika. Wytarłem twarz chustką, zdjąłem mokrą
od potu bluzę piżamy.
-Zły sen?
Pokiwałem głową. Kominkowy zegar na kredensie pokazywał czwartą rano.
- O czym?
-To wzgórze...
Adrian poprawił skotłowane prześcieradło, wyprostował poduszkę. Przysiadł
na skraju tapczanu, uspokajająco położył rękę na moim ramieniu.
- Niepotrzebnie tam wczoraj pojechaliśmy.
Z korytarza doszedł odgłos bosych, dziecięcych stóp. Zza obrzeża drzwi
wyjrzała pucołowata buzia w otoce sterczących na wszystkie strony, jasnych
włosów.
- Pan Lulek nie śpi? Pan Lulek zaraz pójdzie spać, ale ty pójdziesz już.
-Sandra prawie wbiegła - do pokoju. Na stoliku postawiła szklankę świeżej herbaty,
kilkoma szybkimi ruchami przetarła podłogę.
Brzdąc pogardliwie wygiął usta.
- No dobzie. Tylko tak nie ksićcie głośno. I pamiętajcie o lybach.
- Pamiętamy. A teraz maszeruj do łóżka. Prawdziwi mężczyźni jeszcze śpią.
Adrian popatrzył na syna z rozbawieniem. Malec podciągnął spodnie piżamy
aż pod pachy, założył ręce z tyłu i dostojnie długim krokiem odszedł.
- Ja nie jestem plawdziwy, tylko mały - usłyszeliśmy z głębi korytarza.
Sandra odłożyła szmatę na tackę, obciągnęła szlafrok i usiadła z mojej
drugiej strony.
- Chcesz coś na uspokojenie? Mam takie łagodne tabletki. Był czas, kiedy
Adrian bardzo ich potrzebował.
- Nie, dziękuję. To tylko nocny koszmar.
Pierwszy łyk gorącej herbaty przyniósł ulgę. Tych dwoje przyjaznych ludzi w
piżamach, ciepło ich bliskich ciał, różowiejące niebo za oknem wolno przywracały
mi spokój.
- Opowiedz ten sen.
Spojrzałem zdziwiony. Myślałem, że ma ochotę na żart, ale Adrian mówił
poważnie.
- Dlaczego?
- Znam cię już tyle lat i, jak pamiętam, nigdy nie miałeś z tym kłopotów.
Zwykle spałeś jak kamień bite osiem godzin. To była prawda. Dopiero on teraz mi
to uświadomił.
- Nie, nie. - Sandra kategorycznie machnęła ręką. - Żadnego przypominania
sennych zmór. To najlepsza droga, żeby przyśniły się jeszcze raz. Czy ty nie
słyszałeś jak on krzyczał?
Adrian przejechał palcami po rozwichrzonych włosach. Spojrzał na żonę
roztargnionym wzrokiem, przez jego twarz przemknął pełen zakłopotania uśmiech.
- Przecież wiesz, że nie. Ty mnie obudziłaś. Wstał.
- Chodźmy spać. Porozmawiamy rano. Objął Sandrę. wpół, podszedł do
drzwi. Sandra odwróciła głowę.
- Spróbuj zasnąć. Mimo wszystko. I śpij tak długo, jak tylko będziesz mógł.
Przypilnujemy Adasia, żeby tu nie wchodził. A jeśli znów... Jutro przeniesiemy cię
do pokoju od strony ogrodu.
Podziękowałem skinieniem głowy.
- Przepraszam za to całe zamieszanie.
- Śpij dobrze - odpowiedziała cicho i zgasiła światło. Zamknąłem oczy. Za
oknem wydarł dziób pierwszy kogut.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Ustalenia: samochód marki skoda favorit, numer
rejestracyjne KRA1543, należy do Rudolfa Kempińskiego, za-
mieszkałego w Krakowie przy ulicy Zamenhoffa 73. Kempiński
jest z zawodu artystą fotografikiem. Od dwóch miesięcy
przebywa w Holandii, - gdzie wykonuje prace zlecone przez
amerykańskie pismo „National Geographic".
Brzdąc pęczniał z dumy i radości. Siatkę z rybami dzielnie taszczył całą
drogę, w domu wspiął się na stołek i włożył je do zlewu.
- Mamuś, a tśy lyby to ja złapałem, wieś? Na ładnej buzi Sandry zagościł
pełen niedowierzania uśmiech. Spojrzała najpierw na syna, potem pytająco na nas.
- Naplawdę. Złowiłem tśy konie.
Adrian rozwiązał siatkę, zawartość wysypał do zlewu.
- Nie konie, synku, tylko okonie.
- No - potaknął Adaś. - Okonie. Tśy. Na lobaka. Fajnie biały, co nie, panie
Lulku?
- Tak. Brały dobrze.
Sandra nie wierzyła dalej. Ostrożnie dotknęła pierwszej z brzegu ryby, okoń
postawił kolce i podskoczył.
- Ach, one jeszcze żyją?! - krzyknęła przestraszona.
- No pewnie - odparł poważnie malec. - Przecieś dopięło je złapaliśmy.
-1 teraz będzie kłopot. Kto je oskrobie?
- Jak to, kto? - Adrian powiesił siatkę na parapecie i wytarł ręce. - Panowie
wędkarze.
Adaś stracił całą pewność siebie.
- Ja jeście tak tlochę nie umiem - powiedział cicho. - Ale pan Lulek ma taki
specjalny noś, to mozie...
Uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie i pogłaskałem po głowie.
- Jakoś sobie poradzimy. Jedno jest pewne. Dziś na kolację będą okonie po
kaszubsku.
- Umiesz przygotować takie danie? - Sandra, jak większość kobiet,
powątpiewała w męskie zdolności kulinarne.
- Ocenisz przy kolacji - odparłem.
- Rozumiem przez to, że dziś mam wolny wieczór — zaśmiała się rozbawiona,
błyskając drobnymi, białymi zębami.
Przeszliśmy do jadalni. Adaś wdrapał się na krzesło i ciekawie zajrzał do
wazy.
- Lee - skrzywił buzię, Ściawiowa. Panie Lulku, lubi pan ściawiową?
- Lubię.
- A ja nie baldzo. Ale i tak pięć łyziek będę musiał zjeść. . - Zgadłeś.
Adrian sprawiedliwie odmierzył pięć dużych łyżek do talerza syna. Chłopiec
krzywił twarz niemiłosiernie, ale przeznaczoną mu porcję zmógł bez protestów. Po
obiedzie popędził na podwórze. Zacząłem nabijać fajkę.
- Chcesz kawę czy herbatę? - Adrian zebrał talerze, pytanie zadał już w
progu pokoju.
Poprosiłem o herbatę. Przyniósł pełen dzbanek, który postawił na małym
stoliku pod oknem. Przesiedliśmy się na
fotele.
- Chcę was jeszcze raz przeprosić za to nocne zamieszanie.
Oboje zrobili takie miny, jakbym rzekł coś zupełnie bez sensu.
- Jakie zamieszanie? - Sandra patrzyła na mnie podejrzliwie. - Czy to jest
twój nowy żart?
- Żart? - powtórzyłem bezwiednie. - Nie. Zleciałem z tapczanu, wylałem
herbatę na podłogę, zaparzyłaś świeżą, chciałaś dać mi nawet jakieś tabletki na
uspokojenie.
- Tabletki? - teraz ona powtórzyła mechanicznie za mną. -Owszem, mamy
takie tabletki, ale daję ci słowo honoru, że tej nocy nie wstawałam ani razu.
- Weszliście chwilę potem - powtórzyłem spokojnie - jak rymnąłem o
podłogę. Rozbiłem szklankę... Zaproponowałaś mi przeniesienie do pokoju od
strony ogrodu...
Adrian ściągnął brwi, zmrużył oczy. Od kiedy go znam, zawsze tak robił,
ilekroć miał coś ważnego do powiedzenia.
- Jerzy, o czym ty mówisz?
Niską, ponurą izbę rozświetla jedno tylko łuczywo i kociołek z płonącym
węglem. Stoję pod ścianą. Ręce mam uniesione do góry, na przegubach czuję
twardość żelaza. Dwa krótkie łańcuchy nie pozwalają mi opuścić rąk. Wchodzi
młody, około trzydziestoletni mężczyzna o długich, prawie białych włosach. Zbliża
się do mnie, rozkracza nogi i przekrzywia głowę.
- Zaczynamy od początku. Jak cię zwą?
- Herbert Piaśnik.
- Pieśnik czy Piaśnik?
- Piaśnik.
- Co robisz?
- Jestem kowalem.
- Gdzie twoja kobieta?
Milczę. Wali mnie na odlew w twarz z jednej i drugiej strony. Słodkawy
smak krwi wypełnia mi usta.
- Herbercie Piaśnik, pytam cię jeszcze raz: gdzie twoja żona?
Pluję mu w gębę z odległości jednego łokcia. Przemieszana z krwią ślina
spływa po pozbawionym zarostu, bladym policzku.
- Dawnoś już nią sobie łóżko wymościł. A ja ci niewygodny, bo wiem, gdzie
ona jest.
Powoli, jakby z namysłem, wyciera twarz. W wodnistoniebieskich oczach
widzę własną śmierć. Odwracam głowę w stronę ciemnego kąta.
-Pal!
Z ławy podnosi się zwalisty człowiek w kapturze. Zakłada skórzane rękawice
i sięga do kociołka. Wielkie cęgi są na końcach prawie białe. Iskrzą w półmroku, gdy
kat unosi je w górę.
-Nie! Nieee!
Spadam w ciemność. Zamiast gorąca, na plecach czuję chłód.
Unoszę powieki. Przez uchylone okno sączy się mglista poświata księżyca.
Chłód na plecach to chłód podłogi. Znów leżę obok tapczanu.
Wstaję, wdziewani kapcie. W łazience obmywam twarz zimną wodą.
Przemierzania korytarz, pukam do przymkniętych drzwi na końcu.. Cisza. Pukam
mocniej. Nic. Lekko popycham drzwi.
- Adrian - wołam cicho.
Nie odpowiada mi nikt. Szerokie łoże jest puste i zasłane. Wbiegam do
pokoju obok. W dziecinnym łóżku Adasia śpi pluszowy miś.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Spis rzeczy znalezionych w samochodzie skoda favorit,
numer rejestracyjny KRA1543.
Bagażnik: koło zapasowe, podnośnik, osiem kluczy
płaskich w komplecie, dwa klucze nasadowe, puszka smaru do
łożysk, pasek klinowy. Wnętrze: koc w szkocka kratę, apte-
czka.
Skrytka: notes produkcji Spółdzielni Inwalidów „Świt"
w Grudziądzu. Ustalenie miejsca zakupu notesu jest
niemożliwe. Są dostępne w każdym kiosku na terenie kraju.
Na pierwszej kartce dokonano zapisu twardym długopisem.
Kartka ta została wyrwana. Odciśnięty na drugiej kartce
tekst odczytano metodą podświetlania. Zapis brzmiał nastę-
pująco: Adrian, Manowo 300.
Stoję ogłupiały w ciemnym korytarzu. Zupełnie nie wiem, O co mam zrobić.
Jeszcze raz zaglądam do sypialni. Martwa cisza.
- Adrian! - teraz krzyczę już głośno.
Odpowiada mi jakiś pomruk. Nie rozumiem pojedynczych słów, ktoś jednak
mamrocze coś w pobliżu, z drugiego końca korytarza ktoś szeptem odpowiada. Cały
dom wypełniają nagle gorączkowe pomruki. Zapalam światło.
- Adrian?
Odgłosy milkną. Słyszę teraz ciche pojękiwanie. To głos kobiety. Światło
znów przymiera. Po omacku trafiam do jadalni.
Kobieta leży na stole. Długą spódnicę -zadartą ma aż pod szyję. Widzę jak
miękkie ciało na udach drga lekko w rytm ruchów, które wykonuje stojący przy
stole mężczyzna.
- Sandra? Adrian? - pytam półgłosem. - Przepraszam. Nie wiedziałem...
Mężczyzna odwraca głowę. Mimo mroku widzę jego oczy. Są
wodnistoniebieskie. Długie, prawie białe włosy pot zlepił w długie strąki. Kobieta
krzyczy przeraźliwie:
-Herbert!
W ten krzyk wplata się głośny, pogardliwy śmiech. Trzaskam drzwiami,
wypadam z domu. Śmiech staje się głośniejszy. Pędzę między drzewami, gałęzie
walą mnie po głowie, wreszcie wystający korzeń podcina mi nogi. Padam na twarz.
Wyję z bólu, ale usiłuję wstać. Podmuch wiatru zmienia zapach. Pamiętam go.
Ciężki, trupi odór wypełnia mi nozdrza. Dźwigam niezdarnie ciało, ból ze
skaleczonej nogi dociera aż do mózgu. Przewracam się na wznak. Od ziemi strzela w
niebo niebieskawe światło.
Spuchnięte, sine wargi odsłaniają puste dziąsła. Ten człowiek się śmieje.
- Twoja kolej, Markhard! - słyszę.
Światło ciemnieje, obraz szubienicy zanika. Znów jestem w ogrodzie. Ból w
nodze ustaje. Wstaję i jak oszalały pędzę w stronę szosy.
Turek! Jurek! Cholera jasna, śpi zupełnie jak głaz! Jerzy!! J Lękliwie
uniosłem powieki. Poraził mnie jaskrawy blask, ale w obawie, że obraz zniknie, nie
zamknąłem ich.
Chłód na twarzy był chłodem mchu, moje ramię muskała lekko gałązka
niskiej choinki, słońce grzało już mocno. Przy mnie klęczał Adrian.
- No, nareszcie. Kwadrans cię bez mała szarpię.
Obraz stał się wyraźny: na szosie stał odkryty, terenowy samochód
nadleśnictwa, nie opodal dwóch mężczyzn w mundurach z nieukrywaną ciekawością
obserwowało całą scenę.
Usiadłem. Obolałe mięśnie gwałtownie zaprotestowały przeciw
jakiemukolwiek ruchowi. Mimowolnie stęknąłem. Adrian przysiadł obok. _
- Możesz mi wyjaśnić, co tutaj robisz? Szukam cię od dwóch godzin. Rano
wszedłem do twego pokoju. Tapczan pusty. Zbiegłem całą wieś w tę i z powrotem.
Chciałem już dzwonić na policję. Dopiero koledzy powiadają mi, że jakiś facet w
piżamie śpi pod lasem.
Zwolna docierało do mnie wszystko, co mówił. Byłem w piżamie, boso, na
pokaleczonych nogach krew zdążyła już zakrzepnąć.
-Sen...
- Mój Boże, znowu?
- Biegałem po pustym domu, widziałem... Zza drzew wyłoniła się ciężarówka
z drewnem. Przy gaziku zwolniła, stanęła tuż za nim. Kierowca wyszedł z kabiny.
- Nie róbmy widowiska. Resztę opowiesz przy śniadaniu. .
Pomógł mi wstać, strzepnąłem trawę z kolan.
- Wiesz chociaż, gdzie jesteś?
Potaknąłem. Bez podnoszenia głowy wiedziałem. Ciężarówka z pniami stała
dokładnie w tym samym miejscu, w którym wymieniałem przebite koło.
Mieliśmy z przyjacielem zabawną przygodę, panie profesorze. - Adrian
napełnił szklaneczki lekkim winem. - Choć rano nie nazwałbym jej jeszcze zabawną.
Odpoczywaliśmy w wiklinowych fotelach, na wolnym od • drzew kawałku
ogrodu. Miejsce po drugiej stronie stolika zajmował starszy, może
siedemdziesięcioletni mężczyzna. Umoczył usta w winie, mlasnął i potrząsnął
wspaniałą szopą gęstych, siwych włosów.
- Pyszne - mruknął z uznaniem.
Emerytowany nauczyciel licealny, przesympatyczny dziwak i oryginał - tak
mi go zapowiedział Adrian. Przyczłapał na popołudniową herbatkę.
- Wstałem przed siódmą, wszedłem do pokoju - Jurka nie ma. Nie ma go też
w łazience, w kuchni i na strychu. Ale, co ciekawsze, drzwi i okna była pozamykane
od wewnątrz. Przestraszony nie na żarty pobiegłem do wsi. Nigdzie ani śladu. I wie
pan, panie profesorze, gdzie koniec końców go znalazłem? Spał w najlepsze pod tym
pagórskiem, trzy kilometry za Manowem.
- A wiem, wiem. - Stary pokiwał głową. - Wzgórze Wisielców.
Od ziemi popłynął nagły ziąb. Lodowe pająki pobiegły mi po plecach, ręce
pokryła gęsia skórka.
- Byłem przekonany - Adrian nie dawał za wygraną - że, Góra Wisielców
znajdowała się bliżej miasta.
- I słusznie. Nie na próżno, widzę, dałem ci na maturze piątkę z historii. - W
głosie starego nauczyciela zabrzmiała satysfakcja. - Oficjalna, jeśli tak można
powiedzieć, miejska szubienica stała na przedłużeniu obecnej ulicy Dąbrowskiego.
Ale nie zwróciłeś uwagi na to, że użyłem nazwy Wzgórze, a nie Góra.
Odstawiłem wino. Pierwszy łyk spowodował nieprzyjemny napływ mdłości. :
- Czy to znaczy... - głos uwiązł mi w ściśniętej krtani. - Czy to znaczy -
powtórzyłem - że miasto miało takich miejsc więcej?
- Właśnie - potaknął stary, - Przez pewien czas druga szubienica stała na
rynku, potem tuż za murami. Mało kto wie, że jeszcze w trzydziestych latach
naszego stulecia, domek przy ulicy Grodzkiej zamieszkiwali potomkowie ostatniego
oprawcy Koszalina.
Z trudem opanowywałem szczękanie zębami.
- O ile przedtem dokuczał mi stały brak czasu, tak od przejścia na emeryturę
mam go w nadmiarze. Ale są też tego i dobre strony. Wertuję stare kroniki,
dokumenty, pożółkłe szpargały. Znalazłem w nich kilka uroczych legend, kilka
ciekawostek. Ta rozbieżność w nazwie pojawia się w połowie osiemnastego wieku;
raz jest to Góra, raz Wzgórze Wisielców. No cóż, mała góra może być wzgórzem.
Jednak po czasie doszedłem do przekonania, że nie chodzi tu o dwie nazwy tego
samego miejsca, lecz o dwa różne miejsca. Opisuje kupiec brandenburski: „Po
prawej stronie gościńca wisielca spotkałem, całkiem świeżego, bo oczy jeszcze miał, i
zaraz potem kazałem konie pogonić, bowiem ludzie moi gadać poczęli, że zły to
znak. Jednakowoż po trzech godzinach szczęśliwie pod mury Koszalina dotarliśmy
mimo ciężkie wozy i konie zmęczone". Zwracam uwagę panów: trzy godziny. - Stary
nauczyciel tęgo pociągnął wina, oczy mu błysnęły. - Gdyby z końca dzisiejszej ulicy
Dąbrowskiego jechał pod mury miasta trzy godziny, oznaczałoby to tylko jedno: że
sam ciągnął swoje wozy. Ale policzmy to inaczej: w jakim tempie idzie koń
wprzęgnięty w obciążoną mocno furę? Wiecie panowie na czym to mierzyłem? Na
furmankach z węglem. Ten zanikający już na naszych ulicach pojazd porusza się z
szybkością pięciu kilometrów na godzinę. A zatem; trzy godziny razy pięć
kilometrów daje dokładnie piętnaście kilometrów. Oczywiście, nie bez wpływu na
tempo marszu był Stan ówczesnych dróg. Ale to nie wszystko. W diariuszu
podróżnym jakiegoś młodego i bogatego narwańca z Poznania znalazłem takie oto
zdanie: „Powieszony był za szyję na górce niewielkiej, przy potoku".
Przewertowałem wszystkie dostępne stare mapy, rysunki, ryciny i opisy. W
okolicach ulicy Dąbrowskiego nigdy nie płynął potok. A tu płynie do dziś.
Stary mężczyzna zrobił efektowną pauzę i westchnął. W jego szklaneczce
pokazało się dno. Adrian sięgnął po butelkę.
- Napisałem na ten temat artykuł do naszej gazety. Nie wywołał żadnego
zainteresowania, prawdę powiedziawszy, zwrócili mi go. Udowodniłem w nim to
właśnie, co mówiłem przed chwilą; że Wzgórze i Góra to dwa różne miejsca. Góra
była w pobliżu miasta, Wzgórze zatem jest tutaj. Zapyta kto roztropnie: a po co
koszalińskim łykom szubienica odległa o trzy godziny marszu, kiedy przez długi
czas mieli dwie pod nosem? Co byś zrobił Adrianie, gdybyś chciał w majestacie
prawa stracić człowieka lubianego czy popularnego, lub, co gorsza, uważanego
przez innych za niewinnego? Co byś zrobił, gdyby to mogło wywołać burdy uliczne
czy wręcz rozruchy?
- Wywiózłbym go z miasta.
- Właśnie.
Spojrzał na mnie w chwili, gdy żołądek podjechał mi na wysokość grdyki.
Bezskutecznie usiłowałem przełknąć ślinę. Oczy starego belfra zaokrągliły się ze
zdziwienia.
- Co z tobą, młody człowieku? Zbladłeś dziwnie. Czyżby moje
opowiadanie....?
- Nic takiego. - Przemagając kolejny napływ mdłości, wstałem od stolika.
-Przepraszam. Chwilowa niedyspozycja. Zacząłem przechadzać się między
drzewami.
- Chcesz krople na żołądek? - Adrian zadał pytanie tonem tak swobodnym,
jakby chodziło o kolejną lampkę wina.
Zacisnąłem zęby. Samo przypomnienie smaku mięty wywołało ostre skurcze
żołądka.
- Dziękuję. Nie. Zaraz mi przejdzie - wykrztusiłem.
Byłem pewien, że mdłości nie ustąpią. Odszedłem jeszcze kilkanaście kroków
dalej. Mogłem tylko oszczędzić przykrego widoku innym. Skoro spokojnie siedzieli
przy stoliku, nie czuli tego, co ja czułem.
- Jak pan, panie profesorze, wywnioskował, że chodzi o ten pagórek za
Manowem? Przecież takich górek z potokiem jest wokół Koszalina wiele.
Stary popatrzył na Adriana niemal z wdzięcznością. Mimowolnie popsułem
mu opowieść, jego wychowanek taktownie naprawił sytuację.
- To proste. - Nauczyciel podniósł szklaneczkę do ust, dyskretnie zerknął na
mnie. - Powiada opis: „Trzy kilometry za wsią, przy szlaku na południe".
Oczywiście, według współczesnych miar odległości.
- Ale droga na południe wiedzie znacznie bliżej.
- Teraz. Wtedy biegła tamtędy. - Szerokim gestem pokazał ścianę lasu.
Pierwszy atak torsji rzucił mną o płot. Uchwyciłem metalową siatkę, nisko
pochyliłem głowę. Dotknięcia pokrzyw nawet nie czułem.
- Jurek, cholera jasna, co z tobą? - Adrian biegł już w moją stronę.
- Ten smród - wycharczałem. - Ten diabelski smród ze wzgórza.
- Jaki smród? O czym ty mówisz?
Z RAPORTÓW POLICJI.
6 czerwca br., z Wojewódzką Komendę. Policji
skontaktował się telefonicznie Rudolf Kempiński, właściciel
samochodu skoda favorit, numer rejestracyjny KRA1543..
Złożył następujące oświadczenie: na czas pobytu w Holandii
oddał samochód w użytkowanie swemu koledze i przyjacielowi,
Jerzemu Markhardowi. Ustalenia: Jerzy Markhard, urodzony
11.09.1951 w Warszawie, z zawodu artysta plastyk,
zamieszkały w Ogrodźieńcu, Podzamcze 315.
Koła turkoczą monotonnie po wyschłych koleinach. Podnoszę głowę. Od
wschodu niebo szarzeje, między wysokimi chmurami przebłyskują purpurowe
smugi. Nad lasem przelatuje stado przestraszonych, rozkrzyczanych wron.
Patrzę na swoje dłonie. Są sine.. Rzemienne postronki na przegubach kat
zacisnął mocno. Ich końce przeplótł przez żelazne kółka w burcie wozu i zawiązał w
ciasne węzły.
Konie stąpają ciężko. Woźnica nie pogania ich. Wie, że pod górę i tak nie
przyśpieszą. Ci z tyłu, w siodłach, też nie używają ostróg. Do świtu jeszcze dużo
czasu.
Odwracam głowę. Widzę stąd tylko wysoką wieżę kościoła i przymglony
zarys murów. Razem z popiskiwaniem kół oddalają się wolno, ale nieustannie.
Ten z białymi włosami jedzie tuż za wozem. Wodnistoniebieskie ślepia wlepił
w las. Unika mego wzroku, inni też uciekają z oczami. Robaczywe sumienia nie dają
im patrzeć wprost. Spluwam prosto pod kopyta koni.
Pagórek. Widzę, co stoi na szczycie. Dopiero ją postawiono. Z drewna
wypływa jeszcze sok. Ten w kapturze odwiązuje rzemienie, każe zejść z wozu. Dwaj
jego pachołkowie brutalnie wykręcają mi ręce do tyłu, znów postronki rżną
przeguby aż do bólu. Popychają mnie do przodu, idą obok ciasno, bacznie
obserwując każdy ruch.
Szczyt. Człowiek w kapturze wyciąga z worka gruby powróz. Bierze zwój w
lewą rękę, prawą rozwija go trochę. Rzuca. Pętla zatacza łuk, spada na poprzeczkę
szubienicy.
-Właź.
Niższy z pachołków zdejmuje kaftan i podchodzi do słupa. Jak chłopak na
jarmarku za pętem kiełbasy wspina się do góry, przekłada sznur przez hak i
zjeżdża.
Z boku wychodzi starzec w habicie. Cicho mamrocze modlitwę. Przyklękam.
Ujmuje krzyż i podaje do ucałowania. Spoglądam w oczy starca, ale on też odwraca
wzrok. Odchodzi szybko i staje za wszystkimi.
Teraz zbliża się ten z białymi włosami. Z rękawa wyciąga jakieś pisanie i
czyta:
- Herbercie Piaśnik, za to żeś kobietę swą życia pozbawił, zostaniesz
powieszony. I będziesz wisiał tak długo, dopóki ptactwo ci oczu nie wyje, dopóki na
twojej twarzy choć kęs ciała jeszcze będzie. Czy chcesz coś powiedzieć?
Kat stawia przede mną drewnianą skrzynkę. Pudło cuchnie zepsutymi
rybami.
- Dobrze wiesz, Markhard - odpowiadam — że tej kobiety nie zabiłem, bo
ona ci łóżka grzeje w twoich domach w Jamnie albo Dunowie. I wy, którzy tam
stoicie, też dobrze to wiecie, bo on was kupił ze wszystkim. Ale jednego nie wiesz
Markhard; póki ten świat istnieje, tobie ani twoim bękartom spokoju nie dam.
Wejdę w każde ludzkie ciało, rzecz albo zwierzę, wejdę wszędzie, pomieszani ci czas,
pomieszam rozum, a ciebie dopadnę. I was, którzyście warci tylko po sztuce złota od
głowy, też nękał będę.
Wodnistoniebieskie oczy znikają pod powiekami w grymasie wściekłości.
Starzec w habicie czyni znak krzyża.
- I w strachu ciągłym dokończycie dni swoje, bo bać się będziecie, że wyjrzę z
kamienia, z gąsiora pełnego, z mordy ulubionego psa, czy nawet z gładkiej buzi
dziewki, kiedy ją na noc który przygarnie.
Wąskie usta sinieją, usiłują coś powiedzieć, wreszcie białowłosy piskliwym
głosem wrzeszczy:
- Ciągnij!
Pachołkowie naciągają linę, człowiek w kapturze kopie w skrzynię.
-Nie! Nieee!!
Cisza. Pełen najgorszych obaw, ostrożnie otwieram oczy. Na ,zasłonach
igrają cienie drzew, wiatr lekko porusza firanami. Poprzecinany smugami światła
sufit przypomina wyglądem błyszczące kraty. Znów leżę na podłodze. Pod prawą
ręką czuję wilgoć rozlanej herbaty, lewą przygniatam sam sobą. Zegar na kredensie
jednostajnie tyka.
Wstaję, wychodzę na korytarz, delikatnie odsuwam pierwsze drzwi. Sandra
śpi wsunięta głęboko pod pachę męża. Adrian odrzucił głowę na bok, lekko
pochrapuje. Zawracam. Bezgłośnie otwieram następne drzwi. Zwinięty w kłębek
Adaś uśmiecha się przez sen.
Postawiła przede mną filiżankę z kawą, przysiadła na oparciu fotela.
- Mam prośbę - powiedziała cicho. - Wiesz, że moja mama leży w szpitalu.
Dziś jest dzień odwiedzin. Poza tym chciałabym zrobić w jej mieszkaniu gruntowne
porządki. Sama nie dam rady, a Adasia nie mogę zabrać. Czy... czy nie mógłbyś
wyjechać wieczorem?
Dziesięć po dziewiątej wsiedli do autobusu w stronę Koszalina.
- Panie Lulku! Panie Lulku! Nie ma mojego spławika!
Głos chłopca przywołał mnie do rzeczywistości. Bambusowa trzcina, którą
używał jako wędki, zgięła się jak koci grzbiet i sunęła do wody.
- Trzymaj mocno.
Lekko poluzowałem hamulec kołowrotka. Napięta żyłka z cichym
popiskiwaniem mechanizmu ruszyła na środek rzeki.
- Teraz spróbuj zwijać.
- Ale lyba, co nie, panie Lulku?
Kątem oka dostrzegłem ruch między drzewami. Ktoś szedł w naszą stronę.
- Panie Lulku, ona mi ucieka!
- Powolutku skręcaj wędkę.
-A jak pęknie?
- Nie powinna. Powolutku.
Malec postękiwał. Kostki jego drobnej ręki pobielały. Zacisnął zęby, raz
popatrywał na mnie, raz na wodę. Po chwili łeb ryby wyjrzał nad powierzchnię.
Powietrze atmosferyczne osłabiło jej ataki. Dała się ciągnąć, stawiając opór tylko
swoim szerokim ciałem.
- No, no. Piękna sztuka.
Stary nauczyciel zdjął z głowy myckę uczynioną z chustki, przetarł nią twarz
i ciężko usiadł na trawie.
- Moje zużyte serce źle znosi upały. Zresztą, niewiele jest rzeczy, które ono
jeszcze dobrze znosi.
Mały pomarkotniał. Przykucnął przy miotającej się w kałuży wody rybie i
obserwował te podrygi jakby z żalem.
- Panie Lulku - zapytał nie podnosząc głowy. - Czy musimy ją zabić?
Pogłaskałem go po jasnej głowie.
- Nie. Postąpimy jak wędkarze sportowcy. Zmierzymy tylko i wypuścimy.
Wyjąłem z kieszeni miarkę i rozciągnąłem wzdłuż srebrzystego ciała.
- Czterdzieści sześć centymetrów.
Delikatnie wypiąłem haczyk i zepchnąłem rybę do wody. Majtnęła ogonem i
tyleśmy ją widzieli. Chłopiec tymczasem założył nową przynętę i zarzucił wędkę.
- Na podwólku i tak mi nikt nie uwięzi - westchnął.
- Jak to, nikt? - profesor aż podskoczył na trawie. - Przecież masz dwóch
świadków.
- Tak - odparł malec. - Ale pan Lulek dziś wyjeździa, a pan ziadko do nas
przychodzi.
- Wyjeżdża? Pokiwałem głową.
- Dlaczego? Wiosna w pełni, pogoda znakomita, ryby, jak widać, biorą
dobrze. Zupełnie nie rozumiem.
Nic nie odpowiedziałem. Stary pogmerał po kieszeniach koszuli; znalazł w
nich dwa pogniecione kartelusze. Założył okulary i studiował zapiski.
- Hm, szkoda - powiedział od niechcenia po chwili. - Odniosłem wrażenie, że
ten pagórek za wsią wzbudza pańskie zainteresowanie. A ja jeszcze coś znalazłem.
Posłyszałem szum własnej krwi. Odpłynęła z twarzy w ułamku sekundy.
Stary niczego nie zauważył, spokojnie mówił dalej:
- Wyliczyłem, że ta dodatkowa, nieoficjalna szubienica stała tu pięćdziesiąt,
może sześćdziesiąt lat. Pokrywa się to mniej więcej z okresem, kiedy miastem trzęsła
potężna rodzina Mark-hardów.
Adaś odwrócił wzrok od spławika, wyszczerzył w uśmiech v
nieproporcjonalnie duże do swej buzi zęby.
- Ale śmieśnie. Bo pan Lulek teś się naziwa Malkhald.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań w lasach wokół
Manowa, kierowcy samochodu skoda favorit, numer re-
jestracyjna KRA1543 nie znaleziono. Psy tropiące traciły
ślad na pobliskim wzgórzu.
Dżdżyło. Postawiłem kołnierz bluzy i poszedłem w stronę samochodu. Sandra
i Adrian stali w progu ze smętnymi minami.
Podróżną torbę wrzuciłem na tylne siedzenie. Termos z kawą zachlupotał
głośno, nylonowy woreczek z kilkoma kanapkami wypadł na podłogę. Podniosłem
go i usiadłem. Z poszycia fotela do mojej garderoby przeniknęła zimna wilgoć.
Przekręciłem kluczyk. Silnik mruknął niechętnie, zakrztusił się. Trochę
pomogłem mu pedałem gazu. Lampka ładowania akumulatora zgasła po krótkim
namyśle. Zapaliłem główne światła, wycieraczki niechętnie ruszyły po szybie.
Zapiąłem pas.
Minąłem otwartą bramę, przez sto metrów samochód dygotał na kocich
łbach. Przed główną szosą zwolniłem. Była pusta. Opony kwiknęły boleśnie,
wskazówka szybkościomierza bez ociągania ruszyła w górę.
Odetchnąłem z ulgą. Rano położę się spać na swoim własnym łóżku, w
dobrze mi znanym domku, daleko stąd, bezpieczny. I nie będę miał żadnych snów.
Swoją drogą, powinienem pójść do lekarza. Takie koszmary... Mocniej przydusiłem
pedał przyśpieszenia, silnik ryknął głośniej. Wskazówka zamarła na liczbie 110.
W uchylonym okienku cicho gwizdał wiatr, wciskając do wnętrza woń ozonu
i mokrego listowia. Cienie drzew podrygiwały na mokrym asfalcie, rozproszone w
wodzie światło iskrzyło na wszystkie strony. Wyglądało to tak, jakby samochód
pchał przed sobą długie, świetliste kloce, a one szorując o podłoże, sypały setkami
rozmigotanych iskier. Włączyłem radio, wytrzymałem dziesięć taktów piosenki i
wyłączyłem. Odpowiedź na pytanie, jak głęboka jest jej miłość, dziś mnie nie
ciekawiła wcale.
Stopę zdjąłem z pedału bez zastanowienia. Wskazówka szybkościomierza
posłusznie zjechała w dół. Na skraju drogi dojrzałem jasną plamę małej postaci.
Przekręciłem włącznik świateł przeciwmgielnych. Nisko nad asfaltem popełzło ostre,
żółte światło. To było dziecko.
Dziecko? Wzdrygnąłem się. O tej porze? Nacisnąłem hamulec. Jednak
dziecko. Chłopiec. Zasmarkany, zapłakany i do cna przemoczony.
Minąłem go i zatrzymałem samochód kilka metrów dalej. Nawet nie
próbował machać rękami. Wątpię, czy przez łzy w ogóle coś widział. Wyskoczyłem
na pobocze; wtedy poczułem nieprzyjemny skurcz w gardle. Na szosie stał Adaś.
- Dziecko, na Boga, co ty tu robisz?
Skoczył jednym susem i zawisł mi na karku. Drobnym ciałem wstrząsały
spazmy płaczu i dreszcze. Był zziębnięty do szpiku kości.
- Panie Lulku, ja chcę do mamusi - wyjąkał, przemagając szczękanie zębów. -
Do mamusi!
Pobiegłem do samochodu. .; - Jak tu się znalazłeś? Uciekłeś z domu?
- Nie wiem. Ja tu się obudziłem. Jedziemy do mamusi? . Posadziłem go na
tylnym siedzeniu, opatuliłem kocem.
Sandra ułożyła syna do snu zanim wyjechałem. Mały, już w piżamie, uścisnął
mi rękę na pożegnanie z nietęgą miną. Nie powiedział tego, ale czułem, że ma do
mnie żal. Obiecałem mu biwak i łowienie ryb nad jeziorem. Mój wcześniejszy
wyjazd zniweczył te plany.
Droga była tu za wąska, żeby zawrócić. Po kilkudziesięciu metrach
dostrzegłem lukę między drzewami. Ostrożnie zjechałem na lewe pobocze.
Samochód podskoczył na krawędzi asfaltu i bezszelestnie wjechał na trawę. Nagły
skurcz mięśni szczęk spowodował, że jęknąłem z bólu. W długich światłach ujrzałem
wzgórze.
Nerwowym, niezdarnym ruchem wcisnąłem wsteczny bieg i puściłem
sprzęgło. Silnik zgasł. Przez uchyloną szybę wpłynął do samochodu ciężki, duszący
odór rozkładającego się ciała. Wdusiłem sprzęgło, rozdygotanymi palcami
uchwyciłem kluczyk. Rozrusznik zagdakał krótko i zamilkł. Coś za mną poruszyło
się, w lusterku mignął długi cień. Gwałtownie odwróciłem głowę.
Chłopiec stał na tylnym siedzeniu, podparty jedną ręką o dach. Miał teraz
twarz wielkiej, woskowej lalki, którą ktoś wrzucił do wody. Spoglądał w dół
zimnym, szklistym wzrokiem; sztywny, obcy, wrogi. Druga jego ręka wypłynęła w
powietrze i od sufitu ruszyła w stronę mojej twarzy. To nie była ręka dziecka;
potężna, owłosiona łapa dorosłego mężczyzny, z ostrymi jak brzytwy szponami
zamiast paznokci, sunęła w dół jak na zwolnionym filmie, a ja tylko rozdziawiłem
szeroko usta, bo wrzask już nie mógł wyjść ze sparaliżowanej krtani. Dwa
rozcapierzone paluchy celowały w oczy, usiłowałem zasłonić twarz, ale nie miałem
dość siły, by unieść w obronnym geście ogromne kawały bazaltu, w które
przemieniły się moje ręce.
- Twoja kolej, Markhard!! Będziesz dyndał tak długo, dopóki nie znajdziesz
następnego na swoje miejsce!! Następnego z tych, co warci byli po sztuce złota od
głowy!
Nim ból przeszył mi czaszkę na wylot, wnętrze samochodu przepełnił
potworny śmiech, usłyszałem trzaśniecie drzwi, śmiech popłynął po lesie, odbijany
wielokrotnym echem powracał i znów niknął.
Cały świat pokryła jednolita czerń.
Z RAPORTÓW POLICJI.
Dane osobowe: Bukowy Adrian Krzysztof, urodzony w
Gdańsku, 15.04.1954, wykształcenie wyższe, zamieszkały w
Kumiałce koło Sokółki, województwo białostockie. Fragmenty
wywiadu.
Pytanie - Pan pracował w Nadleśnictwie Manowo koło
Koszalina na stanowisku nadleśniczego terenowego. Jak długo?
Odpowiedź - Pięć lat.
P - Czy Jerzy Markhard kiedykolwiek tam pana
odwiedził?
O - Tak. Dwa razy.
P - Od jak dawna mieszka pan tutaj?
O - Od trzech lat.
P - Czy w ostatnim miesiącu wyjeżdżał pan do
Koszalina?"
O - Nie.
P - Czy w ostatnim miesiącu w ogóle wyjeżdżał pan
gdzieś na dłużej?
O - Nie.
P - W samochodzie, którym jechał zaginiony,
znaleźliśmy kartkę z pana poprzednim adresem. Czy jest
możliwe, że Markhard nie wiedział o pana przeprowadzce
tutaj?
O - Absurd. Zupełny absurd. Jerzy nie tylko doskonale
o tym wiedział, ale był tu już u mnie trzy razy. Zresztą...
Proszę. To są jego listy kierowane na mój obecny adres.
Robert Letyński cieszył się, mocno skądinąd zasłużoną, opinią
niepohamowanego konsumenta kobiet. Każda istota, która miała okrągłe biodra i
choćby cień biustu, budziła jego apetyt, niezależnie od urody i tuszy. Kochał
wszystkie i chciał mieć wszystkie. Jedyną przeszkodą na drodze tych tryumfalnych
podbojów była żona Roberta; drobna, śliczna osóbka o fiołkowych oczach i wiecznie
rozmarzonym wyrazie twarzy. Niestety, w oczach Roberta to urocze stworzenie
miało jeden poważny feler - jego uroda nie ulegała przemianom; nie była raz
wspaniałą, dużą blondynką o rozfalowanym biuście, innym razem szczuplutką jak
łania brunetką, jeszcze innym - tłuściutkim, przemiłym rudzielcem o rozdygotanym,
pulchnym tyłeczku. Karina Letyńska wiedziała o słabościach męża, on wiedział, że
ona wie, i to obojgu odpowiadało. Ani jedno, ani drugie nie pragnęło rozwodu; tak
było im dobrze i mimo wszystko kochali się. To właśnie uczucie powodowało, że
Robert Letyński starannie zachowywał pozory wierności, a jego żona zupełnie
dobrze udawała, że w tę wierność wierzy.
Właśnie owo zachowanie pozorów zmuszało Roberta do częstych kontaktów
z przyjaciółmi posiadającymi pospolite samochody. W mieście wielkości Koszalina
jego szaro-srebrny opel kadet 1.6D zbytnio rzucał się w oczy i zbyt wiele osób go
znało; o ileż bezpieczniej było przemknąć przez ulice zakurzonym polonezem czy
rozklekotaną syreną.
Tego dnia los przeznaczył Robertowi mocno już wyeksploatowanego fiata
126, a jego opel miał spędzić noc na cichym podwórku przy ulicy Lechickiej. Zaś
dziewczyna, którą wiózł z miasta, miała urodę, jaką może wyśnić nastolatek w
arcyerotycznym śnie; gładka, śniada, trochę wyzywająca w wyrazie twarz i, co
Robert Letyński prowadząc samochód zauważył kątem oka, idealnie brzoskwiniowa
skóra na nogach.
W pierwszym zajeździe odbywało się wesele. Wolnych pokojów nie było, bo
te w całości wynajęto dla osłabionych gości. Do domków kampingowych w Byszynie
pod Białogardem przybyli łucznicy z całego kraju, w paru prywatnych pensjonatach
dziwnym trafem też były komplety. Robert Letyński jechał dalej, z przyjemnością
obserwował długie nogi dziewczyny i bez przyjemności jej coraz bardziej
wydłużającą się minę. Wreszcie po prostu zawrócił w stronę Koszalina i po
kilkunastu minutach wjechał w las.
- Nareszcie - usłyszał szept przy uchu, a nieco niżej lekki zgrzyt zamka
błyskawicznego przy własnych spodniach.
Ta dziewczyna, a to już skonstatował trochę później, bez wątpienia nigdy nie
hołdowała zasadzie seksualnej dominacji mężczyzn i, zamiast on do niej, ona
zabrała się do niego. Niestety, wiedza dziewczyny z zakresu motoryzacji
przedstawiała wiele do życzenia. Ona zwyczajnie nie wiedziała, że tego nie da się
zrobić w samochodzie marki fiat 126p. Toteż bez słowa wyciągnął partnerkę z auta,
przytrzymując bieliznę w garści przeszli kilka kroków i zapadli w wysokiej trawie.
Pierwsze minuty upłynęły kochankom w całkowitej harmonii. Dziewczyna
reagowała znakomicie, sama też demonstrowała nieliche umiejętności; noc
zapowiadała się na jedną z tych, do których mężczyźni chętnie wracają we
wspomnieniach nawet po siedemdziesiątce. Robert czuł przyjemność z obcowania z
tą kobietą, przyjemność wyjątkową, dlatego też, kiedy odwróciła głowę na bok i
uniosła go na biodrach w powietrze, pomyślał nie bez satysfakcji, że to jej trzeci
orgazm. Zmienił zdanie dopiero wtedy; kiedy z przerażającym krzykiem zrzuciła go
z siebie i porwawszy torebkę, wyjąc jak potępieniec, zaczęła uciekać. Mężczyzna
spojrzał za biegnącą kobietą, potem na swój narząd płciowy, do którego przylgnęło
kilka sosnowych igieł, na samochód i wzruszył ramionami. Przedobrzyłem,
pomyślał. I dopiero wtedy zauważył, że po lewej stronie jest jasno. Od ziemi biło w
górę niebieskawe światło. Podniósł wzrok wyżej i już zupełnie bez udziału woli
rozdziawił usta do wrzasku. Wtedy usłyszał uspokajający głos z góry:
–
Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. To tylko charakteryzacja.
1992.