Katarzyna Groniec Niektórzy rodzą się z talentem do życia.
Czy to nie przewrotność, że tak wielu komików popełnia samobójstwo? Ci którzy rozśmieszają do łez, piją własne łzy od środka. Mam naturę melancholijną, ale smutek nie jest moim status quo. Lubię się zatrzymać, zapatrzeć się, ale smutek nie jest całą prawdą o mnie - mówi Katarzyna Groniec w rozmowie z Mają Jaszewską.
Maja Jaszewska, Styl.pl: Lubi pani ciszę?
Katarzyna Groniec: Karmię się ciszą. Jestem introwertyczką i niechętnie dołączam do hałaśliwych zgromadzeń. W listopadzie 2019 roku postanowiłam zafundować sobie dłuższy odpoczynek i po trzydziestu latach pracy poszłam na roczny urlop. Po trzech miesiącach dołączyli do mnie wszyscy. Ponieważ moja przerwa w pracy była zaplanowana, pandemiczna izolacja nie zdewastowała mnie psychicznie. Wręcz przeciwnie. Bardzo dobrze się czułam w tej urlopowej ciszy. Dopiero po roku z ogonkiem zaczęłam się kręcić. Czegoś mi zaczęło brakować.
Czego najbardziej?
- Powrotów.
Trochę tak, jakby pani była ptakiem...
- Lubię odlatywać i wracać.
Urodziła się pani i wychowała na Śląsku, długie lata spędziła w Warszawie, a jakiś czas temu przeprowadziła się do Sopotu. Ma pani naturę wiecznego wędrowca?
- Nie planowałam tych przeprowadzek. Zmiany miejsca zamieszkania zawsze były skutkiem podejmowanych przeze mnie decyzji życiowych. Odkąd opuściłam rodzinny dom mając osiemnaście lat, wciąż się przemieszczam. Dobrze mi z tym, ale półtora roku temu przekroczyłam próg zmęczenia. Przez ostatnie lata grałam bardzo intensywnie i w pewnym momencie poczułam, że muszę się zatrzymać.
Kiedyś wydawało mi się, że mam w sobie niewyczerpane źródło odnowy, dzięki czemu nigdy się nie wypalę. A tymczasem przyszedł moment, w którym się okazało, że powrót do pełni sił wymaga więcej czasu i nie mogę już tak pędzić. Maltretowało mnie jedno zalęknione zdanie, że mój zawód jest niewdzięczny i niepewny, dlatego nie wolno mi się zatrzymywać. Okazało się, że nie da się wciąż biec.
Na pani ostatniej płycie "Ach!" większość tekstów jest pani autorstwa. Wśród nich przejmujący utwór Kanaan a w nim proste słowa, ale w pełni oddające prawdę o relacji córki z matką - "Kiedy ty, ja też".
- To piosenka o mojej matce. Bardzo dla mnie ważna. Moja mama wiele lat temu miała udar, w wyniku którego coraz bardziej zapada się w sobie. Szczęściem w nieszczęściu całej tej sytuacji jest to, ze mamie odebrało część świadomości, dzięki czemu ciało nie jest dla niej taką klatką, jakby mogło być, gdyby była w pełni świadoma.
- Mama przestała być tą mamą, którą znałam przez lata. Demencja pogłębia jej chorobowy stan. Nasza relacja jest diametralnie odmienna od tego, co było miedzy nami przed mamy chorobą. Nasza miłość była trudna. Nie miałyśmy bliskiego kontaktu. Byłyśmy na tyle różne, że ciężko nam było podejść blisko do siebie. Paradoksalnie przez ten udar zniknęło między nami to, co tworzyło barierę.
- Nie sposób przy takim doświadczeniu nie zastanawiać się czym jest rzeczywistość. Jak widać mózg odbiera ją na miarę swoich mocy poznawczych. Czy istnieje więc jakaś prawda obiektywna czy jedynie to, co czujemy i widzimy? Może istnieją jedynie fragmentaryczne odbicia w naszej głowie? Nie słyszymy tylu dźwięków, nie widzimy tylu barw, więc na jakiej podstawie możemy sądzić, że nasz obraz świata jest obiektywny? Nasze wielkie systemy filozoficzne, nasze religie, o które toczymy boje, nasze buntownicze negacje istnienia Boga są tylko ułomnymi próbami radzenia sobie z niepewnością.
Ponieważ moja przerwa w pracy była zaplanowana, pandemiczna izolacja nie zdewastowała mnie psychicznie. Wręcz przeciwnie.
"Sypnij mi iskry z rękawów..." - śpiewa pani o matce, jak o czarodziejce...
- To intensywny obraz z mojego wczesnego dzieciństwa. Kiedy wieczorami przy zgaszonym świetle mama ściągała przez natapirowaną głowę jedną ze swoich elastycznych bluzek, sypały się wokół niej iskry. To było piękne... Pozbierałam drobiazgi z pamięci i z nich powstał tekst piosenki.
A skąd tytuł piosenki Kanaan?
- Bo moja matka wędruje wciąż do swojej ziemi obiecanej. Zresztą jak my wszyscy.
Wierzy pani w cuda?
- Co by to miało być? W wielu przypadkach to, co nam się wydaje nieziemskim szczęściem, za chwilę okazuje się głębokim nieporozumieniem. Dlatego nie lubię życzyć nikomu spełnienia marzeń. One nigdy nie spełniają się jeden do jednego. Nawet, jeśli przychodzi coś, czego ogromnie pragniemy, to pod inną postacią i niepełne. Najpiękniejsze rzeczy przychodzą do nas w jakiejś części ułomne. Z kolei sytuacje, które w początkowym oglądzie wydają się fatalne czy wręcz katastrofalne, potrafią z czasem zrodzić dobre skutki.
- Piosenki, których początkowo nie cierpiałam, które szykowałam z trudem, w momencie kiedy je okiełznałam, stawały się moim oczkiem w głowie.
Mówi pani, jakby to były narowiste konie, a nie dźwięki i słowa...
- Bo tak jest. Piosenki mają ogromną energię, nad którą trzeba zapanować i ukierunkować ją. Pamięta pani piosenkę "Konie" Włodzimierza Wysockiego?
"Czarne konie, czarne wichry dwa, unoszą mnie, unoszą. Nie chcą wody pić, o jadło mnie nie proszą. Czy powietrza tak mi mało, czy mnie piekło zawołało, że pomykam jak na skrzydłach wilki płosząc?" A może cuda to wszystkie zwykłe spokojne chwile? Momenty, kiedy możemy zaczerpnąć głęboki oddech?
- Możliwe. Chociaż obca mi jest popularna rada "Żyj każdą chwilą, jakby miała być ostatnią". Nie da się tak żyć, bo można oszaleć. Zresztą większość tak zwanych mądrości życiowych to żenujące uproszczenia. Jak można mówić - "Przyciągasz to, czym jesteś"? Jakże można chociażby tak pomyśleć? To są straszne słowa czyniące krzywdę wielu wrażliwcom. Co to za bezlitosna konstatacja - skoro cierpisz i spotykają cię złe rzeczy, widocznie na to zasługujesz?
Podobnie okrutne jest twierdzenie - Co cię nie zabije, to cię wzmocni.
- Cierpienie ani trochę nie uszlachetnia. Nigdy mnie nie uszlachetniły chwile bólu. Za każdym razem mnie dewastowały. Jeśli zdarzało mi się cierpieć, nie byłam przez to lepsza, tylko stawałam się wredna.
Pani piękne poetyckie teksty przychodzą znienacka czy potrzebuje pani ciszy i specjalnych warunków do pisania?
- Czasami słowa spadają znienacka a czasami jest to żmudna układanka przypominająca bardziej inżynierię precyzyjną niż natchnienie. Bywa, że tekst już musi iść w świat, chociaż czuję, że brakuje mi w nim jednego odpowiedniego słowa, na którego ślad nie mogę trafić. Pisanie składa się z wiecznego braku, niedosytu.
Męczy to panią?
- Męczyło i przez lata stresowało. Wychowałam się na tekstach mistrzów piosenki. To postawiło bardzo wysoko poprzeczkę. Dlatego musiało upłynąć dużo czasu, zanim odważyłam się powiedzieć coś własnymi słowami. Wydawało mi się, że nie ma sensu pisać, skoro było i jest tylu lepszych. Musiałam wykonać dużą pracę ze sobą, żeby odważyć się powiedzieć coś swoim głosem. Tym bardziej, że jestem dla siebie surowym recenzentem. Kiedy napiszę coś, co mi się nie podoba, czuję zażenowanie, choćby nikt inny poza mną tego nie czytał.
Dużo pani od siebie wymaga...
- Dużo i zdaję sobie sprawę, że nie jest to zdrowe. Mam na twardym dysku zapisaną surową samokrytykę. Nie wiem, czy człowiek się z nią rodzi czy też jedno nieopatrzne słowo czy zdanie zasłyszane w dzieciństwie rodzi wewnętrznego cenzora na całe życie. Ostatnio pisanie zaczęło przychodzić mi łatwiej. Pierwszy raz zaczęłam mierzyć się również z prozą. Sprawia mi to ogromną przyjemność.
Dużo pani czyta. Czego szuka pani w książkach?
- Innego świata. Jedni mają narkotyki czy alkohol, inni mają książki. Nie jestem w stanie już słuchać muzyki. Mam dość dźwięków. Jest kilku wykonawców, do których wracam i potrafię się w nich zatracić. W większości przypadków włącza mi się przycisk: analizuj.
To przekleństwo.
- Tak, to odbiera przyjemność.
Pani występy urzekają powściągliwością, która ma ogromną siłę wyrazu.
- Ujmuje panią brak fajerwerków?
Zdecydowanie. Powściągliwy twórca zostawia margines ciszy, w którym odbiorca może się odnaleźć ze swoimi myślami, skojarzeniami i emocjami.
- Prawdziwy wariat to nie ten, co biega, krzyczy i straszy, tylko ten, co siedzi w milczeniu i głęboko studiuje to, co widzi. Groza narasta w ciszy. I z ciszy wszystko może się narodzić. Zachwyt i przerażenie. Miłość i śmierć. Moje prozatorskie próby dotyczą ciszy. Ciekawa jestem dokąd mnie zaprowadzą.
Siłą pani twórczości jest też przewrotność. Często wracam do pani wykonania Piosenki Dawnych Kochanków na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Za każdym razem jestem pod wrażeniem zaskakującej opowieści, którą pani wokół tego tekstu stworzyła na scenie.
- W śpiewaniu cudzych piosenek napędzało mnie szukanie w nich odwrotnych znaczeń. Dostawałam za to nieraz niezłe cięgi. Wiele osób uważa wierność oryginałowi za największą cnotę wykonawcy. W myśl tej zasady nie wolno stawiać interpretacji na głowie i zmieniać przyzwyczajeń słuchaczy. Tylko po co wtedy śpiewać?
Pani występy sceniczne i teledyski są bardzo plastyczne. Ich scenografia to często dodatkowa opowieść. Rysuje może pani albo maluje?
- W dzieciństwie sporo rysowałam. A i teraz w domu czekają na mnie dwa puste płócienka. Boję się jednak zacząć. Mam słabość do minimalistycznych scenografii. Najwspanialszym koncertem pod względem scenografii były Listy Julii. Zagrały tylko dwa kolory. Wszyscy byliśmy ubrani na czarno, muzycy mieli czerwone skarpetki. W tle czarno - białe zdjęcia - portrety w których wraz z upływem piosenki jakiś element nabierał czerwieni. Tylko tyle.
Mniej znaczy więcej?
- Zdecydowanie. Nie odnajduję się w baroku. Podobają mi się kolorowe pełne ekspresji formy, ale u kogoś innego. Osobiście preferuję monochromatyczność. Próbowałam od niej odejść, ale za każdym razem była to zdrada samej siebie i nic dobrego z tego nie wynikało.
Jest pani laureatką prestiżowych nagród, wśród nich nagrody Prometeusza. Ten grecki bóg nauczył ludzi wielu pożytecznych umiejętności i dał im ogień, ale spotkała go za to straszliwa kara. Przykutego do skał Kaukazu wciąż atakuje drapieżny orzeł. Artyści za to co dają światu też ponoszą taką wielką cenę?
- Na samym początku miałam nadzieję, że artysta może być demiurgiem, czarownikiem. Pociągała mnie perspektywa fruwania ponad ziemią. Jakby to pretensjonalnie nie brzmiało, wyobrażałam sobie, że w tym zawodzie wciąż dotyka się Absolutu. Potem się dowiedziałam, że może i to się zdarza, ale tylko czasami. W ciągu trzydziestu lat pracy takich chwil było kilka. Ale za to każde z tych dotknięć pamiętam.
Być może brakuje mi luzu wobec tego, czym się zajmuję. Wszystkim się przejmuję, na wszystko zwracam uwagę. Gdyby los i przypadek tak bardzo nie wtrącił się w moje życie i nie pokierował w stronę śpiewania, pewnie skończyłabym polonistykę i pracowała w spokojnym około książkowym zawodzie. Być może jako bibliotekarka. Nie mam w sobie nawet odrobiny cech przydatnych do bycia osobą medialną.
Byłam przez moment zafascynowana psychologicznym typowaniem złoczyńców. To jest oczywiście pokłosie detektywistycznych seriali, które bardzo lubię.
Pani nie tylko śpiewa, pisze teksty i komponuje. Pani koncerty to minispektakle teatralne.
- Być może jest to kompensacja tego, czego nie udało mi się zdobyć. Zaczęłam śpiewać, niedługo potem urodziłam córkę, pracowałam. Studia aktorskie znalazły się poza moim zasięgiem. Nie cierpiałam z tego powodu, ale też nie dostałam tyle teatru, ile miałam na niego głodu. Więc na swoją miarę tworzyłam coś, co mogłam nazwać muzycznym spektaklem. Miałam potrzebę opowiadania historii. Wciąż ją mam. Lubię to.
Precyzja, powściągliwość, przewrotność, brak oczywistości, wyraziste efekty plastyczne - pani występy mają wszystkie cechy dobrego teatru.
- A co to jest dobry teatr pani zdaniem?
Taki, który funduje katharsis. Człowiek wychodzi z niego przemieniony. Po spotkaniu z pani twórczością tak właśnie się dzieje.
- Cóż, bardzo to ulotne.
Podobno ludzie, którzy są zaprzyjaźnieni ze smutkiem, często mają duże poczucie humoru. Zgadza się pani z tym spostrzeżeniem?
- Bo to wyczerpująca przyjaźń i trzeba się czasami przed nią bronić. Humor jest antidotum. Chętnie powtarzam - smutek tak, ale rozpacz nigdy! Nie można doprowadzić się do punktu, z którego powrót o własnych siłach jest niemożliwy. Czy to nie przewrotność, że tak wielu komików popełnia samobójstwo? Ci którzy rozśmieszają do łez, piją własne łzy od środka.
- Mam naturę melancholijną, ale smutek nie jest moim status quo. Lubię się zatrzymać, zapatrzeć się, ale smutek nie jest całą prawdą o mnie.
Ogromnie mnie pani zaskoczyła wyznaniem, że mogłaby być profilerem kryminalnym.
- O tak! Mogłabym. Byłam przez moment zafascynowana psychologicznym typowaniem złoczyńców. To jest oczywiście pokłosie detektywistycznych seriali, które bardzo lubię.
Nie przerażają pani kryminalne tematy?
- Przerażają. Ale jeśli działanie kończy się ujęciem sprawcy, warto w nie wejść.
Jak ważna jest dla pani sprawiedliwość?
- Bardzo ważna. Oczywiście nie jestem na tyle naiwna, aby wierzyć, że jest możliwa. Muszą być jednak dobrzy rycerze, którzy zawracają świat znad przepaści. Czy świat nie powinien być uporządkowany? Czy nie żyłoby się nam wtedy łatwiej i spokojniej gdybyśmy bez pudła potrafili rozróżnić dobro od zła? Z drugiej strony - to z chaosu rodzi się coś nowego.
Na przykład piosenka. Jak to wygląda?
- Najtrudniejsze są pierwsze chwile.
Jakie słowa są najważniejsze?
- Nie wiem. Za każdym razem inne.
Czy między męskością a kobiecością rozciąga się pole minowe?
- Jeśli o mnie chodzi, do czterdziestki tak to mniej więcej wyglądało. A potem poznałam mojego męża i okazało się, że między kobietą i mężczyzną może rozpościerać się przestrzeń zrozumienia i współdziałania a nie teren wiecznych eksplozji. Bardzo mnie to zaskoczyło. Zazdroszczę tym, którzy już w młodym wieku odkryli, że można być ze sobą bez walki, tylko wspólnie coś budować. Nie wiem z czego wynika, że niektórzy już od początku potrafią tak działać. Może mieli dobry start a może to kwestia genów. A może do wszystkiego trzeba mieć talent?
- Tak, niektórzy rodzą się z talentem do życia. Wtedy wszystko układa się łatwiej.
Jakimi kolorami namalowałaby pani swój wewnętrzny pejzaż?
- Na pewno byłoby dużo spokojnych niebieskości i zieleni przedzielonych cienkimi wyrazistymi pomarańczowymi kreskami.