CZĘŚĆ PIĄTA
Wiekopomny Bój
Bywa, że i kobyłka lata!
Chłopskie porzekadło
— Co dla wampira dobre, to dla człowieka śmierć, — filozoficznie wygłosił Rolar, patrząc na „konającą” Orsanę.
Dziewczyna z wysiłkiem obróciła się w jego stronę, ale wymyślić i powiedzieć czegoś równie złośliwego nie zdążyła, ponownie z pośpiechem przechylając się przez burtę.
— Może przynieść ci wody? — zlitował się wampir. Wody dziewczynie całkowicie wystarczało za burtą. I napomykać o tym zupełnie nie było po co.
— Wiadro — zachrypiała, gdy tylko ponownie była w stanie podnieść głowę. — Ja cię tam umieszczę i będę tam trzymać, dopóki się nie zamkniesz!
Rolar prychnął z urazą i umilkł. Ale daleko nie odszedł, kątem oka na wszelki wypadek przyglądając się nieszczęsnej męczennicy (nie można powiedzieć, żeby pokornie, ale wytrwale znoszącej trudności drogi). W nocy był lekki sztorm, który ukołysał nie tylko Orsanę, ale i dobrą połowę załogi, tak że statek sprawiał wrażenie wymarłego. Kapitan drzemał w hamaku między dwoma masztami, Len i Wal po cichu rozmawiali, pochyliwszy się nad mapą. Do Lesku pozostało koło trzech dób rejsu — jeżeli, oczywiście, wiatr się nie zmniejszy albo nie zmieni. Pewne obawy wywoływał tylko unoszący się w powietrzu rumowy oddech, dotkliwie się wzmagający podczas zbliżania się do podejrzanie wesołego szypra, ale „Gołąbek”, jak stary wół roboczy, szedł pewnie dobrze znanym kursem, nie dając się z niego zepchnąć natchnionymi szarpnięciami koła sterowego. Rolar miał takie niedobre podejrzenie, że szyper w ogóle nie pracował. Ale podejść i sprawdzić wampir się nie odważył.
Kiedy całe zjedzone przez Orsanę śniadanie demonstracyjnie oddaliło się w szafirową głębię, dziewczynie zrobiło się lepiej. Od burty na wszelki wypadek nie śpieszyła się odchodzić, ale odróżnić niebo i morze już była w stanie. Więcej niczego ciekawego od zawietrznej strony nie było. Ani obłoków, ani ptaków — tylko oślepiające oczy słońce. I tak przez cały dzisiejszy poranek i dużą część wczorajszego dnia.
Od fal mieniło się w oczach. Dziewczyna mrugnęła, ale najbardziej natrętny punkt nie zniknął. Co więcej — zaczął pomału rozrastać się do wielkości czarnego trójkącika, a po upływie kwadransa rozdzielił się na kwadraciki żagli i języczek bandery. Wyczerpana dziewczyna niemrawo obserwowała jego zbliżanie się, aż nagle zorientowała się, że nie zaszkodziłoby jakoś zareagować.
— Hej, tam jest jakiś statek! — Orsana, cofnąwszy się do hamaka, z przejęciem potrząsnęła kapitana za ramię.
— А? — Ten w połowie uchylił lewe oko, zerknął nim na morze, szeroko ziewnął i obojętnie machnąwszy ręką, odwrócił się na drugi bok. — Zdaje się, piraci...
Winesjanka ze zdumieniem utkwiła wzrok w huśtającym się hamaku. Potem znowu spojrzała na czarny szkuner, na burcie którego już wyraźnie wyłaniał się napis „Łapownik”.
— Ale... oni przecież, wydaje się, zamierzają nas atakować!
— Na to wygląda, — flegmatyczne potwierdził kapitan. Piraci istotnie bardzo się starali, żeby ich zamiary w żadnym wypadku nie zostały wzięte za pokojowe i przyjazne. Oblepiwszy olinowanie od nawietrznej strony (nieszczęsny stateczek mocno przechylił się na prawo ledwo nie nabierając burtą wody), morscy rozbójnicy potrząsali długimi, krzywymi klingami, wolnymi kończynami wyrażając coś niezbyt zrozumiałego, ale nadzwyczaj obraźliwego, gwiżdżąc przy tym, hukając i głośno urągając.
Na „Gołąbku” zainteresowali się nimi tylko Orsana i kok, łuskający pestki przy burcie (przy czym odnosiło się wrażenie, że dla rozkoszowania się medytacyjnym procesem obróbki i pochłaniania pestek pasował by mu każdy inny widok, aby tylko wiatr nie przeszkadzał wypluwać łupin za burtę).
Tymczasem statki zeszły się tak blisko, że wytrząśnięte przez koka śmieci z szelestem zrosiły pokład pirackiego statku, a jednocześnie i jego kapitana. Trochę niezadowolony z tej okoliczności, ryknął na całe gardło: „Do abordażu!” — i w burty „Gołąbka” ze szczękiem wpiło się około pół tuzina haków, z długimi ogonami lin. Szeregiem uchwyciwszy za ich końce, piraci z chwalebną gorliwością zaparli się nogami o pokład, przyciągając statki do siebie nawzajem. Po upływie kilka sekund statki z hukiem uderzyły o siebie burtami i morscy rozbójnicy, w ilości koło półtora tuzina runęli na „Gołąbka”, jakoś znajdując sposób, aby wydawać głośne i przerażające dźwięki nawet przez ściskane w zębach kindżały.
Przemytnicy kontynuowali ich obserwację z nader umiarkowanym zainteresowaniem, nie odrywając się od codziennej krzątaniny w rodzaju łuskania pestek, popołudniowej drzemki czy też gry w kości.
Abordaż, skonsternowany takim obojętnym przyjęciem, zatrzymał się w odległości jednego sążnia od burty. Piraci z zakłopotaniem ustawili się w krzywy rządek, ze zdumieniem szturchając siebie nawzajem łokciami i próbując się porozumieć, mimo zaciśniętych na klingach zębach.
W końcu do przodu wystąpił fircykowato wystrojony człowiek, w nieokreślonym wieku, z jawną domieszką trollej i elfiej krwi, które obdarzyły go wielgachnym, cienkim nosem i skośnymi oczami. Malowniczo wysunąwszy lewą nogę, przybrał dziarską postawę i przez nos oznajmił:
— Poddajcie się i żwawo wykładajcie gotówkę, panowie, gdyż my — tak-tak, nie pomyliliście się! —to sławni piraci, postrach i zgroza tutejszych wód!
Na pokładzie ukazał się ponury junga, z wiadrem wody przelewającej się przez brzeg. Zastanowiwszy się, chłopak zamaszystym gestem chlusnął ją wprost pod nogi nowo przybyłego, opadł na czworaka i zaczął energicznie szorować deski szeroką szczotką. Piraci, do reszty zbici z tropu, posłusznie się cofnęli.
— А my — Len i Rolar równocześnie szeroko rozpostarli skrzydła, promiennie demonstrując charakterystyczny zgryz — wampiry!
— Nie wiem nic na temat tutejszych wód — dodał Rolar, — ale w naszych krainach z jakiegoś powodu opowiadają o nas wszelakie podłości...
Herszt upewnił się, że „klienci” nie żartują i wyraźnie posmutniał. Niektórzy praktycznie bez zbytecznych rozmów poleźli z powrotem na „Łapownika”, pozostali ze zmieszaniem wypluli kindżały, pochowali je za plecami i zaczęli przestępować z nogi na nogę, z niewinnym wyglądem pogwizdując i spoglądając na niebo.
— I bardzo uważnie was słuchamy! — szczerze zapewnił Lan, wymachując gwordem jak laską. Suche trzaski to wyskakujących, to błyskawicznie znikających w rękojeści ostrzy zmuszały piratów do nerwowego podrygiwania i rejterowania z powrotem na szkuner w zdwojonym tempie.
— Tak więc... e-e-e... — Hersztowi nerwowo drgnął policzek, ale natychmiast potrafił się znaleźć: — Ot i zapoznaliśmy się!
— Bardzo nam miło! — dodał przypochlebnie ktoś z abordażowej załogi.
Wampiry wymieniły spojrzenia i uśmiechnęły się jeszcze bardziej wieloznacznie. Herszt z trudem przełknął i odwzajemnił pełen zębów uśmiech.
— Któż wiedział, że Państwo zadacie się z tymi szalbierzami? — wyrwało się hersztowi z głębi duszy. — Państwo zwykle tylko na leskich statkach podróżujecie!
— Wybaczcie, że wprowadzono Pana w błąd — ironicznie rozłożył ręce Rolar. — Wcale nie chcieliśmy was niepokoić!
— Ależ to żaden problem! — zareagował pirat. — Radzi byliśmy Państwa odwiedzić! Tak więc, chyba popłyniemy dalej?
— Płyńcie! — majestatycznie pozwolił Len. — Tylko...
— T-tak?! — z obawą zachrypiał herszt, na daną chwilę zostając jedynym przedstawicielem „sławetnych piratów” na „Gołąbku”. Czarny szkuner już przestawił żagle i pasmo dzielącej okręty wody rosło w oczach.
— Zabierzcie swój inwentarz, proszę... — Wampir wskazał palcem na abordażowe haki, żałośnie chwiejące się na burcie „Gołąbka”.
Herszt, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście pośpiesznie przebiegł się wzdłuż brzegu pokładu, wyrywając i zgarniając pirackie mienie w brzęczącą wiązkę. Z pochlebnym uśmiechem przygładził sterczące z desek drzazgi, podreptał przy burcie, kłaniając się; jeszcze raz, mamrocząc przeprosiny, minął jungę ze szczotką i „jaskółką” skoczył do wody.
W ślad za nim gruchnął dziki śmiech. Len z rozmachem usiadł na pokładzie, zakrywszy twarz dłońmi, Rolar uściskał się z masztem, a Orsanę nawet przestało mdlić.
— А ja sobie głowę łamałem, dlaczego to nasz kapitanik tak łatwo zgodził się nas wieść! — mruknął Wal. — Może, warto zaciągnąć się u niego na statek jako etatowy wampir? А co, wystarczy raptem — kły przyczepić i przywołać na mordę wyraz bezczelności!
— Z mordą u ciebie wszystko w porządku — uspokoił trolla Rolar. — Ale przecież można nadziać się i na piratów o ustalonej renomie, którzy zaryzykują utratę nawet połowy załogi, żeby wyjaśnić, co też takiego wartościowego jest przewożone pod ochroną wampira!
— I nie tylko piratów — poważniejąc, dodał Len, jak nożem ucinając ogólną wesołość.
* * *
Pod wieczór wiatr znowu się wzmógł. Najpierw po prostu posępnie pogwizdywał po olinowaniu, potem zaczął jakoś podejrzanie łopotać żaglami, zmusiwszy kapitana do wydania rozkazu zwinięcia kilku brytów. W powietrzu wyczuwało się niedobre, wyczekujące napięcie.
Pierwszy zauważył to Len. Ale nic nie powiedział, pozostawiając Orsanie prawo do wydania pełnego zdumienia okrzyku.
Na przemytniczym korycie podniósł się niespotykany dotąd rwetes. Załoga „Gołąbka” zaczęła się miotać po pokładzie, jak dziesiątek zaskoczonych w pustej skrzyni myszy, to łapiąc się za olinowanie, to z pośpiechem oplątując sznurem zwalony przy burtach ładunek; gnom pełniący wachtę, jak pchła podskakiwał w swojej beczce na szczycie masztu, to niebezpiecznie przechylał się przez jej brzeg, desperacko gestykulując i strojąc grymasy. Na dole, z niemniejszym entuzjazmem wywijał kapitan, przeplatając rozkazy z barwnym opisem kar za ich niewykonanie, zmuszającym Wala do aprobującego pochrząkiwania.
Morze na horyzoncie pociemniało, powlekając się zmarszczkami, jak gdyby cienkim strumykiem wlewano w nie szybko rozpływającą się po wodzie farbę. Nie minęło i pięć minut, jak statek zatańczył na falach zbliżających się z lewej strony, zalotnie kołysząc się z boku na bok. Orsana przełknęła podchodzącą do gardła grudkę i mocniej objęła maszt. Wampiry nadal niewzruszenie stały przy burcie, bez widocznego wysiłku zachowując równowagę, chociaż obok co i rusz z hukiem toczyły się nie przymocowane beczki, a za nimi z krzykiem uganiali (a nawet toczyli się) marynarze.
А potem zobaczyli i sam „strumyczek” — wibrujący skrętek trąby morskiej, lejem przysysający się do firmamentu. Nieco rozmyty z dołu, tam gdzie powietrzny potok przekształcał się w rozciągający się naprzeciw niego potok wodny, przypomniał Orsanie nitkę, zwijaną z kądzieli niskich chmur, z białymi puszystymi wierzchołkami i w szafirowo-czarnym zestawieniu. А za nią zaczynała się taka nieprzenikniona, kłębiąca się mgła, jakby morze urywało się przy brzegu ziemi ogromnym wodospadem — z głuchym, nieprzerwanym jękiem, daremnie próbując uczepić się powietrza grzebieniami z piany.
— On idzie prosto na statek — samymi wargami wyszeptał Rolar.
Ślepi ani zapaleni dyskutanci się nie znaleźli.
On nie szedł tak po prostu. On konsekwentnie doganiał stateczek, jak samonaprowadzający się pulsar, już dwa razy w ślad za nim zmieniwszy kierunek.
— Wolha by się tu przydała — mimo woli wyrwało się Orsanie.
— Uczciwie mówiąc, do ostatniej chwili byłem pewny, że ona się do nas przyczepi, — przyznał się Rolar, widząc, że Władca nie podtrzymuje, ale i nie przerywa rozmowy na drażliwy temat. — Ale jesteśmy już w drodze więcej niż dobę, a następny statek wyjdzie z portu dopiero za dwa dni — pytałem.
— No tak, w stoczni foczka przegapiła swoją ostatnią szansę — przytaknął Wal. — Chociaż miałem ogromną pokusą zejść do ładowni i na wszelki wypadek ostukać beczułki z peklowanym mięsem!
— Przestań. Ile tam tego „Gołąbka” — Len by ją migiem wyczuł.
— О nie! — niespodziewanie zajęczał Władca i poręcze zaskrzypiały, przygniecione naciskiem jego palców. — Nie, tylko nie to!!!
* * *
Ocknęłam się dlatego, że moją twarz z zainteresowaniem obwąchiwał siedzący mi na piersi szczur. Gdy fakt ten dotarł do mnie, dźwiękowa fala po prostu zniosła nieszczęśliwe zwierzątko z mojej piersi! Wyrównawszy oddech, z obawą przysłuchałam się i usłyszałam tak wiele, że mogłam nie obawiać się o następstwa: jeżeli krzyk i przedostał się na zewnątrz, chyba nikt nie zwrócił na niego uwagi. Tam swoich starczało. Tu też skrzypiał sufit i grodzie, po podłodze przetaczały się jakieś beczki a w ściany bezustannie uderzało coś ciężkiego, tak że całe pomieszczenie huczało i drżało.
„Jestem na statku, — odetchnęłam z ulgą. — Wygląda na to, że w ładowni i na zewnątrz nieszczególna pogoda”. Ciekawe ile minęło czasu? Dwanaście godzin, nie mniej, mocno zdążyłam odleżeć boki na stercie worków, ściśle napchanych, jakby grochem. Cóż, tak nawet lepiej — póki poniewierałam się bez świadomości, Len nie mógł mnie wykryć przy pomocy telepatii, a teraz trzeba jak najszybciej postawić blok i się stąd wydostawać. Jeśli i zauważy, dojdzie do wniosku, że mu się przywidziało. А jak nie, przecież nie wyrzucą mnie za burtę!
Uczepiwszy się jakiejś deski, spróbowałam stanąć i wybuchłam jeszcze jednym krzykiem: po teleportacji przeklęta noga wróciła do dawnego, połamanego stanu. Blok także zdmuchnęło jak wiatrem. Zacisnąwszy zęby, po kolei powtórzyłam wszystkie trzy zaklęcia. W skroniach zaszumiało, po ciele rozlało się już następujące, dobrze znane uczucie wyobcowania i ociężałości, ale ciało podporządkowało się bez zarzutu. Jakby kierowane zombi. I tym ono, właściwie i było, tylko kierowałam nim sama.
Rozejrzawszy się, zobaczyłam prowadzące w górę schody, a nad nimi — szary kwadrat otwartego włazu, skąd to, raz po raz padały duże krople. Dobrze, jakoś sobie poradzę...
Już złapałam się za ostatnią poprzeczkę, kiedy czyjaś ręka bezceremonialnie złapała mnie za kołnierz i jednym szarpnięciem wyrwała z ładowni.
Spotkanie Najwyższej Wiedźmy i Władcy Dogewy odbyło się na bardziej niż nieoficjalnym poziomie. Dokładnie to — na wyższym poziomu pokładu, ponieważ Len nie śpieszył się rozluźniać ręki.
— Co tu do ghyra robisz?!
— Rozkoszuję się leczniczym morskim powietrzem! — Spróbowałam go kopnąć zdrową nogą. Spudłowałam, ale wampir nie chcąc kusić losu wypuścił rozjuszoną wiedźmę i cofnął się.
— Cóż, — ryknął, kiwając głową na coś za moimi plecami. — Rozkoszuj się!
Obejrzałam się — i zdrętwiałam.
Niewtajemniczonym ono wydawało się „zaledwie” wzburzonym splotem wody i wiatru, ale wiedźmi wzrok w mgnieniu oka wydzielił trzeci składnik, dokładniej, rdzeń kształtujący i nakierowujący. Magia powietrza, spleciona w potężne, ale jak zawsze, dość jednak prymitywne zaklęcie. Nie było warto nawet mieć nadziei na jego zakłócenie lub zniweczenie.
Wydostające się spod obręczy włosy trzepotały na wietrze białym płomieniem. Odrzucanie ich z twarzy było bezsensowne, więc Len i nie próbował. Szare oczy płonęły gniewem i taką rozpaczą, że ja, wydaje się, poświęciłabym i zrobiłabym wszystko, czego sobie życzy, żeby tylko nie widzieć go w takim stanie. Oprócz idiotycznego rozkazu, aby po prostu nic nie robić, zostając i wylegując się w łóżku.
— Odejdź.
Prawdopodobnie, nie wyglądałam najlepiej, ponieważ Len zacisnął zęby i podporządkował się.
Głęboko westchnęłam i splotłam palce. Podniosłam je do warg i zaczęłam cicho szeptać posłusznie napływające z pamięci słowa. Wkute na pamięć do takiej automatyczności, że nie warto było wnikać w ich sens, gdyż inaczej — natychmiast się myliło.
Trąba morska ruszyła się szybciej. Jak pies, biegnący po śladzie i wreszcie widzący zwierzynę. Z ogromnym trudem powstrzymałam się od pokusy przyśpieszenia melodyjnego recitativo. W zasadzie określona szybkość czytania magicznych formuł nie istnieje, ale na początku wybrany rytm powinien pozostać niezmiennym, a wyplatane zaklęcie koniecznie trzeba odczuć od początku i do końca. Tu nie popaplasz. Zwłaszcza — tu.
... — Nie podoba mi się to uderzenie — burknęłam, niechętnie wychodząc na środek placu treningowego. Przyszli koledzy złośliwie chichotali za plecami. Sądząc po dopiero co pokazanym ćwiczeniu, wykładowczyni szermierki wymyśliła szczególnie wyrafinowany sposób odsiewu adeptów i nie mogła się doczekać, aby wypróbować go w praktyce.
— Nie podoba się — nie odbijaj! — spokojnie zauważyła Mistrzyni, podrywając treningowy, ale z tego powodu nie mniej groźny dwuręczny miecz do ciosu, którego odbić nie udałoby się i dorosłemu mężczyźnie.
Ale uchylić się od niego, opuściwszy nieprzyjacielski miecz po ostrzu swojej klingi, zdoła nawet adeptka piątego roku...
Uparcie pochyliłam głowę i gwałtownie wyrzuciłam do przodu ręce, nie rozluźniając palców. Po falach rozchodzących się klinem przeszła zmarszczka, jak gdyby naprzeciw trąbie morskiej rzucił się lekki wietrzyk. Z elegancją przemknął z lewej strony pod ostrym kątem... i jakby przypadkiem zaczepił „bokiem” na ukos.
Krótka, drewniana klinga skrzyżowała się z dwuarszynową, stalową.
...Nie złamać się, wytrzymać pierwszą chwilę, póki miecz, który zderzył się z przeszkodą zastanawia się — czy prześliznąć się mu wzdłuż niej czy też przeciąć na pół. Kiedy lekkie drewienko napełnia się jakby ołowiem, wykręcając się z rąk, jeśli wypuścić je lub ustąpić, — stal bezlitośnie dokończy zamach...
„Trzymaj, wiedźmo!”
Czarny lej wygiął się w moją stronę. Potoki zmagających się mocy smagnęły się i poprzeplatały, jak rozwścieczone smoki, wbiwszy w siebie nawzajem jadowite kły.
„Trzymaj-y-y”
Wydało mi się, że słyszę zgrzyt ścinanej strużyny, ból w nadgarstkach stał się nieznośny... a potem od razu ustąpił.
Trąba przeszła brzegiem zmarszczek i znalazłszy się daleko za statkiem, niespodziewanie rozerwała się pośrodku. Złapana przez wicher woda z szumem opadła do morza, górna część skrętka zassała się z powrotem w obłok, który zaczął szybko się rozjaśniać i wprost w oczach rozpadać się na niknące strzępy. Fale, jak szczury przyłapane przy przegryzionym worku, ze zmieszaniem rozbiegły w różne strony, a na miejscu trąby została tylko rozlewająca się plama zielonkawej piany.
Tak!!!
Opuściłam ręce, drżące, wydawało się, każdym mięśniem oddzielnie. Triumfalnie obróciłam się w stronę przyjaciół, szykując się na przyjęcie zasłużonych gratulacji i podziękowań... i poczułam się jak dobrze odkarmiona mysz, pod spojrzeniami czterech głodnych żmij. Nie było po nich widać źle ukrywanej radości ze spotkania... ale raczej jakoś bardzo niedobrą, powiedziałabym nawet, że złowieszczą!
— A więc jednak, — ze znużeniem powiedział Len, wyciągając miecz z pochwy. — Teraz ja sam ją zabiję. Przynajmniej, będzie chociaż jakaś gwarancją, że ona spokojnie leży na miejscu!
Cofnęłam się, oglądając się w poszukiwaniu wsparcia, ale na próżno. Przyjaciele z aprobującym zainteresowaniem obserwowali scenę wiedźmobójstwa. Wal nawet postawił na pokładzie swój dwuręczny mecz i oparł się łokciami o krzyżak, mając przedsmak długiego i barwnego widowiska.
„Gołąbkiem” zakołysało. Len zręcznie za balansował, ale moja świeżo złamana noga okazała się niezdolna do takiego wyczynu i chorobliwie plasnęłam na dupę. Obserwowanie rozgniewanego wampira od dołu do góry okazało się dla moich nerwów jeszcze cięższą próbą.
— Oj, jak mnie boli noga! — uciekłam się do ostatecznego środka, zamykając oczy.
— Kłamiesz — bezlitośnie odciął się Len, ale miecz opuścił. Schylił się, złapał mnie pod pachy i postawił na nogach. Odsunąwszy się na krok, krytycznie obejrzał chwiejący się rezultat, bezceremonialnie wziął na ręce i gdzieś poniósł. Jakby nie do burty, tak że awanturowałam się i broniłam więcej dla przyzwoitości niż potrzeby.
Wampir dał nurka pod dolny brzeg żagla, kopniakiem nogi otworzył szeroko niskie drzwi, pochylił się i nie wypuszczając mnie z rąk, bokiem przecisnął się do malutkiej kajuty. Jak najbardziej ostrożnie i obojętnie wyładował brzemię na łóżko, wszystko to robiąc w milczeniu, zawrócił i wyszedł, po drodze złapawszy tkwiącą przy progu torbę. Zrozumiałam, że to była jego kajuta. I gdzież on teraz się podzieje? Będzie spać wprost na pokładzie?
Usiadłam i posępnie podciągnęłam zdrowe kolano pod brodę, objąwszy zgiętą nogę rękami. I oni zwą się przyjaciółmi — przynajmniej dziękuję by powiedzieli! I nawet nie wstawili się, gdy ten nikczemny wampir wywlekł mnie z pokładu! Może chciałam jeszcze pospacerować, rozejrzeć się, świeżym powietrzem pooddychać!
Ale prawdę mówiąc, w tej chwili morskie widoki interesowały mnie najmniej. Zaszyć by się w jakiś zaciszny zakątek, wyleżeć się w cieple i ciszy, z głową otuloną kołdrą... I co najobraźliwsze — Len to doskonale zrozumiał. Tak, że nawet pomstować na niego nie ma za co, a tak by się chciało!
Zresztą, uniesienie walką i podniecenie skandalem szybko minęły. Po ciele znowu zaczęła rozlewać się zdradziecka słabość. Uciekania się do magicznych stymulatorów nie zaryzykowałam — one wszystkie działały na mnie słabiej i wolałam zapłacić za ich stosowanie teraz, póki dług nie stał się całkiem nie do udźwignięcia. Ale bezsilnie wyciągać się na łóżku i rozpływać się z powodu gorączki — to przyjemność, sporo mniej niż średnia...
* * *
Następne dwa albo trzy dni przeleżałam w łóżku, w stanie mało przydatnym i dla magicznych starć, i dla innych radości życia. Wydaję się, że nawet bredziłam, od kogoś się odrywałam, kogoś rozpaczliwie się chwytałam, wołałam...
Ale kiedy w końcu oprzytomniałam, nikogo obok nie było, chociaż wilgotna szmatka na czole jeszcze nie zdążyła się ogrzać, a resztki ziołowego wywaru w kubku — ostygnąć. Pokornie leżeć i czekać, aż ktoś raczy się mną zainteresować, rozumie się, że nie zamierzałam. I odświeżywszy zaklęcia (oprócz stymulatora — on jeszcze ujdzie, jakoś i sama sobie poradzę!), wygramoliłam się z łóżka, a dalej i z kajuty.
Jak mi w ogóle udało się wyczarować coś do rzeczy podczas sztormu — w głowę zachodzę. Teraz, nawet przy stosunkowo spokojnym morzu, musiałam kurczowo złapać za pierwszą napotkaną linę i posuwać się wzdłuż niej. Oczywiście, przyjaciele natychmiast mnie zauważyli, ale demonstracyjnie zignorowali, nie podchodząc i milknąc, gdy się zbliżałam. Niestety, jeśli takim sposobem spodziewali się wyrazić wobec mnie zbiorową naganę, to towarzystwo bardzo się przeliczyło. Ponieważ wystarczyło abym się zachwiała, albo wydała męczeński jęk, jak potępiający mnie towarzysze migiem porzucili by swoje konspiracyjne zgromadzenie i rzucali mi się na pomoc, dla pozoru niezmiennie odtrącaną „wam-przecież-wszystko-jedno-czy-jestem-żywa-czy-zluzuję-rzutki-w-strasznych-mękach”. Parę razy, kiedy nie symulowałam, kupił to nawet Len. Tak, że jeszcze nie wiadomo, kto kogo bojkotował!
Jak się okazało się, ocknęłam się w samą porę. Po upływie pół godziny załoga rzeczowo zaczęła się uwijać koło olinowania, raz po raz spoglądając na nie godny uwagi obłoczek przy samym horyzoncie. Obłoczek nie ruszał się z miejsca, ale pomału rósł i jakby zaczął się zielenić, a woda pod nim zabarwiać się na intensywny granatowy kolor.
„Lesk” — w końcu to zrozumiałam. Z lewej strony wyłoniła się jeszcze jedna wyspa. Pomimo takiej samej odległości — z pięknie rozróżnialną plażą, drzewami i domkami. Widocznie, w Lesku, jak i w Dogewie, działał zniekształcający „efekt brudnopisu”.
Z takiej okazji sądzący i osądzana zgodzili się troszkę ze sobą razem wytrzymać i stłoczyli się na dziobie „Gołąbka”, z zainteresowaniem i obawą oglądając upragnioną ziemię.
Ze zdziwieniem zauważyłam, że marynarze nie śpieszą się by jak najszybciej przybić, a wręcz przeciwnie, zwijają żagle. Statek stopniowo zwolnił i się zatrzymał.
— Kontrola graniczna — cicho wyjaśnił Rolar, uprzedzając tym samym pytanie Orsany.
Z zasnuwającej wyspę mgły wynurzyły się trzy mewy, po spirali nabrały wysokość i jak gdyby ześliznąwszy się z lodowej górki, po zstępującej linie pomknęły na statek.
— To nie mewy — nienaturalnie spokojnym głosem zaoponował Władca Dogewy, rozpinając pas z pochwą i razem ze swoim gwordem rzucając go Walowi.
— А co?
Nad morzem rozległ się przenikliwy krzyk, przypominający jastrzębi. Orsana zadrżała i sięgnęła do wiszącego na ramieniu łuku, ale Rolar przechwycił jej nadgarstek:
— Tha'arshie. Wyspiarskie k'iardy.
Jasne plamki szybko się zbliżały, przekształciwszy się najpierw w ptaki, a potem — w długoskrzydłe konie, z lwimi ogonami i przylizanymi wiatrem grzywami.
— Z przodu biały, — szepnął Rolar.
— Widzę. — Len ze ściągniętą, nieprzeniknioną twarzą obserwował ich zniżenie się.
Obie z Orsaną zamilkłyśmy, wyczuwszy coś niedobrego. Kapitan nerwowo wytarł o spodnie spocone dłonie, załoga próbowała udawać elementy takielunku.
Śnieżnobiały koń dźwięcznie stuknął kopytami o pokład, pomachał skrzydłami i starannie złożył je po bokach, uniósłszy płynnie zaokrąglone zgięcia. Siodła na nim nie było, a tylko cienka uzda ze splecionych w warkoczyk rzemyków. Jeździec miękko, bezszelestnie zeskoczył na pokład. Potrząsnął głową, odrzucając na ramiona mleczno-białe włosy, na czole przyciśnięte przez złotą obręcz, z trójkątnym rubinem w środku.
Nieopodal, zręcznie lawirując między olinowaniem, opuścili się rudoskrzydlaci i rudogrzywi. „Straż” — zrozumiałam, patrząc na nieprzeniknione twarze jeźdźców. Nie zaczęli zsiadać — osadzili rwące się do przodu konie, a te zastygły jak posągi.
A białowłosy już szedł ku nam — drapieżnym, sprężystym krokiem rysia, biegnącego truchtem do znajdującego się we wnyku zająca. Otwarcie i bez pośpiechu, wiedząc, że zdobycz już nigdzie nie ucieknie. I oczy miał odpowiednie — nieczułe, przejrzyście zielone, jak morska woda. Lekka bryza targała luźną białą koszulę, z rozwiązanym kołnierzem i podwiniętymi rękawami.
Zatrzymał się w odległości dwóch kroków od Lena, jak gdyby nie zauważając wszystkich pozostałych. Władca Dogewy i Władca Lesku skrzyżowali się spojrzeniami, jak klingami.
— Arr'akktur tor Ordwist Szeonell, — szyderczo rozciągając słowa, powiedział białowłosy. Z wyglądu wydawał się starszy od Lena, bardziej żylasty, z ostrymi, liniami twarzy. — Reassten k'atar? Di kann't shere lerd?
— Sia-werden tor Ordlpael Virr'ta? — ledwie dostrzegalnie skłonił się Len, nie odrywając wzroku od twarzy kolegi. — Tesh derena, all'ka nerrs lekk.
— Lekk? — ironicznie uściślił białowłosy i w tej samej sekundzie przed nosem Lena wystrzeliło i otworzyło się trzypłatkowe ostrze. Obie z Orsaną tylko jęknęłyśmy, nie zdążywszy zauważyć, jak wiszący za plecami u obcego gword prześliznął się do niego w ręce. — Ujepp pa ga, 1 ask, jaKkaga kazzCza!
— Sheitt. — Len ani mrugnął.
— Olle tta'ka?
— Sheitt — Władca Dogewy nieugięcie skrzyżował ręce na piersi.
— Darre-ta kor?
Len tylko wzruszył ramionami. Gdyby wampiry były magami, iskrzyłoby się między nimi.
Władca Lesku gwałtownie cofnął gword, jednocześnie zamykając ostrza. Przerzucił za plecy nieszkodliwą z pozoru laskę. I już wskakując na konia, pogardliwie rzucił przez ramię, jakby splunął:
— V'ka ferr shain. Takk renny, Arr'akktur!
Śnieżnobiały i rudoskrzydlaci równocześnie wzbili się w powietrze, zakreślili krąg nad masztami i złapawszy wiatr, pomknęli do brzegu.
— Spójrz, nawet wjazdowego cła nie zażądali... — rozdziawił usta kapitan. — Ogrień, Ryży, żwawo do żagli! Zawijamy do portu, dopóki Straż się nie opamiętała! Szybciej dokonamy rozładunku — i na składy, potem ghyr kto czego dowiedzie!
Na pokładzie podniosła się krzątanina, zaczęto biegać. „Gołąbek”, znowu postawiwszy żagle, ruszył z miejsca, szybko nabierając prędkości. Len w milczeniu zabrał od Rolara swoja broń i ukrył się w jednej z kajut. Ukradkiem wytarłam pot z czoła, bardziej bezpośrednia ode mnie najemniczka wydała z uczuciem ulgi „ufff...” i oparła się plecami o maszt.
Rolar spojrzał na nas ze szczerym zdumieniem:
— Co z wami, dziewczyny? Żadnego niebezpieczeństwami nie było... przynajmniej w danej chwili. Otwarty gword oznacza: „Ty mój wróg, ale teraz nie czas i nie miejsce”. I on nie zacząłby atakować nieuzbrojonego, to poniżej jego godności.
— Wcześniej nie mogłeś powiedzieć? — oburzyłam się. — Dusza mi w pięty uciekła i ledwo się do ładowni nie zwaliła!
— Wprost przez nosem Werda? — chrząknął Rolar. — Niby że, nie zwracaj uwagi na tego typa, teraz on poskacze naokoło nas, pomacha gwordem i zabierze się na własne śmieci?
— Tak. Już Werd, — westchnęłam z uczuciem beznadziejności. — Tylko nie mów, że to jeszcze jeden z powodzeniem porwany narzeczony twojej siostrzyczki!
Wampir trochę się zmieszał:
— Jestem przecież Doradcą, od czasu do czasu wypada mi utrzymywać stosunki z wszystkimi Władcami. Arliss i Lesk są w dobrych stosunkach, eksportują owoce morza — jakoby gnomiej produkcji, rozumie się, a my...
—... elfie sery — dokończyłam. — Pamiętam. О czym oni rozmawiali?
— Tak więc, Werd zainteresował się... po co przyjechaliśmy, — zająknął się Rolar i domyśliłam się, że Władca Lesku użył innego wyrażenia. — Len odpowiedział — że bardzo przeprasza, ale zmuszony jest do naruszenia granicy Lesku, ale nie ma wyboru, i jest tu w bardzo ważnej sprawie. Następnie nastąpiła zwykła wymiana grzeczności...
— Niczego sobie grzeczności! — sarkastycznie prychnęła Orsana. — Ledwie nosa Lenowi nie odciachał!
— Według mnie, nie ucieszył się z nas — poparłam przyjaciółkę.
— Naturalnie — niewzruszenie, potwierdził wampir. — Między rodami Szeonell i Virr'ta istnieje śmiertelna wrogość i jeżeli ktoś z nich wkracza na cudze terytorium, automatycznie ogłasza, że jest poza prawem. „Takk renny, — powiedział Werd. — Strzeż pleców”.
— Co?! — Moja dusza znowu spróbowała zdezerterować do ładowni. — I co teraz będzie?
Rolar wzruszył ramionami:
— Wojna wiele zmieniła. Po niej w Lesku zostało zaledwie trzech jasnowłosych... a od jakiegoś czasu w ogóle jeden, Werd. Według mnie, krwi i tak przelało się więcej niż dość, chyba nie...
— Chyba nie?! — przerwałam. — Akurat on tylko i czeka, kiedy się odwrócimy, powiedział to otwartym tekstem!
— Wolha, nie pleć bzdur. Zza winkla nikt nam w plecy nie będzie strzelać. W najgorszym przypadku Werd wyzwie Lena na pojedynek i jeżeli mu się poszczęści, rozpłynie się przed nami w przeprosinach. Nawet pomnik na swoje konto postawi i każdego roku wianki będzie przysyłać. To przecież nie byle jaki wróg, a krewniak, przy czym ostatni z rodu!
— I ty o tym mówisz tak spokojne?! — oburzyłam się. — A myślałam —że Len, to twój przyjaciel!
Wampir uśmiechnął się:
— Oni obaj są moimi przyjaciółmi. Dlatego i nie martwię się. Wolha, doskonale znam ich obu. Len nie zawadiaka, a Werd nie dureń. On doskonale rozumie, że przeprosić nieutulonych w bólu krewnych może i Len, nie zacznie więc ryzykować pomyślnością swojej doliny. To rytualny zwrot, oznacza zaledwie, że nie znajdziemy w Lesku wsparcia. Ale dał nam trzy dni, żebyśmy mogli załatwić swoje sprawy i wynieść się stąd, inaczej wyrzucą nas z o wiele bardziej mniejszymi honorami... — Rolar w zamyśleniu podrapał się za uchem. — А uwzględniając, że oni początkowo byli nie tak znów...
Z niepokojem spojrzeliśmy na siebie i zrozumieliśmy, że jakoś niepostrzeżenie się pogodziliśmy.
— Nieszczęście ty nasze! — tylko powiedziała Orsana. — I szo my teraz z tobą poczniemy?
Uśmiechnęłam się niezbyt pokornie:
— Sama z sobą wyśmienicie sobie poradzę. Lepiej opowiedzcie, co mnie ominęło?
— Wydaje mi się — nie bez aprobaty chrząknął Wal, — że ominęło nas nie mniej. Wyłuszczaj, foczka! А potem zdecydujemy, ot tak cię za burtę wyrzucać, czy też z rozhuśtaniem.
* * *
Kok - kucharz okrętowy
Bryty - pasy materiału (kiedyś płótna), z których po zespoleniu (kiedyś zszyciu) powstają żagle. W żaglach prostokątnych bryty biegną prostopadle i równolegle do lików, w żaglach skośnych najczęściej prostopadle lub równolegle do tylnego liku. Brytom można również nadawać specjalne kształty w celu nadania żaglom pożądanego profilu. http://pl.wikipedia.org/wiki/Bryt
strużyna - wióry powstałe przy obrce drewna i metalu http://pl.wikipedia.org/wiki/Wi%C3%B3r_%28technika%29
rzutka - stosunkowo cienka lina, (8-12 mm średnicy), z włókien naturalnych lub syntetycznych, z obciążeniem na końcu, (tradycyjnie używano gałki bosmańskiej, woreczek z piaskiem, obecnie specjalne obciążniki z gumy. W rozwiązaniach prowizorycznych lub w miejscach o niskim standardzie można spotkać kawałek metalu) używana głównie przy manewrach cumowania statku. Ponieważ cumy są zbyt ciężkie, aby przekazać je na odległość większa niż kilka mertów, w momencie, gdy statek znajduje się kilkanaście metrów od nabrzeż, ze statku rzuca sie rzutkę (ręcznie lub, rzadziej, za pomocą specjalnej wyrzutni). Po przywiązaniu rzutki do końca cumy można cumę przeciągnąć na nabrzeże i tam zamocować. http://mec.fundacjamorska.org/index.php/Rzutka
efekt brudnopisu - zniekształcenie płaszczyzny przestrzeni zmiętej jak pokreślona kartka. Efekt brudnopisu został opisany dokładnie w Zawód Wiedźma cz. I