Zygmunt Zeydler -Zborowski
Jałowce jak cyprysy
Krajowa Agencja Wydawnicza
Rozdział 1
Stał nieruchomo i patrzył w szybę okienną, poczerniałą bezgwiezdną nocą. Usiłował nie dopuszczać do siebie żadnych myśli. Pragnienie, żeby to wszystko mieć już za sobą, było tak silne, iż czuł bolesny skurcz w całym ciele. Z największym wysiłkiem opanowywał się, żeby nie krzyczeć, żeby do końca utrzymać nerwy na wodzy.
Za jego plecami Hanka krzątała się ze swoją zwykłą, beznamiętną pedanterią. Odgłos jej kroków działał na niego jak ładunek dynamitu z zapalonym lontem. Zdawało mu się, że podjął się czegoś, co przerastało jego siły. W rozmowach wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, prostsze. Ale kiedy trzeba było wreszcie zrealizować konkretną akcję... Nie przypuszczał, że to będzie takie trudne. Ściskanie w żołądku stawało się coraz bardziej nieznośne. Bał się, że zwymiotuje.
Gdzie jest łopata? - spytała. Głos jej nie zdradzał najmniejszego wzruszenia.
W piwnicy - wykrztusił z wysiłkiem.
To może byś przyniósł. A w ogóle, co się z tobą dzieje? Co ci jest?
Nie mogę... nie mogę... Zrozum...
Przestań - ucięła energicznie. - Wszystko przemyśleliśmy, omówiliśmy. Postanowiliśmy. Wspólnie. Nie czas teraz na bezsensowne refleksje.
Odwrócił się.
Chyba rozumiesz, że... - urwał, napotkawszy twarde spojrzenie jej ciemnych, błyszczących oczu.
Chociaż raz w życiu bądź mężczyzną - powiedziała z odcieniem pogardy. - Idź wreszcie po tę łopatę.
Wolno schodził po schodach wiodących do piwnicy. Miał zamęt w głowie. Zesztywniałe mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Bez księdza, bez modlitwy - myślał z uporem. Nie był wierzący, ale właśnie w tym momencie sprawy rytuału religijnego nabrały dla niego zupełnie niespodziewanie ogromnej wagi. Problem odczytania nad mogiłą choćby najkrótszej modlitwy stał się nagle jakąś mistyczną koniecznością. Wydało mu się, że w ten sposób zdoła złagodzić odpowiedzialność za czyn, jaki brał na swoje sumienie. Niestety, nie miał w domu ani Pisma Świętego, ani książki do nabożeństwa.
W piwnicy znalazł dwie łopaty. Wybrał cięższą, solidniejszą, osadzoną na mocnym dębowym drzewcu. Ociągając się wrócił na górę.
Hanka oczekiwała go niecierpliwie.
Cóżeś tam robił tyle czasu?
Szukałem łopaty. - Przestraszył się własnego głosu, taki był zmieniony, zachrypnięty.
Pośpiesz się. Zawiniemy go w prześcieradło i wsuniemy do plastikowego worka. Wszystko przygotowałam.
Poczuł, że znowu żołądek podchodzi mu do gardła.
Daj mi wódki.
Bez słowa wyjęła z kredensu butelkę i kieliszek. Nalała.
A ty?
Co ja?
Ty. się nie napijesz?
Energicznie potrząsnęła głową.
Ja nie muszę dodawać sobie odwagi.
Poczuł gwałtowny przypływ nienawiści. Ten jej spokój, opanowanie, brak jakichkolwiek cech zgodnych z naturą kobiety doprowadzały go do wściekłości. Wypił wódkę i trzasnął kieliszkiem o podłogę.
Nie hałasuj - upomniała go i zgasiła światło.
Przeszli do sąsiedniego pokoju. Po ciemku zawinęli
ciało w prześcieradło, a potem wsunęli je do plastikowego worka. Hanka miała ruchy szybkie, precyzyjne, wykazywała dużą siłę fizyczną. Robiła wrażenie kogoś, kto przygotowuje paczkę, żeby ją nadać na poczcie. Zawiązała worek i powiedziała:
Gotowe. Teraz idź wykopać dół. Pośpiesz się.
Był rad, że jest ciemno, i że Hanka nie może dojrzeć
wyrazu jego twarzy. Już nie było odwrotu.
Kiedy podszedł do drzwi, poczuł dotknięcie jej ręki.
Włóż płaszcz. Deszcz pada - powiedziała z troską w głosie. - Zmokniesz.
Żachnął się.
Daj mi spokój. Nie potrzebuję płaszcza.
Szybko wyszedł do ogrodu. Olbrzymi jałowiec, rysujący się niewyraźną sylwetą na tle ciemnego, bezgwiezdnego nieba, wyglądał jak cyprys. Pod nim zaczął kopać.
Mżył gęsty, uporczywy deszcz. Drobne krople chłodnymi uderzeniami padały na twarz i ręce, wdzierały się za kołnierz. Teraz żałow.ał, że nie wziął ortalionowego płaszcza, ale nie miał zamiaru wracać do domu. Nie chciał zobaczyć Hanki, stojącej zapewne wyczekująco koło okna.
Piaszczysty, rozmiękły grunt łatwo ustępował pod uderzeniami ciężkiej łopaty. Dół pogłębiał się z każdą chwilą. „Nie myśleć, nie myśleć” - powtarzał sobie.
Kopał z coraz większą pasją, usiłując fizycznym wy- sitkiem zagłuszyć strach przed tym, co miało nastąpić. Zdawało mu się, że jakiś ohydny, szyderczy głos szepce mu do ucha: „Grabarz! Grabarz!”
Nagłe poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się gwałtownie i o mało nie krzyknął, zobaczywszy ciemną, nieruchomą postać.
Cicho - szepnęła Hanka, jakby przewidując jego odruch. - To ja. Co ty tu jeszcze robisz?
Przecież widzisz, że kopię - warknął przez zaciśnięte zęby. - Kopię grób... Grób! Jestem grabarzem.
Dotknęła jego ręki.
Dosyć. To nie ma być rodzinny grób. Dosyć. Chodź.
Posłusznie poszedł za nią do domu. Był już o wiele spokojniejszy, bardziej opanowany. Nie miał przecież powodu, żeby jej nienawidzić. Razem wszystko zaplanowali, obmyślili, razem podjęli tę decyzję.
Po chwili znaleźli się w pokoju, w którym leżał plastikowy worek, wypełniony nieruchomym ciałem.
Hanka, która w ciemnościach poruszała się z całkowitą swobodą, przysunęła nosze.
Pomóż mi.
Dotknął zwłok i znowu poczuł nawrót mdłości. Mocno zacisnął szczęki.
Pomóż mi - powtórzyła niecierpliwie.
Współnymi siłami ułożyli plastikowy worek na noszach. Ciężar nie był duży. Stary człowiek ostatnio bardzo schudł.
Ostrożnie i bardzo wolno zanieśli nosze pod wspaniale wybujały krzak jałowca. Spuścili ciało do dołu i zaczęli zakopywać. Spostrzegł, że Hanka przyniosła tę mniejszą łopatę z piwnicy. Ucisk w żołądku nie ustawał ani na chwilę, ale ogromnym wysiłkiem woli panował nad sobą. Dopiero kiedy skończyli machać łopatami i posadzili na świeżej mogile przygotowaną na ten cel darń, zwymiotował. „To pogrzebowa modlitwa” - pomyślał z tragicznym szyderstwem i otarł wargi rękawem zmoczonej deszczem marynarki.
W milczeniu wrócili do domu.
Nalać ci jeszcze? - spytała Hanka.
Nalej.
Nie zapalając światła, przyniosła butelkę i dwa kieliszki. Najwidoczniej i ona także postanowiła się napić.
Żałujesz?
Czuję wstręt do siebie.
Daj spokój. Nigdy nie przypuszczałam, że z ciebie taki mięczak.
Sięgnął po butelkę i napełnił swój kieliszek.
Nie każdy może mieć nerwy jak postronki. Ci, co się na wsi wychowali...
Mogłeś się nie żenić z chłopką! - krzyknęła. - Nikt ci nie kazał. A jak ci się nie podoba, to możemy się rozwieść. Ja cię siłą trzymać nie będę. Idiota! I wódki też ci już nie dam. Dosyć - dodała, spostrzegłszy rękę wysuwającą się w kierunku butelki.
Przepraszam - powiedział cicho. - Nie chciałem ci zrobić przykrości. Wszystkiemu winne te cholerne nerwy.
Hanka odniosła butelkę i kieliszki do kredensu.
Czy myślisz, że mnie to wszystko tak łatwo było znieść? Czy ci się wydaje, że ja zupełnie nic nie czuję?
Ale jeżeli coś się postanowi, coś się zadecyduje, to już trzeba konsekwentnie do końca. Nie wolno się mazgaić. Teraz trzeba będzie tam posadzić jakieś krzaki, Najlepiej także jałowiec.
Rozdział II
Od owej deszczowej nocy upłynęło parę tygodni. Początkowo Hanka nie zdawała sobie sprawy z trudności, jakie zaczną się teraz piętrzyć przed nimi. Zaczęło się od psa. Zaraz następnego dnia Rex zaczął biegać jak oszalały po całym terenie. Węszył, naszczekiwał, zaglądał do każdego kąta, chwilami siadał przed domem i wył. Wreszcie energicznie zabrał się do kopania pod jałowcem. Trzeba go było uwiązać na łańcuchu.
Musimy się go pozbyć.
Chyba nie masz zamiaru...? - oburzył się Adam.
Ależ nie - przerwała pośpiesznie. - Musimy go oddać w dobre ręce. Gdzieś, gdzie by mu nie zrobiono krzywdy.
Kto go zechce wziąć?
Takiego pięknego owczarka każdy weźmie. To rasowy pies. Wiesz co? Mam myśl. Wsadzę go do wozu i zawiozę do Krystyny.
Pojedziesz aż pod Rzeszów?
A dlaczegóż by nie? W tej chwili właśnie przypomniałam sobie, że Krystyna kiedyś pisała do mnie, że poszukują ładnego, rasowego psa.
I tak Rex powędrował na południe kraju i musiał przywyknąć do nowych warunków.
Problem psa był zatem załatwiony. Natomiast o wiele bardziej skomplikowany okazał się inny - problem męża.
Adam chodził ponury i milczący. Nieraz całymi dniami nie odzywał się ani słowem. Wyprowadził się ze wspólnej sypialni i zamieszkał w małym pokoiku na górze. Hanka parokrotnie usiłowała nawiązać z nim jakiś trochę cieplejszy, serdeczniejszy kontakt. Jednak wszystkie te próby okazały się bezowocne. Adam zaciął się w swym wrogim milczeniu i nie miał najmniejszej ochoty nawiązywać przyjaznych stosunków z żoną.
O co ci właściwie chodzi? - pytała wyprowadzona z równowagi. Czego ty chcesz ode mnie?
Niczego nie chcę. Daj mi spokój.
Przecież się zgodziłeś, przecież sam tego chciałeś. Dlaczego więc teraz urządzasz takie komedie?
Zostaw mnie.
W jego życiu nic się pozornie nie zmieniło. Rano wstawał o zwykłej porze. Zjadał skromne śniadanie, które sobie sam szykował, wyprowadzał wóz z garażu i odwoził Hankę do szpitala, a potem jechał do biura projektów. Razem wracali do domu, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Hanka siadała na tylnym siedzeniu. Myślała, że lepiej byłoby jeździć kolejką elektryczną, ale uważała to za zbyt daleko posunięte ustępstwo na jego korzyść. Ostatecznie to za jej pieniądze kupili tego fiata. Z jakiej racji on sam ma z niego korzystać?
Czasem ona prowadziła, a wtedy Adam lokował się na tylnym siedzeniu.
Pod koniec sierpnia mieli oboje pojechać na trzy tygodnie do Bułgarii. Któregoś dnia powiedziała:
Ja nie jadę. Pojedziesz beze mnie.
Bilety zarezerwowane mruknął.
To skreślisz rezerwację mojego biletu.
Jak chcesz.
W gruncie rzeczy odpowiadała mu ta koncepcja, żeby samemu pojechać do Bułgarii, zmienić otoczenie, odetchnąć innym powietrzem, zapomnieć.
Dasz sobie tu sama radę?
Cóżeś się nagle zrobił taki troskliwy? Bądź spokojny. Dam sobie radę bardzo dobrze, a może lepiej, jak ciebie tu nie będzie. Już patrzeć nie mogę na tę twoją pogrzebową minę.
Nie powinniśmy byli tego robić - powiedział cicho.
Żachnęła się.
Przestań wreszcie nudzić. Trzeba się było przedtem dobrze zastanowić, a nie teraz idiotycznie zatruwać sobie życie. O Boże! Chciałabym, żebyś wreszcie wyjechał i nie lamentował mi tutaj nad głową. Dosyć mam kłopotów.
Należał mu się przyzwoity pogrzeb. Bóg nas skarżę.
Spojrzała na niego zdziwiona.
Od kiedyż to zrobiłeś się taki wierzący?
Odwrócił się i poszedł do siebie na górę.
'/ *
Osobnym zagadnieniem była sprawa matki Hanki, która od tygodnia mieszkała u Rodowskich. Staruszka już po kilku dniach wystąpiła ze swoimi pretensjami.
Jeżeli ci się zdaje, że mi tu u was wesoło, to się bardzo mylisz powiedziała do córki.
Czego mamie brakuje?
Brakować niczego mi nie brakuje, ale żyje się tu jak w jakim grobie. Gęby nie ma do kogo otworzyć. Ten twój Adaś to jakiś taki ponury. Chodzi z taką miną, jakby kogo zamordował. Słowem się do człowieka nie odezwie. A ten jego stryjaszek jeszcze gorszy. Mruk, nieużyty. Ani w karty nie chce pograć, ani w szachy. Myślałam, że chociaż z niego będę miała jakieś towarzystwo, ale gdzie tam. Lepiej mi było do Krysi jechać, chociaż tam ciasnota i pięcioro dzieci... Ale jakoś tak bardziej po ludzku żyją. Żałuję, żem zdała gospodarkę. Ale nie było komu robić. No to przyjechałam do ciebie. Myślałam, że będzie inaczej. A tu smutno, bardzo snuitno.
Może przecież mama posłuchać radia, obejrzeć telewizję...
Daj mi święty spokój z tą twoją telewizją! - wy- buchnęła staruszka. - Pokazują takie głupoty, że szkoda nawet oczu na patrzenie. Czyś ty kiedy widziała coś ciekawego w telewizji?
Nie mam czasu, żeby siedzieć przed telewizorem.
No, naturalnie. Ty nigdy na nic nie masz czasu. Nawet ze mną nie masz czasu porozmawiać.
Przecież rozmawiam z mamą.
E, takie tam rozmawianie. Ja bym chciała, żebyśmy sobie spokojnie usiadły w fotelikach i pogawędziły, tak jak kiedyś, jak dawniej.
Hanka uśmiechnęła się.
Chyba mama widzi, jaka jestem zajęta.
Widzę, widzę, a ja to niby nic nie robię według ciebie? Kurom trzeba dać jeść i króliki nakarmić, obiad ugotować, a sprzątnąć mieszkanie to mało?
Przychodzi przecież Wawrzyniakowa do pomocy.
Wawrzyniakowa, Wawrzyniakowa... Zawracanie głowy, nie żadna pomoc. Wszystko po niej muszę sama zrobić.
Może mama ma za duże wymagania?
Lubię, żeby wszystko było akuratnie zrobione. A
w ogóle to żałuję, żeśmy gospodarkę zdali. Trzeba nam było na wsi zostać.
A któż by na tej ziemi robił, mamo?
A ty, a twój mąż, a wasze dzieci. Ale nie, zachciało ci się na doktorkę iść, a on znowu inżynier. Tak, jakby mało było lekarzy i inżynierów.
Nie każdy ma ochotę być rolnikiem.
Staruszka pokiwała głową.
No tak. Faktycznie, że nie każdy.
Mama coś mizernie wygląda.
Ja? Mizernie wyglądam? Co ty wygadujesz, moje dziecko? Nie dalej jak wczoraj usłyszałam od Waw- rzyniakowej, że wyglądam jak panna na wydaniu.
A dobrze się mama czuje?
Znakomicie. Nigdy się lepiej nie czułam.
Wydaje mi się jednak odezwała się po chwili Hanka - że dobrze by mamie zrobiła jakaś kuracja wzmacniająca. Może wystarałabym się dla mamy o sanatorium w Nałęczowie...
Haneczko, co ci do głowy przychodzi? Po cóż ja mam jechać do Nałęczowa? A bo mi tu źle?
Nałęczów dobrze by mamie zrobił na serce. Tutaj powietrze bardzo suche. W ogóle cała ta linia otwocka to same piachy. Dobre dla chorych na płuca, ale na serce...
Nie opowiadaj byle czego. Do żadnego Nałęczowa nie pojadę i sprawa skończona.. Coś mi się zdaje, że chciałabyś się mnie stąd pozbyć. O co właściwie chodzi? Zawadzam ci?
Ależ, mamo! Jak mama może tak mówić?
Wiesz, że ja zawsze mówię to, co myślę. A co to Adaś taki teraz nierozmowny? Pokłóciliście się?
Skądże znowu!
No to dlaczego chodzi z taką miną, jakby kogoś zamordował?
Mamo...
Bo wam, młodym, to się zdaje, że jak ktoś jest stary, to już nic nie rozumie. A ja wszystko doskonale rozumiem, ze wszystkiego zdaję sobie sprawę i widzę, że coś jest nie w porządku.
O co właściwie mamie chodzi? - zniecierpliwiła się Hanka.
A o to, że twój mąż wcale się do mnie nie odzywa i tak spode łba patrzy, jak jaki zbój.
Musi mama zrozumieć, że Adam jest przepracowany.
Przepracowany, przepracowany... Wszyscy ludzie pracują, a nikt się tak cudacznie nie zachowuje. Odwłasnego zięcia mam chyba prawo wymagać trochę grzeczności. Zresztą on nawet do swojego stryja nic się nie odzywa.
Wyjedzie na urlop, odpocznie, to mu się humor poprawi - powiedziała uspokajająco Hanka.
Mieliście przecież razem jechać do Bułgarii.
Ale ja nie jadę. Adam jedzie sam.
A widzisz. Od razu się domyśliłam, że między wami coś się popsuło. Mnie nie oszukacie. O, nie...
Wieczorem, po kolacji, Hanka zabrała Adama na spacer do lasu. Początkowo trochę się opierał, mówiąc że jest zmęczony, ale wreszcie się zgodził.
Kiedy znaleźli się na piaszczystej drodze biegnącej wśród młodych sosen, Hanka powiedziała:
Już dawno chciałam z tobą porozmawiać. Tak dalej być nie może.
O co ci chodzi? - burknął.
Stanowczo musisz zmienić swoje postępowanie. Tak się nie możesz zachowywać.
Niby jak?
No przecież wiesz. Chyba nie muszę ci tłumaczyć. Chodzisz taki nadęty, z nikim dwóch słów nie zamienisz... Nie myśl, że mama jest już taką całkowicie zra- molałą kretynką. Jeszcze się doskonale we wszystkim orientuje. Czy wiesz, że wystąpiła dzisiaj do mnie z różnymi pretensjami?
Z pretensjami?
A tak. Mówiła, że jesteś dla niej nieuprzejmy, że się w ogóle nie odzywasz ani do niej, ani do stryja.
Chyba nie muszę?
A właśnie, że musisz. W naszej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na to, żeby wzbudzać w otoczeniu jakieś podejrzenia. Prócz tego mama ma pretensję, że twój stryj nie chce z nią grać w sześćdziesiąt sześć ani w szachy.
Żachnął się.
Trudno, żebym na stare lata uczył faceta grać w szachy. To już naprawdę trochę za duże wymagania.
W sześćdziesiąt sześć mógłbyś go nauczyć. To nie taka sztuka.
Daj mi spokój. Żałuję, że się w ogóle w to wszystko wdałem. Dla głupich paru dolarów... Cholera!
Hanka pokiwała głową.
I ja także żałuję. Ale teraz nie możemy się już cofnąć. Za późno.
*
Wawrzyniakowa również była niezadowolona.
Muszę z panem inżynierem porozmawiać.
Adam z nie ukrywaną niechęcią spojrzał na pucołowatą kobietę.
O czym pani chce ze mną rozmawiać?
A o panu profesorze.
Tyle razy mówiłem, że mój stryj nie jest żadnym profesorem.
Jest czy nie jest, nieważne. Ale wygląd ma na profesora. Muszę przecież jakoś mówić. „Panie doktorze”
nie, „panie inżynierze” - nie, „panie mecenasie^ - także nie. No to niech już będzie: profesorze. Najlepiej pasuje.
Adam machnął ręką.
Mniejsza z tym. Więc o co właściwie chodzi?
A chodzi o to, że pan profesor jest strasznie gry- maśny.
Grymaśny...?
A żeby pan wiedział. Byle czego nie chce jeść. Okropnie wymagalny. A to mu zrób to, a to mu zrób tamto. A dzisiaj nie ma co wydziwiać. Trzeba to jeść, co dają. A w.ogóle to mi się pan profesor zaczął tak do kuchni wtrącać, że rady sobie dać nie mogę. Nie znoszę, jak mi kto do garnków zagląda. Jak tak dalej pójdzie, to chyba podziękuję za pracę.
Niechże Wawrzyniakowa da spokój - przestraszył się Adam. Nie trzeba się tak denerwować. Pomówię ze stryjem, żeby pani nie dokuczał.
*
Początkowo był nawet bardzo zadowolony. Przyzwoicie umeblowany pokój z łazienką, dobre jedzenie, spokój, cisza, świeże powietrze, naokoło las. Żyć, nie umierać. Wydawało mu się, że szczęście się nareszcie do niego uśmiechnęło, że wygrał los na loterii. Jednak po jakimś czasie to ciągłe siedzenie w fotelu inwalidzkim zaczęło go męczyć. Wprawdzie już od dość dawna nie poruszał się zbyt żwawo, ale przy pomocy laski jakoś sobie radził. A teraz nic, tylko fotel i fotel.
Do czytania nie był przyzwyczajony, telewizja nudziła go. Przeważnie usypiał w czasie nadawania, nawet gdy był to program rozrywkowy. Całe dnie spędzał obserwując ptaki na drzewach albo mrówki kręcące się po piasku. Ciągle tłumaczył sam sobie, że jest mu dobrze, bardzo dobrze, że nigdy mu się tak w życiu nie powodziło, nigdy nie miał takiego luksusu. Przecież oprócz tego wszystkiego dostaje jeszcze forsę, sporo forsy, no i bony dolarowe. Nie, stanowczo nie mógł narzekać. Czy kiedyś on, kucharz z podłej knajpy, mógł zamarzyć o takim luksusowym życiu? Że musiał zapuścić brodę? No to co z tego? Za to mu płacą.
Wszystko mógł jakoś znieść, i siedzenie w fotelu inwalidzkim, i brodę, i brak towarzystwa. Najgorsze było to życie bez wódki. Ani kropli. Żeby chociaż od czasu do czasu palnąć sobie setę, a tu ani kieliszka. Prawdziwa rozpacz.
Któregoś dnia, widząc przechodzącą w pobliżu Hankę, pokiwał do niej podniesioną w górę dłonią. Podeszła.
Chciałbym z panią doktór porozmawiać.
Rozejrzała się niespokojnie.
Przecież tłumaczyłam, że ja nie jestem żadna „pani doktór”, tylko po prostu Hania. Proszę do mnie mówić Haniu. Niech stryj do mnie mówi Haniu. Tak się umówiliśmy.
Niecierpliwie machnął ręką.
No dobrze już, dobrze. Niech będzie. Niech pani doktór siada.
Znowu?
Siadaj, Haniu.
Usiadła w wiklinowym foteliku.
Co się stało? Cy coś stryjowi potrzeba?
Jaki ja tam „stryj”? Ale niech będzie. Nic się takiego nie stało. Ale potrzeba mi...
Czego?
Wódki.
Aż podskoczyła z wrażenia.
Przecież umówiliśmy się. To był warunek. Tak, czy nie?
No tak, tak, faktycznie. Umówiliśmy się. Co prawda, to prawda. Ale nie myślałem, że mi będzie tak ciężko. Moja mila, moja złociutka. A może by tak chociaż raz na tydzień, w sobotę albo w niedzielę, se- tuchnę, tylko setuchnę, ani kropelki więcej. Raz na tydzień...
Wykluczone - powiedziała energicznie i wstała. - I proszę mi tu nie rozrabiać.
Rozmowa ta zdenerwowała Hankę. Przed podjęciem decyzji nie zdawała sobie sprawy, że to wszystko będzie takie skomplikowane. Usposobienie miała optymistyczne, zwykła widzieć tylko dobre strony każdego przedsięwzięcia. Kiedy już raz coś postanowiła, nie dopuszczała do siebie żadnych wątpliwości, żadnych wahań. Bez zastrzeżeń wierzyła w sukces. Teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości, czy jej inicjatywa była słuszna. Nie przewidziała wielu aspektów tej akcji. Nie przypuszczała, że tyle trudności trzeba będzie pokonać. Matka coraz częściej okazywała swoje niezadowolenie i stała się podejrzliwa, ten stary dureń już zaczynał się buntować... Tego tylko brakowało, żeby którejś nocy pies wrócił spod Rzeszowa i zaczął kopać pod jałowcem. Wawrzyniakowa także zaczynała przysparzać kłopotów. Żeby już chociaż Adam jak najprędzej wyjechał do tej Bułgarii i przestał straszyć ludzi swą ponurą twarzą!
Wieczorem matka przyszła do jej pokoju.
Nie przeszkadzam ci, Haneczko?
Nie, niech mama siada.
Staruszka z głębokim westchnieniem opadła na fotel.
Chciałabym z tobą porozmawiać.
Wydaje mi się, że niedawno rozmawiałyśmy.
Tak, ale nie o wszystkim.
A o czym mama chciałaby ze mną pomówić?
O was, o tobie i o Adamie. Jakież to małżeństwo, które razem nie sypia?
Małżeńskie łóżka dawno wyszły z mody. Teraz każdy powinien mieć własny pokój, jeżeli to tylko możliwe. Czasem człowiek potrzebuje zupełnej samotności.
Ja tam z twoim ojcem, Panie świeć nad jego duszą, zawsze spałam w jednym łóżku, i było dobrze. Lecz mniejsza o to. Miejcie sobie te osobne pokoje, ale chociaż od czasu do czasu mąż powinien żonę wieczorkiem albo w nocy odwiedzić.
Hanka poczuła, że się czerwieni.
A skądże to mama wie, że Adam mnie nie odwiedza?
Skąd wiem, to wiem. Niech ci się nie zdaje, że jestem taka głupia.
To są nasze osobiste sprawy.
A pewnie, że osobiste. Kto mówi, że nie? Ale jak będziecie żyli w takiej separacji, to się skończy rozwodem. Rozumiesz?
No to co z tego? - Hanka wzruszyła ramionami - To najwyżej się rozwiedziemy. Dziury' w niebie nie będzie.
Pewnie. Ale i chłopa w domu także nie będzie. Nie myśl, że sobie tak łatwo znajdziesz nowego męża.
Prawda, że taka stara jeszcze nie jesteś, ale i nie młodziutka. A teraz mężczyźni nie tacy skorzy do żeniaczki, oj nie.
Obejdę się bez męża.
To się tylko tak mówi, moje dziecko, to się tylko tak mówi, a chłop kobicie potrzebny, i tyle. Radzę ci, Hanuś, dobrze się nad tym zastanów, co ci stara matka mówi, żebyś nie żałowała. Teraz Adama samego puszczasz do Bułgarii. Uważaj, żeby tu sobie jakiej Bułgarki nie przywiózł.
Hanka żachnęła się niecierpliwie.
Niech mi mama da spokój. Mam swój fach i zawsze dam sobie radę, z mężem czy bez męża.
Staruszka dźwignęła się z fotela.
Ano rób, jak uważasz. Żebyś tylko nie żałowała. Dobranoc.
Dobranoc, mamo.
Rozdział III
Skleroza pani Heleny wcale nie była tak daleko posunięta, jak to się mogło wydawać jej otoczeniu. Miała pewne kłopoty ze wzrokiem i bez okularów słabo widziała. Używała dwóch par szkieł, jedne do patrzenia na odległość, drugie do czytania. Oczy szybko się jej męczyły i nawet okulary nie mogły skorygować zamglonego i nieostrego obrazu. Mózg jednak działał bez zarzutu. Pamięć miała znakomitą, potrafiła kojarzyć fakty i wyciągać prawidłowe, logiczne wnioski, a z dawnych lat pozostał jej jeszcze szybki refleks i doskonale rozwinięta spostrzegawczość. Ze słuchem też niebyło tak źle, jak powszechnie sądzono. Udawała, że nie dosłyszy. To była od dawna obmyślona taktyka, którą stosowała nawet w stosunku do własnej córki. Chciała wiedzieć jak najwięcej o ludziach i ich sprawach. Każdy przecież mniej się liczy ze słowami jeżeli wie, że w pobliżu znajduje się głuchawa staruszka. Często też pani Helena udawała osobę o wiele bardziej naiwną i w niczym się nie orientującą, niż nią była w istocie.
Ostatnio wiele rzeczy ją niepokoiło, a nawet czasem spędzało sen z powiek. Po pierwsze bała się, że małżeństwo córki może się rozlecieć. Tego sobie absolutnie nie życzyła. Adam jaki był, taki był, ale zdarzają się przecież dużo gorsi. Prawda, że trochę fajtłapa, niezaradny życiowo, taki jakiś powolny, bez temperamentu... Fachowiec jednak dobry, zarabiał zupełnie przyzwoicie, cenili go w pracy, dostawał różne odznaczenia, premie, nie pijak, nie dziwkarz, pieniądze żonie oddawał, domu się trzymał. Czego tu jeszcze chcieć? A że niewiele miał, jak to mówią, tej ikry, to już trudno. Nie można zbyt dużo wymagać. Hanka jest głupia, że nie umie `go jakoś do siebie zachęcić. Pewnie, da sobie radę i bez niego, ale zawsze co chłop w domu, to chłop, choćby i trochę ślamazarny. Nie powinna była puszczać go samego do tej Bułgarii, oj nie. Kto wie, co mu się tam może przytrafić. Mężczyzna w sile wieku... Jak go tam słoneczko przygrzeje, jak sobie na te Bułgarki popatrzy, to ślamazarny, nie ślamazarny - diabli wiedzą, co mu może do łba strze
lić. A taka zaraz przyczepi się jak rzep do psiego ogona i rób, co chcesz. Gotowa za nim przyjechać do Warszawy, i co,wtedy?
Drugą poważną troską pani Heleny był stryj Adama. Postanowiła go trochę rozruszać, ale nie bardzo jej się to udawało. Na wszystkie próby nawiązania rozmowy odpowiadał gniewnymi pomrukami, odwracał głowę, a nawet spluwał, co już było zwykłym gru- biaństwem. Nie chciał się nauczyć grać ani w szachy, ani w sześćdziesiąt sześć. A na prośby i nalegania odpowiedział kiedyś, że może grać, ale w „oko” albo w pokera, w żadne tam sześćdziesiąt sześć. Pani Helena nie miała zamiaru uprawiać hazardu i zrezygnowała. Nie zrezygnowała jednak z prób nawiązania rozmowy. Wynajdywała najrozmaitsze tematy, które, jak jej się zdawało, powinny zainteresować ponurego staruszka. Jednakże jakoś nic go nie interesowało, ani rybołówstwo, ani polowanie, ani praca w ogrodzie. Któregoś dnia powiedziała:
Słyszałam, że pan miał psa?
Psa? - zdziwił się stary.
No tak. Podobno to był pański ulubieniec.
A na co mi pies? - burknął pan Tomasz i wrócił do przeglądania „Przekroju”.
Zawsze byłoby weselej z psem.
I bez psa także jest wesoło.
Tego nie powiem, żeby u nas było tak bardzo wesoło. Po całych dniach gęby nie ma do kogo otworzyć. Dobrze, że mam robotę w ogrodzie, bo inaczej to chybabym stąd gdzie uciekła.
Czy pani pije? - spytał niespodziewanie stryj Adama.
Spojrzała na niego zdziwiona.
Jak to, czy piję? Niby co? Oczywiście, piję mleko, herbatę, kawkę, czasami lemoniadę.
Machnął ręką niecierpliwie.
Nie o tym mowa. Pytam, czy pani pije bałtyk, jarzębiak, śliwowicę... i w ogóle... Najzdrowsza czyściocha.
Ja alkoholu nie używam odparła z godnością. - Zupełnie nie używam. Lekarz mi zabronił.
E tam, lekarze... - skrzywił się pogardliwie. Innym zabraniają, a sami tankują jak cysterny. Znałem jednego takiego pana doktora, co zanim pacjenta zbadał, zawsze musiał setę sobie kropnąć. Nie powiem, żeby był taki oliwa na sto dwa. ale wypić lubił i wyglądał bardzo zdrowo.
Ja nie piję - powtórzyła ze zdwojoną energią pani Helena.
Stryj Tomasz westchnął ciężko.
A szkoda, wielka szkoda. Nawet bimberku swojej roboty? zapytał z nadzieją w głosie.
Nawet. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego mnie pan o takie rzeczy wypytuje.
Wzruszył ramionami.
E, nic... Tak sobie zapytałem. Myślałem, że może przy kieliszku lepiej by się nam gawędziło.
Do kieliszka musi pan sobie poszukać innego kompana. Ja się nie nadaję.
Zapadł w ponurą zadumę. Nie odezwał się już ani słowem. Posiedziała chwilę na wiklinowym foteliku, potem wstała i poszła do domu.
*
Niedzielne, pogodne popołudnie. Słońce przygrzewało jak w lipcu, łagodny powiew wiatru kołysał koronami drzew, ptaki ćwierkały wesoło, a po intensywnie niebieskim niebie błąkały się białe, puchate obłoki. Było cicho, spokojnie, bardzo przyjemnie.
Hanka pojechała do Warszawy na czyjeś tam imieniny, a pani Helena, po kolejnej nieudanej próbie nawiązania rozmowy z panem Tomaszem, zabrała się do grabienia alejek. Nie lubiła całkowitej bezczyności i jeżeli nie rozmawiała z kimś, to zawsze musiała sobie znaleźć jakieś zajęcie.
W pewnej chwili posłyszała skrzypnięcie furtki. Odwróciła głowę i zobaczyła wysokiego mężczyznę, idącego wolnym, miarowym krokiem w jej kierunku. Trochę się zaniepokoiła. Wieloletnie doświadczenie nauczyło ją, że odwiedziny obcych ludzi nigdy nie wróżą nic dobrego. Albo komornik, albo urzędnik z Wydziału Finansowego, albo jakiś inny wydrwigrosz... Wyprostowała się mężnie i przybrała obronną postawę.
Tym razem jednak nieznajomy nie wyglądał ani na komornika, ani w ogóle na żadną urzędową osobę. Przystojny, w świetnie skrojonym garniturze, zapewne zagranicznego pochodzenia, śnieżnobiała koszula ożywiona krawatem koloru dojrzałej wiśni, ruchy spokojne, harmonijne, zdradzające pewność siebie i duże obycie towarzyskie. Robił wrażenie człowieka, który używa wody kolońskiej tylko w najlepszym gatunku. Spojrzał na panią Helenę dużymi brązowymi oczami i powiedział:
Najmocniej przepraszam, że ośmielam się panią niepokoić...
Czy pan kogoś szuka? - spytała zaciekawiona.
Ukłonił się uprzejmie, a na jego twarzy pojawił się
uwodzicielski uśmiech.
Przede wszystkim pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Klonowicz, Gustaw Klonowicz, i jestem najbliższym sąsiadem państwa.
Ach tak - zdziwiła się pani Helena. Pospiesznie wytarła dłoń o fartuch i podała ją niespodziewanemu gościowi. Jestem Helena Staniszewska. Dziwne, że jeszcze pana tutaj nie widziałam. Jeżeli jest pan naszym sąsiadem...
Mieszkam tu od niedawna wyjaśnił skwapliwie.
Dopiero drugi tydzień.
To pewnie pan przyjechał na letnisko?
Nie przestawał się uśmiechać. Ten uśmiech miał w sobie coś takiego, co przypominało pani Helenie dawne, młode lata. Czesiek Walica także się kiedyś tak do niej uśmiechał. Dawne czasy.
Właściwie lato już mamy za sobą powiedział wesoło. - Przyjechałem z zagranicy i wynająłem pokój u państwa Chodakowskich.
Od razu zgadłam, że pan zagraniczny gość pochwaliła się pani Helena.
A dlaczegóż to pani tak przypuszczała?
Wzruszyła ramionami.
Bo ja wiem. l ak jakoś... Wygląda pan na zagra- nicznika. Ja, proszę pana. mam do tych rzeczy oko. Mnie tam dużo nie trzeba. Tylko spojrzę, już wiem, kto i co. Z daleka pan przyjechał?
Z Anglii. Jestem Polakiem, ale obywatelstwo mam angielskie. Tam się urodziłem.
I akuratnie tutaj pan wynajął pokój? Dlaczego?
Podoba mi się w Józefowie. Spokój, cisza, dużo zieleni, a przede wszystkim dużo słońca i suchy piasek. Po tej angielskiej mgle i wilgoci to dla mnie raj na ziemi.
I na długo pan tu przyjechał?
Może na miesiąc, może na dwa, jeszcze dokładnie nie wiem. Zobaczę, jak mi się tu będzie pracowało.
To pan tutaj pracuje?
Tak. Piszę powieść, której akcja toczyć się będzie częściowo w Anglii, a częściowo w Polsce. Dlatego przyjechałem do Polski.
Pan jest pisarzem?
Znowu się uśmiechnął.
Można by to tak określić. Ale może ja pani zajmuję zbyt dużo czasu?
Cóż znowu? - zaprzeczyła z ożywieniem. - Tak rzadko mam tutaj okazję rozmawiać z kulturalnymi ludźmi... To dla mnie prawdziwa przyjemność. Może napiłby się pan herbatki? Mam jeszcze kawałek placka, który wczoraj upiekłam.
Skłonił się.
Bardzo dziękuje za miłe zaproszenie, ale nie przyszedłem na podwieczorek. Mam do pani wielką prośbę.
Spojrzała na niego zaskoczona.
Prośbę? Do mnie?
Tak. Słyszałem, że u państwa jest telefon. Chciałbym prosić... Czy mógłbym zatelefonować?
Ależ oczywiście. Może pan telefonować, ile razy pan tylko zechce. Proszę, proszę za mną.
Podreptała przodem w kierunku domu. Szedł za nią, rozglądając się ciekawie dokoła.
Kiedy znaleźli się w halłu, spytał:
Czy pani sama tu mieszka?
Potrząsnęła głową.
Nie, skądże. Mieszkam tutaj z córką i zięciem. Ale córka pojechała dzisiaj do Warszawy na jeden dzień, a zięć do Bułgarii na trzy tygodnie.
Piękny dom. Dużo miejsca, jak na trzy osoby.
Mieszka jeszcze z nami stryj mojego zięcia - powiedziała niechętnie. - Także przyjechał z zagranicy, z Ameryki.
Dawno? - zainteresował się powieściopisarz.
O, już kawałek czasu. Chyba będzie już ze sześć lat, a może i lepiej. Dokładnie nie wiem, ale Hanka będzie wiedziała, jeżeli to pana interesuje.
Nie, to mnie zupełnie nie interesuje. Tak sobie spytałem.
Telefon stoi tam, na stoliczku pod oknem - powiedziała.
Nakręcił numer, dowiedział się, że jakiegoś pana Szredera nie ma i odłożył słuchawkę.
Serdecznie pani dziękuję. Przepraszam za kłopot. Jeżeli można, to może jeszcze jutro rano skorzystałbym z telefonu.
Ależ naturalnie, że można. Telefon jest od tego, żeby telefonować. Proszę bardzo, niech pan przychodzi, kiedy tylko będzie panu wygodnie. To nam zupełnie nie przeszkadza. Tak bym chciała poczęstować pana tym plackiem. Jeżeli pan ma chwilę czasu, to proszę siadać. Ja zaraz zaparzę herbatę. Niedawno woda się gotowała. Jeszcze gorąca. Bardzo proszę. Tak na początek naszej znajomości...
Trudno mi odrzucić tak miłe zaproszenie uśmiechnął się.
Niech pan siada tutaj, w tym fotelu. Będzie panu wygodnie. Ja zaraz wszystko przyniosę. - Żwawym krokiem podreptała do kuchni.
Usiadł, zapalił papierosa i zamyślił się. Niebawem wróciła pani Helena, niosąc na tacy dwie szklanki herbaty, srebrną cukiernicę i kilka kawałków ciasta, ułożonych na szklanym talerzu. Ustawiła to wszystko na małym stoliczku, stojącym między rozłożystymi fotelami.
Proszę, bardzo proszę, niech się pan częstuje. Nie wiem, czy panu będzie smakował mój placek. Może trochę za mało słodki?
Ugryzł kawałek placka, powiedział że znakomity, posłodził sobie herbatę i spytał:
A stryj pani zięcia także gdzieś wyjechał?
Potrząsnęła głową.
Nie, skądże. On stale siedzi na fotelu. Nie bardzo może się ruszać. Miał wylew.
Biedaczysko. I gdzież on jest w tej chwili?
Siedzi w ogrodzie.
Może powinniśmy go też zaprosić na herbatkę?
Machnęła ręką, jakby opędzając się od uprzykrzonej muchy.
E, nie ma co sobie nim głowy zawracać. To jest człowiek nie do życia. Mruk, jakiś taki niesympatyczny. Tylko mu wódka w głowie.
Wódka?
A żeby pan wiedział. Niech pan sobie wyobrazi, że nie dalej jak wczoraj proponował mi, żebyśmy sobie oboje popili. Słyszał to kto coś takiego? Chory człowiek, paralityk, i wódki mu się zachciewa. Jeszcze czego!
Rzeczywiście, w tym stanie zdrowia alkohol nie jest wskazany - przyznał literat. Następnie podniósł wzrok na pudełko z szachami stojące na oknie. - Widzę, że ktoś w tym domu jest szachistą.
Oczy pani Heleny zapłonęły niemal młodzieńczym blaskiem.
Ja uwielbiam grać w szachy i w karty, w sześćdziesiąt sześć. A może pan też gra w szachy?
Kiedyś grywałem, ale to było dawno. Nie mam na to teraz czasu.
Musi pan kiedyś wpaść do mnie na partyjkę. Koniecznie!
Z prawdziwą przyjemnością. Nie wiem tylko, czy będę dla pani odpowiednim partnerem. Jest pani zapewne doskonałą szachistką.
Machnęła ręką.
Jaka tam ze mnie szachistka. Koń by się uśmiał. Nauczyłam się trochę w czasie okupacji. Grywałam czasem z partyzantami. Spodobało mi się to. Niech pan przyjdzie choćby jutro, to sobie zagramy. Albo pojutrze, jak panu wygodniej. Pozna pan przy okazji Haneczkę. Przepraszam, a pan żonaty?
Nie. Jestem starym kawalerem.
Jaki tam stary. Miody, przystojny mężczyzna.
Ale o żeniaczce to już czas byłoby pomyśleć. Może w Polsce znalazłby pan jaką kobitę?
Może...
Od owej słonecznej niedzieli Gustaw Klonowie* stal się częstym gościem w domu swych sąsiadów. Tak się jednak dziwnie składało, że przychodził zawsze podczas nieobecności Hanki. Grywał z panią Heleną w szachy albo w sześćdziesiąt sześć, gawędził wesoło, opowiadał różne ciekawe historie, sypał dowcipami i anegdotami jak z rękawa, słowem oczarował starszą panią, która jakby nagle odmłodniała, nabrała wigoru. nowej chęci do życia. Wyprostowała się, zaczęła bardzo dbać o swój strój, zawsze była teraz starannie uczesana, nie zapominała też o dyskretnym makijażu. Ruchy jej były sprężyste, a oczy błyszczały niemal jak za dawnych, młodzieńczych lat. Od czasu do czasu dotrzymywali towarzystwa stryjowi Adama. Klono- wicz próbował rozmawiać ze starszym panem o Ameryce, bardzo szybko jednak zorientował się, że ten temat niezbyt go pasjonuje, bo odpowiadał monosylabami, a na rozmowę w języku angielskim w żaden sposób nie dał się namówić.
Pewnego dnia Hanka wcześniej niż zwykle wróciła z Warszawy i zastała swą matkę pochyloną nad szachownicą. Po drugiej stronie stolika siedział przystojny, bardzo elegancki mężczyzna.
W takim razie ja biorę pańską wieżę - powiedziała z triumfalnym uśmiechem pani Helena. 1 szach królowi.
Klonowicz posłyszał kroki na ścieżce. Wstał obciągając marynarkę.
Pani Helena odwróciła głowę.
Ach, to ty, Haneczko... - W jej głosie wyraźnie wyczuwało się niezadowolenie. Już wróciłaś?
Już wróciłam - przytaknęła Hanka i pytająco spojrzała na nieznajomego.
Klonowicz ukłonił się..
Pani pozwoli, że się przedstawię...
To jest nasz nowy sąsiad - wyjaśniła pani Helena.
Pan Klonowicz. Wynajmuje pokój u Chodakowskich.
Hanka skinęła głową i wyciągnęła rękę na powitanie.
Miło mi pana poznać. Widzę, że dotrzymuje pan towarzystwa mojej mamie.
Od czasu do czasu grywamy w szachy - uśmiechnął się Klonowicz, obrzucając młodą kobietę taksującym spojrzeniem. Pani mamusia jest groźnym partnerem. Muszę się bardzo pilnować, żeby nie dostać mata.
Może napije się pan z nami herbaty? Zaraz się tym zajmę.
Bardzo dziękuję, ale właśnie przed chwilą piliśmy znakomitą herbatkę i jedliśmy wyborne kruche ciasteczka domowej roboty.
Ach tak...
Wieczorem Hanka odbyła z matką zasadniczą rozmowę.
Skąd się właściwie wziął tutaj ten facet?
Przyszedł któregoś dnia. Spytał, czy może zatelefonować. Pozwoliłam mu oczywiście. Trzeba być uczynnym dla ludzi.
1 teraz często przychodzi?
Od czasu do czasu. Dosyć często.
O czym z mamą rozmawiał?
O różnych rzeczach. To bardzo miły i inteligentny człowiek. A jak dobrze wychowany! Teraz się takich nie spotyka. Prawdziwy pan.
Dlaczego mama nic mi o nim nie mówiła?
Pani Helena wzruszyła ramionami.
A cóż ci miałam mówić? To nic takiego ważnego.
Hanka w zamyśleniu przygryzła dolną wargę.
Ciekawe, po co on tutaj przychodzi?
Jak to po co? Żeby ze mną pograć w szachy albo w karty, żeby porozmawiać.
Hanka jakoś dziwnie spojrzała na matkę.
I mama przypuszcza, że tego rodzaju człowiek przychodzi tutaj wyłącznie po to, żeby z mamą pograć w szachy?
A dlaczegóż by nie?
Hanka roześmiała się.
Nie, doprawdy, mama jest kapitalna. Teraz rozumiem, gdzie mi się zapodziała szminka, tusz do rzęs, puder...
O co ci właściwie chodzi, Haneczko? - zirytowała się pani Helena.
Na przyszłość proszę, żeby mnie mama natychmiast zawiadamiała o tym, że do naszego domu przychodzi jakiś nieznajomy facet - powiedziała ostro Hanka.
Nie możesz mi zabronić przyjmować moich znajomych i przyjaciół. Ja też muszę mieć swoje życie.
O czym rozmawialiście? - spytała Hanka.
O różnych rzeczach.
O co pytał?
O wszystko, o to, czy ja tutaj sama mieszkam, o ciebie, o Adama... Jak to zwykle.
A o stryja Tomasza?
Rozmawialiśmy także i z panem Tomaszem.
Hanka złapała się za głowę.
Matko święta! 1 po cóż mama ciągnęła go do tego paralityka?
Nie denerwuj się, Haneczko. Chcieliśmy trochę rozerwać pana Tomasza. Siedzi biedaczysko całymi dniami samotny. Nie ma nawet do kogo gęby otworzyć.
O czym rozmawialiście ze stryjem?
Pani Helena wzruszyła ramionami.
Tak sobie pogawędziliśmy chwilę o tym i o owym. Pan Klonowicz wypytywał pana Tomasza o Amerykę, ale tak prawdę mówiąc, to ta rozmowa nie bardzo się kleiła. To stary mruk. Nie do ludzi mu. Niech tam sobie siedzi i karmi te swoje wróble. Już go nigdy z nikim nie zapoznam. Szkoda do niego prowadzić inteligentnych ludzi.
Bardzo źle się stało, mamo, bardzo źle.
Że niby z czem?
Hanka wstała.
Mniejsza z tym. Co się stało, to się już nie odstanie. Dobranoc, mamo.
Po rozmowie z córką pani Helena długo nie mogła
zasnąć. Nie rozumiała, dlaczego to, że ona grywa w szachy z panem Klonowiczem, tak bardzo denerwuje Haneczkę. O co jej chodzi? Co w tym złego? Zachodziła w głowę, co się za tym wszystkim kryje, i nie mogła znaleźć żadnego wytłumaczenia. Martwiło ją, że prawdopodobnie skończą się te partyjki, te odwiedziny uroczego mężczyzny, który okazał jej tyle sympatii. „Przecież i stara kobieta może się podobać młodszemu. Nie, żeby zarazjakieś tam świństwa, ale tak sobie przyjacielsko pogawędzić, powspominać, zjeść jakieś smaczne ciasteczko, napić się razem herbatki, kawy, opowiedzieć coś ciekawego. Czyż to rzeczywiście niemożliwe, żeby taki młody, elegancki mężczyzna czuł się dobrze w jej towarzystwie? A może przeżył jakiś życiowy dramat, może rzuciła go żona albo narzeczona, może potrzebuje kogoś bliskiego, życzliwego, żeby zapomnieć, żeby oderwać się od swoich smutnych myśli? A zresztą przecież nie ma żadnego interesu w tym, żeby z nią grać w szachy i przychodzić na pogawędkę. Po cóż miałby to robić, gdyby się nie czuł dobrze w jej towarzystwie? Czyż to nie jest możliwe, żeby starsza kobieta zaprzyjaźniła się z młodszym od siebie mężczyzną...?”
Tego rodzaju myśli długo nie dawały jej spokoju. Zasnęła dopiero nad ranem.
*
Hanka była bardzo niespokojna. Rozmowa z matką zdenerwowała ją w najwyższym stopniu. Nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że ten dziwny jegomość nie przychodził dla pięknych oczu staruszki ani też po to, żeby sobie pograć w szachy. Więc po co? Co się kryje za tymi odwiedzinami? Z każdym dniem strach stawał się coraz bardziej dokuczliwy, niepewność, rozdrażenienie, wreszcie paniczna trwoga dręczyły ją po nocach. Zmizerniała, straciła apetyt, stała się przykra dla otoczenia. Każda drobnostka wyprowadzała ją z równowagi, każde nic nie znaczące głupstwo stawało się powodem do awantury. Nie należała jednak do ludzi, którzy długo poddają się depresji i pesymistycznym nastrojom. Była kobietą czynu i postanowiła działać. Zdecydowała, że najlepszą formą działania w tej sytuacji będzie atak.
Postanowiła jak najszybciej nawiązać kontakt z Klonowiczem. Ale jak to zrobić? Doszła do wniosku, że najzgrabniej będzie skorzystać z pośrednictwa matki.
Pan Klonowicz już dawno nas nie odwiedzał - powiedziała któregoś dnia.
Pani Helena spojrzała na córkę z wyrzutem.
Jak chcesz, żeby nas odwiedzał, kiedy patrzyłaś na niego jak na jakiego zbója. Aż mi było przykro.
Głowa mnie wtedy bolała. Nie byłam w nastroju do zabawiania gości. Chciałabym to jakoś naprawić. Zatuszować trochę to złe wrażenie.
Co chcesz zrobić?
Może mama zaprosiłaby go w sobotę na herbatkę? Ja mam dwa dni wolne. Będę się mogła wyspać. Nabiorę innego humoru.
Bardzo chętnie. Zaproszę go na podwieczorek - ucieszyła się pani Helena.
Może lepiej na kolację. Stryj Tomasz już pójdzie spać. Nie będzie nam przeszkadzał. Zresztą ludzie zazwyczaj dopiero wieczorem mają więcej czasu.
Ale jak go zaprosić? - zafrasowała się pani Helena. - Tam, u Chodakowskich, nie ma telefonu.
Napisze mama kilka słów i poślemy przez Waw- rzyniakową.
Może warto, żebyś i ty się dopisała do tego listu.
Dobrze. Dopiśzę się - zgodziła się Hanka.
I rzeczywiście w najbliższą sobotę około godziny siódmej wieczorem Klonowicz przyszedł na proszoną kolację. Miał na sobie ciemnogranatowy garnitur, uszyty według najnowszej mody. Wyglądał bardzo elegancko.
Rozmowa przy stole toczyła się wartko, dzięki talentom towarzyskim gościa. Wykazywał ogromną erudycję w wielu dziedzinach, a jego zainteresowania były bardzo różnorodne. W pewnej chwili spytał:
Dlaczegóż to stryj pani nie towarzyszy nam przy tej wspaniałej biesiadzie?
To jest stryj mojego męża - wyjaśniła Hanka, zastanawiając się, czy środek nasenny już podziałał. - Starszy człowiek, schorowany. Bardzo wcześnie kładzie się spać i wstaje o świcie. Rozmowa z nami byłaby dla niego zbyt męcząca.
Ach tak. Rozumiem.
Hance wydało się, że dojrzała figlarny błysk w ciemnych oczach, nie była jednak pewna, czy to nie złudzenie.
Może pozwoli pan jeszcze tej sałatki - powiedziała pani Helena. - Sama ją przyrządzałam, specjalnie dla pana.
Bardzo proszę. Sałatka jest rzeczywiście wyśmienita. Prawdziwy majstersztyk sztuki kulinarnej.
*
W czasie następnych dni Hanka dość często widywała się z Klonowiczem. Tak się jakoś składało, że spotykała go na szosie wracając z Warszawy i zabierała do swojego wozu. Kiedyś nawet spytała, dlaczego chodzi na spacery po szosie.
Roześmiał się.
Straszny piach w tym waszym Józefowie. Nasy- puje mi się do butów.
Ale przecież w ten sposób, zamiast oddychać świeżym powietrzem, oddycha pan spalinami. Mamy tu tyle leśnych terenów, tyle uroczych ścieżek wśród drzew, że naprawdę nie warto spacerować po szosie.
Czy nie przychodzi pani do głowy, że ja te szosowe wycieczki odbywam w pewnym określonym celu?
W określonym celu...?
Tak. Może w tym celu, żeby spotkać panią.
Rzuciła mu szybkie, badawcze spojrzenie.
Któregeś dnia muszę panu pokazać tereny, po których mógłby pan spacerować.
Bardzo dziękuję. Uszczęśliwi mnie pani, występując w roli mojego cicerone.
Już nazajutrz po tej rozmowie poszli razem na spacer do lasu. Hanka doznawała różnorakich uczuć. Przede wszystkim chciała wybadać Klonowicza i zorientować się chociaż w przybliżeniu w grze, którą prowadzi, a po drugie zdawała sobie jasno sprawę z tego, że jeszcze nigdy żaden mężczyzna tak jej się nie podobał i tak na nią nie działał. Za Adama wyszła raczej z przyzwyczajenia aniżeli z wielkiej miłości. Bardzo długo się znali, przyjaźnili się całe lata i tak jakoś to się ułożyło. Nigdy jednak między nimi nie było tak zwanych wielkich wzlotów uczuć i namiętności. Powszechnie uważano ich za dobre małżeństwo, i opinia ta miała chyba swoje uzasadnienie. Można ich było nazwać wzorową parą spokojnych, zrównoważonych ludzi, darzących się wzajemie przyjaźnią, sympatią i zaufaniem. Z Klonowiczem to było jednak zupełnie co innego. W jego obecności Hanka odczuwała dziwny, nie znany jej dotychczas niepokój, który sprawiał przyjemność.
Las pachniał rozgrzanymi w słońcu igłami sosen. Była zupełna cisza, tylko od czasu do czasu odzywał się wśród drzew jakiś ptak lub zaszeleściły krzaki, trącone zapewne łapkami królika.
Hanka szła przodem, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że idący za nią mężczyzna obserwuje jej smukłą, zgarbną sylwetkę. Instynktownie poruszała się tak, żeby zwrócić na siebie jego uwagę, żeby mu się podobać. Parę razy złapała się na tym i zaczęło ją to denerwować. „Zwariowałam - pomyślała ze złością - zupełnie zwariowałam. Ledwie się pojawił jakiś trochę możliwszy facet, to ja już od razu tracę głowę. Przecież to nonsens, zupełny nonsens. Trzeba wziąć się w garść. Tak nie można”. Nie wolno jej poddawać się urokowi tego człowieka, choćby to był sam Apollo Belwederski albo Gregory Peck czy Kirk Douglas. Poszła z nim na ten spacer, żeby się czegoś dowiedzieć, żeby go wybadać, a nie po to, żeby romansować.
Ścieżka wiodąca wśród gęstego zagajnika skończyła się i wyszli teraz na szeroką leśną drogę. Hanka zwolniła i zaczekała, aż Klonowicz ją dogoni.
Pięknie tu powiedział, wdychając głęboko żywiczne powietrze. - Jestem pani niezmiernie wdzięczny za ten spacer.
Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - W jakim celu pan do nas przychodzi? - spytała wprost.
Zdziwił się.
Jak to w jakim celu? W celach towarzyskich oczywiście. A może jestem zainteresowany panią... - dodał z leciutkim uśmiechem.
Zanim się poznaliśmy, przychodził pan do mamy na szachy. Nie wmówi mi pan, że towarzystwo mojej matki jest dla pana tak bardzo atrakcyjne. Przychodził pan w jakimś konkretnym celu. Chciałabym wiedzieć, w jakim?
Nie przestawał się uśmiechać. Robił wrażenie człowieka, który się świetnie bawi.
Wspomniałem pani, zdaje się, że jestem literatem.
I co z tego?
Literat to trochę tak jak detektyw.
Nie rozumiem.
To nietrudno zrozumieć. My, ludzie pióra, a raczej ludzie maszyny do pisania, jesteśmy w nieustannym poszukiwaniu tematów, interesujących typów, ciekawych zdarzeń. Obserwujemy ludzi, poznajemy ich życie, przyzwyczajenia, usiłujemy dowiedzieć się możliwie jak najwięcej o ich charakterach, upodobaniach, słabostkach.
Hanka skrzywiła się sceptycznie.
I chce pan, żebym uwierzyła, że moja matka jest dla pana ciekawą postacią powieściową?
Ależ oczywiście! - wykrzyknął z przekonaniem. - Pani matka, pani, stryj pani męża, wszyscy, absolutnie wszyscy jesteście bardzo ciekawymi postaciami powieściowymi.
I rzeczwiście w celu zbierania materiałów literackich przychodził pan do nas?
Dopóki pani nie poznałem, był to jedyny cel moich odwiedzin. Pani matka jest bardzo interesującą kobietą, może służyć za wzór niezwykle barwnej postaci powieściowej. Również i stryj pani męża, stary człowiek, przykuty do swojego fotela na kółkach, karmiący wróble, szpaki i kosy. Czyż to nie znakomita postać do powieści? A pani? Bardzo piękna, fascynująca kobieta, pracująca jako lekarka w jakimś tam szpitalu, otoczona zapewne tłumem adoratorów.
Słowem, jesteśmy dla pana czymś w rodzaju królików doświadczalnych powiedziała z uśmiechem. Żachnął się.
Jak pani może tak mówić? Jako kobieta tak subtelna, obdarzona taką intuicją, zdołała się pani chyba już zorientować, jak bardzo jestem panią zainteresowany. Czy pani sądzi, że sam nie znalazłbym sobie lepszych spacerów aniżeli po szosie? Przyznaję, że był to bardzo prymitywny chwyt, ale chciałem panią widywać, spotykać się z. panią.
Zdaje się, że zapomina pan o tym, że jestem mężatką.
Potrząsnął głową.
Niestety nie zapominam. To dziwne, ale życie tak mi się układało, że zawsze interesowałem się kobietami zamężnymi. Bywało nawet, że obdarzałem prawdziwą, szczerą miłością jakąś mężatkę. To prawda, że istnieją rozwody, prześladował mnie jednak pech. Wszystkie te kobiety były zadowolone ze swych mężów i żadna nie miała zamiaru rozwieść się dla mnie. Pewnie dlatego dotychczas się nie ożeniłem.
Ja także jestem zadowolona ze swojego męża - powiedziała Hanka.
Klonowicz westchnął.
Nie spodziewałem się usłyszeć od pani czego innego. Zjechałem kawał świata, zwiedziłem wiele krajów i pod każdą szerokością geograficzną kobiety mówiły mi: „Jestem zadowolona ze swojego męża”. Tragiczne.
Nie próbował pan zakochać się w pannie, rozwódce albo wdowie?
Próbowałem, ale to już nie to. Zawsze najbardziej pociągały mnie mężatki. I teraz znowu... Przyjechałem aż z Londynu, żeby... No cóż... chyba będę musiał pogodzić się ze swoim losem. Nikt nie uniknie swego przeznaczenia. Zaczynam w to wierzyć.
Czy był pan w Stanach Zjednoczonych? - spytała Hanka.
Byłem. Dlaczego pani o to pyta?
Tak sobie. Po prostu, żeby zmienić temat rozmowy.
Przez chwilę szli w milczeniu. Nie zauważyli, że weszli w głęboki piach, który obficie sypał im się do butów.
Czy będę mógł panią odwiedzać?
Ależ oczywiście. Niech pan przychodzi na szachy do mamy, kiedy tylko będzie pan mial ochotę. Pytałem, czy będę mógł odwiedzać panią?
Tak, tak, naturalnie. Niebawem wróci mój mąż z Bułgarii. Nie wątpię, że będzie rad pana poznać. Adam właśnie uczy się angielskiego. Będzie miał znakomitą okazję, żeby trochę poćwiczyć.
Rozdział IV
Adam wrócił z Bułgarii. Tak się zmienił, że zarówno Hanka, jak i pani Helena nie mogły uwierzyć, że to ten sam człowiek. Pogodny, wesoły, pełen werwy i radości życia. Bez. śladu zniknęły pesymistyczne nastroje, duchowe udręki, zdenerwowania i niepokoje.
Świetnie ci zrobił ten pobyt w Bułgarii - powiedziała Hanka, spoglądając na niego podejrzliwie.
Serdecznym ruchem ujął ją za rękę.
Muszę cię przeprosić, Haneczko.
Przeprosić? Za co?
Za wszystko, za to moje idiotyczne zachowanie
się. Przemyślałem całą sprawę i doszedłem do wniosku, że moje postępowanie było zupełnie bezsensowne. Zatruwałem ci życie.
Niezmiernie się cieszę, że to zrozumiałeś. Niewątpliwie warto było w tym celu pojechać do Bułgarii. Dobrze spędziłeś urlop?
Znakomicie. Widzisz przecież, jaki jestem wspaniale opalony. Cały czas miałem piękną pogodę.
Wyglądasz rzeczywiście pierwszorzędnie - przyznała. - Najważniejsze, że pozbyłeś się tych wszystkich stresów. Teraz ci już mogę powiedzieć, że wtedy zamówiłam wizytę u neurologa i zastanawiałam się nawet, czy nie zasięgnąć porady u psychiatry.
Roześmiał się.
Niepotrzebny mi ani neurolog, ani psychiatra. To były takie głupie nastroje. Obecnie widzę wszystko w zupełnie innym świetle. Uważam, że nie mamy się czego obawiać.
Opowiedziała mu o Klonowiczu, przemilczając oczywiście fakt, że nowy znajomy zrobił na niej duże wrażenie.
Wzruszył ramionami.
Nie wydaje mi się, żeby ten człowiek miał jakikolwiek związek z naszą sprawą. Ot, po prostu literat, który rzeczywiście szuka materiałów do swojej powieści. Jedyną komplikacją mogłoby być to, że ty się byś nim żywiej zainteresowała.
Kosztowało ją sporo wysiłku, żeby nie okazać zmieszania.
Nie wyobrażasz sobie chyba, żebym ja z pierwszym lepszym...
Może on nie jest taki „pierwszy lepszy”? uśmiechnął się Adam, a przyjrzawszy się uważniej żonie, pogroził jej palcem: - Oj, Haneczko, Haneczko. Tak mi się coś zdaje, że już nigdy cię w domu samej nie zostawię. Ale dajmy spokój tym żartom. Powiedz mi lepiej, jak się przez ten czas sprawował stryj Tomasz?
Dopomina się o wódkę.
O wódkę? Oszalał. Już ja mu dam wódkę!
Nie denerwuj się. Przemówiłam mu do rozsądku. Jestem pewna, że nie będzie rozrabiał.
Czyli że wszystko gra?
Mniej więcej.
Nazajutrz była.^sobota. Adam wcześniej wrócił z pracy i czekał na Hankę, siedząc przed domem na leżaku. Przeglądał prasę, którą przywiózł z Warszawy.
Nagle posłyszał skrzypnięcie furtki. Podniósł głowę znad gazety i zobaczył wysokiego, eleganckiego mężczyznę. który sprężystym krokiem szedł w jego kierunku. Wstał z leżaka.
Pan do mnie?
Domyślam się, że mam przyjemność z panem inżynierem Rodowskim - powiedział przybyły z ujmującym uśmiechem.
Tak. Czy mogę wiedzieć...?
Pan pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się ' Klonowicz. Zapewne pańska małżonka wspominała
panu o mnie.
Adam przytaknął, następnie zaś przyniósł z ganku ] wiklinowy fotelik i wskazał go gościowi.
Proszę, pan będzie łaskaw.
Dziękuję - Klonowicz usiadł i wyjął paczkę papierosów.
Czy można pana poczęstować?
Dziękuję. Nie palę. Słyszałem, że pan jest pisarzem.
Tak. Właśnie zbieram materiały do mojej nowej powieści.
I zapewne ma pan zamiar umieścić całą naszą ro- I dzinę w swojej książce?
Klonowicz uśmiechnął się.
To nie jest takie proste. Oczywiście, każdy nowo napotkany człowiek interesuje mnie, ale potem wszystkie te typy ludzkie ulegają odpowiedniej transformacji. Nie można życia i ludzi wiernie przenosić na papier. To, co się widzi, ludzie, których się spotyka, to jest dopiero zupełnie surowy materiał, wymagający odpowiedniego przetrawienia, przemyślenia. Ci, którzy w tych zagadnieniach nie siedzą, wyobrażają sobie, że praca literackajest czymś bardzo prostym, łatwym. Ot, siada się do maszyny i pisze powieść. Cóż prostszego...?
Adam uważnie przyglądał się mówiącemu. Wydawało mu się, że ten człowiek bardzo chce uchodzić za zawodowego literata i że operuje zdaniami, które gdzieś przeczytał czy też usłyszał. „Dlaczego jestem taki podejrzliwy?” - zgromił sam siebie. Głośno zaś powiedział:
W poszukiwaniu materiałów literackich oczarował pan całą moją rodzinę, teściową, żonę, stryja... Klonowicz roześmiał się.
Och, nie przesadzajmy. Nie mam warunków po temu, żeby kogokolwiek oczarowywać.
Moja teściowa jest panem zachwycona.
Starsza pani lubi grać w szachy i zapewne dlatego...
Moja żona również wyraża się o panu w samych superlatywach - nie ustępował Adam.
Zawstydza mnie pan - Klonowicz. był najwyra-
źniej niezadowolony z tej rozmowy. - Panie zaprosiły mnie kiedyś do siebie na kolację i bardzo mile sobie pogawędziliśmy. To był naprawdę uroczy wieczór.
Bardzo chciałbym przeczytać tę powieść, w której pan nas opisze.
Klonowicz niecierpliwie zamachał rękami.
Dajmy spokój literaturze. Jeżeli panu na tym zależy, to mogę panu przyrzec, panie inżynierze, że nikogo z pańskiej rodziny nie umieszczę w mojej powieści. Prawdę mówiąc, najbardziej interesującą postacią byłby pański stryj...
Adam zrobił się czujny. Pomyślał, że może cała ta rozmowa prowadziła właśnie do tego.
Dlaczego uważa pan mojego stryja za interesującą postać powieściową? - spytał, usiłując nadać swemu głosowi obojętne, zupełnie naturalne brzmienie.
Klonowicz wyjął nowego papierosa.
To chyba proste. Stary człowiek, unieruchomiony w swym inwalidzkim fotelu, wspominający swoje dawne, zapewne bardzo bujne życie, mający obecnie różne dziwactwa, niedorzeczne nawyki. Nie sądzi pan, że jest to bardzo interesujący materiał do studium psychologicznego?
Sądzę, że ma pan rację przytaknął Adam. - W tej chwili jednak niewiele może się pan dowiedzieć od mojego stryja. To stary człowiek, schorowany. Ostatnio skleroza poczyniła w jego mózgu znaczne spustoszenie. Niech pan sobie wyobrazi, że przez wiele lat przebywał w Ameryce, a teraz nie potrafi powiedzieć nawet dwóch zdań po angielsku. Zapomniał, po prostu zapomniał. Mówił mi lekarz, że tego rodzaju amnezja na tle sklerotycznym jest objawem często notowanym w medycynie.
Klonowicz pokiwał głową.
Tak. To bardzo smutne. Dobrze, że jeszcze poznaje swoich najbliższych. Państwo Chodakowscy, u których mieszkam, wspominali, że pański stryj miał swojego ulubionego psa. Czy to prawda?
Miał - przytaknął niechętnie Adam. Ta rozmowa zaczynała go coraz bardziej męczyć. - Musieliśmy go oddać.
O! - zdziwił się Klonowicz. - A to dlaczego?
Mieliśmy swoje powody. Chyba ze względów literackich nie interesuje się pan tak bardzo psem mojego stryja?
Ależ skądże - roześmiał się Klonowicz.-Tak tylko spytałem. Przez zwykłą ciekawość. Czy stryj pana długo przebywał w Ameryce?
Około czterdziestu lat, może nawet dłużej. Dokładnie nie wiem.
Klonowicz zamyślił się.
Ameryka. Ciekawy kraj. Kraj nieograniczonych możliwości. Czy był pan kiedyś w Stanach Zjednoczonych, panie inżynierze?
Adam potrząsnął głową.
Nie. Nigdy nie byłem. I przyznam się panu, że Stany Zjednoczone nie pociągają mnie specjalnie. Wydaje mi się, że lepiej czuję się w Józefowie, niżbym się czuł w New Yorku.
Dziwne, że pan, jako inżynier... Tam jest ogromne pole do popisu dla fachowców w dziedzinie techniki. Czy stryj nigdy pana do siebie nie zapraszał?
Nie.
A szkoda. Ameryka to wspaniały kraj, z ogromnym rozmachem. Tam wszystko jest na dużą skalę. Nie można porównywać tego z tym, co widzimy tutaj, w Europie.
Dlaczego właściwie pan mnie tak namawia, żebym jechał do Stanów Zjednoczonych? spytał Adam, nie umiejąc ukryć zniecierpliwienia.
Klonowicz uśmiechnął się.
Tak się jakoś zgadało. Przypomniały mi się dawne lata. No cóż... Nie będę panu dłużej zabierał czasu, panie inżynierze. Miło mi było pana poznać. Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję porozmawiać sobie na różne tematy. Jesteśmy przecież tak bliskimi sąsiadami. Ukłony dla szanownej małżonki. Do widzenia.
W kilka minut po odejściu Klonowicza na ścieżce pojawiła się Hanka. Była w doskonałym humorze, szła lekkim, sprężystym krokiem, uśmiechała się i już od furtki machała do męża ręką.
Adam powitał ją niewyraźnym uśmiechem.
Coś ty taki nie w sosie? - spytała, siadając na wiklinowym foteliku.
Był tu przed chwilą ten twój Klonowicz.
Szybkim ruchem odgarnęła włosy spadające jej na
czoło.
No i co?
Adam w paru słowach streścił rozmowę, jaką odbył z literatem.
Przejmujesz się?
Wzruszył ramionami.
Nie mam powodu, żeby się przejmować tym facetem. Ale muszę ci się przyznać, że czułem się trochę jak na przesłuchaniu u prokuratora.
Daj spokój. Nie wracajmy do tych obsesyjnych nastrojów.
To nie jest takie zwykłe zbieranie materiałów literackich powiedział po chwili Adam.
Hanka zrobiła niecierpliwy ruch ręką.
O co ty go właściwie podejrzewasz? Dlaczego miałby się nami interesować poza zbieraniem materiałów do swojej powieści? To, co mówi, bierzmy za dobrą monetę i nie zawracajmy sobie nim głowy.
Adam skrzywił się z powątpiewaniem.
Nie jestem zachwycony tym twoim powieściopi- sarzem. Wyczuwam w nim coś więcej aniżeli zwykle zainteresowanie otoczeniem w celu zdobycia materiałów literackich. Chwilami miałem wrażenie, że facet usiłuje mnie sprowokować.
Po pierwsze nie nazywaj go „moim powieściopi- sarzem”, a po drugie - przestań się sugerować każdym słowem. Znasz chyba powiedzenie: „na złodzieju czapka gore”? Zrzuć wreszcie tę czapkę, i to raz na zawsze.
Z czułością'pogładził ją po dłoni.
Jesteś bardzo kochana. Zawsze potrafisz dodać mi otuchy. Masz rację. Nie powinienem się tak przejmować każdym głupstwem. Obiecuję poprawę. Żałuję, że nie pojechaliśmy razem do Bułgarii.
Nie wiem, czy gdybyśmy razem pojechali, to wróciłbyś w takiej wspaniałej formie powiedziała z uśmiechem.
Jesteś niemądra.
Z głębi ogrodu szła w ich kierunku szybkim krokiem pani Helena. Adam przyniósł z ganku jeszcze jeden fotelik i usadowił teściową.
Co się stało? Dlaczego mama tak się śpieszy?
Muszę z tobą pomówić, Adasiu. Ja już mam tego dosyć.
Ale o co chodzi? Stało się coś?
A to się stało, że ten twój stryjaszek ciągle mi robi nieprzyzwoite propozycje!
Nieprzyzwoite propozycje? - zdumiał się Adam.
Co też mama opowiada? - wtrąciła się Hanka.
Pani Helena odetchnęła głębiej.
Wyobraźcie sobie, moi drodzy, że ten starowina bez przerwy mnie namawia, żebym przyniosła wódki, to sobie popijemy. No, czy to nie skandal? Już jakbym koniecznie musiała pić wódkę, to w każdym razie nie z nim. Żyć mi nie daje. Ile razy wyjdę do ogrodu... Trzeba z tym skończyć.
Dobrze, porozmawiam ze stryjem - powiedział energicznie Adam. Może mama być zupełnie spokojna. Już się to nie powtórzy.
Pani Helena z westchnieniem ulgi wstała i poszła do domu. Adam popatrzył na żonę.
W tej chwili posłyszeli warkot motoru i zobaczyli listonosza idącego po ścieżce.
Depesza do państwa, z Ameryki! - wołał wesoło.
Hanka pokwitowała i niecierpliwie rozerwała telegram.
Robert przyjeżdża - powiedziała zmienionym głosem.
Rozdział V
Z niemałym trudem udało się Walczakowi namówić Downara, żeby poszedł z nim na koncert.
Wolałbym do kina - bronił się Downar. - Wiesz, że ja za muzyką nie przepadam...
Co tam kino - oburzył się Walczak. - Kino możesz mieć codziennie. Chodź ze mną do filharmonii. Już kupiłem bilety. Tak dawno nie byliśmy razem. Posłuchasz przepięknej symfonii Haydna. Proszę cię, Stefan, zrób to dla mnie.
Downar, jako człowiek miękkiego serca, nie umiał odmówić przyjacielowi i zgodził się z ciężkim westchnieniem.
Haydn nie należy do kompozytorów, których utwory byłyby łatwo odbierane przez ludzi, delikatnie mówiąc, niezbyt muzykalnych. Downar jednak tym razem bohatersko stawił czoło symfonii. W przerwie zaproponował, żeby napili się po filiżance kawy.
Wybacz, Karolku, ale muszę się trochę wzmocnić. Wydaje mi się, że niewielka porcja kofeiny doskonale mi zrobi.
Zeszli więc do hallu i cierpliwie stanęli w kolejce, która wiła się malowniczym wężem wokół bufetowej lady.
Kiedy już stali z filiżankami w rękach, posłyszeli nagle znajomy głos:
Bardzo przepraszam, że przeszkadzam...
Odwrócili się jak na komendę. Przed nimi stał porucznik Olszewski i uśmiechał się z pewnym zakłopotaniem.
Co się stało? - spytał Downar. - Skąd się tu wziąłeś?
Co się stało, to jeszcze nie bardzo wiadomo - odparł Olszewski. A ja przyjechałem z komendy na polecenie szefa.
O co chodzi?
Pułkownik polecił mi sprowadzić cię natychmiast do komendy.
O tej porze?
Niestety. Tak się złożyło, że stary dłużej dzisiaj pracował. Dostał jakiś telefon, a że ja miałem dyżur, więc... Obawiam się, że będziesz musiał zrezygnować z drugiej części koncertu.
Nie szkodzi - powiedział dosyć wesoło Downar, ale zaraz się poprawił, zobaczywszy ponurą minę Walczaka: - No cóż... mówi się trudno. Służba.
Kiedy już znaleźli się w wozie, Olszewski współczująco spojrzał na przyjaciela.
Przykro mi, że ci popsułem kulturalną rozrywkę.
Downar machnął ręką.
Tym się nie przejmuj. Wolę dziesięć morderstw aniżeli jedną symfonię Haydna. Jeszcze czasem trochę tego dawnego jazzu, ale te wszystkie poważne „piły”... Powiedz mi, co się właściwie stało. Dlaczego pułkownik ściąga mnie do komendy?
Jakiejś Amerykance zginął mąż.
Zginął mąż? zdumiał się Downar. - A cóż ja mogę na to poradzić? Pewnie sobie młodszą znalazł.
Młoda, elegancka i bardzo ładna - powiedział z przekonaniem Olszewski. - Pierwszy sort. Była już w komendzie na Wilczej, a teraz jest u nas. Szef uważa, że ty powinieneś zająć się tą sprawą.
Nie lubię szukać zaginionych mężów - skrzywił się Downar. To bardzo niewdzięczne zajęcie.
Zatrzymali się przed komendą.
Może wysiądziemy - zaproponował Olszewski, widząc że jego towarzysz siedzi zamyślony i nie wykonuje żadnego ruchu.
Może - zgodził się Downar.
Pułkownik Leśniewski siedział przy biurku, pochylony nad papierami. Wyglądał na zmęczonego.
Cieszę się, że cię widzę - powiedział wskazując krzesło. - Siadaj.
Downar usiadł i spojrzał pytająco.
Chciałbym, żebyś się zajął pewną sprawą - mówił dalej pułkownik, zapalając papierosa i odsuwając od siebie akta. - Zaginął w tajemniczych okolicznościach mąż. pani Eweliny Glowert, posiadającej obywatelstwo amerykańskie. Mieliśniy już dzisiaj interwencję ambasady, a ja też otrzymałem polecenie od naszych władz zwierzchnich. Ten Glowert to jakiś profesor, naukowiec. Bardzo cię proszę, weź to w swoje ręce. Jeżeli chcesz, to Olszewski oczywiście ci pomoże. Najlepiej będzie, jeżeli od razu porozmawiasz z tą kobietą.
Downar musiał przyznać, że Staszek Olszewski bynajmniej nie przesadził. Rzeczywiście była młoda, elegancka i bardzo ładna. Blondynka, duże, ciemne aksamitne oczy, prosty kształtny nos z leciutko rozszerzonymi nozdrzami, klasyczny rysunek owalu twarzy. Jedynie może w wyrazie ust było coś trochę nieprzyjemnego. Wąskie, stanowczo za wąskie, mocno zaciśnięte, z kącikami leciutko opuszczonymi ku dołowi, co sprawiało wrażenie pogardliwego grymasu.
Downar przedstawił się i zaprowadził swego gościa do niskiego owalnego stolika, przy którym stały dwa wygodne fotele. Nie chciał, żeby ta rozmowa miała charakter zbyt oficjalny.
Proszę, niech pani będzie łaskawa spocząć - powiedział, siadając na drugim fotelu. - Zostałem poinformowany, że podobno mąż pani zaginął.
Skinęła głową.
Tak. Od wczoraj nie mogę go znaleźć. Jestem bardzo niespokojna. Nie wiem, co robić. Dlatego zwróciłam się o pomoc do policji. Mówiła poprawną polszczyzną, z nieco twardym, cudzoziemskim akcentem.
Może pani, możliwie jak najspokojniej, nie spiesząc się, opowie mi wszystko od początku. Słyszałem, że państwo przyjechali ze Stanów Zjednoczonych.
Tak. Mieszkamy stale w Filadelfii. Chcieliśmy odwiedzić rodzinę i przylecieliśmy do Warszawy we środę, przedwczoraj. Zatrzymaliśmy się kilka dni w Paryżu.
Czy na lotnisku oczekiwał ktoś państwa?
Tak. Przyjechali swoim wozem Adam z żoną.
Czy można wiedzieć, kto to jest ten pan Adam?
Adam Rodowski. To bratanek ojczyma mojego męża. Właśnie...
Zaraz, zaraz... - przerwał Downar, który nie był zbyt mocny w rozszyfrowywaniu skomplikowanych powiązań rodzinnych. Bardzo panią przepraszam, ale chciałbym się lepiej zorientować w tym powinowactwie.
Zaraz to panu wyjaśnię. Otóż matka mojego męża wyszła po raz drugi za mąż za Tomasza Rodow- skiego, stryja Adama, który w chwili obecnej mieszka w Józefowie pod Warszawą, u swojego bratanka. Mój mąż jest pasierbem Tomasza Rodowskiego. Czy już pan zrozumiał?
Oczywiście - przytaknął skwapliwie Downar. - Wszystko jest teraz zupełnie jasne. Dziękuję pani. Więc w środę pan Adam Rodowski wraz ze swoją żoną wyjechali na lotnisko, żeby państwa powitać?
Skinęła głową.
Co było dalej? Czy pojechali państwo do Józefowa?
Nie. Adam bardzo serdecznie zapraszał nas do siebie, ale Robert, to znaczy mój mąż, wolał zatrzymać się w hotelu. Z Paryża zarezerwował pokój w hotelu „Forum”.
Czy ojczym pani męża, pan Tomasz Rodowski, także wyjechał po państwa na lotnisko?
Ach, nie. To bardzo stary, schorowany człowiek.
O ile mi wiadomo, miał wylew i obecnie nie rusza się z fotela.
Czyli we czworo pojechali państwo z lotniska do hotelu „Forum"?
Tak.
A potem?
Potem my pojechaliśmy na górę do naszego pokoju, żeby się trochę odświeżyć po podróży, a Adam z
Hanką czekali na nas w hallu. Mieliśmy razem pójść na obiad.
Jaki jest numer pokoju państwa?
Pięćset siedemnaście. Czy to ma jakieś znaczenie?
Downar uśmiechnął się.
Trudno mi w tej chwili odpowiedzieć na to pytanie. Na-rązie staram się możliwie jak najdokładniej zorientować w sytuacji. Dlatego pytam o wszystkie szczegóły. Co państwo robili po obiedzie?
Mnie bardzo rozbolała głowa. Poszłam się położyć. Mój mąż z Adamem i Hanką pospacerowali trochę po mieście, ale niedługo wrócił. Także był zmęczony. Wcześnie położyliśmy się spać.
A nazajutrz, to znaczy wczoraj, we czwartek?
Po śniadaniu poszłam do fryzjera, a Robert kazał sobie sprowadzić taksówkę i pojechał na miasto. Powiedział mi, że ma jakieś spotkanie. Mieliśmy razem zjeść obiad w „Europejskim”. Umówiliśmy się na drugą. Czekałam dwie godziny. Nie przyszedł. Od tamtej pory już go nie widziałam.
Czy pani wie, z kim miał się spotkać pani mąż?
Nie wiem.
Nie spytała go pani o to?
Nie. Robert bardzo nie lubi, jak go pytam, dokąd idzie czy też z kim ma się spotkać. Jeżeli sam mi nie powie, nigdy go nie pytam.
1 nawet nie domyśla się pani...?
Nie.
Downar przez chwilę przyglądał się w milczeniu siedzącej naprzeciwko niego kobiecie.
Proszę pani - powiedział zniżając głos, jakby miał zamiar zwierzyć się z jakiegoś sekretu - jeżeli pani chce, żebyśmy pani pomogli, to musi być pani ze mną zupełnie szczera.
Ależ ja jestem szczera!
Chciałbym być o tym całkiem przekonany.
Mówię najszczerszą prawdę. O co mnie pan podejrzewa?
Nie przeczę, że pani mówi prawdę, ale mam wrażenie, że nie mówi pani wszystkiego, a dla mnie nawet najmniejszy szczegół ma duże znaczenie.
Mówię najszczerszą prawdę - powtórzyła z naciskiem.
Downar znowu się uśmiechnął.
Przyjmuję to do wiadomości i proszę się na mnie nic gniewać. Bardzo możliwe, że się omyliłem. Widzi pani... nasz zawód wyrabia w nas pewną podejrzliwość. Ale mniejsza z tym. Proszę mi powiedzieć, dlaczego tak późno zwróciła się pani o pomoc do milicji?
Sądziłam, że Robert wróci, że się tylko gdzieś zawieruszył.
Czy pani mąż często się tak gdzieś zawierusza?
Przygryzła dolną wargę. W jej oczach pojawiło się wahanie.
Będę z panem zupełnie szczera. Teraz to się już raczej nie zdarza, ale dawniej... Mój mąż od czasu do czasu lubił się zabawić.
Downar ze zrozumieniem pokiwał głową.
To nie jest odosobniony przypadek. Mężowie dosyć często lubią się zabawić w wesołej kompanii. Wspomniała pani, że do Polski przyjechali państwo w celu odwiedzenia rodziny...
Tak.
Czy można wiedzieć, jaką pani tu ma rodzinę?
Ja nie mam nikogo. Cała moja bliższa i dalsza rodzina mieszka w Stanach Zjednoczonych.
A mąż pani?
Jak już mówiłam, mąż mój ma w Polsce ojczyma.
I żadnej innej rodziny?
O ile mi wiadomo, to poza ojczymem nie ma tu nikogo.
To znaczy, że mąż pani nie miał się spotkać z żadnym krewnym?
Raczej nie.
Downar w zamyśleniu podrapał się za uchem.
Na początku naszej rozmowy oświadczyła pani, że przyjechali państwo do Polski aby odwiedzić rodzinę, teraz zaś okazuje się, że żadnej rodziny państwo tutaj nie mają.
Mój mąż ma ojczyma.
Muszę się przyznać, że po raz pierwszy w życiu spotykam się z tak gorącym uczuciem w stosunku do ojczyma, żeby aż odbyć podróż z Filadelfii do Józefowa. Ojciec, matka, ostatecznie brat - ale ojczym...? Zadziwiające. Może mąż pani przyjechał do Polski nie tylko po to, żeby odwiedzić swojego ojczyma? Jak pani sądzi?
Nie potrafię na to odpowiedzieć.
Słyszałem, że mąż pracuje w dziedzinie techniki.
Tak. Jest inżynierem konstruktorem. Ostatnio od paru lat prowadzi wykłady na uniwersytecie filadelfijskim.
Czy po przyjeździe do Warszawy, w hotelu „Forum”, nie zauważyła pani, że mąż telefonował do kogoś?
Zmarszczyła brwi. usiłując sobie przypomnieć.
Tak... chyba tak... Teraz sobie przypominam... Wczoraj z rana rozmawiał z kimś przez telefon, kiedy ja byłam w łazience.
Czy słyszała pani, że telefon dzwonił?
Nie, nie słyszałam.
To znaczy, że to mąż pani do kogoś dzwonił.
Chyba tak.
I nie wie pani, z kim rozmawiał?
Nie.
Może pani coś usłyszała z tej rozmowy? Chociażby jakieś pojedyncze słowa.
Nie, absolutnie nic nie słyszałam. Brałam prysznic, woda szumiała... Miałam nawet zamiar zapytać męża, do kogo telefonował, ale zapomniałam. Zajęłam się czymś innym.
No cóż... trudno. Chciałbym jeszcze poprosić panią o adres państwa Rodowskich w Józefowie.
Oczywiście, bardzo proszę. Wyjęła notes z torebki. - Mają także i telefon.
Kiedy państwo wybierali się do Józefowa?
Mieliśmy tam pojechać wczoraj. Adam przyjechał swoim wozem, żeby nas zabrać, ale mu powiedziałam, że Robert gdzieś się zawieruszył, i że ja sama nie pojadę. V
Co na to pan Rodowski? >
Specjalnie się tym nie przejął. Powiedział, żebyśmy zadzwonili, jak się Robert znajdzie. Telefonoi) do mnie dzisiaj z Józefowa. Właściwie to on mi poradził, żebym się zwróciła do milicji.
Jakie stosunki łączą pani męża z panem Rodow- skim, poza tym oczywiście, że jest pasierbem jego stryja?
Nieznacznie poruszyła ramionami.
No cóż... Ja w ogóle ich nie znałam, a Robert kiedyś tam był w Polsce i wtedy widział się z Adamem, ale to było tak dawno!
Czy pani widziała kiedyś stryja pana Rodowskie- go?
Nie.
Wybiera się pani do Józefowa?
Chyba nie. Po co? Zresztą nie wiem. Jestem taka niespokojna o mojego męża.
Proszę być dobrej myśli - powiedział na zakończenie rozmowy Downar. - Jestem pewien, że mąż pani niedługo się odnajdzie i wszystko dobrze się skończy. A teraz, jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu, chciałbym obejrzeć rzeczy pani męża. Wezmę wóz i pojedziemy razem do „Forum”. Do towarzystwa zabierzemy porucznika Olszewskiego.
Podniosła się z fotela. Robiła wrażenie bardzo zmęczonej.
Przejrzenie rzeczy w pokoju hotelowym nie zabrało im dużo czasu. Dwie solidne, pakowne walizy, jeden neseser, płócienna torba, ubrania, bielizna, przybory toaletowe, wszystko w najlepszym gatunku, pochodzące z luksusowych sklepów oraz z. renomowanych domów mody. Każdy drobiazg świadczył o dużej zamożności jego właściciela.
Glowertowa ze sceptycznym skrzywieniem ust przyglądała się tym poszukiwaniom.
Czego panowie szukacie? - spytała w końcu.
Downar, który właśnie zaglądał za tapczan, wyprostował się. .
Czegoś, co mogłoby rzucić choć trochę światła na zniknięcie pani męża. Czy mąż ma może jakiś notes lub zeszyt, w którym robi notatki?
Skinęła głową.
Tak. Robert ma notes, który nosi w kieszeni marynarki. Nigdy się z nim nie rozstaje.
Czy pani przypadkiem nie pamięta jakichś nazwisk czy adresów, zapisanych w tym notesie?
Nie mam zwyczaju zaglądać do notatek mojego męża - odparła z godnością.
A czy mąż nie wspominał, że ma tutaj jakieś sprawy do załatwienia? - wtrącił się Olszewski. - Że ma się w Warszawie z kimś spotkać?
Nie.
Może jednak coś pani sobie przypomni - nasta- wał Olszewski. - Trudno sobie wyobrazić, żeby mąż nigdy z panią nie rozmawiał na temat swoich planów związanych z podróżą do Polski.
Jestem bardzo zmęczona - powiedziała niecierpliwie. - Czy panowie długo jeszcze mają zamiar oglądać nasze przybory toaletowe?
Downar uśmiechnął się współczująco.
Przykro mi, że zabieramy pani czas. Sądzę, że z przyborami toaletowymi już skończyliśmy.
Jeżeli pani pozwoli, to jeszcze zajrzę do kieszeni ubrań szanownego małżonka - wtrącił się Olszewski.
Proszę.
Ta inicjatywa dala pewne, bardzo nikle zresztą, rezultaty. W górnej kieszeni jednej z marynarek porucznik znalazł zwiniętą.kartkę papieru, na której zanotowane były pośpiesznie trzy nazwiska: Lucjan Szre- dcr. Jan Kozłowski, Jerzy Wiśniewski. Olszewski pokazał kartkę Glowertowej.
Zna pani te osoby?
Nie.
Może kiedyś, w jakichś okolicznościach, mąż pani wymienił któreś z tych nazwisk?
Zdecydowanym ruchem potrząsnęła głową.
Nie. Nigdy nie wspominał, żc ma takich znajomych.
Czy to jest charakter pisma pani męża?
Przyjrzała się uważniej.
Nie, raczej nie. Właściwie jestem prawie pewna, że to nie on pisał.
Pani pozwoli, że zabierzemy tę kartkę?
Oczywiście.
Miałbym jeszcze do pani jedną prośbę odezwał się Downar z uprzejmym uśmiechem. Dotychczas ograniczaliśmy się do przeglądania rzeczy pani męża Jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu, chciałbym rzucić okiem także na pani rzeczy.
Zmarszczyła brwi.
Nie rozumiem...
To przecież proste. Może jakiś drobiazg w pani rzeczach da nam coś do myślenia w tej sprawie, naprowadzi na jakiś ślad, bodaj na cień śladu.
Jeśli tak, to proszę, niech pan dalej prowadzi tę bezsensowną rewizję powiedziała z niechętnym grymasem.
Bardzo przepraszam, ale przecież pani sama zaprosiła nas tutaj usprawiedliwi! się Downar i natychmiast przystąpił do akcji, wspomagany przez Olszewskiego.
Dokładne przeszukanie osobistych rzeczy pani Glowertowej nie dało jednak żadnych interesujących wyników. Jedynie na samym dnie jej skórzanej walizy Downar znalazł polisę ubezpieczeniową, opiewającą na pięćset tysięcy dolarów. Udał jednak, że nie przewiązuje do tego żadnej wagi.
Wrócili do komendy. Olszewski, nie komentując na razie ich wizyty w „Forum”, spytał:
J - Napiłbyś się gorącej, mocnej herbaty?
Z wielką przyjemnością.
Porucznik włączył czajnik i wyjął z szuflady biurka paczkę madrasu. Następnie spojrzał na przyjaciela.
No i co? Co o tym sądzisz?
Downar wzruszył ramionami.
Boja wiem... Parszywa sprawa. Myślę, że Szrede- ra łatwiej będzie odnaleźć, ale Kozłowskich i Wiśniewskich jest spora gromadka w samej tylko książce telefonicznej. Któż zgadnie, o których chodzi, a poza tym nie wiadomo, czy oni w ogóle mieszkają w Warszawie. Czy wiesz, co znalazłem w jej walizce? Polisę asekuracyjną. Glowert ubezpieczył się na życie na pół miliona dolarów.
Olszewski gwizdnął przeciągle.
Fiuuu! I w razie jego śmierci żona inkasuje tę forsę?
Oczywiście. Chciał ją zabezpieczyć w razie jakiegoś wypadku.
Bywają takie żony, które w podobnych sytuacjach dokładają wszelkich starań, aby przyśpieszyć ten ,jakiś wypadek”.
Bywają - przyznał Downar i zamyślił się.
W tej chwili znowu rozległ się gwizd. Tym razem jednak gwizdał czajnik, a nie Olszewski. Porucznik zerwał się, zaparzył herbatę i wrócił na swoje miejsce.
Chyba będziemy musieli wybrać się jutro na wycieczkę do Józefowa - powiedział po chwili Downar.
*
Hanki nie było w domu. Miała dyżur w szpitalu. Adam na widok oficerów milicji nie umiał ukryć zdenerwowania.
Słucham panów? Czym mogę służyć?
Downar pokazał legitymację służbową i powiedział:
Chcieliśmy pana prosić o chwilę rozmowy, panie inżynierze.
Bardzo proszę. Może panowie pozwolą dalej.
Znaleźli się w dużym, widnym pokoju, którego okna wychodziły na rozłożyste sosny rosnące za domem.
Downar usadowił się w wygodnym fotelu. Olszewski zaś usiadł na o wiele mniej wygodnym cepeliowskim zydlu, usiłującym imitować rzemiosło ludowe. Nikt nie spieszy! się z rozpoczęciem rozmowy. Adam przenosił niespokojne spojrzenia z jednej twarzy na drugą i czekał. Czuł, jak serce wali mu gwałtownie w piersiach. Za wszelką cenę pragnął się uspokoić i nie mógł. Zdawało mu się, że spojrzenia tych ludzi przewiercają go na wylot.
Pierwszy odezwał się Downar.
Przyjechaliśmy tutaj, panie inżynierze, w sprawie pana Glowerta.
Adam niepewnie potrząsnął głową.
Nie rozumiem...
Zna pan pana Glowerta, prawda?
Oczywiście. To pasierb mojego stryja.
Przyjechał z żoną ze Stanów Zjednoczonych?
Tak. Byliśmy na lotnisku.
Czy pan nie wie, że Robert Glowert zaginął?
Adam uśmiechnął się niewyraźnie.
Zaginął? No tak... Dzwoniła do nas Ewelina, to znaczy jego żona. Mówiła, że Robert gdzieś się zawieruszył... Ale nie traktowaliśmy tego zbyt poważnie...
Kiedy pan się widział ostatni raz z panem Glower- tem?
Kiedy...? No... wtedy, kiedy przyjechali. Przylecieli z Paryża. To był chyba wtorek. Odwieźliśmy ich z lotniska do hotelu, zjedliśmy razem obiad i wróciliśmy do siebie, do Józefowa
I od tamtej pory nie widział się pan ani z. nim, ani z jego żoną?
Nie.
Jak to się stało, że nie zainteresował się pan, co się z nimi dzieje?
Adam bezradnie wzruszył ramionami.
Sam nie wiem. Byliśmy chyba przez te dni oboje z żoną bardzo zajęci. Tak jakoś zeszło.
Ale spodziewali się państwo, że pan Glowert przy- jedzie odwiedzić swego ojczyma?
Oczywiście. Mieli oboje przyjechać.
Downar pokiwał głową.
Tak. Rozumiem. Pan tu mieszka z żoną, prawda?
Z żoną i teściową.
I ze stryjem?
I ze stryjem - powiedział niechętnie Adam.
Downar znowu pokiwał głową.
Hm... Niech mi pan powie, panie inżynierze, co pan wie o znajomych pana Glowerta. Chodzi mi oczywiście o tych, którzy mieszkają na terenie Polski.
Nic nie wiem, absolutnie nic. Nie wiem nawet, czy Robert ma tutaj jakichś znajomych.
Czy nazwisko Lucjan Szreder nic panu nie mówi?
Absolutnie nic. Pierwszy raz je słyszę.
A Jan Kozłowski czy też Jerzy Wiśniewski?
Adam zmarszczył brwi.
Wiśniewski? Jerzy Wiśniewski? Tak, pracuje u nas w biurze projektów. Jest zdolnym architektem.
Czy pan sądzi, że ten pański kolega może mieć coś wspólnego z panem Glowertem??
Z Glowertem? Wiśniewski? A cóż on mógłby mieć z nim wspólnego? Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne.
Downar postanowił skierować rozmowę na inne to-
rv.
Niech mi pan powie, panie inżynierze, w jakim celu Robert Glowert przyjechał do Polski?
Przyjechał odwiedzić swojego ojczyma.
Czy nie wydaje się to panu trochę dziwne?
Dlaczego dziwne?
Po prostu dlatego, że rzadko kto pała do swojego ojczyma takimi uczuciami, żeby aż decydować się na przelatywanie Atlantyku. Nie zastanowiło to pana?
Adam wzruszył ramionami.
Bo ja wiem? Przyznam się panu, że jakoś rzeczywiście nie zastanawiałem się nad tą sprawą. No cóż... Może chciał zobaczyć ojczyznę? Zwykła turystyczna wycieczka.
Czy nic panu nie wiadomo o tym, że pan Glowert ma tutaj coś jeszcze do załatwienia poza odwiedzeniem ojczyzny oraz ojczyma? Nie wspominał, że ma w Polsce jakieś sprawy, jakieś interesy?
Nie. Nic mi o żadnych jego sprawach czy interesach nie wiadomo.
Co się z nim mogło stać? Gdzie go szukać? Jak pan myśli?
Nie mam pojęcia. Robert lubi sobie czasem wypić. lubi także... no, wie pan... Ale żeby zawieruszył się na tak długo, to rzeczywiście dziwne. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.
Downar przez chwilę w milczeniu przyglądał się młodemu inżynierowi. Takie przerwy w rozmowie były jednym z podstawowych elementów jego taktyki.
A teraz chciałbym zamienić kilka słów na temat pańskiego stryja.
Adam nie zdołał ukryć zmieszania.
Na temat mojego stryja? - powtórzył, jakby pragnąc zyskać na czasie. No cóż... Stryj... mój stryj choruje. Skleroza. To stary człowiek... miał wylew. Siedzi teraz właściwie be/ ruchu.
Słyszałem, że pański stryj przebywał dłuższy czas w Stanach Zjednoczonych?
Tak. Oczywiście... Przebywał.
Dawno przyjechał do Polski?
Kilka lat temu. Dokładnie nie pamiętam. Pięć, a może sześć. Dosyć dawno.
ł zaraz po przyjeździe zamieszkał u państwa?
Tak. Dlaczego" pan pyta?
Tak sobie. Z prostej ciekawości. Zapewne stryj pana otrzymuje emeryturę w dolarach.
Tak. Otrzymuje. Adam był coraz bardziej niespokojny. Kiedy zapalał papierosa, drżały mu ręce.
Ciekawe, ile też wynosi taka emerytura?
Osiemset sześćdziesiąt dolarów.
O, to sporo.
Stryj był inżynierem konstruktorem. Pracował w przemyśle samochodowym. Prawie czterdzieści lat, i dlatego...
1 te dolary wpływają na PKO?
Tak, panie majorze, na PKO.
A jak odbiór tej gotówki wygląda technicznie? - spytał z głupia frant Downar, chociaż był w tych sprawach dobrze zorientowany.
Z Ameryki przychodzi czek, który tutaj jest realizowany. Dwadzieścia procent stryj może otrzymać w bonach, a resztę przelicza się na złotówki.
Ale jeżeli pański stryj nie wstaje z fotela, to w jaki sposób realizuje ten czek? Trzeba przecież pojechać do banku.
Ja mam rejentalne upoważnienie.
Ach, tak. Teraz wszystko jasne uśmiechnął się Downar. Miło by nam było poznać się z pańskim stryjem.
Adam poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Ogarnęło go przerażenie. Bal się, że nie zdoła wydobyć z siebie głosu. Z trudem przełknął ślinę.
Oczywiście, że panowie mogą się zapoznać z moim stryjem. Nie wiem tylko, czy to będzie dla panów interesujące. Stryj mało mówi i nie zawsze to, co mówi, można brać poważnie. Skleroza.
Downar pokiwał głową.
Tak. Chyba ma pan rację. Nie będziemy staruszka niepokoić. Gdyby pan dowiedział się czegoś o Glo- wercie albo gdyby on sam może do pana zatelefonował, bardzo proszę dać nam znać. Jak pan zadzwoni do komendy i powie moje nazwisko, to zaraz, połączą.
Adam odetchnął z widoczną ulgą.
Nic omieszkam tego zrobić. Może pan na mnie liczyć, panie majorze.
I jeszcze jedno pytanie powiedział Downar wstając. Gdzie pracuje pańska żona?
W klinice chirurgicznej, w szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze.
To pańska żona jest chirurgiem?
Tak. Nie uważam, żeby to było odpowiednie zajęcie dla kobiety, ale co zrobić? Tak się złożyło.
W drodze powrotnej Downar nie odezwał się ani słowem, a i Olszewski nie kwapił się do rozmowy. Pofolgowali sobie dopiero w komendzie.
No i co o tym wszystkim sądzisz? - spytał Downar, siadając za biurkiem i wyjmując z szuflady kilka kartek papieru.
Olszewski zrobi! jakiś nieokreślony ruch rękami.
Cholernie mętne to wszystko. Sprawa zaczyna nabierać zupełnie nowych aspektów.
Jestem gotów zgodzić się z tobą - pokiwa! głową Downar. - Ten inżynierek by! mocno speszony naszą wizytą.
Powiedziałbym nawet, że by! wręcz przerażony - skorygował Olszewski. Widziałeś, jak mu się ręce trzęsły? Takiego miał stracha, jakbyśmy go za chwilę mieli aresztować. Odetchnął z prawdziwą ulgą, kiedy zrezygnowałeś z rozmowy ze stryjaszkiem. Sądzę jednak, że warto by było pogawędzić z tym staruszkiem.
To nie ulega wątpliwości. Trzeba będzie odbyć rozmowę i ze stryjem, i z teściową. Wybierzemy jednak laką porę, kiedy nie będzie w domu ani inżyniera, ani pani doktor. Nie musimy we dwóch tego załatwiać. Może ty się wybierzesz albo ja. Zobaczymy.
Wydaje mi się, że nic należy z tym zbytnio zwlekać. Napędziliśmy facetowi porządnego stracha. Trzeba to jak najszybciej wykorzystać.
Downar przeczesał palcami siwiejącą czupry nę.
Tak. Masz rację. Ale te wszystkie rozmowy nie posuwają, jak dotychczas, sprawy Glowerta. Musimy jak najszybciej ustalić, co się z nim stało. Czy zawiadomiłeś komendy wojewódzkie?
Oczywiście.
A Lucjan Szreder?
Mieszka w Podkowie Zachodniej. Ma własny dom. Nie wiadomo jednak, czy to o tego Szredera chodzi.
Musimy sprawdzić powiedział Downar. Skończy! notować i schował długopis do kieszeni.
^ *
Samochód zatrzymał się przed zieloną siatką otaczającą duży. zadrzewiony teren. Furtka, również pomalowana zieloną farbą, nie była zamknięta.
Ogarną! ich wilgotny zapach roślin. Z kępy drzew wydostali się na szeroką ścieżkę, prowadzącą do domu, którego kremowej barwy ściany odcinały się wyraźnie na tle zieleni.
Nagle Downar chwycił swego towarzysza za ramię.
Zaczekaj.
Olszewski zatrzymał się.
Co się stało? spytał zdziwony.
Spójrz pod nogi. Widzisz?
Ślady? uśmiechnął się porucznik. Masz zamiar zabawić się w Indian?
A dlaczego by nie? Może się przydać. Downar wyjął z kieszeni miarkę i przykucnął na brzegu ścieżki.
Dwadzieścia siedem mruknął wyprostowując się. Bardzo wyraźne ślady. Kiedy ostatni raz pada! deszcz? Nie pamiętasz?
Bo ja wiem? Wydaje mi się, że w niedzielę. W niedzielę lubi sobie popadać. Tak, tak, oczywiście. Teraz. sobie przypominam. Lało jak z cebra, kiedy wychodziliśmy z kina. Ale w Warszawie mogło padać, a tutaj nie.
Trzeba będzie to sprawdzić. Jeżeli od niedzieli deszcz tu nie padał, to znaczy, że...
To znaczy, że te ślady mogły pozostawić buty
Glowerta i trzeba by się nimi bliżej zainteresować.
Masz aparat?
M am. Zawsze noszę ze sobą.
Na wszelki wypadek zrób zdjęcia. Możliwie jak największe zbliżenie.
A może by odlewy gipsowe? zaproponował Olszewski* wyjmując z kieszeni płaszcza aparat fotograficzny.
Może. Ale najpierw zrób zdjęcia. Postaraj się, żeby były ostre.
Wyraźne ślady gumowych podeszew prowadziły do jednopiętrowej willi. Omijając je ostrożnie, weszli na ganek. Olszewski nacisnął energicznie bakelitowy guzik. Wewnątrz domu zadźwięczał ostry glos dzwonka. Odczekali chwilę i ponowili próbę. Jednak i tym razem nikt się nie odezwał. Całkowita cisza.
Nic z tego mruknął Downar. Ani żywego ducha. Zresztą spójrz, okiennice pozamykane. Trudno przypuścić, żeby facet siedział w mieszkaniu po ciemku. Chyba że udaje, że go nie ma w domu.
Furtka była otwarta zauważył Olszewski.
To prawda. Trzeba sprawdzić bramę wjazdową.
Minęli gęste krzaki bzu i wydostali się na szeroką aleję, łączącą bramę z garażem. 1 brama, i garaż był\ zamknięte.
Olszewski spojrzał pytająco:
Co robimy?
Na razie nic - odparł Downar. Nie mamy przecież żadnych podstaw, żeby się włamywać. Trzeba by tylko zebrać trochę informacji o tym Szrederze.
Może jeszcze zrobię parę zdjęć zaproponował Olszewski.
Dobrze. Wprawiaj się w fotografowanie. To bardzo pożyteczne zajęcie. Ja tymczasem rzucę jeszcze okiem na drzwi wejściowe. - Downar sięgnął do kieszeni i wyjął z niej szkło powiększające.
Po pewnym czasie spotkali się przy furtce, którą Olszewski także uwiecznił na kliszy.
Ciekawe powiedział Downar. kiedy już siedzieli w wozie - wyobraź sobie, że na tych zamkach znalazłem drobiny czegoś, co bardzo przypomina wosk. Zebrałem to - doda!, wyjmując z kieszeni fiolkę po witaminie „C”.
Myślisz, że ktoś dorabia) klucze?
Na to wygląda. I chyba niedawno.
Rzeczywiście ciekawe przyznał Olszewski. - No to co? Idziemy do sąsiadów?
Idziemy do sąsiadów - powtórzył Downar.
Przyjęła ich starsza, mocno umalowana kobieta, mająca na głowie fioletową perukę a la Papuas. Była ogromnie uprzejma, mówiła szybko, bardzo dużo i bardzo głośno. Robiła wrażenie podekscytowanej niespodziewaną wizytą dwóch przystojnych mężczyzn.
Downar, przebijając się z trudem przez, wartki potok jej słów, wyjaśnił, że przyjechali z Gdańska żeby zobaczyć się z panem Szrederem, że mają do niego ważną sprawę, i że byliby bardzo zobowiązani za jakieś informacje.
Pan Szreder! - wykrzyknęła jejmość w peruce takim tonem, jakby dokonała właśnie jakiegoś epokowego odkrycia. - Pan Szreder wyjechał za granicę. Swoim samochodem. Volvo, piękny wóz. Pan Szreder
to bardzo bogaty i elegancki gość. Mało takich ludzi się teraz spotyka.
Dawno wyjechał? - spytał Downar.
O, będzie już kilka tygodni. Lada dzień powinien wrócić. Ale my tak gadu-gadu, a może panowie napiliby się kawki? Mam wyborną szarlotkę swojej roboty. Bo teraz, proszę panów, te kupne ciastka to absolutnie nic niewarte. Tylko po nich zgaga człowieka piecze. Ja jadam tylko swojej roboty, szarlotkę, piernik, serniki. Nie chwalę się, ale jeżeli chodzi o wyroby cukiernicze, to się na tym znam. Zresztą w całej okolicy każdy panom powie, że najlepsza szarlotka to u Kiela- sińskiej.
Mogłaby zapewne jeszcze długo mówić na temat szarlotek i serników, ale przerażony Downar zerwał się z krzesła. Prędko wcisnął między wyroby cukiernicze słowa podziękowania i ruszył ku drzwiom. Za nim pośpieszył Olszewski. Prawie biegiem wypadli na dro-
gę-
Kiedy mijali dom Szredera, spostrzegli potężnie zbudowanego mężczyznę zamykającego za sobą furtkę.
Przepraszam pana... - powiedział Downar.
Olbrzym spojrzał podejrzliwie na mówiącego.
Że niby co?
Downar uśmiechnął się przyjacielsko.
Przepraszam, czy pan mieszka w tym domu?
Ja tu pracuję.
Czy można wiedzieć, w jakim charakterze?
A pana co to obchodzi? Nie pański interes.
Bo widzi pan... - mówił dalej nie zrażony Downar
Przyjechaliśmy z kolegą w ważnej sprawie do pana Szredera, ale niestety nie zastaliśmy go w domu. Spostrzegliśmy, że pan zamyka furtkę, i dlatego pytamy.
Pan Szreder wyjechał.
A może pan mógłby nam udzielić informacji, dokąd?
Ja tam nie wiem. Gdzieś za granicę. Tak mówił.
A pan...?
Ja tu jestem ogrodnikiem. Przychodzę raz albo dwa razy w tygodniu, a jak trzeba to i trzy. Kwiatami się zająć, trawę skosić, suche gałęzie poobrzynać. Dzisiaj zaszedłem zobaczyć, czy wszystko w porządku, bo tak mi się coś zdawało... - urwał nagle i nieufnie spojrzał na nieznajomych.
Co się panu zdawało? - spytał prędko Downar.
Ogrodnik o aparycji zapaśnika zaczął kołysać się na szeroko rozstawionych nogach.
To panowie są znajomi pana Szredera?
Bardzo dobrzy znajomi - przytaknął skwapliwie
Downar. - Znamy się od lat. Właśnie mamy do niego ważną sprawę. Dlatego tak wypytujemy, dokąd wyjechał i kiedy wróci.
Kiedy wróci, dokładnie nie wiem. Powinien niedługo, bo już kawał czasu, jak wyjechał. A ja tu dzisiaj przyszedłem, chociaż niedawno byłem. Ale coś mi się tak nie tego...
Co „nie tego”? Niech pan śmiało mówi - zachęcił go Downar.
Jeżeli panowie są dobrzy znajomi pana Szredera, to już chyba powiem.
Oczywiście. Niech pan mówi.
Myślałem nawet, żeby dać znać na milicję.
Na milicję? A co się stało? Włamanie?
Jakie tam włamanie...!
No, niechże pan wreszcie powie, o co chodzi - zniecierpliwił się Downar. - Może coś trzeba będzie pomóc.
Ogrodnik odetchnął głęboko, jak człowiek, który za chwilę ma się zanurzyć w głębokiej wodzie.
Bo... widzą panowie, to było tak. We wtorek... A może nie... może to była środa. Tak, chyba środa, nawet na pewno, bo we środę żona pranie robiła. A jak żona pierze, to ja w domu nie lubię być. Więc wyszedłem trochę na spacer, tak sobie, połazić. Spotkałem kumpla. Kozik Wacław się nazywa. No to tak od słowa do słowa i poszliśmy na...
Na wódkę - podpowiedział Downar.
O, właśnie - ucieszył się ogrodnik, że ktoś za niego tę sprawę tak trafnie sprecyzował. - Wypiliśmy po jednym, potem po drugim, potem jeszcze po jednym, potem po piwku. Tak siedzimy i rozmawiamy, aż mi się nagle przypomniało, że przecież miałem sprawdzić u pana Szredera piec do centralnego ogrzewania. Bo to już niedługo jesienne chłody. Trzeba będzie palić. A po lecie to nigdy nie wiadomo, jak z tym piecem. To jakżeśmy wyszli z tej knajpy, mówię do Wacka: „Idź, Wacuś, do domu, a ja wpadnę jeszcze do Szredera, ten piec sprawdzę”.
To znaczy, że pan ma klucze od domu pana Szredera wtrącił Downar.
Od mieszkania nie mam, tylko od garażu. A z garażu się wchodzi do pomieszczenia na koks i do kotłowni, takiej piwniczki, gdzie ten piec stoi.
Z mieszkaniem ma połączenie?
Nie. Było, ale pan Szreder kazał skasować. Mówił, że się kurzy. I faktycznie, ten pył z koksu...
I co było dalej?
Olbrzym podrapał się po głowie.
Dalej... no to tego... Poszedłem do tej kotłowni, posiedziałem chwilę, zapaliłem papierosa i chyba jakoś tak sen mnie zmorzył. Zmęczony byłem. Bo to od świtu człowiek na nogach...
I co? - nastawał Downar.
I jak się obudziłem, to posłyszałem na górze jakieś hałasy. Bo kotłownia znajduje się jak raz pod tym dużym pokojem.
Co to były za hałasy?
Sam dobrze nie wiem. Jakby ktoś tupał, krzyczał, jakby się kłócił. A potem... potem to jakby ktoś strzelił.
Strzelił?
Ano tak. Tak mi się wydało, jakby ktoś strzelił.
Dlaczego nie zawiadomiliście milicji? - Downar nagle przeszedł na „wy”, ale ogrodnik tego nie zauwa- żył.
Właśnie tak się namyślałem, czy iść na milicję, czy nie iść? Bo jak się całkiem zrobiło cicho, to nie byłem pewny, czy to faktycznie słyszałem, czy może mi się śniło. Byłem po wódce, po tym cholernym piwku. No... nie byłem pewien. Myślę sobie: pójdę, narobię alarmu, wygłupię się. I nie poszedłem.
A jak wam się teraz zdaje? Słyszeliście to wszystko?
Pewny nie jestem, ale mi się zdaje, że słyszałem. Tak mi się to wszystko we łbie pokitwasiło, że już sam nie wiem. Raz mi się zdaje, że słyszałem, to znowu, że nie słyszałem, że tylko mi się to przywidziało po pijaku. Nie to, żebym był wtedy fest pijany, ale po wódce to panowie wiedzą, jak to jest.
I słyszał pan strzał? - spytał Downar, przechodząc znowu na „pan”.
Tak jakby ktoś strzelił, jakiś huk, ale czy to na pewno był strzał, to nie przysięgnę.
A potem?
Potem był taki hałas, jakby ktoś upadł.
Czy oprócz pana Szredera ma ktoś klucz od tego domu?
Nikt. Pan Szreder nikomu kluczy od mieszkania nie zostawia. Nikomu nie ufa, nawet mnie.
Mieszka tutaj sam?
Samiuteńki, jak ten palec. Miał żonę, ale uciekła. Podobnież wyjechała do Ameryki z jakimś bogatym facetem. Chociaż pan Szreder także niebiedny. Ale kto tam z babami dojdzie do ładu?
A z piwnicy nie ma sposobu dostać się do mieszkania?
Nie ma żadnego wejścia. Jakby się dało, to- bym zajrzał z ciekawości. Co panowie radzą mi robić?
Trzeba zawiadomić milicję. Właśnie tak się składa, że my pracujemy w milicji.
O rany boskie! - speszył się ogrodnik. To panowie gli... To panowie z mi... milicji?
Downar skinął głową.
Tak. Siadajcie z nami do wozu. Pojedziemy do komendy.
A na co mnie do komendy? Co miałem do powiedzenia, to już powiedziałem. Więcej nic nie wiem.
Trzeba spisać protokół.
Jaki znowu protokół? Ja nic nie zrobiłem.
Downar lekko pchnął olbrzyma w kierunku służbowej wołgi.
Chodźcie, chodźcie. Szkoda czasu. Trzeba to wszystko spisać, coście nam tu opowiedzieli.
Aleja nie mam pewności... Już mówiłem, że to po wódce... i po piwie.
Nic nie szkodzi. Opowiecie jeszcze raz wszystko dokładnie jak było. Jak się nazywacie?
Szczepaniak. Michał.
Downar otworzył drzwiczki samochodu.
Siadajcie, Szczepaniak. Jedziemy.
W komendzie sporządzenie protokołu nie zabrało zbyt wiele czasu. Ogrodnik-atleta coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to, co słyszał owej pamiętnej środy, nie było wytworem zakropionej żyt- niówką wyobraźni.
Na zakończenie Downar spytał:
Kiedy ostatni raz padał deszcz tam u was w Podkowie?
W niedzielę. Pamiętam, bo jak raz byli u nas goście. Przyjechał szwagier z żoną i z dziećmi. Urządziliśmy sobie obiad na trawce, na świeżym powietrzu, a tu jak nie lunie... Lało potem prawie całą noc.
A w tygodniu deszcz nie padał?
Nie przypominam sobie. Chyba nie. W czwartek podlewałem ogród szlauchem. Jakby padał deszcz, to by nie trzeba było...
Który numer butów nosicie?
Ja? - zdumiał się olbrzym. - Który numer butów? Trzydzieści dwa. Trudno mi znaleźć odpowiednie obuwie. Na taką nogę nie wyrabiają.
-- *
Na podstawie zeznań Michała Szczepaniaka Downar otrzymał pozwolenie przeszukania willi Szredera.
Jeszcze tego samego wieczoru w towarzystwie ogrodnika i dwóch specjalistów od otwierania zamków pojechali do Podkowy Zachodniej. Nie trzeba dodawać, że zabrali ze sobą narzędzia, których mógłby im pozazdrościć niejeden zawodowy włamywacz z przedwojennych czasów.
Okazało się, że pan Lucjan Szreder starannie zabezpieczył wejście do swego domu. Pracowali w pocie czoła przeszło godzinę, zanim zdołali sforsować obite solidną blachą drzwi.
Downar kazał wszystkim zatrzymać się na ganku, sam zaś wsunął nogi w przywiezione' w tym celu filcowe bambosze i ostrożnie wszedł do środka.
Uderzył go w nozdrza zaduch dawno nie wietrzonego mieszkania. Minął półkolisty hall i przy drzwiach pomacał ręką po ścianie. Nacisnął kontakt.
Leżał na barwnym dywanie twarzą do podłogi. Duża kałuża krwi była prawie czarna.
Downar, w dalszym ciągu zachowując wszelkie środki ostrożności, wycofał się na ganek.
No i co? - spytał Olszewski.
Połącz się z radiowozu z komendą. Powiedz, że zabójstwo. Lekarz oczywiście także niech przyjedzie.
Porucznik bez słowa pobiegł do furtki.
*
Czas zgonu?
W przybliżeniu trzy, cztery dni temu. Rozkład zwłok zaawansowany.
Przyczyna?
To. - Doktor Ziemba schylił się, podniósł z dywanu duży chirurgiczny lancet i ostrożnie położył go na stoliku.
Pchnięcie w plecy.
Tak. Denat musiał znać zabójcę, skoro odwrócił się do niego tyłem.
To narzędzie chirurga - powiedział Downar, wskazując stolik.
Doktor Ziemba skinął głową.
Oczywiście. Największy rozmiar lancetu używany w chirurgii. Można zaryzykować twierdzenie, że zabójstwa dokonał ktoś znający się na rzeczy. Pchnięcie zostało wykonane fachowo.
Lekarz? - spytał Downar.
No cóż... przykro mi to mówić, ale nie wykluczam takiej możliwości.
Czy nie podejrzewa pan, doktorze, że oprócz tego lancetu poczęstowano denata jakąś trucizną?
Nic na to nie wskazuje. Nie mogę jednak nic pewnego powiedzieć przed sekcją.
To zrozumiałe.
W tej chwili wszedł do pokoju Olszewski.
Przywiozłem panią Glowertową.
Downar skinął przyzwalająco ręką.
Wprowadź ją tutaj.
Miała na sobie ciemną suknię, zapiętą pod szyją, jakby przewidywała, jaką rolę przyjdzie jej odegrać.
Downar podniósł prześcieradło zakrywające zwłoki.
Czy to pani mąż?
Gwałtownym ruchem podniosła dłonie do oczu.
Boże! Robert! Dlaczego? Dlaczego?
Downar wziął ją pod rękę, wyprowadził do hallu i posadził na fotelu. Zaczęła płakać, cicho, bez łkania. Duże, ciężkie łzy spływały jej po policzkach.
Olszewski, który znajdował się nie opodal, wyjął z wewnętrznej kieszeni piersiówkę, odkręcił i napełnił mały kusztyczek.
Proszę. To pani dobrze zrobi.
Machinalnie wypiła śliwowicę.
Kto to zrobił? Kto? I dlaczego...? - zapytała bardzo cicho. Wyjęła z torebki chusteczkę i otarła łzy.
Downar odczekał chwilę i spytał:
Więc bez żadnych wątpliwości poznała pani w zmarłym swojego męża?
Oczywiście. Jakżebym go mogła nie poznać? Kto go zabił? Proszę pana... Kto go zabił? Kto go zamordował?
Czy może wiedziała pani, że ktoś nastaje na życie pani męża?
Z jej oczu zniknęły łzy. Zaciśnięte wargi robiły teraz wrażenie cienkiej kreski przecinającej kredowobiałą twarz.
Nie rozumiem, o co panu chodzi? Co mi pan chce zasugerować? - powiedziała ostro.
Downar uśmiechnął się dobrotliwie.
Ależ nic, pani jest w błędzie. Absolutnie nie miałem zamiaru niczego sugerować. Spytałem po prostu, czy obawiała się pani o życie swego męża.
Oczywiście że się obawiałam od chwili tego tajemniczego zniknięcia. Sądziłam, że może uległ jakiemuś nieszczęśliwemu wypadkowi.
Mógł również umrzeć na atak serca - zauważył Downar. - Takie wypadki przecież także się zdarzają.
Mój mąż miał zdrowe serce.
Skąd ta pewność? Czy pani może porozumiewała się niedawno z lekarzem męża?
Towarzystwo ubezpieczeniowe wymaga od ubezpieczającego się na życie świadectwa lekarskiego. A przed wyjazdem do Polski mój mąż ubezpieczył się na życie.
Powiedział pani o tym?
Dlaczegóż by miał mi nie powiedzieć? Nie rozumiem...
Downar nie odpowiedział. Zmienił temat rozmowy.
Ten dom, w którym się obecnie znajdujemy, jest własnością niejakiego Lucjana Szredera. Czy to nazwisko nic pani nie mówi?
Nie, nic mi nie mówi. Po raz pierwszy je słyszę, po raz pierwszy też widzę ten dom. Nie... nie po raz pierwszy słyszę to nazwisko. Zdaje się, że pan już mnie pytał o tego Szredera.
To bardzo prawdopodobne, chyba wtedy w hotelu... Więc pani nigdy nic nie słyszała o tym człowieku?
Nigdy nic nie słyszałam o tym człowieku - odparła niecierpliwie. Nie rozumiem, dlaczego usiłuje pan coś we mnie wmówić.
Downar uśmiechnął się.
Ależ skąd. Absolutnie nie mam zamiaru wmawiać pani czegokolwiek. Sądziłem po prostu, że może pani sobie coś przypomni.
Jeżeli chodzi o-iego jakiegoś Szredera, to na pewno nic sobie nie przypomnę. Niech pan na to nic liczy.
Downar westchnął.
No cóż... W tej chwili nie pozostaje mi chyba nic innego, jak wierzyć w to, że tak jest istotnie. Jeszcze tylko miałbym jedno pytanie, chciałbym, żeby pani na nie możliwie szczerze i z zastanowieniem odpowiedziała. W jakim naprawdę celu mąż pani przyjechał do Polski?
Już przecież odpowiedziałam na to pytanie. Mój mąż przyjechał do Polski, żeby odwiedzić rodzinę i żeby zobaczyć swój kraj. Czy sądzi pan, że to nie są wystarczające powody naszego przyjazdu tutaj?
Twarz Downara wyrażała powątpiewanie.
Jeżeli mam być szczery, to powody, które pani przytoczyła, nie wydają mi się zbyt przekonujące. Po pierwsze, mąż pani nie miał tu żadnej innej rodziny poza ojczymem, a trochę trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś pałał takim afektem do drugiego męża swej matki, po drugie, niemal zaraz po przyjeździe został zwabiony do tej willi i zamordowany. Można więc domniemywać, że miał tutaj jakieś kontakty z ludźmi, którzy nie byli do niego zbyt przychylnie usposobieni. Trudno przecież przypuścić, żeby ktoś sprowadzał do tego domu zupełnie nieznanego i obojętnego człowieka, żeby go zabić. Nie sądzi pani?
W sposób niezbyt wytworny wzruszyła ramionami.
Nie potrafię nic powiedzieć na ten temat i proponuję, żebyśmy zakończyli tę jałową rozmowę. Jestem bardzo zmęczona.
Downar pokiwał głową.
Dobrze. Niech i tak będzie. Nie ułatwia nam pani sytuacji, ale jakoś sobie sami poradzimy. Kiedy pani chce wracać do Stanów?
Jeszcze nie wiem. To będzie zależało od wielu spraw. Chybą.muszę najpierw zająć się formalnościami pogrzebowymi.
Czy ma pani zamiar zabrać ciało do Ameryki?
Nie. To zbyt kłopotliwe. Sądzę, że mój biedny mąż nie miałby nic przeciwko temu, żeby zostać pochowanym tutaj, w Polsce.
Na tym Downar zakończył rozmowę z panią Glowertową. Zabrał ze sobą Olszewskiego i wrócili do komendy.
No i co?
Porucznik skrzywił się.
No i nic.
Porządnie przeszukaliście mieszkanie?
Lepiej nie można. Pracowaliśmy we trzech w pocie czoła. Nie znaleźliśmy nic specjalnie interesującego. Trochę papierów, z których wynika, że facet zajmuje się chyba pośrednictwem w kupnie-sprzedaży nieruchomości, no i ta spinka.
Jaka spinka?
Olszewski sięgnął do kieszeni, wyjął papierową serwetkę, rozwinął ją i położył na biurku kwadratową złotą spinkę, wysadzaną drobniutkimi ametystami.
Ładna rzecz - powiedział Downar. - Gdzie to znalazłeś?
Na dywanie.
A Glowert? Jakie miał spinki?
Glowert miał przy mankietach spinki z bursztynów. Bursztyny oprawione w srebro.
Tę spinkę mógł zgubić zabójca.
Mógł - zgodził się porucznik. - Ale może to być także i spinka Szredera. W każdym razie to raczej własność jakiegoś mężczyzny.
Downar z powątpiewaniem pokręcił głową.
Niekoniecznie. W dzisiejszych czasach mężczyźni ubierają się jak kobiety, a kobiety jak mężczyźni. Jeżeli chodzi o części garderoby, to nigdy nic nie wiadomo. Zresztą takie strojne spinki pasowałyby do kobiety nawet w dawnych czasach. Co sądzisz o tym lancecie?
Boja wiem? Wygląda na to, że zabójstwa dokonał ktoś z branży medycznej. Mężczyzna albo kobieta. Trudno zgadnąć. Przy dzisiejszej feminizacji medycyny...
Który numer butów nosił denat? spytał nagle Downar.
Siódemka.
Pasuje do śladów?
Jak ulał. Guma na podeszwach tak samo ścięta. Ale czy to ma w tej chwili jakieś znaczenie?
Niewielkie przyznał Downar. - Jeżeli facet został zamordowany w tym domu, to musiał jakoś do niego dojść. Jedna tylko rzecz mnie zastanawia. Brak śladów tej drugiej osoby...
Zabójca pewnie starał się nie pozostawić śladów. Szedł po trawie.
Alejka prowadząca od furtki do domu jest dość szeroka. Bez trudu mogą się na niej zmieścić nie dwie osoby, a cztery. Poza tym po obu stronach alejki rosną wysokie krzaki róż. Zdziwiłoby to Glowerta, gdyby jego towarzysz szedł po drugiej stronie tych krzaków, depcząc trawę.
Myślisz, że zabójca przyjechał razem ze swą ofiarą? - spytał Olszewski.
Tak mi się wydaje.
Mógł przecież czekać w domu na Glowerta.
Downar potrząsnął głową.
To mało prawdopodobne. Glowert, jak możemy się domyślać, nie znał tej miejscowości, a sprawcy nie zależało przecież na tym, żeby się kręcił po terenie, wypytując o willę Szredera. Dlatego też raczej wsadził faceta do wozu i przywiózł go do Leśnej Podkowy.
To, co mówisz, jest dosyć przekonujące - zgodził się Olszewski. - Tylko rzeczywiście, gdzie ślady tej drugiej osoby?
Downar machnął ręką.
Na razie mniejsza z tym. Bardzo chciałbym porozmawiać z panem Lucjanem Szrederem.
Downar z dużym zainteresowaniem przyglądał się swemu rozmówcy. Od razu po pierwszej wymianie zdań zorientował się, że nie będzie miał łatwego zadania. Człowiek, który siedział po drugiej stronie biurka, należał do ludzi zimnych, niezwykle opanowanych, niełatwo poddających się jakimkolwiek żywszym uczuciom. W każdym słowie, w każdym geście wyczuwało się ogromne wyrobienie towarzyskie oraz zdolność dyplomatycznego lawirowania w trudnych sytuacjach.
Nie wątpię, że został pan zaskoczony tym, co się stało - powiedział Downar.
Na wargach Szredera pojawił się na poły drwiący, na poły zagadkowy uśmieszek.
Doszedłem już do tego wieku, panie majorze, kiedy człowiek przestaje się czemukolwiek dziwić. Rzadko co jest w stanie mnie zaskoczyć. Ale przyznaję, że byłem niemile zdziwiony dowiedziawszy się, że w moim domu popełniono morderstwo.
O ile mi wiadomo, podróżował pan poza granicami kraju.
Tak. Odbyłem bardzo interesującą wycieczkę. Zwiedziłem Włochy, Grecję, Turcję.
Czy przez „Orbis'?
Nie. Nie lubię zbiorowych wycieczek. Zawsze podróżuję sam, swoim wozem.
W pańskim domu został zabity niejaki Robert Glowert. Czy znał pan tego człowieka?
Osobiście go nie znałem. Ale korespondowaliśmy ze sobą.
Ach tak - zainteresował się Downar. - Czy można wiedzieć, jak to się stało, że nawiązał pan tę korespondencję?
Ktoś podał mu moje nazwisko i adres. Napisał do mnie.
W jakim celu?
Widzi pan, panie majorze... Jestem z wykształcenia prawnikiem. Przez wiele lat pracowałem w adwokaturze. Obecnie zajmuję się dorywczo pośrednictwem w handlu nieruchomościami. Otóż pan Glowert zwrócił się do mnie z prośbą, abym mu znalazł jakiś ładny domek z ogrodem niedaleko Warszawy.
Pisał do pana ze Stanów Zjednoczonych?
Tak. O ile dobrze pamiętam, list był z Filadelfii.
Czy pan sobie nie przypomina, od kogo pan Glowert otrzymał pańskie nazwisko i adres?
Bardzo żałuję, panie majorze, ale absolutnie sobie tego nie przypominam. Być może ta sprawa w ogóle nie została sprecyzowana, może pan Glowert napisał po prostu „dowiedziałem się, że...”, nie wymieniając żadnego nazwiska.
Tak. To oczywiście prawdopodobne - przyznał Downar. - Z tego, co pan mówi, wynikałoby, że pan Glowert miał zamiar przenieść się na stałe do Polski.
Chyba tak. Pisał, że jak tylko otrzyma rozwód...
Miał zamiar rozwieść się z żoną? - zainteresował się Downar.
Nie tylko „miał zamiar”, ale z jego listów wywnioskowałem, że sprawa rozwodowa już jest w toku.
To bardzo ciekawe, co pan mówi. Chciałbym jeszcze zapytać o taką sprawę: czy nie domyśla się pan, komu m°gło zależeć na śmierci Glowerta?
Szreder uśmiechnął się leciutko.
Przed chwilą powiedział pan: „to bardzo ciekawe, co pan mówi”, a dotyczyło to rozwodu państwa Glo- wertów. Jak wiadomo, po oficjalnym rozwodzie nie ma już mowy o wspólnocie małżeńskiej. Pan Glowert był człowiekiem bardzo zamożnym. Nie wątpię też, że ubezpieczył się na życie.
Downar spojrzał uważnie na byłego adwokata.
Sugeruje pan, że Glowertowa...
Ja niczego nie sugeruję, panie majorze. Zapytał mnie pan, czy nie domyślam się, komu mogło zależeć na śmierci Glowerta. Przedstawiłem więc panu mój pogląd na tę sprawę. Może zrobiłem to w formie zbyt umownej, ale, jak sądzę, wystarczająco czytelnej.
Zastanawiam się, dlaczego zabójstwa dokonano akurat w pańskiej willi?
Szreder potrząsnął głową.
Przykro mi, panie majorze, ale niestety w tym względzie nie jestem w stanie zaspokoić pańskiej ciekawości.
Czy oprócz pana ma ktoś klucze do tego domu w Podkowie?
Nie. Nikt nie ma kluczy. Tylko ja.
Czy pan jest żonaty?
Jestem rozwiedziony. Moja żona powtórnie wyszła za mąż za mojego serdecznego przyjaciela.
Czy pańska była żona mieszka w Polsce?
Nie. Wyjechała z mężem do Stanów Zjednoczonych.
To może od nich Glowert dowiedział się pańskiego adresu?
Nie wykluczam takiej możliwości. Chociaż wątpię. Czy można wiedzieć, panie majorze, dlaczego pan nagle zaczął się interesować moją byłą żoną?
Teraz z kolei Downar się uśmiechnął.
Jako prawnik orientuje się pan niewątpliwie, że każda informacja dotycząca sprawy jest bardzo cenna. Nie znaczy to oczywiście, że każda ma istotne znaczenie. Musimy jednak stworzyć sobie możliwie jak najszerszy obraz sytuacji. W tym celu właśnie wypytuję pana o różne rzeczy, które może nie sprawiają panu przyjemności. Za co najmocniej przepraszam...
Podziwiam pański dar wymowy - powiedział ze szczerym czy też dobrze udanym uznaniem Szreder. - Zrobiłby pan karierę W adwokaturze.
Downar pochylił głowę.
Dziękuję za dobre słowo, panie mecenasie.
Na tym rozmowę zakończyli. Wśród wzajemnych uprzejmości Downar odprowadził swojego gościa do drzwi.
Wszedł Olszewski.
No i jak ci poszło z tym facetem?
Tak sobie. Cwaniak kuty nie tylko na cztery, ale na sto nóg. Jeżeli nawet ma coś wspólnego ze sprawą, to niełatwo go będzie rozpracować.
Podejrzewasz go?
Downar wzruszył ramionami.
Boja wiem...? Właściwie nie ma podstaw do podejrzeń, ale tak na mój nos... Być może się mylę.
Do twojego nosa mam raczej zaufanie - powiedział Olszewski. Sprawdził się nam niejednokrotnie. Co cię niepokoi w tym Szrederze?
Trochę zbyt energicznie usiłuje skierować nasze podejrzenia na Glowertową.
A ma po temu jakieś podstawy?
Chyba ma. Okazało się, że Glowert postanowił rozejść się ze swoją żoną, a co za tym idzie, pozbawić ją dużego majątku. Prócz tego bardzo wysoko ubezpieczył się ną życie. Biorąc to wszystko razem pod uwagę można zaryzykować twierdzenie, że Glowertowa miała powód, aby pozbyć się męża.
1 w tym celu zawiozła go do willi Szredera, którą otworzyła podrobionymi kluczami, i za pomocą lancetu chirurgicznego wyprawiła małżonka na tamten świat? - uśmiechnął się Olszewski. - Bardzo pouczająca bajeczka dla grzecznych dzieci, przypominająca twórczość braci Grimm.
Downar pokiwał głową.
Masz najzupełniejszą rację. To nie za bardzo trzyma się kupy. Zresztą to nie jest moja hipoteza.
A jaka jest twoja hipoteza?
Nie mam żadnej. Podejrzewam wszystkich, Szredera, Glowertową, nawet ciebie.
To byłaby piękna wolta powiedział z całkowitą powagą Olszewski. - Wyobraź sobie taką „kobrę” albo powieść kryminalną, w której oficer prowadzący dochodzenie morduje amerykańskiego turystę, aby następnie uciec z jego żoną. Bomba!
A propos „uciec z żoną” - podchwycił Downar - wiesz, że to jest koncepcja? A może kochanek Glower- towej wykończył jej męża?
Trzeba by najpierw znaleźć kochanka Glowerto- wej. Zresztą po co mieliby przyjeżdżać w tym celu do Polski? Mało to gangsterów w Ameryce, którzy za większym lub mniejszym wynagrodzeniem w sposób dyskretny wykańczają faceta? U nich to chleb powszedni. Nie, ta koncepcja z kochankiem jakoś mi nie trafia do przekonania. Warto by się natomiast zainteresować ludźmi, z którymi Glowert miał tutaj jakieś powiązania.
Mówisz o tym ojczymie z Józefowa?
Właśnie. O ojczymie i o bratanku ojczyma. Chyba sobie przypominasz, że pan inżynier Rodowski miał dosyć niewyraźną minę podczas rozmowy z nami.
Tak. Nie zapominam także, że żona Rodowskie- go jest z zawodu chirurgiem i ma do czynienia z lancetami uzupełnił Downar.
Olszewski aż strzelił w palce.
Do licha! Kompletnie o tym zapomniałem. Trzeba natychmiast zająć się tym lancetem.
Downar pokiwał głową.
Najzupełniej popieram tę inicjatywę. I proponuję, żeby jeden z nas wybrał się do Józefowa.
*
Panie profesorze, czy to jest lancet używany przez chirurgów?
Bez wątpienia. To jest największy rozmiar lancetów używanych przy operacjach.
Czy tutaj, w tym szpitalu, znajdują się takie lancety?
-j Oczywiście. Dziwne pytanie. W każdej klinice chirurgicznej znajdzie pan takie lancety.
Czy istnieje możliwość, żeby taki lancet zginął z kliniki?
Zawsze może coś zginąć. Bardzo pana przepraszam, panie majorze, ale ja się śpieszę, więc jeżeli ma pan do mnie coś konkretnego...
Przepraszam, że panu zabieram czas, panie profesorze, ale chciałbym się zorientować, czy ostatnio nie zginął przypadkiem w pańskiej klinice taki lancet?
Profesor nieznacznie wzruszył ramionami.
Nie może pan wymagać, żebym się zajmował takimi sprawami. Skontaktuję pana z kimś, kto się opiekuje instrumentami. Ale o co właścicie chodzi?
Prowadzę dochodzenie - wyjaśnił Downar. - Ten lancet jest dowodem rzeczowym.
Czyżby morderstwo?
To jest właściwe określenie tego, co się zdarzyło.
Profesor podniósł słuchawkę, powiedział parę słów i
po chwili wszedł do gabinetu wysoki, przeraźliwie chudy mężczyzna, którego profil przypominał jakiegoś wodnego ptaka.
Słucham, panie profesorze?
Czy w ostatnich dniach nie zginął w naszej klinice lancet?
Mężczyzna skinął głową.
Tak jest. W zeszłym tygodniu zawieruszył się nam gdzieś lancet. O, właśnie taki, jaki tu leży na biurku.
I do tej pory nie znaleźliście go?
Nie.
Rozdział VI
Pani Helena właśnie polewała tłuszczem smakowicie przyrumienionego kurczaka, kiedy rozległ się głos dzwonka. Pośpiesznie przykryła prodiż i podreptała do drzwi.
W progu stał przystojny mężczyzna w jasnej zamszowej kurtce. Uśmiechał się życzliwie.
Pan pewnie do mojego zięcia - powiedziała starsza pani i wytarła ręce o fartuch. - Nie ma go w domu. I mojej córki także nie ma - dodała pośpiesznie.
A czy mógłbym porozmawiać z panią? - spytał nieznajomy i uśmiechnął się jeszcze sympatyczniej.
Ze mną? - zdziwiła się, i zaraz zrodziła się w jej sercu nadzieja, że to może będzie nowy partner do szachów.
Ukłonił się jak dobrze wychowany chłopiec.
Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Olszewski jestem oficerem milicji.
Posłyszawszy to, pani Helena zesztywniała nagle i szybko cofnęła już wyciągniętą na powitanie rękę.
O co chodzi? - spytała niechętnie.
Z twarzy Olszewskiego nie zniknął uprzejmy uśmiech. Porucznik udał, że nie zauważa zmiany w sposobie bycia starszej pani.
Czy mógłbym prosić o chwilę rozmowy? - spytał.
Ze mną pan chce rozmawiać? Ja o niczym nie wiem.
A o czym pani miałaby wiedzieć?
Wzruszyła ramionami.
Nie mam pojęcia. Ale jak przychodzi milicja, to znaczy w jakiejś sprawie. Przecież nie po to, żeby sobie tak pogadać o niczym.
A ja właśnie chciałbym sobie z panią tak trochę pogadać. Można?
Jak pan koniecznie chce... Chociaż wołałabym, żeby pan przyszedł, jak będzie zięć. Ja nic panu nie powiem, bo nic nie wiem, do niczego się nie wtrącam.
Z pani zięciem także sobie porozmawiam, ale teraz chciałbym z panią.
No to proszę.
Zaprowadziła go do pokoju.
Pan siądzie na tym fotelu. Będzie panu wygodniej.
Można zapalić?
Jak pan musi...
Wyjął z kieszeni paczkę sportów i zapałki.
Obawiam się, że panią oderwałem od zajęć gospodarskich.
Poderwała się z krzesła.
Dobrze, że mi pan przypomniał. Zagadałabym się, i kurczak by mi się spalił. Wyszła drobnym, żwawym krokiem. Po chwili wróciła. Była już w lepszym humorze. - Pięknie się upiekł - powiedziała z dumą. - Skórka się tak w sam raz przyrumieniła. A może pan by się czegoś napił, kawy, herbaty?
Olszewski podziękował, wyjaśniając, że nie ma czasu na picie herbaty, że wpadł tylko na chwilę i zaraz jedzie dalej.
O czym chciał pan ze mną porozmawiać? - spytała.
O panu Glowercie.
Podobnież ktoś go zamordował. Telefonowała do Adasia jego żona.
Tak. Pan Glowert został zamordowany. Znała go pani?
Nigdy go nie widziałam. Mieli tutaj przyjechać oboje. Glowert był pasierbem starego.
Ma pani zapewne na myśli stryja pani zięcia, pana Tomasza Rodowskiego?
A kogóż miałabym mieć na myśli, jak nie tego niedołęgę? Żadnego pożytku z niego. Żeby chociaż pograł ze mną w szachy albo w karty, a ten nic, tylko siedzi na swoim fotelu i w nosie dłubie.
Chory...
Machnęła lekceważąco ręką.
Jaki tam chory? Mówią, że go sparaliżowało, ale ja w to wcale nie wierzę. Niechby mu kto pokazał pół litra, to zaraz by ozdrowiał. Jeszcze by i do tańca poszedł.
Tak lubi wypić? - zainteresował się Olszewski, dotykając odruchowo swojej niezawodnej piersiówki.
Jeszcze jak! Aż mu się oczy świecą na samo wspomnienie.
1 całymi dniami siedzi w tym fotelu?
A siedzi.
I nie ma przy sobie nawet żadnego zwierzęcia, ani psa, ani kota?
Miał psa, ale odesłali go gdzieś na wieś. Nic więcej nie wiem, bo pan Tomasz nie bardzo chce o tym psie rozmawiać, moja córka i zięć też. Ale tak mi się zdaje, że wysłali go do Krystyny.
Kto to jest Krystyna?
Moja druga córka. Mieszka z mężem na wsi, niedaleko Rzeszowa. On jest zootechnikiem, a Krysia skończyła szkołę ogrodniczą.
Jak nazywa się ten pies? - spytał Olszewski.
Chyba Reks. Ale dlaczego to pana tak interesuje?
Uśmiechnął się.
Tak sobie zapytałem. Przez prostą ciekawość.
Że to jest ciekawe, to faktycznie - pokiwała głową pani Helena. - Bo właściwie dlaczego oni wysłali tego psa? Źle mu tu nie było. A pan Tomasz miał zawsze jakąś rozrywkę.
No właśnie - przytaknął Olszewski. A czy mógłbym się z nim zobaczyć?
Dlaczego nie? Może się pan z nim zobaczyć, ale to nic ciekawego.
Chciałbym jednak...
Dobrze. Jak pan sobie życzy. Ale niech mu pan nie mówi o tym, że zamordowano Glowerta. Adam nie kazał. Powiedział, że stryj by się za bardzo zdenerwował, że mogłoby mu to zaszkodzić na zdrowie.
To on aż tak kochał swojego pasierba?
Czy tak go bardzo kochał, tego nie wiem, ale zawsze to jakiś powinowaty, bliski człowiek. Pewnie by mu było przykro. Jak pan koniecznie chce, to chodźmy.
Poszli w głąb ogrodu.
Na inwalidzkim fotelu siedział stary mężczyzna. Wąsy i gęsta zmierzwiona broda zakrywały mu pół twarzy.
Niech pani nie mówi, że jestem z milicji - szepnął Olszewski. - Niech pani powie, że jestem z Wydziału Zdrowia.
Dobrze, dobrze - szepnęła pani Helena, którą bawiła ta konspiracja.
Ojczym Glowerta spojrzał spode łba na przybyłego. Milczał.
Ten pan jest z Wydziału Zdrowia - wyjaśniła pani Helena. - Przyjechał specjalnie, żeby się dowiedzieć, jak się pan czuje, panie Tomaszu.
- Nie potrzeba mi żadnych doktorów - mruknął brodacz.
Olszewski usiadł na składanym foteliku. Pani Helena przysunęła sobie taboret stojący nie opodal.
Jak się pan czuje?
Wzruszenie ramion.
Jak to się można czuć...?
Ma pan tu świeże powietrze, ładny widok.
E, co mi tam z tego świeżego powietrza? Jakby pan tak posiedział na tym fotelu, toby pan dopiero zobaczył.
Pewnie, że to niewesołe.
O wesołości to nawet i mowy nie ma. Po całych dniach tylko sam i sam.
Nie ogląda pan telewizji?
Co mi tam telewizja? Oczy mnie bolą, a poza tym niewiele z tego wszystkiego rozumiem, co tam pokazują. Trzeba mieć wykształcenie.
No, przecież pan ma wykształcenie.
Iii, jakie tam wykształcenie? Pożal się Boże...
Przydałby się panu chociaż pies do towarzystwa.
A na co mi pies? Żeby śmierdział?
Słyszałem, że miał pan psa.
Stary chytrze spojrzał na mówiącego.
Że miałem psa? A od kogóż to pan słyszał?
Od tej pani.
Aha. Od tej pani... A może by mi ta pani przyniosła coś do picia? Okropnie mi w gardle wyschło.
Pani Helena niechętnie podniosła się ze swego tabo- recika i podreptała w kierunku domu.
Czy pan wie, dlaczego ja tę babę posłałem do diabła?
Nie mam pojęcia - przyznał szczerze Olszewski.
Bo przyuważyłem, panie szanowny, że panu się marynarka jakoś wzdyma z lewej strony. Może tam piersióweczka się znajduje, co?
Jakby pan zgadł - roześmiał się Olszewski, wyjmując z kieszeni butelkę.
Staremu zabłysły pożądliwie oczy.
Kropniemy sobie po jednym, co?
Dlaczego nie? Ale nie mamy kieliszków. Tylko ta zakrętka.
A na co nam kieliszki? Z flaszki nie można?
Można - zgodził się Olszewski, podając butelkę.
Stary pociągnął spory łyk i odetchnął głęboko.
Dobra, bardzo dobra. Lubię śliwowicę.
To smaczna wódeczka - przytaknął Olszewski.
A pan się nie napije?
Nie mogę. Wracam do pracy. Poza tym prowadzę wóz.
No to ja sobie jeszcze golnę.
No pewnie. Co sobie żałować?
Śliwowica zabulgotała ochoczo.
Brodaty staruszek poweselał. Rękawem wytarł wargi i nie bez pewnego żalu oddał butelkę.
Panie Boże zapłać. Taka gołda to i bez zagrychy obleci.
Olszewski wsunął piersiówkę do kieszeni i poprawił się na wiklinowym foteliku.
A teraz, kiedyśmy się już trochę zaprzyjaźnili, może mi pan opowie coś o sobie?
Stary podkręcił wąsa i uśmiechnął się chytrze.
Lepszy z pana gość. Tanio chcesz pan kupować. Za te dwa łyki gorzały mam panu zaraz cały życiorys opowiedzieć? Nie na frajera żeś pan trafił. Myślisz pan, że ja uwierzyłem, żeś pan z Wydziału Zdrowia? Na taki bajer to możesz pan brać kogo innego, ale nie mnie. Od pana gliną podjeżdża na kilometr. Ja się na tym rozumiem. Nie taki ze mnie sklerotyk, jak się panu wydaje.
Olszewski, zbity z tropu, uśmiechnął się niepewnie.
Może trzeba panu w czymś pomóc? Niech pan będzie ze mną szczery.
Dziękuję. Nic mi nie trzeba. A następnym razem niech pan lepiej żytnią przyniesie albo pieprzówkę.
W tym momencie nadeszła pani Helena, niosąc na tacy dzbanek z sokiem pomarańczowym oraz dwie szklanki.
Proszę. Może i pan się poczęstuje. Jakoś dzisiaj parno. Pić się chce.
Olszewski napił się soku, porozmawiał jeszcze chwilę, a następnie pożegnał amatora wytrawnych alkoholi.
Odprowadzę pana powiedziała pani Helena.
Dziękuję. Bardzo pani uprzejma. Muszę jeszcze wpaść na chwilę do domu. Zostawiłem płaszcz. Przepraszam, że ma pani ze mną tyle kłopotu.
Żaden kłopot - mruknęła przyśpieszając kroku. Poruszała się niezwykle żwawo jak na swój wiek. - Czy pan umie grać w szachy?
Kiedyś trochę grałem, ale to było dawno. Nie mam czasu.
Jakby panu któregoś dnia przyszła ochota na partyjkę, to niech pan wpadnie.
Kiedy znaleźli się w pokoju, w którym na początku rozmawiali, Olszewski zręcznym ruchem podrzucił pod stolik spinkę znalezioną w willi Szredera.
Co to się tam tak świeci? spytał po chwili.
Spojrzała we wskazanym kierunku.
A faktycznie, coś tu leży. Schyliła się. To spinka Adasia. Skąd ona się tu wzięła?
Olszewski udał zainteresowanie.
Ładna rzecz. Oryginalna.
A niech pan zobaczy, jaka to robota. Teraz takich cacek nie umieją robić.
No właśnie - przytaknął Olszewski. - Dawniej to byli fachowcy. Kochali się w takich drobiazgach. A dzisiaj to wszystko na masówkę, aby normę wykonać. No, ale na mnie już czas. Serdecznie dziękuję za miłą rozmowę i za poczęstunek. Do widzenia pani.
W godzinę po odejściu porucznika przyjechała Hanka. Od razu spostrzegła niecodzienne podekscytowanie matki.
Co się stało? Był ktoś?
A był, był, dopiero co poszedł.
Kto taki?
Z milicji.
Z milicji? - przeraziła się Hanka. Czego chciał?
Pytał o starego, o pana Tomasza.
No i co?
I nic. Chciał się z nim zobaczyć, no to go zaprowadziłam. Porozmawiali.
Hanka poczuła, że robi jej się gorąco.
I mama była obecna przy tej rozmowie?
Byłam. Na chwilę tylko poszłam do domu, bo pan Tomasz chciał pić. Przyniosłam im soku pomarańczowego. Tego z puszki. Dwie otworzyłam, bo jedna to za mało, nie ma żadnego wyglądu.
I zostali sami we dwóch?
A czegóż by mieli nie zostać? Nie musiałam chyba bez przerwy pilnować tego jegomościa? Zresztą tam w ogrodzie i tak nie ma nic do ukradzenia. Czy jesteś, Haneczko, niezadowolona?
Nie, nie, w porządku.
A dlaczego masz taką dziwną minę? Zła jesteś na mnie?
Ależ skądże! Wcale nie jestem zła. Zdaje się mamie. Trochę mnie tylko głowa boli.
To się połóż. Może dać ci proszek?
Nie, nie, dziękuję. Położę się. Przejdzie mi.
Poszła na górę, do swojego pokoju, i rzuciła się na
tapczan. Miała zamęt w głowie. Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że niebezpieczeństwo jest bardzo blisko. Facet z milicji. Przeprowadzał wywiad. Któż zgadnie, co mu nagadał ten stary idiota, kiedy zostali sami? Co dalej? Co robić? Uciekać? Ale gdzie? Nonsens. Wiedziała doskonale, że cała odpowiedzialność za to, eo się stało, spoczywa wyłącznie na niej, i że tylko ona może stawić czoła niebezpieczeństwu. Na Adama nie mogła liczyć. Jak go wezmą na przesłuchanie, to koniec. Natychmiast się załamie. Wyśpiewa wszystko. Co robić? Co robić? Czy w ogóle istnieje jakaś możliwość, żeby zapobiec katastrofie? Przecież milicja natychmiast skojarzy sobie tę sprawę z zamordowaniem Glowerta. A wtedy...
*
Downar / ogromnym zainteresowaniem wysłuchał relacji Olszewskiego.
Więc twierdzisz, że stary jest podstawiony?
Porucznik skinął głową.
Dla mnie to nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Po pierwsze, historia z tym psem, którego się nagle pozbyli, po drugie, dziwne zachowanie starego, a po trzecie, i to chyba najważniejsze, jego sposób wyrażania się. W żadnym wypadku nie można przyjąć, źc takim językiem posługuje się inżynier, który w dodatku długie lata spędził w Stanach Zjednoczonych. Możesz sobie przesłuchać tę taśmę, jeżeli mi nie wierzysz. Sądzę, że sprawa zaczyna się nam klarować.
Downar jednak nie był w tak optymistycznym na- j stroju.
Czy nie myślisz, że to byłoby zbyt piękne i zbyt j proste, żeby mogło być prawdziwe?
Olszewski wzruszył ramionami.
Jeżeli masz ochotę komplikować sobie proste rzeczy...
Więc według ciebie ta para zlikwidowała Glowerta?
Nie trzeba chyba Sherlocka Holmesa ani Herkulesa Poirota, żeby to wydedukować. W Józefowie mieszka małżeństwo. On jest inżynierem architektem i pracuje w biurze projektów, ona jest lekarką, chirur- j giem. Przyjeżdża do nich jego stryj z Ameryki. Otrzymuje dużą rentę w dolarach, którą oddaje bratankowi i jego żonie. Wszystko układa się jak najlepiej. Niestety stryj zaczyna chorować, serce, rak, mniejsza z tym, co. W każdym razie ona. jako lekarz, orientuje się doskonale, że staruszek nie pociągnie długo. Szkoda tych dolarów, które co miesiąc spadają jak z nieba. Co robić? Trzeba coś wykombinować. No i kombinują. Znajdują starego faceta, który mniej więcej odpowiada wyglądem stryjowi. Broda, wąsy, twarzy mało co widać, sadzają go na fotelu inwalidzkim, zapewniają wikt i opierunek, dają mu parę złotych i szafa gra. Architekt ma zdolności rysunkowe i bez trudu podrabia podpis stryja na pełnomocnictwie. W banku nie podejrzewają, że podpis nie jest autentyczny. Zresztą u starych ludzi, pod wpływem sklerozy, mogą zachodzić pewne zmiany w charakterze pisma. Wszystko układa się jak najlepiej. Ciało stryjaszka spoczywa zakopane gdzieś w ogrodzie, a jego sobowtór, czy raczej następca, siedzi w fotelu i inkasuje dolary. Aż tu nagle grom z jasnego nieba. Przyjeżdża ze Stanów Zjednoczonych pasierb stryja, który niewątpliwie zorientuje się, że to nie jest jego ojczym. Co robić? Najlepsze i właściwie jedyne wyjście z sytuacji to zlikwidować faceta, zanim
zdąży skontaktować się z domniemanym ojczymem. Tak się też dzieje. Ona kradnie lancet ze szpitala, a on wbija ten lancet w plecy Glowerta, gubiąc przy tej czynności elegancką spinkę z ametystami. To się chyba trzyma kupy. Jak ci się zdaje?
Downar pokiwał głową.
Tak. Bardzo przejrzysty i pozornie najzupełniej logiczny wywód.
Dlaczego mówisz: „pozornie”? - żachnął się Olszewski. - Wydaje mi się...
Chwileczkę - przerwał Downar. - Pozwól, że może ja teraz coś powiem. Otóż, jak nas uczy wieloletnie doświadczenie, nawet najbardziej przekonujące i logicznie uzasadnione teorie często okazują się fałszywe. Pierwsza część twojej interesującej opowieści trafia mi do przekonania. Natomiast nie byłbym tak na sto procent pewien drugiej części, dotyczącej samego zabójstwa.
To chyba logicznie wypływa jedno 7 drugiego. Mam wrażenie, że rozumuję prawidłowo.
Downar pokiwał głową.
Może... Właściwie twojemu rozumowaniu nic nie można zarzucić. Masz rację. Sprawę podstawienia tego faceta na miejsce nieżyjącego stryja można oczywiście, a nawet chyba trzeba, połączyć z zabiciem człowieka, który niewątpliwie zdemaskowałby to oszustwo. To rzeczywiście logicznie wypływa jedno z drugiego. Związek przyczynowo-skutkowy tych dwóch faktów jest aż nazbyt widoczny.
Więc...?
Więc najprościej byłoby udowodnić ową grubymi nićmi szytą mistyfikację, a następnie sporządzić akt oskarżenia, opierając się na dowodach rzeczowych, znajdujących się w naszym posiadaniu: lancetu, który zginął z kliniki, oraz spinki inżyniera Rodowskiego, znalezionej na miejscu przestępstwa.
Spinkę oddałem - zauważył Olszewski.
Wiem. Ale mamy fotografię. To na jedno wychodzi. Jednak coś mi się w tym wszystkim nie podoba...
Porucznik niecierpliwym ruchem przeczesał palcami zmierzwioną czuprynę.
Nie rozumiem, o co ci chodzi. Sam przyznajesz, że mamy aż nadto dowodów, żeby...
Posłuchaj mnie, Stachu - przerwał mu Downar. - Przecież już nie pierwszy raz się zdarza, że zbyt oczywiste dowody czyjejś winy prowadzą do fałszywych wniosków. I w danym przypadku to jest właśnie pierwszy punkt, który budzi moje wątpliwości.
A jakie są następne punkty? - spytał z zainteresowaniem Olszewski, który miał zbyt duże doświadczenie w pracy śledczej, żeby ślepo się upierać przy swojej teorii.
Drugi wątpliwy punkt to willa Szredera - wyjaśnił Downar. - Jak dotąd, nie znaleźliśmy jeszcze odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie tam dokonano zabójstwa. Musiałby Rodowski mieć jakieś powiązania ze Szrederem, dysponować kluczami od jego domu. A po trzecie moim zdaniem Rodowski zdecydowanie nie jest typem człowieka, który byłby zdolny do takiego czynu. To miękki facet. Sam zresztą widziałeś. Zrobić machloję ze stryjem tak, ale zabić... Nie, stanowczo on mi do tego interesu nie pasuje.
Ale takie poszlaki... takie dowody... - próbował argumentować Olszewski.
No, zobaczymy, jak to będzie zakończył rozmowę Downar. - Tak czy inaczej, będą musieli sobie posiedzieć. Tego nie unikną. Oszustwo na dużą skalę.
*
Downar wahał się. Nie był zdecydowany, czy wezwać do komendy oboje, czy też porozmawiać z każdym z osobna. Zwyciężyła ta druga koncepcja.
Zadzwonił do biura projektów i poprosił do aparatu inżyniera Rodowskiego.
Mówi Downar. Czy pan mnie sobie przypomina?
Tak, oczywiście. Słucham, panie majorze? - Głos w słuchawce był niezwykle wątły, jakby dochodził z bardzo dużej odległości.
Czy mógłby pan przyjechać do mnie do komendy?
Zaraz?
Tak. Zaraz. To pilna sprawa.
Sam nie wiem... Mam dużo pracy.
Proszę, .żeby pan natychmiast zgłosił się do mnie do komendy, w przeciwnym razie będę zmuszony wysłać kogoś po pana. Sądzę, że lepiej będzie, jeżeli pan dobrowolnie pofatyguje się do mnie.
Dobrze. Przyjadę. Będę za pól godziny.
Wolałbym, żeby pan się nie kontaktował z żoną, ale to nie ma zresztą większego znaczenia. Jak pan chce. Czekam na pana.
Za niecałe pół godziny Rodowski stawił się w komendzie. Był bardzo mizerny. Kiedy zapalał papierosa, trzęsły mu się ręce.
Downar nie bawił się w żadne uprzejmości. Jego głos brzmiał sucho, urzędowo.
Zapewne orientuje się pan, w jakim celu sprowadziłem go tutaj?
Adam próbował się uśmiechnąć, ale mu to nie wyszło. Na zmęczonej twarzy pojawił się jakiś dziwny grymas niewiele mający wspólnego z uśmiechem.
Nie wiem, panie majorze. Nie rozumiem. Jestem zaskoczony.
Jak długo zamierza pan udawać?
Udawać? Co udawać?
Że pan nie wie, że pan nie rozumie, że się pan nie orientuje. Wydaje mi się, że szkoda czasu na te dziecinne wykręty. Pan doskonale wie, dlaczego w tej chwili znajduje się u nas.
Ale o co chodzi? Może mi pan to wreszcie wyjaśni.
Chodzi o pańskiego stryja.
O mojego stryja...?
Tak. Czy jest pan pewien, że ten staruszek, który siedzi w pańskim ogrodzie w inwalidzkim fotelu, to pański stryj? Boja wcale-nie mam tej pewności.
Adam milczał. Patrzył w okno, jakby w oczekiwaniu, że właśnie tamtędy ktoś przyjdzie mu na ratunek.
Widzi pan, panie inżynierze mówił dalej Downar - sprawy się ogromnie skomplikowały. Gdyby nie przyjazd Glowerta, który został zabity, to być może jeszcze przez dłuższy czas inkasowałby pan rentę stryja za pośrednictwem tego sympatycznego staruszka. Teraz jednak musieliśmy to wszystko zbadać i... Nie sądzi pan chyba, że sprawi nam większą trudność udowodnienie, że ten facet, który tam siedzi w Józefowie w fotelu inwalidzkim, nie jest pańskim stryjem. Mój współpracownik rozmawiał z nim i nie ma żadnych wątpliwości, że jest to mistyfikacja. Jeżeli będzie się pan upierał, to oczywiście będziemy zmuszeni zająć się zebraniem materiału dowodowego. Przesłuchamy pańską żonę, pańską teściową oraz domniemanego stryja, sprowadzimy spod Rzeszowa psa, który był ulubieńcem pańskiego stryja. Zabierze to oczywiście trochę czasu, ale sprawa zostanie całkowicie i definitywnie wyjaśniona. Sądzę jednak, że jest pan na tyle rozsądny, żeby nie bronić pozycji, której obronić nie można. Zdaje pan sobie chyba sprawę z beznadziejności takiej akcji. Najlepiej będzie, jeżeli mi pan wszystko od początku dokładnie opowie.
I Rodowski zaczął mówić.
Downar dowiedział się z tej opowieści o chorobie starszego pana, o jego śmierci i o pochowaniu zwłok w ogrodzie pod jałowcem. Dowiedział się także o tym, jak to pani doktor operowała na ślepą kiszkę zapijaczonego włóczęgę, którego przywiozło pogotowie. I jak, dostrzegłszy pewne podobieństwo, wpadła na genialny pomysł, żeby ów włóczęga zastąpił na inwalidzkim fotelu stryja, co pozwoliłoby uratować płynące z Ameryki dolary. Psa oczywiście musieli się pozbyć. Po pierwsze dlatego, że warczał na obcego i nie dał mu się dotknąć, a po drugie mógł wykopać zwłoki spod jałowca. Nie mieli czasu, żeby się trochę zająć edukacją następcy stryja. Liczyli jednak na to, że z nikim nie będzie się wdawał w dłuższe rozmowy. Czy spodziewali się przyjazdu Glowertów? Nie, absolutnie się nie spodziewali. To ich kompletnie zaskoczyło!
Downar cierpliwie wysłuchał chaotycznego opowiadania, które składało się z luźnych, poszarpanych, dosyć bezładnie podanych fragmentów. Kiedy Rodowski umilkł, odczekał dłuższą chwilę i spytał:
Czy to już wszystko, panie inżynierze, co ma mi pan do powiedzenia?
Adam spojrzał zdziwiony.
Czyż mało panu powiedziałem? Chyba wystarczy.
Downar potrząsnął głową.
Mamy jeszcze otwartą sprawę Glowerta, sprawę zabójstwa Glowerta.
Adam, którego policzki podczas opowiadania nabrały rumieńców, znowu pobladł.
Nie rozumiem, panie majorze.
A mnie się zdaje, że pan doskonale rozumie. Sądzę, że powinien się pan orientować, w jakiej sytuacji znalazł się pan razem z żoną i o co zostaniecie oskarżeni.
O oszustwo.
Obawiam się, że nie tylko. Zostaniecie oskarżeni także o zabicie z premedytacją Roberta Glowerta.
Jezus, Maria!
Niestety, musi pan być na to przygotowany. Chyba pan widzi związek przyczynowy pomiędzy tym oszustwem i zabójstwem. Glowert był pasierbem pańskiego stryja i mógł was zdemaskować. To chyba proste.
Adam z trudem przełknął ślinę. Dolna warga drżała
mu tak, że przez chwilę nie mógł powiedzieć ani słowa.
Nie zrobiliśmy tego, ani ja, ani moja żona. Na miłość boską, pan przecież nie przypuszcza, że my... Przysięgam. Nie, nie, to nieprawda... Pan nie może tak myśleć. Myśmy tego nie zrobili. Jesteśmy uczciwymi ludźmi.
Uczciwi ludzie nie dopuszczają się takiego oszustwa - zauważył Downar.
Adam ukrył twarz w dłoniach.
Boże, Boże! Co ja zrobiłem?
Niech się pan uspokoi - powiedział rzeczowym tonem Downar. - Trzeba się było przedtem zastanowić. Teraz nie pomogą żadne lamenty. Pan i pańska żona zostaniecie zatrzymani do dyspozycji prokuratora. Na dzisiaj to chyba byłoby wszystko, co miałem panu do zakomunikowania.
Rodowski jakby się trochę uspokoił. Na jego twarzy pojawił się wyraz chłodnej determinacji. Najwyraźniej postanowił się bronić.
Panie majorze - powiedział cichym, opanowanym już głosem. - To, co od pana usłyszałem, to są tylko i wyłącznie hipotezy. Niewątpliwie może mi pan dowieść oszustwa, którego się dopuściłem sadzając tego starego włóczęgę na fotelu mojego stryja. Natomiast jeżeli chodzi o zamordowanie Glowerta, to są jedynie pańskie domysły. Rozumiem, że taka koncepcja panu pasuje i nie przeczę, że te dwie sprawy łączą się ze sobą w logiczną całość. Tej zbrodni jednak nie jest pan w stanie dowieść ani mnie, ani mojej żonie. To, że śmierć Glowerta byłaby nam w danej sytuacji na rękę, absolutnie nie dowodzi, żeśmy go zabili.
Downar uważnie spojrzał na mówiącego. Następnie, nie spiesząc się, wyjął z szuflady biurka lancet oraz teczkę z aktami.
Jest pan w błędzie, panie inżynierze. Nigdy nie odważyłbym się na podobne oskarżenie, gdybym nie dysponował odpowiednim materiałem dowodowym. Widzi pan ten nóż chirurgiczny? To jest narzędzie zbrodni. Tym lancetem został zabity Robert Glowert, a identyczny lancet zginął z kliniki chirurgicznej, w której pracuje pańska żona.
To kłamstwo! Moja żona nie ukradła żadnego lancetu.
Chwileczkę - Downar podał swemu rozmówcy powiększoną kolorową fotografię. - Zdaje się. że pan ma takie spinki, prawda? To bardzo oryginalny drobiazg. Złote ośmiokątne spinki, w > sadzane drobniutkimi ametystami.
Mam takie spinki - mruknął Adam. I co z tego?
Otóż, niech pan sobie wyobrazi, że w willi pana Lucjana Szredera, w której dokonano zabójstwa, w pobliżu zwłok została znaleziona taka właśnie spinka, którą mój współpracownik zwrócił pańskiej teściowej. Jak pan więc widzi, dysponujemy pewnym materiałem dowodowym. Sądzę, że zainteresuje on niezmiernie prokuratora.
Bojowy zapał w jednej chwili opuścił Rodowskiego. Pobladł i kręcił głową wolnym wahadłowym ruchem.
Nic nie rozumiem. Nic nie rozumiem. Ja go nie zabiłem. Przysięgam.
Downar schował do szuflady lancet i teczkę z aktami, do której włożył fotografię złotej spinki.
Czy pan rzeczywiście nie zna Lucjana Szredera? Nie znam i nigdy o nim nie słyszałem. Daję najmilsze słowo honoru.
A pańska żona?
Hanka także go nie zna. Rozmawiałem z nią na temat.
Może Szreder był kiedyś pacjentem pańskiej żo-
Nie. Nigdy. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem...
Jak to się mogło stać, że w domu Szredera znalaz- się pańska spinka?
Nie wiem. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.
Lucjan Szreder zajmuje się dorywczo pośrednic- w handlu nieruchomościami. Może ktoś z pań- znajomych chciał kupić albo sprzedać dom i tował się w tym celu ze Szrederem?
Nic mi o tym nie wiadomo.
A pan nie nosił się kiedyś z zamiarem sprzedania .¿o domu w Józefowie?
Nie, nigdy.
Downar westchnął.
No cóż... Wydaje mi się, że ta rozmowa do nicze- nas nie doprowadzi. To, co pan mówi, nie otwiera
ych nowych perspektyw w tej sprawie. W tej chwi- tue widzę możliwości, żeby stworzyć jakąś nową hi-
¡p-ę-
Adam zaczerpnął głęboko w płuca powietrza.
Panie majorze... Czy może mi pan odpowiedzieć jedno zasadnicze pytanie?
Właściwie to ja tu jestem od zadawania pytań - iechnął się Downar - ale proszę, niech pan pyta. Czy pan naprawdę wierzy w to, że ja i moja żona rdowaliśmy Glowerta?
Downar milczał przez chwilę. Mogło się zdawać, że dosłyszał pytania. Wreszcie powiedział:
Odpowiem panu zupełnie szczerze. Osobiście nie m przekonany, że to wy dokonaliście tego zabój-
Więc dlaczego? Dlaczego?
Dlatego, że wszystko przeciwko wam przemawia. Rodowski nagle się ożywił.
Ale jeżeli pan nie wierzy w naszą winę, to niech pan ratuje. Błagam!
Może pan być pewny, panie inżynierze, że doło- y wszelkich starań, aby ta sprawa została defini- ie wyjaśniona - powiedział Downar.
*
Hanka była bez porównania spokojniejsza i bardziej energiczna.
Musimy odpowiadać przed sądem za oszustwo - powiedziała równym, rzeczowym głosem. - Ale jeżeli
lzi o sprawę tego morderstwa, to chyba zdaje pan ie sprawę, że jest to absolutna bzdura. A te rzeko- „dowody rzeczowe”, które mi pan przed chwilą 'stawił, to zupełnie niepoważna historia.
Może pani trochę przesadza - zaoponował Downa: - Nie sądzę, żeby prokurator podzielał pani zda-
e.
Szybkim, nerwowym ruchem odgarnęła spadające jej na czoło włosy.
Panie majorze... Nie jesteśmy dziećmi. Wydaje mi
się, że nie jest to pańska pierwsza sprawa i że ma pan dostatecznie duże doświadczenie, żeby trzeźwo osądzić sytuację. Niechże się pan zastanowi! Ja miałabym kraść lancet ze szpitala, żeby następnie mój mąż tym lancetem zabijał Glowerta? Przecież to nonsens. Jeżeli rzeczywiście chcielibyśmy się pozbyć faceta, to nie w ten sposób. A ta spinka? To drugi nonsens. Te spinki mój mąż nosi tylko w wyjątkowych okazjach, Boże Narodzenie, Sylwester, jakiś bal, czyjeś imieniny. To są spinki do wieczorowego ubrania. Dlaczegóż miałby wkładać akurat te spinki, idąc na „mokrą robotę”? Musi pan przyznać, że to się absolutnie nie trzyma kupy. Ktoś chce nas w głupi, ordynarny sposób wrobić w to morderstwo.
Ale kto? - spytał Downar. - Może pani kogoś podejrzewa? Proszę mówić. Śmiało. Jestem skłonny rozważyć nawet najbardziej nieprawdopodobną hipotezę.
Wzruszyła ramionami.
Na to nie potrafię panu odpowiedzieć. Od tego jest milicja, żeby taką rzecz wykryć.
Wydaje mi się, że milicja już sporo w tej sprawie wykryła - zauważył Downar.
Poruszyła się energicznie i zapaliła papierosa. Widać było, że za wszelką cenę pragnie panować nad sytuacją.
W każdym razie nie radziłabym panu oskarżać nas o to zabójstwo. Ośmieszy się pan tylko, narazi na szwank swoją reputację.
Downar uśmiechnął się. Bawiła go ta rozmowa.
Jestem niesłychanie wdzięczny za troskę o moją reputację, ale sądzę, że powinna pani zająć się raozej reputacją swoją oraz swojego męża. Ja jakoś sobie poradzę. Zapewniam panią.
Widzę, że jest pan obdarzony dużym poczuciem humoru.
O, jeśli o to chodzi, to wydaje mi się, że pani również nie może się uskarżać na brak poczucia humoru. Przeczytałem ostatnio książkę Bystronia o humorze. Bardzo interesująca, bardzo. Polecam. Ale może wrócimy do naszej sprawy. Powiedziała pani, że ktoś chce was „wrobić” w to zabójstwo. Niech się pani dobrze zastanowi, kto mógłby wchodzić w grę. To bardzo istotne.
Energicznie potrząsnęła głową.
Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Wydaje mi się, że przede wszystkim należałoby znaleźć motyw zbrodni. Komu mogło zależeć na zlikwidowaniu Glowerta?
Panu Rodowskiemu oraz jego żonie - powiedział Downar. - Jak dotąd, nie widzę innych kandydatów do tej roli.
Hanka pogardliwie wydęła wargi.
Nic nowego. Ale to jest pójście po linii najmniejszego oporu. Nie uważa pan?
Jeżeli nie znajdziemy innego rozsądnego rozwiązania tej sprawy...
I byłby pan gotów postawić nas w stan oskarżenia?
To będzie zależało od prokuratora - odparł wymijająco Downar.
Ale przecież pan nie uważa nas za morderców?
Downar westchnął.
No cóż... Musi pani zrozumieć, że gdybym był nawet przekonany o waszej niewinności, to fakty przemawiają zdecydowanie przeciwko wam. A w naszej pracy liczą się fakty, i tylko fakty. Wszelkiego rodzaju uczucia, odczucia, intuicje nic wobec nich nie znaczą.
Więc...
Zapewniam panią, że sprawy jeszcze nie zamykam i śledztwo trwa.
Dziękuję, panie majorze - powiedziała cicho.
Rozdział VII
Downar nie był zadowolony ze swej dotychczasowej działalności. Aresztowanie Rodow- skich praktycznie nie posunęło ani o krok sprawy zabójstwa Glowerta. Wprawdzie istniał zupełnie wyraźny motyw zbrodni, również poszlaki można było uznać za wystarczające, jednak Downar nie wierzył w winę tych dwojga i to spędzało mu sen z powiek. Można było oczywiście poprzestać na pierwotnej wersji, sporządzić akt oskarżenia, ale... ale to było pójście po linii najmniejszego oporu. Więc kto? Kto zabił Glowerta? Komu mogło zależeć na śmierci tego człowieka? Nie ulegało wątpliwości, że Rodowskim było to na rękę. Zniknął człowiek, który mógł ich skompromitować. Ale jeżeli nie oni go zlikwidowali, to kto? Jego żona? Rola Glowertowej w całej tej sprawie nie była zupełnie jasna. Jak wynikało ze słów Szredera, prowadzili sprawę rozwodową. Dlaczego więc towarzyszyła mężowi w podróży do Polski? I skąd ta troskliwość Glowerta, żeby się tak wysoko ubezpieczać na życie na korzyść żony, z którą się rozwodził? Dziwne, bardzo dziwne. Glowert był człowiekiem bogatym. Jego znaczny majątek dziedziczyła żona, oczywiście dopóki byli formalnym małżeństwem. Glowertowej było więc wygodnie pozbyć się męża przed rozwodem. W tym celu jednak nie musiała przyjeżdżać do Polski. Mogła to przecież z równym powodzeniem załatwić w Stanach, gdzie nie brakuje zawodowych morderców. Zresztą poradziłaby sobie i bez pomocy wynajętego killera. Trochę cyjanku albo strychniny. To żaden problem. Przyjmując nawet, że Glowertowa jest autorką tej zbrodni, nasuwa się automatycznie pytanie, dlaczego Glowert został zabity w willi Szredera? Co łączyło tych dwóch ludzi? Czy to prawda, że Glowertowa nie znała Szredera ani nawet nie słyszała o nim? Kiedy dokonywano tego zabójstwa, Szredera nie było w kraju. Raczej więc nie wchodził w rachubę. Należało jeszcze oczywiście sprawdzić datę przekroczenia granicy. Co oznacza ta kartka znaleziona w kieszeni Glowerta? Były na niej zanotowane trzy nazwiska: Lucjan Szreder, Jan Kozłowski, Jan Wiśniewski. Kim są ci dwaj pozostali? Jaką rolę tu odgrywają? Czy mają jakieś powiązania ze Szrederem? A może zestawienie tych trzech nazwisk jest najzupełniej przypadkowe? Ekspertyza wykazała, że nie zostały napisane ręką Glowerta. Ktoś mu dał tę kartkę, a on ją wsunął do kieszeni marynarki.
Downar ruchem pełnym zniechęcenia odsunął od siebie rozłożone na biurku akta sprawy i spojrzał na
zegarek. Nie mógł doczekać się powrotu Olszewskiego i Pakuły, którzy mieli przywieźć z Józefowa starego. „Co oni tam robią tyle czasu?” - myślał niecierpliwie.
Zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się charakterystyczny głos Pakuły.
Stary wykorkował - powiedział bez »żadnych wstępów sierżant.
Downar poderwał się.
Co się stało?
Chyba chlapnął sobie coś paskudnego. Nie żyje.
Zaczekajcie na mnie. Zaraz przyjeżdżam.
Po chwili Downar wraz z całą brygadą dochodzeniową jechał do Józefowa.
Olszewski, wspomagany przez Pakułę, starannie przeszukiwał teren.
Jak to się stało? - spytał Downar.
Porucznik wzruszył ramionami.
Któż to wie? Już nie żył, jakżeśmy przyjechali.
Otrucie?
Chyba cyjanek. Nawet na pewno. Znalazłem szklaneczkę, z której pił. Nie słyszałem, żeby ktoś robił nalewkę na gorzkich migdałach.
Lekarz po pobieżnych oględzinach zwłok potwierdził tę hipotezę.
Dla mnie nie ulega wątpliwości, że denat spożył sporą porcję cyjanku potasu. Sekcja oczywiście dostarczy bardziej szczegółowych informacji - powiedział ściągając gumowe rękawiczki.
Downar roztargnionym spojrzeniem obrzucił zwłoki, a następnie wysłuchał relacji Olszewskiego. Ze słów porucznika wynikało, że po przyjeździe do domu Ro- dowskich porozumieli się ze starszą panią i poszli do ogrodu, gdzie zazwyczaj przesiadywał w swoim fotelu sobowtór Tomasza Rodowskiego. Znaleźli go leżącego na trawie. Nie żył już. Telefon był wyłączony i Pakuła musiał pojechać do apteki, żeby zadzwonić do komendy. To wszystko.
Znaleźliście coś interesującego?
Właściwie nic, poza tą szklaneczką z resztką alkoholu. Chyba gin, a może myśliwska. Zapach jakby jałowca, zmieszany z gorzkimi migdałami.
Pani Helena stała na uboczu, gryzła niezbyt dojrzałe jabłko i z zaciekawieniem przyglądała się milicjantom. Nie robiła wrażenia przejętej tym, co się stało. Downar spojrzał na nią uważnie i spytał:
Czy widziała pani, żeby ktoś wchodził do ogrodu?
Rzuciła ogryzek w krzaki i potrząsnęła przecząco
głową.
Nikogo nie widziałam. Byłam zajęta. Prasowałam chusteczki.
I nie słyszała pani nawet skrzypnięcia furtki?
Nie.
Czy rozmawiała pani dzisiaj z denatem?
To znaczy z tym nieboszczykiem? Przyniosłam mu z rana śniadanie. Tłumaczyłam mu, że skończyło się już to udawanie, ale on się uparł, żebym mu ostatni raz przyniosła śniadanie do ogrodu. No to przyniosłam.
Dlaczego powiedział, że to ostatni raz?
Bo miał się pakować i wyjeżdżać. Zresztą ja bym go i tak tu nie trzymała. Na co mi taki dziad? Tylko kłopot.
Dokąd miai zamiar jechać?
Wzruszyła ramionami.
A bo ja tam wiem? Nie mój interes. Ucieszyłam że sam po dobrej woli pójdzie w czorty. Chociaż... lałam, że panowie po niego przyjadą. Po tym stkim...
Czy jest tu jeszcze jakieś inne wejście oprócz tej ki od drogi? - spytał Downar.
Kobieta potrząsnęła głową.
Żadnego wejścia nie ma. Ale jakby się kto uparł,
Jakby się ktoś uparł, to co? - podchwycił Dow-
To mógłby przeleźć przez tę dziurę w płocie, tam za sadem. Chłopaki zrobiły, bo na czereśnie i na jabłka do nas przychodzą. Adaś miał naprawić, ale jakoś mu lo niesporo szło. Stale zajęty. No... teraz to sobie odpocznie.
Może nas pani zaprowadzi do tej dziury w płocie.
Poszli.
Posesja od frontu otoczona była pomalowaną na zielono siatką, z tyłu zaś biegł wysoki akacjowy żywopłot, wspierający się na kolczastym drucie. W jednym miejscu drut był odgięty i żywopłot wyrąbany, pewnie siekierą. Mógł się tędy przedostać nie tylko chłopiec, ale nawet, przy dobrych chęciach i pewnym wysiłku,'dorosły człowiek.
Wyraźne ślady gumowych podeszew - powiedział Olszewski przyklękając na jedno kolano. - Nawet dosyć oryginalny deseń.
Ślady zupełnie świeże - zauważył Downar. - Deszcz wczoraj padał. Trzeba natychmiast zrobić gipsowe odlewy. Chcielibyśmy z panią porozmawiać - dodał po chwili, zwracając się do starszej pani.
Bardzo proszę.
Wrócili do domu i zasiedli w wygodnych fotelach w tym samym pokoju, w którym tak niedawno Olszewski rozmawiał z panią Heleną. Downar był zaskoczony zachowaniem się tej kobiety. Można było sądzić, że aresztowanie córki i zięcia nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia. Nie mógł się powstrzymać, aby nie dać wyrazu swemu zdziwieniu.
Widzę, że pani nie bardzo się przejmuje losem swojej córki i zięcia.
Wzruszyła ramionami.
A cóż mi z tego przyjdzie, że się będę przejmowała1 Nawarzyli sobie piwa, to muszą je teraz wypić. Na to me ma rady. Połasili się na te głupie parę dolarów, no i mają kryminał, nie dolary. Muszę chyba poszukać jakiegoś adwokata. Może by mi panowie doradzili, do kogo by się zwrócić? Panowie lepiej wiedzą, który adwokat by się nadał.
Downar uśmiechnął się.
Trochę trudno nam pani doradzać coś w tej sprawie. Proszę pójść do któregokolwiek zespołu adwokackiego. Czy pani orientowała się w tej całej mistyfikacji, w tym oszustwie?
Orientować to się nie orientowałam, bo mi przecie nic nie powiedzieli, ale coś mi to wszystko nie pasowało.
Co pani nie pasowało?
No, w ogóle wszystko. A najbardziej to zachowanie tego starego. Ciągle się tylko wódki dopominał. Czy takiemu choremu wódka powinna być w głowie? Zresztą on w ogóle na chorego nie wyglądał. Apetyt to miał taki, że daj Boże każdemu.
I nic pani nie wiedziała o tym, że prawdziwego Tomasza Rodowskiego zakopali pod jałowcem?
A skądże ja jo mogłam wiedzieć? Dopiero niedawno tu przyjechałam. Paskudnie zrobili. Tak bez księdza, w nie poświęconej ziemi, jak jakiego psa.
Teraz zostanie pochowany jak się należy - zapewnił ją Downar.
Co tam z niego zostało...
Pani ma zamiar tu pozostać?
A gdzież pójdę? Tutaj jest mój dom. Zresztą przecie Hania i Adaś kiedyś wrócą.
Poradzi sobie tutaj pani sama?
Co sobie nie mam poradzić? Gorzej już w życiu miałam, i dałam radę. To i teraz jakoś to będzie. Przychodzi kobita do pomocy, pieniądze, dziękować Bogu, mam. Jakoś to będzie. O mnie niech się tam panowie nie kłopoczą.
Downar słuchał cierpliwie i kiwał głową.
Jak pani się zdaje, kto mógł otruć tego staruszka?
spytał.
Bezradnym ruchem rozłożyła ręce.
A bo ja wiem? Musiał go ktoś nie lubić.
To na pewno. Nie domyśla się pani przypadkiem, kto go tak nie lubił?
Nie mam pojęcia. Nikt tu do niego nie przychodził. Raz tylko był ten pan - wskazała palcem na Olszewskiego.
A może panią ktoś tutaj odwiedzał? Może do pani przychodził kiedyś jakiś nieznajomy?
Pomyślała chwilę.
Faktycznie przychodził, ale już nie przychodzi.
Kto to był?
Taki jeden. Bardzo elegancki gość. Mieszka tu w sąsiedztwie. Podobnież przyjechał z zagranicy, z Ameryki czy z Anglii. Już nie pamiętam.
Czy przychodził tutaj pod nieobecność pani córki i zięcia?
Tak. Adaś był w Bułgarii, a Haneczka stale w tym swoim szpitalu.
Więc ten pan przychodził specjalnie do pani?
A dlaczegóż by nie miał przychodzić?
Czy może nam pani podać nazwisko tego swojego znajomego?
Dlaczego nie? Pan Klonowicz, Gustaw. Ostatnio to już mówiłam panie Guciu. Tak żeśmy się zaprzyjaźnili. On mnie w rękę całował i mówił „kochana pani Heleno”. Bardzo dobrze wychowany. Od razu widać, że zagraniczny gość.
Downar uśmiechnął się.
A czy można wiedzieć, w jakim celu przychodził do pani ten pan Klonowicz?
Pewnie, że nie w konkury. Mogłabym być jego matką. Przychodził porozmawiać, pograć w szachy. A potem się zapoznał z Adasiem i z Hanią. Hania to go nawet bardzo polubiła. Bo to, prawdę mówiąc, człowiek do lubienia. Żebym tak była trochę młodsza... E, szkoda gadać.
Czy pan Klonowicz rozmawiał kiedyś z tym staruszkiem, który występował jako Tomasz Rodowski?
Rozmawiał. Któregoś dnia poszliśmy oboje do starego.
I o czym rozmawiali? Może pani pamięta?
Dokładnie nie pamiętam, bo to było dawno. Ale chyba o Ameryce i jeszcze tam o czymś, ale już nie wiem o czym. Ot, tak sobie pogadali.
Gdzie mieszka pan Klonowicz?
A tutaj zaraz, po drugiej stronie drogi, u państwa Chodakowskich.
Downar zamyślił się. Przez chwilę milczał. Pani Helena zaczęła kręcić się na krześle. Zapewne pilno jej było wrócić do gospodarskich zajęć.
Może ja już panom nie jestem potrzebna?
Downar zatrzymał ją ruchem ręki.
Jeszcze tylko jedno pytanie. Czy mogłaby nam pani powiedzieć, w jakich okolicznościach poznała pani Klonowicza?
Przyszedł tutaj. Pytał, czy może zatelefonować. Pozwoliłam mu oczywiście. Tak elegancko wyglądał, że nie mogłam odmówić. Prawdziwy pan, z tych dawniejszych, przedwojennych panów. Zaprowadziłam go do telefonu...
Czy może słyszała pani tę rozmowę telefoniczną?
Ja, proszę pana, nie z tych, co podsłuchują cudze rozmowy - obruszyła się pani Helena. - Zresztą on w ogóle z nikim nie rozmawiał. Dowiedział się, że jakiegoś Szredera nie ma i odłożył słuchawkę.
Szredera? - zainteresował się Downar.
Tak. Pytał o pana Szredera.
Jak to się stało, że pani tak dobrze zapamiętała to nazwisko?
A bo... w czasie okupacji taki jeden Niemiec stał u nas na wsi na kwaterze. Także samo nazywał się Szre- der. Dlategom zapamiętała.
Czy pan Klonowicz tylko ten jeden raz korzystał z telefonu?
Tylko. Później już nigdy nie dzwonił.
Downar wstał.
Nie będziemy już pani zabierać czasu. Ale chcielibyśmy jeszcze zobaczyć pokój zmarłego.
Jak panowie sobie życzą.
Otoczył ich chłodny półmrok, przesiąknięty zapachem starego człowieka. Gęste krzaki bzów zasłaniały okna.
Nie tracąc czasu zabrali się do roboty. Z pedantyczną dokładnością przeszukali pokój. Stare, zniszczone ubrania, podarta, znoszona bielizna, stosy rozmaitych rupieci, papiery, kapsle od butelek, pokrywki od słoików po dżemach, kawałki blachy, desek i rozmaitych drutów, sznurki itp. Nic, ale to absolutnie nic godnego uwagi. Dopiero pod koniec tej pozornie nieudanej akcji Olszewski znalazł pod tapczanem zawinięty w brudną szmatę zniszczony dowód osobisty, wystawiony na nazwisko Jana Kozłowskiego. Fotografia nie budziła wątpliwości. To był ten sam staruszek, który udawał Tomasza Rodowskiego.
Wracali do komendy pogrążeni w głębokiej zadumie. Pierwszy przerwał milczenie Downar:
Co za cholera? Oboje Rodowscy zeznali, że ten stary nazywał się Eugeniusz Pawlicki.
Właśnie - przytaknął Olszewski. - Sprawdzałem przecież także w szpitalu. Podali to samo nazwisko, Eugeniusz Pawlicki. Wprawdzie nie miał przy sobie dowodu osobistego, ale powiedział, że się tak nazywa. Nie dochodzili czy mówi prawdę, czy łże. Wykurowali go, i koniec.
Lucjan Szreder, Jan Kozłowski i Jerzy Wiśniewski - powiedział Downar. - Ciekawe, czy to o tego Jana Kozłowskiego chodziło w tej kartce, którą znaleźliśmy w marynarce Glowerta.
Można by^ebrać sporą gromadkę Janów Kozłowskich - zauważył Olszewski. - Ale niewykluczone, że to właśnie ten. Zawsze największy kłopot z takimi popularnymi nazwiskami. Na Lucjana Szredera trafiliśmy bez większych trudności.
Kiedy zajechali na miejsce, porucznik spytał:
Jakie mamy plany na najbliższą przyszłość?
Mam ochotę porozmawiać z panem Gustawem Klonowiczem - odparł Downar.
*
W najmniejszym nawet stopniu nie był zmieszany czy zakłopotany tą rozmową. Jego pogodna twarz wyrażała całkowite zadowolenie z samego siebie, zaś brązowe, głęboko osadzone oczy patrzyły z rozbrajającą ufnością na świat i ludzi. Czy zna państwa Rodow- skich? Ależ oczywiście, bardzo dobrze, nawet się z nimi zaprzyjaźnił. To bardzo miłe i kulturalne małżeństwo. Szkoda, że podobno gdzieś wyjechali.
Downar cierpliwie wysłuchał wielu ciepłych słów pod adresem „przemiłych sąsiadów”. Wreszcie, kiedy te superlatywy nieco straciły na sile, powiedział:
Słyszałem, że pan grywał w szachy z matką pani Rodowskiej.
Owszem. Grywałem.
Klonowicz uśmiechnął się w sposób jakby nieco protekcjonalny.
Widzi pan, panie majorze, ja jestem literatem. Zbieram obecnie materiały do mojej nowej książki. Akcja tej powieści toczyć się będzie częściowo w Polsce, a częściowo w Anglii. Jak się pan zapewne orientuje, praca literacka polega przede wszystkim na obserwowaniu ludzi. Zainteresowała mnie starsza pani, która pasjami lubi grać w szachy. Sądzę, że ta postać bardzo może mi się przydać w mojej powieści. Nie jestem pewien, czy i pana nie uwiecznię. Wydaje mi się, że pan jest bardzo nietypowym przedstawicielem policji. A propos. Czy mógłbym wiedzieć, czemu zawdzięczam przyjemność rozmowy z panem, bo do tej pory jeszcze się właściwie nie orientuję, o co chodzi?
Zmarł stryj pana Rodowskiego.
Ten inwalida? Biedaczysko.
Został przez kogoś otruty - uzupełnił Downar.
O! To straszne. Któż by mógł pragnąć śmierci takiego starego, schorowanego człowieka?
Właśnie mamy zamiar wyjaśnić tę sprawę. W tym celu zaprosiliśmy pana do nas.
Klonowicz rozłożył ręce.
Cóż ja...?
Przeprowadzamy rozmowy ze wszystkimi, którzy mieli jakikolwiek kontakt z denatem - wyjaśnił Downar. - W takich wypadkach nigdy nie wiadomo, jaki szczegół może mieć znaczenie.
Rozumiem, ale ja tylko raz rozmawiałem z tym człowiekiem, i to bardzo krótko.
O czym pan z nim rozmawiał?
Och, dobrze nie pamiętam. To było dosyć dawno. Zamieniliśmy ze sobą parę słów, ot, tak sobie, bez większego znaczenia.
Co było tematem tej rozmowy? Może pan spróbuje choć w części ją zrekonstruować. To ważne.
Klonowicz odchylił głowę do tyłu i zmarszczył brwi, jakby usiłując sobie przypomnieć.
Wydaje mi się, że rozmawialiśmy o pogodzie, jak to zwykle w takich sytuacjach, a potem... potem chyba była mowa o Ameryce, o Stanach Zjednoczonych.
Zdaje się, że pan stale mieszka w Londynie.
Tak. Ale dłuższy czas mieszkałem w Stanach. W Anglii mieszkam dopiero od paru lat.
Jakie wrażenie zrobiła na panu rozmowa z tym staruszkiem?
No cóż... Boja wiem... jak by tu powiedzieć? Muszę się panu przyznać, że odniosłem trochę dziwne wrażenie. To chyba była daleko posunięta skleroza. Chwilami wydawało mi się, że nie rozumie tego, co mówię. Wiek. To był stary człowiek. To jego unieruchomienie w fotelu także wskazywało na jakieś sklerotyczne komplikacje. Zapewne wylew.
Czy zna pan Lucjana Szredera? - spytał niespodziewanie Downar.
Klonowicz spojrzał zdziwiony.
Szredera? Zaraz, zaraz... Tak mnie pan zaskoczył tą nagłą zmianą tematu. Szreder... Tak. To znaczy... znam to nazwisko, ale pana Szredera nigdy nie widziałem.
Może mi pan to trochę bliżej wyjaśni - zaproponował Downar.
Oczywiście. Bardzo chętnie - zgodził się skwapliwie Klonowicz. - Właściwie nie ma tu nic do wyjaśniania. Pan Szreder zajmuje się pośrednictwem w handlu nieruchomościami, a ponieważ ja noszę się z zamiarem przeniesienia się na stałe do Polski i chciałem nabyć jakiś domek z ogrodem w okolicach Warszawy... Niedługo po przyjeździe telefonowałem do pana Szredera. Niestety nie zastałem go. Jego sekretarka powiedziała mi, że wyjechał za granicę.
Od kogo się pan dowiedział, że pan Szreder pośredniczy w handlu nieruchomościami?
Od kogoś, kogo spotkałem przypadkowo w Londynie. Na jakimś przyjęciu. Nazwiska już sobie w tej chwili nie przypominam. Zanotowałem nazwisko, telefon... To wszystko.
Mogę pana pocieszyć - uśmiechnął się uprzejmie Downar - pan Szreder już wrócił do kraju. Myślę, że nie będzie pan miał trudności w porozumieniu się z nim.
Klonowicz odwzajemnił się uśmiechem.
Dziękuję panu za wiadomość. Ale myślę, że uda mi się znaleźć coś na własną rękę, bez pośredników. Zaoszczędzę w ten sposób trochę gotówki.
Bardzo słusznie. Pośrednicy lubią brać sporą prowizję od transakcji - przytaknął Downar.
Klonowicz spojrzał na zegarek.
Czy długo jeszcze będę panu potrzebny? Umówiłem się i nie chciałbym się spóźnić.
Downar wstał, podziękował za rozmowę i odprowadził swego gościa do drzwi. Następnie wrócił za biurko. Wyłączył magnetofon i zamyślił się głęboko.
Wszedł Olszewski.
Wybacz, że ci przerywam twórczą zadumę, ale pali mnie ciekawość. Czegoś się dowiedział od tego faceta?
Właściwife niczego. Jeżeli jednak interesuje cię ta tematyka, to przesłuchaj sobie taśmę.
Porucznik bez straty czasu zakrzątnął się koło magnetofonu. Downar skrzywił się i powiedział:
Idę do bufetu. To nie jest aż tak pasjonujące, żebym musiał tego słuchać po raz drugi.
Może wobec tego zabiorę magnetofon do siebie?
zapytał Olszewski.
Nie, nie, zostań. Mam ochotę coś przekąsić. Straciłem trochę kalorii przy tej pogawędce.
Po upływie pół godziny Downar wrócił do swojego pokoju. Zastał Olszewskiego czyszczącego sobie paznokcie.
Przesłuchałeś?
Bardzo uważnie.
No i co o tym myślisz?
Myślę, że facet jest niezwykle sprytny. I wiesz, co mi się wydaje podejrzane?
Wiem. Przede wszystkim to, że błyskawicznie się zorientował, że stara mogła zapamiętać, do kogo wtedy telefonował.
Właśnie - przytaknął z zapałem porucznik. Bez wahania przyznał się do tego, że nazwisko Szredera nie jest mu obce. Ma szybki refleks.
Downar pokiwał głową.
No dobrze... Ale może jesteśmy przesadnie podejrzliwi, może rzeczywiście tak było, jak on mówi?
Może było, a może i nie było - powiedział sentencjonalnie Olszewski. - W każdym raze jedno jest pewne: mógł podgrandzić tę spinkę z ametystami. Staruszka zapatrzyła się w szachownicę, a on nie zważając na grożący królowej szach...
Mogło tak być - zgodził się Downar.
Mógł także, odwiedzając panią doktor Rodowską w szpitalu, zwędzić lancet.
Nie ma rzeczy niemożliwych. Widzę, że chcesz zrobić z niego zabójcę Glowerta.
Czy masz lepszego kandydata?
Downar potrząsnął głową.
Na razie nie. Ale to są czysto teoretyczne rozważania. Żadnych konkretów. A przede wszystkim nie widać tu motywów zabójstwa. I dlaczego Klonowicz miałby zabijać Glowerta w willi Szredera? Gdzie tu sens? Wprawdzie istnieje pewna możliwość, że Klonowicz był w jakimś stopniu zainteresowany tą sprawą...
O czym mówisz?
O tym - ciągnął dalej Downar - że... - Nagle przerwał i zaczął kreślić jakieś esy-floresy na kawałku papieru. - No cóż... Jeżeli przyjmiemy, że Klonowicz zorientował się, iż stary nigdy nie był w Stanach Zjednoczonych i że nie zna angielskiego, to...
To mógł się z łatwością zorientować w tej całej mistyfikacji podchwycił z ożywieniem Olszewski.
Właśnie. A wtedy nietrudno mu było wyciągnąć logiczny wniosek, że w tej sytuacji poważnym zagrożeniem dla Rodowskich jest Glowert, który jako pasierb stryja Tomasza mógł ich błyskawicznie zdemaskować i skompromitować. Jego zlikwidowanie byłoby więc logiczną konsekwencją tej afery.
Na twarzy Olszewskiego odmalowało się wahanie.
To brzmi przekonująco. Ciągle jednak nie widzę motywów.
Downar niecierpliwie machnął ręką.
Dajmy na razie spokój tym teoretycznym rozważaniom. Powiedz mi lepiej, co zdziałałeś w szpitalu?
Olszewski wzruszył ramionami.
A co mogłem zdziałać? Nic. Wszyscy w kółko powtarzają to samo. Pogotowie przywiozło starego mężczyznę, który nie miał żadnego dokumentu przy sobie. Podał się za Eugeniusza Pawlickiego. Wyglądał na zawodowego włóczęgę i alkoholika. Nie umiał podać nawet swojego adresu. Podobno mówił, że cała Warszawa jest jego domem i że mieszka wszędzie. Specjalną opieką otoczyła go pani doktor Rodowska, która zaofiarowała się nawet, że zajmie się umieszczeniem tego pacjenta w jakimś domu starców. To wszystko. Zeznania personelu są zgodne.
I nie wiadomo, czym on się zajmował przedtem, nim został włóczęgą?
Nikt tego nie wie. Czy przypuszczasz, że Klono- wicz mógł go wykończyć?
Nie przesadzajmy - uśmiechnął się Downar. - Nie możemy wszystkich zabójstw przypisywać Klonowi- czowi. W każdym razie jedno jest pewne: to nie Klo- nowicz przelazł przez tę dziurę w akacjowym żywopłocie.
Skąd wiesz?
Ponieważ nosi buty o co najmniej dwa numery mniejsze. Tamte ślady to była dziewiątka, a Klono- wicz nosi, tak na moje oko, siódemkę. Ma małą nogę-
No to kto w takim razie wykończył starego, kto go poczęstował cyjankiem?
Nie mam nic przeciwko temu, żeby się dowiedzieć
powiedział Downar. - Zanim jednak zdołamy odpowiedzieć na to pytanie, musimy zorientować się w środowisku Jana Kozłowskiego vel Eugeniusza Pawlickiego.
Wobec tego będziemy musieli przejechać się na Lwowską. Tam Jan Kozłowski był zameldowany.
Tak przynajmniej wynika z jego dowodu osobistego.
Rozdział VIII
Stara, dziewiętnastowieczna kamienica. Wysłużone mury, pokryte licznymi lisiajami pozostałymi po odpadniętym tynku, stwarzają nastrój historycznej melancholii. Na podwórzu, przysłowiowej „studni”, stoją przepełnione pojemniki na śmieci oraz poobijana figura Matki Boskiej, przed którą dogorywają anemiczne kwiaty. Chłodno tu, ciemno, ponuro.
Pochylony wiekiem dozorca z obwisłymi siwymi wąsami informuje niechętnie, że winda od kilku dni nieczynna. Na szóste piętro trzeba iść wąskimi drewnianymi schodami. Są bardzo brudne i obficie zaplute. Kiedyś było to wejście kuchenne, dla służby i dostawców.
Downar z pewnym wysiłkiem wywindował się po tej krętej drabjnie, a i Olszewski, chociaż młodszy, trochę się zasapał. Wreszcie znaleźli się w szerokim korytarzu, oświetlonym „oszczędnościową” żarówką zawieszoną u sufitu. Z tego korytarza wchodziło się do poszczególnych mieszkań, a raczej do pokoi, które za dawnych czasów były skromnymi kawalerkami. Zastukali do pierwszych lepszych drzwi.
Zaraz potem stało się coś takiego, co ich w pierwszej chwili zupełnie oszołomiło. Na wieść, że milicja dopytuje się o Jana Kozłowskiego, zaroiło się w mrocznym korytarzu. Ze wszystkich mieszkań wysypali się zaciekawieni, żądni sensacji lokatorzy. Stare, rozczochrane kobiety w brudnych szlafrokach i przydeptanych pantoflach, dawno nie goleni, ale za to całkiem niedawno podpici mężczyźni, jakieś przedziwne typy, których płeć i wiek trudno byłoby określić, znalazła się też wśród nich garbuska oraz inwalida chodzący o kulach. Downar pomyślał, że tak właśnie wygląda pewnie sabat czarownic na Łysej Górze.
Jaś Kozłowski? - powiedziała nieprawdopodobnie chuda kobieta o mętnym spojrzeniu. - Pewnie, że znam Jasia Kozłowskiego. Mieszka pod siedemdziesiątym dziewiątym. Co za mężczyzna! I wypić umie, i z damą się elegancko znaleźć. - Poprawiła na głowie ognistą perukę i mówiła dalej: - Z takim to prawdziwa przyjemność porozmawiać. Nie ma już takich mężczyzn jak Jaś Kozłowski.
Moczymorda - skonstatował rzeczowo inwalida, który najwyraźniej nie podzielał tego entuzjazmu.
Dusigrosz - zapiszczała agresywnie garbuska.
Bydlę - dorzuciła jejmość w dawno nie pranym pikowanym szlafroku.
Kobieta w rudej peruce zwróciła ku nim gorejące spojrzenie.
Jesteście skończone świnie! - krzyknęła dramatycznie. - Rozumiecie? Skończone świnie! Jak można tak oczerniać Jasia przed władzą? Kto wie, co się z nim stało, gdzie się podziewa? Może już biedaczysko nie żyje, może go nie ma na tym świecie. Jaś nie był dusi- groszem, nie był. Miał szeroką rękę, miał gest. Mało to razy stawiał pół litra żytniej albo śliwowicy? A i zagrychę przynosił jak należy. Kiedyś przytachał cztery puszki sardynek i kilogram szynki. - Na wspomnienie tych uczt tak się rozczuliła, że aż wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
Nie płacz, Aldono, nie płacz - próbował ją pocieszyć tęgi, nie wyglądający na trzeźwego mężczyzna o fioletowej, gąbczastej twarzy.
Cicho!!! - `wrzasnął z niespodziewaną siłą inwalida i potężnie walnął kulą w podłogę. - Cicho! Nikt do słowa nie może dojść! Panowie chcą z nami porozmawiać, a wy brewerie wyprawiacie. Czy moczymorda, czy nie moczymorda, to nie ma żadnego znaczenia.
rzeczywiście trochę się uciszyło. Downar, wspomagany przez Olszewskiego, powoli zaczął przejmować inicjatywę.
Przede wszystkim musieli się dowiedzieć, od jak Jan Kozłowski nie pokazuje się w swoim kaniu. Na ten temat opinie były bardzo różne.
' twierdzili, że przed paroma miesiącami wyszedł papierosy i nikt go więcej nie widział, inni utrzy- ali z całą stanowczością, że zniknął przed dwoma , a byli i tacy. którzy twierdzili, że o wiele dawniej, ód ogólnego gwaru nie sposób było wywniosko- kto ma rację.
Nawet żadnych rzeczy ze sobą nic zabrał - biada- chuda entuzjastka Jasia. - Wszystko zostawił. Po- ¡pł. jak stał.
EPozostali zgromadzeni potwierdzili tę wersję, ale Składnie nikt sobie nie mógł przypomnieć, kiedy to było.
Następne pytanie brzmiało:
Gdzie pracował“?
! w tej sprawie również zdania były podzielone.
- U adwokata - powiedziała tleniona blondynka w pikowanym szlafroku.
Garbuska aż podskoczyła, f - U jakiego znowuż adwokata? Co też pani opowiada za brednie? Ja chyba najlepiej wiem. Kozłowski ¡pracował w szpitalu. Na pewno w szpitalu. Niech papowie nie słuchają tej sklerotyczki.
'i Jaka sklerotyczka? Co za sklerotyczka?! - wy- buchnęła blondyna. Ja pani pokażę sklerotyczkę!
Znowu wtrącił się inwalida.
- Uspokójcie się. do jasnej cholery! Kozłowski nie pracował ani u adwokata, ani w szpitalu, tylko w hipo-
W jakiej hipotece? Co za bzdury - zaprotestowała z ożywieniem chuda w peruce. - Jaś Kozłowski pracował w PZU. Był agentem ubezpieczeniowym. Sam Błi to mówił.
' - A ty skąd to wiesz? - wybełkotał jej przyjaciel, który na chwilę zniknął w swoim pokoju, a teraz wró- cił jeszcze bardziej pijany. - Skąd ty wiesz tyle o tym cholernym Kozłowskim? A w ogóle to się nie wtrącaj do nic swoich rzeczy, bo na tym się skończy, że cię zabiorą do kicia. Na co ci to? Daj sobie spokój z Kozłowskim.
Kozłowski pracował u adwokata - upierała się tleniona blondynka.
W szpitalu - zapiszczała jeszcze cieniej garbuska.
Niech was wszyscy diabli - powiedział inwalida. Splunął i poszedł do swojego mieszkania.
Jeszcze przez dłuższą chwilę trwała ożywiona wymiana zdań na temat miejsca pracy Jana Kozłowskiego. Wreszcie Downar doszedł do wniosku, że dalsze przebywanie w tym źle oświetlonym, wypełnionym zapachem stęchlizny korytarzu jest stratą czasu. Spojrzał na stojącego obok porucznika.
Warto by przeszukać mieszkanie Kozłowskiego - powiedział. - Ale jak się tam dostać?
Sprawa ta okazała się nadspodziewanie prosta. Właścicielka rudej peruki miała klucz do pokoju Jasia.
Prosił mnie, żebym podlewała jego kaktusy - wyjaśniła.
To wskazywałoby na to, że przewidywał, iż prędko do domu nie wróci - zauważył Downar.
Na to wygląda.
Pokój oznaczony numerem siedemdziesiątym dziewiątym był niemożliwie zagracony. Panowała tu taka ciasnota, że pomiędzy najrozmaitszymi meblami, a raczej resztkami mebli oraz wszelkiego rodzaju rupieciami, trudno się było przecisnąć. Na oknach stały rzeczywiście doniczki z kaktusami różnego gatunku. Dawno tu nie wietrzono. Ciężkie, smrodliwe powietrze tamowało oddech.
Downar zamknął drzwi na klucz, żeby się zabezpieczyć przed ciekawymi natrętami, a następnie otworzył obydwa okna. Żwawo zabrali się do roboty. Nie było to łatwe zadanie.
Musieli uporać się z taką ilością nikomu niepotrzebnych, dziwacznych nieraz przedmiotów, że ręce im mdlały, a pot kroplisty zraszał czoła. Łatwiej było przeszukać ośmiopokojowe mieszkanie aniżeli tę kawalerkę Jana Kozłowskiego.
Ich trud nie poszedł jednak na marne. Olszewski znalazł w drewnianej skrzynce pęk kluczy zawiniętych starannie w nasyconą tłuszczem szmatę, zaś Downar wydobył z blaszanego pudełka kawał wosku. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
Włamywacz - powiedział Olszewski.
Na to wygląda - przytaknął Downar.
Na nowo podjęli przerwaną na chwilę robotę, nic już jednak godnego uwagi nie znaleźli. Żadnych listów, żadnych notatek, żadnych adresów.
Sąsiedzi Jasia Kozłowskiego wytrwale czekali na nich na korytarzu. .
No i co? No i co? - posypały się pytania.
Nie wdając się już w żadne pogawędki, zbiegli prędko po krętych schodach.
Kiedy znaleźli się na podwórzu, Downar powiedział:
Warto by może zamienić parę słów z dozorcą.
Właściciel melancholijgie zwisających wąsów nie
był jednak człowiekiem zbyt rozmownym. Cedził słowa wolno, z namysłem, jakby od tego, co powie, zależało jego życie.
Jan Kozłowski? A mieszka tu taki. Już panowie o niego pytali. Na szóstym piętrze.
Kiedy go pan widział po raz ostatni? spytał Downar.
Kiedy? A boja wiem? Dawno.
Jak dawno?
A bo ja wiem? Nie pamiętam. Będzie już może z rok, jak go nie widzę. Nie pamiętam.
Co pan może powiedzieć o Janie Kozłowskim?
A cóż ja mogę powiedzieć? Kozłowski, jak Kozłowski. Zwyczajny człowiek, i tyle.
Rozmawiał pan z nim kiedy?
Bardzo rzadko. Ani ja nie miałem do niego nigdy żadnego interesu, ani on do mnie. To i o czym mieliśmy rozmawiać?
Spokojny lokator?
Spokojny. Tylko jak sobie podpił, to lubił na podwórzu pośpiewać.
Lubił popić?
Bardzo lubił. A jak wypił, to nawet hojną miał rękę. Kiedyś to mi nawet dał tysiąc złotych. Ot tak, za nic.
Miał pieniądze?
A miał. Pieniędzy to mu nigdy nie brakowało. Czasem to się nawet dziwiłem, że sobie lepszego mieszkania nie skombinuje.
Skąd on brał te pieniądze?
Tego nie wiem. Takie rzeczy mnie nie obchodzą, skąd kto bierze pieniądze. Ale chyba nie z emerytury.
Gdzie pracował?
Tego nie powiem, bo nie wiem. Nigdy nie rozmawialiśmy o jego pracy.
Pożegnali smutnego dozorcę i wrócili do komendy.
Trochę trudno dogadać się z tymi ludźmi powiedział Downar. Co za typy!
Jak z niesamowitego filmu przyznał Olszewski.
Żeby nasi filmowcy mieli trochę zmysłu obserwacyjnego, to tylko brać i kręcić. Czy to był rzeczywiście włamywacz?
Nie możemy wykluczyć takiej ewentualności. Teraz musimy jak najszybciej ustalić, gdzie pracował.
Mamy do dyspozycji cztery wersje: u adwokata, w szpitalu, w hipotece, w PZU.
Niewykluczone, że żadna z tych wersji nie ma nic wspólnego z rzeczywistym stanem rzeczy zauważył smętnie Downar. - To przecież gromada wariatów. Nie można brać poważnie tego, co mówili. A poza tym nie ma pewności, że Kozłowski komukolwiek powiedział prawdę. Może rzeczywiście każdej z tych bab mówił co innego.
Dlaczego tak nagle zniknął"? zadumał się Olszewski. Wyszedł po papierosy i przepadł. Dlaczego?
Myślę, że można zaryzykować dwie odpowiedzi na to pytanie - powiedział Downar. Albo amnezja na tle sklerotycznym, albo stary prowadził jakieś ciemne interesy, przestraszył się i zwiał.
Olszewski zastanowił się przez chwilę.
Mnie bardziej przemawia do przekonania ta druga hipoteza.
Chyba się z tobą zgadzam. Takim starym facetem, który nagle zapomniał, gdzie mieszka i jak się nazywa, ktoś by się przecież zainteresował, przede wszystkim milicja. Dowód osobisty miał przy sobie.
Ale nikt się wtedy nie zainteresował jego zniknięciem, nikt nie dał znać do komendy? A na Wilczą nie tak daleko.
Downar wzruszył ramionami.
Widziałeś tych jego sąsiadów. Komu tam w głowie zajmować się tym, że ktoś zginął. Poszedł, to poszedł. Trzeba sprawdzić w administracji, dowiedzieć się, czy zapłacił za mieszkanie. Poza tym chyba zajrzymy do ŻUS-u. Jeżeli gdzieś pracował, to musiał być ubezpieczony. Wprawdzie Janów Kozłowskich jest zapewne spora gromadka, ale może to jakoś wydedu- kujemy. Jeżeli pobierał rentę, sprawa będzie łatwiejsza.
Olszewski już myślał o czym innym. Po chwili spytał:
Czy jesteś skłonny łączyć ze sobą te dwa morderstwa, otrucie starego i zasztyletowanie Glowerta?
Downar nie od razu odpowiedział. Wypił szklankę wody, wstał i przeszedł się po pokoju.
No cóż... Istnieją niewątpliwie pewne dane po temu, aby szukać związku między tymi dwiema zbrodniami. Ciągle jednak mamy za mało danych, żeby mówić bardziej konkretnie na ten temat. W obecnej chwili możemy tylko snuć domysły, nic poza tym.
Czy w dalszym ciągu wykluczasz udział Rodow- skich w zabójstwie Glowerta?
Downar potrząsnął głową.
Nie. Wprawdzie nie wydaje mi się, żeby oni byli do tego zdolni, ale nie przesądzam sprawy.
*
W ADM nie miano żadnych pretensji do lokatora zajmującego lokal oznaczony numerem siedemdziesiąt dziewięć. Komorne zapłacił za trzy lata z góry. Jako emeryt uprawniony był do otrzymywania kartek żywnościowych. Nie korzystał jednak z tego i w ogóle do administracji nie miał żadnych interesów, od dawna nikt go tu nie widział.
Zapłacił komorne za trzy lata z góry? zdziwił się Downar. - Jak na emeryta, to spora suma.
Właśnie przytaknęła urzędniczka. Pamiętam, że wszyscyśmy się tutaj wtedy dziwili.
pani jest pewna, że Jan Kozłowski pobiera emeryturę?
Tak. Mamy to odnotowane w księgach, figuruje w naszej ewidencji jako emeryt.
Z administracji Downar zatelefonował do Olszewskiego, prosząc go, żeby pojechał na Senatorską do ZUS-u. Sam zaś wrócił do komendy.
Zaledwie zdążył rozłożyć na biurku akta sprawy i wygodnie usadowić się w swoim służbowym fotelu, kiedy zapukano do drzwi i wszedł Pakuła.
Jak tam w Józefowie? spytał Downar.
Sierżant usiadł, odsapnął i wyjął papierosy.
W Józefowie, jak to w Józefowie, panie majorze. Spokój, cisza, sosny pachną.
Ja nie pytam o sosny - zniecierpliwił się Downar.
Co z Klonowiczem?
Z Klonowiczem? Nic. Stuka na maszynie, z nikim się nie kontaktuje, żyje spokojnie, jak jaki zakonnik. Właśnie chciałem zapytać, czy mam się mu w dalszym ciągu przyglądać? Bo może to strata czasu?
Zdobyliście jego odciski palców?
Nie. Z tym to trudna sprawa. Nie mam do niego żadnego podejścia. Bo o czym ja będę z literatem rozmawiał? A poza tym, jak się z nim osobiście zapoznam, to nic będę go mógł obserwować. Zaraz się kapnie.
Downar pomyślał chwilę.
W dalszym ciągu go obserwujcie, oczywiście bardzo dyskretnie, i koniecznie postarajcie się zdobyć jego linie papilarne. Tam w Józefowie jest taka kawiarenka. Może wstąpi kiedyś na kawę czy na coca-colę..
Wiem, wiem, ale on tam nigdy nie bywa. Przeważnie siedzi w swoim pokoju albo chodzi na spacer nad Świder. Ciężka sprawa.
Występowaliście już kiedyś w charakterze hydraulika - przypomniał sobie Downar. - Może i tym razem spróbowalibyście naprawić tam jakie krany czy rury. Moglibyście poprosić Klonowicza o pomoc. A jakby zostawił odciski palców na kluczu albo na jakimś innym narzędziu, to zabrałbym was z Józefowa, a na obserwację dałbym kogo innego. Na razie jednak siedźcie tam i oddychajcie świeżym powietrzem.
;ny sierżanta można było wnioskować, że nie ca go to „świeże powietrze”, ale nie próbował ać. Schował do pudełka nie dopalonego pa- pożegnał się i wyszedł, mrucząc coś pod no-
wski pojawił się pod koniec urzędowania. Był nym humorze.
Cały dzień straciłem w tym cholernym ZUS-ie - „d/iał i napił się wody.
\o i co? - spytał Downar. - Dowiedziałeś się cze- wreszcie?
Dowiedziałem się. Kozłowski pracował w hipote- charakterze woźnego. Dwa lata temu poszedł na yturę. I wyobraź sobie, sensacja...
Jaka sensacja?
Stary otworzył sobie konto w banku. ZUS wpłaca emeryturę na to konto.
Interesujące - powiedział Downar. - Ciekawe, ile on miał forsy na tym koncie. Trzeba będzie to wd/.ić. Natychmiast wystąpimy z tym do prokura-
A jeżeli zostawił milionowy spadek?
W tedy będziemy musieli dojść do tego, skąd te ■'¿ony. Siedząc na tym fotelu u Rodowskich fortuny chyba nie dorobił. W każdym razie dobrze, że wie- . gdzie pracował.
Olszewski zamyślił się.
Hipoteka - powiedział po chwili. - Zdaje się, że z Tuiś nam się to kojarzy.
Z kupnem i sprzedażą nieruchomości podpo- `'l^zial Downar.
Szreder - dorzucił Olszewski.
Spojrzeli na siebie.
Lucjan Szreder - powtórzył Downar. - Ma jakiś orek tutaj w Warszawie, szewski skinął głową.
Tak. W alei Niepodległości. Ma tam pokój z nią i bardzo ładną sekretarkę. Czy chciałbyś go
iedzić?
Mam taki zamiar.
Jeżeli nie masz. nic przeciwko temu, to chętnie ci 'ę towarzyszył uśmiechnął się porucznik.
Rozdział IX
Dziewczyna była bardzo ładna. Wysmukła, doskonale zbudowana, miała duże cie- oczy i gęste kasztanowate włosy upięte w mocny \ Nie hołdowała modnej fryzurze, tak bardzo dniającej jedzenie zupy. Poruszała się lekko i anie, jak zawodowa tancerka. Mogła uchodzić za r kobiecego wdzięku i urody. Jednak doświadczo- obserwator dostrzegał w tej twarzy rafaelowskiej 'onny coś niepokojącego. Ten dziewczęcy, pozor- naiwny wdzięk maskował znakomicie zimne, bez- ędne wyrachowanie, cynizm oraz prawdziwie mę- energię.
Pana Szredera nie ma powiedziała uprzejmie. - yjechał. Będzie dopiero w przyszłym tygodniu. Ale
może ja mogłabym służyć panom jakimiś informacjami? Chodzi prawdopodobnie o kupno nieruchomości, a może panowie sami chcieliby coś zaoferować? W tej chwili mamy właśnie paru kupców, którzy czekają na interesujące propozycje.
Downar z zawodową rutyną przyjrzał się współpracownicy Lucjana Szredera. Przyszło mu na myśl młodzieżowe określenie: „zmyłkowa cizia”. Uśmiechnął się i powiedział:
Nie jesteśmy klientami i nie reflektujemy na kupno domu. Jesteśmy z komendy milicji.
O! - zdziwiła się. W jej głosie jednak nie wyczuwało się niepokoju, jaki zazwyczaj towarzyszy pojawieniu się przedstawicieli władzy.
Chcielibyśmy z panią chwilę porozmawiać.
Bardzo proszę. Wolałabym jednak, żeby panowie
przyszli, jak będzie pan Szreder. Cóż ja...?
Myślę, że bez pana Szredera także możemy mile pogawędzić Downar nie przestawał się uśmiechać uprzejmie. - Nie sądzi pani? - I nie czekając na odpowiedź dodał: - Może zaczniemy od tego, że się pani oficjalnie przedstawimy. Ja nazywam się Stefan Downar, a to jest mój przyjaciel, porucznik Stanisław Olszewski. Może pani zechce rzucić okiem na nasze legitymacje służbowe, żeby nie było żadnych wątpliwości.
Obejrzała dokładnie legitymacje.
Miło mi panów poznać. Moje nazwisko Magdalena Starzecka. Jeżeli panowie życzą sobie rozmawiać ze mną, to oczywiście proszę bardzo. - Wykonała zapraszający ruch ręką.
Znaleźli się w dużym pokoju, obudowanym szafami, które sięgały niemal do sufitu. Na środku stało solidne mahoniowe biurko starego typu. Obok małe biureczko oraz stolik z maszyną do pisania. Umeblowania dopełniały cztery wyściełane krzesła i dwa klubowe fotele.
Usiedli na krzesłach, oceniając zgodnie fotele jako meble zbyt wygodne do tej rozmowy.
Może panowie mają ochotę na kawę? Zaraz zaparzę.
Odmówili uprzejmie, ale stanowczo.
Magdalena Starzecka ulokowała się w fotelu, prezentując bardzo długie i bardzo zgrabne nogi. W każdym jej ruchu wyczuwało się, iż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jakie wrażenie robi na mężczyznach.
Downar zręcznie udawał, że nie dostrzega wdzięków pięknej sekretarki Lucjana Szredera. Olszewskiemu szło to o wiele trudniej.
Więc pani tutaj pracuje - powiedział Downar, żeby jakoś zacząć rozmowę.
Leciutko skinęła głową.
Pomagam panu Szrederowi.
Dużo pracy?
Jak czasem. To zależy...
W tych szafach zapewne mieści się cała biblioteka?
Akta spraw.
Dużo macie klientów?
To dosyć trudno określić.
Dawała odpowiedzi krótkie, oszczędne, nie nawiązując żadnych towarzyskich pogawędek. Downar postanowił przejść do bardziej konkretnej tematyki.
Czy pani wie, że w willi pana Szredera dokonano zabójstwa?
Tak. To bardzo przykra sprawa.
Bywała pani w tej willi?
Tak.
Może posiada pani od niej klucze?
Nie.
Czy pan Szreder, wyjeżdżając, nigdy pani kluczy do tej wilii nic zostawia?
Nie. Nigdy.
Został zabity niejaki Robert Glowert. Czy pani może przypadkiem poznała kiedyś tego człowieka?
Nie. Ani go nie znałam, ani o nim nigdy nie słyszałam.
Wyjeżdża pani czasem za granicę?
Bardzo rzadko. Byłam dwa razy w Bułgarii, raz w Rumunii i raz nad Balatonem.
A do krajów kapitalistycznych pani nie wyjeżdżała?
Nie.
Czy pan Szreder jest miłym szefem?
Zmarszczyła brwi.
Jak mam to rozumieć?
Zwyczajnie. Zapytałem, czy pan Szreder jest sympatyczny jako szef.
Tak, raczej tak. Ale chyba w każdej pracy zdarzają się jakieś nieporozumienia.
Zapewne przyznał Downar. - Jak długo pani współpracuje z panem Szrederem?
Chyba przeszło trzy lata.
Czy pani zna państwa Rodowskich?
Nie. A czy mógłby mi pan powiedzieć, co właściwie pana interesuje?
Dokładnie to, o co pytam - wyjaśnił Downar z uprzejmym uśmiechem.
Pańskie pytania robią na mnie trochę dziwne wrażenie. Spojrzała mu uważnie prosto w oczy. W jej głosie wyczuwało się zniecierpliwienie. - Lubię jasne sytuacje.
Downar znowu się uśmiechnął.
Wydaje mi się, że sytuacja jest zupełnie jasna.
Dla mntp nie. Do tej pory nie wiem, o co panom naprawdę chodzi.
To chyba proste - powiedział wolno Downar. - Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa Roberta Glowerta i usiłujemy zdobyć jak najwięcej informacji-
Energicznym ruchem potrząsnęła głową.
Zupełnie nie rozumiem, jakiego rodzaju informacji oczekują panowie ode mnie. Cóż ja mam z tym wspólnego?
Zabójstwa dokonano w willi pana Szredera, u którego pani pracuje. W tej sytuacji nie może się pani dziwić, że panią przesłuchujemy.
Więc to jest przesłuchanie?
Można by to tak określić.
Nie sądziłam, że nasza rozmowa ma charakter urzędowy.
A co pani sądziła? Że przyszliśmy do pani na kawę z kruchymi ciasteczkami?
Kawę proponowałam...
A myśmy zrezygnowali z tej propozycji, dając tym do zrozumienia, że nie odwiedziliśmy pani w celach towarzyskich.
Wobcc tego słucham. Jakie jest następne pytanie?
głos jej zabrzmiał sucho, oficjalnie.
Czy można wiedzieć, jakie transakcje państwo ostatnio przeprowadzali?
Na,to pytanie może panom udzielić odpowiedzi wyłącznie pan Szreder. Ja nie jestem upoważniona.
Rozumiem. ~
Downar wstał. Olszewski poszedł za jego przykładem.
Kiedy znaleźli się w wozie, porucznik powiedział:
Co za nogi, co za nogi! Fantazja skrzyżowana z poematem.
Czy tylko to zauważyłeś? - spytał obojętnie Downar.
Nie tylko. Zauważyłem także, że to cwaniara kuta na cztery nogi.
Cieszę się, że nie straciłeś resztek zdrowego rozsądku. Obawiałem.się, że ta wizyta odebrała ci zdolność prawidłowego rozumowania.
Cóż chcesz? westchnął Olszewski. - Ciągle jeszcze takie dziewczyny robią na mnie wrażenie. A na tobie już nie?
Downar uśmiechnął się.
To jest moja prywatna sprawa.
*
Na drugi dzień Downar później niż zwykle przyszedł do komendy. Miał parę spraw na mieście do załatwienia, między innymi odwiedził zaprzyjaźnionego włamywacza, który już od dawna zerwał z działalnością przestępczą i obecnie zarabiał na skromne utrzymanie jako ślusarz.
W ciasnym kantorku mieszczącym się za warsztatem odbyli poufną rozmowę.
To mi, panie majorze, wygląda na pasówkę powiedział stary fachowiec, obejrzawszy uważnie klucze znalezione w mieszkaniu Jana Kozłowskiego. Dobra robota, ale niezbyt trudna. Prymitywne zamki.
Mogą to być klucze od jakichś pokoi biurowych - zauważył Downar.
O, właśnie. Z ust mi to pan major wyjął. Albo biuro, albo te nowoczesne mieszkania, co to je małym palcem można otworzyć.
Downar starannie zapakował klucze i włożył do teczki.
A jak się panu powodzi, panie Waciu? Jak się żyje?
Eks-włamywacz skrzywił się.
Luksusu nie ma, ale jakoś się ląduje. Najważniejsze, że człowiek robi w tym, co lubi.
W komendzie Olszewski powitał Downara jednym słowem.
Bomba! i
Co się stało?
Byłem w banku. Wyobraź sobie, że ten stary miał na koncie ponad dwa miliony złotych. Masz pojęcie?
Do diabła - mruknął Downar. - Skąd tyle forsy?
Właśnie. Skąd tyle forsy? powtórzył Olszewski.
Przecież nie z emerytury. Przysłali wyniki badań -
dodał po chwili. - Położyłem ci na biurku.
J- zwłok potwierdziła przypuszczenie lekarza,
został otruty cyjankiem potasu. Natomiast analiza nitki odnalezionej na akacjowym ie w ogrodzie Rodowskich wykazała, że po- ona z zagranicznej flaneli. Jednak co do do- -o pochodzenia tej flaneli eksperci z Zakładu 'ralistyki mieli podzielone zdania: jedni twier- źe wchodzi tu w grę flanela angielska, drudzy, że materiał wyprodukowany w Ameryce Łaciń-
Go o tym sądzisz? - spytał Olszewski.
No cóż... Ktoś przedzierał się przez ten otwór w ocie i zahaczył o akacjowe kolce. Nic poza
A o tych śladach nóg czytałeś?
Jeszcze nie.
Facet, który przedzierał się przez ten żywopłot, buty również zagranicznego pochodzenia. Po- r w naszym przemyśle obuwniczym nie używają podeszwy gumy o takim rysunku. Tak przynaj- ' j twierdzi Zakład Kryminalistyki, a im chyba mo- wierzyć.
Tak. Im można wierzyć - przyznał Downar i yślił się. - Wiesz co, Stachu? - powiedział po li. - Zdaje mi się, że zrobiłem jedno wielkie two.
O czym mówisz?
O naszej wczorajszej rozmowie z tą dziewczyną. Nie rozumiem.
Obawiam się, że to było za wcześnie.
Nie przejmuj się - pocieszył przyjaciela Olszew-
Co się stało, to się nie odstanie, w końcu nie liśmy żadnego kardynalnego błędu. Zobaczymy, to się wszystko dalej rozwinie.
Zobaczymy - powtórzył Downar. - Trochę się że... - Machnął ręką. - Zresztą mniejsza z tym. lej chwili najbardziej interesuje mnie hipoteka.
Rozdział X
Sierżant Kaczmarek był bardzo za- wany i zaintrygowany.
Nic nie rozumiem, obywatelu poruczniku, jak ugnę Boga, nic nie rozumiem. Facet trzeźwiutki jak
mowlę, szybkość przepisowa, osiemdziesiątka, i że- Mr się tak wpakował. Nie do pojęcia. Żeby chociaż w pocy. ale w biały dzień?
Co oni się tak grzebią? - denerwował się poru- ik, wysoki młody człowiek o pociągłej, śniadej twa-
y, ozdobionej krótko przystrzyżonym wąsikiem. - ospali się, czy jak?
Wreszcie nadjechał ambulans.
Lekarz nie miał tu już nic do roboty. Stwierdził on. zamienił parę słów z porucznikiem i wrócił do zu. Sanitariusze ułożyli zwłoki na noszach. Wszyst-
o odbyło się szybko, sprawnie, bez zbędnej gadani- y.
Jedziemy, obywatelu poruczniku? - spytał Kacz- arek zapalając motor.
Jedziemy.
*
Dyżurny oficer podniósł zmęczony wzrok znad papierów i spojrzał niechętnie na tych z drogówki.
Co się stało?
Wypadek pod Falenicą. Kierowca fiata 125p nie żyje:-
Był pijany?
Nie.
Jechał z nadmierną szybkością?
Nie. Osiemdziesiątką.
No więc co?
Chyba hamulce.
Hamulce czy nie hamulce... czego wy właściwie chcecie ode mnie?
Bo toinie jest taka prosta sprawa - porucznik Jezierski podniósł trochę głos.
Dyżurny oficer spojrzał uważniej na mówiącego.
O co chodzi?
Odprowadziliśmy ten rozbity wóz do naszych warsztatów - wyjaśnił Jezierski. - Obejrzeli i powiedzieli, że niewykluczone, że ktoś celowo uszkodził hamulce.
Czy są tego pewni?
Pewni na sto procent nie są. Będą jeszcze badać, ale powiadają, że to bardzo prawdopodobne.
Trzeba natychmiasfzabezpieczyć odciski palców
powiedział energicznie oficer dyżurny.
*
Wróciwszy z miasta Downar spotkał na korytarzu Olszewskiego.
Wiesz już? - spytał porucznik.
Co mam wiedzieć?
Znaleźliśmy Jerzego Wiśniewskiego. Nie żyje.
Jedyną reakcją było zmarszczenie brwi.
Chodź do mnie.
Wypadek drogowy - wyjaśnił Olszewski, nie czekając na pytania. - Fiat 125 władował się na ciężarówkę. Kierowca, Jerzy Wiśniewski, zginął na miejscu. Istnieje podejrzenie, że ktoś celowo uszkodził hamulce.
Psiakrew! - zaklął Downar. - Czy wóz był rejestrowany na niego?
Tak. Ale w bagażniku znaleziono trzy lipne numery rejestracyjne.
A odciski palców?
Zdjęte.
Szczegóły wypadku?
Nic specjalnego. Wóz leciał z Warszawy w kierunku Otwocka. Przed Falenicą stała ciężarówka naładowana cementem, po prawej stronie szosy. Prawdopodobnie z przeciwnej strony ktoś jechał i dlatego fiat nie mijał ciężarówki. Chciał zahamować, hamulce nawaliły i władował się na ciężarówkę. To wszystko.
Na jakiej podstawie przypuszczają, że ktoś celowo uszkodził hamulce?
Nic konkretnego na ten temat nie wiem, ale fachowcy tak twierdzą. Po dokładnym zbadaniu sprawy otrzymamy szczegółowe wyjaśnienia. Poza tym wszystko wskazuje na to, że wóz był po generalnym remoncie.
Najgorsze te „generalne remonty” - mruknął Downar. Usiadł i nerwowo bębnił palcami po blacie biurka.
Olszewski patrzył na niego wyczekująco. Wreszcie przerwał przedłużające się milczenie:
Sęk w tym, że nie mamy żadnej pewności, czy to ten Wiśniewski, o którego nam chodzi. Jerzych Wiśniewskich na terenie całego kraju zebrałaby się spora gromadka. Sądzę jednak, że musimy działać tak, jakby to był ten Wiśniewski z kartki Glowerta.
Kozłowski nie żyje, Wiśniewski nie żyje, z tej kartki został nam tylko Szreder. A propos, sprawdziłeś Szredera?
Tak. Od czterech dni jest w Krakowie. Alibi bezsporne.
A jak tam z tym jego przejściem granicy? Zapomniałem się o to zapytać.
Przejechał granicę w poniedziałek dwudziestego trzeciego sierpnia - wyrecytował Olszewski.
Czekaj, czekaj - Downar wyjął z szuflady teczkę z aktami i zajrzał do swoich notatek. - Glowertowie przylecieli we wtorek dwudziestego czwartego sierpnia. W piątek dwudziestego siódmego Glowertowa zameldowała o zaginięciu męża. My zwłoki Glowerta znaleźliśmy parę dni później. Ciekawe, co Szreder robił przez ten cały tydzień? Dlaczego nie wracał do swojej willi?
Może się bał? - podsunął Olszewski.
Downar pokiwał głową.
Właśnie. Może się bał. Ale czego, a raczej kogo? Nas? A może zabójcy Glowerta? Bo musimy założyć dwie ewentualności: albo Szreder z jakichś sobie tylko wiadomych powodów wykończył Glowerta i chciał sobie zapewnić alibi lokując się na drugim końcu Polski, albo bał się, że może podzielić los Glowerta.
Ciągle jeszcze pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego tego zabójstwa dokonano akurat w willi Szredera? - powiedział Olszewski.
Downar odsunął od siebie akta, wstał, otworzył okno i odetchnął głęboko.
Spróbuję ci to wyjaśnić. Jeżeli Szreder zabił, to było to posunięcie bardzo perfidne. Trudno bowiem przypuścić, żeby ktoś dokonywał zabójstwa we własnej willi. Jeżeli natomiast Glowerta zabił ktoś inny, to musiał to być człowiek, który wiedział o jakichś powiązaniach Glowerta ze Szrederem i chciał na niego rzucić podejrzenie.
Ale w takim razie sprawca zupełnie nie brał pod uwagę twojego rozumowania, że zabójstwo popełnione w willi Szredera odsuwa automatycznie od niego wszelkie podejrzenia.
Mógł nie brać tego pod uwagę, ale mógł również przewidywać, że nasze rozumowanie pójdzie właśnie po tej linii, i że będziemy podejrzewać właśnie Szredera, zakładając, że jest to człowiek niesłychanie sprytny.
Wyższa szkoła jazdy - powiedział Olszewski.
Downar uśmiechnął się blado.
No cóż... Musimy rozważyć wszystkie możliwe ewentualności. Ale wróćmy do Wiśniewskiego. Gdzie mieszkał?
Na Saskiej Kępie. Miał domek jednorodzinny.
Sam tam mieszkał?
O ile zdołałem się zorientować, sam.
Musimy natychmiast wystąpić do prokuratora i przeszukać to mieszkanie.
A co ze Szrederem?
A co ma być?
No... czy mu powiemy o Wiśniewskim?
Downar zrobił zdziwioną minę.
Coś tyj'Stachu? O Wiśniewskim ani słowa. Owszem, Szredera jeszcze raz przesłuchamy, ale nie powinien się domyślać, że interesujemy się Wiśniewskim.
Olszewski nie wyglądał na przekonanego.
No dobrze. A jeżeli Szreder ma być następną ofiarą? Jeżeli wszyscy z tej kartki mają zostać zlikwidowani, to co? Nie myślisz, że powinniśmy ostrzec Szredera?
Downar zdecydowanym ruchem potrząsnął głową.
Nie myślę. Wydaje mi się natomiast, że będzie rzeczą bardzo celową, jeżeli otoczymy Szredera dyskretną opieką. To może dać pożądane rezultaty. Zresztą przecież nie mamy pojęcia, czy chodzi o tego właśnie Wiśniewskiego. Powiadasz, że jechał szosą otwocką?
Tak. Rozwalił się przed Falenicą.
A może jechał do Józefowa, żeby zobaczyć się z Klonowiczem? - powiedział wolno Downar.
Olszewski podskoczył na krześle.
Z Klonowiczem? A cóż tu Klonowicz ma do rzeczy?
Downar wzruszył ramionami.
Nie wiem. Może ma, może nie ma. Tak sobie powiedziałem. W każdym razie Klonowicz pozostaje ciągle w kręgu naszych zainteresowań. Jeżeli Wiśniewski do niego jechał, to wielka szkoda, że nie dojechał Mielibyśmy jakieś wiadomości od Pakuły.
Więc przyjmujemy, że to był „nasz” Wiśniewski - uśmiechnął się Olszewski.
A co nam innego pozostaje?
*
Czarna wołga zatrzymała się przed sztachetami wykonanymi z solidnego żelaza. Gdzieniegdzie rudymi plamami osiadła rdza, znacząc upływający czas. Z pewnym wysiłkiem uporali się z oporną furtką, która ustąpiła z żałośliwym skrzypnięciem.
Tym razem obeszło się bez włamywania. Otworzyli drzwi kluczami znalezionymi w kieszeni płaszcza Jerzego Wiśniewskiego.
Już na pierwszy rzut oka doszli do przekonania, że spóźnili się z tą akcją. Mieszkanie było dokładnie, bardzo systematycznie splądrowane. Ubrania i bieliznę powyrzucano z szaf, szuflady powysuwane z biurka i ze stołów stały na podłodze, książki były zdjęte z półek i powyciągane z szaf. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś tu czegoś szukał, że się bardzo śpieszył, i że nie miał czasu na robienie porządków.
Downar spojrzał na swojego towarzysza.
Pokpiliśmy sprawę - mruknął.
Mnie się też tak zdaje - przytaknął Olszewski. - Tylko jedno może nas pocieszyć. Z tego wszystkiego wynika, że to chyba jednak był „nasz” Wiśniewski.
Pobieżnie przejrzeli rozrzucone na podłodze rzeczy,
znajdując oczywiście nic, co by ich mogio zainte- wać.
Nie pozostaje nam nic innego, jak zebrać materiał tyloskopijny - powiedział Downar i połączył się z
ndą.
*
Czarna, drobna, miała długi spiczasty nos i lekko ośne brązowe oczy. Spojrzenie bystre, przenikliwe, feujne. Robiła wrażenie osoby, która jest w nieustannym pogotowiu i szykuje się do odparcia jakiegoś ataku. Włosy ciemne, zupełnie proste, przycięte nad czołem w grzywkę.
Więc pani jest siostrą tragicznie zmarłego Jerzego Wiśniewskiego? - spytał Downar.
Tak.
Nie zauważyłem pani na pogrzebie.
Bo ja na pogrzeby nie chodzę z zasady. - Głos jej brzmiał spokojnie, obojętnie. Mogło się zdawać, źe rozmawia na temat niedawno oglądanego filmu.
Nawet na pogrzeb brata?
Wzruszyła ramionami.
A cóż mojemu bratu przyszłoby z tego, że byłabym na jego pogrzebie?
Czy brat pani był żonaty?
Był. Ale się rozeszli. Już dobrych kilka lat temu.
I mieszkał samotnie w tym domu na Saskiej Kępie?
Samotnie. Zdaje się, że miał zamiar powtórnie się ożenić, ale bo ja wiem... A w ogóle to nie bardzo rozumiem, dlaczego mnie pan wypytuje o to wszystko, po co ta cała rozmowa? Wyrżnął w ciężarówkę, no to wy rżnął, i nie ma o czym gadać.
Downar nie zareagował na tę nie pozbawioną słuszności uwagę. Chciał się czegoś dowiedzieć, ale postanowił działać ostrożnie.
Czy oprócz pani pan Wiśniewski posiadał jakąś rodzinę?
F - Mamy dalszych krewnych, ale nie tutaj, w Stanach Zjednoczonych.
zapewne pani jeździ w odwiedziny do tych krewnych?
Byłam raz u ciotki. Nie podoba mi się w Ameryce.
A pani świętej pamięci brat?
Jurek jeździł do nich parę razy. On zawsze mówił, że najchętniej toby na stałe zamieszkał w Ameryce. Nie mam pojęcia, co mu się tam tak spodobało.
Czy brat pani pozostawił jakieś dzieci?
Nie. Nie miał dzieci.
Z tego wynika, że pani jest jedyną spadkobierczynią.
Wzruszyła niechętnie ramionami.
Nie dbam o to. Nie obchodzą mnie jego pieniądze.
Czy był człowiekiem zamożnym?
Chyba tak. Zresztą nie wiem. Miał ten dom na Saskiej Kępie.
Downar doszedł do wniosku, że musi, chociaż częściowo, odkryć karty. Pochylił się nad biurkiem i utkwił spojrzenie w ciemnych, skośnych oczach.
Niech mnie pani uważnie posłucha - powiedział wolno, wyraźnie akcentując każde słowo. - Istnieje uzasadnione przypuszczenie, że brat pani nie zginął w tym wypadku z powodu własnej nieostrożności.
Nie rozumiem...
Oględziny wozu pozwalają przypuszczać, iż ktoś celowo uszkodził układ hamulcowy.
Morderstwo?
Tak. Dlatego prowadzimy dochodzenie w tej sprawie, i dlatego zaprosiłem panią do nas na rozmowę.
Ale kto? Kto mógł to zrobić? Dlaczego? Dlaczego? - powtórzyła wzburzona.
Zrobimy wszystko co możliwe, żeby odnaleźć sprawcę - zapewnił ją Downar. - Ale liczymy też na pomoc pani.
Cóż ja...? Nie mam pojęcia, w czym mogłabym być pomocna.
Przede wszystkim chciałbym, żeby pani dostarczyła nam jak najwięcej informacji dotyczących brata.
Jurek pracował w Radzie Narodowej.
Czy zajmował jakieś wysokie stanowisko?
Nie. Był zwykłym urzędnikiem w Wydziale Architektury.
Hm... Czy nie wydaje się pani rzeczą zastanawiającą, że skromny urzędnik posiadał własną willę, samochód?
Nigdy się nie interesowałam, skąd brał na to pieniądze.
Czy brat pomagał pani finansowo?
Kiedyś tak, ale to było dawno. Zresztą ja z nim rzadko się widywałam.
Czy można spytać, dlaczego stosunki rodzinne były takie chłodne?
Tak jakoś odparła niechętnie. Downar wyczuł, że Teresa Wiśniewska nie chce mówić na ten temat. Nie nalegał.
Czy brat pani miał wrogów?
Nic mi o tym nie wiadomo.
A może mogłaby pani wskazać jakichś jego przyjaciół?
Bardzo żałuję, ale nie znam żadnych przyjaciół Jerzego.
Może coś pani wie wobec tego o jego przyjaciółkach?
Nie wiem. Jerzy nigdy nie zwierzał mi się z takich spraw.
Bardzo niewiele może mi pani powiedzieć o swoim bracie - zmartwił się Downar. - Czy można zapytać, gdzie pani pracuje?
W „Orbisie”. Pilotuję gości zagranicznych.
To pani zna języki?
Tak. Niemiecki, francuski i angielski.
To prawdziwy kapitał.
Znajomość języków obcych bardzo się w życiu przydaje - stwierdziła obojętnie.
Zapewne ma pani licznych przyjaciół wśród cudzoziemców odwiedzających nasz kraj? - próbował sondować Downar.
Nie mam żadnych przyjaciół wśród cudzoziemców - odparła zdecydowanie. - I nie bardzo rozumiem, co mi pan usiłuje zasugerować. Zdaje się, że mieliśmy mówić o moim bracie, nie o mnie.
Downar uśmiechnął się dobrotliwie.
Ależ proszę pani, niechże pani nie bierze sobie tak
do serca moich pytań. To przecież zwykła towarzyska rozmowa. Pytam przez ciekawość. Proszę się tak bardzo tym nie przejmować.
Rzuciła mu niechętne, złe spojrzenie.
Nie sądzę, żeby to można było nazwać towarzyską rozmową. Ale mniejsza z tym. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania dotyczące mojego brata?
Ponieważ pani jest zdenerwowana, więc chyba na dzisiaj skończymy. Jeżeli potrzebowałbym dodatkowych informacji, to pozwolę sobie zatelefonować do pani.
Nazajutrz po tej rozmowie Olszewski wrócił z PKO, przynosząc sensacyjną wiadomość. Jerzy Wiśniewski posiadał w depozycie osiem książeczek oszczędnościowych na łączną sumę trzy miliony dwieście tysięcy złotych.
Downar gwizdnął przeciągle.
Fiuuu! To wcale nieźle, jak na skromnego urzędnika Rady Narodowej.
Nie licząc wozu i willi na Saskiej Kępie - zauważył Olszewski.
Downar postanowił bezzwłocznie pojechać do Rady Narodowej.
Trzeba zebrać jeszcze trochę informacji - powiedział wkładając płaszcz. - Cała ta historia pachnie jakąś dużą aferą.
Wywiad przeprowadzony w miejscu pracy Jerzego Wiśniewskiego nie przyniósł jednak żadnych specjalnych rewelacji. Zarówno przełożeni jak i koledzy wyrażali się o zmarłym 7 najwyższym uznaniem. Cichy, spokojny, pracowity, obowiązkowy, punktualny, słowem same superlatywy. Czy miał jakąś dziewczynę? Nikt na ten temat nic nie wiedział. Skąd mial pieniądze, żeby kupić willę, samochód? Podobno pomagała mu finansowo rodzina, mieszkająca w Stanach Zjednoczonych. Z kim się kontaktował, z kim się przyjaźnił? I na ten temat także nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. Wiśniewski był człowiekiem bardzo skrytym, zamkniętym w sobie. Z nikim w biurze nie utrzymywał ani towarzyskich, ani tym bardziej przyjacielskich stosunków. Mówił mało, tylko rzeczy konieczne, i w ogóle robił takie wrażenie, jakby nie chciał, żeby go spostrzegano.
Downar niezbyt zadowolony wrócił do komendy. Olszewski z pedantyczną dokładnością porządkował akta sprawy.
No i co? - spytał.
No i nic. Niedościgniony wzór urzędnika państwowego. Żadnych uchybień, żadnych wykroczeń, żadnych namiętności, solidna, rzetelna praca.
Tacy najgorsi powiedział z przekonaniem Olszewski. Jakie są twoje plany na najbliższą przyszłość?
Jadę do hipoteki. Jeżeli masz ochotę, to możesz mi towarzyszyć.
Mam ochotę.
Zabrali klucze znalezione w mieszkaniu Jana Kozłowskiego i pojechali.
Przewidywania Downara okazały się trafne. Klucze pasowały do różnych pokoi na parterze, na pierwszym
na drugim piętrze. Przesłuchali strażnika. Twierdził z całą stanowczością, że ani on, ani jego koledzy nigdy nikomu żadnych kluczy nie wypożyczali. Zresztą byłoby to sprzeczne z regulaminem.
Kiedy wracali do komendy, Olszewski zauważył, że jego towarzysz jest niezwykle podniecony. Co chwila próbował gwizdać jakąś melodię, naraz przestawał, kręcił głową, bębnił palcami po kolanach, i w ogóle zachowywał sję dość dziwnie.
Co ci jest? - spytał wreszcie porucznik. - Może źle się czujesz?
Downar spojrzał na niego z takim roztargnieniem, jakby go dopiero w tej chwili zobaczył.
Nie, nie, nic mi nie jest. Czuję się znakomicie. Tak mi coś chodzi po głowie. Bo to przecież musi mieć jakiś związek...
Jaki związek? O czym ty mówisz? - zainteresował się Olszewski.
Downar podniósł rękę do góry.
Czekaj, czekaj, nic nie mów. Pozwól mi się skupić. Musi to mieć jakiś związek, do licha, musi!
W' komendzie zastali Pakułę, który niecierpliwie czekał na majora.
No i co? - spytał Downar. Macie wreszcie te cholerne odciski palców Klonowicza?
Właśnie, obywatelu majorze, że nie mam. Nie wychodzi mi. Nie wiem, co robić.
Ruszcie głową poradził Downar.
Sierżant miał zbolałą minę.
Ruszam i nic z tego. Ale za to mam wiadomość.
No to mówcie. Na co czekacie?
Pakuła poprawił się na krześle i odchrząknął.
Więc było tak, obywatelu majorze. Poszedłem na obiad do „Józefinki”. To taka podła knajpa w Józefowie. Tylko gulasz i gulasz, a krupnik to ostatnio był na nieświeżym mięsie.
Co mi tu o jakichś knajpach opowiadacie? zniecierpliwił się Downar.
Otóż wychodzę ja z tej „Józefinki” - mówił dalej spokojnie sierżant - patrzę, a tu obok przy kiosku stoi Klonowicz i kupuje papierosy i jakieś pisma. Cofnąłem się za winkiel i obserwuję. Podeszła do tego kiosku elegancka babeczka, kupiła gazetę, a Klonowi- czowi wsunęła coś do ręki. Pewnie jakąś kartkę. Boja wiem zresztą...
Jak wyglądała? - spytał Downar.
Pierwszy sort. Szykowna, zgrabna, ładna. Ciuchy chyba zagraniczne. W ogóle wyglądała na nietutejszą. Może cudzoziemka?
Downar wyjął z szuflady powiększoną fotografię Glowertowej.
Czy to ta?
Sierżant przyjrzał się uważnie.
Może ta, a może i nie ta. Ale faktycznie podobna. Chyba ta, ale głowy nie dam. Z kobietami to w ogóle trudna sprawa. Trochę się inaczej uczesze, i już zmieniona.
Na pewno nie możecie powiedzieć, że to właśnie ona kontaktowała się z Klonowiczem? spytał Downar.
Pakuła potrząsnął głową.
Na pewno nie mogę. Podobna, ale nie przysięgnę, że to ona. Trochę była za daleko, a moje oczy to już nie te, co kiedyś.
No, dobrze - zakończył rozmowę Downar. - 'racajcie do Józefowa i dalej pilnujcie Klonowicza. niecznie muszę mieć odciski jego palców.
Jeszcze mam jedną sprawę, obywatelu majorze.
O co chodzi?
Potrzebowałbym takiego wozu, który łatwo grzę- :? w piachu. Chyba najlepiej pasowałby fiat 126. On : z piachu, ani z błota tak łatwo nie wylizie.
Dobrze. Dostaniecie małego fiata.
*
Na drugi dzień wczesnym rankiem Olszewski pojawił się w komendzie. Zastał Downara obłożonego rocznikami „Życia Warszawy” i notującego coś bardzo pilnie.
Co ty robisz? - spytał zdumiony. - Na co ci te gazety?
Downar podniósł głowę i spojrzał na porucznika.
Chyba wiesz, że najciekawszą lekturą są nekrologi i drobne ogłoszenia.
Rozdział XI
Pakuła od dłuższego czasu przeżywał duszne udręki. Początkowo powierzone mu zadanie wydawało się proste i nie wymagające specjalnych kwalifikacji. Ileż to już razy w swojej karierze milicyjnej zdobywał dyskretnie odciski palców osób podcj- anych. W danym wypadku okazało się jednak, że rawa wcale nie jest taka łatwa. Klonowicz nie dawał absolutnie żadnych okazji, żeby można było niepostrzeżenie zdobyć jego linie papilarne. Pakuła trapił się tym bardziej, iż wiedział, że major czeka niecierpliwie na rezultat jego pobytu w Józefowie. A tu dzień za dniem mijał, i nic.
Obecnie całą nadzieję pokładał w beżowym fiacie 126p. „Gdzie tę cholerę zaklinować?” myślał drapiąc się zafrasowany po głowie i obmyślając coraz to nowe zasadzki. I wreszcie los się do niego uśmiechnął.
Było ciepłe, słoneczne popołudnie. Nagrzane sosny pachniały żywicą, wrzosy fioletowymi plamami błyszczały na mchach. Pakuła jechał wolno w kierunku bocznej drogi, biegnącej półkolem do szosy Warszawa Otwock. Oglądał się za siebie, tracąc z każdą chwilą wiarę w powodzenie tej akcji. Wiedział co prawda, że Klonowicz chętnie chodzi tędy na spacery, ale przecież nie była to jego jedyna trasa. I nagle... Serce sierżanta zaczęło bić przyśpieszonym rytmem. Tak, to on... To Klonowicz. Poznał go z daleka po szarym ubraniu i słomkowym kapeluszu z małym rondem. Szedł od strony podrośniętego sosnowego zagajnika.
Pakuła błyskawicznie skręcił w lewo i wjechał w głęboki piach. Przez, chwilę szumiał motorem, nie próbując jednak ruszyć z miejsca. Następnie wysiadł, obszedł wóz dookoła i zaczął go z widocznym wysiłkiem pchać. Po pewnym czasie nadszedł Klonowicz.
Może panu pomóc?
Pakuła podniósł głowę, otarł zroszone potem czoło i uśmiechnął się z wdzięcznością.
Jeżeli pan taki łaskaw... Nie mogę sobie dać rady z. tą puszką od sardynek.
Wspólnymi siłami zaczęli pchać beżowego fiata, który nie stawiał zbytniego oporu. Po chwili znalazł się już na twardym'gruncie.
Może pan jechać - powiedział Klonowicz. - Ale to nie jest samochód do terenowej jazdy.
To w ogóle'nie jest samochód. Dziękuję panu serdecznie. - Pakuła ukłonił się, siadł za kierownicą i ruszył. Po upływie dziesięciu minut wydostał się na szosę. którą pojechał w kierunku Otwocka. Po drodze skręcił w boczną, pustą uliczkę, noszącą nazwę „Zaciszna”, na końcu której były krzaki. Zatrzymał się, wysiadł, a widząc, że w pobliżu nie ma nikogo, zabrał się z zapałem do zdejmowania z. karoserii odcisków palców. Pogwizdywał przy tej czynności wesoło.
*
Downar odłożył długopis i przetarł zmęczone oczy.
Nigdy nie przypuszczałem, że tylu ludzi wyjeżdża od nas za granicę na parę lat powiedział i uderzył palcem w leżące przed nim na biurku zapisane kartki papieru. Trzeba będzie przeprowadzić błyskawiczną akcję.
Chcesz może mnie przy tym zatrudnić? spytał Olszewski.
Dla ciebie mam inną propozycję.
Mianowicie?
Przejedziesz się do Gdyni.
W jakim celu?
W tych dniach przypływa „Batory'”. Mam wiadomości, że na pokładzie znajduje się duża grupa naszych rodaków z Polonii amerykańskiej.
I co z tego?
Downar wstał i przeszedł się po pokoju, nucąc bardzo fałszywie swoją ulubioną arię z „Poławiaczy pereł”.
Słuchaj, Stachu powiedział, zatrzymując się przed porucznikiem - czy mógłbyś zrobić mi tę przyjemność i ruszyć trochę głową?
Ba, to nie takie proste - westchnął Olszewski.
Zastanów się chwilę - mówił dalej Downar i znowu zaczął chodzić po pokoju. Zastanów się, jakie konkretne dane mamy w tej chwili w rękii, jakimi faktami rozporządzamy. Więc najpierw Glowert, który przyjechał ze Stanów Zjednoczonych z żoną, zostaje zabity w willi Szredera, pośrednika w handlu nieruchomościami. Szreder często wyjeżdża za granicę, z czego można wnioskować, że dysponuje walutą. Następnie zostaje otruty były woźny z hipoteki, który w swym mieszkaniu przechowywał podrobione klucze pasujące do urzędowych pokoi, i który miał na swym koncie bankowym pokaźną kwotę. W dalszym ciągu mamy wypadek samochodowy, który nie byl wypadkiem a zabójstwem, popełnionym na osobie Jerzego Wiśniewskiego. Jerzy Wiśniewski odwiedzał kilkakrotnie swoją rodzinę w Stanach Zjednoczonych. Jeździła tam także jego siostra. Prócz tego mamy na tapecie Klonowicza, który wprawdzie obecnie mieszka w Londynie, ale posiada obywatelstwo amerykańskie i niewątpliwie utrzymuje stałe kontakty ze swoimi amerykańskimi przyjaciółmi. Jednym słowem Ameryka, hipoteka i handel nieruchomościami. Czy to ci nic nie mówi?
Olszewski strzelił w palce.
Do diabła! Sądzisz, że...
Właśnie tak sądzę - powiedział Downar, nie dając mu dokończyć. I dlatego chciałbym, żebyś nawiązał kontakt z naszymi amerykańskimi rodakami.
Oczywiście, że pojadę do Gdyni! - wykrzyknął Olszewski. Zapalił się do tej akcji.
*
Teraz już Downar zaczął działać energicznie. Nie miał oczywiście stuprocentowej pewności, że jego rozumowanie jest prawidłowe, ale postanowił iść konsekwentnie po raz obranej linii. Zawodowa intuicja mówiła mu, że się nie myli. Nie miał wprawdzie jeszcze wyrobionego poglądu jeśli chodziło o powiązania Glowertowej i Klonowicza ze sprawą, ale był przekonany, że to się wyjaśni w toku śledztwa. Na razie należało ustalić szereg faktów, które były niezbędne do stworzenia pełnego obrazu.
Po porozumieniu się z pułkownikiem Leśniewskim Downar utworzył coś w rodzaju „brygady specjalnej”, która składała się z sześciu zmotoryzowanych funkcjonariuszy. Zadaniem tych ludzi było możliwie jak najszybsze sprawdzenie wszystkich domów w podwarszawskich okolicach, których właściciele powyjeżdżali na parę lat za granicę i dali ogłoszenia do prasy, iż pragną wynająć na ten czas nieruchomość. „Z powodu wyjazdu za granicę wynajmę willę w Leśnej Podkowie na okres trzech lat.” Albo: „Wyjeżdżam na placówkę zagraniczną. Wynajmę dom z ogrodem w okolicy Wołomina na dwa lata”. Lub jeszcze inaczej: „Solidnym, z referencjami, wynajmę na cztery lata dom w Warce. Duży sad. Tylko poważne oferty”. W każdym z takich ogłoszeń był oczywiście podany numer telefonu albo adres. Akcja zainicjowana przez Downara została nazwana „Dom pod Warszawą”.
Czy jesteś pewien, że to coś da? - pytał pułkownik, zaniepokojony nieco, iż tylu ludzi musi oderwać od ich normalnej pracy.
Downar skinął głową.
Wydaje mi się, że chyba tak. Nie mogę oczywiście przysięgać, ale wszystko wskazuje na to, że wpadliśmy na trop dużej afery. Czekam z niecierpliwością na powrót Olszewskiego. Ciekaw jestem, co przywiezie.
*
Tymczasem Olszewski miał pełne ręce roboty. Musiał porozumieć się z miejscową komendą, uzgodnić szereg spraw z władzami portowymi, nawiązać kontakt z celnikami i kontrolą paszportów. Zabrało mu to sporo czasu. Z każdym trzeba było omówić sprawę, wytłumaczyć, ustalić sposób działania. Wreszcie wszystko było gotowe. Nie pozostało nic innego, jak usiąść spokojnie w kawiarni czy w jakiejś portowej knajpce, i czekać na „Stefana Batorego”.
Przypłynął. I zaraz powstał w porcie niecodzienny ruch. Biegano, krzyczano, nawoływano się wzajemnie.
Każdy chciał być pierwszy, każdy chciał jak najszybciej powitać krewniaków zza oceanu. Dolarowe roz- namiętnienie błyszczało w ludzkich oczach.
Olszewski uwijał się jak w ukropie. Prosił, przypominał, uzgadniał, i sam na własną rękę zaczepiał amerykańskich rodaków. Wciąż bez rezultatu. Zmęczony, zziajany, począł już tracić nadzieję. „Niech to wszyscy diabli - mruczał wściekły. - Downarowi się zdaje, że to taka prosta sprawa, znaleźć odpowiedniego człowieka w tym tłumie. Niechby sam spróbował”.
Na koniec jednak jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem. Jeden z celników powiadomił go, że natrafił na pasażera, który prawdopodobnie mógłby mu udzielić potrzebnych informacji.
Stary, wysoki mężczyzna ubrał się odświętnie na powitanie ojczyzny. Ciemnogranatowy garnitur, biała koszula, barwny krawat, zaś na nogach czarne buty tak starannie wyczyszczone, że błyszczały jak lakierki. Na szyi zawiesił potężnych rozmiarów aparat fotograficzny, a na ramieniu niósł elegancką skórzaną torbę na szerokim pasku. Braki uwłosienia na głowie rekompensowały potężne siwe wąsy oraz efektowne bokobrody a la Franciszek Józef. Mówił wolno, wyraźnie, leciutko przeciągając. Amerykańskie slangi nie zdołały zdeformować jego śpiewnego wileńskiego akcentu.
Więc pan, panie dzieju, jest milicjantem?
Tak. Jestem porucznikiem milicji. Moje nazwisko Olszewski.
Szare oczy spojrzały badawczo spod krzaczastych brwi.
A ja się nazywam Klemens Dowgiałło. Bardzo mi przyjemnie. Pan podobno chciał ze mną porozmawiać.
Właśnie - podjął skwapliwie Olszewski. - Chciałem pana prosić o chwilę rozmowy, ale nie wiem doprawdy, gdzie moglibyśmy spokojnie pomówić. Pan się zapewne spieszy?
Wąsacz stanowczym ruchem potrząsnął głową.
Ja, panie dobrodzieju, przestałem się spieszyć dwadzieścia lat temu. Dosyć już się w życiu naspieszy- łem. Mam tu pokój zarezerwowany w hotelu. Chcę obejrzeć nasze porty, Gdańsk, Szczecin, Gdynię. Posiedzę tu kilka dni, a potem jadę do rodziny, do Rzeszowa. Ale rodzina może poczekać. Wiem, że oni ciekawi, ile ja też tych dolarów im przywiozłem, a ja dolarów nie przywiozłem, bo nie mam na zbyciu, a tym, co mam, muszę siebie zabezpieczyć na stare lata. Rodzina dolarów ode mnie nie dostanie. Ot, i przykrość.
Może pana odwiedzę w hotelu? - zaproponował Olszewski. - Jak pan trochę odpocznie po podróży.
Klemens Dowgiałło znowu pokręcił głową.
Ja odpoczywać nie potrzebuję, bo ja nie zmęczony. Na statku dosyć się naodpoczywałem. Siądźmy tu sobie na tej ławeczce, i niech pan mówi bez krępacji, w czem rzecz.
Usiedli. Badawcze spojrzenie staruszka trochę peszyło Olszewskiego. Wydawało mu się, że te trochę wypłowiałe oczy przewiercają go na wylot.
Niech pan mówi bez krępacji - powtórzył Dowgiałło.
No więc tak - Olszewski odchrząknął. - Poszuku- kogoś wśród Polonii amerykańskiej, kto w ich paru latach nabył dom w okolicach War-
Śzwagier kupił. Znaczy się, mąż mojej siostry !ni.
Jak się nazywa pański szwagier?
Teodor Krzysiak. Bardzo porządny człowiek. Ani jm nie może na niego narzekać, ani w ogóle nikt. "idny nad podziw. W obecnym czasie rzadko takich zi napotkać można. Pracowity ogromnie. To i pieczy się dorobił. A że emeryturę za cztery lata trzyma, zdecydował się wrócić do kraju. Powiedział
kiedyś do mnie tak: „Starzeję się, Klemensie, i niewiele mi już tego życia zostało. Chciałbym, żeby mnie w ojczyźnie pochowano. Kupię sobie jakiś domek niedaleko Warszawy, dolary będą mi przysyłać z Ameryki, i tak w spokoju między swoimi żywota dokończę”. Tak powiedział, panie dobrodzieju, i tak zrobił. W zeszłym roku tutaj przyjechał i dom z ogrodem kupił.
Gdzie? - spytał Olszewski.
Dobrze sobie nie przypominam, ale tak mi się zdaje, że chyba w Zalesiu.
Adres szwagra oczywiście pan ma?
Dowgiałło roześmiał się, pokazując wspaniałe, podejrzanie błyszczące zęby.
A jakżeby inaczej, panie dzieju? Jakżeż ja bym nie miał adresu siostry i szwagra? W Filadelfii mieszkają. Piękne mają mieszkanie, aż żal to wszystko zostawiać. Ale co ojczyzna, to ojczyzna. Nie mogłem mu odradzać. Sam bym sobie tu kupił jaki dom, tylko że dolarów za mało się uzbierało. - Westchnął i spojrzał na swoje żylaste, spracowane dłonie. - Szwagrowi lepiej się poszczęściło w tej Ameryce. Ja nie narzekam, biedy nie mam, ale żeby sobie dom w ogrodzie kupić, to chyba tego nie dożyję.
Olszewski czuł, że stary jeszcze by sobie z nim dłużej pogawędził, ale śpieszył się. Wiedział przecież, że w Warszawie czeka na niego niecierpliwie Downar. Zapisał więc w notesie adres szwagra Krzysiaka, podziękował za rozmowę, życząc panu Dowgialle przyjemnego pobytu w ojczystym kraju, i pobiegł w kierunku postoju taksówek.
*
Akcja „Dom pod Warszawą” przebiegła bardzo sprawnie i dała pewne wyniki. Okazało się, że spośród dziewięciu domów w okolicach podwarszawskich, które chciano wynająć na parę lat, tylko dwa były zamieszkane. Siedem pozostałych zostało wynajętych, ale nikt w nich nie mieszkał. Drzwi i okiennice zaryglowane, bramy i furtki starannie pozamykane. Ani żywej duszy. Informacje uzyskane od sąsiadów były niemal identyczne. Owszem, ktoś wynajął posiadłość od państwa takich to a takich, po pewnym czasie zauważono jakiś ruch w domu i w ogrodzie, a potem wszystko ucichło. Nikt się nie wprowadził.
Downar bardzo uważnie wysłuchał tych relacji, porobił szczegółowe notatki, zgromadził oczywiście nazwiska właścicieli wynajętych domów, dowiedział się kiedy i dokąd wyjechali, i szykował się do ostatecznej
rozgrywki. Powrót Olszewskiego z Wybrzeża podwoił jego energię.
Porucznik jak najdokładniej opowiedział o spotkaniu z Klemensem Dowgiałło. Downar był bardzo podekscytowany.
Brawo, Stachu! Spisałeś się na medal, a nawet na trzy medale. Natychmiast musimy porozumieć się z Filadelfią. Czy masz może telefon tego szwagra?
Mam.
To świetnie. Spróbujemy do niego zadzwonić.
A co tu u was w Warszawie? - spytał Olszewski.
Oglądaliśmy bardzo ładne domy, które zostały wynajęte, ale nie zamieszkane - odparł Downar, a po chwili dodał: I jeszcze jedna sprawa. Podczas twojej nieobecności otrzymałem wynik dokładnej ekspertyzy technicznej tego wozu z wypadku pod Falenicą. Celowe uszkodzenie przewodów płynu hamulcowego. Nie ulega wątpliwości, że komuś zależało na tym, żeby Wiśniewski władował się na tę czy inną ciężarówkę.
Morderstwo z premedytacją - powiedział Olszewski. - Czy kojarzysz to sobie z naszą wizytą u pięknej Magdaleny?
Downar skinął głową.
Jestem skłonny do tego rodzaju skojarzeń. Czy wiesz, że Pakuła zdobył wreszcie odciski palców Klo- nowicza?
No i co? Pasują?
Wyobraź sobie, że pasują.
No to na co czekamy? Do pudła z nim.
Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany - uśmiechnął się Downar. - Nie zapominaj, że mamy jeszcze inne osoby do rozpracowania.
Zadzwonił telefon. Olszewski podniósł słuchawkę.
Przyszła Glowertowa - powiedział zakrywając dłonią mikrofon.
Downar pośpiesznie wsunął akta do szuflady.
To mi bardzo na rękę. Każ ją wprowadzić.
Mam zostać?
Nie. Sam z nią porozmawiam. Potem sobie przesłuchasz taśmę.
Glowertowa weszła zdecydowanym, sprężystym krokiem. Robiła wrażenie osoby bardzo pewnej siebie. Każdy jej ruch był precyzyjny, dobrze wyreżyserowany. Elegancka jak zawsze, miała ńa sobie skromną, ale zapewne bardzo kosztowną, brązową sukienkę, ozdobioną sznurem wspaniałych bursztynów. Lekko, nieco protekcjonalnie skinęła głową i, nie podając ręki na przywitanie, usiadła na wskazanym sobie krześle.
Proszę mi wybaczyć, że pana niepokoję, ale ponieważ pan prowadzi dochodzenie w sprawie zamordowania mojego męża...
Jestem całkowicie do pani dyspozycji - powiedział Downar.
To mnie cieszy. - Głos jej brzmiał chłodno, oficjalnie. - Mam też nadzieję, że zechce pan wyjaśnić tę niemiłą sytuację, w jakiej się znalazłam.
O jakiej sytuacji pani mówi? - spytał Downar, udając, że nie orientuje się, o co chodzi.
Wyjęła z torebki srebrną papierośnicę.
Czy można zapalić?
Oczywiście. Bardzo proszę. Niestety nie mogę pani służyć ogniem, ponieważ sam jestem niepalący.
Mam zapalniczkę. - Zapaliła papierosa, zaciągnęła się dymem i mówiła dalej: Otóż milicja zatrzymała mój paszport, a ja chcę w najbliższych dniach wrócić do Stanów Zjednoczonych. Załatwiłam już wszystkie formalności związane z pogrzebem mojego biednego męża i właściwie nie mam tu nic do roboty. Chciałabym jak najprędzej udać się do Filadelfii i zająć się moimi sprawami.
Downar wyglądał na człowieka ogromnie zafrasowanego.
No cóż... Doskonale panią rozumiem, ale sprawa jest trochę skomplikowana.
Nie widzę tu absolutnie żadnych komplikacji.
To nie jest takie proste - ciągnął Downar. - Bo widzi pani... śledztwo w sprawie zabójstwa pani małżonka nie jest jeszcze zamknięte i dlatego obecność pani w Polsce jest niezbędna.
A cóż mnie obchodzi wasze śledztwo - powiedziała energicznie. - Możecie je sobie prowadzić chociażby
dziesięć lat. To nie żaden powód, dla którego ja miałabym tutaj zamieszkać na stałe. Mam pilne sprawy do załatwienia w Filadelfii i proszę o natychmiastowy zwrot paszportu. W przeciwnym razie będę zmuszona zwrócić się o pomoc do mojej ambasady. Pragnę przypomnieć, iż jestem obywatelką amerykańską, a nie polską.
Downar westchnął. Przed tą rozmową przyrzekł sobie, że wykaże jak najdalej posuniętą cierpliwość.
Może pani oczywiście zwrócić się o pomoc do swojej ambasady - powiedział łagodnie. - Nie jestem jednak pewien, czy to coś da. Na naszym terenie dokonano zabójstwa i jesteśmy obowiązani prowadzić śledztwo. Ambasada amerykańska nie posiada takich prerogatyw, aby mogła przeszkodzić nam w czynnościach zmierzających do wykrycia sprawcy.
Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną i z moim paszportem?
To przecież proste - tłumaczył Downar z wytrwałym spokojem. - Ofiarą zabójstwa jest pani mąż. Obecność pani tutaj jest więc niezbędna dla prawidłowego prowadzenia śledztwa. Mam wrażenie, że sprawa jest zupełnie jasna.
Chyba nie podejrzewa mnie pan o popełnienie tej zbrodni? - rzuciła wyzywająco.
Downar podniósł brwi do góry. W jego oczach malowało się szczere zdziwienie.
A pani uważa, że nie powinienem podejrzewać?
Żachnęła się.
Co to ma znaczyć? Jak pan śmie?!
Proszę się nie denerwować - powiedział cicho Downar, ale jego głos nabrał trochę twardszych akcentów. - Spróbuję to wytłumaczyć. Mąż pani był człowiekiem bardzo zamożnym i chciał się z panią rozwieść, co w konsekwencji pozbawiłoby panią znacznego majątku. Prócz tego pan Glowert ubezpieczył się bardzo wysoko na życie. Jak pani zdołała do tego doprowadzić, że polisa ubezpieczeniowa opiewa na pani korzyść, pozostaje i zapewne pozostanie dla mnie tajemnicą. Jest jednak bezspornym faktem, iż śmierć pana Glowerta wpłynęła bardzo korzystnie na pani sytuację materialną. Czyż nie mam racji?
Czy pan oszalał?
Zupełnie niepotrzebnie podaje pani w wątpliwość prawidłowe funkcjonowanie moich władz umysłowych
powiedział z dobrodusznym uśmiechem Downar. - Nikt nie zdoła zaprzeczyć oczywistym faktom, a mianowicie temu, że pani była osobą zainteresowaną w śmierci swego męża.
To kłanjstwo! Ja go nie zabiłam! Jak pan śmie?!
Bynajmniej nie twierdzę, że pani osobiście zabiła pana Glowerta. - Głos Downara w dalszym ciągu był spokojny i beznamiętny. Wszystko to, co dotychczas powiedziałem, zmierza do wyjaśnienia sytuacji. Chodzi mi o to, żeby pani zrozumiała, iż jest pani osobą, która miała oczywisty motyw do dokonania tego zabójstwa. Właśnie dlatego prosimy panią o cierpliwość. Jak tylko śledztwo dobiegnie końca, otrzyma pani oczywiście swój paszport i bez żadnych przeszkód z naszej strony uda się do Filadelfii.
To znaczy, że jestem aresztowana?
Downar potrząsnął głową.
Nie, skądże. To wcale nie znaczy, że pani jest aresztowana. To tylko znaczy, że uprzejmie panią prosimy o pozostanie w naszym kraju jeszcze przez pewien czas.
W ciemnych oczach zabłysnął gniew.
Pan jest bezczelny.
O... - zmartwił się Downar. - Nie przypuszczałem. Sprawia mi pani ogromną przykrość.
Jest pan bezczelny - powiedziała z jeszcze większą energią i podniosła się z krzesła. - Żegnam pana, panie majorze.
Do widzenia pani.
Kiedy ujęła za klamkę, Downar spytał jeszcze:
Czy zna pani Gustawa Klonowicza?
Nie znam. Do widzenia.
Olszewski tak błyskawicznie zjawił się w pokoju, że można było przypuszczać, iż podsłuchiwał pod drzwiami.
No i co? Rozpracowałeś ją?
Downar gestem pełnym znużenia machnął ręką.
Przesłuchaj sobie taśmę, ale bądź tak dobry i zrób to u siebie. Ja mam dosyć.
Porucznik skwapliwie chwycił magnetofon i wybiegł, Downar zaś usiadł przy biurku i pogrążył się w głębokiej zadumie. Wszystko wskazywało na to, że sprawa dobiega końca, ale pozostawały jeszcze pewne niejasności, które go niepokoiły. Właściwie wszystko mogło zupełnie inaczej wyglądać, niż on to sobie wyobrażał. A może w ogóle poszedł fałszywym tropem? Ciągle nie dawało mu spokoju to zabójstwo w willi Szredera. Dlaczego, u diabła, właśnie w willi Szrede- ra? Przecież jest tyle innych, wygodniejszych miejsc. Druga sprawa, która spędzała mu sen z powiek, to rola Klonowicza w tej całej historii. To prawda, że odciski palców, zdobyte z takim trudem przez Pakułę, zgadzają się bez żadnych wątpliwości. Można by więc zaryzykować twierdzenie, że Klonowicz...
Rozważania te przerwało wejście Olszewskiego, który wrócił z magnetofonem.
No i co? - spytał Downar.
Przesłuchałem.
Co o tym myślisz?
Porucznik miał dość niewyraźną minę.
się, że może trochę za bardzo poszedłeś va za bardzo odkryłeś przed nią karty, r pokręcił głową, ja wiem? Może masz rację. Ale zrobiłem to celowo. Chcę przyśpieszyć bieg wypadków, na ma coś wspólnego z zabójstwem Glowerta, zej rozmowie solidnie się przestraszy i zacznie Będzie usiłowała za wszelką cenę, nie czekając port, zwiać. I jeszcze jedna sprawa. Jeżeli to że kontaktowała się w Józefowie z Klonowi- to i jego zmobilizuje do działania, akule mogło się zdawać - skrzywił się scepty- Olszewski. - Ma chłop już swoje lata...
jeszcze bystrzak - powiedział z przekonaniem . - Daj tak Boże każdemu. Nie zdarzyło się, nam jaką robotę zawalił.
Co dalej? - spytał Olszewski.
Dalej mamy na rozkładzie Szredera i jego przy- ■® sekretarkę.
Czy i z nim masz zamiar sobie tak szczerze po- awiać?
Nie. Myślę, że z nim porozmawiamy trochę ina- Miałbym ogromną ochotę złożyć mu niespodzie- ą wizytę w jego willi. Sądzę, że będzie zdziwiony, nas zobaczy.
Wrócił już z Krakowa?
Wrócił. A propos, nie mogę się doczekać nazwisk ¡ów tych ludzi, którzy wyjechali za granicę, a wyjazdem wynajęli tutaj swoje domy.
To musi trochę potrwać - powiedział Olszewski. - rój się w cierpliwość. Radzę ci też, żebyś za wcześnie straszył Szredera. Może nam prysnąć, ownar uśmiechnął się.
Bądź spokojny.
Rozdział XII
Klonowicz źle sypiał, stracił apetyt, jego nerwów pogarszał się z każdym dniem. Inki samozachowawczy nakazywał jak najszybszy azd. Czuł, że powinien nie zwlekając zlikwidować z terenu Polski. Dalsze pozostawanie w Józefowie
o czymś zupełnie bezsensownym i w każdej chwili gło stać się poważnym zagrożeniem. Uciekać, kać, nie oglądając się za siebie, na nic nie czeka-
abójstwo owego dziwnego staruszka, siedzącego w odzie Rodowskich, bardzo pokrzyżowało jego pla- Nie miał wątpliwości, że milicja przesłucha zarów- jego partnerkę do gry w szachy, jak i oboje Rodow- ch. Dowiedzą się, że bywał w ich domu, że widywał ze starym i że, nie wiadomo dlaczego, grywał w te lerne szachy. Jego osoba niewątpliwie wzbudzi za- resowanie oficerów prowadzących śledztwo. W tej uacji natychmiastowy wyjazd byłby rzeczą nieroz- \ną. Z łatwością mógłby zostać posądzony o tę odnię. Kto wie, czyby go nie zatrzymali. O wiele pieczniej było posiedzieć jeszcze jakiś czas w Józe- ie. udając w dalszym ciągu zaabsorbowanego pra- literata. Zwlekał z wyjazdem także z powodu Eweliny. Nie chciała zostać sama. Bała się. Potrzebowała jego pomocy. Świadomość, że on jest w pobliżu, dodawała jej odwagi. Nie odgrywały tu oczywiście żadnej roli względy uczuciowe. Po prostu bał się, że Glowertowa zerwie z nim, a takie zerwanie pociągnęłoby za sobą bardzo poważne komplikacje natury finansowej. Te wszystkie pieniądze, na które liczył, mogłyby się w jednej chwili okaaać absolutną mrzonką. Wprawdzie miał w pewnym sensie Ewelinę w ręku, ale i ona, doprowadzona do ostateczności, mogłaby go pogrążyć. Czekał więc, aż sprawa zamordowania staruszka trochę przycichnie, a Ewelina upora się ze wszystkimi formalnościami i będzie mogła wyjechać. Tymczasem chodził na spacery po piaszczystych drogach, oddychał przesiąkniętym zapachem sosen powietrzem i, dla zachowania pozorów, pisał w swoim pokoju na maszynie. Przy tej okazji spłodził nawet jakieś opowiadanie, które wydawało mu się zupełnie niezłe. „Kto wie, może naprawdę zostanę literatem?” - myślał. I zaczął pisać drugie opowiadanie. Nie miał pewności, czy te „płody ducha” nie przydadzą mu się w rozmowach z milicją. To było nawet zupełnie prawdopodobne.
Któregoś dnia wpadł na pomysł, żeby odwiedzić panią Helenę. Wydało mu się to zręcznym posunięciem strategicznym. Jeżeli podejrzewają go o zamordowanie starego, to taka wizyta mogłaby odsunąć od niego te podejrzenia. Nie wyjechał z Józefowa, przychodzi na miejsce zbrodni, a więc nie ma chyba z tym nic wspólnego.
Pani Helena powitała swojego szachowego partnera z ogromną radością.
Jak to miło, że mnie pan odwiedził, kochany panie Gustawie. Strasznie dawno pana nie widziałam. Co słychać? Jak się panu powodzi w naszym Józefowie? Zaraz zrobię herbatę. Upiekłam pyszny placek ze śliwkami. Zobaczy pan, jakie delicje. Bardzo się cieszę, że pana widzę. Już myślałam, że pan może wyjechał, że się pan zniechęcił.
Pani Helena zakrzątnęła się żwawo koło podwieczorku i niebawem siedzieli przy herbacie, zajadając naprawdę bardzo udany placek ze śliwkami. Znowu zaczęła go wypytywać: „Co słychać?”, „Co pan porabia?”, „Jak się panu powodzi?” itp.
Klonowicz wyjaśnił z uprzejmym uśmiechem, że jest bardzo zajęty, ponieważ absorbuje go praca literacka, a poza tym nie chciał się narzucać. Dowiedział się bowiem, że zmarł stryj pana Rodowskiego.
Niech pan sobie wyobrazi, że ktoś go otruł - powiedziała pogodnie pani Helena.
Otruł? - udał zdziwienie Klonowicz. Czy być może?
Trudno w to uwierzyć, proszę pana, ale faktycznie ktoś biedaka otruł.
Klonowicz z pewnym podziwem patrzył na tę kobietę, która nie przejmowała się tym, że jej córka i zięć siedzą w kryminale, ani tragiczną śmiercią staruszka. Mogło się zdawać, że najważniejszą dla niej sprawą jest placek ze śliwkami.
Smakuje panu mój placuszek? spytała zaglądając mu w oczy.
Wyśmienity zapewnił skwapliwie Klonowicz. Właśnie zastanawiał się nad tym, jak by się tu delikatnie dowiedzieć czegoś o Rodowskich. Wiedział, że zostali aresztowani, ale nie orientował się, czy są oskarżeni o zamordowanie Glowerta, czy też tylko o tę mistyfikację. Właściwie powinni być oskarżeni o jedno i drugie. Motywy zbrodni najzupełniej wystarczające, w dodatku milicja posiada dowody rzeczowe. Co do tego nie ma wątpliwości.
Co się pan tak zamyślił? - spytała pani Helena. - Ma pan jakieś zmartwienie?
Nie, nie mam żadnego zmartwienia - uśmiechnął się Klonowicz. - Myślę o moim nowym opowiadaniu. Ale pani to zapewne smutno tak samej. Córka z zięciem na długo wyjechali?
Pokręciła głową.
Kto ich tam wie?-Rozmawiałam wczoraj z adwokatem... To znaczy... - Odchrząknęła i zaczęła kaszleć.
Z adwokatem? - podchwycił szybko Klonowicz.
Wytarła nos i spojrzała na niego niezdecydowanie.
Sama już nie wiem... Pan taki życzliwy... Chyba muszę panu wszystko powiedzieć.
Proszę, niech pani mówi. Chętnie pomogę, jeżeli tylko będę mógł.
Pani Helena znowu odchrząknęła, jakby pragnąc sobie dodać odwagi.
Bo widzi pan... Hanka i Adam wcale nie pojechali na żadną wycieczkę. Oni siedzą w kryminale.
Czy być może? W kryminale?!
Tak. A wszystko z powodu tego starego. - 1 pani Helena opowiedziała całą historię o stryju Tomaszu i jego sobowtórze. - Zachciało im się dolarów. Mają teraz dolary. Nie wiadomo jeszcze jak to będzie, bo są także podejrzani o zabicie pana Glowerta. To już gorsza sprawa. Pan Glowert był pasierbem stryja Tomasza
przyjechał tu z Ameryki. Mógł oczywiście poznać, że to nie jego ojczym, tylko całkiem ktoś obcy. Ale żeby Hanka i Adam mieli zabijać, to ja w to absolutnie nie wierzę. Grandę z dolarami i z podstawieniem tego starego zrobili i nie ma o czem gadać, ale Glowerta nie zabili. Jestem święcie przekonana, że nie zabili.
Rozmawiała pani z adwokatem?
A rozmawiałam. Wczoraj.
I cóż adwokat?
Mądry człowiek.
Tego nie neguję - uśmiechnął się Klonowicz. - Ale co powiedział?
Powiedział, żebym się nie martwiła, bo nie będzie tak źle, jakby mogło być.
Jak to uzasadnia?
Mówił, że milicja także w to nie wierzy, żeby Adam i Hanka zabili Glowerta. Podobnież szukają tego co zabił, mordercy.
Milicja nie wierzy... - powiedział jakby do siebie Klonowicz.
A nie. Ja nie wierzę, milicja nie wierzy, adwokat nie wierzy, w ogóle nikt nie wierzy. No bo, proszę pana, Hanka, moja córka przecież, nie taka, żeby mordować. Lekarzem jest, a lekarze ratują ludziom życie, a nie zabijają, chyba że przez pomyłkę. A Adam? Szkoda mówić. Wystarczy na niego popatrzeć, żeby wiedzieć, że on nikogo nie potrafiłby zabić. On by do takiej rzeczy nie miał odwagi. Za bardzo ślamazarny.
I co adwokat radzi?
Żeby się nie przejmować i czekać. Za ten szwindel ze starym i z dolarami muszą swoje odsiedzieć, ale jest nadzieja, że dużego wyroku nie dostaną. No bo, proszę pana... kto tu jest stratny? Nasze państwo dolary otrzymało, Adam i Hanka forsę otrzymali. Więc o co chodzi? A że tam ta jakaś amerykańska firma trochę tych dolarów straciła, to Pan Bóg z nimi. Nie na biednych trafiło. Więcej oni pieniędzy mają, niż my wszyscy do kupy wzięci. Ale co to pan tak posmutniał, panie Guciu? Niech się pan nie martwi. Jak ja się nie martwię, to co pan ma się martwić? Proszę, niech pan weźmie jeszcze kawałek placka.
*
Po wizycie u pani Heleny Klonowicz popadł w stan jeszcze większego zdenerwowania. „Więc jednak nie wierzą, więc jednak ciągle szukają - myślał niespokojnie. Dlaczego właściwie nie wierzą? Czego im brakuje? Motyw zbrodni jest. Dowody rzeczowe są. O co im chodzi? Po jakiego diabła wynajdują sobie robotę, jeżeli właściwie sprawę mają zamkniętą? Fakty mówią same za siebie. Wszystko jest oczywiste. Ale jeżeli to prawda, co mówiła stara, to trzeba jak najprędzej wyjeżdżać. Dłuższy pobyt w Polsce jest zbyt ryzykowny. Nie należy kusić losu”.
Jego niepokój i zdenerwowanie pogłębiało jeszcze uczucie, że jest śledzony. Właściwie nie było to nic skonkretyzowanego, nie zauważył nikogo, kto by za nim szedł albo mu się baczniej przyglądał, ale mimo to nie mógł się pozbyć wrażenia, że czyjś wzrok błądzi po jego plecach, szyi, głowie, że ktoś nieustannie nim się interesuje, śledzi każdy jego krok. „Nerwy, wszystko to tylko nerwy” - próbował się uspokajać. Na próżno. Jak tylko wychodził z domu, nieznośne uczucie wracało ze zdwojoną siłą.
Mizernie pan wygląda - powiedziała któregoś dnia pani Chodakowska, u której wynajmował pokój.
Może jestem trochę przeziębiony - uśmiechnął się blado.
Dam panu polopirynę i gorącej herbaty z rumem. Zaraz panu przejdzie.
Podziękował, ale uwaga o jego wyglądzie wprawiła go w rozdrażnienie. „Co u diabła obchodzi tę głupią babę, czy jestem mizerny, czy nie? Niech pilnuje swoich interesów”.
A potem znowu ta historia z fiatem 126. Po co się w to wdawał? Co mu do tego, że ktoś ugrzązł w piachu? A jeżeli cała ta historia została celowo zainscenizowana? Jeżeli chodziło o odciski palców? „Odciski palców, odciski palców - dźwięczało mu w uszach i czuł, że kroplisty pot występuje mu na czoło, a całe ciało wstrząsają dreszcze, jakby dostał nagle bardzo silnej grypy. - Jestem przewrażliwiony. Mam manię prześladowczą - próbował się uspokajać. - Wszędzie widzę niebezpieczeństwo, urojone niebezpieczeństwo. Nonsens, kompletny nonsens. Gdyby mnie o cokolwiek podejrzewali, to już zostałbym aresztowany. Nie wolno poddawać się rozszalałej wyobraźni, wpadać w panikę. Trzeba się uspokoić, zebrać myśli, trzeźwo ocenić sytuację”. Nie mógł się jednak uspokoić. Wszystkie
wpokajające argumenty trafiały w próżnię. Czuł in- ktownie, że grozi mu niebezpieczeństwo i że za ilę stanie się coś, czego nie będzie można odwró-
Zaryzykował i zadzwonił do „Forum”, do Eweliny.
Muszę się z tobą zobaczyć.
Ja także. Czekałam na twój telefon. - W jej głosie wyczuł niepokój.
Umówili się w Radości.
Klonowicz poszedł w Józefowie na stację kolejki elektrycznej, przyjrzał się dokładnie oczekującym na peronie podróżnym i kupił bilet do Warszawy. Nic nie wskazywało na to, że jest śledzony. Odzyskał nawet dobry humor i pewność siebie. „Może to wszystko tylko przywidzenia, tylko nerwy myślał, usiłując za wszelką cenę wzbudzić w sobie optymistyczny nastrój.
Najważniejsze, żeby nie poddawać się panice, żeby zachować spokój”. Przecież dotychczas nie miał żadnych powodów do obaw.
Nadjechała kolejka. Nie śpieszył się. Wsiadł w ostatniej chwili. Nikt za nim nie wskoczył. W Radości powtórzył ten sam manewr. Zaczekał, aż wszyscy wysiądą, i dopiero gdy drzwi zaczynały się zamykać i pociąg ruszał, znalazł się na peronie. Rozejrzał się. Nikt mu się nie przyglądał, nikt się nim nie interesował. Peron szybko opustoszał. Postał jeszcze chwilę, a następnie przeszedł na prawą stronę torów i odnalazł ulicę Osterwy. Tutaj się umówili.
Glowertowa była uśmiechnięta, opanowana, ale [wyczuł w niej wewnętrzne napięcie.
Co się stało? - sytał.
Zabrali mi paszport.
Jakim prawem? Dlaczego?
f - Podejrzewają mnie o zamordowanie Roberta. Ten major powiedział, że chce mnie zatrzymać tutaj do czasu ukończenia śledztwa.
Klonowicz pobladł.
' - A co ze mną?
Pytał o ciebie, l- - A ty?
Powiedziałam oczywiście, że cię nie znam.
Co robimy?
Musimy jak najprędzej stąd uciekać.
Bez twojego paszportu?
Bądź spokojny. Mam drugi. Zabezpieczyłam się.
No dobrze... a pieczątki? Przecież na lotnisku przy odprawie paszportowej przystawiają pieczątki.
Uśmiechnęła się.
Są i pieczątki. Tym się nie kłopocz. Jak twój wóz?
W porządku.
To dobrze. Pojedziemy nim aż do Wiednia. Tam złapiemy jakiś samolot.
A wizy?
Załatwimy jutro. Jutro po południu wyjedziemy. Zostawisz wszystkie swoje rzeczy w Józefowie, ubrania, bieliznę, walizkę, wszystko. Kupimy co trzeba w Wiedniu. Ja także zostawię wszystko w hotelu i nie zwolnię pokoju. Masz zapasowe kanistry?
Oczywiście.
Zabierz jak najwięcej benzyny.
Nie boisz się, że nas zatrzymają na granicy?
Zanim się zorientują, my już będziemy w Wiedniu, a może nawet już w samolocie lecącym do Nowego Jorku. Widzę, że jesteś zdenerwowany.
Trochę. Nie spodziewałem się takich komplikacji. Cała sprawa pozornie wyglądała zupełnie prosto.
Pokiwała głową.
Tak. Ale kto mógł przewidzieć, że tego starego otrują? Zresztą nie ma się co nad tym zastanawiać. W tej chwili najważniejsze jest to, żeby jak najszybciej zniknąć z tego terenu. Jutro z samego rana załatw austriacką wizę.
Gdzie się spotkamy?
Może na Dworcu Centralnym, koło perfumerii? Zjem obiad i będę na dworcu o trzeciej. Natychmiast ruszymy w drogę. Nie przewiduję żadnych komplikacji-
Uśmiechnął się blado.
Masz szczęśliwe usposobienie...
*
Zadzwonił telefon. Downar podniósł słuchawkę. Poznał głos Pakuły.
Co nowego?
Klonowicz spotkał się z Glowertową w Radości, obywatelu majorze meldował sierżant. - Był bardzo ostrożny. Wygląda na to, że podejrzewa, iż jest śledzony. W Józefowie w ostatniej chwili wskoczył do kolejki, to samo w Radości, wysiadł, jak już pociąg ruszał. Rozglądał się po peronie. Nie przyszło mu do głowy, że ja jadę motorem wzdłuż torów i obserwuję te jego podskoki.
Widzieliście, jak się spotkał z Glowertową?
Jasne. Poszli dó lasu na pogaduszki. Tak mi się widzi, obywatelu majorze, że mają ochotę prysnąć. Facet cały w nerwach. Widocznie czuje, że coś niekla- wo.
Jaki ma wóz? - spytał Downar.
Ford. Nowy model. Pierwszorzędna maszyna.
Dobrze. Dziękuję za telefon.
Co mam robić?
Pilnujcie go w dalszym ciągu. Jakby się gdzie ruszył wozem, jedźcie za nim. Na wszelki wypadek przyślę wam jutro rano kogoś do pomocy, także na motorze. Jeżeli razem wyjadą z miasta, natychmiast dajcie mi znać. Ja dzień i noc nie ruszam się z komendy. Wydaje mi-się, że macie rację. W najbliższym czasie będą próbowali przejść granicę, i chyba właśnie tym fordem.
Downar odłożył słuchawkę, ale zaraz znów ją podniósł. Doszedł do wniosku, że należy natychmiast ubezpieczyć Pakułę, nie czekając do rana.
*
Wszystko zostało wykonane zgodnie z planem. Klonowicz zaopatrzył się w benzynę, zdobył potrzebne wizy i punktualnie o trzeciej podjechał pod Dworzec Centralny.
Glowertowa czekała, tak jak się umówili, przed perfumerią. Miała na sobie brązowy zamszowy płaszcz. Na ramieniu duża sportowa torba. Nie tracąc czasu na rozmowy, szybkim krokiem wyszli z dworca i wsiedli do szarego forda.
Klonowicz prowadził znakomicie, ze zręcznością cu- tynowanego rajdowca. Uważał jednak, żeby w mieście nie rozwijać zbyt dużej szybkości. Zatrzymanie przez patrol milicyjny nie było w ich sytuacji rzeczą pożądaną.
Kiedy ostatnie domy Warszawy zostały za nimi, odetchnęli z ulgą, spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się.
Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz powiedziała Ewelina. - Uda się, musi się udać. Trzeba wierzyć, że się uda.
Miejmy nadzieję - mruknął Klonowicz i nacisnął gaz.
Dzień był pogodny, pełen słońca i błękitnego nieba. Zieleń przydrożnych drzew poszarzała od kurzu osiadającego na liściach. Jasna wstęga szosy w błyskawicznym tempie ginęła pod kołami samochodu. Motor pracował bez zarzutu.
Aby tylko przejechać granicę...
Miękkim, delikatnym ruchem dotknęła jego ręki.
Nie bądź taki zdenerwowany. Przejedziemy granicę. Na pewno.
Od rana usiłował bezskutecznie zapanować nad ogarniającym go niepokojem. „Jeżeli zatrzymali jej paszport, to nie ulega wątpliwości, że ją podejrzewają. Nie są głupcami. Nie pozwolą jej wyjechać. - Teraz żałował, że nie podjął sam próby ucieczki. Jemu samemu mogło się to udać, ale z nią... Trzeba było machnąć na wszystko ręką i już dawno wyjechać. - Idiota, skończony idiota”.
W godzinach wieczornych dojechali do punktu granicznego. Kontrola paszportowa, kontrola celna.
Młody, przystojny oficer zasalutował uprzejmie.
Państwo zechcą się pofatygować do naszego biura.
W małym, słabo oświetlonym pokoju siedział za biurkiem Downar.
Przecież prosiłem, żeby pani nie wyjeżdżała - powiedział z wyrzutem.
Glowertowa poczuła, że uginają się pod nią nogi.
Rozdział XIII
Downar postanowił zacząć przesłuchanie od Glowertowej. Wychodził z założenia, że najpierw należy pporać się z trudniejszym przeciwnikiem.
Nie spieszył się. Pozwolił jej spokojnie wypalić papierosa, poczęstował wodą sodową, sam także się napił. Robił wrażenie człowieka, który przyszedł w odwiedziny i nie bardzo wie, od czego zacząć towarzyską rozmowę.
Przyglądała mu się z lekko drwiącym uśmiechem. Świadomość przegranej wzmogła w niej pragnienie walki. Postanowiła stawić czoło niebezpieczeństwu, nie załamać się, do ostatniej chwili zachować się spokojnie i z godnością.
Downar uśmiechał się uprzejmie, zaproponował jeszcze wodę sodową, a kiedy odmówiła, powiedział kilka słów na temat złotej polskiej jesieni.
Czy będziemy rozmawiać o pogodzie? - spytała rzeczowo.
Nie tylko. Mamy do omówienia sporo tematów. Przede wszystkim muszę z przykrością stwierdzić, że mam do pani żal. Podczas ostatniej naszej rozmowy ustaliliśmy, że nie opuści pani Polski przed ukończeniem śledztwa w wiadomej sprawie. A tymczasem usiłowała pani przejść granicę, posługując się fałszywym paszportem..To przykre, to nawet bardzo przykre.
Odwróciła gtawę i zapatrzyła się w otwarte okno, za którym błyszczał słoneczny dzień.
Proszę, proszę, niech pan mówi dalej. Ja słucham.
Poza tym - podjął Downar - niedobrze się stało, iż pani skłamała, mówiąc, że nie zna pana Klonowi- cza, podczas gdy w rzeczywistości jest to bardzo zażyła znajomość. Klonowicz jest pani przyjacielem, i to od dość dawna.
Uśmiechnęła się z wyrozumiałością.
Zaciekawia mnie pan. I cóż dalej?
O, jeszcze bardzo dużo interesujących rzeczy mam pani do zakomunikowania - zapewnił Downar.
Wspólnie z Klonowiczem postanowiliście pozbyć się męża. Pan Glowert chciał się z panią rozwieść, a przedtem ubezpieczył się wysoko na pani korzyść. W tej sytuacji stał się niepotrzebny, zawadzał, i dlatego...
Jest pan obdarzony niezwykłe bujną fantazją, panie majorze powiedziała z całkowitym spokojem i wyjęła nowego papierosa. - Gdzież są dowody na to wszystko?
Jeżeli zechce mi pani nie przerywać, to i dowody się znajdą. - W głosie Downara można było wyczuć pewne zniecierpliwienie. - Pan Gustaw Klonowicz przyjechał tutaj trochę wcześniej i zamieszkał w Józefowie, w sąsiedztwie państwa Rodowskich. Mąż pani, jak wiemy, był pasierbem pana Tomasza Rodowskie- go. Otóż pan Klonowicz obrał sobie dogodny punkt obserwacyjny, oczekując na przyjazd męża pani, pana Glowerta, żeby pomóc mu pożegnać się z tym światem. I właśnie...
To są kompletne bzdury wyssane z palca - krzyknęła, tracąc swą pełną godności, stoicką postawę. - Dowody! Gdzie są dowody?!
Proszę mi nie przerywać powiedział energicznie Downar. - Proszę zaczekać, aż skończę mówić. Wydawało się wam, że zlikwidowanie Glowerta na tutejszym terenie będzie i łatwiejsze, i mniej podejrzane. Nikt was tu nie zna, nikt nie wie o waszych powiązaniach, o waszych planach. Poza tym można było rzucić podejrzenie na Szredera...
Co Szreder ma z tym wspólnego?
W toku śledztwa okazało się - mówił dalej Downar - że Lucjan Szreder przeprowadzał oszukańcze transakcje, sprzedając naszym rodakom mieszkającym w Stanach Zjednoczonych nieruchomości, które do niego nie należały. Mąż pani, Robert Glowert, był jego agentem na terenie amerykańskiej Polonii. Zabicie pani męża w willi Szredera kierowało więc automatycznie podejrzenie na niego. Klonowicz znał oczywiście Glowerta i zaprowadził go do tej willi, w której jakoby mieli omawiać jakieś interesy. Wiedział już wtedy o pewnej mistyfikacji, którą uznał za niezmiernie sprzyjającą okoliczność. Chodziło mianowicie o to, że stryj pana Adama Rodowskiego, posiadającego własny dom w Józefowie, pobierał wysoką emeryturę w dolarach. Otóż ten stryj nagle zmarł. Rodowskim żal się zrobiło dolarów, nadchodzących regularnie co miesiąc, i posadzili na inwalidzkim fotelu jego sobowtóra. Klonowicz bez trudu zorientował się, że ów staruszek siedzący w ogrodzie u Rodowskich nie miał nigdy nic wspólnego ani z Ameryką, ani z językiem angielskim. Postanowił to wykorzystać. Ukradł jedną spinkę \dama Rodowskiego oraz lancet ze szpitala, w którym pracowała Rodowska, a następnie tym lancetem zabił męża pani, zaś spinkę podrzucił w willi Szredera. Zapytany, czy zna Szredera, oczywiście zaprzeczył. Ale my znaleźliśmy odciski jego palców w willi, w której zostało dokonane zabójstwo. Na zakończenie tej niewątpliwie interesującej historii pragnę panią poinformować, że nawiązaliśmy kontakt z Polonią amerykańską i dysponujemy zupełnie przekonującym materiałem dowodowym dotyczącym działalności pani męża oraz Szredera. Ukoronowaniem tej całej afery miała być ucieczka za granicę. Zarówno pani, jak Klonowicz, popadliście w panikę, czemu zresztą trudno się dziwić. Nie każdy może się poszczycić żelaznymi nerwami.
W miarę jak Downar mówił, oczy Glowertowej stawały się coraz bardziej okrągłe. Otwierała co chwila usta, podobna do ryby wyjętej z wody. Nie było już mowy ani o drwiącym uśmiechu, ani o niezłomnej stoickiej postawie.
E - No i co pani ma do powiedzenia w tej sprawie? - spytał Downar. f - Boże!
*
Klonowicz był blady, rozdygotany. Bezskutecznie usiłował zapanować nad zdenerwowaniem. Marszczył brwi, przygryzał dolną wargę, potrząsał energicznie głową, ale to wszystko nie na wiele się zdało.
Downar przyglądał mu się przez chwilę ze źle ukrywaną niechęcią. Nie cierpiał takich typów.
Czy pan wie, dlaczego został pan zatrzymany?
Nie... nie wiem. Nie mam pojęcia, o co chodzi.
Pańska towarzyszka, pani Glowertowa, usiłowała przejść granicę, posługując się fałszywym paszportem.
To mnie nie dotyczy. Cóż mnie to może obchodzić, że ktoś posługuje się fałszywym paszportem? - Klonowicz usiłował zebrać się w sobie i odeprzeć atak.
W pewnym sensie ma pan rację przyznał Downar. - I zapewne nie mielibyśmy do pana większych pretensji, gdyby nie okoliczności towarzyszące tej podróży do Austrii. Bo przecież chcieliście się przedostać do Austrii, prawda?
Miałem pewne sprawy do załatwienia w Wiedniu
powiedział niepewnie Klonowicz.
Downar potrząsnął głową.
Obawiam się, że pan tych spraw nie załatwi.
Dlaczego?
Dlatego, że jest pan podejrzany, a niebawem będzie pan oskarżony o dokonanie zabójstwa.
Zabójstwa?
[ - Tak. Mam na myśli zabójstwo dokonane na osobie Roberta Glowerta.
To kłamstwo! Pan mi usiłuje imputować...
Nic panu nie usiłuję imputować - przerwał mu energicznie Downar. - Czy może zechce pan jeszcze teraz we mnie wmawiać, że nie znał pan Roberta Glowerta?
Może kiedyś... Nie pamiętam. Tylu ludzi się poznaje...
A zna pan Lucjana Szredera?
Nie znam. Już mnie pan chyba o to pytał.
To może mi pan wyjaśni, jak to się stało, że znaleźliśmy odciski pańskich palców w willi Lucjana Szredera w Leśnej Podkowie.
To jakieś nieporozumienie.
O nieporozumieniu nie ma mowy. Niech pan posłucha, panie Klonowicz. - I Downar powtórzył wszystko to, co powiedział Glowertowej.
Klonowicz był trupio blady.
Ja... ja nic nie wiem...
Chciałbym, żeby nie było między nami nieporozumień - powiedział Downar. - Muszę panu zakomunikować, że pani Glowertowa ani jednym słowem nie zaprzeczyła temu, co pan tutaj przed chwilą usłyszał.
*
Olszewski po przesłuchaniu taśm spytał:
Jesteś zadowolony?
Downar skinął głową.
Chyba tak. Przyznam ci się, iż nie spodziewałem ię, że mi tak łatwo pójdzie z Glowertową. Właściwie lie miałem przeciwko niej żadnych konkretnych dowodów. Jedynie to usiłowanie ucieczki.
Głupio zrobiła, że pojechała z Klonowiczem.
Oczywiście, ale przypuszczalnie on by ją i tak sypnął. To miękki facet. Broniąc siebie powiedziałby, że to ona go napuściła na tę mokrą robotę.
*
Pomimo całego swojego doświadczenia Lucjan Szre- der nie spodziewał się aresztowania, a w każdym razie nie przypuszczał, że może to nastąpić tak szybko. Wprawdzie wyczuwał, że sytuacja zaczyna być trochę niewyraźna i że w najbliższym czasie należy pomyśleć
o zlikwidowaniu wszystkich interesów i o wyjeżdzie do Szwajcarii, ale nie sądził, żeby należało się aż tak bardzo śpieszyć.
Błyskawicznie ochłonął jednak z chwilowego oszołomienia i natychmiast przystąpił do natarcia.
To jakieś nieporozumienie, panie poruczniku. Jakim prawem mnie zatrzymujecie? Proszę mi natychmiast wyjaśnić, o co chodzi? Stanowczo przekraczacie swoje kompetencje. Żądam natychmiastowego okazania mi nakazu prokuratora. Złożę na was skargę do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz do Ministerstwa Sprawiedliwości. To jest nadużywanie władzy!
Porucznik Olszewski cierpliwie słuchał słów byłego adwokata które płynęły jak wezbrana, wzburzona rzeka. Dużo tam było terminów prawnych, paragrafów kodeksu karnego oraz wszelkiego rodzaju fachowych sformułowań.
Panie mecenasie powiedział korzystając z chwilowej przerwy w tym kwiecistym przemówieniu. - Niezmiernie mi przykro, że zmuszony jestem ograniczyć
pańską swobodę poruszania się po terenie Warszawy, i nie tylko Warszawy, lecz otrzymałem ścisłe instrukcje i nic na to nie mogę poradzić.
Ale o co chodzi? O co chodzi?! - wykrzyknął Szre- der.
Olszewski uśmiechnął się z ubolewaniem.
Niestety, nie jestem upoważniony do tego, żeby przedstawić panu całokształt sprawy. Zrobi to niewątpliwie mój bezpośredni zwierzchnik, major Dow- nar. Sądzę, że już jutro będzie pan dokładnie zorientowany w sytuacji.
Do jutra mam siedzieć w areszcie? - oburzył się Szreder.
Dołożymy wszelkich starań, żeby ten pobyt panu uprzyjemnić - zapewnił go porucznik.
Podczas gdy Olszewski z rezygnacją wysłuchiwał prawniczych wywodów Lucjana Szredera, Downar, wspomagany przez Pakułę, przeprowadzał dokładną rewizję w willi w Leśnej Podkowie. Niezwłocznie przekazał do Zakładu Kryminalistyki wszystkie znalezione buty oraz ubrania, prosząc o dokonanie jak najszybszej ekspertyzy. Następnie zabrali się do przeglądania korespondencji oraz wszelkiego rodzaju notatek. Na koniec przenieśli się do piwnicy, gdzie natrafili na bardzo zręcznie skonstruowaną skrytkę, którą musieli sforsować. Trud ten jednak nie poszedł na marne. To, co znaleźli, było prawdziwą sensacją.
*
Magdalena Starzecka nie robiła wrażenia osoby ani speszonej, ani przestraszonej. W jej ciemnych oczach błyszczało pogodne zaciekawienie. „Świetna aktorka”
pomyślał z uznaniem Downar.
Ostatnio często się spotykamy z panem majorem
powiedziała wesoło.
Właśnie - przytaknął Downar. - Szkoda tylko, że w takich niezbyt miłych okolicznościach.
Ze zdziwieniem uniosła brwi do góry.
O jakich to niezbyt miłych okolicznościach pan mówi?
Downar nie odpowiedział, natomiast sam zadał pytanie:
Czy pani zna Jerzego Wiśniewskiego?
Nie znam.
Więc nie zna pani Jerzego Wiśniewskiego. Nigdy pani nie znała człowieka o tym nazwisku?
Nie.
Jest pani tego pewna?
Najzupełniej.
Wobec tego - westchnął Downar - bardzo mi przykro, ale jestem zmuszony panią zatrzymać.
Spłoszyła się.
Aresztuje mnie pan?
Niestety.
Ale dlaczego? Na jakiej podstawie? O co mnie pan oskarża?
O celowe spowodowanie śmierci Jerzego Wiśniewskiego. W jego wozie uszkodziła pani przewody płynu hamulcowego. Znaleźliśmy zupełnie wyraźne odciski pani palców. To, co pani zrobiła, można określić jako zabójstwo z premedytacją.
Gwałtowny skurcz przesunął się po jej twarzy, ale
trwało to ułamek sekundy. Błyskawicznie się opanowała.
To nieprawda. Nie ma pan żadnych dowodów przeciwko mnie.
A odciski palców?
Często korzystam z prywatnych wozów - powiedziała energicznie. - Tak mało teraz w Warszawie taksówek. Być może kiedyś jechałam wozem tego jakiegoś Wiśniewskiego. Mogłam wtedy zostawić odciski palców. To niczego nie dowodzi.
Downar uśmiechnął się pobłażliwie.
Czy nie wydaje się pani, że taka argumentacja jest trochę dziecinna? Przygodny pasażer nie pozostawia odcisków palców w pobliżu przewodów płynu hamulcowego. Chyba mi pani przyzna rację?
Milczała.
*
To jest skandal! To bezprawie! To łamanie konstytucji! - krzyczał Szreder, którego noc spędzona w areszcie pozbawiła najwidoczniej zimnej krwi. Był podniecony, oburzony do najwyższego stopnia, wyprowadzony z równowagi.
Może porozmawiamy spokojnie? - zaproponował Downar.
Spokojnie?! Jak pan to sobie w ogóle wyobraża? Bez żadnych podstaw prawnych aresztujecie praworządnego obywatela Rzeczypospolitej Ludowej i ja mam być spokojny? Ja złożę skargę! Nie puszczę tego płazem. Co wy sobie właściwie wyobrażacie? Że z kim macie do czynienia? Znam wysoko postawione osobistości! Znam ludzi, którzy potrafią was przywołać do porządku. Niech pan sobie nie wyobraża, że jak pan tu usiadł za tym biurkiem, to już jest absolutnym dyktatorem i może robić, cp mu się podoba.
Downar był przyzwyczajony do tego rodzaju wystąpień i nie tracił pogody ducha. Pozwalał się wygadać. Wiedział z doświadczenia, że później ułatwia to sytuację. Czekał więc cierpliwie.
Wreszcie Szreder zmęczył się, odsapnął i zaczął wodzić po pokoju nabiegłymi krwią oczami.
Jeżeli pan pozwoli, to teraz ja wyjaśnię całą sprawę - powiedział spokojnie Downar.
Proszę, niech pan mówi.
Przede wszystkim więc chciałbym pana poinformować, o co pan jest podejrzany.
Podejrzany? Ja? Co za nonsens!
Jest pan podejrzany - ciągnął dalej Downar - o otrucie niejakiego Jana Kozłowskiego oraz o pośrednie spowodowanie śmierci Jerzego Wiśniewskiego, w którego wozie Magdalena Starzecka na pańskie polecenie uszkodziła przewody płynu hamulcowego.
Co mi pan tu za bajki opowiada?! - wykrzyknął Szreder, ale jego głos zabrzmiał już mniej energicznie.
Jeżeli będzie mi pan nieustannie przerywał, to nigdy nie zdołam wyjaśnić, o co jest pan podejrzany - upomniał go Downar.
Niechże więc pan już raz, u diabła, wyjaśni, o co wam chodzi!
Jan Kozłowski oraz Jerzy Wiśniewski byli pańskimi wspólnikami.
Wspólnikami? Jakimi wspólnikami?
Zajmował się pan oszukańczą sprzedażą nieru- mości. Wyszukiwał pan ogłoszenia w sprawie wy-
•ęcia na parę lat domu pod Warszawą. Następnie ajmował pan ten dom. Mając na terenie Polonii rykańskiej swoich współpracowników, którzy na- iali klientów, sprzedawał pan rodakom zza oceanu e wynajęte domy. Dużo jest w Ameryce Polaków, órzy pragną na stare lata przenieść się do kraju, kupić sobie domek i żyć z dolarowej emerytury. Do tej akcji potrzebny był jednak ktoś, kto pracuje w hipotece. aby te oszukańcze akty notarialne miały wszelkie pozory uczciwych transakcji. Jan Kozłowski był woźnym w hipotece i orientował się doskonale, które pokoje w danym okresie są puste i gdzie można przeprowadzić taką oszukańczą transakcję. Jerzy Wiśniewski występował w roli rejenta, a Jan Kozłowski dotarczał podrobionych kluczy do pokoi w hipotece, udając także od czasu do czasu właściciela domu, który miał zostać „sprzedany”.
- Gdzie są dowody?! Gdzie dowody?! - wrzasnął Szreder.
Downar skinął na Olszewskiego. Porucznik otworzył ogniotrwałą szafę i wyjął z niej fałszywe księgi hipoteczne oraz inne dokumenty i blankiety niezbędne przy zawieraniu aktów notarialnych.
To wszystko znaleźliśmy w skrytce w pańskiej piwnicy - wyjaśnił Downar.
Ja z tym nie mam nic wspólnego - Szreder nie rezygnował z obrony.
Jeżeli to panu nie wystarcza, to zaraz dokonamy maleńkiej konfrontacji.
Olszewski wyszedł z pokoju i po chwili wrócił w towarzystwie tęgiego mężczyzny o szerokiej rumianej twarzy i potężnych ramionach. Zobaczywszy Szredera nowo przybyły skoczył do niego i chwycił go za klapy marynarki.
Ty złodzieju! Bandyto! Oddaj moje pieniądze! - ' krzyczał, potrząsając swoją ofiarą.
Mam wrażenie, że panowie się znają - uśmiechnął się Downar, rozdzielając walczących. - Ale aby konwenansom stało się zadość, dokonam prezentacji: to jest pan Lucjan Szreder, a to pan Teodor Krzysiak z Filadelfii!
Oddaj moje pieniądze! - nie dawał za wygraną Krzysiak.
Niech pan będzie łaskaw się uspokoić - poprosił Downar, sadzając na krześle krewkiego rodaka zza oceanu. - Porozmawiajmy chwileczkę bez takiego zdenerwowania. Rozumiem, że to dla pana niełatwa sprawa, ale może pan spróbuje.
Krzysiak sapał, powtarzając coraz ciszej:
Złodziej! Bandyta! Gangster!
Downar zwrócił się do Szredera, który był teraz bardzo blady.
Więc pan nie zaprzecza, że sprzedał pan obecnemu tutaj panu Teodorowi Krzysiakowi dom w Zalesiu Górnym, będący własnością państwa Krzywickich, przebywających obecnie w Maroku?
Szreder milczał. .
[ - No chyba, że sprzedał! - wykrzyknął Krzysiak. - A właściwie pośredniczył w tej oszukańczej transakcji.
Downar wyjął z akt dwie powiększone fotografe.
Poznaje pan tych ludzi?
Oczywiście. Ten - Krzysiak wskazał na zdjęcie Kozłowskiego - udawał właściciela domu, a ten - stuknął palcem w fotografię Wiśniewskiego - występował jako rejent. Zaprowadzili mnie do hipoteki. Wszystko odbyło się formalnie. Skąd mogłem wiedzieć, że to oszuści i złodzieje?"Oni pewnie niejednego tak nabrali. Bandyci!
Kto pana skierował do Szredera? - spytał Downar.
A któż by? Taki sam opryszek jak oni wszyscy, Glowert. Robert Glowert.
Downar pomyślał chwilę, a następnie zwrócił się do Olszewskiego.
Chciałbym jeszcze zamienić kilka słów z panem Szrederem. Bądź tak dobry i poproś pana Krzysiaka do swojego pokoju.
Wyszli. Downar spojrzał na poszarzałą twarz Szredera.
No więc tak - powiedział odchrząknąwszy. - Sprawa tych oszukańczych transakcji została chyba całkowicie wyjaśniona. Pozostają nam tylko teraz te dwa zabójstwa. ą
Jakie zabójstwa? - głos Szredera brzmiał cicho, niepewnie.
Pańskie plany zostały w pewien sposób pokrzyżowane przez zabicie Glowerta w pana willi - mówił dalej Downar. - Podejrzenie padło na Rodowskich, których Glowert mógł zdemaskować. W konsekwencji tego zabójstwa milicja zainteresowała się Rodowskimi oraz staruszkiem siedzącym w ich ogrodzie. Owym staruszkiem, udającym Tomasza Rodowskiego, był Jan Kozłowski. Ta sytuacja stała się dla pana bardzo poważnym zagrożeniem. Postanowił więc pan pozbyć się swojego wspólnika, byłego woźnego z hipoteki. Poczęstował go pan wódką zaprawioną cyjankiem potasu.
Gdzie dowody? - spytał cicho Szreder.
Są i dowody - zapewnił go Downar. - Wychodząc z ogrodu Rodowskich, przeszedł pan przez otwór w akacjowym żywopłocie, pozostawiając po sobie siady, a mianowicie odciski butów na miękkim gruncie oraz nitkę z marynarki. Rysunek podeszew pasuje idealnie do pańskich butów zagranicznego pochodzenia. Ich gumowe podeszwy mają bardzo charakterystyczne wycięcia. Prócz tego na pańskiej marynarce, uszytej z angielskiej flaneli, wykryto ślady zadrapań, wynikłych na skutek przedzierania się przez akacjowy żywopłot. Nitka znaleziona na tym żywopłocie pochodzi niewątpliwie z pańskiej marynarki. To chyba byłoby wszystko, co dotyczy otrucia Jana Kozłowskiego. A teraz przejdźmy do sprawy Jerzego Wiśniewskiego.
Nie! Nie! - krzyknął rozpaczliwie Szreder. - Dosyć!
Downar podał mu szklankę wody.
Niech się pan napije i proszę się uspokoić. Musimy tę sprawę omówić do końca. Może pan będzie chciał coś dorzucić.
Szreder łapczywie wypił wodę i odetchnął głęboko. Drżał cały.
Po naszej rozmowie z Magdaleną Starzecką - podjął bezlitośnie Downar - pańska sekretarka natychmiast skomunikowała się z panem, uważając, że Wiśniewski może być dla was nowym zagrożeniem. Zapewne rozmawialiście telefonicznie, bo pana w tym czasie nie było w Warszawie. Podpowiedział pan Sta- rzeckiej, jak ma postąpić, żeby Wiśniewski nigdy nie złożył obciążających was zeznań. Pańska wspólniczka uszkodziła przewody płynu hamulcowego i Wiśniewski uległ wypadkowi, w którym poniósł śmierć. Sądzę, panie Szreder, że dosyć jasno i wyraźnie przedstawiłem wszystkie elementy, które wejdą w skład aktu oskarżenia. Czy może chciałby pan coś dodać, coś uzupełnić?
Szreder milczał.
*
Olszewski zdjął krawat, rozpiął pod szyją koszulę i odetchnął z widoczną ulgą.
No i dobrnęliśmy szczęśliwie do końca tej cholernej sprawy.
Każda sprawa wreszcie kiedyś się kończy powiedział sentencjonalnie Downar. - Czy nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby włączyć imbryk i zaparzyć herbatę?
Właśnie miałem taki zamiar. - Porucznik wyjął z szuflady biurka paczkę madrasu i słoik z cukrem. Następnie podszedł do okna, na którym stał elektryczny imbryk i czajniczek, i wetknął wtyczkę do kontaktu.
Zrób mocną, podwójną.
Tak jest, szefie. Będzie szatan.
Kiedy już popijali rzeczywiście bardzo mocną herbatę, Olszewski powiedzał:
Może to nasza rozmowa z piękną sekretarką Szre- dera spowodowała śmierć Wiśniewskiego. Jak sądzisz?
Downar głośno siorbnął łyk gorącego płynu.
Chyba nie tyle spowodowała, co przyśpieszyła. Szreder poczuł się nagle bardzo zagrożony. Coraz energiczniej dobieraliśmy się mu do skóry. Postanowił iść na całego i zlikwidować wszystkich swoich wspólników, którzy mogli go sypnąć. Nie wiedział przecież, czego dowiedzieliśmy się od starego Kozłowskiego. Wiśniewski był bardzo niebezpieczny i musiał zostać zlikwidowany.
Olszewski pokiwał głową.
Tak, to prawda. Nasza rozmowa z uroczą Magdalenką niewątpliwie przyśpieszyła tę decyzję. Ale swoją drogą, jak to się stało, że nikt z poszkodowanych nie zawiadomił wcześniej milicji o tym kancie?
Downar skończył pić herbatę i wytarł wargi papierową serwetką.
To proste. Przede wszystkim cała afera nie trwała znów tak długo, a poza tym Glowert dobierał w Stanach takich klientów, którzy nieczęsto odwiedzali ojczysty kraj. Niewątpliwie dobrze ich pilnował i w razie czego zaalarmowałby natychmiast Szredera, a ten zorganizowałby wtedy tutaj jakąś mistyfikację. Tam, w Stanach, Glowert musiał mieć wszystko pierwszorzędnie zorganizowane.
A punktem wyjścia w całej naszej robocie była ta kartka z nazwiskami, którą znaleźliśmy w marynarce Glowerta - zauważył porucznik.
Cóż chcesz? Każdą sprawę trzeba od czegoś zacząć, trzeba mieć ten pierwszy punkt zaczepienia. Bez tego ani rusz.
Po diabła on zanotował te nazwiska?
Downar wzruszył ramionami.
Po pierwsze to nie on zanotował ani jego żona, co stwierdziła ekspertyza, a po drugie, nie sposób teraz odpowiedzieć na to pytanie. Jak wiadomo, umarli nie są zbyt rozmowni. Od Glowerta już się niczego nie dowiemy. Można snuć jedynie przypuszczenia, jeżeli kogoś to bawi. Nie wiem, czy sobie przypominasz, że razem z tą kartką znaleźliśmy rachunek z jakiejś amerykańskiej knajpy. Glowert mógł podyktować te nazwiska jakiemuś swojemu współpracownikowi w czasie obiadu, a następnie przez roztargnienie wsunął do kieszeni i rachunek, i kartkę, na której tamten notował... Zresztą wtej chwili to nie ma większego znaczenia, choć ta kartka oczywiście szalenie nam pomogła. I coś ci powiem, Staszku. Jężeli przestępcy nie popełnialiby żadnych błędów, to my nie mielibyśmy najmniejszych szans. Cały dowcip polega na tym, że zawsze się ktoś w pewnym momencie na czymś potknie.
Całkowicie się z tobą zgadzam - pokiwał głową Olszewski. - A teraz nie pozostaje nam nic innego, jak napisać raport dla pułkownika.
Zajmij się tym - uśmiechnął się Downar. - Literatura to nie mój resort.
Pragnienie Downara ziściło się prędzej, niż to sobie wyobrażał. Już na drugi dzień po tej rozmowie otrzymał wiadomość, że pan Szreder wrócił z podróży. Natychmiast zorganizowano spotkanie w komendzie.
5
Jałowce jak cyprysy
13
Jałowce jak cyprysy
17
21
Jałowce jak cyprysy
4
3
6
7
12
#
11
16
15
20
19
44
45
50
49
53
51