Zygmunt Zeydler Jałowce jak cyprysy 2


Zygmunt Zeydler -Zborowski

Jałowce jak cyprysy

Krajowa Agencja Wydawnicza


Rozdział 1

Stał nieruchomo i patrzył w szybę okienną, poczerniałą bezgwiezdną nocą. Usiłował nie dopuszczać do siebie żadnych myśli. Pragnienie, żeby to wszystko mieć już za sobą, było tak silne, iż czuł bolesny skurcz w całym ciele. Z największym wysił­kiem opanowywał się, żeby nie krzyczeć, żeby do koń­ca utrzymać nerwy na wodzy.

Za jego plecami Hanka krzątała się ze swoją zwykłą, beznamiętną pedanterią. Odgłos jej kroków działał na niego jak ładunek dynamitu z zapalonym lontem. Zdawało mu się, że podjął się czegoś, co przerastało jego siły. W rozmowach wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, prostsze. Ale kiedy trzeba było wreszcie zrealizować konkretną akcję... Nie przypuszczał, że to będzie takie trudne. Ściskanie w żołądku stawało się coraz bardziej nieznośne. Bał się, że zwymiotuje.

Odwrócił się.

Chociaż raz w życiu bądź mężczyzną - powiedzia­ła z odcieniem pogardy. - Idź wreszcie po tę łopatę.

Wolno schodził po schodach wiodących do piwnicy. Miał zamęt w głowie. Zesztywniałe mięśnie nóg od­mawiały posłuszeństwa. Bez księdza, bez modlitwy - myślał z uporem. Nie był wierzący, ale właśnie w tym momencie sprawy rytuału religijnego nabrały dla nie­go zupełnie niespodziewanie ogromnej wagi. Problem odczytania nad mogiłą choćby najkrótszej modlitwy stał się nagle jakąś mistyczną koniecznością. Wydało mu się, że w ten sposób zdoła złagodzić odpowiedzial­ność za czyn, jaki brał na swoje sumienie. Niestety, nie miał w domu ani Pisma Świętego, ani książki do na­bożeństwa.

W piwnicy znalazł dwie łopaty. Wybrał cięższą, so­lidniejszą, osadzoną na mocnym dębowym drzewcu. Ociągając się wrócił na górę.

Hanka oczekiwała go niecierpliwie.

Poczuł, że znowu żołądek podchodzi mu do gardła.

Bez słowa wyjęła z kredensu butelkę i kieliszek. Na­lała.

Energicznie potrząsnęła głową.

Poczuł gwałtowny przypływ nienawiści. Ten jej spokój, opanowanie, brak jakichkolwiek cech zgod­nych z naturą kobiety doprowadzały go do wściekłoś­ci. Wypił wódkę i trzasnął kieliszkiem o podłogę.

Przeszli do sąsiedniego pokoju. Po ciemku zawinęli

ciało w prześcieradło, a potem wsunęli je do plastiko­wego worka. Hanka miała ruchy szybkie, precyzyjne, wykazywała dużą siłę fizyczną. Robiła wrażenie ko­goś, kto przygotowuje paczkę, żeby ją nadać na pocz­cie. Zawiązała worek i powiedziała:

Był rad, że jest ciemno, i że Hanka nie może dojrzeć

wyrazu jego twarzy. Już nie było odwrotu.

Kiedy podszedł do drzwi, poczuł dotknięcie jej ręki.

Żachnął się.

Szybko wyszedł do ogrodu. Olbrzymi jałowiec, ry­sujący się niewyraźną sylwetą na tle ciemnego, bez­gwiezdnego nieba, wyglądał jak cyprys. Pod nim za­czął kopać.

Mżył gęsty, uporczywy deszcz. Drobne krople chłod­nymi uderzeniami padały na twarz i ręce, wdzierały się za kołnierz. Teraz żałow.ał, że nie wziął ortalionowego płaszcza, ale nie miał zamiaru wracać do domu. Nie chciał zobaczyć Hanki, stojącej zapewne wyczekująco koło okna.

Piaszczysty, rozmiękły grunt łatwo ustępował pod uderzeniami ciężkiej łopaty. Dół pogłębiał się z każdą chwilą. „Nie myśleć, nie myśleć” - powtarzał sobie.

Kopał z coraz większą pasją, usiłując fizycznym wy- sitkiem zagłuszyć strach przed tym, co miało nastąpić. Zdawało mu się, że jakiś ohydny, szyderczy głos szep­ce mu do ucha: „Grabarz! Grabarz!”

Nagłe poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się gwał­townie i o mało nie krzyknął, zobaczywszy ciemną, nieruchomą postać.

Przecież widzisz, że kopię - warknął przez zaciś­nięte zęby. - Kopię grób... Grób! Jestem grabarzem.

Dotknęła jego ręki.

Posłusznie poszedł za nią do domu. Był już o wiele spokojniejszy, bardziej opanowany. Nie miał przecież powodu, żeby jej nienawidzić. Razem wszystko zapla­nowali, obmyślili, razem podjęli tę decyzję.

Po chwili znaleźli się w pokoju, w którym leżał pla­stikowy worek, wypełniony nieruchomym ciałem.

Hanka, która w ciemnościach poruszała się z cał­kowitą swobodą, przysunęła nosze.

Dotknął zwłok i znowu poczuł nawrót mdłości. Mocno zacisnął szczęki.

Współnymi siłami ułożyli plastikowy worek na no­szach. Ciężar nie był duży. Stary człowiek ostatnio bardzo schudł.

Ostrożnie i bardzo wolno zanieśli nosze pod wspa­niale wybujały krzak jałowca. Spuścili ciało do dołu i zaczęli zakopywać. Spostrzegł, że Hanka przyniosła tę mniejszą łopatę z piwnicy. Ucisk w żołądku nie usta­wał ani na chwilę, ale ogromnym wysiłkiem woli pa­nował nad sobą. Dopiero kiedy skończyli machać ło­patami i posadzili na świeżej mogile przygotowaną na ten cel darń, zwymiotował. „To pogrzebowa modlit­wa” - pomyślał z tragicznym szyderstwem i otarł wargi rękawem zmoczonej deszczem marynarki.

W milczeniu wrócili do domu.

Nie zapalając światła, przyniosła butelkę i dwa kie­liszki. Najwidoczniej i ona także postanowiła się na­pić.

Sięgnął po butelkę i napełnił swój kieliszek.

Hanka odniosła butelkę i kieliszki do kredensu.

Ale jeżeli coś się postanowi, coś się zadecyduje, to już trzeba konsekwentnie do końca. Nie wolno się maz­gaić. Teraz trzeba będzie tam posadzić jakieś krzaki, Najlepiej także jałowiec.

Rozdział II

Od owej deszczowej nocy upłynęło parę tygodni. Początkowo Hanka nie zdawała sobie sprawy z trudności, jakie zaczną się teraz piętrzyć przed nimi. Zaczęło się od psa. Zaraz następnego dnia Rex zaczął biegać jak oszalały po całym terenie. Wę­szył, naszczekiwał, zaglądał do każdego kąta, chwila­mi siadał przed domem i wył. Wreszcie energicznie zabrał się do kopania pod jałowcem. Trzeba go było uwiązać na łańcuchu.

Chyba nie masz zamiaru...? - oburzył się Adam.

Kto go zechce wziąć?

I tak Rex powędrował na południe kraju i musiał przywyknąć do nowych warunków.

Problem psa był zatem załatwiony. Natomiast o wiele bardziej skomplikowany okazał się inny - prob­lem męża.

Adam chodził ponury i milczący. Nieraz całymi dniami nie odzywał się ani słowem. Wyprowadził się ze wspólnej sypialni i zamieszkał w małym pokoiku na górze. Hanka parokrotnie usiłowała nawiązać z nim jakiś trochę cieplejszy, serdeczniejszy kontakt. Jednak wszystkie te próby okazały się bezowocne. Adam za­ciął się w swym wrogim milczeniu i nie miał najmniej­szej ochoty nawiązywać przyjaznych stosunków z żo­ną.

W jego życiu nic się pozornie nie zmieniło. Rano wstawał o zwykłej porze. Zjadał skromne śniadanie, które sobie sam szykował, wyprowadzał wóz z garażu i odwoził Hankę do szpitala, a potem jechał do biura projektów. Razem wracali do domu, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Hanka siadała na tylnym siedzeniu. Myślała, że lepiej byłoby jeździć kolejką elektryczną, ale uważała to za zbyt daleko posunięte ustępstwo na jego korzyść. Ostatecznie to za jej pieniądze kupili te­go fiata. Z jakiej racji on sam ma z niego korzystać?


Czasem ona prowadziła, a wtedy Adam lokował się na tylnym siedzeniu.

Pod koniec sierpnia mieli oboje pojechać na trzy tygodnie do Bułgarii. Któregoś dnia powiedziała:

To skreślisz rezerwację mojego biletu.

W gruncie rzeczy odpowiadała mu ta koncepcja, że­by samemu pojechać do Bułgarii, zmienić otoczenie, odetchnąć innym powietrzem, zapomnieć.

Cóżeś się nagle zrobił taki troskliwy? Bądź spo­kojny. Dam sobie radę bardzo dobrze, a może lepiej, jak ciebie tu nie będzie. Już patrzeć nie mogę na tę twoją pogrzebową minę.

Żachnęła się.

Należał mu się przyzwoity pogrzeb. Bóg nas ska­rżę.

Spojrzała na niego zdziwiona.

Odwrócił się i poszedł do siebie na górę.

'/ *

Osobnym zagadnieniem była sprawa matki Hanki, która od tygodnia mieszkała u Rodowskich. Starusz­ka już po kilku dniach wystąpiła ze swoimi pretensja­mi.

Hanka uśmiechnęła się.

Lubię, żeby wszystko było akuratnie zrobione. A

w ogóle to żałuję, żeśmy gospodarkę zdali. Trzeba nam było na wsi zostać.

Nie każdy ma ochotę być rolnikiem.

Staruszka pokiwała głową.

A dobrze się mama czuje?

Nałęczów dobrze by mamie zrobił na serce. Tutaj powietrze bardzo suche. W ogóle cała ta linia otwocka to same piachy. Dobre dla chorych na płuca, ale na serce...

Nie opowiadaj byle czego. Do żadnego Nałęczo­wa nie pojadę i sprawa skończona.. Coś mi się zdaje, że chciałabyś się mnie stąd pozbyć. O co właściwie cho­dzi? Zawadzam ci?

Ależ, mamo! Jak mama może tak mówić?

Wiesz, że ja zawsze mówię to, co myślę. A co to Adaś taki teraz nierozmowny? Pokłóciliście się?

No to dlaczego chodzi z taką miną, jakby kogoś zamordował?

O co właściwie mamie chodzi? - zniecierpliwiła się Hanka.

Przepracowany, przepracowany... Wszyscy ludzie pracują, a nikt się tak cudacznie nie zachowuje. Odwłasnego zięcia mam chyba prawo wymagać trochę grzeczności. Zresztą on nawet do swojego stryja nic się nie odzywa.

Mieliście przecież razem jechać do Bułgarii.

Ale ja nie jadę. Adam jedzie sam.

Wieczorem, po kolacji, Hanka zabrała Adama na spacer do lasu. Początkowo trochę się opierał, mówiąc że jest zmęczony, ale wreszcie się zgodził.

Kiedy znaleźli się na piaszczystej drodze biegnącej wśród młodych sosen, Hanka powiedziała:

Stanowczo musisz zmienić swoje postępowanie. Tak się nie możesz zachowywać.

No przecież wiesz. Chyba nie muszę ci tłumaczyć. Chodzisz taki nadęty, z nikim dwóch słów nie zamie­nisz... Nie myśl, że mama jest już taką całkowicie zra- molałą kretynką. Jeszcze się doskonale we wszystkim orientuje. Czy wiesz, że wystąpiła dzisiaj do mnie z różnymi pretensjami?

Chyba nie muszę?

A właśnie, że musisz. W naszej sytuacji nie mo­żemy sobie pozwolić na to, żeby wzbudzać w otocze­niu jakieś podejrzenia. Prócz tego mama ma pretensję, że twój stryj nie chce z nią grać w sześćdziesiąt sześć ani w szachy.

Żachnął się.

W sześćdziesiąt sześć mógłbyś go nauczyć. To nie taka sztuka.

Daj mi spokój. Żałuję, że się w ogóle w to wszyst­ko wdałem. Dla głupich paru dolarów... Cholera!

Hanka pokiwała głową.

*

Wawrzyniakowa również była niezadowolona.

Muszę z panem inżynierem porozmawiać.

Adam z nie ukrywaną niechęcią spojrzał na puco­łowatą kobietę.

Jest czy nie jest, nieważne. Ale wygląd ma na pro­fesora. Muszę przecież jakoś mówić. „Panie doktorze”

Adam machnął ręką.

Mniejsza z tym. Więc o co właściwie chodzi?

*

Początkowo był nawet bardzo zadowolony. Przyz­woicie umeblowany pokój z łazienką, dobre jedzenie, spokój, cisza, świeże powietrze, naokoło las. Żyć, nie umierać. Wydawało mu się, że szczęście się nareszcie do niego uśmiechnęło, że wygrał los na loterii. Jednak po jakimś czasie to ciągłe siedzenie w fotelu inwalidz­kim zaczęło go męczyć. Wprawdzie już od dość dawna nie poruszał się zbyt żwawo, ale przy pomocy laski jakoś sobie radził. A teraz nic, tylko fotel i fotel.

Do czytania nie był przyzwyczajony, telewizja nu­dziła go. Przeważnie usypiał w czasie nadawania, na­wet gdy był to program rozrywkowy. Całe dnie spę­dzał obserwując ptaki na drzewach albo mrówki krę­cące się po piasku. Ciągle tłumaczył sam sobie, że jest mu dobrze, bardzo dobrze, że nigdy mu się tak w życiu nie powodziło, nigdy nie miał takiego luksusu. Prze­cież oprócz tego wszystkiego dostaje jeszcze forsę, sporo forsy, no i bony dolarowe. Nie, stanowczo nie mógł narzekać. Czy kiedyś on, kucharz z podłej knaj­py, mógł zamarzyć o takim luksusowym życiu? Że mu­siał zapuścić brodę? No to co z tego? Za to mu płacą.

Wszystko mógł jakoś znieść, i siedzenie w fotelu inwalidzkim, i brodę, i brak towarzystwa. Najgorsze było to życie bez wódki. Ani kropli. Żeby chociaż od czasu do czasu palnąć sobie setę, a tu ani kieliszka. Prawdziwa rozpacz.

Któregoś dnia, widząc przechodzącą w pobliżu Hankę, pokiwał do niej podniesioną w górę dłonią. Podeszła.

Rozejrzała się niespokojnie.

Niecierpliwie machnął ręką.

Usiadła w wiklinowym foteliku.

Aż podskoczyła z wrażenia.

Rozmowa ta zdenerwowała Hankę. Przed podję­ciem decyzji nie zdawała sobie sprawy, że to wszystko będzie takie skomplikowane. Usposobienie miała op­tymistyczne, zwykła widzieć tylko dobre strony każ­dego przedsięwzięcia. Kiedy już raz coś postanowiła, nie dopuszczała do siebie żadnych wątpliwości, ża­dnych wahań. Bez zastrzeżeń wierzyła w sukces. Teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości, czy jej inicjatywa była słuszna. Nie przewidziała wielu aspektów tej ak­cji. Nie przypuszczała, że tyle trudności trzeba będzie pokonać. Matka coraz częściej okazywała swoje nie­zadowolenie i stała się podejrzliwa, ten stary dureń już zaczynał się buntować... Tego tylko brakowało, żeby którejś nocy pies wrócił spod Rzeszowa i zaczął kopać pod jałowcem. Wawrzyniakowa także zaczynała przy­sparzać kłopotów. Żeby już chociaż Adam jak najprę­dzej wyjechał do tej Bułgarii i przestał straszyć ludzi swą ponurą twarzą!

Wieczorem matka przyszła do jej pokoju.

Staruszka z głębokim westchnieniem opadła na fo­tel.

Hanka poczuła, że się czerwieni.

No to co z tego? - Hanka wzruszyła ramionami - To najwyżej się rozwiedziemy. Dziury' w niebie nie będzie.

Prawda, że taka stara jeszcze nie jesteś, ale i nie mło­dziutka. A teraz mężczyźni nie tacy skorzy do żeniacz­ki, oj nie.

To się tylko tak mówi, moje dziecko, to się tylko tak mówi, a chłop kobicie potrzebny, i tyle. Radzę ci, Hanuś, dobrze się nad tym zastanów, co ci stara mat­ka mówi, żebyś nie żałowała. Teraz Adama samego puszczasz do Bułgarii. Uważaj, żeby tu sobie jakiej Bułgarki nie przywiózł.

Hanka żachnęła się niecierpliwie.

Staruszka dźwignęła się z fotela.

Rozdział III

Skleroza pani Heleny wcale nie była tak daleko posunięta, jak to się mogło wydawać jej otoczeniu. Miała pewne kłopoty ze wzrokiem i bez oku­larów słabo widziała. Używała dwóch par szkieł, jedne do patrzenia na odległość, drugie do czytania. Oczy szybko się jej męczyły i nawet okulary nie mogły sko­rygować zamglonego i nieostrego obrazu. Mózg jed­nak działał bez zarzutu. Pamięć miała znakomitą, po­trafiła kojarzyć fakty i wyciągać prawidłowe, logiczne wnioski, a z dawnych lat pozostał jej jeszcze szybki refleks i doskonale rozwinięta spostrzegawczość. Ze słuchem też niebyło tak źle, jak powszechnie sądzono. Udawała, że nie dosłyszy. To była od dawna obmyślo­na taktyka, którą stosowała nawet w stosunku do własnej córki. Chciała wiedzieć jak najwięcej o lu­dziach i ich sprawach. Każdy przecież mniej się liczy ze słowami jeżeli wie, że w pobliżu znajduje się głuchawa staruszka. Często też pani Helena udawała osobę o wiele bardziej naiwną i w niczym się nie orientującą, niż nią była w istocie.

Ostatnio wiele rzeczy ją niepokoiło, a nawet czasem spędzało sen z powiek. Po pierwsze bała się, że mał­żeństwo córki może się rozlecieć. Tego sobie absolut­nie nie życzyła. Adam jaki był, taki był, ale zdarzają się przecież dużo gorsi. Prawda, że trochę fajtłapa, niezaradny życiowo, taki jakiś powolny, bez tempe­ramentu... Fachowiec jednak dobry, zarabiał zupełnie przyzwoicie, cenili go w pracy, dostawał różne odzna­czenia, premie, nie pijak, nie dziwkarz, pieniądze żo­nie oddawał, domu się trzymał. Czego tu jeszcze chcieć? A że niewiele miał, jak to mówią, tej ikry, to już trudno. Nie można zbyt dużo wymagać. Hanka jest głupia, że nie umie `go jakoś do siebie zachęcić. Pewnie, da sobie radę i bez niego, ale zawsze co chłop w domu, to chłop, choćby i trochę ślamazarny. Nie powinna była puszczać go samego do tej Bułgarii, oj nie. Kto wie, co mu się tam może przytrafić. Mężczy­zna w sile wieku... Jak go tam słoneczko przygrzeje, jak sobie na te Bułgarki popatrzy, to ślamazarny, nie ślamazarny - diabli wiedzą, co mu może do łba strze­


lić. A taka zaraz przyczepi się jak rzep do psiego ogo­na i rób, co chcesz. Gotowa za nim przyjechać do Warszawy, i co,wtedy?

Drugą poważną troską pani Heleny był stryj Ada­ma. Postanowiła go trochę rozruszać, ale nie bardzo jej się to udawało. Na wszystkie próby nawiązania rozmowy odpowiadał gniewnymi pomrukami, odwra­cał głowę, a nawet spluwał, co już było zwykłym gru- biaństwem. Nie chciał się nauczyć grać ani w szachy, ani w sześćdziesiąt sześć. A na prośby i nalegania od­powiedział kiedyś, że może grać, ale w „oko” albo w pokera, w żadne tam sześćdziesiąt sześć. Pani Helena nie miała zamiaru uprawiać hazardu i zrezygnowała. Nie zrezygnowała jednak z prób nawiązania rozmowy. Wynajdywała najrozmaitsze tematy, które, jak jej się zdawało, powinny zainteresować ponurego staruszka. Jednakże jakoś nic go nie interesowało, ani rybołów­stwo, ani polowanie, ani praca w ogrodzie. Któregoś dnia powiedziała:

Spojrzała na niego zdziwiona.

Machnął ręką niecierpliwie.

Ja alkoholu nie używam odparła z godnością. - Zupełnie nie używam. Lekarz mi zabronił.

Ja nie piję - powtórzyła ze zdwojoną energią pani Helena.

Stryj Tomasz westchnął ciężko.

Wzruszył ramionami.

E, nic... Tak sobie zapytałem. Myślałem, że może przy kieliszku lepiej by się nam gawędziło.

Do kieliszka musi pan sobie poszukać innego kompana. Ja się nie nadaję.

Zapadł w ponurą zadumę. Nie odezwał się już ani słowem. Posiedziała chwilę na wiklinowym foteliku, potem wstała i poszła do domu.

*

Niedzielne, pogodne popołudnie. Słońce przygrze­wało jak w lipcu, łagodny powiew wiatru kołysał ko­ronami drzew, ptaki ćwierkały wesoło, a po intensyw­nie niebieskim niebie błąkały się białe, puchate obłoki. Było cicho, spokojnie, bardzo przyjemnie.

Hanka pojechała do Warszawy na czyjeś tam imie­niny, a pani Helena, po kolejnej nieudanej próbie na­wiązania rozmowy z panem Tomaszem, zabrała się do grabienia alejek. Nie lubiła całkowitej bezczyności i jeżeli nie rozmawiała z kimś, to zawsze musiała sobie znaleźć jakieś zajęcie.

W pewnej chwili posłyszała skrzypnięcie furtki. Odwróciła głowę i zobaczyła wysokiego mężczyznę, idącego wolnym, miarowym krokiem w jej kierunku. Trochę się zaniepokoiła. Wieloletnie doświadczenie nauczyło ją, że odwiedziny obcych ludzi nigdy nie wró­żą nic dobrego. Albo komornik, albo urzędnik z Wy­działu Finansowego, albo jakiś inny wydrwigrosz... Wyprostowała się mężnie i przybrała obronną postawę.

Tym razem jednak nieznajomy nie wyglądał ani na komornika, ani w ogóle na żadną urzędową osobę. Przystojny, w świetnie skrojonym garniturze, zapewne zagranicznego pochodzenia, śnieżnobiała koszula oży­wiona krawatem koloru dojrzałej wiśni, ruchy spokoj­ne, harmonijne, zdradzające pewność siebie i duże obycie towarzyskie. Robił wrażenie człowieka, który używa wody kolońskiej tylko w najlepszym gatunku. Spojrzał na panią Helenę dużymi brązowymi oczami i powiedział:

Ukłonił się uprzejmie, a na jego twarzy pojawił się

uwodzicielski uśmiech.

To pewnie pan przyjechał na letnisko?

Nie przestawał się uśmiechać. Ten uśmiech miał w sobie coś takiego, co przypominało pani Helenie daw­ne, młode lata. Czesiek Walica także się kiedyś tak do niej uśmiechał. Dawne czasy.

Właściwie lato już mamy za sobą powiedział wesoło. - Przyjechałem z zagranicy i wynająłem pokój u państwa Chodakowskich.

Od razu zgadłam, że pan zagraniczny gość pochwaliła się pani Helena.

Wzruszyła ramionami.

Bo ja wiem. l ak jakoś... Wygląda pan na zagra- nicznika. Ja, proszę pana. mam do tych rzeczy oko. Mnie tam dużo nie trzeba. Tylko spojrzę, już wiem, kto i co. Z daleka pan przyjechał?

Znowu się uśmiechnął.

Skłonił się.

Spojrzała na niego zaskoczona.

Podreptała przodem w kierunku domu. Szedł za nią, rozglądając się ciekawie dokoła.

Kiedy znaleźli się w halłu, spytał:

Potrząsnęła głową.

Mieszka jeszcze z nami stryj mojego zięcia - po­wiedziała niechętnie. - Także przyjechał z zagranicy, z Ameryki.

Nakręcił numer, dowiedział się, że jakiegoś pana Szredera nie ma i odłożył słuchawkę.

Niech pan siada tutaj, w tym fotelu. Będzie panu wygodnie. Ja zaraz wszystko przyniosę. - Żwawym krokiem podreptała do kuchni.

Usiadł, zapalił papierosa i zamyślił się. Niebawem wróciła pani Helena, niosąc na tacy dwie szklanki her­baty, srebrną cukiernicę i kilka kawałków ciasta, uło­żonych na szklanym talerzu. Ustawiła to wszystko na małym stoliczku, stojącym między rozłożystymi fote­lami.

Ugryzł kawałek placka, powiedział że znakomity, posłodził sobie herbatę i spytał:

A stryj pani zięcia także gdzieś wyjechał?

Potrząsnęła głową.

Machnęła ręką, jakby opędzając się od uprzykrzo­nej muchy.

A żeby pan wiedział. Niech pan sobie wyobrazi, że nie dalej jak wczoraj proponował mi, żebyśmy sobie oboje popili. Słyszał to kto coś takiego? Chory czło­wiek, paralityk, i wódki mu się zachciewa. Jeszcze cze­go!

Rzeczywiście, w tym stanie zdrowia alkohol nie jest wskazany - przyznał literat. Następnie podniósł wzrok na pudełko z szachami stojące na oknie. - Wi­dzę, że ktoś w tym domu jest szachistą.

Oczy pani Heleny zapłonęły niemal młodzieńczym blaskiem.

Machnęła ręką.

Nie. Jestem starym kawalerem.

Ale o żeniaczce to już czas byłoby pomyśleć. Może w Polsce znalazłby pan jaką kobitę?

Od owej słonecznej niedzieli Gustaw Klonowie* stal się częstym gościem w domu swych sąsiadów. Tak się jednak dziwnie składało, że przychodził zawsze pod­czas nieobecności Hanki. Grywał z panią Heleną w szachy albo w sześćdziesiąt sześć, gawędził wesoło, opowiadał różne ciekawe historie, sypał dowcipami i anegdotami jak z rękawa, słowem oczarował starszą panią, która jakby nagle odmłodniała, nabrała wigo­ru. nowej chęci do życia. Wyprostowała się, zaczęła bardzo dbać o swój strój, zawsze była teraz starannie uczesana, nie zapominała też o dyskretnym makijażu. Ruchy jej były sprężyste, a oczy błyszczały niemal jak za dawnych, młodzieńczych lat. Od czasu do czasu dotrzymywali towarzystwa stryjowi Adama. Klono- wicz próbował rozmawiać ze starszym panem o Ame­ryce, bardzo szybko jednak zorientował się, że ten te­mat niezbyt go pasjonuje, bo odpowiadał monosyla­bami, a na rozmowę w języku angielskim w żaden sposób nie dał się namówić.

Pewnego dnia Hanka wcześniej niż zwykle wróciła z Warszawy i zastała swą matkę pochyloną nad sza­chownicą. Po drugiej stronie stolika siedział przystoj­ny, bardzo elegancki mężczyzna.

Klonowicz posłyszał kroki na ścieżce. Wstał obcią­gając marynarkę.

Pani Helena odwróciła głowę.

Klonowicz ukłonił się..

Pan Klonowicz. Wynajmuje pokój u Chodakow­skich.

Hanka skinęła głową i wyciągnęła rękę na powita­nie.

Bardzo dziękuję, ale właśnie przed chwilą piliśmy znakomitą herbatkę i jedliśmy wyborne kruche cia­steczka domowej roboty.

Wieczorem Hanka odbyła z matką zasadniczą roz­mowę.

Przyszedł któregoś dnia. Spytał, czy może zatele­fonować. Pozwoliłam mu oczywiście. Trzeba być uczynnym dla ludzi.

1 teraz często przychodzi?

Pani Helena wzruszyła ramionami.

Hanka w zamyśleniu przygryzła dolną wargę.

Hanka jakoś dziwnie spojrzała na matkę.

Hanka roześmiała się.

O co ci właściwie chodzi, Haneczko? - zirytowała się pani Helena.

Hanka złapała się za głowę.

Pani Helena wzruszyła ramionami.

Hanka wstała.

Po rozmowie z córką pani Helena długo nie mogła


zasnąć. Nie rozumiała, dlaczego to, że ona grywa w szachy z panem Klonowiczem, tak bardzo denerwuje Haneczkę. O co jej chodzi? Co w tym złego? Zachodzi­ła w głowę, co się za tym wszystkim kryje, i nie mogła znaleźć żadnego wytłumaczenia. Martwiło ją, że prawdopodobnie skończą się te partyjki, te odwiedzi­ny uroczego mężczyzny, który okazał jej tyle sympatii. „Przecież i stara kobieta może się podobać młodsze­mu. Nie, żeby zarazjakieś tam świństwa, ale tak sobie przyjacielsko pogawędzić, powspominać, zjeść jakieś smaczne ciasteczko, napić się razem herbatki, kawy, opowiedzieć coś ciekawego. Czyż to rzeczywiście nie­możliwe, żeby taki młody, elegancki mężczyzna czuł się dobrze w jej towarzystwie? A może przeżył jakiś życiowy dramat, może rzuciła go żona albo narzeczo­na, może potrzebuje kogoś bliskiego, życzliwego, żeby zapomnieć, żeby oderwać się od swoich smutnych myśli? A zresztą przecież nie ma żadnego interesu w tym, żeby z nią grać w szachy i przychodzić na poga­wędkę. Po cóż miałby to robić, gdyby się nie czuł dob­rze w jej towarzystwie? Czyż to nie jest możliwe, żeby starsza kobieta zaprzyjaźniła się z młodszym od siebie mężczyzną...?”

Tego rodzaju myśli długo nie dawały jej spokoju. Zasnęła dopiero nad ranem.

*

Hanka była bardzo niespokojna. Rozmowa z matką zdenerwowała ją w najwyższym stopniu. Nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że ten dziwny jegomość nie przychodził dla pięknych oczu staruszki ani też po to, żeby sobie pograć w szachy. Więc po co? Co się kryje za tymi odwiedzinami? Z każdym dniem strach stawał się coraz bardziej dokuczliwy, niepew­ność, rozdrażenienie, wreszcie paniczna trwoga drę­czyły ją po nocach. Zmizerniała, straciła apetyt, stała się przykra dla otoczenia. Każda drobnostka wypro­wadzała ją z równowagi, każde nic nie znaczące głup­stwo stawało się powodem do awantury. Nie należała jednak do ludzi, którzy długo poddają się depresji i pesymistycznym nastrojom. Była kobietą czynu i po­stanowiła działać. Zdecydowała, że najlepszą formą działania w tej sytuacji będzie atak.

Postanowiła jak najszybciej nawiązać kontakt z Klonowiczem. Ale jak to zrobić? Doszła do wniosku, że najzgrabniej będzie skorzystać z pośrednictwa mat­ki.

Pan Klonowicz już dawno nas nie odwiedzał - powiedziała któregoś dnia.

Pani Helena spojrzała na córkę z wyrzutem.

Jak chcesz, żeby nas odwiedzał, kiedy patrzyłaś na niego jak na jakiego zbója. Aż mi było przykro.

Ale jak go zaprosić? - zafrasowała się pani Hele­na. - Tam, u Chodakowskich, nie ma telefonu.

I rzeczywiście w najbliższą sobotę około godziny siódmej wieczorem Klonowicz przyszedł na proszoną kolację. Miał na sobie ciemnogranatowy garnitur, uszyty według najnowszej mody. Wyglądał bardzo elegancko.

Rozmowa przy stole toczyła się wartko, dzięki ta­lentom towarzyskim gościa. Wykazywał ogromną erudycję w wielu dziedzinach, a jego zainteresowania były bardzo różnorodne. W pewnej chwili spytał:

Ach tak. Rozumiem.

Hance wydało się, że dojrzała figlarny błysk w cie­mnych oczach, nie była jednak pewna, czy to nie złu­dzenie.

*

W czasie następnych dni Hanka dość często widy­wała się z Klonowiczem. Tak się jakoś składało, że spotykała go na szosie wracając z Warszawy i zabiera­ła do swojego wozu. Kiedyś nawet spytała, dlaczego chodzi na spacery po szosie.

Roześmiał się.

Rzuciła mu szybkie, badawcze spojrzenie.

Już nazajutrz po tej rozmowie poszli razem na spa­cer do lasu. Hanka doznawała różnorakich uczuć. Przede wszystkim chciała wybadać Klonowicza i zo­rientować się chociaż w przybliżeniu w grze, którą prowadzi, a po drugie zdawała sobie jasno sprawę z tego, że jeszcze nigdy żaden mężczyzna tak jej się nie podobał i tak na nią nie działał. Za Adama wyszła raczej z przyzwyczajenia aniżeli z wielkiej miłości. Bardzo długo się znali, przyjaźnili się całe lata i tak jakoś to się ułożyło. Nigdy jednak między nimi nie było tak zwanych wielkich wzlotów uczuć i namięt­ności. Powszechnie uważano ich za dobre małżeństwo, i opinia ta miała chyba swoje uzasadnienie. Można ich było nazwać wzorową parą spokojnych, zrównoważo­nych ludzi, darzących się wzajemie przyjaźnią, sympa­tią i zaufaniem. Z Klonowiczem to było jednak zupeł­nie co innego. W jego obecności Hanka odczuwała dziwny, nie znany jej dotychczas niepokój, który sprawiał przyjemność.

Las pachniał rozgrzanymi w słońcu igłami sosen. Była zupełna cisza, tylko od czasu do czasu odzywał się wśród drzew jakiś ptak lub zaszeleściły krzaki, trą­cone zapewne łapkami królika.

Hanka szła przodem, zdając sobie doskonale spra­wę z tego, że idący za nią mężczyzna obserwuje jej smukłą, zgarbną sylwetkę. Instynktownie poruszała się tak, żeby zwrócić na siebie jego uwagę, żeby mu się podobać. Parę razy złapała się na tym i zaczęło ją to denerwować. „Zwariowałam - pomyślała ze złością - zupełnie zwariowałam. Ledwie się pojawił jakiś trochę możliwszy facet, to ja już od razu tracę głowę. Przecież to nonsens, zupełny nonsens. Trzeba wziąć się w garść. Tak nie można”. Nie wolno jej poddawać się urokowi tego człowieka, choćby to był sam Apollo Belwederski albo Gregory Peck czy Kirk Douglas. Poszła z nim na ten spacer, żeby się czegoś dowiedzieć, żeby go wyba­dać, a nie po to, żeby romansować.

Ścieżka wiodąca wśród gęstego zagajnika skończyła się i wyszli teraz na szeroką leśną drogę. Hanka zwol­niła i zaczekała, aż Klonowicz ją dogoni.

Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - W jakim celu pan do nas przychodzi? - spytała wprost.

Zdziwił się.

Nie przestawał się uśmiechać. Robił wrażenie czło­wieka, który się świetnie bawi.

Wspomniałem pani, zdaje się, że jestem literatem.

Hanka skrzywiła się sceptycznie.

I chce pan, żebym uwierzyła, że moja matka jest dla pana ciekawą postacią powieściową?

Ależ oczywiście! - wykrzyknął z przekonaniem. - Pani matka, pani, stryj pani męża, wszyscy, absolutnie wszyscy jesteście bardzo ciekawymi postaciami po­wieściowymi.

I rzeczwiście w celu zbierania materiałów literac­kich przychodził pan do nas?

Słowem, jesteśmy dla pana czymś w rodzaju kró­lików doświadczalnych powiedziała z uśmiechem. Żachnął się.

Zdaje się, że zapomina pan o tym, że jestem mę­żatką.

Potrząsnął głową.

Niestety nie zapominam. To dziwne, ale życie tak mi się układało, że zawsze interesowałem się kobieta­mi zamężnymi. Bywało nawet, że obdarzałem praw­dziwą, szczerą miłością jakąś mężatkę. To prawda, że istnieją rozwody, prześladował mnie jednak pech. Wszystkie te kobiety były zadowolone ze swych mę­żów i żadna nie miała zamiaru rozwieść się dla mnie. Pewnie dlatego dotychczas się nie ożeniłem.

Klonowicz westchnął.

Nie próbował pan zakochać się w pannie, roz­wódce albo wdowie?

Próbowałem, ale to już nie to. Zawsze najbardziej pociągały mnie mężatki. I teraz znowu... Przyjechałem aż z Londynu, żeby... No cóż... chyba będę musiał pogodzić się ze swoim losem. Nikt nie uniknie swego przeznaczenia. Zaczynam w to wierzyć.

Tak sobie. Po prostu, żeby zmienić temat rozmo­wy.

Przez chwilę szli w milczeniu. Nie zauważyli, że we­szli w głęboki piach, który obficie sypał im się do bu­tów.

Czy będę mógł panią odwiedzać?


Rozdział IV

Adam wrócił z Bułgarii. Tak się zmienił, że zarówno Hanka, jak i pani Helena nie mog­ły uwierzyć, że to ten sam człowiek. Pogodny, wesoły, pełen werwy i radości życia. Bez. śladu zniknęły pesy­mistyczne nastroje, duchowe udręki, zdenerwowania i niepokoje.

Serdecznym ruchem ujął ją za rękę.

Muszę cię przeprosić, Haneczko.

Za wszystko, za to moje idiotyczne zachowanie

się. Przemyślałem całą sprawę i doszedłem do wnio­sku, że moje postępowanie było zupełnie bezsensowne. Zatruwałem ci życie.

Niezmiernie się cieszę, że to zrozumiałeś. Nie­wątpliwie warto było w tym celu pojechać do Bułgarii. Dobrze spędziłeś urlop?

Wyglądasz rzeczywiście pierwszorzędnie - przy­znała. - Najważniejsze, że pozbyłeś się tych wszystkich stresów. Teraz ci już mogę powiedzieć, że wtedy zamó­wiłam wizytę u neurologa i zastanawiałam się nawet, czy nie zasięgnąć porady u psychiatry.

Roześmiał się.

Niepotrzebny mi ani neurolog, ani psychiatra. To były takie głupie nastroje. Obecnie widzę wszystko w zupełnie innym świetle. Uważam, że nie mamy się cze­go obawiać.

Opowiedziała mu o Klonowiczu, przemilczając oczywiście fakt, że nowy znajomy zrobił na niej duże wrażenie.

Wzruszył ramionami.

Kosztowało ją sporo wysiłku, żeby nie okazać zmie­szania.

O wódkę? Oszalał. Już ja mu dam wódkę!

Nie denerwuj się. Przemówiłam mu do rozsądku. Jestem pewna, że nie będzie rozrabiał.

Mniej więcej.

Nazajutrz była.^sobota. Adam wcześniej wrócił z pracy i czekał na Hankę, siedząc przed domem na leżaku. Przeglądał prasę, którą przywiózł z Warszawy.

Nagle posłyszał skrzypnięcie furtki. Podniósł głowę znad gazety i zobaczył wysokiego, eleganckiego męż­czyznę. który sprężystym krokiem szedł w jego kie­runku. Wstał z leżaka.

Pan do mnie?

panu o mnie.

Adam przytaknął, następnie zaś przyniósł z ganku ] wiklinowy fotelik i wskazał go gościowi.

Tak. Właśnie zbieram materiały do mojej nowej powieści.

Klonowicz uśmiechnął się.

Adam uważnie przyglądał się mówiącemu. Wyda­wało mu się, że ten człowiek bardzo chce uchodzić za zawodowego literata i że operuje zdaniami, które gdzieś przeczytał czy też usłyszał. „Dlaczego jestem taki podejrzliwy?” - zgromił sam siebie. Głośno zaś powiedział:

W poszukiwaniu materiałów literackich oczaro­wał pan całą moją rodzinę, teściową, żonę, stryja... Klonowicz roześmiał się.

Moja żona również wyraża się o panu w samych superlatywach - nie ustępował Adam.

Zawstydza mnie pan - Klonowicz. był najwyra-

źniej niezadowolony z tej rozmowy. - Panie zaprosiły mnie kiedyś do siebie na kolację i bardzo mile sobie pogawędziliśmy. To był naprawdę uroczy wieczór.

Klonowicz niecierpliwie zamachał rękami.

Adam zrobił się czujny. Pomyślał, że może cała ta rozmowa prowadziła właśnie do tego.

Klonowicz wyjął nowego papierosa.

Sądzę, że ma pan rację przytaknął Adam. - W tej chwili jednak niewiele może się pan dowiedzieć od mojego stryja. To stary człowiek, schorowany. Ostat­nio skleroza poczyniła w jego mózgu znaczne spusto­szenie. Niech pan sobie wyobrazi, że przez wiele lat przebywał w Ameryce, a teraz nie potrafi powiedzieć nawet dwóch zdań po angielsku. Zapomniał, po pro­stu zapomniał. Mówił mi lekarz, że tego rodzaju amnezja na tle sklerotycznym jest objawem często no­towanym w medycynie.

Klonowicz pokiwał głową.

Około czterdziestu lat, może nawet dłużej. Do­kładnie nie wiem.

Klonowicz zamyślił się.

Adam potrząsnął głową.

Klonowicz uśmiechnął się.

W kilka minut po odejściu Klonowicza na ścieżce pojawiła się Hanka. Była w doskonałym humorze, szła lekkim, sprężystym krokiem, uśmiechała się i już od furtki machała do męża ręką.

Adam powitał ją niewyraźnym uśmiechem.

Szybkim ruchem odgarnęła włosy spadające jej na

czoło.

Adam w paru słowach streścił rozmowę, jaką odbył z literatem.

Wzruszył ramionami.

Hanka zrobiła niecierpliwy ruch ręką.

Adam skrzywił się z powątpiewaniem.

Z czułością'pogładził ją po dłoni.

Jesteś niemądra.

Z głębi ogrodu szła w ich kierunku szybkim kro­kiem pani Helena. Adam przyniósł z ganku jeszcze jeden fotelik i usadowił teściową.

Pani Helena odetchnęła głębiej.

Pani Helena z westchnieniem ulgi wstała i poszła do domu. Adam popatrzył na żonę.

W tej chwili posłyszeli warkot motoru i zobaczyli listonosza idącego po ścieżce.

Hanka pokwitowała i niecierpliwie rozerwała tele­gram.

Rozdział V

Z niemałym trudem udało się Wal­czakowi namówić Downara, żeby poszedł z nim na koncert.

Wolałbym do kina - bronił się Downar. - Wiesz, że ja za muzyką nie przepadam...

Downar, jako człowiek miękkiego serca, nie umiał odmówić przyjacielowi i zgodził się z ciężkim westch­nieniem.

Haydn nie należy do kompozytorów, których utwo­ry byłyby łatwo odbierane przez ludzi, delikatnie mó­wiąc, niezbyt muzykalnych. Downar jednak tym ra­zem bohatersko stawił czoło symfonii. W przerwie za­proponował, żeby napili się po filiżance kawy.

Zeszli więc do hallu i cierpliwie stanęli w kolejce, która wiła się malowniczym wężem wokół bufetowej lady.

Kiedy już stali z filiżankami w rękach, posłyszeli nagle znajomy głos:

Odwrócili się jak na komendę. Przed nimi stał poru­cznik Olszewski i uśmiechał się z pewnym zakłopota­niem.

Co się stało? - spytał Downar. - Skąd się tu wzią­łeś?

Kiedy już znaleźli się w wozie, Olszewski współczu­jąco spojrzał na przyjaciela.

Przykro mi, że ci popsułem kulturalną rozrywkę.

Downar machnął ręką.

Jakiejś Amerykance zginął mąż.

Zatrzymali się przed komendą.

Może wysiądziemy - zaproponował Olszewski, widząc że jego towarzysz siedzi zamyślony i nie wyko­nuje żadnego ruchu.

Pułkownik Leśniewski siedział przy biurku, pochy­lony nad papierami. Wyglądał na zmęczonego.

Downar usiadł i spojrzał pytająco.

Downar musiał przyznać, że Staszek Olszewski by­najmniej nie przesadził. Rzeczywiście była młoda, ele­gancka i bardzo ładna. Blondynka, duże, ciemne aksamitne oczy, prosty kształtny nos z leciutko rozsze­rzonymi nozdrzami, klasyczny rysunek owalu twarzy. Jedynie może w wyrazie ust było coś trochę nieprzy­jemnego. Wąskie, stanowczo za wąskie, mocno zaciś­nięte, z kącikami leciutko opuszczonymi ku dołowi, co sprawiało wrażenie pogardliwego grymasu.

Downar przedstawił się i zaprowadził swego gościa do niskiego owalnego stolika, przy którym stały dwa wygodne fotele. Nie chciał, żeby ta rozmowa miała charakter zbyt oficjalny.

Skinęła głową.

Tak. Mieszkamy stale w Filadelfii. Chcieliśmy odwiedzić rodzinę i przylecieliśmy do Warszawy we środę, przedwczoraj. Zatrzymaliśmy się kilka dni w Paryżu.

Skinęła głową.

Nie. Adam bardzo serdecznie zapraszał nas do siebie, ale Robert, to znaczy mój mąż, wolał zatrzymać się w hotelu. Z Paryża zarezerwował pokój w hotelu „Forum”.

Czy ojczym pani męża, pan Tomasz Rodowski, także wyjechał po państwa na lotnisko?

O ile mi wiadomo, miał wylew i obecnie nie rusza się z fotela.

Hanką czekali na nas w hallu. Mieliśmy razem pójść na obiad.

Pięćset siedemnaście. Czy to ma jakieś znaczenie?

Downar uśmiechnął się.

Mnie bardzo rozbolała głowa. Poszłam się poło­żyć. Mój mąż z Adamem i Hanką pospacerowali tro­chę po mieście, ale niedługo wrócił. Także był zmę­czony. Wcześnie położyliśmy się spać.

Czy pani wie, z kim miał się spotkać pani mąż?

Downar przez chwilę przyglądał się w milczeniu sie­dzącej naprzeciwko niego kobiecie.

Ależ ja jestem szczera!

Mówię najszczerszą prawdę. O co mnie pan po­dejrzewa?

Mówię najszczerszą prawdę - powtórzyła z naci­skiem.

Downar znowu się uśmiechnął.

Przyjmuję to do wiadomości i proszę się na mnie nic gniewać. Bardzo możliwe, że się omyliłem. Widzi pani... nasz zawód wyrabia w nas pewną podejrzli­wość. Ale mniejsza z tym. Proszę mi powiedzieć, dla­czego tak późno zwróciła się pani o pomoc do milicji?

Sądziłam, że Robert wróci, że się tylko gdzieś za­wieruszył.

Czy pani mąż często się tak gdzieś zawierusza?

Przygryzła dolną wargę. W jej oczach pojawiło się wahanie.

Będę z panem zupełnie szczera. Teraz to się już raczej nie zdarza, ale dawniej... Mój mąż od czasu do czasu lubił się zabawić.

Downar ze zrozumieniem pokiwał głową.

To nie jest odosobniony przypadek. Mężowie do­syć często lubią się zabawić w wesołej kompanii. Wspomniała pani, że do Polski przyjechali państwo w celu odwiedzenia rodziny...


To znaczy, że mąż pani nie miał się spotkać z żadnym krewnym?

Downar w zamyśleniu podrapał się za uchem.

Na początku naszej rozmowy oświadczyła pani, że przyjechali państwo do Polski aby odwiedzić rodzi­nę, teraz zaś okazuje się, że żadnej rodziny państwo tutaj nie mają.

Mój mąż ma ojczyma.

Muszę się przyznać, że po raz pierwszy w życiu spotykam się z tak gorącym uczuciem w stosunku do ojczyma, żeby aż odbyć podróż z Filadelfii do Józefo­wa. Ojciec, matka, ostatecznie brat - ale ojczym...? Zadziwiające. Może mąż pani przyjechał do Polski nie tylko po to, żeby odwiedzić swojego ojczyma? Jak pa­ni sądzi?

Nie potrafię na to odpowiedzieć.

Słyszałem, że mąż pracuje w dziedzinie techniki.

Tak. Jest inżynierem konstruktorem. Ostatnio od paru lat prowadzi wykłady na uniwersytecie filadelfij­skim.

Czy po przyjeździe do Warszawy, w hotelu „Fo­rum”, nie zauważyła pani, że mąż telefonował do ko­goś?

Zmarszczyła brwi. usiłując sobie przypomnieć.

Tak... chyba tak... Teraz sobie przypominam... Wczoraj z rana rozmawiał z kimś przez telefon, kiedy ja byłam w łazience.

Może pani coś usłyszała z tej rozmowy? Chociaż­by jakieś pojedyncze słowa.

Kiedy państwo wybierali się do Józefowa?

Mieliśmy tam pojechać wczoraj. Adam przyjechał swoim wozem, żeby nas zabrać, ale mu powiedziałam, że Robert gdzieś się zawieruszył, i że ja sama nie poja­dę. V

Nieznacznie poruszyła ramionami.

Podniosła się z fotela. Robiła wrażenie bardzo zmę­czonej.

Przejrzenie rzeczy w pokoju hotelowym nie zabrało im dużo czasu. Dwie solidne, pakowne walizy, jeden neseser, płócienna torba, ubrania, bielizna, przybory toaletowe, wszystko w najlepszym gatunku, pocho­dzące z luksusowych sklepów oraz z. renomowanych domów mody. Każdy drobiazg świadczył o dużej zamożności jego właściciela.

Glowertowa ze sceptycznym skrzywieniem ust przy­glądała się tym poszukiwaniom.

Downar, który właśnie zaglądał za tapczan, wypro­stował się. .

Czegoś, co mogłoby rzucić choć trochę światła na zniknięcie pani męża. Czy mąż ma może jakiś notes lub zeszyt, w którym robi notatki?

Skinęła głową.

Tak. Robert ma notes, który nosi w kieszeni ma­rynarki. Nigdy się z nim nie rozstaje.

Downar uśmiechnął się współczująco.

Ta inicjatywa dala pewne, bardzo nikle zresztą, re­zultaty. W górnej kieszeni jednej z marynarek poru­cznik znalazł zwiniętą.kartkę papieru, na której zano­towane były pośpiesznie trzy nazwiska: Lucjan Szre- dcr. Jan Kozłowski, Jerzy Wiśniewski. Olszewski po­kazał kartkę Glowertowej.

Może kiedyś, w jakichś okolicznościach, mąż pa­ni wymienił któreś z tych nazwisk?

Zdecydowanym ruchem potrząsnęła głową.

Nie. Nigdy nie wspominał, żc ma takich znajo­mych.

Czy to jest charakter pisma pani męża?

Przyjrzała się uważniej.

Pani pozwoli, że zabierzemy tę kartkę?

Oczywiście.

Miałbym jeszcze do pani jedną prośbę odezwał się Downar z uprzejmym uśmiechem. Dotychczas ograniczaliśmy się do przeglądania rzeczy pani męża Jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu, chciałbym rzu­cić okiem także na pani rzeczy.

Zmarszczyła brwi.

Bardzo przepraszam, ale przecież pani sama za­prosiła nas tutaj usprawiedliwi! się Downar i naty­chmiast przystąpił do akcji, wspomagany przez Ol­szewskiego.

Dokładne przeszukanie osobistych rzeczy pani Glowertowej nie dało jednak żadnych interesujących wyników. Jedynie na samym dnie jej skórzanej walizy Downar znalazł polisę ubezpieczeniową, opiewającą na pięćset tysięcy dolarów. Udał jednak, że nie prze­wiązuje do tego żadnej wagi.

Wrócili do komendy. Olszewski, nie komentując na razie ich wizyty w „Forum”, spytał:

J - Napiłbyś się gorącej, mocnej herbaty?

Porucznik włączył czajnik i wyjął z szuflady biurka paczkę madrasu. Następnie spojrzał na przyjaciela.

Downar wzruszył ramionami.

Olszewski gwizdnął przeciągle.

Bywają - przyznał Downar i zamyślił się.

W tej chwili znowu rozległ się gwizd. Tym razem jednak gwizdał czajnik, a nie Olszewski. Porucznik zerwał się, zaparzył herbatę i wrócił na swoje miejsce.

*

Hanki nie było w domu. Miała dyżur w szpitalu. Adam na widok oficerów milicji nie umiał ukryć zde­nerwowania.

Downar pokazał legitymację służbową i powiedział:

Bardzo proszę. Może panowie pozwolą dalej.

Znaleźli się w dużym, widnym pokoju, którego okna wychodziły na rozłożyste sosny rosnące za do­mem.

Downar usadowił się w wygodnym fotelu. Olszew­ski zaś usiadł na o wiele mniej wygodnym cepeliow­skim zydlu, usiłującym imitować rzemiosło ludowe. Nikt nie spieszy! się z rozpoczęciem rozmowy. Adam przenosił niespokojne spojrzenia z jednej twarzy na drugą i czekał. Czuł, jak serce wali mu gwałtownie w piersiach. Za wszelką cenę pragnął się uspokoić i nie mógł. Zdawało mu się, że spojrzenia tych ludzi prze­wiercają go na wylot.

Pierwszy odezwał się Downar.

Przyjechaliśmy tutaj, panie inżynierze, w sprawie pana Glowerta.

Adam niepewnie potrząsnął głową.

Zna pan pana Glowerta, prawda?

Przyjechał z żoną ze Stanów Zjednoczonych?

Czy pan nie wie, że Robert Glowert zaginął?

Adam uśmiechnął się niewyraźnie.

Kiedy...? No... wtedy, kiedy przyjechali. Przyle­cieli z Paryża. To był chyba wtorek. Odwieźliśmy ich z lotniska do hotelu, zjedliśmy razem obiad i wróciliśmy do siebie, do Józefowa

I od tamtej pory nie widział się pan ani z. nim, ani z jego żoną?

Adam bezradnie wzruszył ramionami.

Sam nie wiem. Byliśmy chyba przez te dni oboje z żoną bardzo zajęci. Tak jakoś zeszło.

Ale spodziewali się państwo, że pan Glowert przy- jedzie odwiedzić swego ojczyma?

Oczywiście. Mieli oboje przyjechać.

Downar pokiwał głową.

Tak. Rozumiem. Pan tu mieszka z żoną, prawda?

Z żoną i teściową.

I ze stryjem?

I ze stryjem - powiedział niechętnie Adam.

Downar znowu pokiwał głową.

Hm... Niech mi pan powie, panie inżynierze, co pan wie o znajomych pana Glowerta. Chodzi mi oczywiście o tych, którzy mieszkają na terenie Polski.

Czy nazwisko Lucjan Szreder nic panu nie mówi?

Absolutnie nic. Pierwszy raz je słyszę.

A Jan Kozłowski czy też Jerzy Wiśniewski?

Adam zmarszczył brwi.

Wiśniewski? Jerzy Wiśniewski? Tak, pracuje u nas w biurze projektów. Jest zdolnym architektem.

Czy pan sądzi, że ten pański kolega może mieć coś wspólnego z panem Glowertem??

Z Glowertem? Wiśniewski? A cóż on mógłby mieć z nim wspólnego? Wydaje mi się to zupełnie niepraw­dopodobne.

Downar postanowił skierować rozmowę na inne to-

rv.

Niech mi pan powie, panie inżynierze, w jakim celu Robert Glowert przyjechał do Polski?

Przyjechał odwiedzić swojego ojczyma.

Czy nie wydaje się to panu trochę dziwne?

Dlaczego dziwne?

Po prostu dlatego, że rzadko kto pała do swojego ojczyma takimi uczuciami, żeby aż decydować się na przelatywanie Atlantyku. Nie zastanowiło to pana?

Adam wzruszył ramionami.

Bo ja wiem? Przyznam się panu, że jakoś rzeczy­wiście nie zastanawiałem się nad tą sprawą. No cóż... Może chciał zobaczyć ojczyznę? Zwykła turystyczna wycieczka.

Czy nic panu nie wiadomo o tym, że pan Glowert ma tutaj coś jeszcze do załatwienia poza odwiedze­niem ojczyzny oraz ojczyma? Nie wspominał, że ma w Polsce jakieś sprawy, jakieś interesy?

Co się z nim mogło stać? Gdzie go szukać? Jak pan myśli?

Nie mam pojęcia. Robert lubi sobie czasem wy­pić. lubi także... no, wie pan... Ale żeby zawieruszył się na tak długo, to rzeczywiście dziwne. Nie potrafię so­bie tego wytłumaczyć.

Downar przez chwilę w milczeniu przyglądał się młodemu inżynierowi. Takie przerwy w rozmowie by­ły jednym z podstawowych elementów jego taktyki.

A teraz chciałbym zamienić kilka słów na temat pańskiego stryja.

Adam nie zdołał ukryć zmieszania.

Na temat mojego stryja? - powtórzył, jakby prag­nąc zyskać na czasie. No cóż... Stryj... mój stryj choruje. Skleroza. To stary człowiek... miał wylew. Siedzi teraz właściwie be/ ruchu.

Ciekawe, ile też wynosi taka emerytura?

Osiemset sześćdziesiąt dolarów.

A jak odbiór tej gotówki wygląda technicznie? - spytał z głupia frant Downar, chociaż był w tych spra­wach dobrze zorientowany.

Z Ameryki przychodzi czek, który tutaj jest reali­zowany. Dwadzieścia procent stryj może otrzymać w bonach, a resztę przelicza się na złotówki.

Ja mam rejentalne upoważnienie.

Adam poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Ogarnęło go przerażenie. Bal się, że nie zdoła wydobyć z siebie głosu. Z trudem przełknął ślinę.

Downar pokiwał głową.

Adam odetchnął z widoczną ulgą.

I jeszcze jedno pytanie powiedział Downar wstając. Gdzie pracuje pańska żona?

W klinice chirurgicznej, w szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze.

To pańska żona jest chirurgiem?

W drodze powrotnej Downar nie odezwał się ani słowem, a i Olszewski nie kwapił się do rozmowy. Po­folgowali sobie dopiero w komendzie.

No i co o tym wszystkim sądzisz? - spytał Dow­nar, siadając za biurkiem i wyjmując z szuflady kilka kartek papieru.

Olszewski zrobi! jakiś nieokreślony ruch rękami.

Cholernie mętne to wszystko. Sprawa zaczyna nabierać zupełnie nowych aspektów.

Jestem gotów zgodzić się z tobą - pokiwa! głową Downar. - Ten inżynierek by! mocno speszony naszą wizytą.

Powiedziałbym nawet, że by! wręcz przerażony - skorygował Olszewski. Widziałeś, jak mu się ręce trzęsły? Takiego miał stracha, jakbyśmy go za chwilę mieli aresztować. Odetchnął z prawdziwą ulgą, kiedy zrezygnowałeś z rozmowy ze stryjaszkiem. Sądzę jed­nak, że warto by było pogawędzić z tym staruszkiem.

To nie ulega wątpliwości. Trzeba będzie odbyć rozmowę i ze stryjem, i z teściową. Wybierzemy jed­nak laką porę, kiedy nie będzie w domu ani inżyniera, ani pani doktor. Nie musimy we dwóch tego załatwiać. Może ty się wybierzesz albo ja. Zobaczymy.

Wydaje mi się, że nic należy z tym zbytnio zwle­kać. Napędziliśmy facetowi porządnego stracha. Trzeba to jak najszybciej wykorzystać.

Downar przeczesał palcami siwiejącą czupry nę.

Tak. Masz rację. Ale te wszystkie rozmowy nie posuwają, jak dotychczas, sprawy Glowerta. Musimy jak najszybciej ustalić, co się z nim stało. Czy zawia­domiłeś komendy wojewódzkie?

Oczywiście.

A Lucjan Szreder?

Mieszka w Podkowie Zachodniej. Ma własny dom. Nie wiadomo jednak, czy to o tego Szredera chodzi.

Musimy sprawdzić powiedział Downar. Skoń­czy! notować i schował długopis do kieszeni.

^ *

Samochód zatrzymał się przed zieloną siatką ota­czającą duży. zadrzewiony teren. Furtka, również po­malowana zieloną farbą, nie była zamknięta.

Ogarną! ich wilgotny zapach roślin. Z kępy drzew wydostali się na szeroką ścieżkę, prowadzącą do do­mu, którego kremowej barwy ściany odcinały się wy­raźnie na tle zieleni.

Nagle Downar chwycił swego towarzysza za ramię.

Zaczekaj.

Olszewski zatrzymał się.

Co się stało? spytał zdziwony.

Spójrz pod nogi. Widzisz?

Ślady? uśmiechnął się porucznik. Masz zamiar zabawić się w Indian?

A dlaczego by nie? Może się przydać. Downar wyjął z kieszeni miarkę i przykucnął na brzegu ścieżki.

Bo ja wiem? Wydaje mi się, że w niedzielę. W niedzielę lubi sobie popadać. Tak, tak, oczywiście. Te­raz. sobie przypominam. Lało jak z cebra, kiedy wy­chodziliśmy z kina. Ale w Warszawie mogło padać, a tutaj nie.

Trzeba będzie to sprawdzić. Jeżeli od niedzieli deszcz tu nie padał, to znaczy, że...

To znaczy, że te ślady mogły pozostawić buty

Glowerta i trzeba by się nimi bliżej zainteresować.

Wyraźne ślady gumowych podeszew prowadziły do jednopiętrowej willi. Omijając je ostrożnie, weszli na ganek. Olszewski nacisnął energicznie bakelitowy gu­zik. Wewnątrz domu zadźwięczał ostry glos dzwonka. Odczekali chwilę i ponowili próbę. Jednak i tym ra­zem nikt się nie odezwał. Całkowita cisza.

Nic z tego mruknął Downar. Ani żywego du­cha. Zresztą spójrz, okiennice pozamykane. Trudno przypuścić, żeby facet siedział w mieszkaniu po ciem­ku. Chyba że udaje, że go nie ma w domu.

Furtka była otwarta zauważył Olszewski.

To prawda. Trzeba sprawdzić bramę wjazdową.

Minęli gęste krzaki bzu i wydostali się na szeroką aleję, łączącą bramę z garażem. 1 brama, i garaż był\ zamknięte.

Olszewski spojrzał pytająco:

Może jeszcze zrobię parę zdjęć zaproponował Olszewski.

Po pewnym czasie spotkali się przy furtce, którą Olszewski także uwiecznił na kliszy.

Ciekawe powiedział Downar. kiedy już siedzieli w wozie - wyobraź sobie, że na tych zamkach znalaz­łem drobiny czegoś, co bardzo przypomina wosk. Ze­brałem to - doda!, wyjmując z kieszeni fiolkę po wi­taminie „C”.

Myślisz, że ktoś dorabia) klucze?

Na to wygląda. I chyba niedawno.

Rzeczywiście ciekawe przyznał Olszewski. - No to co? Idziemy do sąsiadów?

Idziemy do sąsiadów - powtórzył Downar.

Przyjęła ich starsza, mocno umalowana kobieta, mająca na głowie fioletową perukę a la Papuas. Była ogromnie uprzejma, mówiła szybko, bardzo dużo i bardzo głośno. Robiła wrażenie podekscytowanej nie­spodziewaną wizytą dwóch przystojnych mężczyzn.

Downar, przebijając się z trudem przez, wartki po­tok jej słów, wyjaśnił, że przyjechali z Gdańska żeby zobaczyć się z panem Szrederem, że mają do niego ważną sprawę, i że byliby bardzo zobowiązani za ja­kieś informacje.

Pan Szreder! - wykrzyknęła jejmość w peruce ta­kim tonem, jakby dokonała właśnie jakiegoś epoko­wego odkrycia. - Pan Szreder wyjechał za granicę. Swoim samochodem. Volvo, piękny wóz. Pan Szreder


to bardzo bogaty i elegancki gość. Mało takich ludzi się teraz spotyka.

Mogłaby zapewne jeszcze długo mówić na temat szarlotek i serników, ale przerażony Downar zerwał się z krzesła. Prędko wcisnął między wyroby cukierni­cze słowa podziękowania i ruszył ku drzwiom. Za nim pośpieszył Olszewski. Prawie biegiem wypadli na dro-

gę-

Kiedy mijali dom Szredera, spostrzegli potężnie zbudowanego mężczyznę zamykającego za sobą furt­kę.

Olbrzym spojrzał podejrzliwie na mówiącego.

Downar uśmiechnął się przyjacielsko.

Przepraszam, czy pan mieszka w tym domu?

Bo widzi pan... - mówił dalej nie zrażony Downar

Co się panu zdawało? - spytał prędko Downar.

Ogrodnik o aparycji zapaśnika zaczął kołysać się na szeroko rozstawionych nogach.

Bardzo dobrzy znajomi - przytaknął skwapliwie

Downar. - Znamy się od lat. Właśnie mamy do niego ważną sprawę. Dlatego tak wypytujemy, dokąd wyje­chał i kiedy wróci.

Jeżeli panowie są dobrzy znajomi pana Szredera, to już chyba powiem.

No, niechże pan wreszcie powie, o co chodzi - zniecierpliwił się Downar. - Może coś trzeba będzie pomóc.

Ogrodnik odetchnął głęboko, jak człowiek, który za chwilę ma się zanurzyć w głębokiej wodzie.

To znaczy, że pan ma klucze od domu pana Szre­dera wtrącił Downar.

I co było dalej?

Olbrzym podrapał się po głowie.

Co to były za hałasy?

Downar skinął głową.

Downar lekko pchnął olbrzyma w kierunku służ­bowej wołgi.

Downar otworzył drzwiczki samochodu.

W komendzie sporządzenie protokołu nie zabrało zbyt wiele czasu. Ogrodnik-atleta coraz bardziej ut­wierdzał się w przekonaniu, że to, co słyszał owej pa­miętnej środy, nie było wytworem zakropionej żyt- niówką wyobraźni.

Na zakończenie Downar spytał:

-- *

Na podstawie zeznań Michała Szczepaniaka Dow­nar otrzymał pozwolenie przeszukania willi Szredera.

Jeszcze tego samego wieczoru w towarzystwie ogrodnika i dwóch specjalistów od otwierania zam­ków pojechali do Podkowy Zachodniej. Nie trzeba dodawać, że zabrali ze sobą narzędzia, których mógł­by im pozazdrościć niejeden zawodowy włamywacz z przedwojennych czasów.

Okazało się, że pan Lucjan Szreder starannie zabez­pieczył wejście do swego domu. Pracowali w pocie czoła przeszło godzinę, zanim zdołali sforsować obite solidną blachą drzwi.

Downar kazał wszystkim zatrzymać się na ganku, sam zaś wsunął nogi w przywiezione' w tym celu filco­we bambosze i ostrożnie wszedł do środka.

Uderzył go w nozdrza zaduch dawno nie wietrzone­go mieszkania. Minął półkolisty hall i przy drzwiach pomacał ręką po ścianie. Nacisnął kontakt.

Leżał na barwnym dywanie twarzą do podłogi. Du­ża kałuża krwi była prawie czarna.

Downar, w dalszym ciągu zachowując wszelkie środki ostrożności, wycofał się na ganek.

Porucznik bez słowa pobiegł do furtki.

*

Doktor Ziemba skinął głową.

W tej chwili wszedł do pokoju Olszewski.

Downar skinął przyzwalająco ręką.

Miała na sobie ciemną suknię, zapiętą pod szyją, jakby przewidywała, jaką rolę przyjdzie jej odegrać.

Downar podniósł prześcieradło zakrywające zwłoki.

Gwałtownym ruchem podniosła dłonie do oczu.

Downar wziął ją pod rękę, wyprowadził do hallu i posadził na fotelu. Zaczęła płakać, cicho, bez łkania. Duże, ciężkie łzy spływały jej po policzkach.

Olszewski, który znajdował się nie opodal, wyjął z wewnętrznej kieszeni piersiówkę, odkręcił i napełnił mały kusztyczek.

Machinalnie wypiła śliwowicę.

Downar odczekał chwilę i spytał:

Z jej oczu zniknęły łzy. Zaciśnięte wargi robiły teraz wrażenie cienkiej kreski przecinającej kredowobiałą twarz.

Downar uśmiechnął się dobrotliwie.

Downar nie odpowiedział. Zmienił temat rozmowy.

Downar uśmiechnął się.

Downar westchnął.

Twarz Downara wyrażała powątpiewanie.

W sposób niezbyt wytworny wzruszyła ramionami.

Nie potrafię nic powiedzieć na ten temat i propo­nuję, żebyśmy zakończyli tę jałową rozmowę. Jestem bardzo zmęczona.

Downar pokiwał głową.

Na tym Downar zakończył rozmowę z panią Glo­wertową. Zabrał ze sobą Olszewskiego i wrócili do komendy.

Porucznik skrzywił się.

Olszewski sięgnął do kieszeni, wyjął papierową ser­wetkę, rozwinął ją i położył na biurku kwadratową złotą spinkę, wysadzaną drobniutkimi ametystami.

A Glowert? Jakie miał spinki?

Mógł - zgodził się porucznik. - Ale może to być także i spinka Szredera. W każdym razie to raczej własność jakiegoś mężczyzny.

Downar z powątpiewaniem pokręcił głową.

Pasuje do śladów?

Alejka prowadząca od furtki do domu jest dość szeroka. Bez trudu mogą się na niej zmieścić nie dwie osoby, a cztery. Poza tym po obu stronach alejki rosną wysokie krzaki róż. Zdziwiłoby to Glowerta, gdyby jego towarzysz szedł po drugiej stronie tych krzaków, depcząc trawę.

Downar potrząsnął głową.

Downar machnął ręką.

Downar z dużym zainteresowaniem przyglądał się swemu rozmówcy. Od razu po pierwszej wymianie zdań zorientował się, że nie będzie miał łatwego zada­nia. Człowiek, który siedział po drugiej stronie biurka, należał do ludzi zimnych, niezwykle opanowanych, niełatwo poddających się jakimkolwiek żywszym uczu­ciom. W każdym słowie, w każdym geście wyczuwało się ogromne wyrobienie towarzyskie oraz zdolność dyplomatycznego lawirowania w trudnych sytuacjach.

Na wargach Szredera pojawił się na poły drwiący, na poły zagadkowy uśmieszek.

Ktoś podał mu moje nazwisko i adres. Napisał do mnie.

Bardzo żałuję, panie majorze, ale absolutnie sobie tego nie przypominam. Być może ta sprawa w ogóle nie została sprecyzowana, może pan Glowert napisał po prostu „dowiedziałem się, że...”, nie wymieniając żadnego nazwiska.

Szreder uśmiechnął się leciutko.

Downar spojrzał uważnie na byłego adwokata.

Szreder potrząsnął głową.

Nie wykluczam takiej możliwości. Chociaż wąt­pię. Czy można wiedzieć, panie majorze, dlaczego pan nagle zaczął się interesować moją byłą żoną?

Teraz z kolei Downar się uśmiechnął.

Downar pochylił głowę.

Na tym rozmowę zakończyli. Wśród wzajemnych uprzejmości Downar odprowadził swojego gościa do drzwi.

Wszedł Olszewski.

Downar wzruszył ramionami.

Downar pokiwał głową.

Nie mam żadnej. Podejrzewam wszystkich, Szre­dera, Glowertową, nawet ciebie.

Olszewski aż strzelił w palce.

Downar pokiwał głową.

*

-j Oczywiście. Dziwne pytanie. W każdej klinice chirurgicznej znajdzie pan takie lancety.

Zawsze może coś zginąć. Bardzo pana przepra­szam, panie majorze, ale ja się śpieszę, więc jeżeli ma pan do mnie coś konkretnego...

Przepraszam, że panu zabieram czas, panie profe­sorze, ale chciałbym się zorientować, czy ostatnio nie zginął przypadkiem w pańskiej klinice taki lancet?

Profesor nieznacznie wzruszył ramionami.

Czyżby morderstwo?

Profesor podniósł słuchawkę, powiedział parę słów i

po chwili wszedł do gabinetu wysoki, przeraźliwie chudy mężczyzna, którego profil przypominał jakie­goś wodnego ptaka.

Mężczyzna skinął głową.

Rozdział VI

Pani Helena właśnie polewała tłu­szczem smakowicie przyrumienionego kurczaka, kie­dy rozległ się głos dzwonka. Pośpiesznie przykryła prodiż i podreptała do drzwi.

W progu stał przystojny mężczyzna w jasnej zam­szowej kurtce. Uśmiechał się życzliwie.

Ukłonił się jak dobrze wychowany chłopiec.

Posłyszawszy to, pani Helena zesztywniała nagle i szybko cofnęła już wyciągniętą na powitanie rękę.

Z twarzy Olszewskiego nie zniknął uprzejmy uś­miech. Porucznik udał, że nie zauważa zmiany w spo­sobie bycia starszej pani.

Wzruszyła ramionami.

Zaprowadziła go do pokoju.

Wyjął z kieszeni paczkę sportów i zapałki.

Poderwała się z krzesła.

Olszewski podziękował, wyjaśniając, że nie ma cza­su na picie herbaty, że wpadł tylko na chwilę i zaraz jedzie dalej.

A kogóż miałabym mieć na myśli, jak nie tego niedołęgę? Żadnego pożytku z niego. Żeby chociaż pograł ze mną w szachy albo w karty, a ten nic, tylko siedzi na swoim fotelu i w nosie dłubie.

Machnęła lekceważąco ręką.

Uśmiechnął się.

Poszli w głąb ogrodu.

Na inwalidzkim fotelu siedział stary mężczyzna. Wąsy i gęsta zmierzwiona broda zakrywały mu pół twarzy.

Ojczym Glowerta spojrzał spode łba na przybyłego. Milczał.

Olszewski usiadł na składanym foteliku. Pani Hele­na przysunęła sobie taboret stojący nie opodal.

Wzruszenie ramion.

Stary chytrze spojrzał na mówiącego.

Pani Helena niechętnie podniosła się ze swego tabo- recika i podreptała w kierunku domu.

Staremu zabłysły pożądliwie oczy.

Stary pociągnął spory łyk i odetchnął głęboko.

Śliwowica zabulgotała ochoczo.

Brodaty staruszek poweselał. Rękawem wytarł war­gi i nie bez pewnego żalu oddał butelkę.

Olszewski wsunął piersiówkę do kieszeni i poprawił się na wiklinowym foteliku.

Stary podkręcił wąsa i uśmiechnął się chytrze.

Olszewski, zbity z tropu, uśmiechnął się niepewnie.

W tym momencie nadeszła pani Helena, niosąc na tacy dzbanek z sokiem pomarańczowym oraz dwie szklanki.

Olszewski napił się soku, porozmawiał jeszcze chwi­lę, a następnie pożegnał amatora wytrawnych alkoho­li.

Dziękuję. Bardzo pani uprzejma. Muszę jeszcze wpaść na chwilę do domu. Zostawiłem płaszcz. Prze­praszam, że ma pani ze mną tyle kłopotu.

Żaden kłopot - mruknęła przyśpieszając kroku. Poruszała się niezwykle żwawo jak na swój wiek. - Czy pan umie grać w szachy?

Kiedyś trochę grałem, ale to było dawno. Nie mam czasu.

Jakby panu któregoś dnia przyszła ochota na par­tyjkę, to niech pan wpadnie.

Kiedy znaleźli się w pokoju, w którym na początku rozmawiali, Olszewski zręcznym ruchem podrzucił pod stolik spinkę znalezioną w willi Szredera.

Co to się tam tak świeci? spytał po chwili.

Spojrzała we wskazanym kierunku.

A faktycznie, coś tu leży. Schyliła się. To spinka Adasia. Skąd ona się tu wzięła?

Olszewski udał zainteresowanie.

Ładna rzecz. Oryginalna.

A niech pan zobaczy, jaka to robota. Teraz takich cacek nie umieją robić.

No właśnie - przytaknął Olszewski. - Dawniej to byli fachowcy. Kochali się w takich drobiazgach. A dzisiaj to wszystko na masówkę, aby normę wykonać. No, ale na mnie już czas. Serdecznie dziękuję za miłą rozmowę i za poczęstunek. Do widzenia pani.

W godzinę po odejściu porucznika przyjechała Hanka. Od razu spostrzegła niecodzienne podekscy­towanie matki.

Co się stało? Był ktoś?

A był, był, dopiero co poszedł.

Kto taki?

Z milicji? - przeraziła się Hanka. Czego chciał?

I nic. Chciał się z nim zobaczyć, no to go zapro­wadziłam. Porozmawiali.

Hanka poczuła, że robi jej się gorąco.

I mama była obecna przy tej rozmowie?

Byłam. Na chwilę tylko poszłam do domu, bo pan Tomasz chciał pić. Przyniosłam im soku pomarań­czowego. Tego z puszki. Dwie otworzyłam, bo jedna to za mało, nie ma żadnego wyglądu.

I zostali sami we dwóch?

A czegóż by mieli nie zostać? Nie musiałam chyba bez przerwy pilnować tego jegomościa? Zresztą tam w ogrodzie i tak nie ma nic do ukradzenia. Czy jesteś, Haneczko, niezadowolona?

A dlaczego masz taką dziwną minę? Zła jesteś na mnie?

Ależ skądże! Wcale nie jestem zła. Zdaje się ma­mie. Trochę mnie tylko głowa boli.

Poszła na górę, do swojego pokoju, i rzuciła się na

tapczan. Miała zamęt w głowie. Zdawała sobie dosko­nale sprawę z tego, że niebezpieczeństwo jest bardzo blisko. Facet z milicji. Przeprowadzał wywiad. Któż zgadnie, co mu nagadał ten stary idiota, kiedy zostali sami? Co dalej? Co robić? Uciekać? Ale gdzie? Non­sens. Wiedziała doskonale, że cała odpowiedzialność za to, eo się stało, spoczywa wyłącznie na niej, i że tylko ona może stawić czoła niebezpieczeństwu. Na Adama nie mogła liczyć. Jak go wezmą na przesłu­chanie, to koniec. Natychmiast się załamie. Wyśpiewa wszystko. Co robić? Co robić? Czy w ogóle istnieje jakaś możliwość, żeby zapobiec katastrofie? Przecież milicja natychmiast skojarzy sobie tę sprawę z zamor­dowaniem Glowerta. A wtedy...

*

Downar / ogromnym zainteresowaniem wysłuchał relacji Olszewskiego.

Porucznik skinął głową.

Dla mnie to nie ulega najmniejszej wątpliwości.

Po pierwsze, historia z tym psem, którego się nagle pozbyli, po drugie, dziwne zachowanie starego, a po trzecie, i to chyba najważniejsze, jego sposób wyraża­nia się. W żadnym wypadku nie można przyjąć, źc takim językiem posługuje się inżynier, który w dodat­ku długie lata spędził w Stanach Zjednoczonych. Mo­żesz sobie przesłuchać tę taśmę, jeżeli mi nie wierzysz. Sądzę, że sprawa zaczyna się nam klarować.

Downar jednak nie był w tak optymistycznym na- j stroju.

Olszewski wzruszył ramionami.

Nie trzeba chyba Sherlocka Holmesa ani Herku­lesa Poirota, żeby to wydedukować. W Józefowie mieszka małżeństwo. On jest inżynierem architektem i pracuje w biurze projektów, ona jest lekarką, chirur- j giem. Przyjeżdża do nich jego stryj z Ameryki. Otrzy­muje dużą rentę w dolarach, którą oddaje bratankowi i jego żonie. Wszystko układa się jak najlepiej. Nieste­ty stryj zaczyna chorować, serce, rak, mniejsza z tym, co. W każdym razie ona. jako lekarz, orientuje się doskonale, że staruszek nie pociągnie długo. Szkoda tych dolarów, które co miesiąc spadają jak z nieba. Co robić? Trzeba coś wykombinować. No i kombinują. Znajdują starego faceta, który mniej więcej odpowia­da wyglądem stryjowi. Broda, wąsy, twarzy mało co widać, sadzają go na fotelu inwalidzkim, zapewniają wikt i opierunek, dają mu parę złotych i szafa gra. Architekt ma zdolności rysunkowe i bez trudu podra­bia podpis stryja na pełnomocnictwie. W banku nie podejrzewają, że podpis nie jest autentyczny. Zresztą u starych ludzi, pod wpływem sklerozy, mogą zachodzić pewne zmiany w charakterze pisma. Wszystko układa się jak najlepiej. Ciało stryjaszka spoczywa zakopane gdzieś w ogrodzie, a jego sobowtór, czy raczej następ­ca, siedzi w fotelu i inkasuje dolary. Aż tu nagle grom z jasnego nieba. Przyjeżdża ze Stanów Zjednoczonych pasierb stryja, który niewątpliwie zorientuje się, że to nie jest jego ojczym. Co robić? Najlepsze i właściwie jedyne wyjście z sytuacji to zlikwidować faceta, zanim

zdąży skontaktować się z domniemanym ojczymem. Tak się też dzieje. Ona kradnie lancet ze szpitala, a on wbija ten lancet w plecy Glowerta, gubiąc przy tej czynności elegancką spinkę z ametystami. To się chy­ba trzyma kupy. Jak ci się zdaje?

Downar pokiwał głową.

To chyba logicznie wypływa jedno 7 drugiego. Mam wrażenie, że rozumuję prawidłowo.

Downar pokiwał głową.

Więc...?

Więc najprościej byłoby udowodnić ową grubymi nićmi szytą mistyfikację, a następnie sporządzić akt oskarżenia, opierając się na dowodach rzeczowych, znajdujących się w naszym posiadaniu: lancetu, który zginął z kliniki, oraz spinki inżyniera Rodowskiego, znalezionej na miejscu przestępstwa.

Wiem. Ale mamy fotografię. To na jedno wycho­dzi. Jednak coś mi się w tym wszystkim nie podoba...

Porucznik niecierpliwym ruchem przeczesał palca­mi zmierzwioną czuprynę.

Drugi wątpliwy punkt to willa Szredera - wyjaś­nił Downar. - Jak dotąd, nie znaleźliśmy jeszcze od­powiedzi na pytanie, dlaczego właśnie tam dokonano zabójstwa. Musiałby Rodowski mieć jakieś powiąza­nia ze Szrederem, dysponować kluczami od jego do­mu. A po trzecie moim zdaniem Rodowski zdecydo­wanie nie jest typem człowieka, który byłby zdolny do takiego czynu. To miękki facet. Sam zresztą widziałeś. Zrobić machloję ze stryjem tak, ale zabić... Nie, sta­nowczo on mi do tego interesu nie pasuje.

*

Downar wahał się. Nie był zdecydowany, czy wez­wać do komendy oboje, czy też porozmawiać z każ­dym z osobna. Zwyciężyła ta druga koncepcja.

Zadzwonił do biura projektów i poprosił do aparatu inżyniera Rodowskiego.

Czy mógłby pan przyjechać do mnie do komen­dy?

Sam nie wiem... Mam dużo pracy.

Dobrze. Przyjadę. Będę za pól godziny.

Wolałbym, żeby pan się nie kontaktował z żoną, ale to nie ma zresztą większego znaczenia. Jak pan chce. Czekam na pana.

Za niecałe pół godziny Rodowski stawił się w ko­mendzie. Był bardzo mizerny. Kiedy zapalał papiero­sa, trzęsły mu się ręce.

Downar nie bawił się w żadne uprzejmości. Jego głos brzmiał sucho, urzędowo.

Adam próbował się uśmiechnąć, ale mu to nie wy­szło. Na zmęczonej twarzy pojawił się jakiś dziwny grymas niewiele mający wspólnego z uśmiechem.

Jak długo zamierza pan udawać?

Adam milczał. Patrzył w okno, jakby w oczekiwa­niu, że właśnie tamtędy ktoś przyjdzie mu na ratunek.

I Rodowski zaczął mówić.

Downar dowiedział się z tej opowieści o chorobie starszego pana, o jego śmierci i o pochowaniu zwłok w ogrodzie pod jałowcem. Dowiedział się także o tym, jak to pani doktor operowała na ślepą kiszkę zapija­czonego włóczęgę, którego przywiozło pogotowie. I jak, dostrzegłszy pewne podobieństwo, wpadła na ge­nialny pomysł, żeby ów włóczęga zastąpił na inwalidz­kim fotelu stryja, co pozwoliłoby uratować płynące z Ameryki dolary. Psa oczywiście musieli się pozbyć. Po pierwsze dlatego, że warczał na obcego i nie dał mu się dotknąć, a po drugie mógł wykopać zwłoki spod ja­łowca. Nie mieli czasu, żeby się trochę zająć edukacją następcy stryja. Liczyli jednak na to, że z nikim nie będzie się wdawał w dłuższe rozmowy. Czy spodziewa­li się przyjazdu Glowertów? Nie, absolutnie się nie spodziewali. To ich kompletnie zaskoczyło!

Downar cierpliwie wysłuchał chaotycznego opo­wiadania, które składało się z luźnych, poszarpanych, dosyć bezładnie podanych fragmentów. Kiedy Ro­dowski umilkł, odczekał dłuższą chwilę i spytał:

Adam spojrzał zdziwiony.

Downar potrząsnął głową.

Adam, którego policzki podczas opowiadania na­brały rumieńców, znowu pobladł.

Adam z trudem przełknął ślinę. Dolna warga drżała

mu tak, że przez chwilę nie mógł powiedzieć ani słowa.

Adam ukrył twarz w dłoniach.

Niech się pan uspokoi - powiedział rzeczowym tonem Downar. - Trzeba się było przedtem zastano­wić. Teraz nie pomogą żadne lamenty. Pan i pańska żona zostaniecie zatrzymani do dyspozycji prokurato­ra. Na dzisiaj to chyba byłoby wszystko, co miałem panu do zakomunikowania.

Rodowski jakby się trochę uspokoił. Na jego twarzy pojawił się wyraz chłodnej determinacji. Najwyraźniej postanowił się bronić.

Downar uważnie spojrzał na mówiącego. Następ­nie, nie spiesząc się, wyjął z szuflady biurka lancet oraz teczkę z aktami.

Bojowy zapał w jednej chwili opuścił Rodowskiego. Pobladł i kręcił głową wolnym wahadłowym ruchem.

Downar schował do szuflady lancet i teczkę z akta­mi, do której włożył fotografię złotej spinki.

Może Szreder był kiedyś pacjentem pańskiej żo-

Nie. Nigdy. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem...

Nie wiem. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.

Nic mi o tym nie wiadomo.

Nie, nigdy.

Downar westchnął.

ych nowych perspektyw w tej sprawie. W tej chwi- tue widzę możliwości, żeby stworzyć jakąś nową hi-

¡p-ę-

Adam zaczerpnął głęboko w płuca powietrza.

Właściwie to ja tu jestem od zadawania pytań - iechnął się Downar - ale proszę, niech pan pyta. Czy pan naprawdę wierzy w to, że ja i moja żona rdowaliśmy Glowerta?

Downar milczał przez chwilę. Mogło się zdawać, że dosłyszał pytania. Wreszcie powiedział:

*

Hanka była bez porównania spokojniejsza i bardziej energiczna.

lzi o sprawę tego morderstwa, to chyba zdaje pan ie sprawę, że jest to absolutna bzdura. A te rzeko- „dowody rzeczowe”, które mi pan przed chwilą 'stawił, to zupełnie niepoważna historia.

e.

Szybkim, nerwowym ruchem odgarnęła spadające jej na czoło włosy.

się, że nie jest to pańska pierwsza sprawa i że ma pan dostatecznie duże doświadczenie, żeby trzeźwo osą­dzić sytuację. Niechże się pan zastanowi! Ja miałabym kraść lancet ze szpitala, żeby następnie mój mąż tym lancetem zabijał Glowerta? Przecież to nonsens. Jeżeli rzeczywiście chcielibyśmy się pozbyć faceta, to nie w ten sposób. A ta spinka? To drugi nonsens. Te spinki mój mąż nosi tylko w wyjątkowych okazjach, Boże Narodzenie, Sylwester, jakiś bal, czyjeś imieniny. To są spinki do wieczorowego ubrania. Dlaczegóż miałby wkładać akurat te spinki, idąc na „mokrą robotę”? Musi pan przyznać, że to się absolutnie nie trzyma kupy. Ktoś chce nas w głupi, ordynarny sposób wrobić w to morderstwo.

Wzruszyła ramionami.

Poruszyła się energicznie i zapaliła papierosa. Wi­dać było, że za wszelką cenę pragnie panować nad sytuacją.

Downar uśmiechnął się. Bawiła go ta rozmowa.

Energicznie potrząsnęła głową.

Hanka pogardliwie wydęła wargi.

Downar westchnął.

Rozdział VII

Downar nie był zadowolony ze swej dotychczasowej działalności. Aresztowanie Rodow- skich praktycznie nie posunęło ani o krok sprawy za­bójstwa Glowerta. Wprawdzie istniał zupełnie wyra­źny motyw zbrodni, również poszlaki można było uznać za wystarczające, jednak Downar nie wierzył w winę tych dwojga i to spędzało mu sen z powiek. Mo­żna było oczywiście poprzestać na pierwotnej wersji, sporządzić akt oskarżenia, ale... ale to było pójście po linii najmniejszego oporu. Więc kto? Kto zabił Glowerta? Komu mogło zależeć na śmierci tego człowieka? Nie ulegało wątpliwości, że Rodowskim było to na rękę. Zniknął człowiek, który mógł ich skompromitować. Ale jeżeli nie oni go zlikwidowali, to kto? Jego żona? Rola Glowertowej w całej tej sprawie nie była zupełnie jasna. Jak wynikało ze słów Szredera, prowadzili spra­wę rozwodową. Dlaczego więc towarzyszyła mężowi w podróży do Polski? I skąd ta troskliwość Glowerta, żeby się tak wysoko ubezpieczać na życie na korzyść żony, z którą się rozwodził? Dziwne, bardzo dziwne. Glowert był człowiekiem bogatym. Jego znaczny ma­jątek dziedziczyła żona, oczywiście dopóki byli for­malnym małżeństwem. Glowertowej było więc wy­godnie pozbyć się męża przed rozwodem. W tym celu jednak nie musiała przyjeżdżać do Polski. Mogła to przecież z równym powodzeniem załatwić w Stanach, gdzie nie brakuje zawodowych morderców. Zresztą poradziłaby sobie i bez pomocy wynajętego killera. Trochę cyjanku albo strychniny. To żaden problem. Przyjmując nawet, że Glowertowa jest autorką tej zbrodni, nasuwa się automatycznie pytanie, dlaczego Glowert został zabity w willi Szredera? Co łączyło tych dwóch ludzi? Czy to prawda, że Glowertowa nie znała Szredera ani nawet nie słyszała o nim? Kiedy dokony­wano tego zabójstwa, Szredera nie było w kraju. Ra­czej więc nie wchodził w rachubę. Należało jeszcze oczywiście sprawdzić datę przekroczenia granicy. Co oznacza ta kartka znaleziona w kieszeni Glowerta? By­ły na niej zanotowane trzy nazwiska: Lucjan Szreder, Jan Kozłowski, Jan Wiśniewski. Kim są ci dwaj pozo­stali? Jaką rolę tu odgrywają? Czy mają jakieś powią­zania ze Szrederem? A może zestawienie tych trzech nazwisk jest najzupełniej przypadkowe? Ekspertyza wykazała, że nie zostały napisane ręką Glowerta. Ktoś mu dał tę kartkę, a on ją wsunął do kieszeni marynarki.

Downar ruchem pełnym zniechęcenia odsunął od siebie rozłożone na biurku akta sprawy i spojrzał na

zegarek. Nie mógł doczekać się powrotu Olszewskiego i Pakuły, którzy mieli przywieźć z Józefowa starego. „Co oni tam robią tyle czasu?” - myślał niecierpliwie.

Zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się charak­terystyczny głos Pakuły.

Downar poderwał się.

Po chwili Downar wraz z całą brygadą dochodze­niową jechał do Józefowa.

Olszewski, wspomagany przez Pakułę, starannie przeszukiwał teren.

Porucznik wzruszył ramionami.

Lekarz po pobieżnych oględzinach zwłok potwier­dził tę hipotezę.

Downar roztargnionym spojrzeniem obrzucił zwło­ki, a następnie wysłuchał relacji Olszewskiego. Ze słów porucznika wynikało, że po przyjeździe do domu Ro- dowskich porozumieli się ze starszą panią i poszli do ogrodu, gdzie zazwyczaj przesiadywał w swoim fotelu sobowtór Tomasza Rodowskiego. Znaleźli go leżące­go na trawie. Nie żył już. Telefon był wyłączony i Pa­kuła musiał pojechać do apteki, żeby zadzwonić do komendy. To wszystko.

Pani Helena stała na uboczu, gryzła niezbyt dojrzałe jabłko i z zaciekawieniem przyglądała się milicjantom. Nie robiła wrażenia przejętej tym, co się stało. Downar spojrzał na nią uważnie i spytał:

Rzuciła ogryzek w krzaki i potrząsnęła przecząco

głową.

Wzruszyła ramionami.

Kobieta potrząsnęła głową.

Jakby się ktoś uparł, to co? - podchwycił Dow-

To mógłby przeleźć przez tę dziurę w płocie, tam za sadem. Chłopaki zrobiły, bo na czereśnie i na jabłka do nas przychodzą. Adaś miał naprawić, ale jakoś mu lo niesporo szło. Stale zajęty. No... teraz to sobie od­pocznie.

Poszli.

Posesja od frontu otoczona była pomalowaną na zielono siatką, z tyłu zaś biegł wysoki akacjowy ży­wopłot, wspierający się na kolczastym drucie. W jed­nym miejscu drut był odgięty i żywopłot wyrąbany, pewnie siekierą. Mógł się tędy przedostać nie tylko chłopiec, ale nawet, przy dobrych chęciach i pewnym wysiłku,'dorosły człowiek.

Bardzo proszę.

Wrócili do domu i zasiedli w wygodnych fotelach w tym samym pokoju, w którym tak niedawno Olszew­ski rozmawiał z panią Heleną. Downar był zaskoczo­ny zachowaniem się tej kobiety. Można było sądzić, że aresztowanie córki i zięcia nie zrobiło na niej naj­mniejszego wrażenia. Nie mógł się powstrzymać, aby nie dać wyrazu swemu zdziwieniu.

Widzę, że pani nie bardzo się przejmuje losem swojej córki i zięcia.

Wzruszyła ramionami.

A cóż mi z tego przyjdzie, że się będę przejmowa­ła1 Nawarzyli sobie piwa, to muszą je teraz wypić. Na to me ma rady. Połasili się na te głupie parę dolarów, no i mają kryminał, nie dolary. Muszę chyba poszukać jakiegoś adwokata. Może by mi panowie doradzili, do kogo by się zwrócić? Panowie lepiej wiedzą, który ad­wokat by się nadał.

Downar uśmiechnął się.

Downar słuchał cierpliwie i kiwał głową.

Bezradnym ruchem rozłożyła ręce.

Pomyślała chwilę.

Czy może nam pani podać nazwisko tego swojego znajomego?

Downar uśmiechnął się.

Downar zamyślił się. Przez chwilę milczał. Pani He­lena zaczęła kręcić się na krześle. Zapewne pilno jej było wrócić do gospodarskich zajęć.

Downar zatrzymał ją ruchem ręki.

Downar wstał.

Otoczył ich chłodny półmrok, przesiąknięty zapa­chem starego człowieka. Gęste krzaki bzów zasłaniały okna.

Nie tracąc czasu zabrali się do roboty. Z pedanty­czną dokładnością przeszukali pokój. Stare, zniszczo­ne ubrania, podarta, znoszona bielizna, stosy rozmai­tych rupieci, papiery, kapsle od butelek, pokrywki od słoików po dżemach, kawałki blachy, desek i rozmai­tych drutów, sznurki itp. Nic, ale to absolutnie nic godnego uwagi. Dopiero pod koniec tej pozornie nie­udanej akcji Olszewski znalazł pod tapczanem zawi­nięty w brudną szmatę zniszczony dowód osobisty, wystawiony na nazwisko Jana Kozłowskiego. Foto­grafia nie budziła wątpliwości. To był ten sam staru­szek, który udawał Tomasza Rodowskiego.

Wracali do komendy pogrążeni w głębokiej zadu­mie. Pierwszy przerwał milczenie Downar:

Kiedy zajechali na miejsce, porucznik spytał:

*

W najmniejszym nawet stopniu nie był zmieszany czy zakłopotany tą rozmową. Jego pogodna twarz wy­rażała całkowite zadowolenie z samego siebie, zaś brą­zowe, głęboko osadzone oczy patrzyły z rozbrajającą ufnością na świat i ludzi. Czy zna państwa Rodow- skich? Ależ oczywiście, bardzo dobrze, nawet się z ni­mi zaprzyjaźnił. To bardzo miłe i kulturalne małżeń­stwo. Szkoda, że podobno gdzieś wyjechali.

Downar cierpliwie wysłuchał wielu ciepłych słów pod adresem „przemiłych sąsiadów”. Wreszcie, kiedy te superlatywy nieco straciły na sile, powiedział:

Klonowicz uśmiechnął się w sposób jakby nieco protekcjonalny.

Klonowicz rozłożył ręce.

Klonowicz odchylił głowę do tyłu i zmarszczył brwi, jakby usiłując sobie przypomnieć.

Jakie wrażenie zrobiła na panu rozmowa z tym staruszkiem?

Klonowicz spojrzał zdziwiony.

Może mi pan to trochę bliżej wyjaśni - zapropo­nował Downar.

Mogę pana pocieszyć - uśmiechnął się uprzejmie Downar - pan Szreder już wrócił do kraju. Myślę, że nie będzie pan miał trudności w porozumieniu się z nim.

Klonowicz odwzajemnił się uśmiechem.

Klonowicz spojrzał na zegarek.

Downar wstał, podziękował za rozmowę i odpro­wadził swego gościa do drzwi. Następnie wrócił za biurko. Wyłączył magnetofon i zamyślił się głęboko.

Wszedł Olszewski.

Wybacz, że ci przerywam twórczą zadumę, ale pali mnie ciekawość. Czegoś się dowiedział od tego faceta?

Porucznik bez straty czasu zakrzątnął się koło mag­netofonu. Downar skrzywił się i powiedział:

Po upływie pół godziny Downar wrócił do swojego pokoju. Zastał Olszewskiego czyszczącego sobie paz­nokcie.

Downar pokiwał głową.

Może było, a może i nie było - powiedział senten­cjonalnie Olszewski. - W każdym raze jedno jest pew­ne: mógł podgrandzić tę spinkę z ametystami. Sta­ruszka zapatrzyła się w szachownicę, a on nie zważając na grożący królowej szach...

Downar potrząsnął głową.

Na twarzy Olszewskiego odmalowało się wahanie.

To brzmi przekonująco. Ciągle jednak nie widzę motywów.

Downar niecierpliwie machnął ręką.

Olszewski wzruszył ramionami.

A co mogłem zdziałać? Nic. Wszyscy w kółko powtarzają to samo. Pogotowie przywiozło starego mężczyznę, który nie miał żadnego dokumentu przy sobie. Podał się za Eugeniusza Pawlickiego. Wyglądał na zawodowego włóczęgę i alkoholika. Nie umiał po­dać nawet swojego adresu. Podobno mówił, że cała Warszawa jest jego domem i że mieszka wszędzie. Specjalną opieką otoczyła go pani doktor Rodowska, która zaofiarowała się nawet, że zajmie się umieszcze­niem tego pacjenta w jakimś domu starców. To wszystko. Zeznania personelu są zgodne.

I nie wiadomo, czym on się zajmował przedtem, nim został włóczęgą?

powiedział Downar. - Zanim jednak zdołamy od­powiedzieć na to pytanie, musimy zorientować się w środowisku Jana Kozłowskiego vel Eugeniusza Paw­lickiego.

Rozdział VIII

Stara, dziewiętnastowieczna kamie­nica. Wysłużone mury, pokryte licznymi lisiajami po­zostałymi po odpadniętym tynku, stwarzają nastrój historycznej melancholii. Na podwórzu, przysłowio­wej „studni”, stoją przepełnione pojemniki na śmieci oraz poobijana figura Matki Boskiej, przed którą do­gorywają anemiczne kwiaty. Chłodno tu, ciemno, po­nuro.

Pochylony wiekiem dozorca z obwisłymi siwymi wąsami informuje niechętnie, że winda od kilku dni nieczynna. Na szóste piętro trzeba iść wąskimi drew­nianymi schodami. Są bardzo brudne i obficie zaplute. Kiedyś było to wejście kuchenne, dla służby i dostaw­ców.

Downar z pewnym wysiłkiem wywindował się po tej krętej drabjnie, a i Olszewski, chociaż młodszy, trochę się zasapał. Wreszcie znaleźli się w szerokim koryta­rzu, oświetlonym „oszczędnościową” żarówką zawie­szoną u sufitu. Z tego korytarza wchodziło się do po­szczególnych mieszkań, a raczej do pokoi, które za dawnych czasów były skromnymi kawalerkami. Za­stukali do pierwszych lepszych drzwi.

Zaraz potem stało się coś takiego, co ich w pierwszej chwili zupełnie oszołomiło. Na wieść, że milicja dopy­tuje się o Jana Kozłowskiego, zaroiło się w mrocznym korytarzu. Ze wszystkich mieszkań wysypali się zacie­kawieni, żądni sensacji lokatorzy. Stare, rozczochrane kobiety w brudnych szlafrokach i przydeptanych pan­toflach, dawno nie goleni, ale za to całkiem niedawno podpici mężczyźni, jakieś przedziwne typy, których płeć i wiek trudno byłoby określić, znalazła się też wśród nich garbuska oraz inwalida chodzący o kulach. Downar pomyślał, że tak właśnie wygląda pewnie sa­bat czarownic na Łysej Górze.

Kobieta w rudej peruce zwróciła ku nim gorejące spojrzenie.

Przede wszystkim musieli się dowiedzieć, od jak Jan Kozłowski nie pokazuje się w swoim kaniu. Na ten temat opinie były bardzo różne.

' twierdzili, że przed paroma miesiącami wyszedł papierosy i nikt go więcej nie widział, inni utrzy- ali z całą stanowczością, że zniknął przed dwoma , a byli i tacy. którzy twierdzili, że o wiele dawniej, ód ogólnego gwaru nie sposób było wywniosko- kto ma rację.

EPozostali zgromadzeni potwierdzili tę wersję, ale Składnie nikt sobie nie mógł przypomnieć, kiedy to było.

Następne pytanie brzmiało:

! w tej sprawie również zdania były podzielone.

Garbuska podskoczyła, f - U jakiego znowuż adwokata? Co też pani opo­wiada za brednie? Ja chyba najlepiej wiem. Kozłowski ¡pracował w szpitalu. Na pewno w szpitalu. Niech pa­powie nie słuchają tej sklerotyczki.

'i Jaka sklerotyczka? Co za sklerotyczka?! - wy- buchnęła blondyna. Ja pani pokażę sklerotyczkę!

Znowu wtrącił się inwalida.

' - A ty skąd to wiesz? - wybełkotał jej przyjaciel, który na chwilę zniknął w swoim pokoju, a teraz wró- cił jeszcze bardziej pijany. - Skąd ty wiesz tyle o tym cholernym Kozłowskim? A w ogóle to się nie wtrącaj do nic swoich rzeczy, bo na tym się skończy, że cię zabiorą do kicia. Na co ci to? Daj sobie spokój z Koz­łowskim.

Jeszcze przez dłuższą chwilę trwała ożywiona wy­miana zdań na temat miejsca pracy Jana Kozłowskie­go. Wreszcie Downar doszedł do wniosku, że dalsze przebywanie w tym źle oświetlonym, wypełnionym zapachem stęchlizny korytarzu jest stratą czasu. Spoj­rzał na stojącego obok porucznika.

Sprawa ta okazała się nadspodziewanie prosta. Właścicielka rudej peruki miała klucz do pokoju Jasia.

Pokój oznaczony numerem siedemdziesiątym dzie­wiątym był niemożliwie zagracony. Panowała tu taka ciasnota, że pomiędzy najrozmaitszymi meblami, a ra­czej resztkami mebli oraz wszelkiego rodzaju rupie­ciami, trudno się było przecisnąć. Na oknach stały rze­czywiście doniczki z kaktusami różnego gatunku. Dawno tu nie wietrzono. Ciężkie, smrodliwe powie­trze tamowało oddech.

Downar zamknął drzwi na klucz, żeby się zabezpie­czyć przed ciekawymi natrętami, a następnie otworzył obydwa okna. Żwawo zabrali się do roboty. Nie było to łatwe zadanie.

Musieli uporać się z taką ilością nikomu niepo­trzebnych, dziwacznych nieraz przedmiotów, że ręce im mdlały, a pot kroplisty zraszał czoła. Łatwiej było przeszukać ośmiopokojowe mieszkanie aniżeli tę ka­walerkę Jana Kozłowskiego.

Ich trud nie poszedł jednak na marne. Olszewski znalazł w drewnianej skrzynce pęk kluczy zawiniętych starannie w nasyconą tłuszczem szmatę, zaś Downar wydobył z blaszanego pudełka kawał wosku. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

Na nowo podjęli przerwaną na chwilę robotę, nic już jednak godnego uwagi nie znaleźli. Żadnych li­stów, żadnych notatek, żadnych adresów.

Sąsiedzi Jasia Kozłowskiego wytrwale czekali na nich na korytarzu. .

Nie wdając się już w żadne pogawędki, zbiegli pręd­ko po krętych schodach.

Kiedy znaleźli się na podwórzu, Downar powie­dział:

Właściciel melancholijgie zwisających wąsów nie

był jednak człowiekiem zbyt rozmownym. Cedził sło­wa wolno, z namysłem, jakby od tego, co powie, zale­żało jego życie.

Kiedy go pan widział po raz ostatni? spytał Downar.

A bo ja wiem? Nie pamiętam. Będzie już może z rok, jak go nie widzę. Nie pamiętam.

Bardzo rzadko. Ani ja nie miałem do niego nigdy żadnego interesu, ani on do mnie. To i o czym mieliś­my rozmawiać?

Bardzo lubił. A jak wypił, to nawet hojną miał rękę. Kiedyś to mi nawet dał tysiąc złotych. Ot tak, za nic.

A miał. Pieniędzy to mu nigdy nie brakowało. Czasem to się nawet dziwiłem, że sobie lepszego mieszkania nie skombinuje.

Tego nie powiem, bo nie wiem. Nigdy nie rozma­wialiśmy o jego pracy.

Pożegnali smutnego dozorcę i wrócili do komendy.

Jak z niesamowitego filmu przyznał Olszewski.

Nie możemy wykluczyć takiej ewentualności. Te­raz musimy jak najszybciej ustalić, gdzie pracował.

Mamy do dyspozycji cztery wersje: u adwokata, w szpitalu, w hipotece, w PZU.

Dlaczego tak nagle zniknął"? zadumał się Ol­szewski. Wyszedł po papierosy i przepadł. Dlaczego?

Myślę, że można zaryzykować dwie odpowiedzi na to pytanie - powiedział Downar. Albo amnezja na tle sklerotycznym, albo stary prowadził jakieś cie­mne interesy, przestraszył się i zwiał.

Olszewski zastanowił się przez chwilę.

Mnie bardziej przemawia do przekonania ta dru­ga hipoteza.

Chyba się z tobą zgadzam. Takim starym face­tem, który nagle zapomniał, gdzie mieszka i jak się nazywa, ktoś by się przecież zainteresował, przede wszystkim milicja. Dowód osobisty miał przy sobie.

Downar wzruszył ramionami.

Widziałeś tych jego sąsiadów. Komu tam w gło­wie zajmować się tym, że ktoś zginął. Poszedł, to po­szedł. Trzeba sprawdzić w administracji, dowiedzieć się, czy zapłacił za mieszkanie. Poza tym chyba zaj­rzymy do ŻUS-u. Jeżeli gdzieś pracował, to musiał być ubezpieczony. Wprawdzie Janów Kozłowskich jest zapewne spora gromadka, ale może to jakoś wydedu- kujemy. Jeżeli pobierał rentę, sprawa będzie łatwiej­sza.

Olszewski już myślał o czym innym. Po chwili spy­tał:

Czy jesteś skłonny łączyć ze sobą te dwa morder­stwa, otrucie starego i zasztyletowanie Glowerta?

Downar nie od razu odpowiedział. Wypił szklankę wody, wstał i przeszedł się po pokoju.

No cóż... Istnieją niewątpliwie pewne dane po te­mu, aby szukać związku między tymi dwiema zbrod­niami. Ciągle jednak mamy za mało danych, żeby mówić bardziej konkretnie na ten temat. W obecnej chwili możemy tylko snuć domysły, nic poza tym.

Downar potrząsnął głową.

*

W ADM nie miano żadnych pretensji do lokatora zajmującego lokal oznaczony numerem siedemdziesiąt dziewięć. Komorne zapłacił za trzy lata z góry. Jako emeryt uprawniony był do otrzymywania kartek żyw­nościowych. Nie korzystał jednak z tego i w ogóle do administracji nie miał żadnych interesów, od dawna nikt go tu nie widział.

Zapłacił komorne za trzy lata z góry? zdziwił się Downar. - Jak na emeryta, to spora suma.

Właśnie przytaknęła urzędniczka. Pamiętam, że wszyscyśmy się tutaj wtedy dziwili.

Tak. Mamy to odnotowane w księgach, figuruje w naszej ewidencji jako emeryt.

Z administracji Downar zatelefonował do Olszew­skiego, prosząc go, żeby pojechał na Senatorską do ZUS-u. Sam zaś wrócił do komendy.

Zaledwie zdążył rozłożyć na biurku akta sprawy i wygodnie usadowić się w swoim służbowym fotelu, kiedy zapukano do drzwi i wszedł Pakuła.

Sierżant usiadł, odsapnął i wyjął papierosy.

Ja nie pytam o sosny - zniecierpliwił się Downar.

Co z Klonowiczem?

Downar pomyślał chwilę.

Wiem, wiem, ale on tam nigdy nie bywa. Przewa­żnie siedzi w swoim pokoju albo chodzi na spacer nad Świder. Ciężka sprawa.

;ny sierżanta można było wnioskować, że nie ca go to „świeże powietrze”, ale nie próbował ać. Schował do pudełka nie dopalonego pa- pożegnał się i wyszedł, mrucząc coś pod no-

wski pojawił się pod koniec urzędowania. Był nym humorze.

Cały dzień straciłem w tym cholernym ZUS-ie - „d/iał i napił się wody.

\o i co? - spytał Downar. - Dowiedziałeś się cze- wreszcie?

Dowiedziałem się. Kozłowski pracował w hipote- charakterze woźnego. Dwa lata temu poszedł na yturę. I wyobraź sobie, sensacja...

W tedy będziemy musieli dojść do tego, skąd te ■'¿ony. Siedząc na tym fotelu u Rodowskich fortuny chyba nie dorobił. W każdym razie dobrze, że wie- . gdzie pracował.

Olszewski zamyślił się.

Spojrzeli na siebie.

iedzić?

Mam taki zamiar.

Rozdział IX

Dziewczyna była bardzo ładna. Wy­smukła, doskonale zbudowana, miała duże cie- oczy i gęste kasztanowate włosy upięte w mocny \ Nie hołdowała modnej fryzurze, tak bardzo dniającej jedzenie zupy. Poruszała się lekko i anie, jak zawodowa tancerka. Mogła uchodzić za r kobiecego wdzięku i urody. Jednak doświadczo- obserwator dostrzegał w tej twarzy rafaelowskiej 'onny coś niepokojącego. Ten dziewczęcy, pozor- naiwny wdzięk maskował znakomicie zimne, bez- ędne wyrachowanie, cynizm oraz prawdziwie mę- energię.

może ja mogłabym służyć panom jakimiś informacja­mi? Chodzi prawdopodobnie o kupno nieruchomości, a może panowie sami chcieliby coś zaoferować? W tej chwili mamy właśnie paru kupców, którzy czekają na interesujące propozycje.

Downar z zawodową rutyną przyjrzał się współpra­cownicy Lucjana Szredera. Przyszło mu na myśl mło­dzieżowe określenie: „zmyłkowa cizia”. Uśmiechnął się i powiedział:

Nie jesteśmy klientami i nie reflektujemy na kup­no domu. Jesteśmy z komendy milicji.

O! - zdziwiła się. W jej głosie jednak nie wyczu­wało się niepokoju, jaki zazwyczaj towarzyszy poja­wieniu się przedstawicieli władzy.

Bardzo proszę. Wolałabym jednak, żeby panowie

przyszli, jak będzie pan Szreder. Cóż ja...?

Obejrzała dokładnie legitymacje.

Znaleźli się w dużym pokoju, obudowanym szafa­mi, które sięgały niemal do sufitu. Na środku stało solidne mahoniowe biurko starego typu. Obok małe biureczko oraz stolik z maszyną do pisania. Umeblo­wania dopełniały cztery wyściełane krzesła i dwa klu­bowe fotele.

Usiedli na krzesłach, oceniając zgodnie fotele jako meble zbyt wygodne do tej rozmowy.

Może panowie mają ochotę na kawę? Zaraz zapa­rzę.

Odmówili uprzejmie, ale stanowczo.

Magdalena Starzecka ulokowała się w fotelu, pre­zentując bardzo długie i bardzo zgrabne nogi. W każ­dym jej ruchu wyczuwało się, iż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jakie wrażenie robi na mężczyznach.

Downar zręcznie udawał, że nie dostrzega wdzię­ków pięknej sekretarki Lucjana Szredera. Olszew­skiemu szło to o wiele trudniej.

Więc pani tutaj pracuje - powiedział Downar, że­by jakoś zacząć rozmowę.

Leciutko skinęła głową.

Dawała odpowiedzi krótkie, oszczędne, nie nawią­zując żadnych towarzyskich pogawędek. Downar po­stanowił przejść do bardziej konkretnej tematyki.

Zmarszczyła brwi.

Zwyczajnie. Zapytałem, czy pan Szreder jest sympatyczny jako szef.

Zapewne przyznał Downar. - Jak długo pani współpracuje z panem Szrederem?

Czy pani zna państwa Rodowskich?

Downar znowu się uśmiechnął.

Energicznym ruchem potrząsnęła głową.

Zabójstwa dokonano w willi pana Szredera, u którego pani pracuje. W tej sytuacji nie może się pani dziwić, że panią przesłuchujemy.

Wobcc tego słucham. Jakie jest następne pytanie?

głos jej zabrzmiał sucho, oficjalnie.

Na,to pytanie może panom udzielić odpowiedzi wyłącznie pan Szreder. Ja nie jestem upoważniona.

Downar wstał. Olszewski poszedł za jego przykła­dem.

Kiedy znaleźli się w wozie, porucznik powiedział:

Czy tylko to zauważyłeś? - spytał obojętnie Dow­nar.

Nie tylko. Zauważyłem także, że to cwaniara kuta na cztery nogi.

Cieszę się, że nie straciłeś resztek zdrowego roz­sądku. Obawiałem.się, że ta wizyta odebrała ci zdol­ność prawidłowego rozumowania.

Downar uśmiechnął się.

*

Na drugi dzień Downar później niż zwykle przy­szedł do komendy. Miał parę spraw na mieście do załatwienia, między innymi odwiedził zaprzyjaźnione­go włamywacza, który już od dawna zerwał z działal­nością przestępczą i obecnie zarabiał na skromne utrzymanie jako ślusarz.

W ciasnym kantorku mieszczącym się za warszta­tem odbyli poufną rozmowę.

O, właśnie. Z ust mi to pan major wyjął. Albo biuro, albo te nowoczesne mieszkania, co to je małym palcem można otworzyć.

Downar starannie zapakował klucze i włożył do teczki.

Eks-włamywacz skrzywił się.

W komendzie Olszewski powitał Downara jednym słowem.

Byłem w banku. Wyobraź sobie, że ten stary miał na koncie ponad dwa miliony złotych. Masz pojęcie?

Przecież nie z emerytury. Przysłali wyniki badań -

dodał po chwili. - Położyłem ci na biurku.

J- zwłok potwierdziła przypuszczenie lekarza,

Go o tym sądzisz? - spytał Olszewski.

No cóż... Ktoś przedzierał się przez ten otwór w ocie i zahaczył o akacjowe kolce. Nic poza

A o tych śladach nóg czytałeś?

Jeszcze nie.

Facet, który przedzierał się przez ten żywopłot, buty również zagranicznego pochodzenia. Po- r w naszym przemyśle obuwniczym nie używają podeszwy gumy o takim rysunku. Tak przynaj- ' j twierdzi Zakład Kryminalistyki, a im chyba mo- wierzyć.

O czym mówisz?

O naszej wczorajszej rozmowie z tą dziewczyną. Nie rozumiem.

Obawiam się, że to było za wcześnie.

Nie przejmuj się - pocieszył przyjaciela Olszew-

Zobaczymy - powtórzył Downar. - Trochę się że... - Machnął ręką. - Zresztą mniejsza z tym. lej chwili najbardziej interesuje mnie hipoteka.

Rozdział X

Sierżant Kaczmarek był bardzo za- wany i zaintrygowany.

mowlę, szybkość przepisowa, osiemdziesiątka, i że- Mr się tak wpakował. Nie do pojęcia. Żeby chociaż w pocy. ale w biały dzień?

y, ozdobionej krótko przystrzyżonym wąsikiem. - ospali się, czy jak?

Wreszcie nadjechał ambulans.

Lekarz nie miał tu już nic do roboty. Stwierdził on. zamienił parę słów z porucznikiem i wrócił do zu. Sanitariusze ułożyli zwłoki na noszach. Wszyst-

o odbyło się szybko, sprawnie, bez zbędnej gadani- y.

*

Dyżurny oficer podniósł zmęczony wzrok znad pa­pierów i spojrzał niechętnie na tych z drogówki.

Jechał z nadmierną szybkością?

Dyżurny oficer spojrzał uważniej na mówiącego.

*

Wróciwszy z miasta Downar spotkał na korytarzu Olszewskiego.

Jedyną reakcją było zmarszczenie brwi.

Zdjęte.

Nic specjalnego. Wóz leciał z Warszawy w kie­runku Otwocka. Przed Falenicą stała ciężarówka na­ładowana cementem, po prawej stronie szosy. Praw­dopodobnie z przeciwnej strony ktoś jechał i dlatego fiat nie mijał ciężarówki. Chciał zahamować, hamulce nawaliły i władował się na ciężarówkę. To wszystko.

Olszewski patrzył na niego wyczekująco. Wreszcie przerwał przedłużające się milczenie:

Tak. Od czterech dni jest w Krakowie. Alibi bez­sporne.

Downar pokiwał głową.

Właśnie. Może się bał. Ale czego, a raczej kogo? Nas? A może zabójcy Glowerta? Bo musimy założyć dwie ewentualności: albo Szreder z jakichś sobie tylko wiadomych powodów wykończył Glowerta i chciał sobie zapewnić alibi lokując się na drugim końcu Pol­ski, albo bał się, że może podzielić los Glowerta.

Downar odsunął od siebie akta, wstał, otworzył okno i odetchnął głęboko.

Downar uśmiechnął się blado.

Sam tam mieszkał?

Downar zrobił zdziwioną minę.

Olszewski nie wyglądał na przekonanego.

Downar zdecydowanym ruchem potrząsnął głową.

A może jechał do Józefowa, żeby zobaczyć się z Klonowiczem? - powiedział wolno Downar.

Olszewski podskoczył na krześle.

Downar wzruszył ramionami.

*

Czarna wołga zatrzymała się przed sztachetami wy­konanymi z solidnego żelaza. Gdzieniegdzie rudymi plamami osiadła rdza, znacząc upływający czas. Z pewnym wysiłkiem uporali się z oporną furtką, która ustąpiła z żałośliwym skrzypnięciem.

Tym razem obeszło się bez włamywania. Otworzyli drzwi kluczami znalezionymi w kieszeni płaszcza Je­rzego Wiśniewskiego.

Już na pierwszy rzut oka doszli do przekonania, że spóźnili się z tą akcją. Mieszkanie było dokładnie, bardzo systematycznie splądrowane. Ubrania i bieli­znę powyrzucano z szaf, szuflady powysuwane z biur­ka i ze stołów stały na podłodze, książki były zdjęte z półek i powyciągane z szaf. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś tu czegoś szukał, że się bardzo śpieszył, i że nie miał czasu na robienie porządków.

Downar spojrzał na swojego towarzysza.

Pobieżnie przejrzeli rozrzucone na podłodze rzeczy,

znajdując oczywiście nic, co by ich mogio zainte- wać.

ndą.

*

Czarna, drobna, miała długi spiczasty nos i lekko ośne brązowe oczy. Spojrzenie bystre, przenikliwe, feujne. Robiła wrażenie osoby, która jest w nieustan­nym pogotowiu i szykuje się do odparcia jakiegoś ata­ku. Włosy ciemne, zupełnie proste, przycięte nad czo­łem w grzywkę.

Wzruszyła ramionami.

Samotnie. Zdaje się, że miał zamiar powtórnie się ożenić, ale bo ja wiem... A w ogóle to nie bardzo ro­zumiem, dlaczego mnie pan wypytuje o to wszystko, po co ta cała rozmowa? Wyrżnął w ciężarówkę, no to wy rżnął, i nie ma o czym gadać.

Downar nie zareagował na tę nie pozbawioną słusz­ności uwagę. Chciał się czegoś dowiedzieć, ale posta­nowił działać ostrożnie.

F - Mamy dalszych krewnych, ale nie tutaj, w Sta­nach Zjednoczonych.

Byłam raz u ciotki. Nie podoba mi się w Ameryce.

Wzruszyła niechętnie ramionami.

Chyba tak. Zresztą nie wiem. Miał ten dom na Saskiej Kępie.

Downar doszedł do wniosku, że musi, chociaż częś­ciowo, odkryć karty. Pochylił się nad biurkiem i utk­wił spojrzenie w ciemnych, skośnych oczach.

Niech mnie pani uważnie posłucha - powiedział wolno, wyraźnie akcentując każde słowo. - Istnieje uzasadnione przypuszczenie, że brat pani nie zginął w tym wypadku z powodu własnej nieostrożności.

Ale kto? Kto mógł to zrobić? Dlaczego? Dlacze­go? - powtórzyła wzburzona.

Downar uśmiechnął się dobrotliwie.

Ależ proszę pani, niechże pani nie bierze sobie tak

do serca moich pytań. To przecież zwykła towarzyska rozmowa. Pytam przez ciekawość. Proszę się tak bar­dzo tym nie przejmować.

Rzuciła mu niechętne, złe spojrzenie.

Ponieważ pani jest zdenerwowana, więc chyba na dzisiaj skończymy. Jeżeli potrzebowałbym dodatko­wych informacji, to pozwolę sobie zatelefonować do pani.

Nazajutrz po tej rozmowie Olszewski wrócił z PKO, przynosząc sensacyjną wiadomość. Jerzy Wiśniewski posiadał w depozycie osiem książeczek oszczędnościo­wych na łączną sumę trzy miliony dwieście tysięcy zło­tych.

Downar gwizdnął przeciągle.

Nie licząc wozu i willi na Saskiej Kępie - zauwa­żył Olszewski.

Downar postanowił bezzwłocznie pojechać do Rady Narodowej.

Wywiad przeprowadzony w miejscu pracy Jerzego Wiśniewskiego nie przyniósł jednak żadnych specjal­nych rewelacji. Zarówno przełożeni jak i koledzy wy­rażali się o zmarłym 7 najwyższym uznaniem. Cichy, spokojny, pracowity, obowiązkowy, punktualny, sło­wem same superlatywy. Czy miał jakąś dziewczynę? Nikt na ten temat nic nie wiedział. Skąd mial pienią­dze, żeby kupić willę, samochód? Podobno pomagała mu finansowo rodzina, mieszkająca w Stanach Zjed­noczonych. Z kim się kontaktował, z kim się przyja­źnił? I na ten temat także nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. Wiśniewski był człowiekiem bardzo skry­tym, zamkniętym w sobie. Z nikim w biurze nie utrzymywał ani towarzyskich, ani tym bardziej przyja­cielskich stosunków. Mówił mało, tylko rzeczy konie­czne, i w ogóle robił takie wrażenie, jakby nie chciał, żeby go spostrzegano.

Downar niezbyt zadowolony wrócił do komendy. Olszewski z pedantyczną dokładnością porządkował akta sprawy.

Zabrali klucze znalezione w mieszkaniu Jana Koz­łowskiego i pojechali.

Przewidywania Downara okazały się trafne. Klucze pasowały do różnych pokoi na parterze, na pierwszym

Kiedy wracali do komendy, Olszewski zauważył, że jego towarzysz jest niezwykle podniecony. Co chwila próbował gwizdać jakąś melodię, naraz przestawał, kręcił głową, bębnił palcami po kolanach, i w ogóle zachowywał sję dość dziwnie.

Downar spojrzał na niego z takim roztargnieniem, jakby go dopiero w tej chwili zobaczył.

Jaki związek? O czym ty mówisz? - zainteresował się Olszewski.

Downar podniósł rękę do góry.

Czekaj, czekaj, nic nie mów. Pozwól mi się sku­pić. Musi to mieć jakiś związek, do licha, musi!

W' komendzie zastali Pakułę, który niecierpliwie czekał na majora.

Właśnie, obywatelu majorze, że nie mam. Nie wy­chodzi mi. Nie wiem, co robić.

Ruszcie głową poradził Downar.

Sierżant miał zbolałą minę.

Ruszam i nic z tego. Ale za to mam wiadomość.

Pakuła poprawił się na krześle i odchrząknął.

Więc było tak, obywatelu majorze. Poszedłem na obiad do „Józefinki”. To taka podła knajpa w Józe­fowie. Tylko gulasz i gulasz, a krupnik to ostatnio był na nieświeżym mięsie.

Otóż wychodzę ja z tej „Józefinki” - mówił dalej spokojnie sierżant - patrzę, a tu obok przy kiosku stoi Klonowicz i kupuje papierosy i jakieś pisma. Cofną­łem się za winkiel i obserwuję. Podeszła do tego kio­sku elegancka babeczka, kupiła gazetę, a Klonowi- czowi wsunęła coś do ręki. Pewnie jakąś kartkę. Boja wiem zresztą...

Downar wyjął z szuflady powiększoną fotografię Glowertowej.

Sierżant przyjrzał się uważnie.

Pakuła potrząsnął głową.

No, dobrze - zakończył rozmowę Downar. - 'racajcie do Józefowa i dalej pilnujcie Klonowicza. niecznie muszę mieć odciski jego palców.

*

Na drugi dzień wczesnym rankiem Olszewski poja­wił się w komendzie. Zastał Downara obłożonego ro­cznikami „Życia Warszawy” i notującego coś bardzo pilnie.

Downar podniósł głowę i spojrzał na porucznika.

Rozdział XI

Pakuła od dłuższego czasu przeży­wał duszne udręki. Początkowo powierzone mu zada­nie wydawało się proste i nie wymagające specjalnych kwalifikacji. Ileż to już razy w swojej karierze milicyj­nej zdobywał dyskretnie odciski palców osób podcj- anych. W danym wypadku okazało się jednak, że rawa wcale nie jest taka łatwa. Klonowicz nie dawał absolutnie żadnych okazji, żeby można było niepo­strzeżenie zdobyć jego linie papilarne. Pakuła trapił się tym bardziej, iż wiedział, że major czeka niecierpliwie na rezultat jego pobytu w Józefowie. A tu dzień za dniem mijał, i nic.

Obecnie całą nadzieję pokładał w beżowym fiacie 126p. „Gdzie tę cholerę zaklinować?” myślał drapiąc się zafrasowany po głowie i obmyślając coraz to nowe zasadzki. I wreszcie los się do niego uśmiechnął.

Było ciepłe, słoneczne popołudnie. Nagrzane sosny pachniały żywicą, wrzosy fioletowymi plamami bły­szczały na mchach. Pakuła jechał wolno w kierunku bocznej drogi, biegnącej półkolem do szosy Warsza­wa Otwock. Oglądał się za siebie, tracąc z każdą chwi­wiarę w powodzenie tej akcji. Wiedział co prawda, że Klonowicz chętnie chodzi tędy na spacery, ale przecież nie była to jego jedyna trasa. I nagle... Serce sierżanta zaczęło bić przyśpieszonym rytmem. Tak, to on... To Klonowicz. Poznał go z daleka po szarym ubraniu i słomkowym kapeluszu z małym rondem. Szedł od strony podrośniętego sosnowego zagajnika.

Pakuła błyskawicznie skręcił w lewo i wjechał w głęboki piach. Przez, chwilę szumiał motorem, nie próbując jednak ruszyć z miejsca. Następnie wysiadł, obszedł wóz dookoła i zaczął go z widocznym wysił­kiem pchać. Po pewnym czasie nadszedł Klonowicz.

Pakuła podniósł głowę, otarł zroszone potem czoło i uśmiechnął się z wdzięcznością.

Wspólnymi siłami zaczęli pchać beżowego fiata, który nie stawiał zbytniego oporu. Po chwili znalazł się już na twardym'gruncie.

Może pan jechać - powiedział Klonowicz. - Ale to nie jest samochód do terenowej jazdy.

To w ogóle'nie jest samochód. Dziękuję panu ser­decznie. - Pakuła ukłonił się, siadł za kierownicą i ru­szył. Po upływie dziesięciu minut wydostał się na szo­sę. którą pojechał w kierunku Otwocka. Po drodze skręcił w boczną, pustą uliczkę, noszącą nazwę „Za­ciszna”, na końcu której były krzaki. Zatrzymał się, wysiadł, a widząc, że w pobliżu nie ma nikogo, zabrał się z zapałem do zdejmowania z. karoserii odcisków palców. Pogwizdywał przy tej czynności wesoło.

*

Downar odłożył długopis i przetarł zmęczone oczy.

Nigdy nie przypuszczałem, że tylu ludzi wyjeżdża od nas za granicę na parę lat powiedział i uderzył palcem w leżące przed nim na biurku zapisane kartki papieru. Trzeba będzie przeprowadzić błyskawiczną akcję.

Dla ciebie mam inną propozycję.

Mianowicie?

Przejedziesz się do Gdyni.

W jakim celu?

W tych dniach przypływa „Batory'”. Mam wia­domości, że na pokładzie znajduje się duża grupa na­szych rodaków z Polonii amerykańskiej.

Downar wstał i przeszedł się po pokoju, nucąc bar­dzo fałszywie swoją ulubioną arię z „Poławiaczy pe­reł”.

Zastanów się chwilę - mówił dalej Downar i zno­wu zaczął chodzić po pokoju. Zastanów się, jakie konkretne dane mamy w tej chwili w rękii, jakimi fak­tami rozporządzamy. Więc najpierw Glowert, który przyjechał ze Stanów Zjednoczonych z żoną, zostaje zabity w willi Szredera, pośrednika w handlu nieru­chomościami. Szreder często wyjeżdża za granicę, z czego można wnioskować, że dysponuje walutą. Na­stępnie zostaje otruty były woźny z hipoteki, który w swym mieszkaniu przechowywał podrobione klucze pasujące do urzędowych pokoi, i który miał na swym koncie bankowym pokaźną kwotę. W dalszym ciągu mamy wypadek samochodowy, który nie byl wypad­kiem a zabójstwem, popełnionym na osobie Jerzego Wiśniewskiego. Jerzy Wiśniewski odwiedzał kilka­krotnie swoją rodzinę w Stanach Zjednoczonych. Jeź­dziła tam także jego siostra. Prócz tego mamy na tape­cie Klonowicza, który wprawdzie obecnie mieszka w Londynie, ale posiada obywatelstwo amerykańskie i niewątpliwie utrzymuje stałe kontakty ze swoimi ame­rykańskimi przyjaciółmi. Jednym słowem Ameryka, hipoteka i handel nieruchomościami. Czy to ci nic nie mówi?

Olszewski strzelił w palce.

Właśnie tak sądzę - powiedział Downar, nie dając mu dokończyć. I dlatego chciałbym, żebyś nawiązał kontakt z naszymi amerykańskimi rodakami.

*

Teraz już Downar zaczął działać energicznie. Nie miał oczywiście stuprocentowej pewności, że jego ro­zumowanie jest prawidłowe, ale postanowił iść kon­sekwentnie po raz obranej linii. Zawodowa intuicja mówiła mu, że się nie myli. Nie miał wprawdzie jeszcze wyrobionego poglądu jeśli chodziło o powiązania Glowertowej i Klonowicza ze sprawą, ale był przeko­nany, że to się wyjaśni w toku śledztwa. Na razie nale­żało ustalić szereg faktów, które były niezbędne do stworzenia pełnego obrazu.

Po porozumieniu się z pułkownikiem Leśniewskim Downar utworzył coś w rodzaju „brygady specjalnej”, która składała się z sześciu zmotoryzowanych funk­cjonariuszy. Zadaniem tych ludzi było możliwie jak najszybsze sprawdzenie wszystkich domów w podwar­szawskich okolicach, których właściciele powyjeżdżali na parę lat za granicę i dali ogłoszenia do prasy, iż pragną wynająć na ten czas nieruchomość. „Z powodu wyjazdu za granicę wynajmę willę w Leśnej Podkowie na okres trzech lat.” Albo: „Wyjeżdżam na placówkę zagraniczną. Wynajmę dom z ogrodem w okolicy Wo­łomina na dwa lata”. Lub jeszcze inaczej: „Solidnym, z referencjami, wynajmę na cztery lata dom w Warce. Duży sad. Tylko poważne oferty”. W każdym z takich ogłoszeń był oczywiście podany numer telefonu albo adres. Akcja zainicjowana przez Downara została na­zwana „Dom pod Warszawą”.

Downar skinął głową.

*

Tymczasem Olszewski miał pełne ręce roboty. Mu­siał porozumieć się z miejscową komendą, uzgodnić szereg spraw z władzami portowymi, nawiązać kon­takt z celnikami i kontrolą paszportów. Zabrało mu to sporo czasu. Z każdym trzeba było omówić sprawę, wytłumaczyć, ustalić sposób działania. Wreszcie wszystko było gotowe. Nie pozostało nic innego, jak usiąść spokojnie w kawiarni czy w jakiejś portowej knajpce, i czekać na „Stefana Batorego”.

Przypłynął. I zaraz powstał w porcie niecodzienny ruch. Biegano, krzyczano, nawoływano się wzajemnie.

Każdy chciał być pierwszy, każdy chciał jak najszyb­ciej powitać krewniaków zza oceanu. Dolarowe roz- namiętnienie błyszczało w ludzkich oczach.

Olszewski uwijał się jak w ukropie. Prosił, przypo­minał, uzgadniał, i sam na własną rękę zaczepiał ame­rykańskich rodaków. Wciąż bez rezultatu. Zmęczony, zziajany, począł już tracić nadzieję. „Niech to wszyscy diabli - mruczał wściekły. - Downarowi się zdaje, że to taka prosta sprawa, znaleźć odpowiedniego czło­wieka w tym tłumie. Niechby sam spróbował”.

Na koniec jednak jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem. Jeden z celników powiadomił go, że natrafił na pasażera, który prawdopodobnie mógłby mu udzie­lić potrzebnych informacji.

Stary, wysoki mężczyzna ubrał się odświętnie na powitanie ojczyzny. Ciemnogranatowy garnitur, biała koszula, barwny krawat, zaś na nogach czarne buty tak starannie wyczyszczone, że błyszczały jak lakierki. Na szyi zawiesił potężnych rozmiarów aparat fotogra­ficzny, a na ramieniu niósł elegancką skórzaną torbę na szerokim pasku. Braki uwłosienia na głowie re­kompensowały potężne siwe wąsy oraz efektowne bo­kobrody a la Franciszek Józef. Mówił wolno, wyra­źnie, leciutko przeciągając. Amerykańskie slangi nie zdołały zdeformować jego śpiewnego wileńskiego ak­centu.

Szare oczy spojrzały badawczo spod krzaczastych brwi.

Wąsacz stanowczym ruchem potrząsnął głową.

Ja, panie dobrodzieju, przestałem się spieszyć dwadzieścia lat temu. Dosyć już się w życiu naspieszy- łem. Mam tu pokój zarezerwowany w hotelu. Chcę obejrzeć nasze porty, Gdańsk, Szczecin, Gdynię. Po­siedzę tu kilka dni, a potem jadę do rodziny, do Rze­szowa. Ale rodzina może poczekać. Wiem, że oni cie­kawi, ile ja też tych dolarów im przywiozłem, a ja dolarów nie przywiozłem, bo nie mam na zbyciu, a tym, co mam, muszę siebie zabezpieczyć na stare lata. Rodzina dolarów ode mnie nie dostanie. Ot, i przyk­rość.

Może pana odwiedzę w hotelu? - zaproponował Olszewski. - Jak pan trochę odpocznie po podróży.

Klemens Dowgiałło znowu pokręcił głową.

Usiedli. Badawcze spojrzenie staruszka trochę pe­szyło Olszewskiego. Wydawało mu się, że te trochę wypłowiałe oczy przewiercają go na wylot.

No więc tak - Olszewski odchrząknął. - Poszuku- kogoś wśród Polonii amerykańskiej, kto w ich paru latach nabył dom w okolicach War-

Śzwagier kupił. Znaczy się, mąż mojej siostry !ni.

kiedyś do mnie tak: „Starzeję się, Klemensie, i niewiele mi już tego życia zostało. Chciałbym, żeby mnie w ojczyźnie pochowano. Kupię sobie jakiś domek nieda­leko Warszawy, dolary będą mi przysyłać z Ameryki, i tak w spokoju między swoimi żywota dokończę”. Tak powiedział, panie dobrodzieju, i tak zrobił. W zeszłym roku tutaj przyjechał i dom z ogrodem kupił.

Dowgiałło roześmiał się, pokazując wspaniałe, po­dejrzanie błyszczące zęby.

Olszewski czuł, że stary jeszcze by sobie z nim dłużej pogawędził, ale śpieszył się. Wiedział przecież, że w Warszawie czeka na niego niecierpliwie Downar. Za­pisał więc w notesie adres szwagra Krzysiaka, podzię­kował za rozmowę, życząc panu Dowgialle przyje­mnego pobytu w ojczystym kraju, i pobiegł w kierun­ku postoju taksówek.

*

Akcja „Dom pod Warszawą” przebiegła bardzo sprawnie i dała pewne wyniki. Okazało się, że spośród dziewięciu domów w okolicach podwarszawskich, które chciano wynająć na parę lat, tylko dwa były zamieszkane. Siedem pozostałych zostało wynajętych, ale nikt w nich nie mieszkał. Drzwi i okiennice zaryg­lowane, bramy i furtki starannie pozamykane. Ani żywej duszy. Informacje uzyskane od sąsiadów były niemal identyczne. Owszem, ktoś wynajął posiadłość od państwa takich to a takich, po pewnym czasie za­uważono jakiś ruch w domu i w ogrodzie, a potem wszystko ucichło. Nikt się nie wprowadził.

Downar bardzo uważnie wysłuchał tych relacji, po­robił szczegółowe notatki, zgromadził oczywiście na­zwiska właścicieli wynajętych domów, dowiedział się kiedy i dokąd wyjechali, i szykował się do ostatecznej

rozgrywki. Powrót Olszewskiego z Wybrzeża podwoił jego energię.

Porucznik jak najdokładniej opowiedział o spotka­niu z Klemensem Dowgiałło. Downar był bardzo pod­ekscytowany.

Downar skinął głową.

Zadzwonił telefon. Olszewski podniósł słuchawkę.

Downar pośpiesznie wsunął akta do szuflady.

Glowertowa weszła zdecydowanym, sprężystym kro­kiem. Robiła wrażenie osoby bardzo pewnej siebie. Każdy jej ruch był precyzyjny, dobrze wyreżyserowa­ny. Elegancka jak zawsze, miała ńa sobie skromną, ale zapewne bardzo kosztowną, brązową sukienkę, ozdo­bioną sznurem wspaniałych bursztynów. Lekko, nieco protekcjonalnie skinęła głową i, nie podając ręki na przywitanie, usiadła na wskazanym sobie krześle.

Wyjęła z torebki srebrną papierośnicę.

Downar wyglądał na człowieka ogromnie zafraso­wanego.

Downar westchnął. Przed tą rozmową przyrzekł so­bie, że wykaże jak najdalej posuniętą cierpliwość.

Downar podniósł brwi do góry. W jego oczach ma­lowało się szczere zdziwienie.

Żachnęła się.

Downar potrząsnął głową.

W ciemnych oczach zabłysnął gniew.

Kiedy ujęła za klamkę, Downar spytał jeszcze:

Olszewski tak błyskawicznie zjawił się w pokoju, że można było przypuszczać, iż podsłuchiwał pod drzwiami.

Downar gestem pełnym znużenia machnął ręką.

Porucznik skwapliwie chwycił magnetofon i wy­biegł, Downar zaś usiadł przy biurku i pogrążył się w głębokiej zadumie. Wszystko wskazywało na to, że sprawa dobiega końca, ale pozostawały jeszcze pewne niejasności, które go niepokoiły. Właściwie wszystko mogło zupełnie inaczej wyglądać, niż on to sobie wyo­brażał. A może w ogóle poszedł fałszywym tropem? Ciągle nie dawało mu spokoju to zabójstwo w willi Szredera. Dlaczego, u diabła, właśnie w willi Szrede- ra? Przecież jest tyle innych, wygodniejszych miejsc. Druga sprawa, która spędzała mu sen z powiek, to rola Klonowicza w tej całej historii. To prawda, że odciski palców, zdobyte z takim trudem przez Pakułę, zgadzają się bez żadnych wątpliwości. Można by więc zaryzykować twierdzenie, że Klonowicz...

Rozważania te przerwało wejście Olszewskiego, który wrócił z magnetofonem.

Porucznik miał dość niewyraźną minę.


się, że może trochę za bardzo poszedłeś va za bardzo odkryłeś przed nią karty, r pokręcił głową, ja wiem? Może masz rację. Ale zrobiłem to celowo. Chcę przyśpieszyć bieg wypadków, na ma coś wspólnego z zabójstwem Glowerta, zej rozmowie solidnie się przestraszy i zacznie Będzie usiłowała za wszelką cenę, nie czekając port, zwiać. I jeszcze jedna sprawa. Jeżeli to że kontaktowała się w Józefowie z Klonowi- to i jego zmobilizuje do działania, akule mogło się zdawać - skrzywił się scepty- Olszewski. - Ma chłop już swoje lata...

jeszcze bystrzak - powiedział z przekonaniem . - Daj tak Boże każdemu. Nie zdarzyło się, nam jaką robotę zawalił.

Co dalej? - spytał Olszewski.

Dalej mamy na rozkładzie Szredera i jego przy- ■® sekretarkę.

Czy i z nim masz zamiar sobie tak szczerze po- awiać?

Nie. Myślę, że z nim porozmawiamy trochę ina- Miałbym ogromną ochotę złożyć mu niespodzie- ą wizytę w jego willi. Sądzę, że będzie zdziwiony, nas zobaczy.

Wrócił już z Krakowa?

Wrócił. A propos, nie mogę się doczekać nazwisk ¡ów tych ludzi, którzy wyjechali za granicę, a wyjazdem wynajęli tutaj swoje domy.

To musi trochę potrwać - powiedział Olszewski. - rój się w cierpliwość. Radzę ci też, żebyś za wcześ­nie straszył Szredera. Może nam prysnąć, ownar uśmiechnął się.

Bądź spokojny.

Rozdział XII

Klonowicz źle sypiał, stracił apetyt, jego nerwów pogarszał się z każdym dniem. In­ki samozachowawczy nakazywał jak najszybszy azd. Czuł, że powinien nie zwlekając zlikwidować z terenu Polski. Dalsze pozostawanie w Józefowie

o czymś zupełnie bezsensownym i w każdej chwili gło stać się poważnym zagrożeniem. Uciekać, kać, nie oglądając się za siebie, na nic nie czeka-

abójstwo owego dziwnego staruszka, siedzącego w odzie Rodowskich, bardzo pokrzyżowało jego pla- Nie miał wątpliwości, że milicja przesłucha zarów- jego partnerkę do gry w szachy, jak i oboje Rodow- ch. Dowiedzą się, że bywał w ich domu, że widywał ze starym i że, nie wiadomo dlaczego, grywał w te lerne szachy. Jego osoba niewątpliwie wzbudzi za- resowanie oficerów prowadzących śledztwo. W tej uacji natychmiastowy wyjazd byłby rzeczą nieroz- \ną. Z łatwością mógłby zostać posądzony o tę odnię. Kto wie, czyby go nie zatrzymali. O wiele pieczniej było posiedzieć jeszcze jakiś czas w Józe- ie. udając w dalszym ciągu zaabsorbowanego pra- literata. Zwlekał z wyjazdem także z powodu Ewe­liny. Nie chciała zostać sama. Bała się. Potrzebowała jego pomocy. Świadomość, że on jest w pobliżu, do­dawała jej odwagi. Nie odgrywały tu oczywiście żadnej roli względy uczuciowe. Po prostu bał się, że Glower­towa zerwie z nim, a takie zerwanie pociągnęłoby za sobą bardzo poważne komplikacje natury finansowej. Te wszystkie pieniądze, na które liczył, mogłyby się w jednej chwili okaaać absolutną mrzonką. Wprawdzie miał w pewnym sensie Ewelinę w ręku, ale i ona, doprowadzona do ostateczności, mogłaby go pogrą­żyć. Czekał więc, aż sprawa zamordowania staruszka trochę przycichnie, a Ewelina upora się ze wszystkimi for­malnościami i będzie mogła wyjechać. Tymczasem chodził na spacery po piaszczystych drogach, oddy­chał przesiąkniętym zapachem sosen powietrzem i, dla zachowania pozorów, pisał w swoim pokoju na ma­szynie. Przy tej okazji spłodził nawet jakieś opowiada­nie, które wydawało mu się zupełnie niezłe. „Kto wie, może naprawdę zostanę literatem?” - myślał. I zaczął pisać drugie opowiadanie. Nie miał pewności, czy te „płody ducha” nie przydadzą mu się w rozmowach z milicją. To było nawet zupełnie prawdopodobne.

Któregoś dnia wpadł na pomysł, żeby odwiedzić panią Helenę. Wydało mu się to zręcznym posunię­ciem strategicznym. Jeżeli podejrzewają go o zamor­dowanie starego, to taka wizyta mogłaby odsunąć od niego te podejrzenia. Nie wyjechał z Józefowa, przy­chodzi na miejsce zbrodni, a więc nie ma chyba z tym nic wspólnego.

Pani Helena powitała swojego szachowego partnera z ogromną radością.

Pani Helena zakrzątnęła się żwawo koło podwie­czorku i niebawem siedzieli przy herbacie, zajadając naprawdę bardzo udany placek ze śliwkami. Znowu zaczęła go wypytywać: „Co słychać?”, „Co pan pora­bia?”, „Jak się panu powodzi?” itp.

Klonowicz wyjaśnił z uprzejmym uśmiechem, że jest bardzo zajęty, ponieważ absorbuje go praca literacka, a poza tym nie chciał się narzucać. Dowiedział się bo­wiem, że zmarł stryj pana Rodowskiego.

Otruł? - udał zdziwienie Klonowicz. Czy być może?

Klonowicz z pewnym podziwem patrzył na tę kobie­tę, która nie przejmowała się tym, że jej córka i zięć siedzą w kryminale, ani tragiczną śmiercią staruszka. Mogło się zdawać, że najważniejszą dla niej sprawą jest placek ze śliwkami.

Nie, nie mam żadnego zmartwienia - uśmiechnął się Klonowicz. - Myślę o moim nowym opowiadaniu. Ale pani to zapewne smutno tak samej. Córka z zię­ciem na długo wyjechali?

Pokręciła głową.

Wytarła nos i spojrzała na niego niezdecydowanie.

Pani Helena znowu odchrząknęła, jakby pragnąc sobie dodać odwagi.

*

Po wizycie u pani Heleny Klonowicz popadł w stan jeszcze większego zdenerwowania. „Więc jednak nie wierzą, więc jednak ciągle szukają - myślał niespokoj­nie. Dlaczego właściwie nie wierzą? Czego im braku­je? Motyw zbrodni jest. Dowody rzeczowe są. O co im chodzi? Po jakiego diabła wynajdują sobie robotę, je­żeli właściwie sprawę mają zamkniętą? Fakty mówią same za siebie. Wszystko jest oczywiste. Ale jeżeli to prawda, co mówiła stara, to trzeba jak najprędzej wy­jeżdżać. Dłuższy pobyt w Polsce jest zbyt ryzykowny. Nie należy kusić losu”.

Jego niepokój i zdenerwowanie pogłębiało jeszcze uczucie, że jest śledzony. Właściwie nie było to nic skonkretyzowanego, nie zauważył nikogo, kto by za nim szedł albo mu się baczniej przyglądał, ale mimo to nie mógł się pozbyć wrażenia, że czyjś wzrok błądzi po jego plecach, szyi, głowie, że ktoś nieustannie nim się interesuje, śledzi każdy jego krok. „Nerwy, wszyst­ko to tylko nerwy” - próbował się uspokajać. Na pró­żno. Jak tylko wychodził z domu, nieznośne uczucie wracało ze zdwojoną siłą.

Podziękował, ale uwaga o jego wyglądzie wprawiła go w rozdrażnienie. „Co u diabła obchodzi tę głupią babę, czy jestem mizerny, czy nie? Niech pilnuje swoich interesów”.

A potem znowu ta historia z fiatem 126. Po co się w to wdawał? Co mu do tego, że ktoś ugrzązł w piachu? A jeżeli cała ta historia została celowo zainscenizowana? Jeżeli chodziło o odciski palców? „Odciski palców, odciski palców - dźwięczało mu w uszach i czuł, że kroplisty pot występuje mu na czoło, a całe ciało wstrząsają dreszcze, jakby dostał nagle bardzo silnej grypy. - Jestem przewrażliwiony. Mam manię prześ­ladowczą - próbował się uspokajać. - Wszędzie widzę niebezpieczeństwo, urojone niebezpieczeństwo. Non­sens, kompletny nonsens. Gdyby mnie o cokolwiek podejrzewali, to już zostałbym aresztowany. Nie wol­no poddawać się rozszalałej wyobraźni, wpadać w pa­nikę. Trzeba się uspokoić, zebrać myśli, trzeźwo oce­nić sytuację”. Nie mógł się jednak uspokoić. Wszystkie

wpokajające argumenty trafiały w próżnię. Czuł in- ktownie, że grozi mu niebezpieczeństwo i że za ilę stanie się coś, czego nie będzie można odwró-

Zaryzykował i zadzwonił do „Forum”, do Eweliny.

Umówili się w Radości.

Klonowicz poszedł w Józefowie na stację kolejki elektrycznej, przyjrzał się dokładnie oczekującym na peronie podróżnym i kupił bilet do Warszawy. Nic nie wskazywało na to, że jest śledzony. Odzyskał nawet dobry humor i pewność siebie. „Może to wszystko tyl­ko przywidzenia, tylko nerwy myślał, usiłując za wszelką cenę wzbudzić w sobie optymistyczny nastrój.

Najważniejsze, żeby nie poddawać się panice, żeby zachować spokój”. Przecież dotychczas nie miał ża­dnych powodów do obaw.

Nadjechała kolejka. Nie śpieszył się. Wsiadł w ostatniej chwili. Nikt za nim nie wskoczył. W Radości powtórzył ten sam manewr. Zaczekał, aż wszyscy wy­siądą, i dopiero gdy drzwi zaczynały się zamykać i pociąg ruszał, znalazł się na peronie. Rozejrzał się. Nikt mu się nie przyglądał, nikt się nim nie intereso­wał. Peron szybko opustoszał. Postał jeszcze chwilę, a następnie przeszedł na prawą stronę torów i odnalazł ulicę Osterwy. Tutaj się umówili.

f - Podejrzewają mnie o zamordowanie Roberta. Ten major powiedział, że chce mnie zatrzymać tutaj do czasu ukończenia śledztwa.

Klonowicz pobladł.

' - A co ze mną?

Pytał o ciebie, l- - A ty?

Co robimy?

Uśmiechnęła się.

Załatwimy jutro. Jutro po południu wyjedziemy. Zostawisz wszystkie swoje rzeczy w Józefowie, ubra­nia, bieliznę, walizkę, wszystko. Kupimy co trzeba w Wiedniu. Ja także zostawię wszystko w hotelu i nie zwolnię pokoju. Masz zapasowe kanistry?

Zabierz jak najwięcej benzyny.

Trochę. Nie spodziewałem się takich komplika­cji. Cała sprawa pozornie wyglądała zupełnie prosto.

Pokiwała głową.

Gdzie się spotkamy?

Uśmiechnął się blado.

Masz szczęśliwe usposobienie...

*

Zadzwonił telefon. Downar podniósł słuchawkę. Poznał głos Pakuły.

Downar odłożył słuchawkę, ale zaraz znów ją pod­niósł. Doszedł do wniosku, że należy natychmiast ubezpieczyć Pakułę, nie czekając do rana.

*

Wszystko zostało wykonane zgodnie z planem. Klonowicz zaopatrzył się w benzynę, zdobył potrzebne wizy i punktualnie o trzeciej podjechał pod Dworzec Centralny.

Glowertowa czekała, tak jak się umówili, przed per­fumerią. Miała na sobie brązowy zamszowy płaszcz. Na ramieniu duża sportowa torba. Nie tracąc czasu na rozmowy, szybkim krokiem wyszli z dworca i wsiedli do szarego forda.

Klonowicz prowadził znakomicie, ze zręcznością cu- tynowanego rajdowca. Uważał jednak, żeby w mieście nie rozwijać zbyt dużej szybkości. Zatrzymanie przez patrol milicyjny nie było w ich sytuacji rzeczą pożąda­ną.

Kiedy ostatnie domy Warszawy zostały za nimi, odetchnęli z ulgą, spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się.

Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz powiedzia­ła Ewelina. - Uda się, musi się udać. Trzeba wierzyć, że się uda.

Dzień był pogodny, pełen słońca i błękitnego nieba. Zieleń przydrożnych drzew poszarzała od kurzu osia­dającego na liściach. Jasna wstęga szosy w błyskawi­cznym tempie ginęła pod kołami samochodu. Motor pracował bez zarzutu.

Aby tylko przejechać granicę...

Miękkim, delikatnym ruchem dotknęła jego ręki.

Od rana usiłował bezskutecznie zapanować nad ogarniającym go niepokojem. „Jeżeli zatrzymali jej paszport, to nie ulega wątpliwości, że ją podejrzewają. Nie są głupcami. Nie pozwolą jej wyjechać. - Teraz żałował, że nie podjął sam próby ucieczki. Jemu sa­memu mogło się to udać, ale z nią... Trzeba było machnąć na wszystko ręką i już dawno wyjechać. - Idiota, skończony idiota”.

W godzinach wieczornych dojechali do punktu gra­nicznego. Kontrola paszportowa, kontrola celna.

Młody, przystojny oficer zasalutował uprzejmie.

W małym, słabo oświetlonym pokoju siedział za biurkiem Downar.

Glowertowa poczuła, że uginają się pod nią nogi.

Rozdział XIII

Downar postanowił zacząć przesłu­chanie od Glowertowej. Wychodził z założenia, że najpierw należy pporać się z trudniejszym przeciwni­kiem.

Nie spieszył się. Pozwolił jej spokojnie wypalić pa­pierosa, poczęstował wodą sodową, sam także się na­pił. Robił wrażenie człowieka, który przyszedł w od­wiedziny i nie bardzo wie, od czego zacząć towarzyską rozmowę.

Przyglądała mu się z lekko drwiącym uśmiechem. Świadomość przegranej wzmogła w niej pragnienie walki. Postanowiła stawić czoło niebezpieczeństwu, nie załamać się, do ostatniej chwili zachować się spo­kojnie i z godnością.

Downar uśmiechał się uprzejmie, zaproponował je­szcze wodę sodową, a kiedy odmówiła, powiedział kil­ka słów na temat złotej polskiej jesieni.

Odwróciła gtawę i zapatrzyła się w otwarte okno, za którym błyszczał słoneczny dzień.

Uśmiechnęła się z wyrozumiałością.

Zaciekawia mnie pan. I cóż dalej?

Jeżeli zechce mi pani nie przerywać, to i dowody się znajdą. - W głosie Downara można było wyczuć pewne zniecierpliwienie. - Pan Gustaw Klonowicz przyjechał tutaj trochę wcześniej i zamieszkał w Józe­fowie, w sąsiedztwie państwa Rodowskich. Mąż pani, jak wiemy, był pasierbem pana Tomasza Rodowskie- go. Otóż pan Klonowicz obrał sobie dogodny punkt obserwacyjny, oczekując na przyjazd męża pani, pana Glowerta, żeby pomóc mu pożegnać się z tym świa­tem. I właśnie...

W miarę jak Downar mówił, oczy Glowertowej sta­wały się coraz bardziej okrągłe. Otwierała co chwila usta, podobna do ryby wyjętej z wody. Nie było już mowy ani o drwiącym uśmiechu, ani o niezłomnej stoickiej postawie.

E - No i co pani ma do powiedzenia w tej sprawie? - spytał Downar. f - Boże!

*

Klonowicz był blady, rozdygotany. Bezskutecznie usiłował zapanować nad zdenerwowaniem. Marszczył brwi, przygryzał dolną wargę, potrząsał energicznie głową, ale to wszystko nie na wiele się zdało.

Downar przyglądał mu się przez chwilę ze źle ukry­waną niechęcią. Nie cierpiał takich typów.

W pewnym sensie ma pan rację przyznał Dow­nar. - I zapewne nie mielibyśmy do pana większych pretensji, gdyby nie okoliczności towarzyszące tej podróży do Austrii. Bo przecież chcieliście się przedo­stać do Austrii, prawda?

Downar potrząsnął głową.

[ - Tak. Mam na myśli zabójstwo dokonane na oso­bie Roberta Glowerta.

Nic panu nie usiłuję imputować - przerwał mu energicznie Downar. - Czy może zechce pan jeszcze teraz we mnie wmawiać, że nie znał pan Roberta Glo­werta?

Może kiedyś... Nie pamiętam. Tylu ludzi się po­znaje...

Klonowicz był trupio blady.

*

Olszewski po przesłuchaniu taśm spytał:

Downar skinął głową.

Głupio zrobiła, że pojechała z Klonowiczem.

*

Pomimo całego swojego doświadczenia Lucjan Szre- der nie spodziewał się aresztowania, a w każdym razie nie przypuszczał, że może to nastąpić tak szybko. Wprawdzie wyczuwał, że sytuacja zaczyna być trochę niewyraźna i że w najbliższym czasie należy pomyśleć

o zlikwidowaniu wszystkich interesów i o wyjeżdzie do Szwajcarii, ale nie sądził, żeby należało się aż tak bar­dzo śpieszyć.

Błyskawicznie ochłonął jednak z chwilowego oszo­łomienia i natychmiast przystąpił do natarcia.

Porucznik Olszewski cierpliwie słuchał słów byłego adwokata które płynęły jak wezbrana, wzburzona rze­ka. Dużo tam było terminów prawnych, paragrafów kodeksu karnego oraz wszelkiego rodzaju fachowych sformułowań.

Panie mecenasie powiedział korzystając z chwi­lowej przerwy w tym kwiecistym przemówieniu. - Nie­zmiernie mi przykro, że zmuszony jestem ograniczyć


pańską swobodę poruszania się po terenie Warszawy, i nie tylko Warszawy, lecz otrzymałem ścisłe instrukcje i nic na to nie mogę poradzić.

Olszewski uśmiechnął się z ubolewaniem.

Podczas gdy Olszewski z rezygnacją wysłuchiwał prawniczych wywodów Lucjana Szredera, Downar, wspomagany przez Pakułę, przeprowadzał dokładną rewizję w willi w Leśnej Podkowie. Niezwłocznie przekazał do Zakładu Kryminalistyki wszystkie znale­zione buty oraz ubrania, prosząc o dokonanie jak naj­szybszej ekspertyzy. Następnie zabrali się do przeglą­dania korespondencji oraz wszelkiego rodzaju nota­tek. Na koniec przenieśli się do piwnicy, gdzie natrafili na bardzo zręcznie skonstruowaną skrytkę, którą mu­sieli sforsować. Trud ten jednak nie poszedł na marne. To, co znaleźli, było prawdziwą sensacją.

*

Magdalena Starzecka nie robiła wrażenia osoby ani speszonej, ani przestraszonej. W jej ciemnych oczach błyszczało pogodne zaciekawienie. „Świetna aktorka”

Ze zdziwieniem uniosła brwi do góry.

Downar nie odpowiedział, natomiast sam zadał py­tanie:

Spłoszyła się.

Gwałtowny skurcz przesunął się po jej twarzy, ale

trwało to ułamek sekundy. Błyskawicznie się opano­wała.

Downar uśmiechnął się pobłażliwie.

Milczała.

*

Downar był przyzwyczajony do tego rodzaju wy­stąpień i nie tracił pogody ducha. Pozwalał się wyga­dać. Wiedział z doświadczenia, że później ułatwia to sytuację. Czekał więc cierpliwie.

Wreszcie Szreder zmęczył się, odsapnął i zaczął wo­dzić po pokoju nabiegłymi krwią oczami.

•ęcia na parę lat domu pod Warszawą. Następnie ajmował pan ten dom. Mając na terenie Polonii rykańskiej swoich współpracowników, którzy na- iali klientów, sprzedawał pan rodakom zza oceanu e wynajęte domy. Dużo jest w Ameryce Polaków, órzy pragną na stare lata przenieść się do kraju, ku­pić sobie domek i żyć z dolarowej emerytury. Do tej akcji potrzebny był jednak ktoś, kto pracuje w hipote­ce. aby te oszukańcze akty notarialne miały wszelkie pozory uczciwych transakcji. Jan Kozłowski był wo­źnym w hipotece i orientował się doskonale, które po­koje w danym okresie są puste i gdzie można przepro­wadzić taką oszukańczą transakcję. Jerzy Wiśniewski występował w roli rejenta, a Jan Kozłowski dotarczał podrobionych kluczy do pokoi w hipotece, udając także od czasu do czasu właściciela domu, który miał zostać „sprzedany”.

Downar skinął na Olszewskiego. Porucznik otwo­rzył ogniotrwałą szafę i wyjął z niej fałszywe księgi hipoteczne oraz inne dokumenty i blankiety niezbędne przy zawieraniu aktów notarialnych.

Olszewski wyszedł z pokoju i po chwili wrócił w towarzystwie tęgiego mężczyzny o szerokiej rumianej twarzy i potężnych ramionach. Zobaczywszy Szredera nowo przybyły skoczył do niego i chwycił go za klapy marynarki.

Krzysiak sapał, powtarzając coraz ciszej:

Downar zwrócił się do Szredera, który był teraz bardzo blady.

Szreder milczał. .

[ - No chyba, że sprzedał! - wykrzyknął Krzysiak. - A właściwie pośredniczył w tej oszukańczej transakcji.

Downar wyjął z akt dwie powiększone fotografe.

Downar pomyślał chwilę, a następnie zwrócił się do Olszewskiego.

Wyszli. Downar spojrzał na poszarzałą twarz Szre­dera.

Downar podał mu szklankę wody.

Szreder łapczywie wypił wodę i odetchnął głęboko. Drżał cały.

Szreder milczał.

*

Olszewski zdjął krawat, rozpiął pod szyją koszulę i odetchnął z widoczną ulgą.

Kiedy już popijali rzeczywiście bardzo mocną her­batę, Olszewski powiedzał:

Downar głośno siorbnął łyk gorącego płynu.

Olszewski pokiwał głową.

Downar skończył pić herbatę i wytarł wargi papie­rową serwetką.

Downar wzruszył ramionami.

Pragnienie Downara ziściło się prędzej, niż to sobie wyobrażał. Już na drugi dzień po tej rozmowie otrzy­mał wiadomość, że pan Szreder wrócił z podróży. Na­tychmiast zorganizowano spotkanie w komendzie.

5

Jałowce jak cyprysy

13

17

21

4

3

6

7

12

#

11

16

15

20

19

44

45

50

49

53

51



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
006 Zygmunt Zeydler Zborowski Złoty centaur
(006) Zygmunt Zeydler Zborowski Złoty centaur
025 Zygmunt Zeydler Zborowski Czarny mercedes
Zygmunt Zeydler Zborowski Eliza nie zgadza się na rozwód
006 Zygmunt Zeydler Zborowski Złoty centaur
Zygmunt Zeydler Zborowski Czarny mercedes
Zygmunt Zeydler Zborowski Człowiek o cętkowanej twarzy
Zygmunt Zeydler Zborowski Major Downar zastawia pułapkę
Zygmunt Zeydler Zborowski Bardzo Dobry Fachowiec
214 Zygmunt Zeydler Zborowski Major Downar przechodzi na emeryturę
Zygmunt Zeydler Zborowski Alicja nr3
Bauman Zygmunt - Socjologia, Rozdział 11 - Jak sobie dajemy radę w życiu
Zeydler Zborowski Zygmunt Człowiek o cętkowanej twarzy
Zeydler Zborowski Zygmunt Sukces doktora Gordona
Zeydler Zborowski Zygmunt Bardzo dobry fachowiec
Zeydler Zborowski Zygmunt Czarny mercedes
Zeydler Zborowski Zygmunt Człowiek o cętkowanej twarzy
Zeydler Zborowski Zygmunt Brat Mikołaja
Pieczeń sarnia Zeydler Zborowski Zygmunt

więcej podobnych podstron