1
2
Ewa wzywa 07... Ewa Wzywa 07...
Zygmunt Zeydler Zborowski
ELIZA NIE ZGADZA SIĘ NA ROZWÓD
ISKR'Y - WARSZAWA • 1977
ROZDZIAŁ I
Od dawna spodziewała się tej rozmowy. Czekała na nią, Chciała już to mieć
poza sobą. Lubiła wyraźne, jasne sytuacje. I chociaż sytuacja była zupełnie
wyraźna i jasna, pragnęła usłyszeć to od niego, niechże się wreszcie zdecyduje,
niech zdobędzie się na tyle odwagi, żeby... Intuicyjnie wyczuła, że właśnie
dzisiaj nadeszła ta „historyczna" chwila. Bawiła się znakomicie, obserwując jego
zakłopotanie, rozdrażnienie.
Wszyscy mężczyźni to tchórze — myślała pogardliwie. — Udają bohaterów, a
kiedy przyjdzie co do czego, nie mogą zdobyć się na tę odrobinę cywilnej od-
wagi. Z dnia na dzień odwlekają decydującą rozmowę, bojąc się spojrzeć praw-
dzie w oczy. Tchórze, podli tchórze!
Karol od rana był milczący i ponury. Unikał jej wzroku. Ubrał się pośpiesznie,
wyjął z szafy parasol, mruknął: — Do widzenia — i skierował się ku drzwiom.
— Nie jesz śniadania? — spytała.
— Nie, dziękuję. Nie jestem głodny. Czy po południu zastanę cię w domu?
— Dlaczego pytasz?
— Bo chciałem z tobą porozmawiać. Uśmiechnęła się. Naprawdę już dawno
tak dobrze się nie bawiła.
— Jeżeli chcesz ze mną porozmawiać, to oczywiście nie będę nigdzie wycho-
dziła — powiedziała bardzo uprzejmie.
3
Możliwie jak najciszej zamknął drzwi za sobą. Usiłował panować nad zdener-
wowaniem.
Podeszła do radia, nacisnęła klawisz i zaczęła szukać jakiejś muzyki rozryw-
kowej. Znalazła. Wykonała na dywanie kilka tanecznych pas, usiadła na tapcza-
nie i przez chwilę słuchała wesołej melodii. Potem poszła do łazienki. Stanęła
przed lustrem, przyglądając się z uwagą odbiciu swej twarzy. To jej popsuło hu-
mor. Na odległość wyglądała jeszcze bardzo efektownie i atrakcyjnie, ale tak z
bliska... No cóż... Nikt nie potrafi zatrzymać czasu, a czas, niestety, miał, ma i
zawsze mieć będzie te straszliwe, destrukcyjne właściwości. Wszystko przemija,
a młodość chyba najszybciej.
Może za bardzo się odchudziłam? — pomyślała z niepokojem, dotykając nieco
zwiotczałej skóry na szyi. — Ale za to sylwetkę mam fantastyczną — próbowała
się pocieszyć. — Muszę poszukać sobie innego gabinetu kosmetycznego. Ta pani
Stefa jest zupełnie do niczego.
Wyjęła z szafeczki buteleczkę z acetonem, wróciła na tapczan i zabrała się do
zmywania lakieru z paznokci. Przy tej czynności popadła w głęboką zadumę. A
może machnąć na wszystko ręką i zacząć nowe życie, znaleźć sobie nowego
męża? Zaraz jednak pojawiła się refleksja. To się tak tylko łatwo mówi: znaleźć
sobie nowego męża. Ale gdzie go szukać? Kochanek to zupełnie co innego.
Niejeden mężczyzna chętnie zostanie przyjacielem eleganckiej, szykownej,
bogatej pani z najlepszego towarzystwa, ale małżeństwo... To nie taka prosta
sprawa. Amatorów flirtu, przelotnej, nieobowiązującej przygody z efektowną
mężatką nie brakuje, czy jednak uda się jej poznać człowieka, który
odpowiadałby jej wymaganiom, zapewnił beztroską, luksusową egzystencję,
pozycję towarzyską? Trudne i ryzykowne przedsięwzięcie!
Podniosła słuchawkę, nakręciła numer i zamówiła wizytę u fryzjera. Pan Ludwik
był, jak zawsze, niesłychanie uprzejmy, rozpływał się w komplementach,
zapewniał o gotowości zaopiekowania się fryzurą swojej uroczej klientki.
Gabinet kosmetyczny, fryzjer, krawcowa — to wszystko zabiera bardzo dużo
czasu. Zdawało jej się, że dopiero co zjadła śniadanie, a już nadeszła pora obiado-
wa. Zrezygnowała z zakupów i wróciła do domu.
— Pana jeszcze nic ma? —spytała, wchodząc do kuchni.
Gosposia ubijała pianę.
— Pan dzwonił, że nie będzie na obiedzie — odparła, nie odwracając głowy.
Nie będzie na obiedzie. Nie ma odwagi. Boi się. Jaki on jest śmieszny, jaki nie-
samowicie śmieszny.
Zjadła obiad, załatwiła parę telefonów i usadowiła się z książką w ręku na tap-
czanie. Nie mogła jednak czytać. Mimo wszystko była podekscytowana. Wzięła
z toaletki lusterko i zaczęła przyglądać się swojej fryzurze, stwierdziwszy zaś, że
pan Ludwik spisał się znakomicie, podeszła do szafy, żeby wybrać jakąś
sukienkę. Ta, którą miała na sobie, nie wydawała jej się odpowiednia na
„zasadniczą." rozmowę. Po dłuższym namyśle wybrała granatowe spodnie i biały
golf z cieniutkiej anilany, który efektownie podkreślał jej złotawą opaleniznę.
4
Karol przyszedł około piątej. Przez uchylone drzwi słyszała, jak mył ręce i
chrząkał.
Próbuje swych strun głosowych — pomyślała.
Następnie zapukał i energicznie wkroczył do jej pokoju.
— Nie przeszkadzam ci?
— Nie. Proszę, siadaj.
Usiadł w wygodnym fotelu, ale zaraz przeniósł się na krzesło. Widocznie wyda-
wało mu się, że ten mebel bardziej pasuje do sytuacji.
. — Przepraszam cię, że nie byłem na obiedzie — powiedział i znowu odchrzą-
knął.
— O, nie masz mnie za co przepraszać. Przecież w ostatnim czasie najczęściej
jadamy osobno. To już weszło w zwyczaj.
Nie zwrócił uwagi ani na treść tych słów, ani na ton, jakim zostały wypowie-
dziane. Zbyt był zaabsorbowany własnymi myślami.
— Chciałbym z tobą pomówić, Elizo. Uśmiechnęła się, ale nie by! ta wesoły
uśmiech. Patrzyła na niego z zimną obojętnością. Z prawdziwym zadowoleniem
czuła, jak ogarnia ją ogromny spokój. Wiedziała, że panuje nad sytuacją.
— Chciałbym z tobą pomówić, Elizo — powtórzył.
Skinęła głową.
— Już dziś rano. mi to powiedziałeś. Właśnie czekałam na ciebie. Słucham.
Poruszył się na krześle, założył nogę na nogę : wyjął z kieszeni papierosy.
— Pozwolisz, że zapalę?
— Oczywiście.
Trzasnęła zapalniczka. Zaciągnął się głęboko, wypuścił dym nozdrzami i
wreszcie podjął decyzję.
— Posłuchaj mnie, Elizo... Bardzo bym chciał, żebyśmy porozmawiali jak para
dobrych przyjaciół.
— Nie jestem pewna, czy to możliwe.
— Tak mnie nienawidzisz?
— Nie. Nie ma mowy o nienawiści. Po prostu nie mogę cię chyba zaliczać do
swoich przyjaciół.
— Przecież kiedyś kochaliśmy się.
— Och! To było tak dawno.
— I nie zostało z tego nawet odrobiny przyjaźni?
— Myślę, że nie, ale nie z mojej winy. Próbował się uśmiechnąć.
— Daj spokój. Nie będziemy się teraz zastanawiać nad tym, kto zawinił, czyja to
wina.
— Jak sobie życzysz.
— Tyle małżeństw rozstaje się w dobrej zgodzie...
— Kto mówi o rozstaniu? Spojrzał na nią uważnie.
— Czy sądzisz, że powinniśmy nadal utrzymywać tę fikcję? Czy ci z tym dobrze?
— Nie wiem, czy dobrze, ale wiem na pewno, że wygodnie.
— Jesteś cyniczna.
5
— A ty śmieszny. Cóż ty sobie właściwie wyobrażasz?
— Wydawało mi się, że oboje doszliśmy do pewnych wniosków. Przecież to nie
ma najmniejszego sensu, żeby zupełnie obojętni sobie ludzie mieszkali pod
jednym dachem.
Wzruszyła ramionami.
— Jak dla kogo. Dla mnie to ma sens. Nie wyobrażaj sobie, mój drogi, że zgodzę
się na rozwód, O, to by było zbyt piękne. Panu i władcy znudziła się żona, więc
rozwodzi się i bierze sobie młodą, śliczną dziewczynę. Tak łatwo nie likwiduje
się małżeństwa ze mną.
-— Ależ my już od dłuższego czasu nie jesteśmy małżeństwem.
— Powtarzam: nie z mojej winy. Wstał i szybkim, nerwowym ruchem zgasił
w popielniczce papierosa.
— Słuchaj, Elizo. O co ci właściwie chodzi? Chyba nie zależy ci na tym, żeby
mieszkać razem z człowiekiem, który cię nie kocha i którego ty także nie
kochasz. Musisz zrozumieć, że pewne rzeczy się kończą, że nic nie trwa wiecznie
i że trzeba wreszcie taką bezsensowną sytuację zlikwidować. Otrzymasz ode
mnie alimenty. Wiesz chyba, że nie zostawię cię bez środków do życia.
— Jeszcze by tego brakowało.
— Zerwijmy z tą idiotyczną, fikcją. Każde z nas zorganizuje sobie swoje własne
ż
ycie. Jestem pewien, że spotkasz Człowieka, który cię pokocha, który da ci
szczęście. Z twoją urodą i z twoim powodzeniem. No więc jak?... Zgadzasz się na
rozwód?
— Nie.
— Ale dlaczego?
— Bo mi odpowiada rola twojej żony. Żyły nabrzmiały mu na czole.
— Ale mnie nie odpowiada rola twojego męża! — wrzasnął. — Mam dość!
Rozumiesz?
— Przestań krzyczeć. — powiedziała spokojnie. — Przestraszysz gosposię.
Wyjął z kieszeni chustkę i przez chwilę sapał, wycierając pot spływający mu po
policzkach.
— Przepraszam cię — mruknął. — Niepotrzebnie się uniosłem.
— I mnie się także tak zdaje. Każdą rzecz można załatwić w sposób kulturalny.
— Masz rację. Jestem zdenerwowany. Przepraszam.
Przez chwilę w milczeniu chodził po pokoju. Widać było, że usiłuje zapanować
nad ogarniającym go podnieceniem. Wreszcie zatrzymał się przed żoną i po-
wiedział:
— Bardzo ci się dziwię.
— Dziwisz się?
— No, tak. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego chcesz na siłę utrzymywać nasze
małżeństwo?
— Już ci powiedziałam: odpowiada mi rola twojej żony. Jest mi z tym wygodnie.
— Nie możemy tego ciągnąć w nieskończoność.
—Dlaczego?
6
- Choćby dlatego, że ja mam już wszystkiego dosyć. Uśmiechnęła się.
— O, to dla mnie żaden powód. Wymyśl coś bardziej przekonywającego.
Znowu wściekłość gorącą falą uderzyła mu do głowy, ale kiedy się odezwał, głos
jego brzmiał zupełnie spokojnie, może nawet zbyt spokojnie. W tym pozornym
opanowaniu wyczuwało się groźbę.
— Potrafię cię zmusić do wyrażenia zgody na rozwód.
— Zmusić? Ty? Interesujące. Ciekawe, w jaki sposób?
— Radziłbym ci nie doprowadzać mnie do ostateczności.
— Grozisz mi?
— Nie. Tylko ostrzegam. Jesteśmy już prawie dwadzieścia lat małżeństwem, ale
chyba jeszcze nie zdążyłaś mnie poznać. Potrafię być niebezpieczny.
Roześmiała się.
— Och, Karolku, zapewniam cię, że doskonale się orientuję, co ty potrafisz.
— Nie próbuj mnie prowokować — rzucił przez zaciśnięte zęby. — To ci się nie
uda.
— Nie mam najmniejszego zamiaru cię prowokować. Coś ci się wydaje.
— Wiem, co mówię. Od początku naszej rozmowy usiłujesz wyprowadzić mnie
z równowagi. Konsekwentnie dążysz do tego, żebym się wściekł, żebym ci na
wymyślał, żebym cię może uderzył. Gosposia byłaby świadkiem tej awantury. W
razie czego zeznałaby w sadzie. Dobry pomysł.
Teraz Eliza wstała. Była trochę niższa od męża, ale bez żadnego wysiłku mogła
mu spojrzeć prosto w oczy.
— Siadaj — powiedziała rozkazująco, a kiedy, zaskoczony, usłuchał, zaczęła
mówić mocnym, zupełnie spokojnym głosem, w którym nie wyczuwało się
ż
adnego wzruszenia:
— Nie wyobrażaj sobie, drogi Karolu, że tak łatwo się mnie pozbędziesz. Dopóki
byłam ci potrzebna, dopóki pomagałam w robieniu tak zwanej „kariery", dopóki
pracowałam, żebyś mógł skończyć studia, wszystko było w porządku. Poza tym
schlebiało twojej męskiej próżności mieć taką młodą, bardzo ładną żonę.
Wszyscy ci zazdrościli. A teraz... Teraz trochę się zmieniło. Już mnie nie
potrzebujesz. Zdobyłoś stanowisko, pieniądze, pozycję towarzyską. Podstarzała
ż
ona nie tylko nie jest ci potrzebna,, ale nawet zaczyna zawadzać. Przydałaby się
jakaś inna, efektowna młoda dziewczyna. Widziałam ją. Muszę przyznać, że
masz dobry gust. Rzeczywiście bardzo ładna, zgrabna i umie się ubrać. Trochę
dla ciebie za młoda. To zawsze grozi komplikacjami. Chciałbyś ją ze sobą
mocniej związać, chciałbyś się z nią ożenić, a i ona zapewne do tego dąży. To
przecież dla niej kariera. Niestety, nic z tego. Dopóki ja żyję, nie dostaniesz roz-
wodu. Chyba że mnie zamordujesz, ale na to jesteś za wielkim tchórzem.'
— Nie prowokuj mnie.
Spojrzała na niego z wesołym błyskiem w oczach.
— Przestań się zgrywać. Nie nadajesz się do roli mordercy. A zresztą to są rzeczy
zbyt skomplikowane. Zabić łatwo, ale co dalej? Co zrobić z ciałem?
— Zamknij się.
7
— O. cóż za wytworny styl. Language godny zaiste przedstawiciela wyższych
sfer towarzyskich. Winszuję.
— Zamknij się, do cholery!
— Coraz lepiej. Pan inżynier Przesiecki pokazuje swoją klasę. Moje gratulacje.
Podniósł się, podszedł do okna i przez chwila patrzył na jaskrawo oświetloną
popołudniowym słońcem ulicę.
— Więc nie zgadzasz się na rozwód?
— Nie.
— W takim razie przeprowadzę rozwód wbrew twojej woli.
— To nie będzie takie proste.
Wzruszył ramionami, wrócił na swoje miejsce i zapalił nowego papierosa.
— Oczywiście, że twój sprzeciw wszystko komplikuje — powiedział zupełnie
spokojnie. — Nie sądź jednak, że nie znajdę wyjścia z tej sytuacji. Wyprowadzę
się. Nie będziemy razem mieszkać. Przedstawię świadków, którzy stwierdzą
całkowity rozkład naszego małżeństwa. Zresztą powierzę sprawę rozwodową
mecenasowi Zawierskiemu. To dobry specjalista. Jestem pewien, że sobie
poradzi i w sądzie, i z tobą.
Skinęła głową.
— Nie wątpię w to. Zawierski ma opinię dobrego prawnika, ale...
— Ale co?
— Ale nie przewidziałeś jednej, dosyć zasadniczej rzeczy.
— Mianowicie?
— Zagram z tobą w otwarte karty. Jestem w posiadaniu pewnego dokumentu,
który mógłby spowodować koniec twojej kariery, gdyby się przypadkowo dostał
do rąk prokuratora... przypadkowo albo i nieprzypadkowo.
— Próbujesz bluffować?
— Nie, mój drogi, to nie ma nic wspólnego z bluffem. Ja naprawdę mogę cię
zniszczyć.
— O czym ty mówisz?
— Dowiesz się w swoim czasie. Radzę ci jednak nie przedsiębrać żadnych nie
przemyślanych kroków.
Rozdział II
Upłynęło kilka dni. Atmosfera napięcia i wzajemnej niechęci nie tylko nie
zelżała, lecz wprost przeciwnie, stawała się coraz bardziej napięta. Nie
rozmawiali ze sobą prawie zupełnie, tylko od czasu do czasu w obecności
gosposi zamieniali parę niezbędnych zdań dla zachowania pozorów. On coraz
częściej nie wracał na noc. Ona przeważnie sama siadała do obiadu. Ciągle
jednak usiłowała utrzymać się w roli troskliwej żony i wzorowej pani domu.
Nikomu nie zwierzała się ze swych przeżyć i w rozmowie z przyjaciółkami czy z
rodziną utrzymywała wytrwale, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że
rzadko widuje Karola jedynie dlatego, że jest on szalenie zajęty, ma bardzo dużo
8
pracy, częste wyjazdy, zebrania, narady, konferencje, przeciągające się nieraz do
późnej nocy. Za wszelką cenę pragnęła zadać kłam plotkom i domysłom, jakoby
ich małżeństwo zaczynało ulegać poważnemu rozkładowi
.
Tego wieczoru wybierała się na ósmą do kina, ale Dzidka zadzwoniła, że nie
dostała biletów. Poszły więc do kawiarni, żeby trochę pogadać. Rozmowa nie
kleiła się. Posiedziały więc niecałą godzinę i pożegnały się z uczuciem
prawdziwej ulgi. Nie zawsze ma się ochotę plotkować nawet z najserdeczniejszą
przyjaciółką.
To była prawdziwa niespodzianka. Karol siedział w jadalni i najspokojniej koń-
czył kolację. Tereska w lansadach krzątała się koło stołu. Od dawna nie miała
okazji usługiwać swemu panu.
— Dobry wieczór — powiedziała Eliza, siląc się na możliwie jak najbardziej
swobodny ton.
— Dobry wieczór, kochanie — robił wrażenie człowieka zadowolonego z życia.
To ją nawet trochę zaniepokoiło. Ta nagła uprzejmość wydawała się bardzo
podejrzana. Natychmiast zmobilizowała się do odparcia ewentualnego ataku.
Karol dopił herbatę i dokładnie wytarł serwetą grube, mięsiste wargi. Przelotnym
spojrzeniem obrzucił zbierającą ze stołu Tereskę, a kiedy dziewczyna wyszła do
kuchni, zwrócił się do Elizy:
— Nie będziesz jadła kolacji?
— Nie jestem głodna. Późno jadłam obiad. Dziękuję ci za troskliwość.
— Ja przecież zawsze troszczę się o ciebie. Nie spostrzegłaś tego?
Jakaś nowa taktyka — pomyślała niespokojnie. — Ciekawe, co on knuje?
— Ostatnio rzeczywiście nie zauważyłam, żebyś się tak bardzo o mnie troszczył.
— Byłem bardzo zajęty.
— Wcale się nie dziwię. Twoja młoda przyjaciółka absorbuje cię.
Nie zareagował na tę uwagę. Mogło się zdawać, że dokłada wszelkich starań, aby
uniknąć konfliktowych sytuacji. Powiedział:
— Chciałbym z tobą porozmawiać. Jeżeli nie masz nie przeciwko temu, to może
przejdziemy do mojego pokoju.
— Żona nigdy nie powinna sprzeciwiać się woli swojego męża — odparła z
leciutkim uśmiechem.
Wstał od stołu i ukłonił się z przesadną galanterią.
— Dziękuję, Elizo. Miło mi tego słuchać, choć twoje słowa zaprawione są sporą
dawką sarkazmu.
Nie przestawała się uśmiechać.
— Widzę, Karolu, że ostatnio zaczytujesz się w romansach z życia wyższych sfer
towarzyskich. Przyznaję, że nie znałam twojego zamiłowania do tego rodzaju
literatury. No... ale mniejsza z tym. Chodźmy na tę proponowaną przez ciebie
rozmowę.
Metraż był imponujący, nawet jak na stare budownictwo. Duży tapczan, przy-
kryty białym futrzakiem, wielkie mahoniowe biurko, klubowe fotele, okazała
9
szafa z książkami — wszystko to ginęło w ogromnej przestrzeni życiowej. Dwa
efektowne weneckie okna zasłonięte były teraz ciężką, ciemnowiśniową kotarą.
Stojąca lampa ze złocistym abażurem wypełniała pokój przyjemnym, ciepłym
ś
wiatłem.
Karol podszedł do baru, otworzył go i spytał:
— Czego się napijesz?
— Za alkohol dziękuję. Najwyżej odrobinę coca-coli.
— A ja wolę kropelkę koniaku — uśmiechnął się, wyjmując butelkę
„Martineau". — Koniak zawsze dobrze mi robi na trawienie, a tym samym
poprawia humor.
— Widzę, że i bez koniaku humor ci dopisuje — powiedziała.
— Cóż chcesz? Kiedyś wreszcie należy skończyć z tym ponuractwem.
— Popieram twoją inicjatywę.
Karol napełnił szklankę coca-colą i podał ją żonie, sam zaś nalał sobie koniaku do
przesadnie dużego kieliszka. Jego hobby to było ładne szkło, a w szczególności
fascynowały go wszelkiego rodzaju puchary, kufle, kieliszki i wielkie szklanice.
Mawiał, że pijąc z takiego dużego naczynia, czuje się jak średniowieczny rycerz.
Zapanowało milczenie. Ona małymi łykami popijała coca-colę, on z zadowole-
niem przyglądał się pod światło swojemu koniakowi.
— Podobno chciałeś ze mną porozmawiać — przypomniała po chwili,
odstawiając szklankę na stolik. — Więc słucham.
Umoczył wargi w koniaku i, trzymając w ręku kieliszek, rozsiadł się wygodnie w
dużym, pokrytym skórą fotelu.
— Pragnąłbym, żebyś mnie spokojnie wysłuchała i żebyś starała się zrozumieć
to, co ci powiem.
Spojrzała na niego z pewnym zdziwieniem.
— Zdaje się, że powątpiewasz w pełną .sprawność moich władz umysłowych.
— W pewnych sytuacjach kobiety często tracą zdolność posługiwania się tak
zwanym zdrowym rozsądkiem.
Poruszyła się niecierpliwie.
— Może wreszcie dowiem się, o co chodzi. Wydaje mi się, że już dosyć tych
idiotycznych aluzji. -
— Dobrze — Karol pociągnął spory łyk koniaku i odstawił kieliszek. — Jak ci
wiadomo, chcę się z tobą rozwieść.
— To żadna nowina — uśmiechnęła się. — Sądziłam, że masz mi do
zakomunikowania coś ciekawszego. I tobie także wiadomo, że ja ci rozwodu nie
dam.
— Wyprowadzę się i po jakimś czasie zostanie oficjalnie stwierdzony całkowity
rozkład naszego małżeństwa. To oczywiście musi potrwać.
Potrząsnęła głową.
— Ty się ze mną nie rozwiedziesz. Rozumiesz?' Nigdy !' Nigdy się ze mną nie
rozwiedziesz. Chyba śmierć...
10
— Elizo, bądź rozsądna. Proszę cię. — Ciągle jeszcze mówił spokojnym, opa-
nowanym głosem. Najwidoczniej postanowił przeprowadzić tę rozmowę w tonie
ugodowym.
— Powiedziałam już raz, że na rozwód się nie zgodzę. I przestańmy o tym mó-
wić. Zresztą wiesz doskonale, że mam cię w ręku.
— Grozisz mi?
— Zmuszasz mnie do tego.
— 1 ty sądzisz, że szantażem coś zwojujesz?
— W każdej chwili mogę cię zniszczyć.
— Wdzięczny ci jestem za szczerość. Ale nie wiem, czy się nad tą sprawą na-
leżycie zastanowiłaś.
— Przemyślałam wszystko bardzo dokładnie. Jestem całkowicie zdecydowana
użyć najbardziej nawet drastycznych środków, jeżeli mnie do tego zmusisz.
— Nie radziłbym ci. — W Jego spokojnym, zrównoważonym głosie wyczuwało
się energię i zdecydowanie. — Mam wrażenie, że nie bardzo zdajesz sobie
sprawę z tego, co mówisz. Czy słyszałaś kiedy o czymś takim jak wspólnota
majątkowa małżonków?
Skinęła głową.
— Oczywiście. I co z tego?
— Możesz mnie w każdej chwili skompromitować. Możesz mnie wpakować do
kryminału. Nie przeczę. Zastanów się jednak, jakie to będzie miało
konsekwencje dla ciebie.
— Wiem.
— Nic nie wiesz — machnął niecierpliwie ręką. — Ja proponuję polubowne za-
łatwienie sprawy. Zostawię ci mieszkanie, zostawię ci wóz, będę płacił alimenty,
dam wreszcie jednorazowe odszkodowanie... A ty... .Ty upierasz się, żeby
zniszczyć mnie i siebie. Czy nie rozumiesz, idiotko... — Już nie był taki
opanowany. — Czy nie rozumiesz, że stracisz wszystko, absolutnie wszystko:
mieszkanie, willę w Komorowie, samochód jeden, samochód drugi, natychmiast
zablokują twoje i moje konto. Nie jest wcale powiedziane, że nie będziesz
siedziała. Nikt nie uwierzy, że się nie orientowałaś, skąd te pieniądze. Chcesz
mnie szantażować. Chcesz mnie zniszczyć. Dobrze. Ale razem ze mną
zniszczysz także i siebie. Nie jesteś już młodą kobietą. Wyjdziesz z kryminału
stara, brzydka, bez grosza, bez pozycji towarzyskiej, bez przyjaciół. Kto będzie
się chciał z tobą
zadawać? Kto cię będzie poznawał' na ulicy? Gdzie się podzieją
ci wszyscy przyjaciele i przyjaciółki? Będziesz musiała wynieść się z Warszawy.
W jakiejś małej mieścinie a trudem dostaniesz pracę na poczcie albo w urzędzie
gminnym. Skończą się wytworne party, brydżyki, zagraniczne wycieczki,
wszystko się skończy.
Spojrzała na niego z nienawiścią.
— Zgnoję cię — syknęła.
— O, widzę, że nasza konwersacja zaczyna się stawać coraz bardziej wytworna
— parsknął krótkim, niewesołym śmiechem, — Gratuluję.
11
— Zgnoję cię.
—- To już powiedziałaś. Powtarzasz się. Wymyśl coś ciekawszego.
Zerwała się z fotela z roziskrzonymi oczami.
— Nie nastraszysz, mnie! Słyszysz?! Nie nastraszysz mnie. Nie boję się ani
milicji, ani prokuratora, ani więzienia. Wiem, że zniszczę swoją egzystencję.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że będą mnie uważali za twoją
wspólniczkę. Nic mnie to nie obchodzi, absolutnie nic. Wsadzą mnie do
kryminału, ale ciebie zgnoję. Słyszysz? Zgnoję. Ja na pewno dostanę mniejszy
wyrok. Kto mi dowiedzie, że wiedziałam wszystko? Kto zdoła określić, w jakim
stopniu byłam twoją wspólniczką? Nie boję się. To ty się boisz. To ty umierasz z
przerażenia. Głupi, podły tchórz. I jeszcze raz cię ostrzegam, jeżeli nie
zrezygnujesz z rozwodu, jeżeli nie pozbędziesz się tej głupiej kurwy, to
natychmiast idę do prokuratora, natychmiast.
Zbliżył się i uderzył ją w twarz z taką siłą, że aż się zatoczyła.
— Czy wiesz, co bym z tobą teraz najchętniej zrobił? — spytał zduszonym
wściekłością głosem.
Wyjęła z torebki chusteczkę i otarła krew z warg.
— Wiem. Najchętniej poderżnąłbyś mi gardło, a następnie poćwiartowałbyś
zwłoki i wrzucił do Wisły. Ale ty tego nie zrobisz. Jesteś na to za wielkim
tchórzem.
—
Chyba rzeczywiście tego nie zrobię — powiedział wolno. — Uważam, że pod-
rzynanie gardła to zbyt prymitywny sposób pozbywania się niewygodnej osoby.
Pod tym względem współczesna technika także poszła dużo dalej.
Spojrzała na niego uważnie.
— Grozisz mi?
Wzruszył ramionami i zapalił papierosa. Chwilowe podniecenie minęło. Był
znowu opanowany, pozornie spokojny.
— Przecież to ty podsunęłaś mi sposób rozwiązania mojego problemu. Jak
byśmy nazwali taki rozwód? Po polsku? Po włosku? Po amerykańsku? Po
angielsku? A może to po prostu metoda międzynarodowa?
— Radzę ci nie brać pod uwagę takiego rozwiązania swojego problemu —
powiedziała z uśmiechem, cedząc wolno poszczególne słowa. — Nie sądź, że w
moich rozważaniach nie uwzględniłam i tej ewentualności. Zabezpieczyłam się.
— Zabezpieczyłaś się?
— Oczywiście. Gdybym nagle zniknęła bez śladu, odpowiednie władze automa-
tycznie zostaną poinformowane o tym, że zostałam zamordowana przez
własnego męża. Wybij też sobie z głowy truciznę, katastrofę samochodową.
Bądź także pewien, iż nie wybiorę się z tobą na wycieczkę w góry ani nawet nie
zaryzykuję wycieczki kajakiem.
Roześmiał się.
— Jesteś wspaniała. Stanowczo za dużo czytujesz powieści kryminalnych. Czy
rzeczywiście przypuszczasz, że myślę o popełnieniu morderstwa?
— A nie brałeś pod uwagę takiej możliwości, kochanie?
12
Karol wstał, zgasił papierosa i, nic patrząc na żonę, wyszedł z pokoju.
Kiedy została sama, poczuła, że drży. Zrobiło jej się nagle bardzo zimne. Się-
gnęła po butelkę z koniakiem.
Rozdział III
Była zawiedziona. Nie tak wyobrażała sobie tę wyprawę na plażę we dwoje.
Dotychczas tak się jakoś składało, że chodzili całą paczką albo też spotykali nad
Wisłą kolegów, koleżanki, którzy się do nich przysiadali i od razu robiło się
gwarnie, hałaśliwie. Od dawna marzyła o tym, żeby byli tylko we dwoje, ona i
on, nikt więcej. Tak się cieszyła na dzisiejszy dzień, a tymczasem...
Waldemar przepłynął parę razy basen, a teraz leżał koło niej milczący, ponury,
dziwnie obcy. Czuła instynktownie, że coś go gnębi, ale zupełnie nic domyślała
się, o co chodzi. Nigdy taki nie był. Usposobienie miał raczej pogodne, wesołe,
lubił śmiać się, żartować, dokazywać jak sztubak. Nieraz nawet musiała go
uspokajać, prosząc, żeby się nie wygłupiał. On na to odpowiadał, że spoważnieje
dopiero wtedy, jak skończy osiemdziesiąt lat. Dziś już parokrotnie chciała
zapytać go, co się stało, ale brakowało jej odwagi. Po raz pierwszy w jego
towarzystwie poczuła się tak dziwnie skrępowana. Wreszcie jednak zdecydowała
się:
— Co ci jest? — spytała cicho. — Co się stało?
Nie odpowiedział i nawet się nie poruszył. Mogło się zdawać, że zasnął, ale
wiedziała, że nie śpi. Zaczynała żałować, że zadzwoniła do niego i wyciągnęła go
z domu. Może ma jej już dosyć? Może chciał się spotkać z inną dziewczyną? Tak,
stanowczo nie powinna była do niego telefonować. Już wtedy miała wrażenie, że
głos Waldka brzmi jakoś niechętnie, ale myślała, że tak jej się tylko zdaje.
Ogarnęła ją złość. Nie, to nie, może sobie iść do diabła. Nic potrzebuje znosić fo-
chów jakiegoś idioty. Zawsze znajdzie sobie wesołe, sympatyczne towarzystwo.
Postanowiła wyjaśnić sytuację. ,
— No, o co ci właściwie chodzi? Stało się coś?
Ż
achnął się niecierpliwie.
— Daj mi spokój.
Strzępiasty obłok zakrył na chwilę słońce, zasnuwając szarością złotawy blask
piasku. Znad Wisły powiał wiatr. Zrobiło się chłodniej.
Nie miała zamiaru rezygnować.
— Może wreszcie się dowiem, o co chodzi. Mam dosyć takiego nadętego faceta.
Usiadł i przegarnął palcami włosy.
— Chcesz, żebym sobie poszedł?
— Chcę, żebyś mi powiedział, o co chodzi. Gniewasz się na mnie?
— Ależ skąd? Za cóż miałbym się na ciebie gniewać? Po prostu nie zawsze moż-
na mieć dobry humor.
— Ale ja chciałabym, żebyś zawsze miał dobry humor, kiedy jesteś ze mną.
— Robię, co mogę.
13
— Tego nie zauważyłam. W ogóle żałuję, że namówiłam cię na tę plażę.
— Dajże spokój.
Dotknęła łagodnie jego ręki.
— Mogłabym ci w czymś pomóc? Tak bym chciała, żebyś był ze mną szczery.
Popatrzył na nią zamyślony.
— Może i mogłabyś mi pomóc — powiedział cicho.
Przysunęła się bliżej i objęła go za szyję
— Przecież się kochamy. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc, ale
muszę wiedzieć...
— Mam kłopoty.
— Jakie?
— Potrzebuję forsy.
— Dużo?
— Pięćdziesiąt patyków.
— To bardzo dużo. Na co ci tyle pieniędzy ?
— Ukradłem. Jeżeli nic oddam, pójdę do kryminału.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
— Jezus Maria! I ty to tak spokojnie mówisz?
Zaśmiał się głośno, prowokacyjnie.
— Przecież chciałaś, żebym był z tobą szczery. No, to jestem szczery.
— Firmowe pieniądze?
— Tak.
— Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego? Waldemar!
Chłopak przeczesał palcami gęstą czuprynę.
— Przegrałem na wyścigach. Dałem się nabrać kumplom. Popiliśmy trochę. Nie
bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co robię.
— I co teraz będzie? Wzruszył ramionami.
— A co ma być? Albo zwrócę tę forsę, albo mnie wsadzą do pudła.
— Boże... Boże...! Co my zrobimy? Wziął ją za rękę.
— Słuchaj, Grażyna, ja te pieniądze odrobię, ale muszę mieć na to czas. Ro-
zumiesz?
— A jeżeli przyjdzie kontrola?
— Właśnie. Lada dzień mogą się kapnąć, że brakuje tych cholernych pięć-
dziesięciu patyków. Wtedy nic nie pomoże. Wsadzą mnie.
— Co masz zamiar zrobić?
— Muszę zdobyć tę forsę.
— Ale jak?
— Ty mogłabyś mi pomóc — powiedział wolno, patrząc jej w oczy.
— Ja? Ja nie mam pięćdziesięciu tysięcy.
— To wiem.
— Więc w jaki sposób...?
Pochylił się i pogładził ją po rozwichrzonych włosach.
— Posłuchaj... Twój tata ma dolary...
14
—Skąd wiesz?
— O, ja wiem dużo różnych rzeczy. Jeden z moich kumpli handluje walutą.
Powiedział mi, że kiedyś załatwiał twojemu ojcu.
— Ja nic o tym nie wiem.
— Nikt się takimi rzeczami nie chwali. Ojciec na pewno zbiera na twój posag.
Jedynaczka. Chce cię zabezpieczyć. Normalka.
— Tata nie da pieniędzy.
— Wcale cię nie namawiam, żebyś go o to prosiła.
Odsunęła jego rękę.
— Nie rozumiem.
— Tu nie ma nic do rozumienia. Twój tata gdzieś chowa te zielone papierki! Bez
trudu się zorientujesz, gdzie. Ma gdzieś skrytkę, w ścianie albo pod podłogą, a
może w szafie. Wyprostowała się gwałtownie.
— Waldemar! Coś ty? Chcesz, żebym okradła ojca?
— Zwariowałaś? Kto mówi o kradzieży? Przecież dolary i tak leżą bezuży-
tecznie. Pożyczysz mi. Ojciec nie musi o tym wszystkim wiedzieć. Tak ciągle nie
zagląda do tej waluty. Ja wyrównam te pięćdziesiąt patyków, a potem kupię do-
lary i położysz je na miejsce. Tata się nawet nie kapnie, że to nie te same.
Potrząsnęła głową.
— Ja tego nie zrobię...
— Chcesz, żeby mnie zamknęli?
— Nie chcę, ale... Nie mogę... nie mogę... Nawet gdybym wiedziała, gdzie tata
trzyma dolary... Nie mogłabym tego zrobić. Zrozum...
Odsunął się od niej chmurny, zły.
— Rozumiem. Żałuję, że w ogóle rozmawiałem z tobą na ten temat- Myślałem,
ż
e mnie kochasz, że naprawdę chcesz mi pomóc.
— Ależ ja cię bardzo kocham i wierz mi, chciałabym ci pomóc, ale nie możesz
wymagać, żebym... Nie możesz wymagać, żebym okradła własnego ojca.
Ż
achnął się niecierpliwie.
— Przestań wreszcie operować takimi idiotycznymi terminami. Kto mówi o
kradzieży? To byłaby tylko pożyczka, pewien rodzaj pożyczki. Przecież
wszystkie dolary zwrócimy twojemu ojcu.
— Nie. Ja tego nie zrobię. Musiałabym z tatą porozmawiać, musiałby się zgo-
dzić. — Wzięła go delikatnie za rękę, — Posłuchaj, Waldemar,..
Odepchnął ją.
— Zostaw. Nie ma o czym gadać. Doskonale wiesz, że twój ojciec nie może na
mnie patrzeć, a gdyby się jeszcze dowiedział, że ja...
— Tatuś chce, żebym była szczęśliwa. Jestem jedynaczką. Nie możesz się
dziwić, że..,
— Niczemu się nie dziwię — burknął. — Zrozumiałem, że na nikogo nie mogę
liczyć. I słusznie. Nawarzyłem sobie piwa, sam muszę je wypić. W trudnej
sytuacji człowiek zawsze jest sam.
15
— Jesteś niesprawiedliwy. Wiesz doskonale, jak bardzo cię kocham i wiesz
także, że gotowa jestem zrobić wszystko, żeby ci pomóc.
Nie żądaj jednak ode
mnie rzeczy niemożliwych.
—
Zostaw to. Zmień płytę. Niczego od ciebie nie żądam. — Sięgnął po nowego
papierosa.
— Waldemar...
— Co?
— Zastanówmy się wspólnie. Może to się jednak da jakoś załatwić.
— Niby jak?
— Może wziąłbyś pożyczkę? Parsknął śmiechem.
— Pożyczkę? Zwariowałaś? Kto mi pożyczy pięćdziesiąt tysięcy. Pięćset
złotych, osiemset, ale pięćdziesiąt tysięcy?
— A jakbyś od pięćdziesięciu kolegów pożyczył po tysiąc złotych?
Wzruszył ramionami.
— Głupia jesteś. Mówisz jak małe dziecko. Po pierwsze nie mam tylu kolegów, a
po drugie wszyscy moi koledzy chętnie pożyczyliby od mnie parę złotych.
Szkoda gadać.
— No to co będzie?
— Nic. Nie przejmuj się moimi sprawami. — Spojrzał na zegarek. —
Umówiliśmy się przecież z Kazikiem i Magdą. Zupełnie zapomniałem. Ubieraj
się. Szybko.
*
Kazik Ostrowski był typem naukowca. Wysoki, bardzo szczupły, miał
wąską, ascetyczną twarz, którą prawie całkowicie zakrywały ogromne okulary w
grubej, ciemnej oprawie. Pracował w instytucie przyrodniczym i interesowało go
głównie życie ślimaków. Nie lubił lokali rozrywkowych ani zebrań
towarzyskich. Stronił od ludzi i najchętniej przesiadywał w domu, obłożywszy
się książkami, atlasami i przeróżnymi wydawnictwami naukowymi,
sprowadzanymi z całego świata. Wszystkim wydawało się niezrozumiałe, że Ma-
gda, pełna życia i temperamentu dziewczyna, wyszła za niego za mąż. Chyba na
zasadzie kontrastu. Przepadała za tańcem, uwielbiała otaczać się licznym gronem
przyjaciół, nie mogła się obejść bez szumu, gwaru, muzyki. Była bardzo ładna,
atrakcyjna, miała ogromne powodzenie u mężczyzn. Znalazłaby z pewnością
dziesięciu kandydatów na mężów, którzy nie pasjonowaliby się ślimakami. Nikt
nie wiedział, co ją skłoniło do tego małżeństwa, a być może, że i ona sama nie
bardzo umiałaby na to pytanie odpowiedzieć.
Początkowo byli we czworo. Niebawem jednak przysiadł się do nich kolega
szkolny Waldka, Ziutek Borzycki, który nigdzie nie pracował, ale wydawał dużo
pieniędzy. Nawet najbliżsi przyjaciele nie znali tajemniczych źródeł jego
dochodów. Mówiono, że handluje walutą, że pośredniczy w transakcjach
samochodowych, byli nawet 1 tacy, którzy podejrzewali go o sutenerstwo.
Zawsze elegancko ubrany, zawsze wesoły, beztroski, lubił się zabawić i bardzo
sobie cenił towarzystwo ładnych kobiet. Tym razem pojawił się z efektowną,
16
rosłą blondyną, którą nazywał seksbombą, choć miała wyraźne skłonności do
tycia.
Przenieśli się do większego stolika i zaczęła się zabawa. Magda tańczyła ze
wszystkimi po kolei, omijając starannie własnego męża. Nieszczęsny Kazio był
tym zachwycony. Bardzo źle tańczył i nie lubił tego zajęcia. Każdy więc, kto go
wyręczał na parkiecie, zyskiwał sobie jego dozgonną wdzięczność.
Przybywało pustych butelek. Humory stawały się coraz bardziej „szampańskie".
Lada chwila można się było spodziewać popisów wokalnych.
Nie wiadomo kiedy przysiadła się do nich przyjaciółka Magdy, Lucynka. Po
krótkiej chwili przyholowała do stolika swojego męża, Wacia, mizernego
blondyna, robiącego wrażenie człowieka przepuszczonego przez wyżymaczkę,
oraz czarniawego cudzoziemca, który okazał się synem słonecznej Italii.
Pochodził z Neapolu i przyjechał do Polski w sprawie zakupu koni rzeźnych. Był
już nieźle podpity, nie mówił po polsku. Od czasu do czasu wykrzykiwał po
francusku: „Vive la Pologne!", a potem zaraz przechodził na swój ojczysty język,
wołając na przemian „Santa Madonna" i ,,porca miseria!"
Waldemar pił dużo, śmiał się głośno, tańczył i opowiadał pieprzne kawały. Pa-
trząc na niego można było przypuszczać, nie ma żadnych kłopotów i że
rzeczywiście bawi się beztrosko.
— Nie pij tyle — szepnęła Grażyna, biorąc go za rękę.
Szarpnął się.
— A co mi innego zostało? Już niedługo tej swobody. Zostaw mnie. Raz się żyje.
Baw się. Ciesz się. Słyszysz, jaka fajna muzyka.
Umoczyła wargi w wódce. Wzdrygnęła się. Nie lubiła pić, nie lubiła tych wszy-
stkich zabaw, dansingów. Męczyła ją hałaśliwa, natrętna muzyka, drażnili pijani,
ogłupiali ludzie. Nie mogła patrzeć na spocone twarze, przekrwione oczy,
bełkoczące coś bez sensu usta. Udawała wesołą, żeby innym nie psuć zabawy, ale
przychodziło jej to z coraz większym wysiłkiem. Tak bardzo chciałaby już być w
domu, położyć się do łóżka. Patrząc na Waldka, doznawała uczucia lęku i nie-
smaku. Kochała tego chłopaka i bała się, że go jej zabiorą.
Dlaczego to zrobił? Dlaczego? Przegrał pięćdziesiąt tysięcy. Jak mógł? A teraz
żą
da od niej, żeby... To przecież zwykłe złodziejstwo. Ona nie zgodzi się na to, w
ż
aden sposób nie może.
— Nie pij tyle. Waldemar... Proszę cię,
— Zostaw mnie.
Wódka to nie żadne wyjście z sytuacji — myślała przygnębiona, — Zachowuje
się jak idiota. Prawdziwy mężczyzna nie szuka zapomnienia w wódce.
Po raz pierwszy od czasu ich znajomości wstydziła się za niego. Nie chciała, żeby
jej chłopiec był taki. Inaczej wyobrażała sobie Waldemara. Wiedziała, że daleko
mu do ideału, ma wiele różnych wad, ale nigdy nie przypuszczała, żeby... Więc
taka jest prawda? Tamto było tylko złudzeniem? Ogarnął ją taki żal, aż łzy napły-
nęły do oczu.
17
— Może zatańczymy? — Ziutek Borzycki pochylał się przed nią w uprzejmym,
zapraszającym ukłonie. Nie wyglądał na pijanego.
Trudno to było nazwać tańcem. Na parkiecie panował taki tłok, że skłębione pary
podrygiwały w miejscu, depcząc sobie po nogach i wbijając łokcie pod żebra naj-
bliższych sąsiadów. Ten i ów próbował żwawiej podskoczyć, ale bez
powodzenia, Wszystko to razem robiło wrażenie jakiegoś dziwnego zbiorowego
masażu. Spoceni, zdyszani amatorzy letniego dansingu dzielnie walczyli o
utrzymanie mitu „fantastycznej" zabawy.
Ziutek był dobrym tancerzem i lepiej od innych umiał sobie radzić w tłoku. Po
pewnym jednak czasie nawet i on zaczął opadać z sił. Poruszał się coraz wolniej,
coraz mniej wykazywał inicjatywy w odnajdowaniu cennych milimetrów wolnej
przestrzeni.
— Wracajmy — szepnęła błagalnie Grażyna, której brakło tchu. Jej tancerz z
uczuciem prawdziwej ulgi wyszarpnął ją z ludzkiego kłębowiska.
— Gdzie Waldemar? — spytała, kiedy podeszli do stolika.
— Może tańczy — powiedział Ziutek.
— Nie. Nie ma go na parkiecie.
— Nie martw się — roześmiała się Magda. — Waldek ci nie zginie. Po prostu
musiał się na chwilę oddalić. Zaraz przyjdzie.
Waldemar jednak nie wracał. Grażyna zaczynała się nie na żarty niepokoić.
— Kaziu, czy Waldemar nie mówił ci, dokąd idzie?
Młody naukowiec zwrócił ku niej swą suchą, beznamiętną twarz. — Nie,
Grażyno, Waldemar nie mówił mi, dokąd idzie — powiedział wolno
bezbarwnym, nosowym głosem. — Ale nie niepokój się. Jeżeli nie przyjdzie,
odwieziemy cię do domu.
— Ach, nie o to chodzi. Mieszkam przecież bardzo blisko. Boję się tylko, czy mu
się coś nie stało. Trochę za dużo pił.
— Tak. Trochę za dużo pił — zgodził się Kazio.
Towarzystwo zaczęło się przerzedzać; Polska wódka zmogła neapolitańskiego
handlarza końmi, który w pewnym momencie zwisł swobodnie na poręczy krzes-
ła. Mizerny mąż
Lucynki, wspomagany przez krzepkiego kelnera,
przetransportował walutowego gościa do windy. Lucynka zaczęła sobie
pudrować nos, dając tym do zrozumienia, że niebawem pożegna grono
przyjaciół. Ziutek, po nieudanym tańcu z Grażyną, stracił humor i co i raz
spoglądał na zegarek. Kazio od samego początku zabawy marzył o powrocie do
domu. Jedynie Magda była niestrudzona. Ciągle rwała się do tańca,
przytupywała, podśpiewywała i twierdziła, że bawi się szałowo.
Z rachunkiem była pewna komplikacja, ponieważ Wacio nie wrócił, a Lucynka
zniknęła bez pożegnania. Na Włocha nic można było liczyć. Waldemar poszedł
gdzieś w Polskę, a Grażyna nie miała pieniędzy. Cały więc ciężar finansowania
szałowej zabawy spadł na Kazia, który nie pił, prawie nic nie jadł i nie tańczył.
Zdjęty litością Ziutek dorzucił pewną drobną kwotę.
— Odwieziemy cię do domu — powiedział Kazio, biorąc Grażynę pod rękę.
18
Potrząsnęła głową.
— Nie, nie. Jedźcie. Ja jeszcze trochę zaczekam tutaj w hallu. Na pewno lada
chwila wróci. Będzie mu przykro, jeżeli...
— Nie powinien cię tak zostawić — powiedziała Magda. — W ogóle Waldek
zachowywał się dzisiaj jakoś dziwnie.
Kazio był niezdecydowany.
— Doprawdy nie wiem... Nie chciałbym cię tułaj zostawiać samej.
Uśmiechnęła się.
— Nic mi się nic stanie. Przecież do domu mam parę kroków.
— Twój ojciec będzie się może niepokoił.
— Och, tata jest przyzwyczajony do tego, że późno wracam.
— Więc nie chcesz, żebyśmy cię odwieźli?
— Dziękuję wam bardzo, ale jeszcze chwilę zaczekam na Waldemara.
— W takim razie dobranoc.
— Dobranoc, kochani. I przepraszam za...
Została sama w hotelowym hallu. Nocny portier obrzucił ją badawczym, taksu-
jącym spojrzeniem. Poczuła się głupio. Usiadła w fotelu i wyjęła z torebki kos-
metyczkę
. Zaraz jednak schowała ją z powrotem. Poprawianie makijażu mogłoby ją postawić
w dwuznacznym świetle. Była coraz bardziej zdenerwowana. Waldemar nie wracał.
Rozdział IV
Patrzył na nieruchomą twarz. Było w niej coś z cyrkowego klowna, jakiś trudny
do sprecyzowania wyraz, groteska połączona z tragizmem. Wokół grubych,
mięsistych warg zastygł drwiący uśmiech, tak jakby wszystko to stało się
podczas zwykłej, towarzyskiej rozmowy. Ten człowiek nie spodziewał się
napaści.
— Proszę pana... Proszę pana... Łowicki odwrócił się. Napotkał spojrzenie
przerażonych oczu dziewczyny.
— Proszę pana... Panie doktorze... — powtórzyła ciszej. Chciała coś powiedzieć,
ale nie mogła. Wargi jej drżały. Była jak małe dziecko, które za chwilę wybu-
chnie płaczem.
Podszedł bliżej i położył ręce na jej ramionach.
— Musi pani być dzielna. Ojciec nie żyje.
Przypadła do leżącego na podłodze ciała.
Przyzwyczaił się już do widoku śmierci i ludzkich tragedii, ale ta scena wstrzą-
snęła nim do głębi. Podniósł szlochającą dziewczynę i wyprowadził ją do
sąsiedniego pokoju.
— Czy tu jest telefon? — spytał.
*
Porucznik Szerniak był bardzo podniecony. Po raz pierwszy brał udział w tak
poważnej sprawie jak morderstwo. Czuł się nieomal szczęśliwy, że dzieje się coś
19
niezwykłego, sensacyjnego . Kapitan Szymański musiał go parokrotnie
uspokajać.
— Wolnego, kolego, wolnego. Nie gorączkujcie się tak. Jeszcze w swoim życiu
zobaczycie niejednego trupa.
Doktor Lewicki czekał na nich.
— Uderzenie tępym narzędziem w tył głowy — powiedział. — Pękniecie podsta-
wy czaszki. Najprawdopodobniej wylew krwi do mózgu.
— Kto wezwał pogotowie? — spytał Szymański.
— Sąsiad. Niejaki Kacperski.
W tej chwili wszedł lekarz milicyjny. Dokładnie obejrzał zwłoki i potwierdził
opinię swego kolegi z pogotowia:
— Pęknięcie czaszki i wgniecenie kości czaszki. Obrażenie zadane zostało narzę-
dziem tępym o płaskiej powierzchni. Mógł to być na przykład kamień.
— Jak dawno nastąpił zgon?
— Zwłoki jeszcze ciepłe. Nie stwierdzam ani plam opadowych, ani stężenia po-
ś
miertnego. Sądzę, że stało się to niedawno, jakieś dwie, trzy godziny temu.
Szymański spojrzał na zegarek.
— Dochodzi druga — mruknął. — To znaczy, że zbrodni dokonano około dwu-
dziestej trzeciej.
Lekarz skinął głową.
— Mniej więcej. Oczywiście z tolerancją do jednej godziny.
Błysnął flesz. To fotograf przystąpił do akcji.
— Nie jestem juz panu potrzebny?
— Nie. Dziękuję. Skomunikuję się z panem po sekcji zwłok.
Szymański zamienił kilka słów z fachowcami od daktyloskopii i przeszedł do
sąsiedniego pokoju. W ślad za nim posuwał się- porucznik Szerniak. Był bardzo
blady. Robił takie wrażenie, jakby przestało go to wszystko pasjonować.
Grażyna siedziała w tym samym fotelu, w którym posadził ją doktor Lewicki.
Nie płakała
— Pani jest córką zmarłego?
— Tak.
— Czy pani pierwsza stwierdziła, że ojciec nic żyje?
— Nie wiedziałam, że nie żyje... Myślałam... Nie wiedziałam...
— Czy pani późno wróciła do domu?
— Tak.
— Mniej więcej o której?
— Dokładnie nie pamiętam. Chyba około pierwszej.
— I wtedy pani zobaczyła...?
— Tak. Zobaczyłam, że ojciec leży... Zobaczyłam krew. Krzyknęłam. Przybiegł
pan Kacperski, który mieszka tu obok.
— Jak to się stało, że pan Kacperski usłyszał pani krzyk?
— Wracał właśnie i otwierał drzwi od swego mieszkania.
20
— Uhm. Proszę mi powiedzieć, czy drzwi wejściowe były zamknięte, kiedy pani
przyszła do domu?
— Tylko na klamkę. Na zatrzask nie. Przestraszyłam się. Myślałam, że może
złodzieje...
— Czy pani ojciec wybierał się gdzieś wieczorem?
— Nie wiem. Nic nie mówił.
— Może spodziewał się jakiejś wizyty?
— Nie wiem.
— A czy orientował się, że pani później wróci do domu?
— Tak. Napisałam kartkę, że idę ze znajomymi potańczyć.
— To znaczy, że pani nie widziała się wczoraj z ojcem.
— Nie. Kiedy wychodziłam, ojciec jeszcze spał. Wrócił bardzo późno. Nie
chciałam go budzić.
— Ojciec często późno wracał do domu?
— Ostatnio dosyć często.
— Czy zdarzało się, że nie nocował w domu?
— Zdarzało się.
— Sama pani mieszkała tu z ojcem?
— Tak.
— A matka pani...?
— Mama już bardzo dawno temu odeszła od ojca.
— Czy mieszka w Warszawie?
— Nie. W Szczecinie.
— Często przyjeżdża do Warszawy?
— Nie wiem.
— Nie utrzymuje pani kontaktu z matką?
— Widujemy się bardzo rzadko, raz na parę lat.
— Matka pani nie interesowała się panią?
— Nie.
— Ile pani miała lat, kiedy rodzice się rozeszli?
— Dziesięć.
— Studiuje pani?
— W Wyższej Szkole Muzycznej.
Szymański z nieukrywanym współczuciem patrzył na bladą, pozornie obojętną
twarz dziewczyny. Wiedział, że nie powinien męczyć jej pytaniami, ale wielole-
tnia praktyka nauczyła go, jak wielkie nieraz znaczenie mają pytania zadane od
razu, na gorąco.
— Pani teraz nie może tu mieszkać.
— Nie.
— Czy ma pani jakąś rodzinę?
— Mam stryja, ale nie utrzymujemy z nim stosunków.
— Sądzę, że w tej sytuacji stryj zabierze panią na jakiś czas do siebie.
— Nie wiem. Nie chciałabym...
21
— A czy gdzie indziej mogłaby się pani ulokować 7
— Nie wiem. Wszyscy teraz mają takie małe mieszkania.
— A stryj?
— O, mój stryj ma własną willę na Mokotowie.
— Przypuszczam, że w tej willi znajdzie się jakiś pokoik dla pani.
— Nie wiem.
— Porozmawiam ze stryjem.
— Dziękuję, ale nie chciałabym...
— Niech się pani nie niepokoi. Proszę już to mnie zostawić. Ja to załatwię.
Wszedł sierżant Małek. Pochylił się, szepnął coś kapitanowi.
— Przepraszam — powiedział Szymański i wyszedł, zamykając starannie drzwi
za sobą.
Szerniak został sam z Grażyną. Był bardzo zakłopotany. Rozpaczliwie szukał
jakichś odpowiednich do okoliczności słów. Zdawał sobie sprawę, że nie
powinien tak głupio milczeć, ale nie miał pojęcia, co powiedzieć. Wszystkie
słowa pocieszenia, które przychodziły mu na myśl, wydawały się tak straszliwie
banalne i wyświechtane, że wstydził się odezwać. Nic więc nie mówił, tylko
przełykał ślinę i chrząkał współczująco. Z tej przykrej sytuacji wybawiło go
ponowne pojawienie się kapitana.
Szymański przez ten czas kazał zabrać zwłoki. Chciał o coś prosić dziewczynę,
ale nie przyszło mu to łatwo. Wreszcie jednak zdecydował się.
— Nie wiem, czy pani czuje się na siłach... Może by pani rzuciła okiem na tamten
pokój...
Spojrzała na niego przerażona.
— Nie! Nie! Nie mogę! Szymański dotknął jej ramienia.
— Proszę się uspokoić — powiedział serdecznie. — Ojca już zabrali. Zależy mi
na tym, żeby pani tylko spojrzała na pokój. To dla mnie bardzo ważne, ale
oczywiście nie nalegam.
Wstała. Była chyba jeszcze bledsza.
— Dobrze— szepnęła, ledwie poruszając wargami. — Jeśli to panu tak po-
trzebne...
Przeszli do pokoju, w którym niedawno rozegrała się tragedia. Szymański wziął
dziewczynę pod rękę.
— Proszę mi wybaczyć, że w takiej chwili nie daję pani spokoju, ale musi nam
pani pomóc.
— Staram się — powiedziała cicho.
—
Dziękuję. Jest pani bardzo dzielna.-Chciałbym, żeby się pani rozejrzała po
pokoju. Chodzi mi o to, czy wszystko tu jest tak jak zazwyczaj, czy wszystkie
meble, wszystkie drobiazgi są ustawione tak jak zawsze?
— Posadzka zerwana... .
— Wiem, wiem — przerwał jej Szymański. — Posadzka zerwana, w szafie i w
biurku poprzewracane, obrazy pozdejmowane. Ktoś tu czegoś szukał. Nie o to mi
22
jednak chodzi. Chciałbym wiedzieć, czy wszystkie przedmioty stoją na swoim
miejscu?
Przez chwilę wodziła wokół uważnym spojrzeniem. Wreszcie wyciągnęła rękę i
wskazała odlaną w brązie postać Atlasa, dźwigającego na barkach kulę ziemską.
— Ta rzeźba stała zawsze z lewej strony biurka, a nie z prawej.
— Jest pani tego pewna?
— Pamiętam dokładnie. Zresztą gdyby figura stała tutaj, przeszkadzałaby prze-
cież,
— To prawda — zgodził się Szymański. — Przeszkadzałaby pisać. Zapewne
zwykłe jej miejsce było tu, koło lampy.
— Tak.
Szymański skinął na sierżanta.
— Zdejmowali z tego odciski palców?
— Próbowali, obywatelu kapitanie. Nic nie znaleźli. Figurka czyściutko wytarta.
— Trzeba natychmiast przeszukać wszystkie pojemniki na śmieci i zsyp.
— Tak jest.
— Słuchajcie, kolego — Szymański zwróci! się do Szerniaka. — Zaopiekujcie
się panią, a ja chciałbym zamienić parę słów z sąsiadem. Myślę, że jeszcze nie
ś
pi.
Nikt z najbliższych sąsiadów nie spał. Na wąskiej klatce schodowej było tłoczno.
Ludzie są żądni sensacji. Mimo że zwłoki już zostały zabrane, komentowano
ż
ywo tragiczne zdarzenie, nie śpiesząc się do mieszkań, zapominając o
wypoczynku.
— ..i kto by się to spodziewał, proszę państwa — dźwięczał wysoki, piskliwy
głos — taki spokojny człowiek. Zdawało się, że nikt do niego nic może mieć
ż
adnej pretensji, a tu masz...
_ — ...Tacy cisi i spokojni najgorsi — odezwała się zażywna jejmość, której
głowa przyozdobiona była żółtymi lokówkami. Cicha woda, jak to powiadają...
— Dajcie, kobity, spokój — wtrącił się do rozmowy tubalny sznapsbaryton. —
Może go wykończył jakiś bandzior. Mało to tego tałałajstwa teraz się wszędzie
kręci. A milicji, jak potrzeba, to ani na lekarstwo. Oni tylko potrafią spokojnego
obywatela do izby wytrzeźwień ciągnąć, ale mordercy to sobie spokojnie chodzą
po mieście. Takich żeśmy czasów dożyli.
Szymański przecisnął się do drzwi, na których pineskami przyczepiony był bilet
wizytowy „Teofil Kacperski". Zapukał.
Stary emeryt nie zdjął nawet krawata. Siedział sztywno w fotelu, jakby czekając
na tę wizytę.
— Proszę, bardzo proszę. Pan będzie łaskaw,
Szymański przedstawił się i uścisnął suchą, żylastą dłoń.
—Przepraszani, że pana niepokoję o takiej porze, ale sądziłem, że pan nie śpi.
— Spodziewałem się. że pan mnie odwiedzi — Kacperski glos miał niski, przy-
jemnie brzmiący.
— Powiedziano mi, że pan zawiadomił pogotowie.
23
— Tak.
— Może zechce mi pan opowiedzieć, jak to wszystko się stało.
— No więc tak — Kacperski poruszył się w fotelu i poprawił sobie krawat. —
Byłem u przyjaciół na brydżu i dlatego tak późno wróciłem do domu. Kiedy
otwierałem drzwi, posłyszałem krzyk tej dziewczyny. Wbiegłem do ich
mieszkania i zobaczyłem, że pan Pawelski leży na podłodze. Myślałem, że
zemdlał. Chciałem go ratować, ale... Spostrzegłem krew... Już nie żył.
— Tak od razu pan się zorientował, że Pawelski nie żyje?
— O, proszę pana, ja mam w tych sprawach doświadczenie. Przez wiele lat, je-
szcze przed wojną, pracowałem jako felczer. Wiem. jak wygląda człowiek żywy,
a jak martwy.
— I wezwał pan pogotowie.
— Tak. Zatelefonowałem do pogotowia. Chociaż wiedziałem, że nic: nie
pomogą, ale na wszelki wypadek.
— Czy dotykał pan czegoś w mieszkaniu Pawelskiego?
— Nie. Wiem, że w takich wypadkach nie należy niczego ruszać. Niczego nie
dotykałem, panie kapitanie, absolutnie niczego.
— To bardzo dobrze. Czy może mi pan coś powiedzieć o Pawelskim?
Kacperski potrząsnął głową.
— Niewiele, bardzo niewiele.
— Był pańskim najbliższym sąsiadem.
— Tak, ale nie utrzymywaliśmy ze sobą żadnych stosunków. „Dzień dobry",
„dobry wieczór" — i to wszystko. To był wyjątkowo spokojny i cichy człowiek.
Jego córka także sympatyczna panienka, bardzo na miejscu, uprzejma, dobrze
wychowana.
— Czym zajmował się Pawelski?
— Był stroicielem.
— Stroicielom?
— Tak. Stroił pianina, fortepiany...
— Czy miał wielu klientów?
— Tego nie wiem. Nigdy z nim na ten temat nic rozmawiałem.
— Czy pan może zauważył, żer ktoś do niego często przychodził?
— Przychodzili różni ludzie. Zapewne w sprawie strojenia fortepianów.
— Chodzi mi o tych, którzy stale odwiedzali pana Pawelskiego.
— Niestety, proszę pana, nic na ten temat nie mogę powiedzieć. Nigdy nie
zwracałem uwagi na znajomych pana Pawelskiego. Nie obchodzi mnie, kto kogo
odwiedza.
Szymański podziękował uprzejmemu emerytowi i wrócił do Grażyny i
Szerniaka. Młody porucznik w milczeniu dotrzymywał towarzystwa
dziewczynie.
Ten chłopak nie jest zbyt rozmowny — pomyślał Szymański, głośno zaś powie-
dział.
— Zaraz .zatelefonuję do pani stryja i jedziemy na Mokotów.
24
*
Polecenie kapitana zostało sumiennie wykonane. Na biurku piętrzył się stos
najrozmaitszych przedmiotów, znalezionych w pojemnikach i zsypach na śmieci,
dwie męskie chustki z nieznacznymi śladami krwi, jedna damska chusteczka,
podarta i poplamiona szminką, papier toaletowy, stare gazety, najrozmaitsze
szmatki, kawałki papieru pakowego, plastikowe torebki, a nawet rękaw od
męskiej koszuli.
Szerniak pochylił się i uważnie obejrzał ..zdobycz" sierżanta Małka.
— Czy sądzicie, obywatelu kapitanie, że morderca wytarł narzędzie zbrodni w
któraś z tych chustek?
Szymański wzruszył ramionami.
— A któż to może wiedzieć? W tej chwili nasze rozumowanie opiera się wy-
łącznie na prawdopodobieństwie. Ta statuetka, przedstawiająca mitologicznego,
Atlasa, przestawiona z lewej strony biurka na prawą, na której nie znaleziono
ż
adnych odcisków palców, bardzo nam pasuje jako narzędzie zbrodni. Waga
odpowiednia. Chwycił Atlasa za nogi i górną częścią rzeźby — kulą ziemską —
uderzył Pawelskiego w głowę. To by się także zgadzało z opinią lekarską:
obrażenie zadane tępym narzędziem. Jeden cios zupełnie wystarczył.
Następnie morderca wytarł czymś dokładnie figurkę. Mogła to być chustka, mógł
być ten papier toaletowy, mogła być nawet gazeta, chociaż to mniej
prawdopodobne. Najbardziej pasuje chustka. Interesuje mnie ta granatowa, z
monogramem
.
— Kto teraz na chustkach do nosa wyszywa monogramy? — powiedział
Szerniak.
— Właśnie — Szymański zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. — Macie
rację. Kto teraz bawi się w monogramy? Ten zwyczaj w naszych czasach
zupełnie zaginął. W ogóle zaginęło wicie zwyczajów, które pomagały kiedyś w
pracy służbie śledczej. Na każdym kroku standard. Powielane w milionach
egzemplarzy koszule, ubrania, buty, krawaty, skarpetki. I jak tu w tych warun-
kach zidentyfikować zbrodniarza?
— Nie mamy pewności, że mordercą był mężczyzna — powiedział Szerniak.
— Oczywiście. Jedynie duża siła uderzenia pozwala przypuszczać, że mamy do
czynienia z mężczyzną. Chociaż w dzisiejszych czasach sporo jest silnych,
wysportowanych kobiet.
— Czy morderca musiał wyrzucić chustkę w pobliżu tamtego domu?
Szymański potrząsnął głową.
— Pewnie, że nie musiał. Ale w takich sytuacjach człowiek pragnie jak najprę-
dzej pozbyć się dowodu rzeczowego. Dlatego poleciłem przeszukać pojemniki
na śmieci w najbliższym sąsiedztwie. Rzecz jasna, że ciągle obracamy się w
sferze domysłów. To tak zawsze na początku każdego śledztwa, dopóki nie dojdą
do głosu konkretne fakty.
— Ktoś czegoś szukał w mieszkaniu Pawelskiego. Gdyby wiedzieć, czego szu-
kał?
25
Szymański uśmiechnął się.
— Ba... Gdybyśmy to wiedzieli, śledztwo zapewne wkrótce dobiegłoby końca. A
tymczasem nic nie wiemy i jeszcze długo będziemy błądzili po omacku, kierując
się wyłącznie hipotezami.
— Czy możemy założyć, że to było morderstwo popełnione w afekcie? — spytał
Szerniak.
— Raczej tak — odparł wolno Szymański. Zastanowił się chwilę i mówił dalej.
— Nic nie wskazuje na to, żeby ktoś tę zbrodnię planował od dłuższego czasu.
Można się domyślać, że morderca zdecydował się w trakcie rozmowy. Uderzenie
w tył głowy pozwala przypuszczać, że ofiara nie spodziewała się ataku. Gdyby to
był zwykły napad bandycki, Pawelski stałby przodem do napastnika. Próbowałby
się bronić. Zasłoniłby głowę rękami. To naturalny odruch. Raczej możemy mieć
pewność, że znał mordercę i że zaprosił go do siebie.
Zadzwonił telefon. Szymański podniósł słuchawkę. Powiedział:
— Tak, tak. Czekam na nią — a następnie zwrócił się do porucznika: —
Sprzątnijcie szybko to wszystko. Przyszła córka Pawelskiego. Muszę z nią odbyć
dłuższą rozmowę.
— Czy jestem potrzebny?
— Nie. .Sam to załatwię. Sądzę, że będzie się swobodniej czuła, jak tylko ja z nią
porozmawiam. Do was natomiast mam taką prośbę. Trzeba dokładnie przeszukać
mieszkanie Pawelskiego, przejrzeć .korespondencję, notatki, fotografie. Musimy
jak najszybciej poznać jego otoczenie. Bez tego daleko nie zajedziemy. Pa-
miętajcie, że najdrobniejszy szczegół może mieć dla nas duże znaczenie.
— Zaraz się do tego zabiorę. Grażyna robiła wrażenie spokojniejszej. bardziej
opanowanej, ale ciągle była przerażająco blada.
— Proszę, niech pani siada. Jakżeż się pani czuje w domu stryja?
— Bo ja wiem. Nie są chyba zachwyceni...
— Hm. Proszę się tym nie przejmować. Przyzwyczają się. Przykro mi, że muszę
z panią rozmawiać o tej tragicznej i dla pani niezwykle bolesnej sprawie, ale nic
mam innego wyjścia. Muszę zdobyć trochę niezbędnych informacji.
— Rozumiem.
— Pani ojciec był stroicielem. , — Tak. -
— Czy to było jedyne źródło jego dochodów?
— Chyba nie...To znaczy... Wiem, że tatuś od czasu do czasu pośredniczył w
jakichś transakcjach.
— Sprzedaż i kupno fortepianów?
— Tak. Fortepianów, pianin. Ale to wszystko tatuś załatwiał zupełnie legalnie,
proszę pana.
— Nie wątpię. Proszę mi powiedzieć, czy ojciec miał jakichś bliskich zna-
jomych, przyjaciół, którzy go często odwiedzali?
— Nie... Tatuś nie miał takich serdecznych przyjaciół.
— Ale przychodzili do niego jacyś ludzie?
- Oczywiście, tylko raczej w interesach, a nie tak z przyjaźni.
26
Szymański chciał zapytać, czy Pawelski interesował się kobietami, ale uznał py-
tanie za nietaktowne. Postanowił z kim innym porozmawiać na te tematy.
— Miał jakich wrogów?
— Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Był bardzo łagodnym, spo-
kojnym człowiekiem. Nie sądzę, żeby...
— Prosiłbym, żeby mi pani możliwie dokładnie opisała wczorajszy dzień. A
więc wyszła pani z domu, kiedy ojciec jeszcze spał.
— Tak.
— I napisała pani kartkę, że późno pani wróci. t
— Tak.
— Wczoraj była niedziela, więc nie poszła pani na uczelnię.
— Nie.
— Czy można wiedzieć, gdzie pani przebywała przez cały dzień?
— Trochę chodziłam... trochę...
— W towarzystwie tak pani spacerowała? –
— Z jednym moim znajomym.
— Iz tym znajomym spędziła pani cały dzień?
— Tak.
— Mogłaby mi pani podać jego imię i nazwisko?
— Czy to konieczne?
— Raczej tak.
— No więc... — zawahała się chwilę — Waldemar Tokarski.
— Czym się zajmuje? Pracuje gdzieś?
— Tak.
— Gdzie?
— W spółdzielni. To jest spółdzielnia usługowa, kaletniczo-rymarska.
— Jakie ma stanowisko w tej spółdzielni?
— Jest zaopatrzeniowcem.
— Uhm — Szymański wyjął z kieszeni marynarki długopis i zanotował coś na
kartce papieru. — Więc pani cały wczorajszy dzień spędziła w towarzystwie
Waldemara Tokarskiego.
— Tak.
— A wieczorem poszliście potańczyć do Grand Hotelu.
— Tak
— Byliście sami czy też w większym towarzystwie?
— Było parę ,osób.
— Czy mogłaby mi pani podać nazwiska tych osób?
— Oczywiście, Kazik Ostrowski z żoną, Ziutek Borzycki, potem przysiadła się
do nas przyjaciółka Magdy, to znaczy żony Kazia. Nawet nie wiem, jak się
nazywają. Ona ma na imię Lucyna, a jej mąż Wacław. J jeszcze, nie wiem skąd,
pojawił się jakiś Włoch, neapolitańczyk. Aha. Zupełnie zapomniałam, że Ziutek
przyprowadził swoją dziewczynę. Mówił do niej Pufa, a; jak ona naprawdę się
nazywa, nie mam pojęcia. Tęga blondynka.
27
Szymański coraz częściej zapisywał coś w notatniku.
— Czy pani dobrze zna tego pana Ziutka Borzyckicgo? — spytał.
— Nie. Raczej słabo. Widziałam go kilka razy. To kolega Waldemara.
— A Waldemara dawno pani zna?
— O, tak... dość dawno. Już przeszło rok. Poznaliśmy się w zeszłym roku na
wiosnę.
— Więc z całym tym towarzystwem bawiła się pani do późna i wróciła pani do
domu około pierwszej.
— Tak.
— Kto panią odprowadził do domu? Zmieszała się.
—Właściwie... właściwie to nikt. Z Grand Hotelu na Mokotowską to bardzo
blisko... Przecież...
— Jak to? — zdziwił się Szymański, podnosząc brwi do góry. — Cały dzień
spędziła pani w towarzystwie Waldemara Tokarskiego i w nocy, po zabawie, nie
odprowadził pani do domu?
— Mieszkam tak blisko...
— Co się stało? Pokłóciliście się?
— Nie. Skądże...
— Więc dlaczego pani nie odprowadził?
— Bo... bo go nie było.
— Nie rozumiem. Gdzie go nie było?
— Jak wychodziliśmy, to go nie było przy stoliku. W ogóle gdzieś poszedł i nie
wrócił.
— To znaczy, że nagle sie ulotnił?
— Tak.
— Czy to było pod koniec zabawy? Przed samym uregulowaniem rachunku?
— Nie — zaprzeczyła żywo. — Waldemar znacznie wcześniej odszedł od
towarzystwa. Zresztą on nie jest taki, żeby się wykręcał od zapłacenia rachunku.
Nigdy tego nie robi.
— To miło, że pani ma o swoim znajomym takie dobre wyobrażenie —
uśmiechnął się Szymański. — Proszę mi powiedzieć, czy dzisiaj widziała już
pani Waldemara Tokarskiego?
— Nie. '
— I nie usiłowała się pani z nim zobaczyć?
— Nie.
— A nie zaniepokoiła się pani, że mu się coś stało?
— Nié.
Szymański uważnie przyjrzał się dziewczynie.
— Przyznaję, że trochę mnie to dziwi. Dziwne jest zarówno jego wczorajsze za-
chowanie, jak i pani dzisiejsza reakcja. Sądząc z tego, że pani spędziła cały dzień
w towarzystwie Waldemara, mam prawo przypuszczać, że łączy panią z nim ja-
kaś serdeczniejsza przyjaźń. Wczoraj wieczorom ten młody człowiek zniknął
28
nagle z Grand Hotelu i do dzisiaj się nie pojawił. Jest powód, żeby się o niego
niepokoić.
Milczała.
Szymański przestał się nagle interesować Waldemarem Tokarskim.,
— Czy ojciec pani używał okularów słonecznych? — spytał
niespodziewanie. Była zaskoczona. Potrząsnęła głową.
— Nie. Tatuś nigdy nie używał okularów przeciwsłonecznych. Uważał, że to
niezdrowe dla oczu. Jeżeli było mocne słońce, nosił czapkę z daszkiem.
Szymański wyciągnął szufladę i wyjął z niej bardzo eleganckie okulary
przeciwsłoneczne w ozdobnej oprawie, pochodzenia zagranicznego.
— Znaleźliśmy to w pokoju pani ojca. Czy może domyśla się pani, czyja to
własność.
Grażyna poczuła, jak krew gorącą falą napływa jej do twarzy, a w gardle robi się
straszliwie sucho. Z trudem przełknęła ślinę. Od razu poznała te włoskie okulary.
Kupiła je okazyjnie od Wandy Jaworskiej. Kosztowały taniej, ponieważ na
lewym szkle była niewielka skaza. Podarowała je Waldemarowi na urodziny. Był
zachwycony.
— Nie wiem czyje to okulary. Nie mam pojęcia.
Szymański udał, że nie zauważył zmieszania dziewczyny. Schował okulary z
powrotem do szuflady i powiedział:
— Morderca pani ojca szukał czegoś w mieszkaniu. Czy pani wie, czego mógł
szukać?
— Nie wiem.
— Zerwał nawet kawałek posadzki. Jak pani sądzi, dlaczego akurat w tym
miejscu zerwał klepki?
Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Może dlatego, że myślał, że tam jest skrytka.
— Czy coś na to mogło wskazywać?
— Tak... To znaczy... W tym miejscu posadzka trochę się wybrzuszyła. Nie
bardzo, ale klepki były trochę wyżej. Można się było nawet o nie potknąć. Tatuś
miał zamiar wezwać specjalistę, żeby to poprawił, ale tak jakoś schodziło...
Zresztą teraz bardzo trudno kogoś znaleźć, żeby coś zrobił.
Szymański pokiwał głową.
— Tak, to prawda. Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy pani umie stroić forte-
piany?
— Trochę. Tatuś próbował mnie uczyć, ale nigdy mnie to specjalnie nie intere-
sowało. Ja wolę grać na fortepianie, aniżeli go stroić.
— Tak, oczywiście. No cóż... Nie będę pani już dłużej męczył dzisiaj pytaniami.
Dziękuję za rozmowę. W razie potrzeby pozwolę sobie panią odwiedzić. Jeszcze
tylko jedna mała prośba. Proszę mi podać adres pana Waldemara Tokarskiego.
*
Miał gigantycznego kaca. Paliło go tak, że poruszenie językiem przychodziło mu
z największą trudnością. Przed oczami wizja nie kończącego się szeregu białych
29
butelek, pełnych mleka, kefiru... Niestety. Musiał się zadowolić wodą sodową.
Nie miał pojęcia, czego chce od niego ten dziwny facet, który mu się tak natar-
czywie przyglądał.
— Czy pan wie, gdzie się pan znajduje? Przetarł przekrwione oczy i odetchnął
głębiej.
— Gdzie ja się znajduję? A gdzież ja się mogę znajdować? Albo w izbie wy-
trzeźwień, albo w kryminale.
— Tu jest komenda milicji.
— Na jedno wychodzi. Dzień dobry.
— Pan się nazywa Waldemar Tokarski?
— Po co się pan pyta, kiedy pan wie. Zabraliście mnie, panowie, przecież z moje-
go mieszkania.
— Dopiero koło południa wrócił pan do domu.
— Nie mam pojęcia, która była godzina. Zakochani i skacowani nie patrzą na
zegarek.
— Nie poszedł pan dzisiaj do pracy.
— A pan uważa, że z takim kacem mogłem iść do pracy?
— Był pan wczoraj wieczorem w Grand Hotelu?
— Mam wrażenie, że byłem.
— Ale wcześniej opuścił pan towarzystwo.
— Możliwe.
— Gdzie pan spędził resztę nocy?
— .W Parku Kultury. Bardzo tam miło. Świeże powietrze. Tylko nad ranem trochę zmarzłem.
— Czy zna pan panią Grażynę Pawelską?
— No chyba, że znam. Fajna dziewczyna, ale nie umie się bawić. Trochę drętwa.
Mogę się jeszcze napić wody?
— Proszę.
Łapczywie wypił dwie szklanki, odsapnął i spojrzał przytomniej.
— Kiedy pan ostatni raz widział panią Grażynę Pawelską?
— Kiedy? Wczoraj w Grandzie.
— Nie odprowadził pan jej do domu.
— Ano nie.
— Jak to się stało, że pan swojej dziewczyny nie odprowadził po zabawie do
domu?
— Zwyczajnie się stało. Zalałem palę, poszedłem, żeby trochę odetchnąć
ś
wieżym powietrzem, usiadłem w Parku Kultury i usnąłem.
Szymański wyjął z szuflady przeciwsłoneczne okulary.
— Czy to pańskie okulary?
— Moje. Bardzo dziękuję — Waldemar wyciągnął rękę.
— Chwileczkę. Proszę mi powiedzieć, gdzie pan kupił te okulary?
— Nie kupiłem. Dostałem w prezencie.
— Od kogo?
— Od Grażyny. Czy to ważne?
30
— Jak dawno zna pan panią Grażynę Pawelską?
— Już chyba przeszło rok.
— Co pana łączy z tą dziewczyną? Waldemar poruszył się niecierpliwie.
— Co pan mnie tak wypytuje? Przesłuchanie czy co?
— Może i przesłuchanie.
— Nie rozumiem. O co chodzi? Niech pan mówi jaśniej.
— Dobrze. Zaraz będziemy rozmawiać zupełnie jasno — Szymański zapalił pa-
pierosa i schował okulary do szuflady.
— Nie odda mi pan moich okularów? — spytał zdziwiony Waldemar.
— Na razie nie.
— Ale dlaczego?
— Czy pan już się dzisiaj komunikował z panią Grażyną Pawelską?
— Nie. A kiedyż miałem się komunikować? Widział pan przecież, że mi język
wysechł na wiór. Teraz trochę lepiej po tej wodzie.
— Panią Grażynę Pawelską spotkało wielkie nieszczęście.
— Co się stało? Wypadek? Wpadła pod samochód?
— Nie. Jej ojciec został zamordowany.
— Rany boskie! Kiedy?
— W nocy.
— Nieprawdopodobne... Stary Pawelski... A któż go mógł kropnąć?
— Właśnie usiłujemy się tego dowiedzieć.
Waldemar nagle się przeraził.
— Nie przypuszcza pan chyba, panie kapitanie, że... że ja?
—Jeszcze nic nie przypuszczam — powiedział spokojnie Szymański. — Kiedy
ostatnio rozmawiał pan z Pawelskim?
— Kiedy rozmawiałem? Wcale nie rozmawiałem... W ogóle z nim nie rozma-
wiałem.
— Jest pan tego pewien?
— Oczywiście, że jestem pewien — Waldemar był już zupełnie przytomny. —
Wiem chyba, z kim rozmawiam, a z kim nie rozmawiam. O czym zresztą
miałbym rozmawiać ze starym Pawelskim. On by mnie nawet do domu nie
wpuścił.
— To znaczy, że nie bardzo pana lubił?
— O lubieniu nie ma mowy. Patrzeć na mnie nie mógł.
Szymański utkwił badawcze spojrzenie w twarzy młodego człowieka.
— Jeżeli nie rozmawiał pan ostatnio z Pawelskim, to czym można wytłumaczyć
fakt, że pańskie okulary przeciwsłoneczne znaleźliśmy w mieszkaniu, a ściśle
mówiąc w pokoju pana Pawelskiego?
— Moje okulary w pokoju Pawelskiego?!
— Właśnie.
— To niemożliwe!
31
— Bardzo żałuję, ale nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Powtarzam:
znaleźliśmy te okulary w pokoju Pawelskiego. A że są one pańską własnością,
także nie ma żadnych wątpliwości. Zresztą sam pan to stwierdził.
— Nic nie rozumiem — Waldemar niespokojnie wpatrywał się w swego roz-
mówcę. — Słowo honoru, że nic, nie rozumiem. To moje okulary, ale ja na-
prawdę nie byłem u Pawelskiego.
— I dostał pan te okulary w prezencie od jego córki?
— Już mówiłem. Na urodziny.
— Hm — Szymański podrapał sic w zamyśleniu za uchem i zgasił papierosa. —
To wszystko jest trochę dziwne, panie Tokarski. Powiedziałbym nawet, że
bardzo dziwne. No bo tak: pan twierdzi, że nigdy pan nie był u Pawelskiego. a
tymczasem w mieszkaniu denata znajdujemy pańskie okulary, które panu
podarowała na urodziny panna Grażyna, córka zamordowanego. Kiedy
pokazywałem jej te okulary, twierdziła z całą stanowczością, że nic wie, czyja to
własność. Musi pan przyznać, że jest tu coś niejasnego.
— Ale przecież Grażyna zna te okulary! — wykrzyknął Waldemar. — Jeszcze
mówiła, że to włoskie, że kupiła okazyjnie trochę taniej, bo mają rysę na lewym
szkle.
Szymański skinął głową.
— Zgadza się. Mają rysę na lewym szkle.
Waldemar był coraz bardziej zdenerwowany.
— Dlaczegóż ona, u diabla, powiedziała, że nie wie, czyje to okulary?
— A może bała się, że zacznę pana o coś podejrzewać? — podsunął Szymański.
Waldemar poderwał się ze swego miejsca.
— Podejrzewać?!-— krzyknął. — Podejrzewać, że to ja zabiłem jej ojca?
— Można by tak przypuszczać, panie Tokarski. Nie sądzi pan?
— - Ależ to nonsens... Panie kapitanie... Dlaczegóż miałbym zabić ojca
Grażyny?
Szymański wzruszył ramionami.
— Nie wiem. W każdym razie w tej sytuacji można by sądzić, że panna Grażyna
bardzo poważnie bierze pod uwagę taką ewentualność, że pan rozmawiał z jej
ojcem. Powiedziała, że nie wie, czyje to są okulary chyba tylko dlatego, żeby
pana ratować.
— Ależ mnie nie potrzeba ratować! Ja nic nie zrobiłem. Nie widziałem na oczy
Pawelskiego. Jak Boga kocham!
— W takim razie w jaki sposób pańskie okulary znalazły się u niego w miesz-
kaniu?
— Nie mam pojęcia.
— Niech się pan dobrze zastanowi. To bardzo ważne. Może je pan komuś
pożyczał?
— Nie. Nikomu nie pożyczałem.
— A kiedy pan ich ostatnio używał?
— Nie pamiętam.
32
— Ma pan inne okulary przeciwsłoneczne?
— Mam. Ze trzy pary.
— Czy stale używa pan ciemnych okularów?
— Nie. Rozmaicie. Jak jest duże słońce... Ale czasem to nawet; i wieczorem. Tak
dla fasonu. Na plaży zawsze je nakładam.
— A dawno był pan na plaży?
— Wczoraj rano. I w piątek po południu.
— Z kim pan był?
— Z Grażyną.
— Był jeszcze ktoś z wami?
— Wczoraj byliśmy sami, a wtedy w piątek przysiadł się do nas mój kolega.
— Jak się nazywa ten kolega?
— Borzycki,
— No i cóż ten Borzycki?
— A nic. Siedział z nami, rozmawiał, kąpał się w basenie.
— Czy wtedy miał pan te okulary ze sobą?
— Wtedy na pewno miałem. Pamiętam, bo Ziutek zachwycał się ich oprawką.
— Może pański kolega przez pomyłkę zabrał te okulary?
Waldemar pomyślał chwilę i nagle aż podskoczył z wrażenia.
— Panie kapitanie!— wykrzyknął. — Teraz sobie przypominam. Oczywiście, że
Ziutek zabrał moje okulary.
— Jak to się stało, że pan się nie zorientował?
— Bardzo prosto, panie kapitanie. Zaraz wszystko opowiem. Otóż było tak: Po-
szliśmy z Grażyną nad Wisłę po południu, bo ja pracuję. Wybraliśmy się na te
nowe baseny. Wzięliśmy leżaki. Było nawet przyjemnie, bo w powszedni dzień
nie ma takiego tłoku. Potem spotkaliśmy Ziutka Borzyckiego. Około siódmej
postanowiliśmy już iść do domu. Grażyna miała ze sobą duży koszyk, w którym
trzymała kostiumy kąpielowe, ręczniki, takie różne rzeczy. Ziutek niósł jej ten
koszyk. Wsiedliśmy do stu siedemnastu. My z Grażyną wysiedliśmy przy
Nowym Świecie, a Ziutek pojechał dalej z koszykiem. z całą pewnością były tam
moje okulary.
— Hm — Szymański wyjął nowego papierosa i stuknął nim o pudełko. — Z tego,
co pan
mówi, wynikałoby, że to Józef Borzycki zostawił pańskie okulary w
mieszkaniu Pawelskiego.
— Nie wiem, panie kapitanie, ale...
— Czy Borzycki znał Pawelskiego?
— Pojęcia nie mam.
— A kiedy panna Grażyna odebrała od Borzyckiego swój koszyk?
— Dokładnie nie powiem, ale myślę, że na drugi dzień.
— To znaczy w sobotę.
— Tak wychodzi.
— A pan nie pytał panny Grażyny o swoje okulary?
— Nie. Całkiem o nich zapomniałem.
33
— Chciałbym jeszcze pana o coś zapytać, panie Tokarski.
— Proszę uprzejmie.
Szymański pochylił się nad biurkiem i utkwił wzrok w oczach młodego czło-
wieka.
— Niech mi pan powie, dlaczego panna Pawelska sądzi, że pan mógłby być mor-
dercą jej ojca?
— Ależ... panie kapitanie... Skądże znowu...? Grażyna wcale tak nie uważa... Pan
się myli...
— A jednak kiedy jej powiedziałem, że znaleźliśmy te okulary w pokoju ojca,
oświadczyła, że nie wie, czyja to własność. Z tego przecież jasno wynika, że
chciała pana kryć i że podejrzewa, iż pan może mieć coś wspólnego z tą zbrodnią.
Waldemar znowu się zerwał.
— Ja nie zabiłem Pawelskiego — krzyknął. — Ja tego nie zrobiłem! Jestem
niewinny! Całą noc spałem w Parku Kultury. Na oczy nic widziałem
Pawelskiego.
— Ale kto poświadczy, że pan całą noc spał w Parku Kultury?
— Jednak to fakt. Jak Boga kocham. panie kapitanie... Spałem. Byłem pijany.
Musi mi pan wierzyć.
— Niech pan siada — powiedział Szymański i zaczął uważnie przeglądać swoje
notatki. — Przypuśćmy, że skłonny jestem panu uwierzyć. Interesuje mnie
jednak, na jakiej podstawie panna Grażyna podejrzewa pana?
— Nie mam pojęcia. Może... Nie wiem, panie kapitanie... Słowo honoru, że nie
wiem. To był dla niej na pewno straszny szok. Bardzo kochała swojego ojca.
— Tak — Szymański zamknął teczkę z aktami i wsunął ją do szuflady. — Na
razie dziękuję panu.
— Czy jestem wolny?
— Tak. Proszę tylko, żeby pan nie wyjeżdżał nigdzie z Warszawy, nawet
służbowo. Zobowiązuję pana do tego, żeby pan był w każdej chwili do naszej
dyspozycji
— Oczywiście, panie kapitanie.
— I jeszcze jedno. Czy jest pan zadowolony z pracy w tej spółdzielni usług
kaletniczych?
— Tak, raczej tak.
— A czy spółdzielnia z pana jest zadowolona ?
Waldemar miał bardzo niewyraźną minę.
— Myślę, że tak... Chyba... chyba są ze mnie zadowoleni.
Szymański uśmiechnął się.
— To mnie bardzo cieszy. Do widzenia, panie Tokarski, do zobaczenia.
*
Ziutek Borzycki nie sprawiał wrażenia człowieka speszonego czy
zdenerwowanego.
Przeciwnie, był zupełnie swobodny, poruszał się z dobrze
wyreżyserowaną nonszalancją, nie popadając jednak w przesadę. Patrząc na
niego można było przypuszczać, że to jest ktoś, kto w komendzie milicji czuje się
34
jak u siebie w domu. Miał na
sobie eleganckie, świetnie skrojone ubranie z
jasnego tropiku. Pachniał dobrym kremem do golenia i wodą kolońską.
— Czym mogę panom służyć? — spytał wesoło, wyjmując z kieszeni
pudełko
„playersów". — Pozwoli się; pan poczęstować, panie kapitanie.
— Dziękuje. — Szymański wziął papierosa i sięgnął po zapałki. — My się chyba
już znamy.
Borzycki uśmiechnął się uprzejmie.
— Możliwe, bardzo możliwe. Ja wprawdzie nie przypominam sobie, żebym miał
przyjemność poznać pana kapitana, ale Warszawa jest taka mała, że to bardzo
prawdopodobne, żebyśmy się już gdzieś spotkali.
Tym razem Szymański się uśmiechnął.
— Widzę, że nie dopisuje panu pamięć. Coś nie w porządku. Czyżby pan rzeczy-
wiście nie pamiętał, jak wsadziłem pana do pudła?
Borzycki skrzywił się z wyraźnym niesmakiem.
— Ach, panie kapitanie, czy to ładnie przypominać komuś ciągle grzechy mło-
dości?
— No, trzy lata temu nic był pan znowu taki bardzo młody.. Nie przesadzajmy.
— Któż w życiu nie popełnia błędów, panie kapitanie?
— A obecnie już pan tych błędów nie popełnia?
— Wykluczone. Taka rzecz raz się może zdarzyć.
— I teraz nie handluje już pan walutą?
— Skądże znowu, panie kapitanie? Jak pan w ogóle może mnie o coś podobnego
podejrzewać?
— I jest pan zupełnie pewien, że nie handluje pan walutą?
. — Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
— A czym się pan obecnie zajmuje?
— W tej chwili jestem w trakcie szukania pracy.
— A konkretnie, co pan robi?
— Szukam pracy.
— No dobrze, ale z szukania pracy nie można żyć. Z czego się pan utrzymuje?
—Mamusia mi pomaga.
— A co robi pańska mamusia?
— Prowadzi sklep z konfekcją...
— Uhm. Więc pan z całą stanowczością twierdzi, że obecnie nie handluje pan
walutą.
— Przysięgam... panie kapitanie...
Szymański podniósł rękę do góry.
— Z przysięgami radziłbym ostrożnie.
— Chciałem pana przekonać, panie kapitanie. Bo widzi pan...
— Dobrze, dobrze — przerwał mu niecierpliwie Szymański. — Raczej nie lubię,
jak mnie ktoś chce przekonywać. Proszę mi powiedzieć, czy pan wie, że
Hieronim Pawelski, ojciec panny Grażyny, został zamordowany?
35
— Tak. Słyszałem. Straszne nieszczęście.
—
Pan znał Pawelskiego?
— Nie... chyba nie.
— Co to znaczy „chyba nie"?
— Bo widzi pan, panie kapitanie... Być może, że kiedyś Grażyna przedstawiła
mnie swojemu ojcu. Ale jeżeli nawet, to było bardzo dawno. Po prostu nie pamię-
tam.
— I nie odwiedzał pan Pawelskiego?
— Nie... Skądże? W jakim celu miałbym go odwiedzać?
— Tego nie wiem. Więc twierdzi pan. że pan nie bywał w domu Pawelskich?
— Nie.
Szymański wyjął z szuflady okulary Waldemara.
— Czy widział pan już kiedy te okulary? Poznaje jo pan?
— Nie. To nie są moje okulary.
— Nie pytam, czy to są pańskie okulary; pytam, czy pan je poznaje?
— Nie.
— I nigdy pan ich nie widział?
— Nie. Nie rozumiem...
— Panie Borzycki — powiedział cierpliwie Szymański. — Wydaje mi się, że pan
obrał złą taktykę.
— Taktykę? Jaką taktykę? O czym pan mówi, panie kapitanie?
— Niech pan nie udaje. To przecież głupie. Nic pan nie pamięta, niczego pan
sobie nie przypomina, nie poznaje pan ludzi, przedmiotów. Przecież jeszcze nie
jest pan starym sklerotykiem. Uprzedzam, że tego rodzaju krętactwa mogą
postawić pana w bardzo przykrej sytuacji.
Borzycki zrobił zdziwioną minę.
— W jakiej sytuacji? Zupełnie nie rozumiem.
— Rozmawiałem z Waldemarem Tokarskim. To zdaje się pański kolega.
— Tak.
— Otóż Tokarski opowiedział mi, że w piątek byliście razem na plaży i że przez
roztargnienie zabrał pan ze sobą koszyk Grażyny Pawelskiej, w którym
znajdowały się. te oto okulary, będące własnością Tokarskiego. Czy to jest
zgodne z prawdą?
' — Tak.
— Okulary te — mówił dalej Szymański, nie spuszczając wzroku z twarzy
Borzyckiego — zostały znalezione w mieszkaniu, a ściślej mówiąc w pokoju
Pawelskiego. Pański kolega, Tokarski, twierdzi, że nie odwiedzał ojca panny
Grażyny. Pozostaje więc tylko jedna możliwość, a mianowicie, że to pan zostawił
okulary u Pawelskiego.
Borzycki był dobrym graczem. Nie dał się zaskoczyć.
— Proszę mi wybaczyć, panie kapitanie — powiedział ze swobodnym uśmie-
chem — ale nie wziął pan pod uwagę jednej, dosyć zasadniczej, ewentualności.
36
Ja w sobotę przed południem odniosłem koszyk Grażynie. Cóż więc dziwnego,
ż
e okulary Waldka znalazły się w jej mieszkaniu?
Szymański potrząsnął głową. Był oczywiście przygotowany na tego rodzaju
argumentację.
— Nie przekonał mnie pan. I jeszcze raz radzę panu porozmawiać otwarcie, bez
tych wszystkich sztuczek.
— Przecież to logiczne, co mówię, panie kapitanie.
— Pozornie logiczne, ale widocznie musi być jakiś błąd w rozumowaniu, jeżeli
to, co pan mówi, nie jest zgodne z prawdą. Może ujmiemy to inaczej. W tym, co
pan mówi, jest tylko część prawdy.
— Nic nadążam za tokiem pańskiego rozumowania, panie kapitanie.
Szymański nie miał wątpliwości co do tego, że Borzycki kontaktował się z ojcem
Grażyny. Świadczyło o tym początkowe zachowanie się niepoprawnego
waluciarza.
A gdyby tak maleńki bluff? — pomyślał.
— Jestem lepiej poinformowany o pewnych sprawach, niż pan
przypuszcza, panie Borzycki. Jeżeli będzie się pan upierał przy swoim
twierdzeniu, powołam świadków, którzy zeznają, że widzieli pana w niedzielę w
godzinach południowych w tych okularach. Wtedy pańska sytuacja stanie się nie
do pozazdroszczenia. No cóż... Jak pan chce?
Borzycki bardzo się zmieszał. Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy stracił
pewność siebie.
— Panie kapitanie... — Odchrząknął. — Panie kapitanie. Widzę, że rzeczywiście
muszę z panem zupełnie szczerze... tego...
— A dlaczegóż to od początku niezupełnie szczerze, co? — spytał Szymański.
Borzycki uśmiechnął się przepraszająco.
— Proszę mi wybaczyć, panie kapitanie, ale... Przyzna pan, że nikomu nie jest
miło być zamieszanym w sprawę... w sprawę morderstwa. I właśnie dlatego...
Dlatego nieco rozminąłem się z prawdą, to znaczy częściowo... Bo...
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że widział się pan z panem Pawelskim?
— Tak... Rzeczywiście... Widziałem się z nim...
— Kiedy?
— W niedzielę, w niedzielę po południu.
— Dobrze, że pan się do tego przyznał z własnej woli. Odciski palców i tak po-
zwoliłyby nam stwierdzić pańską obecność w mieszkaniu Pawelskiego. Proszę
mi powiedzieć, czy odwiedził pan Pawelskiego przypadkowo, czy też to było
umówione spotkanie?
— Umówiłem się z nim. Oczywiście.
— A jaki był cel tej wizyty?
— Żadnego specjalnego celu nie było. Tak sobie. Chcieliśmy troszkę porozma-
wiać. Niedziela, święto, człowiek ma więcej wolnego czasu.
Szymański poruszył się niecierpliwie.
37
— Panie Borzycki — powiedział ostrym głosem, w którym czuć było hamowany
gniew. — Może wreszcie przestanie pan ze mnie robić wariata. Znamy się nie od
dzisiaj i chyba pan zdaje sobie sprawę z tego, że takim głupim gadaniem nie
zamydli mi pan oczu.
— Ależ, panie kapitanie...
— Proszę nie przerywać. Pawelski był stroicielem, a pan handluje walutą...
.— Już nie, panie kapitanie. Zrezygnowałem. Nie chcę się narażać.
— Niezupełnie mnie pan przekonał .. Być może, że pan nieco ograniczył swą
działalność. Słyszałem, że obecnie interesuje się pan handlem samochodami. Ale
przypuszczam, że od czasu do czasu dla stałych klientów coś pan i w walucie
załatwi.
Borzycki skromnie spuścił oczy.
— Czasami tak jest trudno odmówić zaprzyjaźnionej osobie. Ja jestem, panie
kapitanie, człowiekiem bardzo uczynnym i z tego powodu....
— Więc odwiedził pan Pawelskiego w sprawie transakcji walutowej.
— Poniekąd, panie kapitanie. To znaczy... Nie miałem na uwadze jakichś
osobistych, materialnych korzyści. Po prostu przyjacielska pomoc.
— Nie wiedziałem, że uważał pan Pawelskiego za swojego przyjaciela.
— Och, to tylko taki facon de parter. panie kapitanie. Pan Pawelski był ojcem
sympatii mojego kolegi. A ojcowie sympatii kolegów są naszymi przyjaciółmi.
Zresztą... starszy człowiek. Należało mu pomóc w...
— Czy Pawelski często kupował dolary?
— Nie kupował, panie kapitanie. Sprzedawał.
— Ale, żeby móc sprzedać, musiał najpierw kupić — zauważył Szymański.
— Tak wychodzi.
— Czy nabywał walutę za pośrednictwem pana?
— Nie przypominam sobie, panie kapitanie. To było tak dawno.
— Znowu zaczyna pan tracić pamięć, panie Borzycki?
— Nie... To znaczy... Być może, że kiedyś...
— Sprzedał pan Pawelskiemu dolary.
— Nie mogłem odmówić pomocy ojcu Grażyny.
— A teraz Pawelski chciał odsprzedać te dolary.
— Właśnie. Widocznie potrzebował gotówki.
— Na co potrzebował gotówki?
— Nie mam pojęcia. Nie interesowałem się sprawami pana Pawelskiego. Cóż
mnie to mogło obchodzić. Prosił, żeby sprzedać... no to...
.— I wtedy, w niedzielę po południu, przyszedł pan do Pawelskiego, żeby od
niego zabrać walutę.
— Prosił mnie, panie kapitanie.
— Duża to była suma?
— Sto pięćdziesiąt.
— I podczas rozmowy zostawił pan u niego na biurku okulary przeciwsłoneczne,
będące własnością Waldemara Tokarskiego.
38
— Widocznie. Dokładnie sobie nie przypominam.
— Ale przypomina pan sobie, że pan miał te okulary?
— Chyba tak. Nie przysiągłbym, ale raczej tak.
— W niedzielę wieczorem był pan, w Grand Hotelu w większym towarzystwie.
— Zabawiliśmy się trochę.
— Proszę mi powiedzieć, czy pański kolega, Waldemar Tokarski, dużo pił?
— O ile dobrze pamiętam, to raczej sporo.
— Czy mógł się wtedy upić?
— Trudno mi powiedzieć, panie kapitanie. Waldek ma bardzo mocną głowę.
— W pewnym momencie opuścił wasze towarzystwo.
— To prawda. Gdzieś spłynął. Nawet Grażynie było przykro, bo nie miał jej kto
odprowadzić do domu. A właściwie ja chciałem, ale ona nie chciała. Powie-
działa, że zaczeka na Waldka. Została w Grandzie, w hallu.
— Czy Tokarski zwierzał się panu z jakichś swoich kłopotów materialnych?
— A kto z nas nie ma kłopotów materialnych, panie kapitanie. Ciągle wszyscy
odczuwamy brak gotówki. Można powiedzieć, że to u nas choroba społeczna,,
nigdy nic kończąca się epidemia.
Szymański potrząsnął głową.
— Nie o to mi chodzi. Chciałem się od pana dowiedzieć, czy Tokarski miał
ostatnio jakieś specjalne kłopoty pieniężne?
— Nic mi o tym nie wspominał. Nie rozmawialiśmy na ten temat.
— Czy pański kolega grywa w karty?
— Waldek? Rzadko. On raczej woli koniki.
— Chodził pan z nim na wyścigi?
— Od czasu do czasu, raczej rzadko. Ja nie lubią hazardu. To za bardzo wciąga.
Momentalnie można się spłukać.
— A jak Pawelski odnosił się do Tokarskiego?
Borzycki wzruszył ramionami.
— Nie bardzo wiem, ale wydaje mi się, że niezbyt serdecznie. Podobno kiedyś o
mało go w mordę nie strzelił i gdyby nie Grażyna...
— To rzeczywiście. stosunki między nimi nic były szczególnie miłe —
uśmiechnął się Szymański. — A dlaczego właściwie pan Pawelski był przeciwny
znajomości córki z Waldemarem?
— Nie wiem. Chyba uważał Waldemara za lekkoducha, za człowieka mało po-
ważnego. Pan wie, panie kapitanie, jak to jest. Ojciec nigdy nic bywa zadowo-
lony z amanta swojej córki. Chciałby, żeby jakiś królewicz z bajki do niej
przyjechał, a tu o królewiczów w dzisiejszych czasach coraz trudniej. Najwyżej
jakiś badylarz...
Szymański znów się uśmiechnął.
— To prawda. Marzenia monarchistów są w naszej epoce coraz mniej realne.
Niech mi pan jeszcze powie, gdzie Pawelski przechowywał dolary?
— Nie mam zielonego pojęcia, panie kapitanie. Jak przyszedłem, miał już walutę
naszykowaną, a gdzie ją trzymał, tego nie wiem. Może w starej skarpetce?
39
—
Albo była jakaś skrytka w mieszkaniu?
— Nie wiem. Słowo honoru, że nie wiem. Zupełnie się tym nie interesowałem.
— Czy sprzedał pan już te sto pięćdziesiąt dolarów?
— Jeszcze nie.
— Niech pan je odda pannie Grażynie.
— Rzecz jasna, panie kapitanie. Właśnie miałem taki zamiar. Ale... Chciałem
prosić...
— O co chodzi?
Borzycki miał zafrasowaną minę.
— Chciałbym prosić, żeby pan kapitan był łaskaw nie robić z tego żadnego
użytku, że ja te dolary... Pawelskiemu... Ja naprawdę tak tylko przez
ż
yczliwość... Nie dla żadnej korzyści materialnej... Broń Boże... Po prostu
zwykła przysługa. Mam nadzieję, że pan kapitan nie... nie tego...
Szymański machnął ręką.
— Daj pan spokój. Niech pan zwróci te dolary Grażynie. A ja osobiście bardzo
bym się cieszył, żeby pań wreszcie znalazł sobie jakąś uczciwą pracę.
— Szukam, panie kapitanie, szukam czegoś odpowiedniego, ale to nie takie proste. Na pewno
coś sobie znajdę. Postaram się. Coś mi już obiecują. Dziękuję za życzliwość, panie kapitanie.
Rozdział V
Szymański nic był zadowolony z dotychczasowych wyników śledztwa. Miał
wprawdzie na tapecie dwóch podejrzanych, ale tak naprawdę nie był przekonany
ani o winie Waldemara Tokarskiego, ani Borzyckiego. Każdy z nich mógł
oczywiście być mordercą Pawelskiego, niektóre jednak szczegóły budziły
poważne wątpliwości.
Jeżeli Tokarski zdecydowałby się odwiedzić ojca swojej dziewczyny o tak
późnej porze, to Pawelski najprawdopodobniej nie wpuściłby go do mieszkania i
nie wdawałby się z nim w żadne rozmowy , zwłaszcza że chłopak dużo tego
wieczora pił i nie wyglądał na trzeźwego , Poza tym Pawelski w momencie
ś
mierci był kompletnie ubrany . Trudno sobie wyobrazić , żeby ktoś w upalny
wieczór siedział w swoim własnym mieszkaniu w marynarce , w starannie
zawiązanym krawacie ...Robiło to takie wrażenie jakby Pawelski kogoś
oczekiwał., Można przypuszczać że chodziło o jakąś oficjalną wizytę. Albo
gdzieś się wybierał i niespodziewany gość go? W takim jednak wypadku
napastnik raczej zadałby cios z przodu, a nie w tył głowy. Było rzeczą mało
prawdopodobną, żeby Pawelski odwrócił się tyłem do niespodziewanego i
niepożądanego gościa.
Pozostawała jeszcze sprawa tych gorączkowych poszukiwań, połączonych nawet
z zerwaniem posadzki. Czy można sobie wyobrazić, że pijany Waldemar
wtargnął do mieszkania Pawelskiego, zabił go i zaczął czegoś szukać? Czego?
Pieniędzy? Waluty? Czy zabierałby się aż do zrywania posadzki? Przecież mu-
40
siałby się liczyć z tym, że lada chwila wróci Grażyna. Nie miałby czasu na takie
dokładne poszukiwania.
Borzycki? Mały kombinator, waluciarz, pośrednik przy sprzedaży używanych
samochodów. Mógł ukraść dolary Pawelskiemu, ale żeby zabić... Także mało
prawdopodobna koncepcja. Tego typu ludzie kradną, oszukują, kombinują
rozmaite kanty, ale nie zabijają. Zresztą w jakim celu Borzycki zabijałby
Pawelskiego? Żeby mu zabrać dolary? Dałoby się to przecież zrobić i bez
dokonywania zbrodni.
Po dokładnym przemyśleniu całej-sprawy Szymański bardzo sceptycznie
ustosunkował się do swojej dotychczasowej działalności i doszedł do
melancholijnego wniosku, że znalezienie zabójcy stroiciela z Mokotowskiej nie
będzie rzeczą prostą i że zabierze mu dużo czasu. Należało bardzo starannie i
wnikliwie zapoznać się z życiem, ze zwyczajami oraz z bliższym i dalszym
otoczeniem Pawelskiego. Dotychczasowo informacje na ten temat były
niezmiernie skąpe, prawie żadne.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że nowy duch wstąpił w Szymańskiego w
momencie, kiedy w jego gabinecie pojawił się z raportem porucznik Szerniak.
Młody człowiek prawie dwa dni spędził w mieszkaniu Pawelskiego i pracował
rzetelnie, przeglądając książki, czasopisma, stare gazety, listy, a nawet rachunki
za telefon, za gaz i światło. Była to iście mrówcza praca, jeśli się weźmie pod
uwagę fakt, że ojciec Grażyny nic lubił niczego wyrzucać i miał zwyczaj
gromadzić w swoim pokoju stosy wszelkiego rodzaju gratów, szpargałów,
nikomu niepotrzebnych przedmiotów. Należał do tego typu ludzi, którzy
uważają, że każda rzecz może się kiedyś przydać, nie wyłączając kapsli od
butelek po mleku, sznurków, torebek, korków, gwoździ, starych kalendarzy.
— No i jak tam? — spylał Szymański z nadzieją w glosie. — Znaleźliście coś
ciekawego?
— Myślę, że chyba tak — odparł skromnie Szerniak, ale jego błyszczące oczy
ś
wiadczyły o tym. że nic na próżno stracił tyle czasu w mieszkaniu stroiciela.
— Pokażcie.
Porucznik wyjął z teczki dużą, szarą kopertę i wysypał jej zawartość na biurko.
— Może najciekawszy jest list Zenona Pawelskiego — powiedział,
rozprostowując złożoną kartkę niebieskiego papieru.
— Zenon Pawelski to brat zamordowanego.
— Tak. Ten z Mokotowa.
List był niesłychanie zwięzły, tylko kilka zdań:
Drogi Hieronimie, wczoraj otrzymałem twoją kartkę. Przyznają, że zostałem
bardzo niemile zaskoczony twoimi bezwzględnymi żądaniami. Nie posiadam w
chwili obecnej takiej sumy, abym mógł spłacić twoją cześć. Musiałbym chyba
sprzedać willę, ale to byłaby ostateczność. Myślę, że powinniśmy się spotkać i
porozmawiać. Mam nadzieją, że nie wystąpisz przeciwko mnie na drogę sądową.
Nie powinieneś tego robić. Zastanów się. To byłoby szarganie naszego nazwiska.
Pozdrawiam cię serdecznie, twój brat Zenon. P.S. Pomyśl o naszych dzieciach.
41
Ty masz córkę, ja mam trzech synów. Niechżeż nie doczekają tej chwili, żeby ich
ojcowie...
Ostatnie słowa zamazane były atramentem.
Szymański skończył czytać i spojrzał na porucznika.
— Więc sądzicie, że to może być zbrodnia na tle porachunków rodzinnych?
— Właśnie — przytaknął z ożywieniem Szerniak. — Wcale niewykluczone.
Spotkali się, tak jak proponował Zenon Pawelski, doszło miedzy nimi do
awantury i Zenon braciszka trzasnął w ciemię tą figurką. Wiemy od Grażyny, że
jej ojciec nie żył w najlepszej zgodzie z bratem. Szymański pokiwał głową.
— Tak. To rzeczywiście wiemy. Należałoby sprawdzić alibi Zenona
Pawelskiego.
— Czy mam się tym zająć, obywatelu kapitanie?
— Wydaje mi się. że będzie lepiej, jeżeli ja porozmawiam ze stryjem Grażyny —
powiedział po namyśle Szymański. — Dla was będę miał inną robotę. Co tam
jeszcze ciekawego znaleźliście na Mokotowskiej?
— Rachunki telefoniczne. W drugiej połowie lutego i w pierwszej połowie marca
Pawelski sześć razy telefonował do Zakopanego. O, proszę, tutaj mam rachunki
za te rozmowy.
Szymański pochylił się nad biurkiem.
— Rzeczywiście — powiedział z zainteresowaniem. — Sześć rozmów w ciągu
mniej więcej miesiąca. Ciekawe. A przedtem albo potem nie rozmawiał z Zako-
panem?
— Nie. Przejrzałem rachunki za telefon z ostatnich dwóch lat. Żadnej rozmowy z
Zakopanem.
— To rzeczywiście dosyć interesujące. Jak wam się wydaje, jaki mógł być po-
wód tych rozmów telefonicznych?
— Ja myślę, obywatelu kapitanie — uśmiechnął się Szerniak. — Myślę, że takie
częste rozmowy... Bo ja wiem zresztą... Nie chciałbym...
— Mówcie, mówcie śmiało — zachęcił go Szymański.
— Myślę, że powodem tych telefonów mogła być na przykład dziewczyna.
Szymański poklepał młodszego kolegę po ramieniu.
— Nie jest wykluczone, że trafiliście w dziesiątkę. Chercher la femme. Zako-
chany stroiciel. No cóż... nie ma rzeczy niemożliwych na tym świecie. Piękna
pani wyjeżdża w góry. żeby się trochę opalić i wygrzać w marcowym słońcu, a
stęskniony amant telefonuje co parę dni. Wydaje mi się, że to brzmi dosyć pra-
wdopodobnie. Ale nie bawmy się w zgadywanie. Przede wszystkim trzeba
sprawdzić, do kogo należy ten numer w Zakopanem. Zajmiecie się tym. Macie
jeszcze coś ciekawego?
— Tylko ogłoszenia z Życia Warszawy: ..Sprzedam pianino marki Bechstein w
dobrym stanie". W ciągu jednego tygodnia ogłoszenie to ukazało się dwa razy.
Ktoś je zakreślił czerwonym ołówkiem. Prawdopodobnie Pawelski.
— Podano numer telefonu?
— Oczywiście.
42
Szymański skrzywił się z powątpiewaniem.
— No cóż... To chyba najsłabsza poszlaka. Wiemy przecież, że Pawelski od
czasu do czasu zajmował się handlem fortepianami, pianinami. Bechstein —
znana firma. Najprawdopodobniej chciał pośredniczyć w tej transakcji i coś na
tym zarobić.
— Nie powinniśmy zapominać, że Pawelski był z zawodu stroicielem — wtrącił
Szerniak.
— I co z tego?
— Właściwie nic... — Szerniak trochę się zmieszał. — Przyszło mi tylko na
myśl, że może motywów zbrodni należałoby szukać w samym zawodzie denata,
na przykład w jego transakcjach. Muzycy to dosyć specyficzne środowisko.
— Widzę, że macie ochotę zainteresować się tym ogłoszeniem z Życia
Warszawy — uśmiechnął się Szymański. — Nie zgłaszam sprzeciwu.
Zorientujcie się, kto jest właścicielem podanego numeru telefonu i czy transakcja
z Bechsteinem doszła do skutku. Może to nam dać jakieś dodatkowe informacje
dotyczące osoby Pawelskiego. Czy to już wszystko, co zdobyliście w mieszkaniu
na Mokotowskiej?
— Tak, obywatelu kapitanie, chyba wszystko. Bo o tej kopercie z popiołem
pewnie nie ma co mówić.
— Z jakim popiołem?
— W szufladzie biurka znalazłem dużą kopertę, a w niej resztki spalonego pa-
pieru, zmieszane z płatkami róży.
— Z płatkami róży? — powtórzył Szymański. — Czyżby Pawelski by! aż takim
romantykiem? Czyżby w tej formie przechowywał listy od ukochanej?
— Ja to samo sobie pomyślałem, obywatelu kapitanie — ucieszył się Szerniak.
— Pomyślałem, że może ta kobieta zażądała spalenia swoich listów, a on...
— Koniecznie sprawdźcie te rozmowy telefoniczne z Zakopanem —. powiedział
Szymański.
Zenon Pawelski' nie był człowiekiem zbyt komunikatywnym. Nie silił się na
ż
adne uprzejmości, unikał zbędnych słów i niezwykle zwięźle odpowiadał na
pytania. Robił wrażenie człowieka skrytego, zamkniętego w sobie, nie
ulegającego żywszym uczuciom. Wysoki, kościsty, miał szerokie, kanciaste
ramiona i długie ręce zakończone potężnymi, żylastymi dłońmi. Do tych dłoni
pasował raczej młot kowalski aniżeli przyrządy kreślarskie.
Szymański powiedział kilka uprzejmych zdań, a nie znajdując oddźwięku u
swego rozmówcy, przystąpił do właściwego tematu.
— Nie chciałbym zabierać panu zbyt wiele jego cennego czasu. Będę .się stre-
szczał.. Chodzi mi o informacje dotyczące osoby pańskiego tragicznie zmarłego
brata.
Milczenie.
43
— Sądzę, że właśnie od najbliższej rodziny mogę się czegoś dowiedzieć o życiu
zamordowanego — mówił dalej Szymański, nie zrażony brakiem reakcji. —
Zdaje pan sobie chyba sprawę z tego, że powodzenie śledztwa zależy w dużym
stopniu od sumy wiadomości, pozwalających odtworzyć możliwie jak
najdokładniejszy wizerunek zmarłego, z uwzględnieniem oczywiście kręgu
bliższych i dalszych znajomych oraz jego przyzwyczajeń, słabostek, zamiłowań
itp.
Pawelski poruszył niechętnie swymi kościstymi ramionami.
— Cóż ja mogę panu powiedzieć...?
— No, przecież zamordowany był pańskim bratem — zniecierpliwił się Szy-
mański.
Ten sam ruch ramionami.
— Nie kontaktowałem się z moim bratem. Nic nie wiem o jego życiu.
— I w ogóle nie widywał pan brata?
— Nie.
— Czy wolno wiedzieć, dlaczego?
— To są moje osobiste sprawy. Nie mam zamiaru mówić na ten temat.
— Można by przypuszczać, że śmierć brata nie zrobiło na panu większego wra-
ż
enia. .
— Tak. A to z tej prostej przyczyny, że przez szereg lat nie widywaliśmy się.
Właściwie mój brat nie istniał dla mnie.
— Trochę dziwne stosunki rodzinne — powiedział Szymański i zaraz dodał: —
Chyba mimo wszystko mógłby mi pan coś powiedzieć na temat swojego brata.
Chociaż kilka informacji dotyczących jego usposobienia, charakteru.
Pawelski zapatrzył się przed siebie. Jego szare, zimne oczy zasnuły się jakby
ledwie dostrzegalną mgłą.
— Hieronim był bardzo impulsywny — powiedział wolno. — Łatwo się emocjo-
nował. Entuzjazmował się każdym nowo poznanym człowiekiem. Był
bezkrytyczny w stosunku do ludzi. Przypuszczam, że właśnie to stało się
przyczyną jego gwałtownej śmierci.
— Chciałbym od pana coś usłyszeć o byłej żonie pańskiego brata.
— To zła kobieta.
— Dlaczego tak pan ją negatywnie ocenia?
— Takie jest moje zdanie. Tłumaczyłem Hieronimowi, żeby się z nią nie żenił,
ale... Niepodobna mu było nigdy nic wytłumaczyć, jeżeli chodziło o kobiety.
— Zakochał się.
— Ślepo, bezkrytycznie. On zawsze tak...
— Czy pański brat był romantykiem?
— Tak... chyba tak, chyba można by to tak określić. Hieronim był niepoprawnym
romantykiem. Kto wie, czy właśnie to go nie zgubiło.
— Co pan robił w niedzielę? — spyta! naglę Szymański.
Pawelski spojrzał na niego zaskoczony.
— W niedzielę? A co to pana obchodzi?
44
— Tajemnica? — uśmiechnął się Szymański.
--Żadna tajemnica. Całą niedzielę przesiedziałem w domu, miałem
robotę, pracowałem.
— Czyli spędził pan niedzielę w rodzinnym gronie.
— Nie. Nie było rodzinnego grona. Żona z chłopcami wyjechała na tydzień do
Kazimierza. Jeszcze nie wróciła.
— Dużo pan ma dzieci?^
— Trzech synów. Dlaczego to pana interesuje?
Szymański znowu się uśmiechnął.
— Tak sobie spytałem, panie inżynierze, absolutnie bez żadnych ubocznych
myśli. A wracając do sprawy pańskiego brata, chciałbym się jeszcze dowiedzieć,
kiedy widział go pan po raz ostatni?
— Bardzo dawno. Chyba ze dwa lata temu. Dokładnie nie pamiętam.
— I od tamtego czasu nie kontaktowali się panowie?
— Nie.
— A może pan korespondował z bratem?
— Nie.
— Niedobrze, że usiłuje pan zataić pewne fakty — powiedział Szymański z
zafrasowaną miną. — W takich sytuacjach nie należy kłamać. To może postawić
puna w bardzo niekorzystnym świetle.
Twarz Pawelskiego gwałtownie poczerwieniała.
— Wypraszam sobie! — krzyknął, zaciskając potężne pięści. — Jak pan śmie
zarzucać mi kłamstwo?
Szymański wolnym, opanowanym ruchem wyjął z teczki list znaleziony
w mieszkaniu stroiciela.
— Nie mam zwyczaju, panie inżynierze, rzucać słów na wiatr. Jeżeli coś mówię,
to zawsze potrafię to udowodnić! Proszę. Jestem w posiadaniu listu, który pan
swego czasu napisał do brata. Niech pan nie próbuje go zniszczyć. To się na nic
nie zda. Poleciłem wykonać fotokopię. I właśnie chciałbym z panem poro-
zmawiać na temat tego listu.
— Nie będę z panem o tym rozmawiał — mruknął Pawelski.
— Eee — Szymański z niedowierzaniem spojrzał na swego rozmówcę. — Pan
chyba nie mówi tego poważnie, panie inżynierze.
— Najzupełniej poważnie. To są moje osobiste, rodzinne sprawy i nikomu nic do
tego.
— Czy pan obstaje przy swoim postanowieniu?
— Tak.
Szymański ruchem pełnym rezygnacji rozłożył ręce.
— No cóż... trudno — powiedział z .westchnieniem,— Nie chciałem uciekać się
do zbyt drastycznej argumentacji, ule skoro mnie pan do tego zmusza...
— O czym pan mówi? O jakiej argumentacji?
— Panie inżynierze — powiedział cierpliwie Szymański, jak nauczyciel, który
pragnie wbić do głowy swemu uczniowi jakąś oczywistą prawdę. — Mam wra-
45
ż
enie, że pan nie bardzo sobie zdaje sprawę z zaistniałej sytuacji. Proszę uważnie
posłuchać. Dokonano zbrodni. Został zamordowany pański brat, do którego był
pan bardzo niechętnie, a nawet wrogo usposobiony. Twierdził pan przed chwilą,
ż
e nawet nic prowadził pan z nim żadnej korespondencji, a tymczasem ja jestem
w posiadaniu listu napisanego pańską ręką. A więc usiłował mnie pan wpro-
wadzić w błąd. W liście tym jest mowa o sprawach pieniężnych. Jakaś
poważniejsza suma należała się od pana pańskiemu bratu. Nic chce pan na ten
temat ze mną rozmawiać. Czy naprawdę nie rozumie pan, że może być pan
podejrzany o to zabójstwo?
Pawelski siedział milczący. Był teraz bardzo blady. W kącikach zaciśniętych ust
zebrała się ślina, której nie wycierał. Pięści w dalszym ciągu miał zaciśnięte.
Szymański odruchowo cofnął się. Chciał mieć przed sobą trochę większą prze-
strzeń. Patrząc na tego człowieka nie był pewien, czy nie zostanie zaatakowany.
— Sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli zdecyduje się pan ze mną szczerze po-
rozmawiać — odezwał się po chwili.
Pawelski przez pewien czas oddychał ciężko.
— Więc... więc pan przypuszcza, że to ja zabiłem mojego brata — powiedział
wreszcie schrypniętym, przerywanym głosem.
— Ja nic nie przypuszczam — pospiesznie zapewnił go Szymański. —
Prowadzę śledztwo w sprawie tego morderstwa i zbieram materiały. Nie można
się dziwić, że odwiedziłem pana — brata zamordowanego. Moim zadaniem jest
zebrać jak najwięcej materiału informacyjnego. Pan odmawia pewnych wyjaś-
nień, co jest rzeczą bardzo nierozsądną. Po pierwsze utrudnia mi pan moją i tak
już niełatwą pracę, a po drugie stawia się pan w bardzo niemiłej i dwuznacznej
sytuacji.
Pawelski otarł spocone czoło.
— Czego pan chce ode mnie?
— Chciałbym się dowiedzieć, z jakiego tytułu był pan winien swojemu bratu
większą sumę pieniędzy. Z listu można wnioskować, że chodziło o jakieś sprawy
spadkowe. Między innymi napisał pan do brata tak brzmiące zdanie: „Nie
posiadam w chwili obecnej takiej sumy, abym mógł spłacić twoją część".
— Tak. To chodziło o spadek — powiedział Pawelski. — Spadek po naszym
ojcu... willa, place, gotówka.
— Jaką to wszystko mogło mniej więcej mieć ogólną wartość?
— Myślę, że chyba ponad dwa miliony złotych. Sama willa warta jest co naj-
mniej milion.
— I tylko pan wszedł w posiadanie tego spadku?
— Tak.
— Dlaczego?
— Taka była wola naszego ojca. Zapisał wszystko mnie, pod warunkiem, że
połowę oddam bratu.
. — I nie oddał pan.
46
— Nie. To znaczy spłaciłem tylko drobną część. Potem moje sprawy zaczęły się
niezbyt dobrze układać. Popadłem w długi. Nie mogłem zapłacić bratu jego
części.
— Czy wolno zapytać, dlaczego pański ojciec zapisał cały spadek panu?
— Mój brat był wówczas w Ameryce Południowej. Nie. wiadomo było, kiedy
wróci i czy w ogóle wróci. Ojciec, żeby nie komplikować sprawy, zapisał
wszystko mnie.
— Czy pański brat często dopominał się o swoją należność?
— Nie. W ogóle się nie dopominał. Przez parę lat nie było o tym mowy.
— I nagle zażądał pieniędzy.
— Tak. Byłem nawet tym zaskoczony.
— I postawił sprawę na ostrzu noża.
— Tak. Groził, że mnie poda do sądu,
— Hm — Szymański wyjął z kieszeni paczką papierosów i poczęstował
Pawelskiego. — Niech mi pan łaskawie powie, panie inżynierze, dlaczego pański
brat tak niespodziewanie zaczął dopominać się o pieniądze? Co się stało?
— Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. —- I nie wie pan, dlaczego potrzebował
większej gotówki?
— Nie mam pojęcia.
— Może grał w karty albo na wyścigach?
— Nie. Hieronim nigdy nie miał żadnych skłonności do hazardu.
— Może pil?
— Nie. W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. Chyba, żeby rozpił się w
ostatnim czasie, ale nic sądzę. Myślę, że doszłyby mnie jakieś wiadomości na ten
temat.
Szymański zamyślił się.
— No tak... — powiedział po chwili. — To dosyć istotna sprawa. Spróbujmy
wspólnymi siłami zastanowić się nad tym, dlaczego pański brat ni z tego, ni z
owego potrzebował znacznej kwoty. W jakich sytuacjach ludzie nagle potrzebują
dużo pieniędzy? Hazard, pociągający za sobą tak zwane „długi honorowe",
defraudacja i konieczność zwrócenia do kasy brakującej gotówki, szantaż,
grożący poważnymi konsekwencjami, wszelkiego rodzaju nałogi, jak alkohol,
narkotyki i wreszcie kobiety. Twierdzi pan, że pański brat nie miał pociągu do
hazardu. Defraudacja także nie wchodzi w grę, ponieważ uprawiał wolny zawód i
nigdzie nie pracował. Z zebranych przeze mnie informacji nie wynika, żeby
pański brat był alkoholikiem czy narkomanem. A kobiety? Co pan o tym myśli,
panie inżynierze?
Pawelski wzruszył ramionami.
— Cóż ja mogę myśleć. Powiedziałem już, że od bardzo dawna nic utrzymy-
wałem kontaktu z moim bratem. Nic nie wiem o jego życiu osobistym. Ale...
jeżeli się to panu na coś przyda, mogę powiedzieć, że mój brat łatwo ulegał
kobietom, one zawsze wywierały na niego ogromny wpływ. Pod tym względom
był niepoprawny.
47
— Przepraszam, że zabieram panu tyle czasu — powiedział z uprzejmym
uśmiechem Szymański. — Chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie. Co pan sądzi
o pańskiej bratanicy?
— O Grażynie? Dobra dziewczyna, zdolna. Myślę, że powinna zrobić karierę
jako pianistka, jeżeli...
— Jeżeli co? — podchwycił Szymański.
— Jeżeli się nie zmarnuje przez jakiś idiotyczny romans. W tych sprawach wdała
się w ojca. Bezkrytycznie odnosi się do mężczyzn.
— Czy słyszał pan coś o Waldemarze Tokarskim?
— Nie. Ani nie znam tego człowieka, ani o nim nie słyszałem.
Szymański podziękował za rozmowę, pożegnał się i wrócił do komendy.
Usiadłszy za swoim biurkiem, głęboko się zamyślił. Zastanawiał go fakt, że
ż
aden z kandydatów na mordercę nie miał alibi.
Porucznik Szerniak okazał się inteligentnym i sumiennym współpracownikiem.
Nazajutrz już z samego rana przybiegł do komendy z nowymi informacjami.
. — Towarzyszu kapitanie, sprawdziłem te rozmowy z Zakopanem.
— No i co?
— Pawelski łączył się z prywatnym pensjonatem „Szarotka". Rozmawiałem z
właścicielką, panią Kocimską. Początkowo bardzo źle było słychać, ale wreszcie
dogadaliśmy się. Pamięta, że w marcu telefonował z Warszawy parę razy pan Pa-
welski, i prosił panią Wroczyńską, która właśnie od połowy lutego do połowy
marca przebywała w tym pensjonacie.
— Czy Pawelski tam przyjeżdżał?
— Nie. Tylko telefonował.
— Czy nikt inny nie telefonował do pani Wroczyńskiej?
— Owszem. Właścicielka pensjonatu twierdzi, że były jeszcze inne
telefony, ale nie potrafiła podać żadnego nazwiska.
— Jestem z was bardzo zadowolony. — Szymański z uśmiechem spojrzał na
młodego człowieka. — Dobra robota, kolego. Działacie operatywnie.
— Staram się, towarzyszu kapitanie.
— A więc z tego wszystkiego wynika, że nasz Pawelski romansował z panią
Wroczyńską — mówił dalej Szymański. — Chyba, żeby ich łączyły jakieś
interesy, ale nie wydaje mi się. Sprawdźcie, kim jest amatorka wiosennego słońca
w górach. Dowiedzcie się, gdzie mieszka, co robi, czy ma męża itd.
— Już wszystko sprawdziłem, towarzyszu kapitanie.
— Brawo. Działacie rzeczywiście błyskawicznie. Więc jak wyglądają personalia
tej pani?
Porucznik wyją! z kieszeni pomiętą kartkę papieru i starannie ją rozprostował.
— Joanna Wroczyńska, z domu Kubisiak, lat 32, mężatka. Mąż jest skromnym
urzędnikiem w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego.
— A ona co robi ?
48
— Dobre wrażenie. Nigdzie nie pracuje. Przesiaduje chętnie w kawiarniach, lubi
się zabawić. Ładna i bardzo szykowna babeczka. Może się podobać i to nawet
bardzo.
— Widzieliście ją?
— Jasne. Chciałem podejść do niej na ulicy, ale zrezygnowałem.
— I słusznie — powiedział Szymański. — Nigdy nie trzeba brać zbyt ostrego
tempa. Ale skąd żeście zdobyli o niej tyle informacji?
— Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi — uśmiechnął się porucznik. — Pogadało się
trochę z sąsiadami, trochę z dozorcą.
— I powiadacie, że taka elegancką kobieta.
— Bardzo. Pierwsza klasa. Szykowna, umie się ubrać, umie się ruszać. Wszyscy
mężczyźni oglądają się za nią na ulicy.
Szymański w zamyśleniu poskrobał się za uchem.
— Wiecie co? To by się zgadzała...
— Co takiego? — zainteresował się Szerniak.
— Rozmawiałem z tym Pawelskim ' z Mokotowa, bratem zamordowanego.
— O właśnie, obywatelu kapitanie. Miałem was zapytać, jak wypadła ta
rozmowa ?
— No cóż... Rozmowa wypadła nieźle. Mamy ewentualnie jeszcze jednego kan-
dydata na mordercę.
— Ten list?
— Tak. Chodziło o sprawę spadkową. Ojciec zostawił synom spadek wartości
paru milionów złotych.
— Niezła sumka.
— Tak. Sporo forsy. I stroiciel zaczął się dopominać o swoją część.
— A Zenon Pawelski nie miał forsy albo nie chciał dać... i w łeb braciszka —
dokończył Szerniak.
Szymański skinął głową.
— Właśnie. Takiej ewentualności nie możemy wykluczyć. Ten Zenon Pawelski
to kawał chłopa, barczysty, a łapy ma jak bochenki chleba. Wystarczyłoby, gdy-
by piąchą zaprawił stroiciela. Nic potrzebowałby żadnej figurki z brązu. Z dru-
giej strony nie każdy, kto ma duże i muskularne dłonie, musi być mordercą. Ale
powinniśmy go bardzo poważnie brać pod uwagę. W trakcie rozmowy
powiedział mi o swym bracie interesującą rzecz, a mianowicie, że stroiciel był
człowiekiem niezwykle czułym na kobiece wdzięki.
— To rzeczywiście pasowałoby z tą Wroczyńską — podchwycił Szerniak. — Za-
kochał się w babce, która go solidnie żyłowała z forsy.
— Tak. Całkiem prawdopodobne. Zaczął nagle potrzebować większej gotówki.
Sprzedawał dolary, zażądał od brata swojej części spadku. To wcale niewyklu-
czone, że ukochana miała duże wymagania.
— Tym bardziej że mąż ma skromniutką pensyjkę, która na pewno nie wystarcza
na taki styl życia — dorzucił porucznik. — Już same ciuchy, które na niej
widziałem, warte ładne parę złotych. A pewnie stroiciel finansował i wyjazd do
49
Zakopanego. Za prywatny pensjonat także trzeba nieźle bulnąć. 'Teraz musimy
się tylko zastanowić, obywatelu kapitanie, jaki związek mógł mieć ten
ewentualny romans z morderstwem?
— Ja proponuję zazdrosnego męża — powiedział z uśmiechom Szymański. —
Jak wam podoba się taka koncepcja? Urzędnik ministerstwa też człowiek, także
może ulegać namiętnościom. Zazdrość jest bardzo silnym uczuciem.
— To prawdopodobne — zgodził się Szerniak. — Przyznaję, że taką ewentual-
ność i ja brałem pod uwagę w swoim rozumowaniu. Facet musiał przecież zda-
wać sobie sprawę, że jego żona ma jakieś boczne dochody. Jakiś czas to
tolerował, aż wreszcie szlag go trafił i...
Szymański sięgną! po papierosa i zaczął go ugniatać w palcach.
— No cóż... Wydaje mi się, kolego, że przede wszystkim nie wolno nam obracać
się w sferze przypuszczcń. Musimy się upewnić, czy rzeczywiście pomiędzy
stroicielem a piękną panią Wroczyńską istniał jakiś romans. Spróbuję ją
odwiedzić. Zobaczymy, jak zareaguje na moją wizytę. Gdzie mieszka?
— Na Saskiej Kępie. Mam tu zanotowany dokładny adres.
Szymański wezwał do komendy Grażynę. Była smutna, ale już zupełnie spo-
kojna. Utkwiła w kapitanie wyczekujące spojrzenie i milczała.
Poczuł się niewyraźnie. Wiedział przecież, jaką tragedię przeżyła, i zdawał sobie
doskonale sprawę, że podobne rany nie zabliźniają się szybko. Nie był pewny,
czy wolno mu rozmawiać z tą dziewczyną o tak drażliwych sprawach, jak
przeżycia miłosne jej tragicznie zmarłego ojca, z drugiej jednak strony czas naglił
i każdy dzień pracował na korzyść mordercy. Im dalej od zbrodni, tym trudniej
zdemaskować jej autora. To by! truizm dobrze znany każdemu początkującemu
pracownikowi służby śledczej.
Zaczął rozmowę od stereotypowych zdań na temat pogody, następnie spytał o
samopoczucie, doradzając wyjazd z Warszawy na parotygodniowy
wypoczynek i wreszcie przystąpił do właściwego celu spotkania.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział — że nie daję pani spokoju, ale dobro
ś
ledztwa wymaga ode mnie zebrania jak najwięcej informacji dotyczących pani
ojca. Niech mi pani powie, ale tak zupełnie szczerze, czy czuje się pani na siłach
rozmawiać ze mną o swoim ojcu?
Skinęła głową.
— Tak. Pragnę, żeby morderca mojego ojca został schwytany.
Szymański odetchnął z wyraźną ulgą. Postawa dziewczyny ułatwiała mu sytua-
cję. Bał się płaczu, histerycznych spazmów i zapewnień, że nie zależy jej
absolutnie na tym, żeby zbrodniarz poniósł zasłużoną karę, ponieważ to i tak nie
wskrzesi jej biednego ojca. Takich oświadczeń słyszał już w swej karierze wiele i
za każdym razem bardzo go one denerwowały. Uważał je za pewien rodzaj
afektacji, której nienawidził.
50
— Cieszę się, że pani jest gotowa współdziałać z nami. Mogę panią zapewnić, że
sprawę zabójstwa pani ojca traktujemy niezwykle poważnie i dołożymy
wszelkich starań, ażeby sprawiedliwości stało się zadość.
— Dziękuję — powiedziała cicho. Widać było, że panowanie nad sobą kosztuje
ją dużo wysiłku.
— Zupełnie przypadkowo dowiedziałem się, że ojciec pani był zainteresowany
pewną kobietą, która nazywa się Joanna Wroczyńska. Czy pani coś wie o tej
sprawie?
— Tak. Wiem, że to była sympatia mojego ojca.
— Zna pani może osobiście panią Wroczyńską?
— Nie. Widziałam tylko Jej fotografię. Ojciec krył się przede mną z tą znajo-
mością. Nigdy nie chciał rozmawiać na jej temat. Kiedyś nawet bardzo się roz-
gniewał, gdy coś zaczęłam mówić o...
— Czy pani zauważyła, że ojciec ostatnio często bywał zdenerwowany, niespo-
kojny?
— Tak. Zauważyłam.
— Jak pani sobie tłumaczy to zdenerwowanie?
— Nie wiem. Wydaje mi się, że tatuś miał jakieś kłopoty finansowe, ale i o tym
także nigdy ze mną nie rozmawiał.
— Czy nie sądzi pani, że znajomość ojca z panią Wroczyńską pociągała za sobą
znaczne wydatki?
— To możliwe. Właściwie tak myślałam.
— I nigdy nie miała pani ochoty zobaczyć tej kobiety?
— Oczywiście, że miałam, ale nie chciałam się wtrącać do osobistych spraw
mojego ojca. Tak jakoś...
— Rozumiem — Szymański zapalił i papierosa i przez chwilę patrzył w zamy-
ś
leniu na smugę dymu. — Czy ojciec pani był w tym roku w Zakopanem?
— Był. W zimie.
— Może pani pamięta, w którym miesiącu?
— O ile sobie przypominam, to chyba w lutym. Tak... tak... na pewno... na po-
czątku albo w połowie lutego.
— Długo przebywał w Zakopanem?
— Nie, niedługo. Parę dni, najwyżej tydzień.
— Pojechał może z panią Wroczyńską?
— Tego 'na pewno nie wiem, ale podejrzewam, że chyba tak.
— Nie odprowadziła pani ojca na dworzec?
— Nie. Tatuś nie chciał, żebym go odprowadziła.
— Czy pani nie jest już zmęczona rozmową?
— Nie. Zresztą to nie ma żadnego znaczenia.
— Chciałbym jeszcze panią spytać, czy pani nie podejrzewa kogoś o tę zbrodnie?
— Nie.
— I nie wyobraża sobie pani nawet, komu mogłoby zależeć na śmierci pani ojca?
— Nie.
51
— Czy pani orientowała się, że ojciec lokował gotówkę w dolarach?
Szymańskiemu wydało się, że dziewczyna jak gdyby zawahała się przez chwilę.
— Nie — powiedziała może trochę nazbyt stanowczo. — Nie orientowałam się.
Dopiero teraz... kiedy Ziutek Borzycki zwrócił mi dolary, które dostał od taty do
sprzedaży.
— To pani spotkała się z panem Borzyckim?
— Tak. Był u mnie.
— A z panem Tokarskim także się pani widziała?
Zmieszała się.
— Nie. Z nim się nie widziałam — odparła cicho.
— Nie starał się z panią zobaczyć? — zdziwił się Szymański.
— Tak... chciał... ale ja nie chciałam. Szymański nie dopytywał się, dlaczego
Grażyna nie zgodziła się zobaczyć ze swoim chłopcem. Podziękował
dziewczynie za rozmowę i uprzejmie odprowadził ją do drzwi. Natychmiast po
jej wyjściu do pokoju wbiegł podniecony Szerniak.
— Sensacja, obywatelu kapitanie
— Co się stało?
~ Waldemar Tokarski aresztowany. W tej spółdzielni, w której pracował, wy-
kryto manko na pięćdziesiąt tysięcy.
Szymański gwizdnął przeciągle.
— O. do licha. To sporo jak na niego. Nie wiecie, co zrobił z tą forsą?
— Podobno grał na wyścigach. Kapitan potarł dłonią czoło.
— Chwileczkę... Musimy się zastanowić, to nam wprowadza nowy element do
sprawy. Chłopak gwałtownie potrzebował gotówki, żeby pokryć manko.
Wiedział od swojego kumpla, tego Borzyckiego, że ojciec Grażyny ma dolary...
— Właśnie — podchwycił Szerniak. — Mógł słyszeć o tych dolarach. Poszedł do
Pawelskiego i poprosił go o pożyczkę. Ten mu odmówił, a wtedy Tokarski...
Szymański ruchem ręki przerwał porucznikowi.
— Wolnego, wolnego. Nie galopujcie. Nie zapominajcie o tym, że Pawelski był
kompletnie ubrany.
— Może umówił się z panią Wroczyńską i właśnie wychodził na randkę?
— Bardzo wątpliwe. Chyba, żeby mąż Wroczyńskiej wyjechał gdzieś służbowo.
Sądzę, że raczej spotykali się w czasie urzędowania Wroczyńskiego. Ona prze-
cież nigdzie nie pracuje, stroiciel także nie był związany określonymi godzinami.
W tych warunkach dogodniejsze były poranki aniżeli wieczory.
— To prawda — zgodził się Szerniak.
— Tym bardziej że o pokój w hotelu wcale nie tak łatwo. Pawelski mógł co praw-
da wynajmować jakiś prywatny lokalik, ale to bardzo kosztowna zabawa.
— Zdaje się, że w ogóle to była dla niego bardzo kosztowna zabawa, ten flirt z
Wroczyńską — powiedział Szymański.
— Wiecie co, kolego? Coś wam zaproponuję. Sprawdźcie na wszelki wypadek,
czy Wroczyński był w niedzielę w Warszawie, a ja spróbuję pogawędzić sobie z
jego piękną małżonką.
52
Pani Joanna Wroczyńska zrobiła na Szymańskim wrażenie. Musiał
bezstronnie przyznać, że dla tej kobiety można było stracić głowę, nawet nie
będąc starzejącym się stroicielem. Brunetka o ogromnych fiołkowych .oczach i
pełnych, zmysłowych ustach miała w sobie tyle kobiecego wdzięku, połączonego
z jakimś pozornie niedostrzegalnym, ale w rzeczywistości niesłychanie
agresywnym seksem, że trudno było sobie wyobrazić mężczyznę, który zdołałby
się wydobyć zwycięsko z jej sideł. A te sidła umiała zastawiać po mistrzowsku.
Nie dała oczywiście poznać po sobie, że niemile ją zaskoczyła wizyta oficera
milicji i przyjęła swego gościa tak, jakby na niego od dawna z utęsknieniem
czekała.
— Proszę, panie kapitanie, proszę. Bardzo się cieszę, że pan mnie odwiedził.
Muszę się panu przyznać, że od dawna marzyłam o tym, żeby osobiście poznać
milicjanta. Wasza praca zawsze mnie niesłychanie fascynuje. Ile to trzeba po-
ś
więcenia, ile wnikliwej obserwacji psychologicznej, ile sprytu i wyrobienia ży-
ciowego. Doprawdy szczerze podziwiam pracowników milicji, tych
bezimiennych bohaterów, którzy stoją na straży naszego mienia, naszego
spokojnego snu. Społeczeństwo jeszcze niedostatecznie potrafi ocenić tę ciężką,
ż
mudną, często niewdzięczną pracę. Ludzie nie zdają sobie sprawy, ile w
rzeczywistości zawdzięczają funkcjonariuszom milicji. Myślę, że jesteście
zbyt skromni, zbyt pozostajecie w cieniu. Należałoby może więcej pisać o
milicji, kręcić filmy, poświęcone jej pracy, pokazywać w telewizji, nadawać
słuchowiska radiowe. To niesprawiedliwe, że ludzie tak ofiarni, tak pełni
poświęcenia, których praca łączy się często z niebezpieczeństwem, zagraża
ż
yciu, nie są w pełni doceniani.
Ale babka ma gadane — pomyślał Szymański i zakaszlał, chcąc wreszcie
przerwać ten monolog.
Rzuciła mu szybkie, jakby trochę niespokojne spojrzenie. W fiołkowych oczach
błysnęło nieme pytanie.
— Ja tak się zagadałam, a pan na pewno napiłby się kawy. Zaraz zaparzę.
— Niech się pani nie trudzi — zaprotestował żywo Szymański. — Ja tylko na
chwileczkę...
— Nawet chwileczkę będzie nam się milej gawędzić przy filiżance dobrej kawy.
Zapewniam pana. że umiem ją parzyć.
Po chwili wniosła na srebrnej tacy maszynkę z kawą, filiżanki, cukiernicę i kry-
ształowy talerz z kruchymi ciasteczkami.
— Bardzo jestem ciekawa, jak panu będzie smakowała...
— Już z zapachu wnioskuję, że znakomita — uśmiechnął się Szymański. Przez
cały czas uważnie obserwował piękną panią Joannę i nie miał wątpliwości, że
robi absolutnie wszystko, żeby go zbić z tropu i na dalszy plan odsunąć właściwy
temat ich rozmowy.
Cwana babeczka — pomyślał i umoczył wargi w gorącym aromatycznym płynie.
— Znakomita — powiedział z przekonaniem. — Pani jest rzeczywiście mistrzy-
nią w parzeniu kawy.
53
— Bardzo pan uprzejmy — uśmiechnęła się, zakrywając oczy długimi rzęsami.
— Kawa byłaby mocniejsza, gdyby trochę dłużej postała. Proszę, niech pan
spróbuje tych ciasteczek. Sama piekłam.
Szymański spróbował ciasteczek, stwierdził, że „wyśmienite" i znowu sięgnął po
filiżankę z kawą. W tej chwili posłyszał wewnętrzny głos: „Trzymaj się, Władek.
Jak tak dalej pójdzie, ślicznotka owinie cię koło małego palca". W żaden sposób
nie mógł zaprzeczyć, że Joanna Wroczyńska fascynowała go swą urodą. Chcąc
więc samego siebie przywołać do porządku, powiedział :
— Serdecznie dziękuję za takie miłe przyjęcie i poczęstunek, ale odwiedziłem
parną w ściśle określonym celu.
Rzuciła mu zalotne spojrzenie.
— Gdyby mnie pan nawet odwiedził bez żadnego określonego celu. także byłby
pan mile widzianym gościem, panie kapitanie.
Szymański pomyślał, że już najwyższy czas skończyć z tym flirtem.
— Chciałbym z panią porozmawiać o panu Hieronimie Pawelskim.
Zmarszczyła brwi. jakby w ten sposób pragnęła pobudzić do szybszego działania
swą pamięć.
— Pawelski... Pawelski... O kim pan mówi? Kto to jest ten jakiś pan Hieronim
Pawelski?
Szymański uśmiechnął się. Głupio zagrywa — pomyślał, głośno zaś powiedział:
— Chyba pani nie przypuszcza, że pozwoliłbym sobie ją niepokoić, nie mając
absolutnie żadnych informacji na temat pani i pana Pawelskiego. Zaprzeczanie
oczywistym faktom może panią postawić w bardzo dwuznacznej sytuacji. Wiem.
ż
e pani przyjaźniła się z Hieronimem Pawelskim. Dlaczego usiłuje pani to ukryć?
Przygryzła dolną wargę i odwróciła głowę. Każdy jej ruch był starannie wy-
reżyserowany.
— Jestem mężatką — powiedziała cicho.
— Rozumiem. Pani oczywiście wie, że pan Pawelski został zamordowany?
— Tak. Straszne nieszczęście. Głęboko to przeżyłam. Nie chciałam wprost wie-
rzyć...
— Czy pani mąż był w domu w niedzielę?
— Podejrzewa pan Henryka o tę zbrodnię?! Ależ to nonsens!
— Czy pani mąż był w niedzielę w domu? — powtórzy! pytanie Szymański.
— Oczywiście, że był w domu. A gdzież miał być?
— Mógł na przykład wyjechać służbowo.
— Nie. Henryk nigdzie nie wyjeżdżał. W ogóle bardzo rzadko wyjeżdża.
— I przez cały wieczór, przez całą noc pani mąż był w domu?
— Tak... to jest... był...
— Proszę nie kłamać — upomniał Szymański. — Ja i tak dowiem się prawdy,
jeżeli nie od pani, to od męża, a jeśli nie od niego, to jeszcze od kogoś innego.
Po raz pierwszy od początku ich rozmowy spojrzała na niego z nieukrywaną
złością.
54
— Więc dobrze. Powiem panu. Mój mąż poszedł wieczorem na spacer. Wolno
przecież każdemu pójść na spacer, prawda?
— Ależ oczywiście — zapewnił ją żywo Szymański. — To bardzo wskazane dla
zdrowia. Czy można wiedzieć, o której mniej więcej mąż wyszedł z domu?
— Chyba już było po dziewiątej. ' — A o której wrócił?
— Dokładnie nie wiem. Spałam. Gdzieś około trzeciej.
— Dość długi spacerek. Czy mąż często urządza sobie takie przechadzki?
— Nie. To wyjątkowo. Posprzeczaliśmy się i dlatego...
— Na jaki temat była ta sprzeczka?
— Takie tam nasze małżeńskie sprawy... Któreż małżeństwo się nie sprzecza? —
uśmiechnęła się z pewnym wysiłkiem. — A pan żonaty?
— Na szczęście nie — odparł Szymański
— Dlaczego powiedział pan „na szczęście nie"?
— Ponieważ bardzo nie lubię nocnych spacerów. Ale wracajmy do tematu naszej
rozmowy. Więc twierdzi pani, że mąż wrócił około trzeciej do domu.
— Na miłość boską! Chyba nie podejrzewa pan Henryka... mojego męża o to
morderstwo. To niesłychanie spokojny, łagodny człowiek.
— Proszę pani — głos Szymańskiego zabrzmiał rzeczowo, oficjalnie. — Przy-
chodzi taka chwila, że nawet najspokojniejszy i najłagodniejszy człowiek traci
cierpliwość, panowanie nad sobą i wtedy może być zdolny do różnych czynów.
— Ale dlaczego...? Dlaczego Henryk miałby zabijać Hieronima... to znaczy
Pawelskiego?
— Czy nigdy nie słyszała pani o tym, że mąż bywa zazdrosny o żonę?
Roześmiała się. W jej niewesołym śmiechu dźwięczała drwino.
— Henryk? Zazdrosny? Co też pan, panie kapitanie...?
— Dlaczego pani wyklucza taką ewentualność?
Wzruszyła ramionami. — No, bo to jest niemożliwe. Henryk nigdy nie był o
mnie zazdrosny.
— Wiedział przecież, że pani go zdradza.
— Możliwe.
— I co?
— I nic.
— I godził się z tym?
— A cóż miał! robić? Mógł się najwyżej ze mną rozwieść, ale nie chciał.
— Pan Pawelski nie był oczywiście pierwszym i jedynym pani przyjacielem.
Pogroziła mu palcem.
— O, panie kapitanie, zaczyna pan być nazbyt niedyskretny. To nieładnie.
Szymański doznał uczucia wstrętu. Cynizm tej kobiety był obrzydliwy. Wyo-
braził sobie, co musiał przeżyć skromny urzędnik zakochany w swej żonie i nie
będący w stanie z mizernej pensji zaspokoić jej potrzeb, kupić futer, sukien, bi-
ż
uterii, zapłacić za pobyt w Zakopanem, w Krynicy, nad morzem. Tak, Wroczyń-
ski mógł zabić Pawelskiego.
— Chciałbym pani zadać jeszcze jedno pytanie.
55
— Słucham? Niech pan pyta. Już i tak zadał mi pan bardzo wiele niemiłych py-
tań.
— Cóż robić? Większość mego życia spędzam na zadawaniu ludziom niemiłych
i kłopotliwych pytań. Chciałbym wiedzieć, dlaczego właściwie poślubiła pani
swego obecnego męża? Sądząc z tego, co usłyszałem, nie kocha go pani.
— Och, ja Henryczka bardzo lubię, przyzwyczaiłam się do niego, ale...
— Ale;..?
— No cóż... On jest tylko skromnym urzędnikiem. Mało zarabia. Pan wie naj-
lepiej, jakie są u nas te urzędnicze pensyjki. Nie sposób się utrzymać na jakim
takim poziomie, a ja przecież muszę jakoś żyć, ubrać się, zabawić. Zdaje pan
sobie chyba sprawę z tego, że taka kobieta jak ja nie jest stworzona do nędzy.
Początkowo to wszystko zupełnie inaczej wyglądało. Henryk miał bogatego
stryja w Południowej Ameryce, w Argentynie, po którym spodziewaliśmy się
dużego spadku. Ten stryj był już starym człowiekiem, schorowanym. Ale
zachciało mu się grać na giełdzie, nakupił jakichś bezwartościowych, jak się
potem okazało, akcji i stracił cały majątek. Zostawił po sobie tylko długi. To był
dla nas obojga okropny cios.
— Tak, to przykre — przyznał Szymański. Wstał, podziękował za kawę i po-
ż
egnał się z piękną żoną skromnego urzędnika.
Zbiegając po schodach, myślał o tym, że przybył mu jeszcze jeden kandydat na
mordercę, który nie miał alibi.
Wroczyński był rzeczywiście skromnym urzędnikiem. Należał do tego typu
ludzi, których się w ogóle nie zauważa. Niczym nie wyróżniał się z tłumu
szarych, podobnych do siebie osobników. Można było rozmawiać z nim
wielokrotnie i nie móc sobie przypomnieć jego twarzy.
— Poprosiłem pana do nas, do komendy — powiedział uprzejmie Szymański —
ponieważ pragnę porozmawiać o pewnej bardzo dyskretnej i drażliwej sprawie.
— Tak. Wiem. — Glos Wroczyńskiego brzmiał matowo, bezbarwnie. — Chodzi
o zamordowanie kochanka mojej żony, niejakiego Hieronima Pawelskiego. Ja
nie ubiłem tego człowieka, panie kapitanie, ale niestety nie mam alibi.
Szymański trochę się speszył. Zaskoczyło go to bezpośrednie, a jednocześnie
zupełnie beznamiętne oświadczenie.
— Pan tak po prostu p tym mówi...? Wroczyński nieznacznie wzruszył ramio-
nami.
— A dlaczegóż nie miałbym mówić po prostu?
— No... to są jednak sprawy dość przykre, bardzo intymne.
— Zależy, jak się do tego podchodzi, panie kapitanie. Do wszystkiego można się
przyzwyczaić, nawet do kochanków własnej żony. Ja się przyzwyczaiłem. No, bo
cóż mam robić? — Głos Wroczyńskiego był w dalszym ciągu beznamiętny. —
Kocham moją żonę i nie wyobrażam sobie życia bez niej. Niestety nie mogę jej
dać tego, czego potrzebuje. Moja pensja jest bardzo skromna, a ukraść nie mam
co. Trochę spinaczy, kilka kartek papieru, ołówek. Łapówki także mi nikt nie da,
bo i za co? Absolutnie nic ode mnie nie zależy, o niczym nie decyduję. Cóż więc
56
pozostaje? Zadowolić się pensją. A moja żona... — Nagle się ożywił. Oczy mu
zabłysły, twarz zapłonęła rumieńcem. — Widział pan przecież moją żonę,
rozmawiał pan z nią. To niezwykła kobieta, wspaniała. Taka kobieta potrzebuje
oprawy, musi się elegancko ubrać. Nie włoży przecież byle łacha z domu
towarowego. To kobieta stworzona do jedwabi, nie do kretoników czy jakichś
tam flanelek. Nie mogę mieć do niej o to pretensji, że chce
błyszczeć, że pragnie
podkreślić swoją niezwykłą urodę. Niech pan sam powie, panie kapitanie, czy
można mieć do niej o to pretensję?
Szymański słuchał i nie wierzył własnym uszom. Po raz pierwszy w swej
wieloletniej pracy oficera śledczego spotkał się z tego rodzaju postawą życiową.
Właściwie nie wiedział, jak traktować tego człowieka, czy jako alfonsa, czy też
jako nieszczęśliwego wariata, opętanego miłością do zwykłej prostytutki? Nie
miał zresztą najmniejszego zamiaru wdawać się z nim w dyskusję na temat
moralności. Uważał to za stratę czasu. Powiedział:
— W czasie naszej rozmowy pańska żona wspomniała mi, że w niedzielę wie-
czorem wynikła między państwem sprzeczka.
— Tak.
— I że pan poszedł na długi spacer.
— Tak.
— O co się państwo posprzeczali?
— Nic takiego — odparł wymijająco Wroczyński. — Już dobrze nie pamiętam.
— Może chodziło o Pawelskiego?
— Tak.
— Więc jednak była to scena zazdrości.
Wroczyński energicznie potrząsnął głową.
— Nie, skądże? Jeżeli pan tak nalega, to już powiem. Tak, posprzeczaliśmy się
na temat Pawelskiego. Uważałem, że Joanna nie powinna była tak go
wykorzystywać finansowo. To nie był człowiek bardzo zamożny. Właściwie nie
mógł sobie pozwolić na takie wydatki. Moja żona jest trochę zbyt bezwzględna,
jeżeli chodzi o pieniądze. Może to brzmi paradoksalnie, ale stanąłem w obronie
tego biednego stroiciela. No cóż... zakochał się. Nie ma na świecie mężczyzny,
który nie zakochałby się w mojej żonie.
Szymański zaczynał mieć wątpliwości, czy wszystko, co mówił ten człowiek, nie
było świetnie wyreżyserowaną mistyfikacją, czy „skromny urzędnik" nie robił go
w konia. To, co słyszał, wydawało się zupełnie nieprawdopodobne.
— Więc po tej sprzeczce z żoną poszedł pan na spacer?
— Tak. Nie mogłem wytrzymać w domu. Czułem potrzebę ruchu.
— O której pan wyszedł?
— Było chyba parę minut po dziewiątej.
— A o której pan wrócił?
— Za piętnaście trzecia. Patrzyłem na zegarek.
— Dosyć długi spacerek — zauważył Szymański.
57
— Tak. Długo szedłem. Bardzo się zmęczyłem. Nie jestem przyzwyczajony do
takich marszów.
— I gdzie pan tak chodził?
— Szedłem przed siebie Wałem Miedzeszyńskim.
— I oczywiście nikogo znajomego pan nie spotkał.
— Skądże? W nocy? Na samym początku naszej rozmowy, panie kapitanie, po-
wiedziałem panu, że nie mam alibi. Ale mogę.... pana zapewnić, że... nie zabiłem
Pawelskiego. Nie czułem do niego nienawiści. Żal mi go było.
Szymański doszedł do wniosku, że niczego więcej już się nie dowie.
— Bardzo panu dziękuję za taką szczerą i interesującą rozmowę.
— Nie ma za co — powiedział poważnie Wroczyński i podniósł się z krzesła.
Po wyjściu męża pięknej pani Joanny, Szymański zanotował na kawałku papieru:
. Tokarski, Borzycki, Zenon Pawelski i Wroczyński. Który z nich? W tym mo-
mencie najbardziej podejrzany wydawał mu się Wroczyński. Morderstwo w
afekcie. Zazdrość. Jednak był zazdrosny. Ale czego szukał w mieszkaniu
Pawelskiego? Dlaczego miałby zrywać posadzkę? A może cała sprawa
przedstawiała się zupełnie inaczej? Może kto inny zamordował, a kto inny szukał
czegoś w mieszkaniu stroiciela?
Rozdział VI
Porucznik Szerniak był ambitnym młodym człowiekiem. Absolutnie nie wystar-
czało mu codzienne urzędowanie w komendzie. Pragnął się wykazać
zdolnościami, inteligencją, sprytem. Chciał 'zrobić karierę w dobrym znaczeniu
tego słowa. Zdawał też sobie doskonale sprawę z tego, że czynny udział w
ś
ledztwie, prowadzonym przez kapitana Szymańskiego, to dla niego duża szansa
ż
yciowa. Postanowił też niczego nie zaniedbać. Zakreślono czerwonym
ołówkiem ogłoszenia w Życiu Warszawy nie dawały mu spokoju. To był
właściwie jedyny dotychczas element, związany z zawodową pracą stroiciela z
Mokotowskiej. Należało to dokładnie zbadać. Z samego rana zastukał do drzwi
szefa. —
Szymański z dużą życzliwością powitał swego asystenta. Polubił tego rzutkiego,
pełnego dobrych chęci chłopaka i uważał, że „będą z niego ludzie".
— No i co nowego, kolego? Przychodzicie z jakąś sensacją?
— Na razie nie mam żadnej sensacji — uśmiechnął się Szerniak. — Ciągle myślę
o tych ogłoszeniach zbycia Warszawy.
— Sprzedam Bechsteina w dobrym stanie — przypomniał Szymański.
— Właśnie. Zapomniałem wam powiedzieć, obywatelu kapitanie, że ten sam
numer telefonu, który byt podany w Życiu, znalazłem także w notatniku
Pawelskiego. Z tego by wynikało, że specjalnie zainteresował się tym
Bechsteinem.
— To był jego zawód. Stroił fortepiany, pośredniczył w sprzedaży. Takich tran-
sakcji Pawelski przeprowadzał zapewne bardzo wiele.
58
Pani Eliza była w fatalnym nastroju. Bardzo źle sypiała, straciła apetyt, nie mogła
spokojnie usiedzieć na jednym miejscu. Jej nerwy były w takim stanie, że
zastanawiała się, czyby nie zwrócić się o pomoc do lekarza. Byle głupstwo wy-
prowadzało ją z równowagi. Zatruwała życic gosposi, pokłóciła się prawie ze
wszystkimi przyjaciółkami.
Karola unikała. Bała się go. Zaraz pierwszego dnia po powrocie znad morza za-
uważyła, że dzieje się z nim coś niedobrego, coś, co ją niepokoiło, a nawet
chwilami napawało
przerażeniem. Starała się jak najmniej przebywać w domu,
na noc zamykała się na klucz, tak lawirowała, żeby nie zostawać sam na sam z
mężem.
Przez parę najbliższych dni po przyjeździe z Jastrzębiej Góry nie chciała spojrzeć
prawdzie w oczy, nie miała odwagi. Kiedy Karol poszedł rano do pracy, zawołała
do swojego pokoju gosposię.
— Teresko!
— Słucham?
— Proszę mi powiedzieć, jak tam było podczas mojej nieobecności?
— W porządku, proszę pani.
— Byliście zdrowi?
Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę. Niezwykła troskliwość jej chlebodawczyni
zdumiała ją.
— Oczywiście, proszę pani. Byliśmy zupełnie zdrowi. Pana trochę gardło bolało
po lodach, ale przeszło.
— Czy ktoś przychodził?
Tereska zarumieniła się na wspomnienie elektrotechnika Zbyszka.
— E, kto by miał przychodzić? — odparła zmieszana. — Nikt nie przychodził. —
Nagle przypomniała coś sobie i dodała pewniejszym głosem: — A, prawda. Prze-
cież był ten stroiciel.
Eliza poczuła lodowate zimno przesuwające się wzdłuż kręgosłupa.
— Stroiciel? Jaki stroiciel?
— No, zwyczajny — roześmiała się Tereska. — Taki, co stroi fortepiany. Pan go
sprowadził, żeby nastroił pianino.
— Po co go sprowadził? — spytała Eliza, siląc się na spokój.
— No, przecież mówię: żeby nastroił pianino. Pan chciał je sprzedać. Bo fak-
tycznie na co pianino, kiedy na nim nikt nie gra. Tylko miejsce zajmuje. Stale je
trzeba odkurzać. Pan dał ogłoszenie do gazety. No to przyszedł ten stroiciel i
nastroił.
— Niech Tereska wraca do kuchni — powiedziała pani Eliza.
Stroiciel... Bechstein... Karol... Jezus Maria!... Jezus Maria.
Nie mogła. Nie miała odwagi. Przerażenie paraliżowało ją. Bała się spytać Ka-
rola. Bała się sprawdzić. Bała się nawet patrzeć w kierunku pianina. A przecież
musiała, musiała się przekonać, mieć absolutną pewność. Więc w nocy podniosła
się z tapczanu i podeszła do „Bechsteina w dobrym stanie", jak było podane w
ogłoszeniu.
59
Po nieprzespanej nocy wstała ze straszliwym bólem głowy, zdenerwowana,
zupełnie roztrzęsiona. Początkowo miała zamiar porozmawiać z Karolem, ale
zaraz zrezygnowała z tego. Nie czuła się na siłach. Zaczekała, aż wyjdzie do
pracy, Tereskę wysłała po zakupy i, skradając się jak złodziej, weszła do pokoju
męża. Szuflady biurka nie były zamknięte. Nigdy tego nie robiła, ale tym razem...
Gorączkowo zaczęła przewracać jakieś papiery, listy, rachunki. Wreszcie
znalazła to, czego szukała. Książeczka czekowa. Czuła, że blednie. Podczas jej
pobytu w Jastrzębiej Górze Karol podjął z konta bankowego trzydzieści pięć
tysięcy. Straszne przypuszczenia zaczynały przybierać realne kształty.
A potem ta zupełnie niepotrzebna awantura z gosposią. Wszystkiemu winne
rozdygotane, roztrzęsione nerwy. Wystarczy byle głupstwo, żeby...
Tereska wróciła z zakupami i zaraz zabrała się do prasowania. Była także
podniecona, ale zupełnie inaczej, radośnie. Kupując pomidory spotkała Zbyszka,
który zaprosił ją do kina. Miał już bilety do „Śląska". Bardzo się ucieszyła.
Chłopak podobał jej się i często o nim myślała.
Zabrała do roboty z ogromnym wigorem, ale. Ale czasami zbytni wigor przy
procy okazuje się niebezpieczny, szczególnie jeśli chodzi o prasowanie. W
pewnym momencie czeska popelina przyżółciła się niepokojąco właśnie w tym
miejscu, gdzie były misternie wyhaftowane monogramy. Wtedy zajrzała do ku-
chni pani Eliza i zaczęło się.
Doprowadzona do szewskiej pasji pani Eliza krzyczała na coraz wyższych reje-
strach swego i tak już dość wysokiego głosu.
— Tyle razy ci mówiłam, skończona idiotko, żebyś nie prasowała monogramów
takim gorącym żelazkiem, spójrz tylko coś narobiła, niezdaro jedna! Wszystkie
przyżółcone! Cztery najlepsze pana koszule! Kompletna kretynka! Ja ci to z
pensji potrącę! Ja cię wyrzucę! Ja ci...
Dziewczyna, oszołomiona początkowo potokiem jędrnych słów swej
chlebodawczyni, zebrała się w sobie i zaczęła się odszczekiwać.
— A co pani sobie wyobraża, że mnie tak bardzo zależy na pracy tutaj? Wszędzie
dostanę robotę! I większą pensję mi dadzą! A kto to w ogóle widział, żeby
wyszywać monogramy na koszulach?! Może za dawnych czasów była taka
moda, ale nie dzisiaj. Fanaberie nie wiadomo jakie, a potem pretensje!
— Ja ci pokażę fanaberie, kretynko jedna! — wrzasnęła pani Eliza, nie mogąc się
jakoś zdobyć na urozmaicenie swego obelżywego słownictwa.
Nagle zadźwięczał energicznie dzwonek u drzwi wejściowych. Obie umilkły
natychmiast i spojrzały na siebie pytająco. Pani Eliza automatycznym ruchem po-
prawiła fryzurę.
— Idź, otwórz.
Teresa miała jeszcze oczy pełne łez.
— Pani sama otworzy — powiedziała niezbyt uprzejmie.
Dzwonek znowu się odezwał, tym razem bardziej natarczywie. Pani Eliza bez
słowa skierowała się do przedpokoju.
60
W drzwiach stał młody człowiek i uśmiechał się uprzejmie. Przyodziany był
schludnie, ale bez przesadnej elegancji. Jego starannie wyprasowane spodnie
ś
wiadczyły o tym, iż dbał o swój wygląd zewnętrzny. Twarz miał pociągłą,
opaloną, a oczy wesołe, pełne młodzieńczej radości życia.
Pani Eliza okiem doświadczonej kobiety błyskawicznie dostrzegła te wszystkie
szczegóły i cofnęła się, aby wpuścić przybyłego do przedpokoju.
— Przepraszam, że przeszkadzam. Widzę, że pani jest jakaś zdenerwowana.
Może przyjdę innym razem.
— Ach, proszę pana, z tymi gosposiami można doprawdy dostać rozstroju
nerwowego. Właśnie przed sekundą miałam straszną awanturę z moją pomocą
domową.
— Nie warto się byle czym przejmować, proszę pani.
— Byle czym? Niech pan sobie wyobrazi, że ta dziewucha spaliła żelazkiem
monogramy na koszulach męża. Czeska popelina w najlepszym gatunku. Przy-
wiozłam ją z Pragi. O, proszę, proszę tylko spojrzeć. — Podniosła do góry ko-
szulę, którą dotąd, trzymała w ręku.
Szczerniak uważnie obejrzał przyżółcony monogram.
— Rzeczywiście, szkoda — powiedział współczująco. — Ale to się może da
sprać?
Pani Eliza nagle oprzytomniała,
— Najmocniej pana przepraszam, że zawracam panu takimi głupstwami głowę,
ale tak się zdenerwowałam... Właściwie nie wiem, z kim mam przyjemność...
— Właśnie — podjął z ożywieniem młody człowiek. — To ja powinienem panią
przeprosić.
Zapomniałem się przedstawić. Jestem porucznik Szerniak z Ko-
mendy Miasta.
Pani Eliza poczuła się tak, jakby ziemia rozstąpiła jej się pod nogami. Zdawało
jej się, że zaraz zemdleje, że stanie się coś strasznego. Nie mogła przemówić
słowa. Największym wysiłkiem woli zdołała się jednak opanować.
— Proszę, panie poruczniku, niechżeż pan pozwoli dalej. — Miała takie wra-
ż
enie, że to ktoś inny wypowiedział te słowa.
Usiedli na wyściełanych krzesełkach koło okrągłego stoliczka. Przez krótką
chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. Szerniak zastanawiał się nad tym, czyby
nie zaatakować wprost, pani Eliza zaś zbierała wszystkie' siły, żeby odzyskać
chociaż względny spokój. W pewnym stopniu jej się to udało.
— Czy można pana poczęstować filiżanką kawy, panie poruczniku? — spytała,
siląc się na pogodny uśmiech.
— Dziękuję, właśnie wracam z kawiarni. Zresztą nie chcę pani zabierać zbyt
wiele czasu. Jeżeli pani pozwoli; to może od razu przystąpię do właściwego celu
mojej wizyty.
—Proszę bardzo.
— A więc... Biorę udział w śledztwie w sprawie zamordowania niejakiego Hie-
ronima Pawelskiego.
Zrobiła zdziwioną minę.
61
— Nie rozumiem, dlaczego pan... co ja mam z tym wspólnego...?
— Czy znała pani Hieronima Pawelskiego?
— Nie. Skądże? Pierwszy raz słyszę to nazwisko. Nic nie rozumiem.
— Hieronim Pawelski był z zawodu stroicielem.
— Ach, tak — powiedziała obojętnie.
— Państwo mają pianino... — Szerniak spojrzał w kierunku instrumentu stoją-
cego pod ścianą.
— Tak. Jak pan widzi.
— Czy pani gra na pianinie?
— Och, to było bardzo dawno. Kiedyś uczyłam się, chodziłam nawet do szkoły
muzycznej, ale potem... — Westchnęła głęboko. — Nie warto nawet wspominać.
Małżeństwo...
Szerniak ze współczuciem pokiwa! głową.
— Tak. Czy można zapytać, jakiej marki jest to pianino?
— Bechstein. Doskonały instrument. Ale dlaczego pan pyta? Czyżby pan by!
pianistą?
— Nie, nie jestem pianistą, ale interesuję się ostatnio pianinem, jakie w swoim
ż
yciu nastroił Hieronim Pawelski. Jak już wspomniałem, stroiciel został
zamordowany.
" — W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego pan kojarzy tragiczną śmierć tego
biednego stroiciela z moim pianinem? — powiedziała pani Eliza z dobrze uda-
nym zdziwieniem.
— Czy to pani kazała nastroić swoje pianino? — spytał Szerniak.
Pani Eliza zawahała się przez ułamek sekundy. Zaraz jednak doszła do prze-
konania, że nie ma sensu kłamać. Przecież Teresa widziała stroiciela, a nie można
było wykluczyć, że ten młody porucznik i ją także przesłucha.
— Nie. Niedawno wróciłam znad morza, z Jastrzębiej Góry. Podczas mojej
nieobecności mój mąż, chcąc mi zrobić niespodziankę, kazał nastroić pianino.
Z kolei Szerniak zrobił zdziwioną minę.
— Czy pani jest pewna, że mąż chciał pani zrobić niespodziankę?
— Oczywiście. Nie rozumiem pańskich wątpliwości.
— Bo widzi pani;. — Szerniak uśmiechnął się z zakłopotaniem. — W miesz-
kaniu tego stroiciela znalazłem numer Życia Warszawy, w którym było ogło-
szenie tej treści: „Sprzedam pianino marki Bechstein w dobrym stanie". Został
podany numer telefonu państwa, więc...
— Nic nie wiedziałam o tym ogłoszeniu —- powiedziała cicho pani Eliza. — Wi-
docznie mój mąż...
— Mniejsza z tym — przerwał jej Szerniak. — To właściwie nie ma większego
znaczenia. Z tego, co usłyszałem, wnioskuję, że pani nie widziała stroiciela
Pawelskiego.
— Nie, nie widziałam. Nie było mnie wtedy w Warszawie. -
— Ale pani wie, że pianino zostało nastrojone.
— Tak, oczywiście. Nie znałam tylko nazwiska stroiciela. Nie bardzo rozumiem,
62
skąd pan ma pewność, że to akurat ten jakiś Pawelski...?'
— Czy pani gosposia jest w domu?
— Tak. A czegóż pan chce od mojej gosposi? — Pani Eliza straciła całą swą
pozorną uprzejmość.
Szerniak wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki powiększone zdjęcie.
— Mam tutaj fotografię Hieronima Pawelskiego. Chciałbym się upewnić, że to
właśnie on stroił pianino państwa.
— A jeżeli nawet, to co z tego wynika?
— Absolutnie nic. Zwykła formalność. Chodzi nam o ustalenie, gdzie denat wy-
konywał swą pracę zawodową po raz ostatni. Potrzebne nam to jest po prostu do
całokształtu sprawy. Czy pani nie miałaby nic przeciwko temu, żebym zamienił
dwa słowa z gosposią?
Pani Eliza nieznacznie wzruszyła ramionami.
— A cóż mogłabym mieć przeciwko temu? Proszę chwilę zaczekać. — Wyszła
do kuchni i wróciła z Tereską. Dziewczyna miała jeszcze oczy zapuchnięte od
płaczu. Najwidoczniej
głęboko przeżyła przypalenie żelazkiem monogramów na
koszulach swego chlebodawcy.
Szerniak pokazał fotografię, znalezioną w mieszkaniu Pawelskiego.
— Czy pani widziała gdzieś tego człowieka? — spytał.
— Tak. Ten pan był tutaj i stroił pianino — odparła bez wahania.
— Jest pani tego pewna?
Głośno pociągnęła nosem.
— Jasne. Dobrze wyszedł na tym zdjęciu. Jak żywy.
— Dziękuję — uśmiechnął się Szerniak. — Może pani wracać do swoich zajęć.
Po wyjściu dziewczyny pani Eliza uznała za stosowne zaatakować przedsta-
wiciela władzy.
— Przyznam się panu, panie poruczniku, że jestem bardzo niemile zaskoczona
pańskim zachowaniem. Opowiada mi pan o jakimś morderstwie, wypytuje pan
mnie
i moją gosposię. Czuję się doprawdy tak, jakbym coś zawiniła, jakbym co
najmniej była zamieszana w tę zbrodnię. Rozumiem, że pan chce się wykazać
gorliwością przed swoimi zwierzchnikami, ale wydaje mi się, że tego rodzaju
przesłuchania prowadzone na własną rękę są chyba sprzeczne z obowiązującymi
przepisami. Szerniak udał zmieszanie.
— Bardzo panią przepraszam. Być może, że w pewnym stopniu nadużyłem
trochę swoich kompetencji, ale... No cóż... Pani rozumie...? Niedawno pracuję w
milicji. Trafiła mi się taka poważna sprawa jak morderstwo. Chciałbym zebrać
jak najwięcej materiału informacyjnego, dotyczącego denata. Proszę się na mnie
nie gniewać.
Pani Eliza wspaniałomyślnie oświadczyła, że się nie gniewa. Szerniak raz
jeszcze podziękował i przeprosił. Na tym rozmowa skończyła się.
Znalazłszy się na ulicy, Szerniak zaczął wesoło pogwizdywać. Był w
doskonałym humorze. Nie dałoby się tego powiedzieć o pani Elizie.
63
— Więc twierdzicie z całą pewnością, że to jest taki sam monogram —powie-
dział Szymański.
Szerniak poczuł się trochę urażony wątpliwościami swego szefa.
— Głowę bym sobie dał uciąć, obywatelu kapitanie. To na pewno takie same
monogramy. Zapamiętałem dokładnie. Tak jakoś fikuśnie ten monogram
wyhaftowany. Łatwo poznać. A poza tym kto teraz haftuje na chustkach i
koszulach monogramy? To starodawna moda.
— Hm — Szymański przesunął wierzchem dłoni po starannie wygolonym po-
liczku. — Rzeczywiście bardzo ciekawe. I mówicie, że się tak speszyła na wasz
widok?
— Jakby w nią piorun trząsł. W ogóle ledwie mogła powiedzieć parę słów. Potem
trochę się wzięła w garść, ale widać było, że jest cholernie speszona.
— To wskazywałoby, że ma nieczyste sumienie i boi się milicji. Muszę przyznać,
ż
e mieliście rację, interesując się tym ogłoszeniem w Życiu Warszawy.
Szerniak poczerwieniał z zadowolenia.
— Może wreszcie znaleźliśmy właściwy ślad, obywatelu kapitanie.
— Tak — Szymański w zamyśleniu pokiwa! głową. — Wygląda na to, że pań-
stwo Przesieccy mają coś wspólnego z zamordowaniem stroiciela. Pytanie teraz:
kto? Inżynier Przesiecki czy jego żona?
— Znaleźliśmy męską chustkę — zauważy! Szerniak.
— To nie ma znaczenia. Często się zdarza, że żona bierze chustkę męża, szcze-
gólnie wtedy, kiedy ma katar. Męskie chustki są dużo większe. Teraz musimy
sobie ustalić plan działania na
najbliższą przyszłość.
— Zatrzymamy ich?
— Nie, Nie mamy dostatecznych podstaw. To, że znaleźliśmy w zsypie na śmieci
chustkę ze śladami krwi i z wyhaftowanym monogramom, nie wystarczy dla
prokuratora. Wyłącznie na tej podstawie nie podpisze nakazu aresztowania. Za
mało, stanowczo za mało.
. -— No to co robimy? — spytał Szerniak. Stracił trochę swój pierwotny zapał i
miał zafrasowaną minę.
Szymański, patrząc na niego, nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Nie martwcie się tak strasznie, kolego. Coś przecież wykombinujemy.
— Ale co?
— Po pierwsze musimy porozmawiać z panem Przesieckim, Przecież to on
sprowadził stroiciela do swego domu. A poza tym postaramy się o jakąś
prawdopodobną wersję, która chociaż w przybliżeniu przypominałaby realną
sytuację. Trzeba ruszyć fantazją.
— A może cała sprawa wiąże się jakoś z tym pianinem? — powiedział Szerniak.
— Brawo — ucieszył się Szymański, spoglądając z uznaniem na młodego
człowieka. — Z ust żeście mi to wyjęli. Ja także sądzę, że musimy bardzo
poważnie brać pod uwagę tego „Bechsteina w dobrym stanie". Zastanówmy się
chwilę. Załóżmy, że pożycie małżeńskie Przesieckich nie jest najlepsze. Ona
wyjeżdża na wczasy nad morze, a on postanawia upłynnić jej pianino. Zgłasza się
64
Pawelski, który pragnie pośredniczyć w tej transakcji. Ogląda Bechsteina i
stwierdza, że instrument jest rozstrojony. Oczywiście trzeba nastroić, bo wtedy
pianino będzie miało większą wartość. Pan inżynier wychodzi z domu, a stroiciel
zabiera się solidnie do roboty. Szerniakowi zabłysły oczy.
— I wtedy znajduje w pianinie coś...
— Otóż to — podchwycił Szymański.
— Znajduje w pianinie coś, co kompromituje inżyniera Przesieckiego.
— Co to mogło być?
— W tej chwili trudno zgadnąć. Mogły to być jakieś papiery, fotografie, listy...
Bo ja wiem zresztą co? Nieważne. W każdym razie coś, co stało się przedmiotem
szantażu. Zakochany stroiciel potrzebował na swoją Dulcineę większej forsy. To
nie jest kobieta, która by się zadowalała byle czym. Wymagania rosną. Pawelski
żą
da od Przesieckiego coraz większych sum. Wreszcie Przesiecki, do-
prowadzony do rozpaczy...
— Bierze z biurka figurkę z brązu i szantażystę w łeb — dokończył Szerniak.
— No to na co czekamy, obywatelu kapitanie? Aresztujmy faceta.
Szymański podniósł rękę do góry.
— Stop. Wolnego. Nie galopujcie. Musimy znaleźć bardziej konkretne dowody,
a przede wszystkim musimy wiedzieć, co było przedmiotem szantażu.
— Ale gdzie tego szukać?
— Zastanówmy się chwilę. Wszystko wskazuje na to, że Przesiecki nie znalazł w
mieszkaniu Pawelskiego tego, czego szukał. Mamy prawo tak sądzić, biorąc pod
uwagę choćby zdenerwowanie inżynierowej. Poszukiwania te były przecież
bardzo powierzchowne i chaotyczne. Musiał się śpieszyć. Teraz spróbujmy
wydedukować, gdzie Pawelski schował kompromitujący Przesieckiego
dokument, Zważywszy, że był stroicielem...
— Także w pianinie! — wykrzyknął Szerniak.
Szymański klepnął porucznika po ramieniu.
— Brawo! Oczywiście. W pianinie Grażyny. Znalazł w pianinie i schowa! do
pianina. To bardzo prawdopodobne. Bierzcie płaszcz. Jedziemy na Mokotowską.
I rzeczywiście. W pianinie, na którym ćwiczyła Grażyna, znaleźli list. Tekst był
krótki, zaledwie kilka zdań. Szwajcarska firma BLANDITIA w języku
niemieckim zawiadamiała pana inżyniera Karola Przesieckiego, że prowizja w
wysokości dziesięciu tysięcy dolarów, należna mu 'z tytułu zawartej transakcji na
import leków do Polski, została wpłacona na jego konto w banku szwajcarskim.
Szymański uderzył dłonią w pożółkły już trochę firmowy papier.
— Szafa gra, kolego — powiedział wesoło. — Wszystko jasne. Teraz czeka nas
już tylko rozmowa z inżynierem Przesieckim.
Nie próbował się bronić. Przyznał się do wszystkiego. Był zupełnie zrezygno-
wany. Tak, Pawelski szantażował go. Dostał trzydzieści pięć tysięcy, ale ciągle
było mu mało. To nigdy by się nie skończyło. Umówili się na rozmowę w
mieszkaniu Pawelskiego. Stroiciel żądał stu tysięcy. Doszło do ostrej scysji i...
- — Czy użył pan tej statuetki, która stała na biurku? — spytał Szymański.
65
— Tak
— I potem wytarł pan ją chustką do nosa, którą wrzucił pan do zsypu na śmieci.
— Tak.
— To nie pan schował pismo szwajcarskiej firmy do swego pianina?
— Nie. To moja żona.
— I nie wiedział pan o istnieniu tego listu?
— Nie. To znaczy... ostatnio domyślałem się, że żona posiada jakieś dowody
przeciwko mnie, bo dawała mi do zrozumienia, że...
— Czy chciał się pan rozejść z żoną?
— Tak.
— A ona nie godziła się na rozwód?
— Tak.
— A jak to się stało, że żona weszła w posiadanie tego listu?
— Przyszedł podczas mojej nieobecności.
— I żona uznała to za świetną okazję, żeby mieć pana w ręku.
— Tak.
— Hm — Szymański nie przestawał notować. — Proszę mi jeszcze powiedzieć,
za co właściwie firma szwajcarska wypłaciła panu prowizję w wysokości dzie-
sięciu tysięcy dolarów? Czyżby leki, na które pan zawarł transakcję, były prze-
terminowane?
Przesiecki zawahał się, ale widocznie doszedł do wniosku, że nie ma już sensu
kłamać, bo po chwili przyznał cicho:
— Tak. Były przeterminowane. Kapitan z nie ukrywanym obrzydzeniem
spojrzał na niego.
Co za bydlę — pomyślał i zakończył wstępne przesłuchanie.
Szymański uporał się wreszcie ze sprawozdaniem.
— Ach te kobiety — powiedział. Porucznik spojrzał na niego zdziwiony.
— Nie rozumiem...
— To chyba proste. Zarówno Pawelskiego, jak i Przesieckiego zgubiła kobieta.
Uważajcie, kolego, uważajcie na kobiety.
Młody człowiek zasępił się.
— A ja właśnie, obywatelu kapitanie, zacząłem już myśleć o małżeństwie.
— Macic kandydatkę?
— Właściwie to jeszcze nie. Znam kilka miłych dziewczyn, ale...
— Wobec tego radzę wam dać ogłoszenie matrymonialne do Kuriera — uś-
miechnął się Szymański. — Ogłoszenie następującej treści: „Poznam młodą,
sympatyczną panią bez większych wymagań finansowych i bez najmniejszych
skłonności do szantażu".