Ewa wzywa 07... Ewa Wzywa 07...
Zygmunt Zeydler Zborowski
ELIZA NIE ZGADZA SIĘ NA ROZWÓD
ROZDZIAŁ I
Od dawna spodziewała się tej rozmowy. Czekała na nią, Chciała już to mieć poza sobą. Lubiła wyraźne,
jasne sytuacje.-I chociaż sytuacja była zupełnie wyraźna i jasna, pragnęła usłyszeć to od niego, niechże się
wreszcie zdecyduje, niech zdobędzie się na tyle odwagi, żeby... Intuicyjnie wyczuła, że właśnie dzisiaj
nadeszła ta „historyczna" chwila. Bawiła się znakomicie, obserwując jogo zakłopotanie, rozdrażnienie.
Wszyscy mężczyźni to tchórze — myślała pogardliwie. — Udają bohaterów, a kiedy przyjdzie co do
czego, nie mogą zdobyć się na tę odrobinę cywilnej odwagi. Z dnia na dzień odwlekają decydującą
rozmowę, bojąc się spojrzeć prawdzie w oczy. Tchórze, podli tchórze!
Karol od rana był milczący i ponury. Unikał jej wzroku. Ubrał się pośpiesznie, wyjął z szały parasol,
mruknął: — Do widzenia — i skierował się ku drzwiom.
— Nie jesz śniadania? — spytała.
— Nie, dziękuję. Nie jestem głodny. Czy po południu zastanę cię w domu?
— Dlaczego pytasz?
— Bo chciałem z tobą porozmawiać. Uśmiechnęła się. Naprawdę już dawno tak dobrze się nie bawiła.
— Jeżeli chcesz ze mną porozmawiać, to oczywiście nie będę nigdzie wychodziła — powiedziała
bardzo uprzejmie.
Możliwie jak najciszej zamknął drzwi za sobą. Usiłował panować nad zdenerwowaniem.
Podeszła do radia, nacisnęła klawisz i zaczęła szukać jakiejś muzyki rozrywkowej. Znalazła. Wykonała
na dywanie kilka tanecznych pas, usiadła na tapczanie i przez chwilę słuchała wesołej melodii. Potem poszła
do łazienki. Stanęła przed lustrem, przyglądając się z uwagą odbiciu swej twarzy. To jej popsuło humor. Na
odległość wyglądała jeszcze bardzo efektownie i atrakcyjnie, ale lak z bliska... No cóż... Nikt nie potrafi
zatrzymać czasu, a czas, niestety, miał, ma i zawsze mieć będzie te straszliwe, destrukcyjne właściwości.
Wszystko przemija, a młodość chyba najszybciej.
Może za bardzo się odchudziłam? — pomyślała z niepokojem, dotykając nieco zwiotczałej skóry na
szyi. — Ale za to sylwetkę mam fantastyczną — próbowała się pocieszyć. — Muszę poszukać sobie innego
gabinetu kosmetycznego. Ta pani Stefa jest zupełnie do niczego.
Wyjęła z szafeczki buteleczkę z acetonem, wróciła na tapczan i zabrała się do zmywania lakieru z
paznokci. Przy tej czynności popadła w głęboką zadumę. A może machnąć na wszystko ręką i zacząć nowe
życie, znaleźć sobie nowego męża? Zaraz jednak pojawiła się refleksja. To się tak tylko łatwo mówi: znaleźć
sobie nowego męża. Ale gdzie go szukać? Kochanek to zupełnie co innego. Niejeden mężczyzna chętnie
zostanie przyjacielem eleganckiej, szykownej, bogatej pani z najlepszego towarzystwa, ale małżeństwo... To
nie laka prosta sprawa. Amatorów flirtu, przelotnej, nieobowiązującej przygody z efektowną mężatką nie
brakuje, czy jednak uda się jej poznać człowieka, który odpowiadałby jej wymaganiom, zapewnił beztroską,
luksusową egzystencję, pozycję towarzyską? Trudne i ryzykowne przedsięwzięcie!
Podniosła słuchawkę, nakręciła numer i zamówiła wizytę u fryzjera. Pan Ludwik był, jak zawsze,
niesłychanie uprzejmy, rozpływał się w komplementach, zapewniał o gotowości zaopiekowania się fryzurą
swojej uroczej klientki.
Gabinet kosmetyczny, fryzjer, krawcowa — to wszystko zabiera bardzo dużo czasu. Zdawało jej się, że
dopiero co zjadła śniadanie, a już nadeszła pora obiadowa. Zrezygnowała z zakupów i wróciła do domu.
— Pana jeszcze nic ma? — spytała, wchodząc do kuchni.
Gosposia ubijała pianę.
— Pan dzwonił, że nie będzie na obiedzie — odparła, nie odwracając głowy.
Nie będzie na obiedzie. Nie ma odwagi. Boi się. Jaki on jest śmieszny, jaki niesamowicie śmieszny.
Zjadła obiad, załatwiła parę telefonów i usadowiła się z książką w ręku na tapczanie. Nic mogła jednak
czytać. Mimo wszystko była podekscytowana. Wzięła z toaletki lusterko i zaczęła przyglądać się swojej
fryzurze, stwierdziwszy zaś, że pan Ludwik spisał się znakomicie, podeszła do szafy, żeby wybrać jakąś
sukienkę. Ta, którą miała na sobie, nie wydawała jej się odpowiednia na „zasadniczą" rozmowę. Po
dłuższym namyśle wybrała granatowe spodnie i biały golf z cieniutkiej anilany, który efektownie podkreślał
jej złotawą opaleniznę.
Karol przyszedł około piątej. Przez uchylone drzwi słyszała, jak mył ręce i chrząkał.
Próbuje swych strun głosowych — pomyślała.
Następnie zapukał i energicznie wkroczył do jej pokoju.
— Nie przeszkadzam ci?
— Nie. Proszę, siadaj.
Usiadł w wygodnym fotelu, ale zaraz przeniósł się na krzesło. Widocznie wydawało mu się, że ten
mebel bardziej pasuje do sytuacji.
— Przepraszam cię, że nie byłem na obiedzie — powiedział i znowu odchrząknął.
— O, nie masz mnie za co przepraszać. Przecież w ostatnim czasie najczęściej jadamy osobno. To już
weszło w zwyczaj.
Nie zwrócił uwagi ani na treść tych słów, ani na ton, jakim zostały wypowiedziane. Zbyt był
zaabsorbowany własnymi myślami.
— Chciałbym z tobą pomówić, Elizo. Uśmiechnęła się, ale nie był to wesoły uśmiech. Patrzyła na niego
z zimną obojętnością. Z prawdziwym zadowoleniem czuła, jak ogarnia ją ogromny spokój. Wiedziała, że
panuje nad sytuacją.
— Chciałbym z tobą pomówić, Elizo — powtórzył.
Skinęła głową.
— Już dziś rano mi to powiedziałeś. Właśnie czekałam na ciebie. Słucham.
Poruszył się na krześle, założył nogę na nogę : wyjął z kieszeni papierosy.
— Pozwolisz, że zapalę?
— Oczywiście.
Trzasnęła zapalniczka. Zaciągnął się głęboko, wypuścił dym nozdrzami i wreszcie podjął decyzję.
— Posłuchaj mnie, Elizo... Bardzo bym chciał, żebyśmy porozmawiali jak para dobrych przyjaciół.
— Nie jestem pewna, czy to możliwe.
— Tak mnie nienawidzisz?
— Nie. Nie ma mowy o nienawiści. Po prostu nie mogę cię chyba zaliczać do swoich przyjaciół.
— Przecież kiedyś kochaliśmy się.
— Och! To było tak dawno.
— I nie zostało z tego nawet odrobiny przyjaźni?
— Myślę, że nie, ale nie z mojej winy. Próbował się uśmiechnąć.
— Daj spokój. Nie będziemy się teraz zastanawiać nad tym, kto zawinił, czyja to wina.
— Jak sobie życzysz.
— Tyle małżeństw rozstaje się w dobrej zgodzie...
— Kto mówi o rozstaniu? Spojrzał na nią uważnie.
— Czy sądzisz, że powinniśmy nadal utrzymywać tę fikcję? Czy ci z tym dobrze?
— Nie wiem, czy dobrze, ale wiem na pewno, że wygodnie.
— Jesteś cyniczna.
— A ty śmieszny. Cóż ty sobie właściwie wyobrażasz?
— Wydawało mi się, że oboje doszliśmy do pewnych wniosków. Przecież to nie ma najmniejszego
sensu, żeby zupełnie obojętni sobie ludzie mieszkali pod jednym dachem.
Wzruszyła ramionami.
— Jak dla kogo. Dla mnie to ma sens. Nie wyobrażaj sobie, mój drogi, że zgodzę się na rozwód, O, to
by było zbyt piękne. Panu i władcy znudziła się żona, więc rozwodzi się i bierze sobie młodą, śliczną
dziewczynę. Tak łatwo nie likwiduje się małżeństwa ze mną.
— Ależ my już od dłuższego czasu nie jesteśmy małżeństwem.
— Powtarzam: nie z mojej winy. Wstał i szybkim, nerwowym ruchem zgasił w popielniczce
papierosa.
— Słuchaj, Elizo. O co ci właściwie chodzi? Chyba nie zależy ci na tym, żeby mieszkać razem z
człowiekiem, który cię nie kocha i którego ty także nic kochasz. Musisz zrozumieć, że pewne rzeczy się
kończą, że nic nie trwa wiecznie i że trzeba wreszcie taką bezsensowną sytuację zlikwidować. Otrzymasz
ode mnie alimenty, Wiesz chyba, że nie zostawię cię bez środków do życia.
— Jeszcze by tego brakowało.
— Zerwijmy z tą idiotyczną fikcją. Każde z nas zorganizuje sobie swoje własne życie. Jestem pewien,
że spotkasz człowieka, który cię pokocha, który da ci szczęście, Z twoją urodą i z twoim powodzeniem. No
więc jak?... Zgadzasz się na rozwód?
— Nie.
— Ale dlaczego?
— Bo mi odpowiada rola twojej żony. Żyły nabrzmiały mu na czole.
— Ale mnie nie odpowiada rola twojego męża! — wrzasnął. — Mam dość! Rozumiesz?
— Przestań krzyczeć. — powiedziała spokojnie. — Przestraszysz gosposię.
Wyjął z kieszeni chustką i przez chwilę sapał, wycierając pot spływający mu po policzkach.
— Przepraszam cię — mruknął. — Niepotrzebnie się uniosłem.
— I mnie się także tak zdaje. Każdą rzecz można załatwić w sposób kulturalny.
— Masz rację. Jestem zdenerwowany. Przepraszam.
Przez chwilę w milczeniu chodził po pokoju. Widać było, że usiłuje zapanować nad ogarniającym go
podnieceniem. Wreszcie zatrzymał się przed żoną i powiedział:
— Bardzo ci się dziwię.
— Dziwisz się?
— No, tak. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego chcesz na siłę utrzymywać nasze małżeństwo?
— Już ci powiedziałam: odpowiada mi rola twojej żony. Jest mi z tym wygodnie.
— Nie możemy tego ciągnąć w nieskończoność.
— Dlaczego?
— Choćby dlatego, że ja mam już wszystkiego dosyć. Uśmiechnęła się.
— O, to dla mnie żaden powód. Wymyśl coś bardziej przekonywającego.
Znowu wściekłość gorącą falą uderzyła mu do głowy, ale kiedy się odezwał, głos jego brzmiał zupełnie
spokojnie, może nawet zbyt spokojnie. W tym pozornym opanowaniu wyczuwało się groźbę.
— Potrafię cię zmusić do wyrażenia zgody na rozwód.
— Zmusić? Ty? Interesujące. Ciekawe, w jaki sposób?
— Radziłbym ci nie doprowadzać mnie do ostateczności.
— Grozisz mi?
— Nie. Tylko ostrzegam. Jesteśmy już prawie dwadzieścia lat małżeństwem, ale chyba jeszcze nie
zdążyłaś mnie poznać. Potrafię być niebezpieczny.
Roześmiała się.
— Och, Karolku, zapewniam cię, że doskonale się orientuję, co ty potrafisz.
— Nie próbuj mnie prowokować — rzucił przez zaciśnięte zęby. — To ci się nie uda.
— Nie mam najmniejszego zamiaru cię prowokować. Coś ci się wydaje.
— Wiem, co mówię. Od początku naszej rozmowy usiłujesz wyprowadzić mnie z równowagi.
Konsekwentnie dążysz do tego, żebym się wściekł, żebym ci na wymyślał, żebym cię może uderzył.
Gosposia byłaby świadkiem tej awantury. W razie czego zeznałaby w sądzie. Dobry pomysł. Teraz Eliza
wstała. Była trochę niższa od męża, ale bez żadnego wysiłku mogła mu spojrzeć prosto w oczy.
— Siadaj — powiedziała rozkazująco, a kiedy, zaskoczony, usłuchał, zaczęła mówić mocnym, zupełnie
spokojnym głosem, w którym nie wyczuwało się żadnego wzruszenia:
— Nie wyobrażaj sobie, drogi Karolu, że tak łatwo się mnie pozbędziesz. Dopóki byłam ci potrzebna,
dopóki pomagałam w robieniu tak zwanej „kariery", dopóki pracowałam, żebyś mógł skończyć studia,
wszystko było w porządku. Poza tym schlebiało twojej męskiej próżności mieć taką młodą, bardzo ładną
żonę. Wszyscy ci zazdrościli. A teraz... Teraz trochę się zmieniło. Już mnie nie potrzebujesz. Zdobyłoś
stanowisko, pieniądze, pozycję towarzyską. Podstarzała żona nic tylko nie jest ci potrzebna,, ale nawet
zaczyna zawadzać. Przydałaby się jakaś inna, efektowna młoda dziewczyna. Widziałam ją. Muszę przyznać,
że masz dobry gust. Rzeczywiście bardzo ładna, zgrabna i umie się ubrać. Trochę dla ciebie za młoda. To
zawsze grozi komplikacjami. Chciałbyś ją ze sobą mocniej związać, chciałbyś się z nią ożenić, a i ona
zapewne do tego dąży. To przecież dla niej kariera. Niestety, nic z tego dopóki ja żyję, nie dostaniesz
rozwodu. Chyba że mnie zamordujesz, ale na to jesteś za wielkim tchórzem.
— Nie prowokuj mnie.
Spojrzała na niego z wesołym błyskiem w oczach.
— Przestań się zgrywać. Nic nadajesz się do roli mordercy. A zresztą to są rzeczy zbyt skomplikowane.
Zabić łatwo, ale co dalej? Co zrobić z ciałem?
— Zamknij się.
— O, cóż za wytworny styl. Language godny zaiste przedstawiciela wyższych sfer towarzyskich.
Winszuję.
— Zamknij się, do cholery!
— Coraz lepiej. Pan inżynier Przesiecki pokazuje swoją klasę. Moje gratulacje.
Podniósł się, podszedł do okna i przez chwilę patrzył na jaskrawo oświetloną popołudniowym słońcem
ulicę.
— Więc nie zgadzasz się na rozwód?
— Nie.
— W takim razie przeprowadzę rozwód wbrew twojej woli.
— To nie będzie takie proste.
Wzruszył ramionami, wrócił na swoje miejsce i zapalił nowego papierosa.
— Oczywiście, że twój sprzeciw wszystko komplikuje — powiedział zupełnie spokojnie. — Nie sądź
jednak, że nie znajdę wyjścia z tej sytuacji. Wyprowadzę się. Nie będziemy razem mieszkać. Przedstawię
świadków, którzy stwierdzą całkowity rozkład naszego małżeństwa. Zresztą powierzę sprawę rozwodową
mecenasowi Zawierskiemu. To dobry specjalista. Jestem pewien, że sobie poradzi i w sądzie, i z tobą.
Skinęła głową.
— Nie wątpię w to. Zawierski ma opinię dobrego prawnika, ale...
— Ale co?
— Ale nie przewidziałeś jednej, dosyć zasadniczej rzeczy.
— Mianowicie?
— Zagram z tobą w otwarte karty. Jestem w posiadaniu pewnego dokumentu, który mógłby
spowodować koniec twojej kuriery, gdyby się przypadkowo dostał do, rąk prokuratora... przypadkowo albo i
nieprzypadkowo.
— Próbujesz bluffować?
— Nie, mój drogi, to nie ma nic wspólnego z bluffem. Ja naprawdę mogę cię zniszczyć.
— O czym ty mówisz?
— Dowiesz się w swoim czasie. I radzę ci jednak nie przedsiębrać żadnych nie przemyślanych kroków.
ROZDZIAŁ II
Upłynęło kilka dni. Atmosfera napięcia i wzajemnej niechęci nie tylko nie zelżała, lecz wprost
przeciwnie, stawała się coraz bardziej napięta. Nie rozmawiali ze sobą prawie zupełnie, tylko od czasu do
czasu w obecności gosposi zamieniali parę niezbędnych zdań dla zachowania pozorów. On coraz częściej
nie wracał na noc. Ona przeważnie sama siadała do obiadu. Ciągle jednak usiłowała utrzymać się w roli
troskliwej żony i wzorowej pani domu. Nikomu nie zwierzała się ze swych przeżyć--i w rozmowie z
przyjaciółkami czy z rodziną utrzymywała wytrwale, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że
rzadko widuje Karola jedynie dlatego, że jest on szalenie zajęty, ma bardzo dużo pracy, częste wyjazdy,
zebrania, narady, konferencje, przeciągające się nieraz do późnej nocy. Za wszelką cenę pragnęła zadać
kłam plotkom i domysłom, jakoby ich małżeństwo zaczynało ulegać poważnemu rozkładowi.
Tego wieczoru wybierała się na ósmą do kina, ale Dzidka zadzwoniła, że nie dostała biletów. Poszły
więc do kawiarni, żeby trochę pogadać. Rozmowa nie kleiła się. Posiedziały więc niecałą godzinę i
pożegnały się z uczuciem prawdziwej ulgi. Nic zawsze ma się ochotę plotkować nawet z najserdeczniejszą
przyjaciółką.
To była prawdziwa niespodzianka. Karol siedział w jadalni i najspokojniej kończył kolację. Tereska w
lansadach krzątała się koło stołu. Od dawna nie miała okazji usługiwać swemu panu.
— Dobry wieczór — powiedziała Eliza, siląc się na możliwie jak najbardziej swobodny ton.
— Dobry wieczór, kochanie — robił wrażenie człowieka zadowolonego z życia. To ją nawet trochę
zaniepokoiło. Ta nagła uprzejmość wydawała się bardzo podejrzana. Natychmiast zmobilizowała się do
odparcia ewentualnego ataku.
Karol dopił herbatę i dokładnie wytarł serwetą grube, mięsiste wargi. Przelotnym spojrzeniem obrzucił
zbierającą ze stołu Tereskę, a kiedy dziewczyna wyszła do kuchni, zwrócił się do Elizy:
— Nie będziesz jadła kolacji?
— Nie jestem głodna. Późno jadłam obiad. Dziękuję ci za troskliwość.
— Ja przecież zawsze troszczę się o ciebie. Nie spostrzegłaś tego?
Jakaś nowa taktyka — pomyślała niespokojnie. — Ciekawe, co on knuje?
— Ostatnio rzeczywiście nie zauważyłam, żebyś się tak bardzo o mnie troszczył.
— Byłem bardzo zajęty.
— Wcale się nie dziwię. Twoja młoda przyjaciółka absorbuje cię.
Nie zareagował na tę uwagę. Mogło się zdawać, że dokłada wszelkich starań, aby uniknąć
konfliktowych sytuacji. Powiedział:
— Chciałbym z tobą porozmawiać. Jeżeli nie masz nie przeciwko temu, to może przejdziemy do mojego
pokoju.
— Żona nigdy nie powinna sprzeciwiać się woli swojego męża — odparła z leciutkim uśmiechem.
Wstał od stołu i ukłonił się z przesadną galanterią.
— Dziękuję, Elizo. Miło mi tego słuchać, choć twoje słowa zaprawione są sporą dawką sarkazmu.
Nie przestawała się uśmiechać.
— Widzę, Karolu, że ostatnio zaczytujesz się w romansach ?. życia wyższych sfer towarzyskich.
Przyznaję, że nie znałam twojego zamiłowania do tego rodzaju literatury. No... ale mniejsza z tym.
Chodźmy na tę proponowaną przez ciebie rozmowę.
Metraż był imponujący, nawet jak na stare budownictwo. Duży tapczan, przykryty białym futrzakiem,
wielkie mahoniowe biurko, klubowe fotele, okazała szafa z książkami — wszystko to ginęło w ogromnej
przestrzeni życiowej. Dwa efektowne weneckie okna zasłonięte były teraz ciężką, ciemnowiśniową kotarą.
Stojąca lampa ze złocistym abażurem wypełniała pokój przyjemnym, ciepłym światłem.
Karol podszedł do baru, otworzył go i spytał:
— Czego się napijesz?
— Za alkohol dziękuję. Najwyżej odrobinę coca-coli.
— A ja wolę kropelkę koniaku — uśmiechnął się, wyjmując butelkę „Martineau". — Koniak zawsze
dobrze mi robi na trawienie, a tym samym poprawia humor.
— Widzę, że i bez koniaku humor ci dopisuje — powiedziała.
— Cóż chcesz? Kiedyś wreszcie należy skończyć z tym ponuractwem.
— Popieram twoją inicjatywę.
Karol napełnił szklankę coca-colą i podał ją żonie, sam zaś nalał sobie koniaku do przesadnie dużego
kieliszka. Jego hobby to było ładne szkło, a w szczególności fascynowały go wszelkiego rodzaju puchary,
kufle, kieliszki i wielkie szklanice. Mawiał, że pijąc z takiego dużego naczynia, czuje się jak średniowieczny
rycerz.
Zapanowało milczenie. Ona małymi łykami popijała coca-colę, on z zadowoleniem przyglądał się pod
światło swojemu koniakowi.
— Podobno chciałeś ze mną porozmawiać — przypomniała po chwili, odstawiając szklankę na stolik.
— Wiec słucham.
Umoczył wargi w koniaku i, trzymając w ręku kieliszek, rozsiadł się wygodnie w dużym, pokrytym
skórą fotelu.
— Pragnąłbym, żebyś mnie spokojnie wysłuchała i żebyś starała się zrozumieć to, co ci powiem.
Spojrzała na niego z pewnym zdziwieniem.
— Zdaje się, że powątpiewasz w pełną .sprawność moich władz umysłowych.
— W pewnych sytuacjach kobiety często tracą zdolność posługiwania się tak zwanym zdrowym
rozsądkiem.
Poruszyła się niecierpliwie.
— Może wreszcie dowiem się, o co chodzi. Wydaje mi się, że już dosyć tych idiotycznych aluzji. -
— Dobrze — Karol pociągnął spory łyk koniaku i odstawił kieliszek. — Jak ci wiadomo, chcę się z tobą
rozwieść.
— To żadna nowina — uśmiechnęła się. — Sądziłam, że masz mi do zakomunikowania coś
ciekawszego. I tobie także wiadomo, że ja ci rozwodu nie dam.
— Wyprowadzę się i po jakimś czasie zostanie oficjalnie stwierdzony całkowity rozkład naszego
małżeństwa. To oczywiście musi potrwać.
Potrząsnęła głową.
— Ty się ze mną nie rozwiedziesz. Rozumiesz? Nigdy! Nigdy się ze mną nie rozwiedziesz. Chyba
śmierć...
— Elizo, bądź rozsądna. Proszę cię. — Ciągle jeszcze mówił spokojnym, opanowanym głosem.
Najwidoczniej postanowił przeprowadzić tę rozmowę w tonie ugodowym.
— Powiedziałam już raz, że na rozwód się nie zgodzę. I przestańmy o tym mówić. Zresztą wiesz
doskonale, że mam cię w ręku.
— Grozisz mi?
— Zmuszasz mnie do tego.
— I ty sądzisz, że szantażem coś zwojujesz?
— W każdej chwili mogę cię zniszczyć.
— Wdzięczny ci jestem za szczerość. Ale nie wiem, czy się nad tą sprawą należycie zastanowiłaś.
— Przemyślałam wszystko bardzo dokładnie. Jestem całkowicie zdecydowana użyć najbardziej nawet
drastycznych środków, jeżeli mnie do tego zmusisz.
— Nie radziłbym ci. — W jego spokojnym, zrównoważonym głosie wyczuwało się energię i
zdecydowanie. — Mam wrażenie, że nie bardzo zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz. Czy słyszałaś
kiedy o czymś takim jak wspólnota majątkowa małżonków?
Skinęła głową.
— Oczywiście. I co z tego?
— Możesz mnie w każdej chwili skompromitować. Możesz mnie wpakować do kryminału. Nie przeczę.
Zastanów się jednak, jakie to będzie miało konsekwencje dla ciebie.
— Wiem.
— Nic nie wiesz — machnął niecierpliwie ręką. — Ja proponuję polubowne załatwienie sprawy.
Zostawię ci mieszkanie, zostawię ci wóz, będę płacił alimenty, dam wreszcie jednorazowe odszkodowanie...
A ty... .Ty upierasz się, żeby zniszczyć mnie i siebie. Czy nie rozumiesz, idiotko... — Już nie był taki
opanowany. — Czy nie rozumiesz, że stracisz wszystko, absolutnie wszystko: mieszkanie, willę w
Komorowie, samochód jeden, samochód drugi, natychmiast zablokują twoje i moje konto. Nie jest wcale
powiedziane, że nie będziesz siedziała. Nikt nie uwierzy, że się nie orientowałaś, skąd te pieniądze. Chcesz
mnie szantażować. Chcesz mnie zniszczyć. Dobrze. Ale razem ze mną zniszczysz także i siebie. Nie jesteś
już młodą kobietą. Wyjdziesz z kryminału stara, brzydka, bez grosza, bez pozycji towarzyskiej, bez
przyjaciół. Kto będzie się chciał z tobą zadawać? Kto cię będzie poznawał na ulicy? Gdzie się podzieją ci
wszyscy przyjaciele i przyjaciółki? Będziesz musiała wynieść się z Warszawy. W jakiejś małej mieścinie a
trudem dostaniesz pracę na poczcie albo w urzędzie gminnym. Skończą się wytworne party, brydżyki,
zagraniczne wycieczki, wszystko się skończy.
Spojrzała na niego z nienawiścią.
— Zgnoję cię — syknęła.
— O, widzę, że nasza konwersacja zaczyna się stawać coraz bardziej wytworna — parsknął krótkim,
niewesołym śmiechem, — Gratuluję.
— Zgnoję cię.
— To już powiedziałaś. Powtarzasz się. Wymyśl coś ciekawszego.
Zerwała się z fotela z roziskrzonymi pozami.
— Nie nastraszysz, mnie! Słyszysz?! Nie nastraszysz mnie. Nie boję się ani milicji, ani prokuratora, ani
więzienia. Wiem, że zniszczę swoją egzystencję. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że będą mnie uważali
za twoją wspólniczkę. Nic mnie to nie obchodzi, absolutnie nic. Wsadzą mnie do kryminału, ale ciebie
zgnoję. Słyszysz? Zgnoję. Ja na pewno dostanę mniejszy wyrok. Kto mi dowiedzie, że wiedziałam
wszystko? Kto zdoła określić, w jakim stopniu byłam twoją wspólniczką? Nie boję się. To ty się boisz. To ty
umierasz z przerażenia. Głupi, podły tchórz. I jeszcze raz cię ostrzegam, jeżeli nie zrezygnujesz z rozwodu,
jeżeli nie pozbędziesz się tej głupiej kurwy, to natychmiast idę do prokuratora, natychmiast.
Zbliżył się i uderzył ją w twarz z taką siłą, że aż się zatoczyła.
— Czy wiesz, co bym z tobą teraz najchętniej zrobił? — spytał zduszonym wściekłością głosem.
Wyjęła z torebki chusteczkę i otarła krew z warg.
— Wiem. Najchętniej poderżnąłbyś mi gardło, a następnie poćwiartowałbyś zwłoki i wrzucił do Wisły.
Ale ty tego nie zrobisz. Jesteś na to za wielkim tchórzem.
— Chyba rzeczywiście tego nie zrobię — powiedział wolno. — Uważam, że podrzynanie gardła to zbyt
prymitywny sposób pozbywania się niewygodnej osoby. Pod tym względem współczesna technika także
poszła dużo dalej.
Spojrzała na niego uważnie.
— Grozisz mi?
Wzruszył ramionami i zapalił papierosa. Chwilowe podniecenie minęło. Był znowu opanowany,
pozornie spokojny.
— Przecież to ty podsunęłaś mi sposób rozwiązania mojego problemu. Jak byśmy nazwali taki rozwód?
Po polsku? Po włosku? Po amerykańsku? Po angielsku? A może to po prostu metoda międzynarodowa?
— Radzę ci nie brać pod uwagę takiego rozwiązania swojego problemu — powiedziała z uśmiechem,
cedząc wolno poszczególne słowa. — Nie sądź, że w moich rozważaniach nie uwzględniłam i tej
ewentualności. Zabezpieczyłam się.
— Zabezpieczyłaś się?
— Oczywiście. Gdybym nagle zniknęła bez śladu, odpowiednie władze automatycznie zostaną
poinformowane o tym, że zostałam zamordowana przez własnego męża. Wybij też sobie z głowy truciznę,
katastrofę samochodową. Bądź także pewien, iż nie wybiorę się z tobą na wycieczkę w góry ani nawet nie
zaryzykuję wycieczki kajakiem.
Roześmiał się.
— Jesteś wspaniała. Stanowczo za dużo czytujesz powieści kryminalnych. Czy rzeczywiście
przypuszczasz, że myślę o popełnieniu morderstwa?
— A nie brałeś pod uwagę takiej możliwości, kochanie?
Karol wstał, zgasił papierosa i, nic patrząc na żonę, wyszedł z pokoju.
Kiedy została sama, poczuła, że drży. Zrobiło jej się nagle bardzo zimne. Sięgnęła po butelkę z
koniakiem.
ROZDZIAŁ III
Była zawiedziona. Nie tak wyobrażała sobie tę wyprawę na plażę we dwoje. Dotychczas tak się jakoś
składało, że chodzili całą paczką albo też spotykali nad Wisłą kolegów, koleżanki, którzy się do nich
przysiadali i od razu robiło się gwarnie, hałaśliwie. Od dawna marzyła o tym, żeby byli tylko we dwoje, ona
i on, nikt więcej. Tak się cieszyła na dzisiejszy dzień, a tymczasem...
Waldemar przepłynął parę razy basen, a teraz leżał koło niej milczący, ponury, dziwnie obcy. Czuła
instynktownie, że coś go gnębi, ale zupełnie nic domyślała się, 0 co chodzi. Nigdy taki nie był. Usposobienie
miał raczej pogodne, wesołe, lubił śmiać się, żartować, dokazywać jak sztubak. Nieraz nawet musiała go
uspokajać, prosząc, żeby się nie wygłupiał. On na to odpowiadał, że spoważnieje dopiero wtedy, jak
skończy osiemdziesiąt lat. Dziś już parokrotnie chciała zapytać go, co się stało, ale brakowało jej odwagi. Po
raz pierwszy w jego towarzystwie poczuła się tak dziwnie skrępowana. Wreszcie jednak zdecydowała się:
— Co ci jest? — spytała cicho. — Co się stało?
Nie odpowiedział i nawet się nie poruszył. Mogło się zdawać, że zasnął, ale wiedziała, że nie śpi.
Zaczynała żałować, że zadzwoniła do niego i wyciągnęła go z domu. Może ma jej już dosyć? Może chciał
się spotkać z inną dziewczyną? Tak, stanowczo nie powinna była do niego telefonować. Już wtedy miała
wrażenie, że głos Waldka brzmi jakoś niechętnie, ale myślała, że tak jej się tylko zdaje.
Ogarnęła ją złość. Nic, to nic, może sobie iść do diabła. Nie potrzebuje znosić fochów jakiegoś idioty.
Zawsze znajdzie sobie wesołe, sympatyczne towarzystwo. Postanowiła wyjaśnić sytuację.
— No, o co ci właściwie chodzi? Stało się coś?
Żachnął się niecierpliwie.
— Daj mi spokój.
Strzępiasty obłok zakrył na chwilę słońce, zasnuwając szarością złotawy blask piasku. Znad Wisły
powiał wiatr. Zrobiło się chłodniej.
Nie miała zamiaru rezygnować.
— Może wreszcie się dowiem, o co chodzi. Mam dosyć takiego nadętego faceta.
Usiadł i przegarnął palcami włosy.
— Chcesz, żebym sobie poszedł?
— Chcę, żebyś mi powiedział, o co chodzi. Gniewasz się na mnie?
— Ależ skąd? Za cóż miałbym się na ciebie gniewać? Po prostu nie zawsze można mieć dobry humor.
— Ale ja chciałabym, żebyś zawsze miał dobry humor, kiedy jesteś ze mną.
— Robię, co mogę.
— Tego nie zauważyłam. W ogóle żałuję, że namówiłam cię na tę plażę.
— Dajże spokój.
Dotknęła łagodnie jego ręki.
— Mogłabym ci w czymś pomóc? Tak bym chciała, żebyś był ze mną szczery.
Popatrzył na nią zamyślony.
— Może i mogłabyś mi pomoc — powiedział cicho.
Przysunęła się bliżej i objęła go za szyję.
— Przecież się kochamy. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc, ale muszę wiedzieć...
— Mam kłopoty.
— Jakie?
— Potrzebuję forsy.
— Dużo?
— Pięćdziesiąt patyków.
— To bardzo dużo. Na co ci tyle pieniędzy ?
— Ukradłem. Jeżeli nie oddam, pójdę do kryminału.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
— Jezus Maria! I ty to tak spokojnie mówisz?
Zaśmiał się głośno, prowokacyjnie.
— Przecież chciałaś, żebym był z tobą szczery. No, to jestem szczery.
— Firmowe pieniądze?
— Tak.
— Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego? Waldemar!
Chłopak przeczesał palcami gęstą czuprynę.
— Przegrałem na wyścigach. Dałem się nabrać kumplom. Popiliśmy trochę. Nie bardzo zdawałem sobie
sprawę z tego, co robię.
— I co teraz będzie? Wzruszył ramionami.
— A co ma być? Albo zwrócę tę forsę, albo mnie wsadzą do pudła.
— Boże... Boże...! Co my zrobimy? Wziął ją za rękę.
— Słuchaj, Grażyna, ja te pieniądze odrobię, ale muszę mieć na to czas. Rozumiesz?
— A jeżeli przyjdzie kontrola?
— Właśnie. Lada dzień mogą się kapnąć, że brakuje tych cholernych pięćdziesięciu patyków. Wtedy nic
nie pomoże. Wsadzą mnie.
— Co masz zamiar zrobić?
— Muszę zdobyć tę forsę.
— Ale jak?
— Ty mogłabyś mi pomóc — powiedział wolno, patrząc -jej w oczy.
— Ja? Ja nie mam pięćdziesięciu tysięcy.
— To wiem.
— Więc w jaki sposób...?
Pochylił się i pogładził ją po rozwichrzonych włosach.
— Posłuchaj... Twój tata ma dolary...
— Skąd wiesz?
— O, ja wiem dużo różnych rzeczy. Jeden z moich kumpli handluje walutą. Powiedział mi, że kiedyś
załatwiał twojemu ojcu.
— Ja nic o tym nie wiem.
— Nikt się takimi rzeczami nie chwali. Ojciec na pewno zbiera na twój posag. Jedynaczka. Chce cię
zabezpieczyć. Normalka.
— Tata nie da pieniędzy.
— Wcale cię nie namawiam, żebyś go o to prosiła.
Odsunęła jego rękę.
— Nie rozumiem.
— Tu nie ma nic do rozumienia. Twój tata gdzieś chowa te zielone papierki! Bez trudu się zorientujesz,
gdzie. Ma gdzieś skrytkę, w ścianie albo pod podłogą, a może w szafie. Wyprostowała się gwałtownie.
— Waldemar! Coś ty? Chcesz, żebym okradła ojca?
— Zwariowałaś? Kto mówi o kradzieży? Przecież dolary i tak leżą bezużytecznie. Pożyczysz mi. Ojciec
nie mu»i o tym wszystkim wiedzieć. Tak ciągle nie zagląda do tej waluty. Ja wyrównam te pięćdziesiąt
patyków, a potem kupię dolary i położysz je na miejsce. Tata się nawet nie kapnie, że to nie te same.
Potrząsnęła głową.
— Ja tego nie zrobię...
— Chcesz, żeby mnie zamknęli?
— Nie chcę, ale... Nie mogę... nie mogę... Nawet gdybym wiedziała, gdzie tata trzyma dolary... Nie
mogłabym tego zrobić. Zrozum...
Odsunął się od niej chmurny, zły.
— Rozumiem. Żałuję, że w ogóle rozmawiałem z tobą na ten temat- Myślałem, że mnie kochasz, że
naprawdę chcesz mi pomóc.
— Ależ ja cię bardzo kocham i wierz mi, chciałabym ci pomóc, ale nie możesz wymagać, żebym... Nie
możesz wymagać, żebym okradła własnego ojca.
Żachnął się niecierpliwie.
— Przestań wreszcie operować takimi idiotycznymi terminami. Kto mówi o kradzieży? To byłaby tylko
pożyczka, pewien rodzaj pożyczki. Przecież wszystkie dolary zwrócimy twojemu ojcu.
— Nie. Ja tego nie zrobię. Musiałabym z tatą porozmawiać, musiałby się zgodzić. — Wzięła go
delikatnie za rękę, — Posłuchaj, Waldemar,..
Odepchnął ją.
— Zostaw. Nie ma o czym gadać. Doskonale wiesz, że twój ojciec nie może na mnie patrzeć, a gdyby
się jeszcze dowiedział, że ja...
— Tatuś chce, żebym była szczęśliwa. Jestem jedynaczką. Nie możesz się dziwić, że..,
— Niczemu się nie dziwię — burknął. — Zrozumiałem, że na nikogo nie mogę liczyć. 1 słusznie.
Nawarzyłem sobie piwa, sam muszę je wypić. W trudnej sytuacji człowiek zawsze jest sam.
— Jesteś niesprawiedliwy. Wiesz doskonale, jak bardzo cię kocham i wiesz także, że gotowa jestem
zrobić wszystko, żeby ci pomóc. Nic żądaj jednak ode mnie rzeczy niemożliwych.
— Zostaw to. Zmień płytę. Niczego od ciebie nie żądam. — Sięgnął po nowego papierosa.
— Waldemar...
— Co?
— Zastanówmy się wspólnie. Może to się jednak da jakoś załatwić.
— Niby jak?
— Może wziąłbyś pożyczkę? Parsknął śmiechom.
— Pożyczkę? Zwariowałaś? Kto mi pożyczy pięćdziesiąt tysięcy. Pięćset złotych, osiemset, ale
pięćdziesiąt tysięcy?
— A jakbyś od pięćdziesięciu kolegów pożyczył po tysiąc złotych?
Wzruszył ramionami.
— Głupia jesteś. Mówisz jak małe dziecko. Po pierwsze nie mam tylu kolegów, a po drugie wszyscy
moi koledzy chętnie pożyczyliby od mnie parę złotych. Szkoda gadać.
— No to co będzie?
— Nic. Nie przejmuj się moimi sprawami. — Spojrzał na zegarek. — Umówiliśmy się przecież z
Kazikiem i Magdą. Zupełnie zapomniałem. Ubieraj się. Szybko.
***
Kazik Ostrowski był typem naukowca. Wysoki, bardzo szczupły, miał wąską, ascetyczną twarz, którą
prawie całkowicie zakrywały ogromne okulary w grubej, ciemnej oprawie. Pracował w instytucie
przyrodniczym i interesowało go głownio życie ślimaków. Nie lubił lokali rozrywkowych ani zebrań
towarzyskich. Stronił od ludzi i najchętniej przesiadywał w domu, obłożywszy się książkami, atlasami i
przeróżnymi wydawnictwami naukowymi, sprowadzanymi z całego świata. Wszystkim wydawało się
niezrozumiałe, że Magda, pełna życia i temperamentu dziewczyna, wyszła za niego za mąż. Chyba na
zasadzie kontrastu. Przepadała za tańcem, uwielbiała otaczać się licznym gronem przyjaciół, nie mogła się
obejść bez szumu, gwaru, muzyki. Była bardzo ładna, atrakcyjna, miała ogromne powodzenie u mężczyzn.
Znalazłaby z pewnością dziesięciu kandydatów na mężów, którzy nie pasjonowaliby się ślimakami. Nikt nie
wiedział, co ją skłoniło do tego małżeństwa, a być może, że i ona sama nie bardzo u-miałaby na to pytanie
odpowiedzieć.
Początkowo byli we czworo. Niebawem jednak przysiadł się do nich kolega szkolny Waldka, Ziutek
Borzycki, który nigdzie nie pracował, ale wydawał dużo pieniędzy. Nawet najbliżsi przyjaciele nie znali
tajemniczych źródeł jego dochodów. Mówiono, że handluje walutą, że pośredniczy w transakcjach
samochodowych, byli nawet 1 tacy, którzy podejrzewali go o sutenerstwo. Zawsze elegancko ubrany,
zawsze wesoły, beztroski, lubił się zabawić i bardzo sobie cenił towarzystwo ładnych kobiet. Tym razem
pojawił się z efektowną, rosłą blondyną, którą nazywał itiubombą, choć miała wyraźne skłonności do tycia.
Przenieśli się do większego stolika i zaczęła się zabawa. Magda tańczyła ze wszystkimi po kolei,
omijając starannie własnego męża. Nieszczęsny Kazio był tym zachwycony. Bardzo źle tańczył i nie lubił
tego zajęcia. Każdy więc, kto go wyręczał na parkiecie, zyskiwał sobie jego dozgonną . wdzięczność.
Przybywało pustych butelek. Humory stawały się coraz bardziej „szampańskie". Lada chwila można się
było spodziewać popisów wokalnych.
Nie wiadomo kiedy przysiadła się do nich przyjaciółka Magdy, Lucynka. Po krótkiej chwili
przyholowała do stolika swojego męża, Wacia, mizernego blondyna, robiącego wrażenie człowieka
przepuszczonego przez wyżymaczkę, oraz czarniawego cudzoziemca, który okazał się synem słonecznej
Italii. Pochodził z Neapolu i przyjechał do Polski w sprawie zakupu koni rzeźnych. Był już nieźle podpity,
nie mówił po polsku. Od czasu do czasu wykrzykiwał po francusku: „Viva la Pologne!", a potem zaraz
przechodził na swój ojczysty język, wołając na przemian „Santa Madonna" i ,,porca miseria!"
Waldemar pił dużo, śmiał się głośno, tańczył i opowiadał pieprzne kawały. Patrząc na niego można było
przypuszczać, nie ma żadnych kłopotów i że rzeczywiście bawi się beztrosko.
— Nie pij tyle — szepnęła Grażyna, biorąc go za rękę.
Szarpnął się.
— A co mi innego zostało? Już niedługo tej swobody. Zostaw mnie. Raz się żyje. Baw się. Ciesz się.
Słyszysz, jaka fajna muzyka.
Umoczyła wargi w wódce. Wzdrygnęła się. Nie lubiła pić, nie lubiła tych wszystkich zabaw, dansingów.
Męczyła ją hałaśliwa, natrętna muzyka, drażnili pijani, ogłupiali ludzie. Nie mogła patrzeć na spocone
twarze, przekrwione oczy, bełkoczące coś bez sensu usta. Udawała wesołą, żeby innym nie psuć zabawy, ale
przychodziło jej to z coraz większym wysiłkiem. Tak bardzo chciałaby już być w domu, położyć się do
łóżka. Patrząc na Waldka, doznawała uczucia lęku 1 niesmaku. Kochała tego chłopaka i bała się, że go jej
zabiorą.
Dlaczego to zrobił? Dlaczego? Przegrał pięćdziesiąt tysięcy. Jak mógł? A teraz żąda od niej, żeby... To
przecież zwykłe złodziejstwo. Ona nie zgodzi się na to, w żaden sposób nie może.
— Nie pij tyle. Waldemar... Proszę cię,
— Zostaw mnie.
Wódka to nie żadne wyjście z sytuacji — myślała przygnębiona, — Zachowuje się jak idiota.
Prawdziwy mężczyzna nie szuka zapomnienia w wódce.
Po raz pierwszy od czasu ich znajomości wstydziła się za niego. Nie chciała, żeby jej chłopiec był taki.
Inaczej wyobrażała sobie Waldemara. Wiedziała, że daleko mu do ideału, ma wiele różnych wad, ale aigdy
nie przypuszczała, żeby... Więc taka jest prawda? Tamto było tylko złudzeniem? Ogarnął ją taki żal, aż łzy
napłynęły do oczu.
— Może zatańczymy? — Ziutek Borzycki pochylał się przed nią w uprzejmym, zapraszającym ukłonie.
Nie wyglądał na pijanego.
Trudno to było nazwać tańcem. Na parkiecie panował taki tłok, że skłębione pary podrygiwały w
miejscu, depcząc sobie po nogach i wbijając łokcie pod żebra najbliższych sąsiadów. Ten i ów próbował
żwawiej podskoczyć, ale bez powodzenia, Wszystko to razem robiło wrażenie jakiegoś dziwnego
zbiorowego masażu. Spoceni, zdyszani amatorzy letniego dansingu dzielnie walczyli o utrzymanie mitu
„fantastycznej" zabawy.
Ziutek był dobrym tancerzem i lepiej od innych umiał sobie radzić w tłoku. Po pewnym jednak czasie
nawet i on zaczął opadać z sił. Poruszał się coraz wolniej, coraz mniej wykazywał inicjatywy w
odnajdowaniu cennych milimetrów wolnej przestrzeni.
— Wracajmy — szepnęła błagalnie Grażyna, której brakło tchu. Jej tancerz z uczuciem prawdziwej ulgi
wyszarpnął ją z ludzkiego kłębowiska.
— Gdzie Waldemar? — spytała, kiedy podeszli do stolika.
— Może tańczy — powiedział Ziutek.
— Nie. Nie ma go na parkiecie.
— Nie martw się — roześmiała się Magda. — Waldek ci nie zginie. Po prostu musiał się na chwilę
oddalić. Zaraz przyjdzie.
Waldemar jednak nie wracał. Grażyna zaczynała się nie na żarty niepokoić.
— Kaziu, czy Waldemar nie mówił ci, dokąd idzie?
Młody naukowiec zwrócił ku niej swą suchą, beznamiętną twarz. — Nie, Grażyno, Waldemar nie mówił
mi, dokąd idzie — powiedział wolno bezbarwnym, nosowym głosem. — Ale nie niepokój się. Jeżeli nie
przyjdzie, odwieziemy cię do domu.
— Ach, nie o to chodzi. Mieszkam przecież bardzo blisko. Boję się tylko, czy mu się coś nie stało.
Trochę za dużo pił.
— Tak. Trochę za dużo pił — zgodził się Kazio.
Towarzystwo zaczęło się przerzedzać; Polska wódka zmogła neapolitańskiego handlarza końmi, który w
pewnym momencie zwisł swobodnie na poręczy krzesła. Mizerny mąż Lucynki, wspomagany przez
krzepkiego kelnera, przetransportował walutowego gościa do windy. Lucynka zaczęła sobie pudrować nos,
dając tym do zrozumienia, że niebawem pożegna grono przyjaciół. Ziutek, po nieudanym tańcu z Grażyną,
stracił humor i co i raz spoglądał na zegarek. Kazio od samego początku zabawy marzy! o powrocie do
domu. Jedynie Magda była niestrudzona. Ciągle rwała się do tańca, przytupywała, podśpiewywała i
twierdziła, że bawi się szałowo.
Z rachunkiem była pewna komplikacja, ponieważ Wacio nie wrócił, a Lucynka zniknęła bez
pożegnania. Na Włocha nie można było liczyć. Waldemar poszedł gdzieś w Polskę, a Grażyna nie miała
pieniędzy. Cały więc ciężar finansowania szałowej zabawy spadł na Kazia, który nie pił, prawie nic nie jadł i
nie tańczył. Zdjęty litością Ziutek dorzucił pewną drobną kwotę.
— Odwieziemy cię do domu — powiedział Kazio, biorąc Grażynę pod rękę.
Potrząsnęła głową.
— Nie, nie. Jedźcie. Ja jeszcze trochę zaczekam tutaj w hallu. Na pewno lada chwila wróci. Będzie mu
przykro, jeżeli...
— Nie powinien cię tak zostawić — powiedziała Magda. — W ogóle Waldek zachowywał się dzisiaj
jakoś dziwnie.
Kazio był niezdecydowany.
— Doprawdy nie wiem... Nie chciałbym cię tułaj zostawiać samej.
Uśmiechnęła się.
— Nic mi się nic stanie. Przecież do domu mam parę kroków.
— Twój ojciec będzie się może niepokoi
— Och, tata jest przyzwyczajony do lego, że późno wracam.
— Więc nie chcesz, żebyśmy cię odwieźli?
— Dziękuję wam bardzo, ale jeszcze chwilę zaczekam na Waldemara.
— W takim razie dobranoc.
— Dobranoc, kochani. I przepraszam ta...
Została sama w hotelowym hallu. Nocny portier obrzucił ją badawczym, taksującym spojrzeniem.
Poczuła się głupio. Usiadła w fotelu i wyjęła z torebki kosmetyczkę. Zaraz jednak schowała Ją z powrotem.
Poprawianie makijażu mogłoby ją postawić w dwuznacznym świetle. Była coraz bardziej zdenerwowana.
Waldemar nie wracał.
ROZDZIAŁ IV
Patrzył na nieruchomą twarz. Było w niej coś z cyrkowego klowna, jakiś trudny do sprecyzowania
wyraz, groteska połączona z tragizmem. Wokół grubych, mięsistych warg zastygł drwiący uśmiech, tak
jakby wszystko to stało się podczas zwykłej, towarzyskiej rozmowy. Ten człowiek nie spodziewał się
napaści.
— Proszę pana... Proszę pana... Łowicki odwrócił się. Napotkał spojrzenie przerażonych oczu
dziewczyny.
— Proszę pana... Panie doktorze... — powtórzyła ciszej. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Wargi
jej drżały. Była jak małe dziecko, które za chwilę wybuchnie płaczem.
Podszedł bliżej i położył ręce na jej ramionach.
— Musi pani być dzielna. Ojciec nie żyje.
Przypadła do leżącego na podłodze ciała.
Przyzwyczaił się już do widoku śmierci i ludzkich tragedii, ale ta scena wstrząsnęła nim do głębi.
Podniósł szlochającą dziewczynę i wyprowadził ją do sąsiedniego pokoju.
— Czy tu jest telefon? — spytał.
***
Porucznik Szerniak był bardzo podniecony. Po raz pierwszy brał udział w tak poważnej sprawie jak
morderstwo. Czuł się nieomal szczęśliwy, że dzieje się coś niezwykłego, sensancyjnego. Kapitan Szymański
musiał go parokrotnie uspokajać.
— Wolnego, kolego, wolnego. Nie gorączkujcie się tak. Jeszcze w swoim życiu zobaczycie niejednego
trupa.
Doktor Lewicki czekał na nich.
— Uderzenie tępym narzędziem w tył głowy — powiedział. — Pękniecie podstawy czaszki.
Najprawdopodobniej wylew krwi do mózgu.
— Kto wezwał pogotowie? — spytał Szymański.
— Sąsiad. Niejaki Kacperski.
W tej chwili wszedł lekarz milicyjny. Dokładnie obejrzał zwłoki i potwierdził opinię swego kolegi z
pogotowia:
— Pęknięcie czaszki i wgniecenie kości czaszki. Obrażenie zadane zostało narzędziem tępym o płaskiej
powierzchni. Mógł to być na przykład kamień.
— Jak dawno nastąpił zgon?
— Zwłoki jeszcze ciepłe. Nie stwierdzam ani plam opadowych, ani stężenia pośmiertnego. Sądzę, że
stało się to niedawno, jakieś dwie, trzy godziny temu.
Szymański spojrzał na zegarek.
— Dochodzi druga — mruknął. — To znaczy, że zbrodni dokonano około dwudziestej trzeciej.
Lekarz skinął głową.
— Mniej więcej. Oczywiście z tolerancją do jednej godziny.
Błysnął flesz. To fotograf przystąpił do akcji.
— Nie jestem juz panu potrzebny?
— Nie. Dziękuję. Skomunikuję się z panem po sekcji zwłok.
Szymański zamienił kilka słów z fachowcami od daktyloskopii i przeszedł do sąsiedniego pokoju. W
ślad za nim posuwał się- porucznik Szerniak. Był bardzo blady. Robił takie wrażenie, jakby przestało go to
wszystko pasjonować.
Grażyna siedziała w tym samym fotelu, w którym posadził ją doktor Lewicki. Nie płakała
— Pani jest córką zmarłego?
— Tak.
— Czy pani pierwsza stwierdziła, że ojciec nic żyje?
— Nie wiedziałam, że nie żyje... Myślałam... Nie wiedziałam...
— Czy pani późno wróciła do domu?
— Tak.
— Mniej więcej o której?
— Dokładnie nie pamiętam. Chyba o-koło pierwszej.
— I wtedy pani zobaczyła...?
— Tak. Zobaczyłam, że ojciec leży... Zobaczyłam krew. Krzyknęłam. Przybiegł pan Kacperski, który
mieszka tu obok.
— Jak to się stało, że pan Kacperski usłyszał pani krzyk?
— Wracał właśnie i otwierał drzwi od swego mieszkania.
— Uhm. Proszę mi powiedzieć, czy drzwi wejściowe były zamknięte, kiedy pani przyszła do domu?
— Tylko na klamkę. Na zatrzask nie. Przestraszyłam się. Myślałam, że może złodzieje...
— Czy pani ojciec wybierał się gdzieś wieczorem?
— Nie wiem. Nic nie mówił.
— Może spodziewał się jakiejś wizyty?
— Nie wiem.
— A czy orientował się, że pani później wróci do domu?
— Tak. Napisałam kartkę, ze idę ze znajomymi potańczyć.
— To znaczy, że pani nie widziała się wczoraj z ojcem.
— Nie. Kiedy wychodziłam, ojciec jeszcze spał. Wrócił bardzo późno. Nie chciałam go budzić.
— Ojciec często późno wracał do domu?
— Ostatnio dosyć często.
— Czy zdarzało się, że nie nocował w domu?
— Zdarzało się.
— Sama pani mieszkała tu z ojcem?
— Tak.
— A matka pani...?
— Mama już bardzo dawno temu odeszła od ojca.
— Czy mieszka w Warszawie?
— Nie. W Szczecinie.
— Często przyjeżdża do Warszawy?
— Nie wiem.
— Nie utrzymuje pani kontaktu z matką?
— Widujemy się bardzo rzadko, raz na parę lat.
— Matka pani nie interesowała się panią?
— Nie.
— Ile pani miała lat, kiedy rodzice się rozeszli?
— Dziesięć.
— Studiuje pani?
— W Wyższej Szkole Muzycznej.
Szymański z nieukrywanym współczuciem patrzył na bladą, pozornie obojętną twarz dziewczyny.
Wiedział, że nie powinien męczyć jej pytaniami, ale wieloletnia praktyka nauczyła go, jak wielkie nieraz
znaczenie mają pytania zadane od razu, na gorąco.
— Pani teraz nie może tu mieszkać.
— Nie.
— Czy ma pani jakąś rodzinę?
— Mam stryja, ale nie utrzymujemy z nim stosunków.
— Sądzę, że w tej sytuacji stryj zabierze panią na jakiś czas do siebie.
— Nie wiem. Nie chciałabym...
— A czy gdzie indziej mogłaby się pani ulokować ?
— Nie wiem. Wszyscy teraz mają takie małe mieszkania.
— A stryj?
— O, mój stryj ma własną willę na Mokotowie.
— Przypuszczam, że w tej willi znajdzie się jakiś pokoik dla pani.
— Nie wiem.
— Porozmawiam ze stryjem.
— Dziękuję, ale nie chciałabym...
— Niech się pani nie niepokoi. Proszę już to mnie zostawić. Ja to załatwię.
Wszedł sierżant Małek. Pochylił się, szepnął coś kapitanowi.
— Przepraszam — powiedział Szymański i wyszedł, zamykając starannie drzwi za sobą.
Szerniak został sam z Grażyną. Był bardzo zakłopotany. Rozpaczliwie szukał jakichś odpowiednich do
okoliczności słów. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien tak głupio milczeć, ale nie miał pojęcia, co
powiedzieć. Wszystkie słowa pocieszenia, które przychodziły mu na myśl, wydawały się tak straszliwie
banalne i wyświechtane, że wstydził się odezwać. Nic więc nie mówił, tylko przełykał ślinę i chrząkał
współczująco. Z tej przykrej sytuacji wybawiło go ponowne pojawienie się kapitana.
Szymański przez ten czas kazał zabrać zwłoki. Chciał o coś prosić dziewczynę, ale nie przyszło mu to
łatwo. Wreszcie jednak zdecydował się.
— Nie wiem, czy pani czuje się na siłach... Może by pani rzuciła okiem na tamten pokój...
Spojrzała na niego przerażona.
— Nie! Nie! Nie mogę! Szymański dotknął jej ramienia.
— Proszę się uspokoić — powiedział serdecznie. — Ojca już zabrali. Zależy mi na tym, żeby pani tylko
spojrzała na pokój. To dla mnie bardzo ważne, ale oczywiście nie nalegam.
Wstała. Była chyba jeszcze bledsza.
— Dobrze ?— szepnęła, ledwie poruszając wargami. — Jeśli to panu tak potrzebne...
Przeszli do pokoju, w którym niedawno rozegrała się tragedia. Szymański wziął dziewczynę pod rękę.
— Proszę mi wybaczyć, że w takiej chwili nie daję pani spokoju, ale musi nam pani pomóc.
— Staram się — powiedziała cicho.
— Dziękuję. Jest pani bardzo dzielna.-Chciałbym, żeby się pani rozejrzała po pokoju. Chodzi mi o to,
czy wszystko tu jest tak jak zazwyczaj, czy wszystkie meble, wszystkie drobiazgi są ustawione tak jak
zawsze?
— Posadzka zerwana... .
— Wiem, wiem — przerwał jej Szymański. — Posadzka zerwana, w szafie i w biurku poprzewracane,
obrazy pozdejmowane. Ktoś tu czegoś szukał. Nie o to mi jednak chodzi. Chciałbym wiedzieć, czy
wszystkie przedmioty stoją na swoim miejscu?
Przez chwilę wodziła wokół uważnym spojrzeniem. Wreszcie wyciągnęła rękę i wskazała odlaną w
brązie postać Atlasa, dźwigającego na barkach kulę ziemską.
— Ta rzeźba stała zawsze z lewej strony biurka, a nie z prawej.
— Jest pani tego pewna?
— Pamiętam dokładnie. Zresztą gdyby figura stała tutaj, przeszkadzałaby przecież.
— To prawda — zgodził się Szymański. — Przeszkadzałaby pisać. Zapewne zwykłe jej miejsce bvło tu,
koło lampy.
— Tak.
Szymański skinął na sierżanta.
— Zdejmowali z tego odciski palców?
— Próbowali, obywatelu kapitanie. Nic nie znaleźli. Figurka czyściutko wytarta.
— Trzeba natychmiast przeszukać wszystkie pojemniki na śmieci i zsyp.
— Tak jest.
— Słuchajcie, kolego — Szymański zwróci! się do Szerninka. — Zaopiekujcie się panią, a ja chciałbym
zamienić parę słów z sąsiadem. Myślę, że jeszcze nie śpi.
Nikt z najbliższych sąsiadów nie spał. Na wąskiej klatce schodowej było tłoczno. Ludzie są żądni
sensacji. Mimo że zwłoki już zostały zabrane, komentowano żywo tragiczne zdarzenie, nie śpiesząc się do
mieszkań, zapominając o wypoczynku.
— ..i kto by się to spodziewał, proszę państwa — dźwięczał wysoki, piskliwy głos — taki spokojny
człowiek. Zdawało się, że nikt do niego nic może mieć żadnej pretensji, a tu masz...
— ...Tacy cisi i spokojni najgorsi — odezwała się zażywna jejmość, której głowa przyozdobiona byra
żółtymi lokówkami. Cicha woda, jak to powiadają...
— Dajcie, kobity, spokój — wtrącił się do rozmowy tubalny sznapsbarylon. — Może go wykończył
jakiś bandzior. Mało to tego tałałajstwa teraz się wszędzie kręci. A milicji, jak potrzeba, to ani na lekarstwo.
Oni tylko potrafią spokojnego obywatela do izby wytrzeźwień ciągnąć, ale mordercy to sobie spokojnie
chodzą po mieście. Takich żeśmy czasów dożyli.
Szymański przecisnął się do drzwi, na których pineskami przyczepiony był bilet wizytowy „Teofil
Kacperski". Zapukał.
Stary emeryt nie zdjął nawet krawata. Siedział sztywno w fotelu, jakby czekając na tę wizytę.
— Proszę, bardzo proszę. Pan będzie łaskaw,
Szymański przedstawił się i uścisnął suchą, żylastą dłoń.
—; Przepraszam, że pana niepokoję o takiej porze, ale sądziłem, że pan nie śpi.
— Spodziewałem się. że pan mnie odwiedzi — Kacperski glos miał niski, przyjemnie brzmiący.
— Powiedziano mi, że pan zawiadomił pogotowie.
— Tak.
— Może zechce mi pan opowiedzieć, jak to wszystko się stało.
— No więc tak — Kacperski poruszył się w fotelu i poprawił sobie krawat. — Byłem u przyjaciół na
brydżu i dlatego tak późno wróciłem do domu. Kiedy o-twierałem drzwi, posłyszałem krzyk tej dziewczyny.
Wbiegłem do ich mieszkania i zobaczyłem, że pan Pawelski leży na podłodze. Myślałem, że zemdlał.
Chciałem go ratować, ale... Spostrzegłem krew... Już nie żył.
— Tak od razu pan się zorientował, że Pawelski nie żyje?
— O, proszę pana, ja mam w tych sprawach doświadczenie. Przez wiele lat, jeszcze przed wojną,
pracowałem jako felczer. Wiem. jak wygląda człowiek żywy, a jak martwy.
— I wezwał pan pogotowie.
— Tak. Zatelefonowałem do pogotowia. Chociaż wiedziałem, że nic nie pomogą, ale na wszelki
wypadek.
— Czy dotykał pan czegoś w mieszkaniu Pawelskiego?
— Nie. Wiem, że w takich wypadkach nie należy niczego ruszać. Niczego nie dotykałem, panie
kapitanie, absolutnie niczego.
— To bardzo dobrze. Czy może mi pan coś powiedzieć o Pawelskim?
Kacperski potrząsnął głową.
— Niewiele, bardzo niewiele.
— Był pańskim najbliższym sąsiadem.
— Tak, ale nic utrzymywaliśmy ze sobą żadnych stosunków. „Dzień dobry", „dobry wieczór" — i to
wszystko. To był wyjątkowo spokojny i cichy człowiek. Jego córka także sympatyczna panienka, bardzo na
miejscu, uprzejma, dobrze wychowana.
— Czym zajmował się Pawelski?
— Był stroicielem.
— Stroicielom?
— Tak. Stroił pianina, fortepiany...
— Czy miał wielu klientów?
— Tego nie wiem. Nigdy z nim na ten temat nie rozmawiałem.
— Czy pan może zauważył, żer ktoś do niego często przychodził?
— Przychodzili różni ludzie. Zapewne w sprawie strojenia fortepianów.
— Chodzi mi o tych, którzy stale odwiedzali pana Pawelskiego.
— Niestety, proszę pana, nic na ten temat nie mogę powiedzieć. Nigdy nie zwracałem uwagi na
znajomych pana Pawelskiego. Nie obchodzi mnie, kto kogo odwiedza.
Szymański podziękował uprzejmemu emerytowi i wrócił do Grażyny i Szerniaka. Młody porucznik w
milczeniu dotrzymywał towarzystwa dziewczynie.
Ten chłopak nie jest zbyt rozmowny — pomyślał Szymański, głośno zaś powiedział.
— Zaraz .zatelefonuję do pani stryja i jedziemy na Mokotów.
***
Polecenie kapitana zostało sumiennie wykonane. Na biurku piętrzył się stos najrozmaitszych
przedmiotów, znalezionych w pojemnikach i zsypach na śmieci, dwie męskie chustki z nieznacznymi
śladami krwi, jedna damska chusteczka, podarta i poplamiona szminką, papier toaletowy, stare gazety,
najrozmaitsze szmatki, kawałki papieru pakowego, plastikowe torebki, a nawet rękaw od męskiej koszuli.
Szerniak pochylił się i uważnie obejrzał ..zdobycz" sierżanta Matka.
— Czy sądzicie, obywatelu kapitanie, że morderca wytarł narzędzie zbrodni w którąś z tych chustek?
Szymański wzruszył ramionami.
— A któż to może wiedzieć? W tej chwili nasze rozumowanie opiera się wyłącznie na
prawdopodobieństwie. Ta statuetka, przedstawiająca mitologicznego, Atlasa, przestawiona z lewej strony
biurka na prawą, na której nie znaleziono żadnych odcisków palców, bardzo nam pasuje jako narzędzie
zbrodni. Waga odpowiednia. Chwycił Atlasa za nogi i górną częścią rzeźby — kulą ziemską — uderzył
Pawelskiego w głowę. To by się także zgadzało z opinią lekarską: Obrażenie zadane tępym narzędziem.
Jeden cios zupełnie wystarczył.
Następnie morderca wytarł czymś dokładnie figurkę. Mogła to być chustka, mógł być ten papier
toaletowy, -mogła być nawet gazeta, chociaż to mniej prawdopodobne. . .. Najbardziej pasuje chustka.
Interesuje mnie ta granatowa, z monogramem.
— Kto teraz na chustkach do nosa wyszywa monogramy? — powiedział Szerniak.
— Właśnie — Szymański zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. — Macie rację. Kto teraz bawi się w
monogramy? Ten zwyczaj w naszych czasach 9 zupełnie zaginął. W ogóle zaginęło wiele zwyczajów,
które pomagały kiedyś
w pracy służbie śledczej. Na każdym kroku standard. Powielane w milionach egzemplarzy koszule,
ubrania, buty, krawaty, skarpetki. I jak tu w tych warunkach zidentyfikować zbrodniarza?
— Nie mamy pewności, że mordercą był mężczyzna — powiedział Szerniak.
— Oczywiście. Jedynie duża siła uderzenia pozwala przypuszczać, że mamy do czynienia z mężczyzną.
Chociaż w dzisiejszych czasach sporo jest silnych, wysportowanych kobiet.
— Czy morderca musiał wyrzucić chustkę w pobliżu tamtego domu?
Szymański potrząsnął głową.
— Pewnie, że nie musiał. Ale w takich sytuacjach człowiek pragnie jak najprędzej pozbyć się dowodu
rzeczowego. Dlatego poleciłem przeszukać pojemniki na śmieci w najbliższym sąsiedztwie. Rzecz jasna, że
ciągle obracamy się w sferze domysłów. To tak zawsze na początku każdego śledztwa, dopóki nie dojdą do
głosu i konkretne fakty.
— Ktoś czegoś szukał w mieszkaniu Pawelskiego. Gdyby wiedzieć, czego szukał?
Szymański uśmiechnął się.
— Ba... Gdybyśmy to wiedzieli, śledztwo zapewne wkrótce dobiegłoby końca. A tymczasem nic nie
wiemy i jeszcze długo będziemy błądzili po omacku, kierując się wyłącznie hipotezami.
— Czy możemy założyć, że to było morderstwo popełnione w afekcie? — spytał Szerniak.
— Raczej tak — odparł wolno Szymański. Zastanowił się chwilę i mówił dalej. — Nic nie wskazuje na
to, żeby ktoś tę zbrodnię planował od dłuższego czasu. Można się domyślać, że morderca zdecydował się w
trakcie rozmowy. Uderzenie w tył głowy pozwala przypuszczać, że ofiara nie spodziewała się ataku. Gdyby
to by! zwykły napad bandycki, Pawelski stałby przodem do napastnika. Próbowałby się bronić. Zasłoniłby
głowę rękami. To naturalny odruch. Raczej możemy mieć pewność, że zna! mordercę i że zaprosił go do
siebie.
Zadzwonił telefon. Szymański podniósł słuchawkę. Powiedział:
— Tak, tak. Czekam na nią — a następnie zwrócił się do porucznika: — Sprzątnijcie szybko to
wszystko. Przyszła córka Pawelskiego. Muszę z nią odbyć dłuższą rozmowę.
— Czy jestem potrzebny?
— Nie. Sam to załatwię. Sądzę, że będzie się swobodniej czuła, jak tylko ja z nią porozmawiam. Do was
natomiast mam taką prośbę. Trzeba dokładnie przeszukać mieszkanie Pawelskiego, przejrzeć
korespondencję, notatki, fotografie. Musimy jak najszybciej poznać jego otoczenie. Bez tego daleko nie
zajedziemy. Pamiętajcie, że najdrobniejszy szczegół może mieć dla nas duże znaczenie.
— Zaraz się do tego zabiorę. Grażyna robiła wrażenie spokojniejszej bardziej opanowanej, ale ciągle
była przerażająco blada.
— Proszę, niech pani siada. Jakżeż się pani czuje w domu stryja?
— Bo ja wiem. Nie są chyba zachwyceni...
— Hm. Proszę się tym nie przejmować. Przyzwyczają się. Przykro mi, że muszę z panią rozmawiać o tej
tragicznej i dla pani niezwykle bolesnej sprawie, ale nie mam innego wyjścia. Muszę zdobyć trochę
niezbędnych informacji.
— Rozumiem.
— Pani ojciec był stroicielem.
— Tak.
— Czy to było jedyne źródło jego dochodów?
— Chyba nie...To znaczy... Wiem, że tatuś od czasu do czasu pośredniczył w jakichś transakcjach.
— Sprzedaż i kupno fortepianów?
— Tak. Fortepianów, pianin. Ale to wszystko tatuś załatwiał zupełnie legalnie, proszę pana.
— Nie wątpię. Proszę mi powiedzieć, czy ojciec miał jakichś bliskich znajomych, przyjaciół, którzy go
często odwiedzali?
— Nie... Tatuś nie miał takich serdecznych przyjaciół.
— Ale przychodzili do niego jacyś ludzie?
— Oczywiście, tylko... raczej w interesach, a nic tak z przyjaźni.
Szymański chciał zapytać, czy Pawelski interesował się kobietami, ale uznał pytanie za nietaktowne.
Postanowił z kim innym porozmawiać na te tematy.
— Miał jakich wrogów?
— Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Był bardzo łagodnym, spokojnym człowiekiem.
Nie sądzę, żeby...
— Prosiłbym, żeby mi pani możliwie dokładnie opisała wczorajszy dzień. A' więc wyszła pani z domu,
kiedy ojciec jeszcze spał.
— Tak.
— I napisała pani kartkę, że późno pani wróci.
— Tak.
— Wczoraj była niedziela, więc nie poszła pani na uczelnię.
— Nie.
— Czy można wiedzieć, gdzie pani przebywała przez cały dzień?
— Trochę chodziłam... trochę...
— W towarzystwie tak pani spacerowała?
— Z jednym moim znajomym.
— I z tym znajomym spędziła pani cały dzień?
— Tak.
— Mogłaby mi pani podać jego imię i nazwisko?
— Czy to konieczne?
— Raczej tak.
— No więc... — zawahała się chwilę — Waldemar Tokarski.
— Czym się zajmuje? Pracuje gdzieś?
— Tak.
— Gdzie?
— W spółdzielni. To jest spółdzielnia usługowa, kaletniczo-rymarska.
— Jakie ma stanowisko w tej spółdzielni?
— Jest zaopatrzeniowcem.
— Uhm — Szymański wyjął z kieszeni marynarki długopis i zanotował coś na kartce papieru. — Więc
pani cały wczorajszy dzień spędziła w towarzystwie Waldemara Tokarskiego.
— Tak.
— A wieczorem poszliście potańczyć do Grand Hotelu.
— Tak.
— Byliście sami czy też w większym towarzystwie?
— Było parę...osób.
— Czy mogłaby mi pani podać nazwiska tych osób?
— Oczywiście, Kazik Ostrowski z żoną, Ziutek Borzycki, potem przysiadła się do nas przyjaciółka
Magdy, to znaczy żony Kazia. Nawet wiem, jak się nazywają. Ona ma na imię Lucyna, a jej mąż Wacław. I
jeszcze, nie wiem skąd, pojawił się jakiś Włoch, neapolitańczyk. Aha. Zupełnie zapomniałam, że Ziutek
przyprowadził swoją dziewczynę. Mówił do niej Pufa, ale jak ona naprawdę się nazywa, nie mam pojęcia.
Tęga blondynka.
Szymański coraz częściej zapisywał coś w notatniku.
— Czy pani dobrze zna tego pana Ziutka Borzyckicgo? — spytał.
— Nie. Raczej słabo. Widziałam go kilka razy. To kolega Waldemara.
— A Waldemara dawno pani zna?
— O, tak... dość dawno. Już przeszło rok. Poznaliśmy się w zeszłym roku na wiosnę.
— Więc z całym tym towarzystwem bawiła się pani do późna i wróciła pani do domu około pierwszej.
— Tak.
— Kto panią odprowadził do domu? Zmieszała się.
— Właściwie... właściwie to nikt. Z Grand Hotelu na Mokotowską to bardzo blisko... Przecież...
— Jak to?. — zdziwił się Szymański, podnosząc brwi do góry. — Cały dzień spędziła pani w
towarzystwie Waldemara Tokarskiego i w nocy, po zabawie, nie odprowadził pani do domu?
— Mieszkam tak blisko...
— Co się stało? Pokłóciliście się?
— Nie. Skądże...
— Więc dlaczego pani nie odprowadził?
— Bo... bo go nie było.
— Nie rozumiem. Gdzie go nie było?
— Jak wychodziliśmy, to go nie było przy stoliku. W ogóle gdzieś poszedł i nie wrócił.
— To znaczy, że nagle sie ulotnił?
— Tak.
— Czy to było pod koniec zabawy? Przed samym uregulowaniem rachunku?
— Nie — zaprzeczyła żywo. — Waldemar znacznie wcześniej odszedł od towarzystwa. Zresztą on nie
jest taki, żeby się wykręcał od zapłacenia rachunku. Nigdy tego nie robi.
— To miło, że pani ma o swoim znajomym takie dobre wyobrażenie — uśmiechnął się Szymański. —
Proszę mi powiedzieć, czy dzisiaj widziała już pani Waldemara Tokarskiego?
— Nie.
— I nie usiłowała się pani z nim zobaczyć?
— Nie.
— A nie zaniepokoiła się pani, że mu się coś stało?
— Nie.
Szymański uważnie przyjrzał się dziewczynie.
— Przyznaję, że trochę mnie to dziwi. Dziwne jest zarówno jego wczorajsze zachowanie, jak i pani
dzisiejsza reakcja. Sądząc z tego, że pani spędziła cały dzień w towarzystwie Waldemara, mam prawo
przypuszczać, że łączy panią z nim jakaś serdeczniejsza przyjaźń. Wczoraj wieczorom ten młody człowiek
zniknął nagle z Grand Hotelu i do dzisiaj się nie pojawił. Jest powód, żeby się o niego niepokoić.
Milczała.
Szymański przestał się nagle interesować Waldemarem Tokarskim.,
— Czy ojciec pani używał okularów słonecznych? — spytał niespodziewanie. Była zaskoczona.
Potrząsnęła głową.
— Nie. Tatuś nigdy nie używał okularów przeciwsłonecznych. Uważał, że to niezdrowe dla oczu. Jeżeli
było mocne słońce, nosił czapkę z daszkiem.
Szymański wyciągnął szufladę i wyjął z niej bardzo eleganckie okulary przeciwsłoneczne w ozdobnej
oprawie, pochodzenia zagranicznego.
— Znaleźliśmy to w pokoju pani ojca. Czy może domyśla się pani, czyja to własność.
Grażyna poczuła, jak krew gorącą falą napływa jej do twarzy, a w gardle robi się straszliwie sucho. Z
trudem przełknęła ślinę. Od razu poznała te włoskie okulary. Kupiła je okazyjnie od Wandy Jaworskiej.
Kosztowały taniej, ponieważ na lewym szkle była niewielka skaza. Podarowała je Waldemarowi na
urodziny. Był zachwycony.
— Nie wiem czyje to okulary. Nie mam pojęcia.
Szymański udał, że nie zauważył zmieszania dziewczyny. Schował okulary z powrotem do szuflady i
powiedział:
— Morderca pani ojca szukał czegoś w mieszkaniu. Czy pani wie czego mógł szukać?
— Nie wiem.
— Zerwał nawet kawałek posadzki. Jak pani sądzi, dlaczego akurat w tym miejscu zerwał klepki?
Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Może dlatego, że myślał, że tam jest skrytka.
— Czy coś na to mogło wskazywać?
— Tak... To znaczy... W tym miejscu posadzka trochę się wybrzuszyła. Nie bardzo, ale klepki były
trochę wyżej. Można się było nawet o nie potknąć. Tatuś miał zamiar wezwać specjalistę, żeby to poprawił,
ale tak jakoś schodziło... Zresztą teraz bardzo trudno kogoś znaleźć, żeby coś zrobił.
Szymański pokiwał głową.
— Tak, to prawda. Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy pani umie stroić fortepiany?
— Trochę. Tatuś próbował mnie uczyć, ale nigdy mnie to specjalnie nie interesowało. Ja wolę grać na
fortepianie, aniżeli go stroić.
— Tak, oczywiście. No cóż... Nie będę pani już dłużej męczył dzisiaj pytaniami. Dziękuję za rozmowę.
W razie potrzeby pozwolę sobie panią odwiedzić. Jeszcze tylko jedna mała prośba. Proszę mi podać adres
pana Waldemara Tokarskiego.
***
Miał gigantycznego kaca. Paliło go tak, że poruszenie językiem przychodziło mu z największą
trudnością. Przed oczami wizja nie kończącego się szeregu białych butelek, pełnych mleka, kefiru...
Niestety. Musiał się zadowolić wodą sodową. Nie miał pojęcia, czego chce od niego ten dziwny facet, który
mu się tak natarczywie przyglądał.
— Czy pan wie, gdzie się pan znajduje? Przetarł przekrwione oczy i odetchnął głębiej.
— Gdzie ja się znajduję? A gdzież ja się mogę znajdować? Albo w izbie wytrzeźwień, albo w
kryminale.
— Tu jest komenda milicji.
— Na jedno wychodzi. Dzień dobry.
— Pan się nazywa Waldemar Tokarski?
— Po co się pan pyta, kiedy pan wie. Zabraliście mnie, panowie, przecież z mojego mieszkania.
— Dopiero koło południa wrócił pan do domu.
— Nie mam pojęcia, która była godzina. Zakochani i skacowani nie patrzą na zegarek.
— Nie poszedł pan dzisiaj do pracy.
— A pan uważa, że z takim kacem mogłem iść do pracy?
— Był pan wczoraj wieczorem w Grand Hotelu?
— Mam wrażenie, że byłem.
— Ale wcześniej opuścił pan towarzystwo.
— Możliwe.
— Gdzie pan spędził resztę nocy?
— W Parku Kultury. Bardzo tam miło. Świeże powietrze. Tylko nad ranem trochę zmarzłem.
— Czy zna pan panią Grażvnę Pawelską?
— No chyba, że znam. Fajna dziewczyna, ale nie umie się bawić. Trochę drętwa. Mogę się jeszcze
napić wody?
— Proszę.
Łapczywie wypił dwie szklanki, odsapnął i spojrzał przytomniej.
— Kiedy pan ostatni raz widział panią Grażynę Pawelską?
— Kiedy? Wczoraj w Grandzie.
— Nie odprowadził pan jej do domu.
— Ano nie.
— Jak to się stało, że pan swojej dziewczyny nie odprowadził po zabawie do domu?
— Zwyczajnie się stało. Zalałem palę, poszedłem, żeby trochę odetchnąć świeżym powietrzem,
usiadłem w Parku Kultury i usnąłem.
Szymański wyjął z szuflady przeciwsłoneczne okulary.
— Czy to pańskie okulary?
— Moje. Bardzo dziękuję — Waldemar wyciągnął rękę.
— Chwileczkę. Proszę mi powiedzieć, gdzie pan kupił te okulary?
— Nie kupiłem. Dostałem w prezencie.
— Od kogo?
— Od Grażyny. Czy to ważne?
— Jak dawno zna pan panią Grażynę Pawelską?
— Już chyba przeszło rok.
— Co pana łączy z tą dziewczyną? Waldemar poruszył się niecierpliwie.
— Co pan mnie tak wypytuje? Przesłuchanie czy co?
— Może i przesłuchanie.
— Nie rozumiem. O "co chodzi? Niech pan mówi jaśniej.
— Dobrze. Zaraz będziemy rozmawiać zupełnie jasno — Szymański zapalił papierosa i schował okulary
do szuflady.
— Nie odda mi pan moich okularów? — spytał zdziwiony Waldemar.
— Na razie nie.
— Ale dlaczego?
— Czy pan już się dzisiaj komunikował z panią Grażyną Pawelską?
— Nic. A kiedyż miałem się komunikować? Widział pan przecież, że mi język wysechł na wiór. Teraz
trochę lepiej po tej wodzie.
— Panią Grażynę Pawelską spotkało wielkie nieszczęście.
— Co się stało? Wypadek? Wpadła pod samochód?
— Nie. Jej ojciec został zamordowany.
— Rany boskie! Kiedy?
— W nocy.
— Nieprawdopodobne... Stary Pawelski... A któż go mógł kropnąć?
— Właśnie usiłujemy się tego dowiedzieć.
Waldemar nagle się przeraził.
— Nie przypuszcza pan chyba, panie kapitanie, że... że ja?
—Jeszcze nic nie przypuszczam — powiedział spokojnie Szymański. — Kiedy ostatnio rozmawiał pan z
Pawelskim?
— Kiedy rozmawiałem? Wcale nie rozmawiałem... W ogóle z nim nie rozmawiałem.
— Jest pan tego pewien?
— Oczywiście, że jestem pewien — Waldemar był już zupełnie przytomny. — Wiem chyba, z kim
rozmawiam, a z kim nie rozmawiam. O czym zresztą miałbym rozmawiać ze starym Pawelskim. On by mnie
nawet do domu nie wpuścił.
— To znaczy, że nie bardzo pana lubił?
— O lubieniu nie ma mowy. Patrzeć na mnie nie mógł.
Szymański utkwił badawcze spojrzenie w twarzy młodego człowieka.
— Jeżeli nie rozmawiał pan ostatnio z Pawelskim, to czym można wytłumaczyć fakt, że pańskie okulary
przeciwsłoneczne znaleźliśmy w mieszkaniu, a ściśle mówiąc w pokoju pana Pawelskiego?
— Moje okulary w pokoju Pawelskiego?!
— Właśnie.
— To niemożliwe!
— Bardzo żałuję, ale nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Powtarzam: znaleźliśmy te okulary w
pokoju Pawelskiego. A że są one1 pańską własnością, także nie ma żadnych wątpliwości. Zresztą sam pan to
stwierdził.
— Nic nie rozumiem — Waldemar niespokojnie wpatrywał się w swego rozmówcę. — Słowo honoru,
że nic, nie rozumiem. To moje okulary, ale ja naprawdę nie byłem u Pawelskiego.
— I dostał pan te okulary w prezencie od jego córki?
— Już mówiłem. Na urodziny.
— Hm — Szymański podrapał się w zamyśleniu za uchem i zgasił papierosa. — To wszystko jest trochę
dziwne, panie Tokarski. Powiedziałbym nawet, że bardzo dziwne. No bo lak: pan twierdzi, że nigdy pan nie
był u Pawelskiego. a tymczasem w mieszkaniu denata znajdujemy pańskie okulary, które panu podarowała
na urodziny panna Grażyna, córka zamordowanego. Kiedy pokazywałem jej te okulary, twierdziła z całą
stanowczością, że nic wio, czyja to własność. Musi pan przyznać, że jest tu coś niejasnego. —
— Ale przecież Grażyna zna te okulary! — wykrzyknął Waldemar. — Jeszcze mówiła, że to włoskie, że
kupiła okazyjnie trochę taniej, bo mają rysę na lewym szkle.
Szymański skinął głową.
— Zgadza się. Mają rysę na lewym szkle.
Waldemar był coraz bardziej zdenerwowany.
— Dlaczegóż ona, u diabła, powiedziała, że nie wie, czyje to okulary?
— A może bała się, że zacznę pana o coś podejrzewać? — podsunął Szymański.
Waldemar poderwał się ze swego miejsca.
— Podejrzewać?!-— krzyknął. — Podejrzewać, że to ja zabiłem jej ojca?
— Można by tak przypuszczać, panie Tokarski. Nie sądzi pan?
— Ależ to nonsens... Panie kapitanie... Dlaczegóż miałbym zabić ojca Grażyny?
Szymański wzruszył ramionami.
— Nie wiem. W każdym razie w tej sytuacji można by sądzić, że panna Grażyna bardzo poważnie
bierze pod uwagę taką ewentualność, że pan rozmawiał z jej ojcem. Powiedziała, że nie wie, czyje to są
okulary chyba tylko dlatego, żeby pana ratować.
— Ależ mnie nie potrzeba ratować! Ja nic nie zrobiłem. Nie widziałem na oczy Pawelskiego. Jak Boga
kocham!
— W takim razie w jaki sposób pańskie okulary znalazły się u niego w mieszkaniu?
— Nie mam pojęcia.
— Niech się pan dobrze zastanowi. To bardzo ważne. Może je pan komuś pożyczał?
— Nie. Nikomu nie pożyczałem.
— A kiedy pan ich ostatnio używał?
— Nie pamiętam.
— Ma pan inne okulary przeciwsłoneczne?
— Mam. Ze trzy pary.
— Czy stale używa pan ciemnych okularów?
— Nic. Rozmaicie. Jak jest duże słońce... Ale czasem to nawet i wieczorem. Tak dla fasonu. Na plaży
zawsze je nakładam.
— A dawno był pan na plaży?
— Wczoraj rano. I w piątek po południu.
— Z kim pan był?
— Z Grażyną. ?
— Był jeszcze ktoś z wami?
— Wczoraj byliśmy sami, a wtedy w piątek przysiadł się do nas mój kolega.
— Jak się nazywa ten kolega?
— Borzycki.
— No i cóż ten Borzycki?
— A nic. Siedział z nami, rozmawiał, kąpał się w basenie.
— Czy wtedy miał pan te okulary ze sobą?
— Wtedy na pewno miałem. Pamiętam, bo Ziutek zachwycał się ich oprawką.
— Może pański kolega przez pomyłkę zabrał te okulary?
Waldemar pomyślał chwilę i nagle aż podskoczył z wrażenia.
— Panie kapitanie! ?— wykrzyknął. — Teraz sobie przypominam. Oczywiście, że Ziutek zabrał moje
okulary.
— Jak to się stało, że pan się nie zorientował?
— Bardzo prosto, panie kapitanie. Zaraz wszystko opowiem. Otóż było tak: Poszliśmy z Grażyną nad
Wisłę po południu, bo ja pracuję. Wybraliśmy się na te nowe baseny. Wzięliśmy leżaki. Było nawet
przyjemnie, bo w powszedni dzień nie ma takiego tłoku. Potem spotkaliśmy Ziutka Borzyckiego. Około
siódmej postanowiliśmy już iść do domu. Grażyna miała ze sobą duży koszyk, w którym trzymała kostiumy
kąpielowe, ręczniki, takie różne rzeczy. Ziutek niósł jej ten koszyk. Wsiedliśmy do stu siedemnastu. My z
Grażyną wysiedliśmy przy Nowym Świecie, a Ziutek pojechał dalej z koszykiem. Z całą pewnością były
tam moje okulary.
— Hm — Szymański wyjął nowego papierosa i stuknął nim o pudełko. — Z tego, co pan mówi,
wynikałoby, że to Józef Borzycki zostawił pańskie okulary w mieszkaniu Pawelskiego.
— Nie wiem, panie kapitanie, ale...
— Czy Borzycki znał Pawelskiego?
— Pojęcia nie mam.
— A kiedy panna Grażyna odebrała od Borzyckiego swój koszyk?
— Dokładnie nie powiem, ale myślę, że na drugi dzień.
— To znaczy w sobotę.
— Tak wychodzi.
— A pan nie pytał panny Grażyny o swoje okulary?
— Nie. Całkiem o nich zapomniałem.
— Chciałbym jeszcze pana o coś zapytać, panie Tokarski.
— Proszę uprzejmie.
Szymański pochylił się nad biurkiem i utkwił wzrok w oczach młodego człowieka.
— Niech mi pan powie, dlaczego panna Pawelska sądzi, że pan mógłby być mordercą jej ojca?
— Ależ... panie kapitanie... Skądże znowu,,.? Grażyna wcale tak nie uważa... Pan się myli...
— A jednak kiedy jej powiedziałem, że znaleźliśmy te okulary w pokoju ojca, oświadczyła, że nie wie,
czyja to własność. Z tego przecież jasno wynika, że chciała pana kryć i że podejrzewa, iż pan może mieć coś
wspólnego z tą zbrodnią.
Waldemar znowu się zerwał.
— Ja nie zabiłem Pawelskiego! — krzyknął. — Ja tego nie zrobiłem! Jestem niewinny! Całą noc spałem
w Parku Kultury. Na oczy nie widziałem Pawelskiego.
— Ale kto poświadczy, że pan całą noc spał w Parku Kultury?
— Jednak to fakt. Jak Boga kocham. panie kapitanie... Spałem. Byłem pijany. Musi mi pan wierzyć.
— Niech pan siada — powiedział Szymański i zaczął uważnie przeglądać swoje notatki. —
Przypuśćmy, że skłonny jestem panu uwierzyć. Interesuje mnie jednak, na jakiej podstawie panna Grażyna
podejrzewa pana?
— Nie mam pojęcia. Może... Nie wiem, panie kapitanie... Słowo honoru, że nie wiem. To był dla niej na
pewno straszny szok. Bardzo kochała swojego ojca.
— Tak — Szymański zamknął teczkę z aktami i wsunął ją do szuflady. — Na razie dziękuję panu.
— Czy jestem wolny?
— Tak. Proszę tylko, żeby pan nie wyjeżdżał nigdzie z Warszawy, nawet służbowo. Zobowiązuję pana
do tego, żeby pan był w każdej chwili do naszej dyspozycji.
— Oczywiście, panie kapitanie.
— I jeszcze jedno. Czy jest pan zadowolony z pracy w tej spółdzielni usług kaletniczych?
— Tak, raczej tak.
— A czy spółdzielnia z pana jest zadowolona ?
Waldemar miał bardzo niewyraźną minę.
— Myślę, że tak... Chyba... chyba są ze mnie zadowoleni.
Szymański uśmiechnął się.
— To mnie bardzo cieszy. Do widzenia, panie Tokarski, do zobaczenia.
Ziutek Borzycki nie sprawiał wrażenia człowieka speszonego czy zdenerwowanego. Przeciwnie, był
zupełnie swobodny, poruszał się z dobrze wyreżyserowaną nonszalancją, nie popadając jednak w przesadę.
Patrząc na niego można było przypuszczać, że to jest ktoś, kto w ko-mendzie milicji czuje się jak u siebie w
domu. Miał na sobie eleganckie, świetnie skrojone ubranie z jasnego tropiku. Pachniał dobrym kremem do
golenia i wodą kolońską.
— Czym mogę panom służyć? — spytał wesoło, wyjmując z kieszeni pudełko „playersów". —
Pozwoli się pan poczęstować, panie kapitanie.
— Dziękuję — Szymański wziął papierosa i sięgnął po zapałki. — My się chyba już znamy.
Borzycki uśmiechnął się uprzejmie.
— Możliwe, bardzo możliwe. Ja wprawdzie nie przypominam sobie, żebym miał przyjemność poznać
pana kapitana, ale Warszawa jest taka mała, że to bardzo prawdopodobne, żebyśmy się już gdzieś spotkali.
Tym razem Szymański się uśmiechnął.
— Widzę, że nie dopisuje panu pamięć. Coś nie w porządku. Czyżby pan rzeczywiście nie pamiętał, jak
wsadziłem pana do pudła?
Borzycki skrzywił się z wyraźnym niesmakiem.
— Ach, panie kapitanie, czy to ładnie przypominać komuś ciągle grzechy młodości?
— No, trzy lata temu nic był pan znowu taki bardzo młody.. Nie przesadzajmy.
— Któż w życiu nie popełnia błędów, panie kapitanie?
— A obecnie już pan tych błędów nie popełnia?
— Wykluczone. Taka rzecz raz się może zdarzyć.
— I teraz nie handluje już pan walutą?
— Skądże znowu, panie kapitanie? Jak pan w ogóle może mnie o coś podobnego podejrzewać?
— I jest pan zupełnie pewien, że nie handluje pan walutą?
— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
— A czym się pan obecnie zajmuje?
— W tej chwili jestem w trakcie szukania pracy.
— A konkretnie, co pan robi?
— Szukam pracy.
— No dobrze, ale z szukania pracy nie można żyć. Z czego się pan utrzymuje?
— Mamusia mi pomaga.
— A co robi pańska mamusia?
— Prowadzi sklep z konfekcją...
— Uhm. Więc pan z całą stanowczością twierdzi, że obecnie nic handluje pan walutą.
— Przysięgam... panie kapitanie...
Szymański podniósł rękę do góry.
— Z przysięgami radziłbym ostrożnie.
— Chciałem pana przekonać, panie kapitanie. Bo widzi pan...
— Dobrze, dobrze — przerwał mu niecierpliwie Szymański. — Raczej nie lubię, jak mnie ktoś chce
przekonywać. Proszę mi powiedzieć, czy pan wie, że Hieronim Pawelski, ojciec panny Grażyny, został
zamordowany?
— Tak. Słyszałem. Straszne nieszczęście.
— Pan znał Pawelskiego?
— Nie... chyba nie.
— Co to znaczy „chyba nie"?
— Bo widzi pan, panie kapitanie... Być może, że kiedyś Grażyna przedstawiła mnie swojemu ojcu. Ale
jeżeli nawet, to było bardzo dawno. Po prostu nie pamiętam.
— I nie odwiedzał pan Pawelskiego?
— Nie... Skądże? W jakim celu miałbym go odwiedzać?
— Tego nie wiem. Więc twierdzi pan. że pan nie bywał w domu Pawelskich?
— Nie.
Szymański wyjął z szuflady okulary Waldemara.
— Czy widział pan już kiedy te okulary? Poznaje je pan?
— Nie. To nie są moje okulary.
— Nie pytam, czy to są pańskie okulary; pytam, czy pan je poznaje?
— Nie.
— I nigdy pan ich nie widział?
— Nie. Nie rozumiem...
— Panie Borzycki — powiedział cierpliwie Szymański. — Wydaje mi się, że pan obrał złą taktykę.
— Taktykę? Jaką taktykę? O czym pan mówi. panie kapitanie?
— Niech pan nie udaje. To przecież głupie. Nie pan nie pamięta, niczego pan sobie nie przypomina, nie
poznaje pan ludzi, przedmiotów. Przecież jeszcze nie jest pan starym sklerotykiem. Uprzedzam, że tego
rodzaju krętactwa mogą postawić pana w bardzo przykrej sytuacji.
Borzycki zrobił zdziwioną minę.
— W jakiej sytuacji? Zupełnie nie rozumiem.
— Rozmawiałem z Waldemarem Tokarskim. To zdaje się pański kolega.
— Tak.
— Otóż Tokarski opowiedział mi, że w piątek byliście razem na plaży i że przez roztargnienie zabrał
pan ze sobą koszyk Grażyny Pawelskiej, w którym znajdowały się te oto okulary, będące własnością
Tokarskiego. Czy to jest zgodne z prawdą?
— Tak.
— Okulary te — mówił dalej Szymański, nie spuszczając wzroku z twarzy Borzyckiego — zostały
znalezione w mieszkaniu, a ściślej mówiąc w pokoju Pawelskiego. Pański kolega, Tokarski, twierdzi, że nie
odwiedzał ojca panny Grażyny. Pozostaje więc tylko jedna możliwość, a mianowicie, że to pan zostawił
okulary u Pawelskiego.
Borzycki był dobrym graczem. Nie dał się zaskoczyć.
— Proszę mi wybaczyć, panie kapitanie — powiedział ze swobodnym uśmiechom — ale nie wziął pan
pod uwagę jednej, dosyć zasadniczej, ewentualności. Ja w sobotę przed południem odniosłem koszyk
Grażynie. Cóż więc dziwnego, że okulary Waldka znalazły się w jej mieszkaniu?
Szymański potrząsnął głową. Był oczywiście przygotowany na tego rodzaju argumentację.
— Nie przekonał mnie pan. I jeszcze raz radzę panu porozmawiać otwarcie, bez tych wszystkich
sztuczek.
— Przecież to logiczne, co mówię, panie kapitanie.
— Pozornie logiczne, ale widocznie musi być jakiś błąd w rozumowaniu, jeżeli to, co pan mówi, nie jest
zgodne z prawdą. Może ujmiemy to inaczej. W tym, co pan mówi, jest tylko część prawdy.
— Nic nadążam za tokiem pańskiego rozumowania, panie kapitanie.
Szymański nie miał wątpliwości co do tego, że Borzycki kontaktował się z ojcem Grażyny. Świadczyło
o tym początkowe zachowanie się niepoprawnego waluciarza.
A gdyby tak maleńki bluff? — pomyślał.
— Jestem lepiej poinformowany o pewnych sprawach, niż pan przypuszcza, panie Borzycki. Jeżeli
będzie się pan upierał przy swoim twierdzeniu, powołam świadków, którzy zeznają, że widzieli pana w
niedzielę w godzinach południowych w tych okularach. Wtedy pańska sytuacja stanie się nie do
pozazdroszczenia. No cóż... Jak pan chce?
Borzycki bardzo się zmieszał. Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy stracił pewność siebie.
— Panie kapitanie... — Odchrząknął. — Panie kapitanie. Widzę, że rzeczywiście muszę z panem
zupełnie szczerze... tego....;
— A dlaczegóż to od początku niezupełnie szczerze, co? — spytał Szymański.
Borzycki uśmiechnął się przepraszająco.
— Proszę mi wybaczyć, panie kapitanie, ale... Przyzna pan, że nikomu nie jest miło być zamieszanym w
sprawę... w sprawę morderstwa. I właśnie dlatego.:. Dlatego nieco rozminąłem się z prawdą, to znaczy
częściowo... Bo...
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że widział się pan z panem Pawelskim?
— Tak... Rzeczywiście... Widziałem się z nim...
— Kiedy?
— W niedzielę, w niedzielę po południu.
— Dobrze, że pan się do tego przyznał z własnej woli. Odciski palców i tak pozwoliłyby nam stwierdzić
pańską obecność w mieszkaniu Pawelskiego. Proszę mi powiedzieć, czy odwiedził pan Pawelskiego
przypadkowo, czy też to było umówione spotkanie?
— Umówiłem się z nim. Oczywiście.
— A jaki był cel tej wizyty?
— Żadnego specjalnego celu nie było. Tak sobie. Chcieliśmy troszkę porozmawiać. Niedziela, święto,
człowiek ma więcej wolnego czasu.
Szymański poruszył się niecierpliwie.
— Panie Borzycki — powiedział ostrym głosem, w którym czuć było hamowany gniew. — Może
wreszcie przestanie pan ze mnie robić wariata. Znamy się nie od dzisiaj i chyba pan zdaje sobie sprawę z
tego, że takim głupim gadaniem nie zamydli mi pan oczu.
— Ależ, panie kapitanie...
— Proszę nie przerywać. Pawelski był stroicielem, a pan handluje walutą...
— Już nie, panie kapitanie. Zrezygnowałem. Nie chcę się narażać.
— Niezupełnie mnie pan p_rzckonał. Być może, że pan nieco ograniczył swą działalność. Słyszałem, że
obecnie interesuje się pan handlem samochodami. Ale przypuszczam, że od czasu do czasu dla stałych
klientów coś pan i w walucie załatwi.
Borzycki skromnie spuścił oczy.
— Czasami tak jest trudno odmówić zaprzyjaźnionej osobie. Ja jestem, panie kapitanie, człowiekiem
bardzo uczynnym i z tego powodu....
— Więc odwiedził pan Pawelskiego w sprawie transakcji walutowej.
— Poniekąd, panie kapitanie. To znaczy... Nie miałem na uwadze jakichś osobistych, materialnych
korzyści. Po prostu przyjacielska pomoc.
— Nie wiedziałem, że uważał pan Pawelskiego za swojego przyjaciela.
— Och, to tylko taki facon de parter. panie kapitanie. Pan Pawelski był ojcem sympatii mojego kolegi.
A ojcowie sympatii kolegów są naszymi przyjaciółmi. Zresztą... starszy człowiek. Należało mu pomóc w...
— Czy Pawelski często kupował dolary?
— Nie kupował, panie kapitanie. Sprzedawał.
— Ale, żeby móc sprzedać, musiał najpierw kupić — zauważył Szymański.
— Tak wychodzi.
— Czy nabywał walutę za pośrednictwem pana?
— Nie przypominam sobie, panie kapitanie. To było tak dawno.
— Znowu zaczyna pan tracić pamięć, panie Borzycki?
— Nie. To znaczy... Być może... że kiedyś...
— Sprzedał pan Pawelskiemu dolary.
— Nie mogłem odmówić pomocy ojcu Grażyny.
— A teraz Pawelski chciał odsprzedać te dolary.
— Właśnie. Widocznie potrzebował gotówki.
— Na co potrzebował gotówki?
— Nie mam pojęcia. Nie interesowałem się sprawami pana Pawelskiego. Cóż mnie to mogło obchodzić.
Prosił, żeby sprzedać... no to...
— I wtedy, w niedzielę po południu, przyszedł pan do Pawelskiego, żeby od niego zabrać walutę.
— Prosił mnie, panie kapitanie.
— Duża to była suma?
— Sto pięćdziesiąt.
— I podczas rozmowy zostawił pan u niego na biurku okulary przeciwsłoneczne, będące własnością
Waldemara Tokarskiego.
— Widocznie. Dokładnie sobie nie przypominam.
— Ale przypomina pan sobie, że pan miał te okulary?
— Chyba tak. Nie przysiągłbym, ale raczej tak.
— W niedzielę wieczorem był pan w Grand Hotelu w większym towarzystwie.
— Zabawiliśmy się trochę.
— Proszę mi powiedzieć, czy pański kolega, Waldemar Tokarski, dużo pił?
— O ile dobrze pamiętam, to raczej sporo.
— Czy mógł się wtedy upić?
— Trudno mi powiedzieć, panie kapitanie. Waldek ma bardzo mocną głowę.
— W pewnym momencie opuścił wasze towarzystwo.
— To prawda. Gdzieś spłynął. Nawet Grażynie było przykro, bo nie miał jej kto odprowadzić do domu.
A właściwie ja chciałem, ale ona nie chciała. Powiedziała, że zaczeka na Waldka. Została w Grandzie, w
hallu.
— Czy Tokarski zwierzał się panu z jakichś swoich kłopotów materialnych?
— A kto z nas nie ma kłopotów materialnych, panie kapitanie. Ciągle wszyscy odczuwamy brak
gotówki. Można powiedzieć, że to u nas choroba społeczna, nigdy nie kończąca się epidemia.
Szymański potrząsnął głową.
— Nie o to mi chodzi. Chciałem się od pana dowiedzieć, czy Tokarski miał ostatnio jakieś specjalne
kłopoty pieniężne?
— Nic mi o tym nie wspominał. Nie rozmawialiśmy na ten temat.
— Czy pański kolega grywa w karły?
— Waldek? Rzadko. On raczej woli koniki.
— Chodził pan z nim na wyścigi?
— Od czasu do czasu, raczej rzadko. Ja nie lubią hazardu. To za bardzo wciąga. Momentalnie można się
spłukać.
— A jak Pawelski odnosił się do Tokarskiego?
Borzycki wzruszył ramionami.
— Nie bardzo wiem, ale wydaje mi się, że niezbyt serdecznie. Podobno kiedyś o mało go w mordę nie
strzelił i gdyby nie Grażyna...
— To rzeczywiście. stosunki między nimi nic były szczególnie miłe — uśmiechnął się Szymański. — A
dlaczego właściwie pan Pawelski był przeciwny znajomości córki z Waldemarem?
— Nie wiem. Chyba uważał Waldemara za lekkoducha, za człowieka mało poważnego. Pan wie, panie
kapitanie, jak to jest. Ojciec nigdy nic bywa zadowolony z amanta swojej córki. Chciałby, żeby jakiś
królewicz z bajki do niej przyjechał, a tu o królewiczów w dzisiejszych czasach coraz trudniej. Najwyżej
jakiś badylarz...
Szymański znów się uśmiechnął.
— To prawda. Marzenia monarchistów są w naszej epoce coraz mniej realne. Niech mi pan jeszcze
powie, gdzie Pawelski przechowywał dolary?
— Nie mam zielonego pojęcia, panie kapitanie. Jak przyszedłem, miał już wa-
" lutę naszykowaną, a gdzie ją trzymał, tego nie wiem. Może w starej skarpetce?
— Albo była jakaś skrytka w mieszkaniu?
— Nie wiem. Słowo honoru, że nie wiem. Zupełnie się tym nie interesowałem.
— Czy sprzedał pan już te sto pięćdziesiąt dolarów?
— Jeszcze nie.
— Niech pan je odda pannie Grażynie.
— Rzecz jasna, panie kapitanie. Właśnie miałem taki zamiar. Ale... Chciałem prosić...
— O co chodzi?
Borzycki miał zafrasowaną minę.
— Chciałbym prosić, żeby pan kapitan był łaskaw nie robić z tego żadnego użytku, że ja te dolary...
Pawelskiemu... Ja naprawdę tak tylko przez życzliwość... Nie dla żadnej korzyści materialnej... Broń Boże...
Po prostu zwykła przysługa. Mam nadzieję, że pan kapitan nie... nie tego...
Szymański machnął ręką.
— Daj pan spokój. Niech pan zwróci te dolary Grażynie. A ja osobiście bardzo bym się cieszył, żeby
pan wreszcie znalazł sobie jakąś uczciwą pracę.
— Szukam, panie kapitanie, szukam czegoś odpowiedniego, ale to nie takie proste. Na pewno coś sobie
znajdę. Postaram się. Coś mi już obiecują. Dziękuję za życzliwość, panie kapitanie.
ROZDZIAŁ V
Szymański nie był zadowolony z dotychczasowych wyników śledztwa. Miał wprawdzie na tapecie dwóch
podejrzanych, ale tak naprawdę nie był przekonany ani o winie Waldemara Tokarskiego, ani Borzyckiego.
Każdy z nich mógł oczywiście być mordercą Pawelskiego, niektóre jednak szczegóły budziły poważne
wątpliwości.
Jeżeli Tokarski zdecydowałby się odwiedzić ojca swojej dziewczyny o tak późnej porze, to Pawelski
najprawdopodobniej nie wpuściłby go do mieszkania
i nie wdawałby się z nim w żadne rozmowy, zwłaszcza
że chłopak dużo tego wieczoru pił i na pewno nie wyglądał na trzeźwego. Poza tym Pawelski w momencie
śmierci był kompletnie ubrany. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś w u-palny wieczór siedział w swoim
własnym mieszkaniu w marynarce, w starannie zawiązanym krawacie... Robiło to takie wrażenie, jakby
Pawelski kogoś oczekiwał. Można przypuszczać, że chodziło o jakąś oficjalną wizytę. Albo gdzieś się
wybierał i niespodziewany gość zaskoczył go? W takim jednak wypadku napastnik raczej zadałby cios z
przodu, a nie w tył głowy. Było rzeczą mało prawdopodobną, żeby Pawelski odwrócił się tyłem do
niespodziewanego i niepożądanego gościa.
Pozostawała jeszcze sprawa tych gorączkowych poszukiwań, połączonych nawet z zerwaniem posadzki.
Czy można sobie wyobrazić, że pijany Waldemar wtargnął do mieszkania Pawelskiego, zabił go i zaczął
czegoś szukać? Czego? Pieniędzy? Waluty? Czy zabierałby sit; aż do zrywania posadzki? Przecież musiałby
sio. liczyć z tym, że lada chwila wróci Grażyna. Nie miałby czasu na takie dokładne poszukiwania.
Borzycki? Mały kombinator, waluciarz, pośrednik przy sprzedaży używanych samochodów. Mógł
ukraść dolary Pawelskiemu, ale żeby zabić... Także mało prawdopodobna koncepcja. Tego typu ludzie
kradną, oszukują, kombinują rozmaite kanty, ale nie zabijają. Zresztą w jakim celu Borzycki zabijałby
Pawelskiego? Zęby mu zabrać dolary? Dałoby się to przecież zrobić i bez dokonywania zbrodni.
Po dokładnym przemyśleniu całej-sprawy Szymański bardzo sceptycznie ustosunkował się do swojej
dotychczasowej działalności i doszedł do melancholijnego wniosku, że znalezienie zabójcy stroiciela z
Mokotowskiej nie będzie rzeczą prostą i że zabierze mu dużo czasu. Należało bardzo starannie i wnikliwie
zapoznać się z życiem, ze zwyczajami oraz z bliższym i dalszym otoczeniem Pawelskiego. Dotychczasowe
informacje na ten temat były niezmiernie skąpe, prawie żadne.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że nowy duch wstąpił w Szymańskiego w1 momencie, kiedy w jego
gabinecie pojawił się z raportem porucznik Szerniak. Młody człowiek prawic dwa dni spędził w mieszkaniu
Pawelskiego i pracował rzetelnie, przeglądając książki, czasopisma, stare gazety, listy, a nawet rachunki za
telefon, za gaz i światło. Była to iście mrówcza praca, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że ojciec Grażyny
nic lubił niczego wyrzucać i miał zwyczaj gromadzić w swoim pokoju stosy wszelkiego rodzaju gratów,
szpargałów, nikomu niepotrzebnych przedmiotów. Należał do tego typu ludzi, którzy uważają, że każda
rzecz może się kiedyś przydać, nie wyłączając kapsli od butelek po mleku, sznurków, torebek, korków,
gwoździ, starych kalendarzy.
— No i jak tam? — spytał Szymański z nadzieją w glosie. — Znaleźliście coś ciekawego?
— Myślę, że chyba tak — odparł skromnie Szerniak, ale jego błyszczące oczy świadczyły o tym. że nic
na próżno stracił tyle czasu w mieszkaniu stroiciela.
— Pokażcie.
Porucznik wyjął z teczki dużą, szarą kopertę i wysypał jej zawartość na biurko.
— Może najciekawszy jest list Zenona Pawelskiego — powiedział, rozprostowując złożoną kartkę
niebieskiego papieru.
— Zenon Pawelski to brat zamordowanego.
— Tak. Ten z Mokotowa.
List był niesłychanie zwięzły, tylko kilka zdań:
,,Drogi Hieronimie, wczoraj otrzymałem twoją kartkę. Przyznają, że zostałem bardzo niemile
zaskoczony twoimi bezwzględnymi żądaniami. Nie posiadam w chwili obecnej takiej sumy, abym mógł
spłacić twoją cześć. Musiałbym chyba sprzedać willę, ale to byłaby ostateczność. Myślę, że powinniśmy się
spotkać i porozmawiać. Mam nadzieją, że nie wystąpisz przeciwko mnie na drogę sądową. Nie powinieneś
tego robić. Zastanów się. To byłoby szarganie naszego nazwiska. Pozdrawiam cię serdecznie, twój brat
Zenon.
P.S. Pomyśl o naszych dzieciach. Ty masz córkę, ja mam trzech synów. Niechżeż nie doczekają tej
chwili, żeby ich ojcowie...
Ostatnie słowa zamazane były atramentem.
Szymański skończył czytać i spojrzał na porucznika.
— Więc sądzicie, że to może być zbrodnia na tle porachunków rodzinnych?
— Właśnie — przytaknął z ożywieniem Szerniak. — Wcale nie wykluczone. Spotkali się, tak jak
proponował Zenon Pawelski, doszło między nimi do awantury i Zenon braciszka trzasnął w ciemię tą
figurką. Wiemy od Grażyny, że jej ojciec nie żył w najlepszej zgodzie z bratem. Szymański pokiwał głową.
— Tak. To rzeczywiście wiemy. Należałoby sprawdzić alibi Zenona Pawelskiego.
— Czy mam się tym zająć, obywatelu kapitanie?
— Wydaje mi się. że będzie lepiej, jeżeli ja porozmawiam ze stryjem Grażyny — powiedział po
namyśle Szymański. — Dla was będę miał inną robotę. Co tam jeszcze ciekawego znaleźliście na
Mokotowskiej?
— Rachunki telefoniczne. W drugiej połowie lutego i w pierwszej połowie marca Pawelski sześć razy
telefonował do Zakopanego. O, proszę, tutaj mam rachunki za te rozmowy.
Szymański pochylił się nad biurkiem.
— Rzeczywiście — powiedział z zainteresowaniem. — Sześć rozmów w ciągu mniej więcej miesiąca.
Ciekawe. A przedtem albo potem nie rozmawiał z Zakopanem?
— Nie. Przejrzałem rachunki za telefon z ostatnich dwóch lat. Żadnej rozmowy z Zakopanem.
— To rzeczywiście dosyć interesujące. Jak wam się wydaje, jaki mógł być powód tych rozmów
telefonicznych?
— Ja myślę, obywatelu kapitanie — uśmiechnął się Szerniak. — Myślę, że takie częste rozmowy... Bo
ja wiem zresztą... Nie chciałbym...
— Mówcie, mówcie śmiało — zachęcił go Szymański.
— Myślę, że powodem tych telefonów mogła być na przykład dziewczyna.
Szymański poklepał młodszego kolegę po ramieniu.
— Nie jest wykluczone, że trafiliście w dziesiątkę. Chercher la femme. Zakochany stroiciel. No cóż...
nie ma rzeczy niemożliwych na tym świecie. Piękna pani wyjeżdża w góry. żeby się trochę o-rfalić i
wygrzać w marcowym słońcu, a stęskniony amant telefonuje co parę dni. Wydaje mi się, że to brzmi dosyć
prawdopodobnie. Ale nie bawmy się w zgadywanie. Przede wszystkim trzeba sprawdzić, do kogo należy ten
numer w Zakopanem. Zajmiecie się tym. Macie jeszcze coś ciekawego?
— Tylko ogłoszenia z Życia Warszawy: ..Sprzedam pianino marki Bechstein w dobrym stanie". W
ciągu jednego tygodnia ogłoszenie to ukazało się dwa razy. Ktoś je zakreślił czerwonym ołówkiem.
Prawdopodobnie Pawelski.
— Podano numer telefonu?
— Oczywiście.
Szymański skrzywił się z powątpiewaniem.
— No cóż... To chyba najsłabsza poszlaka. Wiemy przecież, że Pawelski od czasu do czasu zajmował
się handlem fortepianami, pianinami. Bechstein — znana firma. Najprawdopodobniej chciał pośredniczyć w
tej transakcji i coś na tym zarobić.
— Nie powinniśmy zapominać, że Pawelski był z zawodu stroicielem — wtrącił Szerniak.
— I co z tego?
— Właściwie nic... — Szerniak trochę się zmieszał. — Przyszło mi tylko na myśl, że może motywów
zbrodni należałoby szukać w samym zawodzie denata, na przykład w jego transakcjach. Muzycy to dosyć
specyficzne środowisko.
— Widzę, że macic ochotę zainteresować się tym ogłoszeniem z Życia Warszawy — uśmiechnął się
Szymański. — Nie zgłaszam sprzeciwu. Zorientujcie się, kto jest właścicielem podanego numeru telefonu i
czy transakcja z Bechsteinem doszła do skutku. Może to nam dać jakieś dodatkowe informacje dotyczące
osoby Pawelskiego. Czy to już wszystko, co zdobyliście w mieszkaniu na Mokotowskiej?
— Tak, obywatelu kapitanie, chyba wszystko. Bo o tej kopercie z popiołem pewnie nie ma co mówić.
— Z jakim popiołem?
— W szufladzie biurka znalazłem dużą kopertę, a w niej resztki spalonego papieru, zmieszane z
płatkami róży.
— Z płatkami róży? — powtórzył Szymański. — Czyżby Pawelski był aż takim romantykiem? Czyżby
w tej formie przechowywał listy od ukochanej?
— Ja to samo sobie pomyślałem, obywatelu kapitanie — ucieszył się Szerniak. — Pomyślałem, że może
ta kobieta zażądała spalenia swoich listów, a on...
— Koniecznie sprawdźcie te rozmowy telefoniczne z Zakopanem —?. powiedział Szymański.
***
Zenon Pawelski nie był człowiekiem zbyt komunikatywnym. Nie silił się na żadne uprzejmości, unikał
zbędnych słów i niezwykle zwięźle odpowiadał na pytania. Robił wrażenie człowieka skrytego, zamkniętego
w sobie, nie ulegającego żywszym uczuciom. Wysoki, kościsty, miał szerokie, kanciaste ramiona i długie
ręce zakończone potężnymi, żylastymi dłońmi. Do tych dłoni pasował raczej młot kowalski aniżeli
przyrządy kreślarskie.
Szymański powiedział kilka uprzejmych zdań, a nie znajdując oddźwięku u swego rozmówcy, przystąpił
do właściwego tematu.
— Nie chciałbym zabierać panu zbyt wiele jego cennego czasu. Będę się streszczał.. Chodzi mi o
informacje dotyczące osoby pańskiego tragicznie zmarłego brata.
Milczenie.
— Sądzę, że właśnie od najbliższej rodziny mogę się czegoś dowiedzieć o życiu zamordowanego —
mówił dalej Szymański, nie zrażony brakiem reakcji. — Zdaje pan sobie chyba sprawę z tego, że
powodzenie śledztwa zależy w dużym stopniu od sumy wiadomości, pozwalających odtworzyć możliwie jak
najdokładniejszy wizerunek zmarłego, z uwzględnieniem oczywiście kręgu bliższych i dalszych znajomych
oraz jego przyzwyczajeń, słabostek, zamiłowań itp.
Pawelski poruszył niechętnie swymi kościstymi ramionami.
— Cóż ja mogę panu powiedzieć...?
— No, przecież zamordowany był pańskim bratem — zniecierpliwił się Szymański.
Ten sam ruch ramionami.
— Nie kontaktowałem się z moim bratem. Nic nie wiem o jego życiu.
— I w ogóle nie widywał pan brata?
— Nie.
— Czy wolno wiedzieć, dlaczego?
— To są moje osobiste sprawy. Nie mam zamiaru mówić na ten temat.
— Można by przypuszczać, że śmierć brata nie zrobiła na panu większego wrażenia.
.
— Tak. A to z tej prostej przyczyny, że przez szereg lat nie widywaliśmy się. Właściwie mój brat nie
istniał dla mnie.
— Trochę dziwne stosunki rodzinne — powiedział Szymański i zaraz dodał: — Chyba mimo wszystko
mógłby mi pan coś powiedzieć na temat swojego brata. Chociaż kilka informacji dotyczących jego
usposobienia, charakteru.
Pawelski zapatrzył się przed siebie. Jego szare- zimne oczy zasnuły się jakby ledwie dostrzegalną mgłą.
— Hieronim był bardzo impulsywny — powiedział wolno. — Łatwo się emocjonował. Entuzjazmował
się każdym nowo poznanym człowiekiem. Był bezkrytyczny w stosunku do ludzi. Przypuszczam, że właśnie
to stało się przyczyną jego gwałtownej śmierci.
— Chciałbym od pana coś usłyszeć o byłej żonie pańskiego brata.
— To zła kobieta.
— Dlaczego tak pan ją negatywnie ocenia?
— Takie jest moje zdanie. Tłumaczyłem Hieronimowi, żeby się z nią nie żenił, ale... Niepodobna mu
było nigdy nic wytłumaczyć, jeżeli chodziło o kobiety.
— Zakochał się.
— Ślepo, bezkrytycznie. On zawsze tak...
— Czy pański brat był romantykiem?
— Tak... chyba tak, chyba można by to tak określić. Hieronim był niepoprawnym romantykiem. Kto
wie, czy właśnie to go nie zgubiło.
— Co pan robił w niedzielę? — spytał nagle Szymański.
Pawelski spojrzał na niego zaskoczony.
— W niedzielę? A co to pana obchodzi?
— Tajemnica? — uśmiechnął się Szymański.
— Żadna tajemnica. Całą niedzielę przesiedziałem w domu, miałem robotę, pracowałem.
— Czyli spędził pan niedzielę w rodzinnym gronie.
— Nie. Nie było rodzinnego grona. Żona z chłopcami wyjechała na tydzień do Kazimierza. Jeszcze nie
wróciła.
— Dużo pan ma dzieci?
— Trzech synów. Dlaczego to pana interesuje?
Szymański znowu się uśmiechnął.
— Tak sobie spytałem, panie inżynierze, absolutnie bez żadnych ubocznych myśli. A wracając do
sprawy pańskiego brata, chciałbym się jeszcze dowiedzieć, kiedy widział go pan po raz ostatni?
— Bardzo dawno. Chyba ze dwa lata temu. Dokładnie nie pamiętam.
— I od tamtego czasu nie kontaktowali się panowie?
— Nie.
— A może pan korespondował z bratem?
— Nie.
— Niedobrze, że usiłuje pan zataić pewne fakty — powiedział Szymański z zafrasowaną miną. — W
takich sytuacjach nie należy kłamać. To może postawić pana w bardzo niekorzystnym świetle.
Twarz Pawelskiego gwałtownie poczerwieniała.
— Wypraszam sobie! — krzyknął, zaciskając potężne pięści. — Jak pan śmie zarzucać mi kłamstwo?
Szymański wolnym, opanowanym ruchem wyjął z teczki list znaleziony w mieszkaniu stroiciela.
— Nie mam zwyczaju, panie inżynierze, rzucać słów na wiatr. Jeżeli coś mówię, to zawsze potrafię to
udowodnić? Proszę. Jestem w posiadaniu listu, który pan swego czasu napisał do brata. Niech pan nie
próbuje go zniszczyć. To się na nic nie zda. Poleciłem wykonać fotokopię. I właśnie chciałbym z panem
porozmawiać na temat tego listu.
— Nie będę z panem o tym rozmawiał — mruknął Pawelski.
— Eee — Szymański z niedowierzaniem spojrzał na swego rozmówcę. — Pan chyba nie mówi tego
poważnie, panie inżynierze.
— Najzupełniej poważnie. To są moje osobiste, rodzinne sprawy i nikomu nic do tego.
— Czy pan obstaje przy swoim postanowieniu?
— Tak.
Szymański ruchem pełnym rezygnacji rozłożył ręce.
— No cóż... trudno — powiedział z westchnieniem, — Nie chciałem uciekać się do zbyt drastycznej
argumentacji, ale skoro mnie pan do tego zmusza...
— O czym pan mówi? O jakiej argumentacji?
— Panie inżynierze — powiedział cierpliwie Szymański, jak nauczyciel, który pragnie wbić do głowy
swemu uczniowi jakąś oczywistą prawdę. — Mam wrażenie, że pan nie bardzo sobie zdaje sprawę z
zaistniałej sytuacji. Proszę uważnie posłuchać. Dokonano zbrodni. Został zamordowany pański brat, do
którego był pan bardzo niechętnie, a nawet wrogo usposobiony. Twierdził pan przed chwilą, że nawet nie
prowadził pan z nim żadnej korespondencji, a tymczasem ja jestem w posiadaniu listu napisanego pańską
ręką. A wiec usiłował mnie pan wprowadzić w błąd. W liście tym jest mowa o sprawach pieniężnych. Jakaś
poważniejsza suma należała się od pana pańskiemu bratu. Nie chce pan na ten temat ze mną rozmawiać. Czy
naprawdę nie rozumie pan, że może być pan podejrzany o to zabójstwo?
Pawelski siedział milczący. Był teraz bardzo blady. W kącikach zaciśniętych ust zebrała się ślina, której
nie wycierał. Pięści w dalszym ciągu miał zaciśnięte.
Szymański odruchowo cofnął się. Chciał mieć przed sobą trochę większą przestrzeń. Patrząc na tego
człowieka nie był pewien, czy nie zostanie zaatakowany.
— Sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli zdecyduje się pan ze mną szczerze porozmawiać — odezwał się po
chwili.
Pawelski przez pewien czas oddychał ciężko.
— Wice... więc pan przypuszcza, że to ja zabiłem mojego brata — powiedział wreszcie schrypniętym,
przerywanym głosem.
— Ja nic nie przypuszczam — pospiesznie zapewnił go Szymański. — Prowadzę śledztwo w
sprawie tego morderstwa i zbieram materiały. Nie można się dziwić, że odwiedziłem pana — brata
zamordowanego. Moim zadaniem jest zebrać jak najwięcej materiału informacyjnego. Pan odmawia
pewnych wyjaśnień, co jest rzeczą bardzo nierozsądną. Po pierwsze utrudnia mi pan moją i tak Już liełatwą
pracę, a po drugie stawia się pan w bardzo niemiłej i dwuznacznej sytuacji.
Pawelski otarł spocone czoło.
— Czego pan chce ode mnie?
— Chciałbym się dowiedzieć, z jakiego tytułu był pan winien swojemu bratu większą sumę pieniędzy. Z
listu można wnioskować, że chodziło o jakieś sprawy spadkowe. Między innymi napisał pan do brata tak
brzmiące zdanie: „Nie posiadam w chwili obecnej takiej sumy, abym mógł spłacić twoją część".
— Tak. To chodziło o spadek — powiedział Pawelski. — Spadek po naszym ojcu... willa, place,
gotówka.
— Jaką to wszystko mogło mniej więcej mieć ogólną wartość?
— Myślę, że chyba ponad dwa miliony złotych. Sama willa warta jest co najmniej milion.
— I tylko pan wszedł w posiadanie tego spadku?
— Tak.
— Dlaczego?
— Taka była wola naszego ojca. Zapisał wszystko mnie, pod warunkiem, że połowę oddam bratu.
— I nie oddał pan.
— Nie. To znaczy spłaciłem tylko drobną część. Potem moje sprawy zaczęły się niezbyt dobrze układać.
Popadłem w długi. Nie mogłem zapłacić bratu jego części.
— Czy wolno zapytać, dlaczego pański ojciec zapisał cały spadek panu?
— Mój brat był wówczas w Ameryce Południowej. Nie wiadomo było, kiedy wróci i czy w ogóle wróci.
Ojciec, żeby nie komplikować sprawy, zapisał wszystko mnie.
— Czy pański brat często dopominał się o swoją należność?
— Nie. W ogóle się nie dopominał. Przez parę lat nie było o tym mowy.
— I nagle zażądał pieniędzy.
— Tak. Byłem nawet tym zaskoczony.
— I postawił sprawę na ostrzu noża.
— Tak. Groził, że mnie poda do sądu,
— Hm — Szymański wyjął z kieszeni paczką papierosów i poczęstował Pawelskiego. — Niech mi pan
łaskawie powie, panie inżynierze, dlaczego pański brat tak niespodziewanie zaczął dopominać się o
pieniądze? Co się stało?
— Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. —- I nie wie pan, dlaczego potrzebował większej gotówki?
— Nie mam pojęcia.
— Może grał w karty albo na wyścigach?
— Nie. Hieronim nigdy nie miał żadnych skłonności do hazardu.
— Może pił?
— Nie. W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. Chyba, żeby rozpił się w ostatnim czasie, ale nic
sądzę. Myślę, że doszłyby mnie jakieś wiadomości na ten temat.
Szymański zamyślił się.
— No tak... — powiedział po chwili. — To dosyć istotna sprawa. Spróbujmy wspólnymi siłami
zastanowić się nad tym, dlaczego pański brat ni z tego, ni z owego potrzebował znacznej kwoty. W jakich
sytuacjach ludzie nagle potrzebują dużo pieniędzy? Hazard, pociągający za sobą tak zwane „długi
honorowe", defraudacja konieczność zwrócenia do kasy brakującej gotówki, szantaż, grożący poważnymi
konsekwencjami, wszelkiego rodzaju nałogi, jak alkohol, narkotyki i wreszcie kobiety. Twierdzi pan, że
pański brat nie miał pociągu do hazardu. Defraudacja także nie wchodzi w grę, ponieważ uprawiał wolny
zawód i nigdzie nie pracował. Z zebranych przeze mnie informacji nie wynika, żeby pański brat był
alkoholikiem czy narkomanem. A kobiety? Co pan o tym myśli, panie inżynierze?
Pawelski wzruszył ramionami.
— Cóż ja mogę myśleć. Powiedziałem już, że od bardzo dawna nic utrzymywałem kontaktu z moim
bratem. Nic nie wiem o jego życiu osobistym. Ale... jeżeli się to panu na coś przyda, mogę powiedzieć, że
mój brat łatwo ulega! kobietom, one zawsze wywierały na niego ogromny wpływ. Pod tym względom był
niepoprawny.
— Przepraszam, że zabieram panu tyle czasu — powiedział z uprzejmym uśmiechem Szymański. —
Chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie. Co pan sądzi o pańskiej bratanicy?
— O Grażynie? Dobra dziewczyna, zdolna. Myślę, że powinna zrobić karierę jako pianistka, jeżeli...
— Jeżeli co? — podchwycił Szymański.
— Jeżeli się nie zmarnuje przez jakiś idiotyczny romans. W tych sprawach wdała się w ojca.
Bezkrytycznie odnosi się do mężczyzn.
— Czy słyszał pan coś o Waldemarze Tokarskim?
— Nic. Ani nie znam tego człowieka, ani o nim nie słyszałem.
Szymański podziękował za rozmowę, pożegnał się i wrócił do komendy. Usiadłszy za swoim biurkiem,
głęboko się zamyślił. Zastanawiał go fakt, że żaden z kandydatów na mordercę nie miał alibi.
***
Porucznik Szerniak okazał się inteligentnym i sumiennym współpracownikiem. Nazajutrz już z samego
rana przybiegł do komendy z nowymi informacjami.
— Towarzyszu kapitanie, sprawdziłem te rozmowy z Zakopanem.
— No i co?
— Pawelski łączył się z prywatnym pensjonatem „Szarotka". Rozmawiałem z właścicielką, panią
Kocimską. Początkowo bardzo źle było słychać, ale wreszcie dogadaliśmy się. Pamięta, że w marcu
telefonował z Warszawy parę razy pan Pawelski, i prosił panią Wroczyńską, która właśnie od połowy lutego
do połowy marca przebywała w tym pensjonacie.
— Czy Pawelski tam przyjeżdżał?
— Nic. Tylko telefonował.
— Czy nikt inny nie telefonował" do pani Wroczyńskiej?
— Owszem. Właścicielka pensjonatu twierdzi, że były jeszcze inne telefony, ale nie potrafiła podać
żadnego nazwiska.
— Jestem z was bardzo zadowolony. — Szymański z uśmiechem spojrzał na młodego człowieka. —
Dobra robota, kolego. Działacie operatywnie.
— Staram się, towarzyszu kapitanie.
— A więc z tego wszystkiego wynika, że 'nasz Pawelski romansował z panią Wroczyńską — mówił
dalej Szymański. — Chyba, żeby ich łączyły jakieś interesy, ale nie wydaje mi się. Sprawdźcie, kim jest
amatorka wiosennego słońca w górach. Dowiedzcie się, gdzie mieszka, co robi, czy ma męża itd.
— Już wszystko sprawdziłem, towarzyszu kapitanie.
— Brawo. Działacie rzeczywiście błyskawicznie. Więc jak wyglądają personalia tej pani?
Porucznik wyjął z kieszeni pomiętą kartkę papieru i starannie ją rozprostował.
— Joanna Wroczyńska, z domu Kubisiak, lat 32, mężatka. Mąż jest skromnym urzędnikiem w
Ministerstwie Handlu Wewnętrznego.
— A ona co robi ?
— Dobre wrażenie. Nigdzie nie pracuje. Przesiaduje chętnie w kawiarniach, lubi się zabawić. Ładna i
bardzo szykowna babeczka. Może się podobać i to nawet bardzo.
— Widzieliście ją?
— Jasne. Chciałem podejść do niej na ulicy, ale zrezygnowałem.
— I słusznie — powiedział Szymański. — Nigdy nie trzeba brać zbyt ostrego tempa. Ale skądżeście
zdobyli o niej tyle informacji?
— Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi — uśmiechnął się porucznik. — Pogadało się trochę z sąsiadami,
trochę- z dozorcą.
— I powiadacie, że taka elegancką kobieta.
— Bardzo. Pierwsza klasa. Szykowna, umie się ubrać, umie się ruszać. Wszyscy mężczyźni oglądają się
za nią na ulicy.
Szymański w zamyśleniu poskrobał się za uchem.
— Wiecie co? To by się zgadzała...
— Co takiego? — zainteresował się Szerniak.
— Rozmawiałem z tym Pawelskim z Mokotowa, bratem zamordowanego.
— O właśnie, obywatelu kapitanie. Miałem was zapytać, jak wypadła ta rozmowa ?
— No cóż... Rozmowa wypadła nieźle. Mamy ewentualnie jeszcze jednego kandydata na mordercę.
— Ten list?
— Tak. Chodziło o sprawę spadkową. Ojciec zostawił synom spadek wartości paru milionów złotych.
— Niezła sumka.
— Tak. Sporo forsy. I stroiciel zaczął się dopominać o swoją część.
— A Zenon Pawelski nie miał forsy albo nie chciał dać... i w łeb braciszka — dokończył Szerniak.
Szymański skinął głową.
— Właśnie. Takiej ewentualności nie możemy wykluczyć. Ten Zenon Pawelski to kawał chłopa,
barczysty, a łapy ma jak bochenki chleba. Wystarczyłoby, gdyby piąchą zaprawił stroiciela. Nic
potrzebowałby żadnej figurki z brązu. Z drugiej strony nie każdy, kto ma duże i muskularne dłonie, musi
być mordercą. Ale powinniśmy go bardzo poważnie brać pod uwagę. W trakcie rozmowy powiedział mi o
swym bracie interesującą rzecz, a mianowicie, że stroiciel był człowiekiem niezwykle czułym na kobiece
wdzięki.
— To rzeczywiście pasowałoby z tą Wroczyńską — podchwycił Szerniak. — Zakochał się w babce,
która go solidnie żyłowała z forsy.
— Tak. Całkiem prawdopodobne. Zaczął nagle potrzebować większej gotówki. Sprzedawał dolary,
zażądał od brata swojej części spadku. To wcale niewykluczone, że ukochana miała duże wymagania.
— Tym bardziej że mąż ma skromniutką pensyjkę, która na pewno nie wystarcza na taki styl życia —
dorzucił porucznik. — Już same ciuchy, które na niej widziałem, warte ładne parę złotych. A pewnie
stroiciel finansował i wyjazd do Zakopanego. Za prywatny pensjonat także trzeba nieźle bulnąć. 'Teraz
musimy się tylko zastanowić, obywatelu kapitanie, jaki związek mógł mieć ten ewentualny romans z
morderstwem?
— Ja proponuję zazdrosnego męża — powiedział z uśmiechom Szymański. — Jak wam podoba się taka
koncepcja? Urzędnik ministerstwa też człowiek, także może ulegać namiętnościom. Zazdrość jest bardzo
silnym uczuciem.
— To prawdopodobne — zgodził się Szerniak. — Przyznaję, że taką ewentualność i ja brałem ppd
uwagę w swoim rozumowaniu. Facet musiał przecież zdawać sobie sprawę, że jego żona ma jakieś boczne
dochody. Jakiś czas to tolerował, aż wreszcie szlag go trafił i...
Szymański sięgnął po papierosa i zaczął go ugniatać w palcach.
— No cóż... Wydaje mi się, kolego, że przede wszystkim nie wolno nam obracać się w sferze
prz3'puszczcń. Musimy się upewnić, czy rzeczywiście pomiędzy stroicielem a piękną panią Wroczyńską
istniał jakiś romans. Spróbuję ją odwiedzić. Zobaczymy, jak zareaguje na moją wizytę. Gdzie mieszka?
— Na Saskiej Kępie. Mam tu zanotowany dokładny adres.
***
Szymański wezwał do komendy Grażynę. Była smutna, ale już zupełnie spokojna. Utkwiła w kapitanie
wyczekujące spojrzenie i milczała.
Poczuł się niewyraźnie. Wiedział przecież, jaką tragedię przeżyła, i zdawał sobie doskonale sprawę, że
podobne rany nie zabliźniają się szybko. Nie był pewny, czy wolno mu rozmawiać z tą dziewczyną o tak
drażliwych sprawach, jak przeżycia miłosne jej tragicznie zmarłego ojca, z drugiej jednak strony czas naglił
i każdy dzień pracował na korzyść mordercy. Tm dalej od zbrodni, tym trudniej zdemaskować jej autora. To
był truizm dobrze znany każdemu początkującemu pracownikowi służby śledczej.
Zaczął rozmowę od stereotypowych zdań na temat pogody, następnie spytał o samopoczucie, doradzając
wyjazd z Warszawy na parotygodniowy wypoczynek i wreszcie przystąpił do właściwego celu
spotkania.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział — że nie daję pani spokoju, ale dobro śledztwa wymaga ode
mnie zebrania jak najwięcej informacji dotyczących pani ojca. Niech mi pani powie, ale tak zupełnie
szczerze, czy czuje się pani na siłach rozmawiać ze mną o swoim ojcu?
Skinęła głową.
— Tak. Pragnę, żeby morderca mojego ojca został schwytany.
Szymański odetchnął z wyraźną ulgą. Postawa dziewczyny ułatwiała mu sytuację. Bał się płaczu,
histerycznych spazmów i zapewnień, że nie zależy jej absolutnie na tym, żeby zbrodniarz poniósł zasłużoną
karę, ponieważ to i tak nie wskrzesi jej biednego ojca. Takich oświadczeń słyszał już y/ swej karierze wiele i
za każdym razem bardzo go one denerwowały.' Uważał je za pewien rodzaj afektacji, której nienawidził.
— Cieszę się, że pani jest gotowa współdziałać z nami. Mogę panią zapewnić, że sprawę zabójstwa pani
ojca traktujemy niezwykle poważnie i dołożymy wszelkich starań, ażeby sprawiedliwości stało się zadość.
— Dziękuję — powiedziała cicho. Widać było, że panowanie nad sobą kosztuje ją dużo wysiłku.
— Zupełnie przypadkowo dowiedziałem clę, że ojciec pani był zainteresowany pewną kobietą, która
nazywa się Joanna Wroczyńska. Czy pani coś wie o tej sprawie?
— Tak. Wiem, że to była sympatia mojego ojca.
— Zna pani może osobiście panią Wroczyńską?
— Nie. Widziałam tylko Jej fotografię. Ojciec krył się przede mną z tą znajomością. Nigdy nie chciał
rozmawiać na jej temat. Kiedyś nawet bardzo się rozgniewał, gdy coś zaczęłam mówić o...
— Czy pani zauważyła, że ojciec ostatnio często bywał zdenerwowany, niespokojny?
— Tak. Zauważyłam.
— Jak pani sobie tłumaczy to zdenerwowanie?
— Nie wiem. Wydaje mi się, że tatuś miał jakieś kłopoty finansowe, ale o tym także nigdy ze mną nie
rozmawiał.
— Czy nie sądzi pani, że znajomość ojca z panią Wroczyńską pociągała za sobą znaczne wydatki?
— To możliwe. Właściwie tak myślałam.
— I nigdy nie miała pani ochoty zobaczyć tej kobiety?
— Oczywiście, że miałam, ale nie chciałam się wtrącać do osobistych spraw mojego ojca. Tak jakoś...
— Rozumiem — Szymański zapalił papierosa i przez chwilę patrzył w zamyśleniu na smugę dymu. —
Czy ojciec pani był w tym roku w Zakopanem?
— Był. W zimie.
— Może pani pamięta, w którym miesiącu?
— O ile sobie przypominam, to chyba w lutym. Tak... tak... na pewno... na początku albo w połowie
lutego.
— Długo przebywał w Zakopanem?
— Nie, niedługo. Parę dni, najwyżej tydzień.
— Pojechał może z panią Wroczyńską?
— Tego na pewno nie wiem, ale podejrzewam, że chyba tak.
— Nie odprowadziła pani ojca na dworzec?
— Nie. Tatuś nie chciał, żebym go odprowadziła.
— Czy pani nie jest już zmęczona rozmową?
— Nie. Zresztą to nie ma żadnego znaczenia.
— Chciałbym jeszcze panią spytać, czy pani nie podejrzewa kogoś o tę zbrodnię?
— Nie.
— I nie wyobraża sobie pani nawet, komu mogłoby zależeć na śmierci pani ojca?
— Nie.
— Czy pani orientowała się, że ojciec lokował gotówkę w dolarach?
Szymańskiemu wydało się, że dziewczyna jak gdyby zawahała się przez chwilę.
— Nie — powiedziała może trochę nazbyt stanowczo. — Nie orientowałam się. Dopiero teraz... kiedy
Ziutek Borzycki zwrócił mi dolary, które dostał od taty do sprzedaży.
— To pani spotkała się z panem Borzyckim?
— Tak. Był u mnie.
— A z panem Tokarskim także się pani widziała?
Zmieszała się.
— Nie. Z nim się nie widziałam — odparła cicho.
— Nie starał się z panią zobaczyć? — się Szymański.
— Tak... chciał... ale ja nie chciałam. Szymański nie dopytywał się, dlaczego Grażyna nie zgodziła się
zobaczyć ze swoim chłopcem. Podziękował dziewczynie za rozmowę i uprzejmie odprowadził ją do drzwi.
Natychmiast po jej wyjściu do pokoju wbiegł podniecony Szerniak.
— Sensacja, obywatelu kapitanie
— Co się stało?
— Waldemar Tokarski aresztowany. W tej spółdzielni, w której pracował, wykryto manko na pięćdziesiąt
tysięcy.
Szymański gwizdnął przeciągle.
— O, do licha. To sporo jak na niego. Nie wiecie, co zrobił z tą forsą?
— Podobno grał na wyścigach. Kapitan potarł dłonią czoło.
— Chwileczkę... Musimy się zastanowić, to nam wprowadza nowy element do sprawy. Chłopak
gwałtownie potrzebował gotówki, żeby pokryć manko. Wiedział od swojego kumpla, tego Borzyckiego, że
ojciec Grażyny ma dolary...
— Właśnie — podchwycił Szerniak. — Mógł słyszeć o tych dolarach. Poszedł do Pawelskiego i
poprosił go o pożyczkę. Ten mu odmówił, a wtedy Tokarski...
Szymański ruchem ręki przerwał porucznikowi.
— Wolnego, wolnego. Nie galopujcie. Nie zapominajcie o tym, że Pawelski był kompletnie ubrany.
— Może umówił się z panią Wroczyńską i właśnie wychodził na randkę?
— Bardzo wątpliwe. Chyba, żeby mąż Wroczyńskiej wyjechał gdzieś służbowo. Sądzę, że raczej
spotykali się w czasie urzędowania Wroczyńskiego. Ona przecież nigdzie nie pracuje, stroiciel także nie był
związany określonymi godzinami. W tych warunkach dogodniejsze były poranki aniżeli wieczory.
— To prawda — zgodził się Szerniak.
— Tym bardziej że o pokój w hotelu wcale nie tak łatwo. Pawelski mógł co prawda wynajmować jakiś
prywatny lokalik, ale to bardzo kosztowna zabawa.
— Zdaje się, że w ogóle to była dla niego bardzo kosztowna zabawa, ten flirt z Wroczyńską —
powiedział Szymański.
— Wiecie co, kolego? Coś wam zaproponuję. Sprawdźcie na wszelki wypadek, czy Wroczyński był w
niedzielę w Warszawie, a ja spróbuję pogawędzić sobie z jego piękną małżonką.
***
Pani Joanna Wroczyńska zrobiła na Szymańskim wrażenie. Musiał bezstronnie przyznać, że dla tej
kobiety można było stracić głowę, nawet nie będąc starzejącym się stroicielem. Brunetka o ogromnych
fiołkowych .oczach i pełnych, zmysłowych ustach miała w sobie tyle kobiecego wdzięku, połączonego z
jakimś pozornie niedostrzegalnym, ale w rzeczywistości niesłychanie agresywnym seksem, że trudno było
sobie wyobrazić mężczyznę, który zdołałby się wydobyć zwycięsko % jej sideł. A te sidła umiała zastawiać
po mistrzowsku.
Nie dała oczywiście poznać po fobie, że niemile ją zaskoczyła wizyta oficera milicji i przyjęła swego
gościa tak, jakby na niego od dawna z utęsknieniem czekała.
— Proszę, panie kapitanie, proszę. Bardzo się cieszę, że pan mnie odwiedził. Muszę się panu przyznać,
że od dawna marzyłam o tym, żeby osobiście poznać milicjanta. Wasza praca zawsze mnie niesłychanie
fascynuje. Ile to trzeba poświęcenia, ile wnikliwej obserwacji psychologicznej, ile sprytu i wyrobienia
życiowego. Doprawdy szczerze podziwiam pracowników milicji, tych bezimiennych bohaterów, którzy stoją
na straży naszego mienia, naszego spokojnego snu. Społeczeństwo jeszcze niedostatecznie potrafi ocenić tę
ciężką, żmudną, często niewdzięczną pracę. Ludzie nie zdają sobie sprawy, ile w rzeczywistości
zawdzięczają funkcjonariuszom milicji. Myślę, że jesteście zbyt skromni, zbyt pozostajecie w cieniu.
Należałoby może więcej pisać o milicji, kręcić filmy, poświęcone jej pracy, pokazywać w telewizji, nadawać
słuchowiska radiowe. To niesprawiedliwe, że ludzie tak ofiarni, tak pełni poświęcenia, których praca łączy
się często z niebezpieczeństwem, zagraża życiu, nie są w pełni doceniani.
Ale babka ma gadane — pomyślał Szymański i zakaszlał, chcąc wreszcie przerwać ten monolog.
Rzuciła mu szybkie, jakby trochę niespokojne spojrzenie. W fiołkowych oczach błysnęło nieme pytanie.
— Ja tak się zagadałam, a pan na pewno napiłby się kawy. Zaraz zaparzę.
— Niech się pani nie trudzi — zaprotestował żywo Szymański. — Ja tylko na chwileczkę...
— Nawet chwileczkę będzie nam się milej gawędzić przy filiżance dobrej kawy. Zapewniam pana, że
umiem ją parzyć.
Po chwili wniosła na srebrnej tacy maszynkę z kawą, filiżanki, cukiernicę i kryształowy talerz z
kruchymi ciasteczkami.
— Bardzo jestem ciekawa, jak panu będzie smakowała...
— Już z zapachu wnioskuję, że znakomita — uśmiechnął się Szymański. Przez cały czas uważnie
obserwował piękną panią Joannę i nie miał wątpliwości, że robi absolutnie wszystko, żeby go zbić z tropu i
na dalszy plan odsunąć właściwy temat ich rozmowy.
Cwana babeczka — pomyślał i umoczył wargi w gorącym aromatycznym płynie.
— Znakomita — powiedział z przekonaniem. — Pani jest rzeczywiście mistrzynią w parzeniu kawy.
— Bardzo pan uprzejmy — uśmiechnęła się, zakrywając oczy długimi rzęsami. — Kawa byłaby
mocniejsza, gdyby trochę dłużej postała. Proszę, niech pan spróbuje tych ciasteczek. Sama piekłam.
Szymański spróbował ciasteczek, stwierdził, że „wyśmienite" i znowu sięgnął po filiżankę z kawą. W tej
chwili posłyszał wewnętrzny głos: „Trzymaj się, Władek. Jak tak dalej pójdzie, ślicznotka owinie cię koło
małego palca". W żaden sposób nie mógł zaprzeczyć, że Joanna Wroczyńska fascynowała go swą urodą.
Chcąc wiec samego siebie przywołać do porządku, powiedział :
— Serdecznie dziękuję za takie miłe przyjęcie i poczęstunek, ale odwiedziłem panią w ściśle
określonym celu.
Rzuciła mu zalotne spojrzenie.
— Gdyby mnie pan nawet odwiedził bez żadnego określonego celu. także byłby pan mile widzianym
gościem, panie kapitanie.
Szymański pomyślał, że już najwyższy czas skończyć z tym flirtem.
— Chciałbym z panią porozmawiać o panu Hieronimie Pawelskim.
Zmarszczyła brwi. jakby w ten sposób pragnęła pobudzić do szybszego działania swą pamięć.
— Pawelski... Pawelski... O kim pan mówi? Kto to jest ten jakiś pan Hieronim Pawelski?
Szymański uśmiechnął się. Głupio zagrywa — pomyślał, głośno zaś powiedział:
— Chyba pani nie przypuszcza, że pozwoliłbym sobie ją niepokoić, nie mając absolutnie żadnych
informacji na temat pani i pana Pawelskiego. Zaprzeczanie oczywistym faktom może panią postawić w
bardzo dwuznacznej sytuacji. Wiem, że pani przyjaźniła się z Hieronimem Pawelskim. Dlaczego usiłuje pani
to ukryć?
Przygryzła dolną wargę i odwróciła głowę. Każdy jej ruch był starannie wyreżyserowany.
— Jestem mężatką — powiedziała cicho.
— Rozumiem. Pani oczywiście wie, że pan Pawelski został zamordowany?
— Tak. Straszne nieszczęście. Głęboko to przeżyłam. Nie chciałam wprost wierzyć...
— Czy pani mąż był w domu w niedzielę?
— Podejrzewa pan Henryka o tę zbrodnię?! Ależ to nonsens!
— Czy pani mąż był w niedzielę w domu? — powtórzył pytanie Szymański.
— Oczywiście, że był w domu. A gdzież miał być?
— Mógł na przykład wyjechać służbowo.
— Nie. Henryk nigdzie nie wyjeżdżał. W ogóle bardzo rzadko wyjeżdża.
— I przez cały wieczór, przez całą noc pani mąż był w domu?
— Tak... to jest... był...
— Proszę nie kłamać — upomniał Szymański. — Ja i tak dowiem się prawdy, jeżeli nie od pani, to od
męża, a jeśli nie od niego, to jeszcze od kogoś innego.
Po raz pierwszy od początku ich rozmowy spojrzała na niego z nieukrywaną złością.
— Więc dobrze. Powiem panu. Mój mąż poszedł wieczorem na spacer. Wolno przecież każdemu pójść
na spacer, prawda?
— Ależ oczywiście — zapewnił ją żywo Szymański. — To bardzo wskazane dla zdrowia. Czy można
wiedzieć, o której mniej więcej mąż wyszedł z domu?
— Chyba już było po dziewiątej. — A o której wrócił?
— Dokładnie nie wiem. Spałam. Gdzieś około trzeciej.
— Dość długi spacerek. Czy mąż często urządza sobie takie przechadzki?
— Nie. To wyjątkowo. Posprzeczaliśmy się i dlatego...
— Na jaki temat była la sprzeczka?
— Takie tam nasze małżeńskie sprawy... Któreż małżeństwo się nie sprzecza? — uśmiechnęła się z
pewnym wysiłkiem. — A pan żonaty?
— Na szczęście nie — odparł Szymański.
— Dlaczego powiedział pan „na szczęście nie"?
— Ponieważ bardzo nie lubię nocnych spacerów. Ale wracajmy do tematu naszej rozmowy. Więc
twierdzi pani, że mąż wrócił około trzeciej do domu.
— Na miłość boską! Chyba nie podejrzewa pan Henryka... mojego męża o to morderstwo. To
niesłychanie spokojny, łagodny człowiek.
— Proszę pani — głos Szymańskiego zabrzmiał rzeczowo, oficjalnie. — Przychodzi taka chwila, że
nawet najspokojniejszy i najłagodniejszy człowiek traci cierpliwość, panowanie nad sobą i wtedy może być
zdolny do różnych czynów.
— Ale dlaczego...? Dlaczego Henryk miałby zabijać Hieronima... to znaczy Pawel-skiego?
— Czy nigdy nie słyszała pani o tym, że mąż bywa zazdrosny o żonę?
Roześmiała się. W jej niewesołym śmiechu dźwięczała drwina.
— Henryk? Zazdrosny? Co też pan, panie kapitanie...?
— Dlaczego pani wyklucza taką ewentualność?
Wzruszyła ramionami. — No, bo to jest niemożliwe. Henryk nigdy nie był o mnie zazdrosny.
— Wiedział przecież, że pani go zdradza.
— Możliwe.
— I co?
— I nic.
— I godził się z tym?
— A cóż miał robić? Mógł się najwyżej ze mną rozwieść, ale nie chciał.
— Pan Pawelski nie był oczywiście pierwszym i jedynym pani przyjacielem.
Pogroziła mu palcem.
— O, panie kapitanie, zaczyna pan być nazbyt niedyskretny. To nieładnie.
Szymański doznał uczucia wstrętu. Cynizm tej kobiety był obrzydliwy. Wyobraził sobie, co musiał
przeżyć skromny urzędnik zakochany w swej żonie i nie będący w stanie z mizernej pensji zaspokoić jej
potrzeb, kupić futer, sukien, biżuterii, zapłacić za pobyt w Zakopanem, w Krynicy, nad morzem. Tak,
Wroczyński mógł zabić Pawelskiego.
— Chciałbym pani zadać jeszcze jedno pytanie.
— Słucham? Niech pan pyta. Już i tak zadał mi pan bardzo wiele niemiłych pytań.
— Cóż robić? Większość mego życia spędzam na zadawaniu ludziom niemiłych i kłopotliwych pytań.
Chciałbym wiedzieć, dlaczego właściwie poślubiła pani swego obecnego męża? Sądząc z tego, co
usłyszałem, nie kocha go pani.
— Och, ja Henryczka bardzo lubię, przyzwyczaiłam się do niego, ale...
— Ale;..?
— No cóż... On jest tylko skromnym urzędnikiem. Mało zarabia. Pan wie najlepiej, jakie są u nas te
urzędnicze pensyjki. Nie sposób się utrzymać na jakim takim poziomie, a ja przecież muszę jakoś żyć, ubrać
się, zabawić. Zdaje pan sobie chyba sprawę z tego, że taka kobieta jak ja nie jest stworzona do nędzy.
Początkowo to wszystko zupełnie inaczej wyglądało. Henryk miał bogatego stryja w Południowej Ameryce,
w Argentynie, po którym spodziewaliśmy się dużego spadku. Ten stryj był już starym człowiekiem,
schorowanym. Ale zachciało mu się grać na giełdzie, nakupił jakichś bezwartościowych, jak się potem
okazało, akcji i stracił cały majątek. Zostawił po sobie tylko długi. To był dla nas obojga okropny cios.
— Tak, to przykre — przyznał Szymański. Wstał, podziękował za kawę i pożegnał się z piękną żoną
skromnego urzędnika.
Zbiegając po schodach, myślał o tym, że przybył mu jeszcze jeden kandydat na mordercę, który nie miał
alibi.
Wroczyński był rzeczywiście skromnym urzędnikiem. Należał do tego typu ludzi, których się w ogóle
nie zauważa. Niczym nie wyróżniał się z tłumu szarych, podobnych do siebie osobników. Można było
rozmawiać z nim wielokrotnie 1 nie móc sobie przypomnieć jego twarzy.
— Poprosiłem pana do nas, do komendy — powiedział uprzejmie Szymański — ponieważ pragnę
porozmawiać o pewnej bardzo dyskretnej i drażliwej sprawie.
— Tak. Wiem. — Glos Wroczyńskiego brzmiał matowo, bezbarwnie. — Chodzi o zamordowanie
kochanka mojej żony, niejakiego Hieronima Pawelskiego. Ja nie zabiłem tego człowieka, panie kapitanie,
ale niestety nie mam alibi.
Szymański trochę się speszył. Zaskoczyło go to bezpośrednie, a jednocześnie zupełnie beznamiętne
oświadczenie.
— Pan tak po prostu p tym mówi...? Wroczyński nieznacznie wzruszył ramionami.
— A dlaczegóż nie miałbym mówić po prostu?
— No... to są jednak sprawy dość przykre, bardzo intymne.
— Zależy, jak się do tego podchodzi, panie kapitanie. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet
do kochanków własnej żony. Ja się przyzwyczaiłem. No, bo cóż mam robić? — Głos Wroczyńskiego był w
dalszym ciągu beznamiętny. — Kocham moją żonę i nie wyobrażam sobie życia bez niej. Niestety nie mogę
jej dać tego, czego potrzebuje. Moja pensja jest bardzo skromna, a ukraść nie mam co. Trochę spinaczy,
kilka kartek papieru, ołówek. Łapówki także mi nikt nie da, bo i za co? Absolutnie nic ode mnie nie zależy,
o niczym nie decyduję. Cóż więc pozostaje? Zadowolić się pensją. A moja żona... — Nagle się ożywił. Oczy
mu zabłysły, twarz zapłonęła rumieńcem. — Widział pan przecież moją żonę, rozmawiał pan z nią. To
niezwykła kobieta, wspaniała. Taka kobieta potrzebuje oprawy, musi się elegancko ubrać. Nie włoży
przecież byle łacha z domu towarowego. To kobieta stworzona do jedwabi, nie do kretoników czy jakichś
tam flanelek. Nie mogę mieć do niej o to pretensji, że chce błyszczeć, że pragnie podkreślić swoją niezwykłą
urodę. Niech pan sam powie, panie kapitanie, czy można mieć do niej o to pretensję?
Szymański słuchał i nie wierzył własnym uszom. Po raz pierwszy w swej wieloletniej pracy oficera
śledczego spotkał się z tego rodzaju postawą życiową. Właściwie nie wiedział, jak traktować tego
człowieka, czy jako alfonsa, czy teł jako nieszczęśliwego wariata, opętanego miłością do zwykłej
prostytutki? Nie miał zresztą najmniejszego zamiaru wdawać się z nim w dyskusję na temat moralności.
Uważał to za stratę czasu. Powiedział: i
— W czasie naszej rozmowy pańska żona wspomniała mi, że w niedzielę wieczorem wynikła między
państwem sprzeczka.
— Tak.
— I że pan poszedł na długi spacer.
— Tak.
— O co się państwo posprzeczali?
— Nic takiego — odparł wymijająco Wroczyński. — Już dobrze nie pamiętam.
— Może chodziło o Pawelskiego?
— Tak.
— Więc jednak była to scena zazdrości.
Wroczyński energicznie potrząsnął głową.
— Nie, skądże? Jeżeli pan tak nalega, to już powiem. Tak, posprzeczaliśmy się na temat Pawelskiego.
Uważałem, że Joanna nie powinna była tak go wykorzystywać finansowo. To nie był człowiek bardzo
zamożny. Właściwie nie mógł sobie pozwolić na takie wydatki. Moja żona jest trochę zbyt bezwzględna,
jeżeli chodzi o pieniądze. Może to brzmi paradoksalnie, ale stanąłem w obronie tego biednego stroiciela. No
cóż... zakochał się. Nie ma na świecie mężczyzny, który nie zakochałby się w mojej żonie.
Szymański zaczynał mieć wątpliwości, czy wszystko, co mówił ten człowiek, nie było świetnie
wyreżyserowaną mistyfikacją, czy „skromny urzędnik" nie robił go w konia. To, co słyszał, wydawało się
zupełnie nieprawdopodobne.
— Więc po tej sprzeczce z żoną poszedł pan na spacer?
— Tak. Nie mogłem wytrzymać w domu. Czułem potrzebę ruchu.
— O której pan wyszedł?
— Było chyba parę minut po dziewiątej.
— A o której pan wrócił?
— Za piętnaście trzecia. Patrzyłem na zegarek.
— Dosyć długi spacerek — zauważył Szymański.
— Tak. Długo szedłem. Bardzo się zmęczyłem. Nie jestem przyzwyczajony do takich marszów.
— I gdzie pan tak chodził?
— Szedłem przed siebie Wałem Miedzeszyńskim.
— I oczywiście nikogo znajomego pan nie spotkał.
— Skądże? W nocy? Na samym początku naszej rozmowy, panie kapitanie, powiedziałem panu, że nie
mam alibi. Ale mogę.... pana zapewnić, że... nie zabiłem Pawelskiego. Nie czułem do niego nienawiści. Żal
mi go było.
Szymański doszedł do wniosku, że niczego więcej już się nie dowie.
— Bardzo panu dziękuję za taką szczerą i interesującą rozmowę.
— Nie ma za co — powiedział poważnie Wroczyński i podniósł się z krzesła.
Po wyjściu męża pięknej pani Joanny, Szymański zanotował na kawałku papieru: . Tokarski, Borzycki,
Zenon Pawelski i Wroczyński. Który z nich? W tym momencie najbardziej podejrzany wydawał mu się
Wroczyński. Morderstwo w afekcie. Zazdrość. Jednak był zazdrosny. Ale czego szukał w mieszkaniu
Pawelskiego? Dlaczego miałby zrywać posadzkę? A może cała sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej?
Może kto inny zamordował, a kto inny szukał czegoś w mieszkaniu stroiciela?
ROZDZIAŁ VI
Porucznik Szerniak był ambitnym młodym człowiekiem. Absolutnie nie wystarczało mu codzienne
urzędowanie w komendzie. Pragnął się wykazać zdolnościami, inteligencją, sprytem. Chciał zrobić karierę w
dobrym znaczeniu tego słowa.
Zdawał też sobie doskonale sprawę z tego, że czynny udział w śledztwie, prowadzonym przez kapitana
Szymańskiego, to dla niego duża szansa życiowa. Postanowił też niczego nie zaniedbać. Zakreślono
czerwonym ołówkiem ogłoszenia w Życiu Warszawy nie dawały mu spokoju. To był właściwie jedyny
dotychczas element, związany z zawodową pracą stroiciela z Mokotowskiej. Należało to dokładnie zbadać.
Z samego rana zastukał do drzwi szefa.
Szymański z dużą życzliwością powitał swego asystenta. Polubił tego rzutkiego, pełnego dobrych chęci
chłopaka i uważał, że „będą z niego ludzie".
— No i co nowego, kolego? Przychodzicie z jakąś sensacją?
— Na razie nie mam żadnej sensacji — uśmiechnął się Szerniak. — Ciągle myślę o tych ogłoszeniach
zbycia Warszawy.
— Sprzedam Bechsteina w dobrym stanie — przypomniał Szymański.
— Właśnie. Zapomniałem wam powiedzieć, obywatelu kapitanie, że ten sam numer telefonu, który był
podany w Życiu, znalazłem także w notatniku Pawelskiego. Z tego by wynikało, że specjalnie zainteresował
się tym Bechsteinem.
— To był jogo zawód. Stroił fortepiany, pośredniczył w sprzedaży. Takich transakcji Pawelski
przeprowadzał zapewne bardzo wiele.
***
Pani Eliza była w fatalnym nastroju. Bardzo źle sypiała, straciła apetyt, nie mogła spokojnie usiedzieć
na jednym miejscu. Jej nerwy były w takim stanie, że zastanawiała się, czyby nie zwrócić się o pomoc do
lekarza. Byle głupstwo wyprowadzało ją z równowagi. Zatruwała życic gosposi, pokłóciła się prawie ze
wszystkimi przyjaciółkami.
Karola unikała. Bała się go. Zaraz pierwszego dnia po powrocie znad morza zauważyła, że dzieje się z
nim coś niedobrego, coś, co ją niepokoiło, a nawet chwilami napawało przerażeniem. Starała się jak
najmniej przebywać w domu, na noc zamykała się na klucz, tak lawirowała, żeby nie zostawać sam na sam z
mężem.
Przez parę najbliższych dni po przyjeździe z Jastrzębiej Góry nie chciała spojrzeć prawdzie w oczy, nie
miała odwagi. Kiedy Karol poszedł rano do pracy, zawołała do swojego pokoju gosposię.
— Teresko!
— Słucham?
— Proszę mi powiedzieć, jak tam było podczas mojej nieobecności?
— W porządku, proszę pani.
— Byliście zdrowi?
Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę. Niezwykła troskliwość jej chlebodawczyni zdumiała ją.
— Oczywiście, proszę pani. Byliśmy zupełnie zdrowi. Pana trochę gardło bolało po lodach, ale przeszło.
— Czy ktoś przychodził?
Tereska zarumieniła się na wspomnienie elektrotechnika Zbyszka.
— E, kto by miał przychodzić? — odparła zmieszana. — Nikt nie przychodził. — Nagle przypomniała
coś sobie i dodała pewniejszym głosem: — A, prawda. Przecież był ten stroiciel.
Eliza poczuła lodowate zimno przesuwające się wzdłuż kręgosłupa.
— Stroiciel? Jaki stroiciel?
— No, zwyczajny — roześmiała się Tereska. — Taki, co stroi fortepiany. Pan go sprowadził, żeby
nastroił pianino.
— Po co go sprowadził? — spytała Eliza, siląc się na spokój.
— No, przecież mówię: żeby nastroił pianino. Pan chciał je sprzedać. Bo faktycznie na co pianino, kiedy
na nim nikt nie gra. Tylko miejsce zajmuje. Stale je trzeba odkurzać. Pan dał ogłoszenie do gazety. No to
przyszedł ten stroiciel i nastroił.
— Niech Tereska wraca do kuchni — powiedziała pani Eliza.
Stroiciel... Bechstein... Karol... Jezus Maria!... Jezus Maria.
Nie mogła. Nie miała odwagi. Przerażenie paraliżowało ją. Bała się spytać Karola. Bała się sprawdzić.
Bała się nawet patrzeć w kierunku pianina. A przecież musiała, musiała się przekonać, mieć absolutną
pewność. Więc w nocy podniosła się z tapczana i podeszła do „Bechsteina w dobrym stanie", jak było
podane w ogłoszeniu.
Po nieprzespanej nocy wstała ze straszliwym bólem głowy, zdenerwowana, zupełnie roztrzęsiona.
Początkowo miała zamiar porozmawiać z Karolem, ale zaraz zrezygnowała z tego. Nie czuła się na siłach.
Zaczekała, aż wyjdzie do pracy, Tereskę wysłała po zakupy i, skradając się jak złodziej, weszła do pokoju
męża. Szuflady biurka nie były zamknięte. Nigdy tego nie robiła, ale tym razem... Gorączkowo zaczęła
przewracać jakieś papiery, listy, rachunki. Wreszcie znalazła to, czego szukała. Książeczka czekowa. Czuła,
że blednie. Podczas jej pobytu w Jastrzębiej Górze Karol podjął z konta bankowego trzydzieści pięć tysięcy.
Straszne przypuszczenia zaczynały przybierać realne kształty.
A potem ta zupełnie niepotrzebna awantura z gosposią. Wszystkiemu winne rozdygotane, roztrzęsione
nerwy. Wystarczy byle głupstwo, żeby...
Tereska wróciła z zakupami i zaraz zabrała się do prasowania. Była także podniecona, ale zupełnie
inaczej, radośnie. Kupując pomidory spotkała Zbyszka, który zaprosił ją do kina. Miał już bilety do
„Śląska". Bardzo się ucieszyła. Chłopak podobał jej się i często o nim myślała.
Zabrała się do roboty z ogromnym wigorem, ale... Ale czasami zbytni wigor przy pracy okazuje się
niebezpieczny, szczególnie jeśli chodzi o prasowanie. W pewnym momencie czeska popelina przyżółciła się
niepokojąco właśnie w tym miejscu, gdzie były misternie wyhaftowane monogramy. Wtedy zajrzała do
kuchni pani Eliza i zaczęło się.
Doprowadzona do szewskiej pasji pani Eliza krzyczała na coraz wyższych rejestrach swego i tak już
dość wysokiego głosu.
— Tyle razy ci mówiłam, skończona idiotko, żebyś nie prasowała monogramów takim gorącym
żelazkiem, spójrz tylko coś narobiła, niezdaro jedna! Wszystkie przyżółcone! Cztery najlepsze pana koszule!
Kompletna kretynka! Ja ci to z pensji potrącę! Ja cię wyrzucę! Ja ci...
Dziewczyna, oszołomiona początkowo potokiem jędrnych słów swej chlebodawczyni. zebrała się w
sobie i zaczęła się odszczekiwać.
— A co pani sobie wyobraża, że mnie tak bardzo zależy na pracy tutaj? Wszędzie dostanę robotę! I
większą pensję mi dadzą! A kto to w ogóle widział, żeby wyszywać monogramy na koszulach?! Może za
dawnych czasów była taka moda, ale nie dzisiaj. Fanaberie nie wiadomo jakie, a potem pretensje!
— Ja ci pokażę fanaberie, kretynko jedna! — wrzasnęła pani Eliza, nie mogąc się jakoś zdobyć na
urozmaicenie swego obelżywego słownictwa.
Nagle zadźwięczał energicznie dzwonek u drzwi wejściowych. Obie umilkły natychmiast i spojrzały na
siebie pytająco. Pani Eliza automatycznym ruchem poprawiła fryzurę.
— Idź, otwórz.
Teresa miała jeszcze oczy pełne łez.
— Pani sama otworzy — powiedziała niezbyt uprzejmie.
Dzwonek znowu się odezwał, tym razem bardziej natarczywie. Pani Eliza bez słowa skierowała się do
przedpokoju.
W drzwiach stał" młody człowiek i uśmiechał się uprzejmie. Przyodziany był schludnie, ale bez
przesadnej elegancji. Jego starannie wyprasowane spodnie świadczyły o tym, iż dbał o swój wygląd
zewnętrzny. Twarz miał pociągłą, opaloną, a oczy wesołe, pełne młodzieńczej radości życia.
Pani Eliza okiem doświadczonej kobiety błyskawicznie dostrzegła te wszystkie szczegóły i cofnęła się,
aby wpuścić przybyłego do przedpokoju.
— Przepraszam, że przeszkadzam. Widzę, że pani jest jakaś zdenerwowana. Może przyjdę innym
razem.
— Ach, proszę pana, z tymi gosposiami można doprawdy dostać rozstroju nerwowego. Właśnie przed
sekundą miałam straszną awanturę z moją pomocą domową.
— Nie warto się byle czym przejmować, proszę pani.
— Byle czym? Niech pan sobie wyobrazi, że ta dziewucha spaliła żelazkiem monogramy na koszulach
męża. Czeska popelina w najlepszym gatunku. Przywiozłam ją z Pragi. O, proszę, proszę tylko spojrzeć. —
Podniosła do góry koszulę, którą dotąd, trzymała w ręku.
Szerniak uważnie obejrzał przyżółcony monogram.
— Rzeczywiście, szkoda — powiedział współczująco. — Ale to się może da sprać?
Pani Eliza nagle oprzytomniała,
— Najmocniej pana przepraszam, że zawracam panu takimi głupstwami głowę, ale tak się
zdenerwowałam... Właściwie nie wiem, z kim mam przyjemność...
— Właśnie — podjął z ożywieniem młody człowiek. — To ja powinienem panią przeprosić.
Zapomniałem się przedstawić. Jestem porucznik Szerniak z Komendy Miasta.
Pani Eliza poczuła się tak, jakby ziemia rozstąpiła jej się pod nogami. Zdawało jej się, że zaraz zemdleje,
że stanie się coś strasznego. Nie mogła przemówić słowa. Największym wysiłkiem woli zdołała się jednak
opanować.
— Proszę, panie poruczniku, niechżeż pan pozwoli dalej. — Miała takie wrażenie, że to ktoś inny
wypowiedział te słowa.
Usiedli na wyściełanych krzesełkach koło okrągłego stoliczka. Przez krótką chwilę spoglądali na siebie
w milczeniu. Szerniak zastanawiał się nad tym, czyby nie zaatakować wprost, pani Eliza zaś zbierała
wszystkie' siły, żeby odzyskać chociaż względny spokój. W pewnym stopniu jej się to udało.
— Czy można pana poczęstować filiżanką kawy, panie poruczniku? — spytała, siląc się na pogodny
uśmiech.
— Dziękuję, właśnie wracam z kawiarni. Zresztą nie chcę pani zabierać zbyt wiele czasu. Jeżeli pani
pozwoli; to może od razu przystąpię do właściwego celu mojej wizyty.
— Proszę bardzo.
— A więc... biorę udział w śledztwie w sprawie zamordowania niejakiego Hieronima Pawelskiego.
Zrobiła zdziwioną minę.
— Nie rozumiem, dlaczego pan... co ja mam z tym wspólnego...?
— Czy znała pani Hieronima Pawelskiego?
— Nie. Skądże? Pierwszy raz słyszę to nazwisko. Nic nie rozumiem.
— Hieronim Pawelski był z zawodu stroicielem.
— Ach, tak — powiedziała obojętnie.
— Państwo mają pianino... — Szerniak spojrzał w kierunku instrumentu stojącego pod ścianą.
— Tak. Jak pan widzi.
— Czy pani gra na pianinie?
— Och, to było bardzo dawno. Kiedyś uczyłam się, chodziłam nawet do szkoły muzycznej, ale potem...
— Westchnęła głęboko. — Nie warto nawet wspominać. Małżeństwo...
Szerniak ze współczuciem pokiwa! głową.
— Tak. Czy można zapytać, jakiej marki jest to pianino?
— Bechstein. Doskonały instrument. Ale dlaczego pan pyta? Czyżby pan był pianistą?
— Nie, nie jestem pianistą, ale interesuję się ostatnio pianinem, jakie w swoim życiu nastroił Hieronim
Pawelski. Jak już wspomniałem, stroiciel został zamordowany.
— W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego pan kojarzy tragiczną śmierć tego biednego stroiciela z
moim pianinem? — powiedziała pani Eliza z dobrze udanym zdziwieniem.
— Czy to pani kazała nastroić swoje pianino? — spytał Szerniak.
Pani Eliza zawahała się przez ułamek sekundy. Zaraz jednak doszła do przekonania, że nie ma sensu
kłamać. Przecież Teresa widziała stroiciela, a nie można było wykluczyć, że ten młody porucznik i ją także
przesłucha.
— Nie. Niedawno wróciłam znad morza, z Jastrzębiej Góry. Podczas mojej nieobecności mój mąż,
chcąc mi zrobić niespodziankę, kazał nastroić pianino.
Z kolei Szerniak zrobił zdziwioną minę.
— Czy pani jest pewna, że mąż chciał pani zrobić niespodziankę?
— Oczywiście. Nie rozumiem pańskich wątpliwości.
— Bo widzi pani;. — Szerniak uśmiechnął się z zakłopotaniem. — W mieszkaniu tego stroiciela
znalazłem numer Życia Warszawy, w którym było ogłoszenie tej treści: „Sprzedam pianino marki Bechstein
w dobrym stanie". Został podany numer telefonu państwa, więc...
— Nic nie wiedziałam o tym ogłoszeniu —- powiedziała cicho pani Eliza. — Widocznie mój mąż...
— Mniejsza z tym — przerwał jej Szerniak. — To właściwie nie ma większego znaczenia. Z tego, co
usłyszałem, wnioskuję, że pani nie widziała stroiciela Pawelskiego.
— Nie, nie widziałam. Nie było mnie wtedy w Warszawie.
— Ale pani wie, że pianino zostało nastrojone.
— Tak, oczywiście. Nie znałam tylko nazwiska stroiciela. Nie bardzo rozumiem, skąd pan ma pewność,
że to akurat ten jakiś Pawelski...?'
— Czy pani gosposia jest w domu?
— Tak. A czegóż pan chce od mojej gosposi? — Pani Eliza straciła całą swą pozorną uprzejmość.
Szerniak wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki powiększone zdjęcie.
— Mam tutaj fotografię Hieronima Pawelskiego. Chciałbym się upewnić, że to właśnie on stroił pianino
państwa.
— A jeżeli nawet, to co z tego wynika?
— Absolutnie nic. Zwykła formalność. Chodzi nam o ustalenie, gdzie denat wykonywał swą pracę
zawodową po raz ostatni. Potrzebne nam to jest po prostu do całokształtu sprawy. Czy pani nie miałaby nic
przeciwko temu, żebym zamienił dwa słowa z gosposią?
Pani Eliza nieznacznie wzruszyła ramionami.
— A cóż mogłabym mieć przeciwko temu? Proszę chwilę zaczekać. — Wyszła do kuchni i wróciła z
Tereską. Dziewczyna miała jeszcze oczy zapuchnięte od płaczu. Najwidoczniej głęboko przeżyła
przypalenie żelazkiem monogramów na koszulach swego chlebodawcy.
Szerniak pokazał fotografię, znalezioną w mieszkaniu Pawelskiego.
— Czy pani widziała gdzieś tego człowieka? — spytał.
— Tak. Ten pan był tutaj i stroił pianino — odparła bez wahania.
— Jest pani tego pewna?
Głośno pociągnęła nosem.
— Jasne. Dobrze wyszedł na tym zdjęciu. Jak żywy.
— Dziękuję — uśmiechnął się Szerniak. — Może pani wracać do swoich zajęć.
Po wyjściu dziewczyny pani Eliza uznała za stosowne zaatakować przedstawiciela władzy.
— Przyznam się panu, panie poruczniku, że jestem bardzo niemile zaskoczona pańskim zachowaniem.
Opowiada mi pan o jakimś morderstwie, wypytuje pan mnie i moją gosposię. Czuję się doprawdy tak,
jakbym coś zawiniła, jakbym co najmniej była zamieszana w tę zbrodnię. Rozumiem, że pan chce się
wykazać gorliwością przed swoimi zwierzchnikami, ale wydaje mi się, że tego rodzaju przesłuchania
prowadzone na własną rękę są chyba sprzeczne z obowiązującymi przepisami. Szerniak udał zmieszanie.
— Bardzo panią przepraszam. Być może, że w pewnym stopniu nadużyłem trochę swoich kompetencji,
ale... No cóż... Pani rozumie...? Niedawno pracuję w milicji. Trafiła mi się taka poważna sprawa jak
morderstwo. Chciałbym zebrać jak najwięcej materiału informacyjnego, dotyczącego denata. Proszę się na
mnie nie gniewać.
Pani Eliza wspaniałomyślnie oświadczyła, że się nie gniewa. Szerniak raz jeszcze podziękował i
przeprosił. Na tym rozmowa skończyła się.
Znalazłszy się na ulicy, Szerniak zaczął wesoło pogwizdywać. Był w doskonałym humorze. Nie dałoby
się tego powiedzieć o pani Elizie.
***
— Więc twierdzicie z całą pewnością, że to jest taki sam monogram — powiedział Szymański.
Szerniak poczuł się trochę urażony wątpliwościami swego szefa.
— Głowę bym sobie dał uciąć, obywatelu kapitanie. To na pewno takie same monogramy.
Zapamiętałem dokładnie. Tak jakoś fikuśnie ten monogram wyhaftowany. Łatwo poznać. A poza tym kto
teraz haftuje na chustkach i koszulach monogramy? To starodawna moda.
— Hm — Szymański przesunął wierzchem dłoni po starannie wygolonym policzku. — Rzeczywiście
bardzo ciekawe. I mówicie, że się tak speszyła na wasz widok?
— Jakby w nią piorun trząsł. W ogóle ledwie mogła powiedzieć parę słów. Potem trochę się wzięła w
garść, ale widać było, że jest cholernie speszona.
— To wskazywałoby, że ma nieczyste sumienie i boi się milicji. Muszę przyznać, że mieliście rację,
interesując się tym ogłoszeniem w Życiu Warszawy.
Szerniak poczerwieniał z zadowolenia.
— Może wreszcie znaleźliśmy właściwy ślad, obywatelu kapitanie.
— Tak — Szymański w zamyśleniu pokiwał głową. — Wygląda na to, że państwo Przesieccy mają coś
wspólnego z zamordowaniem stroiciela. Pytanie teraz: kto? Inżynier Przesiecki czy jego żona?
— Znaleźliśmy męską chustkę — zauważył Szerniak.
— To nie ma znaczenia. Często się zdarza, że żona bierze chustkę męża, szczególnie wtedy, kiedy ma
katar. Męskie chustki są dużo większe. Teraz musimy sobie ustalić plan działania na najbliższą przyszłość.
— Zatrzymamy ich?
— Nie, Nie mamy dostatecznych podstaw. To, że znaleźliśmy w zsypie na śmieci chustkę ze śladami
krwi i z wyhaftowanym monogramom, nie wystarczy dla prokuratora. Wyłącznie na tej podstawie nie
podpisze nakazu aresztowania. Za mało, stanowczo za mało.
— No to co robimy? — spytał Szerniak. Stracił trochę swój pierwotny zapał i miał zafrasowaną minę.
Szymański, patrząc na niego, nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Nie martwcie się tak strasznie, kolego. Coś przecież wykombinujemy.
— Ale co?
— Po pierwsze musimy porozmawiać z panem Przesieckim, Przecież to on sprowadzi! stroiciela do
swego domu. A poza tym postaramy się o jakąś prawdopodobną wersję, która chociaż w przybliżeniu
przypominałaby realną sytuację. Trzeba ruszyćJantazją.
— A może cała sprawa wiąże się jakoś z tym pianinem? — powiedział Szerniak.
— Brawo ~-? ucieszył się Szymański, spoglądając z uznaniem na młodego człowieka. — Z ust żeście
mi to wyjęli. Ja także sądzę, że musimy bardzo poważnie brać pod uwagę tego „Bechsteina w dobrym
stanie". Zastanówmy się chwilę. Załóżmy, że pożycie małżeńskie Przesieckich nie jest najlepsze. Ona
wyjeżdża na wczasy nad morze, a on postanawia upłynnić jej pianino. Zgłasza się Pawelski, który pragnie
pośredniczyć w tej transakcji. Ogląda Bechsteina i stwierdza, że instrument jest rozstrojony. Oczywiście
trzeba nastroić, bo wtedy pianino będzie miało większą wartość. Pan inżynier wychodzi z domu, a stroiciel
zabiera się solidnie do roboty. Szerniakowi zabłysły oczy.
— I wtedy znajduje w pianinie coś... i — Otóż to — podchwycił Szymański.
— Znajduje w pianinie coś, co kompromituje inżyniera Przesieckiego.
— Co to mogło być?
— W tej chwili trudno zgadnąć. Mogły to być jakieś papiery, fotografie, listy... Bo ja wiem zresztą co?
Nieważne. W każdym razie coś, co stało się przedmiotem szantażu. Zakochany stroiciel potrzebował na
swoją Dulcineę większej forsy. To nie jest kobieta, która by się zadowalała byle czym. Wymagania rosną.
Pawelski żąda od Przesieckiego coraz większych sum. Wreszcie Przesiecki, doprowadzony do rozpaczy...
— Bierze z biurka figurkę z brązu i szantażystę w łeb — dokończył Szerniak.
— No to na co czekamy, obywatelu kapitanie? Aresztujmy faceta.
Szymański podniósł rękę do góry.
— Stop. Wolnego. Nie galopujcie. Musimy znaleźć bardziej konkretne dowody, a przede wszystkim
musimy wiedzieć, co było przedmiotem szantażu.
— Ale gdzie tego szukać?
— Zastanówmy się chwilę. Wszystko wskazuje na to, że Przesiecki nie znalazł w mieszkaniu
Pawelskiego tego, czego szukał. Mamy prawo tak sądzić, biorąc pod uwagę choćby zdenerwowanie
inżynierowej. Poszukiwania te były przecież bardzo powierzchowne i chaotyczne. Mu--siał się śpieszyć.
Teraz spróbujmy wydedukować, gdzie Pawelski schował kompromitujący Przesieckiego dokument-
Zważywszy, że był stroicielem...
— Także w pianinie! — wykrzykną! Szerniak.
Szymański klepnął porucznika po ramieniu.
— Brawo! Oczywiście. W pianinie Grażyny. Znalazł w pianinie i schował do pianina. To bardzo
prawdopodobne. Bierzcie płaszcz. Jedziemy na Mokotowską.
I rzeczywiście. W pianinie, na którym ćwiczyła Grażyna, znaleźli list. Tekst był krótki, zaledwie kilka
zdań. Szwajcarska firma BLANDITIA w języku niemieckim zawiadamiała pana inżyniera Karola
Przesieckiego, że prowizja w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów, należna mu z tytułu zawartej transakcji
na import leków do Polski, została wpłacona na jego konto w banku szwajcarskim.
Szymański uderzył dłonią w pożółkły już trochę firmowy papier.
— Szafa gra, kolego — powiedział wesoło. — Wszystko jasne. Teraz "czeka nas już tylko rozmowa z
inżynierem Przesieckim.
***
Nie próbował się bronić. Przyznał się do wszystkiego. Był zupełnie zrezygnowany. Tak, Pawelski
szantażował go. Dostał trzydzieści pięć tysięcy, ale ciągle było mu mało. To nigdy by się nie skończyło.
Umówili się na rozmowę w mieszkaniu Pawelskiego. Stroiciel żądał stu tysięcy. Doszło do ostrej scysji i...
— Czy użył pan tej statuetki, która stała na biurku? — spytał Szymański.
—Tak
— I potem wytarł pan ją chustką do nosa, którą wrzucił pan do zsypu na śmieci.
— Tak.
— To nie pan schował pismo szwajcarskiej firmy do swego pianina?
— Nie. To moja żona.
— I nie wiedział pan o istnieniu tego listu?
— Nie. To znaczy... ostatnio domyślałem się, że żona posiada jakieś dowody przeciwko mnie, bo
dawała mi do zrozumienia, że...
— Czy chciał się pan rozejść z żoną?
— Tak.
— A ona nie godziła się na rozwód?
— Tak.
— A jak to się stało, że żona weszła w posiadanie tego listu?
— Przyszedł podczas mojej nieobecności.
— I żona uznała to za świetną okazję, żeby mieć pana w ręku.
— Tak.
— Hm — Szymański nie przestawał notować. — Proszę mi jeszcze powiedzieć, za co właściwie firma
szwajcarska wypłaciła panu prowizję w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów? Czyżby leki, na które pan
zawarł transakcję, były przeterminowane?
Przesiecki zawahał się, ale widocznie doszedł do wniosku, że nie ma już sensu kłamać, bo po chwili
przyznał cicho:
— Tak. Były przeterminowane. Kapitan z nie ukrywanym obrzydzeniem spojrzał na niego.
Co za bydlę — pomyślał i zakończył wstępne przesłuchanie.
***
Szymański uporał się wreszcie ze sprawozdaniem.
— Ach te kobiety — powiedział. Porucznik spojrzał na niego zdziwiony.
— Nie rozumiem...
— To chyba proste. Zarówno Pawelskiego, jak i Przesieckiego zgubiła kobieta. Uważajcie, kolego,
uważajcie na kobiety.
Młody człowiek zasępił się.
— A ja właśnie, obywatelu kapitanie, zacząłem już myśleć o małżeństwie.
— Macic kandydatkę?
— Właściwie to jeszcze nie. Znam kilka miłych dziewczyn, ale...
— Wobec tego radzę wam dać ogłoszenie matrymonialne do Kuriera — uśmiechnął się Szymański. —
Ogłoszenie następującej treści: „Poznam młodą, sympatyczną panią bez większych wymagań finansowych i
bez najmniejszych skłonności do szantażu".