Ewa wzywa 07... Ewa wzywa
Pierwsza nagroda w konkursie ,,Iskier’’ na opowiadanie sensacyjno-
kryminalne
ZofiaKrajewska—Szukalska
Zygmunt Bohdanowicz
BEZPIECZNY ŚWIADEK
CZĘŚĆ PIERWSZA: REMISJA
Jan Makowicz nie miał już siły pójść do domu. Przyszedł do swojej pracowni
zaraz po skończeniu zająć na uczelni, a teraz, po blisko dziesięciu godzinach w
niej spędzonych, zapewne nie wiedział już, w którym roku się urodził. Rysunki
dzisiaj skończone jutro trafią do kreślarki, która zawsze starannie dopieszczała
jego projekty... Trzeba pójść do domu, wykąpać się, dać co nieco do zjedzenia
Ziut—kowi i położyć się choć na dwie, trzy godziny. Potem wstać, przygotować
„kocią" rybę i znowu wejść w codzienny młyn. Oddać rysunki kreślarce...
Na to wszystko Jan nie miał siły. Siedział przy stole założonym ołówkami,
farbami, kreślonymi od ręki szkicami i starannie rozrysowanymi planami. Gdzieś
wśród tej sterty papierzysk leżał oficjalny list, zawiadamiający „Szanownego
Pana Docenta", że wygrał międzynarodowy konkurs architektoniczny.
Dwa metry od fotela Jana, na wąskim, pojedynczym tapczanie, spał
Krzysztof. Od dwóch lat pracowali razem. Projekt, który właśnie kończyli, był
jednym z wielu, które powstały w pracowni Makowi—cza. Dla Krzysztofa,
współautora, mógł on stać się początkiem kariery,
Tymczasem Jan miał w nosie swój tytuł naukowy. Tak naprawdę zależało mu
od kilkunastu lat jedynie na tym, aby być zajętym. Pracował „do zabicia" i
wymagał tego od innych. Przynosiło to efekty, czego najlepszym dowodem był
leżący na stole list. Nie było to jego pierwsze zwycięstwo w rozlicznych
konkursach, w których brał udział.
W dużej, ciemnawej pracowni, rozświetlonej jedynie punktową lampą, której
blask padał na biurko, w ciszy nadchodzącego poranka zbliżający się do czter-
dziestki Jan zastanawiał się, po co mu to wszystko było. I nie miał komu o tym
powiedzieć. Chyba że buremu, bezczelnemu kotu, który zamieszkał razem z nim
w kilka lat po śmierci żony, Nie był jednak przekonany, czy Ziutek to pojmie.
Przyzwyczajony do pracy w nocy nie rozumiał zmęczenia, które go nagle
ogarnęło. Sięgnął do szuflady, wyciągnął opakowanie „Meprobamatu". Połknął
jedną pastylkę, popił wystygłą herbatą. Czas obudzić Krzysztofa. Wiedział, że
tamten wstanie, razem wyjdą z pracowni, a on sam zdąży dojechać do domu,
zanim lekarstwo zacznie działać.
Wstał, potrząsnął ramieniem śpiącego i nic czekając, aż Krzysztof wstanie,
wyszedł na balkon, zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi.
Dwa piętra niżej biegła wzdłuż nabrzeża Wisły wąska, martwa uliczka. Po
obu jej stronach tkwiły szare, bezbarwne o tej porze samochody, spośród których
wyróżniał się duży, jasnożółty furgon. Z sąsiedniego budynku, typowej przed-
wojennej czynszowej kamienicy, wyszła lekko się chwiejąc i szeroko
rozstawiając szczupłe nogi młoda dziewczyna. Ubrana była w zapinaną na suwak
elastyczną, głęboko wydekoltowaną bluzkę i wysoko, niemal do biodra rozciętą
spódnicę. Przeszła pod jedynym oświetlonym balkonem i już miała zanurzyć się
w szarość ulicy, gdy tuż przed nią zatrzymał się jakiś mężczyzna w jasnym,
zasłaniającym twarz kaszkiecie. W pierwszym momencie dziewczyna cofnęła się
z przestrachem, ale już po chwili uśmiechnęła się zachęcająco.
Mężczyzna coś powiedział, a ona nadal się uśmiechając skinęła głową,
rozsunęła nieco suwak bluzki i przycisnęła jego stopę swym złocisto
połyskującym pantofelkiem, a potem wyciągnęła rękę. Bezmyślnie obserwujący
tę scenę Jan dostrzegł, jak mężczyzna położył na wyciągniętej dłoni dziewczyny
zwitek banknotów, pochylił się do jej ucha i szeptem coś tłumaczył. Nagłe
„panienka" odchyliła się gwałtownie i z całej siły trzasnęła go w twarz, a on
szybko, najszybciej jak umiał, sięgnął do innej kieszeni, wyciągnął garść
banknotów i nie licząc wcisnął je dziewczynie do ręki. Ta spojrzała na nie i
chwilę zastanawiała się. Potem wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się, wzięła
mężczyznę pod rękę. Skierowali się w stronę rosnących na brzegu pobliskiej
Wisły krzaków.
Siedzący na tapczanie Krzysztof półprzytomnym ruchem wetknął do ust pa-
pierosa i sięgnął po leżącą obok popielniczki elegancką zapalniczkę Makowicza.
Obejrzał ją, a potem delikatnie odłożył z powrotem, uważając, aby leżała
dokładnie tak samo, jak poprzednio, Rozejrzał się, znalazł zapałki i kilkakrotnie
zaciągnął się dymem. Nie stać go było na takie zapalniczki, na taką pracownię i
drogi koniak, którego na wpół opróżniona butelka stała na podłodze obok półki.
Rzucił w nią zapałkami, a potem nalał sobie pełen kieliszek, wypił, nalał
ponownie, bacząc, aby nie było w nim więcej niż połowa. To samo zrobił z
drugim. Wziął obydwa i wyszedł na balkon, na którym stał Jan.
Makowicz odwrócił się, a zobaczywszy na twarzy Krzysztofa dobrze sobie
znany grymas zawiści ponownie zaczął obserwować pustą już i coraz jaśniej
oświetloną wschodzącym słońcem ulicę. Od dawna wiedział, że Krzysztof
zgodził się z nim współpracować tylko dlatego, aby ułatwić sobie karierę.
Dlatego też nie zareagował, gdy Krzysztof z kieliszkami w ręku stanął obok
niego.
— Zobacz — odezwał się w przestrzeń — tam na dole od lat działa melina,
do której co chwila ktoś zachodzi po wódkę.
— Po takim dniu chce ci się jeszcze obserwować pijaków? — Krzysztof
poda) mu kieliszek, z którego Jan napił się odruchowo, zapominając o wcześniej
przyjętym lekarstwie.
Makowicz nie odpowiedział. Miał twarz steranego wieloma walkami boksera
wagi ciężkiej. Gdyby nie to, że był przy tym niski, szczupły i z wyraźnie
zaznaczoną łysiną, można by go nawet za takiego wziąć. Dzisiaj, a właściwie
wczoraj, odwalił z rektorem i wiceministrem oficjalną galówkę. Ku swemu
zaskoczeniu odkrył w jej trakcie, że kierowane pod jego adresem pochwały i
gratulacje sprawiają mu autentyczną przyjemność. Trwało to jednak do chwili,
gdy zorientował się, że obaj panowie nie wychodzą poza utarte schematy
urzędowych porzekadeł. Wtedy zaczął ich oszukiwać. Rektor — jak szybko się
zorientował — oszukiwał także udając, że jest szczęśliwy, że na jego uczelni
pracuje tak wybitny naukowiec i władze wyższe to dostrzegają. Minister zaś
oszukiwał starając się ich przekonać, że w ogóle cokolwiek go to obchodzi.
Wszyscy byli bardzo sympatyczni. Mieli poczucie dobrze spełnionego
obowiązku.
Później odbyło się spotkanie w kawiarni z kolegami, z których każdy był dla
Jana miły i ujmujący, bowiem wiedział, że to właśnie pan docent będzie decydo-
wał o tym, kto pojedzie za granicę realizować nagrodzony projekt, a kto jeszcze
długie lata będzie kupował mięso i benzynę na kartki.
—Mało dzisiaj zrobiliśmy... — odezwał się do Krzysztofa, stawiając kieliszek
na balustradzie balkonu.
—Naleję ci jeszcze — zbagatelizował tamten i zanim Makowicz zdążył coś
powiedzieć zniknął w pokoju.
Jan poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu. To było przyjemne. Rozejrzał
się z zadowoleniem. I raptem znieruchomiał.
— Zamordował ją — powiedział po chwili, jeszcze jakby nie wierząc w to, co
zobaczył. — Morderstwo!!!
Zaalarmowana milicja zamiast, jak to sobie wyobrażał przyzwyczajony do fil-
mów kryminalnych Jan, przyjechać z wyciem syren w kilkanaście lub co
najmniej kilka radiowozów, zjawiła się szarą nyską i fiatem z cywilną rejestracją.
Z samochodów wylazło kilku niemiłosiernie ziewających facetów, wściekłych,
że każą im łazić po nadwiślańskich krzakach. W pracowni Makowicza oficera
milicji zainteresowała przede wszystkim resztka koniaku w butelce. Starszy od
Jana o jakieś dziesięć lat, siedział na niewygodnym wysokim stołku i milcząc
przyglądał się panującemu tu bałaganowi. Jan był mu właściwie wdzięczny za to,
że nie zasypuje go pytaniami. Patrząc bezmyślnie na twarz oficera czuł łopoczące
serce, koszmarną suchość w ustach i niczym nic uzasadniony lęk przed czymś,
czego nie potrafił nazwać. „Meprobamat" z koniakiem harcowały w najlepsze w
jego organizmie. Wiedział, że gdzieś, i dawno temu, spotkał już tego człowieka.
Wiedział też, że powinien to sobie przypomnieć, ale był całkowicie zobojętniały.
Nagle spotkał się ze wzrokiem milicjanta, w którym także dostrzegł za-
interesowanie. Jakby obaj myśleli o tym samym.
— Co pan pamięta? — głos oficera był znużony, ale jednocześnie było w nim
coś z uprzejmości.
Makowicz odczekał chwilę, aż pytanie do niego dotrze, a później przez
chwilę starał się skupić nad odpowiedzią.
— Ja naprawdę widziałem morderstwo — mówił ostrożnie i powoli, jak mó-
wi alkoholik, który stara się ze wszystkich sił nie bełkotać. — Jakiś mężczyzna,
miody, sądząc po ruchach, wysportowany i silny fizycznie wrzucił do rzeki ciało
prostytutki...
— Jest pan pewien, że ona nie żyła? Znowu trwało to chwilę, nim Jan zde-
cydował się odpowiedzieć.
— Ja widziałem ją kilka chwil przedtem, pod domem... Tam, nad rzeką, była
całkowicie bezwładna. Może była tylko nieprzytomna? Jeśli wtedy żyła, to teraz
już na pewno nie. Zresztą gdyby była przytomna, toby krzyczała, wypłynęłaby,
może śmiała się, jak z dobrego żartu, coś by robiła. On ją po prostu wrzucił i
uciekł — Jan popadł w— zadumę nad tym, co powiedział.
Oficer pochylił się w jego stronę i przyjrzał mu się dokładniej.
— Dużo pan chyba nie wypił?
—Nie... Nie pamiętam... — I tonem usprawiedliwienia dodał: — Wziąłem
„Meprobamat".
—Chyba pan wie, że nie wolno tego łączyć z alkoholem? Po tylu latach...
Makowicz jakby uważniej zaczął go słuchać, a potem podniósł głowę i ze
zdziwieniem spojrzał mu prosto w twarz.
—Juliusz Popowicz — przedstawił się milicjant i nic więcej nie musiał już
mówić.
—Wiedziałem, że skądś się znamy — stwierdził Jan, ale nadal siedział
otępiały.
Popowicz wstał.
— Musimy zejść na dół.
O dziewiątej rano Jan był już kompletnie przemoknięty. Padająca od kilku
godzin mżawka zmoczyła jego ubranie, a teraz po raz kolejny utworzyła na jego
włosach dużą, ciężką kroplę, która znów niespodziewanie wśliznęła się za
kołnierz koszuli.
Ciągle jeszcze trwała zaimprowizowana wizja lokalna. Popowicz wraz z
Janem i Krzysztofem stali obok dużej żółtej furgonetki, parkującej całą noc na
chodniku, przy warzywnej budzie. Trochę dalej stała grupka przygodnych
gapiów.
Gliniarze byli zmęczeni. Próbowali zrozumieć cokolwiek z tego, co się
wydarzyło. Szło im to nad wyraz opornie. Fotograf, kręcący się po niedalekim
brzegu, podszedł do Makowicza i Krzysztofa:
—Panowie, przestańcie już się upierać. Po prostu powiedzmy sobie, że był to
głupi żart i że nas nabraliście. Dajmy sobie spokój, co?
—Mam wam przypomnieć, jak wyglądają przyzwoite oględziny? —
zmoknięty Popowicz wiedział, że fotograf ma rację, ale jeszcze nie przerywał
poszukiwań. — Płetwonurkowie skończyli?
Fotograf tylko machnął ręką i odszedł pod daszek warzywnej budy, gdzie
mniej padało.
Po piaszczystej plaży w dalszym ciągu snuło się kilku facetów w
poszukiwaniu jakichkolwiek śladów. Czegokolwiek, co mogłoby potwierdzić to.
o czym mówił Makowicz. Od dłuższego już czasu wiedzieli, że niczego tu nie
ma i dalsze poszukiwania nie mają sensu. Byli to przecież jak by nie było
zawodowcy, którzy doskonale znali się na swojej robocie. Tym bardziej zdziwiło
ich, gdy Popowicz ściągnął płetwonurków i zamiast uwierzyć im wszystkim na
słowo, z uporem zupaka wymagał wszystkich regulaminowych czynności. On też
już przecież powinien wiedzieć, że niczego tu nie ma.
I rzeczywiście wiedział. Tyle tylko, że zanim to powie Janowi, chciał mieć
absolutną pewność. Wreszcie zdecydował się. Dał znak ekipie, aby się zwijała, a
gdy ludzie z ulgą truchtem pobiegli do samochodów, odwrócił się do
Makowicza.
—Nikt prócz pana niczego nie widział. Jedyne, co możemy stwierdzić, to to.
że obaj panowie pili alkohol i jeden z was fałszywie nas zaalarmował... Niech mi
pan nie przerywa — rzucił dostrzegając, że Krzysztof chce coś powiedzieć. —
Czy panowie się z tym pogodzicie, czy też nie, dla nas sprawa jest zupełnie
jasna. Nie ma tutaj najmniejszych śladów, żadnych zwłok. Nic. Dla nas sprawa
nie istnieje. Po prostu jej nie ma.
—Pan się myli — Jan był spokojny. — Padał deszcz i mimo, że nie ma
żadnego dowodu, że mam rację, to...
Popowicz zdecydowanie mu przerwał.
— To niech go pan zdobędzie i wtedy wrócimy do tego wszystkiego. Teraz w
ogóle nie ma o czym gadać.
Odwrócił się na pięcie i chciał odejść, gdy Krzysztof powiedział:
— Chcieliśmy wam pomóc. W przyszłości będziemy wiedzieć, że do takich
spraw nie należy się wtrącać. Nawet gdyby tuż przy mnie mordowano człowieka,
udam, że tego nie widzę.
Popowicz uśmiechnął się.
— Pana kolega jest jedynym świadkiem morderstwa, którego, przynajmniej
dla nas, nie było — otarł sobie zmoczoną twarz wierzchem dłoni i zaczął
łagodnie tłumaczyć: — Jeśli ma rację, woda wcześniej czy później wyrzuci
zwłoki. Wtedy do tego wrócimy. Może mi pan wierzyć, że gdyby nie chodziło o
pana docenta, nigdy byśmy sobie nie zadali tyle trudu. Ja sam osobiście mu
wierzę, ale naprawdę nic tu nie możemy zrobić.
—To nie ma znaczenia, czy pan wierzy, czy nie! — Krzysztof nie dawał za
wygraną. — Po prostu wasza nieudolność jest poniżej wszelkiej krytyki...
—Krzysztof, zostaw — nieoczekiwanie poprosił Jan. — Panowie naprawdę
nic nie mogą.
I podaniem ręki pożegnał się z oficerem.
Żaden z trzech rozmawiających mężczyzn nie zauważył, że rozmowie
przysłuchiwał się nisko osunięty w fotelu mężczyzna, siedzący w dużej, żółtej
furgonetce. Niewidoczny z zewnątrz, nie zwracał uwagi na wpadającą do środka
przez uchyloną szybę mżawkę. Miał lepiej, niż pozostali gapie, trzymani przez
mundurowych milicjantów w dość sporej odległości: widział i słyszał o wiele
więcej.
Zawiedziony tłum gapiów zaczął się powoli rozchodzić.
Przemoknięty Jan nadal stał nieruchomo jakby zupełnie nie rozumiejąc tego.
co się wydarzyło. Po chwili odwrócił się powoli do moknącego obok niego
cierpliwie Krzysztofa.
— Wierzysz mi?
— Szczerze? — odpowiedział tamten pytaniem.
— Szczerze.
— Sam nie wiem. Kiedy tutaj schodziliśmy, wiedziałem, że masz rację. Ale
teraz... po prostu nie wiem... To znaczy — inaczej. Wierzę ci, że na pewno coś
widziałeś, bo byś tak się nic zachowywał, ale przecież nie mogło to być
morderstwo... Teraz już chyba sam w to nic wierzysz...
—Tak... — Makowicz chwilę zastanowił się nad tym, co usłyszał. — Wiesz,
bałem się, że potwierdzisz i powiesz, że ja to naprawdę widziałem. Chyba jednak
oni mają rację...
—Jasne — teraz Krzysztof był już pewny swego — musiało ci się
przywidzieć. Oni by przecież coś znaleźli. Nie ma co się nad tym zastanawiać.
Chciałeś dobrze, każdy by tak zrobił...
—Jadę do domu — przerwał mu Jan.
—Dasz sobie radę? Może cię odwieźć?
— Jakoś dojadę — Jan pożegnał go ruchem ręki.
Po odejściu Krzysztofa Makowicz nie pojechał jednak do domu. Siedział w
swoim samochodzie, a pracujący na wolnych obrotach silnik powoli nagrzewał
wnętrze. Papieros smakował zupełnie inaczej niż tam, na deszczu. Komunikat o
pogodzie zapowiadał co najmniej trzydniowe opady, zimno i silne wiatry.
Docent wiedział, że najprawdopodobniej będzie akurat odwrotnie. Nie wierzył
komunikatom o pogodzie. Nie wierzył także temu wszystkiemu, co się
wydarzyło. Temu, co się nie mogło wydarzyć. Starał się pozbyć emocji i jeszcze
raz chłodno wszystko przeanalizować. Wiedział już, że się musiał pomylić i nie
to go najbardziej zastanawiało. Starał się odpowiedzieć sobie na pytanie:
dlaczego tak się stało? Przecież nie pił tego dnia dużo. Był tylko zmęczony i po-
denerwowany. Przestawał rozumieć swe postępowanie. Musiał wiedzieć, jak to
się stało, że widział to, czego nie było.
Włączył wycieraczki i poprzez deszcz zaczął wpatrywać się jeszcze raz w
krzaki wikliny nad brzegiem Wisły. Oddalone od niego o kilkanaście metrów
były teraz mniej widoczne niż wtedy, o czwartej nad ranem, gdy deszcz dopiero
zaczynał padać.
Wysiadł z samochodu i jeszcze raz, kuląc się, poszedł na brzeg, gdzie był już
dzisiaj kilka razy.
Wiedział, co tam znajdzie. Pordzewiałe garnki, butelki po wypitych bełtach,
stare stanowiska wędkarzy, skutecznie teraz przepłoszonych przez gliniarzy...
Kilka razy kopnął jakieś stare buty, puszki, nadpaloną gałąź z ogniska, które ktoś
tu dawno temu palił.
Odwrócił się plecami w stronę rzeki chcąc zobaczyć, jak daleko stąd do bu-
dynku, w którym mieściła się jego pracownia. Deszcz jakby przybliżył bryłę do-
mu i rozmył kontury. Mimo to zauważył w pewnej chwili, że ktoś odsłonił
firankę na trzecim piętrze. Dostrzegł to wyraźnie, więc był jeszcze zbyt blisko.
Cofnął się kilka kroków, idąc w półobrocie, jeszcze raz odwrócił się twarzą do
ulicy i postąpił tyłem krok w stronę rzeki, a potem jeszcze jeden, i jeszcze.
Jego prawa noga zapadła się nagle w jakiś porośnięty rzadką trawą dół. Upadł
na jedno kolano, a potem zaklął i z całej siły szarpnął nogę do góry. Poczuł, jak
ze stopy zsuwa mu się but. Rozkraczył się i stanął pewnie na twardym kawałku
ziemi. Przyklęknął i zaczął z wściekłością grzebać jakimś patykiem w grząskim
dnie. Wyłowił coś, co na pewno nie było męskim półbutem. Odepchnął to
patykiem jak najdalej od siebie. Szukał dalej. Wreszcie na końcu patyka ujrzał
swój but. Przez chwilę zastanawiał się, czy jest sens zakładać to coś na nogę.
Wygrzebał z wnętrza trochę błota i wcisnął go jednak na stopę. A potem kopnął
ze złością to coś, co wyłowił wcześniej. To coś potoczyło się zaledwie
kilkanaście centymetrów i błysnęło złotem. Jan podniósł to i teraz już niewiele
się zastanawiając otarł rękawem marynarki. Trzymał w ręku brokatowy dumski
pantofel.
Takie same pantofle miała na nogach prostytutka, którą widział z balkonu.
Miał teraz dowód, którego żądał od niego oficer milicji, ale jednocześnie był w
sytuacji księcia z bajki. Musiał znaleźć Kopciuszka. Albo jego ciało.
Gdzieś tam w jego systemie nerwowym „Moprobamat" skończył wadzić się z
koniakiem i kawą, i chociaż serce w dalszym ciągu było niespokojne, a ręce
drżały, jakby dzisiejszego ranka było bardzo zimno, Makowicz czuł się już
znacznie lepiej.
Z brokatowym pantoflem w ręku przebiegł kawałek trawnika, oddzielający go
od ulicy, zatrzymał się na chwilę przy żółtej furgonetce, przepuszczając kilka
przejeżdżających samochodów i wpadł do klatki schodowej.
Nie wjeżdżając do siebie schwycił słuchawkę rozklekotanego automatu i
wykręcił dwie dziewiątki i siódemkę.
— Pogotowie milicji, słucham?
—Mówi Jan Makowicz. Dziś rano bytem świadkiem morderstwa. Kapitan
Popowicz kazał mi, gdy zajdą nowe okoliczności, natychmiast z nim się
porozumieć.
—Rozumiem, ale ja nie mogę połączyć, proszę telefonować na naszą centralę
i prosić o połączenie z wydziałem kryminalnym.
—Ale ja muszę natychmiast!
—Czy panu coś grozi?
—Nie.
— Proszę zatelefonować na centralę. Podaję numer...
Połączenie zostało przerwane.
Makowicz z trudem wygrzebał w zakamarkach swoich kieszeni jakąś jedną,
jedyną dwuzłotówkę. Dygocąc z podniecenia nie bardzo mógł zrozumieć to, co
do niego mówi jakiś milicjant, który po prostu poinformował go, że kapitan Po-
powicz wyjechał w teren i nie wiadomo, kiedy wróci.
Wiele lat temu ów oficer prowadził sprawę śmierci żony Jana i także począt-
kowo nie chciał mu wierzyć. Właśnie dlatego dzisiaj był taki skrupulatny i
Makowicz miał prawo sądzić, że jest to człowiek, który w ramach swoich
możliwości zrobi wszystko, o co go poprosi. Tyle tylko, że go nie było.
Wiedział, że po dzisiejszym ranku na nikogo innego z milicji nie może liczyć.
A przecież musiał kogoś znaleźć.
Przeszedł przez jezdnię i wsiadł do samochodu. Wrzucił but do plastykowej
torby i pieczołowicie ułożył go na podłodze w miejscu, gdzie zwykle trzyma
nogi pasażer siedzący obok kierowcy.
Wiedział, że ma rację i tylko kwestią czasu jest, jak szybko potrafi to
udowodnić.
Uśmiechnął się do siebie i nieco rozprężony zapalił papierosa.
A potem włączył silnik i ruszył od krawężnika.
Zbliżała się godzina jedenasta.
Każdy, kto wyobraża sobie, że w warszawskiej popołudniówce o godzinie
jedenastej jest gwarno, tłoczno, a dziennikarze przepychają się do naczelnego ze
swoimi wystrzałowymi materiałami, starając się o umieszczenie ich w
najbliższym wydaniu, jest w grubym błędzie. W rzeczywistości o tej porze
redakcja przypomina puste szkolne korytarze w czasie, gdy we wszystkich
klasach odbywa się klasówka z matmy. W dużym pokoju, za jedynymi szeroko
otwartymi na korytarz drzwiami siedziała sekretarka, która starannie smarowała
sobie bułkę i apatycznie wpatrywała się w ekran telewizora. Emitowano w
porannym programie kolejny odcinek serialu, tyleż głośnego, co i głupiego.
Na ekranie właśnie zapadła cisza, bo bohaterowie się całowali.
Janowi udało się to wykorzystać i spytać o Wojtka. Jednak sekretarka nie
wiedziała ani kiedy on będzie, ani nawet czy w ogóle dzisiaj przyjdzie. Nie było
też z nim żadnego kontaktu, bo — o czym zresztą Jan dobrze wiedział ——
Wojtek dostał właśnie nowe mieszkanie na Ursynowie i nie miał telefonu.
Wreszcie po dłuższym zastanowieniu dama z sekretariatu poinformowała go,
gdzie Wojtek ma swoje biurko i łaskawie zezwoliła, aby tam na niego poczekał.
Makowicz nie miał innego wyjścia.
Poznał Wojtka, gdy ten przyszedł do niego po raz pierwszy kilka lat temu
jako początkujący dziennikarz i nieśmiało wszedł do budynku politechniki na
Wydział Architektury. Szukał jakiegoś tematu, który sam nie bardzo potrafił
sprecyzować. Od tego czasu spotykali się przy mniej lub bardziej oficjalnych
okazjach, i choć dobrze się znali, nigdy ta znajomość nie przeobraziła się ani w
przyjaźń, ani też w bliższą zażyłość.
Siedząc w jedynym wytartym fotelu w pokoju Wojtka Jan trzymał owiniętą
dookoła nadgarstka foliową torbę, w której nie zdążył jeszcze wyschnąć
zabłocony damski pantofel. Był to przedmiot, który pozbawił go lęku i
niepewności, czy to, co widział dziś nad ranem, zdarzyło się naprawdę. Starał się
jeszcze raz wszystko przeanalizować. Jednak zmęczenie i „Meprobamat" wzięły
górę i zupełnie nieoczekiwanie dla siebie samego zasnął.
Obudził się, jak sądził, niemal zaraz, potrząsany za ramię przez stojącego na-
przeciw niego Wojtka. W rzeczywistości spał prawie godzinę. Była to jedyna
godzina snu, jaką udało mu się złapać od wczorajszego ranka. Nie było to dużo.
Wojtek, pochylony w plecach, wysoki, na wyraźnie krzywych nogach, z
wyłysiałą głową i krótką, otaczającą całą twarz starannie utrzymaną rudo—siwą
brodą miał widocznie wczoraj dobry dzień, bo błyskał przepitym okiem i był w
szampańskim humorze. Skarżył się tylko, że go koszmarnie boli głowa i że
pewnie się przeziębił, bo cały czas ma suchość w gardle i z trudem mu idzie
przełykanie śliny. Przestał gadać głupoty i usprawiedliwiać swego kaca, gdy
wreszcie przyrządził dwie szklanki lurowatej herbaty i usiadł z jękiem na
twardym krześle naprzeciwko Jana.
Nie był jednak w stanie spokojnie wysłuchać jego opowieści. To zrywał się i
już leciał robić materiał z tej historii, to znowu siadał sycząc jak indyk i skarżąc
się na ból głowy. Wreszcie jednak zrozumiał, czego od niego oczekuje Jan. Po-
grzebał w swoim zniszczonym grubym notatniku i pomrukując coś do siebie wy-
nalazł potrzebny numer telefonu. Sapiąc i krzywiąc się niemiłosiernie, z
wyrazem nieskończonego cierpienia na twarzy podniósł słuchawkę. Był jednak
wyraźnie dumny z tego, żo pan docent zwrócił się do niego o pomoc Zanim
jeszcze zaczął mówić, cały stał się bardzo ważny i oficjalny. Nareszcie on mógł
coś załatwić. Teraz gulgotał uprzejmie w słuchawkę:
— Z panem prokuratorem Kwiatkowskim... Nie, to prywatna sprawa, ale bar-
dzo pilna... Tak, jestem jego znajomym... — spojrzał na Jana chcąc się upewnić,
czy to, co mówi, wystarczająco dodaje mu prestiżu. — Andrzej?!... Mam dla
ciebie nietypową sprawę! Świadka morderstwa wraz z dowodem... Nie. on nie
może z tym pójść na milicję... Nie, no oczywiście... tak. sam ci to wytłumaczy,
chodzi o to, żebyś popędził kogo trzeba... No, wiesz... i bardzo przyjemnie, tak.,
już go do ciebie posyłam... Co? Tak... Będzie mała balanżka? I bardzo
przyjemnie — powtórzył jeszcze raz a potem rzucił lekko: — No to cześć.
Odłożył słuchawkę i jeszcze raz z dumą spojrzał na Makowicza.
Załatwione — pochwalił się.
Gdy Jan wychodził na korytarz, Wojtek już układał się na jego miejscu w
fotelu, pomrukując do siebie:
— No, masz... i bardzo przyjemnie.
Stojący na ulicy przed redakcją samochód Makowicza miał promieniście
rozbitą szybkę bocznego wywietrznika. W tym mieście ginie dziennie
kilkanaście samochodów, a do wielu innych próbują się dobrać zawodowi
złodzieje, jak i szczeniaki, które tylko chcą się przejechać. Jan zaklął, usiadł za
kierownicą i położył torbę ze znalezionym butem zamordowanej na siedzeniu
obok. Leżała tam też duża książka w żółtych okładkach, poświęcona
architekturze.
Niby nic się nie stało, ale jeszcze zanim ruszył poczuł się, nic wiadomo
dlaczego, nieswojo.
Miał chwilę czasu do spotkania z prokuratorem. Godzina snu. jaką złapał w
redakcji czekając na Wojtka, nie przyniosła odpoczynku. Postanowił wypić
kawę.
Ostrożnie, mrugając kierunkowskazem, włączył się w rząd jadących
samochodów.
Po kilku minutach wjeżdżał na mały parking naprzeciw jednej ze
śródmiejskich kawiarń. Zatrzasnąwszy starannie drzwi wozu zatrzymał się na
chwilę przy krawężniku, przepuszczając przejeżdżające jezdnią samochody.
Zdążył już zrobić dwa, a może trzy kroki po czarnym, pociętym białymi pasami
zebry asfalcie, gdy ryczący wysokimi obrotami silnika żółty furgon znalazł się
tuż przy nim, Tylko jakimś nieprawdopodobnym skurczem mięśni, których
przecież zupełnie nie kontrolował, nie mając szansy na cofnięcie się, Jan zrobił
ni to piruet, ni to zwrot. Jego ręka trzymająca torbę uderzyła o karoserię pę-
dzącego samochodu. Rozerwana torba zamieniła się w trzepoczącą szmatę, a
zabłocony damski but wylądował na tym samym trotuarze, na którym przed
chwilą stał Jan.
Zanim zdążył przestraszyć się tego, co się stało, zanim zdążył zrozumieć
cokolwiek, choćby to, że o włos uniknął śmierci, żółty furgon zniknął. Nikt prócz
niego niczego nie zauważył.
Jan cofnął się, podniósł but i wsiadł na powrót do samochodu.
Dopiero teraz, gdy siedział już za kierownicą i przekręcał kluczyk, dostrzegł,
że obie ręce dygocą mu skurczami, których nie może opanować. Zapalił
papierosa i czekał, aż się uspokoi. Nie potrzebował już kawy.
Po jakimś czasie przydusił papierosa w popielniczce i nie czekając aż zgaśnie
wyrzucił niedopałek przez okno. Włączył bieg i ponownie wcisnął się między
jadące samochody. Teraz jechał już prosto do prokuratury. Chciał jak najszybciej
oddać leżący obok damski bul. jeszcze raz wszystko w'yjaśnić i wreszcie, po
nieprzespanej nocy, po przygodach z próbą włamania do samochodu i dziwnym
wypadku na jezdni, mieć to wszystko za sobą. Jechał na pamięć.
Jednokierunkowa ulica nie zmuszała go ani do myślenia ani do zbytniej uwagi
przy prowadzeniu.
Raptem gdzieś za swymi plecami usłyszał ryk klaksonu, a sekundę później
dostrzegł we wstecznym lusterku błyskające reflektory. Jadąca za nim żółta
furgonetka spędzała go na bok, wciskając się groźnie z lewej strony. Cham!
Chcąc nie chcąc Makowicz musiał ustąpić. Wyraźnie miał dzisiaj pecha do
żółtych furgonetek. Dał się wyprzedzić i natychmiast przyśpieszył, starając się
trzymać na ogonie jadącego przed nim samochodu.
Jednakże taka jazda w pełnym ruchu wielkiego miasta nie była łatwa. Po
chwili między Jana a żółtą furgonetkę wcisnął się jakiś fiat, a potem wtarabaniła
się stara, zdezelowana, choć dobrze utrzymana półciężarówka renault,
pamiętająca czasy wojny światowej.
Jan dopiero w ostatnim momencie dostrzegł, że samochód, który go
interesował, zatrzymał się przy krawężniku po prawej stronic jezdni. Makow
i
cz
przyhamował i jadąc niespełna 30 kilometrów na godzinę przyglądał się stojącej
furgonetce. Nic mógł się sam zatrzymać, bo jak zwykle o tej porze w
śródmieściu było to raczej niewykonalne. Dlatego też przejeżdżając obok opuścił
lewą boczną szybę i odwrócił głowę, czekając na moment, gdy będzie mógł
puścić soczystą warszawską wiąchę.
W ostatnim momencie zobaczył na szybie swojego samochodu dwie
rozczapierzone dłonie i usłyszał przeraźliwy krzyk. Odruchowo naciskając
hamulec zdążył jeszcze dostrzec padające przed maską ciało mężczyzny.
Samochód aż „przysiadł" zatrzymany gwałtownie, a Jan uderzył piersią o
kolumnę kierownicy. Widział już tylko nadbiegających ze wszystkich stron ludzi
i słyszał ryk klaksonów samochodów, które jechały za nim.
Makowicz pochylał się właśnie nad leżącym na jezdni człowiekiem, gdy usły-
szał jego krzyk:
— To moja wina! Proszę państwa, to moja wina!
Powtarzał to kilkakrotnie, jakby chciał przeprosić, jakby chciał, aby nikt nic
miał do niego pretensji o to, że leżąc przed stojącymi w karnym sznurze
samochodami tamuje ruch całej ulicy.
Makowicz nie zwracał uwagi na jego wołanie. Przyklęknął przy nim i
gorączkowo chciał się dowiedzieć, co się leżącemu na jezdni mężczyźnie stało.
Ale ten wyciągając do niego rękę poprosił tylko, aby pomógł mu wstać.
Wyglądało to na szok powypadkowy i chyba raczej należało wezwać karetkę,
lecz gdy mężczyzna sam podniósł się i lekko tylko podkurczając nogę stanął —
Jan odetchnął z ulgą.
— Zawiozę pana na pogotowie — zaproponował szybko i otaczając tamtego
ramieniem pomógł mu wsiąść do swego samochodu.
Ruszał powoli, przepychając się przez tłum niechętnie ustępujących mu z
drogi przypadkowych gapiów, gdy dzięki uchylonej szybie usłyszał, jak jakiś
zidiociały staruch waląc trzymaną w ręku laską o trotuar wykrzykiwał:
— To zbrodniarz! Nie pozwólcie mu odjechać!
Makowicz miał już przed sobą wolną drogę. Szybko dodał gazu.
Mężczyzna milczał i tylko od czasu do czasu wydawał z siebie ni to
westchnienie, ni to jęk. Zdenerwowany Jan w dalszym ciągu obawiał się, że
mimo wszystko jest on bardziej poturbowany, niż mu się na początku wydawało.
Jadąc ostro co chwila bądź to gwałtownie przyśpieszał, bądź równie gwałtownie
hamował. Zarówno jedno, jak i drugie za każdym razem wyrywało z ust
mężczyzny coś na kształt posapywania. Obserwujący go kątem oka Makowicz
widział jego nieco wykrzywioną bólem twarz, ale musiał przyznać, że chłop
trzymał się całkiem nieźle. Miał krwisty rumieniec na bladej, a może raczej
wyblakłej twarzy. Z jego karnacją harmonizowały jasnobłękitne, niemal
przezroczyste oczy. Dziwną posępność nadawały tej twarzy nisko nad oczyma
zawieszone gęste, zrośnięte między sobą czarne brwi. Było w nim w ogóle coś
niemiłego i budzącego niechęć. Z pozoru młody, w rzeczywistości był to jednak
chyba facet dobrze po czterdziestce.
Raz tylko, wchodząc ostro w zakręt Jan nie usłyszał spodziewanego jęku.
Rzuciwszy z ukosa spojrzenie na swego pasażera dostrzegł, jak ten wpatruje się
w niego swym zimnym i nieprzyjaznym spojrzeniem. Nie zdziwiło go to. Trudno
przecież oczekiwać od potrąconego przez nieuwagę człowieka ciepłych uczuć.
Makowicz poczuł się jednak na tyle niezręcznie i źle, że musiał wziąć dwa, trzy
głębokie oddechy, aby to niemiłe uczucie go opuściło.
Do samego pogotowia starał się dyskretnie obserwować mężczyznę. Gdy
podjeżdżali na miejsce, Jan był już przekonany, że w zachowaniu
poturbowanego jest więcej udawania niż rzeczywistego bólu.
Mógł się jednak mylić.
Ujmując w pasie podskakującego na jednej nodze mężczyznę Makowicz
próbował nie zauważyć czekającej przed drzwiami ambulatorium kolejki.
Hipochondrycy! Gruba baba, które właśnie umierała na serce, zerwała się z
krzesła i zastawiwszy swym cielskiem wejście wrzasnęła:
— Kolejka wszystkich obowiązuje!!!
— Jesteśmy z wypadku... — próbował tłumaczyć Jan.
Grubaska przyjrzała się im dokładniej, a gdy jej oczy spotkały się z
rozwodnionym spojrzeniem mężczyzny, którego podtrzymywał Makowicz.
oświadczyła:
— Wszyscy tu jesteśmy z wypadku. Ja mam zawał...
Nie była już jednak tak opryskliwa. Stała w dalszym ciągu w drzwiach, gdy
Jan usadził swego towarzysza na jedynym wolnym krzesełku, a potem nie
protestowała, gdy wszedł, prześlizgując się obok niej, do gabinetu lekarskiego.
—Proszę nic wchodzić — lekarz nawet nie podniósł wzroku od aparatu, któ-
rym mierzył ciśnienie wychudzonemu młodzieniaszkowi, po którym na pierwszy
rzut oka było widać, że jest naćpany do nieprzyzwoitości.
—Potrąciłem samochodem człowieka — powiedział Jan. Małoletni ćpun
mógł w końcu poczekać.
—Gdzie on jest? — lekarz wstał od stolika i wyprostowany spojrzał po raz
pierwszy na Jana.
—Czeka na korytarzu, ale nie bardzo może chodzić, coś z nogą...
—Idziemy — zdecydował lekarz. Razem wyszli z ambulatorium.
—Który to?
Jan rozejrzał się zdziwiony po poczekalni. Uważnie przyjrzał się każdemu z
siedzących.
Pomiędzy zgromadzonymi tu ludźmi nie było tego, którego dosłownie przed
chwilą przywiózł z ulicy. Po prostu nie było go.
—Panie doktorze, panie doktorze — do ręki lekarza przypadła gruba. —
Umieram... Naprawdę! Niech mnie pan ratuje!...
—Pani Malinowska — odezwał się beznamiętnie lekarz — ile razy pani
mówiłem, żeby się pani leczyła w rejonie? Nic pani nie jest i proszę tu więcej nie
przychodzić. No — dodał zwracając się do Jana — który to?
Jan z trudem przełknął ślinę.
—Nie ma go... Przecież posadziłem go tutaj... — spojrzał na czekających
przed gabinetem, biorąc ich za świadków.
—Poszedł — stwierdziła gruba. — Nic mu nie było, a ja przez takich jak pan
umrę...
Przez chwilę Jan nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie wydukał:
— Bardzo pana przepraszam. Ja...
— Głupie dowcipy — lekarz nie słuchając machnął ręką i zawrócił do
otwartych drzwi gabinetu. W samą porę. Zdążył właśnie zobaczyć, jak z nagła
ożywiony ćpun upycha do kieszeni kilka strzykawek jednorazowego użytku.
Wychodząc z budynku pogotowia Makowicz jeszcze nie bardzo rozumiał, co
się stało. Zatrzymał się na ulicy i przez chwilę rozglądał się wokół, mając
nadzieję, że gdzieś wśród tłumu ludzi, przewalających się o tej porze dnia przez
Hożą, dostrzeże przywiezionego tu przez siebie faceta. Nigdzie go jednak nie
było.
W samochodzie zapalił papierosa i raptem spojrzał na sąsiednie siedzenie,
jakby tam spodziewał się zobaczyć swego niedawnego pasażera.
Fotel był pusty.
Nie było na nim również brokatowego pantofla zamordowanej dzisiejszego
poranka nad Wisłą prostytutki. Nie było go na podłodze przed fotelem, nic nie
leżało pod fotelem, ani na tylnym siedzeniu.
Ktoś go zabrał.
I mógł to zrobić tylko jeden człowiek. W ułamku sekundy Makowicz doznał
olśnienia. Wszystkie zdarzenia dzisiejszego ranka i przedpołudnia ułożyły się
nagle w jedną sensowną całość. Zrozumiał, dlaczego ktoś próbował włamać się
do jego samochodu, czemu próbował go przejechać, a potem — ryzykownie, bo
ryzykownie — sfingował dość udatnie wypadek. Był to morderca.
Makowicz poczuł lęk. Nie jakieś tam zdenerwowanie czy przestrach, z
którego łatwo się otrząsnąć. Bał się czując zagrożenie, które mogło przyjść w
każdej chwili nie wiadomo skąd. Bał się nieokreślonego,
Zwilgotniałe dłonie zaciskały się na kierownicy, a serce, które dostało
gwałtowny zastrzyk wytworzonej przez nadnercza adrenaliny, rzuciło się do
gwałtownego łomotu. Suchość w ustach potęgowały nie—rytmiczne hausty
wciąganego przez wpół—otwarte usta powietrza.
Głębokie zaciągnięcie się papierosem nic nie dało. Jan włączył silnik i już nic
wiadomo który raz tego dnia — ruszył. Brak bezpośredniego zagrożenia
powodował, iż zdawał sobie sprawę, że lęk, który go opanował, może pokonać
tylko wykonując dobrze sobie znane rutynowe czynności i starając się za wszelką
cenę odwrócić bieg swoich myśli.
Ruch uliczny nieco mu w tym pomógł. Jadąc pomiędzy innymi samochodami
cały czas miał nieprzyjemne wrażenie, że ktoś wpatruje mu się w potylicę.
Rozejrzał się raz i drugi, nikogo nie dostrzegł. Nikt go nie śledził.
Wiedział już, że za wszelką cenę musi przekonać się, czy ma rację. Był
spóźniony na umówioną rozmowę z prokuratorem, ale teraz nie to było
najważniejsze. Jechał tam, gdzie po raz ostatni widział żółtą furgonetkę.
Było tak, jak się spodziewał. Na jej miejscu przy krawężniku stal już inny
samochód.
Nie zatrzymując się Makowicz pojechał dalej, ale obrzydliwe mrowienie w
kręgosłupie znowu się pojawiło.
Bał się.
W pokoju prokuratora nie było niczego prócz pustego biurka i żelaznej
szafy.
W promieniach wpadającego przez okno słońca unosił się zestarzały,
cuchnący pustką kurz, podrywając się nieco do góry przy najmniejszym geście
siedzącego za biurkiem mężczyzny. Nie miał on więcej jak trzydzieści lat. W
tym wieku mężczyźni w stolicy noszą dżinsy i swetry. Ten ubrany był z
nienaganną elegancją, podpatrzoną w tanich filmach telewizyjnych. Na palcu
miał srebrny sygnet. Palił peweksowskie marlboro. Był gotów na wszystko.
Nawet na podjęcie decyzji. Gestem, nie wstając od biurka, wskazał Janowi
stojące naprzeciw niego krzesło i wielkopańskim ruchem poczęstował go
papierosem. Gdy ten odmówił, sięgając po swoje ekstramocne, był wyraźnie
zawiedziony. Zastanowił się chwilę, a później w powściągliwy sposób wyraził
chęć wysłuchania wszystkiego, co mu Jan ma do powiedzenia. Był bardzo
uważny podczas jego monologu, lecz od czasu do czasu wpadał mu w słowo
krótkim „wiem" lub „lak, wiem", co coraz bardziej denerwowało Jana.
Makowicz nie był typem petenta, który nie był w stanie zrozumieć gry, którą
prowadził prokurator. Zdawał sobie sprawę, że te „tak, wiem" mają stworzyć
wrażenie, że siedzący przed nim facet jest wszystkowiedzący. Gdy jednak
usłyszał te słowa po raz kolejny, zastanowił się, czy przypadkiem tych dwóch
godzin, jakie minęły od telefonu Wojtka do prokuratora, ten ostatni nie
wykorzystał na sprawdzenie go wszystkimi sobie dostępnymi kanałami. Zresztą
to nie miało znaczenia. Ostatecznie nie miał niczego do ukrycia i niczego nie
musiał się wstydzić.
—Proszę pokazać mi ten but... — dowód, który był jeszcze niedawno w po-
siadaniu Jana, zainteresował prokuratora na tyle. że po raz pierwszy odezwał się
do niego w miarę normalnie.
—Chodzi właśnie o to, że w drodze do pana został mi skradziony — wyjaśnił
Jan i jednocześnie poczuł się tak, jakby skłamał.
—Jest pan pewny? — prokurator przygasił peta w popielniczce.
—Ja wiem — Jan starał się mówić z całym przekonaniem — że to, co teraz
powiem, może brzmieć trochę dziwnie. Tak jednak właśnie się stało. Skradziono
mi go z samochodu.
— Proszę, niech pan mówi dalej — jego rozmówca wstał i podszedł do okna,
opierając się o nie plecami.
Był to dobrze opanowany trik, bo Jan przestał widzieć twarz prokuratora.
Stuła się ona po prostu plamą, on sam zaś — ciemną sylwetką, fantomem urzędu,
który reprezentował.
— Od momentu, gdy odjechał kapitan Popowicz — próbował wytłumaczyć
Jan — jestem prześladowany przez jakiegoś człowieka...
— Zna go pan?
— Skądże! Pojawia się i znika w najmniej oczekiwanych sytuacjach.
— To znaczy kiedy pan go widział?
— Tylko jeden raz, gdy rzucił mi się pod samochód.
— Potrącił go pan?
—Nie. Po prostu skoczył mi na maskę samochodu fingując wypadek.
—Po prostu skoczył na maskę... — powtórzył prokurator w zamyśleniu. — I
ani wcześniej, ani później już go pan nie widział?
— Nie, nie widziałem.
— To jak on pana prześladuje? Makowicz westchnął widząc, że nie jest
rozumiany.
—Próbował włamać mi się do samochodu, potem chciał mnie przejechać, śle-
dził mnie, prześladował, ukradł but, gdy wiozłem go na pogotowie przed wizytą
u pana...
—Ale go pan nie widział? — stwierdziła ciemna postać w oknie. — To skąd
pan wie, że to cały czas ten sam człowiek?
—Przecież tłumaczę panu, że to on jest mordercą. Czy pan tego naprawdę nie
rozumie? Teraz dybie na moje życie. Jestem jedynym świadkiem, który może go
rozpoznać. 1 on o tym wie. Już próbował i jeszcze na pewno będzie chciał mnie
zlikwidować. Niech pan zrozumie! Mnie już nie chodzi o dowodzenie swoich
racji, mnie chodzi o to, aby ten facet mnie nie zabił! Nożem, łomem, łańcuchem,
samochodem... — Makowicz raptem zatrzymał
potok wypowiadanych przez siebie słów, jakby sam się przestraszył lego, co
powiedział.
Ciemna sylwetka w oknie długo milczała, nad czymś się zastanawiając.
— No tak... — powiedział wreszcie prokurator. — Dziękuję panu uprzejmie
za to, że chciał się pan do nas, tutaj, pofatygować. Sprawdzimy to wszystko. Wie
pan, na pana miejscu nie przejmowałbym się się tym wszystkim tak bardzo. To
mógł być zwykły zbieg okoliczności. Ale oczywiście — dodał szybko widząc, że
Jan chce mu przerwać — jeśli tylko wpłynie do nas meldunek o zaginięciu albo
Wisła wyrzuci zwłoki, natychmiast się z panem skontaktujemy. Tak. I
podejmiemy wszystkie należne czynności...
Podszedł do Jana, przyjrzał mu się przez chwilę, a potem — zmierzając już
do drzwi — dodał:
— I niech pan nie myśli cały czas o tym swoim prześladowcy. Na pewno już
zrozumiał, że nie jest pan dla niego niebezpieczny. Tak... To wszystko.
I wyszedł z pokoju, zostawiając w nim zupełnie otumanionego docenta.
Blade, przezroczyste oczy kierowcy furgonetki z uwagą obserwowały
Makowicza wchodzącego do budynku, którego drzwi były opatrzone czerwoną
urzędową tablicą. Niewidoczny za stojącą przed nim ciężarówką pozwolił sobie
jeszcze na kilka pociągnięć papierosa zanim wysiadł i podszedł do drzwi, za
którymi zniknął Jan. Zatrzymał się przy nich na krótką chwilę, która potrzebna
mu była na przeczytanie napisu „Poradnia Zdrowia Psychicznego'’.
Jan chciał przejść obok przeszklonego boksu rejestracji, ale siedząca tam
kobieta podniósłszy nagle głowę poznała go i zawołała:
— Panic docencie!
A gdy Makowicz z trudem ukrywając niezadowolenie z tego spotkania
zatrzymał się, uśmiechnęła się i nie zważając na jego minę trajkotało dalej:
— No, jak tam? Wszystko w porządku? Ostatnio rzadko nas pan odwiedza —
i wcale nie spodziewając się odpowiedzi gadała dalej: — To dobrze, to bardzo
dobrze. Zawsze się cieszę, gdy nasi pacjenci nie muszą już do nas przychodzić.
Spoważniała nagle, gdy Jan — nie odpowiedziawszy nawet uśmiechem na jej
słowa — niemal oficjalnie spytał:
—Czy pani Halina... — ale zaraz się poprawił — ... czy pani doktor jest u sie-
bie?
—Jest, oczywiście, że jest tamta sięgnęła ręką do telefonu. — Zaraz ją
uprzedzę, że pan przyszedł.
I popatrzyła z troską na Jana, który bez słowa, bez jednego gestu, skierował
się w stronę korytarza, z którego obu stron znajdowały się gabinety lekarskie.
Nie zdążył nawet wypalić pół papierosa, gdy drzwi gabinetu, obok którego
siedział, otworzyły się. Wyszedł z nich mężczyzna. Za nim wychyliła się
pięćdziesięcioletnia może kobieta w lekarskim fartuchu. Ujrzawszy Jana
uśmiechnęła się.
— Proszę bardzo, panie docencie.
Jan zgasił papierosa w brudnej popielniczce, wstał, uśmiechnął się i po raz
pierwszy dzisiejszego dnia poczuł się całkowicie bezpieczny.
Niski, barczysty mężczyzna o bladej cerze, z twarzą przekreśloną czarnymi
zrośniętymi brwiami, podszedł do recepcji.
—Przepraszam panią — odezwał się miłym, ciepłym głosem.
—Słucham — recepcjonistka przybrała oficjalny ton widząc nieznanego
sobie mężczyznę. Tym nowym pacjentom nigdy na początku nie pozwalała na
zbytnią poufałość.
—Tutaj przed chwilą wszedł jeden pan... — w głosie mężczyzny brzmiała
nieśmiałość. On... zastawił mi samochód... nie mogę wyjechać. Gdzie on jest?
Mimo że takich informacji pani z recepcji nie udzielała, odruchowo
powiedziała:
— Niech pan sobie radzi sam. Ten pacjent szybko nie wyjdzie.
I powróciła do swych kartotek.
Nie wiedziała, że udzieliła blademu, nieśmiałemu mężczyźnie najważniejszej
informacji z tych, które chciał on uzyskać.
Gabinet, do którego lekarka zaprosiła Jana, był podobny do wszystkich
innych tego typu. Tyle tylko, że zamiast tradycyjnej leżanki z boku stała
wersalka, przed którą kurczył się niski stół—jamnik, przykryty białostockim
bieżnikiem. Obok stał równie niski, co niewygodny fotelik.
Lekarka nie posadziła Makowicza na przygotowanym dla pacjentów krześle,
znajdującym się naprzeciw biurka, lecz wskazała na fotel, Sama rozpięła dwa gu-
ziki swego białego kitla, a potem trzasnęła pokrywą aparatu do mierzenia ciśnie-
nia, stwarzając tymi gestami atmosferę prywatności.
—Napijemy się herbaty? — spytała i podeszła do okna, na którym stał elek-
tryczny czajnik i szklanki. — Nawet nie ma pan pojęcia, jak jestem zmęczona ty-
mi wszystkimi... Jak zwykle, panie Janie, pije pan mocną?
—Nie za bardzo — odparł Makowicz nieruchomo wpatrując się gdzieś poza
nią w kawałek parku, który było widać za oknem. — Coś mi dzisiaj serce siada...
—Niech się pan nie przejmuje. Taka pogoda... Najwyżej pan trochę więcej
posłodzi i będzie dobrze.
Ustawiła szklanki na tacce i wraz z cukiernicą przeniosła to wszystko na
stolik. Siadła na wersalce i zapaliła papierosa. Dopiero gdy zaciągnęła się
głęboko i z cichym westchnieniem ulgi wypuściła dym, spojrzała uważniej na
Jana.
—No, co tam u pana? Myślałam, że jak się już z panem spotkamy, to gdzieś
na kawie. Przecież ostatni raz był pan u mnie z pół roku temu...
—Nie daję rady... — Makowicz w dalszym ciągu nie patrzył na lekarkę. —
Nie wiem, może za bardzo się szarpię?.,.
—Nikomu nie jest łatwo — powiedziała mało odkrywczo lekarka.
—Pani Halino — Jan jakby nieco się ożywił — wypijmy herbatę i coś pani
opowiem. Coś, co mi się dzisiaj przydarzyło.
— Eeee, widzę, że to coś poważnego? Damy sobie z tym radę — uśmiechnęła
się.
Ale potem, gdy Jan zaczął opowiadać, słuchała go z coraz bardziej rosnącą
uwagą. Nawet nie wypiła swojej herbaty. Po półgodzinie stała ona nadal
nietknięta, w popielniczce było znacznie więcej niedopałków, a ona słuchała
Makowicza ani razu mu nie przerywając. Gdy skończył, nalała mu z czajnika
jeszcze jedną porcję herbaty i dopiero wtedy spytała:
—Czego pan ode mnie oczekuje? Czy tego, żebym panu powiedziała: „drogi
panie, niech się pan nie boi", czy też, że ma pan rację i wszystko to się rzeczy-
wiście wydarzyło?
—Nie, chciałbym jakoś sobie dać z tym wszystkim radę...
—I co? Jak pan chce to zrobić? Zamiast rozwiązać ten problem tak jak inne,
przychodzi pan do mnie i mówi „pani Halino, niech pani za mnie to wszystko za-
łatwi". A to przecież trzeba inaczej. To wszystko jest pana problemem i sam pan
musi to rozwiązać.
Tego już nie mówiła pani Halina. To mówił psychoterapeuta do swojego pa-
cjenta.
I Jan od razu dostrzegł tę zmianę. 1 stał się pacjentem.
—Pani doktor, widzi pani, na początku chciałem, aby schwytano mordercę,
potem chciałem udow
o
dnić wszystkim, że ja mam rację i że nic mi się nie
przywidziało. Teraz zaś boję się i nie mogę sobie dać rady z własnym strachem...
—Czego pan się boi? Przecież nic panu teraz nie grozi.
—Nieprawda! — Makowicz zareagował bardziej ostro niż chciał. — Boję się
dwóch rzeczy.
— Słucham — to było suche, oficjalne.
—Po pierwsze, proszę mi powiedzieć, czy jedna pastylka „Meprobamatu" ż
koniakiem może wywołać halucynacje?
—Nie powinna. Meprobamat działa nasennie i uspokajająco. Koniak ma
działanie podobne. Rozszerza nieco tętnice i działa rozluźnia ją co. Ale tylko w
małych dawkach. Zatem o halucynacjach nie ma
mowy. Chyba że ta dawka koniaku... — uśmiechnęła się.
— W takim razie boję się, że wszystko to wydarzyło się naprawdę i teraz
jestem ścigany przez mordercę.
—Chyba sam pan w to nie wierzy!
—Nie chcę wierzyć, ale się tego boję.
—A druga ewentualność?
— Przypadkowe zdarzenia ułożyły się w koszmarna całość. I, co gorsza, ja w
to uwierzyłem. Boję się tej wiary. Bo to znaczy, że sam stworzyłem coś, co nie
istnieje.
Wystarczyło włożyć zwykły śrubokręt w zamek i lekko przekręcić, aby drzwi
samochodu Makowicza ustąpiły. Mężczyzna o czarnych brwiach skrupulatnie
przejrzał wszystko, co się znajdowało na półkach, siedzeniach i za fotelami. W
skrytce znalazł niefrasobliwie tam schowany komplet kluczy do mieszkania, a w
dużej brązowej torbie, którą Jan miał zwyczaj nosić na ramieniu, dowód
osobisty, prawo jazdy i całą kupę legitymacji, które w ogóle go nic zaintereso-
wały. Przez chwilę siedział bez ruchu zastanawiając się, co teraz zrobić. Jego
wzrok padł jeszcze raz na tabliczkę z napisem „Poradnia Zdrowia Psychicznego".
I wtedy już wiedział. Po prostu ten świadek nie powinien być normalny.
Zostało mu jeszcze jakieś czterdzieści pięć minut, w najgorszym wypadku pół
godziny. Zostawił samochód Makowicza nie zamknięty, a sam przeszedł
kilkanaście metrów i wsiadł do swojej półciężarówki.
Furgonetka wystartowała ostro, z piskiem opon. Droga do mieszkania Mako-
wicza zabrała człowiekowi o przezroczystych oczach dokładnie dwanaście
minut, cztery minuty zajęło mu wjechanie winda, na trzecie piętro i otwarcie
mieszkania. Spędził w nim dziesięć minut.
Dokładnie w trzydzieści cztery minuty od momentu odjazdu spod przychodni
żółty samochód znów hamował przy jej wejściu. Mężczyzna wysiadł i podszedł
do wozu Jana. Był on nadal otwarty. Usiadł za jego kierownicą i przestawił go
maską w odwrotnym kierunku. Wysiadł i skrupulatnie zamknął drzwi za pomocą
tego samego śrubokręta. W ogóle nie przejmował się odciskami palców.
Wsiadł do żółtej furgonetki i nie czekając już na nic odjechał.
Lekarka sięgnęła po aparat do mierzenia ciśnienia.
— Niech pan odwinie rękaw. Dwukrotnie pompowała gruszką powietrze i
dopiero wtedy powiedziała:
— W normie.
Potem ujęła go za przegub i chwilę cicho liczyła.
—Nic panu nie jest. Najwyżej trochę się pan zdenerwował.
—Tylko tyle ma mi pani do powiedzenia? — Jan był chyba bardziej rozdraż-
niony, niż się to wydawało lekarce. — A ten damski pantofel? Przecież to była
rzeczywistość.
—No, wie pan... Nie może pan być pewny, że to ten człowiek go panu ukradł.
Może w tym rozgardiaszu na ulicy po prostu wypadł z samochodu, albo zgu-
biliście go pod pogotowiem? A on sam zwiał, bo się przestraszył. Znam wielu
takich, co jak ognia unikają wizyty u lekarza.
— Chciałbym pani wierzyć...
— Wie pan — lekarka starała się znowu mówić ciepło i zupełnie prywatnie,
ale w jej głosie Jan wyczuwał zawodowy fałsz — wydaje mi się, że jest to
sprawa przede wszystkim milicji. Jeśli nawet to wszystko, o czym pan opowiada,
zdarzyło się naprawdę, to i tak nic jest pan teraz mordercy do niczego potrzebny.
To raczej on pana będzie unikał.
— Przecież wie, że mogę go rozpoznać.
—Kogo? Przypadkowego przechodnia, który dostał się niechcący pod pana
samochód?
—Więc jednak pani sądzi, że mi się to wszystko wydawało... Tak samo jak
milicja nie chce mi pani uwierzyć..
— Milicja...
— Pani Halino — głos Makowicza był teraz stanowczy — milicja jest
przekonana, że wprowadziłem ją w błąd, prokurator myśli tak samo, pani także.
Lekarka zesztywniała.
— Chciałby pan, żebym do nich zatelefonowała, żebym za pana to wszystko
rozwiązała. To niemożliwe. Każdy, komu powiedziałabym oficjalnie, że panu
wierzę, zarzuciłby mi błąd w sztuce lekarskiej. Po prostu nie mogę tego zrobić.
— Nie potrzebuję tego...
— Powiem panu więcej — głos lekarki stał się odrobinę cieplejszy. — Teraz
też panu wierzę. Jednak jedyne, co mogę zrobić, to przepisać panu leki i prosić,
aby pan starał się o tym wszystkim jak najmniej myśleć...
Zamilkła nagle, gdy Makowicz nie żegnając się wyszedł z gabinetu.
Pierwszą rzeczą, którą Makowicz zobaczył po wyjściu z przychodni, był jego
własny samochód, który stał zwrócony w przeciwnym kierunku. Przez sekundę
chciał cofnąć się i zawołać lekarkę, aby jej to pokazać, ale jeszcze szybciej zdał
sobie sprawę, że jest to kolejny przypadek, którego nikomu nie potrafi
udowodnić.
Podszedł do swego auta ostrożnie, jakby spodziewał się złapać w nim
złodzieja. Nikogo nie było. Szarpnął klamkę przekonany, że wóz jest otwarty, a
gdy ta nie puściła i drzwiczki nawet nie drgnęły, odszedł kilka kroków i powoli
obszedł samochód dookoła, uważnie go oglądając, jakby się spodziewał znaleźć
na nim jakikolwiek ślad, mówiący o tym, że był on używany przez kogoś innego.
Nie było żadnego śladu.
Jan otworzył samochód i ciężko siadł za kierownicą. Coś działo się wokół
niego. Coś, czego nie potrafił wyjaśnić ani zrozumieć. Była tylko jedna
możliwość: morderca był na miejscu, gdy Jan wraz z milicją przeszukiwał brzeg
Wisły. Dostrzegł moment znalezienia buta i teraz go ściga. Zaraz, zaraz, co w
tym wszystkim było najważniejsze? Co?!
Kolejny papieros tylko pobudził go do kaszlu, nie dając uspokojenia. Ręce
nadal trzęsły mu się jak w febrze i tylko wielkim wysiłkiem woli mógł
powstrzymać to drżenie. Gdy przestawał o tym myśleć, ręka, a sekundę później
mięśnie lewej nogi, znowu zaczynały swą tremolkę. Nie można przez cały
czas myśleć o własnym drżeniu.
Nie na tym polega życie.
Najważniejsze było dzisiaj to, że jakiś człowiek zabił kobietę. Najważniejsze
było to, że pokazał swoją twarz Janowi, kradnąc dowód rzeczowy. Tylko to było
ważne. Reszta nie ma znaczenia. Chryste! Tylko te dwie rzeczy trzeba pamiętać!
Jak ten facet wyglądał? Jak? Miał ciemne brwi... Co drugi w tym mieście ma
ciemne brwi. Miał bladą cerę. Co drugi v/ tym mieście... Makowicz sięgnął po
swoją torbę i wyciągnąwszy z niej duży notatnik kilkoma ruchami flamastra
naszkicował portret swego prześladowcy. Był podobny. Trochę. Poprawił,
pogrubił jego zrośnięte brwi. Z kartki papieru patrzył nienawistnym spojrzeniem
jego niecodzienny pasażer. Jan wyrwał ją z notesu i chwilę przyglądał się, chcąc
zapamiętać nawet to, czego nie narysował. A potem włożył ją starannie do
książki, którą woził ze sobą, Co jest w tym wszystkim ważne?
Nic.
Po prostu nic. Trzeba o tym zapomnieć, uspokoić się. Trzeba pracować, nie
myśleć. Co miałem zrobić? Oddać rysunki kreślarce, Gdzie są rysunki? Są w
pracowni. Trzeba tam jechać.
Teraz.
Zaraz.
Jan podniósł głowę znad kierownicy. Obok niego przesuwał się tłum śpieszą-
cych się ludzi. Była piąta po południu. Szczyt. Przechodnie gadali, śmiali się, tło-
czyli w autobusach i w kolejkach. Kłócili się. Mieli swoje sprawy. Nikogo nie
obchodził Jan. Nikt nie martwił się zamordowaną dzisiejszego ranka dziewczyną.
Nie było nikogo, kto by wysłuchał Jana i współczuł mu. Zresztą nie było po
co. Docent Jan Makowicz ruszył i przez całą drogę do swojej pracowni nie pa-
miętał o tym, że dzisiaj chciał być sprawiedliwym, co — jak się okazało — w
tym mieście jest zupełnie niemożliwe. Miał to gdzieś.
Gdy samochód zatrzymał się na uliczce przy brzegu Wisły, z jego wnętrza
wysiadł około czterdziestoletni mężczyzna, który mimo przekrwionych oczu,
które świadczyły o nieprzespanej nocy, poruszał się sprężyście i zdecydowanie.
Trzasnął lekceważąco drzwiami samochodu i pochylił się, aby zamknąć je na
kluczyk.
W tym momencie ktoś położył mu rękę na ramieniu.
Jan zamarł w bezruchu.
Paniczny strach wrócił ze zdwojona siłą.
Wpierw spojrzał na brzeg, gdzie dzisiaj rano została zamordowana kobieta.
Nikogo tam nie było.
Rozejrzał się wokół, ale prócz dwojga dziesięciolatków grających w „Zośkę",
grę zapomnianą już dawno w innych dzielnicach miasta, ulica była pusta.
Przez te ułamki sekund cały czas na jego ramieniu spoczywała silna męska
dłoń. Jan wyprostował się spięty i przygotowany na najgorsze odwrócił się, go-
tów na odparcie każdego, nawet najbardziej niespodziewanego ciosu.
Naprzeciwko stał Krzysztof.
—Niepotrzebnie jechałeś — powiedział uśmiechając się. — Rysunki oddałem
zaraz po południu. Nasza królowa powiedziała, że narysuje to wszystko, ale bę-
dzie gotowa dopiero za tydzień. Podwieziesz mnie?
—Boże — powiedział Jan cicho, a potem wrzasnął: — Nie możesz trzymać
tych swoich łap przy sobie?!!
—Co? — nie zrozumiał zaskoczony Krzysztof.
— Nic.
Makowicz ciężko oparł się o samochód. Chwilę patrzył na Krzysztofa z
nienawiścią.
— Wsiadaj. Podwiozę cię — powiedział już spokojniej. — Pokażę ci coś.
We wnętrzu samochodu Jan sięgnął po leżącą z tyłu książkę i podał
Krzysztofowi włożony w nią rysunek.
—Kto to?
—Morderca.
Krzysztof przez chwilę przyglądał się uważnie Janowi, nie rysunkowi.
— Przecież nie mogłeś go widzieć. Jan wyrwał mu z rąk rysunek i schował
do książki, którą wepchnął do torby.
— Prześladuje mnie przez cały dzień.
—Poważnie? — w głosie Krzysztofa znać było niedowierzanie. — To trzeba
coś z tym zrobić. Byłeś na milicji, u prokuratora?
—Byłem — odpowiedział Makowicz patrząc mu w oczy. — Byłem na
milicji, byłem u prokuratora. Byłem wszędzie. Nikt mi nie chce pomóc, wszyscy
dają tylko dobre rady.
—To co z tym wszystkim chcesz zrobić?
—Nie wiem! Nie wiem! Chcę zapomnieć!! — krzyczał. — Rozumiesz, chcę
o tym wszystkim zapomnieć, kurwa!
—Spokojnie — Krzysztof był bardziej przerażony niż zdziwiony.
—Co spokojnie!! — wrzeszczał dalej Jan. — Co spokojnie! Wszyscy mi
mówią; spokojnie!
Złapał oddech
— Przepraszam cię, stary. Mam tego dość.
Włączył silnik i ruszył.
— Gdzie cię podwieźć?
— Chciałem jechać na wydział — Krzysztof uspokojony poprawił się w
fotelu. — Nie denerwuj się. Zrobiłeś przecież wszystko, co do ciebie należało.
Zostaw to w cholerę. Niech się inni tym zajmują.
Lecz Makowicz go nie słuchał, zapatrzony w lusterko.
—Patrz, znowu jedzie za mną.
—Kto?
—Morderca — Jan obejrzał się do tyłu — w tej żółtej furgonetce.
—Gdzie? — Krzysztof mimo wykręcenia głowy aż do bólu szyi niczego nie
zauważył.
— Za nami.
Krzysztof dostrzegł jadącą z tyłu zwalistą ciężarówkę, jakich pełno było w
mieście, ale nigdzie w okolicy nie było niczego, co by mogło budzić podejrzenie.
— Nie widzę żadnej żółtej furgonetki — powiedział spokojnie odwracając się
twarzą do kierunku jazdy — za nami jest tylko jakiś star...
Ale Jan nadal spoglądał w lusterko i widział coś innego. Star przejechał.
Furgon znowu się pojawił.
— Zobacz, jest za nami.
Zanim zirytowany Krzysztof znowu całym ciałem obrócił się na siedzeniu,
furgonetka skręciła w boczną ulicę.
— Nie ma jej. Zwariowałeś, czy co? Masz halucynacje?
Hamowanie, urządzone przez Makowicza, godne było najlepszego kierowcy
rajdowego, nie bojącego się wejść w zbyt gwałtowny poślizg. Jednoczesny skręt
kierownicą w stronę krawężnika uchronił go przed najechaniem przez jadące z
tyłu samochody. Doceni przechylił się gwałtownie przez kolana swego asystenta
i otworzył jednym szarpnięciem drzwiczki z jego strony.
— Wysiadaj. Nie będziesz robił ze mnie wariata.
Krzysztof siedział bez ruchu.
— Zobacz. Nikt za nami nie jedzie — starał się mówić spokojnie. — Stary,
zostaw samochód, przejdziemy się
Lecz Makowicz już na niego nie patrzył.
— Wynoś się — powiedział przez zaciśnięte zęby — ale już.
I nie czekając, aż chłopak zamknie za sobą drzwi, ruszył zostawiając go na
chodniku.
Krzysztof przez chwilę stał nieruchomo, zanim zrozumiał, co się właściwie
stało Był już spóźniony i wiedział, że żona zrobi mu awanturę, tym bardziej, że
nie było go przez całą noc w domu. Rozmowa telefoniczna zamiast ją uspokoić,
tylko zaostrzyła jej podejrzliwość. Doszedł do wniosku, że może w takim razie
jeszcze trochę poczekać. Nic jej się nie stanie.
Teraz musiał coś zrobić z Janem.
Zanim złapał taksówkę, minęło prawie dziesięć minut. I tak mu się udało.
Powiedział kierowcy, że bardzo się śpieszy i podał adres Makowicza.
Jadąc niecierpliwił się, zastanawiając się, czy zdąży.
*
Zdenerwowany rozmową z Krzysztofem Jan sam już nie był pewien, czy
rzeczywiście jechał za nim jego prześladowca. W momencie, gdy Krzysztofowi
udało się złapać taksówkę, otwierał właśnie drzwi swego mieszkania.
Zwykle gdy Jan wracał, stary, tłusty Ziutek stawał w drzwiach do pokoju i
ocierając się o framugę mruczał, radując się z jego powrotu.
Teraz go nie było.
Zaskoczony lenistwem kota Jan wszedł do pokoju. Niby nic w nim się nie
zmieniło. Pokój, wyglądający tak samo jak wiele innych w inteligenckich
mieszkaniach Warszawy, wyróżniał się tylko tym, że było w nim wiele portretów
olejnych, grafik, akwarel i zdjęć przedstawiających nieżyjącą żonę Makowicza.
Teraz wszystkie one, porozcinane, porwane, szczerzyły się spoza rozbitych
szkieł. Nie było ani jednego całego.
Nie było żony Jana.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Makowicz, było cofnięcie się do drzwi i
założenie grubego łańcucha. Nie wchodząc ani do kuchni, ani do drugiego
pokoju przyciągnął do siebie telefon i nakręcił numer centrali komendy
stołecznej. Ściszonym głosem, jakby bojąc się, że usłyszy go ukryty gdzieś w
mieszkaniu sprawca tego, co zastał, Jan poprosił o połączenie z kapitanem
Popowiczem.
Nie było go jeszcze.
Po odłożeniu słuchawki Jan podszedł powoli do okna. otworzył je i wyjrzał.
Nie mylił się, Z boku, za załomem domu, nieco wysunięta zza niego stała
żółta furgonetka. Był jeszcze na wpół wychylony, gdy usłyszał odgłos
otwierających się drzwi wejściowych. Znowu przyciągnął do siebie telefon, ale
tym razem wykręcił numer pogotowia MO. Automat powiedział: „Pogotowie
milicji, proszę czekać na przyjęcie zgłoszenia. Pogotowie..." Pchnięte
podmuchem przeciągu drzwi trzasnęły lekko kilka razy opierając się o łańcuch.
Zupełnie jakby ktoś wypróbowywał ich wytrzymałość, zanim zdecyduje się
naprzeć na nie całym ramieniem. Jan nie kryjąc się już zupełnie doskoczył do
nich i zatrzasnął, przekręcając zasuwę. Teraz był już bezpieczny. Troszkę
spokojniej podszedł do telefonu tylko po to, by usłyszeć „Pogotowie milicji...".
Był sam, zdany na łaskę faceta prawdopodobnie stojącego na klatce schodowej.
Ale Jan był nieźle wysportowanym mężczyzną w średnim wieku. W łazience
miał schowany duży ciężki klucz francuski. Teraz właśnie przyszedł czas, aby go
użyć.
Na piętrze obok mieszkania Makowicza zatrzymała się winda. Krzysztof,
który z niej wysiadł, stanął przed drzwiami Jana zastanawiając się przez chwilę,
czy dobrze zrobił przychodząc tutaj.
W łazience na rurze rezerwuaru wisiał Ziutek. Ktoś, kto to zrobił, zanim go
powiesił, wydłubał mu oczy. Z pustych oczodołów wyciekały dwa strumienie za-
schniętej krwi.
Gdy Krzysztof zdecydował się wreszcie i zastukał do drzwi, odpowiedziało
mu z wnętrza przeraźliwe wycie śmiertelnie przestraszonego człowieka. Zaczął
bić pięścią w drzwi, kopać, krzyczeć, błagać, aby Jan go wpuścił.
Słuchając, jak morderca coraz mocniej wali w drzwi, które za chwilę
rozpadną się na kawałki, Jan stał nieruchomo wpatrując się w krwawe oczodoły
Ziutka. Powoli, delikatnie, aby nie sprawić kotu bólu, zdjął z jego szyi pętlę i
trzymając go, jak to zwykle robił, na rękach, schował się za szafę.
Łomot i krzyki za drzwiami nie ustawały. Przez moment Janowi wydało się,
że słyszy głos Krzysztofa, ale szybko zdał sobie sprawę, że morderca, który
potrafi tak bezwzględnie działać, może także podrobić głos jego przyjaciela, a
nawet stać się nim, gdy tylko zechce.
Szafa nie dawała pewnego schronienia. Jan położył kota na tapczanie,
otworzył okno i klejąc się do szorstkiej powierzchni muru przeszedł kilka
kroków, stając się niewidoczny z wnętrza mieszkania. Pod nim rozciągała się
siedmiopiętrowa przepaść.
Krzysztofowi udało się wreszcie przy pomocy sąsiadów dodzwonić na
pogotowie i wezwać milicję.
Pod oknem, obok którego stał Jan, zaczął się zbierać tłum ciekawskich. Poka-
zywali go sobie wzajemnie, wyciągając w górę ramiona. Zupełnie jakby go poz-
drawiali. Jan widział, jak pod dom podjeżdżają wozy straży pożarnej, milicji, jak
sprawnie ustawia się kordon, odpychający ludzi, jak z karetki wysiadają lekarz z
pielęgniarzem. Dopóki za rogiem stała żółta furgonetka, wszyscy ci ludzie byli
jego wrogami. Chcieli go wydać na śmierć.
Wyważenie drzwi mieszkania, którego oknem szaleniec wydostał się na
wąski gzyms, było sprawą jednej chwili. Mężczyźni weszli do mieszkania,
zatrzymując się w progu pokoju. Każdy z nich bał się pierwszy podejść do okna.
Krzysztof dostrzegł leżące przy szafie zwłoki kota. poczuł, jak robi mu się słabo i
zwymiotował.
Na stojącym obok niego sierżancie ciało zamęczonego okrutnie kota także
zrobiło wrażenie.
— Boże — wyszeptał. — Po co... on... — A potem przeżegnał się, wszedł do
pokoju i podszedł do okna.
Po półtorej godzinie nieprzerwanego gadania na tyle zdobył zaufanie Jana, że
ten podał mu rękę.
Reszta była sprawą jednej chwili.
*
Oczywiste było, że sierżant go oszukał. Jan chciał się z nim tylko pożegnać,
wymienić uścisk dłoni jak mężczyzna z mężczyzną i skoczyć w dół.
Teraz, mimo że szarpał się próbując gryźć, prowadzony z obu stron przez nie-
nawistnych mu mężczyzn w białych kitlach, zobaczył jeszcze gdzieś w otacza-
jącym go tłumie bladą twarz swego prześladowcy. Jego oczy były rozświetlone
niesamowitym blaskiem. Za rogiem stała żółta furgonetka, lizana przez stale na
niej obecne ognie piekielne. Jan szarpnął się w pragnieniu ucieczki.
Najbliższe schronienie mogły dać otwarte tylne drzwiczki dużej karetki
pogotowia. Nie trzeba go było tam wpychać. Sam niemal wskoczył do środka i
położył się na podłodze.
Karetka pogotowia, wioząca zgłuszonego już zastrzykami Jana wjechała w
bramę szpitala psychiatrycznego. Stojący przy niej portier zamykał ją właśnie,
gdy żółta furgonetka przejechała ulicą, zwalniając, a potem dodając gazu.
Siedzący w niej mężczyzna wiedział już, gdzie znajdzie Jana. Nie musiał się
spieszyć. Czul się prawie całkiem bezpieczny. Prawie. Bo Jan mimo wszystko
żył i istniała szansa, że kiedyś stamtąd wyjdzie. Ale wtedy być może będzie
pamiętał nie to, co trzeba.
Jeśli będzie inaczej — znajdzie się wyjście i z tej sytuacji.
CZĘŚĆ DRUGA: CHOROBA
Jan zgrabił już pół ścieżki i właśnie układał zgarnięte zielsko w niewielką
pryzmę przy drzewie. Ostatnio spędzał wiele czasu na świeżym powietrzu,
znajdując w starym parku i w pracy fizycznej większe zadowolenie niż lo,
którego zaznawał przygotowując swoje projekty. Ubrany był w zbyt obszerne dla
siebie ogrodniczki i duży, z grubej słomy wypleciony kapelusz, który kupiono
mu na straganie przy kościele w pobliskim miasteczku. Zdążył się przyzwyczaić
do swojej roli ogrodnika, a i inni pogodzili się z tym jego w końcu nic tak
dziwnym upodobaniem. W miarę upływu czasu żałował nawet niekiedy, że już
niedługo będzie musiał stąd odejść i wrócić do swojej pracowni i na wydział.
Z tyłu za jego plecami rozległo się wołanie:
— Wariat! Zaraz koniec terapii...
Jan wyprostował się i powoli odwrócił.
— Wariat! — odkrzyknął — pomogła ci ona kiedyś?
Naprzeciwko niego stał wysoki, barczysty mężczyzna z twarzą okoloną rudą
brodą. Na nosie miał małe szkła, oprawione w cienki srebrny drucik. W starych,
znoszonych dżinsach i kraciastej flanelowej koszuli robił wrażenie
kontestującego intelektualisty.
Obaj mężczyźni uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
—Skończyłeś, Docent? — spytał rudy opierając grackę o ławkę.
—Jeszcze trochę zostało — Jan wytarł dłonie o wyciągniętą z kieszeni na
piersiach chustkę. — Miałem dzisiaj rozmowę z ordynatorem, zabrało mi to
trochę czasu.
— Siostra Elżbieta mówiła mi, że cię wezwał — w tonie rudego brzmiało py-
tanie.
— Chodź. Powiem ci po drodze — Jan ruszył w stronę widniejącego za
drzewami budynku, a gdy szli już obok siebie dodał: — Za dwa, trzy tygodnie
chcą mnie wypisać do domu. Pan ordynator zechciał łaskawie sam mi o tym
powiedzieć i namawia mnie teraz, abym zaczął już jeździć do Warszawy, na
takie, no, przepustki.
— A ty?
—Wiesz, Marek jak to jest... Nie wiem, czy sobie dam z tym radę.
—Dasz na pewno. Widziałem niejednego, który wychodził stąd śpiewając.
—Cienkim głosem — dopowiedział Jan i zamilkł, coś w sobie ważąc.
Wreszcie spytał:
—Nigdy mi nie mówiłeś, dlaczego tu jesteś...
Marek aż zatrzymał się. zdumiony. Niepisane prawo mówiło, że tego pytania
nikt tutaj nikomu nie zadaje.
—A ty mi powiesz? — odpowiedział pytaniem.
—Tak, oczywiście — Jan czuł, że musi to komuś wreszcie powiedzieć. —
Teraz, gdy wychodzę, nie ma to już znaczenia. Wydawało mi się, że ściga mnie
morderca i nikt mi nie chciał uwierzyć.
—Poważnie? — Marek aż się uśmiechnął.
Jan odpowiedział także uśmiechem i nagle, sam się sobie dziwiąc, zaczął
opowiadać. Marek słuchał uważnie, mimo że historia Jana była jedną z wielu,
jakie słyszał, odkąd go tu zamknięto. Była tak samo logiczna, zwarta i
prawdopodobna.
— Normalny świr — stwierdził, gdy Jan skończył.
Jan nie obraził się.
— Teraz twoja kolej.
— W porządku. Jak mnie tutaj nazywają?
— Jak to jak? Defraudant.
— No właśnie. Wolę być tutaj i gracować ścieżki na świeżym powietrzu, niż
siedzieć pod celą. Proste, nie?
—Naprawdę? — w głosie Jana zabrzmiało zdziwienie. — Chodź, lecimy na
obiad. Kto pierwszy?
—No to już — Defraudant poderwał się do biegu i będąc kilka metrów przed
Janem wrzasnął: — Wariaci się ganiają!
Jan pobiegł także, starając się go dogonić.
Kończyli wydłubywać kisiel, który tutejszym zwyczajem podano im w
wysokich barowych kubkach, gdy w drzwiach jadalni stanął lekko posiwiały
mężczyzna w rozpiętej letniej koszuli. Odszukał wzrokiem Jana i upewniwszy
się, że ten zaraz skończy jeść, wrócił do holu, zapalając papierosa.
Wychodząc wraz z Defraudantem ze stołówki Jan prawie się o niego otarł.
Spojrzał na mężczyznę i przepraszając gestem pożegnał Defraudanta.
— Dzień dobry — przywitał się.
—Dzień dobry — kapitan Popowicz uśmiechnął się przyjaźnie. — Chciałem
pana zaprosić na kawę u pani Lusi. Teraz tam chyba nikogo nie ma.
—Znalazł mnie pan? — Jan nawet nie był zdziwiony, w jego głosie słychać
było raczej zaciekawienie.
—Musiałem. Czekałem blisko dwa miesiące, aby z panem porozmawiać.
Lekarze pozwolili mi na to dopiero dziesięć dni temu, ale byłem zajęty —
usprawiedliwiał się Popowicz schodząc wraz z Janem po schodach.
W wysokiej suterenie budynku sanatoryjnego mieściła się dobrze znana
wszystkim pacjentom i ich rodzinom kawiarnia, prowadzona przez niejaką panią
Lu—się. Może dlatego, że z wyglądu przypominała ona starą niedźwiedzicę,
kawiarnię od niepamiętnych czasów nazywano „Gawra".
Siedzieli przy stoliku i zdążyli już wymienić między sobą wszystkie
obowiązujące grzeczności i komplementy. Dopiero wtedy kapitan Popowicz
powiedział:
—Panie docencie, chciałbym z panem porozmawiać o tym, co się zdarzyło
przed tym, jak pana tutaj przywieziono. Mogę?
—Właśnie przed chwilą powiedziałem znajomemu, że już do tego nabrałem
dystansu. Chyba nie ma to dla mnie większego znaczenia.
—Mimo to — Popowicz wyglądał jakby z trudem mógł się zdobyć na to, co
chciał powiedzieć — powiem panu wprost. Gdyby to o kogo innego chodziło, w
ogóle nie zawracałbym sobie tym wszystkim głowy. Poznałem pana kiedyś na
tyle dobrze i mam dla pana tyle szacunku, że czułem się niejako zobowiązany.
Sprawdziłem wszystko. Rozumie mnie pan? Wszystko, co tylko było możliwe.
—Dziękuję — Jan nie był już tym zaskoczony. — Wiem o tym.
—Naprawdę? — Popowicz chciał uspokoić sam siebie.
—Oczywiście. To były tylko nerwy. Może ten „Meprobamat" i koniak?...
Sam nie wiem. To właściwie ja powinienem pana przeprosić za kłopoty, których
narobiłem. Teraz już będzie dobrze.
—Wie pan... — Popowicz był już rozluźniony. — Gdyby rzeka wyrzuciła
zwłoki... a przecież powinna... gdyby ktoś zgłosił zaginięcie kobiety... gdyby
były jakieś ślady... A tu nic, pustka.
—Proszę przestać — Jan uśmiechnął się szeroko. — Nie chcę do tego
wracać, nawet w rozmowie z panem.
Potem wyszli z pustej kawiarenki i długo chodzili po ścieżkach parku
rozmawiając o wszystkim, tylko nie o tym, co ich obu przestało już na szczęście
interesować.
Przeszło trzydzieści kilometrów dalej, na niewielkim placu w centrum miasta
zatrzymała się tego samego wieczoru duża żółta furgonetka. Siedzący w niej
mężczyzna tak samo jak wczoraj, przedwczoraj, trzy dni temu i jeszcze
wcześniej w ogóle się nie poruszył. Żadna z urzędujących tu dziwek nie zwróciła
na niego uwagi. Przez ostatnie tygodnie przyzwyczaiły się do jego milczącej
asysty i przestały zaczepiać.
Tymczasem mężczyzna o bladej twarzy z uwagą obserwował zatrzymujące
się samochody, które błyskiem reflektorów zapraszały prostytutki do siebie.
Niektóre z nich były odwożone, często już po kilkudziesięciu minutach, z
powrotem. To były te, które jeździły z klientami na pobocza Wisłostrady albo na
Wybrzeże Helskie. Inne, te, które nie wracały, chwytały klienta na całą noc.
Mężczyzna w kabinie furgonetki patrząc na spacerujące kobiety, przeglądał
jednocześnie leżący na desce rozdzielczej jego samochodu duński „świerszczyk".
Kształty nagich kobiet ze zdjęć starał się nałożyć w wyobraźni na sylwetki
chodzących po placyku prostytutek, myśląc uparcie o tym, jak która z nich jest
zbudowana. Przywoływał w wyobraźni najdrobniejsze szczegóły kobiecego
ciała. Od dwóch miesięcy nie miał kobiety, a żadna z tych, które spacerowały po
skwerze, nie mogła być teraz jego. Wiedział, że większość z nich zgodzi się na
wszystko, czego od nich zażąda, ale wiedział również, że dopóki nie będzie miał
absolutnego bezpieczeństwa, nic mu nie wyjdzie.
Nie był pewien, czy ktoś gdzieś przypadkiem nie uwierzył docentowi.
Czy sam docent go jeszcze pamięta?
Musiał to sprawdzić.
Cztery dni później do Jana, który jak zwykle zajęty był porządkowaniem
parku, podszedł trzymający się sztywno mężczyzna i delikatnie, lecz stanowczo
wyjął mu grabie z ręki.
— Dasz mi? — spytał niepewnie. Jan przez chwilę się wahał.
— Daj — opalający się na sąsiedniej ławce Marek zauważył, co się stało, —
On dzisiaj przeszedł z zamkniętego.
Jan puścił grabie. Mężczyzna podniósł je do oczu i dokładnie obejrzał, tak
jakby był to zupełnie mu nie znany, nigdy nie widziany przedmiot.
— Mogę, naprawdę mogę? Rozwalony na ławce Marek wzruszył obojętnie
ramionami, a Jan pokazując trawnik powiedział:
— Proszę bardzo.
A potem, gdy dopiero co wypuszczony z oddziału zamkniętego mężczyzna
zaczął grabić oczyszczony przed chwilą klomb, Jan usiadł obok Marka i zapalił
papierosa.
—Chodźmy stąd — Marek usiadł prosto — nie mogę patrzeć na to, co oni
tam robią z ludźmi.
—Przecież jeśli go wypuścili, to znaczy, że jest z nim lepiej...
—Gówno prawda — bluznął nieoczekiwanie Marek, odwrócił się i
zagarniając szerokim gestem ramienia Jana ruszył w stronę bramy wjazdowej.
—Co się stało? — Jan nie rozumiał zachowania kolegi.
—Co, nie wiesz? Widziałeś tego faceta?... Oni tam z ludzi robią żywe
kadłuby. Rozumiesz? Puste, chodzące atrapy. A potem wypuszczają ich na
zewnątrz, gdy nie są już niebezpieczni i uważają, że leczenie jest skończone.
— Sam nie wierzysz w to, co mówisz.
—Aha, nie wierzę. Masz rację, to problem wiary. Boga i absolutu — zakpił, a
poważniejąc dodał: — Tobie nikt nie wierzył, jak sam mówiłeś, i ciebie tu trzy-
mali. A mnie, zobacz, nikt nie wierzy i dlatego chcą mnie stąd wyrzucić. Rozu-
miesz teraz?
—No... — Jan uśmiechnął się — ... to zakrawa na dialektykę.
—Otóż to właśnie — zgodził się skwapliwie Defraudant.
Przechodzili wolno, pogadując, obok płotu, gdy stojący za nim mężczyzna
przywołał ich, pokazując nie zapalonego papierosa.
— Dajcie przypalić...
Odruchowo podeszli dwa kroki przez wąski trawniczek, dzielący ich od męż-
czyzny.
— Daj mu — burknął zdawkowo Marek stwierdziwszy, że nie ma zapałek.
Jan pomacał się po kieszeniach i dopiero z tylnej wydobył zapalniczkę.
Pstryknął nią, lecz płomyk zgasł zdmuchnięty powiewem wiatru. Pstryknął po
raz drugi i osłaniając zapalniczkę ręką podniósł ją na wysokość twarzy stojącego
przy prętach ogrodzenia mężczyzny.
Serce Jana dostało w tej chwili potężnego kopa i rzuciło się do galopu. Poczuł
uderzenie krwi do głowy i na chwilę pociemniało mu w oczach. W gardle miał
już suchą, dławiącą go szmatę. Udało mu się Jednak pohamować drżenie rąk.
Przed nim z papierosem w ustach stał facet, którego nie było. Nigdy go nie
było. Rozumiesz stary, on nic istnieje. Nie ma go. Nie może go być. Przecież, na
litość boską, sam go sobie wymyśliłeś. Boże! To się nie może powtórzyć. Na
rany Chrystusa, przecież ja sam go wymyśliłem! Przecież jestem zdrowy!
Mężczyzna z drugiej strony przypalił papierosa i patrząc na Jana swoimi wod-
nistymi oczami, osadzonymi głęboko pod czarnymi zrośniętymi brwiami, kiwnął
w podzięce głową, zaciągając się dymem.
— Ty — spytał — czy my się nie znamy?
Jan cofnął rękę z zapalniczką i spokojnie stwierdził:
— Nic przypominam sobie.
A potem odszedł wraz z Markiem, dla którego cała ta scena zupełnie nic nie
znaczyła.
Mężczyzna palący papierosa na drodze przy szpitalnym ogrodzeniu nie zyskał
nic. W dalszym ciągu nie wiedział, czy został rozpoznany.
A przecież musiał to wiedzieć.
Siedzący w swoim gabinecie ordynator słysząc trzask drzwi podniósł łysą
głowę znad papierów. Przed nim stał spocony, rozedrgany, przerażony
Makowicz. Lekarz wiedział, że musi zrobić coś, aby pacjent nawet w takim złym
stanie nie narzucił mu swojej woli.
— Pan mi przeszkadza — powiedział odkładając długopis — proszę chwilę
poczekać w sekretariacie.
Makowicz jednak zamiast wyjść podszedł do biurka i nachylił się nad leka-
rzem.
—Proszę wezwać milicję — zażądał. — Ten człowiek przyszedł za mną.
Poznał mnie i teraz zabije.
—Niech pan siada — lekarz wskazał Janowi krzesło. — Proszę powiedzieć,
dlaczego znalazł się pan w szpitalu.
Mimo że ordynator nie leczył Jana osobiście, wiedział wystarczająco dużo o
jego manii prześladowczej i przyczynach, dla których docent Makowicz znalazł
się w jego szpitalu. Dlatego też pytanie to nie miało wcale na celu zdobycia
informacji o Makowiczu, a tylko przypomnienie pacjentowi tych jego objawów,
z którymi — jak należało przypuszczać — nauczył się już sam, bez pomocy
lekarza, dawać sobie radę.
Ale Jan także o tym wiedział.
— Dlatego, że uważano, iż jestem chory.
Nie była to odpowiedź, która by satysfakcjonowała ordynatora.
—A co panu było? — pytał nadal cierpliwie.
—Teraz wiem, że nic mi nie było. Zamknęliście mnie tu zupełnie niesłusznie.
Lekarz próbował nadal:
— Na czym więc polegała pana choroba?
Makowicz zrozumiał, że tak do niczego nie dojdą. Spróbował inaczej.
—Do dziś sądziłem, że zwidziało mi się morderstwo. To znaczy, że miałem
urojenia, ale ten człowiek przy płocie — podniósł nieco głos — nie był
urojeniem i nie ja jeden go widziałem.
—Proszę pana — lekarz był pewny swego — to się zdarza. Niechże się pan
tak tym nie przejmuje. Po prostu zatrzymamy pana tutaj nieco dłużej.
Uśmiechając się miło lekarz wstał, obszedł biurko dookoła i wziąwszy Jana
pod rękę zaczął go prowadzić w stronę drzwi.
— Dawaliśmy sobie radę z trudniejszymi przypadkami...
Teraz Makowicz musiał zagrać va banque
— Zgadza się więc pan. aby mnie zamordował?
Lekarz popatrzył na niego ze zrozumieniem.
—Jak przyjdę na oddział, poproszę lekarza, który pana prowadzi, aby dał
panu coś na uspokojenie...
—Panie doktorze — Jan zatrzymał się gwałtownie — ja pana bardzo proszę...
Niech mi pan pomoże...
— Proszę się uspokoić.
— Niech mnie pan tak nie zostawia. Ktoś mi musi pomóc...
Ale lekarz widząc, że Jan nie chce wyjść z jego gabinetu, spytał:
— Chce pan. żebym wezwał pielęgniarzy?
Po telefonie do Krzysztofa Makowicz wiedział, że ma blisko dwie godziny,
zanim tamten zdąży przyjechać z Warszawy. Początkowo starał się spędzić ten
czas na spacerze po parku. Nakarmił nawet łabędzie pływające po stawie. Po
półgodzinie wrócił do budynku i zszedł do „Gawry". Usiadł przy stoliku, pił
kawę i palił papierosa. Starał się ułożyć sobie wszystko, co ma Krzysztofowi do
powiedzenia, gdy jednak wstał od stolika i spojrzał na zegarek, okazało się, że
minęło zaledwie kolejne pół godziny.
Teraz od blisko godziny krążył spacerując obok bramy. Przeklinał siebie sa-
mego za swą niecierpliwość, wiedział, że są to tylko nerwy, ale nie mógł czekać
spokojnie.
Gdy maluch Krzysztofa zajechał na maleńki parking po lewej stronie klombu,
Jan musiał powstrzymać się całą siłą woli, aby za nim nie pobiec.
Spotkali się w połowie drogi między parkingiem a bramą.
Krzysztof nawet nie starał się kryć swego rozdrażnienia,
— Co się stało? — spytał bez zbędnych wstępów. — Słuchaj, ja pojutrze
wyjeżdżam do Stanów i doprawdy nie bardzo mam czas w tej chwili...
—Jedziesz na moje miejsce — Makowicz nie widział powodu, aby pominąć
tę sprawę milczeniem.
—Tak — odruchowo przytaknął Krzysztof, ale przerwał swoje żale, jakby
uprzytomnił sobie coś nieprzyjemnego.
—No właśnie. Myślę, że ci się powiedzie — mówiąc to Jan poczuł do siebie
obrzydzenie, ale kłamstwo to było mu potrzebne, i wcale się tego nie wstydził.
—Wiesz — Krzysztof czuł się dalej niepewnie — bardzo starannie się do
tego przygotowałem i sądzę...
—To nie jest teraz ważne — przerwał mu Jan. — Chodźmy stąd, przecież nie
będziemy przez cały czas stali pod bramą.
Skierował się w stronę parku, a Krzysztof chcąc nie chcąc musiał pójść za
nim.
Pochylony nieco do przodu, z założonymi do tyłu rękami Makowicz wyglądał
na pogrążonego w swoich myślach faceta, który wyszedł na spacer. Przez jakiś
czas milczeli. W rzeczywistości Jan trzymając ręce z tyłu ściskał z całych sił
swoje nadgarstki, starając się zapanować nad drżeniem, które znowu opanowało
jego dłonie. Gdy mu się to udało, zatrzymał się i patrząc prosto w oczy
Krzysztofa zaczął mówić:
—Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił...
—Oczywiście — burknięcie Krzysztofa było nie najgrzeczniejsze, ale już nie
śmiał odmawiać.
—Posłuchaj. Widziałem tego mordercę. Tak... — widząc zaskoczenie
Krzysztofa Makowicz wiedział, że teraz zaczyna się najtrudniejsze, ale przecież
tak musiało być. — Tego samego, który zamordował tę dziewczynę nad Wisłą.
Miałem wtedy rację.
—Jan — Krzysztof był wyraźnie spanikowany — przecież wiesz...
— Wiem, że miałem wtedy rację.
— Nie, Janie — Krzysztof próbował protestować — przecież byłem wtedy z
tobą. Pamiętam, jak to było. Nic nie widziałem ani nad Wisłą, ani potem w
samochodzie. Nie było żadnej dziewczyny, żadnego morderstwa, żadnej żółtej
furgonetki.
— Wszystko to było.
— Przepraszam cię — tym razem Krzysztof się zniecierpliwił —
rozmawialiśmy o tym wiele razy, jak tutaj do ciebie przyjeżdżałem. Sam
mówiłeś, że to wszystko nieprawda.
— Myliłem się.
Krzysztof podszedł do stojącej w otoczeniu forsycji ławki.
—Siądźmy. Pogadamy — zaproponował wiedząc, że tak łatwo nie wybije
Janowi z głowy jego pomysłów.
—Nie tutaj — zaprotestował Jan, który wiedział, że pacjenci mają niezdrową
właściwość podsłuchiwania rozmów i później głośnego ich komentowania.
Przeszli kilkanaście metrów i dopiero znalazłszy ławkę, która stała samotnic,
a wokół niej nie było ani drzew ani krzaków, Jan usiadł. Poczęstował Krzysztofa
papierosem, a potem podał mu ogień i sam zapalił. Zauważył, że jego
palce stały się już żółte od nikotyny. Tak samo jak palce wielu innych pacjentów,
którzy przykrywają swą nerwowość ciągłym paleniem jednego papierosa za
drugim. Trzeba coś z tym zrobić, ale na to będzie miał jeszcze czas.
— Posłuchaj mnie i nie przerywaj — zaczął z góry uprzedzając reakcję Krzy-
sztofa. — Poprosiłem cię, żebyś przyjechał, bo widziałem mordercę. I muszę ci
powiedzieć, że mało mnie interesuje, czy mi wierzysz, czy nie. Ja, rozumiesz, ja
wiem, że to jest morderca. I to mi w zupełności wystarcza. Od ciebie chcę, żebyś
złożył fałszywe doniesienie na milicję.
— Co? — Krzysztof podniósł się z ławki,
— Miałeś nie przerywać — przypomniał mu spokojnie Makowicz, —
Chciałbym, żebyś zrobił tak: zadzwonisz na milicję i zgłosisz zaginięcie swojej
siostry. Wiem, że nie ma jej w Warszawie i siedzi gdzieś u tej swojej koleżanki
na wsi. Sam diabeł jej nie znajdzie. To nie wczasy i nie kurort. Nigdzie się nie
melduje. Poza tym jest plastyczką. Nigdzie nie pracuje na etacie i nie można jej
sprawdzić w pracy. Zapamiętaj sobie. Kiedy ją widziałeś ostatni raz, była
umówiona na spotkanie z jakimś facetem, którego ty nie znasz.
Byłeś w jej domu, gdy wychodziła. Miała na sobie niebieską bluzkę zapinaną
na ekler, czarną rozciętą spódnicę. Butów nie pamiętasz. To nie jest ważne.
Facet, który po nią przyszedł, jest troszkę niższy ode mnie. Silny, taki wiesz,
nabity w sobie, barczysty. Ma jasną cerę, kruczoczarne brwi, ciemne włosy i
prawic białe oczy. Więcej nie musisz pamiętać. Wsiedli do żółtego mercedesa,
furgonetki. Od tego czasu jej nie widziałeś. Zeznanie złożysz w komendzie
dzielnicowej. Chodzi o to, żeby jak najdalej od Popowicza. Rozumiesz?
—Nie mogę tego zrobić — Krzysztof wyglądał na zdecydowanego i całą ta
sytuacja, w jakiej się znalazł, była dla niego wyraźnie przykra.
—Możesz — Makowicz również był pewny swego. — Pojutrze wyjeżdżasz
na dwa lata. Nikt nic ci nie zrobi za to zeznanie i nie będą cię przecież ganiać za
taki drobiazg po całym świecie. Gdy zaś wrócisz tutaj, wszystko będzie już wyja-
śnione.
—Nie o to chodzi... — próbował jeszcze Krzysztof.
—O to właśnie chodzi. Jesteś bezpieczny i nic ci nie grozi. Powiem ci to
inaczej. Możesz tego nie zrobić i będąc przekonanym, że jestem wariatem,
zostawić wszystko swojemu biegowi. Tyle tylko, że on mnie wtedy zabije. To
wszystko właśnie się do tego sprowadza. Albo ty złożysz ten fałszywy donos i
faceta zatrzymają, chociażby do wyjaśnienia, co mi da kilka dni na działanie,
albo nie zrobisz nic, a on — wiedząc gdzie jestem — zabije mnie.
Krzysztof wstał i nie podając Makowiczowi ręki powiedział:
— Do widzenia.
A potem odwrócił się i ruszył w stronę bramy.
Zatrzymał się jednak po kilkunastu metrach, cofnął i spytał:
— To był mercedes, tak?
— Duży żółty furgon dostawczy — potwierdził Makowicz i wiedział już, że
wygrał.
O siódmej rano warsztat zaczynał pracę, ale szef wymagał, aby jego
pracownicy przychodzili kilkanaście minut wcześniej. Mężczyzna o czarnych
brwiach już zza płotu zobaczył, jak przy żółtej furgonetce szefa, którą często
jeździł bez jego zgody, stoi dzielnicowy zaglądając do jej wnętrza. Coś
zapisywał w notesie, o coś wypytywał pokornie z nim rozmawiającego szefa, coś
się działo. Obserwujący to wszystko z ulicy mężczyzna zawrócił i odszedł nie
odwracając się.
Nie wiedział, że tego dnia milicja podjęła akcję sprawdzania wszystkich
warsztatów w całym mieście, i nie ma to z nim nic wspólnego.
Dlatego szef będzie musiał poszukać sobie innego mechanika.
A Jan Makowicz musi umrzeć jak najszybciej.
Portierka obsługująca także centralkę telefoniczną musiała długo szukać Jana,
który nie siedział na ganku, jak zwykł to robić po kolacji. Dopiero Defraudant
znalazł go w jego sypialni dziwnie zasępionego i milczącego. Był zdziwiony
telefonem. Nie spodziewał się, że ktoś może jeszcze czegokolwiek od niego
chcieć.
Zszedł na dół i podniósł słuchawkę.
—Słucham — brzmiało to pusto i obojętnie.
—Popowicz — przedstawił się jego rozmówca wyraźnie zniecierpliwiony.
Janowi błysnęła na sekundę myśl, że wreszcie wszystko się wyjaśniło, ale już
pierwsze słowa Popowicza rozwiały te nadzieje.
—Panie docencie — głos był suchy i oficjalny — co to za dowcipy chciał
nam pan urządzić?
—Przecież ja jestem w domu wariatów... — spróbował Jan.
—Nie żartujmy — Popowicz nie miał rzeczywiście ochoty na dowcipy. —
Pański kolega telefonował do mnie przed odlotem, uprzedzając o pana
pomysłach. Niech pan więcej nie próbuje, nikt się na to nie nabierze — głos w
słuchawce na chwilę umilkł. — A swoją drogą ma pan rzeczywiście przyjaciół
godnych zaufania Ja bym takiego...
Brzdęk słuchawki skończył rozmowę.
Jan został zupełnie sam.
Dział kadr szpitala psychiatrycznego nie miał tego dnia zbyt wiele roboty,
Dwie z urzędniczek pytlowały przy oknie, przyrządzając sobie herbatę, a trzecia,
wyraźnie z tego niezadowolona, musiała załatwiać sprawę nowego pracownika.
—Jak pan się nazywa? — nie mogła doczytać się w ankiecie personalnej, —
Paweł Wojtas?
—Wojtys — poprawił stojący przy jej biurku mężczyzna, podnosząc nieco
głowę.
Urzędniczka uśmiechnęła się mimo woli. Facet był przystojny. Odwzajemnił
jej uśmiech. Jego czarne zrośnięte brwi uniosły się do góry, a wargi odsłoniły
białe zęby. Wyglądał trochę drapieżnie. Mógł się podobać dziewczynom i dobrze
o tym wiedział.
—Gdzie jest pana zdjęcie? — spytała urzędniczka.
—Nie zdążyłem zrobić... — bąknął tonem usprawiedliwienia, — Dostarczę
później. Na pewno...
— Gdzie pan pracował?
Na to pytanie Wojtys musiał odpowiadać wiele razy i wiedział, jak to się robi.
Uśmiechnął się nieco szerzej i zrobił rozbrajającą minę.
— Wie pani... — przymrużył cwaniacko oko — ... ja tak trochę prywatnie...
Dużo chorowałem.
To się urzędniczce nie podobało.
—I tak prawie dwadzieścia lat! Od podstawówki — klasnęła ręką w leżące
przed nią świadectwa szkolne.
—No, pracowałem, ale często zmieniałem...
— Tutaj też na krótko?
— Teraz to nie — Paweł znowu się uśmiechnął. — Wie pani, jak to jest. Z
czasem człowiek się musi ustatkować, no nie?
Zabrzmiało to tak, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. Przestał się już tro-
chę podobać rozmawiającej z nim dziewczynie.
—To niech pamięta. A teraz zgłosić się na rozmowę do ordynatora.
—To już jestem przyjęty?
—Lekarz powie, jak ma się obchodzić z pacjentami — w głosie dziewczyny
nie było już zalotności, a i traktowanie Pawła w trzeciej osobie świadczyło o jej
niezadowoleniu. Coś jej w tym facecie przeszkadzało. Nie wiedziała co, ale już
go nie lubiła. Na pewno.
—Jutro ma przyjść do pracy. Jasne? — skończyła rozmowę.
Wędrujący jak wielu innych pacjentów wokół klombu Makowicz nie zwrócił
uwagi na pielęgniarza, który stanąwszy na jego drodze spokojnie czekał, aż do
niego podejdzie. Dopiero gdy był tuż obok niego, Jan podniósł głowę. Obaj nie
mieli już żadnych wątpliwości.
— Mam cię — powiedział Wojtys półgłosem i nie czekając na odpowiedź
ruszył w stronę budynku kuchni.
W ciągu ostatnich trzech dni palce Makowicza stały się zupełnie brązowe od
niezliczonych papierosów, które wypalał w ciągu dnia.
Zaciągnął się jeszcze raz malutkim ogarkiem i dopiero gdy nie mógł go już
utrzymać, przygasił w stojącej obok okna popielniczce.
—Nie mam żadnej szansy — powiedział cicho i bez emocji, tak że oparty o
framugę otwartego okna Defraudant wzdrygnął się mimo woli.
—Tak — wiedział, że nie ma potrzeby oszukiwać Jana. — Będzie krążył i
czekał. Dorwie cię, gdy będziesz się tego najmniej spodziewał.
Makowicz uderzył zaciśniętą pięścią w swoją otwartą dłoń.
— Nie mam żadnego pomysłu. Cholera, nic nie mogę...
Otwarte okno ratowało ich przed przykrym smrodem, dobiegającym z
pootwieranych kabin ubikacji. Było to jedyne miejsce, gdzie mogli porozmawiać
wieczorem wiedząc, że nie są podsłuchiwani.
—Musisz spieprzać — wymyślił wreszcie Marek.
—Myślisz, że na zewnątrz będę miał większą szansę?
—Nie, kochany — Marek był pewien swego. — Tam cię zawsze spotka.
Szansę możesz mieć tylko tutaj.
—Gdzie? — Janowi ten pomysł wydał się całkiem poroniony. — W ogrodzie,
na korytarzu, w sali, a może tu, pod prysznicami? Nic. nie rozumiem.
Defraudant uśmiechnął się szeroko. Już wiedział.
— Musisz się dostać na oddział zamknięty. Wtedy zyskasz na czasie, a on
tam nie ma wejścia.
—No i co?
—Nie wiem. Coś wymyślimy...
Była to rzeczywiście jakaś szansa, ale Jan miał jeszcze wątpliwości.
— Nie przyjmą mnie na zamknięty...
— W tym jest trudność — potwierdził Marek.
Chwilę stali milcząc. Nagle Marek odbił się od framugi, o którą był oparty i
stając z lekka napiętymi mięśniami przed Janem zażądał:
—Uderz mnie! Jan nie zrozumiał.
—Coś ty...?
— No — Marek popchnął go lekko. — Wal mnie, mówię ci — wal.
W dalszym ciągu nic nie rozumiejąc Makowicz trącił go w ramię.
— Nie tak — Marek uśmiechnął się. — Wal w nos, żeby było dużo krwi.
Przecież ty jesteś niebezpieczny!
Wreszcie Jan zrozumiał. Zamachnął się i trzasnął Marka w twarz, a ten nie
został mu dłużny. Obaj zaczęli głośno krzyczeć.
Pielęgniarze, którzy wpadli do ubikacji, przez dobrą chwilę nie mogli ich
rozdzielić.
CZĘŚĆ TRZECIA: LECZENIE
Gdy nadbiegający pacjenci i pielęgniarki wreszcie rozdzielili obu walczących
mężczyzn, Defraudant był bardzo zdziwiony niespodziewanym atakiem Jana.
Stał nad nim rozmazując sobie krew na twarzy, co było tym łatwiejsze, że
przewracając się wyrżnął głową o kant kamiennego parapetu, rozcinając łuk
brwiowy. Niby nic groźnego, ale krwawiło jak należy. Tymczasem leżący już w
kaftanie bezpieczeństwa Jan powtarzał z uporem, że go zabije, że musi go zabić i
że tak trzeba. Dopiero po dobrej chwili, gdy część ciekawskich się rozeszła,
obydwu udało się wymienić uśmiechy porozumienia,
Oddział zamknięty mieścił się na pierwszym piętrze i wejścia do niego
broniły drzwi pozbawione klamki. Z ich boku wystawał przycisk, nad którym dla
wszelkiej pewności ktoś przykleił karteczkę „DZWONEK". Za drzwiami zaś
dyżurował potężny pan Kazio, który dzięki wieloletniej praktyce nawet nie
denerwował się na swych podopiecznych.
Dyżurka pielęgniarek znajdowała się po lewej stronie korytarza, a później po
obu jego stronach były drzwi sal, na poły szpitalnych, na poły przypominających
wieloosobowe pokoje w gorszych domach wycieczkowych. Na końcu korytarza
była separatka.
Dyżurna pielęgniarka wrąbała Janowi zastrzyk, a potem Kazio przewiózł go
na wózku do owej separatki. Sflaczałego ułożył na łóżku i mocno spoprężył
pasami.
*
Wpadający przez okno promień słońca świecił prosto w twarz Jana i raził
jego oczy. Jedyną przed nim obroną było odwrócenie głowy, aż do bólu szyi, w
stronę drzwi. W tej pozycji co prawda nie raziło go słońce, ale w dalszym ciągu
nie mógł uciec przed jego ciepłem. Chciało mu się pić. Była to reakcja po
narkotyku, jaki mu wczoraj zaserwowano, a słońce jeszcze bardziej to uczucie
potęgowało. Chciał kogoś zawołać, ale szybko pomyślał, że lepiej być
całkowicie spokojnym, bo przecież i tak ktoś w końcu przyjdzie. Zresztą ta
niewygoda była przejściowa. Doskonale wiedział, że dzięki pomysłowi Marka
udało mu się skutecznie, choć na krótki czas, uciec przed prześladowcą i to było
najważniejsze.
Czuł się bezpieczny.
Gdy do separatki weszła siostra Elżbieta, zobaczyła, że leżący w pasach chory
wygięty jest w jakiejś zupełnie nieprawdopodobnej pozycji. Cały zroszony
potem, leżąc z zamkniętymi oczyma uśmiechał się. naprawdę uszczęśliwiony.
— No, kotek, jak się czujemy? — spytała głośno.
Jan otworzył oczy i zobaczył przed sobą kobietę po czterdziestce, z włosami,
w których migotały już srebrne nitki, a mimo to kobiecą, ze śladami urody, która
nie zdążyła jeszcze przeminąć. Jej głos był ciepły i budzący zaufanie.
— Już dobrze — starał się, aby to, co mówił, zabrzmiało jak najbardziej
naturalnie.
Dzięki temu, że pielęgniarka stanęła pomiędzy nim a oknem, mógł wreszcie
wy
prostować głową i mimo że po karku natychmiast zaczęły wędrować całe
stada mrówek, nie czuł już tak palącego ciepła.
—Masz jeszcze ochotę się boksować? — nieoczekiwanie pielęgniarka
uśmiechnęła się.
—Nie wiem, co mi się stało. Przepraszam — Makowicz oddał jej uśmiech,
ale widać wyglądał on niezbyt szczerze, bo siostra Elżbieta nie bardzo weń
uwierzyła.
—No, kotek — zabrzmiało to jak groźba — tylko bez kawałów, bo szpila w
tyłek i z powrotem w pasy.
Nagle nieoczekiwanie czule pogłaskała go po włosach i wprawnie wyzwoliła
z pasów. Patrzyła przez chwilę, jak rozciera obolałe ręce i nogi.
— Pomieszkasz trochę tutaj z nami — weslchnęła — przyzwyczajaj się. Po
obiedzie przeniesiesz się do sali ogólnej, pod dziewiątkę. Tam są twoje rzeczy.
Nie czekając na to, co może powiedzieć jej Jan, wyszła z sali.
Siedząc na łóżku z odwalonymi na boki pasami Makowicz czuł, jak mrówki z
jego karku przechodzą do rąk i nóg. Jednak ból już ustąpił. Czekał, aż te
zwierzątka pójdą sobie gdzieś dalej. Był zadowolony z siebie i z tego, co go
otacza.
W parku pod oknem separatki oddziału zamkniętego stał Defraudant. Od
czasu do czasu pogwizdywał pierwsze takty Strasznego du>oru pilnie przy tym
uważając, aby go tutaj nikt nie dostrzegł. Po kolejnym wygwizdaniu umówionej
melodyjki w oknie zobaczył Jana. Wiedział, że wszystko się udało. Podniósł
zaciśniętą pięść z wystającym do góry kciukiem. Zza okna tym samym gestem
zwycięstwa odpowiedział mu Makowicz.
Po odejściu Defraudanta Janowi nie pozostało nic innego, jak po raz pierwszy
wyjść na oddział i spotkać się oko w oko z tymi, których uważano powszechnie
bądź to za chroników, bądź też za niebezpiecznych dla siebie i innych. Sam
zresztą miał być jednym z nich,
Szarobury, welwetowy szlafrok, który Makowicz naciągnął na piżamę, mimo
swojej szorstkości miał też i zalety. Zawinięty ciasno wokół ciała, pozwalał stać
się anonimowym w tłumie podobnych, a poza tym poprzez swoją bliskość
stwarzał
poczucie bezpieczeństwa, jakie zapewniał chyba pancerz
średniowiecznym rycerzom.
Jan wychylił się na korytarz i chwilę tkwił w drzwiach separatki, uważnie ob-
serwując innych chorych. Marek miał jednak rację, Wszyscy oni byli
spowolniały—mi od leków psychotropowych kukłami, snującymi się wzdłuż
ścian korytarza. Przygarbieni, bezmyślni, lecz nie bezproblemowi, dreptali,
dreptali, dreptali. Żaden z nich nie posuwał się normalnym krokiem. Były w nich
niemoc i rezygnacja.
Zanim dotarł do świetlicy, do której wejście było tuż przy dyżurce, Makowicz
sam złapał się na tym, że zupełnie bezwiednie jego krok staje się również
drepczący. Otrząsnął się i przeszedł kilka kroków normalnie.
W dużym pokoju, służącym za świetlicę, zestawione w podkowę stoły,
przykryte czerwonym suknem, przypominały salę konferencyjną. Kilku
pacjentów grzebało niemrawo w stosie rozrzuconych na nich białych, wyciętych
według szablonu, liter. Ich pracą kierowała młoda dziewczyna w pielęgniarskim
kitlu. Za jej plecami dwóch mężczyzn w rozchełstanych piżamach zdejmowało
znad ryczącego telewizora szopkę betlejemską, wiszącą tu najwyraźniej od
czasów* Bożego Narodzenia. Ponad pół roku.
Wszystkiemu temu z napiętą uwagą, jakby od tego zależały ich losy,
przypatrywało się kilku innych pacjentów.
Jeden z pracujących przy zdejmowaniu szopki stęknął i rzucił przez ramię:
— Gubernator, pomóż!
Drobny, sztywny, ale mile uśmiechający się mężczyzna poprawił sobie swete-
rek, który miał założony na piżamę.
— Jestem na wczasach — wyjaśnił — bez służby. Nie mogę wydać
dyspozycji.
A potem godnie odszedł korytarzem. Siedzący jego kroki bezzębny, chudy
drągal dostrzegł Makowicza i w podrygach, podskakując, podszedł do niego. Sta-
n ą ł naprzeciwko i wyciągając ręce jakby chciał go objąć, sam sit; zapowiedział:
— Nagrywam. — A potem zaśpiewał: — ,,Rumba, rumba negra..."
Zdezorientowany Jan cofnął się nieco, ale zostało to odczytane jako
prowokacja. Bezzębny drągal uniósł obie ręce do pozycji bokserskiej i spytał
groźnie:
— Chcesz się, kurwa, napierdalać?
Jan podniósł otwarte dłonie demonstrując tym gestem, że jest to
nieporozumienie, a on sam nie ma złych zamiarów. W tej samej chwili pojawiła
się między nimi siostra Elżbieta.
— Magnetofon — to było do bezzębnego chudzielca — ma być spokój!
Ale len nie słuchał jej, śpiewając „Rumba, rumba negra" i wędrując gdzieś w
stronę telewizora,
—Chcesz iść w pasy? — tym razem groźba pielęgniarki skierowana była do
Jana.
—Zaatakował mnie — stwierdził Ma—kowicz, ale to pielęgniarki nie
interesowało.
—To pamiętaj, ma być spokój — powtórzyła odruchowo.
—Będę pamiętał — zdążył odpowiedzieć za odchodzącą. — Przepraszam —
niemal krzyknął.
Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. To zdarzenie było codzienne,
zwykłe, normalne. Po prostu nic się nie stało. To tylko Makowicz odebrał
pierwszą lekcję zachowania się na oddziale zamkniętym.
W szmer rozmów i klapanie papci wdarł się nagle ostry dzwonek u drzwi
wejściowych. Jan, dla którego wszystko tu było nowe, dopiero teraz zauważył
tkwiącego przy nich masywnego pielęgniarza. Trzeba go było lepiej poznać,
oswoić, przyzwyczaić do siebie. To kiedyś mogło się przy—dać.
Podchodząc bliżej dostrzegł jeszcze, jak pielęgniarz wyciąga z kieszeni
specjalny klucz i otwiera drzwi. Był już cztery, pięć kroków przed nim, gdy
odwrócony plecami pielęgniarz spytał kogoś, kogo Jan nie widział:
— Nowy? Od kiedy pracujesz?
A zza drzwi zabrzmiał głos, który by? dobrze Janowi znany:
— Krótko.
Nie dowierzając sobie samemu Makowicz przybliżył się jeszcze trochę do
drzwi. Właśnie wjeżdżały przez nie stojące na wózku termosy z jedzeniem,
dostarczanym tu z centralnej kuchni szpitalnej.
— Daj, ja wezmę — pielęgniarz wciągnął wózek do środka i już zamykał
drzwi, gdy spojrzenia Jana i stojącego na zewnątrz Wojtysa skrzyżowały się na
ułamek sekundy.
To wystarczyło. Cały spokój, całe poczucie bezpieczeństwa, wspaniały wczo-
rajszy pomysł Marka — to wszystko okazało się kompletną bzdurą.
Jan odwrócił się gwałtownie, cofając się jednocześnie w głąb świellicy.
Nad telewizorem wisiało już nowe hasło: „Służba zdrowia twoim
przyjacielem".
Makowicz, który przeniósł po obiedzie swoje rzeczy na ogólną salę, siedział
teraz na taborecie obok łóżka. To, co dziś się wydarzyło, było dla niego
sygnałem, który jakby wbrew jemu samemu miast go rozkojarzyć, zdenerwować
i przestraszyć — zmobilizował i zmusił do myślenia. Morderca teraz jeszcze nic
zaatakuje. To był pewnik. Nawet jeśli miał jakimś cudem dokładnie
rozpracowany cały szpital, to i tak kilka dni zajmie mu konfrontacja tego, czego
się mógł dowiedzieć z zewnątrz, z tym, jak jest tutaj w rzeczywistości. Było więc
nieco czasu, aby coś zrobić. Co? Nie dać się zabić. To proste. Jak? Ustawiając
przeciwnika w sytuacji bez wyjścia i zdobywając broń. Skąd? Jak kierować tym,
co może zrobić facet, który tu przyszedł zabić? Jaką mogę mieć broń? Jak się
bronić? Czy rzeczywiście zginę? Czy będę musiał go zabić?
Pytań było zbyt wiele, aby na nie jednocześnie odpowiedzieć. Jedno było ja-
sne. Nie można dać się zarżnąć.
Tyle wiedział Jan.
Nie jest łatwo zabić człowieka, który przez dwadzieścia cztery godziny
pozostaje pod opieką lekarzy, pielęgniarek, a poza tym przebywa cały czas w
tłumie innych ludzi. Aby to zrobić, trzeba wiedzieć wszystko o tym, czym jest
oddział zamknięty w szpitalu psychiatrycznym. Kto na nim pracuje? Jakie są
słabe punkty organizacji pracy na tym oddziale i ludzi na nim zatrudnionych.
Należy wiedzieć, jak jest skonstruowany sam budynek. Jak tam można wejść i
jakie są możliwości ucieczki? I wreszcie najważniejsze: konieczna jest wiedza o
tym, czym jest choroba, na którą cierpią przebywający na tym oddziale ludzie.
Tego wszystkiego brakowało Pawiowi.
Wiedział jednak, że jest to tylko kwestia czasu.
Siedzący naprzeciwko Wojtysa Kazio nie był nawet zdziwiony, gdy ten
zaproponował mu dwie godziny temu wypicie, jak to nazywał, „wkupnego".
Taka sama dobra okazja, jak każda inna. Właśnie kończyli trzecią ćwiartkę, a
knajpiany gwar wcale nie przeszkadzał, aby temu nowemu wytłumaczyć, jak
bardzo odpowiedzialna jest praca pielęgniarza. Bo przecież gdyby nie on, Kazio,
ten cały oddział zamknięty dawno już by się rozleciał, zdemolowany przez
wariatów. Ani lekarz, ani siostra Elżbieta, nie mówiąc już o tej siksie terapeutce,
na niczym się nie znają. Praktyka. To jest właśnie najważniejsze. A Kazio to ma.
Kazio wie wszystko. Każdemu potrafi poradzić i nie raz, nie dwa lekarze go się
słuchali. Nie trzeba się tylko przejmować pacjentami. Ani tymi głupotami, które
gadają.
—Wierzysz w to, co oni pieprzą? — spytał przechylając się na oparciu krze-
sła Wojtys.
—Coś ty, Paweł! — Kazio potraktował to jako dobry żart. — W życiu!
—A gdyby takiego postawić na świadka przed sądem...?
—Nie — wyższość wiedzy Kazia była druzgocąca. — Sąd nie dopuściłby
takiego świadka. Wiesz, co taki może narozrabiać na sali? Weź na przykład
Megnetofona...
— A co, napieprzyłby sędziego? Kazio wlał w siebie kieliszek, przegryzł
korniszonkiem, chuchnął i wytłumaczył:
—Takiemu to wszystko jedno. Im większy świr, tym częściej się leje.
—Nie mów? — zdziwienie Pawła było prawie prawdziwe.
—Masz — powiedział Kazio. — Jak ja widzę, że ktoś startuje cały czas z pia-
chami, to wiem, że długo pokibluje.
—Nie boisz się, że ci dołożą? — w głosie Pawła więcej było podziwu niż cie-
kawości.
Kazio o mało nie zakrztusił się dymem papierosa.
— Mnie? Zaraz się klienta unieruchamia, szpila w tyłek i spokój.
Więcej Pawła już nic nie interesowało. To mu w zupełności wystarczało.
Jeśli Makowicz nie zginie, musi pozostać na tym oddziale na stałe. I Paweł
wiedział już. jak ma to zrobić.
W powieszonym niedawno napisie „Służba zdrowia twoim przyjacielem"
brakowało już kilku liter. Stojąca obok ściany terapeutka wyglądała wręcz
anielsko w porównaniu ze stojącym obok zniszczonym mężczyzną. Niski, lekko
łysawy, w starannie dopranej piżamie, miał powód do strachu.
—Święty — mówiła dziewczyna z wyrzutem — znowu nie pilnujesz innych!
—Zaraz poprawię — zadeklarował się, a potem spytał, chcąc się upewnić: —
Proszę pani, chyba za to nie mogę pójść do piekła?
Dziewczyna była sroga.
— To tak wisi od dwóch dni. Zobaczysz, że aniołowie niebiescy wcale po
ciebie nie przyjdą.
Mężczyzna skulił się. jakby go ktoś niespodziewanie uderzył.
— Zaraz przyniosę klej i litery... Odwrócił się i pobiegł w głąb świetlicy.
W pośpiechu i panice potrącił Jana, przyglądającego się z uwagą pracy
fryzjera, który przyszedł ze swą kolejną wizytą,
— Wybacz, bracie! — wykrzyknął Święty. — Gdy będę w niebie,
pomodlę się za ciebie.
Jan wiedział już, że na takie słowa nie należy w ogóle reagować. Dlatego też
nawet nie uśmiechnął się, pozwalając odejść Świętemu, Bardziej interesował go
fryzjer. A ten miał akurat wyjątkowo ciężkiego klienta. Co chwila musiał
zwracać mu uwagę.
—Nie kręć się — powtórzył właśnie po raz nie wiadomo który.
—Pan mnie źle strzyże — klient był wyraźnie niezadowolony.
—Aha — fryzjer był przyzwyczajony do takich tekstów — już cztery lata cie-
bie źle strzygę...
—Muszę iść do fryzjera na miasto — zakomunikował mu strzyżony.
Fryzjer w ogóle nie zareagował. Flegmatycznie schował do kieszeni ręczną
maszynkę do strzyżenia, wyciągnął nożyczki.
— Doktor nie puści mnie na wigilię do domu — skarżył się znowu pacjent —
jeśli będę źle ostrzyżony...
Dalszego ciągu tej rozmowy Jan już nie słyszał, bo właśnie——rozległ się
dzwonek do drzwi. Wystarczyło kilka kroków, by stanąć z boku Kazia. Nie było
co się ukrywać. W biały dzień ostatecznie nic się nie mogło zdarzyć.
Gdy Kazio otworzył drzwi i na oddział wjechał wózek z jedzeniem, Paweł
próbował wsunąć się za nim w głąb korytarza.
— Gdzie to wstawić?
Wszedł chyba o krok za daleko, bo w tej samej sekundzie dopadł go
Magnetofon.
—Nagrywam — wrzeszczał uszczęśliwiony. — „Rumba, rumba negra, rumba
negra..."
—Idź ty, świnia jedna — Kazio opędził się od niego szerokim gestem ręki.
Nigdy nie był w stanie zrozumieć słów piosenki, śpiewanej nieustannie przez
Magnetofona, ale podejrzewał w nich jakąś wielką nieprzyzwoitość. Magnetofon
zniknął.
—Nie właź — Kazio wiedział, że Paweł nic powinien wchodzić na oddział.
Tę chwilę nieuwagi Kazia ponownie wykorzystał Magnetofon. Zza pleców
pielęgniarza pokazał Pawłowi „wała", krzywiąc się niemiłosiernie.
—To taki, jak mówiłeś — Paweł popchnął wózek z jedzeniem o pół kroku
głębiej, nie zwracając uwagi na słowa Kazia.
—Zaraz go uspokoję — Kazio bez pośpiechu odwrócił się plecami do Pawła:
— Zobacz, jak to się robi.
Nie mógł widzieć spojrzenia Pawła, gdy ten dostrzegł stojącego tuż obok
Jana. Ten chciał się cofnąć, ale w lej samej sekundzie, gdy wyciągnął przed
siebie prawą nogę i cały ciężar ciała był oparty na lewej, Wojtys kopnął w nią i o
pół kroku popchnął wózek.
Próbujący utrzymać równowagę Mako—wicz zrobił półobrót, przyginając się
jednocześnie w uniku do ziemi. Chciał uniknąć spodziewanego ciosu w głowę.
Pech sprawił, że półobrót ten skończył się naprzeciwko Kazia, a wyglądało to
tak, jakby chciał go uderzyć głową w brzuch. Popchnięty w tym momencie
wózkiem rzeczywiście to zrobił.
— Co mnie bijesz! — zdążył jeszcze krzyknąć zdziwiony Kazio, gdy stojące
na wózku ciężkie gary zsunęły się, przewracając Jana i zbijając z nóg
pielęgniarza.
Leżący na podłodze Kazio schwycił rękawy szlafroka Jana, krępując jego
ruchy.
—Nie dam się zabić — Jan chciał, aby Wojtys wiedział, że jest gotów na
wszystko. A potem nie zwracając uwagi na ból w wykręconych rękach, leżąc
obok Kazia próbował jeszcze kilka razy szarpnąć się, choć nie miał już żadnej
szansy.
—No, no — powiedział z podziwem przypatrujący się ze spokojem temu
wszystkiemu Paweł. — Ten to jest ostry.
Bo przecież taki właśnie miał być. Wojtys wiedział, że jeśli dobrze o to
zadba, jeszcze kilka takich numerów i leżący na ziemi człowiek nie wyjdzie stąd
przez długie lata. Jemu — Pawłowi, nie powinno to zająć więcej niż kilka
tygodni.
Pochylił się i pomógł Kaziowi podnieść Jana.
Ani w tej chwili, ani potem, gdy Janowi dawano zastrzyk i ponownie wiązano
w pasy, nikt nie zwracał żadnej uwagi na to, co wykrzykiwał on pod adresem no-
wego pielęgniarza. Był po prostu człowiekiem, z którym można tu było zrobić
wszystko. Nikt się z nim nie liczył. Musiał się wszystkiemu i wszystkim
podporządkować. Zwyczajnie — nie miał żadnej szansy. Dlaczego? Dlaczego
nie ma żadnej szansy? Gdzieś popełnił błąd. Kiedy? Nawet pięć minut temu. Nie.
Od początku. Od samego początku poddaję się temu, co robi morderca. Nie dać
się zabić! To on musi robić to, co ja chcę, a nie odwrotnie. Co on teraz zrobi?
Zabije mnie dzisiejszej nocy. Nie, nie wpuszczają go tutaj. Znajdzie sposób. Nie,
jest tutaj za krótko. Aha, będzie działał tak, jak dziś. Nie musi mnie zabijać.
Będzie mnie podpuszczał na takie zachowania jak dzisiaj. Zachowałem się nie
jak wariat, tylko jak idiota. To znaczy, że jeszcze mam czas. Teraz będą mnie
leczyć. Nie mogę stać się wariatem. Tylko tyle. A potem zaczął działać zastrzyk.
Nawet grzejące przez okno słońce nie było jeszcze w stanie przebudzić Jana,
śpiącego ciężkim narkotycznym snem. Nie przeszkadzało to w niczym stojącemu
przy jego łóżku Ordynatorowi. Studentów, którzy go otaczali, traktował jako
dopust boży i wolał, gdy nie trzeba było wdawać się w rozmowę z pacjentem.
— Panie kolego — zwrócił się do jednego ze studentów — zapoznał się pan z
tym przypadkiem. Proszę przedstawić go innym.
Student poprawił nerwowo druciane oprawki okularów i nieoczekiwanie oblał
się rumieńcem.
— No... Właśnie... Tak... — powiedział.
—Nic rozumiem, co pan mówi — przynaglił go ordynator.
—Przepraszam... Tak... — student się ukłonił. — Właśnie mamy tutaj
przypadek nawrotu choroby z wyraźną manią prześladowczą — popatrzył na
kolegów, których to, co on mówił, wcale nie interesowało. Każdy z nich miał do
zreferowania swój przypadek i myślał o tym, jak zrobić to w taki sposób, aby
dostać zaliczenie. Makowicz nikogo nie obchodził. To, co mówił student, nie
interesowało też ordynatora, który znał doskonale całą historię choroby Jana.
Patrzył teraz przez okno.
—Pierwszy raz choroba wystąpiła u pacjenta piętnaście lat temu. gdy została
zamordowana jego żona. Był wówczas podejrzany o dokonanie zabójstwa — stu-
dent spojrzał na ordynatora, chcąc sprawdzić, czy dobrze mu idzie. Nic nie zoba-
czył, ani potakującego gestu głową, ani zaprzeczenia. Nic. Brnął więc dalej.
—Pierwsze symptomy choroby wystąpiły jeszcze podczas aresztu śledczego.
Przeniesiony na obserwację do szpitala psychiatrycznego spędził w nim trzy mie-
siące. Gdy znaleziono prawdziwego mordercę, choroba wyraźnie ustąpiła,
niemniej od tego czasu pacjent był stale pod opieką poradni zdrowia
psychicznego...
Gdzieś za oknem ktoś zagwizdał pierwsze takty Strasznego dworu.
— Tak... — powiedział okularnik — ... właśnie... Rozpoznanie —
schizofrenia paranoidalna. Obecnie,..
Chyba nie był melomanem, bo Straszny dwór za oknem wyraźnie go
denerwował.
—No... Tak... — zamilkł, dając do zrozumienia, że skończył.
—Co jeszcze? — ordynator chciał mu pomóc.
—No... Tak.. Właśnie... — rumieniec na policzkach odpytywanego biedaka
stał się głębszy, ale delikwent nic już z siebie nie wydusił.
Ordynator westchnął i zaczął odwalać swoje:
— Kolega nie powiedział, że pacjent jest przekonany, że niedawno był świad-
kiem morderstwa. Wszystkich stara się o tym przekonać. Swego prześladowcę
widzi w różnych osobach. Nawet wśród personelu szpitalnego — zmienił nieco
ton i zaczął mówić jakby stał na katedrze: — Proszę państwa, w tym przypadku
liczymy się z długotrwałym leczeniem i podawaniem silnych leków
psychotropowych w rodzaju neuroleptyków— o przedłużonym działaniu, ale
rokowania nie są korzystne. Są pytania? Nie? Idziemy dalej...
Ruszył w stronę drzwi, nie oglądając się na spłoszoną gromadkę, karnie
podążającą za nim.
Tylko student, który referował przypadek Jana, został chwilę dłużej, przyglą-
dając się „swemu" pacjentowi. Jego kolega zatrzymał się już przy drzwiach.
— Co jest? — spytał.
—Słuchaj — okularnik był pełen wątpliwości — może on naprawdę coś wi-
dział?
—Coś ty, to wariat — kolega interesował się laryngologią i na takie sprawy
jak psychiatria zawsze mu było szkoda czasu. — A ci. co się zajmują psychiatrią
też nie są lepsi...
W ciągu kilku następnych dni siostra Elżbieta musiała, jak zwykle, gdy któryś
z pacjentów był ostro tłumiony lekami, ściągać Jana na siłę z łóżka. Było normą,
że starali się przesypiać cały dzień. Na to jednak nie można było im nigdy
pozwalać.
Teraz weszła energicznym krokiem do sali, w której wśród pieczołowicie
posłanych przez Świętego łóżek na jednym rozkopanym leżał Jan. Zwinięty w
kłębek przykrył się cały kocem. Wyglądało to. jakby ktoś w pośpiechu rzucił na
łóżko wielką poduszkę.
— Wstawaj, Doceni — siostra Elżbieta zerwała koc z głowy Jana.
Gwałtownie obudzony, odwrócił się na bok i chwilę patrzył na Elżbietę
zdezorientowany. Był nie ogolony, wyglądał niechlujnie.
— Wstawaj, wstawaj — powtórzyła pielęgniarka. — Jazda do świetlicy. W
nocy będziesz spał,
Jan posłusznie zaczął wstawać. Każdy jego ruch był powolny, długi,
wymagający namysłu. Wreszcie siadł na łóżku spuszczając nogi, i w tej pozycji
zamarł w bezruchu.
— Coś ci to nie bardzo idzie — Elżbieta wzięła go pod ramię. — Poczekaj,
pomogę ci.
Podnieść pacjenta z łóżka — to nie była trudna sztuka. Jan stał teraz opierając
się jedną ręką o poręcz.
—No — pielęgniarka uśmiechnęła się zachęcająco. — Teraz szybko do
świetlicy. Dasz już sobie radę, prawda?
—Tak — powiedzenie tego jednego słowa kosztowało Jana dużo wysiłku.
— Żebym cię zaraz tam zobaczyła... — Elżbieta wiedziała, że Jan już się nie
położy, więc obróciła się na pięcie i wyszła z sali.
Tymczasem Jan próbował skupić się na wykonaniu otrzymanego polecenia.
Kilkakrotnie kiwnął się do przodu całym tułowiem, starając się ułatwić sobie
zrobienie pierwszego kroku, ale znowu znieruchomiał, gdy zza okna usłyszał
pierwsze takty Strasznego dworu. Bardziej pochylił się, oderwał rękę od poręczy
łóżka i wysunął nogę. Zaraz jednak przystawił drugą, jakby bał się upaść. Potem
znowu to samo. Dreptał. Powoli, z wysiłkiem, z zastanowieniem. Jak wielu
innych pacjentów na tym oddziale. Niczego już nic musiał udawać. Był to po
prostu jedyny sposób jego poruszania się.
Melodia ze Strasznego dworu z niczym mu się już nie kojarzyła.
W świetlicy usiadł ciężko przed wiecznie włączonym telewizorem,
odwracając się plecami do wejścia na oddział. Złożył razem dłonie i wetknął je
między kolana, powoli kiwając się w przód i w tył. Obok niego siedziało kilku
tak samo zachowujących się mężczyzn.
Nie wszyscy byli jednak tak stłumieni. Siedzący przy końcu stołu pacjent,
który przed wigilią chciał się dobrze ostrzyc, przytrzymał za rękę przechodzącą
obok Elżbietę.
— Siostro, muszę iść na miasto do fryzjera — poinformował ją.
To był jego stary numer i nie trzeba było na to zwracać specjalnej uwagi.
—Przestań, Zbyszek, bo dostaniesz zastrzyk — zagroziła półżartem
pielęgniarka.
—Myślisz, że nie wytrzymam? — Zbyszek wstał z krzesła trzymając w
dalszym ciągu jej rękę. — Dostałem już osiemdziesiąt dwa zastrzyki. Wszystkie
mam zanotowane. Osiemdziesiąty trzeci też wytrzymam.
Elżbieta próbowała uwolnić rękę. Niezbyt silnie, aby nie wywołać agresji, ale
stanowczo. Udało się.
—Notuj sobie, notuj — powiedziała spokojnie, bo to, że Zbyszek
rzeczywiście ma notes, w którym zapisuje zastrzyki, każdy dobrze wiedział.
—Wytrzymam, ile chcesz — powiedział teraz — ale muszę być ostrzyżony.
Zobacz, jak wyglądam.
Potargał sobie włosy, a potem wskazał na siedzącego Jana.
— On też musi iść do fryzjera. Dzwonek do drzwi dał pielęgniarce pretekst
do przerwania rozmowy.
— Przestań już. Obiad przyjechał.
Wpychający na oddział wózek z jedzeniem Wojtys szukał wzrokiem Jana.
Przebiegł oczyma po świetlicy, ale w kiwającej się przed telewizorem kukle,
odwróconej do niego plecami, nie poznał swej ofiary. Przywitał się z Kaziem i
raptem cały się rozjaśnił na widok Elżbiety.
—No to co? — spytała ta podchodząc bliżej. — Zrobi pan to dzisiaj?
—Już gotowe — Wojtys był z siebie zadowolony. — Zrobiłem zapłon i prze-
dmuchałem gaźnik.
—Będzie teraz w porządku? — uśmiechnęła się Elżbieta zachwycona tym, że
nowy pielęgniarz zna się na silnikach samochodowych i teraz nie trzeba już z
każdym drobiazgiem jeździć do warsztatów.
—Musi.
—To ile jestem winna?
Wojtys poznał w tym momencie Jana, który podniósł się właśnie z krzesła i
ruszył w stronę łazienki.
—Eee, nic, to drobiazg... Co z tym zawodnikiem? — zmienił temat,
wskazując ruchem głowy Jana.
—Kiepsko. Zapowiada się na stałego klienta. Ale... pan się napracował przy
tym samochodzie... To nie był taki drobiazg, w ogóle przecież nic mogłam jeź-
dzić...
Wojtys podniósł swoje czarne brwi. Zawsze robiło to na dziewczynach
wrażenie.
Jednocześnie włożył rękę do kieszeni fartucha i wyciągnął lekko tylko zmięty
bukiecik fiołków,
— Mam tu taki drobiazg dla pani...
I uśmiechnął się, a Elżbieta rozbrojona jego gestem odwzajemniła mu
uśmiech.
Mimo późnej pory i ciemności Wojtys nie zapalił światła w swoim
mieszkaniu. Po przyjeździe ze szpitala położył się na łóżku i ani razu, leżąc na
wznak, nic zmienił pozycji. Makowicz nie był już dla niego niebezpieczny. Stało
się to szybciej, niż mogło się na początku wydawać. Niepotrzebne więc było
podrywanie pielęgniarki, niepotrzebna też była jego dalsza praca w szpitalu. Miał
to już za sobą. Pamiętał dokładnie każde słowo Elżbiety. „Zapowiada się na
stałego klienta". Tak właśnie powiedziała. To była prawie gwarancja
bezpieczeństwa. Ulga, jaką odczuł w tamtym momencie Paweł, była niemal
fizyczna. Stojąca obok niego pielęgniarka na pewno w ogóle nie zdała sobie
sprawy z tego. że przyjmując chwilę później od niego kwiaty dotknęła na ułamek
sekundy jego dłoni. W tym samym momencie Paweł poczuł gwałtowne
podniecenie. Zdarzyło się tak po raz pierwszy od czasu zamordowania nad Wisłą
prostytutki. Elżbieta stała mu się bardzo potrzebna.
Teraz, leżąc na tapczanie dokładnie wiedział, dlaczego, po co. Nigdy nikomu
o tym nie mówił, nigdy tego nie opowiadał, ale też nie odczuwał żadnego wstydu
czy zażenowania. To, że nie mając damskiej bielizny nie mógł uzyskać pełnej
satysfakcji, było tylko jego sprawą. Uważał to za naturalne. Zwykłe, Ludzkie.
Musiał mieć bieliznę świeżo zdjętą z ciała kobiety. Jeszcze ciepłą, pachnącą,
miękką w dotyku. Tego nie mogły zastąpić jakieś tam gacie, kupione w sklepie.
Musiał mieć bieliznę.
Elżbieta mu się bardzo podobała. Musiał mieć jej bieliznę.
Prosta czynność podawania leków na oddziale psychiatrycznym wymaga od
wykonujących ją pielęgniarek szczególnej uwagi i dużego doświadczenia. Mniej
tu chodzi o to, aby nie pomylić leków i każdemu dać to, co przepisał lekarz. Cała
sztuka polega na dopilnowaniu, aby leki te były rzeczywiście przyjęte. Dlatego
też stosuje się kilka metod. Chorym, którzy są posłuszni i grzeczni, lekarstwa
podaje się w niewielkich kieliszeczkach. Tym, którzy mimo dobrej chęci nie
mogą ich przełknąć, rozgniata się i miesza z wodą. Łatwiej przechodzą.
Najbardziej opornych załatwia się zastrzykami. W każdym przypadku lek musi
wniknąć do organizmu chorego. Na tym polega leczenie. To jest szpital.
Potulnie ustawieni w kolejkę pacjenci oddziału zamkniętego poddawali się
codziennemu rytuałowi. Gubernator połknął leki i tylko nieco się krzywiąc
odszedł na bok. Stojący za nim Kadłubek, od którego nikt nigdy jeszcze nie
usłyszał ani słowa, nie mógł tego zrobić. Pigułki wrzucone przez Elżbietę do ust
ułożył sobie ruchem policzków na języku i teraz patrzył pokornie prosząc o coś
do popicia. Pół szklanki wody załatwiło sprawę. Elżbieta pogłaskała go po
głowie.
— Bardzo jesteś grzeczny. Następny w kolejce był Makowicz.
— Tylko uczciwie, bo sprawdzę — uprzedziła.
Jan nie zwracając uwagi na jej słowa wziął podany mu kieliszek i bez słowa
przełknął całą porcję. Gdy jednak pielęgniarka odwróciła się po drewnianą
szpatułkę, połknięte przed chwilą lekarstwa dziwnym sposobem znalazły się w
kieszeni piżamy, mimo że była ona ciasno opięta szlafrokiem. Gdy Elżbieta
odwróciła się do niego ponownie, stał już spokojnie z szeroko otwartymi ustami.
Drewniana szpatułka powędrowała do ust, odchyliła oba policzki, zajrzała pod
język.
—No widzisz, jak bierzesz leki, to cię nikt nie prześladuje.
—Wyraźnie lepiej się czuję — Jan promieniał zadowoleniem więźnia,
któremu wolno napisać w liście, że jest mu dobrze, że jest zdrów i nic mu nic
potrzeba.
—W każdym razie nic jesteś agresywny — pielęgniarka odstawiła tackę z pu-
stymi kieliszkami. — Chcesz coś, Docent?
—Mam do siostry prośbę — Makowicz nauczył się, jak rozmawiać z
Klżbietą.
— No?
—Nudzę się tutaj. Teraz, gdy czuję się lepiej — przymilał się —— chciałbym
popracować. Choć trochę. Brakuje mi książek i magnetofonu.
—Jutro ci przywiozę jakiś kryminał — powiedziała na odczepnego
pielęgniarka, zajęta już rozpisywaniem zleceń lekarskich.
—Nie — Makowicz był cały w przepraszających uśmiechach. — Kryminały
mnie nie interesują. Jeśliby siostra mogła zajechać do mnie do domu...
—Zwariowałeś? Gdybym dla każdego chciała tak jeździć, tobym własnym
domem nie miała czasu się zająć.
—Czuję, że to by mi pomogło... — Makowicz próbował dalej.
Pielęgniarka zastanowiła się przez chwilę.
— No... dobrze — zdecydowała się nagle — ale nie obiecuję, że będzie to
błyskawicznie. Na razie muszą ci wystarczyć gazety. Zapisz, jakie książki,
dopisz adres, klucze wezmę z depozytu. Chyba rzeczywiście poprawiasz się —
przyjrzała się Janowi dokładniej. — Ciągle zapominam, że pan jest naprawdę
docentem — usprawiedliwiła wyjątek, jaki postanowiła zrobić.
Dni na oddziale zamkniętym mają swój niezmienny rytm. Dokładnie wiado-
mo, co kiedy się stanie i gdyby nie U>, że pacjenci wpadają na różne pomysły,
jeden dzień szpitalny nie różniłby się od drugiego. W tę monotonię leczenia psy-
chiatrycznego Jan wprowadził pewną innowację. Każdego dnia po południu, gdy
na oddziale zostawał już tylko lekarz dyżurny (którego nic oprócz nagiej śmierci
pacjenta nie mogło wywabić z jogo pokoju w porze, kiedy pielęgniarka
rozkładała do kieliszków kolejną porcję tabletek, przeznaczonych na wieczór),
spotykał się z Defraudantem.
Trudno to zresztą nazwać spotkaniami. Zawsze o tej samej godzinie
Makowicz niepostrzeżenie przedostawał się do wolnej sali sypialnej. Pobyt w
niej w ciągu dnia był bardzo źle widziany tak przez lekarzy, jak i pielęgniarki,
ale jednocześnie było to jedyne miejsce, gdzie Jan mógł spokojnie „pogadać" z
Markiem.
Na wygwizdany pod oknem sygnał podchodził do szyby. Niżej, na trawniku,
stał Marek. Ich system porozumiewania się był daleki od semafora, jakim
posługują się marynarze i harcerze. Nie miał też nic wspólnego ani z językiem
głuchoniemych, ani też z migotaniem więźniów. Był jednak skuteczny, i to im
obu wystarczało. Dzięki niemu Marek zawsze był na bieżąco informowany o
wydarzeniach na oddziale. Makowicz zaś zyskiwał nieco banalne, ale zawsze
interesujące wieści spoza oddziału.
Dzisiaj Marek pokazał Janowi paczkę, a potem wskazał go palcem. Potem
machnął ręką w stronę drzwi wejściowych i wskazawszy ręką na Jana zrobił
palcami jednej ręki kilka „kroków" na dłoni. Następnie dotknął palcem swych
piersi i znowu machnął ręką w stronę drzwi. Wreszcie wyciągnął do góry
rozcapierzoną dłoń. Wszystko było jasne.
Marek miał coś dla Makowicza i prosił go, aby za pięć minut spotkali się przy
drzwiach wejściowych.
Wędrujący w stronę wejścia na oddział Jan mijał właśnie wychodzącą ze
świetlicy terapeutkę, gdy stało się kilka rzeczy naraz.
Biały fartuch terapeutki zawadził o oparcie krzesła, zaczepił się i gdy dziew-
czyna zrobiła krok naprzód — uniósł się do góry, odsłaniając do połowy jej udo.
W tej samej niemal sekundzie przechodzący obok Makowicz wylądował na
podłodze, odepchnięty z całej siły przez Magnetofona, który dopadł terapeutkę,
chwycił ją za kolano i jadąc dłonią po zewnętrznej stronie jej uda odsłonił całą
nogę i półprzezroczyste majtki.
— Przestań — dziewczyna szarpnęła się, ale w jej głosie więcej było
zdecydowania niż przestrachu.
Magnetofon puścił jej biodro, tylko po to, by obróciwszy dziewczynę, objąć z
tyłu jej ramiona jedną ręką, drugą zaś zacisnąć jej usta. A potem zaczął potrząsać
jej ramionami i biustem wrzeszcząc na całe gardło:
— Rumba, rumba, negra, rumba!— Jego schrypnięty głos padł w absolutną
ciszę, jaka nagle zapanowała w świetlicy. Makowicz jeszcze nie zdążył podnieść
się z podłogi, gdy wszyscy, dokładnie wszyscy pacjenci ruszyli w stronę
trzymanej przez Magnetofona terapeutki. W ich gestach, ruchach widać było
zdecydowanie, celowość, żądzę. Przy stolo został tylko tkwiący nieruchomo
Kadłubek, który i tak w ogóle nie wiedział, co się wokół dzieje. Wśród
atakujących był nawet Święty, który tym razem jakoś nie bał się swoich aniołów
niebieskich. Wszystko to trwało ułamki sekund. Gdy Jan stanął na nogi, mógł
dostrzec trzymaną przez Magnetofona dziewczynę tylko poprzez plecy tłumu
otaczających ją mężczyzn.
Pierwszy zaatakował Gubernator. Przypadł do piersi dziewczyny próbując
uwolnić je z fartucha i stanika. Nie dał sobie z tym rady, ale mimo iż dziewczyna
kurczowo zaciskała nogi, udało mu się w następnej chwili wsunąć jej rękę za
majtki. Próbował je rozerwać, ale sztuczne tworzywo okazało się
nadspodziewanie mocne. Na tyle spodobało się to Magnetofonowi, że znów
potrząsnął ramionami dziewczyny i ryknął swoje „rumba". To otrzeźwiło Jana.
— Siostro!!! — krzyknął na całe gardło i było w tym głosie jednocześnie tyle
przestrachu i nakazu, że Elżbieta w jednej chwili znalazła się w świetlicy.
Nie potrzebowała nawet pół sekundy, aby zorientować się w sytuacji. Całym
ciężarem ciała wpadła między skupionych wokół terapeutki mężczyzn i
dosłownie dwoma ruchami uwolniła ją z objęć Magnetofona. W ciszy, jaka znów
zapadła, obie kobiety stały przez chwile, twarzą w twarz z otaczającymi je
pacjentami Raptem Elżbieta nagłym ruchem chwyciła terapeutkę za rękę, drugą z
całej siły trzasnęła w twarz najbliżej stojącego mężczyznę. Potem już biła kogo
popadło, na ślepo, ciągnąc za sobą przerażoną dziewczynę.
— Won! Won! — jej głos, podobnie jak przed chwilą głos Makowicza, miał
najwyższe natężenie.
Wystarczyły dwa, trzy uderzenia zadane otwartą dłonią i mogło się wydawać,
że na oddziale zamkniętym nic się nie stało. Każdy zajął się swoimi sprawami.
Na miejscu pozostał tylko trzęsący się jak galareta Gubernator. Elżbieta
popchnęła go łagodnie w ramię.
— Idź, zobacz czy służba poprawiła ci łóżko.
Pielęgniarka odczekała, aż odszedł kilka kroków i z nie skrywaną złością od-
wróciła się do terapeutki:
—Szkoda, że cię nie zgwałcili! Przestałabyś wtedy świecić majtkami...
—Ja nie chciałam... — dziewczyna wciąż jeszcze była przestraszona. Elżbieta
jednak dokładnie wiedziała, o co tu chodzi.
—Możesz spać z szefem, kiedy zechcesz — stwierdziła niby to spokojnie. —
Ale po oddziale masz chodzić przyzwoicie ubrana i zapięta po samą szyję.
W tym właśnie momencie rozległ się dzwonek do drzwi. Elżbieta nie dostrze-
gając nigdzie stojącego zwykłe przy nich Kazia podeszła, by je otworzyć. Wtedy
zobaczyła stojącego na korytarzu Jana.
— Dziękuję ci — powiedziała kładąc na moment rękę na jego ramieniu. —
Jutro pojadę po te książki i magnetofon.
I odeszła ,nim Jan zdążył cokolwiek powiedzieć.
Otworzyła drzwi specjalnym kluczem. Za nimi stał Defraudant.
—Po co przyszedłeś? — Elżbieta widziała w tej wizycie przede wszystkim
naruszenie szpitalnego regulaminu.
—To do mnie — odezwał się zza jej pleców Makowicz.
—Przyniosłem mu papierosy — wyjaśnił szybko Defraudant.
—To daj i już cię tu nie ma — gest przymykania drzwi był więcej niż jedno-
znaczny. I pewnie rzeczywiście by je zamknęła, gdyby nie pojawił się w nich
zdyszany Kazio.
—Przepraszam, musiałem wyjść... — usprawiedliwiał się przed Elżbietą.
—Po tych usypiaczach nie palę — bardziej przeprosił niż podziękował
Markowi Makowicz.
—Czyś ty zwariował?! Gdzie się włóczysz? — napadła na Kazia pielęgniar-
ka, — Tej gówniary mało nie zgwałcili, a ty łazisz diabli wiedzą gdzie. Masz tu
sterczeć! Na tym polega twoja praca!
I nie słuchając jakichś niewyraźnych pomruków Kazia, który próbował się je-
szcze tłumaczyć, odeszła do swojej dyżurki.
—Weź — Marek nadal wciskał w ręce paczkę z papierosami — na pewno ci
się przydadzą.
—Ale kurwa — westchnął z głębi serca Kazio, który raptem odzyskał
zdolność mówienia. — A wy co tu sterczycie? — zwrócił się do Jana i Marka. —
Nie wolno.
—Już uciekam — przeprosił go Marek, a potem zwracając się do Jana dodał
raz jeszcze: — Weź, przyda ci się.
W chwili, gdy Jan brał papierosy' z rąk Marka, dopadł go Magnetofon.
— Daj, daj mnie. Słowo daję, jutro oddam...
Ale w Kaziu Magnetofon zawsze budził obrzydzenie. Teraz też go odepchnął.
— Idź ty, świnia jedna — ofuknął go i zatrzasnął drzwi.
Nie ma nic nudniejszego niż terapia grupowa na oddziale zamkniętym szpita-
la psychiatrycznego. W zasadzie powinna się ona odwoływać do społeczności
pacjentów, która reguluje nie tylko wszystkie swoje sprawy bytowe, lecz także, a
właściwie przede wszystkim, pozwala im odnaleźć swoją zachwianą osobowość.
Tymczasem najczęściej ogranicza się zajęcia terapeutyczne do wspólnego ogląda
nia telewizji, głośnego czytania książek, do gier świetlicowych, wyklejanek z
dartego papieru lub szmatek, czy też do malowania.
Gdy Makowicz wrócił do świetlicy, trwały właśnie malowanki. Pacjenci
mimo swego stanu znudzeni byli śmiertelnie monotonią zajęcia, którym nikt ich
tutaj nie potrafił zainteresować, ani też przekonać o jego celowości. Młoda
terapeutka wiedziała doskonale, że jej głównym zadaniem jest wykonywanie
wszystkiego, czego zażąda od niej... nocą ordynator. W ciągu dnia była
niewyspana i tak samo jak pacjentom nie zależało jej na tym, co robiła.
Ujrzawszy nadchodzącego Makowi—cza leniwie wypowiedziała standardową
formułkę:
— Siadaj i bierz się do roboty, bo poskarżę siostrze Elżbiecie.
I Jan posłusznie usiadł, wziął jakiś ołówek i rysował bohomazy, bo cóż
innego miał robić?
— Wiesz, że jesteś moim wujem, który zginął w powstaniu? — spytał go
cichcem Gubernator.
Takie odzywki należały tu do normalnych i Jan nauczył się już odpowiadać
na nic byle co.
— Tak, wiem. Walczyłem na Mokotowie. Tym razem jednak się nie udało.
Oburzony Gubernator chwycił go za łokieć i odwrócił do siebie.
— Nieprawda! — krzyknął prawie. — Walczyłeś w „Parasolu" na Woli.
Wczorajsza gazeta, leżąca na stole, była ciekawsza niż bełkot Gubernatora.
Makowicz wziął ją do ręki i powiedział spokojnie, bez złości:
— Daj mi spokój.
Na drugiej stronie gazety umieszczono komunikat milicji zaczynający się od
słów W dniu... odnaleziono zwłoki Marzeny KUŚ...
To była zamordowana nad Wisłą prostytutka.
Makowiczowi nie pozostawało nic innego, jak czekać. Anons prasowy to był
znak, że milicja rozpocznie wreszcie działania.
Kapitan Popowicz i prokurator Kwiatkowski mieli wreszcie swego
upragnionego trupa. Tyle tylko, że mogli nie wiedzieć, iż to ten, o którym mówił
im Jan. A on będąc w szpitalu nie mógł zdradzić się, że jeszcze cokolwiek
pamięta. Każda próba rozmowy na ten temat z kimkolwiek z personelu szpitala
zawsze groziła zwiększeniem dawek neuroleptyków. Makowicz i tak starał się
ich nie brać, ale nie zawsze się to udawało. Gdyby się zdradził, mogliby zacząć
podawać mu leki w zastrzykach. Wtedy byłby całkowicie bezbronny. A Paweł
zacznie działać. On także na pewno widział ten komunikat.
Paweł leżał jak zwykle na swym tapczanie. Wpatrywał się w zdjęcie kobiety,
którą zamordował. Nie było innego wyjścia, a zresztą słusznie jej się należało i
nie ma czego żałować. Gliniarze zaczną teraz węszyć. Ale nic nie mogą zrobić.
Groźny był tylko Jan, ale nie teraz, gdy jest w wariatkowie. Zresztą każdy papu-
ga, nawet na sali sądowej — gdyby już do tego doszło — podważy zeznania
wariata. To bezpieczny świadek, innych nie ma. No, może jeszcze ta gruba baba
z pogotowia... ale ona na pewno już niczego nic pamięta. Więc do niczego nie
dojdą.
Wojtys spróbował wyobrazić sobie, jak wygląda Elżbieta zdejmująca
bieliznę.
Teraz tylko to było ważne.
Dwa dni później, nocą, jeden Jan w całej sali nie spał. Taka bezsenna noc
zdarzała mu się coraz rzadziej. Na początku, gdy oszukując lekarzy i pielęgniarki
przestał brać lekarstwa, nie spał przez kilka nocy z rzędu. Wolał być niewyspany
niż zgłuszony i otumaniony lekarstwami. Zresztą nocne, spokojne godziny były
dla niego swego rodzaju relaksem po całym dniu hałasu, sprzeczek i wrzasków.
W takie bezsenne noce jego nerwy odpoczywały bardziej niż podczas snu. Czul
się tak, jakby tkwiące gdzieś w nim akumulatory zasilano na nowo energią.
Gdzieś za otwartym, choć zakratowanym
oknem słychać było stukot drewniaków, jakich używał tu personel, i coraz
bardziej wzmagający się szmer rozmowy, przerywany od czasu do czasu
kobiecym chichotem.
—To jak będzie, zaprosisz mnie na herbatę? — całkiem już blisko spytał
mężczyzna. Jan poznał głos Wojtysa.
—Teraz? — kobieta była pełna obaw. — Ordynator może być na oddziale...
To była Elżbieta. Jan wstał z łóżka i podszedł do okna tak, aby nie być wi-
dzianym z zewnątrz. Przechodzili właśnie obok sali trzymając się pod rękę.
Makowicz drgnął.
Po raz drugi ujrzał Pawła z góry. Dokładnie tak. jak wtedy, gdy stał na bal-
konie nad Wisłą. Tamtemu brakowało tylko kaszkietu.
— Na pewno śpi w budynku dyrekcji — głos Pawła brzmiał pewnością. —
Zresztą nie sam.
Elżbieta, by zmienić temat, spytała:
—Widziałeś kiedyś swój portret?
—Jaki portret?
— Docent cię namalował... Znalazłam to u niego w domu. gdy byłam po
książki.
Paweł zatrzymał się i przez chwilę stał jak skamieniały.
—Gdzie to masz?
—W dyżurce.
— Możesz mi go teraz pokazać? — Wojtys objął ją delikatnie za szyję ramie-
niem.
— No... — zawahała się pielęgniarka.
—Tylko popatrzę. Nawet nie będę wchodził na oddział — poprosił Paweł
uśmiechając się.
—Eee, co tam, chodź — zdecydowała się Elżbieta.
Objęci, przytuleni do siebie poszli w stronę wejścia do budynku. Po drodze
mieli do przebycia niewielki, może tylko dwudziestometrowy odcinek drogi,
która była zacieniona gęstymi drzewami. W nocy szło się tamtędy zupełnie po
omacku.
Przez okno sali szpitalnej Jan niewiele już mógł zobaczyć. Musiał przebiec do
komórki, w której składano brudną bieliznę, bo z jej okna można było widzieć
wejście do budynku.
To, co było niezrozumiałe dla Elżbiety, dla Jana było aż nadto jasne. Ta
kobieta w tej chwili ryzykowała życiem! Była sam na sam z mordercą który
wiedział, że w jej posiadaniu jest dowód, który może być wykorzystany
przeciwko niemu. I gdy położył swoją rękę na jej ramieniu, Jan wiedział, że nie
zrobił tego bez powodu.
Wybiegł ze swojej sali kierując pierwsze kroki do gabinetu lekarskiego, ale
zatrzymał się już w pół drogi. Żadne jego argumenty nie przekonałyby lekarza o
tym, że ma rację, a zresztą nie ma go, bo swój dyżur pełni z terapeutką w innym
budynku.
Coś jednak trzeba zrobić. Co?
W tak zwanym brudowniku nawet szyba okienna była brudna i Jan nie
widząc przez nią dobrze musiał przytulić się do szkła rozpłaszczając sobie
niemal nos.
Byli.
Szli obok siebie jakby nigdy nic. Widocznie Paweł nie zdecydował się
jeszcze na atak. Elżbieta bezpiecznie przeszła najgroźniejszy odcinek. Teraz
właśnie byli na skraju plamy światła, padającego z lampy zawieszonej nad
wejściem, ale nadal pozostawali w cieniu.
Zatrzymali się i Jan zobaczył, jak druga ręka Pawła wędruje w stronę szyi
Elżbiety. Nie było na co czekać.
Brzęk rozbijanej szyby być może nie obudził wszystkich pacjentów, ale prze-
raźliwy krzyk Jana wzywającego ratunku był słyszany chyba w piekle.
Widział, jak Paweł i Elżbieta odskakują od siebie speszeni tym. że ktoś
podglądał ich pocałunek. Zdążył jeszcze zdać sobie sprawę z tego, że się pomylił
i w sekundę później, widząc pełen satysfakcji wzrok Wojtysa patrzącego w
stronę rozbitego okna, zrozumiał, że popełnił poważny błąd.
Elżbieta odwróciła się i pobiegła w stronę drzwi budynku. Gdzieś nu oddziale
trzasnęły drzwi. Janowi zrobiło się słabo. Poczuł, że nogi ma dziwnie miękkie i
osunął się na ziemię.
W kilka chwil później otworzyły się drzwi do brudownika i stanęła w nich
Elżbieta.
— Chryste — powiedziała. — Co ty tu robisz?
Za jej plecami stał dopiero co obudzony Kazio.
Po tym, jak rozbił szybę i narobił szumu na cały oddział, Jan już zupełnie
przestał istnieć dla Pawła. Był wariatem, po prostu zwykłym wariatem. Niebez-
piecznym dla innych, a także dla siebie.
Skończyło się na zastrzyku. Nawet nie wiązali go w pasy. Wojtys był ciągle
niebezpieczny. Już nie dla niego. Dla Elżbiety. Miała zginąć i cała energia Jana
skierowana była przede wszystkim na to, w jaki sposób ją od tego uchronić. Nie
mógł nic. Nie miał broni. Musiał coś zrobić. Co?
Grzebień nabierał mniej więcej połowę długości włosów strzyżonego i
kierowany wprawną ręką szybko zbliżał się do ich końca. Gdy część krótszych
włosów spadała, wystarczyło błyskawiczne ciachnięcie nożyczkami, aby kolejna
kępka była wyrównana. I znów zagarnięcie, szybka droga grzebienia i
ciachnięcie. I jeszcze raz, i jeszcze. Były to już ostatnie ruchy fryzjera, teraz
kilka szybkich przyczesań i można było gestem spędzić pacjenta z fotela.
— Zbyszek — powiedział fryzjer — teraz twoja kolej.
Zbyszek był jednak ostrożny.
— Nie będziesz mnie strzygł — poinformował fryzjera. — Do fryzjera muszę
iść na miasto,
I aby go nikt przypadkiem nie zatrzymał, uciekł na wszelki wypadek ze świe-
tlicy. Fryzjer wiedział, że i tak zaraz wróci. Nie musiał zwracać na niego uwagi.
— No, siadaj, Docent — powiedział do Jana, który czekając na swoją kolejkę
uważnie przypatrywał się jego pracy.
Ten chciał już usiąść na wskazanym krześle, gdy ubiegł go Magnetofon, który
jak zwykle pojawił się nie wiadomo skąd.
— Teraz ja — oznajmił dumnie usadzając się i poprawiając na krześle. Sam
o tym nie wiedząc dał Janowi szansę, na którą ten czekał już od dłuższej chwili.
Zasłonił nieopatrznie pozostawione przez fryzjera na stole nożyczki. Wystarczył
ułamek sekundy, aby znalazły się one w kieszeni szlafroka Jana.
— Nie wpychaj się — powiedział fryzjer do Magnetofona, bo przecież nawet
w domu wariatów musi być jakaś sprawiedliwość. Ale Janowi już się nie śpie-
szyło.
— Poczekam — powiedział spokojnie i odszedł na bok, czekając na okazję
bezpiecznego wyjścia ze świetlicy.
—A co, kurwa! — wrzasnął Magnetofon zrywając się z krzesła i stając
twarzą w twarz z fryzjerem. — Chcesz się napierdalać?
—Już dobrze, siadaj — fryzjer wiedział, że nie należy zbytnio przejmować
się straszeniem Magnetofona. Sięgnął ręką do stołu, na którym przed chwilą le-
żały nożyczki.
—Oddaj nożyczki — zażądał stanowczym głosem.
—Nie mam — Magnetofon wyglądał na oburzonego tak brzydkim
posądzeniem.
Fryzjer wiedział jednak, że to nie są przelewki: przytrzymał jedną ręką na
krześle Magnetofona i krzyknął:
— Siostro, Kaziu, chodźcie tutaj!
—Co mnie szarpiesz? — próbował się bronić Magnetofon. — Nie brałem
twoich pieprzonych nożyczek.
—Lepiej będzie, jak sam oddasz — powiedziała nadchodząca Elżbieta, która
słyszała ostatnie słowa chorego. Prócz niej i Kazia, który właśnie podchodził od
strony drzwi, żaden z pacjentów będących w świetlicy nie zareagował. Nie mieli
tego w zwyczaju.
— Co się stało? — chciał wiedzieć Kazio.
— Nożyczki mi skurwiel podpieprzył — poskarżył się fryzjer.
Kaziowi to wystarczyło. Zaszedł przytrzymywanego cały czas przez fryzjera
Magnetofona z tyłu, chwycił go za rękę i przekręcając ją aż do bólu spytał:
— Mam je znaleźć?
— „Rumba, rumba" — spróbował się wykpić Magnetofon. Ale nic zdążył już
zaśpiewać „negrą',', zamiast tego syknął z bólu. To nie była zabawa.
Elżbieta także była przeciw niemu.
—Przestań się wygłupiać. Oddaj te nożyczki.
—To nie ja — Magnetofon widząc, że nie da się nikogo oszukać, szybko
spokorniał. — Nie szarpcie mnie. To pewnie tamten, co był strzyżony przede
mną.
Fryzjer i Kazio byli nieufni. Podczas, gdy Kazio w dalszym ciągu
przytrzymywał Magnetofona, fryzjer podszedł do swego poprzedniego klienta i
skrupulatnie przejrzał jego kieszenie. Potem zajrzał za koszulę, obmacał go i
wetknął palce za skarpetki. Niczego tam nie było. Fryzjer wrócił do Magnetofona
i zwracając się do Elżbiety i Kazia poinformował całą trójkę:
— Tamten nic nie ma.
A potem nie czekając już na nic chwycił wolną ręką Magnetofona i sięgnął do
kieszeni jego szlafroka.
W ruchu ręki fryzjera było coś takiego, co dla Magnetofona stanowiło
straszliwe zagrożenie.
— Boję się — powiedział i rzeczywiście przestrach jego wcale nie był
udawany. Obezwładniony, trzymany za ręce przez dwóch silnych mężczyzn nie
mógł się bronić. Jogo usta wykrzywiły się w podkowę, a z oczu popłynęły łzy.
Wyglądał jak małe dziecko.
Fryzjer nie zwracając uwagi na jego coraz bardziej rozpaczliwy płacz dokład-
nie go obszukał. Gdy skończył, spojrzał bezradnie na Kazia. Puszczony
Magnetofon odszedł w kąt świetlicy, ciągle wstrząsany paroksyzmami płaczu.
Nikt nie pomyślał o tym, aby go uspokoić czy przeprosić. Dla nikogo nie było to
ważne. Nie był teraz przecież niebezpieczny.
Wzrok Kazia padł na Jana, w milczeniu przyglądającego się całej tej scenie.
— Ten też tu był — przypomniał sobie pielęgniarz.
I to wystarczyło. Jan sięgnął do kieszeni, wyjął nożyczki i wolno, delikatnie,
jakby z żalem, położył je na brzeżku stołu. Nie patrząc na nikogo, nie mówiąc
ani słowa, odwrócił się i odszedł. Nawet nie zatrzymał się, przechodząc obok w
dalszym ciągu płaczącego Magnetofona.
— Zawsze ci mówiłem — powiedział fryzjer Kaziowi — że najgorsi to ci
cholerni inteligenci.
— Uhum — potwierdził Kazio. Inaczej zareagowała Elżbieta. Dogoniła Jana
i miękko, delikatnie spytała, obserwując uważnie każde drgnienie jego twarzy:
— Znowu cię męczy?
Jan zwlekał z odpowiedzią jakby coś w sobie ważył. Wreszcie zdecydował
się. Podniósł głowę i spojrzał pielęgniarce prosto w oczy.
—On teraz będzie chciał zabić siostrę — powiedział spokojnie, bez emocji,
pragnąc, aby Elżbieta rzeczywiście mu uwierzyła.
—Kto? — nie zrozumiała pielęgniarka, ale wyraźnie ją to poruszyło. Na
oddziale można się było spodziewać wszystkiego.
— Morderca. Salowy... no, Paweł...
Elżbieta chwyciła lekko powietrze ustami. Była już rozluźniona. Ruszyła w
stronę dyżurki. Makowicz chcąc nie chcąc szedł obok niej.
— Powiem lekarzowi — zdecydowała — on ci pomoże. Wiesz, przywiozłam
ci książki i ten twój magnetofon. Zaraz ci dam. Ale pięknie malujesz — znowu
się zatrzymała. — Widziałam te obrazy w twoim mieszkaniu, to nic, że
zniszczone..
Ruszyła z miejsca i była już w drzwiach dyżurki, gdy Jan chwycił ją za rękę.
— Siostro — spróbował jeszcze raz — czy pani nic nie rozumie? Przecież
widziałem, co się stało wtedy w nocy, na dole. Dlatego rozbiłem tę szybę. On
naprawdę chciał panią zamordować. Ten rysunek...
Ale Elżbieta już go nie słuchała. Weszła do dyżurki i zaraz od progu zwróciła
się do terapeutki:
— Rozłożyłaś lekarstwa?
A gdy tamta skinęła głową, chwyciła wiszącą na oparciu krzesła torbę, wyjęła
z niej książki i magnetofon, i wpychając to wszystko w ręce Jana, powiedziała:
— Nie przywiozłam sznura do kontaktu tylko kupiłam baterio, żeby pana
broń boże nie kusiło. A teraz już cię nie ma, bo zastrzyk — zagroziła żartobliwie.
Makowiczowi nie pozostało nic innego, jak tylko podziękować. Przy
terapeutce nie mógł przecież rozmawiać z Elżbieta, o tym najważniejszym...
Siedzący naprzeciwko ordynatora Popowicz chciał dowiedzieć się prawdy o
stanie zdrowia Jana.
— Wydaje mi się — mówił ordynator zza swego biurka że w tej chwili stan
pana Makowicza nie pozwala na poważne traktowanie tego, co mówi. Być może
rzeczywiście był świadkiem morderstwa, ale obecnie doprawdy nie nadaje się do
tego, aby składać zeznania.
Wszystko, co mówił lekarz, było wypowiadane tonem, jakim babcia
Popowicza zwracała się do służby. Uprzejmym, ale jeśli nie pogardliwym, to na
pewno bardzo lekceważącym. Kapitan zdawał się tego nie dostrzegać.
— Sądząc po jego zachowaniu się podczas wizji lokalnej — mówił spokojnie
— docent Makowicz dokładnie wszystko zaobserwował. Co więcej — twierdzi,
że zna mordercę.
Lekarz uśmiechnął się z politowaniem.
—Kapitanie, pan Makowicz widzi tego mordercę niemal wszędzie. W czasie
swego pobytu tutaj zaatakował już wiele osób, uważając, że to właśnie oni są
tymi wyimaginowanymi mordercami.
—Znaleźliśmy ciało... — zaczął Popowicz, ale lekarz mu przerwał:
—Więc powinniście działać swoimi metodami. Pan Makowicz jest w ciężkim
stanie i doprawdy wolałbym, aby pan go nie niepokoił i nie przypominał mu tych
wszystkich wydarzeń, które stały się przyczyną jego pobytu tutaj...
Nie było o czym dalej rozmawiać. Jan mógł mieć rację. Ale był
niebezpiecznym wariatem. To proste.
W pół godziny po rozmowie z Popowiczem ordynator wszedł na oddział za-
mknięty. W sali chorych przy oknie zobaczył Jana gestykulującego z
ożywieniem.
— Co pan robi? — spytał, a Jan odwrócił się gwałtownie robiąc jednocześnie
ruch ręką, jakby opędzał się od uprzykrzonej muchy.
Stojący na dole Defraudant zdążył to zauważyć i uskoczył za róg budynku.
— Nic, nic — zbagatelizował Jan uśmiechając się z przymusem.
Ordynator wszedł do sali, przeszedł między łóżkami i przysiadł na parapecie.
— Jak samopoczucie? — spytał z troską w głosie, ale Jan wiedział, że jest to
tylko zawodowe zainteresowanie przypadkiem, który ma na swoim oddziale.
Dokładnie na słowa wypowiadane przez lekarza nałożył się turkot wózka.
Takim wózkiem rozwożono jedzenie. Jan już dawno nauczył się identyfikować
ten dźwięk. Wiedział, że wózek popychany jest przez Wojtysa. Udało mu się
jednak opanować i nie spojrzeć przez ramię ordynatora na podwórko.
—Coraz lepiej. Właściwie już dobrze — jego słowa zabrzmiały zupełnie
naturalnie i choć wiedział, że tak właśnie na ogół odpowiadają na to pytanie
wszyscy pacjenci, najważniejsze było ukrycie w tonie głosu pewnego napięcia,
jakie zawsze odczuwał, gdy Paweł znajdował się w pobliżu.
—Pana ktoś prześladuje? — chciał wiedzieć ordynator.
—Nie, nikt — odpowiedź Jana była szybka i padła pozornie bez zastanowie-
nia, ale jednocześnie nie mógł się on już opanować i spojrzał w okno.
—A jak tam pański morderca? — lekarz zdecydował się na pytanie wprost.
Za oknem właśnie przeciągał swój wózek Paweł i jakby wiedząc, że jest
obserwowany, spojrzał w górę. Prosto w okno, w którym stali ordynator z Janem.
— Na szczęście mam to już za sobą — Janowi w dalszym ciągu udawało się
zachować spokój, ale jednocześnie czuł, jak cała jego twarz pokrywa się
drobnym potem.
Lekarz zauważył to.
— Czym pan się teraz denerwuje?
—Cholera, serce mi dokucza, tak jak w nocy — zełgał Jan i spojrzał na ordy-
natora, starając się wyglądać zupełnie niewinnie.
—To w nocy to było serce? — powątpiewanie w glosie lekarza było niemal
namacalne.
—Tak — w miarę jak oddalał się turkot wózka, Jan rozmawiał coraz
swobodniej. — Wie pan, wydawało mi się, że po prostu umieram. To było
obrzydliwe uczucie.
—Tak, to bywa nieprzyjemne — ordynator uderzył się dłonią po kolanie i
wstał z parapetu. — Zrobimy panu EKG i poproszę internistę, aby dobrze pana
obejrzał.
Wychodząc szybko z sali chyba nie słyszał, jak Jan powiedział „dziękuję".
Elżbieta przytulała do swojej twarzy bukiecik kwiatów, skrywając tym
uśmiech. Siedziała z Pawłem w ogródku śródmiejskiej kawiarni. Było jej dobrze.
Paweł nigdy jeszcze nie zjawił się na umówione spotkanie bez kwiatów, ale
nigdy też Elżbieta nie pozwoliła — mimo jego próśb — odprowadzić się do
domu. Podobał się jej i właśnie dlatego starała się trzymać go na dystans.
Przynajmniej przez jakiś czas Był naprawdę miły, dowcipny, opiekuńczy. Po
prostu dobry. Trzymał jej rękę w swojej dłoni. To było wszystko, na co sobie
pozwalał w stosunku do niej. Nie licząc tego niefortunnego pocałunku, którego
świadkiem był Docent.
—Wiesz — powiedziała — dzisiaj była na oddziale milicja. Pytali o tego
docenta. Wiesz którego, prawda?
—Nie... — Paweł nie mógł sobie przypomnieć,
— No, tego, co pobił się z Kaziem...
—Aaa.. — głos Pawła nie zdradzał specjalnego zainteresowania. — Czymś
się im naraził?
—Nie. To przecież jednak człowiek na stanowisku — tytuł docenta mimo
wszystko imponował Elżbiecie. — Ordynator mi mówił, że on widział podobno
morderstwo, a teraz w Wiśle znaleziono zwłoki i milicja chciała go przesłuchać...
Paweł patrzył na ulicę niewidzącym spojrzeniem.
—Ej! — Elżbieta pomachała mu ręką przed oczyma. — Co jest?! Obudź się.
Nad czym tak się zamyśliłeś?
—Nie, nic — potrząsnął głową, a potem uśmiechnął się do niej i ledwo,
ledwo wyczuwalnie nieco mocniej ścisnął jej rękę, która cały czas tkwiła w jego
dłoni.
Była tylko jedna droga postępowania. Elżbieta miała jego portret i nic trzeba
było już wiele czasu, aby skojarzyła sobie, że Jan poznał go wcześniej, przed
swoim pobytem w szpitalu. Niedługo się tego domyśli. Trzeba zapobiec za
wszelką cenę... Nawet za cenę życia, które przecież i tak nie ma żadnej specjalnej
wartości.
Wojtys podniósł się gwałtownie ze swego tapczanu. Przyszła mu do głowy
zbawienna myśl.
Makowicz jest szaleńcem, o czym wszyscy dobrze wiedzą. Niebezpiecznym.
I bardzo dobrze. Elżbieta zginie. Umrze. Zostanie zamordowana. A kto będzie
mordercą?
Przecież to proste.
Makowicz.
Głupi przypadek pozwolił Elżbiecie zorientować się, że Jan nie przyjmuje le-
karstw. Po prostu Święty szukając zapałek włożył mu rękę do kieszeni i wycią-
gnął zamiast tekturowego pudełeczka kilka tabletek, których Jan nie zdążył
jeszcze wyrzucić do ubikacji. Stał i zastanawiał się nad swoim odkryciem, gdy
dostrzegła to wszystkowidząca pielęgniarka. Od tego czasu Makowicz dostawał
lekarstwo rozgniecione i rozpuszczone w wodzie.
Teraz też Elżbieta podniosła kieliszek z lekarstwem prosto do jego ust w
ogóle nie pozwalając dotknąć go rękoma. A gdy Jan odchylił z niechęcią głowę
powiedziała ze złością:
— Ten morderca nie zostawi cię nigdy w spokoju, jak będziesz nas oszukiwał
i wrzucał lekarstwa do klozetu...
Makowicz musiał jej powiedzieć to, co było najważniejsze.
—Siostro, ten rysunek... — przytrzymał jej rękę z lekarstwami.
—Zabierz ręce, bo dostaniesz zastrzyk — Elżbieta nie patyczkowała się. —
Przecież chcemy ci pomóc.
Ale Makowicz ciągle trzymał ją za rękę, próbując coś powiedzieć. Elżbieta
nie dała mu jednak dojść do słowa.
— Panie Kaziu, niech pan pomoże.
I zanim Jan zorientował się, co się dzieje, z tyłu chwycił go pielęgniarz, który
silnym pociągnięciem za włosy przechylił mu głowę do tyłu. Nie chcąc się zadła-
wić, musiał połknąć niesmaczną, kleistą, nieco gruzełkowatą od źle
rozgniecionych tabletek, papkę, którą Elżbieta wrzuciła mu do ust.
Dwie minuty później Jan stał nisko pochylony nad miską klozetową,
wpychając sobie do gardła niemal całą dłoń. Bolesne wymioty, jakie po chwili
przyszły, wydawały mu się niemal zbawieniem, ale spróbował jeszcze raz, i
jeszcze. Dopiero gdy był pewien, że żołądek ma zupełnie pusty, wyprostował się
i wyszedł z kabiny. Wypłukał usta nad umywalką, a potem ciężko oparł się o
parapet okna i chwilę odpoczywał. Musiał to zrobić. Po raz pierwszy podano mu
w ten sposób lekarstwa, a przyjęcie ich znaczyło dla niego zwiększenie
zagrożenia. Czuł się upodlony i poniżony. Nawet nie tym, co z nim zrobiono.
Raczej tym, co on musiał później zrobić z samym sobą.
Przypomniał sobie o papierosach, które dostał od Defraudanta i cały czas
nosił przy sobie w kieszeni szlafroka. Oparty w dalszym ciągu o parapet sięgnął
do kieszeni, wyjął paczkę i nie patrząc na nią rozerwał opakowanie na całej
szerokości. Trzymając paczkę prawą ręką włożył dwa palce lewej dłoni do
środka, próbując wygrzebać papierosa. Ból, jaki przy tym poczuł, spowodował,
że wyszarpnął oba palce z paczki i ze zdziwieniem zobaczył, jak spływają krwią.
Wystarczyło delikatnie odchylić bibułkę, którą wewnątrz paczki otulone były
papierosy, aby zobaczyć tkwiącą pomiędzy nimi żyletkę. To był ten właściwy
prezent od Defraudanta, który potrafił, jak się okazuje, wszystko przewidzieć.
Nawet to, że Janowi będzie potrzebna choćby najbardziej prymitywna broń.
Patrząc na papierosy Jan roześmiał się głośno. Wiedział już, że mimo
wszystko w tym, co robi, nie jest zupełnie sam. To była szansa i trzeba było ją
wykorzystać.
Krwawiący palec troszkę piekł i Jan przez chwilę zastanawiał się, co z nim
zrobić. Cięte rany na dwóch palcach jednej dłoni były zbyt podejrzane.
Podszedł do drzwi kabiny toaletowej i lekko nimi poruszył. Wydały mu się
lekkie i wiotkie. Znacznie cięższe i masyw—niejsze były drzwi ogólne do
ubikacji. Wystarczyło otworzyć je. położyć oba zakrwawione palce na framudze
i zacisnąwszy zęby szerokim zamachem całego ramienia zatrzasnąć.
Ból był przejmujący i Janowi zrobiło się aż słabo, ale chwilę później mógł
pójść do dyżurki pielęgniarek z prośbą o opatrunek.
Siedząca w dyżurce pielęgniarek tera—peutka była wyraźnie poruszona
stojącymi na szklanym blacie stolika bratkami włożonymi w słoiczek po dżemie.
Niby to piłowała paznokcie, niby to popijała kawę, ale kwiatki cały czas ją
złościły.
— Kwiatki, telefony, spotkania na korytarzu — mówiła do palącego obok pa-
pierosa Kazia. — Zobaczy pan, że to się jeszcze źle skończy... Stara baba
zwariowała,., Przecież ten Paweł ma co najmniej dziesięć lat mniej od niej.
Zapaliła papierosa i ze złością dmuchnęła dymem w Bogu ducha winny
bukiecik.
W drzwiach stanął Jan.
— Co się stało? — spytała z nie ukrywaną niechęcią.
— Wychodziłem z łazienki, a ktoś trzasnął drzwiami — Jan pokazał
zakrwawione palce.
— Nic ci nie będzie, poczekaj chwilę... Jan cofnął się troszkę i nie wychodząc
oparł się o framugę drzwi. Nie zrażona jego obecnością lerapeutka
kontynuowała:
— Łazi za nią cały czas. Nawet się w mieście umawiają. Opowiadała mi. że
chciał ją odwiedzić w domu. Ale ona też nie głupia. Po co ma mu mówić, gdzie
mieszka. Jeszcze go przytrzyma. Spokojna głowa. Jak się napali, to będzie
łatwiejszy. Umówiła się z nim na spacer dzisiaj wieczorem. O dziesiątej...
Ani terapeutka ani Kazio nie zauważyli, jak bardzo wiadomość ta poruszyła
Makowicza.
Kazio raczej był znudzony.
—Nie plotkuj — powiedział leniwie popijając swoją herbatę — zawiń mu ten
palec, bo ci zaraz zemdleje.
—No, pokaż — rozkazała dziewczyna Janowi odkładając papierosa, a gdy ten
podszedł z wyciągniętą ręką, położyła na palce po kawałku gazy i obandażowała
całą dłoń nie bardzo kłopocząc się o wygodę.
Jan jednak miał swoje wymagania. Co prawda terapeutka zawiązała koniec
bandaża na kokardkę tak, że czuł, jak węzeł tamuje mu obieg krwi w dłoni, ale
mimo to poprosił z przymilnym uśmiechem:
— Może mi pani dać jeszcze kawałek plastra? Tu — wskazał palcem zdrowej
ręki — nie będzie trzymać...
I terapeutka przykleiła mu kawałek plastra. Dla świętego spokoju, przecież
nie będzie się kłócić z wariatem.
Terapeutka była tylko głupio, po babsku zaciekawiona tym, co dzieje się mię-
dzy Pawłem a Elżbietą. Nie mogła przypuszczać, co rzeczywiście może się kryć
pod płaszczykiem wieczornego spaceru.
Za to Jan doskonale wiedział, co to oznacza.
Dokładnie tylko tyle, że Wojtys przystąpił do działania. I teraz już Makowicz
nie miał czasu.
Ubikacja na oddziale zamkniętym jest jedynym miejscem, gdzie chory może
być chociaż przez chwilę sam. Tylko czasami, gdy za długo tara siedział,
rozlegało się mocne walenie do drzwi i ostry głos kogoś z personelu kazał się
śpieszyć.
Jan wszedł do kabinki o cienkich ściankach, spuścił spodnie od piżamy i
usiadł na sedesie. Z kieszeni kurtki wyjął paczkę papierosów, wydobył z niej
żyletkę, przełamał ją na pół. Jedną połówkę przy—kleił sobie kawałkiem
zdobytego plastra do stopy pod skarpetką, drugą zaś — z tyłu głowy, tak, aby
przykryły ją włosy, które starannie sobie na nią nagarnął.
Poprawił skarpetkę, włożył spodnie i przejechał ręką po włosach. Niczego nie
poczuł, i wiedział, że nikt też nie jest w stanie zobaczyć tego, co ma pod włosa-
mi. Poszeleścił papierem, spuścił wodę i spokojnie wyszedł z kabiny.
Wszystko to trwało zbyt krótko, aby ktoś mógł zauważyć nieobecność Jana w
świetlicy.
Teraz już powinny były zacząć działać leki, które udało się Janowi zwymioto-
wać. Aby nikt nie nabrał żadnych podejrzeń, wystarczyło wzorem innych pacjen-
tów usiąść obok wiecznie włączonego telewizora i jednostajnym miarowym ru-
chem kiwać się w przód i w tył. Dobrze było palić przy tym jednego papierosa za
drugim ze wzrokiem wlepionym ciągle w ten sam punkt na ścianie.
Po ścianie łaziła ospała mucha, która w ogóle nie zdawała sobie sprawy z
tego. że jest w domu wariatów. Zresztą jej było wszystko jedno.
Makowiczowi wszystko jedno nie było. Możliwość koncentracji, którą zyskał
przed telewizorem, była najważniejsza.
Co zrobi Wojtys?
Portret zapewnia Janowi bezpieczeństwo przez czas, kiedy będzie w
posiadaniu Elżbiety. Przez ten czas Wojtys nie może go zabić pozorując
samobójstwo lub nieszczęśliwy wypadek. Wystarczy, aby Elżbieta skojarzyła
fakty, a nikt i nic nie uchroni go od stryczka.
Zaraz... Wystarczy go przecież ukraść i sprawa z punktu widzenia mordercy
zostanie rozwiązana. Jan wtedy może zginąć, a Elżbiecie nikt nie uwierzy. Tyle
tylko, że Wojtys nie ma wstępu na oddział...
Zostaje tylko jedno. Zginąć musi Elżbieta, a winą za to morderstwo trzeba
obarczyć Jana.
Nie ma innej ewentualności.
Gdy Makowicz sobie to uświadomił, cały jego dotychczasowy strach przed
Wojtysem zniknął. Niebezpieczeństwo jasne i uświadomione przestało być
niebezpieczeństwem. Wystarczyło teraz pomyśleć, jak się przed nim
zabezpieczyć.
Makowicz wstał z krzesła i pochylony ruszył drepczącym krokiem w stronę
sali chorych.
Wystarczyło kilka chwil, aby przygotować sobie wszystko do eksperymentu,
jaki chciał przeprowadzić. Cofnął się na korytarz i zawołał głośno:
— Magnetofon, chodź tutaj! Chudzielec pojawił się jak zwykle nic
wiadomo skąd.
—Czego chcesz? — spytał nieufnie stając kilka kroków przed Janem, w każ-
dej chwili gotów do ucieczki.
—Będziemy się napierdalać? — spytał Makowicz.
—Eee... — Magnetofon nie wiedział, o co chodzi.
—To zaśpiewaj — zażądał Jan. — Tylko dla mnie, wiesz, żeby nikt nie sły-
szał...
Zrobił krok w stronę Magnetofona, a gdy ten się nie cofnął, wziął go pod rękę
i skierował w stronę sali chorych.
— Śpiewaj — kusił go — śpiewaj, ale po cichu, posłucham, naprawdę posłu-
cham...
I Magnetofon zaczął swoje ,.rumba, rumba negra...". Szli pomiędzy łóżkami
w stronę okna. Tam zawrócili i skierowali się do drzwi.
— „Rumba, rumba negra..." — powtarzał swoje Magnetofon, jakby śpiewał
najczulszą pieśń najwspanialszej z dziewczyn świata.
— Ładnie śpiewasz — kadził mu Makowicz. — Jak to idzie dalej?
— „Rumba, rumba negra..." — Magnetofon zatrzymał się nagle. — Kurwa!
Nie znam dalej. Rozumiesz, nie znam...
Odepchnął Jana i uciekł na korytarz.
Makowicz odczekał chwilę i podszedł do swego łóżka. Nacisnął wyłącznik
bateryjnego magnetofonu, który mu przyniosła z jego mieszkania Elżbieta.
Cofnął, przesłuchał. Mikrofon zbierał dokładnie każdy szelest, każdy dźwięk. Jak
na takie popularne, tanie pudełko, zapis był bardzo wyraźny i selektywny. Jan
wyjął ze swojej szafki gazety i koperty. Z gazety wydarł zdjęcie zamordowanej
prostytutki, uważając, by nie zniszczyć białego marginesu, który biegł obok.
Grubym flamastrem napisał z boku zdjęcia: Teraz już ja mam portret i u> każdej
chwili mogę uświadomić siostrze Elżbiecie, kiedy go rysowałem. Godz. 22 dziś
dyżurka pielęgniarek. Nie była to prawda, ale od kiedy to trzeba wierzyć
wariatowi? Włożył zdjęcie do koperty. Zaadresował. Ten. kto ją otrzyma, będzie
musiał uwierzyć w to, co lam było napisane.
Teraz wystarczyło doczekać momentu, gdy Kazio na chwilę odejdzie od
drzwi. Położona obok nich koperta niczym nie różniła się od innych, które
wsuwano pod drzwi, aby dotarły do pacjentów. Odwiedziny były przecież tylko
w określone dni.
Gdy Wojtys jak zwykle przywiózł obiad, Kazio podał mu zaklejoną kopertę.
— Ktoś zostawił dla ciebie.
— Daj — Paweł wstawił wózek z jedzeniem na oddział.
Koperta nie miała znaczka, co znaczyło, że adresował ją ktoś tutejszy. Kazio
by się nie wygłupiał. Mogła to zrobić tylko Elżbieta, jeśli chciała mu coś prze-
kazać, czego sama się wstydziła, albo nie mogła powiedzieć. Z rozerwanej
koperty wypadł kawałek gazety. Kazio tego nie zauważył.
— Słyszałem — powiedział do Wojtysa — że wybierasz się dzisiaj na nocny
spacer z siostrą Elżbietą?
W jego głosie było mimo wszystko trochę podziwu i zazdrości.
— Gówno! — krzyknął Paweł. Odwrócił się na pięcie i trzasnął drzwiami.
W złości nie dostrzegł Jana, który całą tę scenę obserwował z głębi świetlicy.
Trzeba było jednak odczekać dalszych kilkanaście minut zanim przyszedł
moment, kiedy Elżbieta zawołała Kazia i wiadome było, że przez kilka chwil ni-
kogo nie będzie przy zamkniętych drzwiach.
Makowicz oparł się o nie i przytulił twarz do szpary pomiędzy drzwiami a fu-
tryną. Mówił szybko i gorączkowo przez dwie, może trzy minuty. Defraudant
tylko słuchał.
— Wynoś się spod drzwi — zabrzmiał nagle głos nadchodzącego Kazia.
Jan zdążył jeszcze głośno powiedzieć:
— Załatw to koniecznie przed dziesiątą i potem zaraz przyjdź po nią...
Kazio szarpał go za ramię, odciągając od drzwi. Bał się trochę mimo
wszystko Makowicza, gdy ten jednym skrętem ciała uwolnił się od jego ciężkiej
ręki. Ale były to obawy zupełnie niepotrzebne, Jan zrobił minę a la Magnetofon i
wesoło, niefrasobliwie krzyknął:
— A co to za zachowanie! Pogadać już sobie nie można, czy co?
A potem zrobił wdzięczne taneczne pas i cofnął się w głąb korytarza
pozostawiając Kazia z rozdziawioną ze zdumienia gębą.
I znowu ubikacja stała się miejscem schronienia. Makowicz stał zamknięty w
kabinie. Wyjął spod włosów połówkę żyletki, a potem ułożył ją między wskazu-
jącym a środkowym palcem prawej dłoni w taki sposób, że ostrze było skierowa-
ne do wnętrza dłoni, W tym położeniu żyletka była zupełnie niewidoczna. Teraz
odwinął kilka zwitków papieru toaletowego i lekko uderzył otwartą dłonią w
swobodnie zwisającą końcówkę rolki. Papier został rozcięty na całej długości
uderzenia.
Kolejna próba była bardziej skomplikowana. Makowicz wyjął połówkę
żyletki spomiędzy palców i trzymając ją ostrożnie ostrzem do góry na prawym
jej koniuszku przymocował kawałek plastra. Potem przykleił żyletkę pod
włosami pilnie bacząc, żeby była ona całkowicie poziomo i ostrzem do góry.
Jeszcze przeciągnął dłonią po włosach sprawdzając, jak poprzednio, czy żyletka
nie jest przypadkiem widoczna. Nie była. Trudno ją także było wyczuć
dotykiem.
Gdy ręka znalazła się z tyłu głowy, Jan wyrzucił ją gwałtownie do przodu.
Wskazujący palec ręki poziomo przyciskany przy tym ruchu do potylicy zaczepił
przez ułamek sekundy o tępą krawędź żyletki, odrywając ją od skóry głowy.
Jednocześnie zamykający się środkowy palec unieruchomił ją i cała dłoń wraz z
żyletką zafurkotała nad głową rozcinając gwałtownie powietrze przed Janem.
Opuściwszy dłoń Makowicz stał zupełnie nieruchomo. Tylko z rozwiniętego
papieru toaletowego zrobiły się teraz długie warkocze.
Spokojnie umocował żyletkę w poprzedniej pozycji. Oderwał pocięty papier,
wrzucił go do klozetu i spuścił wodę.
Był gotów.
Oficer dyżurny podniósł słuchawkę, wcisnął przycisk, gdy rozległ się
dzwonek telefonu, i przysunął sobie mikrofon bliżej twarzy.
—Oficer dyżurny — zgłosił się stereotypowo.
—Chciałem rozmawiać z kapitanem Popowiczem — głos z drugiej strony był
odległy, jakby ktoś telefonował spoza miasta.
—W jakiej sprawie? — chciał wiedzieć dyżurny, ale w tym samym
momencie siedzący obok kolega zamachał gwałtownie ręką i rzucił
rozkazującym tonem:
—Łącz!
Oficer odruchowo powiedział: „Proszę poczekać, łączą" — i rzeczywiście
przełączył rozmowę do gabinetu kapitana Popowicza.
— Co jest? — spytał swego kolegę.
—Nie pamiętasz? Kapitan kazał bezwzględnie łączyć natychmiast wszystkie
rozmowy, jakie będą do niego z miasta.
—Kurcze — jęknął oficer dyżurny — mam to zapisane tutaj na kurtce i
zupełnie zapomniałem — uderzył ręką w kawałek papieru, który leżał obok
tarczy telefonu.
Popowicz praktycznie rzecz biorąc mieszkał w swoim gabinecie już od chwili
pojawienia się w gazecie zdjęcia zamordowanej. W ciągu dnia niby to pracował,
starał się jednak ani na krok nie ruszać ze swego pokoju. Nie przemęczał się.
Niektórzy się z niego śmieli, inni mieli mu to za złe. Popowicz nie zwracał na to
uwagi.
Czekał.
Teraz podniósł słuchawkę.
— Popowicz, słucham.
Ktoś z drugiej strony chciał się jednak upewnić.
— Kapitan Popowicz?
— Tak — potwierdził. — Słucham.
— Dzwonię z polecenia pana Jana Makowicza. Docent powiedział, że pan
czeka na ten telefon...
— Tak, słucham...
—Polecił, aby pan przyjechał do niego dziś wieczorem o godzinie dziesiątej.
—Dziś wieczór o dziesiątej — powtórzył Popowicz jakby chciał zapamiętać.
— Proszę mu przekazać, że będę.
Brzdęknęła odkładana słuchawka. Rozmówca nie powiedział nawet
„dziękuję".
Defraudant odszedł od automatu, który wisiał na ścianie przy wejściu do
„Gawry" i poprosił panią Lusię o kawę.
Miał jeszcze trochę czasu.
Popowicz wezwał ekipę. Nakazał powiadomić obstawę, jaką utrzymywał od
kilku dni wokół szpitalu psychiatrycznego, że wszyscy, którzy chcieliby od tego
momentu wejść lub wyjść ze szpitala, mieli być bezwzględnie zatrzymywani.
Na terenie samego szpitala nie wolno było do pojawienia się kapitana
Popowicza wraz z ekipą wykonywać żadnych działań.
Była godzina dwudziesta trzydzieści.
Na oddziale zamkniętym obowiązywała już cisza nocna. Zmywanie korytarza
nie jest sztuką trudną, wymaga jednak pewnej dokładności, a nawet pedanterii.
Szczególnie od tego, który myjąc korytarz myśli zupełnie o czym innym.
Elżbieta dostrzegłszy przez otwarte drzwi dyżurki Makowicza szorującego
podłogę była tym widokiem co najmniej zaskoczona.
—Co się stało, że pan dzisiaj zastępuje Świętego? — spytała. Zawsze gdy Jan
był w lepszej formie, mówiła do niego per „pan", wtedy zaś, gdy jego stan pogar-
szał się. wracała forma „Docent".
—Muszę się trochę poruszać — Jan wyżął ścierkę, rzucił ją do kubła, wstał z
czworaków, wszedł do dyżurki. — Mogę już tu myć?
Elżbieta, która skończyła właśnie rozkładanie lekarstw na jutrzejsze
śniadanie, zaprosiła go gestem do środka.
— Proszę bardzo. Tylko szybko kończ i do łóżka.
Siadła przy stoliku, na którym miała przygotowaną herbatę.
—Jak tak dalej pójdzie, przejdzie pan na oddział otwarty.
—Nie wiem, czy ordynator tak szybko się zgodzi — odpowiedział z podłogi
Jan.
Na korytarzu rozległ się ostry dzwonek. Jan popatrzył na duży ścienny zegar.
Było wpół do dziesiątej.
—Kaziu! — krzyknęła Elżbieta. — Jesteś tam?
—Już, już — Kazio o tej porze prawie zawsze już spał.
Myjący podłogę Makowicz tarł przez
chwilę szmatą w jednym miejscu uważnie nasłuchując.
Z korytarza dobiegły głosy coraz gwałtowniejszej rozmowy. Raptem w
drzwiach dyżurki stanął Kazio.
—Włamali się do siostry samochodu! — krzyknął.
—Nie?! — Elżbieta spojrzała w okno. skąd widać było parking. — O Hoże!
Wybiegając z dyżurki razem z Kaziem nawet nie zauważyła, jak potrąciwszy
wiadro rozlała wodę po całej podłodze. Makowicz kilka razy zamoczył w niej
szmatę, za każdym razem wyżymając ją starannie, ale me pozbierał całej wody.
Nie przejmując się nią więcej wstał i podszedł do biurka, na którym obok teczek
z historiami chorób, szklanki z kwiatkami i ciężkiej popielniczki leżał — co
wcześniej podpatrzył — jego rysunek przedstawiający Wojlysa. Wziął go, złożył
starannie, wepchnął do kieszeni piżamy, ciasno opinając się szlafrokiem. Potem
odwrócił się do ściany, w której widniały metalowe drzwiczki sejfu, gdzie
trzymane były narkotyki. Z kieszeni kurtki od piżamy wydobył ułamany trzonek
aluminiowej łyżki do zupy i włożył w zamek sejfu. Wyrzucił do kubła niedopałki
z ciężkiej metalowej popielniczki, której używały pielęgniarki. Wystarczyło
kilka uderzeń w wystający trzonek łyżki, aby zamek szafki od narkotyków był
zagwożdżony równie skutecznie jak średniowieczne działo. Bez pomocy ślusarza
na pewno nikt nigdy go już nie otworzy.
Kilkanaście kroków dzielących dyżurkę pielęgniarek od separatki Makowicz
przebył biegiem. Wyciągnięta zza skarpetki żyletka łatwo dała sobie radę z
pasami, zamocowanymi do stojącego w separatce łóżka.
Teraz już nikt nie mógł go zniewolić. Był bezpieczny.
W swojej sali sypialnej wyjął z szafki magnetofon i zaniósł go do dyżurki pie-
lęgniarek. Jeszcze upewnił się, że jest w nim kaseta i przez chwilę szukał naj-
lepszego miejsca na jego ukrycie. W końcu postawił go na szafie tuż obok drzwi,
spojrzał na zegarek, na którym była za dziesięć minut dziesiąta, włączył nagry-
wanie i lekko przykrył magnetofon gazetą. Nogą odsunął szmatę i kubeł pod
stolik pielęgniarek. Podłoga była prawie sucha. Pozostało mu tylko czekać.
Elżbieta wybiegła wraz z Kaziem. Ani ordynator, ani terapeutka nie mieli
obowiązku już być na oddziale. Ich dyżur zaczynał się za dziesięć minut.
Spędzali te minuty w gabinecie ordynatora w budynku dyrekcji. Jedynym, który
czuwał na „zamkniętym", był Makowicz.
Siedział na krześle w świetlicy, mogąc z tego miejsca obserwować zarówno
drzwi wejściowe jak i dyżurkę pielęgniarek.
Czekał.
Był przygotowany.
Wiedział, że Wojtys przyjdzie. Przyjdzie go zabić albo zabrać portret, który
był dla niego śmiertelnym zagrożeniem. Przyjdzie przygotowany. Tyle tylko, że
nie wie o tym, że Jan także nie jest bezbronny. To właśnie pomagało mu zacho-
wać spokój. Był górą.
Potworny cios, jaki spadł nieoczekiwanie z tyłu na jego głowę, rzucił go do
przodu, zwalił z krzesła i na chwilę niemal pozbawił przytomności. Bezwładny,
mógł tylko jak przez mgłę przypatrywać się. Widział, jak mężczyzna, który stał
nad nim. wyciąga kaftan bezpieczeństwa, jak mu go nakłada i usadza na wózku.
Przygotowany widocznie wcześniej kawałek szerokiego plastra teraz przyklejony
do ust Makowicza pozbawił go możliwości wydania jakiegokolwiek dźwięku.
Trochę utrudniał oddychanie. Wszystko to wydarzyło się w koszmarnej ciszy,
szybko, sprawnie i z okrutną bezwzględnością.
Mężczyzną, który to wszystko zrobił, był Wojtys. Teraz czekał on. aż Jan
oprzytomnieje na tyle. aby go poznać. Nie spieszył się,
Trzysta metrów od dyżurki pielęgniarek, do stojącej na szpitalnym parkingu
bezradnie przy otwartym samochodzie Elżbiety i towarzyszącej jej niewielkiej
grupki ludzi podszedł mężczyzna w niemodnych spodniach i koszuli z
krótkimi rękawami. Milcząc przyglądał się chwilę temu. co się tu działo, starając
się zorientować w sytuacji, a potem zwrócił się do pielęgniarki i z nie ukrywaną
agresją w głosie spytał:
— Co pani tutaj robi?
—To mój samochód... — usprawiedliwiła się zaskoczona Elżbieta.
—To co z tego — mężczyzna nie przyjmował tej argumentacji. — Kto jest na
oddziale?
—Co to pana obchodzi?! — Elżbieta zdała sobie sprawę z tego. że
mężczyzna, który przypomina jej o obowiązkach, jest zupełnie obcy.
—Milicja — mężczyzna nie bawił się w uprzejmości. — Kapitan Popowicz.
—To Ja do pana telefonowałem — odezwał się z boku mężczyzna w
dżinsach, z brodą i w okularach.
— Kim pan jest?
—Wariatem — z agresją w tonie odpowiedział Defraudant. — To ja
rozpieprzyłem len samochód. Niech pan mnie za to zamknie.
—Rozumiem — Popowicz myślał szybciej niż Marek mógł się spodziewać—
— Proszę państwa ze mną.
Odszedł kilka kroków od grupy zgromadzonych przy samochodzie. Po drodze
kiwnął ręką na brodatego mężczyznę. Stali teraz we czwórkę w ciemnościach.
Nikt nie zwracał uwagi na ciągle biadolącego i odgrażającego się Bóg wie komu
Kazia, który właśnie rozpoczynał swoje prywatne śledztwo, mające na celu
ustalenie, kto włamał się do samochodu siostry Elżbiety.
—Na oddziale nie ma nikogo? — stwierdził raczej niż spytał kapitan.
—Nie — potwierdziła odruchowo pielęgniarka.
—No właśnie... — Popowicz nie był zdziwiony. — Poruczniku — zwrócił się
do przywołanego gestem cywila. — Nasi ludzie za chwilę mają być na korytarzu
pod drzwiami oddziału zamkniętego!
—Tak jest — cywil wyprostował się.
—To jeszcze nie wszystko — zatrzymał go kapitan widząc, że tamten zamie-
rza odejść. — Natychmiast wezwie pan straż pożarną z dźwigiem i naszą grupę
specjalną. Powie im pan. co będzie celem ataku. Głośniki, reflektory, cały ten
cyrk... to chyba nie będzie potrzebne, ale kto wie...
—Tak jest — porucznik chyba nie potrafił powiedzieć nic innego. Zresztą nie
była to pora na wygłaszanie komentarzy.
—Jeszcze jedno — Popowicz starał się być przewidujący. — Tam w środku
są chorzy. Poważnie chorzy — powtórzył, chcąc, aby to dokładnie dotarło do
jego współpracownika. — Nie wiadomo, jak zareagują na nasze działania. Macic
być w ogóle niewidoczni. Bardziej niż kiedykolwiek. Inaczej... Pan za to
odpowiada. Jasne?
Było to aż zbył jasne. Atakowanie domu wariatów pełnego pacjentów to było
to, o czym porucznik zawsze marzył, od kiedy zaczął pracować w milicji.
Elżbieta słuchała wydawanych przy niej poleceń z coraz większym
zdumieniem.
—Co się stało? — spróbowała dowiedzieć się.
—Pani zna pacjenta Makowicza? — odpowiedział pytaniem Popowicz.
— Oczywiście!
— Podobno był agresywny w stosunku do kilku osób?
—Tak.
—Wobec kogo?
—Pielęgniarzy, pacjentów... — starała się sobie przypomnieć Elżbieta.
—Czy był ktoś taki, kto był zawsze obecny podczas ataków Makowicza?
—No... — zastanowiła się — Kazio, ja, raz był Wojtys, ordynator...
—Panie kapitanie... — spróbował przerwać Marek.
—Za chwilę. Czy któraś z tych osób, które pani wymieniła, zaczęła pracę w
szpitalu po przyjęciu tutaj pana Makowicza?
—Tak: Paweł Wojtys.
—To on — udało się wtrącić Markowi.
— Tak. Chciała pani wiedzieć, co się stało? W lej chwili na oddziale pani pa-
cjent, docent Jan Makowicz, najbardziej normalny z normalnych, ma spotkanie z
mordercą. A ja nie mogę interweniować, bo jakakolwiek interwencja z mojej
strony oznaczałaby śmierć jednego z nich. Teraz ma pani pełny obraz sytuacji.
To proste, prawda?
Wojtys przetoczył wózek ze skrępowanym Janem do dyżurki pielęgniarek.
— Cześć, gnojku — uderzył związanego w twarz. Nawet nie mocno, po
prostu tak sobie, od niechcenia. — Chciałeś się ze mną tutaj spotkać. To jestem.
Przysiadł na brzegu stołu kiwając jedną nogą w powietrzu
— No...?
Nie podobał mu się brak reakcji ze strony Jana. Kopnął go w goleń. Boleśnie.
Nic ma nic gorszego niż kopniak w piszczel. Zza plastra, zaklejającego usta Jana
wydobył się jęk.
— Chcesz coś powiedzieć?
Ból po drugim kopniaku w to samo miejsce był tak potworny, że Janowi
pociemniało w oczach. Poczuł, że się poci.
Wojtys był panem sytuacji i dobrze o tym wiedział.
— Gówno na mnie masz — poinformował Makowicza. — Myślisz, że o tym
nie wiem? Daj mi mój portret, dobrze...?
Jan pokręcił głową.
— Nie chcesz? — Paweł uderzył go w twarz. — Daj... — uśmiechnął się i
uderzył po raz drugi.
Jan odwrócił głowę dając tym znak, że nie odda.
Morderca przypatrzył mu się uważniej. Do tej pory bił otwartą dłonią,
bardziej chcąc upokorzyć Makowicza niż zadać mu ból. Teraz zwinął rękę w
pięść i uderzył z półobrotu silnym, szybko wyprowadzonym hakiem.
— Zakatuję ciebie tutaj, skurwysynu — Wojtys mówił spokojnie, nie
denerwując się. Na jego ustach błąkał się cały czas uśmieszek. Władza, jaką teraz
posiadał, sprawiała mu wyraźną przyjemność.
— Powiesz, no nie?
Kolejny policzek nie zrobił na Janie żadnego wrażenia.
Wojtys postanowił zmienić taktykę.
— Popatrz — podniósł się ze stołu i podszedł do ściany, w której tkwiły
drzwiczki pancernej szafki na narkotyki — niepotrzebnie się fatygowałeś.
Skubnął paznokciem zaklinowany zamek, a potem wyjął z kieszeni ampułkę
zastrzyku i delikatnie postawił ją na stole.
— Mógłbym ci to wstrzyknąć. Powiedziałbyś wtedy nawet imię pierwszego
kochanka swojej matki. Widzisz? Przygotowałem to dla ciebie, mój mały.
I znowu jakby od niechcenia zdzielił Jana w twarz, a potem pochylił się do
jego nóg. Ściągnął mu skarpetki, odkleił przylepioną pod stopą połówkę żyletki i
rzucił ją niedbale na stół obok ampułki.
— Tym mnie chciałeś przestraszyć? — głos jego był pełen politowania. — Za
mały jesteś. Popatrz.
Podszedł do szafy, zdjął z niej przykryty gazetą magnetofon i postawił go na
stole.
— Na co ty mnie nabierasz? — niemal użalał się. — Na takie gówno? Po co
ci to? Ale niech sobie chodzi. Będę miał pamiątkę.
Znowu uderzył Jana.
— Powiesz, gdzie masz portret?... Nie?... Sam go sobie wezmę...
Podciągnął kaftan bezpieczeństwa i sięgnął do kieszeni piżamy Jana.
Wyciągnął stamtąd pogniecioną kartkę ze swoim portretem.
— Po co ci to było? Tak to byś nie zarobił po pysku. Kochany, jestem
cwańszy od ciebie. Wszystkie te twoje kombinacje spokojnie sobie oglądałem.
Masz mnie za durnia, czy co? To ty nie masz żadnej szansy, nie ja. Jesteś nikim.
Nie będę przez takie gówno jak ty ryzykował. Elżbiety też nie ruszę. Teraz, gdy
mam portret, nic mi z jej strony nie grozi. Rozumiesz?... Nie bój się, nic ci nie
zrobię.
*
Niemal wszyscy pacjenci pawilonów szpitala dla psychicznie chorych nie
spali. Stali w ciemnych oknach swoich pokoi. Od środka byli pilnowani przez
zdenerwowany personel, pielęgniarki i lekarzy Wyciągnięty z wanny naczelny
dyrektor właśnie jechał radiowozem na sygnale do szpitala. W żadnym
pomieszczeniu nic wolno było zapalać światła. Nigdzie. Nic wolno też było
otwierać okien. Pilnowali tego milicjanci, okrążający miarowym krokiem każdy
z budynków. Świeciły tylko, jak co noc. pojedyncze okna dyżurek pie-
lęgniarskich. Na parkingu nie było nikogo. Można było przejść obok szpitala i
nie domyślić się ani przez chwilę napięcia, jakie w nim panowało. Uwagę
zwracał tylko przytulony do muru otaczającego cały teren duży wóz pożarniczy z
kilkoma strażakami, leniwie palącymi papierosy. 7, zewnątrz byli oni jednak
zupełnie niewidoczni. Wszyscy czekali na rozkaz rozpoczęcia akcji. Popowicz
naradzał się z szefem grupy specjalnej. Wiedzieli, że muszą decydować szybko.
Ale nie znaczyło to wcale, że bezmyślnie. Była godzina dziesiąta dziesięć.
Z boku budynku, w którym znajdował się oddział zamknięty, pod jego ślepą
ścianą, stali bezradnie czekając na rozwój wypadków Elżbieta i Marek. Tutaj
mogli pozwolić sobie, tak jak i strażacy, na luksus palenia papierosów.
Defraudant próbował rozładować zdenerwowanie Elżbiety.
—Ten samochód pani to ja... No, mówiłem. Ale naprawdę nic nie
uszkodziłem, tylko otworzyłem i narobiłem bałaganu, żeby groźnie wyglądało...
Nic tam się nie stało.
—Ale po co? — wszystko to jakoś jeszcze do tej pory było dla niej niezrozu-
miałe.
—Żeby panią wywabić z oddziału, Jan tak chciał...
—Ale po co? — powtórzyła bezwiednie Elżbieta. — Przecież wystarczyłoby,
żeby mi powiedział..,
—Przecież on kilka razy panią uprzedzał, ale pani nie chciała go słuchać.
— Jak to?
— Nie mówił o Pawle? Nie mówił, że on chce panią zabić, nie mówił o
portrecie Wojtysa, który narysował przed zapakowaniem go do szpitala jako
wariata? — Defraudantowi raptem stało się wszystko jedno. — Gdyby go pani
wtedy wysłuchała, nie byłoby tego wszystkiego tutaj. Rozumie pani?
—Ja... — Elżbieta suma nie wiedziała, co chciała powiedzieć.
—Tak, pani. Gdyby nie pani, Jan nie musiałby tak ryzykować. Ale gdyby nie
zrobił tego, co teraz się właśnie dzieje, Wojtys mógłby panią zabić. Bał się, że
pani skojarzy ten portret...
—Zaraz... — Elżbieta stojąc z pochyloną głową starała się zebrać myśli —
aha, to znaczy, że gdybym go posłuchała, no... tok... rozumiem... tak... —
podniosła głowę. — Ja tam muszę iść — ruszyła w stronę drzwi oddziału.
—Siostro... — półgłosem zawołał za nią Marek.
—Muszę — odpowiedziała i przyspieszyła kroku.
Widział jeszcze, jak chwilę rozmawia z milicjantem, który stał przy wejściu,
a potem znika we wnętrzu budynku.
Dwóm milicjantom, którzy stali pod drzwiami oddziału zamkniętego, powie-
działa to samo co temu na dole. Że jeśli nie pozwolą jej wejść, to narobi takiego
wrzasku, że zarówno docent jak i Wojtys na pewno ją usłyszą. Zresztą mówiła to
trzymając już swój specjalny klucz w zamku drzwi wejściowych. Milicjanci
mieli zachowywać się cicho. Klęli w duchu, ale wiedzieli, że wejście tam Elżbie-
ty jest mniejszym ryzykiem dla Makowicza niż gdyby Wojtys dowiedział się o
ich obecności tutaj. Nie mieli wyboru.
*
Jan krztusił się pod plastrem ciągle przylepionym do jego ust. Po policzkach
ciekły mu łzy. Ciałem wstrząsały nierytmiczne drgawki.
Śmiał się.
Śmiał się z własnej głupoty, z własnego zarozumialstwa, z własnej pseudo
przebiegłości, która okazała się zupełnym idiotyzem w porównaniu z
prymitywną skutecznością działania psychopaty. Ten telefon do Popowicza...
dlaczego tamten miałby mu uwierzyć? Dlaczego ktokolwiek miałby uwierzyć
skretyniałemu wariatowi?
To było naprawdę śmieszne.
Dostał w twarz, raz, drugi, trzeci. Coś się stało, coś, czego przez ułamek
sekundy nie rozumiał.
Pastwiący się nad nim Wojtys stał w rozkroku i niemal na oślep, nic patrząc
na to, gdzie trafiają jego ciosy, zapamiętale go bił. Był cały czerwony na twarzy,
spocony, w kącikach ust pokazała się piana.
—Nie śmiej się — charczał między jednym ciosem a drugim. — Nie śmiej
się... Nie znoszę, kiedy ktoś się ze mnie śmieje... Słyszysz, nie śmiej się! Tamta
też się śmiała. Też się śmiała i dlatego ją zabiłem... Nie śmiej się!... —
skowyczał.
—Przestań — ostry głos Elżbiety przerwał wrzaski Wojtysa. W milczeniu,
które nagle zapadło, Elżbieta zdała sobie sprawę, że przekroczyła wszelkie
granice ryzyka. Sparaliżowana strachem stała, patrząc, jak Paweł nie spuszczając
z niej wzroku powoli prostuje się i obraca w jej stronę. Dopiero gdy
wyprostowany na całą wysokość stanął przed nią, zrozumiała, że jedyną jej
szansą jest ucieczka. Odwróciła się, aby wybiec na zbawczy korytarz, lecz w tym
samym momencie Wojtys chwycił stojącą na stole ciężką, metalową
popielniczkę i z całej siły rzucił w jej głowę. Upadła w progu nie zdążywszy
nawet krzyknąć.
*
Kapitan Popowicz znalazł się pod drzwiami oddziału zamkniętego w mo-
mencie, gdy Elżbieta była już za nimi. Moment nieuwagi z jego strony i opraco-
wany z szefem służby specjalnej plan przestał istnieć. Do tego te cholerne drzwi!
Jak mógł zapomnieć, że są bez klamki i do ich otwarcia potrzebny jest specjalny
klucz! Nie miał go.
Nagle z oddziału doszedł przeraźliwy krzyk. Stojący pod drzwiami
mężczyźni wiedzieli, że nie ma na co czekać. Hałas wyważanych drzwi nic już
nie zmieni.
— Morderstwo! Na pomoc! — to krzyczał Paweł, zdzierając jednocześnie z
ust Jana plaster i zdejmując zeń kaftan bezpieczeństwa.
— To ty ją zabiłeś — powiedział mu cicho.
W tym momencie w progu stanął Popowicz ze swoimi ludźmi, a za nim wdarł
się ordynator i inni podekscytowani pracownicy szpitala.
— Zabił ją — powiedział z dobrze udany przerażeniem w głosie Wojtys,
odwracając się do nich.
I to był jego błąd.
Nie mógł bowiem dostrzec, jak Makowicz zerwał się z wózka, na którym sie-
dział. Co prawda wyczuł to jakimś zmysłem i już zaczął się do niego odwracać z
powrotem, ale spóźnił się o ułamki sekundy.
Wydobyta spod włosów połówka żyletki trzymana przez Jana tkwiła niemal
dokładnie na tętnicy szyjnej Wojtysa. Nie mógł on nawet drgnąć.
Makowicz ruchem głowy wskazał leżącą Elżbietę.
— Zajmijcie się nią...
Nikt się nie ruszył i tylko ordynator, dla którego Jan nadal był
niebezpiecznym pacjentem, zrobił pół kroku do przodu i z tą swoją cholerną,
pełną zawodowego współczucia miną wyciągnął rękę mówiąc:
— Panie docencie...
— Nie ruszaj się — ostrzegł go Makowicz — bo poderżnę mu gardło.
I ordynator posłusznie się cofnął.
— Panie Janie — głos Popowicza był spokojny — proszę go puścić. On już
jest nasz.
Jan patrząc mu prosto w oczy pokręcił przecząco głową.
A potem odwrócił wzrok i z zainteresowaniem zaczął przyglądać się
pulsującej, przyciśniętej żyletką tętnicy Wojtysa.
Popowicz poczuł przelatujące po plecach mrówki.
Zdał sobie sprawę, że ten człowiek za chwilę stanie się mordercą. Nie z
własnej winy. Winien był on sam — Popowicz. Winien był prokurator
Kwiatkowski, lekarka, która przez tyle lat leczyła Jana, Krzysztof i ci wszyscy
zgromadzeni wokół lekarze i pielęgniarki.
Każdy z nich miał w tym swój udział.
Każdy chciał mu pomóc.
Dlatego Jan ciągle trzymał przyciśniętą żyletkę.
Dlatego zdobył ostateczny dowód, którym była nagrana rozmowa z Pawłem.
Ciągle pracujący na stole magnetofon nagrywał teraz już tylko ciszę.
Ten człowiek miał prawo nikomu nic wierzyć i Popowicz rozumiał jego chęć
doprowadzenia wszystkiego do końca.
Ale niewiara Jana mogła być zbyt kosztowna.
A Popowicz nie chciał, aby ktokolwiek dzisiaj umarł i dlatego satysfakcja
Jana przestała go obchodzić.
Dostrzegł kryjących się za oknem dwóch facetów z grupy specjalnej. Nie
miał już po co dłużej czekać.
Spokojnym ruchem wyciągnął pistolet, jednocześnie dostrzegając, jak robi to
samo obok niego na wpół opancerzony szturmowiec.
— Puść go! — krzyknął, chcąc odwrócić uwagę Makowicza zarówno od szyi
Pawła, jak i od okna.
Jan odruchowo spojrzał na niego, a widząc wycelowane w siebie lufy zasłonił
się potulnym Wojtysem. Nie puścił żyletki.
W tej samej chwili krótka bojowa gumowa gruszka spadła na jego potylicę, a
ręka trzymająca żyletkę została niemal wyrwana z barku.
Stracił przytomność tak szybko, że nie zauważył, jak ułamek sekundy później
przystawiono lufę do głowy Pawła, a potem — już spokojnie — skuto go kajdan-
kami.
Nie widział też ani tego, jak wynoszono ciężko ranną Elżbietę, ani tego, jak
Popowicz wyjmuje z jego magnetofonu kasetę.
CZĘŚĆ CZWARTA; O Z D R O W I E N I E
Jan Makowicz przeżył zbyt dużo. Był jeszcze pacjentem szpitala
psychiatrycznego przez blisko rok. Nie wrócił na uczelnię i nie zajmuje się
architekturą. Żyje z renty i hoduje koty.
Krzysztof pozostał na stałe za granicą. Podobno ma tam dostać profesurę.
Siostra Elżbieta przeżyła kilkugodzinną operację, jaką zrobiono jej jeszcze tej
samej nocy. Nigdy jednak nie wróciła do pracy w szpitalu. Zarabia na życie jako
higienistka w szkole.
*
Paweł Wojtys nigdy nie został skazany, Uznano go za chorego psychicznie i
ciągle jeszcze cieszy się z życia.
Marek Defraudant odbywa za kradzieże dwunastoletni wyrok. Ma nadzieję,
że kiedyś może obejmie go amnestia.
*
Zatrzasnąwszy starannie drzwi samochodu zatrzymał się przy krawężniku,
przepuszczając przejeżdżające pojazdy. Zdążył już zrobić dwa, a może trzy kroki
po czarnym, pociętym białymi pasami zebry asfalcie, gdy ryczący wysokimi
obrotami silnika żółty furgon znalazł się tuż przy nim. Tylko jakimś
nieprawdopodobnym skurczem mięśni, których przecież zupełnie nie
kontrolował, nie mając szansy na cofnięcie się. Jan zrobił ni to piruet, ni to
zwrot. Jego ręka trzymająca torbę uderzyła o karoserię pędzącego samochodu.
Rozerwana torba zamieniła się w trzepoczącą szmatę, a zabłocony damski but
wylądował na tym samym trotuarze, na którym przed chwilą stał Jan. Zanim
zdążył przestraszyć się tego, co się stanie zanim zdążył zrozumieć cokolwiek,
choćby to, że o włos uniknął śmierci, żółta furgonetka zniknęła.
Nikt prócz niego niczego nie zauważył.