Gregory Benford
Oblatywacze
Wgramoliła się do kokonu pracy, która przyprawiała ją o ziewanie, kawa wcale nie
pomogła. Zamrugało światełko ostrzegawcze: jej Nieprzyjaciel był już na nogach i działał.
Kolejny dzień w biurze.
Kokon sam owinął się wokół niej, a patki i wtyczki wskoczyły na swoje miejsca. Końcówka górnej części zestawu do symulacji liniowej pogrążyła się w mamiące komfortowej otulinie danych.
Bardzo wygodnie. Może nie do leżenia, ale w każdym razie do oblatywania.
Zamknęła oczy i pozwoliła, by zestaw do symulacji robił swoje.
16 maja 2046.
Lubiła zaczynać w prawdziwej przestrzeni. Było mniej nerwowo.
Obrazy tworzyły się bezpośrednio na siatkówce oka. Procedura wejścia uniosła ją
z mieszkania w Huntington Beach; po sekundzie mknęła już nad szczytami dachów, a potem
ślizgiem zeszła ku plaży. Grzywiaste fale wdzierały się na ląd miękkimi białymi welonami,
a surferzy w czerwonych kombinezonach wiązali się z nimi w krótkotrwałym mariażu.
Nagle zmętniał czysty i ostry dotąd obraz przekazu satelitarnego. - Bierz się do roboty, Myung - odezwał się Nieprzyjaciel. - Zwiedzać będziesz później.
- Prowadzę głęboki zwiad - skłamała.
- Jasne.
- Daję ci fory na sto kredów w tej akcji - odpaliła.
- Ty działasz. Dziś jest otwarcie nowego dużego rynku. - Złośliwa aluzja?
- Gdzie? - Dzisiaj ona go załatwi, z boską pomocą.
- Tuż pod naszym nosem, już to czuję.
- W tym okręgu?
- Nie zamierzam podpowiadać.
Co oznaczało, że nie wiedział.
A więc polowanie. Przynajmniej lepsze to niż zbieranie resztek.
Ona i Nieprzyjaciel byli oblatywaczami, szperaczami, którzy zwiększali efektywność
rynków. Stali daleko wyżej od handlarzy artykułami pierwszej potrzeby z końca XX wieku.
Działali szybko, mierzyli wysoko, współzawodnicząc w dążeniu do krańców możliwości.
Przeszukiwali przestrzenie całkowicie pozbawione materialnej substancji, ale były one
ważne. Przestrzenie wzorców ekonomicznych stały się tak samo niebezpieczne jak górskie
zapadliska, choć nawet twarda waluta była tylko ideą.
Większość ludzi wciąż wydobywała węgiel i uprawiała zboża, stosując starożytny styl
prac rolnych (ale w Oranii łatwo się o tym zapominało, gdy opanowywała człowieka
gorączka nowości). W dole pod nią rozciągał się rozległy, ale piękny okręg. Wszędobylskie
grzyby, pozostałość z XX wieku, zostały wyplenione. Wybujałe zarośla wysokopiennych róż.
Niektóre nawet otoczone pomarańczowymi gajami - wyraz nostalgii za eleganckim
otoczeniem. Ekologicznie pobielone dachy. Ulice o czarnej nawierzchni dawno temu
przykryto warstwą miki w kolorze piasku, której odłamki mrugały do niej. Nawet samochody
miały jasne odcienie. Wszystko po to, by lepiej odbijało się światło słońca. W odpowiedzi na
publiczny apel każdy robił coś w związku z ociepleniem się ziemskiego klimatu.
Strumienie samochodów zalewały ulice i autostrady (nadal bezpłatne - jeśli uda ci się
uzyskać prawo jazdy). Po zaparkowaniu samochody spuszczano pod ziemię. Dochodził ją
jeszcze hałas zgrzytów, ale w większości mentalnych, nie zaś metalicznych.
Chłonęła zmysłami nieprzerwany puls tego okręgu, drganie centrum basenu Pacyfiku,
kluczowego punktu największej strefy gospodarczej na planecie.
Czuła, nie widziała. Jej klatka piersiowa była mapą. Laguna Beach nad jej prawym
sutkiem, Irvine nad lewym. Korzystając z plastyczności nerwów, pierwotne obszary
sensoryczne jej kory mózgowej odczytywały elektroniczną Sieć tego hrabstwa przez skórę.
Ale proces ten zupełnie nie przypominał starożytnego odczytu liniowego. Nie było tu
płaskich danych. Nie było ekranów.
Odprężyła się. Trik polegał na wtopieniu się, nie na obserwacji. Dla gatunku szympansopodobnego znacznie lepsze było wchłanianie świata przez zewoluowaną, oplatającą ciało warstwę neuronów.
Było też znacznie zabawniejsze. Odczytywała wskaźniki ekonomiczne na swojej
rozbudowanej skórze. Przeszywający ból, niczym ukłucie cienkiej igły, świadczył o przejęciu
udziałów przez zarząd. Czy te nieprzyjemne objawy były dla niej naturalne, czy też stanowiły
dla jej podsystemów wskazówkę, która dotyczyła możliwości obniżenia stopy podstawowej?
- Mam cię! - nadał Nieprzyjaciel.
Myung zerknęła na ruchomy wskaźnik. Miała 1100 kredów do tyłu.
Tak szybko? Jak on mógł...
Wtedy to poczuła: tańczące kolce danych w alarmującej czerwieni, które kłuły ją w lewą nogę. Nieprzyjaciel przechwycił wczesny wskaźnik. Który?
Myung opadała ku wzgórzom Anaheim, śledząc puls sprzedaży i zakupu firm, który
wzmagał się w miarę, jak ukośne promienie słońca wydobywały piękny zarys modnych,
postpiramidalnych szeregowych budowli. A więc spóźniła się na pierwszy komunikat o pogodzie, straciła pierwszą okazję przeprowadzenia operacji handlowych. Nieprzyjaciel już miał przewagę i przesuwał inwestycje. Jak?
Daleko przed sobą w symulowanym powietrzu widziała Nieprzyjaciela, który leciał
ślizgiem na południe. Cała ta wizualna metafora miała, oczywiście, odwrócić uwagę
programów pożerających dane.
Od wschodu napływała jakaś plama i rozszerzała się na misję Viejo. Nie pod wpływem normalnych zmian pogodowych, ale ekonomicznych. Transakcje rozbłyskiwały pod burzowymi chmurami danych jak płaskie błyskawice.
Piksele pakietów danych padały niczym delikatne deszcze na jej długoterminowe inwestycje.Nieprzyjaciel kupował dodatkową energię elektryczną od Oxnardu. Sprzedawał ją użytkownikom, by zrekompensować słabe zyski skapujące z San Diego. Drobnica. Przykrywka dla czegoś bardziej wyrafinowanego. Myung zamknęła strumień digitalny i zaczęła się przyglądać ważniejszym detalom w głębi.
Z każdym dniem coraz więcej pary unosiło się w powietrzu nad południową
Kalifornią, więcej niż spływało wody w dół Missisipi. Projekty opadów zmieniały warunki
jazdy, wpływały na wyniki turniejów golfowych, oddziaływały na wydajność energii słonecznej, nie były bez znaczenia dla produkcji rolnej. Po plecach przebiegł jej dreszcz informujący o surowcach, powinna się podrapać.
Czyżby wskazówka od węszących programów? Zapragnęła, żeby jej wirtualny palec potarł
mrowiące miejsce.
... i gwałtownie wróciła do realnej przestrzeni. Mgła o barwie kości słoniowej nad Long Beach. Realne, nabrzmiałe wodą i zabarwione fioletem chmury burzowe umykające do stolicy San Juan z południa.
Ach, sporty wirtualne. Im bardziej ludność się starzała, tym bardziej była żądna
pogody. Wciąż chcieli odczuwać dreszczyk emocji. Dzięki wirtualnemu sprzężeniu
zwrotnemu ich zgrzybiałe ciała mogły surfować na powietrznych prądach z wysokości 20 km
nad Wielkim Kanionem. Albo ścigać się z kilkoma Wielkimi Białymi Rekinami, chronionymi
w rezerwacie Catalina.
Wirtualność o wysokiej rozdzielczości stymulowała ten majstersztyk precyzji, jakim
były impulsy elektrochemiczne przebiegające przez korę mózgową. Jakie to miało znaczenie,
że indukcja nie pochodzi od rzeczy realnej, a od ulotnej sztuki elektronicznej?
Czas na odrobinę interesów.
Programy prognostyczne podpowiadały jej, że z prawdopodobieństwem 0,87
wszystkie te staruchy rozbiegną się po sześciu stanach. Więc wykorzystanie wirtualnych
sportów domowych połączone z elektrosymulacją służącą do pobudzania starzejących się
mięśni wzrośnie następnego dnia.
Błyskawicznie przećwiczyła opcje w pięciu wirtualnych usytuowaniach,
wykorzystując sporą część rezerwowego potencjału kalkulacyjnego. Ale Nieprzyjaciel już
tam zebrał najlepsze owoce. Nie pozostawił dużego marginesu.
Myung zmniejszyła znacznie swoją symulowaną szybkość i zobaczyła warstwy
transakcji, które przeprowadzał Nieprzyjaciel, licząc na to, że nadciągająca burza poprawi
o ułamki jego szansę. Zawierał sporo szybkich kontraktów, jego zyski się sumowały. A do
tego potrzebował informatora.
Wykrywacze kłopotów przytłoczyły ją elektronicznymi wątpliwościami:
ostrzegawczy chłodek przeszył na wskroś jej brew. Odgoniła go.
Myung zanurkowała w chmury kłębiące się w obszarze wydarzeń. Jej skóra zawierała
dla niej transakcje, działając za pomocą oprogramowania bliskiego poziomowi inteligencji
ssaków. Była ubrana w kombinezony sztucznej inteligencji... a - w sensie realnym - to one
były „ubrane” w nią.
Czuła swoje kredy - nie tyle kredyty, co kredybilnostki, walutę obowiązującą się w przestrzeni danych - które obmywały jej ciało jak gorące prądy powietrza.
Straty były mrożące. Dosłownie zmarzły jej stopy, kiedy rakiety nuklearne na San
Onufre zapiszczały przy wytrysku czystej energii. Jakaś nowa substancja zaczynała reagować
znacznie wcześniej, niż obliczył to TZWN.
Sytuacja zagrażała jej osobistemu portfelowi energetycznemu. Szybkie szarpnięcie
wyrwało ją z elektronicznego rynku przyszłości, zanim ogólnoświatowa Sieć wciągnęła ją
w swoją plątaninę.
Do góry i w nogi. Niech Nieprzyjaciel zbierze parę ostatnich ułamków punktów.
Myung frunęła po dygitalnym niebie, oddalając się od stolicy.
Wzbiła się na wysokość dziesięciu mil. Ocieplenie ziemskiego klimatu zmieniło
południowe stoki okręgu w uroczysko porosłe trawą i kaktusami. Nadmorska szałwia wciąż
utrzymywała się na stokach północnych, szukając chłodniejszych temperatur. Całe wybrzeże
stawało się „pustynią mgieł”, utrzymywaną przez opary letnich prądów oceanicznych.
Newport i Long Beach były chronione przed naporem ciepłego oceanu przez potężne zapory.
Nieźle, ale nie ma tam już możliwości zakupu surowców.
Czas, by ogarnąć wzrokiem większy obszar.
Podniosła się. Jej mapy dotykowe i wizualne stały się większe. Ogarnęło ją dojmujące
uczucie rozdzierania skóry w konfrontacji z realnym, materialnym krajobrazem, który
rozpościerał się w infoprzestrzeni. Surrealistyczne, ale mocne wrażenie.
Od dołu wdarła się do datasfery Inwest-Rozrywki, gdzie ludzie grali światową pogodą
jak w kasynie. Od kiedy wzrosła średnia temperatura Ziemi, a więc przybyło energii cieplnej,
gwałtowne wahania pogody stały się normą.
Pogoda była teraz dyskretnym uniwersalnym smarem światowej ekonomii.
Ostrzeżenia o tornadzie wysyłano pod prywatne adresy, przewidywania o zniszczeniach
rzucały cień na poszczególne miejskie kwartały. Każde zamieszkane miejsce miało własne
prognozy opadów deszczu.
Plaga wróbli w Portugalii mogła zwieść globalny system wodny i w tydzień później
nad Fountain Valley mogłyby się uformować burzowe chmury. Dziś połączone ciśnienia
atmosfery ziemskiej z południa wywoływały rozwidlające się błyskawice nad środkową
Kalifornią. Skutek: wstrzymano start wszystkich lokalnych rakiet kursujących do orbitalnych
Hiltonów. Pochłonęło to setki inwestprogramów.
Musiała uzyskać jeszcze większą perspektywę. Znów do góry. Ogromna światowa Sieć była N-wymiarowa. I nawet liczba N z czasem się zmieniała, w miarę jak parametry wchodziły lub wychodziły z aplikacji.
Istniał tylko jeden sposób, by rozeznać się w tym wszystkim, w ramach wąskiej,
ludzkiej percepcji zmysłowej. W każdej sekundzie nowy wymiar wdzierał się w miejsce
starego. Stop-klatka każdej sekundy wyglądała jak idiotycznie skomplikowana, abstrakcyjna
rzeźba biegnąca w narkotycznym maratonie. Obserwując dowolny moment zbyt intensywnie,
doznawało się przeszywającego bólu głowy, zaburzeń ruchu i utraty zdolności pojmowania.
Wzmożone sprzężenie zwrotne, tak przydatne w utrzymywaniu finansowego napięcia,
mogło przeobrazić się w dziwkę, która nie przebacza. Nieprzyjaciel był gdzieś indziej, nie
obejmował całego kontynentu. Dobrze. Jest czas na myślenie. Obserwowała N-tą przestrzeń,
tak jakby to była rozrywka, i z czasem, dzięki cierpiącej od dawna podświadomości,
osiągnęła zwiększoną, zintegrowaną percepcję. Ogarnęła cały świat. Totalne zanurzenie.
Tupnęła nogą i pomaszerowała przez błotniste pole chaotycznych interakcji
ekonomicznych. Obcasy jej butów pozostawiały głębokie blizny, ale te natychmiast się goiły:
podprogramy działały jak komórkowa regeneracja. Mimo to i tak zapłaci za podejmowanie
ryzyka.
Krajobraz rozwarł się jak otwarte ramiona matki.
Jej fraktalne wypustki rozwijały się przez sieci informacyjne z oślepiającą szybkością,
penetrując planetarną pajęczynę. Orania była pulsującą nabrzmiałą kulą w centrum basenu
Pacyfiku.
- Już wyczułaś? - usłyszała z góry kpiące pytanie Nieprzyjaciela.
- Usiłuję rozwiązać parę problemów - skłamała.
- Sporo cię wyprzedziłem.
- To po co przyszedłeś tu gadać? I śledzić mnie?
- Przyjacielskie współzawodnictwo...
- Zapomnij o słowie „przyjacielski”. - Była rozdrażniona. Nie z powodu
Nieprzyjaciela; chodziło o doznane niepowodzenie. Potrzebowała szybkiej opłacalnej
transakcji. Gdzie?
- Przyznaj się, nic nie wyniuchałaś?
- Tylko smrodek nadmiernych oczekiwań - odszczeknęła.
W dole, w wirującej przestrzeni pogody, która pulsowała migotliwym światłem, nie
było nic obiecującego. Trzynaście miliardów istnień ludzkich planety, widziane z góry,
wyglądało jak pole trawy rozkołysanej pod wpływem kapryśnych porywów wiatru, który
ledwo mogli uchwycić w przelocie.
- Ślepa uliczka! - przesłał jej złośliwie Nieprzyjaciel.
Myung rzuciła okiem na swoje wskaźniki. 1900 za nim!
A ona dała mu fory. Niech to szlag.
Przebiegła pola parametrów. A tam, niczym lunapark fosforyzujący na horyzoncie
czarnej i zimnej pustyni, lśnił olbrzymi Rynek Kultury. Objęła wzrokiem gotującą się lawę
danych globalnej Sieci.
W archaicznej ekonomii produkcyjnej średni menedżerowie od dawna nie istnieli. Nie
było już produkcji taśmowej wielkich fabryk. Przestał istnieć jeden rozmiar dla wszystkich.
To wszystko upadło na korzyść produkcji zindywidualizowanej, odbywającej się w maleńkich
zakładach, barakach, a nawet garażach. Kto tylko potrafił wykonać jakiś gadżet taniej od
innych, mógł wysłać swoją ofertę. Każdy mógł zamówić dla siebie osobisty gadżet poprzez
bezpośrednie zamówienie w Sieci.
Na całym globie prod-linie o praktycznej inteligencji stały gotowe do działania
w słabo oświetlonych szopach. Pojętne oprogramowanie na czyjeś żądanie natychmiast
ruszało do pracy, dostosowując się do indywidualnego zapotrzebowania jak usłużna dziwka.
Usługa bezkonfliktowa. Era merkantylizmu.
Oglądana z góry teoria rynku bez konfliktów zdawała się jedyną możliwą do
zastosowania na tym świecie ideologią - o ile pominąć nowy islam, ale kto go brał pod
uwagę. Pod działaniem tej teorii średni producenci dziesiątki lat temu zniknęli we
wsysającym kanale potrzeb. Słowo „produkcja” zostało zredukowane do „prod” - i to ona
napędzała rynek.
Oczywiście ludzie chronieni przez bezkonfliktową wytwórczość robili dynamiczne
kariery na przykład w kąpaniu psów. Do dyspozycji zaaferowanego ludu produkującego oraz
jego szefów byli ci wszyscy lokaje, luksusowi służący, a także przytulne izolatki.Ale nie wszystko polegało na wytwarzaniu. Nawet psi fryzjerzy potrzebowali Kulturalnej Prod. Zwłaszcza oni.
- Moi niuchacze już to mają - powiedziała.
Nieprzyjaciel odpowiedział:
- Jesteś na tropie, ale za późno.
Coś nowego...
Przedzierała się przez podziemia danych Miasta Kultury. Migotało ono jak majacząca
reprezentacja niewyobrażalnej gmatwaniny - globalne, skomplikowane, niemożliwe do
poznania w pełni przez ulotną chwilę, a zatem niewyczerpalne źródło informacji. Kroczyła po ulicy, na której toczył się ożywiony handel. Niuchacze i programy transakcyjne roiły się tutaj jak szczury. Wieże gigabudowli czesały niebo. Nie miała ochoty na spotkania z żadnymi ważnymi facetami. Nie dziś. Dzięki.
By pokonać Nieprzyjaciela, potrzebowała czegoś rodem z Oranii, czegoś, co mogłaby
rzucić na stół.
Mogła liczyć tylko na węszące programy. Sieć połączeń nawet w tym jednym okręgu
była tak skomplikowana, że żadna istota ludzka nie byłaby w stanie się w niej połapać.
Wskoczyła z powrotem w realny świat - pomyśleć.
Lunch wlał się do jej krwiobiegu żywionego przez otulinę, gdy poczuła nagły spadek
cukru we krwi. Klepnęła się, chcąc otrzymać dodatkową porcję kofeiny, która dodałaby jej
werwy. Medyczny ostrzegacz uniósł się przed nią w powietrzu, cmokając i krzywiąc się.
Zignorowała go.
- Z powrotem do Miasta Kultury.
Szkliste mury prowadziły do cytadel megakorporacyjnych. Ulewy spekulacji spadały
na fasady ich skrzydeł. Strumyczki z bulgotem wdzierały się do kanałów. Nie było tu nic
nowego, tylko bezsensowny jazgot rynku pełnego energii. Nie ma po co się zatrzymywać.
Sprawdziła wskaźniki: 1600 do tyłu.
Transakcje, które zostawiła, biegając od rana, wypompowały ostatnie z jej dywidend.
Nic już tu nie poradzi.
- Tracisz czas - powiedział z przekąsem Nieprzyjaciel. Wyobrażała sobie jego drwiące, szydercze oczy.
- Zachowaj swoje kredy na czarną godzinę - odparowała.
- Jesteś o 1300 niżej i spadasz.
Miał rację. Problem ze współzawodnictwem par - ostatnia metoda stymulowania
rynku - polegał na tym, że wynik był zupełnie jasny. Żadnego pocieszania się, żadnych
złudzeń.
Rozdrażniona podskoczyła wysoko i poleciała nad Miastem. Nie oddalaj się zanadto.
Okręg Oranii był najlepszą kopalnią świeżych pomysłów w basenie Pacyfiku.
Skręciła wektory okręgu, które przytrzymywały ją w miejscu. Kłujące sugestie
przeszyły na wskroś jej brzuch, potem przedramiona. Na wschód - tam tliła się iskierka
możliwości.
Niuchacze były, oczywiście, jej własne - programy poszukiwawcze dostrajały się do
jej stylu, sposobu postrzegania jakości i treści. W pewnym sensie należały do niej.
Teraz prowadziły ją w dół leja, do...
Domu Towarowego.
I to w przestrzeni realnej. Prostactwo...
Miała, oczywiście, nadzieję, że w przeszłość. Zniszczone budynki, wspierające się
jeden o drugi, przypominały nieciekawe prostokątne pudełka. Zmatowiały plastik i zardzewiały chrom.
Ludzie oczywiście wciąż tam chodzili. Była pewna, że gdzieś jeszcze używano drewnianych pługów.
To musi być w Kansas, może w Wolnym Państwie Syberyjskim albo gdzieś równie daleko. Po kiego licha niuchacze tu ją przyprowadziły? Sprawdziła swoje usytuowanie w świecie realnym, przygotowując się do opuszczenia go.
Wschodnie Anaheim? Niemożliwe!
Ale nie - coś tam było. Jej niuchacz wypchnął pokrywę, a pięty stóp zaczęły swędzieć
z niecierpliwości. Programy skierowały ją do szarych klatek, które zdominowały kraniec
parkingu o spękanej, czarnej nawierzchni.
Czy to było muzeum? Nie, ale...
ART ATAK, głosił sygnalizator.
Ten znak... „K-Mart, stary Dom Towarowy”, wymamrotała. Z trudnością
przypomniała sobie, że jako dziewczynka była w jednym z nich. Rzędy plastikowych stoisk
w sztywnym starym stylu. Pozytywnie kubiczne - jak mawiały nastolatki. Sześcian na końcu
był nieskończoną liczbą poukładanych jeden na drugim kwadratów. Ale ten K-Mart został przebudowany. Ozdobiony sztukaterią i dowcipnie przekształcony w bladoróżowy meczet, udekorowany jaskrawymi nazwami firm. Przypomniało jej się: oczywiście!
Poszybowała w górę ponad chaos Oranii.
Oto i ono - jej Eldorado. Pierwsza dotknęła ziemi.
Rozpięła kokon i wciągnęła suche pachnące powietrze. Z powrotem w Huntington
Beach. Gardło miała wysuszone od długotrwałego napięcia. A w dodatku była dopiero 16.47 -
mnóstwo czasu na pływanie. Artyści, którzy przerobili K-Mart na meczet, byli jak wszyscy
artyści: wyrafinowani wzdłuż jednej osi i głupawi wzdłuż wszystkich ekonomicznych
wektorów. Pomyśleli, że to będzie świetny kawał przetransformować prastary relikt
paleokapitalizmu w przedziwną abstrakcyjną ekspresjonistyczną „wypowiedź”. Będzie to
fontanna czystej zabawy, myśleli pewnie.
Myung uwielbiała pracować z ludźmi, którzy w głębi duszy nie mich pojęcia o rynkach.
W ciągu dwóch godzin zamknęła pomysł i nadała mu nazwę: „Dzieło dadaizmu postkonsumpcyjnego z legendarnej Epoki Apetytu”.
Znalazła na niego zbyt, przeglądając oferty na całym globie. Tajlandia i Syberia
(ostatnie prawdziwe dziewice kultury) połknęły ten pomysł. Każde gnijące przedmieście na
kuli ziemskiej miało pełno porzuconych K-Martów, które dzięki niej uzyskały nową wartość.
Potem zlicytowała ten pomysł w Sieci, oddała artystom większość zysku z niego
i sprzedała swoje udziały, a w podsieci Błyskotliwych Pomysłów zbyła prawa handlowe do
niego. Dwukrotnie pomnożyła zyski. Zadeklarowała dywidendę. Wszystko to zajęło jej mniej czasu niż podróż samochodem z Garden Grove do San Clemente.
- Jak na to trafiłaś? - spytał Nieprzyjaciel, wyłażąc ze swojego kokonu.
- Mam dobrych niuchaczy, mówiłam ci.
Popatrzył spode łba:
- A jak tam dotarłaś tak szybko?
- Musisz ogarniać większy obszar - powiedziała tajemniczo.
- Jesteś lepsza o 2005 kredów - skrzywił się.
- Na szczęście w rzeczywistości cię nie pobiłam.
- Miasto Kultury też na pewno połknęło twój haczyk. - A skoro jesteśmy przy wędkowaniu, może masz ochotę na rybę? Ja umieram z głodu.
Pocałował ją. Zapewne najlepsza część nagrody drużyny Nieprzyjaciół. Wzajemnie
dodawali sobie bodźca, ale nie zabijali się na rynku. Niezależnie od tego, jak bardzo ich
czasami to kusiło.
Małżeństwo pomagało utrzymywać ich rywalizację na rozsądnych zasadach. Mieli
standardowy pięcioletni monogamiczny kontrakt, którego prawie połowa była już za nimi. Jakże mogłaby go nie przedłużyć, mając tak wspaniałego, pysznie motywującego przeciwnika?
Z pewnością krwiożercze rynki czasami działały lepiej, ale któż chciałby odżywiać się
krwią.
- Podzielimy się obowiązkami - powiedział.
- Potrzebujemy służącej.
- Myślisz, że jesteśmy bogaci? - zaśmiał się. - My tylko smarujemy tryby tej wielkiej
maszyny.
- Ale z ciebie poeta.
- Są jeszcze naczynia z wczoraj do pozmywania.
- Uch. Najpierw pościgajmy się po plaży.