Spychalski Józef 02 Powtórka z ideologii Wspomnienia z PRL


Józef Spychalski

Powtórka z ideologii

Piotr Borowski podniósł się niechętnie z siennika okrytego wymiętym kocem i utkwił wzrok w kwadratowej skrzynce umieszczonej pod sufitem. Szmer rozmów ustał nagle. Z głośnika dobiegły słowa komunikatu. wzywające repatriantów do magazynu znajdującego się w sali gimnastycznej, celem pobrania prowiantu na drogę. W skrzynce nadal chrobotało głośno, rozległ się szum puszczonej płyty i po raz nie wiadomo który zabrzmiały słowa piosenki „...o mojej Warszawie”. Kilkunastu ludzi poderwało się do wyjścia. Na szerokich schodach dużego szkolnego gmachu, cudem ocalałego z pożogi, ukazali się pierwsi obozowicze obładowani puszkami i kartonami z żywnością. Piotr ujrzał Andrzeja Bubowicza, który wspinał się po schodach, trzymając oburącz swój przydział.

— Dużo tego, weź koc — krzyknął Andrzej, przytrzymując kolanem karton, na którym ślizgały się puszki z „horsmitem".

Piotr zawrócił, a potem popędził na dół do kolejki, która wydłużała się błyskawicznie. Obejrzał się, wypatrując wśród oczekujących znajomych twarzy. Napięcie, towarzyszące mu podczas dwudniowej podróży z Emmerich da Szczecina, ustępowało z wolna pod naporem nowych zdarzeń związanych z procedurą przyjęcia i odprawy ponad tysiąca ludzi przywiezionych tu poprzedniego dnia przez angielską grupę transportową „Eagle". Mieli już za sobą ewidencję i oczekiwali teraz na pociągi, które powinny ich rozwieźć jeszcze dzisiaj w głąb kraju. Piotr i Andrzej próbowali z rana zapuścić się w ruiny miasta, ale gdy napotkali grupy maruderów. plądrujących zburzone domy, wycofali się przezornie, mając w pamięci kilku obozowiczów, którzy powrócili wczoraj na kwaterę w bieliźnie. Zaimprowizowana stacja kolejowa mieściła się w odległości kilkuset metrów od obozu, wkrótce jednak chłopcy z dawnej szkółki Walisiaka odkryli drogę na skróty, prowadząca do wykopu, w którym formowano właśnie pociąg do Łodzi. Około dziesiątej bardziej niecierpliwi zaczęli przenosić swoje bagaże na stację. Andrzej długo szukał kolejarza z obsługi pociągu, a gdy go wreszcie odnalazł, wcisnął mu w rękę puszkę konserw i poprosił o otwarcie osobowego wagonu. Kolejarz ważył przez chwilę otrzymaną puszkę i oglądał ją uważnie.

— Horsmeet? — skrzywił się z niesmakiem — Dokąd pan jedzie?

— Do Łodzi.

— Chodź pan — zdecydował się wreszcie. — Łodziakowi otworzę.

Źle wam tam było? — zapytał, wstępując na stopień.

— Ani źle, ani dobrze, ale jak długo można przebywać w obozie.

Kolejarz pokiwał głową i otworzył drzwi.

— Ten wagon jest zarezerwowany; dla normalnych podróżnych, a repatriantów przewozimy w towarowych.— rzucił, przyglądając się Bubowiczowi. — Chciałby pan może wymienić marki na złote?

Andrzej zawahał się. Istotnie, miał przy sobie kilkaset marek okupacyjnych, jakie pozostały mu z gaży wypłacanej w obozie, ale nie przypuszczał, aby przedstawiały jakąś realną wartość w Polsce.

— Płacę 250 za 100 — rzekł kolejarz. — W Łodzi nie dostanie pan więcej.

Andrzej wyciągnął 100 marek i podał je rozmówcy.

— Okupacyjne? Był pan na funkcji u Anglików? — rzucił domyślnie, wyciągając z kieszeni zwitek banknotów.

— Dostawałem jeniecką gażę. Co pan zrobi z tymi markami?

Kolejarz zeskoczył ze stopnia i ruszył wzdłuż wagonów. — Jeździmy czasem za Odrę — rzucił, na chwilę odwracając głowę.

Andrzej usadowił się w wagonie, a potem z trudem; otworzył okno i począł rozglądać się po zaimprowizowanym peronie. Z daleka dojrzał korpulentną postać Walisiaka, a potem Piotra, Woźniaka z córką i jeszcze kilku łodzian, z którymi jechał tą samą ciężarówką do Szczecina, i zaczął przyzywać ich do siebie. Kiedy ulokowali się w wagonie, wyciągnął otrzymane przed chwilą banknoty i pokazał je Piotrowi.

— Polskie pieniądze — rzekł, prostując wymiętą stuzłotówkę.

— Nasze, polskie? — zainteresował się Borowski — pokaż…

Oglądali uważnie banknoty, próbowali odczytać podpisy prezesów Narodowego Banku Polskiego, oceniali jakość papieru.

— Nie wiem dlaczego, ale przypominają mi polskie marki z początku lat dwudziestych — rzekł Piotr, odkładając pieniądze.

— Pamiętasz je jeszcze? — zdziwił się Andrzej.

— Pamiętam. Ojciec prowadził sklep i każdego dnia wieczorem opróżniał szuflady, a cała rodzina układała je potem według wartości. Były także bardzo duże i bardzo patriotyczne z wyglądu.

— Gdyby tylko o takie porównania chodziło — machnął ręką Walisiak. — Zostawiłem w domu gwarantowane obligacje na „tysiąc złotych w złocie”. Coś mi się wydaje, że tyle są teraz warte, ile te marki, które wieziemy.

— Chciałeś zostać rentierem i dorabiać odsetkami do emerytury'? — zaśmiał się Andrzej.

— Czy to źle? „Oszczędnością i pracą narody się bogacą" — zareplikował Walisiak i spojrzał przez zabrudzoną szybę na kikuty domów, wyzierające znad wykopu. — Oszczędności diabli wzięli, została nam tylko praca. Ciekawe, czy to wystarczy na odbudowę tych ruin? — dodał, wodząc wzrokiem po wyszczerbionych murach.

Peron ożywił się nagle. U końca wykopu pojawił się kolejarz z czerwoną chorągiewką. Kilku podróżnych zaczęło dopytywać się nerwowe o wolne miejsca w wagonach, jakiś spóźniony pasażer biegł sapiąc głośno. Duża waliza spięta pasem obijała mu się o nogi. Pociąg ruszył wreszcie i wytoczył powoli z wykopu. Rzucili się do okien. Wszędzie, aż po krańce horyzontu, widać było olbrzymie cmentarzysko zniszczonego miasta. Gdzieniegdzie z cudem ocalałych okien zwisały jeszcze białe płachty, gdzieniegdzie strużki dymu pełgały nad dachami, dowodząc, że w tym morzu ruin zachowały się jeszcze wysepki życia. Po pewnej chwili ruiny ustąpiły miejsca poczerniałym rżyskom, na których walały się kupki słomy, rozwiewane przez wiatr. Miejscami, w pobliżu zabudowań, czerniły się zagony świeżo zoranej ziemi i zieleniły pólka ozimin. Na drogach biegnących równolegle z torami pojawiały się co pewien czas stada krów, pędzone przez żołnierzy w burych płaszczach. Pociąg nabierał rozpędu; przelatywał z hukiem przez niewielkie stacyjki, mijał rzędy towarowych wagonów załadowanych maszynami lub sprzętem wojskowym, aż wreszcie przyhamował gwałtownie i stanął w szczerym polu. Gdy minęło kilkanaście minut, niepokój zaczął ogarniać podróżnych i wypędzać ich z wagonów.

— Co jest? Co się stało? — rozległy się zewsząd niecierpliwe glosy.

Po pewnym czasie trójka mężczyzn z workiem zapukała do okien.

— Zbiórka dla maszynisty — oznajmili donośnie. — Przyjmujemy konserwy i papierosy.

Piotr zżuł w zębach jakieś przekleństwo, ale wyjął z torby puszkę „horsmitu" i podał ją kwestującym.

— Dajcie więcej, albo będziemy musieli za godzinę kwestować ponownie.

W oknach ukazało się kilka rąk z puszkami. Zbierający podziękowali i poszli do następnego wagonu. Za kilkanaście minut pociąg ruszył. Zaczęło się ściemniać. Ktoś wysupłał z torby świecę i zapalił ją. W chybotliwym świetle twarze jadących wydłużyły się i nabrały chorobliwego wyrazu. Piotr postawił kołnierz płaszcza. Próbował zasnąć, ale pod przymkniętymi powiekami zaczęły jawić mu się obrazy dawno minionych zdarzeń. Oto jedzie w towarowym wagonie z dłonią owiniętą brudnym bandażem, kuląc się z zimna. W głębi wagonu ktoś przewraca się niespokojnie, a jego oddech przechodzi chwilami w chrapliwy świst. Któremu to z nich przydarzyła się wysoka gorączka podczas jazdy w jenieckim wagonie do Hemeru? Ależ to był Sławek, ten cholernie przystojny chłopak, do którego pisało potem tyle dziewcząt ze Żnina. Wytrzymał. Jak dużo można wytrzymać, jeśli chce się żyć! Oto droga do kamieniołomu w Kreuzkrugu. Siąpi drobny deszczyk i trzeba postawić stopę w grząskiej mazi, którą przemierzał przed chwilą Jacek Nowicki, idący przed nim. Dlaczego nie ma go, tutaj, dlaczego pozostał? Oto Rychter, szukający w umarłym mieście Emmerich śladów swoich warszawskich uniesień, zakończonych zagładą jego najbliższych. Czy zapomni o tym w Kanadzie? Oto Felek Grobelny, pakujący worek z brezentowej płachty przed swoim wymarszem do Polski. Nie wrócił do Lemga, więc może doszedł szczęśliwie?

Ktoś zgasił świecę i ostry swąd wypełnił wagon. Borowski rozwarł powieki. Z ciemności dochodziły zewsząd niespokojne oddechy drzemiących ludzi.

— Andrzej, śpisz? — zagadnął kolegę wciśniętego w róg wagonu.

— Nie. Przed chwilą minęliśmy Krzyż. Jechałem tędy, kiedy uciekałem z Faulensieck do Łodzi.

— Ciągle jeszcze nie możemy oderwać się od przeszłości. Słuchaj, po przyjeździe trzeba będzie odszukać Felka.

— Najpierw trzeba będzie odszukać swoich. Czyżbyś nie odczuwał niepokoju o ich losy?

— Tak, chociaż kolejarz mówił, że Łódź ocalała. Mam nadzieję, że pozostali w mieście.

Za szybami pojawiły się latarnie, pociąg zwolnił i po chwili przystanął przy suto oświetlonym peronie, nad którym bieliły się mury dużego dworca.

— Poznań — stwierdził Bubowicz, uchylając okno. — Ciekawe, gdzie się teraz podziali ci, którzy jeździli pociągami „nur fiir Deutsche"? Na tym dworcu o mało nie nakryli mnie żandarmi...

Pociąg zatrzymał się na dłuższy postój. Część repatriantów wysiadła, wypełniając perony gwarem i zgiełkiem. Ludzie nawoływali się, unosili z sobą podróżne tobołki i znikali w dworcowych halach. Na peron wysypała się nagle gromada żołnierzy w wysokich furażerkach i burych płaszczach.

— Kola? Kuda idiosz? — wrzeszczał młody chłopak o szerokiej, mongolskiej twarzy, dzwoniąc podkutymi butami po kamiennych płytach. Płócienny żołnierski worek kołysał się i podskakiwał na jego przygiętych plecach..

— Dużo ich — mruknął Andrzej— i są bardziej widoczni niż Anglicy w strefie.

Na sąsiednim torze ukazała się lokomotywa, a za nią rząd płaskich wagonów, na których stały ciężkie obrabiarki i jakieś nieznane maszyny osadzone w drewnianych blokach.

— Niemieckie reparacje. Ciekawe, jaki pożytek z nich będzie, kiedy wreszcie dojadą nad Don.

— Chociażby ten, że nie będą już produkować broni dla Niemiec...

Peron na chwilę opustoszał, a potem znowu zaludnił się falą podróżnych. Po przeszło godzinnym oczekiwaniu pociąg drgnął wreszcie i powoli opuścił dworzec.

— Czwarta — stwierdził Walisiak, zerkając na zegarek.— Około dziesiątej powinniśmy być w Łodzi.

Jechali trasą przez Ostrów i Kalisz. Gdy minęli Sieradz, nowa fala podniecenia zaczęła ogarniać podróżnych. Wypatrywali teraz znajomych miejscowości, osadzonych wśród jesiennych pól i sosnowych zagajników czerniejących na horyzoncie. W niewielkiej odległości od Pabianic pociąg stanął. Z wysokiego nasypu widać już było fabryczne kominy i warkocze dymu pełznące wolno po niebie. Kilku krewkich mężczyzn wyskoczyło z wagonu i pobiegło w stronę lokomotywy, wygrażając pięściami, ale maszynista był nieubłagany. Tym razem złożenie okupu przypadło na Walisiaka. Korpulentny nauczyciel długo zastanawiał się nad wyborem, wreszcie westchnął głęboko i rzucił na rozpostarty koc kwestujących paczkę cameli.

— Niezły psycholog z tego kolejarza. Gdyby stanął wcześniej, kiedy w wagonach panował jeszcze spokój, moglibyśmy poczekać, aż inne pociągi zmusiłyby go do jazdy. Bóg z nim, najważniejsze, że dojechaliśmy szczęśliwie — mówił bardziej do siebie niż do kolegów, a na jego ruchliwej twarzy pojawił się ponownie pogodny uśmieszek.

Gdy pociąg ruszył, Piotr udał się do sąsiedniego przedziału, w którym jechał Woźniak z córką. W obecności Andrzeja odczuwał dziwne skrępowanie wobec tej dziewczyny i od czasu wyjazdu ze Szczecina nie przyszedł tu ani razu.

— Jak się czujesz. Aniu? — zapytał, zaglądając w podkrążone od niewyspania oczy dziewczyny.

— Teraz już dobrze. Oby tylko odnaleźli się wszyscy —rzekła, nie mogąc ukryć wzruszenia. Nagle łzy zabłysły w jej oczach i odwróciła się spiesznie.

— Idź już, Piotr, i nie troszcz się o nas. Damy sobie radę, nie ma tego zbyt wiele — mówiła, wskazując na walizkę i dwa pakunki okręcone sznurkiem.

— Odprowadzę was do tramwaju i przyjdę zaraz po Zaduszkach. Gdybyście zmienili adres, to proszę zostawić u sąsiadów wiadomość dla mnie.

Wjechali na Kaliską i rozlali się po dworcu ogromnym tłumem. Piotr porwał swoją walizę, wyminął nawołujących się ludzi, a potem zbiegł po szerokich schodach na plac dworcowy, na którym stało kilka dorożek oraz dwa tramwaje. Dopadł dorożki, wtaszczył bagaż i czekał niecierpliwie na Woźniaków, a kiedy dojrzał ich wreszcie, zaczął przyzywać do siebie jak kiedyś, w Wanne Eickel, kiedy napotkał pociąg jadący do Emmerich.

— Nie mamy polskich pieniędzy — oznajmił woźnicy, bezradnie rozkładając ręce.

— A skąd wracacie, z Zachodu? — zapytał dorożkarz, taksując wzrokiem przybyszów.

— Tak, z Zachodu.

— Daj pan dwie konserwy i będziemy kwita — zdecydował wreszcie, biorąc bat do ręki.

Na Piotrkowskiej Borowski pożegnał Woźniaków i wsiadł w tramwaj jadący na Chojny. Dopiero teraz ochłonął nieco i zaczął przyglądać się mijanym domom. Ze zdziwieniem stwierdził, że ulice nie zmieniły się wcale, tylko ludzie w tramwaju wyglądali biednie, a niektórzy z nich zaciągali śpiewnie, z wileńska. Na Podmiejskiej poczuł ogromne zmęczenie, ale przemógł się i przyspieszył kroku. Jeszcze trzy domy, jeszcze dwa... Przełknął ślinę i przerzucił walizkę z ręki do ręki. Zobaczył, że z furtki wyszła postawna dziewczyna w oficerkach na zgrabnych nogach, w jesiennym płaszczyku i studenckiej czapce, spod której wymykały się pukle popielatych włosów. Postawił walizę i wyprostował się. Nagle dziewczyna poczerwieniała i stanęła jak wryta, a potem ramiona jej drgnęły i wyciągnęły się do niego.

— Piotr! — wyjęknęła. odrywając się od furtki.

— Ewa! — poznał wreszcie siostrę i przygarnął pukiel włosów z jej czoła.

Wyrwała mu się i zawróciła co tchu.

— Piotr wrócił! — krzyknęła, otwierając gwałtownie drzwi. Poszedł za nią z pobladłą twarzą i nagle dostrzegł matkę, zamarłą ze wzruszenia. Za chwilę ramiona ich się zwarły, ą kilka szczęśliwych matczynych łez spadło na jego policzki...

**

Schodził wolno po kamiennych schodach gmachu rady narodowej, nie mogąc opędzić się uczuciu rozczarowania. Koleżanki i koledzy z wydziału przyjęli go z krzykliwą radością, zmusili do wypicia herbaty i wysłuchania relacji o losach tych, którzy nie powrócili, a Piotr wyciągnął paczkę cameli i tabliczkę czekolady, potęgując miły nastrój, jaki zapanował w pokoju. Sam mówił niewiele. Słuchał. Od trzech dni zbierał informacje i wrażenia, szwendał się po mieście, odwiedzał znajomych, ale nieznośne uczucie jakiejś nieokreślonej obcości nie opuszczało go. Liczne propozycje, dotyczące zatrudnienia, jakie robili mu koledzy i znajomi, przyjmował z zażenowaniem, wymawiając się potrzebą odpoczynku i koniecznością adaptacji do nowych warunków. Tym razem także wymigał się od zobowiązań. Nie pociągała go perspektywa pracy przy biurku, a urzędniczy rytuał wydawał mu się wprost nie do zniesienia. W domu jeszcze go nie pytano o zamiary na przyszłość, czuł jednak, że to pytanie padnie niebawem.

„Wkrótce ukończę trzydzieści lat — pomyślał w popłochu — i nie mam już czasu na popełnianie życiowych błędów. Ciekawe, co postanowił Andrzej, czy powróci do swojej przędzalni?"

Znowu poczuł to samo ukłucie w sercu, jakiego doznał wczoraj, kiedy Ewa poinformowała go ze strapioną twarzą o zamążpójściu siostry Andrzeja, Ireny. Piotr przyjął tę nowinę ze ściągniętymi brwiami, ale natychmiast opanował się i z kamienną twarzą wysłuchał kilku szczegółów dotyczących tego małżeństwa.

— Dlaczego nie wracaliście tak długo, nie dawaliście znaku życia? — pytała siostra, głaszcząc mu dłoń. — Chociaż tyle panienek czeka jeszcze na swoich, a ona...

— Nie musiała czekać, nie miała żadnych powodów ku temu — przerwał jej szorstko, cofając dłoń. — Nie ma sprawy, Ewo — dodał łagodniej, powstając z fotela.

— No tak — monologował teraz, nie zwracając uwagi na mijających go przechodniów — nie ma sprawy, tyle tylko, że dom Andrzeja, póki ona w nim przebywa, stał się dla mnie zamknięty. Andrzej także chyba czuje się nietęgo, skoro mnie nie odwiedził. Ciekawe, czy domyślał się, co łączy mnie z Anią? — monologował dalej, uśmiechając się na wspomnienie dziewczyny, którą przywiózł z sobą do Łodzi.

Nazajutrz był dzień Wszystkich Świętych i na ulicach od wczesnego przedpołudnia widać było gromadki ludzi z doniczkami chryzantem, ciągnących na cmentarze. Borowscy, którzy swoich bliskich pochowali na cmentarzu Zakrzewskim, poszli po południu, kiedy to zmrok zaczyna mieszać się z jesienną mgłą, a nad cmentarnym murem wisi już rdzawa łuna, bijąca od tysięcy zapalonych zniczów i świec. Z trudem odszukiwali kolejno groby rodziców matki, a potem ojca, stroili je wiązankami białych chryzantem i zapalali świece. Przy grobie dziadka Borowskiego spotkali krewnych, wśród których górował wysoki brunet z krótkimi wąsikami w wojskowym płaszczu i oficerskiej czapce. Piotr z trudem rozpoznał w nim swego kuzyna Jurka Mikulskiego, który klepnął go po ramieniu i odciągnął na stronę.

— Dawno wróciłeś?

— Trzy dni temu. A ty dawno w wojsku?

— Ponad rok. Potrzebujemy teraz takich jak ty. Odbyłeś już spowiedź?

— Nie rozumiem...

Mikulski uśmiechnął się wyrozumiale.

— W Warszawie działa komisja rehabilitacyjna, przed którą stają wszyscy oficerowie i podoficerowie starszych stopni, wracający z Zachodu. Najpierw wypisują ankiety personalne, a potem odpowiadają na takie tam różne pytania. Wielu z nich otrzymuje propozycje awansu i pozostania w wojsku.

— Myślisz, że i mnie spotka ten zaszczyt?

— A dlaczegóżby nie? Przecież przed wojną nie należałeś do sanacji, a w czasie wojny siedziałeś w obozie, więc twoja karta jest czysta. Jeśli nie marzy ci się magistrackie biurko, to przystań do nas.

Piotr przyglądał się chwilę wysokim butom kuzyna, a potem przeniósł wzrok na rogatą czapkę z okutym daszkiem.

— Słyszałem, że tropicie akowców i że dowodzą wami oficerowie rosyjscy.

— To nie my, to KBW i bezpieka, a co do oficerów... — przeciągnął, bawiąc się skórzaną rękawiczką — zrozum. Piotr, im więcej naszych znajdzie się w armii, tym mniej będzie tamtych. Ktoś przecież musi dowodzić tym wojskiem.

Do grobu podeszła nowa gromadka krewnych i Piotr poczuł się ponownie zmuszony do obcałowania rąk swoich ciotek i do wymiany grzeczności. Późno już było, kiedy opuszczali cmentarz, przepychając się wolno zatłoczoną aleją. Jękliwy dźwięk kaplicznej sygnaturki roznosił się i ginął wśród drzew, z których opadały ostatnie liście, a z oddali przez płomyki świec kołysane wiatrem dobiegał głos księdza, prowadzącego zaduszkową procesję...

— ...Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas. Panie!

— Zachowaj nas, Panie... — powtarzali śpiewnym lamentem ludzie z procesji. Modlitwa podnosiła się i milkła na przemian, zapadając między sczerniałe krzyże i mogiły, na których z wolna dopalały się ofiarne świece.

Kuzyn Mikulski miał rację. Któregoś dnia Piotr wracając do domu minął się w bramie z listonoszem, a w przedpokoju zastał matkę, która z zalęknioną twarzą obracała w ręku otrzymaną przed chwilą przesyłkę.

— To do ciebie, Piotruś — rzekła, podając mu kartkę i pilnie obserwując zachowanie syna.

— Nie bój się, mamo, to rozkaz wyjazdu do Warszawy na komisję rehabilitacyjną. Jurek Mikulski już mnie o tym uprzedzał i powiedział, że to zwykła formalność. Nie zapominaj, że nie zostałem jeszcze zdemobilizowany, a więc nadal pozostaję żołnierzem.

— Myślisz, że mogą zatrzymać cię w wojsku?

— Mogą mi to zaproponować, a ja mogę tej propozycji nie przyjąć.

Pani Borowska przysunęła się bliżej i poszukała jego spojrzenia.

— Nie wiem, co zamierzasz uczynić, ale nie chciałabym, aby mój syn…

Piotr uśmiechnął się i pogładził jej dłoń pokrytą gęsto niebieskimi żyłkami.

— Bądź spokojna, nie zrobię tego. Pamiętasz? — ożywił się nagle — w trzydziestym dziewiątym także namawiano mnie, abym pozostał w wojsku, a ja odmówiłem, chociaż nie miało to i tak żadnego znaczenia, po paru tygodniach wybuchła wojna.

— Pamiętam. Byłeś w Wągrowcu, a do nas przychodził policjant i przeprowadzał wywiad o tobie. Bałam się, że może zrobiłeś wtedy coś złego.

— Nigdy mi o tym nie mówiłaś. O co pytał?

— Chciał wiedzieć, z kim utrzymywałeś stosunki towarzyskie, a u sąsiadów dowiadywał się, czy nie prowadziłeś działalności wywrotowej.

— Teraz taka działalność byłaby mi poczytana za zasługę — zaśmiał się Piotr i odprowadził matkę do kuchni.

— Zjesz coś może?— spytała, podsuwając mu kubek zsiadłego mleka. — Na obiad jeszcze za wcześnie. Ojciec i Ewa nie wrócą dzisiaj przed czwartą.

Piotr wypił mleko i zajrzał do kredensu. Na półce stało jeszcze kilka puszek z mięsem, które przywiózł z podróży, ale widać było, ze ten zapas nie wystarczy na długo. Stary Borowski, który przyjął funkcję magazyniera w dawnej fabryce Eiserta, przynosił wprawdzie od czasu do czasu skąpe przydziały tłuszczu, otrzymał także w fabryce węgiel i ziemniaki na zimę, ale zarabiał niewiele i gdyby nie resztki wełniane, którymi wyrównywano pracownikom fabryki skąpe zarobki, trudno byłoby rodzinie związać koniec z końcem.

„Trzeba będzie na serio poszukać pracy" — pomyślał w popłochu zamykając kredens.

Wymknął się z kuchni i zagłębił w starym fotelu, stojącym jak dawniej w rogu stołowego pokoju obok stolika z radiem, na którym widniały jeszcze ślady wieloletniego przechowywania w piwnicy. Naraz przypomniał sobie o gazecie kupionej w kiosku na Rzgowskiej, więc wyciągnął ją z kieszeni płaszcza i zaczął przeglądać tytuły. „Dziennik Łódzki" donosił o plenarnych obiadach Komitetu Łódzkiego PPR, o dostawach radzieckiej bawełny dla łódzkich fabryk, o rekordach w młodzieżowym wyścigu pracy. Piotr obojętnie przeskakiwał wzrokiem z tytułu na tytuł, aż wreszcie skupił uwagę na wiadomości o powrocie z Francji do kraju gen. Prugara-Ketlinga. W gazecie zamieszczono fotografię z przemarszu żołnierzy ulicami Warszawy, opatrzoną tytułem; „Generał i jego, żołnierze".

„Ciekawe, czy Bolek Mazur zabrał się z nimi? — pomyślał, usiłując rozpoznać znajomą sylwetkę wśród szeregów, które zdołała uchwycić kamera sprawozdawcy. — Trzeba się będzie przepytać o niego w Warszawie..."

Wczesnym rankiem następnego dnia, na godzinę przed zapowiedzianym odjazdem pociągu, znalazł się na peronie Dworca Fabrycznego. Słyszał już o bataliach toczonych o każde miejsce w wagonach, wolał więc nie przegapić szansy. Tłum na peronie gęstniał z minuty na minutę. W pewnej chwili Piotr dostrzegł Andrzeja, przepychającego się z trudem na brzeg peronu.

— Hej! Andrzej? — zawołał, robiąc mu miejsce — dokąd to?

— Na Bielany. Dostałem rozkaz wyjazdu.

— Ja także — ucieszył się Piotr — pamiętają o nas.

Podstawiono wagony i tłum ruszył zwartą ławą. napierając nieustępliwie na tych, którzy pierwsi wskoczyli na stopnie. Obaj koledzy chwycili się za ręce i nie pozwolili rozerwać. Nie wiadomo, kiedy tłum wniósł ich do wnętrza, zdążyli jednak zająć siedzące miejsca i przypatrywali się teraz spoconym pasażerom, popychanym nieustannie z obu stron tak długo, aż wypełnili każdy centymetr przestrzeni wagonu. Gdy pociąg ruszył i zgiełk uciszył się nieco, Piotr spojrzał na przyjaciela wciśniętego w róg przedziału i zagadnął z wyrzutem:

— Dlaczego nie odwiedziłeś nas dotąd? Moi rodzice czekają na ciebie, chcieliby cię zobaczyć i posłuchać o twoich przygodach po wyjeździe z Łodzi.

Andrzej pochylił głowę i próbował się uśmiechnąć.

— Za dużo spraw spadło mi na głowę, a poza tym te święta... Matka źle się czuje ostatnio, a Irena... — przeciągnął i spojrzał niespokojnie na kolegę — nie wiem, czy słyszałeś już o niej?

— Tak, wiem wszystko. Powiedz jej, że chciałbym, aby była szczęśliwa.

— To dobrze, że wiesz — rzekł Andrzej z widoczną ulgą w głosie — nie chciałem, abyś usłyszał o tym ode mnie.

Piotr siedział chwilę w milczeniu, a potem podniósł głowę i spojrzał na kolegę, usiłując się uśmiechnąć.

— Pamiętasz, Andrzej, że nigdy nie próbowaliśmy zwierzać się ze swoich kłopotów sercowych i że było nam z tym dobrze? Wolałbym, aby pozostało tak nadal między nami.

Pociąg minął Koluszki i rwał naprzód wśród jesiennych pól odsłaniających spod mgieł wąskie zagony zielonej oziminy. Wjechali na stację w Skierniewicach. Piotr przebiegł wzrokiem po drewnianych filarach dworca, wreszcie dojrzał fragment ulicy oraz szyld z napisem „Kolorowa".

— Spójrz, Andrzej, jeszcze stoi ta knajpa. Pamiętasz nasze popijawy w tej budzie? I te próby kabaretu... przecież to tutaj układaliśmy kuplety na bal podchorążych.

— Pamiętam. Ułożyłeś wtedy ten wierszyk na dziadowską nutę:

Przyszli goście tu z Warszawy

Szukać wrażeń i zabawy.

Zahaczyli Skierniewice —

Jeden rynek, dwie ulice...

Zaśmiali się radośnie, zwracając na siebie uwagę podróżnych.

— Panowie służyli w „osiemnastce”? — zapytał jakiś mężczyzna stojący w przejściu i wspierający się ciężko o półkę.

— Tak — potwierdził Andrzej, przyglądając się uważnie pytającemu.

— A kapitana Halę pamiętacie, panowie? — rozrzewnił się nagle mężczyzna. — Mówią, że zginął pod Mszczonowem.

Westchnęli głęboko i posmutnieli. Przed ich oczyma przesuwał się właśnie zdziczały park, a po chwili zaczerniła w oddali smuga lasu. — Zwierzyniec — mruknął mężczyzna, powoli odwracając głowę. Przyjechali na Dworzec Główny w Warszawie i znaleźli się raptem na placyku okolonym potężnymi zwałami gruzu. Płytkie chłopskie furki podjeżdżały pod usypisko i czekały na załadunek. Młodzi ludzie w rozpiętych fufajkach rozbijali oskardami co większe bryły, wybierali z nich cegły, machali niestrudzenie łopatami. Było coś patetycznego, ale i groteskowego zarazem w tej krzątaninie z łopatami, w pokrzykiwaniu woźniców wyjeżdżających z kupką gruzu na furce w zestawieniu z tym morzem ruin, które rozciągało się wokoło.

— Życia im nie starczy na wywiezienie tych gruzów — rzekł ze zgrozą Borowski.

Weszli w Towarową i posuwali się chodnikiem w stronę Alei Jerozolimskich, przy których zachowało się kilka kamienic. Przeszli przez wiadukt i nagle zobaczyli tramwaj oblepiony pasażerami.

— Coś się jednak dzieje w tym mieście — ucieszył się Andrzej i przypomniał sobie grupę warszawiaków, którzy wrócili wraz z nimi do kraju, gnani niepokojem o własne rodziny i mieszkania.

Tramwaj zazgrzytał na skrzyżowaniu, kierując się w stronę Pragi. Pociągnęli za nim aż do Marszałkowskiej, zamienionej w tym miejscu w ogromne koczowisko ludzi bezradnie rozglądających się po ruinach. Niektórzy złożyli swoje tobołki pod szczątkami murów, niektórzy tłoczyli się na przystankach, bezustannie rozpytując o drogę.

Co pewien czas podjeżdżały zdezelowane dorożki, „resorki", a nawet zwykłe chłopskie wozy i po krótkim targu zabierały oczekujących we wszystkie strony zburzonego miasta. Koledzy zamilkli. Poraziło ich przerażenie tak wielkie, że nie byli w stanie zebrać myśli. Stali długo, popychani przez śpieszących się ludzi, błądząc wzrokiem po potwornych usypiskach, poprzecinanych tunelami ulic, nad którymi unosił się kikut wieżowca z placu Napoleona. Po dłuższej chwili ocknęli się i spojrzeli po sobie.

— Nigdy tego nie zapomnę — szepnął Borowski, ocierając z twarzy drobiny ceglanego pyłu niesione wiatrem.

Nadjechał tramwaj na Żoliborz. Z trudem dostali się do wnętrza, niemal radzi z tego, że w ścisku zasłonięto im okna. Wysiedli na krańcówce. Osiedle ocalało z pożogi, tylko dziury w ścianach domów i kawały obłupanego kulami tynku świadczyły, że i tutaj toczono walki. Tramwaj opustoszał błyskawicznie i zewsząd mijali ich ludzie śpieszący do domów.

— Szczęśliwcy — rzekł Andrzej — mają przynajmniej dach nad głową.

Poszli wolno w stronę Bielan, ciesząc się widokiem domów oszczędzonych przez wojnę. W bramie Akademii Wychowania Fizycznego natknęli się na posterunki wojskowe, okazali swoje rozkazy wyjazdu i otrzymali na wartowni skierowanie na kwaterę do dawnego domu akademickiego. W biurze domu wręczono im kilkustronicowe ankiety personalne do wypełnienia. W świetlicy obwieszonej propagandowymi hasłami i portretami zabrali się do pisania. Kiedy dobrnęli do pytania, czy chcą pozostać w wojsku, a jeśli nie, to dlaczego — odłożyli pióra i wymienili spojrzenia.

— Co zamierzasz napisać? — zapytał cicho Borowski.

— Nie wiem. Chyba to, że potrzebny jestem w fabryce. Byłem tam, nawet odnalazłem niektórych ludzi w obecnym kierownictwie, którzy mnie pamiętali sprzed wojny, i dostałem od nich ciekawe propozycje. Mogę zostać kierownikim przędzalni w Łodzi albo dyrektorem technicznym na Dolnym Śląsku.

— Ho, ho — uśmiechnął się Piotr. — Mnie proponowano tylko funkcję kierownika sekcji w wydziale, ale to nie to, o czym marzę.

— Widzisz, jak się przewartościowały nasze pojęcia o karierze. Przecież parę lat temu zazdrościliśmy ci, że dostałeś „posadę". A może napisz, że chcesz wyjechać na Ziemie Odzyskane, to podobno teraz mocny argument.

— Myślałem już o tym, i to całkiem serio. W Łodzi o mieszkanie trudno, a jak długo można mieszkać kątem, choćby to był i rodzinny dom?

— To tak jak i u mnie. Odkąd Irena wyszła za mąż, nie widzę w domu miejsca dla siebie.

— Zamyślili się chwilę, a potem dokończyli pisanie ankiet. Z dziedzińca dochodziły ostre słowa komendy i miarowy pogłos maszerującej kompanii.

— Wojsko ćwiczy — mruknął Andrzej, podchodząc do okna. — Chyba jednak wyrosłem już z tego — dodał po chwili, przyglądając się młodemu porucznikowi, prowadzącemu kompanię i salutującemu służbiście dwóm oficerom, stojącym na schodach pawilonu, wznoszącego się po przeciwnej stronie alei.

Wrócili do świetlicy i zaczęli przeglądać gazety oraz albumy z fotografiami, obrazującymi przebieg walk w Berlinie. Od czasu do czasu obserwowali sąsiadów, okupujących pozostałe stoliki, daremnie wypatrując jakiejś znajomej twarzy. W pewnej chwili Andrzej odłożył gazetę i rzekł nachylając się ku Piotrowi:

— Wiesz, że pisałem do Grobelnego?

Borowski odwrócił się żywo i spojrzał pytająco na kolegę.

— Odpisał ci?

— Odpisał ktoś z domowników. Felek jest teraz zarządcą wojskowego majątku koło Wojnowa. To gdzieś na Dolnym Śląsku, Niedawno wysłałem list pod wskazany adres. Napisałem, że wróciliśmy i że chcemy się z nim zobaczyć.

Piotr skinął potakująco głową.

— Czy to nie jego żona dała ci ten adres?

— Nie wiem — odparł Andrzej. — List był lakoniczny, ot zwykła informacja, że porucznik Feliks Grobelny, zarządca majątku WOP, przebywa w Klonowicach koło Wojnowa.

— A więc nie syn ani mąż, tylko porucznik. A może to któryś z sąsiadów, którego upoważnił do informacji o sobie? Może przebywają tam oboje?

— Miejmy nadzieję — bąknął Andrzej i zagłębił się ponownie w lekturę.

Nazajutrz po śniadaniu rozpoczęły się przesłuchania. Trwały na ogół krótko, ale starszy mężczyzna w battledressie z dystynkcjami kapitana, który wszedł przed Piotrem, ciągle jeszcze pozostawał za wysokimi drzwiami, za którymi urzędowała komisja. Piotr czekał niecierpliwie, czując, jak ogarnia go z wolna niepokój. Wreszcie drzwi otworzyły się nagle i ukazał się w nich kapitan. Szedł sztywno, jego oczy zdawały się nie widzieć nikogo, tylko poczerwieniałe policzki świadczyły o wzburzeniu, które jeszcze przeżywał. Piotr podniósł się i wszedł do dużego pokoju, w którym stały dwa biurka i kilka krzeseł. Niewielki stolik z przyborami do pisania oraz przeszklona szafa z książkami uzupełniały wyposażenie. Ogarnął błyskawicznie te szczegóły, a potem przeniósł wzrok na dwóch ludzi w mundurach, siedzących za biurkami. Obaj mieli dystynkcje pułkowników.

— Plutonowy podchorąży Piotr Borowski — zameldował się krótko.

Siedzący przy lewym biurku tęgi rudowłosy mężczyzna poprawił okulary na wydatnym nosie, zaszurał papierami i wyciągnął ankietę Piotra, przebiegł po niej wzrokiem, a potem przekazał swemu koledze, niskiemu szatynowi o gładko zaczesanych włosach i pospolitej twarzy.

Naraz rudowłosy podniósł się zza biurka, przedefilował przed Piotrem i zagadnął go znienacka:

— Wiemy, że nie należał pan do żadnej organizacji politycznej, ale przecież człowiek z maturą musi mieć jakieś przekonania, jakieś empatie. Co pan czytał przed wojną, myślę o prasie?

— Czytałem „Dziennik Popularny", „Kurier Łódzki" i „IKC”.

Niski pułkownik, siedzący za prawym biurkiem, uśmiechnął się szeroko i spojrzał z zainteresowaniem na Piotra.

— Imponująca dyferencja. Czyżby szukał pan obiektywnej prawdy? Taki oto sprawiedliwy sędzia?

— Trafne spostrzeżenie, panie pułkowniku — przyznał Borowski, mobilizując błyskawicznie cały swój intelekt.

— Obywatelu pułkowniku — poprawił go rozmówca — i cóż, kto miał rację według pana?

— Sympatyzowałem z lewicą...

— Co to znaczy z lewicą? — wtrącił się nagle rudowłosy — z Frakcją Rewolucyjną? — rzucił podchwytliwie i przeszył Borowskiego świdrującym spojrzeniem.

Piotr zmieszał się na moment, ale wkrótce zapanował nad sobą i rzekł ostrożnie:

— Obywatel pułkownik ma zapewne na myśli Frakcję Rewolucyjną Piłsudskiego. Nie mogłem z nią sympatyzować, nie było mnie wtedy jeszcze na świecie.

Rudowłosy żachnął się i uderzył Piotra zimnym spojrzeniem swoich wyblakłych i lekko wyłupiastych oczu.

— Rozmawiamy w kategoriach historyczno-ideowych — syknął przez zęby. Był wyraźnie zdenerwowany. Znowu przedefilował przez pokój, nerwowo pocierając dłonie. Piotr dojrzał grube palce z krótko obciętymi paznokciami i białą skórę na dłoniach, gęsto usianą piegami.

— Wyobraźcie sobie, że jesteście w wojsku. Jesteście oficerem. Naraz dowiadujecie się, że Armia Czerwona przekroczyła Bug i maszeruje na Warszawę. Powiedzcie, co uczynilibyście w takim przypadku? — zapytał, stając znowu przed Piotrem i przeszywając go oczyma.

Borowski pobladł, a potem poczuł, że krew napływa mu do skroni. Milczał.

— Daj spokój, Roman — mruknął znad biurka niski szatyn.

— Dlaczego mam mu dać spokój? Pytam się, co zrobiłby w takiej sytuacji? Niech odpowie...

— Obywatel pułkownik wybaczy, ale nie odpowiem na to pytanie — odparł wreszcie Piotr, prostując się hardo.

— Nie musi pan — zaśmiał się szatyn, robiąc błyskawicznie jakiś zapis w ankiecie. — Myśli pan zapewne, że takie pytanie to prowokacja, czy tak?

Piotr milczał nadal, wpatrując się nieufnie w twarz szatyna. Niewysoki pułkownik nie przestawał się uśmiechać.

— Brak odpowiedzi to także odpowiedź. Trzeba było rąbnąć szczerze, po robociarsku, co pan o tym myśli. No cóż — dodał po chwili — widać, że nie czuje się pan robotnikiem.

— Dobrze wiem, co to praca fizyczna — odparł wreszcie Borowski.

— Wierzę, ale nie przyjechał pan po to do kraju, aby nosić cegły na budowę. Chce pan jechać na Ziemie Odzyskane? To dobry zamiar, życzę powodzenia — dodał nieoczekiwanie i uścisnął mu rękę.

Piotr wyszedł jak lunatyk, przemierzył świetlicę i znalazł się na uliczce wylanej asfaltem. Niebo zachmurzyło się nagle. Podniósł głowę, czując, jak drobny deszczyk chłodzi mu policzki. Pierwsze swoje oficjalne spotkanie z nową władzą miał już za sobą, ale czuł, że nie było to spotkanie udane. Czego chcą od niego, dlaczego tak brutalnie próbują zajrzeć mu w duszę? Chodził uliczkami po rozległych terenach Akademii, mijając przeszklone pawilony, zaglądając w każdy kąt. Deszczyk siąpił niestrudzenie. Gdzieś daleko rozlegał się śpiew żołnierzy, wracających z ćwiczeń na kwatery.

— Jutro muszę odnaleźć Woźniaków — postanowił nagle, przywołując w myślach obraz dziewczyny, z którą wrócił do kraju. Zatęsknił do niej, jak wówczas, gdy szukał jej daremnie na nadreńskich plażach przed tą zwariowaną podróżą w poszukiwaniu ojca. Czy zechce teraz pojechać z nim w nową podróż? Czy zaufa mu znowu?

Wrócił na kwaterę w momencie, gdy skończyły się przesłuchania, i zdziwił się na widok sporej kolejki czekającej przed pomieszczeniem zamienionym na magazyn. Andrzej odchodził właśnie od okienka, unosząc z sobą kilka puszek „tuszonki".

— To na pożegnanie z wojskiem — rzekł wesoło. — Stawaj w kolejce, Piotr, za dwie godziny mamy pociąg do Łodzi.

**

Porucznik Feliks Grobelny wstał ze skórzanego fotela i szybko obciągnął mundur, szykując się do odejścia. Major Lizin powstał także.

— Nu wot. Grobelny, masz, co chciałeś. Pamiętaj, ani kawałka ziemi odłogiem, a na wiosnę sadź warzywa. Kapustę, ogórki, cebulę, pomidory. Sadź, ile możesz, zrozumiałeś?

— Tak jest, obywatelu majorze. Za parę dni przedstawię plan upraw i zapotrzebowanie na nasiona.

— Ty mi nie przedstawiaj planu upraw, tylko plan dostaw. Chcę wiedzieć, ile mi dostarczysz w przyszłym roku mięsa, masła, warzyw i ziemniaków.

Major wyszedł zza biurka i stanął przed Grobelnym. Jego bystre jasnoniebieskie oczy przez chwilę spotkały się ze wzrokiem Felka, a potem przeniosły na wysokie okno, za którym widać było koszarowy dziedziniec, zamknięty potężnym czteropiętrowym blokiem.

— I nie zapominaj o rezerwach. Postaraj się uruchomić cieplarnię. Moja żona przyjeżdża do mnie na wiosnę z Tuły, czym ją przyjmę?

— Nie mam kotła, meldowałem już o tym.

— Wiem, dostaniesz.

Wyciągnął rękę i znowu obrzucił Felka krótkim spojrzeniem. Lekki uśmiech przemknął po jego twarzy, nadając jej wyraz niemal dobroduszny i przebiegły zarazem.

— A tych Niemców pilnuj jak oka w głowie. Odpowiadasz za nich osobiście, rozumiesz?

— Tak jest, obywatelu majorze.

Wyszedł z kwatermistrzostwa brygady WOP-u z mieszanymi uczuciami. Ten Lizin ze swoim dobrodusznym uśmiechem nie należał do wygodnych przełożonych. Załatwiał żądania, ale wymagał coraz więcej. Jeśli pójdzie to w takim tempie, zabraknie wkrótce bydła w folwarku, a temu marzy się zwiększenie hodowli, do tego jeszcze uprawa warzyw. Trzeba go będzie zaprosić na wódkę do Klonowic i pokazać mu z bliska to wszystko.

Niski, płowowłosy kapral z szeroką szramą na policzku zameldował się natychmiast jako dowódca ochrony grupy jeńców niemieckich, czekających na odjazd do Klonowic. Grobelny podszedł do otwartej ciężarówki, w której siedzieli stłoczeni ciasno byli grenadierzy i przebiegł wzrokiem po zarośniętych twarzach i przygarbionych sylwetkach niedoszłych zdobywców świata.

— Ilu ich jest? — zapytał krótko.

— Trzydziestu, obywatelu poruczniku.

— Dobrze, możecie jechać.

Kapral wskoczył do szoferki i zasalutował. Grobelny odczekał chwilę, aż ciężarówka zniknęła za bramą, a potem odszukał swoją bryczkę, oczekującą przed budynkiem garnizonowej kuchni.

— Jedziemy, Hans — rzucił staremu Niemcowi, który drzemał na koźle.

Wyjechali na asfaltową szosę prowadzącą do Klonowic, mijając co chwilę wraki czołgów zepchnięte na pobocza. Felek obejrzał się i przebiegł wzrokiem po ruinach zalegających miasto za mostem, po wyszczerbionej wieży kościelnej i trzech kominach fabrycznych sterczących nad kikutami domów. Naraz drgnął. Zdawało mu się, że ze środkowego komina ulata nikła smuga dymu. Czyżby fabryka ruszyła?

Konie wybiegły na wzgórze, z którego widać było szerzej jesienną panoramę zniszczonego miasta. Dym z fabrycznego komina zgęstniał nagle i rozwinął się po niebie niesiony wiatrem. Hans uniósł w górę biczysko i zadarł głowę.

— Herr Leutnant — rzekł po chwili, odwracając się na koźle — Gucken Sie mal duhin...*(Niech pan tam spojrzy…) Bezgraniczne zdumienie osiadło na jego twarzy pooranej zmarszczkami. — A ja myślałem, że to miasto umarło na zawsze...

Zjechali w dolinę na drugą stronę wzgórza. Z lewej strony szosy wyłoniła się klonowa aleja, połyskująca złotem, a na jej krańcu folwarczne zabudowania ginące wśród drzew. Kilka par wołów ciągnęło pługi, odkładając powoli wilgotne skiby na poczerniałym rżysku, rozciągającym się od szosy po park.

„Jarosz odrabia zaległości — pomyślał o sąsiedzie, który administrował od niedawna w Klonowicach Dolnych —ale skąd on, u diabła, wytrzasnął te woły?"

Z prawej strony szosy ukazały się pierwsze zabudowania wsi Klonowice, a za nimi, na szczycie kolejnego wzgórza, aleja prowadząca do Klonowic Górnych, byłego majątku barona von Kunitza, a którym administrował teraz Grobelny.

Zajechali na podjazd przed ganek wsparty na dwóch filarach. Felek wyskoczył z bryczki i udał się natychmiast w stronę budynku gospodarczego wciśniętego między gumno a murowane stajnie i obory, tworzące prawe skrzydło obszernego dziedzińca wyłożonego brukiem. Kilku jeńców napychało słomą sienniki, a kilku innych nosiło je po schodach do izby przeznaczonej na jeniecką sypialnię. Rządca Klimiuk i trójka żołnierzy ochrony przyglądali się tym zabiegom. Grobelny podszedł do nich i odciągnął Klimiuka na stronę.— Jarosz już orze — rzekł, rozglądając się po gumnie zasłanym sianem.

— Wołami... — odparł lekceważąco Klimiuk. — Dobrze, że pan przywiózł tych Niemców, od jutra zabieramy się do roboty. Jak dobrze pójdzie, za tydzień będziemy siali pszenicę.

— Czy to nie za późno? — spytał z niepokojem Grobelny.

— U nas, na Wołyniu, pszenica o tej porze już wschodziła, ale tutaj klimat łagodniejszy, zdążymy.

Obeszli chlewnie, tworzące lewe skrzydło obszernego czworoboku zabudowań folwarcznych, zajrzeli do wozowni i zawrócili w stronę pałacu. Na ganku ukazała się tęga kobieta o kruczych włosach, wymykających się spod szyfonowej chustki. Zaczekała, aż weszli.

— Pańska Hilda nie przyszła dzisiaj po masło — rzekła, obrzucając Grobelnego badawczym spojrzeniem — czy może pan przysłać ją do mnie?

Felek ściągnął brwi i odwrócił się niechętnie.

— Dobrze, pani Mario. Albo proszę mi dać to masło, sam je zaniosę.

Klimiukowa zamilkła i jakiś cień zażenowania przeleciał po jej twarzy.

— Ale cóż znowu, to raczej ja sama...

— Nie — rzekł, otwierając jej drzwi — ja zabiorę.

Weszła do dużej izby na parterze, zamienionej na spiżarnię, i wyciągnęła z wody osełkę świeżego masła.

— Proszę mi darować, jeśli pana uraziłam — rzekła niepewnie, podając mu talerzyk z masłem.

Uśmiechnął się z przymusem i poszedł szerokimi schodami, z których nieznani szabrownicy zdarli chodniki. Strzępy tkaniny w kolorze bordo przylegały jeszcze miejscami do drewnianych stopni. Felek przeszedł korytarzem, mijając kolejne ciężkie, zdobione drzwi z mosiężnymi klamkami i otworzył ostatnie, prowadzące do pokoju, w którym zamieszkał. Hilda stała przy oknie wychodzącym na dziedziniec, wsparta o parapet. Czekał chwilę, aż wreszcie podszedł do niej i próbował zajrzeć jej w oczy.

— Co tobie, Hildo? Co się stało?

Odwróciła się powoli. Jej pełne usta drgały jak u dziecka, któremu zbiera się na płacz.

— Dlaczego przywiozłeś ich tutaj? — zapytała, wskazując jeńców ciągle jeszcze krzątających się po dziedzińcu.

— Nie rozumiem...

— Dlaczego nie odsyła się ich do domu? Przecież wojna dawno już się skończyła.

— Moi koledzy także jeszcze nie powrócili do domu — odparł z wyrzutem — a jeśli o tych chodzi, to wyciągnęli szczęśliwy los. Poprzednio pracowali przy odgruzowywaniu ulic.

— Wiem, że nie pozwolisz zrobić im krzywdy, ale tak mi jest przykro, Felek, tak przykro...

Przyciągnął ją do siebie i począł całować smoliste oczy, ginące co chwilę za długimi rzęsami. Nie wiadomo, kiedy znaleźli się na tapczanie i rozebrali pośpiesznie, a potem zatopili w sobie na długie chwile pełne szczęścia. Hilda przymknęła oczy. Jej młode piersi wyprężyły się i drgały spazmatycznie. Grobelny patrzał zachłannie na rozchylone usta, na ciemny puszek pokrywający górną wargę dziewczyny i na brwi zarysowane mocno czarnymi łukami.

— Kocham cię — powtarzał szeptem, całując po wielokroć jej nagie ciało.

Od pewnego czasu zaczynał coraz mocniej wierzyć w tę miłość. Hilda przyszła do niego przed miesiącem, tłumacząc mu, że została zobowiązana przez panią Klimiukową do robienia porządków w jego mieszkaniu. Była ładna, schludna, jej głos brzmiał ciepło i działał dziwnie kojąco na obolałą duszę Felka. Po kilku dniach owładnęła całkowicie jego domem, zdejmując mu z głowy wszelkie troski związane z utrzymaniem czystości jego garderoby lub przyrządzaniem posiłków. O czwartej po południu wracała na wieś do domu położonego w pobliżu pałacu. Grobelny wkrótce dowiedział się p tym, że ma matkę wdowę i młodszą siostrę w domu. Brat nie powrócił z wojny i ciągle jeszcze nie dawał znaku życia. Ich gospodarstwo zajęła już polska rodzina zza Bugu. Zdaniem Hildy byli to porządni ludzie, a fakt, że ona została zatrudniona w wojskowym majątku, przyczyniał się do utrwalenia pozycji jej rodziny wobec nowych właścicieli. Niemal od początku Grobelny zaczął wspomagać materialnie dziewczynę i przekazywać jej sporą część własnych przydziałów żywnościowych. Hilda przyjmowała te dary z pewnym zażenowaniem, ale i z niekłamaną wdzięcznością. Nie wiadomo kiedy Felek zauważył, że jej obecność w domu sprawia mu przyjemność, i coraz częściej szukał pretekstów, aby tę obecność przedłużać. Pewnego dnia zaczął uczyć dziewczynę polskiego, aż wreszcie w czasie jednej z takich lekcji przyciągnął ją do siebie i pocałował. Hilda broniła się słabo. Wziął ją, drżąc jak sztubak, a potem odprowadził do domu, długo wpatrując się w oświetlone okno, za którym migał jej cień. Od czasu ostatecznego rozstania z żoną była pierwszą kobietą, do której się zbliżył, i pierwszą, która tak skutecznie zaczęła wypierać z jego pamięci i myśli postać tamtej. Była wspaniałą kochanką, a jednocześnie starała się usilnie o zachowanie pozorów. Nigdy nie zdarzyło się, aby pozostała na noc, i nigdy nie pozwoliła sobie na najmniejszą poufałość wobec Felka, kiedy inni na nich patrzyli. Był jej wdzięczny za to. Wiedział, że demonstrowanie uczuć do Niemki musiałoby wywołać reakcję w jednostce i spowodować nieuchronne przeniesienie.

Patrzał teraz z czułością na dziewczynę, przesypując w palcach kosmyki jej ciemnych włosów. Mrok powoli wypełniał pokój, przypominając im o konieczności rozstania.

— Idź już, Hildo — rzekł cicho, powstając z tapczana. — Ciągle się obawiam, żeby Klimiukowa nie zechciała złożyć nam wizyty, kiedy jesteśmy razem.

Hilda wstała również i podeszła do lustra. Poprawiła włosy, wygładziła spódniczkę i zarzuciła chustkę z długimi frędzlami.

— Ona wie o nas wszystko — wyznała, uśmiechając się niepewnie. — Już kilka razy spotkałam ją na korytarzu. Wczoraj była tu także.

— Więc to dlatego te aluzje— domyślił się Felek, ściągając brwi. — Bądź spokojna. Hildo. Ona nie wyrządzi nam nic złego, za dużo mi zawdzięcza.

Istotnie, w interesie Klimiuków nie leżało jakiekolwiek zadrażnienie stosunków z Grobelnym. Felek dawno już dostrzegł drobne machlojki, robione przez rządcę przy rozliczaniu furażu, wiedział także o możliwościach, które miała jego żona, zajmując się przerobem nabiału we dworze.

— Trzeba będzie im dać do zrozumienia, że wiem, ile płacę za ich lojalność — postanowił sobie w duchu, ponownie rozciągając się na tapczanie.

Następnego dnia przyjechał Jarosz z prośbą o wypożyczenie mu pary koni do siewnika. Był to młody mężczyzna o męskiej twarzy i głęboko osadzonych niebieskich oczach, w których czaił się jakiś niepokój. Jego świeżo ogolone policzki błyszczały od mżawki siąpiącej od rana, a do wysokich butów przylgnęły mu grudki rozmokłej gliny. Widać było, że po drodze zaglądał na pola.

Felek przyjął go w bibliotece, posadził w klubowym fotelu i poczęstował papierosami. Gość z zainteresowaniem przyjrzał się dębowym politurowanym na ciemno szafom z kryształowymi szybami, za którymi połyskiwały tomy książek w płóciennej oprawie, otaksował wzrokiem potężne poroża jelenie osadzone między szafami i uśmiechnął się z aprobatą.

— Piękne — rzekł. — Zapraszam pana, poruczniku, do Klonowic Dolnych. U nas także znajdzie się coś niecoś godnego uwagi. Zapalił papierosa i jeszcze raz przyjrzał się książkom.

— Dlaczego trzyma pan tę niemczyznę? — zapytał po chwili.

— Dlaczego? — uśmiechnął się Felek. — Proszę popatrzeć, w środkowej szafie znajdują się dzieła laureatów Nobla. Widzi pan: Die Bauern ein Epos von Reymont. A tu Quo vadis, a potem cała plejada pozostałych. W tamtej szafie wszystkie dramaty Szekspira i Goethego. Na dolnych półkach Tołstoj. A tutaj 20 tomów Weltgeschichte Beckersa z 1875 roku. To był prawdziwy koneser ten graf von Kunitz,— o ile oczywiście czytał to wszystko.

— A pan to czyta? — zapytał Jarosz z lekką kpiną w głosie.

— Próbuję. Czasem trafi się nawet coś szczególnie frapującego. Widzi pan tę niepokaźną książeczkę? To historia Wojnowa, którą niemiecki badacz wywiódł sprawiedliwie od czasów piastowskich. Można tu także wyczytać, że Wojnów zgermanizowali dopiero osadnicy niemieccy po wojnie austriacko-pruskiej.

— Ciekawe. A co z końmi, pożyczy mi pan?

— Pożyczę na jeden dzień, chociaż Klimiuk nie daruje mi tego.

Wyszli na dziedziniec. Jarosz zajrzał natychmiast do obór, zatrzymał się chwilę przy wspaniałym holenderskim buhaju i przyglądał mu się z nie ukrywaną zazdrością.

— Niech go pan nie pozwoli zabić, to rasowy buhaj, gotów byłbym zmienić go na dwie krowy.

— Zachowuje się pan jak przedwojenny dziedzic — zaśmiał się Felek. — A co by na to powiedział pański księgowy?

— Na szczęście nie mam jeszcze „gławbucha", chociaż protokół inwentaryzacyjny musiałem podpisać.

Spojrzał na zegarek i pośpiesznie wyszedł z obory. Konie stały już na dziedzińcu gotowe do drogi i Felek ze zdumieniem stwierdził, że Klimiuk bynajmniej nie wyglądał na zagniewanego.

„Ta dwójka zdążyła porozumieć się już wcześniej" — pomyślał, widząc, jak kordialnie ściskają sobie ręce.

Późnym popołudniem Jarosz powrócił z końmi i dość natrętnie ponowił zaproszenie do złożenia wizyty w Klonowicach Dolnych. Grobelny próbował się wykręcić, ale widząc Klimiuków szykujących się do drogi, machnął ręką i zabrał się wraz z nimi. Wjechali w klonową aleję zasłaną liśćmi. Po obu jej stronach rozciągały się świeżo zorane pola, przylegające aż do murowanego parkanu, nad którym strzelały w górę potężne konary stuletnich wiązów i lip oraz chwiały się czuby topoli, kołysane wiatrem. Minęli bramę i zajechali na wysoki podjazd wyłożony granitową kostką. Ganek wyglądał okazale. Szerokie marmurowe schody okolone były kamienną balustradą, a, nad portalem widniały dwie herbowe tarcze dawnych właścicieli pałacu. Weszli do obszernego westybulu, którego ściany wyłożone były dębową boazerią, i natknęli się na dwie młode kobiety wychodzące im naprzeciw.

— Porucznik Grobelny — prezentował Jarosz. — Państwa Klimiuków poznaliśmy już wcześniej. A to moja żona Helenka i kuzynka Krystyna. Prosimy w nasze niskie progi — dodał, otwierając drzwi do salonu. Smuga zachodzącego słońca wpadła przez wysokie okna i załamała się na świeczniku ozdobionym kryształowymi soplami.

Zasiedli w pluszowych fotelach, różniących się nieco wielkością i kolorami, po czym Felek ogarnął wzrokiem ściany ogołocone z obrazów oraz okna, z których zdarto firanki i zasłony.

— Ktoś tu nieźle sobie buszował — stwierdził z westchnieniem.

— Myśli pan o zasłonach i meblach? — machnął ręką Jarosz i uśmiechnął się lekceważąco. — Gorzej, że zaginęły wszystkie pasy i motory, a ja nie mogę uruchomić maszyn ani transporterów paszowych. Pan zdaje się, dobrze włada niemieckim? — spytał nieoczekiwanie, przypatrując się bystro Felkowi.

— Ostatnie pięć lat żyłem wśród nich.

— Jak to? — zainteresował się nagle Jarosz — a ten mundur?

— Ten mundur założyłem w maju, po powrocie z niewoli.

— Ach tak — rzekł przeciągle — a ja myślałem, że przyszedł pan tutaj z 2 Armią.

— No cóż, rozczarowałem pana — rzekł po chwili Grobelny. — Nie jestem zdobywcą.

Jarosz zmieszał się i odkaszlnął niezręcznie.

— To nie o to chodzi — odparł wreszcie — cieszę się i myślę, że łatwiej nam będzie się z sobą dogadać.

— I do tego jest panu potrzebna moja znajomość niemieckiego?

— Nie —zaśmiał się Jarosz. — Podejrzewam, że moi Niemcy wiedzą coś o tych motorach, ale nie mogę się z nimi dogadać. Chciałby mi pan pomóc w przesłuchaniu?

— Proszę bardzo. Gdzie pan ma tych Niemców?

Wstał z fotela i ruszył za Jaroszem. Pani Helena szła właśnie z tacą pełną kieliszków i butelką wódki zaprawionej wiśniowym sokiem. Zatrzymał się tuż przed nią i spojrzał w duże szare oczy w ciemnej oprawie szerokich brwi.

„Ładna jesteś" — pomyślał, czekając, aż umknie mu spojrzeniem.

Pani Helena była wyraźnie niezadowolona i spojrzała z wyrzutem na męża.

— Nie możesz tego odłożyć na później?

— To nie potrwa długo — zapewnił Jarosz, pociągając Felka w głąb korytarza. Weszli w zabudowania folwarczne i odszukali grupkę Niemców grających w skata. Ciężki odór ziemniaków gotowanych w łupinach rozchodził się po izbie.

— Gruss Gott —pozdrowił ich Felek, schylając głowę w niskich drzwiach.

— Gruss Gott — odpowiedzieli jak na komendę, przyglądając się ze zdumieniem oficerowi.

Grobelny wyjął papierosy i poczęstował zebranych. Zasiedli przy stole pokrytym ceratą i zaczęli rozmowę o byłych właścicielach i o stosunkach panujących w majątku. Felek dowiedział się wkrótce, że właściciel zatrudniał grupkę polskich robotników przymusowych, że opuścił pałac zaraz po Nowym Roku, a rządca tak dawał się we znaki Polakom, że ci po wkroczeniu wojsk radzieckich oskarżyli go o znęcanie się nad nimi i spowodowali jego aresztowanie. Druga porcja papierosów sprawiła, że rozmówcy stali się bardziej wylewni. W pewnej chwili Felek przerwał im. opowiadanie i zapytał, co się stało z motorami. Niemcy zamilkli i zaczęli spoglądać po sobie.

— Trzeba im coś za to obiecać — rzekł Felek, zwracając się do Jarosza, który milcząc obserwował zebranych.

— Dam dwie butelki wódki i poczęstunek — odparł z wahaniem.

Felek po raz trzeci wyjął papierosy i przedstawił im propozycję administratora. Patrzyli po sobie nieufnie, aż wreszcie najstarszy z nich, łysy Niemiec o nalanej twarzy, wstał od stołu i spojrzał po obecnych.

— Kommen Sie mal mit *(Chodźcie ze mną, panowie.) — rzekł krótko.

Wyszli z izby i skierowali się do gumna zarzuconego sianem.

— No, bierzcie się za widły — mruknął łysy do swoich.

Zaczęli odgarniać siano, a potem kopać ziemię w kwadracie, który on oznaczył. W pewnej chwili zazgrzytało pod łopata i Felek ujrzał duże blaszane pudło, wyłaniające się z ziemi. Wyciągnęli je z trudem. Wewnątrz stały ułożone ciasno dwa silniki obficie zlane oliwą. Niemcy ponownie wymienili spojrzenia.

— Na, also — mruknął łysy, biorąc się za łopatę — zasypać z powrotem.

Nagle Jarosz wskoczył do dołu, porwał łopatę i zaczął kopać dalej. Felek dostrzegł, że twarze Niemców wydłużyły się dziwnie, a łysinę grubego pokryły kropelki potu.

— Jest! — wrzasnął Jarosz, odgarniając ziemię z następnej skrzyni. Niemcy opanowali zmieszanie i wyciągnęli skrzynię, a Jarosz kopał dalej, dźgał łopatą ziemię, penetrując na wszystkie strony.

— To już chyba wszystko — rzekł zdyszany, z trudem gramoląc się z dołu. — Los, otwierać! — wrzasnął na łysego, który stał opodal.

Niemcy ruszyli i zdjęli wieko spięte dwoma pasmami bednarki. Jarosz i Grobelny pochylili się ciekawie. W skrzyni leżały domowe srebra, poukładane starannie warstwami. Ciężkie sztućce, patery i świeczniki, kilka pucharów grawerowanych złotem, kunsztowna waza. Jarosz bez słowa założył wieko i kazał zawieźć obie skrzynie do pałacu. Kiedy odprawił Niemców z obiecanym poczęstunkiem, zabrali się do szczegółowych oględzin.

— Co pan z tym zrobi? — szepnął Klimiuk, zbliżając się do Jarosza. Jego bystre małe oczka latały niespokojnie,

— Nie wiem — odparł administrator, spoglądając w wymownie w stronę Grobelnego. — Czy nie za dużo świadków?

— Zostaw to pan mnie — mruknął Klimiuk.

Wyjął ze skrzyni wazę kutą w srebrze i odciągnął Felka na stronę.

— To na pamiątkę naszego odkrycia. Gdyby nie pan... Felek żachnął się i poczerwieniał.

— Panie Grobelny, niech pan nie będzie dzieckiem. Komu chciałby pan przekazać te rzeczy, Lizinowi? A może tym szabrownikom z PUR-u?

— Znalezione nie u mnie i nic mi do tego — odparł Felek, wycofując się do salonu.

Zajął swoje, dawne miejsce i czekał na domowników zajętych podziałem łupu. Po dłuższej chwili zebrali się ponownie. Panie były wyraźnie podekscytowane i ze szczególną troską zajęły się porucznikiem. Wkrótce na stole pojawiły się kanapki i kryształowa karafka z wiśniówką. Jarosz napełniał kieliszki, wymyślał coraz to nowe toasty, nie wiadomo kiedy wymienił pustą karafkę na pełną. Rozmowa stawała się coraz głośniejsza, wreszcie kuzynka pani domu siadła przy pianinie i zaczęła mozolnie wystukiwać jakąś przedwojenną melodię.

— Zostaw to, Kryśka! — rzekł nagle Jarosz. — Dawaj naszą, partyzancką.

Panna Krystyna zawahała się, ale po chwili znowu uderzyła w rozstrojone klawisze.

— „Rozszumiały się wierzby płaczące..." — podjął Jarosz nieźle brzmiącym tenorkiem. — Razem, panowie! — zwrócił się do pozostałych, chwiejąc się lekko na nogach.

— „Rozpłakała się dziewczyna w głos..." — śpiewali już chórem. Felek poczuł, że fala ciepła przypływa mu do głowy. Przysunął swój fotel do fotela gospodyni tak blisko, że kolana ich niemal zetknęły się, a gdy pani Helena nie odsunęła ich ani o centymetr, poszukał miękkiej dłoni pod obrusem i począł nerwowo pieścić jej smukłe palce, W pewnej chwili piękna gospodyni spojrzała badawczo na męża i wskazała na puste kieliszki. Jarosz nalał skwapliwie. Trzęsły mu się już ręce i kilka czerwonych kropel spadło na obrus. Kiedy Felek wyciągnął rękę po swój kieliszek, pani Helena przydepnęła jego stopę i pochyliła się ku niemu.

— Nie pij tyle — szepnęła rozkazująco.

Posłuchał jej, przypatrując się pilnie biesiadnikom. Jarosz kończył właśnie kolejne napełnianie kieliszków. Oczy świeciły i ręce trzęsły mu się coraz bardziej. Klimiuk opróżnił duszkiem swój kieliszek, zasapał głośno i zapadł się w fotelu. Jego żona odciągnęła Krystynę od pianina i obie kobiety wyniosły się z salonu. Pani Helena wybiegła za nimi, ale po chwili wróciła, ujęła męża pod pachę, a potem troskliwie usadowiła na kanapce. Jarosz zwisał ciężko i bełkotał coś przez zaciśnięte zęby.

— Chodź ze mną! — rozkazała teraz Felkowi, ujmując go za rękę.

Ruszył za nią posłusznie, stąpając cicho po posadzce. Wyszli na przeszkloną werandę i przesunęli się pod oknami, uchodząc w najdalszy jej kąt. Za oknem chwiały się łagodnie rozłożyste gałęzie srebrnego świerka, sięgającego czubem spadzistego dachu. Drobny deszczyk zacinał w szyby i spływał z nich cienkimi strugami. Felek ujął głowę Heleny w obie dłonie, przechylił ją w tył i zaczął bezładnie całować jej usta, oczy i włosy. Nie broniła się wcale. W pewnej chwili usta ich zwarły się z sobą na tak długo, aż zabrakło im tchu.

— Zostaw mnie już — wykrztusiła — dzisiaj nie można. Uśmiechnęła się do niego i przesunęła dłonie po rozpalonej twarzy.

— Dzisiaj nie można — powtórzyła. — Krystyna i Klimiukowa pakują srebra. Zaraz zaczną nas szukać. Krystyna nigdy nie darowałaby mi tego. Wiesz — mówiła ze śmiechem — ona szuka męża, a ty jej się bardzo podobasz.

Nie słuchał tych słów. Jego ręce błądziły po krągłych piersiach rysujących się pod obcisłą bluzką, próbowały wedrzeć się pod spódnicę.

— Zostaw mnie — prosiła pokornie. — Przyjedź tu w piątek przed południem. Będę sama, będę czekała na ciebie.

Z salonu dobiegł ich głos Krystyny. Na chwilę zamarli w bezruchu, a potem Helena oderwała się od niego, poprawiła włosy i wróciła w krąg światła wdzierającego się przez otwarte drzwi. Felek podszedł do okna i oparł czoło o chłodną szybę. Wiatr hulał po starym parku i giął gałęzie, z których opadały ostatnie liście. Uspokajał się powoli, tylko serce ciągle jeszcze łomotało mu w piersi.

— Ależ to nie ma sensu — powtarzał wielokroć, zwilżając językiem wargi opuchłe od pocałunków. Odczekał dobrą chwilę i kiedy zdawało mu się, że głosy w salonie umilkły, powrócił na dawne miejsce. Obie panie, Helena i Klimiukowa, siedziały na kanapce, rozmawiając półgłosem, a z głębokiego fotela dobiegało głośne chrapanie Klimiuka. Grobelny usiadł wygodnie i przymknął powieki.

— Boże, jaki pan blady, poruczniku — usłyszał nagle głos wystraszonej kuzynki Jaroszów — zaraz przyniosę panu herbaty.

Panna Krystyna wybiegła do kuchni i po chwili wróciła z filiżanką na tacy.

— Niech się pan napije — rzekła, ujmując jego rękę.

Usiadła, jak tylko mogła najbliżej, gotowa niemal do pojenia go łyżeczką jak dziecko. Wyprostował się przestraszony i wziął filiżankę z jej rąk.

— Dziękuję pani, nic mi nie jest, chyba po prostu wypiłem za wiele.

Pani Klimiukowa poderwała się z kanapki, podeszła do męża i zaczęła energicznie potrząsać jego głowę.

— Wstawaj, słyszysz? Wracamy do domu! — krzyczała mu do ucha.— No, podnieś się wreszcie, ty pijaku — dodała, pomagając mu wstać z fotela.

Klimiuk przetarł oczy pięściami, potrząsnął głową i spojrzał mętnie na obecnych.

— Całuję rączki pani gospodyni — wybełkotał wreszcie, ruszając do wyjścia.

Felek wstał również, ucałował z galanterią rączki obu pań, obrzucił przelotnym spojrzeniem śpiącego Jarosza, a potem pochylił się przed gospodynią.

— Przyjedź w piątek — spłynęło z jej ust ledwo słyszalnym szeptem.

— Przyjadę...

Chłodny, jesienny wiatr zawiewał od pól, niosąc z sobą ostry zapach więdnących liści. Grobelny odszukał bryczkę i podjechał pod ganek.

— Wsiadajcie — rzekł ostro do Klimiuków — ja prowadzę. Ściągnął lejce i spojrzał raz jeszcze na dwie kobiety, stojące w smudze światła na ganku. Zasalutował im i ruszył z kopyta szeroką aleją zasłaną liśćmi.

Następnego dnia obudził się późno z potężnym bólem głowy. Hilda krzątała się po pokoju, a na elektrycznej kuchence szumiał czajnik z wodą. Podniósł się z trudem i począł obmacywać obolałe skronie.

— Zostań w łóżku, zrobię ci śniadanie — usłyszał jak przez sen.

— Nie — odparł, kierując się do łazienki. — Zrób mi tylko mocnej herbaty.

Zimny tusz otrzeźwił go i zmniejszył nieco ucisk w skroniach. Próbował przypomnieć sobie zdarzenia wczorajszego wieczora, ale w pamięci jawił mu się tylko obraz rozchylonych ust i oczu połyskujących w półmroku.

— Ależ to nie ma sensu — mruknął, rozczesując w lustrze kosmyki mokrych włosów, przylegających do skóry. — Nie pojadę tam więcej...

Wrócił do pokoju i natychmiast dostrzegł na kredensie okazałą wazę kutą w srebrze.

— Skąd się to wzięło tutaj?—zapytał, ściągając brwi.

— Pani Klimiukowa przyniosła ją z samego rana. Powiedziała, że to twoje — odrzekła Hilda. — Zaraz, naleję ci herbaty.

„Twarda baba z tej Klimiukowej — pomyślał Felek, sadowiąc się za stołem. — I pamięć ma dobrą..."

Kolejne dwa dni spędził pracowicie, 'porządkując dokumenty dostaw do wojskowej kantyny i uzupełniając rozliczenia inwentarskie. Z braku głównego księgowego musiał robić to sam i chociaż było to wbrew przepisom, prowadził uproszczoną księgowość, starannie gromadząc dokumenty materiałowe i kasowe. Nie lubił tych czynności, ale był to jedyny sposób na zaprowadzenie jakiej takiej kontroli nad działalnością Klimiuków w gospodarstwie oraz nad nadmiernymi apetytami kolegów z szefostwa kuchni.

Siedział teraz w bibliotece zamienionej na biuro, rejestrując kolejno dokumenty i słuchając odgłosów dochodzących z dziedzińca. W pewnej chwili odsunął papiery i oparł się łokciami o biurko, przesuwając wzrokiem po złoconych napisach na grzbietach książek ułożonych starannie w rzeźbionej szafie. Anna Karenina, Kreutzersonate, Auferstehung... czytał powoli tytuły pisane gotykiem. Annę Kareninę pamiętał jeszcze z lektur przedwojennych. Wydawała mu się wtedy melodramatem z życia wyższych sfer i nie przejawiał ochoty do ponownego jej czytania, zafascynowała go natomiast Sonata Kreutzerowska, której czytanie skończył niedawno. Nie wiedział, co ujęło go mocniej w tej Tołstojowskiej historii amoralnej miłości: czy sam jej wątek, czy też zwierzenia ciężko doświadczonego człowieka, który szuka przygodnego rozmówcy, aby za jego pośrednictwem rozmówić się z samym sobą. On sam nie zdobył się jeszcze na taką spowiedź, a przecież przeszedł także przez wszystkie stadia rozkładu swego małżeństwa i ciągle jeszcze nie rozumiał ani przyczyn, ani motywów, które ten rozkład spowodowały. Może dlatego zdobył się tylko na to, aby zamknąć w sobie nieszczęście, które go spotkało, w nadziei, że wypali się w nim do cna i że o nim zapomni. Przecież to dlatego opuścił dom i zgłosił się do wojska z prośbą o przydział do jednostki stacjonującej na ziemiach zachodnich, przecież to dlatego związał się z Hildą.

Poruszył się niespokojnie. Był czas, że ta uległa, powabna niemiecka dziewczyna dawała mu zapomnienie, że czuł się przy niej niemal szczęśliwy, chociaż musiał ukrywać tę miłość. Dlaczego więc tak łatwo przystał teraz na schadzkę z dopiero co poznaną kobietą, dlaczego znowu pociąga go urok zakazanej miłości?

Rozległo się pukanie i do biura wszedł niemiecki jeniec w wytartym mundurze z naręczem brzozowych szczap, które zaczął układać obok kaflowego pieca zwieńczonego kunsztownymi gzymsami. Grobelny przyglądał się tym czynnościom jak człowiek wyrwany z głębokiego snu. Były gefrajter wyprostował się, stuknął obcasami i pomaszerował w stronę drzwi.

— Gefrajter! — zatrzymał go nagle Grobelny — proszę osiodłać mi konia, stoi w pierwszym boksie na prawo.

— Jawohl, Herr Leuttnant! — odrzekł służbiście, znikając za drzwiami.

Felek zgarnął papiery do szuflady i zamknął biurko. Po chwili gnał ostrym kłusem wąską dróżką, rozdzielającą dwie rozległe kwatery, ginące za wzgórzem. Na jednej z nich kilku jeńców kończyło bronowanie niedawno zoranej ziemi, na sąsiedniej Klimiuk wykrzykiwał coś do wysokiego grenadiera idącego za siewnikiem. Felek wyminął ich i wyjechał na wzgórze, skąd rozciągał się widok na pofałdowane pola, zamknięte ciemną smugą dalekiego lasu. Pojechał teraz grzbietem wzgórza w stronę szosy i zatrzymał się w miejscu, skąd widać było aleję prowadzącą do Klonowic Dolnych i mury pałacu, wychylające się z półnagich konarów rozległego parku. Koń dreptał w miejscu, czując niezdecydowaną rękę jeźdźca, wreszcie ruszył kłusem poboczem szosy aż do alei zasłanej opadłymi liśćmi. Cicho tu było i spokojnie. Felek puścił wodze i jechał powoli, nie próbując nawet zapanować nad nagłą falą krwi, która uderzyła mu do skroni. W pewnej chwili ściągnął konia, zawrócił gwałtownie i ruszył pędem do szosy. Już wiedział, że przyjedzie tu jutro, że nie znajdzie w sobie siły, aby przeciwstawić się nagłemu pożądaniu, jakie owładnęło nim bez reszty.

Następnego dnia jechał tą samą drogą, czujnie obserwując klonową aleję, ledwie widoczną wśród mgieł zalegających w dolinie. Drobna mżawka siąpiła bez przerwy, osiadając na końskiej sierści, na płaszczu i wysokich butach jeźdźca trawionego gorączką. Już po raz trzeci przejeżdżał truchtem obok wylotu alei. wypatrując bryczki Jarosza. Znowu znalazł się na wzgórzu i znowu zawrócił konia. Nagle drgnął. Na szosę wytaczał się właśnie niewielki powozik zaprzężony w jedynego konia, jakim dysponował Jarosz. Pojazd skręcił w kierunku Wojnowa i po chwili zniknął mu z oczu. Felek ściągnął konia i klepnął go silnie po mokrej szyi.

— Teraz nasza kolej — zaśpiewało mu w duszy.

Gniadosz skręcił w aleję i ciągnął ostro, roztrącając kopytami opadłe liście. Tuż przed bramą Felek wyprostował się w siodle i rozejrzał dziedzińcu. Nie było nikogo. Zsiadł z konia, zaprowadził go do pustej stajni, a potem ruszył na ganek. Drzwi były otwarte. Wszedł do westybulu i zdjął płaszcz, rozglądając się za wieszakiem. Nagle na schodach ukazała się Jaroszowa w długim niebieskim szlafroku ściągniętym grubym sznurem. Rąbek nocnej koszuli połyskiwał kokieteryjnie przy każdym jej kroku, a grube, zmysłowe usta rozchyliły się lekko.

— Jesteś... — spłynęło z góry do niego — mamy dwie godziny dla siebie.

Wszedł na schody i zawrócił ją z powrotem, ogarniając ramieniem jej jędrną kibić. Przywarła ciasno do niego i stąpali tak razem udo w udo, spoglądając sobie zachłannie w oczy.

— Zmokłeś, biedaku — szeptała, osuszając jego policzki czułymi pocałunkami.

Weszli do sypialni i usiedli na skraju łóżka, z którego nie zdążyło jeszcze ulecieć ciepło jej ciała. Na chwilę przywarli do siebie, a potem Helena odepchnęła go lekko i poczęła rozpinać guziki jego munduru.

—Pośpiesz się — prosiła niecierpliwie — poczekaj, ściągnę ci byty...

Rozebrał się jak mógł najprędzej i wrócił do niej, a potem wtulił głowę między wypukłości jej wysokich piersi. Po chwili poczuł, jak uda jej rozchylają się powoli, aby zaraz zacisnąć się wokół niego w kurczowym spazmie. W pewnej chwili Helena wyśliznęła się spod niego.

— Zostaw mnie już — jęknęła, rozrzucając ramiona. Kilka drgawek przebiegło po jej ciele, oddychała ciężko.

Felek nasunął płat prześcieradła na jej nagie uda i patrzał, jak uspokajała się powoli. Oczy ciągle jeszcze miała przymknięte, a zza rozchylonych warg połyskiwały zdrowe, mocne zęby. Leżeli długo, niemal bez ruchu, wreszcie oczy ich spotkały się znowu i Felek ze zdumieniem spostrzegł figlarne błyski przebiegające po jej szarych źrenicach.

— Dlaczego to zrobiłaś? — zapytał znienacka.

— A ty? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.

— Ja jestem wolny — odparł natychmiast — a ty masz przecież przystojnego męża, dlaczego go zdradziłaś?

— Dopóki nic o tym nie wie, nie zdradziłam go. To sprawa między nami i pod żadnym pozorem nie możemy dopuścić do tego, aby się o tym dowiedział.

— Ale dlaczego to zrobiłaś? — dopytywał się nieustępliwie.

Helena otworzyła oczy i popatrzyła przeciągle na niego.

— Znamy się z Markiem od lat, byliśmy razem w nieszczęściach i radości, chyba nawet częściej w nieszczęściach. Może już przestało mi to wystarczać? A może ty mi się po prostu podobasz?

Włożyła koszulę i otuliła się ponownie szlafrokiem.

— Ubierz się — rozkazała mu cicho — a ja zaparzę herbatę...

Zostawiła go samego. Felek wciągnął buty i zapiął mundur. Przez wysokie okna widać było ołowiane niebo i pojedyncze gałęzie chwiejące się na wietrze. Kilka kawek przepłynęło nad wierzchołkami drzew i znikło we mgle. Zakręcił się po pokoju, a potem zszedł na dół, chcąc odnaleźć Helenę. Zastał ją w kuchni nad elektryczną kuchenką, na której szumiał czajnik z wodą. W pełnym świetle jej twarz jakby poszarzała nieco i drobne fałdki pojawiły się w kącikach ust. Podniosła na niego oczy, w których już nie było figlarnych błysków.

— Zaczekaj w salonie, zaraz przyniosę herbatę.

Usiadł posłusznie przy stoliku, przy którym po raz pierwszy spotkały się ich ręce, i czekał, aż przyjdzie, a potem pił gorący napój drobnymi łykami.

— Nie powinienem zadawać ci takich pytań, Helenko, czy możesz mi to przebaczyć? — zapytał pokornie.

Pogładziła jego dłoń i uśmiechnęła się blado.

— Nie gniewam się...

— Czy spotkamy się jeszcze?

— Odwiedź nas w niedzielę, może potrafię coś wymyślić...

Felek dopił herbatę i pochylił się nad szczupłymi dłońmi gospodyni.

— Bądź zdrowa — wyszeptał, zbierając się do drogi.

Znowu uśmiechnęła się i przysunęła usta do jego ust. Przywarł do nich mocno, aż pociemniało mu w oczach, a potem oderwał się i niemal wybiegł z pokoju. Gdy powrócił do domu, Hilda obrzuciła go badawczym spojrzeniem i wskazała na stół.

— List do ciebie — rzekła, z trudem ukrywając niepokój.

Felek przyjrzał się kopercie i niepomierne zdumienie odbiło się na jego twarzy. Rozerwał kopertę, czytając wielekroć krótki list od Andrzeja, w którym ten powiadamiał go o powrocie.

— Hilda! — wrzasnął radośnie — moi koledzy powrócili z niewoli!

Porwał dziewczynę i zakręcił się z nią po pokoju.

— Jadę do Łodzi! — postanowił nagle i pobiegł do telefonu, aby połączyć się z Lizinem i poprosić o trzy dni okolicznościowego urlopu. Jeszcze tego samego wieczoru znalazł się we wrocławskim pociągu w drodze do Łodzi.

**

Spotkali się w Savoyu w ciasnym pokoiku na czwartym piętrze, który udało się Felkowi wyżebrać w recepcji za kilka paczek papierosów. Tutaj, podobnie jak w Grand Hotelu i w Polonii, zainstalowali się liczni rozbitkowie z Warszawy i zza Buga — ludzie usiłujący wcisnąć się do ekipy organizującej wyższe uczelnie w mieście oraz przedstawiciele środowisk artystycznych. Mieszkało tu także sporo oficerów radzieckich i na korytarzach słychać było często głośne rozmowy, poszukiwania. czasem chóralne śpiewy.

Felek wyciągnął z torby butelkę wódki, chleb, masło i spore pęto suszonej kiełbasy. Przysunął stolik do łóżka, na którym zasiedli wraz z Andrzejem, zostawiając Piotrowi jedyne krzesło z wytartym siedzeniem. Wyciągnęli papierosy i wypełnili pokoik chmurą dymu. Felek podzielił kiełbasę na trzy części i napełnił wódką hotelowe szklanki. Chwilę przyglądali się sobie w milczeniu.

— Zimno tu jakoś — otrząsnął się nagle Andrzej, wyciągając rękę do kaloryfera. — No tak, ledwo letni — mruknął i zaczął zapinać szczelnie guziki marynarki.

— Brakuje węgla — stwierdził melancholijnie Grobelny. — Tu ciągle teraz czegoś brakuje i musicie przywyknąć do tego.

Uśmiechnęli się do siebie i pociągnęli tęgo ze szklanek, a potem przegryźli kiełbasą, aż zachrzęściło im w zębach.

— Dobra — orzekł Andrzej ze znawstwem — prawdziwa wiejska, wędzona jałowcem, skąd wytrzasnąłeś taką kiełbasę, Felek?

— To nasza, folwarczna. Po każdym świniobiciu dla wojska część mięsa przerabiamy na kiełbasy. Normy nie są zbyt surowe, starcza po kawałku także i dla tych. którzy przy tym pracują. Tak samo jest z masłem. Mąkę, mleko i ziemniaki mamy w deputatach, a warzywa i owoce w ogóle nie podlegają rozliczeniu.

— Gdzieś ty wynalazł takie miejsce? — zapytał Piotr z podziwem. — Tutaj zaczynamy już przejadać ostatnie puszki z UNRRA.

— No właśnie — ożywił się Grobelny — machnijcie ręką na propozycje, które wam tu składają, i przyjeżdżajcie do Wojnowa. Piotr mógłby zostać u nas, w majątku, pracownikiem cywilnym na etacie głównego księgowego, a ciebie, Andrzej, przyjęliby z pokłonami w tkalni w Wojnowie, którą się właśnie uruchamia.

— Słyszałem o tej tkalni — zaśmiał się Andrzej — wiem, że poszukują tam pilnie dyrektora technicznego, ale kandydat już się znalazł. To jakiś były podmajstrzy od Eisenbrauna, którego podobno poniewierano przed wojną za komunizm.

— Ty też mógłbyś się zapisać do PPS — mruknął Felek ostrożnie — przecież twój ojciec...

— Mój ojciec? Gdyby wiedział, że zapisuję się do partii, aby zostać dyrektorem, nie chciałby ze mną rozmawiać. A ty, Felek? — zapytał, patrząc uważnie w oczy kolegi — jesteś tu już przecież od kilku miesięcy, awansowałeś...

— W wojsku obowiązują nieco inne kryteria — odparł Grobelny, napełniając ponownie szklanki — nie cieszę się pełnym zaufaniem, przecież przybyłem z Zachodu, poza tym byłem nieostrożny i przyznałem się do uczestnictwa w Związku Oficerów Rezerwy.

— W ZOR? — zdumieli się koledzy — a cóż w tym złego?

— ZOR uznano za sanacyjną organizację. Szczęście, że nie pełniłem tam żadnej funkcji.

Piotr uśmiechnął się do Andrzeja.

— Najlepsza jest czysta karta personalna i krótki życiorys.

— I pozytywny stosunek do rzeczywistości — dodał Felek. W PPR nazywają takich ludzi bezpartyjnymi bolszewikami i chętnie ich widzą, ale nie myślcie, że to tak zostanie. Po pewnym czasie trzeba się będzie jednak określić.

Korytarzem przeciągnęła jakaś większa grupa ludzi. Przez chwilę słychać było skrzypienie podłogi, ktoś kaszlnął głośno, zabrzmiał krótki zduszony śmiech. Koledzy podnieśli szklanki i pociągnęli potężnie. Piotr wtulił się w krzesło. Błogie ciepło rozlało się po całym ciele, a oczy przysłoniła mgła, przez którą widział niewyraźnie poczerwieniałe policzki Grobelnego.

— Do diabła z polityką — mruknął zdegustowany. — Opowiedz, Felek, jak się przedostałeś wtedy do kraju.

Grobelny zapalił papierosa i puścił kilka kółek dymu pod okopcony sufit.

— Pewnie myślicie, że to był wielki wyczyn? — zaśmiał się do własnych wspomnień. — Nic takiego. Po drodze znalazło się więcej takich, których gnało do kraju. Trochę się jechało, trochę szło. Gdzieś koło Magdeburga zagarnęli nas Rosjanie i zebrali w większą grupę. Siedzieliśmy kilka dni w obozie, potem załadowano nas do wagonów i przywieziono do Zielonej Góry. Niektórzy już tam zostali, większość udała się w swoje strony. W połowie maja dotarłem do domu i okazało się, że tego domu już nie ma. Domyślacie się, o czym mówię?

Pokiwali głowami na znak, że zrozumieli i nie zadawali już pytań. Jakieś ciężkie milczenie zaległo między nimi, wreszcie Felek poruszył się i spojrzał kolejno na spoważniałe twarze kolegów.

— Może to i lepiej, że nie każecie mi się spowiadać. Podobno najtrudniej słucha się zwierzeń przyjaciela, bo przecież z góry wiadomo, że w takich sprawach nikt nikomu nie jest w stanie dopomóc. Lepiej opowiedzcie. co działo się w Lemgo?

Sięgnął za siebie do podróżnej torby i wyciągnął kolejną butelkę wódki, ale Piotr przytrzymał jego rękę.

— Zostaw ją, Felek, starczy na dzisiaj — rzekł stanowczo.

Grobelny wstał z łóżka i podniósł słuchawkę telefonu. Coś szczęknęło głucho i umilkło.

— Popsuty — mruknął, odkładając słuchawkę. — Poczekajcie chwilę...

Wyszedł na korytarz w poszukiwaniu dyżurnego pokoju. Jakaś wymalowana blondyna z podkrążonymi oczyma wyszła mu naprzeciw i ujęła poufale pod ramię.

— Szukasz kogoś, chłopaczku? Masz tu może swój numer?

Odsunął ją od siebie i ruszył ramionami.

— Spóźniłaś się, mój pokój jest już, zajęty.

Obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem, była widocznie rozczarowana.

Felek odnalazł dyżurkę, zamówił trzy herbaty i wrócił do kolegów. Po chwili korpulentna pokojowa w białym kitlu przyniosła szklanki i ustawiła je na stoliku. Zapalili znowu i siorbali przez chwilę gorący napój, a potem zaczęli opowiadać, uzupełniając się wzajemnie. Felek słuchał pilnie, paląc bez przerwy. Chwilami zdawało mu się, że żałuje, iż nie przeżywał tego wraz z nimi.

— Ależ to istna Odyseja, tyle że bez czarów — stwierdził wreszcie, sięgając po butelkę. — No i Penelop już nie ma — zaśmiał się głośno, napełniając szklanki..

Spojrzeli na niego zdumieni, a potem śmiali się razem z nim tak długo, aż oczy zaszły im łzami. Było już dobrze po północy, kiedy wstali od stolika i zaczęli się żegnać.

— Przyjedź. Piotruś, do Klonowic — prosił Grobelny, ściskając Borowskiego, który ledwo mógł ustać na nogach, przyjedź, zobacz, a potem zrób jak zechcesz.

— Przyjadę — obiecał Borowski — bądź zdrów, Felek, do zobaczenia.

— Do zobaczenia — odparł, odprowadzając ich do wyjścia i kiwając im ręką tak długo, aż zniknęli wreszcie w wąskim tunelu kiepsko oświetlonej i pustej o tej porze ulicy Traugutta.

II

Wyskoczył z przepełnionego tramwaju i ruszył ostrym spurtem przez plac dworcowy w stronę baraku, w którym mieściły się kasy biletowe. Wprawdzie pociąg do Wrocławia odjechać miał za godzinę, ale Piotr dobrze wiedział, że jego szansę na siedzące miejsce w wagonie są już raczej bardzo niewielkie. Dopadł do baraku i utknął w długiej kolejce oczekujących na bilety. Świeży śnieg przyprószył kamienne płyty, przywierając do butów dziesiątków ludzi, przytupujących dla rozgrzewki. Zaświeciło niskie grudniowe stonce, aż dachu zaczęły spadać krople brudnej wody. Piotr patrzał wściekły na długi rząd tęgich kobiet stojących przed nim, opatulonych w chustki i obwiązanych szalami, na ich brudne kapce i półkożuszki ściągnięte rzemiennymi pasami.

„Szabrowniczki i handlary" — pomyślał ze złością.

Nadjechał tramwaj i po chwili za plecami Borowskiego ustawiła się kolejna grupa podróżnych.

„No, jeśli i ci mają nadzieję..." — pomyślał nie bez satysfakcji, że znaleźli się ludzie, którzy przybyli tutaj później od niego. Dopiero na peronie pozbył się resztek złudzeń. Grupki podróżnych miotały się wokoło, daremnie próbując dostać się do wypełnionych szczelnie wagonów. Nie dołączył do żadnej z nich, przyglądając się z tępą rezygnacją tym zabiegom, aż wreszcie uwagę jego zwróciło kilku młodych mężczyzn, lokujących się właśnie na zderzakach między wagonami. Przyglądał się z zainteresowaniem, jak wypełniają pustą przestrzeń między żelaznymi bolcami, jak moszczą sobie siedzenia i lokują ciasno obok siebie, otulając się kocami, na których osiadła wkrótce biała czapa mokrego śniegu. Piotr zawahał się. Najrozsądniej byłoby zrezygnować i zawrócić, ale widok ludzi na zderzakach zaczął działać na niego podniecająco, jak zapowiedź wielkiej przygody. W pewnej chwili dostrzegł lukę na jednym ze zderzaków, jakiś młody człowiek kiwnął zachęcająco i Piotr przycupnął na miękkim tobołku, chowając głowę pod rozpostarty koc. Pociąg ruszył wreszcie i posuwał się wolno wśród zimowych pól, podnosząc z ziemi co chwila drobiny śnieżnego pyłu pomieszane z dymem. Piotr uczul wkrótce, że chłód zaczyna przenikać przez jego niemiecką jesionkę podszytą wiatrem, że grabieją mu ręce i kostnieją palce u nóg. Dopiero w Sieradzu kilka osób wysiadło z wagonu i jadący dotąd na stopniach i zderzakach wcisnęli się natychmiast na opróżnione miejsca. Rozkoszne ciepło owładnęło przemarzniętymi ludźmi. Piotr stał w ciżbie wsparty o ścianę korytarza i wytrząsał z siebie resztki zimna, które ustępowało powoli z jego pleców i nóg. Dopiero teraz poczuł straszliwy zaduch, unoszący się z zimowego odzienia otaczających go ludzi, z tobołków zalegających podłogę wagonu i z rozczochranych babskich włosów, wymykających się niesfornie spod grubych chustek. Pociąg postukiwał miarowo albo wystawał długo na stacjach, skąd dobiegały pokrzykiwania kolejarzy i tupot nóg licznych podróżnych, usiłujących dostać się do wagonów. Gdzieś za Ostrowem postoje zaczęły powtarzać się coraz częściej. Wczesny zimowy zmrok pogrążał już w cieniu pasma lasów i przycupnięte wśród pól sadyby ludzkie, między którymi gdzieniegdzie pobłyskiwały skąpo oświetlone okna. Zmęczenie zaczęło ogarniać podróżnych. Piotr poczuł, jak wspierające go barki sąsiadów osuwają się powoli i jak ta cała ława ludzi ściśniętych na korytarzu zaczyna przysiadać, szukając gorączkowo miejsca dla swoich obolałych nóg. Osunął się wraz z nimi, czując na sobie podniszczone „oficerki", zza których połyskiwały wypukłe kolana, obciągnięte jedwabnymi pończochami. Nie protestował, daremnie usiłując zajrzeć w oczy właścicielce kształtnych nóg, obutych w „oficerki", wreszcie zaczął drzemać, kołysany stukotem kół. W pewnej chwili poczuł, że ktoś wspiera się ciężko na jego ramieniu, usiłując powstać z miejsca.

— Wrocław się zbliża — szepnęła mu do ucha nieznajoma sąsiadka, zdejmując „oficerki" z jego nóg. Przetarł oczy i powstał także.

— Pan do Wrocławia czy dalej? — zapytała sąsiadka, przyglądając się z uwagą Piotrowi.

— Jadę do Wojnowa.

— Do Woj nowa? Bez bagażu? — zainteresowała się nagle. — Co pan tam będzie robić w tym Wojnowie, przecież to jedna kupa gruzu — dodała, taksując go uważnie przez szparki oczu, ledwo widoczne spod kolorowej chusteczki zawiązanej pod brodą.

— Nie wiem — odparł, znowu próbując zajrzeć jej w oczy — rozejrzę się...

— Nie ma tam czego oglądać — zaśmiała się gardłowo — niech pan się lepiej przyłączy do nas. My także wysiadamy w Wojnowie. PUR prowadzi tam dom noclegowy, można się w nim przespać, a potem dalej w drogę, aż pod granicę. Bliżej nie ma już po co, osadników coraz więcej, milicja, wojsko... — mówiła, nie przestając mu się przyglądać.

Słuchał z zainteresowaniem tych wywodów. Zrozumiał, że wzięła go za początkującego szabrownika i radaby przyciągnąć do kompanii.

— Pan pierwszy raz w tamtą stronę? — spytała po chwili.

— Pierwszy...

— Spóźnił się pan. Trzeba było zaczynać latem, a nie zimą.

— Niedawno powróciłem z niewoli.

— Ach tak — ożywiła się nagle — więc ma pan z pewnością niemieckie marki.

— A gdybym miał, to co?

— Od Niemców za marki można jeszcze nabyć to i owo. Oni za złotówki nie sprzedają.

Pociąg zwolnił nagle i stanął przed niewielką stacyjką okoloną potrzaskanymi drzewami. Stłoczeni podróżni zakołysali się i ruszyli do drzwi. Nie wiadomo kiedy Piotr znalazł się na peronie. W przejściu kłębili się ludzie, wypychając swoje tobołki, niektórzy próbowali wydostać się przez okna. Nie rozumiał powodów tego pośpiechu, ale porwał walizkę i pomógł wysiąść swojej sąsiadce w oficerskich butach, gnając za nią co sił przez niewielki placyk do tramwaju czekającego przed dworcem.

— Zdążyliśmy — rzekła zdyszana — tutaj tramwaje jeżdżą rzadko, a pan wie, jak to jest: kto pierwszy ten lepszy.

— Nie wiedziałem, że trzeba wysiąść na tej stacyjce — odpowiedział, przyglądając się ludziom wypełniającym tramwaj.

— Ano trzeba. Podobno mosty kolejowe są zniszczone i dlatego ta przesiadka.

Tramwaj ruszył ulicami oczyszczonymi z gruzu i po chwili wtoczył się na most Grunwaldzki, na którym świeciły z rzadka uliczne latarnie. Łukowate przęsła mostu ostro rysowały się w świetle nadjeżdżającego tramwaju, a potem ginęły w mroku wypełniającym rozległe ruiny zniszczonego miasta.

„»Breslau ist tod« — przypomniał sobie słowa komunikatu, obwieszczającego kapitulację miasta. — Może to i lepiej — pomyślał nagle. — Jeśli na tych gruzach wyrośnie polski Wrocław, któż będzie mógł kwestionować nasze prawa do niego..."

Tramwaj zjeżdżał powoli z wiaduktu, mijając olbrzymi kompleks budynków Wojewódzkiej Rady Narodowej, a potem zagłębił się znowu w tunele ulic, przy których sterczały wypalone kikuty kamienic.

— Fascynujące — mruknął półgłosem, przypominając sobie słowa Rychtera podczas wspólnej wędrówki po ulicach Emmerich.

— Co proszę? — odezwała się nagle przygodna towarzyszka podróży.

— Nic, nic —odrzekł powoli. — To miasto przypomina mi zakutego w żelazo Krzyżaka, powalonego na grunwaldzkim polu. To dobrze, że tak właśnie nazwano ten most.

— Panie — kobieta pokręciła głową — ale kto będzie chciał mieszkać w tych ruinach? Przyjechało tu trochę ludzi ze Lwowa i żyje z tego, co wyciągnie z piwnic. Tutaj — dodała z ożywieniem — na bazarach znajdzie pan wszystko, ale na jak długo może tego wystarczyć?

Uśmiechnął się i znowu wpatrywał poprzez mrok w mijane ulice i place.

„Okrutne prawa rządzą na rubieżach Słowiańszczyzny" — pomyślał, przypominając sobie ruiny Szczecina, Gdańska, Gorzowa i Kołobrzegu. „Ci, którzy przychodzili tutaj z zachodu albo wycinali w pień mieszkańców tych ziem, albo pozbawiali ich praw do języka i kultury, a gdy sami zostali zwyciężeni, uchodzili stąd, zostawiając za sobą spaloną ziemię. Czy ta nowa granica rozwiąże wreszcie problemy narosłe tutaj od wieków i któż, jak nie robotnicy po obu stronach Odry i Nysy, zdolny jest zapewnić wreszcie pokój tym ziemiom?"

Raptem przypomniał sobie strofę wiersza pisanego w Augustdorfie w dniu ogłoszenia kapitulacji Francji:

Ja jestem wolny z wolnych i lotu nie zniżę,

Choćbym w nędzy umierał, parias zapomniany.

Ale druhem mi będą błyskawice chyże

I bezmiar moich światów, myślą czarowany.

Ja, gdy miejsca zabraknie na ziemi skradzionej,

Pójdę, pijany bólem, z głową podniesioną

I w łun krwawym odblasku, w pożodze czerwonej

Dumę swoją poniosę, z więzów wyzwoloną...

„Spóźniłem się — pomyślał, powtarzając bezgłośnie własne słowa napisane kiedyś w rozpaczy — kiedy szturmowano tę skradzioną ziemię, nie było mnie tutaj..."

Znowu powiódł wzrokiem po wypalonych murach i wyludnionych ulicach. — Kto wie — mówił do siebie, ledwo poruszając wargami — czy wysiłek ludzi, którzy przyjdą tutaj, odbudują ruiny i obsieją pola, nie będzie większy od wysiłków tych, którzy wyzwalali te ziemie?

Zrobiło mu się jakby weselej na duszy. Teraz, podczas, wieczornej jazdy ulicami zniszczonego Wrocławia, zaczął pojmować lepiej sens swego powrotu do kraju i oceniać własne możliwości w ogromnej pracy, która czekała jego naród.

— Panie, wysiadamy! — wyrwał go z zadumy głos przygodnej towarzyszki podróży.

Podniósł posłusznie jej walizkę i poszedł za mą przez plac dworcowy pod łukowate sklepienia peronów oczyszczonych z rozbitego szkła. Olbrzymi dworzec Centralny zionął chłodem wciskającym się zewsząd przez pokaleczone wrota i okna, w których brakujące szyby zastąpiono płatami dykty. Tupot nóg dziesiątków ludzi niósł się echem po pustych halach. W pewnej chwili Piotr zobaczył, że jego towarzyszka jeszcze bardziej przyśpieszyła kroku, przyzywając go do siebie energicznymi gestami.

— Pociąg do Legnicy! — krzyczała, pokazując mu kilka starych wagonów, wciśniętych między betonowe pasma torowisk.

— Jak to do Legnicy? — zdumiał się Piotr, z trudem dotrzymując jej kroku.

— Tu się nie wybiera — zaśmiała się głośno, — i wsiada w to, co jest. Z Legnicy już niedaleko do Wojnowa.

Wzruszył ramionami i wszedł za nią do przedziału, w którym znaleźli wolne miejsca.

— Znowu sukinsyny wybili szyby — rzekła, sadowiąc się na ławce przyprószonej śniegiem. — Na tej linii trzeba się mieć na baczności przed bandziorami. Przychodzą nocą do przedziałów i wyrzucają bagaże przez okno, a jak się okno zatnie, to wybijają szybę.

Piotr słyszał coś niecoś o niezwykłych przygodach ludzi podróżujących po Ziemiach Odzyskanych, ale bezpośrednia konfrontacja tych opowieści z rzeczywistością nie nastrajała optymistycznie. Postawił kołnierz paletka, skulił się i próbował drzemać, reagując czujnie na każdy odgłos dochodzący z wagonu. Późną nocą zajechali do Legnicy i rozsiedli się na kamiennej posadzce w oczekiwaniu na pociąg do Wojnowa. Wokół nich siedzieli kręgiem podróżni, przyciskający swój dobytek. Kilka podejrzanych typów w wojskowych szynelach bez dystynkcji kręciło się po sali, lawirując zręcznie między siedzącymi, którzy obserwowali czujnie te manewry. Od czasu do czasu w różnych miejscach dworca zrywały się głośne okrzyki, padały przekleństwa obrabowanych. W pewnej chwili do hali wmaszerował radziecki patrol wojskowy i podejrzane typy ulotniły się błyskawicznie. Około południa podstawiono kilka towarowych wagonów, mających zabrać podróżnych do Wojnowa. Z trudem ulokowali się w jednym z nich. Podróżnych przybywało coraz więcej. Kiedy dojechali do Węglińca, ludzie w wagonie stali stłoczeni ciasno, z trudem utrzymując się na obolałych nogach. Piotr stał okrakiem nad walizą i podtrzymywał jej właścicielkę, która bez żenady tuliła się do niego. Nie wyglądała na zmęczoną. Zaczęło się ściemniać i Piotr z trudem dostrzegał jej lekko zadarty nosek i długie rzęsy, spoza których połyskiwały ciemne, niemal brązowe oczy.

— Ciężko ci? — wyszeptała poufale, ściągając chustkę z głowy i muskając czarnymi kędziorami jego zmarznięte policzki.

Próbował cofnąć się nieco, ale barczysty mężczyzna, stojący tuż za nim, nawet nie drgnął. Nagle Piotr poczuł zręczne palce, rozpinające guziki jego spodni i pieszczotliwy uścisk, od którego krew napłynęła mu do skroni.

— Przestań — mruknął, pochylając się gwałtownie, aby zajrzeć w przymrużone oczy, w których latały niespokojne błyski. Zwolniła uścisk i wsparła się mocniej o niego.

— Podobasz mi się, gdybyś został ze mną, nie musiałbyś jeździć na szaber. Mógłbyś żyć u mnie jak książę.

— Wolę żyć jak zwykły człowiek. Jak ci na imię,?

— Maryla.

— Nic jeszcze nie wiesz o mnie, a już ofiarujesz mi wszystko, co masz. Czy to aby nie za prędko?

— Takie teraz czasy, a ja lubię ryzyko — odparła, posyłając mu uśmiech pełen zaufania i nadziei.

Pociąg wtoczył się na stację w Wojnowie, cudem ocalałą od zniszczenia. Kilka lamp oświetlało skąpo plac dworcowy i szeroką ulicę, prowadzącą do miasta. Podróżni szli ławą, brnąc w świeżo spadłym śniegu do pobliskiej szkoły, zamienionej na dom noclegowy PUR-u. Piotr oddał walizę i stanął w kolejce do rejestracji. Dopiero teraz poczuł ogromne zmęczenie. Chciwie wypił kubek zbożowej kawy w stołówce i poszedł do izby zastawionej pryczami. Kilku mężczyzn leżało już na wyślizganych dechach, przyglądając się uważnie każdemu, wchodzącemu na salę. Piotr usiadł na skraju pryczy, ściągnął buty i ustawił je na podłodze.

— Weź buty pod głowę, frajerze, jeśli nie chcesz zostać boso — mruknął jakiś starszy mężczyzna, przewracając się na drugi bok.

Posłuchał go skwapliwie, zdjął palto, owinął nim swoją torbę podróżną, wsunął w środek buty oraz czapkę i podłożył to wszystko pod głowę, otulając nogi wymiętym kocem, jaki otrzymał podczas rejestracji. Przez chwilę słyszał jeszcze postękiwania sąsiadów i rozmowy prowadzone półgłosem, a potem zasnął jak kamień. W izbie panował jeszcze mrok, kiedy obudzili go sąsiedzi, zbierający się pośpiesznie przed budynkiem. Siadł na skraju pryczy, obmacując obolałe kości, a potem położył się znowu. Nagle do opustoszałej izby wtargnęła Maryla i zaczęła bezceremonialnie ściągać go z pryczy.

— Wstawaj! Trafiła się nam ciężarówka do Sulikowa. Pośpiesz się!

Piotr usiadł i ujął mocno jej ręce.

— Nie pojadę z wami, zostanę tutaj, w Wojnowie —rzekł dobitnie.

— Oszalałeś? — wykrztusiła przerażona. — Wojnów to umarłe miasto, niczego tu już nie znajdziesz.

— Nie przyjechałem tu na szaber, moja mała.

Patrzyła na niego jak na wariata. W pewnej chwili oczy jej błysnęły gniewem.

— Dlaczego żartowałeś sobie ze mnie? — zapytała, wyrywając się z jego rąk.

— Więc ty naprawdę myślałaś, że można mnie kupić?

Z ulicy odezwał się klakson. Energiczna kobietka poderwała się z miejsca, jeszcze raz spojrzała gniewnie na Piotra i wybiegła z izby. Borowski chwilę siedział bez ruchu, łowiąc uchem odgłosy odjeżdżającego samochodu, a potem ponownie ułożył się na pryczy i próbował zasnąć. W opustoszałej izbie zaległa cisza. Piotr poczuł się nagle jak rozbitek porzucony na nieznanym lądzie. Dotrwał tak do świtu, przewracając się z boku na bok na wyślizganych deskach.

Okazało się wkrótce, że sporo ludzi pozostało jednak w budynku. W umywalni i stołówce kręcili się mężczyźni w różnym wieku, ubrani w chłopskie półkożuszki lub wytarte mundury wojskowe, a z izb, znajdujących się na piętrach, dobiegały głosy kobiet i ściszony płacz dziecka.

„Osadnicy" — pomyślał, przysuwając się z kubkiem zbożowej kawy do grupki mężczyzn, którzy obsiedli długi stół obity ceratą. Większość z nich szykowała się do starostwa, gdzie mieli otrzymać zezwolenie na objęcie gospodarstw poniemieckich, byli jednak i tacy, którzy szukali tutaj sklepów, warsztatów rzemieślniczych albo pracy w fabryce. Piotr dopił swoją kawę i postanowił rozejrzeć się po mieście. W zimowym słońcu dojrzał natychmiast dwie kwadratowe wieże poszczerbione pociskami i czerwone mury kościoła, którego dach zawalił się. Tuż za wieżami widać było krótką uliczkę, zamkniętą kamiennymi wykuszami. Zwały gruzu zalegały z obu stron chodników. Piotr spojrzał w górę i dostrzegł kilka przybrudzonych białych płacht, zwisających smętnie z okien położonych na górnych piętrach kamieniczek, które ocalały z pogromu. Szedł przed siebie, daremnie wypatrując ludzi, dopiero na rynku uprzątniętym już z gruzu napotkał rząd straganów, za którymi rozsiadły się nieśmiertelne polskie przekupki w watowanych jubkach, z policzkami poczerwieniałymi od mrozu, sprzedające białe serki, śmietanę, jaja. Uśmiechnął się do nich przyjaźnie, jak do kogoś bliskiego.

Za rynkiem ulice schodziły w dół, a na ich krańcach pojawiły się podmiejskie domki w ogródkach otoczonych parkanami. Nad niektórymi z nich powiewały już biało-czerwone chorągwie. Piotr szedł powoli, rozglądając się ciekawie. Uliczka kończyła się nad rozległym parowem, którym płynęła rzeka, wijąca się ciemną smugą wśród brzegów zasypanych śniegiem. Zawrócił stamtąd i skręcił w pierwszą napotkaną ulicę, biegnącą równolegle do rzeki. U jej wylotu czerniały mury dużej fabryki, rozdartej w wielu miejscach bombami i niemal całkowicie pozbawionej dachu. Kilka potrzaskanych maszyn wyciągało powyginane kikuty żelaznych ramion poprzez wyrwy w murze wybite pociskami. Bramę wjazdową rozbiły i rozjeździły czołgi. Wrak jednego z nich z pogruchotaną lufą armatnią stał jeszcze smętnie pod murem, jak niemy świadek zaciekłych walk toczonych tutaj przed rokiem. Piotr zawrócił w stronę miasta i szedł drogą, na której jeszcze nikt tego dnia nie zostawił swoich śladów na śniegu. Znowu znalazł się wśród potrzaskanych zabudowań i znowu zobaczył białe płachty zwisające z dachów, świadczące o tym, że mieszkali tu Niemcy. Szedł leniwie, wypatrując ludzi, aż wreszcie dostrzegł kobietę rozwieszającą pościel na sznurach przeciągniętych między dwoma drzewami. Kobieta zobaczyła go także i znieruchomiała, pilnie obserwując obcego. Piotr przechylił się przez sztachety.

— Którędy do rynku? — zapytał po niemiecku.

Kobieta powiesiła poduszkę i podeszła bliżej.

— Niech pan skręci w pierwszą ulicę w prawo — odpowiedziała, wskazując kierunek ręką. — I niech pan będzie ostrożny— dodała nieoczekiwanie — tam są teraz sami Polacy.

— Tak, tak, wiem o tym — mruknął zaskoczony.

— Czy nie jest pan głodny, nie potrzebuje pan pomocy? — zapytała, podchodząc do furtki.

Uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. „Wzięła mnie za Niemca, który przekrada się do swoich" — pomyślał, nie przestając się uśmiechać.

— Dziękuję, dam sobie radę — rzekł głośno, odrywając się od płotu.

Skręcił w uliczkę i znalazł się raptem na tyłach gotyckiego kościoła z uszkodzoną wieżą, ale całym dachem i oknami, których witraże połyskiwały w słońcu. Jakaś babinka, idąca przed nim, doprowadziła go do kościelnej furtki. Piotr zatrzymał się przed tablicą ze świeżo naklejoną klepsydrą, informującą o śmierci najukochańszej matki, babci i prababci, która przeżyła 83 lata. W głębi ulicy zaturkotały dwie bryczki i zajechały przed kościół. Gromadka ludzi ubranych odświętnie towarzyszyła młodej kobiecie, która niosła w poduszce przewiązanej wstążką dziecko do chrztu. Zadźwięczała kościelna sygnaturka.

„Znamienne — pomyślał Borowski, ustępując miejsca idącym — pogrzeb i chrzciny, a więc znowu Polacy rodzą się i umierają w Wojnowie..."

Bez trudu odnalazł ulicę prowadzącą do PUR-u, z którego tymczasem wyniosła się już większość jego mieszkańców. Zadzwonił do Klonowic i po godzinie znalazł się w bryczce zaprzęgniętej w dwa tęgie kasztany, biegnące truchtem po szosie przysypanej śniegiem. Wjechali na wzgórze. Piotr ujrzał aleję, ginącą wśród zabudowań i drzew starego parku.

— To tu? — zapytał, przypatrując się niebieskiej smudze dymu unoszącej się nad zabudowaniami.

.— To Klonowice Dolne — odparł Felek, próbując opanować nagły skurcz przebiegający mu po twarzy. — Administratora przed tygodniem zdjęła bezpieka. Jakieś akowskie sprawy ciągnęły się za nim; sądził, że go tu nie znajdą.

— Znałeś go?

— Jakżeby nie, to sąsiad. Mieszkał tu z żoną i kuzynką. One zaraz po aresztowaniu wyjechały do rodziny i nawet nie pożegnały się ze mną — rzekł głucho, wpatrując się w mijaną aleję, po której biegł odciśnięty na śniegu ślad jakiegoś pojazdu.

Piotr nie pytał więcej. Rozglądał się w milczeniu po zaśnieżonych polach, zamkniętych z lewej strony szosy smugą lasu, a z prawej rzędem zabudowań chłopskich, schowanych wśród sadów.

Hilda przyjęła ich kawą ze śmietanką i drożdżowym plackiem z konfiturami. Piotr kilkakrotnie przechwycił spojrzenia, które wymieniała z Felkiem, i w mig zorientował się w sytuacji, ale nie okazał zdziwienia. Wywiązała się przedziwna rozmowa, w której dziewczyna koniecznie usiłowała mówić po polsku, a obaj koledzy wśród wybuchów śmiechu poprawiali jej wymowę. Po śniadaniu obejrzeli pozostałe pokoje na piętrze i Piotr, ku zdumieniu Grobelnego, zainteresował się dwoma obszernymi komnatami, połączonymi ze sobą wspólnymi drzwiami.

— Na co ci takie landary? — zapytał.

— Wkrótce będzie nas dwoje — odparł Piotr — więc jeśli tu zostanę…

— Rozumiem — domyślił się Felek — ale dlaczego nie opowiedziałeś mi o niej?

— Ty także nie byłeś skłonny do zwierzeń. Z Anią poznaliśmy się w Emmerich — rzekł, zaglądając w szparę za kunsztownie zdobionym piecem. — Coś tam schowano — oznajmił po chwili — czyżbyście nie sprawdzali tych pomieszczeń?

Wsunął rękę w szparę i wyciągnął spory obraz oprawiony w jesionową ramę. Zza szyby błysnęła Murillowska „Madonna z Dzieciątkiem".

— Litografia — mruknął zawiedziony, podając obraz Felkowi.

— Dlatego pozostała — odparł Grobelny. — Z cennych rzeczy zastałem tutaj jedynie bibliotekę, kilka porcelanowych bibelotów no i kupę starych mebli na strychu. Chodźmy tam, przecież trzeba jakoś umeblować te landary.

Istotnie, po dłuższych poszukiwaniach udało im się skompletować wyposażenie stołowego pokoju i sypialni oraz wynaleźć kilka przedmiotów kuchennych. Meble były ciężkie, solidnie wykonane, ale ze śladami zadrapań i obtłuczeń. Felek przyglądał się im w milczeniu, wreszcie wzrok jego padł na metalowe łóżeczko dziecinne stojące w kącie.

— Weź i to — rzekł z uśmiechem — powinno się przydać.

Sprowadził jeńców i kazał im rozstawić wybrane przedmioty. Po godzinie Piotr ze zdumieniem poczuł się właścicielem dwóch umeblowanych pokoi i przytulił się do wysokiego pieca, w którym buzowały brzozowe szczapy.

Przez kilka następnych dni jeździł do Wojnowa i załatwiał sprawy związane z zaangażowaniem go do pracy w majątku, a potem odwiedzał magazyny PUR-u, w których wyposażono go w pościel, zastawę stołową i różne przedmioty kuchenne należne osadnikom. Nareszcie mógł przystąpić do pracy. Spędzali teraz z Felkiem długie godziny nad planami zagospodarowania majątku, ustalali wielkości upraw, wyliczali niezbędne ilości nasion i nawozów, penetrowali magazyny, w których gromadzone były unrowskie dostawy, i wyszukiwali znane im odmiany warzyw. Piotr przejął ponadto wszystkie czynności biurowe i ze zdumieniem spostrzegł, jak dalece pochłonęły go nowe zadania i obowiązki. Stara przyjaźń z Felkiem jakby pogłębiła się jeszcze i nabrała nowych blasków. W pogodne dni zimowe dosiadali koni, przemierzając wielokroć rozległe pola powierzonego im majątku. Piotr uwielbiał te przejażdżki, po których wracali strzemię w strzemię w kłębach pary końskiej, z policzkami wysmaganymi mroźnym wiatrem, z igiełkami szronu na brwiach.

Po miesiącu otrzymał, a raczej wypłacił sobie pierwsze pobory. Suma była bardzo skromna i stanowiła gotówkowe uzupełnienie faktycznych należności, wyrażonych deputatami w naturze. Piotr wszedł w układ z Klimiukiem, który spieniężał jego deputaty w sobie tylko wiadomy sposób, ale płacił nieźle i szybko. Pod koniec miesiąca zabierał swoje oszczędności i z walizką pełną masła, sera i wędlin jechał do Łodzi. Dopiero tutaj odczuwał inność swojej sytuacji i z politowaniem przyglądał się gromadkom wynędzniałych ludzi śpieszących do pracy, wystających w kolejkach przed sklepami, kulących się z zimna. W domu ciągle jeszcze czynne były żelazne gnomy wymyślone w czasie okupacji, w których spalano z nabożeństwem niewielkie przydziały węgla.

Wczesnym popołudniem jechał na Główną Pocztę po Anię, którą zatrudniono tam w charakterze „panienki z międzymiastowej". Piotr zabierał dziewczynę do Savoyu na obiad, a potem do jednego z teatrów, w których występowały wówczas niemal wszystkie gwiazdy scen polskich. W wypełnionej po brzegi widowni siedzieli wsparci o siebie, ze splecionymi ciasno palcami, zapatrzeni i zasłuchani w to, co się działo na scenie, i w to, co się działo w nich samych. Po spektaklu Piotr odwoził dziewczynę do domu, całował w pośpiechu jej pełne usta i oczy okryte długimi rzęsami, a potem błąkał się po wyludnionych ulicach, pokonując wzburzenie towarzyszące każdemu ich spotkaniu i każdemu rozstaniu.

Podczas jednego z takich spotkań postanowili się pobrać. Piotr przedłużył o trzy dni pobyt w Łodzi, pozałatwiał formalności, a po miesiącu przyjechał na ślub, aby już wkrótce powrócić we dwoje do Klonowic. Był początek czerwca i majątek tętnił życiem. Każdego ranka kilkadziesiąt Niemek przychodziło ze wsi do prac pielęgnacyjnych na polach obsadzonych warzywami, jeńcy kosili trawę na łąkach i wypasali folwarczne bydło. Niemal codziennie zajeżdżały wojskowe ciężarówki po prowiant dla kasyna, a wieczorem Felek zasiadał do pianina i z trudem wystukiwał popularne melodie. Próby nawiązania bliższego kontaktu między Anią i Hildą raczej zawiodły. Felek coraz częściej wyjeżdżał do Wojnowa, pozostając tam na noc. Któregoś dnia przyjechał około południa, wszedł spiesznie do biura i podał Piotrowi jakieś pismo.

— Przeczytaj to — rzekł dziwnie zmienionym głosem. Piotr przebiegł wzrokiem zapisaną stronicę. W piśmie zawarta była decyzja dowództwa brygady WOP o przekazaniu majątku na potrzeby osadnictwa wojskowego. Były tam także odręczne dyspozycje Lizina o obowiązku pomocy dla mierniczych, którzy dokonają pomiarów, oraz o stworzeniu rezerw zboża, ziemniaków, bydła, trzody chlewnej i koni dla przyszłych osadników.

Piotr poczuł suchość w gardle. Odłożył pismo i przeszedł kilka razy od biurka do drzwi. Jego wzrok ślizgał się po grzbietach książek ułożonych starannie na półkach, wybiegał na dziedziniec, po którym toczyły się właśnie drabiniaste wozy załadowane sianem, i wreszcie zatrzymał na strapionej twarzy kolegi.

— No cóż — rzekł, próbując się uśmiechnąć — odysei ciąg dalszy... Tylko dlaczego w piśmie nie ma żadnej wzmianki o nas, czyżbyś rozmawiał na ten temat z Lizinem?

— Rozmawiałem. Kazał ciebie i Klimiuków zapewnić, że powinniście zostać do końca, że zachowujecie prawo do trzymiesięcznej odprawy. a nawet zadeklarował pomoc w uzyskaniu odpowiedniej pracy.

— A co z tobą, Felek?

Grobelny wzruszył ramionami.

— Niewiele będę miał do powiedzenia, przeniesienie służbowe i kropka.

Zaległo kłopotliwe milczenie, wreszcie Piotr złożył papiery do szuflady, zamknął ją na klucz i ruszył do wyjścia.

— Wybacz, Felek, ale muszę porozmawiać z Anią.

— Nie masz do mnie żalu? To przecież ja namówiłem was do przyjazdu tutaj.

— Nie ma o czym mówić, wiemy, że chciałeś jak najlepiej.

— Powrócisz do Łodzi?

— Nie wiem. Rozejrzę się. Powrót do Łodzi dzisiaj byłby przyznaniem się do klęski, a ja chciałbym tam powrócić jako ktoś, z kim należy się liczyć.

Wbrew obawom Ania przyjęła nowinę nadspodziewanie spokojnie.

— Nie ma czego żałować — orzekła krótko.— Szczerze mówiąc czuję się tutaj, jakbym nadal przebywała wśród Niemców, no i ta wieś...

— Nie lubisz wsi? — zapytał zdumiony.

— Lubię, ale nie chciałabym zostać tutaj na stałe.

Zapowiedź parcelacji majątku spowodowała nieoczekiwany przypływ energii u Klimiuków. Obrotny rządca wynotował natychmiast z zapisów księgowych stany magazynowe zbóż i pasz, a potem zatrudnił w spichrzu prawie wszystkich jeńców, każąc im przeważać zgromadzone zapasy. Kilka dni później załadował wóz worami zboża i wywiózł je do młyna. Innym razem Piotr ze zdumieniem stwierdził, że w boksach, w których hodowano świnie, stanowiące własność pracowników majątku, zamiast niewielkich warchlaków pojawiły się dorodne wieprze. Piotr zaniepokoił się tą zamianą, odszukał rządcę i zaciągnął do chlewni.

— Co to ma znaczyć, panie Klimiuk? — zapytał ostro.

Rządca podrapał laską grzbiet wieprza, który zarechotał przyjaźnie.

— Czego pan chce bronić? — odparł niechętnie. — Tu i tak wszystko pójdzie na marne.

— Jak to na marne? — zdziwił się Piotr.

— Pan ich nie zna. Przyjdą, wyprzedadzą wszystko, co się da, i uciekną do miast. Oni boją się kołchozów — dodał wyjaśniająco.

W ciągli kilku następnych dni w oborach pojawiły się liche krowiny przyprowadzone ze wsi i zajęły miejsce najpiękniejszych „holenderek" z folwarcznego stada. Felek nie reagował na wyczyny Klimiuka. Jakoś dziwnie przygasł i zamknął się w sobie. Pewnego razu wyciągnął listę zatrudnionych Niemek i poszedł z nią do swego pokoju. Po godzinie Piotr ujrzał go na schodach wraz z Hildą, ocierającą sobie ukradkiem oczy. Dziewczyna wybiegła na ganek i zniknęła za murem, a Felek wszedł do biura i przekazał listę Piotrowi.

— Zaczęła się akcja wysiedleńcza — wyjaśnił. —Przepisz te nazwiska, przy których są krzyżyki, a ja sporządzę wniosek reklamacyjny. Lizin obiecał mi, że trzydzieści Niemek wraz z rodzinami pozostanie do pracy przy zbiorze warzyw.

— To dlatego Hilda płakała? — zapytał Piotr, siadając przy stoliku ze sfatygowanym remingtonem.

— Tak, powiedziała, że nie zostanie tu sama.

Dni biegły teraz szybko, przynosząc kolejne niespodzianki. Któregoś dnia Ania wróciła z Wojnowa z dziwnie skupioną twarzą i oświadczyła, że została przyjęta do pracy w urzędzie pocztowym, a ponieważ obowiązuje tam praca dwuzmianowa, otrzymała także mieszkanie, aby nie musiała wracać wieczorami do Klonowic. Piotr poderwał się z fotela i pochylił nad dziewczyną, nie usiłując nawet ukryć wzburzenia.

— Jak mogłaś, Aniu? — wykrztusił wreszcie — jak mogłaś?

— Nie złość się — odrzekła miękko, usiłując pogłaskać jego rękę — musiałam. Za miesiąc, jak pogrubieję, może nie chcieliby mnie przyjąć.

Piotr pojął nagle, o co chodzi. Gniew uleciał z jego twarzy i ustąpił miejsca radości i zakłopotaniu zarazem.

— I dopiero teraz mówisz mi o tym?

— Nie chciałam ci mówić, zanim się nie upewniłam, że to prawda... Uniósł ją i ułożył na łóżku, a potem przytulił głowę do jej łona i nasłuchiwał.

— Ach ty wariacie, przecież to jeszcze nie czas — powiedziała ze śmiechem, przegarniając jego włosy.

— Jak będziesz nocowała sama w tym Wojnowie? — zainteresował się nagle. — Są tam przynajmniej jakieś sprzęty?

— Niewiele. Kuchenka gazowa, łóżko, stół, kilka krzeseł...

— Zabierzemy stąd wszystko, co ci będzie potrzebne. Rano możesz jeździć z Hansem jego furgonetką z mlekiem, powiem mu także, aby czekał na ciebie z końmi, aż skończysz pracę.

Następnego dnia pojechali oboje do Wojnowa. Mieszkanie Ani mieściło się na pierwszym piętrze w jednym z domów na osiedlu zbudowanym tuż przed wojną. Domy były bliźniacze, ze stromymi dachami krytymi dachówką, z łazienkami w piwnicach i ubikacjami na półpiętrze, służącymi trzem rodzinom. Pas miniaturowych ogródków oddzielał rzędy domów i uliczki osiedla. Z okien narożnego pokoju widać było zalesione wzgórze, na którego szczycie wznosił się okazały budynek. Mieścił się tam dom kultury.

— Ładnie tu — stwierdził Piotr po obejrzeniu mieszkania — będziemy teraz mogli spotykać się jak para kochanków.

Istotnie, w dniach, w których Ania pracowała na drugiej zmianie, Piotr ciągnął do Wojnowa i czekał na nią niecierpliwie, przyrządzając kolację z zapasów przywiezionych z majątku. Po kolacji szli do łóżka. Piotr odkrywał na nowo dziewczynę. Dziwaczne uczucie, że przyjeżdża na schadzki jakby z zupełnie inną kobietą, wzmagało pożądanie, a jego pieszczoty stawały się coraz bardziej zuchwałe. Gdy leżeli przy sobie wyczerpani miłością, zasłuchani w szelest liści, niosący się z powiewem ciepłego wiatru przez otwarte okna sypialni, czuli, że są szczęśliwi...

W połowie września przybyli osadnicy. Zdecydowana większość pochodziła ze wschodu. Towarzyszyły im kobiety w różnym wieku, najwidoczniej „wojenne" żony i matki byłych żołnierzy. W pierwszych dniach urządzali się na kwaterach, przejmowali inwentarz i pasze. Kobiety przychodziły rano i wieczorem doić krowy, które pozostały w folwarcznych oborach. Mężczyźni byli małomówni, patrzyli nieufnie i spode łba. Zgodnie z przewidywaniami Klimiuka nie przejawiali większego zainteresowania otrzymanymi działkami, choć czas naglił do siewów. Nie powiodły się także próby zatrudnienia ich kobiet przy sprzęcie warzyw.

Piotr, który nie mógł zrozumieć powodów bierności, a nawet wręcz negacji tych ludzi wbrew — zdawałoby się — najbardziej żywotnym ich interesom, próbował wielokrotnie nawiązać z nimi rozmowę, ale osadnicy nieskorzy byli do zwierzeń. Któregoś wieczora zastał wreszcie kilku z nich w pokoju kaprala nadzorującego niemieckich jeńców wojennych. Pokój tonął w gryzącym, machorkowym dymie i Piotr odruchowo przetarł oczy. Przy stole, na którym widniał płaski koszyk z rozkrojonym bochenkiem chleba oraz talerz z kiełbasą, stała litrowa butelka okowity i kilka szklanek. Jeden z osadników porwał butelkę i usiłował ukryć ją pod stołem.

— Daj spokój, Michał — zatrzymał go kapral — to swój chłop. Panie Borowski, napije się pan z nami? Dzisiaj są moje imieniny — dodał wyjaśniająco.

Piotr skinął głową i przysunął się do stołu. Twarze biesiadników były już czerwone, a oczy załzawione od dymu i wypitego trunku.

— Swój chłop, powiadasz — odezwał się wąsaty drągal, krzywiąc w uśmiechu szerokie usta — a gdzie on był, kiedy my na froncie łbów nadstawiali?

— On go nadstawiał wcześniej niż my, a potem siedział w niemieckim lagrze — tłumaczył kapral, stukając szklanką o szklankę Borowskiego.

— Tak to co innego — zgodził się wąsaty i wyciągnął swoją szklankę poprzez stół.

Wypili, przegryźli skibką chleba i kiełbasą, przyglądając się ciekawie Piotrowi.

— Wyszło na to, że straci pan przez nas posadę — przerwał wreszcie milczenie któryś z biesiadników.

— Teraz o posadę nietrudno — odparł Piotr, łamiąc kromkę razowca — mogę w każdej chwili podjąć pracę w Wojnowie.

— A dlaczego nie chce pan zostać tutaj, na działce, jak my?

— Nie jestem rolnikiem, ale gdybym nim był, dawno już wziąłbym się za uprawę pola i siewy.

— Do nas pije — mruknął wąsal, krzywiąc usta w uśmiechu. — A dlaczego nikt nie zapytał mnie, czy mi się tu podoba? Ja, panie, zostawiłem gospodarstwo za Bugiem, które z dziada pradziada należało do mojej rodziny. Ojciec mawiał zawsze, że ziemia to święta rzecz, pożar jej nie spali, woda nie zabierze. „Trzymaj się tej ziemi — mawiał — a nie zginiesz". Nie przewidział wojny i nowych granic, chociaż on nie zrozumiałby tego, co się stało. On, który pamiętał uwłaszczenie i cara.

Piotr pojął wreszcie, że tym ludziom, siedzącym za stołem, odebrana została niezachwiana dotąd wiara w trwałość chłopskiego władania ziemią. Dlaczegóż by mieli uwierzyć teraz w przywrócenie tych wartości tutaj, na obcej ziemi, jeśli nie postarano się przekonać ich do nowych, socjalistycznych form gospodarowania?

— Co zrobicie ze swoimi działkami? — zapytał.

— Jakie tam one nasze — odparł wąsaty — to ziemia folwarczna i powinna pozostać folwarczna, a nas także przyjmą chętnie do pracy w mieście. Możemy pracować w fabryce, na kolei, na budowach... W gromadzie raźniej. Jeść dadzą w stołówce, deputaty i wypłata co miesiąc, a i o mieszkanie się postarają, jak nie w kamienicy, to chociaż w baraku.

Rozstali się w zgodzie. Piotr obszedł dziedziniec, zajrzał do biura, zerknął na ciemne okna pierwszego piętra i stwierdził ponowną absencję Grobelnego.

„Ciekawe, czy on zdaje sobie sprawę z tego, co będzie się tutaj działo tej jesieni?" — pomyślał, słuchając wieczornych odgłosów, płynących z konarów starego parku. Kilka nietoperzy zawirowało bezszelestnie wokół niego i zginęło w mroku wypełniającym przestrzeń między drzewami.

„Szkoda, że nie pojechałem do Wojnowa — pomyślał, zdjęty niepokojem — Ania zaraz skończy pracę, oby tylko nie przyszło jej do głowy wracać do Klonowic piechotą..."

Pewnego dnia nie przyszły do pracy Niemki i gwarny zazwyczaj dziedziniec opustoszał niemal zupełnie. Około południa do Klonowic zajechały podwody chłopskie i powiozły na stację w Wojnowie pozostałe rodziny niemieckie wraz z resztkami ich dobytku.

Grobelny przez dłuższy czas chodził nerwowo po swym pokoju, raz po raz wyglądał przez okno, jakby kogoś wypatrywał, wreszcie przebrał się w cywilne ubranie i pojechał do Wojnowa. Na placu dworcowym zastał pokaźny tłum Niemców gotowych do drogi. Część z nich zgromadziła się już na peronach. Z daleka słychać było sapanie lokomotywy i długi wąż krytych wagonów towarowych nadjeżdżał z wolna w stronę dworca. Felek rozejrzał się wśród tłumu i spostrzegł kilka znajomych robotnic z folwarku. Przyglądały mu się ze zdumieniem, nigdy dotąd nie widziały go w cywilnym obraniu.

— Hilde ist schon da*(Hilda jest już tam) — poinformowały go domyślnie, pokazując na peron.

Ruszył w stronę przejścia, ale tam zatrzymali go wopiści. Sprawdzano dokumenty i przepuszczano tylko przesiedleńców. Felek cofnął się i poszedł wzdłuż ogrodzenia zrobionego z żelaznych prętów. Nagle drgnął i zatrzymał się. Wśród tłumu czekających dostrzegł czerwony sweterek i gruby węzeł kruczych włosów splecionych w warkocze.

— Hilda! — zawołał, chwytając za pręty. — Hilda!

Stojący najbliżej usłyszeli jego wołanie i powtórzyli je dziewczynie. Hilda odwróciła się gwałtownie. Przez chwilę patrzyła w jego stronę, ale gdy pierwsza fala pobratymców ruszyła do wagonów, zatoczyła dłonią nad głową i wykrzyknęła:

— Bleibe gesund, Felek, bleibe gesund!.. *(— Zostań zdrowy, Felek, zostań zdrowy.)

— Bleiben Sie gesund! *(— Niech pan będzie zdrowy.) — przekazali mu gorliwie ludzie zza płota. Podziękował im a gdy czerwony sweter zniknął mu z oczu, oderwał się od parkanu i ruszył z powrotem ze zwieszoną głową.

III

Andrzej spojrzał na zegarek i zaczął w popłochu zgarniać do szuflady papiery rozłożone na biurku. Dochodziła piąta po południu, a przecież tego dnia miał spotkać się z Ewą w recepcji Hotelu Grand. Sąsiedni pokój niemal od godziny świecił pustkami, ale Andrzej — jak to było w zwyczaju naczelników — pozostawał przez dłuższy czas „pod telefonem" na wypadek, gdyby któryś z dyrektorów centralnego zarządu potrzebował jego usług. Miesiąc temu objął tu funkcję naczelnika działu przędzalń i ciągle jeszcze odczuwał brak kontaktu z halą fabryczną, do której przywykł w czasie pracy w dawnej fabryce Geyera. Zamiast krępych majstrów z rękami utytłanymi oliwą i w podwiniętych rękawach miał teraz kilku urzędników w białych kołnierzykach; zamiast prządek z włosami przysypanymi bawełnianym pyłem — dwie dystyngowane panie, prezentujące codziennie swoje lakierowane paznokcie przy stolikach z maszynami do pisania; zamiast jednostajnego szumu tysięcy wirujących wrzecion — trzask klawiszy i telefony dzwoniące niemal bez przerwy. Głupi dzień. Odruchowo spojrzał na ścianę, z której szef personalny i sekretarz organizacji partyjnej ściągnęli portret Gomułki, ścigani ironicznymi spojrzeniami pracowników wydziału. Rok temu, gdy zapisywał się do PPS, niewiele miał okazji do wykazania własnej aktywności politycznej. Był zbyt potrzebny fabryce, aby miano wysyłać go na rekwizycje wiejskie albo obarczać funkcjami partyjnymi, ale tu, w centrali, zwracano baczną uwagę na postawę swych naczelników.

Zamknął starannie drzwi i wyszedł na Piotrkowską. Popołudniowy tłum przewalał się wolno chodnikami, zaglądał w witryny sklepów, przystawał przed fotosami w bramie kina „Polonia". Andrzej przeszedł przez jezdnię i znalazł się w obszernym westybulu „Grandki". Ewy jeszcze nie było. Kątem oka dostrzegł wolny fotel, rozsiadł się w nim i zapalił papierosa, obserwując ukradkiem dwóch nobliwych panów, oczekujących zapewne na walutowych klientów. Drzwi otworzyły się znowu i weszło kilka osób z walizkami, a tuż za nimi pokazała się Ewa w szarym kostiumie i białej bluzeczce z fantazyjnym żabotem. Andrzej wstał z fotela, ujął ją pod ramię i zaprowadził do kawiarni. Z trudem udało im się znaleźć wolny stolik.

— Dostaliśmy wczoraj list od Piotra — oznajmiła mu, zaglądając do torebki.— No tak, naturalnie, zapomniałam zabrać go z sobą. Mają syna. Piotr cieszy się bardzo, bo to niemal jednocześnie: i syn, i awans. Wiesz już chyba, że został dyrektorem handlowym w swojej fabryce w Wojnowie? — zapytała, przyglądając mu się badawczo.

— Wiem. Wypytywano mnie w kadrach o niego, bo Piotruś w swojej ankiecie personalnej kilka razy powoływał się na mnie.

— Ale skąd u Piotra wzięły się zainteresowania handlowe? Nigdy bym nie posądzała go o to.

— Ależ to nie tak — zaśmiał się Andrzej, usiłując zajrzeć w oczy dziewczynie — po prostu wzywa się towarzysza delikwenta i oświadcza, że partia ma do niego zaufanie i chce mu powierzyć takie to a takie stanowisko. Naturalnie towarzysz ma obiekcje, wyraża obawy i wtedy dowiaduje się, że wszyscy będą mu pomagać, a po tygodniu ochrzaniają go ile wlezie, jeśli w jego wydziałach coś nie gra.

— Myślisz, że Piotr zapisał się do partii? Nigdy nie mówił nam o tym — rzekła Ewa. mieszając cukier w filiżance z kawą.

— Wstąpił do PPR zaraz po przyjęciu go do pracy W wojnowskiej tkalni. Podobno na pierwszym zebraniu, kiedy dyskusja nie kleiła się jakoś, wygłosił nieoczekiwanie prelekcję o formacjach społecznych i zrobiło to takie wrażenie na zebranych, że zwolniono go ze stażu kandydackiego. Bo widzisz. Piotr czytał kiedyś Engelsa i nie miał takich obciążeń rodzinnych jak ja.

Umilkli oboje zapatrzeni w siebie, wreszcie Ewa pochyliła się ponownie nad filiżanką kawy.

— Mama postanowiła pojechać do Wojnowa — oznajmiła niespodzianie, mieszając zawzięcie kawę łyżeczką. — Przyjdź do nas w czwartek — poprosiła cicho. Jej głębokie, niebieskie oczy ściemniały nagłe.

— Przyjdę, Ewuś — obiecał, usiłując ująć dłonie dziewczyny i przycisnąć do ust. Musnęła palcami jego policzki.

— Będę czekała na ciebie — rzekła, powstając z miejsca. Odprowadził ja na przystanek tramwajowy i powrócił do domu.

Stary Bubowicz kręcił gałką radia, usiłując złapać Londyn. Twarz miał pochmurną, ale na widok syna ożywił się nieco i zgasił aparat.

— Słyszałeś, co wyrabiają z Wiesławem? — zapytał, sięgając po papierosy.

— Tak, zdejmowano dzisiaj jego portrety ze ścian — odparł Andrzej.

— Gówniarze — machnął lekceważąco ręką stary tramwajarz. — Podobno nie chciał dopuścić do głębokiej czystki w PPS. Teraz zjednoczenie pójdzie jak z płatka, tylko większość z nas pozostanie za burtą.

— Nie przesadzaj, nie odważą się na to.

— Co ty wiesz — żachnął się stary. — Pużak już siedzi w Rawiczu, a teraz w każdym, kto przed wojną należał do partii, wietrzy się „wuenerowca" i zdrajcę klasy robotniczej. Nawet Osóbce przestali już wierzyć, chociaż to przecież ich człowiek.

Niestety, obawy Bubowicza-seniora nie były bezpodstawne. Któregoś przedpołudnia do ich mieszkania zadzwoniło dwóch mężczyzn, pokazało wystraszonej Bubowiczowej legitymację Urzędu Bezpieczeństwa i weszło do mieszkania. Starali się być nad wyraz uprzejmi, ale w ich rozbieganych spojrzeniach czaiła się ukryta groźba. Obejrzeli pobieżnie stołowy pokój, zajrzeli do sypialni i pokoju Andrzeja, a potem usiedli przy dużym okrągłym stole i zaczęli wypytywać gospodynię o koneksje rodzinne, o przyjaciół męża i syna, o to, kto ich odwiedza. Starszy z nich, przysadzisty szatyn z równo przystrzyżonymi bakami, wyciągnął z torby kilka fotografii i zapytał, czy zna któregoś z tych ludzi. Pani Bubowiczowa założyła okulary i udała, że przygląda się pilnie, a po chwili potrząsnęła przecząco głową i oddała zdjęcia.

— A towarzysz Wachowski często bywa u państwa? — spytał nagle len drugi, przeszywając ją wzrokiem.

— Wachowski? coś słyszałam o nim od męża, ale on nie bywa u nas — odparła, odzyskując spokój. — Czyżby Wachowski coś zawinił? — spytała naiwnie.

— Nie. Tak pytam... a to syn pani? — rzekł, wskazując na zdjęcie Andrzeja, stojące w ramkach na stoliku pod oknem.

— Syn. Pracuje w Centralnym Zarządzie Przemysłu Włókienniczego i studiuje zaocznie na politechnice.

— I wystarcza mu czasu na pracę i naukę?

— Zawziął się, chce zostać inżynierem. Nawet nie ożenił się jeszcze — opowiadała Bubowiczowa. — Może zrobić panom herbaty?

Poderwali się jak na komendę, przeprosili za najście i wynieśli się z domu.

Wieczorem ojciec i syn wysłuchali szczegółowej relacji o niespodzianych odwiedzinach w ich domu, ale ku zdziwieniu starszej pani nie zrobiło to na nich większego wrażenia.

— Chcą nas zastraszyć — rzekł ojciec, zapalając papierosa. — U innych też już byli, a Wachowskiego odwiedzają ostatnio niemal codziennie.

— Czyżbyście naprawdę nie chcieli się zjednoczyć? — zapytał Andrzej, ściszając radio. Z głośnika grzmiała piosenka o Nowej Hucie.

— Zjednoczyć — tak, podporządkować — nie! — mruknął ojciec, rozgniatając niedopałek papierosa w szklanej popielniczce. — Nasza partia jest starsza.

Najście nie powtórzyło się więcej, ale stary jakby zobojętniał na wszystko. Wracał do domu, zjadał obiad, nakładał robocze ubranie i przesiadywał w ogródku niemal do zmroku. Liczba wypalanych przez niego papierosów rosła zastraszająco. Coraz częściej zaczęły go nawiedzać napady kaszlu, po których jakby zapadał się w sobie i gasł. Któregoś dnia odwiedziła ich Irena i przestraszyła się widokiem zmian, które zaszły w ojcu. Bez słowa wybiegła z domu, a po godzinie przywiozła z sobą męża-lekarza. Stary wysłuchał spokojnie ostrej reprymendy, zgodził się na wyrzucenie papierosów, a nawet wyraził zainteresowanie propozycją starań o miejsce w sanatorium. Po tygodniu był już w drodze do Polanicy.

Andrzej odetchnął po wyjeździe ojca. Napięta atmosfera ostatnich dni dała mu się porządnie we znaki. Przestał niemal spotykać się z Ewą, zawalił kilka zajęć seminaryjnych na politechnice i z trudem panował nad sobą w czasie pracy. Brakowało przędzy. Ze wszystkich tkalń przyjeżdżały delegacje i wykłócały się zawzięcie o dodatkowe przydziały, proszono i grożono na przemian. Andrzej polecił swoim ludziom z wydziału sporządzić ponowny bilans zdolności produkcyjnych wszystkich przędzalń, sprawdzić wydajność i zmianowość. Skrupulatnie wynotował niewielkie różnice, występujące w poszczególnych fabrykach, i grzmiał na spotkaniu z dyrektorami przedsiębiorstw, zarzucając im brak troski o pełne wykorzystanie rezerw produkcyjnych, ale w gabinecie dyrektora centrali nie ukrywał rzeczywistych przyczyn niedoboru. Dyrektor słuchał raportu Andrzeja, bębniąc nerwowo o blat biurka.

— Trzeba będzie uruchomić nocne zmiany — zadecydował po chwili.

— Ale skąd weźmiemy ludzi do pracy? — zareplikował natychmiast szef kadr.

— Szukajcie ich na wsiach. Na Dolnym Śląsku można organizować internaty, a w Łodzi trzeba zwiększyć liczbę wrzecion przypadających na jedną prządkę. Wtedy wystarczy ludzi na trzecią zmianę.

— Próbowaliśmy już tego — mruknął dyrektor techniczny. — Stare prządki odmówiły kategorycznie.

— Zwrócę się do komitetów partyjnych, do zarządu ZWM i do Związku Włókniarzy o poparcie. Niech zmobilizują młodych, niech uruchomią prasę i radio, a my ufundujemy jakieś nagrody i dyplomy. Młodzi to lubią.

Po kilku dniach w łódzkiej prasie pojawiły się zdjęcia roześmianych dziewcząt, prześcigających się wzajemnie w liczbie obsługiwanych wrzecion i krosien. Zaczęły mnożyć się wywiady i apele, zaczęły padać rekordy. Andrzej z mieszanymi uczuciami przyjmował te radosne meldunki. Wprawdzie znajomi dyrektorzy fabryk informowali go poufnie o narastających antagonizmach wśród załóg, ale podsumowanie wyników pracy w ostatnim miesiącu wykazało kilkuprocentowy wzrost produkcji przędzy. Wprowadzono obowiązek sporządzania bilansów dekadowych i Andrzej przeglądał właśnie zestawienia zbiorcze, kiedy wezwano go do dyrektora. W gabinecie zastał pozostałych członków dyrekcji oraz kilku nie znanych mężczyzn, traktujących wyraźnie z góry szefów centrali.

— „Poznański" stanął — oznajmił dyrektor łamiącym się głosem.

„Stało się — pomyślał Andrzej, przełykając ślinę. — Ostrzegałem go, aby nie przeciągać struny, ale nie chciał w to uwierzyć".

— Towarzysze żądają — ciągnął dyrektor, skłaniając głowę w stronę nieznajomych — abyśmy natychmiast rozpoczęli rozmowy ze strajkującymi i skłonili ich do podjęcia pracy. I żadnych ustępstw z naszej strony. Od wielowarsztatowości nie będzie odwrotu, więc musimy zapewnić bezpieczeństwo młodzieżowym brygadom i wszystkim innym, którzy się do nich przyłączą.

Powiódł wzrokiem po obecnych, jakby szukając aprobaty dla swoich słów.

— Szkoda czasu, towarzysze — rzekł szorstko jeden z przybyłych. — Jedziemy do fabryki.

Pojechali na Ogrodową, zostawili wozy na placyku przed fabryką i udali się spiesznie do dyrektora zakładów, rezydującego w skrzydle pałacu Poznańskich. Za pół godziny w stołówce fabrycznej miało się odbyć spotkanie ze strajkującymi. Zaczęto mozolnie montować scenariusz zebrania: kto przemówi pierwszy, kto będzie odpowiadał na pytania, kto wystąpi z apelem. Sprowadzono trzy dziewczęta z ZWM, o których niedawno pisano w prasie. Usiadły wystraszone i bliskie płaczu.

— Nie bójcie się, koleżanki, nie pozwolimy was skrzywdzić — odezwał się młody chłopak z zarządu ZWM. — Która z was przemówi na zebraniu? — pytał, przyglądając się im badawczo. — Może ty. Halina? Znają cię tu przecież.

Tłum strajkujących kobiet z przędzalni utworzył na dziedzińcu gęsty szpaler i Andrzej idący na końcu wysłuchać musiał złośliwych epitetów, które padały pod adresem przybyszów. Zewsząd otaczały ich twarze kobiet poorane zmarszczkami. Złe spojrzenia prowadziły ich do samego końca sali, gdzie ustawiono w poprzek długi stół i kilka krzeseł. Ludzie stali zwartym tłumem, jak wyciągnięta pięść godząca w tych kilku przedstawicieli władzy, którzy tutaj stracili nagle całą swą butę i pewność siebie.

— Zaczynajcie, towarzyszu — rzekł półgłosem przedstawiciel komitetu, zwracając się do dyrektora zakładów.

Ten podniósł się ciężko i trzęsącym się głosem zaczął od powitań. Tłum odpowiedział gwizdami i wrzaskiem. Wtedy poderwał się z miejsca dyrektor centrali. Twarz nabiegła mu krwią, wyrzucił przed siebie ręce i wrzasnął z całej mocy, próbując przekrzyczeć tłum:

— Czego żądacie?

Zaczęły się zrywać bezładne okrzyki. Dyrektor rozłożył ręce na znak, że ich nie rozumie. Rozległy się liczne psykania, ludzie uciszali się z wolna. Wtem z ciżby wydostała się stara kobieta w rozchełstanym fartuchu roboczym z podwiniętymi do łokci rękawami.

— Nie będziemy robić na czterech stronach! — wrzasnęła przeraźliwie. — Trzydzieści lat pracuję tutaj — krzyczała spazmatycznie, unosząc w górę żylaste ręce. — Nie robiliśmy tyle ani u Żyda, ani u Hitlera, nie będziemy i u was!

Znowu podniosła się wrzawa i tłum zakołysał się groźnie.

— Nie będziemy! — wrzasnęły chórem koleżanki z sali.

— Ludzie, uspokójcie się! — zaczął znowu dyrektor. — Brakuje przędzy, wiecie o tym. Tkalnie nam staną! — wołał niemal błagalnie.

— Jak mamy robić na tych rozklekotanych wrzecionach? Przędza tak się rwie, że na dwóch stronach wyrobić trudno.

— Krzyże toście umieli pozdejmować ze ścian, tylko maszyn naprawić nie ma komu! — wrzasnęła nagle jakaś stara prządka spód ściany.

Wtem w drzwiach stołówki powstał tumult, padły głośne przekleństwa, tłum zakołysał się i ruszył biegiem na przędzalnię.

— Niech pan zobaczy, co się tam dzieje — rzekł dyrektor, zwracając się do Andrzeja.

Przez wysokie okna stołówki ciągle jeszcze widać było gromadki ludzi biegnących w stronę potężnego gmachu przędzalni. Andrzej wysunął się zza stołu i dołączył do nich. Po chwili znalazł się w hali wśród rozwrzeszczanych kobiet i zrozumiał, co się stało. Kilkanaście dziewcząt z ZWM udało się w czasie zebrania do fabryki i próbowało uruchomić swoje przędzarki. Stały teraz zbite w gromadkę, broniąc się przed zaciekłymi atakami starych prządek. Kilku chłopców z grupy remontowej z kluczami w rękach przedarło się przez tłum i dołączyło do dziewcząt. Andrzej wskoczył w pierwszy napotkany pasaż między maszynami, ale po chwili drogę zamknęły mu jakieś rozwścieczone kobiety, a nad głowami zaczęły śmigać czółenka tkackie i śruby wykradzione z majsterskich szafek. Przeczekał w tłumie pierwsze starcie, a gdy furia atakujących kobiet osłabła i w pasażach uspokoiło się nieco, postąpił naprzód do miejsca, w którym „remontowcy" utworzyli pierścień ochronny wokół dziewcząt. Zaczynała się właśnie nowa faza walki, tym razem na słowa. Z ciasno stłoczonej gromady prządek raz po raz dobiegało głośne wycie i sypały się dosadne przekleństwa:

— Dziwki! Kurwy! Kości wam połamiemy! — dobiegało ze wszystkich stron.

Andrzej ogarnął spojrzeniem gromadkę dziewcząt skulonych za plecami rosłych chłopców z kluczami w rękach. Niektóre z nich były śmiertelnie przerażone, a po ich pobladłych policzkach spływały łzy, ale część dziewcząt przyjęła agresywną postawę i nie pozostawała dłużna w wymianie wyzwisk.

Jakże wysoką cenę płaciły teraz za swoje zdjęcia w gazetach i w alejach przodowników pracy, za piosenki dedykowane w radio, za pochlebne wzmianki w przemówieniach i referatach wygłaszanych na konferencjach i młodzieżowych galówkach. A przecież wierzyły w sens własnej pracy, przecież chciały pracować! Wychowane w twardych warunkach okupacyjnej Łodzi, poniżane i zmuszane do zdobywania z najwyższym trudem środków ledwo wystarczających na przetrwanie, poszły za nową, polską, robotniczą władzą, która wprawdzie płaciła kiepsko, ale która pozwalała wysoko unosić głowy i która umiała wzniecić nadzieję na lepsze jutro. Czegóż więc chcą od nich te stare rozwścieczone kobiety, u których tak niedawno uczyły się zawodu i które jeszcze dzisiaj mogłyby pracować wydajniej niż one.

Przez tłum przedarł się wysoki, kościsty mężczyzna w roboczym drelichu i pogroził młodym ciężką, spracowaną ręką, zwiniętą w kułak.

— Helena! wychodź stamtąd! — rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

— Ojciec! — wyszeptała jedna z dziewcząt. Na jej ruchliwej twarzy widać było przerażenie, a potem straszliwą rozterkę. Obejrzała się bezradnie, ale zewsząd otaczały ją spojrzenia chmurne lub pełne strachu. Raptem dziewczyna podjęła decyzję i wystąpiła z gromady koleżanek, pociągając za sobą kilka innych. W pewnym momencie zawahała się, przystanęła, a nawet próbowała zawrócić, ale wtedy jeden z chłopców zagrodził jej drogę.

— Wracaj do swoich — rzekł, nachylając się nad nią — czyżbyś chciała, aby w domu połamano ci kości?

Tłum kobiet rozstąpił się na chwilę, przepuścił gromadkę dziewcząt, a potem ponownie zwarł szeregi i wściekły jazgot wybuchnął ze zdwojoną mocą.

Andrzej uznał wreszcie, że młodzieżowa brygada w tych warunkach nie ma żadnych szans na podjęcie pracy i postanowił wycofać się stamtąd. Wyszedł z pasażu, potykając się o przeróżne przedmioty służące do remontu maszyn, a pochodzące z rozbitych szafek majstrów. Drzwi do kantorka kierownika sali były otwarte i Andrzej schronił się tam, nasłuchując wrzasków dobiegających z hali. Po pewnym czasie wrócił kierownik, rozpoznał Andrzeja i posadził go na jedynym krześle, jakie znajdowało się w kantorku.

— Co to się porobiło — zaczął niepewnie — i akurat mnie musiało się to przydarzyć.

— Prządki skarżą się na nadmierną zrywność, dlaczego dopuściliście do tego?

— Przecież pan wie, dlaczego. Maszyny stare, łożyska powycierane a wy nam każecie przyśpieszać obroty i uruchamiać nocne zmiany. Nie mamy urządzeń odpylających, nie mamy wrzecion na wymianę.

Andrzej milczał. Dobrze wiedział, że stary majster ma słuszność, ale jak pogodzić jego racje z racjami tych, którzy poszukują bielizny i odzieży u nas oraz w tym drugim, olbrzymim kraju, dostarczającym bawełny, za którą trzeba przecież płacić tkaninami.

Tumult z wolna przygasał, więc Andrzej zdecydował się powrócić do stołówki, w której jednak nie zastał już nikogo. Powlókł się do biura, mijając po drodze grupki mężczyzn w skórzanych kurtkach. Przed wejściem wylegitymowano go kilkakrotnie. Dostał się do gabinetu w momencie, gdy sekretarz prowadził telefoniczną rozmowę z Warszawą.

— ...co najmniej stu ludzi. Tak, tak, niech przyjeżdżają natychmiast.

— O co chodzi? — zapytał szeptem, siadając obok dyrektora zakładów.

— Chce sprowadzić ludzi z kursu dla „wysuniętych" robotników — odpowiedział również szeptem dyrektor. — Postanowił złamać strajk siłą.

— Straszny egzamin dla tych, którzy tu przyjdą — stwierdził Andrzej, pochylając głowę. — Przecież po to ich wytypowano, aby jako przyszli kierownicy przemysłu nie zerwali więzi z własną klasą...

Przyniesiono herbatę i kosz bułek z parówkami. Przez grube mury nie dochodziły z zewnątrz żadne dźwięki i gdyby nie łącznicy, przynoszący meldunki z fabryki, można by ulec złudzeniu, że w zakładach nic się nie dzieje. Andrzej powiódł wzrokiem po twarzach ludzi okupujących dyrektorski gabinet. Ze wszystkich oczu wyzierało zmęczenie i tajony niepokój. Na szczęście wieść o strajku nie dotarła jeszcze do innych wielkich fabryk łódzkich i w mieście panował spokój. Jeszcze przed zmrokiem przyjechali kursanci z Warszawy.

Dźwięk klaksonu dotarł od bramy i po chwili pierwsza ciężarówka okrytą brezentem wtoczyła się na dziedziniec. Dyrektor opuścił co prędzej gabinet, pociągając za sobą Andrzeja. Zdążyli przepchać się przez tłum strajkujących w momencie, kiedy ciężarówka stanęła na wprost głównego gmachu przędzalni, i znaleźli się wśród gromadki śrubowników, pilnujących wejścia.

— Cześć, chłopy! — doleciało z wozu. Jakiś uśmiechnięty mężczyzna ostrzyżony na jeża machał do nich przyjaźnie rękoma, podczas gdy dwaj inni odpinali już klapy.

— Greber? — bąknął dyrektor, przyglądając się pilnie przybyłym. — To jeden z naszych kursantów — rzekł do Andrzeja. — Należał do najlepszych śrubowników. Jego ojciec przed wojną siedział za komunizm, a rodzina do dziś mieszka w „famułach".

— Dzień dobry, dyrektorze! Co tu się dzieje u was? Nie spodziewałem się, że w takich okolicznościach przyjdzie mi was odwiedzić.

Podszedł do grupy kolegów stojących pod murem i wyciągnął rękę. Przyglądali mu się nieufnie.

— Toś ty w odwiedziny przyjechał czy do roboty? — zapytał nagle stary śrubownik w wytartym drelichu.

Z ciężarówki wyskakiwali kolejno kursanci i ustawiali się na bruku jak żołnierze. Z głębi dziedzińca nadciągnęła większa grupa strajkujących. Mierzyli się oczyma, zachowując pełne rezerwy milczenie.

— Koledzy, dogadajmy się — wystąpił znowu Greber — ponownie wyciągając rękę. — Strajk niczego nie zmieni, musimy pracować na trzy zmiany, jeśli chcemy mieć koszule i gacie na dupę. Możemy najwyżej spierać się z dyrekcją o normy, ale do tego strajk jest zbyteczny.

Spojrzeli na niego wrogo. Któryś splunął z rozmachem.

— Już cię zdążyli przerobić na swoją stronę — syknął wreszcie jego sąsiad z „famuły".

— Coś ty, Józek, jak możesz... — zaoponował Greber. Głos załamał mu się nagle, twarz poczerwieniała ze wzburzenia.

Kilku mężczyzn w skórzanych kurtkach przedarło się przez tłum i obsadziło drzwi, wypychając stamtąd pikietujących i robiąc wolne przejście kursantom.

— Wy dranie!— wrzasnął któryś z odpychanych. Jego wzrok spotkał się na moment ze wzrokiem Grebera. — Ty także! Dlaczego nie idziesz z nimi, ty śmierdzielu! Na co czekasz?

Greber cofnął wyciągniętą dłoń i skulił się w sobie. Słowa jego niedawnych sąsiadów i kumpli spadały na niego jak uderzenia batem. A więc nie uważali go już za swego, a nawet gorzej — w ich oczach był już tylko nędznym łamistrajkiem.

Nadjechały kolejne dwa wozy. Andrzej dołączył do grupy majstrów i zaczął im pomagać w rozprowadzaniu kursantów na stanowiska robocze.

Wkrótce uruchomiono część przędzalni i jeden oddział tkalni. Grupki strajkujących przesuwały się wokół poszczególnych gmachów fabrycznych. zdezorientowane nieoczekiwaną zmianą sytuacji. Padały przekleństwa, tu i ówdzie brzęknęły szyby i słychać było szkło sypiące się na bruk, ale szum wrzecion i trzask pracujących krosien nie ustawał ani na chwilę. Andrzej wyszedł na dziedziniec fabryczny, przyjrzał się rozświetlonym halom i uznał, że jego dalsza obecność w zakładach nie jest potrzebna. W ulicznym tłumie, kiedy pozbył się złych spojrzeń zbuntowanych ludzi, zaczęło go opuszczać napięcie towarzyszące mu w czasie pobytu w fabryce. Szedł powoli Piotrkowską, ciągle jeszcze przeżuwając w sobie wrażenia mijającego dnia. Po raz pierwszy w życiu był świadkiem otwartego buntu tysięcy ludzi, którzy w zbiorowym odruchu gniewu przezwyciężyli strach. Jak na taśmie filmowej przesunęły się w jego pamięci twarze kobiet wykrzywione złością, twarze mężczyzn z grymasem pogardy i wyciągnięta do nich ręka Grebera zawisła w próżni. „Zdeklasowali go, odrzucili jak szmatę — myślał, pozwalając wymijać się przechodniom — tak karzą tych spośród siebie, którzy łamią robotniczą solidarność, choćby to się stało w walce z robotniczą władzą. A może oni nie uznają za robotniczą tej władzy, którą reprezentują dyrektorzy, funkcjonariusze UB i komitety partyjne, chociaż w końcu musieli przecież ugiąć się przed nimi?

A więc my i oni — rządzeni i rządzący. Konflikt ujawnił tylko te podziały, w przezwyciężeniu których niewiele będą mogli zdziałać szkolący się na kursach, jak Greber, robotnicy, aby objąć kierownicze stanowiska w zakładach pracy. Będą ich co najwyżej tolerowali jako swych zwierzchników, ale nie dopuszczą do kompanii, kwitując drwiącymi uśmieszkami wszelkie zapewnienia o ich robotniczej tożsamości. »Więź rządzących z masami robotniczymi może się rodzić i umacniać tylko poprzez nieustanny rozwój świadomości tych mas« — przypomniał sobie nagle cytat z któregoś przemówienia Gomułki. Niewiele zrobiono dotąd, aby zrealizować te zadania".

Ciągle jeszcze jego myśli pochłonięte były przeżyciami mijającego dnia i nie chciało mu się wracać do domu. Dotarł do przystanku, zawahał się przez chwilę, aż wreszcie wsiadł w tramwaj jadący na Chojny.

Ewa przyrządzała właśnie kolację i dochodząca z kuchni woń przysmażonej wątróbki przypomniała mu o głodzie.

— Co się stało? — zapytała, przyglądając się z niepokojem jego zmienionej twarzy.

— „Poznański" stanął. Od rana próbowaliśmy nakłonić ludzi do pracy.

— Posłuchali?

— Nie. Zrobili to za nas kursanci z Warszawy.

— Teraz rozumiem, dlaczego wezwali tatę na nocny dyżur do fabryki. Jadłeś coś? — zapytała, głaszcząc jego włosy.

— Nie było na to czasu — mruknął, poddając się pieszczocie. Otworzyła kredens i zaczęła rozstawiać filiżanki i talerzyki na stole.

— Dawno nie było cię u nas — rzekła z wyrzutem.

Uśmiechnął się do niej, jakby ją tym uśmiechem chciał przeprosić i rozbroić zarazem.

— Mama pisała z Wojnowa. U nich wszystko w porządku, wnuk chowa się dobrze.

Wstał z krzesła i pomógł jej zastawić stół, a potem zmiótł z talerzy wszystko, co zdołała przyrządzić. Po kolacji Ewa udała się do kuchni, a Andrzej przyciągnął fotel do stolika z radiem i włączył aparat. Nadawano dziennik naszpikowany wiadomościami o zobowiązaniach produkcyjnych załóg, o rekordowych wynikach osiągniętych w kopalniach i fabrykach włókienniczych. Padały nazwy zakładów pracy i nazwiska wyróżniających się robotników. Ani słowa o strajku. Andrzej pokręcił gałką i złapał jakąś stację nadającą muzykę. Ściszył głośnik, oddając się wspomnieniom: W pokoju było wszystko jak wtedy, gdy nocował tu po ucieczce z Faulensieck. Ile to już czasu minęło od tamtej nocy, ile decyzji zapadło.

„Mam już trzydzieści lat — stwierdził nagle — ależ to niemal połowa życia, z którego wydarto mi pięć, tych najlepszych. I żeby chociaż można było o nich zapomnieć, ale one ciągle jeszcze są we mnie — myślał niemal z przerażeniem... »Czuję, jak poprzez dłonie życie mi ucieka, jak mu drogę odmierza rytm czasu niezmienny..." — przypomniał sobie strofę wiersza napisanego przez Piotra we Vrasselt. On także utonął w tym swoim Wojnowie i cieszy się, że ma syna. Co robić, aby pójść dalej, aby móc wycisnąć na życiu własne piętno?"

Wróciła z kuchni Ewa, przejrzała się w lustrze i poprawiła włosy.

— Masz takie skupione oblicze, czyżbyś marzył? — spytała siadając obok niego.

— Nie. Moje marzenia tam, w Niemczech, były zazwyczaj oczekiwaniem na ich klęskę. Myśleliśmy naiwnie, że wtedy wszystko się odmieni jak w czarodziejskiej bajce. A teraz...

— Co teraz?

— Cieszę się, że jestem tutaj, że jest mi dobrze z tobą...

— Naprawdę tak myślisz?

Pochylił się i zaczął całować jej włosy, oczy i usta. Nigdy jeszcze nie byli sobie bardziej bliscy, bardziej szczęśliwi. Słuchali muzyki i własnych zwierzeń, wypowiadanych w pośpiechu. Było już bardzo późno, kiedy wziął ją na ręce i poniósł na tapczan zasłany kolorowymi poduszkami. Nie broniła się wcale, tylko ręce oplotły zachłannie jego głowę i pieściły kosmyki włosów rozrzucone w nieładzie.

IV

Duża sala konferencyjna Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w Wojnowie tonęła w gęstej chmurze tytoniowego dymu. Piotr siedział przy jednym ze stołów ustawionych w rzędy jako delegat na powiatową konferencję sprawozdawczo-wyborczą i wodził wzrokiem po twarzach ludzi ledwo widocznych zza butelek z lemoniadą, rozstawionych gęsto na stołach. Dominowali osadnicy wojskowi ze wszystkich gmin rozległego powiatu w świątecznych granatowych marynarkach, w białych koszulach, obwieszeni medalami, siedzący sztywno lub opierający głowy na swych ciężkich, spracowanych dłoniach, jakby uginali się pod ciężarem powierzonych im mandatów. Z mównicy rozlegało się monotonne dukanie sekretarza kończącego z wolna sprawozdanie z działalności komitetu. W głębi, na podium, wśród doniczek z kwiatami bieliły się gipsowe popiersia Lenina i Stalina, za którymi umieszczono sztandary fabryczne i gminne oraz ogromny portret Bieruta. Sekretarz zszedł z mównicy i niemal w tej samej chwili na salę weszły delegacje niosące meldunki o podjętych zobowiązaniach, prowadzone przez grupę zetempowców w białych koszulach i czerwonych krawatach. Pozdrawiano delegatów, meldowano, deklarowano, klaskano... Kiedy przebrzmiały oklaski, przewodniczący obrad ogłosił rozpoczęcie dyskusji i na mównicę zaczęli wchodzić przedstawiciele komitetów gminnych, organizacji zakładowych, wojskowych i ZMP. Piotr ze zdumieniem słuchał o trudnościach w przebiegu dostaw obowiązkowych od rolników, o braku konkretnych rezultatów w zakładaniu spółdzielni produkcyjnych, o szabrownictwie i rozbojach. Narzekano na mierne rezultaty pracy ekip fabrycznych, biorących udział w akcji współpracy miasta ze wsią, kiepski poziom agitatorów przysyłanych przez komitet na zebrania założycielskie spółdzielni produkcyjnych, przytaczano niepokojące dane o porzucaniu gospodarstw.

„A więc to tak wygląda" — pomyślał Piotr, przyzwyczajony raczej do krzepiącego tonu dziennika radiowego i codziennej prasy.

W fabryce sytuacja przedstawiała się lepiej. Wprawdzie i tutaj nie brakowało kłopotów z brakiem ludzi do pracy i pogarszającym się zaopatrzeniem w przędzę, ale tkalnia wojnowska ciągle jeszcze pracowała planowo, zdobywając pozycję przodującego zakładu w powiecie. Zaczęto nawet przebąkiwać o możliwościach zdobycia sztandaru przechodniego i miana przodującej tkalni w całym kraju.

Na mównicę wszedł jakiś barczysty delegat, pochylił się nad pulpitem, aż zabrzęczały medale, i zaatakował personalnie szefa Urzędu Bezpieczeństwa, siedzącego przy pierwszym stole tuż obok podium, zarzucając mu stosowanie niedozwolonych metod wobec chłopów, ociągających się z dostawami zboża. Szef podniósł głowę, uśmiechając się drwiąco.

— A ty się nie śmiej — zareplikował natychmiast mówca, przeciągając z lwowska sylaby — ot co. Tobie lepiej pilnować szabrowników, a nie naszych stodół, bo o tobie i twoich ludziach niepięknie u nas mówią.

Szef wyprostował się gwałtownie i grzmotnął pięścią w stół, aż zabrzęczały szklanki.

— Jak śmiesz! — wycharczał z wściekłością — jakim prawem!...

Na sali zaległa cisza, tylko butelka, która spadła ze stołu, toczyła się z wolna po podłodze, ciągnąc za sobą strugę płynu.

— Ot takim prawem — zagrzmiał mówca, unosząc w górę mandat delegata. — Czas nareszcie, towarzysze, postawić tutaj tę sprawę — grzmiał dalej, machając nad głową mandatem jak tarczą ochronną.

Piotr siedział na swym krześle jak urzeczony. Także i on stał niedawno pół godziny pod ścianą w gabinecie szefa, słysząc od czasu do czasu za plecami szczęk zamka pistoletu. Była to kara za odmowę oddania do dyspozycji urzędu ostatniego samochodu, jakim dysponował tego dnia.

W prezydium konferencji zaczęto naradzać się pośpiesznie, wreszcie przewodniczący przerwał dyskusję i zapowiedział wysłuchanie propozycji komisji wyborczej. Piotr siedział zafascynowany niedawnym incydentem. Ileż to razy przekonywał siebie i innych o potrzebie werbowania do partii ludzi odważnych i uczciwych, aby w ten sposób umocnić siły zdolne przeciwstawić się złu czynionemu w imię partii, i ileż razy ulegał ludziom pokroju szefa, nie mogąc zdobyć się na słowa protestu, aż tu naraz ten nieznany człowiek z jakiejś zapadłej wsi, dający im wszystkim pokazową lekcję odwagi.

Z mównicy padło jego nazwisko i Piotr zorientował się, że wybrano go do komisji skrutacyjnej. Podniósł się ciężko i pomaszerował na zaplecze, gdzie spotkał się z pozostałymi członkami komisji. Przeprowadzono wybory i zabrano urnę do niewielkiego pokoiku, znajdującego się w pobliżu sali. Wśród różnych nazwisk przekreślonych na kartkach wyborczych jedno powtarzało się z niezmienną regularnością: nazwisko szefa. Członkowie komisji spoglądali na siebie z przerażeniem, wreszcie jeden z nich odłożył kolejną kartkę i wstał z miejsca.

— Co robić, towarzysze? — zapytał łamiącym się głosem.

Pozostali siedzieli niemo, wpatrując się w kolumnę kresek, oznaczających liczbę skreśleń.

— Nie przejdzie — mruknął któryś — może powiadomić o tym sekretarza?

Wszystkie oczy zwróciły się na Piotra.

— Jesteście przewodniczącym komisji, towarzyszu Borowski, co postanawiacie?

Piotr wstał z krzesła i przeszedł przez zadymiony pokój. Już się nie bał. Zawrócił i stanął przy stoliku z rozłożonymi kartkami.

— Róbcie swoje, towarzysze. Ogłoszę wyniki, takie, jakie są naprawdę.

Kiedy wszedł na salę z tekturową teczką w ręku, zawierającą protokół z wynikami wyborów, był już późny wieczór i delegaci nie kryli zmęczenia. Szmer stłumionych głosów, dobiegający zza stołów, wzmagał się i cichł na przemian. Piotr wszedł na mównicę. W tej samej chwili szmery umilkły i salę wypełniło oczekiwanie pełne niepokoju i napięcia. Rozłożył teczkę, kątem oka dostrzegł mięsiste policzki i przymrużone oczy szefa,, wlepione w siebie. Opanował się i zaczął czytać protokół czystym, donośnym głosem, w którym pobrzmiewały metaliczne dźwięki. Skończył na odczytaniu nazwisk członków komisji, zamknął teczkę i podał ją przewodniczącemu zebrania. Mięsiste policzki i oczy przymrużone z wściekłości znikły mu raptem z pola widzenia, tylko drzwi wejściowe, szarpnięte w pośpiechu, chwiały się jeszcze przez chwilę.

Konferencja dobiegła końca. Piotr wrócił na swoje miejsce, obserwując, jak powoli wygasają emocje zebranych. Odśpiewano „Międzynarodówkę", sala opustoszała szybko. Dołączył do gromadki delegatów, idących w kierunku miasta. Ludzie rozpraszali się stopniowo, wreszcie w miejscu, gdzie zaczynała się ulica Prochowa, został z Piotrem jedynie prezes okręgu Związku Włókniarzy, który mieszkał w sąsiednim domu. Ulica była pusta, tylko rzadko rozstawione lampy z trudem rozpraszały mrok wypełzający głębokimi bruzdami z lesistego wzgórza. Rozmawiali półgłosem, wymieniając uwagi o minionej konferencji, ale myśleli snadź o tym samym, gdyż Lesiak żegnając się. przytrzymał rękę Piotra i rzekł jeszcze bardziej ściszając głos:

— Zostań chwilę, zobaczę, czy nikt tu na ciebie nie czeka.

Piotr przystanął, wpatrując się z niepokojem w ciemne kwadraty okien swego mieszkania. Po jakimś czasie błysnęło w nich światło i wrócił Lesiak.

— Wszystko w porządku — rzekł, ponownie ściskając mu rękę. — Miałeś dzisiaj ciężki dzień — dodał, otwierając furtkę. — Dobranoc.

Następnego dnia po Wojnowie rozeszła się wiadomość o nagłym zniknięciu szefa UB, a wkrótce o mianowaniu nowego szefa, którym nieoczekiwanie został dotychczasowy kadrowiec Wojnowskich Zakładów Bawełnianych.

— Może to i dobrze mieć u was swojaka — rzekł Piotr, żegnając się z kadrowcem — no i mam nadzieję, że nie będziesz stawiał ludzi pod ścianą jak tamten.

Okazało się wkrótce, że postawa Piotra na konferencji przyczyniła się walnie do ugruntowania jego pozycji w komitecie powiatowym oraz w fabryce. Został zaliczony do aktywu partyjnego i coraz częściej zapraszano go na posiedzenia plenarne, aż wreszcie —zarekomendowany przez Lesiaka — wszedł w skład zespołu do opracowania referatu na jedno z posiedzeń poświęconych ocenie pracy zakładów przemysłowych w powiecie. Piotr długo wertował materiały, obserwując niezdarne próby pisarskie swoich kolegów, wreszcie, kiedy ci wynieśli się do bufetu, siadł do roboty i w ciągu kilku godzin opracował pierwszą wersję referatu, dokonując rzetelnej analizy pracy poszczególnych przedsiębiorstw i formułując końcowe wnioski. Referat spotkał się z ogólnym uznaniem, a sekretarz komitetu zbierał zewsząd gratulacje, których nie poskąpił mu nawet przedstawiciel KW. Obecny na zebraniu Piotr awansował od razu na głównego redaktora niemal wszystkich pisemnych opracowań, robionych w komitecie, i coraz częściej odrywano go do tych prac od jego normalnych obowiązków. Wkrótce zaczął żałować, że tak łatwo przystał na wciągnięcie go w orbitę działań komitetu. Sekretarz okazał się człowiekiem twardym, w bezwzględny sposób wykorzystującym materiały Borowskiego do rozgrywek personalnych z ludźmi zajmującymi kierownicze stanowiska w powiecie. Wielu z nich zaczęło ostentacyjnie schodzić z drogi Piotrowi, ale znaleźli się i tacy, którzy próbowali zaciągnąć go na wódkę. Piotr słyszał nieraz o pijatykach organizowanych z różnych okazji oraz o burdach towarzyszących tym libacjom i unikał ich jak ognia, sięgnięto więc do broni najpodlejszej — anonimów.

Pewnego dnia Piotr zastał Anię dziwnie naburmuszoną i odpowiadającą półsłówkami. Nie znał jej takiej, więc koniecznie chciał dociec przyczyn, doprowadzając ją wreszcie do wybuchu gniewu i łez, ale w końcu dowiedział się, co zaszło. Wyciągnęła z szuflady list wypełniony kulfoniastym pismem i podała mu, ponownie wybuchając płaczem.

— A więc to tak — mówiła przez łzy — przestałam ci już wystarczać. Nareszcie wiem, co robisz wieczorami i gdzie cię szukać.

Piotr przebiegł wzrokiem kilka linijek pisma, w którym nieznany informator zawiadamiał szanowną małżonkę, że jej mąż, dyrektor, urządza sobie miłosne schadzki w internacie z dziewczętami, które tam mieszkają. W pierwszej chwili osłupiał ze zdumienia, a potem zgniótł w ręku papier i porwał go na strzępy. Ania nie przestawała płakać.

Podszedł do niej i wyciągnął ramiona gestem pełnym tkliwości, ale ona odtrąciła go szorstko.

— Nie dotykaj mnie! — krzyknęła spazmatycznie.

Piotr opuścił ręce, chwilę stał niezdecydowany, czując wzbierający w nim gniew.

— Jak mogłaś w to uwierzyć, Aniu — rzekł z wyrzutem — jak mogłaś...

Metalowe łóżeczko z Klonowic poruszyło się nagle i mały ich synek zaczął głośno przypominać o swym istnieniu. Ruszyli oboje, niemal jednocześnie pochylając głowy nad małym. Piotr spojrzał w oczy żony.

Jakiś ciepły blask przenikał jej źrenice, które nie zdążyły jeszcze obeschnąć od łez.

— Przyrzeknij mi, że już nigdy nie uwierzysz nikomu, kto chciałby pokłócić nas, sam ukrywając się jak szczur — mówił do niej, głaszcząc główkę dziecka — daj mi go na chwilę, zaraz poleci samolotem.

Uniósł małego nad głową i popędził przez mieszkanie, bucząc donośnie. Ania powiodła wzrokiem za nimi, a potem westchnęła głęboko i poszła do kuchni przyrządzić kolację. Wieczorem, kiedy leżeli obok siebie zmęczeni miłością i całkowicie już pojednani, Ania uniosła się na łokciach i zajrzała mu głęboko w oczy.

— Wyjedźmy stąd — szepnęła błagalnie. — Nie mamy tu nikogo bliskiego, nikogo, komu można by się zwierzyć, poradzić, pomóc w potrzebie. Ty także, odkąd Felka przenieśli i mama wyjechała, nie masz tutaj przyjaciół.

— To prawda, ale kolegów mam wielu. Poza tym mamy tutaj mieszkanie — perswadował łagodnie — i stanowisko. Nie wiem, czy dałoby się to wszystko odtworzyć gdzie indziej.

— Ciągle się czegoś boję. Nawet nie wiesz, co przeżyłam, kiedy ludzie uciekali stąd, jakby znowu miała powtórzyć się wojna. Nie chciałam cię martwić, ale ja naprawdę umierałam wtedy ze strachu.

— Mnie też było ciężko, brakowało ludzi do pracy, ale oni już wracają i znowu szukają mieszkań. Nie ma teraz w Polsce ważniejszej rzeczy dla młodych jak własny kąt — przekonywał ją usilnie. Ponieważ jednak żaden z tych argumentów nie zrobił na dziewczynie większego wrażenia, przyrzekł jej, że zacznie starania o przeniesienie. Po kilku dniach nadarzyła się ku temu niezła okazja.

Dyrektor naczelny nabawił się grypy i posłał Piotra w zastępstwie na comiesięczną naradę produkcyjną do Łodzi. Wieczorem, kiedy spotkali się z Andrzejem u Borowskich, doszli do wniosku, że trzeba zacząć od rozmowy z szefem kadr. Poszli obaj do niego i bez większych ceregieli przedstawili prośbę Piotra o przeniesienie do Łodzi, motywując je względami rodzinnymi. Kadrowiec nie ukrywał zdumienia.

— Przeniesienie? Stamtąd? Tego jeszcze nie było, moi panowie. Z Łodzi na Dolny Śląsk — służę uprzejmie. A może... — spojrzał podejrzliwie na Piotra — bo jeśli znaleźliście się w sytuacji przymusowej, to można by spróbować przenieść was, no, do Bielawy na przykład...

— Nie znajduję się w sytuacji przymusowej — sprostował Piotr cierpko — to są naprawdę sprawy rodzinne.

— Ale to żaden argument do rozmów z komitetem — rzekł szef kadr, zapalając kolejnego papierosa. — Jesteście pewni, że sekretarz poprze waszą prośbę albo przynajmniej nie będzie oponował?

— Nie rozmawiałem z nim jeszcze.

— No tak — mruknął kadrowiec — sprawa niemal beznadziejna, ale skoro prosicie, zajmę się nią.

Piotr wracał do Wojnowa z uczuciem człowieka, który znalazł się w potrzasku. Dobrze rozumiał konieczność działań popierających migrację na Ziemie Zachodnie, a utrudniających powroty stamtąd, ale zderzenie tych ogólnych racji z własnymi pragnieniami odczuł bardzo boleśnie. Może gdyby nie angażował się tak mocno, gdyby poprzestał, jak inni, na wypełnianiu kont w księgowości, na codziennym niecierpliwym oczekiwaniu godziny wyzwolenia od nielubianych zajęć — nie miałby takich problemów jak dziś. No i Ania. Dlaczego nie poszuka sobie serdecznej przyjaciółki, dlaczego coraz bardziej zamyka się w sobie? Wrócił do swoich zajęć, ale jego dotychczasowy zapał jakby przygasł. Teraz także i on zamykał swoje biurko o szesnastej, wracał do domu, zjadał obiad i dziwił się, że tak wiele czasu zostaje jeszcze na przedwieczorne spacery we troje. Idylla nie trwała jednak długo. Pewnego dnia wezwano go do komitetu. Piotr usiadł w sekretariacie, czekając, aż zostanie dopuszczony przed oblicze szefa. Mijały minuty, z gabinetu wyszła grupka ludzi, potem różni interesanci wchodzili i wychodzili na przemian. Piotr zniecierpliwił się wreszcie.

— Czy sekretarz wie, że czekam na niego?

— Wie — przytaknęła przystojna brunetka, parząc herbatę w porcelanowym imbryku — każe czekać.

Znowu mijały minuty, wchodzili i wychodzili ludzie. Niektórzy z nich spoglądali na niego z wyraźną drwiną. Borowski pojął wreszcie, że popadł w niełaskę; chcą go tutaj upokorzyć i poniżyć. Krew napłynęła mu do głowy, w pierwszym odruchu chciał poderwać się i odejść, ale jakiś głos ostrzegawczy osadził go na miejscu. Po dobrej godzinie drzwi od gabinetu otworzyły się nagle i ukazał się w nich sekretarz z pochmurnym obliczem, nie wróżącym nic dobrego.

— Wejdźcie — rzucił krótko.

Piotr wszedł i usadowił się w krześle, patrząc pytająco na swego partyjnego zwierzchnika. Nie ukrywał zdenerwowania.

— Powiedziano mi, że nie podoba się wam w Wojnowie i zechcecie stąd odejść — usłyszał po chwili.

— Do tej pory nie skarżyłem się nikomu, a odejść chcę nie dlatego, że mi się tu nie podoba, ale dlatego, że nie możemy sobie ułożyć rodzinnego życia.

— Bzdura — przerwał mu sekretarz, gwałtownie powstając z miejsca. — Rodzinne życie... nie udzielę wam zgody na przeniesienie, wybijcie to sobie z głowy i weźcie się do roboty, towarzyszu. Jutro pojedziecie do Dobrzyc na zebranie w sprawie założenia spółdzielni produkcyjnej. Macie tam powołać komitet założycielski.

— Jutro mam spotkanie z dyrektorem banku — próbował oponować — przecież oprócz zadań partyjnych mam jeszcze do spełnienia to i owo w fabryce.

Sekretarz obrzucił go wyniosłym spojrzeniem i Piotr uznał, że już czas najwyższy, aby opuścić gabinet. Wyszedł na niewielki placyk, zamknięty kwadratową piastowską bramą podpartą wykuszami. Nie chciało mu się wracać do biura. Skręcił w wąską uliczkę, dotarł do mostu i znalazł się na tzw: Zarzeczu, gdzie fabryczna brygada remontowała kilka kamienic poszczerbionych mocno podczas działań wojennych. Było to przedsięwzięcie, któremu ostatnio poświęcał najwięcej starań. W zniszczonym Wojnowie każde nowe mieszkanie było prawdziwym skarbem, stwarzało możliwości osiedlania fachowców, pomagało stabilizować załogę. Swego czasu Piotr zawarł umowę z grupą inżynierów, którzy podjęli się oceny stopnia przydatności do remontu nie zamieszkanych budynków w Wojnowie. Wybór padł na Zarzecze. Stały tam solidnie zbudowane, czteropiętrowe kamienice ze zgruchotanymi wprawdzie dachami, ale których mury i stropy przetrwały w dobrym stanie. Mieszkania były duże, w większości wyposażone w łazienki. Piotr uzyskał zgodę rady narodowej na przejęcie tych budynków, zapewnił sobie fundusze w centrali i ruszył z robotą. Jego brygada powiększała się stopniowo i prace remontowe nabierały rozpędu. W pierwszych dwóch kamienicach mieszkało już kilkanaście rodzin, przybyłych z różnych stron kraju. Były to rodziny majstrów tkackich, mechaników i elektryków fabrycznych oraz pracowników brygad remontowych. Przeważnie młodzi ludzie, którym — podobnie jak Piotrowi — za ciasno było w rodzinnych domach albo którym wojna zabrała wszystko. Lubił tu przychodzić. Sprawdzał wtedy postęp robót, odkrywał zmiany w liczbie mieszkańców, cieszył się, gdy widział, jak zapobiegliwie meblują i upiększają swe nowe siedziby. W otwartym oknie na pierwszym piętrze jakaś młoda kobieta czyściła starannie szyby, po których przebiegały nerwowo słoneczne błyski, z wyższego piętra dobiegały tony muzyki. Piotr przeszedł przez bramę. Na podwórzu obstawionym stertami desek kilku chłopców kopało zawzięcie gumową piłkę.

— Dlaczego nie jesteście w szkole? — zapytał surowo.

— Pani zachorowała — odkrzyknął któryś z malców, dysząc ze zmęczenia.

Przypomniał sobie Walisiaka i jego syzyfowe próby organizowania szkoły w kolejnych obozach przed wyjazdem do kraju. Wtedy deklarował gotowość osiedlenia się na Ziemiach Odzyskanych. Może spróbować go odnaleźć i sprowadzić tutaj? Nagle żachnął się i odwrócił pośpiesznie. „Ależ to bzdura z tym Walisiakiem — pomyślał — skoro ja sam..." Odszukał inżyniera, spisał zgłoszone potrzeby i powrócił do biura. Następnego dnia, tuż po rozpoczęciu pracy, zgłosił się do niego komendant straży przemysłowej, przywitał i stanął, jakby na coś czekając.

— Co tam nowego, Gralak? — zapytał Piotr, wertując korespondencję, która nadeszła do zakładu.

— Już czas — odrzekł komendant, zerkając wymownie na zegarek.

— Nie rozumiem...

— Przecież mamy jechać do Dobrzyc na zebranie. Piotr pojął nagle, że to tamten będzie główną osobą na zebraniu, a jemu przydzielono raczej rolę pomocnika i że jest to kolejny przejaw partyjnej niełaski.

— Braliście już udział w takich zebraniach? — zapytał w drodze do Dobrzyc.

— Bo to raz —.przytaknął Gralak. — Cholernie trudno to idzie. Chłopi albo wyślizgują się jak piskorze, albo milczą, że słowa od nich nie kupisz.

Zajechali do sołtysa, który czekał na nich w paradnej izbie o ścianach wyłożonych kwiecistą tapetą i belkowanym suficie pomalowanym na brązowo. Piotr wodził wzrokiem po izbie, która z trudem mieściła solidny kredens, szafę i dwa kufry nabijane mosiężnymi ćwiekami. Odwrócił głowę ku oknom z kwitnącymi pelargoniami i dostrzegł pianino, którego gzyms zastawiony był rodzinnymi fotografiami w ramkach i kilkoma figurkami z porcelany Tielscha. Jeszcze dalej na ścianie widniał święty obraz, za który zatknięto świeży bukiet z kłosów i ziela.

— Grywa tu ktoś u was na pianinie? — zapytał, oglądając z zainteresowaniem szacowny instrument.

— Nie ma czasu, panie — odparł sołtys — może córce przyda się kiedy albo jej dzieciom.

Gralak wyjął z teczki plik papierów i mozolnie wertował listę mieszkańców wsi. Piotr przysunął się do stołu, a kiedy dostrzegł wśród papierów wzorcowe statuty spółdzielni, zaczął szybko przebiegać je wzrokiem, notując sobie w pamięci różnice, zachodzące między poszczególnymi ich typami.

— Tego nie będziemy z nimi omawiać — rzekł Gralak, zabierając mu z ręki statut trzeciego typu. — Tutaj, na zachodzie, mają być tylko spółdzielnie pierwszego typu.

Piotr wzruszył ramionami, postanawiając sobie nie wspominać o żadnym z prezentowanych statutów. Poszli do szkoły i czekali długo na mieszkańców, schodzących się stopniowo. Chłopi siadali w milczeniu na uczniowskich taboretach, wyciągali tytoń i skręcali papierosy, zatapiając powoli izbę w kłębach siwego dymu. Patrzyli spode łba, nieufnie.

Zagaił sołtys, prezentując przybyłych i natychmiast uwaga chłopów skupiła się na Piotrze. Okazało się, że część mieszkańców wsi pracuje w fabryce i nazwiska jej dyrektorów nie są tu obce. Zaczęła się niekonwencjonalna rozmowa na temat warunków pracy w mieście i na wsi, zadawano pytania, kluczono... W pewnym momencie Piotr zaczął opowiadać o formach spółdzielczego gospodarowania w Danii, a potem o Liskowie i Czarnocinie. Chłopi słuchali, ten i ów okazał nawet zainteresowanie niektórymi sprawami, wreszcie jeden z nich zgasił papierosa i z nagła zapytał, zaciągając z lwowska:

— A ziemia, panie, w tym Liskowie czyja — chłopska czy spółdzielcza?

— Ziemia chłopska, ale łąki i pastwiska wspólne — odpowiedział Borowski.

— A u ruskich, znaczy radzieckich — poprawił się szybko — ziemia kołchozowa, a działeczki u kołchoźników takie, że i kozę wyżywić trudno.

— Byliście tam? — wyrwało się Piotrowi.

— Toż my zza Buga. Jeślibymy chcieli kołchozów, to po co by nam było przyjeżdżać tutaj.

— A wy co — wtrącił się Gralak — chcecie przemawiać za wszystkich? Tu każdy musi decydować sam za siebie i adwokatów mu nie potrzeba.

Zaległa cisza i Piotr poczuł, że wątła nić porozumienia, jaka nawiązała się przed chwilą, grozi zerwaniem.

— Co tu dyskutować o tym, czy ziemia chłopska, czy spółdzielcza, jeśli tu jej tyle, że tylko orać i siać — odezwał się pojednawczo. — Myślę, że skoro ziemi dużo, a ludzi do roboty mało, to lepiej gospodarować wspólnie.

— To nie tak, panie — rzekł jakiś młody osadnik w wojskowym szynelu. — W Liskowie i Czarnocinie chłopi organizowali się sami. Nikt im niczego nie narzucał, nie groził, nie przeszkadzał, a teraz? Wy tylko czekacie na to, żeby podpisać deklaracje i zabierzecie się z powrotem, a tutaj naznaczą nam prezesa i jużeś, bracie, przepadł, jużeś nie swój, tylko kołchozowy. Nie gniewajcie się, panie, ale my lepiej znamy te sprawy niż wy z miasta.

— A jeślibyście sami wybrali sobie prezesa? — zapytał Borowski, patrząc złośliwie na Gralaka, który poruszył się niespokojnie.

— My, panie, kogo? — powiódł wzrokiem po obecnych ten w szynelu.

— A choćby was — wypalił Piotr znienacka. — Młodzi jesteście i widać niegłupi.

— No to jak? — wtrącił Gralak, powstając z miejsca — chcemy dzisiaj powołać komitet założycielski.

— Co wam tak spieszno, panie? Przyjedziecie za tydzień, a my przez ten czas zastanowimy się, pogadamy...

Gralak spojrzał pytająco na Borowskiego, jakby u niego szukał pomocy, ale Piotr siedział nieporuszony.

— Dobrze, przyjedziemy za tydzień.

Wracali do Wojnowa, przez dłuższy czas milcząc zawzięcie. Piotr rozglądał się po rozległych polach, z których zwieziono już zboże. Na rżyskach snuły się białe nitki, kołysane wiatrem. Poletka ziemniaków wyciągały ku słońcu więdnące badyle. Było cicho i jakoś sennie.

— Ale im dyrektor zasunął tym Liskowem — odezwał się wreszcie Gralak — na żadnym zebraniu nie rozgadali się tak bardzo jak dzisiaj.

Borowski powrócił do swoich zajęć, czując podświadomie, że dał się wciągnąć w tę sprawę. Po tygodniu ogarnęło go podniecenie. Czekał na Gralaka niecierpliwie, wysłuchując interesantów, potem zadzwonił i dowiedział się, że komendant pojechał do Dobrzyc.

„Sam? — pomyślał zawiedziony, odkładając słuchawkę. — Czyżby tak był pewny sukcesu, że postanowił zaliczyć go całkowicie na własny rachunek?" Zdecydował nie wracać więcej do tej sprawy, ale gdy po kilku dniach napotkał Gralaka i zauważył, jak ten ucieka przed nim spojrzeniami, zrozumiał, że coś mu tam nie wyszło w tych Dobrzycach.

— No i jak, podpisali? — zagadnął obcesowo.

Gralak wzruszył ramionami, a potem potrząsnął głową.

— Mam prośbę do dyrektora — rzekł, podnosząc oczy pełne złości — żeby żadnego z tych skurwysynów nie przyjmować do roboty w fabryce. Z kadrowcem już rozmawiałem.

Piotr powrócił do biura i natychmiast fabryczne kłopoty odsunęły w niepamięć klęskę nielojalnego partnera. Kolejna łódzka przędzalnia powiadamiała o braku możliwości zwiększenia przydziału przędzy.

— Znowu trzeba będzie prosić Andrzeja o ratunek — westchnął, odkładając pismo.

Do gabinetu wpadł kierownik wydziału zbytu z przerażoną twarzą i zameldował o pożarze wagonu z tkaninami, który wczoraj wysłano do wykończalni w Bielawie.

— Tego jeszcze brakowało — mruknął Piotr, wysłuchując szczegółowej relacji z wypadku.

Zanosiło się na przewlekłe dochodzenia, podejrzenie o sabotaż i szukanie winnych. Wracał do domu okrężną drogą, próbując po drodze otrząsnąć się z kłopotów. Ania czekała już z obiadem. Była jakoś dziwnie skupiona i milcząca. Piotr zajrzał do sypialni, pragnąc przywitać się z dzieckiem i ze zdumieniem ujrzał na podłodze walizę przygotowaną do podróży.

— Cóż to znowu? — zapytał, ogarnięty złym przeczuciem.

— Jadę do rodziców — odpowiedziała tym swoim słodkim głosem, którym mówiła zawsze, ilekroć powzięła jakieś nieodwołalne postanowienie. — Odprowadzisz nas na dworzec?

— Mogłabyś przynajmniej objaśnić mnie, co się stało? — zapytał, czując, jak wzbiera w nim gniew.

— Nic nie wskóramy, siedząc tutaj oboje — odrzekła, jakby po raz wtóry chcąc o tym przekonać siebie i jego. — Będę tam rozglądać się za mieszkaniem i pracą dla siebie, a ty znajdziesz więcej czasu na starania, aby się stąd uwolnić.

— Przecież nie puszczę cię z małym w taką drogę. Jutro wezmę delegację i odwiozę was. Mam coś do załatwienia w centrali — rzekł zrezygnowany.

Położyli się jak zwykle obok siebie, pozostając z własnymi myślami. Piotr zamknął oczy i udawał, że śpi. Wiatr kołysał czubami świerków i szeleścił w bukowych gałęziach na pagórze, wyrastającym po drugiej stronie ich ulicy. Było już zupełnie ciemno, kiedy przesunął ostrożnie dłonią po jej policzkach mokrych od łez.

— Nie płacz, Aniu — szeptał, pochylając się nad nią, ale dziewczyna leżała nieporuszona, tylko łzy długo jeszcze spływały z jej oczu i ginęły w koronkowej kryzie milanezowej koszuli, którą tak niedawno przywiózł jej na imieniny z plihalowskiej fabryki.

Po trzech dniach powrócił z Łodzi do domu. Po raz pierwszy był tutaj sam. Zaparzył sobie herbaty, odwinął kanapki, w które wyposażono go na drogę, i nastawił radio. Z mieszkania na parterze dochodziły podniesione głosy sąsiadów-kolejarzy i płaczliwy głos ich chłopca, który prawdopodobnie coś nabroił. Piotr przeszedł do sypialni. Zmierzch sypał się już z lesistego wzgórza, a przez narożne okna wpadła do pokoju smuga światła z ulicznej latarni, usadowionej w pobliżu. Na murze bliźniaczego domu pojawił się nagle wydłużony cień ramion uniesionych wysoko.

„Czyżby sąsiadka szykowała się już do snu?" — pomyślał, patrząc na cień rozbierającej się kobiety, tańczący na ścianie. Czekał tak długo, aż cień zniknie zupełnie, a potem przedefilował nerwowo przez mieszkanie, zajrzał do każdego kąta, jakby odkrywał tu wszystko od nowa, ciągle jeszcze nie mogąc oswoić się z myślą, że oto został sam i że już nie będzie do kogo śpieszyć po pracy.

Nastąpił trudny okres adaptacji do nowych warunków. Obiady jadał w nowo uruchomionej stołówce zakładowej, śniadania przyrządzał sobie sam, a wieczorami przesiadywał długo w świetlicy lub „ozeterowskiej" kawiarni, patronując zespołom artystycznym, montowanym z trudem przez kilku młodych pracowników biura, wykazujących walory organizatorskie i towarzyskie oraz zacięcie muzyczne lub wokalne. Wyróżniała się wśród nich panna Maliszówna, chuda i płaska szatynka o gładko zaczesanych włosach i szczupłych, nerwowych dłoniach pianistki. Fama głosiła, że panna Maliszówna uczęszczała przed wojną do konserwatorium, że straciła rodzinę i dom w powstaniu, że chorowała na gruźlicę i dlatego zrezygnowała z kariery artystycznej, parając się obecnie wypisywaniem kont w księgowości. Dziwnym trafem z tego wydziału rekrutowały się także pozostałe podpory zespołu — śpiewające, deklamujące i grające. Piotr polecił zainstalować pianino w kawiarni, zakupił kilka innych instrumentów muzycznych i doprowadził do stałych występów estradowych, przyciągając całą wojnowską elitę na „czwartki i soboty pod czółenkami". Wkrótce zauważył, że oznaki niełaski okazywane mu przez sekretarza komitetu powiatowego ustąpiły ponownemu zapotrzebowaniu na jego pisarskie usługi i Piotr znowu zaczął przesiadywać w komitecie przed każdą poważniejszą konferencją lub zebraniem plenarnym. Coraz częściej wracał po obiedzie do biura, aby odwalić zaległą korespondencję, podpisać sprawozdania sporządzone przez podległe mu wydziały, przewertować zarządzenia i instrukcje nadesłane z centrali. Pewnego wieczoru, opuszczając biuro, natknął się na pannę Brożkównę z wydziału finansowego, schodzącą właśnie ze schodów.

— Pani tutaj? O tej porze? — zdziwił się Piotr, otwierając ciężkie, pałacowe drzwi wejściowe dawnej siedziby właściciela fabryki, zamienionej na biuro.

— To tak jak pan, dyrektorze — odparła, przysuwając się blisko — wiadomo, oboje nie możemy zdążyć z robotą.

Ogarnął ją spojrzeniem. Panna Brożkówna była najlepszą recytatorką w zespole. Na wieczorkach rozpuszczała włosy, które spadały jasnymi lokami na czarną obcisłą suknię zapiętą pod szyję i deklamowała liryki Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej. Jej duże błękitne oczy w obramowaniu lekko podczernionych rzęs, tkwiące nieruchomo w bladej, niemal przezroczystej twarzy, robiły wrażenie na słuchaczach. Teraz szła obok Piotra, to skarżąc się na nawał pracy w wydziale, to zwierzając mu się ze swych pasji recytatorskich. Słuchał tych wynurzeń, z rzadka wtrącając jakieś słówko. Na kolejnym skrzyżowaniu ulic przystanął, chcąc ją pożegnać, ale Brożkówna nie okazała najmniejszego zamiaru rozstania się i snuła nadal swoje zwierzenia, towarzysząc mu uparcie. Doszli do wylotu Prochowej i sytuacja powtórzyła się, wobec czego Piotr skręcił w aleję, prowadzącą na szczyt wzgórza. Szli blisko siebie, roztrącając opadłe liście.

— Lubi pan liryczne wiersze? — zapytała, próbując zajrzeć mu w oczy.

— Lubię. Nawet sam pisałem je kiedyś — wyznał i natychmiast tego pożałował.

— Spodziewałam się tego — rzekła przystając. — Musi mi je pan pokazać albo zarecytować.

— Nigdy nie recytuję własnych wierszy — rzekł niechętnie.

Znowu szli obok siebie, słuchając szelestu liści pod nogami. Byli już niemal na polanie, na której widniał potężny korpus domu kultury, obudowany rusztowaniami. Brożkówna wstrząsnęła się i nagle przylgnęła do Piotra.

— Zimno tu jakoś — rzekła, wsuwając mu rękę pod ramię.

Zawrócili. Chwilę maszerowali w milczeniu, a potem Brożkówna wyprostowała się i zaczęła recytować półgłosem w takt kroków odmierzanych na drodze:

Wicher u okiennic zgrzyta

drzewa są raz głośniejsze, raz cichsze

a księżyc jest jak pierś srebrzysta

z miłości na wichrze

odkryta.

— To bardzo piękne — powiedział, przystając pod rozłożystym bukiem.

Patrzył na jej bladą twarz, ledwo rysującą się w mroku, i na ogromne oczy, które znalazły się nagle tuż przy jego ustach. Już było za późno, aby się cofnąć. Zwarli się w pocałunku, aż zabrakło im tchu.

— Chodźmy stąd — mruknął szorstko, kiedy wreszcie rozluźniły się ich ramiona.

Schodzili teraz w dół długimi krokami, jakby chcieli uciec od tego, co się stało. U wylotu Prochowej pożegnał ją w pośpiechu, uchodząc przed grupką ludzi, którzy znaleźli się w pobliżu.

Przez kilka następnych dni Piotr unikał jej, ale kiedy zdarzyło mu się pozostać dłużej w pracy, a przyległe pokoje opustoszały zupełnie. przyszła do niego i usiadła w fotelu, czekając cierpliwie, aż przestanie pracować.

— Obiecałeś, że pokażesz mi wiersze — rzekła, wpatrując się w niego.

— Niczego nie obiecywałem — odparł zdziwiony.

Zgarnął papiery i zamknął szufladę. Na ulicy wsunęła mu rękę pod ramię i pociągnęła za sobą w dół, ku rzece. Znowu słuchał jej zwierzeń, znowu pełno było przytulań i szeptów. Przeszli przez most w miejscu, gdzie rozciągał się pas ogródków, za którymi czerniały piętrowe domy ulicy Nadrzecznej. Brożkówna pchnęła furtkę i poprowadziła Piotra wąską dróżką, obsadzoną krzewami porzeczek.

— To tutaj — rzekła, przystając pod drzwiami mansardy umieszczonej w szczycie piętrowego budynku o stromych dachach.

— Mieszkasz tu sama? — zapytał.

Skinęła głową. Weszli do sporej izdebki przedzielonej parawanem, która musiała pomieścić łóżko zasłane kocami, dużą przeszkloną szafę pełną książek i porcelanowych cacuszek oraz wiklinowy fotel na biegunach, umieszczony przy stoliku, na którym pod lampą leżała otwarta książka. Wyglądało to nieco teatralnie i nawet lekki zapach konwaliowych perfum świadczył o poczynionych tutaj przygotowaniach.

— Napijesz się herbaty? — spytała, uśmiechając się do niego — mam jeszcze dobrą, angielską. — Zakręciła się po pokoju, jakby czegoś szukała. — Usiądź, proszę — popchnęła go w stronę fotela. — To moje ulubione miejsce.

Usiadł posłusznie, a gdy wyszła za przepierzenie zerknął na otwarte stronice i odnalazł wiersz, który recytowała tamtego wieczora na parkowym wzgórzu.

— Naturalnie Jasnorzewska-Pawlikowska — mruknął, zaglądając na tytułową stronę — skąd u niej tyle miłości do Marii? A może to tylko poza?

Weszła Brożkówna z herbatą i talerzykiem pełnym ciastek. Po chwili na stoliku znalazły się jeszcze dwa kieliszki i butelka sherry. Piotr napełnił kieliszki, a Brożkówna zapaliła lampę okrytą seledynowym abażurem. Przez okno sączył się już wieczorny półmrok i plama światła wokół stolika świeciła coraz jaśniej.

— Miło tu u ciebie — stwierdził Piotr, sącząc słodki napój z kieliszka.

Brożkówna powstała z krzesła, zasłoniła okno, a potem, położyła się na łóżku, podkładając ręce pod głowę.

— Usiądź tu przy mnie — poprosiła, opuszczając powieki. Byli teraz poza kręgiem światła, jakby zagubieni w półmroku. Piotr pochylił się i wsunął zaborczą dłoń pod spódnicę, ogarniając natychmiast wszystkie zakamarki jej młodego ciała. Napotkał zapinki i zaczął mocować się z nimi. Nagle Brożkówna uniosła się nieco i przytrzymała jego ręce.

— Pamiętaj, że ja jeszcze nigdy... z nikim... — wyznała, ponownie spuszczając powieki.

Palce Piotra zastygły na chwilę, a potem zaczęły cofać się w popłochu. Obciągnął jej spódniczkę, okrył starannie obnażone kolana i podniósł się z łóżka.

— Dziękuję za ostrzeżenie — rzekł szorstko, na próżno próbując ukryć zmieszanie.

— Wybacz mi, Piotruś — wyrzekła, nie podnosząc się z łóżka. — Bardzo gniewasz się na mnie? — spytała, widząc, że nakłada płaszcz.

— Ależ nie, skądże — bąkał, otwierając drzwi — to ty powinnaś mi wybaczyć — dodał na pożegnanie i zbiegł ze schodów, szczęśliwie nie napotykając nikogo.

W skrzynce znalazł list z Łodzi. Ewa i Andrzej zawiadamiali o swym ślubie i prosili na wesele. Nowina była tak mocna, że natychmiast zapomniał o wszystkim, co wydarzyło się przed godziną.

— Ewa i Andrzej — powtarzał sobie w duchu, chodząc nerwowo po pokoju. — Ale dlaczego tak długo ukrywali to przede mną? — myślał, rad, że przy okazji zobaczy się z Anią i małym.

Ślub odbył się skromnie, w gronie najbliższych. Było trochę kwiatów, trochę życzeń i telegram od Felka, który nie uzyskał urlopu, ale wieczorem w mieszkaniu u Borowskich bawiono się do rana. Piotr po kilku kieliszkach pojednał się z Ireną i niemal zaprzyjaźnił z jej mężem. Przyszło mu to tym łatwiej, że tego dnia Ania błyszczała urodą i ciągle jeszcze wyglądała na zakochaną. Piotr wykorzystał to natychmiast, uzyskując po dłuższych perswazjach jej zgodę na powrót do Wojnowa. W dwa dni po ślubie do Borowskich nadszedł list od Nowickiego z Frankfurtu nad Menem. Jacek zawiadamiał, że wraz z Elżbietą i córeczką oczekują na ważne wydarzenie w ich życiu i proszą o pilne potwierdzenie adresu, aby nie utracić kontaktu. W kopercie było zdjęcie obojga z wózkiem, w którym leżało roczne dziecko w białej kapuzie. Elżbieta ubrana była w futro z nutrii i uśmiechała się promiennie.

— To dla nas ten uśmiech i to futro — skonstatował Andrzej, przyglądając się fotografii — abyśmy nie sądzili, że dokonali złego wyboru, pozostając na Zachodzie.

Wieczorem, po naradzie familijnej nowożeńcy postanowili udać się z Borowskim do Wojnowa. Piotr nie ukrywał zadowolenia. Spodziewał się, że kilka dni, które mieli spędzić razem, wywrą zbawienny wpływ na ponowną adaptację Ani do warunków, które wtrąciły ją niedawno w taką depresję. Istotnie, Ewa natychmiast zawładnęła domem, organizując przedpołudniowe włóczęgi po mieście i najbliższych okolicach, a wieczorami Piotr zabierał wszystkich do kawiarni, prezentując im kolejno swoje zespoły instrumentalne i wokalne.

— Wiesz. Piotr — nie przypuszczałem, że potraficie tak się urządzić w tym Wojnowie — dziwił się Andrzej, z przyjemnością słuchając melodii w wykonaniu panny Maliszówny. — Takiej przytulnej, swojskiej kawiarni, z takim programem, można ci naprawdę pozazdrościć.

— To jeszcze nie wszystko — odparł, z dumą rozglądając się po sali.

Brożkówna nie przyszła i Piotr był niemal rad z jej absencji. Zatańczyli kilka razy i wrócili do domu pełni niepokoju o małego, który spał jak suseł w swym metalowym łóżeczku. Po tygodniu odprowadzili nowożeńców na dworzec, patrząc z przerażeniem, że wszystko w ich życiu zaczyna się znowu kręcić utartym trybem.

Pewnego dnia naczelny dyrektor poprosił go do siebie. Piotr zastał w gabinecie młodego, krępego mężczyznę o pospolitej, szerokiej twarzy i głęboko schowanych oczach nieokreślonej barwy. Nie można było po prostu zajrzeć w te oczy ani spotkać się z nimi. Nieznajomy mrużył powieki i uśmiechał się dobrodusznie.

— Kuć jestem — powiedział głośno, zrywając się z fotela. Piotr spojrzał pytająco na swego zwierzchnika.

— Towarzysz Kuć został mianowany szefem ochrony w naszych zakładach — rzekł naczelny, podnosząc z biurka jakieś pismo. — Można, szefie? — zapytał, wskazując na Piotra.

— Ależ tak, dyrektorze. Do towarzysza Borowskiego mamy pełne zaufanie — rzekł Kuć pośpiesznie, znowu przywdziewając się w swój dobroduszny uśmieszek.

Piotr przeczytał pismo opatrzone pieczęcią „tajne" i dowiedział się z niego o powołaniu w zakładach referatu ochrony oraz o obowiązkach administracji wobec tegoż referatu i jego szefa. Poszli zaraz na przegląd pokoi biurowych, z których Kuć wybrał sobie gabinet, jego zdaniem najmniej narażony na włamanie i podsłuch. Trzeba było natychmiast przenieść pracujących tu biuralistów i przystosować pokój do wymogów określonych instrukcją.

Po trzech dniach Kuć rozpoczął urzędowanie. Początkowo nic się nie działo. Pracownicy ze zdziwieniem spoglądali na drzwi obite skórą, za którymi panowała głucha cisza. Wiadomo było, że szef na długie godziny zamyka się tam z kadrowcem, że wertują ankiety personalne i tworzą nową kartotekę. Od pewnego czasu radio i prasa donosiły o zaostrzającej się walce klasowej, o wzmożeniu czujności, o sabotażach i dywersji. Wkrótce też zaczęły krążyć rozliczne dykteryjki i dowcipy na ten temat. Nagle po biurze gruchnęła wieść o aresztowaniu panny Maliszówny. Nikt nie wiedział, za co; Maliszównę zabrano nocą z domu i tylko dozorca, któremu oddano na przechowanie klucz od mieszkania, wiedział, co się stało. W kilka dni później do Piotra zgłosili się kolejno kierownik wydziału zbytu i kierownik Oddziału Zaopatrzenia Robotniczego, prosząc o zwolnienie z pracy. Obaj nie umieli, czy też nie chcieli podać przekonujących powodów swoich rezygnacji i obaj wyglądali na zastraszonych. Piotr próbował ich uspokoić, ale gdy spostrzegł, że jego argumenty nie trafiają jakoś im do przekonania, porwał się z krzesła i popędził do szefa ochrony.

— Straszycie moich najlepszych ludzi, Kuć? — rzekł obcesowo, kipiąc ze złości. — Makowski i Bolesta złożyli wymówienie pracy.

— Spokojnie, dyrektorze — odparł Kuć, nie przestając uśmiechać się dobrodusznie — ja bym na waszym miejscu nie angażował się w te sprawy, dopóki nie wiadomo, co z tego może wyniknąć.

— Oni nie mogą odejść, nie mam ich kim zastąpić — upierał się Piotr.

— Nie odejdą, dyrektorze, nikt ich przecież nie przyjmie bez mego przyzwolenia, najwyżej mogą uciec, ale ucieczka to przyznanie się do winy. Możecie być pewni, że tego nie zrobią.

Piotr zżuł jakieś przekleństwo i opuścił gabinet.

Kuć miał jednak rację, obaj kierownicy wycofali swoje podania. W biurze powiało grozą. Ludzie pracowali milcząc i podejrzliwie przyglądając się sobie nawzajem. Od czasu do czasu któryś z nich znikał za drzwiami obitymi skórą i wracał stamtąd roztrzęsiony i blady, milcząc uparcie. Przerwały wkrótce występy zespoły estradowe, a i sama kawiarnia zaczęła świecić pustkami. Ta nieoczekiwana reakcja pracowników zaskoczyła szefa ochrony. Zaczęła się seria przesłuchań członków zespołów, wreszcie Kuć przyszedł do Borowskiego. gubiąc po drodze swój dobroduszny uśmieszek. W jego małych, wiecznie zmrużonych oczach migotały jakieś złowrogie błyski.

— Jak to jest, dyrektorze — zaczął, rozsiadając się w fotelu — życie kulturalno-oświatowe zamiera, w kawiarni pusto, a wy nie robicie nic, aby temu zapobiec.

Piotrowi krew uderzyła do głowy. Ściągnął brwi i próbował daremnie osaczyć rozbiegane spojrzenia swego rozmówcy.

— Za to wy robiliście wszystko, aby doszło do tego! — odparł ze źle skrywaną złością.

Kuć pobladł silnie i przeszedł do obrony.

— Nie rozumiem...

— Zamknęliście Maliszównę. grozicie Makowskiemu, przesłuchujecie, węszycie i jeszcze dziwicie się, że ludziom nie chce się śpiewać i grać. Oni się was boją! — rzekł z furią.

— Ej, dyrektorze, czy aby nie jesteście zbyt pewni siebie? Protekcja komitetu może okazać się zawodna, pamiętajcie o tym— odparł Kuć, powstając z fotela.

Rozstali się w gniewie. Po kilku dniach do gabinetu Piotra przyszła panna Brożkówna z plikiem sprawozdań do podpisu. Była dziwnie podekscytowana i jakby bledsza niż zwykle. W pewnej chwili pochyliła się nad biurkiem i rzekła ściszając głos niemal do szeptu:

— Niech się pan strzeże Kucia, on prowadzi śledztwo przeciwko panu.

— Skąd pani wie o tym? — zapytał, dopiero teraz zauważając, że niespodziewanie są z sobą znowu na „pan" i „pani".

— Wypytywał mnie o pana. Ktoś doniósł mu o naszych spotkaniach.

Spojrzał na nią pytająco. Brożkówna uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

— Powiedziałam mu, że między nami nic nie zaszło — rzekła i lekki rumieniec pojawił się na jej twarzy. — Wyjeżdżam stąd. Zapisałam się na ekonomię i znalazłam już pokój i pracę we Wrocławiu. Niech pan uważa na siebie.

Piotr podpisał ostatnie egzemplarze pism i podniósł na nią oczy. Patrzyli tak chwilę na siebie, wreszcie on zadeklamował półgłosem:

Gdzie się mglista kończy pajęczyna?

gdzie się biel jej przerzedzać zaczyna? —

W górze pająk — gwiazda czarna

gwiazda chciwa

Tysiącznymi spogląda oczyma...

Brożkówna stała nieruchomo, tylko na jej wielkich źrenicach pojawiła się nagle szklista powłoka.

— Widzisz, ja także polubiłem tę twoją umiłowaną poetkę — dodał cicho.

Zabrała podpisane papiery i ułożyła je w teczce, a potem wyszła z gabinetu, ukradkiem ocierając oczy chusteczką.

Któregoś dnia do naczelnego dyrektora nadeszły poufne instrukcje, informujące o zamierzonej amnestii i obowiązkach administracji wobec amnestionowanych. Piotr zapoznał się z instrukcjami, które w szczególności zalecały zatrudnianie zwolnionych z więzienia na ich poprzednich stanowiskach, z zachowaniem ciągłości pracy.

— Sądzi pan, że to już odwilż? — spytał, zwracając pismo naczelnemu.

— Nic nie sądzę — mruknął ten ostrożnie, wskazując na okna, za którymi wirowały płatki śniegu, niesione wiatrem.

Wieczorem śnieg przestał padać i w przerwach między chmurami pojawił się sierp księżyca otulony koroną mgieł. Na szybach wyrosły nagle lodowe kiście.

— Mróz idzie — rzekła Ania, wyglądając przez okno — dorzuć jeszcze węgla do pieca, nie paliłam dzisiaj wiele.

Zadźwięczał dzwonek u drzwi. Piotr otworzył i cofnął się zdumiony jak przed widmem. W korytarzu stała Maliszówna w letnim płaszczyku i w trepach, trzęsąc się z zimna. Nadeszła Ania, ujęła ją za rękę i wprowadziła do pokoju. Maliszówna szła niezdarnie, stukając trepami o podłogę.

— Jak pani wygląda! — przeraził się Borowski, widząc chude policzki posiniałe na mrozie i kościste palce zgrabiałe i sztywne.

Ania przyniosła filcowe pantofle i ściągnęła ośnieżone trepy z jej nóg. Posadzili ją na krześle, nie pytając o nic. Czekali, aż sama przemówi.

— Zrób herbaty z sokiem malinowym — polecił Piotr, sadowiąc się naprzeciw nieoczekiwanego gościa. Maliszówna siedziała, mrużąc oczy i nerwowo zacierając dłonie. Siność zaczęła schodzić z wolna z jej zapadłych policzków. Podniosła szklankę i chciwie wypiła gorący napój.

— Jadła pani coś? — zapytała Ania, przyglądając się jej z litością. Maliszówna potrząsnęła głową. Po chwili zaczęła jeść łapczywie kanapki z wędliną i kawałki ciasta, a gdy posiliła się nieco, spojrzała z wdzięcznością na Borowskich.

— Co ja mam teraz zrobić, dyrektorze? — zapytała nieśmiało.— Czy mam jeszcze swój dom?

— Ależ tak — odpowiedział żywo — klucze są u dozorcy. I proszę w ciągu trzech dni zgłosić się do pracy.

— Przyjmiecie mnie z powrotem? — zapytała z niedowierzaniem.

— Naturalnie — zapewnił ją gorąco.

— A ten Kuć... jest jeszcze?

— Jest. To on panią zamknął?

Pokiwała głową i zaczęła mieszać cukier w kolejnej szklance herbaty, którą przyniosła jej Ania.

— Pewnie pana ciekawi, co to za zbrodnię popełniła ta Maliszówna — rzekła po chwili. — Otóż opowiedziałam w wydziale jakieś dwie czy trzy złośliwe anegdoty o Bierucie i Stalinie. Nie wiedziałam, że poczytają mi to za przestępstwo.

Teraz on pokiwał głową. Nagle Maliszówna zaniosła się kaszlem, aż oczy zaszły jej łzami.

— Przepraszam — wyrzekła, krztusząc się i czerwieniejąc na twarzy — zaraz państwa pożegnam.

Piotr przypomniał sobie, że Maliszówna chorowała na gruźlicę i przeraził się widząc, że znowu porywa ją kaszel. Ania wyjęła z szafy swoje palto i kapce.

— Nie wolno się zaziębić, odda mi to pani jutro albo przyniesie mężowi do biura — rzekła, pomagając jej założyć palto. — A trepy spalimy w piecu, aby nie przypominały więzienia.

— Miałam letnie pantofelki, ale gdzieś zaginęły i zostawiono mi te trepy — powiedziała, szykując się do wyjścia. — Dziękuję za gościnę i pomoc, dzięki państwu nie straciłam jeszcze wiary w ludzi.

Zima upływała powoli. W lutym, kiedy dni stały się dłuższe, zabierali po pracy małego i wozili na sankach po ośnieżonych ulicach. Piotr rzadko teraz przesiadywał w fabryce, w której rytm pracy ustabilizował się na niezłym poziomie i od dawna nie zdarzyły się żadne dramatyczne sytuacje, chociaż posępnej atmosfery w biurze nie zdołano jeszcze rozproszyć. Kawiarenka znowu zaczęła się napełniać wieczorami, a w niej od czasu do czasu Maliszówna grała nokturny Szopena.

W marcu gruchnęła wieść o zdobyciu przez zakłady sztandaru przechodniego za najlepsze osiągnięcia produkcyjne i socjalne, uzyskane w minionym roku. Wiadomo było, że do Wojnowa przybędzie spora ekipa przedstawicieli władz partyjnych i związkowych oraz szefowie centrali. Borowski opracował program uroczystej akademii i zapewnił udział w niej popularnych aktorów, przygotował przyjęcie w kawiarni, a jego grupa remontowa przystąpiła do dekorowania gmachów fabrycznych. Zanosiło się na wielką galę. Istotnie, w dniu przekazania sztandaru największa sala, jaką miał zakład, z trudem pomieściła uczestników akademii. Były przemówienia, kwiaty, wręczanie nagród, no i oczywiście sztandar, którego drzewce pokrywały pamiątkowe blaszki z nazwami przedsiębiorstw — dotychczasowych jego posiadaczy. Gdy zaczęła się część artystyczna. Piotr wymknął się z sali i podążył do kawiarni, aby sprawdzić zastawę stołów, przygotowaną na przyjęcie gości. Tuż za nim podążył sekretarz komitetu wojewódzkiego partii z Krosnowic. Piotr dojrzał go i zatrzymał się z niepokojem.

— Stało się coś? — zapytał.

— Nic się nie stało — uspokoił go sekretarz. — Załoga świetnie się bawi.

Grzmot oklasków dobiegł z budynku. Minęli biura i znaleźli się w kawiarni. Stoły wyciągnięte w długi rząd, biegnący przez całą salę, połyskiwały bielą obrusów. Kilka kelnerek kończyło ustawianie naczyń.

Piotr przesunął dwa fotele w wolne miejsce na estradzie, otworzył butelkę i nalał dwa kieliszki wiśniówki.

— Wasze zdrowie, dyrektorze — rzekł sekretarz, podnosząc kieliszek. — To wy opracowujecie referaty tutejszemu komitetowi?

— Tak, to ja — odrzekł Piotr, zaskoczony pytaniem.

— A co byście powiedzieli, gdybym zaproponował wam u nas stanowisko kierownika wydziału ekonomicznego?

Piotrowi mocniej zabiło serce.

— Mówicie to serio, towarzyszu sekretarzu? — zapytał, nie mogąc ochłonąć ze zdumienia.

— Najzupełniej. Potrzebny jest nam człowiek dobrze władający piórem i znający się na sprawach gospodarczych. Jeżeli was to interesuje...

— Tak — przerwał mu Piotr. — Z różnych względów chciałbym wyjechać z Wojnowa.

— Rozumiem. Podobno macie jakiś zatarg z szefem ochrony?

Piotr ponownie dał się zaskoczyć i milczał zakłopotany.

— Zapewne was to dziwi, skąd wiem o tym. Otóż tutejszy sekretarz użył tego argumentu, aby mnie do was zniechęcić. O co wam poszło, dyrektorze? — zapytał, przyglądając mu się badawczo.

— Niszczy mi ludzi. Za powtarzanie głupich kawałów wsadza ich do więzienia — odpowiedział zapalczywie. — Musiałem zaprotestować.

— To rzeczywiście kretyn — rzekł sekretarz i nagle na jego gładko wygolonej twarzy pojawił się znaczący uśmiech — a propos kawałów: na granicy czechosłowackiej i zachodnioniemieckiej spotkały się dwa zające...

Piotr wysłuchał ze zdumieniem złośliwej anegdoty i śmiał się wraz ze swym rozmówcą zadowolonym z efektu, który wywołał. Nagle ogarnęła go złość.

— Mówicie, że to kretyn. Ktoś go jednak wyznaczył do tej roboty i odpowiednio wyszkolił...

— Tak, to jasne — przerwał mu sekretarz. — Widzicie, w naszej partii są ludzie, którzy uważają, że skoro jesteśmy w mniejszości, to, aby rządzić, musimy posługiwać się strachem. Na szczęście są także i tacy, którzy wyciągają wnioski zgoła odmienne. Róbmy wszystko, aby pozyskać sobie tę większość. Ja... — zaczął i urwał w pół zdania. Drzwi sali otworzyły się szeroko i zaczęli nadchodzić pierwsi goście. Sekretarz powstał z miejsca.

— Zgłoście się do mnie za trzy dni w Krosnowicach, a wtedy omówimy sprawę bardziej szczegółowo — rzekł, dołączając do gości.

Po trzech dniach Piotr pojechał do Krosnowic, miotany na przemian nadzieją i wątpliwościami, a gdy sprawa przebiegła gładko, wracał jak na skrzydłach do domu.

— Jedziemy do Krosnowic! — krzyknął od progu, patrząc z satysfakcją na twarz Ani, która pobladła z wrażenia.

Przyciągnął ją do siebie i zanurzył dłonie w gęstwinie włosów. Mdłe światło ulicznej latarni padało im na twarze, jak wówczas gdy spotykali się w tym pokoju przed przeprowadzką z Klonowic. Uśmiechnął się do tych wspomnień. Spojrzał na Anię. Myślała snadź o tym samym, bowiem także i na jej twarzy pojawił się uśmiech.

— Moje pierwsze własne mieszkanie — rzekła bardziej do siebie niż do niego — chciałabym kiedyś zobaczyć je jeszcze...

V

Otworzył leniwie powieki i powiódł wzrokiem po ścianach sypialni w kolorze zielonego groszku. Przez uchylone drzwi usłyszał płacz swego drugiego synka, a potem głos Ani, zachęcający malca do butelki z mlekiem. Wstał z tapczana i otworzył okno. Strumień chłodnego powietrza wtargnął do pokoju, szamocząc się z firankami wydętymi jak żagle, Pąki na gałęziach lipy rosnącej przed domem pozieleniały i zgrubiały od wczorajszego dnia.

Piotr zrobił kilka przysiadów, a potem zniknął w łazience. Dochodziła ósma, a o dziesiątej czekał go udział w plenarnym zebraniu związkowców, na którym miał reprezentować komitet miejski partii. Zjadł śniadanie i zawiązał krawat.

— Znowu będziesz dzisiaj siedział do nocy? — spytała Ania, strzepując pyłek z jego marynarki.

— Zanosi się na nudną nasiadówkę — mruknął otwierając drzwi — chociaż kto wie, może związkowcy zbuntują się wreszcie...

Wcisnął się do tramwaju, ale na drugim przystanku wysiadł, postanawiając odbyć dalszą drogę piechotą. Szedł teraz alejką przez park, zatapiając spojrzenie w młodej zieleni, okrywającej kępki krzewów. W miejscu, gdzie przecinały się dwie alejki, połyskiwała złotem duża grupa kwitnących forsycji. Przestrzeń zamykał rząd kamienic, które na próżno usiłowały przesłonić bezlistne jeszcze topole.

„Co to za idiota pozwolił na budowę tych domów — myślał z irytacją. — Nigdzie nie spotkałem tylu budowlanych bezeceństw, co w tym mieście".

Wyszedł na ulicę, na której — wśród ruder, komórek i przybudówek — wyrastały gdzieniegdzie okazałe gmachy z bogato zdobionymi frontonami. Ostry odór gazu pomieszanego z węglowym pyłem wisiał ciężko w powietrzu. Piotr zgarbił się i szedł wolno ku śródmieściu tunelami ulic, w których dudniły głucho ciężarówki i tramwaje. Ilekroć przemierzał tę trasę, jawiły mu się niezbędne przedsięwzięcia poprawy tego, co ongiś, sknocono. Skazywał więc na śmierć piętrowe, odrapane kamieniczki wraz z odrażającym zapleczem komórek i szop śmierdzących smołą i gnijącym drewnem, bezlitośnie likwidował gazownię i elektrownię, które dzień i noc wysyłały w atmosferę kłęby pary pomieszane z gazami i dymem, przesuwał na obrzeże miasta linię kolejową wraz z dworcem albo zakopywał ją w ziemię, łącząc na powierzchni ulice rozcięte dotąd torami. Czasem w wędrówkach towarzyszył mu Grzegorz Żwirski, młody, zdolny architekt z Wilna, który osiedlił się w Krosnowicach po wojnie. Piotr pamiętał rozmowę, którą prowadzili podczas pierwszego spaceru.

— Wie pan — zwierzał mu się Żwirski, kierując uwagę Piotra na różne fragmenty mijanych ulic — w pierwszym roku po przyjeździe byłem wprost przerażony brzydotą tego miasta, ale później, po bliższym poznaniu odkryłem, że w tej brzydocie zawarte jest jakieś swoiste piękno.

Piotr uśmiechnął się z powątpiewaniem.

— Myśli pan, że to paradoks? — zapytał Żwirski. — A czy nie odczuwa pan piękna, oglądając chłopskie lepianki otoczone chruścianym płotem?

— Przyznam się, że wolę oglądać przyzwoite, murowane zagrody, kryte dachówką — odparł Piotr — chociaż te lepianki, o których pan mówi, nie mącą mi krajobrazu, a tu — wskazał ręką na trzypiętrowy budynek fabryczny wyrastający wprost z wąskiego chodnika — wszystko jest jakby wbrew naturze.

— Malarski motyw miejskiego pejzażu — mruknął Żwirski. — Widziałem tę fabryczkę niedawno na wernisażu w galerii.

— Dla mnie wszystkie te fabryczki i fabryki z dymiącymi kominami są jak przeznaczenie i fatum.

Zatrzymali się na chwilę i Piotr powiódł ręką po horyzoncie poprzecinanym gęsto grubymi krechami kominów.

— Wie pan, krótko przed wojną młodzi poeci również szukali piękna w tym krosnowickim pejzażu. Czasem były to opisy, czasem wyznania, jak na przykład to:

Wyrosłem, syn robotnika,

W ciasnym ulic wyłomie świat mi zamknęła fabryka

Na poprzek życia mi stanął wielki, czerwony gmach.

Na takie wyznanie może się zdobyć tylko ktoś, kto się tu wychował od dziecka, a wie pan, dlaczego?

Tam się narodził mój smutek, pierwszy mój zawód i strach

Tam krosna ślepe z wysiłku pieśń buntowniczą mi grały...

— I dlatego zapisał się pan do partii? — zapytał Żwirski, przystając.

— Dlatego. Uwierzyłem, że tylko komuniści będą w stanie zmienić losy i pejzaż tego miasta.

Minął kolejną przecznicę i zerknął na zegarek. Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Piotr przyśpieszył kroku. Po chwili znalazł się w ciasnym holu związkowego budynku. Przez otwarte drzwi, prowadzące na wybetonowany dziedziniec, ujrzał ministerialną „demokratkę" i parterowy magazyn z szeroko rozwartymi wrotami. Dwóch młodych mężczyzn schodziło ze schodów, dźwigając wielkie gipsowe popiersie Stalina. Z portierni wyszła sprzątaczka z mokrą ścierką w ręku. Była najwidoczniej zdumiona i poruszona tym widokiem, bo czekała, aż popiersie zniknie za otwartymi wrotami, a potem odwróciła się powoli.

— Jeśli jego wynieśliście, to i was wyniosą — rzekła z przekonaniem, przymrużając znacząco jedno oko.

— Kogo, babciu? — zapytał Piotr znienacka.

Staruszka obrzuciła go spojrzeniem pełnym kpiny. Nie wyglądała na speszoną.

— Ano tych, co w niego wierzyli. Nie tak dawno była przecież tutaj wielka żałoba.

Piotr przypomniał sobie rok 1953 i to samo popiersie, spoczywające na podwyższeniu wybitym czerwienią i kirem, tonące w powodzi kwiatów. Zajrzał ciekawie do sali konferencyjnej, mieszczącej się na pierwszym piętrze. Sala pozbawiona rekwizytów kultu jednostki wydała mu się jakby większa i przestronniejsza. Poszedł na drugie piętro. W gabinecie przewodniczącego zebrało się już prezydium związku, przybył także wiceminister Baranowski. Mocna woń parzonej kawy unosiła się w powietrzu. Piotr usiadł w rogu pluszowej kanapy, przysunął niewielki stolik z filiżanką kawy i próbował zorientować się, o czym mówiono, ale rozmowa rwała się co chwila i nastrój trwożnego wyczekiwania wypełnił pokój.

— Odwiedziłem niedawno kilka zakładów — przerwał wreszcie milczenie Borowski. — Włókniarze mają do was pretensje o likwidację deputatów, a metalowcy o nadmierne zaostrzenie norm, co zamierzacie zrobić w tych sprawach?

Związkowcy poruszyli się niespokojnie, tylko wiceminister siedział dalej nieporuszony.

— Towarzysze dobrze wiedzą, że nie mamy żadnych rezerw funduszu płac. Minister zobowiązał mnie, abym wam to dzisiaj oficjalnie oświadczył — rzekł wreszcie, odchylając do tyłu swą zwalistą postać. — A w ogóle, po co było zwoływać to zebranie, skoro nie mamy nic więcej do powiedzenia. W obecnej sytuacji...

— Rady zakładowe wypominają nam nieprzestrzeganie statutu — przerwał mu przewodniczący związku. — My też wiemy, jaka jest sytuacja, ale dłużej już zwlekać nie mogliśmy.

Powiódł wzrokiem po zebranych, jakby szukając aprobaty dla własnych słów. Piotr dojrzał grubą fałdę, która wyrosła na jego karku, i kilka blizn po czyrakach, na pół ukrytych pod kosmykami ciemnych włosów.

„To pewnie pamiątka po weselnych przeciągach" — pomyślał, przypominając sobie opowiadania, jak to dzisiejszy przewodniczący dorabiał sobie przed wojną, grywając na weselach i chrzcinach. I on, i wiceminister byli robotnikami. Obaj działali przed wojną w klasowych związkach zawodowych, obaj organizowali strajki i obu wielokrotnie wyrzucano z pracy. Kiedy zerwali ostatecznie z własną klasą? — choć taki zarzut byłby przez nich poczytany za obrazę. Piotr zadawał sobie to pytanie, ilekroć zdarzyło mu się uczestniczyć w zebraniach, na których jeden albo drugi wygłaszał końcowe przemówienie. Nigdy nie usłyszał od nich więcej, niż to głosiła oficjalna propaganda. Z niezachwianą pewnością siebie oceniali, rozliczali, kreślili zadania. Prośby i postulaty, wysuwane nieśmiało przez odważniejszych mówców, odbijały się od nich jak od wyniosłej skały. Dawno minęły czasy, kiedy podczas przerw w obradach lub po ich zakończeniu szukali wśród zebranych znajomków, ściskali im ręce, pytali o zdrowie. Teraz, tuż po zebraniu, z ulgą wsiadali do swych służbowych limuzyn, rozpamiętując po drodze efekty głoszonych sloganów wyuczonych na pamięć. Ostatnio efekty te zmalały w sposób wręcz zastraszający i coraz częściej zdarzało się, że schodzili z mównicy przy lodowatym milczeniu słuchaczy. Było to dla nich niezrozumiałe i przerażające zarazem. Obaj wiedzieli, że własne awanse i związane z nimi przywileje zawdzięczali zaufaniu, które zdobyli u swych zwierzchników, i obaj zabiegali gorliwie o to, aby tego zaufania nie utracić, aż tu naraz to nowe... Robotnicy, do których tak chętnie się przyznawali i których tak przyjemnie było oglądać z trybuny na pierwszomajowych pochodach, zaniechali raptem oklasków, skandowań i zacięli się w milczeniu. Tu i ówdzie dały się słyszeć pierwsze groźne pomruki gniewu, zaczęły chwiać się największe autorytety i prosta, zrozumiała dotąd konstrukcja władzy zarysowała się nagle.

Piotr doskonale rozumiał rozterkę swoich rozmówców, ale daleki był od podzielania ich obaw, a nawet skrycie oczekiwał, że już na tym zebraniu wydarzy się coś niezwykłego. Weszła sekretarka i zameldowała, że na sali już pełno. Przewodniczący powstał z miejsca.

— Towarzysze zechcą usiąść z nami w prezydium — zwrócił się do Baranowskiego i Borowskiego.

Usadowili się ciasno za stołem przykrytym czerwonym suknem. Głos zabrała wiceprzewodnicząca, dukając z trudem referat obrazujący osiągnięcia związkowe w minionym roku. Zebrani słuchali chwilę w milczeniu, ale gdy zorientowali się w głównych tezach referatu, najwyraźniej zlekceważyli prelegentkę. Zewsząd dały się słyszeć ściszone rozmowy i psykania. Prelegentka podniosła glos, usiłując przekrzyczeć rozmawiających. Jej pełne policzki poczerwieniały z wysiłku. Przewodniczący nie wytrzymał i poderwał się z miejsca.

— Towarzysze! to są plenarne obrady, a nie żydowska szkółka! — wypalił wysokim dyszkantem.

Sala na chwilę umilkła, ale wkrótce na wielu twarzach pojawiły się znowu drwiące uśmiechy.

— Widzę tutaj wiele osób nie będących członkami zarządu, kto ich tu zaprosił? — zapytał.

— To są przewodniczący rad zakładowych, którzy chcieli wziąć udział w obradach — wyjaśnił kierownik wydziału organizacyjnego.

— Bez naszej wiedzy? — podniósł znowu głos przewodniczący, ale w tej samej chwili Borowski pociągnął go za rękaw.

— Zostawcie tych ludzi w spokoju, skoro ich tu wpuszczono — wyszeptał dobitnie.

Siedzący w pierwszych rzędach usłyszeli ten szept i uśmiechnęli się z aprobatą. Zerwało się kilka oklasków, przewodniczący otworzył dyskusję i usiadł zrezygnowany. Kilka rąk uniosło się w górę, ale stary wyga kluczył zręcznie, udzielając głosu znanym sobie działaczom z okręgów związkowych. Szmery w końcu sali poczęły stopniowo przeradzać się w głośną wrzawę, wreszcie jakiś szczupły młody człowiek powstał z miejsca i donośnym głosem oznajmił, że został zobowiązany przez swą załogę do przedłożenia postulatów na tym zebraniu. Wszystkie głowy odwróciły się jak na komendę. Młody człowiek stał hardo i patrzył wyzywająco na przewodniczącego. Chwilę mierzyli się oczyma, wreszcie przewodniczący pochylił głowę i udzielił mu głosu. Mówca natychmiast przystąpił do krytyki obowiązującego układu zbiorowego, a potem sformułował szereg postulatów. Jego wywody były jasne i zrozumiałe, a argumenty wprost nie do odparcia. Zebrani słuchali w napięciu, na wielu twarzach pojawiły się uśmiechy aprobaty, jedynie twarz wiceministra tężała coraz bardziej. Mówca kończył właśnie i ostatnie słowa skierował do niego z prośbą o ustosunkowanie się do zgłoszonych postulatów. Baranowski odchylił się do tyłu i dramatycznym gestem rozłożył ręce.

— Jeśli myślicie, że przyjechałem tutaj z workiem pieniędzy, to jesteście w błędzie — odparł szorstko.

— Czy mam to powtórzyć naszej załodze? —zapytał młody człowiek.

— A co wy tu z tą załogą! — wrzasnął z furią wiceminister — wszystkich nas jednakowo obowiązuje dyscyplina partyjna!

Piotr uznał nagle, że nie może dłużej pozostać bierny w tym sporze.

— Myślę, towarzyszu ministrze, że zgłoszone postulaty powinniśmy potraktować poważnie. Sądzę, że przynajmniej niektóre z nich są możliwe do spełnienia nawet w sytuacji, w jakiej się znajdujemy — rzekł, siląc się na spokój.

Grzmot oklasków przetoczył się po sali. Baranowski pobladł i poprosił o przerwę w obradach. Gdy znaleźli się ponownie w gabinecie przewodniczącego, podszedł do stolika, na którym stały dwa aparaty telefoniczne i zdjął słuchawkę z widełek, ale po chwili odłożył ją z powrotem i podniósł następną. Ręce mu się trzęsły.

— Zostaw to sekretarce — rzekł przewodniczący. — Z kim cię połączyć?

Baranowski machnął ręką i przedefilował po pokoju.

— Czy to było stanowisko komitetu czy wasze prywatne zdanie? — zapytał wzburzony, przystając przed Piotrem.

— Nie mam dwóch zdań w tej samej sprawie — odparł zimno Borowski. — Ten człowiek, zdaje się, naprawdę mówił w imieniu załogi, przy czym nie atakował władzy ludowej, a jego postulaty były raczej umiarkowane. Czy nas stać na ich realizację — to inna sprawa, co nie oznacza, abyśmy mieli je natychmiast odrzucić.

— Możemy powiedzieć, że prezydium związku rozpatrzy postulaty i przedłoży je ministerstwu — rzekł pojednawczo przewodniczący.

— Można i tak — zgodził się Piotr.

— Nie mam takich pełnomocnictw — rzekł Baranowski, potrząsając przecząco głową. — Minister zabronił mi podejmowania jakiejkolwiek dyskusji na ten temat.

— Zabronił wam? — zdumiał się Piotr. — W takim razie nie będziemy nalegać, abyście zabierali głos na tym zebraniu. Lepiej, jeśli związek załatwi to we własnym zakresie, proponuję, abyśmy wrócili na salę.

— Zostanę tutaj, nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego.

— Jak struś — mruknął Borowski, zabierając się do wyjścia.

Zebrani przyjęli wniosek przewodniczącego wprawdzie bez entuzjazmu, ale ze zrozumieniem. Puste krzesło wiceministra dopowiedziało resztę. Kiedy po skończonym zebraniu powrócili na górę, Baranowski ledwo poruszał się na swym fotelu. Jego twarz zdradzała całkowitą rozterkę. Przeczekał, aż ucichło szuranie nóg ludzi opuszczających budynek, a potem powstał z miejsca.

— Zrobiłem, jak mi kazano — rzekł na pożegnanie — chociaż wcale nie jestem pewny, czy tak właśnie należało postąpić.

— Mogłeś przecież połączyć się z ministrem — rzekł przewodniczący, który także nie wyglądał na pewnego siebie.

— Próbowałem. Był na posiedzeniu Rady Ministrów. Oni tam teraz obradują permanentnie, zresztą znasz ministra. Miałem do wyboru albo narazić się jemu albo naszym ludziom.

— Moim zdaniem wybraliście wariant najgorszy — stwierdził chłodno Borowski — naraziliście się i jemu, i ludziom.

Wiceminister spojrzał na niego badawczo, a potem nagły błysk zrozumienia zamigotał mu w oczach. Uścisnęli sobie ręce. Piotr zauważył, że dłoń Baranowskiego zwilgotniała ze strachu.

Dwa tygodnie później w prasie ukazał się krótki komunikat o odwołaniu go z funkcji podsekretarza stanu. Piotr nie okazał zdziwienia, chociaż zaskoczył go pośpiech, w którym podjęto decyzję. Po kilku dniach były wiceminister zjawił się w komitecie i poprosił o rozmowę. Sekretarz przyjął go z lodowatą uprzejmością, nie szczędząc gestów zachęcających delikwenta do skrócenia swej wizyty, ale gdy zrozumiał, że ten zamierza podzielić się z nim swymi żalami, zaprowadził go do Borowskiego i odszedł, wymawiając się brakiem czasu. Piotr przyglądał się byłemu dygnitarzowi, którego opuściła niedawna buta i który siedział teraz na krześle, trzęsąc się jak galareta. Fałdy na jego szerokiej nalanej twarzy posiniały, oczy ledwo były widoczne spod półprzymkniętych powiek. Piotr kazał przynieść herbaty i usiadł przy stoliku naprzeciw Baranowskiego.

— Zapewne czujecie się pokrzywdzony — rzekł, mieszając cukier w filiżance.

Baranowski podniósł na niego oczy. Były to oczy zbitego psa.

— Nie mam pretensji o to, że mnie zdjęli, chociaż zawsze starałem się robić tak, jak mi kazano, ale sposób, w jaki to uczyniono... — głos załamał mu się nagle.

— Uspokójcie się — rzekł Piotr tknięty nagłą litością. — Co zamierzacie teraz robić, w czym możemy wam pomóc?

Baranowski potrząsnął głową.

— Nie przyszedłem do was po pomoc, chciałem się tylko pożegnać i powiedzieć, jak się u nas wykańcza ludzi, których jedyną winą była zbytnia uległość i gorliwość.

— Tak, to prawda — rzekł Borowski, usiłując nie patrzeć w oczy swego rozmówcy — przyznacie jednak, że uległość i gorliwość to za mało, aby pełnić odpowiedzialne funkcje państwowe.

— Nie zabiegałem o awanse. Kiedy powierzali mi coraz poważniejsze stanowiska, nie pytali o moje możliwości, tylko mówili, że mają do mnie zaufanie.

Piotr pokiwał głową ze zrozumieniem. Ciągle jeszcze odczuwał litość dla tego człowieka, złamanego doznanym upokorzeniem.

— Czy wiecie, jak to się odbyło? — ciągnął dalej Baranowski. — Wezwał mnie do siebie minister. Był ubrany i szykował się do wyjścia. Spotkaliśmy się niemal w progu. Powiedział mi, że decyzją premiera przestałem być podsekretarzem stanu i że resztę spraw załatwi ze mną szef kadr. To wszystko. Po tylu latach pracy. Nawet nie zdążyłem zamknąć drzwi, i sekretarka była świadkiem tej sceny. A potem ten rudy lis w kadrach zaproponował mi funkcję dyrektora garbarni w jakiejś dziurze w Zielonogórskiem.

— Moglibyśmy pomóc wam urządzić się w Krosnowicach — przerwał mu Piotr, zdjęty oburzeniem.

— Dziękuję, ale już zdecydowałem się pojechać do tej garbarni. U nas jest tak, że gdy kogoś awansują, to uważają, że nadaje się do wszystkiego, ale gdy go zdejmują, to już nie nadaje się do niczego. Jak mi tam nie wyjdzie, powrócę do mojej przędzalni, w której byłem majstrem — chociaż jaki tam ze mnie byłby teraz majster — dodał po chwili i opuścił głowę.

Wybuchła wiosna. Piotr wychodził z domu kilkanaście minut wcześniej niż zwykle, aby przejść alejkami pobliskiego parku, który pozieleniał w ciągu ostatnich dni. Na trawnikach rozkwitały już skupiny azalii i bzów, a nikły zapach liści, kwiatów i porannej rosy wypełniał zamkniętą przestrzeń, okoloną murami domów. Zajęcia rozpoczynał od przeglądu biuletynów nadchodzących z Komitetu Centralnego. Od pewnego czasu była to lektura wręcz fascynująca. Padały kolejne twierdze stalinizmu, mnożyły się rehabilitacje, świadczące o odrodzeniu moralnym i postępującym procesie godzenia socjalizmu z narodową tożsamością i polską racją stanu.

W czerwcu sekretarz zaproponował Piotrowi wspólne zwiedzenie targów w Poznaniu. Szybko uzgodnili, że wyjazd nastąpi w środku tygodnia, aby uniknąć galopady w orszaku któregoś z dostojników odwiedzających Poznań. Piotr chętnie skorzystał z okazji. Z roku na rok rosła liczba zagranicznych wystawców, mnożyły się pawilony i atmosfera wielkiego biznesu wypełniała tereny targowe, które utrwalił sobie w pamięci od czasu, kiedy był tutaj jako mały chłopiec z wycieczką szkolną podczas Powszechnej Wystawy Krajowej w 1929 roku.

Z pewnym wzruszeniem, jakie towarzyszy zawsze odwiedzinom miejsc związanych z przeżyciami z dzieciństwa, przekraczał główną bramę, za którą rozsiadł się okrągły pawilon z charakterystyczną wieżyczką. Był rad, że sekretarz zostawił mu wolną rękę w te dni, które mieli spędzić w Poznaniu. Wiedział, że tamten wolał, aby krosnowickie centrale podejmowały go bez asysty, ale chociaż domyślał się powodów, najmniejszy cień zawiści ani na chwilę nie zagościł w jego sercu. Chodził teraz od pawilonu do pawilonu, witał się z dyrektorami central i przedsiębiorstw, pił aperitify, oglądał wystawowe eksponaty, wypytywał o interesy. Ze zdumieniem zauważył ogromne postępy poczynione w sposobie prezentowania towarów oraz europejski polor personelu reprezentującego wystawców. Co piękniejsze panie, przedzierzgnięte z urzędniczek w hoże hostessy, dyskretnie roznosiły mrożoną kawę i aperitify, prażone orzeszki lub migdałki, zmieniały kwiaty w wazonach i uśmiechały się obiecująco. Dyrektorzy wyciągali z teczek przygotowane wcześniej kontrakty do podpisu i dodawali je ochoczo do sumy obrotów targowych. Piotr uśmiechał się sceptycznie, słuchając tych meldunków, ale tłumy wycieczkowiczów z całego kraju, okupujące stoiska i cieszące się każdą nowością, każdą udaną ekspozycją, utwierdzały go w przekonaniu o celowości tej imprezy. Późnym popołudniem zmęczony mocno opuścił tereny targowe i udał się do KW po skierowanie na nocleg do pokojów gościnnych. W gmachu komitetu działo się coś niezwykłego. Wejścia pilnowali uzbrojeni milicjanci, którzy przekazali go swym kolegom, rezydującym w recepcji. Piotr wylegitymował się, czując na sobie podejrzliwe spojrzenia. Z góry dochodziły podniecone głosy ludzi rozmawiających przez telefon, na schodach i korytarzach zapalono światła. Ktoś otworzył drzwi prowadzące na wewnętrzny dziedziniec i Piotr dojrzał w przelocie rządowe limuzyny, stojące szeregiem. Odebrał skierowanie i udał się do przydzielonego pokoju, w którym zastał dwóch współlokatorów, wyglądających oknem. Odwrócili się jak na komendę. Jednego z nich poznał natychmiast, spotykali się kiedyś na seminariach lektorskich we Wrocławiu.

— Wracasz z miasta? — zapytał Piotra z lękiem w głosie.

— Wracam z targów — odparł Borowski — czy stało się coś?

— Strajkują u Cegielskiego. Podobno premier przyleciał niedawno z Warszawy. Strajkujący rozesłali wici do wszystkich poznańskich zakładów, grożą, że wyjdą na ulice — relacjonował gorączkowo znajomy z Wrocławia. — Nie widziałeś niczego po drodze?

— Nie — odrzekł i zawahał się. — Chociaż... może więcej niż zwykle było patroli i wozów milicyjnych, ale sądziłem, że to z powodu napływu ludzi na targi.

— Jeżeli wyjdą na ulicę, dowie się o tym cały świat. Przy tylu świadkach...

— Myślisz, że chodzi jedynie o demonstrację przed światem? — rzekł Borowski z powątpiewaniem. — Nie wiem, jak to wygląda u was, we Wrocławiu, ale w krosnowickich fabrykach także wre od pewnego czasu.

— Widocznie stosujecie kurację wstrząsową — odparł znajomek z Wrocławia. — U nas destalinizm dawkuje się jak lekarstwo. Ech, naplewat'! — mruknął zdegustowany i wyciągnął z walizki butelkę czystej oraz podróżne metalowe kieliszki w skórzanej oprawce.

Kolega spod okna dołączył do kompanii. Zaczęli przetrząsać swoje walizki i na stoliku pojawiły się wkrótce bułki z wędliną, konserwy, herbata. Piotr uruchomił elektryczną grzałkę i napełnił wrzątkiem podróżne kubki. Gdy opróżnili butelkę czystej i zjedli przyrządzone wiktuały, ruszyli ponownie do okna. Ulica była nienaturalnie pusta. Patrzyli na nią z przerażeniem i uspokoili się dopiero na widok tramwaju, który zjeżdżał samotnie z wiaduktu. Kilka samochodów przemknęło w obu kierunkach, a potem znowu zapadła cisza. Piotr oderwał się od okna i włączył radio. Warszawa nadawała piosenki, więc poszukał Poznania, ale tutaj także nadawano muzykę przeplataną komunikatami z targów.

— Nic się nie dzieje, możemy iść spać — stwierdził, wyłączając aparat. Jakaś ledwo wyczuwalna nuta rozczarowania zadrgała w jego głosie.

Obudził się rano i siadł na łóżku, wyrwany gwałtownie ze snu. Jego dwaj współlokatorzy stali już w oknie, zza którego wdzierał się do pokoju wrzask maszerującego tłumu. Piotr spojrzał przez ramię kolegi na ulicę zapchaną ludźmi. Ciągnęli całą szerokością chodników i jezdni, wykrzykując co chwila i wyrzucając w górę zaciśnięte pięści, jakby komuś grozili. Po chwili na ulicy pojawiła się fabryczna ciężarówka wypełniona mężczyznami w roboczych bluzach i hełmach na głowach. Większość z nich wymachiwała biało-czerwonymi chorągiewkami, niektórzy dzierżyli drzewce, podtrzymujące rozciągnięte transparenty. Przechodnie na chodnikach przystawali na ich widok, klaskali w dłonie, krzyczeli. Tłum gęstniał z minuty na minutę. Piotr odszedł od okna, przemył twarz i ubrał się pośpiesznie. Potem zbiegł ze schodów i awaryjnym wyjściem wydostał się z budynku. Pierwszą napotkaną przecznicą dotarł na Grunwaldzką i wmieszał się w tłum. Naokoło widział twarze ludzi ściągnięte uniesieniem, a w uszach wibrowało mu od wrzasku. Pojawiły się kolejne ciężarówki oblepione transparentami: „Chleba i wolności!" — to hasło powtarzało się najczęściej i wywoływało powszechny entuzjazm. Jakaś grupa starszych ludzi zaintonowała Rotę. Śpiew zabrzmiał potężnie, odbijając się o mury kamienic, a gdy umilknął, dobiegły z dala odgłosy strzelaniny. Piotr wszedł w przecznicę, przeciął torowiska i przedostał się na dworzec. Postanowił pójść do budynku recepcyjnego targów i odszukać sekretarza. Z trudem przeszedł przez plac dworcowy, z którego odjeżdżały pośpiesznie parkujące tu samochody, a ryk klaksonów nie ustawał ani na chwilę. Tuż przed bramą ktoś pociągnął go za rękaw.

— Towarzyszu kierowniku!— usłyszał głos kierowcy — sekretarz czeka na was w recepcji.

Piotr skinął głową i przyśpieszył kroku. Zastał sekretarza w kawiarni, spożywającego najspokojniej śniadanie. Postawił walizkę i otarł spoconą twarz.

— Siadaj — rzekł sekretarz — i napij się kawy przed wyjazdem. — Wy też — zwrócił się do kierowcy.

— Nie wiem, czy potrafimy wydostać się z miasta — bąknął ten nieśmiało.

— Musimy. Miałem już kilka telefonów z Krosnowic, aby wracać jak najprędzej.

— Czy tam także? — zapytał Borowski z lękiem w głosie.

— Nie, ale towarzysze zaczynają tracić nerwy, a to zły znak —- odparł sekretarz, opróżniając filiżankę.

Wyjechali wyjściem przeznaczonym dla wozów gospodarczych i kluczyli ulicami wolnymi od demonstrantów tak długo, aż znaleźli się na drodze prowadzącej do Kalisza. Kilka razy musieli zjechać na pobocze, aby przepuścić kolumny wojskowe, podążające w kierunku miasta. Za Jarocinem jechali już spokojnie, mijając po drodze chłopskie wozy załadowane sianem. Słodki, ziołowy zapach wdzierał się przez uchylone okienka samochodu, działając kojąco na rozedrgane nerwy jadących.

— Jak myślisz, co, się teraz może wydarzyć w kraju? —przerwał milczenie sekretarz, poprawiając się w fotelu.

— Wiele będzie zależało od oceny tego, co się stało w Poznaniu. — Jeżeli znowu wszystkiemu będą winni imperialiści...

— Myślisz, że skończy się na represjach i zmianie władz w Poznaniu? — przerwał mu sekretarz — to niemożliwe. Dawnymi metodami nie da się już rządzić w tym kraju. Zresztą nie tylko u nas, wiesz przecież, co się dzieje na Węgrzech — dodał po chwili.

— Do stosowania nowych metod potrzebni są nowi ludzie — bąknął Piotr nieśmiało.

— Ba? — zaśmiał się sekretarz. — Tylko gdzie są ci nowi ludzie? Gdzie ich szukać?

— Nie potrzeba ich szukać, sami się znajdą — odpowiedział mu w duchu i przymknął oczy, jakby chcąc ukryć myśli, które przelatywały mu przez głowę.

W pewnej chwili sekretarz odwrócił się do niego.

— Jeśli to jest początek przewrotu, to ktoś powinien stanąć na jego czele. Ktoś z takim autorytetem jak Tito, ktoś opromieniony legendą bohatera albo męczennika.

— Może by się taki i znalazł — rzekł Borowski, pilnie obserwując chłopskie zagrody mijane po drodze. Nie usłyszał odpowiedzi i sam także pogrążył się w milczeniu.

Przyjechali do komitetu w czasie, gdy większość pracowników jadła obiad w stołówce. Sekretarz zamknął się natychmiast w swoim gabinecie, a Piotr poszedł na obiad. Naturalnie został dostrzeżony przez kolegów, zrobiono mu miejsce przy stoliku, zaczęto wypytywać. Jadł teraz cienką zupkę, dzieląc się niedawnymi przeżyciami, ale okazało się wkrótce, że niewiele nowego wniósł do ich wiedzy o tym, co zaszło w Poznaniu. Rozczarował ich, nie widział przecież starć, nie widział komunistów wieszanych na latarniach ani demonstrantów miażdżonych czołgami. Zaczęli powątpiewać w prawdziwość jego relacji.

— Naprawdę widziałeś demonstrantów? — zapytał któryś, kręcąc z niedowierzaniem głową.

— Naprawdę. Szedłem nawet jakiś czas razem z nimi.

— I nie krzyczeli: „Śmierć komunistom"?

— Nie. Krzyczeli: „Chleba i wolności!", a potem rozległa się strzelanina. Moim zdaniem z robotnikami należy dogadywać się w fabrykach i nie dopuszczać do tego, aby wychodzili na ulice, aby polała się krew. Ten, kto zobaczył krew, nie zapomni o tym do śmierci.

Rozeszli się w milczeniu. Piotr poszedł na górę i zamknął się w swoim pokoju. Przypomniał sobie pewien kwietniowy dzień 1933 roku w Lublinie. Tysiące bezrobotnych zaległy przed gmachem, w którym rezydował wojewoda, wypełniły wszystkie pobliskie ulice i skwery. Tłum napierał mocno, a kiedy padła salwa, rozpierzchnął się na wszystkie strony, tylko kilka skurczonych postaci zostało na bruku. Po dwóch dniach odbył się pogrzeb, a trumny niesione na barkach płynęły ulicami jak wyzwanie. Następnego dnia polonistka przyszła na lekcję z książką, przywołała jego, właśnie jego, i poprosiła, aby przeczytał na głos wyszukany przez nią fragment książki. Był to ten fragment z Ludzi bezdomnych, w którym zawarty jest obraz nędzy robotników Zagłębia. Piotr czytał wśród absolutnej ciszy, jaka zapanowała w klasie, a słowa jego padały w tę ciszę jak uderzenia młota. Kiedy zabrzmiał dzwonek, zamknął książkę i zwrócił ją nauczycielce, a jego koledzy podnieśli się z miejsc i stali chwilę w milczeniu. Dziwna rzecz. Wojna przyniosła przecież bezprawie nie mające precedensu i gwałty stokroć bardziej okrutne, a jednak ani one, ani czas nie zdołały wymazać z pamięci tamtych wydarzeń, które teraz wracały z niespodziewaną mocą.

Dotrwał do końca zajęć i o zwykłej porze powrócił do domu. Zastał Anię roztrzęsioną, z oczami podkrążonymi od niewyspania. Sąsiadki doniosły jej, że coś dzieje się w Poznaniu. W sklepie wystraszone kobiety wymieniały półgłosem zasłyszane wiadomości, prześcigające się w opisie scen mrożących krew w żyłach. I to nasze radio ze swoją muzyczką i nic nie znaczącym dziennikiem. Piotr postanowił zbagatelizować swoje poznańskie przeżycia, wyjął z walizki kilka reklamówek i obdarował nimi Anię i chłopców, ale nie zdołał tym wywołać radości.

— Gdybym wiedziały, za jaką cenę wydostaliśmy się z Wojnowa, wolałabym pozostać tam na stałe.

— Nie podoba ci się moja praca w komitecie?

— Nie. Andrzej urządził się lepiej niż ty. Ewa nie musi drżeć z niepokoju o niego, kiedy idzie do pracy, a ja się ciągle czegoś boję.

— Nigdy mi o tym nie mówiłaś — powiedział z wyrzutem i zaczął gładzić jej dłonie, pokryte niebieskimi żyłkami. Zauważył, że skóra na jej rękach jakby zgrubiała nieco i straciła swą dawną jedwabistą miękkość. — Przecież to nie ma sensu. Nie uczyniłem nic złego i zawsze staram się pomagać ludziom, zwłaszcza kiedy wyrządzono im krzywdę.

— O tym wiedzą tylko ci, którym pomogłeś. Ludzie rzadko rozróżniają wśród was sprawiedliwych i uczciwych. W ich oczach jesteście komitetem i ponosicie zbiorową odpowiedzialność.

Piotr podniósł głowę, uderzony trafnością jej spostrzeżeń.

— To prawda, Aniu — rzekł, całując jej dłonie — są jeszcze wśród nas ludzie, którzy nie przysparzają nam chwały, ale to się musi zmienić. Wielu z nich już odchodzi, wielu odejdzie. Zobaczysz, do czego będziemy zdolni, jeśli przyciągniemy do nas więcej ludzi mądrych i sprawiedliwych.

— Mówisz jak agitator, a ja mam problemy z Michałem. Od kiedy przestał chodzić na lekcje religii, koledzy wytykają go palcami.

Puścił jej dłonie i przeszedł się nerwowo po pokoju.

— Porozmawiam z nim — przyrzekł, ponownie przysiadając się do niej. — Zapiszę go do harcerzy, a tam na pewno znajdzie sobie kolegów. Wychowawczyni wydaje mi się rozsądną i doświadczoną nauczycielką, na pewno nie pozwoli zrobić mu krzywdy.

— Wiem — odparła. Jej twarz ciągle jeszcze wyrażała napięcie, wywołane długo skrywanymi troskami. — Tylko dlaczego te ustawiczne podziały, i to już od dziecka? Kiedy trwała wojna, myśleliśmy przecież, że ci, którzy przeżyją, będą kochali się jak bracia.

Przyciągnął ją do siebie i zaczął wodzić ustami po jej policzkach i włosach. Powoli poddawała się tym pieszczotom, aż wreszcie rysy jej złagodniały i nikły uśmiech pojawił się na twarzy. Zaczynała się jeszcze jedna noc, w której znowu odnajdywali drogę do siebie...

VI

Ocknął się raptownie i powiódł wzrokiem po sypialni, w której nikły brzask odsłaniał powoli ściany i meble. Dochodziła siódma. Zdjął ostrożnie rękę Ani, spoczywającą na jego torsie, a potem zaczął oswobadzać nogi poplątane w wieczornych uściskach. Otworzyła na chwilę zaspane oczy.

— Wstajesz już? — szepnęła, próbując przysunąć się do niego — dlaczego tak wcześnie?

Otulił ją kołdrą i zsunął się z tapczana. W nagich gałęziach lipy chwiało się jeszcze światło latarni bledniejące w porannym brzasku. Powoli przetoczył się tramwaj i szyby w oknach zadźwięczały cichutko.

Piotr zniknął w łazience, a kiedy wyszedł z niej ogolony i pachnący, zastał w kuchni Anię pochyloną nad garnkiem z mlekiem.

— Dokąd się spieszysz? — zapytała ponownie.

— Związkowcy będą dzisiaj rozliczać swoje prezydium — odparł — nie czekaj na mnie z obiadem, wrócę późno.

Westchnęła głęboko i zaczęła przyrządzać mu śniadanie. Od pewnego czasu obserwowała z niepokojem, jak wydarzenia, które zaczęły się w październiku, odrywają go od niej, jak pochłaniają jego myśli i jak mało miejsca pozostaje dla niej i dzieci. Z początku cieszyła się wraz z nim i nie sądziła, że ten proces samooczyszczania będzie trwał tak długo. Dopóki sprawy dotyczyły ludzi, o których pisały gazety, „ludzi z Warszawy” dawała się porywać jak inni uczuciom satysfakcji i nadziei. Później — w miarę jak w kręgach burzy znaleźli się także ludzie, których znała — przyszły pierwsze refleksje i pierwsze niepokoje. Nie umiała dotrzymać kroku ani tym, którzy żyli w euforii, ani tym, którzy zamknęli się w złowieszczym milczeniu. No i Piotr, który nie dostrzegał tego, co się z nią dzieje, który oddalał się od niej coraz bardziej. Jakże była teraz samotna! Czekała, ciągle jeszcze czekała na dzień, kiedy będą razem, kiedy spojrzy jej głęboko w oczy i zapyta, co ją trapi. Ileż to już takich dni przeżyli z sobą, ileż razy słuchał jej zwierzeń, rozpraszał niepokoje. Dlaczego teraz każe czekać tak długo? Dzisiaj znowu się wymyka, znowu zostawia ją samą. Patrzyła, jak kończy śniadanie, jak poprawia krawat przed lustrem, kładzie płaszcz i kapelusz. Wie, że za chwilę podejdzie i pocałuje ją w policzek, a potem już będzie słuchać tylko tupotu jego nóg na schodach, wreszcie wychyli się z okna i pozostanie w nim tak długo, dopóki nie zniknie jej z oczu. Do licha! Może jeszcze zdąży porozmawiać z Ewą, umówić się z nią na popołudnie. Zadzwoniła. Ewa właśnie szykowała się do pracy. Ależ tak, chętnie ją odwiedzi. Andrzej wyjechał rannym pociągiem do Warszawy. Tak, tak — wezwano go do ministerstwa. Ciągle się teraz dzieje coś nowego. Odłożyła słuchawkę i zapatrzyła się w okno, za którym wiatr kołysał nagimi gałązkami ulicznych drzew. Ciężkie chmury przetaczały się po tym skrawku nieba, który miała przed sobą i który ginął za fabrycznym korpusem z czerwonej cegły, rozsiadłym po drugiej stronie ulicy.

Tymczasem Piotr mijał kolejne przecznice, dzielące go od parku. Wiał chłodny wiatr i niewielkie kałuże wody pokryły się cienką warstwy lodu. W alejce dworcowej pojawił się długi wąż ludzi, śpieszących w stronę śródmieścia, snadź przed chwilą wysiedli z pociągu. Piotr przeciął alejkę i znalazł się na drugim krańcu parku. Nagle przystanął zdumiony. Na przywiędłym trawniku leżała węgierska flaga przewiązana kirem. Po obu jej stronach stali chłopak i dziewczyna w studenckich czapkach, wyprostowani i spoglądający hardo na przechodniów śpieszących do pracy. Kilkoro dzieci zbitych w gromadkę obserwowało w skupieniu niecodzienne zjawisko. Piotr szedł powoli, a kiedy znalazł się na wysokości flagi, przystanął, zdjął kapelusz i skłonił głowę w milczeniu. Dłonie wartujących podniosły się do czapek. Uśmiechnął się do nich, ale twarze młodych ludzi pozostały poważne i skupione, jak twarze aktorów, biorących udział w greckiej tragedii.

W siedzibie związkowców było już tłoczno. Salę konferencyjną okupowały grupki delegatów, wyłonionych na zebraniach załogowych w największych zakładach przemysłu lekkiego. Nagle Piotr dojrzał Lesiaka, przewodniczącego okręgu związkowego w Wojnowie. Jego sympatyczna, ruchliwa twarz była wyraźnie podekscytowana. Kosmyk czarnych włosów spadał mu na czoło. Dyskutował o czymś zawzięcie z grupką młodych ludzi i od czasu do czasu potrząsał głową, odrzucając z powrotem niesforny kosmyk. Piotr podszedł bliżej, chrząknął. Lesiak odwrócił się i uśmiechnął szeroko.

— Borowski, dobrze, że tu jesteś. Delegaci z zakładów będą się domagali praw wyborczych, ale to przecież plenum, a nie zjazd. Oni twierdzą, że komitet ich poprze.

— To nie jest sprawa komitetu. Zdecydujecie o tym sami — odparł i zawrócił do wyjścia.

Lesiak ruszył za nim. Weszli na drugie piętro i zatrzymali się w pustym korytarzu.

— Prezydium już nie istnieje — rzekł, wskazując wymownym gestem na zamknięte drzwi, za którymi mieścił się gabinet przewodniczącego. — On i wiceprzewodnicząca siedzą tutaj sami od rana. Reszta członków prezydium jest na dole i urabia delegatów. Wszyscy wiedzą, że tę dwójkę można już spisać na straty.

— Pójdę do nich na chwilę — zdecydował Borowski, otwierając drzwi do sekretariatu.

Lesiak kiwnął ze zrozumieniem głową i zawrócił do swoich. Szefowie związku siedzieli przy prezydialnym stole obłożeni papierami. Na widok Piotra podnieśli głowy, a potem powstali ze swych miejsc.

— Towarzyszka sekretarz kazała was przeprosić za zawód, ale została wezwana do Warszawy.

— To i tak nie ma już większego znaczenia— rzekł przewodniczący. W jego głosie brzmiało rozczarowanie. — Wątpię, aby znalazł się ktoś, kto zechciałby bronić takich stalinowców jak my.

— Naszą winą jest nie to, że uważają nas za stalinowców, ale to, że nie umieliśmy w porę przestawić się — wtrąciła wiceprzewodnicząca.

— Masz rację, gdyby tak można było przypomnieć naszym „odnowicielom”, co mówili kilka lat temu...

Piotr przyglądał się swoim rozmówcom z wyraźną rezerwą.

— Dlaczego pozwolicie się izolować? Dlaczego siedzicie tutaj sami, skoro pozostali członkowie prezydium są wśród delegatów? — powiedział z wyrzutem.

Przewodniczący potrząsnął głową przecząco.

— Nigdy nie zabiegałem o łaski delegatów. Nie robiłem tego przed wojną i nie będę tego robił obecnie. Zresztą, któż to są ci delegaci? Kto ich wybierał?

— Prezesi okręgów mówili mi, że delegatów wybierano na zebraniach załogowych i że były to najbardziej demokratyczne wybory, w jakich kiedykolwiek brali udział.

— Ale odbyły się wbrew statutowi — przerwał mu przewodniczący — a ode mnie żąda się, abym to firmował. — Drżącymi palcami rozłożył jakieś pismo i podał je Borowskiemu. — Czytajcie, jutro ma się rozpocząć IX Plenum CRZZ, też nadzwyczajne, z udziałem delegatów. Przydzielają nam trzydzieści miejsc. Spójrzcie na ten podpis. Znacie takiego?

— Nie — odrzekł Piotr — nie słyszałem o nim.

— Ja też nie, nawet Sabina, która przecież niedawno stamtąd przyszła, nie może go sobie przypomnieć.

— To na pewno któryś z tych młodych gniewnych, którzy są teraz wszędzie. U was także — dodał, odkładając pismo.

— Uzgodniliśmy, że zebraniu będzie przewodniczyć Sabina.

Dochodziła dziewiąta, gwar zmieszanych głosów dochodzących z sali konferencyjnej przybierał na sile.

— Nie dajmy im czekać na siebie zbyt długo — rzekł Borowski, powstając z miejsca.

Udali się na salę i usiedli za stołem prezydialnym. Zapadła cisza. Piotr spostrzegł, że twarz przewodniczącego zbladła nagle, a policzki wiceprzewodniczącej, odwrotnie, zaczynają pokrywać się purpurą. Cisza przedłużała się i kilka niecierpliwych psykań dobiegło zza stołów.

— Członkowie prezydium proszeni są o zajęcie miejsc — rzekła wiceprzewodnicząca — wskazując wymownym gestem na puste krzesła obok siebie.

Nikt się nie ruszył. Piotr obiegł wzrokiem salę i bez trudu wyłowił trójkę sekretarzy, siedzących sztywno wśród delegatów.

„Ci zdążyli już przejść do opozycji" — pomyślał z ironią.

Wiceprzewodnicząca zdecydowała się otworzyć posiedzenie i zaproponowała porządek obrad, obejmujący ocenę pracy zarządu oraz wybory delegatów na nadzwyczajne plenum CRZZ. Natychmiast wystąpił Lesiak i zaproponował, aby uznać równe prawa dla wszystkich uczestników zebrania. Sala zareagowała oklaskami, a potem las uniesionych rąk przesądził sprawę. Kilku nie znanych młodych ludzi zabrało kolejno głos, poddając ostrej krytyce działalność kierownictwa związku. W pewnej chwili powstał z miejsca ten sam delegat, który na poprzednim zebraniu przedłożył postulaty załóg, nie przyjęte wówczas przez wiceministra Baranowskiego. Piotr poznał go natychmiast. Jego szczupła, męska twarz wyrażała skupienie i zdecydowanie zarazem. Stwierdził, że popiera krytyczne oceny swoich przedmówców i że nie pozostaje mu nic innego, jak postawienie wniosku o wotum nieufności wobec kierownictwa związku.

Wiceprzewodnicząca straciła panowanie nad sobą i stała bezradna wśród grzmotu oklasków i okrzyków zebranych. Jej wzrok prześliznął się po kamiennej twarzy przewodniczącego, a potem zatrzymał się na twarzy Piotra.

— Co mam robić? — szepnęła błagalnie.

— Ogłosić przerwę i zwołać posiedzenie prezydium — podpowiedział jej, zdjęty nagłą litością.

Sam postanowił pozostać na sali. Przerwa trwała długo i grupki zebranych nerwowo przechadzały się między stołami. W pewnej chwili zobaczył, że przeciska się do niego delegat, który zgłosił wotum nieufności do zarządu.

— Nazywam się Michalski — rzekł, wyciągając rękę. — Nie wiem, czy towarzysz mnie pamięta z poprzedniego zebrania?

— Pamiętam.

— Zapewne będziemy wybierali nowe prezydium.

Przytaknął i patrzył z zainteresowaniem na swego rozmówcę.

— Otóż ja i moi koledzy z krosnowickich zakładów chcemy wysunąć waszą kandydaturę.

— Moją kandydaturę? — powtórzył zdumiony.— Ależ ja nie po to tutaj przyszedłem, aby mnie wybierano. To raczej was...

— Mnie także zaproponują i jeszcze kilku innych, którzy wiedzą, czego trzeba włókniarzom.

— Sądzicie, że ja także wiem, czego im trzeba?

— Tak. Poza tym mamy do was zaufanie.

W drzwiach pojawili się wreszcie członkowie prezydium i sala zamarła w oczekiwaniu. Wiceprzewodnicząca zajęła miejsce na mównicy, aby łamiącym się głosem oznajmić o zbiorowej dymisji kierownictwa związku, a potem zeszła z podium i przedefilowała przez salę w poszukiwaniu wolnego miejsca. Pozostali zrobili to samo, miejsca na podium opustoszały.

Ktoś zaproponował, aby powierzyć przewodnictwo obradom Lesiakowi. Zaakceptowano wniosek i przystąpiono do zgłaszania kandydatur. Borowski siedział jak odrętwiały. Wszystkie te zdarzenia, których był świadkiem i które przesuwały się przed nim jak na taśmie filmowej, urwały się nagle i oto zdał sobie sprawę z faktu wciągnięcia go w tę grę. Padło nazwisko „Borowski" i dziesiątki par oczu zwróciły się w jego stronę. Nie wyszedł im na spotkanie, siedział nadal nieporuszony, niemal obcy.

— Trzeba sprawdzić, czy jest członkiem naszego związku — doleciało do jego uszu.

— Tak — usłyszał głos Lesiaka. — Pracował w Wojnowskich Zakładach Bawełnianych i ja osobiście przyjmowałem go do związku.

Zamknięto listę kandydatów, wybrano komisję skrutacyjną i przeprowadzono wybory. Piotr skorzystał z przerwy, aby poszukać telefonu. Udał się do gabinetu przewodniczącego, okazało się bowiem, że było to obecnie jedyne puste miejsce w gmachu związku. Zdjął słuchawkę i zadzwonił do pierwszego sekretarza. Miał szczęście, bo właśnie wybierała się na jakieś spotkanie. Poinformował ją lojalnie o przebiegu zebrania oraz, o wciągnięciu go na listę kandydatów do władz. Przyjęła tę nowinę nad wyraz spokojnie, a nawet życzyła mu sukcesu w wyborach.

Piotr odłożył słuchawkę i zamyślił się głęboko. Nie należał do grona faworytów nowego sekretarza, to pewne, ale jego pozycja w komitecie — jak dotąd — nie była kwestionowana. Kto wie, a może nieoczekiwany awans u związkowców byłby towarzyszce sekretarz bardzo na rękę? Może nie pasował do ekipy, którą sobie montuje?

Wrócił na salę w momencie, kiedy komisja zakończyła swoją pracę. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał, wszystkie spojrzenia zwróciły się na mównicę. Piotr usłyszał niebawem własne nazwisko, a po chwili uświadomił sobie, że zdobył największą liczbę głosów. Nie zdążył jeszcze ochłonąć z wrażenia, kiedy znalazł się wraz z nowo wybranymi członkami prezydium w pokoju, znajdującym się obok sali obrad. Spoglądano po sobie ż zażenowaniem, nikt nie kwapił się do zabrania głosu. Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Michalski. Przeprosił za spóźnienie, a potem zaproponował, aby funkcję przewodniczącego związku powierzyć Borowskiemu. Natychmiast wszystkie ręce poszły w górę i wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę. Fala krwi uderzyła mu do głowy. Bezwiednie powstał z miejsca, przełknął ślinę i z trudem wykrztusił z siebie kilka słów podziękowania. Wkrótce wybrano wiceprzewodniczącego i dwóch sekretarzy oraz ustalono delegatów na rozmowy w CRZZ. Można było wracać na salę. Tym razem nowo wybrane władze związku zasiadły solidarnie na podium. Wieść o wyborze zdążyła już przeniknąć do zebranych, Borowskiego i pozostałych powitano bowiem natychmiast gromkimi oklaskami.

Bez sprzeciwu zaakceptowano skład delegacji na jutrzejsze obrady w Warszawie, a potem znowu zaczęły się gratulacje, oklaski i uśmiechy. Piotr poczuł nagły przypływ energii. Trzeba było jeszcze załatwić autobus na jutro, przygotować delegacje, powiadomić CRZZ. Zrobiło się późno. Zadzwonił do Warszawy i usłyszał w słuchawce głos dyżurującego. Z sekretariatu dochodził gwar ożywionych rozmów. Przedstawił się, zrelacjonował krótko przebieg zebrania. Jego rozmówca przekazywał natychmiast słowa Piotra zebranym tam ludziom. Borowski wyczuwał napięcie tamtych i z ulgą usłyszał oklaski, a potem jakiś męski głos w słuchawce:

— Witamy cię w naszym gronie. Tutaj zebrali się już wszyscy nowi przewodniczący. Czekamy tylko na ciebie.

— Dziękuję za powitanie, ale przyjadę jutro rano wraz z delegatami. Muszę się z nimi zapoznać po drodze.

— Rób, jak uważasz. Powodzenia.

Odłożył słuchawkę i wyszedł na korytarz. Z pokoju Olczyka, który z sekretarza awansował obecnie na wiceprzewodniczącego, dochodził gwar zmieszanych głosów. Drzwi były szeroko otwarte, więc dostrzeżono go natychmiast. Olczyk podniósł z biurka butelkę wódki i napełnił kieliszki.

— Twoje zdrowie, prezesie — rzekł, podając mu kieliszek. Twarz poczerwieniała mu od wigoru i dwie grube żyły nabrzmiały na skroniach.

Piotr wziął kieliszek, z trudem ukrywając odrazę. Nie chciał, ani nie mógł odmówić. Wypił i skrzywił się, wódka była niemal ciepła. Zanim zdążył odstawić kieliszek, podszedł Michalski z butelką.

— Napijesz się ze mną? Wiedziałem, że z ciebie swój chłop i nigdy nie pozwolimy cię skrzywdzić. Gdyby ktoś próbował, to staną krosna i będą stać tak długo, jak zechcesz.

— Myślę, że do tego nie dojdzie — odparł, unosząc kieliszek. — Kochani, czas na mnie, rano jedziemy do Warszawy i trzeba tam pojechać z trzeźwą głową.

Odśpiewali mu „sto lat" i odprowadzili aż do wyjścia. Kiedy się żegnał, Olczyk spojrzał zdumiony.

— Jak to, chcesz wracać piechotą? Dyżurny! — wrzasnął donośnie — samochód dla szefa!

Z dyżurki wyjrzał kierowca. Na jego twarzy malowała się ciekawość i swoista rezerwa, z jaką odnoszą się do nowego szefa jego najbliżsi podwładni. Piotr potrząsnął głową i otworzył drzwi.

— Nie trzeba, pójdę pieszo, muszę przecież ochłonąć po tym wszystkim.

Wracał opustoszałą ulicą, wsłuchując się w odgłosy własnych kroków. Na skraju parku węgierska flaga leżała jeszcze w tym samym miejscu, oświetlona chybotliwym płomieniem palącego się znicza. Nie mógł poznać twarzy wartowników, w mdłym świetle widniały tylko białe studenckie czapki i wyprostowane sylwetki, smagane wieczornym wiatrem.

W domu było spokojnie i cicho. Chłopcy już spali, tylko Ania siedziała wtulona w róg kanapy i robiła coś na drutach. Gdy wszedł, podniosła na niego wzrok znad robótki i przyjrzała mu się uważnie.

— Masz takie zmęczone oczy — rzekła cicho — czyżby spotkała cię jakaś przykrość?

— Nie, Aniu — roześmiał się, a potem znowu spoważniał — wręcz przeciwnie. Przed godziną wybrano mnie przewodniczącym związku.

Ania odłożyła robótkę i uniosła się z kanapy. Przypatrywali się sobie wzajemnie. W jej oczach migotała na przemian radość i trwoga.

— Cieszysz się? — zapytała — poczekaj, zrobię ci herbaty.

Usiadł na kanapie i przymknął oczy. Dopiero teraz poczuł, jak opada z niego napięcie i zmęczenie. Trwał w kompletnym bezruchu, nie usłyszał nawet wejścia Ani z kolacją. Kiedy ocknął się wreszcie, napotkał znowu jej czujne spojrzenie.

— Herbata dobrze ci zrobi — usłyszał — a potem idź spać. Powinieneś odespać jutro ten dzień.

— Nie, Aniu — rzekł, uśmiechając się do niej. — Jutro muszę znowu wstać wcześnie. Jedziemy na dwa albo trzy dni do Warszawy wybierać nowego przewodniczącego CRZZ.

Mrok panował jeszcze na ulicach, kiedy spotkali się w autokarze. W mdłym blasku świetlików umieszczonych wysoko twarze ich wyglądały wręcz upiornie. Piotr przywitał się ze wszystkimi, a potem wtulił w fotel i przymknął oczy, słuchając monotonnego pochrapywania jadących.

W Warszawie przywitano ich z krzykliwą radością. Tłumy delegatów zajęły większość pomieszczeń, okupowały bufety, snuły się po korytarzach przestronnego gmachu. Piotr znalazł się wkrótce w prezydialnej salce, w której zastał związkowych prezesów. Większość z nich przyjechała tutaj z nowymi mandatami. Byli skupieni, przyglądali się sobie z uwagą, próbowali nawiązywać kontakty. Jeszcze nie było wśród nich lidera. Wkrótce nadeszła kolejna grupka osób i zajęła miejsca przy stole, zajmującym całą długość pokoju.

— Wracamy ze szpitala — rzekł jeden z nich, wysoki szatyn o kanciastych ruchach robotnika rolnego — niestety towarzysz Grela nie weźmie udziału w obradach: Lekarze sprzeciwiają się temu kategorycznie. Rozmawialiśmy z nimi.

— No to wybierzemy go zaocznie — wtrącił się któryś z zebranych.

— A pozostałych? — zapytał inny — przewodniczący powinien mieć prawo do własnej ekipy, pytaliście go o to?

— Tak. Powiedział, żebyśmy ocenili obecny skład i przedstawili propozycje zmian.

Drzwi otworzyły się cicho i do gabinetu wszedł ostrożnie jakiś niewysoki, krępy człowiek o rozbieganym spojrzeniu. Zebrani spojrzeli pytająco na przybysza, który postąpił kilka kroków, usiłując nadać swojej twarzy w miarę przyjazny, w miarę usłużny wygląd.

— Grupa odpowiedzialnych działaczy z CRZZ wydelegowała mnie, aby służyć towarzyszom pomocą i radą, jeśli zajdzie taka potrzeba — rzekł przymilnie. — Towarzysze rozumieją, my tu znamy wszystko i wszystkich.

Zebrani spojrzeli po sobie. Nie podobał im się ten człowiek. W jego postawie było coś lisiego.

— Dziękujemy, ale damy sobie radę bez was. My też znamy kogo trzeba — odparł wysoki szatyn.

Intruz skulił się w sobie i cofnął o krok.

— Zastanówcie się, towarzysze... — rozpoczął ponownie.

— Właśnie to robimy — przerwał mu któryś z prezesów — ale do tego potrzebny jest spokój.

— Zebraliśmy się w sąsiednim pokoju. Jeśli towarzysze uznają jednak, że potrzebna będzie jakaś opinia, jesteśmy do waszej dyspozycji — kontynuował niewzruszenie, ale gdy nie napotkał odzewu, wyprostował się i z godnością opuścił salę.

Przystąpiono do oceny ludzi, kierujących dotąd związkami. Przy kolejnych nazwiskach padały natychmiast dosadne i soczyste opinie i epitety: bufon, dureń, blać, dupa, mydłek...

W pewnej chwili Piotr poderwał się i zaprotestował.

— To nie mydłek! — zawołał — to porządny facet i nie można obarczać go odpowiedzialnością za to, co było, skoro jest w kierownictwie od trzech miesięcy.

Chodziło o Węgrzyna. Poznali się przed rokiem na seminariach w szkole partyjnej i dziwnie przypadli sobie do serca.

— Jeden sprawiedliwy? — odezwał się wysoki szatyn. — Niech będzie, zachowamy w ten sposób ciągłość władzy i udowodnimy, że nie kierowaliśmy się zemstą.

Ktoś z zebranych zerknął na zegarek i poruszył się niespokojnie.

— Cholera, pewnie już się zaczęło.

Wybrali jeszcze delegację, która miała się udać ponownie do szpitala na rozmowę z Grelą i pośpieszyli na obrady. Delegaci obsiedli już zwartymi rzędami salę teatralną i wpatrywali się niecierpliwie w pustą scenę. Piotr ujrzał swoich po lewej stronie w głębi sali. Olczyk zarezerwował mu krzesło obok siebie. Zaraz potem na scenę wszedł Hanysz, stary komunista ze Śląska, który służył u Andersa i złapał amebę na syryjskich piaskach. Do niedawna przewodniczył związkowi górników. Wiadomo było, że brał udział w pracach prezydium, toteż natychmiast na sali odezwały się głośne pomruki, gwizdy i tupanie nóg. Hanysz przeczekał cierpliwie pierwszą burzę, a gdy uciszyło się nieco, otworzył obrady. Znowu z różnych stron sali zerwały się przeciągłe okrzyki i gwizdy.

— Jeśli nie pozwolicie mi przewodniczyć obradom, chętnie przekażę przewodnictwo komu innemu.

W pierwszych rzędach podniósł się tumult, a potem na scenę weszło dwóch ludzi, witanych hucznymi oklaskami części widowni. Przedstawili się jako delegaci warszawskich metalowców, znowu zabrzmiały oklaski, a Hanysz zniknął za kulisami. Rozpoczęły się przedziwne manipulacje obu współprzewodniczących. widać było, że to zadanie przerasta ich siły. Tu i ówdzie rozległy się śmiechy, potem psykania i tupot nóg. Ktoś z sali krzyknął donośnie, aby zaprzestać tego cyrku i oddać przewodnictwo ponownie w ręce Hanysza. Część sali skwitowała to oklaskami, część głośną wrzawą. Piotr spoglądał na to żałosne widowisko, nie rozumiejąc, o co chodzi. Dwóch ludzi na scenie poczuło się obrażonymi i odeszło, a po chwili oczekiwania zza kulis wyszedł ponownie Hanysz, witany oklaskami i głośną wrzawą. Kiedy uciszyło się nieco, Hanysz zaproponował powołanie komisji. Miał przygotowane listy kandydatów, rekomendował je jako propozycje międzyzwiązkowe. Padły pierwsze nazwiska, a wtedy Piotr ujrzał w przejściach skulone postacie, biegnące truchtem. Jeden z biegnących zatrzymał się kilka rzędów poniżej i szeptał coś gorączkowo w ucho delegatowi zajmującemu skrajne krzesło. Po chwili ten poderwał się i zawył donośnie na całą salę. Zawtórowali mu natychmiast jego koledzy, rozmieszczeni w różnych miejscach widowni. Wybuchnął ponownie piekielny tumult.

Piotr rozejrzał się, spostrzegł przewodniczącego związku górników i podszedł do niego.

— Ktoś tu próbuje manipulować — rzekł, pochylając się nad nim. — Nie wiesz przypadkiem, o co tu chodzi?

— Nie wiem. Przed chwilą widziałem tego kurdupla, który chciał nam pomagać opiniami, jak gonił po widowni. Mają tutaj swoich ludzi i powołują się na instrukcje Komitetu Warszawskiego, ale nikt tego nie sprawdzał.

Tumult na sali wzmagał się z każdą minutą. Nagle górnik powstał i ruszył w kierunku sceny. Piotr patrzył na krępą postać, która sunęła powoli między rzędami krzeseł, nie pojmując zamiarów tamtego. Górnik był już na proscenium. Wszedł na scenę, zbliżył się do mikrofonu i oświadczył, że jego delegaci mają dość tego cyrku i jeśli nie zapanuje porządek, natychmiast opuszczą salę obrad. Zapanowała nagła cisza, a potem z rzędów, w których siedzieli górnicy, zerwały się oklaski. Znowu w przejściach pojawiły się skulone postacie. Z kąta sali zabrzmiał pojedynczy krzyk i urwał się nagle, jakby ktoś wyłączył nagraną płytę. Górnik stał jeszcze i czekał cierpliwie, aż sala uspokoi się całkowicie, a potem ukłonił się, powiedział „dziękuję" i zszedł ze sceny, robiąc miejsce Hanyszowi. Pomogło. Bez większych przeszkód wybrano komisję i rozpoczęto przemówienia. Piotr zerknął na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Podniósł się z krzesła i udał do holu, gdzie zbierała się już delegacja, mająca odwiedzić chorego. Ciągle jeszcze przeżuwał w sobie gorzki osad, jaki pozostał w nim po odkryciu mechanizmów, służących podgrzewaniu nastrojów. Nie wierzył w czystość intencji tych, którzy próbowali za kulisami rozgrywać własną partię, używając do tego celu funkcjonariuszy, dających się pociągać za sznurek jak pajace.

Grela przyjął ich ze słuchawkami na uszach. Śledził przebieg obrad przez radio. Powitał ich skinieniem głowy, gestem nakazał, aby usiedli. Ciągle jeszcze nie zdejmował słuchawek.

— Sukinsyn! — wyrzekł wreszcie, przecierając okulary. — Dawno nie spotkałem takiego demagoga jak ten.

Siedzieli, nie rozumiejąc, o co chodzi/

— Wystąpił delegat z Poznania. Używa sobie na nas, ile wlezie, ale trzeba przyznać, że robi to dobrze. Zdjął słuchawki i wyłączył radio.

— Co nowego? — zapytał przybyłych, którzy przycupnęli na skraju łóżka i na dwóch szpitalnych taboretach.

— Sala jest niespokojna. Wielu delegatów zdezorientowała działalność aparatu CRZZ, są także mąciciele z zewnątrz — odezwał się wysoki szatyn.

Grela pokiwał głową. Weszła siostra i poprawiła mu poduszki.

— Trzeba pozwolić im się wyszumieć — rzekł z wysiłkiem.

— Dokonaliśmy już oceny kadry. Oto nasze wnioski — rzekł wysoki szatyn o ruchach robotnika rolnego, podając mu teczkę wypełnioną papierami.

Grela czytał je uważnie, wreszcie podniósł głowę i powiódł wzrokiem po zebranych.

— Nie mam uwag. Dobrze, że zostawiliście Węgrzyna, to solidny chłopak. No i dopiszcie Rojewskiego. Poniewierano nim przez ostatnie lata, przyda się taki jeden w prezydium. Wybory jutro?

— Tak. Będą dwa głosowania. Jedno na przewodniczącego, drugie na pozostałych członków prezydium.

Wszedł lekarz i popatrzył z dezaprobatą na siedzących.

— Wolałbym, aby panowie zostawili już chorego w spokoju.

Pożegnali się, a potem rozjechali do domów i hoteli. Nikt nie objawił chęci powrotu na salę obrad. Piotr zamknął się w pokoju, zdjął buty i wyciągnął na łóżku. Leżał nieruchomo z chmurnym spojrzeniem wbitym w sufit, próbując walczyć ze zniechęceniem, którego doznał, widząc zabiegi ludzi walczących bez pardonu o wpływy i stanowiska.

„W Krosnowicach mogą cię osądzić tak samo" — przemknęło mu przez myśl.

Wzdrygnął się i ścisnął głowę pięściami. Wyrwał go z odrętwienia tupot nóg ludzi wspinających się tłumnie po schodach. Zapewne wracali delegaci. Usłyszał szczęk klucza w sąsiednich drzwiach, ściszoną rozmowę, a potem pukanie. Przekręcił kontakt i otworzył. Za drzwiami stał Olczyk z gromadką delegatów, widać było podekscytowanie na ich twarzach.

— Żałuj, że cię nie było, kiedy przemawiał delegat z Poznania. To był artysta! — Obejrzał się na kolegów, przybrał pozę mówcy i podniósł głos: — Coście zrobili z poznańskiego robotnika, który przed wojną był wzorem pracowitości i sumienności, a teraz — żeby żyć, puszcza fuchy i wyrabia 250% normy...

Piotr zaprosił ich do wejścia. Jeszcze niedawno potrafił się ekscytować nie mniej niż oni. Mignęły mu w pamięci zawiędłe kobiety w szarych fartuchach, biegające po drewnianych podestach wokół swoich ośmiu rozklekotanych krosien, w powietrzu przesiąkłym smarami i pyłem. Czy to, że i one wykrzyczą tutaj swoje żale, zmieni cokolwiek w ich życiu? Gomułka pojechał do Moskwy. Ileż nadziei wiążą miliony ludzi z jego misją...

Któryś z delegatów zakrzątnął się i przyniósł kilka butelek piwa. Piotr poinformował zebranych o propozycjach zmian w kierownictwie, odpowiedział na pytanie dotyczące poszczególnych kandydatów, wypytał o nastroje i przebieg obrad. Późno już było, kiedy rozeszli się do łóżek.

Wybory odbyły się nadspodziewanie gładko, a propozycje międzyzwiązkowej komisji przeszły niemal bez skreśleń. Późnym popołudniem byli już w drodze powrotnej do Krosnowic. W pewnej chwili kierowca włączył radio i z głośnika rozległy się burzliwe oklaski, a potem podniesiony bas jakiegoś mówcy. Nadawano przebieg obrad. Delegaci nadstawili uszu. W głośniku chrypiało od wrzawy, przez którą z trudem dolatywały poszczególne zdania. Nagle jeden z delegatów obruszył się i krzyknął na kierowcę:

— Zamknij pan to pudło! Ileż razy można słuchać tego samego? Piotr uśmiechnął się. Najbardziej namiętne wystąpienia, które tak niedawno rozpalały widownię, teraz, kiedy emocje opadły, nie robiły już na nikim żadnego wrażenia. To tak jak ze zdjęciami zrobionymi na nadmorskiej plaży, którym brakuje błękitu nieba i słonecznego blasku. Zadumał się nad ulotnością doznań i wrażeń, a potem próbował wyobrazić sobie, jakich słów potrzeba, aby wryły się w pamięć ludzką i pozostały w niej na zawsze.

Po powrocie wpadł w wir wydarzeń, o których do niedawna marzył skrycie, a które zwaliły się teraz na niego ciężarem ponad siły. Niemal każdego dnia rankiem zastawał w sali konferencyjnej lub pod drzwiami swego gabinetu delegacje, przyjeżdżające z całego kraju z długimi listami pretensji i żądań. Przyjmował nie znanych sobie ludzi z niezmienną życzliwością i spędzał z nimi długie godziny na rozmowach, zapisywał konkretne skargi i wysyłał potem najlepszych swoich ludzi do ich zbadania, zbierał materiały do rozmów z zarządami branż i resortów, dwoił się i troił, usiłując załatwiać podsuwane mu sprawy. Próbował również uspokajać wzburzonych ludzi, widząc z trwogą, że jego argumenty coraz częściej trafiają w próżnię. Fala niepokojów, która przeszła przez partię i związki zawodowe, dotarła teraz ze wzmożoną siłą do fabryk. Pewnego dnia zadzwonił do Piotra znajomy dyrektor i powiadomił go o wybuchu strajku w kaliskiej „Pluszowni". Żądano jego przyjazdu. Piotr słyszał, jak głos dyrektora łamie się ze strachu, i postanowił pojechać wraz z nim. Mieli półtorej godziny jazdy przed sobą. Zapadł w miękkie siedzenie i patrzył na uciekające zagony oszronionej oziminy, połyskujące w bladym słońcu rozlewiska, ścięte cienką warstwą lodu. Od czasu do czasu zerkał na dyrektora, który siedział obok z opuszczoną głową i zaciśniętymi ustami.

Przyjechali tuż przed południem. Na fabrycznym dziedzińcu czekała na nich grupka ludzi z dyrektorem zakładu. Piotr powiódł wzrokiem po czerwonych murach „Pluszowni" i wzdrygnął się. Zza brudnych szyb nie dochodził żaden odgłos, żaden dźwięk. Martwa cisza osiadła wśród fabrycznych budynków, a syk pary, dochodzący przez półotwarte drzwi kotłowni, potęgował niezwykłość scenerii. Dyrektor zakładu poinformował ich o sytuacji. Pierwsza zmiana zastrajkowała nagle. Żądają przywrócenia deputatów, a poza tym mają jeszcze wiele innych spraw, które dyrekcja będzie w stanie załatwić we własnym zakresie. Zgromadzili się w tkalni i odmawiają wyłonienia delegacji. Jeśli towarzysze chcą z nimi rozmawiać, trzeba iść do sali.

— Prowadźcie, dyrektorze — zdecydował Borowski.

Weszli głównym traktem, służącym do przewożenia osnów. Niemal od samych drzwi przyszło im przeciskać się wśród szpaleru strajkujących. Zatrzymali się gdzieś pośrodku, w miejscu, gdzie ustawiono podwyższenie z pustych skrzyń po przędzy. Piotr obejrzał się i spostrzegł za sobą zwartą ciżbę ludzi w roboczych fartuchach. Strajkujący otoczyli ich ciasnym kołem, wypełnili wszystkie przejścia między krosnami i trwali w groźnym milczeniu.

— Szefie — szepnął dyrektor zakładu do dyrektora centrali — musicie do nich przemówić.

Podsadził go energicznie i niemal wyniósł na skrzynię. Kilkaset głów zwróciło się natychmiast w tę stronę. Piotr napotkał w przelocie przerażone spojrzenie i uśmiechnął się, jakby chciał tym uśmiechem dodać mu otuchy. Wreszcie dyrektor zebrał się w sobie, powitał zebranych i zaproponował, aby wybrali delegację, z którą gotów jest rozmawiać na wszystkie tematy interesujące załogę. I wówczas zaczęło się. Ze wszystkich stron obszernej hali zerwał się krzyk i trwał nieprzerwanie, to opadając nieco, to znowu potęgując. Jakaś kobieta oparła się ciężko o Piotra i wrzeszczała mu w ucho przeraźliwym, wibrującym dyszkantem. Nie mógł tego znieść. Odwrócił się z trudem i rzekł, przybliżając usta do jej uszu:

— Czego tak wrzeszczysz, kobieto?

— Boście nam zatykali gęby przez tyle lat! — odkrzyknęła ze złością.

Nagle Piotr spostrzegł mężczyznę, wspinającego się na krosno przylegające do skrzyni, na której stał dyrektor.-Potężny klucz do przykręcenia zaworów widniał w jego żylastej ręce. Piotr targnął się, rozepchnął dwie stojące przed nim kobiety i wskoczył na skrzynię.

— Ludzie! — wrzasnął ile sił. — Ludzie! Pozwolicie mu na to?

Najbliżej stojący zrozumieli, dostrzegli także człowieka z kluczem i zaczęli bezceremonialnie ściągać go z krosna. Uciszyło się nieco. Piotr zepchnął oniemiałego dyrektora ze skrzyni, uniósł ręce i zatoczył nimi nad głową.

— Uciszcie się! Posłuchajcie! Deputaty zostaną przywrócone, związek już załatwił tę sprawę! Cóż jeszcze?

Znowu wybuchła wrzawa, ale w wielu miejscach hali rozległy się gromkie oklaski. Tłum zafalował, a Piotr w mgnieniu oka znalazł się wśród robotnic, które przybyły właśnie z przędzalni. Otoczyły go ciasnym kołem, wyrzucały z siebie długo tłumione urazy i żale. Jakaś młoda kobieta urwała w pół zdania, a z oczu jej zaczęły płynąć obfite łzy i sypać się po policzkach jak groch. Piotr w jakimś niepojętym odruchu wyciągnął chusteczkę i otarł płaczące oczy. Kobiety przycichły. Rozbroił je chyba, bo zaczęły uśmiechać się do niego, ale skargi płynęły zewsząd nieprzerwanie. Płaszcz Piotra pokrył się bawełnianym puchem. Słuchał tego, co mówią, od czasu do czasu udało mu się wtrącić jakieś słowo. To dziwne, ale nigdzie nie czuł się bliższy tym ludziom niż tutaj, wśród maszyn oblepionych pyłem, wśród niewygasłego gniewu, wśród ciżby ludzkiej, która drgnęła nareszcie i zaczęła rozlewać się po wszystkich przejściach rozległej hali. Nadeszła druga zmiana. Już od bramy potworzyły się liczne grupy ludzi. Gestykulowano, kłócono się zawzięcie, wygrażano pięściami, aż wreszcie maszyny drgnęły i miarowy łoskot uderzył w mury budynku.

Odnaleźli się przy samochodzie. Dyrektor zakładu zaczął namawiać usilnie na kawę. Piotr zgodził się chętnie. Dyrektor zarządu ciągle jeszcze nie mógł ochłonąć z szoku i dał się prowadzić jak manekin. Jakaś urzędniczka wzięła się natychmiast do czyszczenia ich płaszczy, inna parzyła kawę i przyniosła stertę kanapek z wędliną. Mrok już zapadał, kiedy wyjechali za fabryczną bramę. Przez jakiś czas mijali zapalone latarnie i jasne kwadraty okien, które napływały z tuneli ulic, aż wreszcie wjechali w mrok. Piotr przymknął oczy i zapadł w rodzaj letargu. Ocknął się dopiero wtedy, gdy wóz stanął przed domem, w którym mieszkał. Otworzył drzwiczki i gramolił się niezdarnie. Gdy był już na zewnątrz, dyrektor wychylił się i potrząsnął mu rękę.

— Serdecznie dziękuję, towarzyszu. Nigdy wam tego nie zapomnę...

Piotr uśmiechnął się i — nie wiadomo dlaczego — zaczął liczyć stopnie, dzielące go od drzwi mieszkania.

Ciągle jeszcze nie było spokoju. Strajki wybuchały w całym kraju i w miarę załatwiania żądań coraz częściej dochodziły do głosu sprawy lokalne, którym nie umiano w porę zapobiec. Piotr zauważył również, że ostatnio strajki pozbawione były tych cech żywiołowości, jakie zaskoczyły go w Kaliszu, natomiast odznaczały się starannym przygotowaniem i zręczną reżyserią. Wszędzie działały już zorganizowane grupy przywódcze, które stanowiły trzon rad robotniczych, trwała także walka o mandaty w radach zakładowych. Nie uważał zachodzących procesów za szkodliwe. Gruntowna wymiana kadr związkowych była konieczna, a współdziałanie z radami robotniczymi stanowiło najlepszy środek kanalizowania nastrojów. Piotr spotykał się w fabrykach z młodymi ludźmi obdarzonymi bystrą inteligencją i dyskutował godzinami na temat ich udziału w kierowaniu zakładami pracy oraz wpływu na podejmowanie decyzji o znaczeniu ogólnonarodowym, który mogliby wywierać poprzez związki zawodowe. Jego październikowy mandat był kluczem, otwierającym mu drogę do ich umysłów i serc, a który sprawiał, że uznawano go za „swojaka". W wirze codziennych zajęć zapominał z wolna, co to jest życie towarzyskie i rodzinne, nie zauważył nawet, jak stopniowo zapadają w głąb jego oczy i jak na skroniach pojawiają się coraz liczniej srebrne nitki.

Któregoś wieczora, tuż po kolacji, włączył radio i poszukał muzyki, a potem wtulił się w róg kanapy i rozłożył gazetę. Ania z chłopcami nie wróciła jeszcze od Bubowiczów i ta nieoczekiwana chwila samotności była mu szczególnie miła.

Zadzwonił telefon. Borowski niechętnie sięgnął po słuchawkę. Dzwonił Andrzej. Właśnie przed chwilą wrócił z ministerstwa, gdzie wręczono mu akt nominacyjny na dyrektora zarządu przedsiębiorstw bawełnianych. Piotr zaniemówił z wrażenia. Kiedy ochłonął, wyraził natychmiast chęć zobaczenia się z nim. Andrzej zawahał się.

— Ania protestuje, późno już. Zarezerwuj sobie jutrzejszy wieczór — zaproponował po chwili.

Spotkali się nazajutrz w rodzinnym gronie. Andrzej był już po kilku głębszych, oczy mu błyszczały i mówił głosem nieco podniesionym. Stary Bubowicz wodził za nim rozpromienionym wzrokiem i wtrącał od czasu do czasu ojcowskie uwagi i rady. Piotr napił się koniaku, a potem zaczęli snuć plany, a raczej wizje rozwoju branży.

— Zacznę od modernizacji — entuzjazmował się Andrzej. — Wprowadzę wszędzie napęd indywidualny i zlikwiduję te cholerne transmisje. Czy ty wiesz. Piotruś, o ile może wzrosnąć wydajność i jak bardzo poprawią się wtedy warunki pracy? A potem przyjdzie pora na budowę nowych fabryk — jasnych, widnych, przestronnych, takich, w których rosną kwiaty.

— Będziesz musiał po wybudowaniu nowej fabryki wyburzyć jedną starą. Dopóki nie usuniemy ich ze śródmieścia, nie ma mowy o sensownej modernizacji miasta.

— Zgoda. Ale przynajmniej jedną z nich zostawimy na wieczną pamiątkę. „Patrzcie, młodzi, w takich warunkach pracowali wasi ojcowie..."

— Mówisz prawie jak związkowiec, ale skąd weźmiesz środki na ten cel? — zatroskał się Piotr.

— Upomnę się. Jak będzie trzeba, zwiększę eksport — odrzekł i rysy jego twarzy stwardniały nagle. — A jeśli mi się nie uda, jeśli mi na to nie pozwolą, odejdę.

Wróciły z kuchni Ewa z Ania i zaczęły nakrywać do stołu.

— Byłabym zapomniała — rzekła nagle Ania i sięgnęła do torebki — list do ciebie, Piotruś.

Borowski sięgnął po list i zdumienie odbiło się na jego twarzy.

— To od Bolka Mazura, a właściwie od rodziny Mazurów. Przyjechali do Polski i mieszkają w Bydgoszczy. Bolek zobaczył kiedyś moje zdjęcie w gazecie i dowiedział się od związkowców mego adresu. Oczywiście, rad by się z nami zobaczyć.

— Jeszcze jedna dobra nowina — rzekł Andrzej — napijmy się za obie.

Piotr wychylił kolejny kieliszek i poczuł błogie ciepło, rozlewające się po całym ciele. Już dawno nie było mu tak dobrze jak dziś. Podeszła Ewa i przyjrzała mu się uważnie.

— Źle wyglądasz, Piotruś — rzekła półgłosem — powinieneś wziąć urlop, wyjechać z tego młyna albo przynajmniej poradzić się lekarza. Andrzejowi radzę to samo, ale on nie słucha. Jemu także się zdaje, że potrafi przenosić góry.

— Skąd ten sceptycyzm? — zdziwił się Piotr.

— To nie sceptycyzm, to realizm. Słuchałam tych waszych wizji i wiem, że nie wystarczą na to najlepsze chęci nawet takich zapaleńców jak wy. Trzeba by pracy pokoleń.

— Czy ty nie widzisz, że teraz nareszcie mamy szansę? Teraz, kiedy pracujemy dla siebie i kiedy naród w to uwierzył.

Słuchała tego, co mówił, z życzliwą uwagą, ale uśmiech niedowierzania pozostał na jej twarzy.

Borowski zdecydował się jednak i poszedł do lekarza. Stary internista opukał go dokładnie, nie szczędząc cierpkich uwag o zwariowanym trybie życia swoich utytułowanych pacjentów. Jego zdaniem Piotr znajdował się w stanie skrajnego wyczerpania i powinien niezwłocznie wyjechać do sanatorium. Cóż było robić, Borowski przekazał orzeczenie wydziałowi socjalnemu i czekał na załatwienie formalności. Któregoś grudniowego dnia poproszono go do komitetu. Takie zaproszenia z reguły oznaczały zapowiedź kolejnej akcji, toteż Piotr zaopatrzył się w skierowanie sanatoryjne, za pomocą którego miał zamiar wymigać się od czekających go zadań. W gabinecie sekretarza zastał kilka osób, część z nich była mu zupełnie nie znana. Na stoliku czekały już filiżanki z kawą, a więc zanosiło się na coś niezwykłego. Piotr dowiedział się wkrótce, że został zarekomendowany przez CRZZ i znajdzie się na liście wyborczej jako kandydat na posła w okręgu krosnowickim.

Przy okazji poznał pozostałych kandydatów akceptowanych przez komitet. Spojrzał smętnie na swoje skierowanie sanatoryjne, a potem zasiadł do pracy nad kalendarzykiem zebrań przedwyborczych. Nie protestował, kiedy dopisywano go do większości zaplanowanych spotkań.

Rozpoczął się nowy okres morderczej pracy. Piotr spędzał przedpołudnia na konferencjach z zarządami branż, podczas których wypracowywano koncepcję regulacji płac, a popołudnia spędzał na przedwyborczych zebraniach. Nie miał czasu na przygotowanie pisemnych wystąpień. Korzystał z doświadczeń wyniesionych ze spotkań ze strajkującymi załogami, prosił o zgłaszanie pytań, wniosków lub postulatów i omawiał je na gorąco, nie stroniąc od polemik. Wkrótce zauważył, że jego popularność rośnie. Na adres związkowy zaczęły napływać listy od wyborców, zawierające prośby i najprzeróżniejsze propozycje. Traktował je poważnie, odpisywał. W witrynach sklepów pojawiły się fotosy kandydatów. Pierwsze zderzenie z własnym fotosem, widniejącym za wystawową szybą, przyprawiło go o lęk pomieszany z nie znanym mu dotąd uczuciem satysfakcji. Coraz częściej kłaniano mu się na ulicach, proszono o chwilę rozmowy. Dzień wyborów spędził w komitecie, do którego bez przerwy napływały meldunki o wynikach.

Po południu sekretarz kazał napełnić kieliszki koniakiem i wypito toast za nowych posłów. Piotr wrócił do domu oszołomiony. Co chwilę dzwonił telefon. Słuchał gratulacji, dziękował, znowu słuchał. Późnym wieczorem, gdy telefon wreszcie zamilknął, rozciągnął się na kanapie. Ściany pokoju wirowały przed nim, wreszcie poczuł ciepłe dłonie żony, przesuwające się po jego twarzy. Przytrzymał je i zamknął oczy.

— Cieszysz się? — usłyszał jak przez sen.

— A ty?

— Nie wiem — odpowiedziała z wahaniem. — Czuję, że coraz bardziej oddalasz się ode mnie.

Przyciągnął ją do siebie, a potem długo całował jej dłonie. W mdłym świetle ulicznej latarni połyskiwały w kącie pokoju czerwienią i złotem szklane świecidełka, zwisające ze świerkowych gałązek pachnących żywicą i lasem.

— Dobrze mi z tobą — wyznał, przysuwając usta do jej ust, jak czynił zawsze, ilekroć po długim niewidzeniu spotykali się znowu.

Inauguracyjne posiedzenie sejmu poprzedziło zebranie klubów poselskich. Piotr zajął miejsce w sali konferencyjnej Komitetu Centralnego i przyglądał się zebranym. Wszyscy, którzy liczyli się w kraju, siedzieli na tej sali. Nowa grupa posłów pojawiła się w drzwiach i po chwili wahania zajęła miejsca pod oknami.

— Krakusy dołączyli do Puławian — odezwał się półgłosem sąsiad Piotra. — O, jest i „Natolin" — dodał, wskazując dyskretnie na wysokiego szczupłego blondyna o kościstej twarzy i grupę posłów siedzących obok niego. — Wprawdzie przerzedzony, ale jest.

Wszedł Gomułka i w sali zapanowała cisza. Piotr spoglądał na tę twarz o nieregularnych rysach i zbyt szerokich ustach, wpatrywał się w oczy osadzone głęboko i szukał w nich śladów doznanych cierpień. Po raz pierwszy znalazł się tak blisko tego człowieka owianego legendą, z którym miliony ludzi łączyły nadzieje. Gomułka przystąpił natychmiast do referowania propozycji dotyczących składu rządu i prezydium sejmu, a potem wysłuchał pytań i uwag. Jego repliki były krótkie; ten człowiek nie ustępował łatwo, ani nie dzielił się z nikim swoimi wątpliwościami lub wahaniami. Kiedy odchodził, pożegnano go hucznymi oklaskami. Ustalenia zapadłe tutaj zaprezentował ponownie na sali sejmowej. Nie było innych propozycji. Las rąk podnosił się i opadał wielokrotnie, tworząc pozory pełnego pojednania i narodowej zgody.

Piotr szybko ocenił nowe możliwości, jakie dają bezpośrednie kontakty z ludźmi, decydującymi o sprawach gospodarczych kraju. Nie omijał żadnej okazji. Na posiedzeniach komisji sejmowych przedstawiał sugestywnie możliwości wzrostu produkcji przemysłu lekkiego, podsuwał zręcznie postulaty inwestycyjne, dopominał się o wzrost płac dla prządek i tkaczy. Szybko zorientował się, że w tym gronie argumenty socjalne niewiele znaczą, zaniechał więc rozdzierania szat nad sytuacją włókniarek. Znacznie mocniej brzmiały jego stwierdzenia o braku chętnych do pracy w tym przemyśle. Z trudem rozbijał mity o rodzinnych sagach włókniarskich, przytaczał wyniki prac związkowego ośrodka badawczego, straszył i żądał. Wkrótce zauważył, że wystąpienia te zaczynają budzić niepokój. Przede wszystkim znacznie pogorszyły się jego stosunki z ministrem, który wyrzucał mu czarnowidztwo i dezawuowanie wyników pracy resortu. Sporo czasu minęło, zanim zdołał przekonać go o potrzebie wspólnego działania i wspólnych poszukiwań potencjalnych sojuszników. Marzyło mu się stworzenie krosnowicko-włókniarskiego „lobby" dla przeciwwagi grupom nacisku, działającym na rzecz górnictwa i przemysłu maszynowego. Pierwszym widomym sukcesem było otrzymanie pokaźnych środków na regulację płac. Znowu zaszła potrzeba nie kończących się rozmów, uwieńczonych uroczystym podpisaniem nowego układu zbiorowego. Tego dnia Piotr miał powody do zadowolenia. Zamówiono salkę w hotelu, minister wydał kolację suto zakrapianą alkoholem. Było już późno, kiedy podszedł do niego Michalski i począł namawiać, aby wpadł do niego na chwilę i obejrzał nowe mieszkanie. Znalazł się i Olczyk. Widać było, że ta dwójka porozumiała się już między sobą i nie ustąpią zbyt łatwo. Piotr uległ w końcu i dał się zawieźć na osiedle. Po chwili znaleźli się w na pół pustym pokoju przy stole zastawionym kieliszkami. Michalski napełnił je. Piotr zaczął rozglądać się za krzesłem. Zrozumieli i przynieśli skądś kuchenny taboret. Przeprosili za braki w umeblowaniu, ale to podpisanie układu zbiorowego przeszkodziło w przeprowadzce, a nowe mieszkanie trzeba oblać. Znowu wypili. Spojrzał na ich czerwone twarze i zrozumiał, że zanosi się na pijatykę. Wytrzymał braterskie poklepywania i dziękczynne uściski, a potem skorzystał z pierwszej okazji, aby ulotnić się z gościnnego domu. Wyszedł na ulicę i chciwie wciągnął potężny haust mroźnego powietrza. W osiedlu panowała cisza. Piotr ruszył przed siebie, z trudem utrzymując równowagę. W parku dostrzegł ławkę, którą ktoś wcześniej oczyścił ze śniegu, i usiadł na chwilę. Ciągle jeszcze wirowało mu przed oczyma, ale chłód zmusił go wkrótce do powstania.

— Dlaczego tak piją? — powtarzał uporczywie, rozglądając się po zaśnieżonym parku. „Ludzie października — pomyślał z ironią i podniósł futrzany kołnierz. — Ja także nie powinienem w takim stanie wracać do domu".

W marcu przyjechali związkowcy jugosłowiańscy. Delegacja liczyła pięć osób. Byli niezmiernie radzi z przyjazdu do Polski i przełamania izolacji, w którą swego czasu wtrącił ich Stalin. Starali się okazywać serdeczność, zapraszali do siebie. Piotr odbył z nimi oficjalne rozmowy, w toku których ustalono formy współpracy, a potem wyprawił ich na wycieczkę po kraju. Sam także skorzystał z okazji i wyjechał na kilka dni do Zakopanego. Mieli się tam spotkać, a potem razem wrócić do Krosnowic.

Zamieszkał w willi z oknami i tarasami, wychodzącymi na południe, z których widać było charakterystyczną sylwetkę Giewontu. Rozłożył leżak i przymknął oczy. Lekki wiatr zawiewał od gór, niosąc z sobą ostry, żywiczny zapach świerkowych gałęzi. Marcowe słońce prześwietlało mu powieki, zapalając co chwila ruchliwe wiązki barw, które rozlewały się natychmiast w pomarańczowe plamy, znikające w oddali. Zapadł w drzemkę i nie zareagował, kiedy z sąsiedniego pokoju wyszła jakaś kobieta, taszcząc z sobą leżak, poduszkę i całe naręcze pledów. Jak przez sen usłyszał czyjeś wołanie, a potem głos z leżaka. Głos ten wydał mu się dziwnie znajomy. Otworzył oczy i zwrócił głowę w stronę, skąd on dobiegał.

— Do diabła — mruknął — to przecież ona...

Na sąsiednim leżaku ułożyła się Gajewska, sekretarz krosnowickiego komitetu. Piotr widział doskonale lekko siwiejące, niemal popielate włosy, rozsypane na poduszce, i brązowe policzki. Snadź przebywała tutaj długo. Nie było co udawać, że jej nie dostrzega. Zerwał się z leżaka i ukłonił.

— Dzień dobry, co za niespodzianka!

— Ach, to wy? — zdziwiła się, świdrując go oczyma — na długo?

— Tylko pięć dni — westchnął — potem przyjadą Jugosłowianie, obejrzą góry i powrócimy do Krosnowic.

— No to zabieram was jutro na Kondratową.

Odwróciła twarz ku słońcu i zamilkła. Piotr powrócił na leżak. Nie był zachwycony tym spotkaniem. Jak dotąd nie doświadczył żadnej przykrości z jej strony, ale wiedział, że możliwość taka istnieje. Znał jej apodyktyczny charakter, kaprysy i uprzedzenia. Każdy, kto znajdował się w kręgu jej władzy, narażony był na niespodziewane wybuchy gniewu i na połajanki w języku, który mógłby zadziwić niejednego murarza. Przy tym wszystkim była bezpośrednia w obejściu, a gdy wymagała tego potrzeba — odważna i nieustępliwa. Natychmiast odżyła w jego pamięci scena, kiedy po krótkiej rozmowie podarła i wrzuciła do kosza donos na niego za udział w katolickim pogrzebie ojca. Nabrał wtedy do niej szacunku i niechętnie słuchał skarg tych, którzy czuli się urażeni. Nazywał to swoistym stylem bycia starzejącej się kobiety, która wszelkimi środkami podtrzymywała swój mit krosnowickiej władczyni. Sam wolał zachować wobec niej dystans, unikając okazji do zdobycia miana dworaka.

Rankiem naciągnął buty i założył wiatrówkę na gruby sweter. Trudno było odmówić, skoro zaprosiła go na wycieczkę. Kończyli właśnie śniadanie, kiedy w jadalni zjawił się znany krosnowicki architekt i zaanonsował, że sanie czekają. Przywitali się chłodno, a Piotr odczuł, że tamten potraktował go jak nieoczekiwanego konkurenta. W drodze na Kalatówki znalazł okazję, odciągnął go na bok i poinformował, że jego pobyt w tym samym pensjonacie to czysty przypadek. Wpletli się potem w długiego węża, brnąc w śniegu, który przemieszały już setki nóg. Gdy doszli do schroniska na Kondratowej, Piotr dyszał ciężko, tylko architekt był niezmordowany i natychmiast przyniósł herbatę. Na stoku zalanym marcowym słońcem aż gęsto było od narciarzy. Gajewska piła powoli, rozsyłając promienne uśmiechy i całusy. Wszedł generał, wyciągnięty niedawno z celi śmierci, w rozchełstanej flanelowej koszuli, spod której wystawały kosmyki siwych włosów, a za nim grupa młodych ludzi obojga płci. W małej salce zrobiło się ciasno i głośno. Piotr wyszedł i przycupnął na drewnianym zydelku przed schroniskiem. Na stromym stoku połyskliwym od słońca śmigały kolorowe sylwetki narciarzy. Drobiny sypkiego śniegu wirowały nad nimi niesione wiatrem. Oddychał głęboko cudownym powietrzem, rad z przeciągającej się przerwy.

Poszli z powrotem, kiedy smreki pociemniały, a śnieg na gałęziach pokryła liliowa poświata. W Kuźnicach zapalały się właśnie pierwsze światła. Na postoju, przy saniach napotkali pewnego lekarza i dwóch redaktorów. Ktoś zaproponował kawę w Orbisie. Sanie ruszyły szparko. Piotr czuł na sobie badawcze spojrzenia, które zdawały się pytać, skąd się tu wziął i co chciałby załatwić. Był wściekły, ale dotrwał do końca, obiecując sobie solennie, że następny dzień spędzi w pensjonacie. Dopiero trzeciego dnia dał się namówić na kolejną wycieczkę, tym razem w Dolinę Chochołowską. Ktoś, kto był tam poprzedniego dnia, doniósł, że pokazały się pierwsze krokusy.

Pojechali w czwórkę, tuż po śniadaniu: Gajewska, architekt, lekarz i on. Jechali drogą pod reglami, pogrążeni w mroźnym cieniu, schodzącym z gór aż na łąki zasypane śniegiem. Gajewska była w wyśmienitym humorze, sypała dowcipami, śmiała się głośno, wyrzucając z siebie kłęby pary. Góral siedział skulony na desce przykrytej derką przesiąkniętą końskim potem i ćmił papierosy, którymi częstował go architekt. Zawiózł ich na słoneczną halę, na której czerniały liczne łaty wolne od śniegu. Wyskoczyli i przynieśli po kilka wiotkich łodyżek z zamkniętymi jeszcze kielichami. W schronisku zjedli obiad, a potem znowu znaleźli się w saniach. Gajewska ułożyła krokusy w bukiecik, próbując chuchaniem pobudzić je do życia. Nie pomagało. Wtedy rozpięła kożuszek i wsunęła bukiet pod bluzkę. Na podjeździe, gdy sanie stanęły, sięgnęła po kwiaty i z triumfem pokazała liliowe płatki, które rozkwitały nieśmiało. Było coś arcykobiecego i ludzkiego w tym geście i w uśmiechu, którym witała kwiaty wyczarowane ciepłem swego ciała, toteż panowie skwitowali ten sukces gromkimi brawami.

Następnego dnia Olczyk przywiózł Jugosłowian. Byli już w Krakowie, zwiedzili Wawel i Rynek. Wcześniej byli w Oświęcimiu i Andrychowie. Rozprawiali z ożywieniem, chwalili polską kuchnię. Olczyk obwiózł ich saniami po Zakopanem, a potem ruszył do Morskiego Oka. Wieczorem zasiedli do pożegnalnej kolacji. Naturalnie nie zabrakło Gajewskiej z pełną asystą. Zaczęły się rozmowy i wywiady, zabrzmiały chóralne śpiewy. Późno już było, kiedy rozeszli się do łóżek. Rano, tuż po śniadaniu, podjechały samochody. Gajewska odprowadziła grupę na podjazd, a przewodniczący delegacji podarował jej pamiątkowy bukłak obciągnięty skórą pokrytą cekinami. Podniosła go w górę i machała nim tak długo, dopóki nie zniknęli jej z oczu.

Piotr powrócił do domu rad ze swego wypadu w góry. Chłopców obdarował ciupagami, Ani kupił góralskie ciżemki i kilka dzbanuszków wyrzeźbionych z drewna. Przyrzekł solennie, że za rok zabierze ich z sobą na co najmniej dwa tygodnie. Następnego dnia udał się do związku i zabrał natychmiast do zaległej korespondencji. Około dziesiątej zadzwonił telefon. Piotr podniósł słuchawkę i usłyszał głos przewodniczącego:

— Jak się czujesz? Podobno byłeś w Zakopanem?

— Tak, ale to trwało krótko, zaledwie kilka dni — odpowiedział zdziwiony nagłą troską o swoje zdrowie.

— To dobrze, bo właśnie montujemy silną delegację do Chin. Jedzie Bukowski, Rokicki i myślimy o tobie jako o trzecim. Cóż, pojedziesz?

Piotr wstrzymał oddech. Tysiąc myśli przebiegło mu przez głowę, ale ciągle jeszcze nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa.

— Halo! — usłyszał niecierpliwy głos w słuchawce — słyszysz mnie, Piotr?

— Słyszę — opanował się wreszcie. — Pojadę, naturalnie, że pojadę — zapewnił.

No to wypełnij ankiety i przyślij je do nas. Dostaniesz dyplomatyczny paszport.

Podziękował i odłożył słuchawkę. Był zbyt oszołomiony nowiną, aby powrócić do przerwanych zajęć. Włożył; płaszcz, uśmiechnął się do zdumionej sekretarki i wymknął na ulicę. „Do Chin" — powtarzał wielokrotnie w takt kroków odmierzanych miarowo w drodze do domu.

VII

Rzuciło gwałtownie i Piotr poczuł próżnię w żołądku, a potem ucisk w uszach. Poruszył energicznie szczękami i przysunął głowę do okienka. Horyzont kołysał się, uciekał w górę lub w dół. „Ił 14" leciał na małej wysokości nad nie kończącym się lasem, w którego wnętrzu połyskiwały szerokie rozlewiska, powstałe po topniejących śniegach. Widok był niezmiennie ten sam i patrzącym zdawało się, że samolot zawisnął w powietrzu. Wylecieli z Moskwy o świcie, przed wieczorem powinni przybyć do Nowosybirska, ale po drodze czekały ich lądowania w Kazaniu, Swierdłowsku i Omsku. Trzy godziny lotu, godzinny pobyt na lotnisku i znowu w drogę.

A jednak posuwali się naprzód. Las jakby zrzedniał, rozlewiska rozszerzyły się. Kępy bezlistnych drzew wystawały z topieli. Błysnęła szeroka wstęga rzeki, na której piętrzyły się zwały lodu niesione prądem.

— Kazań — objaśniła stewardessa w wytartym mundurku i płowych włosach wymykających się spod furażerki. — Proszę zapiąć pasy.

Poszli do skromnego budynku dworca i napili się mocnej herbaty. Przyniesiono półmisek kanapek z razowego chleba, obłożonego czerwonym kawiorem. Jak dotąd na każdym postoju: w Wilnie, Moskwie i teraz w Kazaniu, karmiono ich kanapkami z kawiorem. Siedzieli w przytulnym „restoranie" wraz ze współtowarzyszami podróży, wśród których wyróżniała się para Hindusów: on — wysoki, siwiejący mężczyzna w popielatym uniformie, ona — w długiej luźnej spódnicy i kwiecistej chuście zarzuconej na włosy, z czerwonym kastowym krążkiem na czole. Kilku Rosjan o wyglądzie urzędników państwowych rozmawiało półgłosem. Rozległ się dzwonek i wrócono do samolotu. Wystartowali w niebo pokryte kłębiastymi chmurami. Piotr oderwał wzrok od okienka i przyglądał się dyskretnie obojgu Hindusom.

— Małżeństwo czy też ojciec z córką? — mruknął do Rokickiego.

— A może profesor ze swoją asystentką? — odparł zagadnięty.

— Ale co robią na tej transsyberyjskiej trasie? Dokąd lecą?

Egzotyczni pasażerowie zainteresowali także Rosjan, siedzących w sąsiednich fotelach. Zerkali na angielskie magazyny, które przeglądała młoda Hinduska, chrząkali, wreszcie jeden z nich przeprosił i zapytał, dokąd lecą. Hindus zrozumiał pytanie, rozłożył mapę i wskazał miejsce, będące celem ich podróży.

— Mongolia? — zdziwił się Rosjanin.

— Tak — potwierdził Hindus. — Interesuje nas przenikanie kultur, związane z podbojami Dżyngis-chana. Mamy zezwolenie na badania Karakorum i w dolinie Orchon.

Rosjanin podziękował za informację i wygodniej rozparł się w fotelu. Piotr przez chwilę obserwował jeszcze profil Hinduski, pochylonej nad książką, a potem powrócił do oglądania krajobrazu. Wpadli właśnie w lukę wolną od chmur i Piotr ujrzał w dole cień ich samolotu, ślizgający się po czubach drzew. Daleko na horyzoncie czerniały rozległe wzgórza przysypane śniegiem. Ponownie spojrzał w dół i zdumiał się. Samolot leciał nisko nad licznymi osadami, minął linię wysokiego napięcia i zbliżał się do dużego miasta, z którego strzelały w górę fabryczne kominy.

— Swierdłowsk — oznajmiła stewardessa.

Powtórzyła się ceremonia picia herbaty i trzeba było zaraz wracać do samolotu. Oderwali się od płyty lotniska, gubiąc szybko lesiste wzgórza i przepastne doliny, w których rozsiadły się gęsto osiedla i fabryki. Pojaśniało na dole. Ze zwałów śniegu wystawały wokoło białe konary brzóz, oplecione misterną siecią wiotkich gałęzi. Jakaś potężna rzeka połyskiwała lodową powłoką.

— Syberia — mruknął Rokicki.

Piotr patrzył przez szybkę samolotu zachłannie, aż do bólu w oczach. Syberia. W jego pamięci poczęły odżywać fragmenty opowiadań, legend, strof wierszy o ludziach, którzy kiedyś przemierzali ten szlak. Polacy i Rosjanie — powstańcy, rewolucjoniści, a obok nich awanturnicy i pospolici przestępcy. Znowu błysnęła w słońcu lodowa łuska rzeki, a po obu jej brzegach szachownica ulic i dachy parterowych domów kryte gontami, a wśród nich kilka okazalszych, murowanych budynków i baniasta kopuła cerkwi. Znowu śnieżno-lesista pustynia. „Sibiru, Sibiru ne straszutsja. Sybir toże russkaja zemlja..." Skąd u licha wzięła się ta strofa w jego pamięci? Ależ tak, pamięta. Którejś zimy przywieziono do stalagu w Hemerze jeńców polskich. Przemierzyli oni półtora tysiąca kilometrów w towarowych wagonach, z rzadka jedli ciepłą strawę po drodze i równie rzadko się myli. Kiedy maszerowali z dworca do obozu schludnymi uliczkami niemieckiego miasteczka, kobiety załamywały ręce albo uciekały w popłochu. W tym czasie w stalagu przebywała jedynie kompania podchorążych oraz chorzy i zbiegowie z robót, odsiadujący karę w obozowym karcerze. Na podchorążych spadł obowiązek dokonania ewidencji przybyłych. Byli rozczarowani i przybici; na granicy mówiono im, że wracają do domów, bowiem wszyscy pochodzili z terenów na zachód od Bugu. Jesień i część zimy spędzili na Ukrainie, ale byli i tacy, którzy dotarli aż do Uralu. W przeraźliwie brudnych chlebakach lub w torbach po maskach gazowych przechowywali jeszcze zasuszone pajdy komiśnego chleba, plastry żółtej słoniny, machorkę i kawały mydła, które wprawdzie wyglądało obskurnie, ale pieniło się bez porównania lepiej niż niemieckie. To od nich nauczył się radzieckich pieśni, łatwo wpadających w ucho mimo propagandowej ich treści.

Na olbrzymiej mapie Syberii, pociętej liniami połączeń lotniczych, zobaczyli w Omsku nazwy nie znanych miejscowości, dla których samolot był jedynym środkiem komunikacji. W obszernej hali dworcowej, wśród tobołków i waliz rozsiadły się tęgie „grażdanki" okutane w chusty. Gdyby nie huk silników, można by ulec złudzeniu, że to nasze rodzime przekupki, czekające w Warszawie na pociąg do Siedlec. Nocowali w Nowosybirsku w hotelu „Aerofłotu", usytuowanym w pobliżu dworca. Nie było czasu na zwiedzanie, ale nawet to, co zobaczyli po drodze, świadczyło, że ta syberyjska metropolia rozbudowuje się pospiesznie i przekształca w nowoczesne miasto. Tuż za jego granicami rozciągała się jednak ta sama odwieczna równina, porosła brzozowym lasem i zasypana śniegiem. Dopiero po dobrej godzinie lotu zobaczyli pod sobą wzgórza i jary. Las zgęstniał i pociemniał. Śmigłe świerki chwiały zielonymi czubami. Gdzieniegdzie na południowych stokach odkrywały się nagle rozległe połacie pól i łąk oraz ludzkie osiedla ugrzęzłe w śniegu.

W Krasnojarsku nie starczyło nawet czasu na wypicie herbaty. W mroźnym powietrzu wirowały drobiny śniegu prześwietlone słońcem.

W drzwiach samolotu powitała ich nowa stewardessa, niebieskooka, z grzywką jasnych włosów na czole. Dwoje Hindusów tkwiło niewzruszenie na swoich miejscach, prawdopodobnie nie opuszczali samolotu. Piotr uśmiechnął się przyjaźnie, mijając ich fotele i zajrzał w brązowe oczy młodej Hinduski w momencie, kiedy uniosła głowę znad książki.

— I am sorry — bąknął zmieszany, widząc, jak rozszerzają się jej przepastne źrenice.

Usiadł w swoim fotelu i wpatrywał się uparcie w mocno zarysowany profil, daremnie wyczekując na jakiś ruch, jakiś gest z jej strony. Siedziała nieruchomo jak sfinks. Wyjrzał przez okienko i zaczął wymieniać z Rokickim uwagi o paśmie górskim, które wyrosło nagle w przestrzeni.

— Eto Sajany — pomogła im stewardessa, przechodząca obok nich.

— O, więc rozumiecie po polsku? — zagadnął ją natychmiast Rokicki.

— Da, ja ponimaju, no gawarit mienia oczeń trudno — odparła przystając. Patrzyli na nią pytająco. — Mój dziaduś był Polakiem. Rewolucjonistą — dodała pośpiesznie. — Dziaduś już nie żyje, ale zanim umarł, uczył mnie po polsku i opowiadał o Warszawie, ale Warszawę zburzyli przecież Niemcy.

Rokicki sięgnął po teczkę i wyjął album wydany na X-lecie oswobodzenia miasta.

— To jest Warszawa dzisiaj— rzekł, podając jej książkę. — Weźcie ją sobie na pamiątkę.

— Nie lzia, nie lzia — wyrzekła spłoszona.

Rokicki nie ustępował. Rozejrzała się pośpiesznie, wzięła album i zaniosła go do swej kajuty. Raptem targnęło maszyną i zaczęło nią podrzucać jak piłką. Lecieli tuż nad wąwozem, mając po obu stronach poszarpane szczyty gór. Trwało to długo, wreszcie wąwóz rozszerzył się nagle w rozległą białą płaszczyznę, na której wyrosły ludzkie osiedla.

— Eto uże Irkuck — oznajmiła stewardessa, udająca się spiesznie do kabiny pilotów. W przelocie dojrzeli, że uśmiechała się do nich przyjaźnie i ciepło.

Postój w Irkucku przeciągał się. Podano obiad, potem „czaj", włączono radio. Większość pasażerów opuściła już dworzec i w „restoranie” było niemal pusto. Wiatr targał warkoczami młodych brzózek rojących za oknami budynku. Nagle pociemniało. Weszli obaj piloci z niebieskooką stewardessą, i usiedli przy stoliku.

— Dlaczego stoimy? — zagadnął Rokicki krępego pilota.

— Burze śnieżne przed nami, musimy przeczekać.

— Nudno tu — wtrąciła stewardessa — a może by pojechać z nimi do miasta? — spojrzała pytająco na pilota o marsowej twarzy, a gdy ten wzruszył ramionami, wstała i ruszyła do wyjścia. Wróciła rozradowana. — Za godzinę podstawią mikrobus. Kto zechce, będzie mógł pojechać „w gorod" — oznajmiła, uśmiechając się promiennie.

Rokicki podziękował i zaniósł tę nowinę kolegom. Wiatr za oknami wzmagał się. Nagle z ołowianego nieba runął śnieg i ściemniło się niemal zupełnie. Po pewnym czasie rozwidniło się nieco i nawała osłabła, ale potem przyszła następna. O wycieczce „w gorod" nie mogło już być mowy. Dopiero nad wieczorem niebo rozchmurzyło się nagle i ostatnie, czerwone promienie słońca oświetliły krwawo masywy górskie, okalające jezioro i miasto.

Piotr stał jak urzeczony, wpatrując się w poszarpane dziko urwiska skalne, które zwolna przyoblekały liliową poświatę. Oto stał tutaj, niemy świadek odwiecznych procesów, zachodzących między tymi górami a jeziorem, leżącym u ich stóp. Już niedługo nieprzebrane ilości śniegu zasilać będą wody Bajkału, Ankary i Leny podczas krótkiego syberyjskiego lata i spływać północnymi szlakami ku Arktyce. Patrzył, jak mrok zaciera powoli kontury skał i słuchał monotonnego warkotu pługów oczyszczających pasy startowe ze świeżo spadłego śniegu. Mróz wciskał się poprzez gruby sweter i wełnianą jesionkę, zmuszając go do odwrotu. W „restoranie" zapalały się właśnie wieczorne światła, więc ruszył ku nim, pocierając energicznie stężałe policzki, rad z fali ciepła, która osiadła za podwójnymi drzwiami irkuckiego dworca.

Nazajutrz wystartowali bez przeszkód. Samolot podążał na południe powietrznymi korytarzami rozdzielającymi łańcuchy górskie i po kilku godzinach lotu wylądował na skalistym płaskowyżu, stanowiącym naturalną płytę lotniska w Ułan Bator. Piotr obserwował spod oka hinduską parę, która tutaj kończyła swoją podróż. Widać było zmęczenie na ich twarzach. Pożegnali się, a piękna Hinduska powiedziała im „good bye" i coś na kształt uśmiechu okrasiło jej rysy. Budynek, do którego ich skierowano, w najdrobniejszych szczegółach przypominał radzieckie dworce lotnicze i widać było, że budowniczowie nie wysilili się zbytnio. Kilku rosłych Mongołów o szerokich twarzach wyszło z budynku i przyglądało, się z uwagą idącym. Nastąpiła zmiana stewardess. Niebieskooka Rosjanka ustąpiła miejsca skośnookiej Chince. Rokicki zdążył jeszcze dotrzeć do schodków i krzyknąć jej „do swidanja". Odwróciła się i pomachała mu chusteczką. Chinka przyglądała się tej scenie z uśmiechem jakby przylepionym do twarzy. Gdy samolot wystartował, zaczęła natychmiast napełniać herbatą porcelanowe filiżanki i roznosić je pasażerom. Samolot podskakiwał jak zdezelowany wehikuł na wyboistej drodze. Lecieli nad pofałdowaną silnie pustynią. Śnieg leżał jeszcze na północnych jej stokach, podczas gdy południowe pławiły się w pełnym słońcu. Powodowało to duże różnice temperatur i zdarzało się, że samolot opadał jak kamień, to znów z wyciem obu silników odzyskiwał utraconą wysokość. Powtarzało się to z niezmienną regularnością, przyprawiając większość pasażerów o mdłości. W takich chwilach Piotr kurczył się, zamykał oczy i zatykał uszy, a potem znowu spoglądał w dół, jakby w tej skalistej przestrzeni szukał ratunku przed własną słabością. Od czasu do czasu zrywał się wiatr i podnosił z ziemi słupy piasku rozsypujące się w żółte, pylaste chmury. Oderwał oczy od okienka i powiódł wzrokiem po kabinie. Młoda Chinka niezmordowanie roznosiła herbatę, a zawodowy uśmiech nie schodził z jej twarzy, snadź nie po raz pierwszy przemierzała tę trasę. Wyraźnie wzrosła temperatura. Rozpięli kołnierzyki i rozluźnili krawaty. W dole, między górskimi rozpadlinami nareszcie pojawiła się zieleń, górskie potoki i rozsypane wzdłuż brzegów ludzkie osiedla.

— Kitaj? — zapytał Rokicki, odbierając z rąk stewardessy kolejną filiżankę herbaty.

— Da — przytaknęła z tym swoim niezmiennym uśmiechem i przesunęła się do następnego fotela.

Samolot nadleciał nad równinę pociętą pasmami pól, warzywników i sadów: Widać było, że zbliżają się do kresu podróży.

Na pekińskim lotnisku przywitał ich suchy, porywisty wicher, a drobiny lotnego piasku natychmiast zmusiły do przymknięcia powiek. Rokicki wyciągnął chusteczkę i zaczął przecierać sobie oczy. Przed budynkiem dworca czekała na nich grupa osób, otaczająca kobietę ubraną po europejsku, z czarną równo przyciętą grzywką, sięgającą do połowy czoła. Trzymała w dłoni wiązankę kwiatów. Wiatr bezceremonialnie szarpał jej spódniczkę i widać było, jak zaciska ją kolanami, aby nie dopuścić do najgorszego. Wymówiła kilka słów, a jeden z asystujących jej mężczyzn tłumaczył je mozolnie na język polski. Wystąpił Bukowski, podziękował za powitanie. Chinka uśmiechała się przyjaźnie. Trudno było odgadnąć jej wiek. Zawrócili na dworzec i natychmiast wicher poderwał jej spódniczkę, odkrywając swawolnie ten i ów z powabów jej ciała. Naturalnie udali, że nie dostrzegają niczego. Rozlokowali się w dwóch czarnych wołgach i ruszyli do miasta, mijając po drodze liczne zielone poletka, chronione chruścianymi płotami przed piaskiem i wiatrem. Tłumacz o nazwisku Zan objaśnił ich, że o tej porze zawsze wieją od pustyni silne wiatry, a w Pekinie panuje grypa. Pokazał im ludzi z tamponami na twarzach, które to tampony miały zapobiegać rozprzestrzenianiu epidemii. Samochody jechały ulicami miasta wzdłuż ciągnących się kilometrami ceglanych murów. Wąskie chodniki były puste. Znaleźli się na szerokiej promenadzie z tramwajami i mnóstwem ludzi na rowerach. Ubrani byli jednakowo — w granatowe drelichowe spodnie, białe koszule i brązowe sandały. Nagle z przecznicy wytoczył się dwukołowy wóz załadowany deskami. Wysoki i przeraźliwie chudy Chińczyk w grubej koszuli, zwisającej strzępami z wygiętego grzbietu, ciągnął wóz wraz z niewielkim osiołkiem, zaprzęgniętym po drugiej stronie dyszla. Z tyłu usadowiła się rodzina: chuda jak szczapa kobieta i kilkoro dzieci w oberwanych majtkach, popychając co sił swój wehikuł. Samochody przystanęły, a kierowca nacisnął klakson.

— „Kulisi! — pomyślał Piotr ze zgrozą. — Nie sądziłem, że istnieją po dziś dzień".

Ludzie idący przed nim wydali z siebie przeciągły, jękliwy krzyk, napięli mięśnie i przepchnęli wózek przez ulicę. Krzyk nie ustawał, przenikał przez okienka samochodu i wibrował w uszach.

— Oni dodają sobie otuchy — wyjaśnił Zan, widząc zaskoczenie malujące się na twarzach polskich gości. — Mamy za mało samochodów — dodał — aby obsłużyć takie wielkie miasto jak Pekin.

Zajechali przed hotel. Okazały, kilkupiętrowy budynek zamiast tradycyjnej architektury uderzył ich olbrzymim portretem Mao, rozpiętym nad westybulem. W pobliżu hotelu wznosiło się kilka innych budynków w tym samym typie. Niektóre z nich oplecione były jeszcze misterną siecią bambusowej obudowy, po której wspinali się ludzie, niosący cegły i zaprawę murarską.

— Gdzie te Chiny? — denerwował się Bukowski. — Takie obrazki z pewnymi modyfikacjami można by znaleźć także i w Warszawie.

Rozmieścili się na pierwszym piętrze. Bukowski jako szef delegacji — w apartamencie, pozostali w dwuosobowym pokoju usytuowanym w pobliżu. Drzwi pozbawione były zamków i kluczy. Kiedy zebrali się razem, Zan wyjaśnił im z dumą, że w Chinach nie ma złodziei.

Uśmiechnęli się sceptycznie i zaczęli wypytywać go o szczegóły ich pobytu. Zan niewiele wiedział. Jutro mają złożyć wizytę przewodniczącemu centrali związkowej i tam dowiedzą się wszystkiego. Mówił z trudem, ale zasób jego słownictwa wydawał się wystarczająco duży, aby liczyć na możliwość odbycia poważnych rozmów z chińskimi gospodarzami. Zan ukończył Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie, pracował rok w administracji kopalnianej w Katowicach, a po powrocie do Chin został zatrudniony w ministerstwie górnictwa. Miał poczciwą twarz i był najwyraźniej przejęty funkcją tłumacza. Po obiedzie podanym po europejsku, przystąpili do określenia swoich zainteresowań i zadań. Bukowski, który przed wyborem na sekretarza CRZZ pracował w szkolnictwie, postanowił zająć się sprawami oświaty, Rokicki — przewodniczący związku pracowników rolnictwa, miał wyjaśnić Chińczykom zasady polityki rolnej i działanie kółek rolniczych w Polsce, Borowski wreszcie — stosunek związkowców polskich do rad robotniczych. Wiadomo było, że te dwie sprawy: kółka rolnicze i rady robotnicze, wzbudzały w krajach socjalistycznych najwięcej nieporozumień i kontrowersji.

Przyjęto ich w salce prezydialnej wraz z kilkuosobową delegacją wietnamską. Bukowski przedstawił zwięźle sytuację w Polsce i sprawy zajmujące uwagę związkowców. Spodziewał się pytań, na które odpowiadać mieli pozostali członkowie delegacji. Ku ich całkowitemu zaskoczeniu pytań nie było. Chińczycy uważnie wysłuchali wypowiedzi Bukowskiego, a potem przystąpili do omówienia rozwoju sytuacji w Wietnamie i wkładu Chin w umocnienie gospodarki, wzrostu potencjału obronnego oraz pomocy niesionej partyzantom, walczącym przeciwko Diemowi w Wietnamie Południowym. W wystąpieniach tych uparcie powtarzano tezę o bezinteresownym charakterze pomocy chińskiej, o tym, że Chińczycy w Wietnamie nie próbują się wywyższać i znoszą te same trudy, które są udziałem narodu wietnamskiego, walczącego bohatersko o wolność i zjednoczenie kraju. Wietnamczycy słuchali tych wynurzeń z życzliwą uwagą, chwilami potakiwali gospodarzom, ale w zachowaniu ich nie było uniżoności. Teraz Polacy słuchali grzecznie, ale gdy wniesiono zieloną herbatę i prażone orzeszki, Rokicki odwrócił się do Piotra i zapytał szeptem:

— Nie wiesz, co tu jest grane?

Nie było czasu na odpowiedź. Rozmowa zeszła na szczegóły ich pobytu. Zgodzono się, aby Polacy odwiedzili indywidualnie pokrewne związki, a potem zaproponowano wspólne zwiedzanie Pekinu, udział w obchodach pierwszomajowych i zwiedzanie kraju na trasie Pekin— Szanghaj. Następnego dnia rozpoczął się istny maraton. Gospodarze wozili ich do fabryk, szkół i muzeów, pokazywali pracownie mistrzów sztuki, wozili na nowo wzniesione osiedla mieszkaniowe. W dziesiątkach rozmów wracał jednak uparcie motyw bezinteresowności pomocy chińskiej dla Wietnamu. Aluzyjność tych stwierdzeń nabrała szczególnej przejrzystości wszędzie tam, gdzie napotkano specjalistów radzieckich. Chińscy gospodarze nadzwyczaj chętnie opowiadali o warunkach ich pracy, o ich statusie i przywilejach. Ani jedno słowo krytyki nie padło dotąd z ich ust, widać było jednak, że udzielane informacje służą określonemu celowi.

Miasto przygotowywało się już do manifestacji pierwszomajowej. Na gmachach publicznych, na placach i murach pojawiły się transparenty, portrety i afisze propagandowe. Chińscy żołnierze rewolucji kłuli na nich bagnetami drapieżne ręce Wuja Sama, przepędzali Czanga zTaiwanu, a nad tym wszystkim górował niepodzielnie Mao. Jego portrety i popiersia zalały miasto. W kilku miejscach wystawiono także znane wizerunki twórców rewolucji w tradycyjnym układzie: Marks, Engels, Lenin, Stalin, ale to był drugi plan — dyskretne przypomnienie o rewolucyjnym rodowodzie wielkiego Mao.

Polacy zaczęli powoli rozpoznawać problemy tego olbrzymiego kraju o prymitywnej gospodarce i stałym zagrożeniu głodem, a jednocześnie świadomego ciągłości swej kultury, trwającej kilka tysięcy lat. Podziwiali pracowitość i społeczną dyscyplinę Chińczyków, które stały się podstawowym warunkiem ich biologicznego przetrwania. Codziennie odkrywali rzeczy przedziwne, a jednocześnie budzące najwyższy szacunek. Oto sądy ludowe, ferujące wyroki bez pisanego kodeksu prawnego, jedynie na podstawie tradycyjnego poczucia sprawiedliwości. Oto metody rozdziału żywności i odzieży opracowane przez komuny ludowe na podstawie znajomości indywidualnych potrzeb. Może to właśnie dzięki temu ludziom wystarczyło minimum środków niezbędnych do podtrzymania w nich chęci do pracy i nauki. Oto surowa moralność rodzinna, nakazująca szacunek dla starców i opiekę nad kobietami, nawet wtedy, kiedy stają się ciężarem. Oto uczciwość ludzi biednych. Zan miał rację — kluczy i zamków nie widzieli ani w hotelach, ani w mieszkaniach prywatnych. Oto czystość, widoczna na każdym kroku. Może dzięki temu w przeludnionych miastach i prowincjach od lat nie notowano już epidemii, które w niezbyt odległych czasach dziesiątkowały całe rejony kraju.

Ale były także i rzeczy niepojęte. Jak pogodzić tradycjonalizm chiński z rewolucją, która miała stać się dźwignią postępu, a tymczasem ciągle dreptała w miejscu, jak gdyby nie wiedziała, od czego zacząć. W instytucie pedagogiki opowiedziano im, ile znaków pisarskich przyswaja sobie uczeń szkółki ludowej, ile licealista, a ile student wyższej uczelni. Rozpiętość idzie w tysiące. Jednocześnie wyjaśniono im, dlaczego nie mogą zerwać z tradycją i zastosować alfabetu łacińskiego. W Chinach ludzie mówią setkami języków i dialektów, dla których tylko system znaków jest wspólny. Któż odważy się na zamknięcie ludziom możliwości korzystania z dziedzictwa kulturalnego przeszłości i kto byłby zdolny pokierować transkrypcją setek tysięcy dzieł? Może tylko jeden Kuo Mo Żo, ale Kuo jest już bardzo stary...

Ze sztuką było łatwiej. Chińskie malowidła i rysunki, porcelana, wyroby z laki i z kości słoniowej ciągle jeszcze fascynują świat i znajdują wszędzie zamożnych nabywców. Przewodnicy muzeów odkrywali przed zwiedzającymi subtelne różnice w rysunku i kolorze zgromadzonych zbiorów od najdawniejszych czasów aż po dzień dzisiejszy. Polacy z zapartym tchem śledzili bambusową pałeczkę w rękach przewodnika, wskazującą szczegóły charakterystyczne dla okresu Tang, Sung i Ming. Wychodzili z sal muzealnych oszołomieni bogactwem zbiorów i przeświadczeni o tym, że ten stary naród stworzył najbogatsze i najpełniejsze ilustracje do swych dziejów. Jak doszło do tego, że dał się w końcu zepchnąć tak nisko? Nie należał do ludów ekspansywnych, to prawda. Woleli opasać swój kraj warownym murem, woleli żyć w izolacji, a przecież nie uchronili się przed upokarzającymi klęskami, po których przyszły europejskie faktorie i japońska okupacja. Rewolucja, która potrafiła stawić czoło zewnętrznej interwencji, niewątpliwie umocniła poczucie tożsamości narodowej Chińczyków i wyostrzyła w nich wrażliwość na wszelkie przejawy zależności od innych. Może to stąd właśnie brała się owa aluzyjność wypowiedzi o bezinteresownej przyjaźni...

Ludzie, z którymi Polacy prowadzili rozmowy, zdawali się podzielać optymizm Mao co do możliwości rozwiązania problemów własnymi siłami. „Czy możecie sobie wyobrazić, czego może dokonać sześćset milionów ludzi, wypełniających sumiennie i gorliwie polecenia swoich przywódców?" — słyszeli wielokrotnie. Widzieli również przykłady skuteczności takich metod. Niedaleko od Pekinu dziesiątki tysięcy tragarzy wyniosło na swych grzbietach ziemię i skały z olbrzymiego zbiornika wody, przy którym trwała budowa hydroelektrowni, mającej dostarczyć energii miastu i jego przemysłowi. Jakże tania jest siła robocza w tym kraju! Ale problemy nadmiernego przyrostu ludności zostały już dostrzeżone przez władze i dokonano pierwszych nieśmiałych prób planowania rodziny. Pewnego dnia uwagę delegacji polskiej zwróciła spora gromadka ludzi obojga płci, skupiona przed dużym oknem wystawowym drogerii, znajdującej się w nowoczesnej dzielnicy miasta. Polacy wracali do hotelu i mieli przed sobą nieco wolnego czasu. Za szybą odbywał się jakiś pokaz. Wysiedli z wozu i dołączyli do gromady. Malutka Chinka, siedząca w kucki, demonstrowała na bambusowym kołeczku rozwijanie i zwijanie prezerwatywy. Piotr powiódł wzrokiem po twarzach ludzi obserwujących te manipulacje i zdumiał się, nie mogąc dostrzec najmniejszego śladu emocji, żadnych uwag, żadnego uśmiechu.

— Mógłbyś sobie wyobrazić taki pokaz w Warszawie?— mruknął do Rokickiego, który kręcił się niespokojnie.

— Jeżeli tak reagują na seks, to skąd u licha rodzi się u nich tyle dzieci? — odrzekł Rokicki. — Zan, jak to jest z tymi sprawami u was, produkujecie już prezerwatywy?

— Nie. Te tutaj są japońskie. Oni także woleliby, żeby u nas rodziło się mniej dzieci.

— A nie stosujecie innych środków? — zapytał Bukowski.

— Owszem, sterylizację, ale nikt do niej nie zmusza, więc niewiele kobiet z niej korzysta.

Wrócili do hotelu wcześniej niż zwykle i zaczęli sondować możliwość odbycia pieszej wycieczki do starej dzielnicy, odgrodzonej murem. Miejsce to intrygowało ich od pierwszego dnia pobytu. Wczesnym rankiem dochodziły stamtąd porykiwania osłów, wieczorami połyskiwały czerwone światełka i słychać było niespokojny bełkot, jaki unosi się nad wielkimi siedliskami ludzkimi. Zan wykręcał się jak mógł i odmawiał uparcie, postanowili zatem pozbyć się go pod jakimkolwiek pretekstem. Zaproponowali spacer nowoczesną ulicą, na co Zan przystał chętnie. W westybulu Bukowski stwierdził, że zapomniał okularów i poprosił Zana, by ten mu je przyniósł. Gdy Zan zniknął w windzie, ruszyli na ulicę i skierowali się w stronę starej dzielnicy. Pierwszym napotkanym wejściem minęli mur i znaleźli się w wąskiej uliczce zabudowanej ciasno piętrowymi domkami, pełnej kramów, sklepików, herbaciarni i palenisk, na których skwierczał olej i smażyły się jakieś potrawy. Straszliwy smród cuchnących krabów i rybiego tranu wisiał w powietrzu. Szli wąską uliczką, przeciskając się między ludźmi ubranymi w długie chałaty, którzy na ich widok przystawali w zdumieniu. Ciżba ludzka gęstniała. W pewnej chwili Piotr odwrócił się i zobaczył za sobą zwarty tłum Chińczyków, posuwających się tuż za nimi. Zrobiło się nieprzyjemnie. Ciągle jeszcze postępowali naprzód, daremnie wypatrując zapraszającego gestu albo chociaż przyjaznego uśmiechu, ale otaczały ich zewsząd obce, kamienne twarze, nie wyrażające żadnych uczuć.

— Mamy odcięty odwrót — odezwał się Bukowski — co robić?

Rozejrzeli się bezradnie i w tej samej chwili usłyszeli ryk klaksonu. Jakiś samochód torował sobie uparcie drogę wśród tłumu, który rozstępował się powoli. Przystanęli obok kramu ze starzyzną i czekali. Tak, to był ich wóz. Po chwili zobaczyli przerażoną twarz Zana, niemal przylepioną do szyby. Dojrzał ich wreszcie, wygramolił się z wozu i przepchnął przez tłum. Nie był w stanie przemówić do nich, tylko jego oczy wyrażały niemy wyrzut.

Podczas kolacji krzesło Zana było puste, ale rano stawił się jak zwykle i towarzyszył im w kolejnej wycieczce, tym razem do cesarskich ogrodów, okalających jezioro i wyspę, na której wznosiły się prześliczne budynki z wygiętymi dachami. Miasto kończyło ostatnie przygotowania do pierwszomajowego święta. Następnego dnia otrzymali jedwabne wstążki pokryte hieroglifami. Były to przepustki na trybunę, usadowioną na murach okalających cesarskie pałace. Z trybuny rozciągał się widok na rozległy, prostokątny plac Tien An Men, obramowany od strony pałacu szeroką fosą, wzdłuż której stały posterunki gwardzistów w galowych mundurach. Plac był jeszcze pusty, tylko olbrzymi portret Mao i setki czerwonych flag po przeciwległej stronie zapowiadały niecodzienne widowisko.

Piotr rozejrzał się. Na trybunie widać było niemal wszystkie nacje świata, a kolorowe twarze i egzotyczne stroje wyraźnie przeważały wśród zebranych. Wszystkie głowy skierowane były na glorietę, wznoszącą wysoko ponad trybuny swój wygięty dach. Zagrzmiały salwy artyleryjskie i wśród lampionów gloriety ukazał się Mao, a obok niego Podgorny. Znowu zagrzmiała salwa i zanim huk przetoczył się po rozległym placu, z jego lewej strony ruszyła rzeka ludzi z transparentami, chorągiewkami i kwiatami. Mao pozdrawiał ich z wysoka, a oni wydawali jakieś gardłowe okrzyki i wyrzucali w górę ręce zaciśnięta w kułak. Jak okiem sięgnąć szły nie kończące się kolumny ludzi o żółtych twarzach i czarnych czuprynach. Od czasu do czasu w tę jednolitą masę ludzka wdzierała się jakaś kolorowa grupa taneczna, jakieś demony o wykrzywionych rysach i znowu czarne głowy, a nad nimi kwiaty, chorągiewki i baloniki. Mijała godzina po godzinie, a kolumny maszerowały nadal niestrudzenie, wpatrując się w wieżyczkę, w której widniały dwie twarze: szeroka, żółta o nalanych policzkach przekreślonych czarnymi lukami brwi, i druga — słowiańska o wypukłym czole z rzedniejącą czupryną siwiejących włosów zaczesanych ku górze.

— Czy to prawdziwe braterstwo czy tylko pozory? — zastanawiał się Piotr, mając świeżo w pamięci uszczypliwe uwagi na temat przyjaciół i przyjaźni, słyszane przy każdej niemal okazji.

Pochód skończył się wreszcie, a delegacje zaproszono do cesarskich rezydencji, rozbrzmiewających muzyką, tańcem i śpiewem. W zaimprowizowanych bufetach podawano napoje, gorące placuszki, owoce i słodycze. Mrok już zapadał, kiedy zdecydowali się na powrót do hotelu. Nagle na niebie rozbłysły ognie sztuczne i rozsypały w tysiące kolorowych iskier. Zrobiło się jasno jak w dzień. Z zaułków wypadła na ulicę gromada dzieci. Przez chwilę stały w olśnieniu, a potem ich ręce uniosły się wysoko i krzyk radości zabrzmiał wokoło. Chłopcy wyskakiwali w górę, tarzali po ziemi, śpiewali...

Bukowski przyglądał się dzieciom z ciekawością pedagoga.

— Cały czas trapiły mnie wątpliwości, czy stać Chińczyków na taką rozrzutność w tym dniu, ale oni chyba wiedzą, co czynią — rzekł, wskazując na dzieci witające nowym wybuchem radości kolejną detonację, po której na niebie rozsypały się czerwone i żółte girlandy iskier.

Ale dzień nie skończył się jeszcze. W hotelu czekało zaproszenie na bankiet wydany przez mera miasta. W wielkiej sali, wśród marmurowych filarów podtrzymujących strop, z którego zwisały olbrzymie żyrandole, rozstawiono stoły biesiadne. Podano chińskie potrawy i grzaną wódkę ryżówkę w srebrnych dzbanuszkach. Piotr bez entuzjazmu próbował ryb przyrządzonych na surowo, maleńkich białych raczków, płetw rekina, sałatek z młodych bambusów i niebieskich jaj, gotowanych na twardo. Niezdarnie, ale z uporem uczył się posługiwać pałeczkami i z ulgą powitał ryż, zwiastujący koniec biesiady. Zewsząd rozlegały się głośne „bekania", wyrażające zadowolenie z obfitego i znakomitego posiłku. Powstano od stołów, zaczęły się prezentacje i kurtuazyjne rozmowy. Opuścili salę bankietową późnym wieczorem, unosząc z sobą pałeczki pokryte hieroglifami, co — jak im wytłumaczono — należało do chińskich obyczajów biesiadnych. Następnego dnia miała się rozpocząć wielka podróż po kraju. Liczne delegacje, biorące udział w święcie majowym, stawiły się w komplecie. Oddano do ich dyspozycji pociąg z wagonami przystosowanymi do wielodniowej podróży. Stacje, na których pociąg zatrzymywał się po drodze, przystrojone były chorągiewkami a tłum mieszkańców owych nie znanych miejscowości wypełniał szczelnie perony, pozdrawiając ich ze spontaniczną radością. Gdy ruszano wśród okrzyków i wymachiwań rękami, kończył się radosny nastrój, ustępując miejsca zachłannej ciekawości. Obserwowano ze zdumieniem hałdy węgla, przesiewane pracowicie na wielkich sitach. Zan wyjaśnił, że w ten sposób dokonuje się w Chinach sortowania węgla, a najdrobniejszy pył stanowi ekwiwalent za pracę. Z tego pyłu po polaniu go wodą lepi się potem okrągłe brykiety na opał.

Z okien wagonu widać było szeroką równinę, na krańcach której rozciągał się łańcuch górski tonący we mgle. Niewielkie lepianki o dachach z ryżowej słomy, stłoczone ciasno, dawały schronienie gromadom bosych ludzi w drelichowych spodniach podwiniętych do kolan oraz stadkom kur, kaczek i czarnym prosiętom o wyglądzie młodych dzików. Zagony mizernej pszenicy ginęły w oddali. Od czasu do czasu mijali bambusowe zagaje, potem kolejne wsie i półnagich ludzi, pracujących na polach. Jechali tak wiele godzin. Żółty, gliniasty pył niósł się z wiatrem przez pola, wciskał do wagonów, osadzał w kącikach oczu i ust. Musieli zamknąć okna i uruchomić wywietrzniki. Zrobiło się sennie. Piotr rozciągnął się na łóżku, słuchając szmeru różnojęzycznych rozmów, dochodzących z przedziałów. Weszła Chinka z kolejną porcją zielonej herbaty. Nalał sobie kubek gorącego napoju i wypił chciwie, a potem położył się, próbując zasnąć. Obudziła go dziwna cisza, jaka zaległa w pociągu. Stali w plątaninie torów, po których kręcili się jacyś ludzie. Do przedziału zajrzał Zan.

— Dlaczego stoimy? — zapytał Rokicki, otwierając zaspane powieki.

— Huang-ho — oznajmił uroczyście — czekamy na prom.

Manipulacje z promową przeprawą przez Żółtą Rzekę trwały wiele godzin i dopiero po południu pociąg dotarł do Czeng-Czou. Europejskie delegacje ze zdziwieniem spostrzegły, że wzbudzają ogromne zainteresowanie przechodniów. Gromady dzieci chodziły za nimi trop w trop, wykrzykując coś pod ich adresem.

— Czego chcą? — zapytał Bukowski.

Zan wzbraniał się, ale w końcu powiedział, że dzieci nazywają ich „długonosami".

— Czyżby nigdy nie widziały białych?

— Jeśli pamiętają obcokrajowców, to raczej tylko Japończyków, a ci nie zostawiali w Chinach miłych wspomnień.

Bukowski sięgnął do torby, wyjął garść cukierków i rzucił je w zwartą ciżbę. Powstało zamieszanie, rozległy się gardłowe okrzyki i gromada dzieci przysunęła się jeszcze bliżej. Teraz posypały się cukierki z rąk pozostałych delegacji. Wchodzili do hotelu wśród wyciągniętych zewsząd rąk, chronieni z trudem przez towarzyszących im Chińczyków. O spacerze po ulicach miasta nie było już mowy. Nazajutrz odwiedzili fabrykę włókienniczą wyposażoną w angielskie maszyny, pamiętające zapewne czasy królowej Wiktorii, i ruszyli w dalszą drogę.

Wkrótce wjechali w krainę uprawy ryżu. Na lessowych wzgórzach, schodzących tarasami do zbiorników wodnych, widać było przedziwną grę kolorów. Niektóre pólka złociły się dojrzewającym ryżem, inne połyskiwały bujną zielenią, jeszcze inne, położone najniżej, tonęły w błocie i mule.

Pociąg zatrzymał się w małym miasteczku, a delegacje przewieziono do komuny ludowej. Nie różniła się zbytnio od wsi, które widzieli po drodze. Lepianki z gliny stały gęsto, niemal dotykając się ryżowymi dachami. Zajrzeli do jednej z nich. Gliniana polepa zasłana była słomą okrytą kocami. Rodzina musiała być liczna, gdyż słomę i koce rozłożono wzdłuż wszystkich ścian izby. W chacie zastali starego chłopa z gromadką dzieci żujących kawałki trzciny cukrowej. Wielkie czarne muchy unosiły się nad ich głowami. Dorosła część wsi pracowała w polu. Przywieziono naczelnika, który przedstawił swą komunę i odpowiadał na pytania. Stary Chińczyk także wypełznął z izby. Na jego twarzy obciągniętej skórą przypominającą pergamin malowało się bezgraniczne zdumienie. Piotr pociągnął Zana za rękaw i podszedł do starca.

— Jak ci się żyje, dziadku? — zapytał. — Co dała ci rewolucja?

Stary trząsł głową i poruszał bezzębnymi ustami, wreszcie chwycił ręką koszulę i rzekł:

— To mi dała: spodnie i sandały, i koc. Każdego roku po sztuce.

— Dawniej nie miałeś tego? — zdumiał się Piotr.

— Nie każdego roku — wyjaśnił. — Ryżu także jest teraz więcej — dodał po chwili.

Piotr nie miał pojęcia, że może istnieć na świecie skala porównań, jaką zaprezentował mu tutaj stary Chińczyk, i nagle uzmysłowił sobie, że dla ludzi, żyjących na krawędzi głodu, najważniejszą sprawą jest świadomość, że państwo gwarantuje im egzystencję. Ten stary człowiek, który już niejedno przeżył w swym życiu, to właśnie cenił sobie najbardziej. On, biedny chłop z prowincji Honan, przez niemal całe swoje życie pozostawiony samemu sobie, dowiedział się nagle, że Mao Tse Tung, którego portretem ozdobiona jest sala zebrań, w imieniu władzy rewolucyjnej postanowił, aby naczelnik komuny przydzielał mu należną porcję ryżu, przyodziewek i koc. Chwała za to wielkiemu Mao, chwała rewolucji!

Piotr oderwał się od swych kolegów i wyszedł na skraj wioski. Tuż za lepiankami rozciągały się grządki z warzywami, a dalej zagony pszenicy usiane kamiennymi płytami, na których widniały zatarte już nieco hieroglify.

— Tu spoczywają ci, którzy już odeszli — odezwał się Zan, z szacunkiem pochylając głowę. — Oni strzegą spokoju swoich potomków i będą strzec ich tak długo, dopóki te kamienie pozostaną na ich ziemi.

Nad ranem dotarli do Niebieskiej Rzeki — Jangcy. Prom cumował właśnie na brzegu, kiedy pierwsze promienie słońca przedarły się przez mgły unoszące się nad rzeką. Nagie calizny gruntu opadające stromo w dół, woda w rzece, a nawet niebo zasnute mgłami — nasycone były tymi specyficznie żółtymi kolorami, które towarzyszyły im niezmiennie od przyjazdu do Chin. Nankin, do którego właśnie przybyli, różnił się jednak od oglądanych dotąd miast chińskich, był jakby bardziej otwarty na świat. Delegacje pokłoniły się Sun Jat Senowi w jego mauzoleum na wysokim wzgórzu, odwiedziły obserwatorium astronomiczne ze wspaniałymi zbiorami przyrządów, służących od najdawniejszych czasów do badania nieba, znalazły czas na wizytę w wielkiej fabryce obrabiarek. Spotykali wszędzie młodych, prężnych ludzi o wysokiej kulturze i rozległych zainteresowaniach. Czyżby to tutaj rodziły się nowe Chiny? A może w Szanghaju, tym ostatnim etapie ich podróży, do którego zdążali właśnie po opuszczeniu Nankinu?

Szanghaj zadziwił ich i rozczarował zarazem. Ta olbrzymia metropolia ciągle jeszcze zaskakiwała kontrastami. Zakwaterowano delegacje w potężnym wieżowcu z betonu i stali, położonym w byłej zonie amerykańskiej, z dachu którego rozciągał się widok na większą część miasta i portu. Solidne gmachy, budowane wzdłuż wybrzeża przez europejskie i japońskie faktorie, i morze parterowych domków z wygiętymi dachami, a obok enklawy lepianek i koczowiska ludzi pozbawionych dachu nad głową. Ulice zapchane ludźmi i pojazdami, ulice, nad którymi unosi się w dzień i noc mdły odór smażonego tranu z dziesiątków tysięcy jadłodajni umieszczonych pod gołym niebem. I to ciepłe, lepkie powietrze, w którym wiecznie spoceni ludzie wyglądają, jakby dopiero co opuścili saunę. Na szczęście nie proponowano im zwiedzania fabryk. Delegacje obejrzały ogromne akwarium ze wszystkimi gatunkami fauny Chińskiego Morza, a potem w małych grupkach ruszyły do miasta. Znaleźli się niebawem wśród kramów rozległego bazaru, zjedli obiad w chińskiej restauracji i pociągnęli do dzielnicy rozrywkowej. Przewodnik zaproponował operę, starając się objaśniać jej symbolikę, ale natrafił na profanów, którym zdawało się, że oglądają to samo widowisko, jakie już widzieli w Pekinie, Z uczuciem ulgi opuścili budynek. W krętych alejkach pośród drzew, z których zwisały kolorowe lampiony, przechadzały się pary młodych ludzi splecionych w uścisku. Nagle Rokicki szturchnął w bok Piotra i pokazał mu mocno uszminkowaną Chineczkę w barwnej sukni z brokatu, rozciętej na boku aż po biodro. Przechadzała się nerwowo, składając i rozkładając co chwila wachlarzyk z sandałowego drzewa i odsłaniając za każdym ruchem krągłe udo, obciągnięte jasną pończochą.

— Kurwa? — zapytał, pożerając ją wzrokiem.

Zan zrozumiał pytanie i wymienił kilka słów z przewodnikiem. Wstąpili do maleńkiej herbaciarni, po czym przewodnik wygłosił im zwięzły traktat o metodach walki z prostytucją, o rozmiarach tego zjawiska przed rewolucją, o resocjalizacji i jej wynikach. Wysłuchali go grzecznie, tylko Bukowski posłał kilka gniewnych spojrzeń w stronę Rokickiego. Wypili herbatę i postanowili wrócić do hotelu. Samochód posuwał się wolno zatłoczoną ulicą, wreszcie stanął obok domu, przed którym zwisał czerwony lampion. Przewodnik otworzył drzwiczki. Bukowski wychylił głowę i podejrzliwie spojrzał na budynek.

— Co to jest? — zapytał, chowając się do wnętrza wozu.

— To nocna herbaciarnia z damską obsługą — objaśnił przewodnik z domyślnym uśmiechem, który osiadł mu w kącikach ust.

— Proszę jechać dalej! — żachnął się Bukowski, a jego twarz okryła się purpurą.

Jechali w absolutnym milczeniu. W hotelu spotkali Niemców i przysiedli się do ich stolika. Fertyczna blondynka z Schónebeck zaprezentowała im zaraz swoje bazarowe zakupy w postaci kilku porcelanowych figurek i filiżanek o pięknym rysunku. Nie taiła zadowolenia, podkreślając, że zbiera starą porcelanę i że ta, którą zakupiła w Szanghaju, będzie z pewnością ozdobą jej zbiorów. Bukowski rozchmurzył się powoli, tylko Rokicki siedział osowiały i jakiś cień zawodu nie schodził z jego twarzy.

Nazajutrz zaproszono delegację do odbycia wycieczki spacerowym statkiem po Huangpu-ciang w kierunku morza. Piotr usadowił się tuż przy burcie i obserwował nabrzeża zabudowane gęsto portowymi magazynami. Tysiące dżonek w oczekiwaniu na zlecenia kołysało się na brudnej wodzie pokrytej kożuchem martwych much. Dzieci przywiązane za nóżki do masztów na bezpieczną odległość od burty witały ich statek gardłowymi okrzykami, nie wiadomo — radości czy zdziwienia, a stare zasuszone kobiety podnosiły głowy znad poczerniałych sieci i pochylały się znowu. W miarę jak oddalali się od miasta, woda stawała się czystsza. Tu i ówdzie spotykali łodzie z ludźmi łowiącymi pasma brudnozielonych wodorostów. Wiatr rozwiewał mdlącą woń zgnilizny, powietrze ochłodziło się nieco. Statek dopłynął wreszcie do miejsca, gdzie ostro zarysowana linia wody oddzielała otwarte morze od rzeki, którą płynęli. Chybotliwa powierzchnia Chińskiego Morza, pokryta łuskami fal, wypełniała całą przestrzeń aż po linię horyzontu, w której niebo i woda stapiały się z sobą. Ostry wiatr zawiewał stamtąd, przelatywał przez ażurowe ścianki pokładów i skrzypiał wiązaniami statku, który wykonywał właśnie powrotny manewr. Zabrzmiały chóralne śpiewy. Wracali zarazem żegnając się z miastem, które odsłoniło przed nimi rąbek trudnego życia milionów ludzi stłoczonych na tym skrawku ziemi, nazwanym chińskim oknem na świat. Ale przy nabrzeżach tylko z rzadka widać było korpusy oceanicznych statków, a reda, od której zawracali, świeciła pustkami. Szanghajskie okno ciągle jeszcze było zamknięte na głucho.

Nazajutrz „pociąg przyjaźni" wyruszył w drogę powrotną do Pekinu. Jechano teraz krótszą trasą wzdłuż Wielkiego Kanału, wśród nie kończących się pól ryżowych i wsi rozsianych gęsto po drodze. Na twarzach większości pasażerów widać było znużenie. To, co jeszcze wczoraj budziło ciekawość, porywało egzotyką, zaczęło nagle odpychać i drażnić. Nadchodził kryzys, wywołany przesytem wrażeń i pragnieniem powrotu.

Następnego dnia po przyjeździe do Pekinu rozpoczęły się pożegnalne wizyty u przewodniczącego chińskiej centrali związkowej. Wymieniono podarunki, dzielono się wrażeniami, składano zapewnienia o przyjaźni i deklarowano gotowość do rozwijania współpracy. Znowu padły aluzje na temat bezinteresownej pomocy, którą naród chiński świadczy swym przyjaciołom i sojusznikom. Odlatywali żegnani przez liczną grupę ludzi, z którymi poznali się w czasie swego pobytu w stolicy.

W Irkucku było już wiosennie i ciepło. Młode brzózki obok dworca powiewały zielonymi gałązkami, niebo była pogodne, a Bajkał oblewał błękitem wielką czapę lodu, kurczącą się z każdym dniem. Białe grzywy na Ankarze świadczyły o wysokiej fali, przelewającej się przez zwały kry spływającej w dół rzeki.

W Moskwie było także wiosennie i ciepło. Zgodnie z programem Polacy mieli pozostać tutaj dwa dni i odbyć rozmowy z działaczami wszechzwiązkowej centrali. Rozlokowano ich w hotelu „Moskwa" nieopodal Placu Czerwonego, w samym centrum miasta. Piotr znał ten budynek, przed czterema laty spędził tutaj kilka dni. Niewiele się w nim zmieniło. Te same przestronne hole, ten sam jeleń na postumencie, atakowany przez syberyjskiego tygrysa, i mężczyzna froterujący posadzki, te same zażywne niewiasty za biurkiem na każdym piętrze. Zmienili się natomiast mieszkańcy hotelu. Byli lepiej ubrani, głośniejsi, bardziej swobodni niż wówczas.

Przedwieczorny tłum wokół Teatru Wielkiego i na Gorkiego już nie straszył dawną jednolitością ubrań, na ulicach krążyły liczne wózki z lodami i beczułki z kwasem chlebowym, a w witrynach sklepów można było zobaczyć dość różnorodny asortyment takich towarów, których w ogóle nie było przed czterema laty.

Następnego dnia spotkali się w gmachu związków zawodowych ze sporą grupą działaczy, wśród których było także kilku dziennikarzy. Przygotowania poczynione do rozmów w Pekinie nieoczekiwanie przydały się tutaj. Zebrani wysłuchali cierpliwie okrągłych wypowiedzi Bukowskiego, ale wkrótce posypały się pytania:

— Dlaczego u was rozwiązuje się kołchozy, a organizuje „krużki"? — chciał wiedzieć młody człowiek o bystrym spojrzeniu i wysoko zaczesanej czuprynie. — I czym właściwie są te „krużki"?

Rokicki zaczął cierpliwie przedstawiać historię kółek rolniczych w Polsce oraz wyjaśniać przyczyny samolikwidacji niektórych spółdzielni produkcyjnych na wsi. Wywiązała się ostra dyskusja. Zaatakowano rady robotnicze. Niektórzy z rozmówców widzieli w nich niemal kontrrewolucyjne ogniwa, zagrażające władzy ludowej. Borowski przyszedł w sukurs Rokickiemu.

— Dlaczego sądzicie, że bezpartyjni przewodniczący rad robotniczych, wybrani przez bezpartyjną większość załóg, będą zagrażać socjalizmowi? Odbyłem dziesiątki rozmów z tymi ludźmi i znalazłem w nich partnerów, a nie wrogów. Nie powinniśmy zamykać się w ciasnym kręgu partyjności, ludziom bezpartyjnym także trzeba stworzyć warunki do społecznego działania, jeśli nie chcemy, aby zaczęli organizować się w podziemiu i rzeczywiście przeciwko nam.

— Od tego są związki zawodowe — zaoponował któryś z zebranych.

— I tak, i nie — odparł Borowski. — Zrzeszamy wszystkich ludzi pracy, to prawda, ale nie znam ani jednego prezesa związku, czy to na szczeblu krajowym, czy okręgowym, który by nie należał do partii, a wśród przewodniczących rad zakładowych są tylko nieliczne wyjątki. O ile wiem, u was jest podobnie.

Zapanowało kłopotliwe milczenie.

— Nas w to nie mieszajcie — odezwał się wreszcie przedstawiciel centrali — my nie mamy takich problemów.

— Słusznie — zgodził się Piotr, rozkładając wymownie ręce. Sposób, w jaki to zrobił, był tak przejrzysty, że nie było już chętnych do kontynuowania dyskusji.

Wniesiono kanapki obłożone kawiorem i podano herbatę. Rozmowa zeszła na Chiny. Ten kraj ciągle jeszcze albo budził nadzieje, albo frapował i niepokoił. Rozstali się w zgodzie. Postawny dziennikarz z wysoko zaczesaną czupryną spojrzał bystro w oczy Piotrowi i rzekł:

— No cóż, pożyjemy, zobaczymy...

Klepnął go przyjaźnie po ramieniu i pochylił się nieco. — „Mołodiec" — wyszeptał w taki sposób, aby nie usłyszeli go inni.

Do Warszawy przylecieli po południu. Niecierpliwie pozbierali swoje bagaże i ruszyli do wyjścia. Piotr, chowając paszport, zobaczył za barierką Anię i chłopców stojących w tłumie osób oczekujących na swoich. Widać było, że zażenowanie skrępowało ich ruchy, tylko radość malująca się na twarzach zdradzała, jak bardzo czekali na ten powrót.

**

Włókniarzom powodziło się kiepsko. Brakowało surowców. W przędzalniach przerabiano ostatnie bele bawełny, w niektórych fabrykach zdarzały się przestoje. Niemal wszędzie spadły zarobki i związek wprost uginał się pod naporem skarg. Piotr pojechał do Andrzeja, zapoznał się z sytuacja, a potem konferował długo z ministrem, który także rozłożył ręce.

— Jeżeli nie dostaniemy bawełny z rezerw państwowych, trzeba będzie zamknąć fabryki i puścić, ludzi na urlopy, ale na to trzeba zgody Gomułki.

— No to chodźmy do niego.

— Po co? Żeby usłyszeć, że dostałem tyle, ile mi się należało według planu?

Piotr wrócił do Krosnowic wściekły na cały świat. Kilka miesięcy temu opracowali wraz z Andrzejem nowy system pracy, który zakładał dla trzeciej zmiany wolne soboty. Spodziewali się, że wzrost wydajności pokryje stratę produkcji z tego tytułu, a tkaczki i prządki przestaną wreszcie wyrzekać na pracę w nocy. Piotr czuł, że w nowej sytuacji sprawa zaczyna wymykać mu się z rąk. W komitecie trwały ostatnie przygotowania do konferencji wojewódzkiej. Z trudem wcisnął się do Gajewskiej. Wśród zgromadzonych tu ludzi panowało jakieś niezwykłe podniecenie. Usiadł przy okrągłym stoliku i spojrzał pytająco.

— Gomułka przyjął nasze zaproszenie — objaśniła go, rada z efektu tej zapowiedzi — trzeba będzie, przygotować się do rozmów.

Piotr powrócił do związku i zaczął pilnie zbierać materiały uzasadniające postulaty, które zamierzał przedłożyć Gomułce.

W dniu konferencji dołączył do ekipy witającej szefa partii na rogatkach miasta. Gomułka wyglądał na zmęczonego. Oczy zapadły mu głębiej niż zwykle, w kącikach ust osiadł jakiś grymas. Zjedli spiesznie zaimprowizowane śniadanie i poszli na salę obrad. W referacie niezwykle oględnie poruszono sprawę trudności surowcowych, a pierwsi dyskutanci także woleli przedstawiać rezultaty swojej pracy w korzystnym świetle, niż mówić o trudnościach. Piotr zrozumiał, że może liczyć tylko na siebie. Wyszedł na mównicę z przygotowanym elaboratem, ale po kilku zdaniach odłożył zapisane kartki i zwrócił się bezpośrednio do Gomułki. Przedstawił zwięźle sytuację, a potem zaczął charakteryzować kwestie materialne i warunki pracy włókniarek. Jego słowa zabrzmiały niemal jak oskarżenie. Gomułka oparł głowę na dłoni i słuchał uważnie wśród ciszy, która zapadła nagle na sali. Ktoś siedzący tuż przy mównicy kopnął ostrzegawczo nogę Piotra, ale ten zapalił się i mówił z pasją. Gdy skończył, wokół trwała martwa cisza. Wystąpił kolejny mówca i zaczął rozważać, czy aby sprawy gospodarcze nie zdeterminowały spraw ideologicznych. Gomułka żachnął się i zapytał ostro:

— A jak u was z bawełną, towarzyszu?

— Tkalnia wyrabia resztki przędzy, ale przędzalnia stoi.

— No i jaka to sprawa, waszym zdaniem, gospodarcza czy ideologiczna? Przecież to bzdura rozprawiać tutaj o ideologii, kiedy brakuje przędzy.

Zarządzono przerwę. Delegaci rozproszyli się w przyległych pokojach i szeptali z cicha, zapalając papierosy. Piotr także wyszedł z sali, czując, że opada w nim podniecenie i ustępuje miejsca uczuciu tępej rezygnacji. Dlaczego nikt go nie poparł? Czyżby tak bardzo obawiali się gniewu Gomułki? Przed nim maszerował równym krokiem minister, mówiąc do siebie półgłosem. Piotr przyśpieszył i wtedy do jego uszu doleciało coś, co wprawiło go w osłupienie: „Mała Ala, mała Ala do przedszkola zapierdala..."

Mijając go, obejrzał się ukradkiem. Twarz ministra była biała jak papier. Piotr wszedł do bufetu i poprosił o kawę. Niektórzy ludzie rozstępowali się przed nim jak przed trędowatym.

Wznowiono obrady. Gomułka siedział chmurny, sporządzał notatki, wertował jakieś papiery. Podczas obiadu zażądał rozmowy z Borowskim, a gdy Piotr stanął przed nim, wypytał go o nastroje załóg i rozmiary postojów. Piotr stonował nieco informację, powiedział o przerzutach brygad z fabryk objętych postojami do zakładów dysponujących jeszcze resztkami surowca. W miarę jak mówił, oblicze Gomułki łagodniało, u gdy skończył, szef partii sięgnął po telefon i wydał dyspozycje zwolnienia pewnej ilości bawełny z rezerw państwowych. Piotr podziękował gorąco i powrócił na salę. Nie bardzo wiedział, co dzieje się wokół niego. Głos zabrał Gomułka, „przejechał się" po administracji, rzucił kilka cierpkich uwag związkowcom i instancjom partyjnym, a gdy ogłosił swoje decyzje o dodatkowym przydziale surowców, sala zagrzmiała oklaskami. Zaraz po obradach postanowił wracać do Warszawy. Piotr zabrał się z kawalkadą wozów odprowadzających szefa partii do granic miasta, a potem stanął skromnie w grupie żegnających. Gomułka podszedł do niego i wyciągnął rękę.

— Nie martwcie się — rzekł niemal wesoło — zrobiliście, co do was należało, i nie mam o to pretensji, ale na wolną sobotę przyjdzie wam jeszcze trochę poczekać.

Piotr ukłonił się z szacunkiem. Po chwili usłyszał gratulacje i uśmiechnął się cierpko. Byli to ci sami ludzie, którzy przed godziną odsuwali się od niego.

Latem odbył się zjazd partii i Piotr, ku swemu zaskoczeniu, znalazł się w składzie Komitetu Centralnego. Jego nazwisko coraz częściej pojawiało się na szpaltach gazet, a dystans dzielący go od współpracowników — pogłębił znacznie. Zauważył, że bliscy mu ludzie, z którymi był „na ty", bądź ostentacyjnie podkreślali własną z nim zażyłość, bądź przybierali postawę pełną rezerwy. Nie pomogło zżymanie się ani przemawianie do rozsądku. Dobrze wiedział, dlaczego nie zdołał przełamać w nich uczucia skrępowania, które czytał w ich spojrzeniach. Czyżby i on się odmienił? Pytanie to wracało jak bumerang po każdym niemal pobycie na zebraniach związkowych w fabrykach rozsianych po całym kraju. Coraz częściej musiał wysłuchiwać wystąpień pełnych pochlebstw i kwitować przymilne uśmiechy swoich podwładnych, nie mogąc zdobyć się na słowa protestu wobec nich, a przecież dostrzegał, jak rutynizuje się ich działalność, a nawet z przerażeniem dostrzegał te same symptomy we własnej pracy.

Posiedzenia, konferencje, otwarcia, delegacje... Coraz częściej zdarzały się dni i tygodnie, w których nie znajdował czasu na pobyt w domu i rozmowę z dziećmi. Przynosił im potem przeróżne gry i zabawki, próbując w ten sposób podtrzymać słabnące rodzinne więzi. Oczywiście nie był wyjątkiem. Owe posiedzenia i konferencje odbywały się programowo, były miernikiem aktywności zawodowej i społecznej, nie można ich było uniknąć, jeśli chciało się zachować status działacza.

Podczas powrotnych podróży wciskał się głęboko w fotel samochodu, spoglądał na mijane krajobrazy i analizował starannie przebieg spotkania, zachowanie słuchaczy, ich wypowiedzi i sposób, w jaki reagowali na to, co mówił. Oczywiście nie uszło jego uwadze, że temperatura tych spotkań chłodła w miarę upływu czasu, że miejsca na mównicy coraz częściej zajmowali ludzie o gładkiej wymowie, etatowi apologeci, sławiący niezmiennie poczynania władzy, deklarujący i popierający...

Piotr z przerażeniem przypomniał sobie przedpaździernikowe „nasiadówki", na których rodziły się późniejsze klęski jego poprzedników, i cieszył się, gdy potrafił rozbudzić zainteresowanie słuchaczy, zwłaszcza kiedy zdarzały się sprawy, które związek pozytywnie załatwił, jak i takie, o których załatwienie uporczywie zabiegał. I znowu ci apologeci z powodzią sloganów, gładkich pochlebstw i przymilnych uśmiechów. Jak trudno jest walczyć z pochlebcami, a jak łatwo ich usprawiedliwiać. Czyżby to oni stanowili ową zasłonę, oddzielającą ludzi sprawujących władzę od reszty społeczeństwa? Gdzieś tkwił błąd. Piotr i jemu podobni coraz bardziej boleśnie odczuwali już jego skutki, a slogan o małej stabilizacji, w której stępienie wrażliwości społecznej miałoby być nieuchronną prawidłowością, przyjmowali ze sceptycyzmem i niewiarą.

Nadszedł dzień wyborów do drugiego już po październiku Sejmu. Piotr oddał swój głos, pożegnał się z żoną i poszedł do komitetu, mijając po drodze lokale wyborcze przybrane narodowymi flagami. Było pogodnie i niemal ciepło. W podmuchach wiatru tajały ostatnie pryzmy brudnego śniegu, a przedwiosenne słońce osuszało betonowe płyty chodników. Z tramwaju wysiadł Stasiek Piątkowski. przewodniczący krosnowickiego ZMP, zgarbił się i przeszedł przez pustą jezdnię. Piotr dopędził go bez trudu.

— Co się z tobą dzieje? — zapytał, ściskając mu rękę. — Wyglądasz jak wyciśnięta cytryna.

Piątkowski przystanął i podniósł oczy na Piotra, który uśmiechnął się ze zrozumieniem.

— Wiem, wiem — dodał szybko. — Ja także...

— Myślisz, że się zmęczyłem? — odparł zagadnięty. — W poprzedniej kampanii odbyłem więcej spotkań, ale to były inne spotkania: polemiki, dyskusje, entuzjazm i nadzieje, a teraz — zamiast entuzjazmu delegacje z kwiatkami, zamiast polemik mdłe przemówienia „po linii i na bazie".

— No, delegacje z kwiatkami to raczej twoja specjalność — rzekł drwiąco Borowski. — Dwie zgrabne dziewuszki i jeden chłopak w ognistym krawacie, któż mógłby oprzeć się temu?

Piątkowski obruszył się, ale po chwili machnął ręką i wszedł na schody wielkiego, szarego gmachu. W obszernym westybulu było spokojnie i cicho, tylko obecność milicjanta w portierni podkreślała niezwykłość tego dnia.

— Idziesz do Gajewskiej? — zapytał, spoglądając na Piotra.

— Zajrzę najpierw do Banasiaka.

Poszli obaj na pierwsze piętro do pomieszczeń wydziału organizacyjnego. W pokoju sekretarza było już kilka osób. Zza drzwi dochodziły odgłosy rozmów telefonicznych i stukot maszyn do pisania. Banasiak odbierał właśnie meldunki z któregoś z obwodów wyborczych. Gdy skończył, powiódł wzrokiem po zebranych. Wyglądał na zatroskanego.

— Tępo idzie — rzekł wreszcie, przeglądając kartki z notatkami.

Do dwunastej głosowało około 60 procent wyborców. W poprzednich wyborach mieliśmy o tej porze już przeszło 70.

Zadzwonił telefon. Banasiak podniósł słuchawkę, wyrzekł dwukrotnie „tak jest", a potem powstał z miejsca.

— Towarzyszka prosi do siebie — rzekł, zwracając się do zebranych. Pełen namaszczenia akcent położony na słowie „towarzyszka" podkreślał nabożny szacunek Banasiaka do pierwszego sekretarza.

W gabinecie Gajewskiej zastali przewodniczącego rady narodowej i komendanta milicji. Na ich twarzach widniał niepokój.

— Co się u nas dzieje? — spytała ściszonym głosem, który zazwyczaj zapowiadał wybuch gniewu. — Co właściwie robi nasz aktyw? Banasiak stropił się i obejrzał na zebranych, jakby oczekiwał od nich pomocy.

— Aktyw dyżuruje i czeka na nasze dyspozycje. Część ludzi została zwolniona na obiad. Do godziny piętnastej wszyscy będą na swoich posterunkach.

— Mamy czekać do piętnastej? — wstała gwałtownie z fotela, ale po chwili usiadła z powrotem, wygięła palec i zaczęła nim przyzywać go do siebie. Banasiak zbliżył się posłusznie. Pociągnęła nosem i spojrzała badawczo w jego oczy.

— Piłeś? — zapytała, ponownie ściszając głos.

— Nic podobnego! — wyrzucił z siebie, cofając się o krok.

— To na co czekasz?

Banasiak wykręcił się na pięcie i opuścił pokój.

„A więc »klamkowanie«" — pomyślał Borowski, rzucając przelotne spojrzenie na Piątkowskiego, który jeszcze niżej opuścił głowę nad swoją filiżanką kawy.

„Klamkowanie". Natychmiast pojawił się w jego pamięci dawno, zda się, zapomniany epizod, kiedy to jemu, świeżo upieczonemu aktywiście w Wojnowie, zlecono nakłanianie ludzi do oddania głosu. Przykra misja. Pamiętał, że dobijał się do mieszkań zawartych na głucho i że stopniowo słabła w nim gorliwość młodego działacza. Za którymiś drzwiami usłyszał stek wyzwisk, za innymi pijackie śpiewy. W pewnym mieszkaniu natknął się na modlących adwentystów, którzy zaczęli go przekonywać o swoim posłannictwie i wiecznej prawdzie, której służą. Po kolejnej wizycie wyszedł na ulicę i obejrzał kartę z adresami. Zostało ich jeszcze sporo. Pamiętał, jak zmiął z wściekłością kartkę i ruszył na Zarzecze do wypalonej fabryki, jak odszukał kąt, nad którym wisiał spękany sufit, i jak przesiedział w tym kącie dwie bite godziny, kryjąc się przed ludźmi. Pamiętał także zmęczone, rozbiegane spojrzenia kolegów, kiedy zebrali się wreszcie tuż przed zamknięciem lokali wyborczych. Ilu z nich postąpiło wtedy podobnie jak on, ilu z nich postąpi tak dzisiaj, a ilu rzeczywiście pracować będzie na końcowy sukces kandydatów czekających niecierpliwie w tym gabinecie z drzwiami obitymi miękką skórą, zza których nie dobiegał żaden dźwięk, żaden odgłos?

Tuż po wyborach rozpoczął się dla Borowskiego nowy, intensywny okres pracy i częstotliwość jego wyjazdów do stolicy wzrosła niepomiernie. Piotr wstawał wcześnie, golił się w pośpiechu, zjadał śniadanie i zbiegał na dół, gdzie czekał już kierowca jego starej wołgi. Wracał późno, kiedy obaj chłopcy już spali, ale niezmiennie zaglądał do ich sypialni, kładł na stoliku słodycze od Wedla lub pączki od Bliklego i bezszelestnie zamykał za sobą drzwi. Któregoś z takich wieczorów ustalili wspólnie plany wakacyjne i urlopowe. Postanowili, że tuż po zakończeniu zajęć szkolnych Ania z chłopcami wyjedzie na Mazury, a Piotr dołączy do nich w połowie lipca i spędzą razem pełny miesiąc urlopu.

Wkrótce udało mu się znaleźć schludną wioskę mazurską, leżącą na skraju Puszczy Piskiej nad jeziorem, i zamówić u niemłodej już Mazurki obszerną izbę z dwoma łóżkami, szafą i dębowym stołem, obstawionym wyplatanymi krzesłami. Syn gospodyni, dwudziestoletni blondas, łowił ryby dla miejscowej spółdzielni, jego brat zginął na wojnie. Pozostało po nim zdjęcie stojące w ramkach na starej brązowej komodzie i Piotr musiał wysłuchać historii jego służby w Wehrmachcie, opowiedzianej mazurską gwarą suto przemieszaną z niemieckimi słowami. Stara była gadatliwa, chciała wiedzieć, kto to jest ta „pani z miasta", która do niej przyjedzie, i Piotr poczuł się niemal zmuszony do pokazania fotografii Ani z synami. Butelka wódki, którą wyciągnął z torby, dopełniła reszty. Podczas obiadu, zjadając ze smakiem duży kawał smażonego suma, dowiedział się o nie najlepszych stosunkach między ludnością miejscową a osadnikami, o coraz częstszych wyjazdach Mazurów do Zachodnich Niemiec i stopniowym wyludnianiu się wsi. Piotr słyszał już o tych sprawach, ale dopiero tutaj, w mazurskiej izbie, pojął, jak trudno przebiega proces adaptacji i jak wiele potrzeba obustronnej cierpliwości i dobrej woli, aby zaniknęły podziały na miejscowych i przybyszów.

Pod koniec czerwca przywiózł swoją gromadkę, przenocował na świeżo zwiezionym sianie w stodole i ruszył z powrotem do Krosnowic. Po raz pierwszy od wielu lat znalazł się sam w mieszkaniu wysprzątanym skrupulatnie przez Anię. Przemierzył kilkakrotnie trzy pokoje, zajrzał do kredensu, postawił wodę na gazie, a potem zapadł w fotel stojący pod oknem i przymknął oczy. Nie był przyzwyczajony do takiego spokoju. Zza okna dochodził stłumiony pogwar ruchliwej ulicy, ale tu było cicho i nawet z mieszkania położonego wyżej nie dochodził dzisiaj żaden odgłos. W pewnej chwili ostry gwizd czajnika wyrwał go z drzemki. Piotr wyłączył gaz, a potem — nie śpiesząc się, zaczął przyrządzać sobie kolację. Zrobiło mu się gorąco, więc wstał, szeroko otworzył okno i słuchał chwilę jednostajnego stukotu krosien, dolatującego z pobliskiej tkalni. Przeciągnął dłonią po czole, na którym osiadły kropelki zimnego potu.

— Do licha — mruknął — czyżbym był chory?

Usiadł przy stole i wypił chciwie szklankę gorącej herbaty, a potem rozłożył pościel i wyciągnął się na tapczanie, próbując zasnąć, ale gdy sen nie przychodził, zapalił nocną lampkę i sięgnął po książkę, którą wypożyczył niedawno od jednego ze znajomych pracowników uniwersyteckich. Była to Historia Pobóg-Malinowskiego. Piotr otarł pot z czoła i zagłębił się w dzieje II wojny światowej, widzianej oczami „człowieka stamtąd", nie mogąc zagłuszyć w sobie uczucia, że dzieje się z nim coś niedobrego. W pewnej chwili poczuł w piersiach nagły atak bólu. Próbował zmienić położenie ciała, ale ból nie ustępował ani na moment. Gruba książka wysunęła mu się z ręki i stoczyła na dywanik. Leżał chwilę bez ruchu, oddychając z trudem. Nagle poraziła go myśl, że oto jest sam i że musi coś zrobić, zanim nie opuści go przytomność. Zsunął się z tapczanu, a potem poczołgał do przedpokoju, w którym stał stolik z telefonem. Z najwyższym trudem wykręcił numer telefonu związkowego lekarza, a potem czekał cierpliwie, wsparty o ścianę, na jego przyjazd. Nie pamiętał, jak długo trwało oczekiwanie, ale gdy zadźwięczał dzwonek u drzwi, zebrał siły i powstał z miejsca. Ból jakby osłabł nieco. Piotr otworzył i zdumiał się, widząc lekarza w asyście dwóch sanitariuszy z noszami. W drodze do szpitala pojął, że traktują go jak człowieka, który uległ zawałowi serca. „Bzdura — pomyślał — nigdy dotąd nie chorowałem na serce". Śmieszyła go niezwykła ostrożność, z jaką przeniesiono go do separatki i ułożono na wysoko uniesionym wezgłowiu szpitalnego łóżka.

— Bzdura — powtórzył — zaraz mi przejdzie.

Istotnie, ból zelżał nieco i Piotr zapadł w drzemkę, przerywaną powtarzającymi się wizytami lekarza i pielęgniarki. Następnego dnia poddano go skrupulatnym badaniom. Ból ustąpił zupełnie i Piotr czuł niemal zażenowanie z tego powodu, dopiero podczas prześwietlenia klatki piersiowej lekarz przeraził go ponownie.

— Ma pan spuchnięte lewe płuco i dziurę wielkości grochu — orzekł krótko. — Wiedział pan o tym?

— Skądże! — zdziwił się Piotr.

— Ależ musiał pan zetknąć się z kimś, kto prątkował —upierał się lekarz.

Piotr skulił się w sobie, porażony nieoczekiwaną diagnozą. Na moment przemknęła mu w myślach bladosina, wychudła twarz Maliszówny, szukającej u nich pomocy po zwolnieniu z więzienia. „Czy to możliwe? — myślał gorączkowo — przecież od tamtego czasu minęło już kilka lat..."

— No cóż, doktorze — bąknął głośno i uśmiechnął się blado — przynajmniej już wiem, na co umrę...

— Nic pan nie wie — zareplikował lekarz ostro — gruźlica jest uleczalna, ale żartów z nią nie ma. Trzeba natychmiast jechać do sanatorium, załatwimy to panu.

Istotnie, po kilku dniach doręczono mu skierowanie sanatoryjne i wkrótce Piotr znalazł się w Otwocku. Sanatorium zajmowało pokaźną połać suchego sosnowego lasu i składało się ze starego, okazałego gmachu z licznymi tarasami i balkonami oraz nowego pawilonu usytuowanego w głębi terenu. Między tymi dwoma budynkami znajdowały się zabudowania gospodarcze oraz drewniana weranda z równo ustawionymi rzędami metalowych łóżek. Piotr oddał w recepcji skierowanie, na którym wypisano czerwonym ołówkiem, że pacjent jest posłem na Sejm, i poczuł się niemile dotknięty, gdy zauważył, że adnotacja ta nie zrobiła na recepcjonistce najmniejszego wrażenia. Zakwaterowano go w trzyosobowym pokoju, w którym zastał dwóch młodych ludzi, przyglądających się z zaciekawieniem zawartości walizki, z którą przyjechał. Nie było w niej „wałówki" i obaj współlokatorzy wyglądali na rozczarowanych. Piotr domyślił się, o co chodzi, poszedł do kiosku i przyniósł kilka tabliczek czekolady oraz tortowe ciastka. Poproszono do pokoju dyżurną pielęgniarkę, która zorganizowała herbatę, i dopiero teraz Piotr uzyskał niezbędne informacje o trybie i warunkach leczenia, o sposobach omijania sanatoryjnego regulaminu, o lekarzach, wyżywieniu i życiu towarzyskim pacjentów. Pierwsze piętro zajmował oddział kobiecy, na parterze byli mężczyźni, znajdowała się tam także jadalnia. Regulamin był surowy. Zabraniano palenia papierosów i picia alkoholu, przestrzegano godzin leżakowania i ciszy nocnej. Do południa czas zajmowały badania, pobieranie leków, wizyty lekarskie. Piotr próbował nawiązać rozmowę z lekarzem, ale zrażony oschłością jego odpowiedzi, poniechał tych prób, otrzymując za to mnóstwo informacji od swych sąsiadów. Mimo młodego wieku byli już kilkakrotnie w różnych sanatoriach i z wyraźną drwiną przyjmowali oświadczenia lekarzy o możliwości całkowitego wyleczenia. Po takich rozmowach nadzieje Piotra topniały z każdym dniem, tylko w listach do Ani dawał jeszcze upust optymizmowi. Wkrótce nauczył się łykać garściami pigułki PAS-u oraz skutecznie eliminować bóle w pośladkach po zastrzykach streptomycyny. Brak ujemnych ubocznych skłonił lekarzy do zwiększenia dawek.

— Ma pan dziewiczy organizm, który jeszcze bezkarnie przyjmuje leki, to duża szansa dla pana — zapewnił go lekarz, aplikując mu podwójną dawkę streptomycyny.

Pewnego dnia wywołano go do świetlicy. W wytartych fotelach czekała na niego trójka związkowców, a wśród nich niedawny towarzysz podróży do Chin — Rokicki. Michał wyściskal go kordialnie i uśmiechnął się drwiąco, widząc pełna rezerwy postawę swoich kolegów.

— Witacie się jak z trędowatym. Nie bójcie się, szlag was nie trafi od jednego widzenia — rzekł z niesmakiem, odwracając się od nich.

— Pozdrowienia od Greli — odezwał się kierownik sekretariatu CRZZ, pokrywając zmieszanie. — Chcieliśmy sprawdzić, jak cię tu traktują i czy nie masz jakichś życzeń? Podobno twoja żona wyjechała na wczasy?

— Sam zdążyłem ja odwieźć — mruknął. Piotr. — No cóż, karmią i leczą, po to tutaj przyjechałem — dodał po chwili.

— Gdzie mieszkasz? — zapytał Michał, rozglądając się po obszernym dziedzińcu.

— Tam w głębi, w pawilonie — odparł Borowski.

— A dlaczego nie w głównym budynku? — poderwał się kierownik sekretariatu.

Piotr machnął ręką i podszedł do Rokickiego.

— Co słychać, stary, szykujesz się do zjazdu?

W drzwiach świetlicy ukazała się „socjalna" z CRZZ z wielką torbą pomarańcz, czekolady i cukierków.

— Masz, Piotruś, to wszystko dla ciebie — rzekła, uśmiechając się przyjaźnie. — Że też ciebie musiało spotkać takie draństwo.

Zaczęli mu opowiadać warszawskie nowinki. W pewnej chwili Piotr zerknął na zegarek i poruszył się niespokojnie.

— Moi drodzy, na mnie już czas, za chwilę zaczną się zabiegi...

Drzwi otworzyły się ponownie i do świetlicy wszedł kierownik sekretariatu w towarzystwie dyrektora sanatorium, który zbliżał się szybko z daleka wyciągając rękę.

— Podobno jest pan niezadowolony ze swego locum — zaczął, ściskając kolejno prawice obecnych.

— Nie rozumiem — rzekł Piotr, marszcząc brwi.

— To my jesteśmy niezadowoleni — wtrącił się kierownik — jak można było potraktować tak członka Komitetu Centralnego i posła.

Borowski pociągnął go za rękaw.

— Zostaw to już — mruknął z cicha.

Pożegnali się. Piotr zgarnął przyniesione wiktuały i ruszył do pawilonu, dyrektor dreptał obok.

— Niepotrzebnie pan się trudzi, dyrektorze — rzekł, spoglądając nań z boku. — Nie wnosiłem zastrzeżeń, ani nie mam zamiaru się przenosić. Spotkałem tu wielu prostych, ale sympatycznych ludzi — dodał wyjaśniająco — i wiem, że byłoby im przykro, gdybym teraz zrezygnował z ich towarzystwa.

— Rozumiem — odparł dyrektor z zakłopotaniem — jeśli pan pozwoli, zobaczę jednak ten pokój.

Wewnątrz nie było nikogo, widocznie obaj współlokatorzy wyszli już na zabiegi. Dyrektor obrzucił wzrokiem wnętrze, zajrzał do kart chorych i ponowił gotowość przeniesienia.

— Nie, dyrektorze — rzeki Piotr stanowczo — zostanę tutaj.

Coś z tych rozmów musiało przeniknąć do pacjentów i personelu w pawilonie, bowiem Piotr zauważył podczas kolacji nagłe zainteresowanie swoją osobą. Widocznie dyrektor rozmawiał na jego temat z lekarzami, od których poszły dyspozycje do pielęgniarek i salowych, dzięki czemu jego pokój sprzątnięto staranniej niż zwykle, a siostra roznosząca leki obdarzyła go nieoczekiwanym uśmiechem. Było widać, że postawa Piotra nobilitowała jego otoczenie, zjednując mu powszechną przychylność i sympatię. Już podczas popołudniowego obowiązkowego leżakowania na werandzie musiał odpowiedzieć na liczne pytania, dotyczące różnych pogłosek i plotek na temat niektórych znanych osobistości ze sfer partyjnych i państwowych. Piotr miał okazję przekonać się, jak bardzo obserwowani są ludzie na świeczniku i jak surowo osądza się sposób bycia zarówno ich samych, jak i członków ich rodzin. Brylowała w tym szczególnie pewna koścista, ale zadbana pacjentka, tytułowana przez pozostałe chore „panią inżynierową". Pani, jak można było wnioskować, miała szerokie koneksje i znajomości w inteligenckich kołach Warszawy i za pomocą cierpkich uwag oraz półsłówek wtrącanych mimochodem podważała skutecznie usiłowania Borowskiego obrony niektórych znanych mu działaczy. Widać było ponadto, że testuje starannie jego wiadomości o tych sprawach i że nie ma zbyt wysokiego o nich mniemania.

W gruncie rzeczy Piotr podzielał jej opinię. Istotnie, jego wiedza o prywatnym życiu znanych osobistości partyjnych i państwowych była bardzo skromna. Znał wprawdzie obiegowe opinie o „wyrastaniu z żon" niektórych działaczy, o sposobach załatwiania prywatnych zakupów w fabrykach i domach handlowych przez utytułowane małżonki, o wybrykach dorastających synów i córek, których zwykło się określać mianem bananowej młodzieży, ale ani mu było w głowie identyfikowanie tych wydarzeń z nazwiskami. Kilka razy wziął udział w przyjęciach wydawanych przez ambasadorów z okazji pobytu w Warszawie ważnych osobistości lub z okazji świąt narodowych. Udział w tych przyjęciach bywał oceniany niekiedy jako wyznacznik politycznej pozycji zapraszanych gości, toteż Piotr, choć bez wielkiego entuzjazmu, zabierał Anię „na salony", dokonywał przeglądu przybyłych, wypijał na stojąco kilka wódek i z uczuciem ulgi wracał do domu. Ania dostrzegała daleko więcej. Wiedziała, które z pań bywają w Paryżu, co się nosi na szerokim świecie, oceniała walory towarzyskie poznawanych przygodnie małżonek. Wiele z tych ocen Ani usprawiedliwiało — przynajmniej w oczach Piotra — drastyczne decyzje coraz bardziej wymagających mężów, kończące się bezszmerowymi rozwodami. Ale nie one były powodem ogólnego zgorszenia, znacznie gorzej przyjmowano ekscesy młodszej generacji. Podczas ostatniego pobytu w Zakopanem Piotr dowiedział się o ekstrawaganckich wyczynach synalków wysoko postawionych przedstawicieli rządu. Głośne były zwłaszcza demonstracyjne przejażdżki na osiołku młodzieńca o znanym nazwisku, który w ten sposób protestował przeciwko zakazowi używania służbowego samochodu taty na własne potrzeby.

Piotr kwitował wzruszeniem ramion te ploteczki. Jego synowie, wychowywani w surowej atmosferze robotniczego miasta, byli dostatecznie zabezpieczeni przed „bananowymi" wpływami warszawskiego młodzieżowego sposobu bycia. Na szczęście także i w stolicy działały hamulce, powstrzymujące skutecznie zapędy niektórych ludzi, chcących w sposób bardziej wymierny korzystać z uroków władzy. Skromny, niemal ascetyczny tryb życia Gomułki ciągle jeszcze wymuszał przestrzeganie pewnych niepisanych norm moralnych i nie dopuszczał do zbyt jaskrawych od nich odchyleń.

Piotr słyszał niedawno o rezygnacji jednego z rządowych dygnitarzy z oferty na wytworny apartament po jego wizycie w prywatnym mieszkaniu Wiesława. A jednak nawet osobisty przykład Gomułki nie uchronił od wykształcenia się z czasem hierarchicznych zwyczajów i nawyków obowiązujących na tzw. „górze". Objawiało się to w szczególności w rozdziale przywilejów. Wiadomo było na przykład, komu należy się mercedes, komu czajka, a komu czarna wołga. W tym kręgu przydziałów zamykała się w zasadzie elita władzy. Miało to, rzecz prosta, także i swoje walory praktyczne, zwłaszcza na szosie oraz przy wjazdach na tereny zastrzeżone. Milicja drogowa z reguły salutowała jadących mercedesem i niezmiernie rzadko kontrolowała czarne wołgi, nawet w przypadkach przekroczeń przepisów. Piotr wiedział także o próbach tuszowania wypadków drogowych, co wywoływało natychmiast falę plotek, pogłosek i protestów kończących się zazwyczaj mniej lub bardziej przykrymi konsekwencjami dla winnych. Społeczny rezonans tego rodzaju spraw, dziejących się „na górze", zaskoczył Piotra. Co było przyczyną tej nietolerancji społeczeństwa wobec „grzeszków" swoich przywódców? Zastanawiał się nieraz nad tymi typowo polskimi zjawiskami, aż wreszcie doszedł do wniosku, że przyczyną była nadmierna, czasem wręcz obsesyjna wrażliwość przedstawicieli władzy na krytykę. Obrażano się śmiertelnie i szukano zemsty za każde nieopatrzne słowo, szczególnie słowo pisane, za każdą anegdotę i wiadomo było powszechnie, że (z wyjątkiem premiera) władza żartować z siebie nie pozwoli.

Piotr dobrze wiedział, jak zawodną była wiara w skuteczność cenzury, spotykając się nieraz z negatywnym osądem wobec spraw często zniekształconych i wyolbrzymionych złośliwie.

Popołudniowe rozmowy na sanatoryjnej werandzie utwierdziły go tylko w przeświadczeniu o nieskuteczności działań wymierzonych w plotkarzy. Zamykał się wtedy w sobie, udawał, że śpi, i słuchał słodkich melodii płynących z głośnika, umieszczonego wśród gałęzi rozłożystej sosny, rosnącej obok werandy. Lubił te popołudnia, spędzane w nagrzanym słońcem powietrzu przesyconym żywica, lubił ptaki, dopominające się okruszyn chleba, i wiewiórkę oczekującą na cukierki. Z sąsiednich łóżek dochodziły do niego szmery rozmów i stłumione śmiechy, przerywane niekiedy atakami kaszlu.

Któregoś dnia znalazł się nieoczekiwanie w sąsiedztwie pani inżynierowej, która zabierała się właśnie do rozwiązywania „przekrojowej" krzyżówki, ale widać było, że ułożyła się w sąsiedztwie Piotra po to, aby nawiązać z nim rozmowę. Borowski dostrzegł natychmiast jedwabny szlafroczek przewiązany kokieteryjnie błękitnym sznurem, przyczernione rzęsy i usta pociągnięte karminem. Dyskretny zapach dobrych perfum towarzyszył każdemu poruszeniu starzejącej się damy. Postanowił nie ułatwiać jej zadania i gorliwie czytał Żywoty pan swawolnych Brantóme'a, wynalezione w sanatoryjnej bibliotece. W pewnej chwili uśmiechnął się i odłożył książkę.

— Czy można wiedzieć, co pan czyta? — doleciało go z sąsiedniego łóżka.

Odwrócił głowę i pokazał jej tytułową stronicę. Nikły rumieniec pojawił się na upudrowanych policzkach. Patrzyła na niego ze zgorszonym zaciekawieniem, nie przestając zachęcać wzrokiem do rozmowy.

— W bibliotece znalazłem pełny wybór tłumaczeń Boya — zaczął usprawiedliwiająco, ale pani inżynierowa dalej demonstrowała zgorszenie.

— Naturalnie, musiał pan zacząć od Brantóme'a — rzekła z cierpkim uśmiechem.

— Większość tych przekładów poznałem wcześniej, ale Brantóme'a rzeczywiście czytam po raz pierwszy.

Znowu odłożył książkę, czując na sobie jej badawcze spojrzenia.

— Pan dawno w partii? — zapytała znienacka. — Naturalnie może pan nie odpowiadać, jeśli ten temat panu nie leży — dodała z lekką ironią w głosie.

— Od 1947 roku, jeśli to panią interesuje — odrzekł krótko.

— A przedtem? — dobiegł go znowu ściszony głos, jakby pytająca żywiła obawę, że ją rugnie i odprawi z kwitkiem.

— Przedtem?... normalka: szkoła, podchorążówka, kilka miesięcy pracy, mobilizacja w marcu, wrzesień, jenieckie obozy, powrót do kraju — recytował bezbarwnym głosem.

— Brakuje panu rewolucyjnej przeszłości — skomentowała. — Zawsze interesowały mnie motywy, którymi kierują się ludzie wstępując do partii, zwłaszcza ci bez rewolucyjnego rodowodu. Musiał pan wrócić?

— Nie, nie musiałem, ale pytanie jest celne. Właśnie wtedy, gdy decydowaliśmy o powrocie bądź pozostaniu, decydowaliśmy również o swoim stosunku do tej Polski, którą mamy obecnie. Proszę nie sądzić, że były to łatwe decyzje. O tym, co dzieje się w Polsce, wiedzieliśmy z gazet londyńskich, ale nawet i te gazety nie były w stanie ukryć, że w kraju zaczęła się autentyczna rewolucja społeczna. To tam zrozumiałem, jaką to stanowi szansę dla tych, którzy zechcą dla niej pracować.

— I pan naturalnie skorzystał z tej szansy...

— Oczywiście. Przyszło mi to tym łatwiej, że alternatywą było pozostanie i budowanie, często za cenę upokorzeń, skromniutkiej egzystencji w cudzym domu.

— No, upokorzeń nie szczędzono nam i tutaj, we własnym domu.

Zmilczał tę uwagę i powiódł wzrokiem po werandzie. Niektórzy pacjenci kończyli leżakowanie, składali koce i wracali do pawilonu. Piotr zerknął na zegarek. Dochodziła szósta. Spojrzał na swą rozmówczynię, która podniosła się, poprawiając fałdy swego szlafroka.

— Mój mąż dokonał innego wyboru — rzekła z nutką goryczy w głosie. — Obecnie przebywa w Kanadzie i pracuje w hutnictwie. Nie, nie jest tam inżynierem — dodała szybko, widząc pytające spojrzenie Borowskiego — i nawet nie prosił o przysłanie dyplomu. Zaczynał, od najprostszych robót, a teraz awansował na wytapiacza i zarabia więcej niż polski minister. Nie wie, że nabawiłam się gruźlicy, i nigdy mu o tym nie napiszę.

Pokiwał głową ze -zrozumieniem, a potem zgarnął koc i poczłapał do pokoju. Z sali jadalnej dobiegał już szczęk naczyń roznoszonych pośpiesznie przez kelnerki.

Dobiegał końca drugi miesiąc pobytu w sanatorium i Piotrowi zaczął coraz bardziej ciążyć obowiązujący tryb życia, jakiemu się tutaj podporządkował. Tuż po zabiegach wymykał się przez dziurę w parkanie, którą odkrył przypadkiem, i spacerował godzinami po leśnych dróżkach albo wychodził na pola, z których zwożono ostatnie kopki owsa. Kilka razy zawędrował na dworzec, z trudem pokonując w sobie nagłe pragnienie ucieczki i powrotu do normalnego życia. Nawet popołudniowe leżakowanie przestało mu sprawiać przyjemność. Z coraz większą irytacją przyglądał się młodym ludziom, którzy bez żenady lgnęli do siebie, przekształcając werandę w miejsce flirtów i miłosnych igraszek. Od pewnego czasu zaczął także unikać pani inżynierowej, chociaż nie zdołał wyłamać się całkowicie z kręgu jej zainteresowań. Przychodził teraz późno, zajmował miejsce jak najdalej od jej łóżka i zagłębiał się natychmiast w lekturę, albo przyglądał walkom toczonym przez ptaki i wiewiórki o słoneczniki przymocowane do pnia pobliskiej sosny.

Któregoś dnia otrzymał list z domu. Ania wróciła z dziećmi i życzyła mu szybkiego powrotu do zdrowia. Odniósł wrażenie, że nie zdawała sobie sprawy z zagrożeń, które zawisły nad ich domem, i niemal cieszył się z tego. Po kolejnym prześwietleniu lekarz poprosił go do gabinetu, jeszcze raz starannie obejrzał zdjęcie i rzekł, uśmiechając się z zadowoleniem:

— Jest dobrze, pańska dziura w płucu pięknie się wysyca i do pełnego szczęścia brakuje bardzo niewiele.

Piotr poczuł przyjemne ciepło, rozlewające się po jego ciele.

— Czekałem na tę nowinę i w głębi duszy wierzyłem, że leczenie skończy się pomyślnie. Dziękuję panu, doktorze.

— Nie ma za co. W leczeniu traktujemy wszystkich pacjentów jednakowo. U pana natrafiliśmy na podatny organizm, dobrze znoszący silne dawki antybiotyków, oraz na wzorową dyscyplinę, ale — jak powiedziałem — do pełnego szczęścia jeszcze trochę brakuje.

— Pozostał jeszcze miesiąc...

— Obawiam się, że to za mało. Poza tym potrzebny jest czas na utrwalenie pozytywnych zmian. Na pańskim miejscu starałbym się o przedłużenie pobytu.

— To niemożliwe. Przecież leki, które tutaj dostaję, mógłbym stosować także i w domu.

— To prawda, pod warunkiem prowadzenia oszczędnego trybu życia, unikania stresów, alkoholu i tytoniowego dymu. Jak pan to pogodzi z obowiązkami i sposobem bycia działacza politycznego?

— No cóż, spróbuję — rzekł Piotr, mocno potrząsając ręką lekarza.

We wrześniu las pociemniał i zaczął strząsać zeschnięte, rude igły, ścielące się miękko pod drzewami. Od pól zawiewał mdły zapach więdnącej naci ziemniaczanej. Zewsząd słały się dymy z palących ognisk i mieszały z mgłą gęstniejącą nad wieczorem. Jesienna melancholia.

Piotr zaczął odliczać dni dzielące go od powrotu do domu. Kolejne prześwietlenie wykazało, że proces zabliźniania jego płuca trwa nadal. W przeddzień oficjalnego wypisania z sanatorium na werandę wkroczyła pielęgniarka i oznajmiła mu, że w świetlicy oczekuje żona.

— Żona? — powtórzył zdumiony — przecież zabroniłem jej odwiedzania mnie tutaj.

— Ale ona przyjechała po pana, a ordynator zgodził się na pański wyjazd dzisiaj — informowała go po drodze.

W świetlicy, obok Ani, oczekiwał także i Olczyk, który zastępował go w pracach związkowych. Właśnie niedawno skończyła się narada u ministra i — niejako po drodze — przyjechał do Otwocka. Piotr ruszył do kancelarii, odebrał kartę sanatoryjną, a potem spakował swoje manatki i pożegnał się z pielęgniarkami i lekarzem. W pawilonie panowała jeszcze cisza. Wszedł na ganek, na którym oczekiwała Ania, rozglądając się ciekawie. Zawahał się na moment, a potem wziął ją za rękę i poprowadził obok werandy. Wszystkie głowy uniosły się nad łóżkami. Piotr ujrzał panią inżynierową, która niemal zachłannie przyglądała się Ani. Ukłonił się jej szarmancko, przedefilował wzdłuż barierki, a potem obejrzał i jeszcze raz pomachał ręką na pożegnanie.

**

W końcu września nadeszły do Borowskiego listy — jeden z USA, a drugi od Felka Grobelnego. Piotr rozdarł kopertę i aż pokraśniał z uciechy. Felek pisał z Makowa Pomorskiego. Niedawno awansował na dyrektora miejscowego PGR-u. Z wojska zwolnił się przed kilkoma laty, zdobył tytuł inżyniera rolnika, ożenił się. Z koperty wypadło kilka fotografii: Felek z żoną, korpulentną szatynką o sympatycznej twarzy z dołeczkami w pulchnych policzkach rozszerzonych uśmiechem, potem ta sama szatynka z dwuletnią dziewczynką w wózku, potem rodzina Grobelnych na stopniach pałacowego ganku, wspartego kilkoma kolumnami.

Felek przepraszał za długie milczenie. Wiedział o awansach Andrzeja i Piotra, uporczywie pracował i teraz, kiedy wreszcie doszedł do czegoś, proponuje spotkanie u siebie. Podobne zaproszenie wysłał do Andrzeja i Bolka Mazura.

Piotr jeszcze raz obejrzał zdjęcia, a potem wziął kopertę oklejoną znaczkami USA. List nadany był w Nowym Jorku przez jakiegoś Jerry Steina. Rozerwał kopertę i wyjął arkusik papieru oraz kilka zdjęć rodziny Nowickiego. Jacek jakby przytył, oboje z żoną uśmiechali się promiennie i beztrosko. Obok nich stała kilkuletnia dziewczynka, uderzająco podobna do Elżbiety. Osiedlili się w Nowym Jorku. Jacek pracuje w dziale sprzedaży przedsiębiorstwa wytwarzającego produkty czekoladowe. Elżbieta odnalazła tu krewnych, powodzi im się nieźle, planują podróż do kraju. „Stein" to ich nowe nazwisko; jak przyjadą, to wyjaśnią, jak to się stało.

Piotr powoli odłożył arkusik papieru. Dwa listy, dwa światy. Zadzwonił do Andrzeja i uzgodnili szybko, że gotowi będą w początkach października stawić się w Makowie.

Przyjechali po południu brukowaną aleją, witani przez gościnnych gospodarzy tak, jak wita się najbliższych. Zdążyli jeszcze obejrzeć pałac i budynki gospodarcze. W oborach szykowano się właśnie do wieczornego udoju, czyszczono krowom wymiona i zakładano ssawki. Dzieci i obie panie przyglądały się tym zabiegom z nabożeństwem mieszczuchów, a Andrzej wdał się natychmiast w fachową rozmowę z oborowym. Piotr szedł powoli betonowym chodnikiem między dwoma rzędami krowich zadów, spoglądając bystro na ogorzałą twarz Grobelnego i jego skronie, na których srebrzyły się już pierwsze siwe nitki.

— Cóż, Felek, znalazłeś wreszcie swoje szczęście?

— Dobrze mi tutaj. Mówię to po raz pierwszy od tylu lat. Przedtem różnie bywało.

Wyszli z obory na dziedziniec. Przed gankiem zatrzymała się właśnie taksówka, z której wysiedli Mazurowie z kilkuletnią dziewczynką.

— No, to jesteśmy w komplecie — wykrzyknął Felek. śpiesząc im na spotkanie.

Zebrali się wkrótce w okrągłej salce, której ściany zdobiły jelenie rogi i głowa odyńca z potężnymi szablami. Stół uginał się pod ciężarem mięsiwa, kiełbas, sałatek i owoców. Zaczęli przepijać gęsto. Ciągle jeszcze mówili mało, spoglądali tylko na siebie i tysiące wspomnień odżywało w ich pamięci. Po kolacji panie z dziećmi wyniosły się na przeszklony taras, a koledzy zasiedli w bibliotece, napełnili kieliszki koniakiem, który przywiózł Andrzej, i okryli się chmurą dymu. Zaczęli wspominać. Musieli to zrobić, po to przecież zjechali się tutaj, ale widać było, że każdy z nich radby raczej wyspowiadać się z własnych doznań, podzielić wątpliwościami, zastanowić nad sobą. Jakże odległe wydały się lata wojny i niewoli z ich nieskomplikowaną filozofią przetrwania, rozterki przed powrotem i pierwsze zderzenia z nową rzeczywistością, a potem ciężka praca, znaczona jednak sukcesami. Kiedy fala wspomnień opadła, znowu utonęli w milczeniu, owiani chmurą tytoniowego dymu.

— Niedawno byłem w Szwajcarii — przerwał milczenie Andrzej, dolewając sobie koniaku. — Oglądaliśmy tam wystawę nowości technicznych we włókiennictwie, a przy okazji podglądaliśmy, jak to sobie żyją Szwajcarzy. Muszę wyznać, że przybyło mi nieco wiedzy o tych sprawach, ale i przybyło rozterek.

Spojrzeli na niego pytająco.

— Czyżbyś im zazdrościł? Im, którzy nie zaznali wojny?

— Może to i zazdrość, ale bynajmniej nie o tę ich cholerną zamożność, tylko o poczucie stabilizacji, o pewność siebie, zaufanie do swoich instytucji i urządzeń. Oni nigdy nie musieli walczyć o przetrwanie, zresztą nie tylko oni, w gruncie rzeczy także i Niemcy, Francuzi i Anglicy, mimo że przeżyli wojnę. Oni znają wartość postępu technicznego i potrafią z niego korzystać.

— O ile dobrze pamiętam, dążyłeś do tego samego — przypomniał mu Piotr.

— To prawda, ale tam, w Szwajcarii, zobaczyłem dystans, który nas dzieli, i to, że ten dystans się powiększa. Kupiłem u nich trochę tych cudo-maszyn, żeby moi technicy wiedzieli przynajmniej, że coś takiego istnieje na świecie, ale już zwątpiłem, czy kiedykolwiek będę mógł zmierzyć się z nimi jak równy z równym.

— Nie wolno ci tak mówić — obruszył się Piotr — przecież poszliśmy do partii, bo uznaliśmy ją za główną siłę dążącą do dokonania rewolucyjnych przemian w tym kraju. Czy można wątpić w naszą przyszłość po rozwiązaniu problemów bezrobocia, głodu ziemi, po odbudowaniu miast i wsi?

— To prawda, Piotruś. Nasze dokonania w stosunku do tego, co było przed wojną, są naprawdę imponujące, ale pozycję w świecie zdobywa się nie porównaniami z tym, co było, a z tym, co przodujące u innych.

Z werandy dobiegł głośny śmiech dzieci.

— Spójrzcie na nie. One nigdy nie zaznały głodu, nie nosiły wody ze studni, nie chodziły do smrodliwego wychodka w kącie podwórza. One nigdy nie widziały wszy. Jak będą mogły zrozumieć i ocenić rezultaty naszej pracy, z których tak bardzo jesteśmy dumni? — wtrącił nagle Felek.

Piotr sięgnął do kieszeni i wyjął list Nowickiego ze zdjęciami. Grobelny i Mazur obejrzeli je dokładnie.

— No tak — mruknął Mazur, zwracając zdjęcia — można jeszcze szukać szczęścia na bogatej obczyźnie. Kopać dla nich węgiel, zmywać talerze, pracować u farmerów albo zamienić się w Steinów. To, o czym teraz mówicie, było kiedyś tematem długich rozważań w pewnym mieszkaniu w Lilie przed podjęciem decyzji o powrocie. Jeśli moja córka zrobi mi kiedyś zarzut z tego, pozwolę jej na wyjazd do złotej Francji, niech się przekona, że to złoto potrafi być odpychające i zimne.

Powstali z miejsc i wyszli na werandę. Z klosza umieszczonego wysoko spływało łagodne światło, stapiające się na półkolistych schodach ze światłem księżyca, wiszącego nad drzewami parku. Panie powitały ich głośnymi okrzykami.

— Godzina wspomnień minęła? — zapytała Ewa, patrząc badawczo na czwórkę mężczyzn.

— Minęła. Doszliśmy do wniosku, że przyszłość jest ważniejsza od przeszłości i dlatego więcej w tej godzinie było zwierzeń niż wspomnień — odparł Andrzej.

— Brawo. To dowód, że jeszcze jesteście młodzi mimo srebrnych nitek na skroniach.

Wiatr zaszeleścił w konarach rozłożystego kasztana i powiał wieczornym chłodem.

— Chodźmy spać, moi drodzy, zimno tu jakoś — rzekła Ania, rozglądając się za chłopcami.

Piotr obudził się wcześnie i wyszedł na dziedziniec. Dachy zabudowań lśniły od rosy, w otwartych oborach porykiwały krowy. Po chwili dojrzał Grobelnego ubranego w bryczesy i buty do konnej jazdy.

— Przejedziemy się, Piotruś? — zapytał Felek, podchodząc bliżej. — Mam zapasowe portki i buty, mógłbyś je założyć.

Zawrócili do pałacu, w którym panowała jeszcze głucha cisza. Piotr przebrał się, po czym pognali do stajni. Felek osiodłał konie i pomógł mu wsiąść. Ruszyli stępa polną drogą rozjeżdżoną kołami traktorów, a potem pokłusowali przez ścierniska oplecione nitkami pajęczyn. Słońce wzeszło niedawno i zapalało na nich kropelki rosy. Jechali teraz strzemię w strzemię, jak niegdyś w Klonowicach, słuchając parskania koni.

— Cieszę się, że przyjechałeś — zaczął Felek, osadzając w miejscu swego gniadosza. — Te pola aż po las i miasteczko należą do mojego PGR-u. Blisko tysiąc hektarów. Z tamtej strony jest jezioro i wieś — zatoczył ręką koło, zarysowując granicę włości, na których gospodarzył.

— A jak ci się układają stosunki z miejscową władzą? Twoi koledzy-dyrektorzy uskarżają się na nadmierne krępowanie ich samodzielności.

— Mają rację, niestety. Na „górze" zawsze wiedzą lepiej, ile powinienem zasiać żyta, a ile ziemniaków, ale ty pytałeś o miejscowe władze. No cóż, nie urządzam libacji, niechętnie biorę udział w polowaniach i nikt tu za mną nie stoi.

Jechali jakiś czas w milczeniu, potem Grobelny zbliżył się znowu do Piotra i rzekł:

— Byłoby dobrze, gdybyś zechciał odwiedzić tutejszych notabli. Oni wiedzą o twoim pobycie i nigdy nie darowaliby mi tego, gdybyś ich zlekceważył.

— Czyżby uważali mnie za dygnitarza? — zdumiał się Piotr.

— A jak myślałeś? Członek Komitetu Centralnego, poseł, przewodniczący wielkiego związku, o którym piszą gazety, daleko zaszedłeś, Piotruś...

— Daj spokój, ale jeśli to takie ważne dla ciebie...

— A więc pójdziesz do nich — ucieszył się Felek i zawrócił konia. Ruszyli ostrym kłusem w stronę lasu, a potem wjechali w plątaninę ścieżek przerośniętych korzeniami sosen. Na starych porębach gęstymi kępami zakwitły wrzosy. Znaleźli się na skraju jeziora. Konie parsknęły i stadko dzikich kaczek poderwało się w górę. Obserwowali ich lot tak długo, dopóki nie zapadły w trzciny, zarastające przeciwległy brzeg. Dojechali do miejsca, skąd droga wiodła na odkryty żwirowaty pagórek. Rozciągał się z niego widok na rozległe pola i wieś wciśniętą w długi parów między morenowymi wzgórzami. Rozległ się warkot silników.

Dwa traktory przemierzały równo zabronowaną płaszczyznę i zbliżały się ku nim.

— Kończymy siewy pszenicy — objaśnił Felek. zjeżdżając im z drogi.

Od wsi doleciało szczekanie psów oraz pogłos porannych zajęć, wibrujący w rześkim powietrzu. W kilku miejscach bielały w słońcu świeżo wyciosane z drzewa wiązania dachów, a na jednym z nich wisiała wiecha upleciona z jedliny.

— Po październiku uwierzyli wreszcie, że to nasze, polskie — rzekł Grobelny.

Wjechali w brukowana aleję, prowadząca od wsi do dworu. Kiedy byli już blisko, z ganku poderwała się gromadka dzieci i z radosnym piskiem popędziła im na spotkanie. Piotr wrócił myślami do wczorajszej rozmowy i pojął nagle, że to, czego im w tej rozmowie zabrakło, jawiło mu się teraz tysiącem powiązań z krajem, do którego kiedyś lak uparcie dążyli. Zrozumiał, że jego los, tak jak losy milionów jego pobratymców i rodaków, spełnić się może tylko w tym kraju. Śmiech dzieci przygasł nagle w przeciągłym warkocie, który doleciał od stogów. To młocarnia zaczynała pracowicie sypać ziarnem, a pogłos jej silnika niósł się daleko nad polami osnutymi jesienną mgłą.

VIII

Samolot z Pragi rolował po płycie warszawskiego lotniska, podchodząc powoli pod dworcowe baraki. Jurek Dębowski, tłumacz Piotra w podróży po Kubie, zerknął przez okienko, ogarniając wzrokiem ubogie zabudowania i strzeliste topole, zieleniejące nad dachami. Nie wyglądał na podnieconego.

— Mam dwie ojczyzny — wyznał wreszcie, sięgając po torby podróżne, z których dobywał się egzotyczny zapach dojrzałych ananasów.

Piotr podniósł się z fotela i uśmiechnął, z trudem pokonując wzruszenie.

— Wiem. Widziałem, jak ci się zmieniła twarz na widok pagórków porośniętych palmami, kiedy podchodziliśmy do lądowania w Hawanie.

Dębowski, reemigrant z Brazylii, dopiero przed kilku laty osiadł w Warszawie. Jego imponująca znajomość języków (władał biegle hiszpańskim i całkiem nieźle angielskim oraz francuskim) została należycie oceniona i Jurek wkrótce wylądował w wydziale zagranicznym CRZZ. Podróż na Kubę była dla niego czymś w rodzaju powrotu w krainę dzieciństwa.

Rozstali się przed barakiem, porwani przez oczekujące żony. Było późne popołudnie, kiedy samochód wiozący Borowskich znalazł się na szosie. Łany żyta falowały od podmuchów wiatru, pachniało pyłkami osypującymi się z kwitnących kłosów i swojski chlebowy zapach wypełnił wkrótce wnętrze wozu.

Siedzieli na tylnych fotelach wsparci ciasno o siebie. Oboje oddychali głęboko, ciągle jeszcze nie znajdując słów na określenie tego, co czuli po miesięcznej rozłące.

— Długo was nie było — rzekła wreszcie Ania. — Chłopcy niepokoili się już o ciebie.

— Dostaną za to ananasów i mango. Nareszcie będą wiedzieli, jak smakują podzwrotnikowe owoce. Niewiele już tego zostało. Tam, na Kubie, owoce psują się niemal w oczach, a my przez dwa dni byliśmy w pełnej gotowości do odlotu.

— Dwa dni? — zdziwiła się Ania.

— Tak. Pierwszego dnia pilot zawrócił z pasa startowego po wykryciu jakiegoś defektu, więc zawieźli nas z powrotem do hotelu. W ciągu nocy połowa naszych owoców przepadła.

— A nie mieliście już pieniędzy, aby kupić świeżych przed odlotem — domyśliła się Ania.

— Mieliśmy, owoce są tam zresztą bajecznie tanie, ale w mieście nie było już nic do kupienia.

Patrzyła na niego, nie rozumiejąc.

— Bo widzisz — ciągnął dalej — właśnie w tym czasie rząd upaństwowił środki transportu i naraz nie było komu wozić owoców. To, co tu zostało — wskazał na torbę — kupiliśmy poprzedniego dnia kilkanaście kilometrów za miastem. Widzieliśmy tam całe sterty gnijących ananasów, a pod każdym drzewem mango aż żółto było od owoców, których nikt nie zbierał.

— Musieli to zrobić? — spytała z niedowierzaniem.

— Musieli. Brakuje benzyny i części zamiennych do ich starych, amerykańskich samochodów, ale zrobili to nieudolnie, bez właściwego przygotowania służb dyspozytorskich. Oni dopiero uczą się zarządzania gospodarką, a błędy popełniane w warunkach blokady kosztują podwójnie.

— Szkoda — westchnęła — to pewnie biedny kraj...

— Biedny — przyznał — chociaż nie dostrzegliśmy tam głodu.

— Czym was karmili? — zapytała ciekawie.

— Ryżem. Delegacja chińska promieniała z dumy, że to dzięki ich pomocy Kubańczycy nie cierpią głodu, chociaż oni wolą swoją czarną fasolę. Do ryżu podawano, niezmiennie kurczęta w potrawce. Poza tym maniok, kilka razy dziennie maleńką filiżankę mocnej kawy i dużo owoców.

— Mówiłeś, że owoców zabrakło.

— W hotelu były zawsze, zresztą większość czasu spędziliśmy poza Hawaną.

Przyjechali do domu, kiedy wieczorny mrok miesza się z resztką światła mijającego dnia i zapalają się pierwsze uliczne lampy. Lipy przed domem szeleściły cicho. Kierowca, obdarzony dorodnym ananasem, z ochotą pomógł im wnieść bagaże do mieszkania, a potem już zostali sami, tylko chłopcy z iskrzącymi z ciekawości oczami asystowali przy prezentowaniu rzeczy przywiezionych stamtąd: damskiej torby sporządzonej przemyślnie z pasemek palmowych liści, kilku gąbek wyciągniętych z dna morza, kilku ludowych wyrobów z drewna oraz krajobrazy kubańskie, malowane na szkle.

— Ależ to kicz — rzekła nagle Ania, przyglądając się ostrej czerwieni i fioletom zachodzącego słońca na nadmorskim brzegu porośniętym palmami.

— To nie kicz. Aniu — zaoponował — to tam tak wygląda naprawdę...

W torbie były jeszcze dwa blaszane colty i popielniczka, odlana w kształcie indiańskiego mokasyna.

— Kupiłem je w Gander — wyjaśnił Piotr uszczęśliwionym latoroślom. — Lądowaliśmy tam po drodze. I jeszcze skórzane rękawiczki, kupione w Pradze.

— A to co? — zapytała na widok sporej szkatuły z misternym zamkiem i kubańską flagą wymalowaną na wieczku.

— Hawańskie cygara — rzekł z dumą. — Szkatułka i dwie butelki rumu z Wytwórni w Santiago de Cuba to podarunki. Możesz sobie wyobrazić wrażenie, jak się kogoś poczęstuje hawańskim cygarem?

Wzruszyła ramionami i zaczęła z zainteresowaniem przyglądać się kubańskiej torebce.

— A co dasz Andrzejowi i Ewie? — zapytała rzeczowo. — Trzeba było kupić dwie takie torby.

Piotr stropił się. Rzeczywiście nie pomyślał o Ewie.

— Andrzejowi dam butelkę rumu i kilka cygar, ale Ewie? Zostały tylko gąbki i owoce, podzielimy się nimi.

W dziecinnym pokoju rozległy się kapiszonowe wystrzały, snadź chłopcom udało się już opanować zawiłości techniczne blaszanych pistoletów, wyglądających jak prawdziwe kowbojskie colty.

Kilka dni po powrocie Piotr otrzymał zaproszenie od Greli do złożenia sprawozdania z pobytu na Kubie. Jego wystąpienie przewidziane było jako ostatni punkt obrad prezydium CRZZ, toteż Borowski nie miał powodów do pośpiechu. Starannie wypunktował ważniejsze wydarzenia i własne doń komentarze. Przyjęto go ciepło, chociaż na twarzach uczestników posiedzenia malowało się już znużenie. Wniesiono kawę. Piotr otworzył szkatułkę i poczęstował zebranych cygarami. Oglądali je z nabożnym szacunkiem i chowali do teczek, aby „pokazać znajomym". Kiedy wznowiono obrady, Grela przedstawił Borowskiego jako pierwszego polskiego działacza związkowego, który przebywał na rewolucyjnej Kubie.

— Proponuję, abyś zamiast sprawozdania opowiedział nam po prostu, co wywarło na tobie największe wrażenie. Chcielibyśmy poznać kubańskie wyróżniki, kubańską specyfikę. Wiemy, że nie jest im łatwo.

Piotr skinął głową, zebrał rozłożone papiery i schował je do teczki..

— Największe wrażenie na wszystkich, którzy tam przebywali, robił ich niewygasły entuzjazm wobec rewolucji. I nie chodzi o to, że wszędzie widzi się hasło: „Patria e muerte. Vinceremos!", że tym hasłem kończy się każde przemówienie na wiecach. Oni naprawdę gotowi są oddać życie w obronie rewolucji.

— Kogo masz na myśli? — przerwał mu Grela — przywódców czy masy?

— I jednych, i drugich. Pierwszego maja zebrało się na placu Jose Martiego ponad dwieście tysięcy ludzi. Przemówienia trwały długo, a oni stali w upale, o którym my tutaj nie mamy pojęcia, i nie widziałem, aby ktoś przedwcześnie opuścił plac. Na koniec śpiewano „Międzynarodówkę", ale jak śpiewano! Ludzie podnosili obie ręce, splatali je z rękami sąsiadów i śpiewali, kołysząc się rytmicznie!

— To południowcy — zauważył któryś z zebranych. — W 1936 roku widziałem podobne sceny w Hiszpanii.

— Żeby tak jeszcze potrafili w sobie wykrzesać entuzjazm do pracy — odezwał się z przekąsem Hanysz. — Sami przecież przyznali, że ostatnia zafra dała o połowę mniej cukru niż w czasach Batisty. Możesz to wyjaśnić, dlaczego nie chcą pracować jak dawniej?

— Pytaliśmy o to Guevarę. On twierdzi, że to naturalna reakcja ludzi, którzy nareszcie zaznali wolności i zachłysnęli nią, ale mnie się wydaje, że jeśli nie rozbudzą w sobie szerszych potrzeb życiowych, to trudno będzie skłonić ich do większego wysiłku. Prawie wszyscy „maczeteros" to Murzyni, którym na razie niewiele potrzeba do szczęścia.

— Rozmawiałeś z Guevarą?

— Tak. Zgodził się na spotkanie z szefami delegacji i przegadaliśmy kilka godzin. To prawdziwy rewolucjonista o fascynującej osobowości, chociaż ciągłe hołdy ze strony jego pobratymców z całej Ameryki Łacińskiej zmanierowały go trochę. Przyszedł w mundurze z wielkim coltem u pasa i dłuższy czas wyraźnie pozował, podczas gdy zewsząd wyrażano troskę o jego zdrowie. Potem rozmowa zeszła na tory przyszłości Kuby i wtedy ujawniły się problemy gospodarcze i bytowe. On chyba już dostrzega niebezpieczeństwa wynikające ze spadku wydajności pracy, ale — jego zdaniem — tylko wzrost świadomości mas może skutecznie pobudzić ludzi do wydajniejszego działania. W tegorocznej zafrze zaczęto organizować brygady ochotnicze, czyny niedzielne, wyjazdy ekip robotniczych z Hawany na prowincję, ale wyniki są podobne do tych, jakie uzyskiwały w latach pięćdziesiątych nasze ekipy wyjeżdżające na wieś. „Maczeteros" uważają, że ta pomoc słusznie im się należy, aby nie musieli już tak ciężko pracować jak dawniej, chociaż Guevara nie traci nadziei, że przekona także i ich. Środkiem ma być silnie akcentowana dążność do opierania stosunków społecznych na egalitaryzmie i sprawiedliwości pojmowanej niekiedy wręcz utopijnie, a niekiedy rodzącej odwrotne skutki. „Che" przytaczał nam różne przykłady tych działań, wreszcie powiedział, że dążąc do sprawiedliwości zniesiono niedawno czynsze mieszkaniowe. Akurat tak się zdarzyło, że poprzedniego dnia zwiedzaliśmy miasto i pokazywano nam zarówno portowe slumsy, jak i cudowne dzielnice bogaczy, którzy opuścili swoje bajeczne wille i uciekli do Stanów. Z dumą pokazywano nam zwłaszcza nowych mieszkańców tych willi — dawne ubogie rodziny, które stały się podporą rewolucji. Zaoponowałem. Powiedziałem, że zniesienie czynszów przy takim zróżnicowaniu warunków mieszkaniowych uważam za pogłębienie niesprawiedliwości. Guevara był zaskoczony i milczał długo, a Latynosi nie kryli oburzenia wobec mnie. Potem ocknął się nagle, uciszył salę i powiedział, że z pewnego punktu widzenia mam rację, a sprawa jest godna przemyślenia. Nazajutrz była niedziela i — jak to tam jest w zwyczaju — pojechaliśmy na zafrę. Trzcina na naszej plantacji była dorodna, machaliśmy maczetami, a pot ciurkiem spływał nam po plecach i brzuchu. Po dwóch godzinach mieliśmy już dość, tylko Guevara i kilku zawodowych „maczeteros" pracowali dalej niezmordowanie. Kiedy wreszcie zebraliśmy się do odjazdu, „Che" dostrzegł mnie i podszedł bliżej. „W tym coś jest" — rzekł, nawiązując do wczorajszej dyskusji o czynszach. Był straszliwie zmęczony i dyszał ciężko.

— A toś go zagiął, Piotruś — przerwał mu Grela — ale to dobrze. Im prędzej się pozbędą mrzonek, tym lepiej. A jaki mają stosunek do nas? Byłeś tam przecież pierwszy...

— Ich stosunek do krajów socjalistycznych wypływa z rozmiarów i efektywności pomocy, którą otrzymują. Akurat w tym czasie do portu w Cienfuegos zawinął zbudowany w Gdańsku statek, który otrzymał imię Jose Marti, i prasa nadała wielki rozgłos tej sprawie. To ich pierwszy i na razie jedyny pełnomorski statek, a więc radości było wiele, a moje przemówienie na wiecu w Cienfuegos przyjęto owacyjnie, tym bardziej że Dębowski napisał mi parę zdań i przemówienie zakończyłem po hiszpańsku. Bardzo gorąco witano wszędzie Czechów i Niemców, którzy dostarczają im sporo rynkowych towarów przemysłowych. Właściwie niemal wszystko, co znajduje się w sklepach tych branż, pochodzi od nich. Rosjanie korzystają ze specjalnego statusu, natomiast Chińczyków, mimo pomocy ryżowej, przyjmowano raczej chłodno.

Zapadło chwilowe milczenie. Piotr wypił łyk kawy i z zadowoleniem stwierdził, że jego odpowiedzi wzbudzają zainteresowanie obecnych. W oczekiwaniu na dalsze pytania wyjął plik zdjęć i puścił je w obieg. Atmosfera stała się bardziej luźna, snadź sprawy zasadnicze uznano za wystarczająco naświetlone.

— Nie mówiłeś nic o Kubankach, czyżbyś nie widział tam ładnych kobiet? — zapytała nagłe Karczewska, której rozpaczliwe wysiłki zachowania resztek dawnej urody przynosiły coraz mierniejsze rezultaty.

— Jeśli to cię interesuje — rzekł nieco złośliwie — proszę bardzo...

W hotelu „Hawana Libre", w którym zakwaterowano delegacje, można było wieczorami prześledzić cały mechanizm organizowania spotkań z pięknymi kobietami. Zajmował się tym szef recepcji. Za odpowiednią opłatą wydzwaniał pożądaną piękność: czarną, białą albo Mulatkę, a kiedy przyszła, kierował ją do pokoju zamawiającego. Ale to dopiero początek zabawy. Po kilkunastu minutach para udawała się do jednego z licznych hotelowych barów („Hawana Libre" to niemal miasteczko) na kolację i tańce, a dopiero późnym wieczorem wracała do numeru, aby spędzić razem podzwrotnikową noc w klimatyzowanym pokoju. Jak widzicie, płatna miłość w hiltonowskiej „Hawana Libre" organizowana była elegancko, ale nie należała do tanich i gdyby nie taki bywalec hotelowy, jak Jurek Dębowski, nigdy bym nawet nie dostrzegł tych manewrów. Za to portowe spelunki bądź zamknięto, bądź przepędzono z nich dziwki.

— Nie pytałam o dziwki — rzekła, czerwieniejąc pod grubą warstwą pudru. — Spodziewałam się, żeś odwiedził także fabryki włókiennicze.

— Niewiele ich mają, ale pokazano nam dziewiarnię, w której szyto bieliznę damską z kanadyjskiego nylonu. Poczułem się tam dziwnie swojsko. Dziewiarki raczej niskiego wzrostu, przy kości, kruczowłose, wesołe. Pokazywały mi damskie haleczki, a kiedy zapytałem, dlaczego nie robią kompletów, wybuchnęły śmiechem i zapewniły mnie, że u nich haleczka to wszystko, czego potrzeba kobiecie.

W prezydialnej salce zapanował nagle pogodny nastrój, posypały się dowcipy i kąśliwe komentarze.

— Takim to dobrze — odezwał się Hanysz, usiłując przekrzyczeć pozostałych. — Nie potrzeba im majtek ani gaci, nie potrzeba zimowych okryć, swetrów, ani węgla na zimę, a na polu można zbierać dwa razy do roku. Gdyby tylko chcieli pracować!

— Właśnie — dorzucił Borowski — gdyby chcieli. Ale musimy pamiętać, że tam dzień roboczy wygląda inaczej niż u nas. Cztery godziny pracy przed południem, potem cztery godziny sjesty i znów cztery godziny pracy. O dziewiątej wieczorem zaczynają się tańce na ulicach i placach: samba, „negro spirituals" i tak w kółko. Nie wiem, czy taki styl życia zachwyciłby nasze załogi.

Rozeszli się późnym wieczorem. Piotr szedł piechotą do hotelu sejmowego pustymi ulicami, na których świeciły się gdzieniegdzie neonowe reklamy.

„Warszawa by night" — pomyślał z ironią, mając jeszcze świeżo w pamięci hawańskie wieczory pobrzmiewające sambą, przesycone zapachami podzwrotnikowych kwiatów oplatających wysoko smukłe palmy, wieczory pełne szmerów i plusku fal rozbijających się o przybrzeżne skały i pełne gwiazd świecących czystym blaskiem na sklepieniu nieba.

Nazajutrz zbudził się późno. Tego dnia czekała go rozmowa z wicepremierem, znanym z. kapralskiego stosunku do swych podwładnych, i Piotr wiedział, że rozmowy tej nie zaliczy do przyjemnych. Kilka dni wcześniej wicepremier, jadąc Wałem Międzeszyńskim, dostrzegł pracujących murarzy, którzy budowali nad Wisłą przystań i bufet dla jednej z warszawskich „odzieżówek". W tym czasie zarządzono koncentrację robót budowlanych na obiektach przemysłowych i mieszkalnych, co pociągnęło za sobą wstrzymanie robót o charakterze socjalnym. Wicepremier zatrzymał wóz i przeprowadził doraźne dochodzenie na budowie, a potem obrugał kierownika budowy, zapisał nazwę firmy i kazał natychmiast zaniechać dalszych prac. Borowski dowiedział się o tym po przyjeździe z Hawany i postanowił interweniować. Miał także ważkie argumenty. Zakłady przemysłu lekkiego były niemal całkowicie pozbawione zaplecza rekreacyjnego, a ich załogi od dawna spoglądały zazdrosnym okiem na nowiutkie obiekty wznoszone przez lepiej widziane i zasobniejsze przedsiębiorstwa, którym jakoś nikt nie przeszkadzał w budowie. Piotr chciał zakomunikować wicepremierowi, że związkowcy-włókniarze przyjęli jego decyzję jako gest lekceważenia okazanego przemysłowi lekkiemu i jego załogom. Postanowił również wskazać na fatalny stan krosnowickich zakładów produkujących maszyny włókiennicze, w których miano uruchomić montaż licencyjnego krosna rodem ze Szwajcarii. Zabiegał o to Andrzej, szukający gorączkowo wpływowych ludzi w rządzie, którzy by poparli jego plan modernizacji przemysłu lekkiego.

Piotr zjadł śniadanie, pozdrowił kilku posłów, którzy zjechali na posiedzenie którejś komisji, i udał się Alejami do Urzędu Rady Ministrów.

Rozmowa, zgodnie z przewidywaniami, miała przebieg burzliwy, ale Borowski ani myślał ustąpić i tak długo przedkładał swoje racje, aż wicepremier zmiękł wreszcie i wydał polecenie odwieszenia zakazu robót na przystani. Drugi temat poszedł łatwiej. Nikt w rządzie nie negował potrzeby modernizacji przemysłu lekkiego, chociaż środki na ten cel nadal były więcej niż skromne. Piotr otrzymał zapewnienie pomocy, był także świadkiem rozmowy telefonicznej, w wyniku której wiceminister przemysłu maszynowego zobowiązał się udać do Krosnowic, aby na miejscu ustalić zakres niezbędnych działań.

Tak więc Borowski mógł być zadowolony z rezultatów, które osiągnął w Warszawie. Zadowolony był także Andrzej. Obaj snuli już wspaniałe plany na przyszłość, obaj też usiłowali wciągnąć w te plany Gajewską, dziwiąc się rezerwie, z którą przyjęła zaprezentowane założenia. Zamierzała ona podjąć starania o likwidację pracy nocnej w przemyśle włókienniczym, tymczasem Andrzej w rachunkach efektywności planowanej modernizacji przyjmował pracę trójzmianową. Na nic zdały się jego argumenty co do tego, że nikt w rządzie nie zgodzi się na wydanie pieniędzy bez wydatnego wzrostu produkcji, że w ośrodkach włókienniczych nagłe zmniejszenie zatrudnienia spowodowałoby bezrobocie dla wielu tysięcy tkaczek i prządek, że poprawa warunków pracy zmieni stosunek robotnic do nocnej zmiany. Gajewska pozostała niewzruszona. Piotr zaczął podejrzewać, że jest to jej gra, obliczona na wzrost popularności wśród krosnowickich kobiet, i zrozumiał, na jaką próbę został wystawiony zarówno on sam, jak i związek, który reprezentował. Swój brak zainteresowania propozycjami Andrzeja zademonstrowała natychmiast, przekazując sprawę swemu nowemu sekretarzowi od spraw przemysłu, który zabrał ich do siebie, poczęstował kawą i wysłuchał z uwagą.

Staliński był całkowitym przeciwieństwem swego poprzednika, tego, który swego czasu wyciągnął Piotra z Wojnowa. Robił wrażenie dobrodusznego i nieco ociężałego „człowieka z ludu", uginającego się pod ciężarem obowiązków, które spadły na niego. Fama głosiła, że awans swój zawdzięczał związkom łączącym go przed wojną z „kazetempowcami" oraz udziałowi w grupach sabotażowych podczas okupacji, natomiast jego znajomość przemysłu włókienniczego była raczej niewielka. Obaj pojęli wkrótce, że wartość Stalińskiego jako partnera w rozgrywaniu batalii o modernizację branży będzie równa wiedzy, jaką na ten temat posiadał, i pierwszy cień zwątpienia osiadł na ich promiennych wizjach.

W kilka dni później Staliński zadzwonił do Piotra, zawiadomił go o przyjeździe do krosnowickiej Fabryki Maszyn Włókienniczych wiceministra przemysłu maszynowego i prosił o wzięcie udziału w naradzie. Piotr przyjechał, gdy wiceminister kończył przegląd hali montażowej przędzarek i udawał się do odlewni. Był to niski i szczupły mężczyzna o ciemnych, gładko zaczesanych włosach i bystrym spojrzeniu. Równie niski, ale pękaty dyrektor centralnego zarządu szedł obok niego i obaj słuchali objaśnień, których udzielał im dyrektor zakładu. W fabryce panował bałagan, a dyrektorzy raz po raz rozkładali ręce. Na budowie hali krosien widać było zaledwie kilku robotników i sterty materiałów budowlanych składowanych niedbale. Wiceminister obrzucił halę krytycznym spojrzeniem i wszedł do odlewni, gdzie powitała go grupa miejscowego aktywu narzekaniem na kiepski piasek i braki żeliwa.

Piotr dołączył do ekipy zwiedzającej zakład, pozdrawiając po drodze kilku starszych wiekiem formierzy, których pamiętał z czasów, kiedy odwiedzał tutaj swego teścia. Woźniak cieszył się wśród nich opinią dobrego fachowca i kolegi, toteż kiedy umarł, przyszli gremialnie na pogrzeb i ponieśli trumnę w gęstej zadymce, która towarzyszyła im w długiej drodze z domu na cmentarz. Ostre, kłujące bryłki śniegu ślizgały się po lakierowanym wieku trumny i osypywały na ich barankowe czapy i podniesione kołnierze, w podmuchach wiatru grabiały ręce, a oni szli uparcie, zostawiając na boku pusty karawan, do którego złożono żałobne wieńce.

Teraz niechętnie odrywali się od roboty, a z tonu odpowiedzi udzielanych wiceministrowi widać było, jak niewiele wagi przykładali do tej wizyty.

Z fabryki ekipa przeniosła się w drugi koniec miasta, do niewielkich pomieszczeń, w których było biuro techniczne branży. Również i tutaj nie było co oglądać. Pracowano nad modernizacją urządzeń zgrzeblarskich, a koncepcje nowego modelu przędzarki prezentowano na rysunkach. W jednym z pomieszczeń spotkali się z inżynierem przędzalnikiem, od pewnego czasu usiłującym wykonać prototyp urządzenia, w którym skręcanie nici miałoby dokonywać się pod wpływem wiru powietrza. Inżynier utknął z próbami z powodu braku miedzianych tulei i apelował o pomoc.

— Nie możecie tego załatwić? — zdenerwował się wiceminister.

Dyrektor poczerwieniał i rozłożył ręce. Weszli do gabinetu, w którym rozstawiono stoliki z kanapkami i filiżanki z kawą. Obaj dyrektorzy próbowali usprawiedliwiać stwierdzone braki oraz nieśmiało formułować potrzeby branży, ale goście pili kawę w milczeniu, nie zdradzając ochoty do dyskusji. W pewnej chwili wiceminister wstał i zaczął się żegnać z gospodarzami. Już na dziedzińcu podszedł do Piotra i potrząsnął jego rękę.

— Beznadzieja — mruknął dobitnie — tutaj potrzeba radykalnych rozwiązań.

Piotr nie oponował. Zarówno on, jak i Andrzej rozczarowali się srodze. Ten przemysł, który w ich założeniach miał pomagać zakładom włókienniczym w przeprowadzaniu modernizacji, sam potrzebował pilnej pomocy.

— Jak myślisz, czy ten inżynier zdolny jest wykonać swój aparat do bezwrzecionowego przędzenia? Byłaby to rewelacja na skalę światową.

— Jeśli inni go nie wyprzedzą. Wiem, że pracuje się nad tym w kilku innych krajach w lepszych warunkach niż tutaj — odparł Andrzej.

— Czyżby więc wyważał otwarte drzwi?

— Nie, ale musi się śpieszyć. Załatwię mu te tuleje — postanowił nagle i zaczął przyzywać kierowcę, drzemiącego w wozie zaparkowanym w cienistym miejscu fabrycznego dziedzińca.

Następne dni Piotr spędził na rozmowach związanych z propozycją przejęcia osiedla studenckiego, zgłoszoną przez przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej Augustyniaka. Propozycja była nęcąca i kłopotliwa zarazem. Osiedle znajdowało się na obrzeżach miasta, w lesie nad stawami. Były to letniskowe domki wybudowane przed wojną przez średnio zamożnych obywateli Krosnowic, raczej niepolskiego pochodzenia, o czym świadczyły strome daszki, wieżyczki i liczne załamania murów, wskazujące na gusty ich byłych właścicieli. Ze sztucznych grot, gnomów i krasnoludków nie pozostało już ani śladu. Piotr w asyście swoich sekretarzy udał się na szczegółowe oględziny osiedla, przerażony zniszczeniami, które tam zastał. Władze wyższych uczelni od dawna traktowały przydzielone im domki jako zastępcze pomieszczenia dla studentów do czasu wybudowania dla nich osiedla studenckiego z prawdziwego zdarzenia, toteż nie kwapiły się do robót konserwacyjnych, a tym bardziej remontów. Podchodząc do kolejnego domku, natknęli się na grupę studentów, obłożonych skryptami, biwakujących pod rozłożystym dębem. Widać było, że przygotowują się do egzaminów. Piotr pozdrowił ich uprzejmie w nadziei, że dowie się czegoś konkretnego o organizacji osiedla.

— Panowie jeszcze tutaj? — zapytał, podchodząc bliżej.

— W naszym bloku usuwa się usterki — wyjaśnił jeden z siedzących — a nam teraz rzeczywiście niepilno — dodał, spoglądając wymownie na kopułę zielonych liści, przez które próbowały przeniknąć promienie słońca. Jego koledzy także odłożyli skrypty, przyglądając się związkowcom.

— Mówiono nam, że będzie tutaj ośrodek wczasowy dla włókniarzy — rzekł jeden z nich.

— Mieliśmy taki zamiar — wtrąciła się Szpakowska, sekretarz związku — ale po tym, co tu widzimy, trzeba się będzie poważnie zastanowić. Jak mogliście dopuścić do takich zniszczeń? — spytała, wskazując na pordzewiałe rynny i olbrzymie zacieki na ścianach.

Studenci wzruszyli ramionami, jakby tym gestem chcieli dać do zrozumienia, że takie pretensje należy kierować gdzie indziej.

— Możemy wejść do środka? — zapytał Piotr.

Jeden ze studentów powstał i zaprosił związkowców szerokim gestem. Wewnątrz domku zastali jeszcze większe spustoszenia. Dach przeciekał, zostawiając szerokie ślady na spękanym suficie. Z podłogi zalatywało pleśnią. Na piecyku szumiał pękaty czajnik z wodą. Zwiedzajacy dojrzeli jeszcze w przelocie wielki bochen wiejskiego chleba i połeć wędzonego boczku na ścianie.

— Widzę, że rodzice dbają o was — rzekł Piotr, spoglądając na szeroką, chłopską twarz swojego rozmówcy.

— Nie narzekamy—odpowiedział zagadnięty, mrużąc oczy w uśmiechu.

W domku były trzy izby, kuchnia i dwie facjatki na górze.

— Można by tu umieścić trzy rodziny plus dwie osoby samotne — stwierdził Borowski, wstępując ostrożnie na wąskie schody, uginające się pod ciężarem.

— Ciągle jeszcze chciałbyś to przejąć? — zapytała Szpakowska, nie kryjąc swego rozczarowania.

— Jeżeli znajdziemy zakłady, które podejmą się remontu, to czemu nie? Każdy remontowałby domek dla siebie, a koszty organizacji osiedla pokrywaliby solidarnie. Można spróbować.

— Jak chcesz — odrzekła z dezaprobatą i skierowała się w stronę kolejnego domku.

Piotr powrócił do gromadki studentów biwakujących pod dębem.

Większość z nich była niskiego wzrostu, krępej budowy, o krótko ostrzyżonych włosach i szerokich twarzach. Pochodzili z wiosek lub małych miasteczek środkowej Polski. Braki w edukacji i prowincjonalne kompleksy nadrabiali pracowitością i uporem chłopskich kujonów.

„A przecież to przyszli dyrektorzy, prezesi i kierownicy" — pomyślał, słuchając opowieści o zimie, którą spędzili w tych domkach, o szronie na ścianach, o przymarzniętych do podłogi butach, o codziennych marszach przez las zasypany śniegiem. „Oni na pewno będą wiedzieli, jak wyzyskać dane im szanse" — myślał z pewnym niepokojem. „Ich starsi koledzy z dyplomami w kieszeni wypierają już skutecznie wojenną kadrę, zajmują stanowiska kierowników działów, sposobiąc się do szturmu na dyrektorskie fotele. Są posłuszni, usłużni, cierpliwi. Większość z nich należy już do partii, zabiega o funkcje, nie stroni od zadań, demonstrując czynami swój pozytywny stosunek do socjalistycznych przemian, zachodzących w kraju. Któż im się oprze? Niektórzy zacierają starannie ślady swego pochodzenia, zmieniając nazwiska. Dawne Barłogi. Bobki i Kułaki przedzierzgnęli się w Snarskich, Koryckich, Zdanowskich z nieodzownymi dodatkami: mgr, mgr inż.. dr przed nowym nazwiskiem. Jak to ułatwia dostęp do solidnych mieszczańskich domów z córkami na wydaniu..."

Spojrzał z zainteresowaniem na młodego człowieka, leżącego opodal ze źdźbłem trawy w zębach.

— Czy można wiedzieć, jak się pan nazywa? — zapytał ciekawie.

— Kolasa — odparł zagadnięty. — A na co to panu?

— Znam kilku starszych pańskich kolegów, którzy zmienili sobie nazwiska na takie, które kończą się na „ski" lub „icz". Nie sądzi pan, że to może ułatwić im życie? — indagował studenta, który nagle spochmurniał i patrzał koso na Piotra.

— Nie będę zmieniał nazwiska tylko dlatego, że się komuś nie podoba to, które noszę. Na moim roku jest tylko jeden, który teraz nazywa się Drzewiecki, a dawniej nazywał się Grynszpan, ale to zupełnie inna sprawa.

— Ma pan rację, to zupełnie inna sprawa — potwierdził Piotr. — Przepraszam za niestosowne pytanie...

Nadeszła Szpakowska z resztą ekipy. Borowski spojrzał pytająco na przybyłych.

— Wszędzie to samo — rzekła niechętnie — za pieniądze, które pochłonie remont, można by postawić nowy ośrodek.

— Policzyliście miejsca?

— Tak. Będzie tego około setki.

— Nas bywało tutaj znacznie więcej — mruknął któryś ze studentów.

Piotr wstał i otrzepał spodnie z igliwia.

— Dziękuję panom za informacje — rzekł przyjaźnie — i życzę lepszych warunków w nowym osiedlu.

Następnego dnia podpisał kilkanaście zaproszeń na konferencję, adresowanych do dyrektorów i przewodniczących rad zakładowych największych krosnowickich zakładów pracy. Wbrew pesymistycznym przepowiedniom stawili się niemal wszyscy, przyjmując z zainteresowaniem propozycję zagospodarowania osiedla. Wizja lokalna także nie zdeprymowała nikogo, interesowała ich przede wszystkim liczba miejsc w domkach, a nie stan techniczny budynków.

— Remontowało się już gorsze rzeczy — mówili zdumionej Szpakowskiej.

Kiedy zebrano się ponownie w siedzibie związku, wypłynął problem stołówki.

— Jak wczasy to wczasy. Komu będzie się chciało pitrasić obiady we wspólnej kuchence — rzekł jeden z radców zakładowych — niech związek wybuduje stołówkę, a my wyremontujemy domki.

Piotr doznał nagłego olśnienia.

— W takim razie wybudujemy dom wczasowy ze stołówką, która pomieści także i waszych wczasowiczów.

— Będziecie go budowali trzy lata, a stołówka potrzebna od zaraz.

Zapanowała ponowna cisza, którą przerwał wreszcie dyrektor Bauman z krosnowickiej odzieżówki.

— Trzeba przeznaczyć na kuchnię i stołówkę jeden z budynków osiedla albo urządzić tam bar szybkiej obsługi. Tymczasem związek wybuduje dom wczasowy.

Piotr spojrzał z wdzięcznością na Baumana, który zbierał zewsząd gratulacje za szczęśliwy pomysł.

Bauman uchodził za jednego z najlepszych dyrektorów, a jego zakład słynął z produkcji modnych, dobrze uszytych płaszczy męskich, z których znaczną część eksportowano na Zachód. Piotr odwiedził go kiedyś w zakładzie i musiał wysłuchać krytycznych uwag na temat jakości i kroju swego palta, a potem dał się zaprowadzić do fabrycznego magazynu, w którym tak długo przymierzał wiszące tam płaszcze, aż znalazł egzemplarz leżący na nim „jak ulał". Pamiętał uśmiech zawodowego krawca, który rozlał się na semickiej twarzy dyrektora, zadowolonego z wyników przymiarki i własnoręcznie obciągającego poły płaszcza. Ten gest i ten uśmiech! Pamiętał go doskonale z przedwojennych zakupów w żydowskich sklepach lub u prywatnych krawców, jako niezbędny rekwizyt prawdziwego mistrzostwa.

Okazało się wkrótce, że praktyczny zmysł i zainteresowania dyrektora sięgają dalej niż dobrze skrojone palto. Nie wzbraniał się, kiedy okrzyknięto go koordynatorem całości prac w osiedlu, a nawet widać było, że obdarzenie go tą kłopotliwą funkcją sprawiło mu niekłamaną satysfakcję.

Jeszcze tego samego dnia Borowski odwiedził architekta Żarskiego w jego pracowni, umieszczonej w czteropiętrowej oficynie, do której tylko latem docierały promienie słońca. Lubił tu zaglądać powodowany ciekawością, co też planują urbaniści oraz architekci i jak widzą rozwiązanie problemów demograficznych, zdrowotnych i komunikacyjnych miasta, któremu ciągle skąpiono środków. Także i tym razem obejrzał plansze ilustrujące zamierzenia modernizacyjne poszczególnych fragmentów miasta, a potem zaproponował zdumionemu inżynierowi pilne zaprojektowanie domu wczasowego na osiedlu studenckim. W ciągu miesiąca spodziewał się otrzymać założenia inwestycyjne, niezbędne do podjęcia rozmów z bankiem o umieszczenie budowy w planie czynów społecznych. Żarski przystał wreszcie, a nawet w końcu zapalił się do przedłożonej mu propozycji. Spędzili odtąd wiele godzin na dyskusjach na temat wystroju wnętrz, wyposażenia i organizacji zaplecza. Piotr postawił warunek zamknięcia pomieszczeń w jednej bryle, co poważnie zwiększyło trudności w projektowaniu. Żarski zawziął się jednak i wcześniej, niż się tego można było spodziewać, dostarczył dokumenty.

Zaproszeni do siedziby związku bankowcy długo zastanawiali się nad sposobem legalizacji tytułu inwestycyjnego, w końcu jednak, poczęstowani koniakiem i kawą, uznali, że będzie to czyn społeczny, jeśli związkowcy przepracują na budowie określoną liczbę godzin i jeśli dokonają wpłat pieniężnych, przynajmniej w części pochodzących ze zbiórek.

Borowski czuł, że dopiął swego. Pozostało mu jeszcze podjęcie uchwały prezydium związku, ale u siebie nie spodziewał się większego oporu. A jednak i tutaj nie poszło gładko. Związek zaangażował własne środki finansowe w budowę dużego ośrodka wczasów rodzinnych w Ustce i okazało się, że po prostu zabraknie pieniędzy. Ośrodek w Ustce był sztandarową inwestycją związku i nie było mowy o okrojeniu dotacji kosztem obniżenia standardu budowy. Miało tam stanąć kilkadziesiąt domków usytuowanych malowniczo w sosnowym nadmorskim lesie na wysokiej wydmie, z widokiem na morze. Zarząd zawarł umowy z zakładami pracy z całej Polski na sprzedaż połowy domków, drugą połowę rezerwując dla siebie. Piotr po namyśle uznał, że jedyną szansą znalezienia pieniędzy będzie dalsza odsprzedaż domków, a więc poważne zmniejszenie swego stanu posiadania w tym ośrodku. Wywiązała się długotrwała, zaciekła dyskusja, w której nie zabrakło ostrych słów i zarzutów o faworyzowanie Krosnowic kosztem interesów załóg z reszty kraju, dopiero zobowiązanie, że domki w Ustce, z których zrezygnuje zarząd, będą sprzedane zakładom spoza Krosnowic, rozbroiło opozycjonistów. Uchwałę podjęto więc jednogłośnie.

Zwołano Sejm, a tym samym Piotr zmuszony został do przerwania zabiegów wokół budowy ośrodków wczasowych i udania się do Warszawy. Porządek dzienny nie zapowiadał rewelacji, toteż posłów częściej można było spotkać w kuluarach niż na sali sejmowej. Piotr krążył między nimi w poszukiwaniu wojewodów i ministrów, do których miał przeróżne sprawy, zgłaszane mu na zebraniach związkowych z całej Polski. Nagle zabrzmiały dzwonki — znak, że zbliżał się moment głosowania nad projektem ustawy, i posłowie pośpieszyli gremialnie na salę.

Zajął swoje miejsce obok Gajewskiej i zagłębił się w czytanie druków sejmowych, dostarczonych w czasie przerwy w obradach. W pewnej chwili usłyszał, jak jego sąsiadka zaczęła kląć półgłosem.

— Stało się coś? — zapytał zdumiony.

— Przeczytajcie — odrzekła z zaczerwienioną od gniewu twarzą, kładąc przed nim jakieś pismo. — Oto rezultat waszych zabiegów u wicepremiera.

Piotr wziął pismo i dla odmiany pobladł z wściekłości. Wicepremier zawiadamiał, że podjął decyzję o likwidacji centralnego zarządu zakładami zajmującymi się produkcją maszyn włókienniczych i o ich podporządkowaniu Centralnemu Zarządowi Przemysłu Obrabiarkowego. W uzasadnieniu tej decyzji była mowa o potrzebie bardziej operatywnego kierowania produkcją tych zakładów.

„A więc to mają być te radykalne posunięcia — domyślił się Borowski. — Przeniesiemy ośrodek dyspozycyjny z Krosnowic do Warszawy i pozbędziemy się tych natrętów".

Spojrzał na ławy rządowe i utkwił wzrok w twarzy wicepremiera.

Z trudem dotrwał do przerwy, a potem ruszył po stopniach na podium, minął drzwi prowadzące na zaplecze i wtargnął do gabinetu przeznaczonego dla członków prezydium rządu. Wicepremier podniósł głowę i spojrzał zimno na Piotra. Był sam.

— O co chodzi? — warknął krótko.

— O waszą decyzję w sprawie likwidacji Centralnego Zarządu.

Nie tego oczekiwali włókniarze i metalowcy z zakładów budowy maszyn. Im potrzebne są środki na modernizację, a nie nowi szefowie w Warszawie.

— Mówił mi wiceminister, jaką to kadrą dysponujecie w Krosnowicach. Z taką kadrą chcecie uzdrawiać przemysł? — wrzasnął wicepremier, podnosząc się z fotela.

— Kadrę trzeba zmienić — zgodził się Borowski, dygocąc z podniecenia, ale przecież to u nas kształci się fachowców tej branży, a nie w Warszawie.

— Chcemy te zakłady podporządkować naszemu najlepszemu zarządowi... — grzmiał wicepremier.

— Jak piąte koło u wozu — wtrącił nieustępliwie Borowski.

— ...i zrobimy to, czy się wam podoba, czy nie!

— Co się tu dzieje? — rozległo się nagle od drzwi wejściowych.

Do gabinetu wszedł premier, obrzucił wzrokiem obydwu antagonistów, gestem nakazał im milczenie, a potem zwrócił się do Piotra o zreferowanie sprawy. Borowski zaczął trzęsącym się głosem, ale wkrótce opanował wzburzenie i sprecyzował postulaty, żądając jednocześnie anulowania spornej decyzji.

Premier słuchał w milczeniu. Na jego gładko wygolonej twarzy błąkał się ledwo dostrzegalny uśmieszek.

— Vox populi... — rzekł wreszcie. — Przemyślcie ponownie tę sprawę — dodał, zwracając się do wicepremiera. Podał ostentacyjnie rękę Piotrowi i odprowadził go do wyjścia.

Pozostała sprawa przeprowadzenia niezbędnych zmian kadrowych, łącznie z dyrektorem naczelnym Centralnego Zarządu. Nie leżało to oczywiście w kompetencji Borowskiego, ale wiedział, że toczyły się już w komitecie poufne rozmowy na ten temat. Któregoś dnia Staliński zadzwonił do Piotra i zaprosił go do siebie. Był dziwnie zaaferowany, a na jego dobrodusznym obliczu malowało się przygnębienie.

— Co ci jest, Marian? — zapytał Borowski, zdjęty niepokojem. — Co się stało?

— Popatrz, jaki mocny — rzekł Staliński bardziej do siebie niż w odpowiedzi Piotrowi. — Hiszpan! Nie wiedziałem, że był nad Ebro, ale przed godziną zostałem pouczony, i to przez samego wicepremiera, kto to jest ten nasz dyrektor Centralnego Zarządu, gdzie był i z kim walczył. Jeden wicepremier, który był pod Madrytem, ma inne zdanie, inne zaś drugi wicepremier, który był pod Lenino. No i masz kontredans. Tylko co ja powinienem teraz zrobić. Piotr? co mi radzisz?

— Delikatna sprawa — mruknął Borowski.

Wniesiono kawę i obaj zaczęli pracowicie mieszać napój w porcelanowych filiżankach, zapadając w długie milczenie.

— Kogo chciałeś dać na jego miejsce? — odezwał się wreszcie Borowski.

— Gałkiewicza. To świetny fachowiec i ma dobre układy z politechniką. Przygotował już sobie nawet cały kierowniczy zespół, z którym chciałby pracować.

— Zostaw tamtego, to figurant, a Gałkiewicza przekonaj, że jako zastępca będzie faktycznie kierował zarządem. Może się zgodzi...

— Cholera wie, to ambitny człowiek — mruknął powątpiewająco Staliński.

W kilka dni po tej rozmowie w gabinecie Piotra zadzwonił telefon.

Podniósł słuchawkę i usłyszał głos Stalińskiego.

— Załatwione! — krzyczał tamten do słuchawki. — Nareszcie pogodziłem ich wszystkich! Gałkiewicz zgodził się pod warunkiem, że potraktujemy takie rozwiązanie jako tymczasowe.

Był wyraźnie podekscytowany swym sukcesem i może dlatego także i w duszy Piotra zdołał zapalić znowu nikły promyk nadziei. Borowski podniósł ponownie słuchawkę i zadzwonił do Andrzeja, aby podzielić się z nim dobrą nowiną.

**

Zbliżał się termin kolejnego zjazdu delegatów związkowych. Na licznych zebraniach, jakie odbywały się teraz w zakładach pracy, pojawiły się nagle głosy kobiet, żądających likwidacji trzeciej zmiany. Ze szczególną natarczywością żądanie to powtarzano w Krosnowicach i Piotr zaczął podejrzewać, że jest ono inspirowane. Wkrótce okazało się, że jego podejrzenia są uzasadnione. Na kilka dni przed zjazdem Gajewska zażądała, aby Borowski dostarczył jej kopię referatu, w którym za najważniejszą sprawę dla włókniarzy uznano modernizację przemysłu i wynikającą z niej poprawę warunków pracy. Gajewska zgłosiła pretensję o brak w referacie problemu zniesienia pracy nocnej i zagroziła, że skrytykuje za to Zarząd Główny na zjeździe. Rozstali się w gniewie. Piotr w pierwszym odruchu postanowił powiadomić o tym Grelę, ale po chwili zreflektował się i odstąpił od swego zamiaru. W głębi duszy nie wierzył, aby Gajewska potraktowała swoją groźbę na serio. Na wszelki wypadek namówił ją do wystąpienia powitalnego, licząc na to, że w tego rodzaju wystąpieniu nie będzie miejsca na postulaty i krytykę. Wbrew tym rachubom Gajewska wyraziła nadzieję, że związek spełni żądania kobiet i umieści sprawę trzeciej zmiany w uchwale zjazdowej. Na sali, w sektorze, w którym siedzieli delegaci z Krosnowic, zerwały się oklaski, reszta delegatów była wyraźnie zdezorientowana. Wbrew przewidywaniom postulat ten nie zdołał jednak zdominować dyskusji, w której przede wszystkim poruszano sprawy płacowe, problemy budownictwa socjalnego, rozszerzenie przywilejów dla pracujących matek i ich dzieci.

Pod koniec dyskusji głos zabrał Grela i przejechał się straszliwie po Gajewskiej, zarzucając jej demagogię, a także brak znajomości podstawowych kryteriów ekonomicznych.

Na sali zapanowała konsternacja. Członek Biura Politycznego rugał publicznie członka Komitetu Centralnego; tego nikt się nie spodziewał. Gdy Grela skończył, Gajewska opuściła swoje miejsce i zniknęła na zapleczu. Piotr podążył za nią, usiłując ją zatrzymać. Gajewska trzęsła się z oburzenia, a po poczerwieniałych policzkach spływały łzy.

— Nie zatrzymujcie mnie — wykrztusiła — nie będę tu u was siedziała jak pod pręgierzem. Nie daruję mu tego! — doleciało jeszcze od drzwi.

Piotr nie sądził, aby ta pogróżka mogła przerazić Grelę. Wiadomo było, jakie więzy łączą go z Wiesławem, i nikt nie mógł mieć wątpliwości, że Grela dobrze znał stanowisko Gomułki wobec włókniarskich postulatów.

W kilka dni po zjeździe dowiedział się od sekretarzy komitetu, że Gajewska podjęła starania o zgodę na prywatną wizytę w domu Gomułki. Widać było, że w ten sposób dąży do wzmocnienia swego nadszarpniętego autorytetu, zwłaszcza że coraz więcej ludzi z aparatu przyjmowało niechętną postawę wobec niej. Celował w tym zwłaszcza Henryk Dębski, szara eminencja w komitecie, osobisty przyjaciel Greli.

Od pewnego czasu Piotr zauważył, że Dębski szuka zbliżenia z nim i najwyraźniej okazuje mu swą sympatię. Kilka razy spotkali się przy wódce. Dębski cierpiał na dusznicę i po kilku kieliszkach wpadał w nadmierne podniecenie. Rozpinał wtedy kołnierzyk, dyszał ciężko i chętnie wracał do wspomnień, które w jego życiu więcej mu przyniosły rozczarowań i cierpień niż sukcesów. Szczególne miejsce w tych wspomnieniach zajmowały przeżycia obozowe. Dębski po wsypie w 1943 roku trafił do Mauthausen, a później do Buchenwaldu, gdzie wytatuowano mu na przedramieniu numer obozowy. W wąskim gronie towarzyszy i kolegów zawijał rękawy koszuli i odkrywał tatuaż. Miał także świadków, którzy potwierdzali jego działalność w organizacji PPR, założonej w Buchenwaldzie. Przeżył jakoś ten obóz i po powrocie rzucił się natychmiast w wir pracy partyjnej, nie stroniąc przy tym od uciech i miłosnych przygód, po których wracał jednak zawsze w domowe pielesze do swej starzejącej się żony. Mieszkali skromnie. Brak jakichkolwiek przedmiotów zbytku w ich mieszkaniu brał się ponoć z ich ideowych postaw i przekonań, choć złośliwcy twierdzili, że raczej był wynikiem chronicznego braku gotówki u Henryka. Tak oto zarówno żona, jak i mąż prowadzili odrębne życie, rzadko przekraczające ustalone ramy. Dębska prowadziła dom i zajmowała się wychowaniem córki, zostawiając męża sam na sam z jego bagażem drobnych i wielkich spraw ludzkich, jakimi zajmował się od lat. Teraz najwyraźniej szukał sojusznika. Kilka razy zaciągnął Piotra w sobie tylko znane rewiry krosnowickiej nędzy, szukając doraźnych rozwiązań w przekwaterowaniach, w drobnych remontach, w pośrednictwie pracy. W grubej księdze, z którą chodził na te wędrówki, aż roiło się od nazwisk i adresów. Dębski miał także własną wizję modernizacji miasta. Hołdował metodzie drobnych kroczków.

— Popatrz — usiłował przekonać Piotra — wystarczyłoby tylko wyburzyć tych kilka ruder, a komórki urządzić w parterach domów i już wyglądałoby tutaj inaczej, piękniej. A gdyby tak przejrzeć miasto, ulica po ulicy, podwórko po podwórku, ile takich doraźnych rozwiązań można by załatwić w ciągu roku...

Piotr nie taił wątpliwości. Pamiętał akcję wyprowadzki ludzi z suteren, dokonaną kilkanaście lat temu. Wprawdzie poprawiono wtedy warunki mieszkaniowe kilku tysiącom ludzi, ale komórkowe rudery pozostały niemal nietknięte. Przypomniał o tym Dębskiemu.

— Moim zdaniem, trzeba budować. Wychodzić śmielej nowymi osiedlami na obrzeża miasta, a tu, w środku, burzyć wszystko, co zmurszałe, co śmierdzi grzybem i pleśnią i przygotowywać tereny pod przyszłe city, abyśmy nie musieli się wstydzić przed pokoleniami, które przyjdą po nas.

Różnice w poglądach na sprawy przebudowy miasta nie przeszkodziły w utrwalaniu się więzów przyjaźni łączących tych dwóch ludzi opanowanych maniakalną niemal żądzą działania.

Któregoś dnia Piotra zaproszono na posiedzenie sekretariatu w komitecie, podczas którego towarzyszka sekretarz opowiedziała dobranemu gronu osób o swej prywatnej wizycie w domu Gomułki. Główny cel wizyty — przekonanie Wiesława o słuszności postulatów dotyczących zaprzestania pracy nocnej — przyniósł nieoczekiwane skutki. Gomułka, wysłuchawszy o co chodzi, poczerwieniał z gniewu i wstał tak gwałtownie, że omal nie przewrócił stołu. Potem, gdy ochłonął, przeprosił i wytłumaczył, że teraz jeszcze nie pora na takie rzeczy. W każdym razie nie wyzwał mnie od demagogów i ignorantów, jak tamten, a nawet przyjął zaproszenie na otwarcie naszej „tysiąclatki".

A więc zadra utkwiła głęboko. Sekretarze wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia i przystąpili do ustalania szczegółów zapowiedzianej wizyty. Przede wszystkim poddano surowym oględzinom samą szkołę. Ekipy monterów, malarzy i sprzątaczek pracowały dzień i noc nad usuwaniem usterek, czyszczeniem podłóg i posadzek, porządkowaniem trawników. W dniu otwarcia szkoły gmach przybrał odświętny wygląd, dzieci i rodzice wypełnili sale szkolne, a w obszernym holu elita miasta w uroczystym nastroju oczekiwała dostojnego gościa. Gmach należał do pierwszych, jakie wybudowano na słynny apel Gomułki, aby tysiącem szkół uczcić tysiąclecie państwa polskiego.

Wiesław przyjechał punktualnie o dziesiątej, powitał zebranych, pozdrowił dzieci i rodziców, a potem wysłuchał kilku przemówień. Wiązanki kwiatów sypały się ze wszystkich stron, dziewczynki w nowych fartuszkach dygały pięknie, a szkolny chór popisał się kilkoma pieśniami. Miły i zarazem podniosły nastrój zdawał się udzielać Gomułce. Raz po raz głaskał dziecięce główki, pochylał się i uśmiechał, a na jego nieregularnej, kościstej twarzy osiadło wzruszenie.

Gajewska promieniała. Przeszli razem wśród szpalerów dzieci długim korytarzem, zaglądnęli do klas, obejrzeli pomoce naukowe, pomieszczenia sanitarne i całe szkolne zaplecze. Na dziedzińcu zastali tłum ciekawskich, z którego posypały się powitalne okrzyki.

Piotr podążał za nimi w grupie krosnowickiego aktywu, zajęty rozdawaniem kwiatów przygodnie wybranym z tłumu kobietom. Był jednym z tych, którzy udać się mieli razem z Gomułką do Muzeum Historii Ruchu Robotniczego, mieszczącego się w gmachu dawnego więzienia. Wiesław był wyraźnie zaskoczony propozycją obejrzenia fragmentu celi więziennej, która — być może — była jego celą w latach trzydziestych. Odsiadywał tu przecież część kary „za działalność wywrotową" z wyroku ówczesnego sądu. Widać było wahanie w jego twarzy, jakby mu żal było radosnego nastroju, jaki przeżył przed chwilą w szkole, którą przecież z jego inspiracji wzniesiono. Teraz szedł skupiony, tylko bolesny grymas wykrzywił mu usta i pogłębił bruzdy na twarzy. Ludzie z asysty cofnęli się nieco, nawet Gajewska została z boku. Gomułka stanął na progu celi i trwał dłuższą chwilę w głębokim milczeniu. Jaki olbrzymi dystans dzielił teraz jego — przywódcę cieszącego się poparciem narodu, od czasu, kiedy przebywał tu jako więzień, i jak długi łańcuch wydarzeń przewinąć się musiał we wspomnieniach wywołanych widokiem zakratowanego okienka, wyślizganej pryczy i więziennego kibla.

W pewnej chwili Gomułka odwrócił twarz i rzekł, jakby uśmiechając się do tych wspomnień:

— Był tu taki przodownik straży więziennej, który na mój widok wpadał w złość i wymyślał ile wlezie. „Ty bolszewicka mordo — krzyczał — niedługo cię powiesimy".

W gronie asystujących powstał szmer. Nie wiedziano, jak zareagować na jego słowa.

— Poszukamy go! — wyrwała się nagle Gajewska, ale Wiesław machnął ręką lekceważąco i uśmiechnął się ponownie.

— Nie trzeba, on tylko gorliwie wypełniał rozkazy swojej władzy, zostawmy go w spokoju, jeśli przeżył...

Znowu zaszemrano, a Piotrowi wydało się, że tym razem był to szmer uznania. Opuścili muzeum i znaleźli się na ulicy wypełnionej szczelnie tłumem ciekawskich. Kilku milicjantów z najwyższym trudem ochraniało skrawek chodnika i miejsce, w którym czekały samochody.

Nagle z tłumu wypadła stara kobieta z dużą niebieską kopertą w ręku i rzuciła się do nóg Gomułki. Stało się to tak szybko, że nikt z obecnych nie zdołał jej w tym przeszkodzić. Z ust kobiety dobywało się spazmatyczne łkanie. Gomułka zatrzymał się i przez chwilę stał nieporuszony, jakby przyrósł do ziemi.

— Uwolnij mego syna — łkała kobieta, unosząc się z chodnika — on niczego nie zawinił, uwolnij go!

Tłum zafalował i zamilknął, wpatrzony w tragiczną scenę. Kilku mężczyzn z ochrony dopadło leżącej, próbując podnieść ją z chodnika. Nie stawiała oporu, chociaż jej palce nadal zaciskały się mocno na niebieskiej kopercie.

— Tylko jemu ją oddam, tylko jemu — jęczała głucho.

Gomułka postąpił krok naprzód i przyjął kopertę zaklejoną starannie. Widać było, że ta scena wywarła na nim olbrzymie wrażenie, bo pobladł mocno. Były więzień musiał wysłuchać, i to właśnie tutaj, prośby starej, nieszczęśliwej kobiety o uwolnienie dzisiejszego więźnia, który — cokolwiek by uczynił — siedział teraz za kratami z mocy wyroku tej władzy, której wyrazicielem był właśnie on, Gomułka!...

— Wydawało mi się kiedyś, że gdy my, komuniści, obejmiemy władzę, więzienia staną się zbędne — rzekł bardziej do siebie niż do obecnych.

Weszli do samochodów i odjechali wśród milczącego tłumu. Gomułka sięgnął po list i przebiegł wzrokiem niezdarnie napisaną prośbę o uwolnienie syna.

— Sprawdźcie, za co siedzi i jak się sprawuje w więzieniu — rzekł, przekazując pismo Gajewskiej — i zawiadomcie mnie o tym. Jeśli spełnia warunki, Rada Państwa będzie mogła darować mu resztę kary.

Po wizycie Gomułki sprawa pracy nocnej przestała interesować Gajewską, a grono miejscowych działaczek spotkało się wkrótce z ostrą odprawą i zamilkło, dziwiąc się nagłej zmianie poglądów szefowej. Niespodziewanie dla wszystkich sprawa ta odżyła natomiast wśród związkowców, kiedy Borowski przywiózł z Pragi harmonogramy pracy z wolną sobotą dla trzeciej zmiany, zastosowane od niedawna w NRD.

Piotr był w Pradze na okresowym posiedzeniu prezydium Międzynarodowego Zrzeszenia Włókniarzy i wysłuchał referatu na ten temat opracowanego przez związkowców niemieckich. Natychmiast docenił walory pomysłu. W dotychczasowym systemie kobiety pracujące na trzeciej zmianie były praktycznie pozbawione pełnego, niedzielnego, wypoczynku i to było główną przyczyną ich niezadowolenia. Gotów był także zgodzić się z twierdzeniem Niemców, że straty produkcyjne, wynikające ze skrócenia czasu pracy, wyrównane zostaną z nawiązką wzrostem wydajności, natomiast nie był przekonany co do możliwości wprowadzenia nowego systemu bez ekwiwalentu płacowego. Na ten temat rozgorzała wkrótce namiętna dyskusja zarówno w gronie związkowców, jak i wśród przedstawicieli administracji fabrycznej. Zdania były podzielone i nie brakowało głosów, aby dyskusję przenieść natychmiast do załóg. Borowski bał się tego, zanim nie zdoła zapewnić sobie poparcia w ministerstwie i CRZZ, ale tam należało pójść z konkretnymi propozycjami i jasnym stanowiskiem w sprawie ekwiwalentu. Chodziło o rzecz niebagatelną. Nowy harmonogram bez ekwiwalentu mógłby być wprowadzony na mocy odpowiedniej zmiany w układzie zbiorowym, natomiast połączenie tej sprawy ze zwiększeniem funduszu płac wymagało zgody Biura Politycznego. Piotr wahał się. Sam także odczuwał potrzebę szczerej, prywatnej rozmowy na ten temat i zastanawiał się, jak i z kim ją przeprowadzić. Nagle przypomniał sobie o starej włókniarskiej rodzinie, spokrewnionej z matką. Pamiętał, że mieszkali w familijnych domach przy rynku i że był tam kiedyś przed wojną z torbą wiktuałów przysłanych przez Borowskich strajkującym krewniakom. Kilka lat temu brał udział w zebraniu związkowym w jednej z przędzalń i przypinał grupie prządek odznaki przodowników pracy. Jedna z wyróżnionych zapytała go wtedy ze śmiechem, czy wie o tym, że udekorował krewniaczkę. Była smagła, drobna, o porywczych ruchach. „Ładna dziewczyna" — pomyślał zaskoczony. Po ceremonii spotkali się ponownie i rozmawiali z sobą jak starzy znajomi. „Zdaje się, że miała na imię Bożenka"— zastanawiał się teraz, wywołując w pamięci obraz młodej krewniaczki. Postanowił pójść do nich i podzielić się swymi wątpliwościami. W najbliższą niedzielę pomaszerował do „familiaków", zapytał o adres i wkrótce stanął przed solidnymi drzwiami pomalowanymi na brązowo. Otworzyła mu kilkuletnia dziewczynka, zaskoczona widokiem nieznanego mężczyzny. Drzwi prowadziły wprost do kuchni i Piotr znalazł się nagle twarzą w twarz ze starą kobietą, przepasaną fartuchem. Siwe kosmyki rzadkich włosów rozczesanych niedbale świadczyły, że ich właścicielka niedawno wstała z łóżka. Patrzyli na siebie w milczeniu, aż wreszcie błysk przypomnienia zalśnił w oczach kobiety i niezmierne zdumienie odbiło się na pomarszczonej twarzy.

— Piotruś, ty do nas? Stało się coś? — pytała wystraszona, wreszcie otworzyła drzwi prowadzące do pokoju i krzyknęła co sił:

— Bożenka, słyszysz? Piotruś Borowski przyszedł do nas, wstawaj!

Piotr z zażenowaniem rozglądał się po kuchni wypełnionej zapachem przysmażanej cebuli. Ciotka niemal siłą wepchnęła go do pokoju, będącego jednocześnie sypialnią córki. Bożenka zdążyła właśnie wyskoczyć z tapczanu i stała przed lustrem w różowym szlafroku, pudrując pośpiesznie zaspaną twarz.

— Nie wiedziałem, że zastanę cię w łóżku. Przepraszam — bąknął zmieszany.

— To nic. Odsypiałam właśnie nocną zmianę — odparła Bożenka.

Posadziła go przy stole na wyściełanym krześle i zaczęła rozczesywać ciemne włosy, przeginając się w biodrach. Dziewczynka, która otworzyła mu drzwi, weszła do pokoju i usiadła naprzeciw Piotra, przyglądając mu się w milczeniu.

— To twój wujek, Agatko — rzekła Bożenka, odwracając się od lustra.

Piotr sięgnął do kieszeni i obdarował dziecko tabliczką czekolady.

Szybko przebiegł wzrokiem po ścianach. Nad tapczanem zobaczył spory obraz z leśnym krajobrazem, z umieszczoną nań dedykacją od rady zakładowej. Nad niskim kredensem wisiały liczne dyplomy i proporczyki, a po przeciwległej stronie obraz Matki Boskiej w koronie. Łowicki kilimek nad kanapą uzupełniał dekorację izby. Piotr podszedł do ściany .z dyplomami.

— To za współzawodnictwo pracy — zaśmiała się Bożenka — ciągle jeszcze jestem najlepsza. Pamiętasz, jak wręczałeś mi odznakę?

— Pamiętam. Nie zmieniłaś się od tamtego czasu, tylko nie wiedziałem, że masz już taką córkę.

— Ano mam. Prawda, męża także nie znasz. Poszedł na mecz. Jeśli posiedzisz u nas dłużej, to się poznacie.

Mała podniosła się od stołu i zniknęła za drzwiami, a po chwili wróciła z wielką lalką ubraną po krakowsku.

— To pokój Agatki. Dostaliśmy go niedawno, po śmierci lokatora, który go zajmował. Roman, mój mąż, zamurował drzwi od korytarza, a wybił te tutaj. Teraz mieszka nam się znacznie lepiej.

— Nie starałaś się o mieszkanie w blokach, ty, przodownica pracy?

— Nie. Przywykliśmy do tego domu i do ludzi, którzy tu mieszkają.

Weszła ciotka z herbatą i ciastem pokrajanym na równe kawałki.

— Spróbuj, Piotruś, naszego robociarskiego. Twoja żona pewno robi lepsze.

— Co też ciocia — odparł, odłamując kawałek — jest znakomite.

Bożenka otworzyła kredens, poszperała w nim i rozstawiła na stole kieliszki. Za chwilę pojawiła się karafka z wiśniówką.

— Twoje zdrowie, Piotruś. Cieszymy się, że zaszedłeś tak daleko. Powiedz, co cię sprowadza do nas?

Piotr wypił i zapoznał Bożenkę ze swoimi propozycjami. Słuchała go z rosnącym zainteresowaniem, potakując mu od czasu do czasu.

— ...i co ty na to? — zapytał, kończąc propozycje.

— Kobiety przyjmą to z wdzięcznością — odrzekła żywo. — Ja też. O szóstej rano przyszłam dzisiaj właśnie z trzeciej zmiany, a jutro muszę wstać o czwartej, żeby zdążyć na pierwszą zmianę. Nie trzeba cię przekonywać, jak to nas męczy.

— Myślisz, że kobiety to przyjmą i nie będą dopominać się o dodatkową zapłatę?

— Chyba będą. Gdyby się zdarzyło, że zarobki za pracę w nocy byłyby niższe niż za pracę w dzień, zaczęłyby szukać sobie innej roboty.

— No właśnie, to chciałem wiedzieć — rzekł, wstając z krzesła — dziękuję ci za szczerą rozmowę.

Piotr utwierdził się w przekonaniu, że wprowadzenie zamierzonego systemu wymagać będzie powiększenia funduszu płac dla włókniarzy. Z takim stanowiskiem udał się do ministra. Był mile zaskoczony zapałem, z którym przyjęto jego propozycje. Tutaj także spodziewano się, że wprowadzenie nowego systemu zaspokoi żądania kobiet.

— A gdyby tak połączyć zniesienie trzeciej zmiany w soboty z regulacją płac w całym przemyśle? Mijają już cztery lata od ostatniej regulacji i narosło sporo dysproporcji w płacach — zaryzykował Borowski.

— Poruszyłem niedawno tę sprawę na posiedzeniu rządu — odrzekł minister. — Wiecie, co powiedział przedstawiciel Komisji Planowania?

„Nie można dać podwyżki płac włókniarzom, bo przeznaczą ją na żywność i wyżrą nam wszystko mięso z rynku".

— Tak powiedział? — obruszył się Piotr.

Minister potwierdził swą relację i zaczął bębnić nerwowo w blat biurka.

— Ja już swoje zrobiłem, teraz na was kolej — rzekł niepewnie.

— Nie uchylam się od tego, chociaż byłoby lepiej, gdybyśmy wystąpili wspólnie, i to wprost do Gomułki. Po ostatnim pobycie w Krosnowicach chyba lepiej rozumie nasze problemy.

— O ile go znam, w sprawach państwowych nigdy nie kieruje się sentymentem — mruknął minister — ale na szczęście dysponujemy także racjonalnymi argumentami. Obowiązuje mnie droga służbowa, mogę jednak do waszego wystąpienia dołączyć popierającą opinię. To mi wolno.

Piotr wrócił do związku i zabrał się do opracowania elaboratu. Zobrazował sytuację włókniarzy na tle innych branż, przedstawił, na czym polega uciążliwość nocnej pracy, powołując się na doświadczenia niemieckie. Powstało zwięzłe i bardzo skondensowane wystąpienie, wiedział bowiem, jaką niechęć przejawiają członkowie Biura Politycznego do czytania przydługich memoriałów i sążnistych sprawozdań. Odbył jeszcze długą rozmowę z Grelą. Liczył na niego, na wpływy, którymi cieszył się u Wiesława, na jego znajomość włókniarskich dylematów. Przekonywał go długo, aż wreszcie udało mu się uzyskać zapewnienie, że to właśnie on, Grela, przedłożył Gomułce wystąpienie związku. Pożegnał go z ulgą i nadzieją zarazem.

**

Kończyły się wakacje i na drogach widać było coraz więcej autokarów z dziećmi wracającymi z obozów, wczasowisk i kolonii. U Borowskich nastały dni pełne wyczekiwania, starszy ich syn spędzał bowiem sierpień na autostopie i Ania umierała z niepokoju. Oboje widywali często gromadki młodych ludzi, próbujących zabrać się przygodnym wozem w romantyczną podróż w nieznane i odnosili się z sympatią do tych poszukiwaczy przygód. Kiedy chłopak oznajmił im, że wyrusza w podróż, i poprosił o pieniądze, przystali chętnie. Miała to być lekcja samodzielności i zaradności życiowej. Wahania przyszły później, w miarę, jak czas upływał, a karty pocztowe przysyłane przez syna świadczyły o coraz odleglejszych miejscowościach, w jakich przebywał.

Piotr dwukrotnie już odwiedził budujący się ośrodek w Ustce, żywiąc cichą nadzieję, że chłopaka spotka po drodze i oszczędzi mu oczekiwania „na okazję", ale ten zapuścił się właśnie na Mazury i ani myślał o powrocie. To dziwne, jak nawet bardzo młodzi ludzie lubią odwiedzać miejsca, w których już byli, i jak wcześnie potrafią oddawać się wspomnieniom. Ostatnia kartka od syna przyszła z Zelwągów z domu Mazurki, u której Ania z chłopcami spędzała lato podczas choroby Piotra.

Tymczasem ośrodek w Ustce potrzebował pomocy. Domki stały już pod dachem i czas było rozpocząć prace instalacyjne, a miejscowe przedsiębiorstwo, które podjęło się robót, nie miało ani elektryków, ani hydraulików, ani spawaczy. Rozpoczęły się żmudne poszukiwania fachowców w krosnowickich zakładach i zabiegi o pozwolenie na ich wyjazd do Ustki. Z wielkim trudem zmontowano wreszcie ekipę. Piotr zawiózł ją na miejsce, załatwił kwatery, obiecał premie za przyśpieszenie robót. Nocował w domu wczasowym, z którego widać było falochron i duży prześwit morza ginącego w wieczornej mgle. Otworzył okno. Na niewielkim bulwarze tłoczno było od par wczasowych, a z pobliskiej restauracji dolatywały dźwięki orkiestry. Na horyzoncie pojawiły się trzy kutry rybackie, zdążające gęsiego do portu. Zahuczała syrena. Jej głos niósł się długo w czystym powietrzu. Piotr siedział nieruchomo, nie mogąc oderwać oczu od morza, które mroczyło się z wolna, zostawiając tylko pośrodku księżycowy srebrny gościniec, ginący w oddaleniu.Lubił Ustkę. To tutaj przed kilku laty po raz pierwszy zetknął się z dzikim morskim brzegiem. Pamiętał, jak wybrali się z Andrzejem i miejscowym rybakiem łowić ryby w wysychającym jeziorze, położonym na zachód od miasta, i jak brnęli długo wśród wysokich trzcin, skrywających pasma wody. Rybak znał miejsca, gdzie „brały" szczupaki i gdzie trafiał się nawet sandacz. Zapadli tam na długie godziny, wreszcie Piotr postanowił się rozruszać, poszedł więc grząską groblą, aż znalazł się na piaszczystej wydmie porosłej z rzadka sosnami. Wkrótce doszedł do miejsca, gdzie wydma urywała się nagle, a jej stromy podmyty przypływami garb spadał wprost do morza. Pamiętał, że stał tam długo ze stopami zanurzonymi w piasek, słuchając szumu sosen i bulgotania fal obmywających niestrudzenie wąską wstęgę brzegu. To wtedy właśnie zaczęła kiełkować u niego myśl, aby zbudować w Ustce ośrodek wczasowy dla włókniarzy. „Jeżeli dobrze pójdzie, to w przyszłym roku przyjmiemy tu pierwszych wczasowiczów" — pomyślał nie bez dumy.

W domu znowu nie zastał starszego syna, ale starannie ukrył niepokój, aby nie powiększać fatalnego nastroju, w jakim znajdowała się Ania. Oboje siedzieli przy telewizorze, kiedy wreszcie zadźwięczał dzwonek u drzwi. W półmroku korytarza stał ich chłopak z maleńkim zawiniątkiem w ręku. Był najwyraźniej speszony i mrużył oczy od blasku dochodzącego z przedpokoju.

— Chodźże wreszcie! — zawołała Ania, wpatrując się ze zgrozą w zielonkawą, wychudłą twarz syna, pokrytą chłopięcym meszkiem. — Jak ty wyglądasz?

Piotr położył mu rękę na czole i zajrzał do gardła.

— Nic mu nie będzie, jest po prostu zmęczony — stwierdził z ulgą.

Młodszy brat wziął mu z ręki zawiniątko i ciekawie obejrzał zawartość.

— Mamo, on przywiózł ryby — obwieścił po chwili.

— Ryby? — powtórzyła zdumiona. — Tak — potwierdził starszy — od Mazurki.

Zaczęło się wielkie mycie, przerywane co chwila okrzykami zgrozy, zwłaszcza po odkryciu wszy w jego głowie i na koszuli lepiącej się od potu. Okazało się, że chłopak miał kłopoty w powrotnej drodze, a gdy zabrakło mu pieniędzy, sprzedał cały swój ekwipunek i wrócił pociągiem. Zdaje się, że czar autostopu przybladł mocno w jego wspomnieniach, bo mówił niechętnie i odpowiadał monosylabami.

Rozpoczął się wrzesień, a wraz z nim wzmogło się natychmiast tętno życia polityczno-społecznego w całym kraju. Pierwszy garnitur władzy powrócił do swych normalnych zajęć, posypały się więc zawiadomienia o konferencjach, zebraniach i spotkaniach, a Piotr znowu znalazł się w rozjazdach. Któregoś dnia otrzymał telefoniczne zaproszenie z kancelarii Komitetu Centralnego do wzięcia udziału w posiedzeniu Biura Politycznego. Miał być rozpatrywany postulat zniesienia pracy w soboty dla trzeciej zmiany i podjęta decyzja w sprawie regulacji płac włókniarzy. Piotrowi mocniej zabiło serce.

W oznaczonym dniu odbył dłuższą rozmowę z ministrem, rozpatrując ponownie różne warianty rozwiązań, a po południu stawił się w gmachu KC, oczekując na wezwanie. Posiedzenia Biura zaczynały się późno i trwały do nocy, a zapowiedziane punkty porządku dziennego rzadko mieściły się w zaplanowanym czasie. W małej salce, w której zbierali się ludzie zapraszani w charakterze ekspertów, zaczęło się robić coraz ciaśniej. Znani działacze polityczni i gospodarczy nie kryli swego zdenerwowania. Niektórzy z nich przeglądali materiały, inni chodzili wzdłuż stołów z opuszczonymi głowami, większość paliła nieustannie wypełniając pomieszczenie chmurą tytoniowego dymu. Tuż przed północą zapowiedziano sprawę włókniarzy i Piotr znalazł się na sali obrad. Znużenie wywołane wielogodzinnym wyczekiwaniem zniknęło bez śladu, ustępując miejsca czujnej uwadze. Natychmiast dostrzegł swój związkowy memoriał, leżący przed Gomułką, który przewodniczył obradom, zajmując miejsce przy poprzecznym stole. Obok leżało kilka luźnych kartek upstrzonych podpisami.

— „Zapewne uwagi resortowe" — pomyślał i powiódł wzrokiem po twarzach członków Biura Politycznego, siedzących naprzeciw. Nie potrafił przeniknąć, ani odgadnąć, o czym myśleli, przeglądając nerwowo notatki rozłożone na stole. Były to twarze zimne i nawet w spojrzeniu Greli nie dostrzegł zwykłego przyjaznego blasku. „Kto tu wróg, a kto przyjaciel?" — pomyślał, ślizgając się spojrzeniem po obecnych. Jeszcze jeden zaproszony wsunął się bezszelestnie do salki i zajął miejsce obok Piotra. Był to Węgrzyn, wiceprzewodniczący CRZZ, którego kiedyś Borowski ratował przed krzywdzącym osądem na rozrachunkowym plenum związkowców.

— Pilotuję twoją sprawę — szepnął, wyciągając plik materiałów ze skórzanej teczki.

— Wznawiamy obrady — odezwał się nagle Gomułka — mamy do rozpatrzenia wnioski włókniarzy o zniesienie pracy nocnej w soboty i o regulację płac. Kto pragnie zabrać głos w tej sprawie?

W salce zapanowała cisza. Gomułka chrząknął i przetarł okulary.

— Szczególnie chciałbym usłyszeć wasze zdanie — zwrócił się do niskiego szczupłego ministra finansów, siedzącego przy końcu długiego stołu.

Piotr wlepił w niego oczy i czekał niecierpliwie na to, co powie. Z ulgą usłyszał, że propozycje mieszczą się w kwotach przeznaczonych na podwyżki płac. Zgłosił się przedstawiciel Komisji Planowania i przekazał obiekcje komisji, zdaniem której podwyżka płac włókniarzy powiększy trudności na rynku mięsnym.

Piotr natychmiast uniósł rękę, aby zapewnić, że może to wystąpić tylko w Krosnowicach i w Bielsku, gdzie dominuje przemysł włókienniczy. Wyraził także pogląd, że województwo katowickie z pewnością poradzi sobie samo z tym problemem, natomiast Krosnowice zapewne wystąpią o wzrost dostaw.

Gomułka niecierpliwie wysłuchał tych wywodów.

— Nie będziemy tutaj rozpatrywać sprawy przydziałów mięsa dla Krosnowic, to nie nasza sprawa — rzekł sucho, ucinając dyskusję. Widać było, że powziął już decyzję, a na posiedzeniu pragnie tylko zalegalizować ją jako uchwałę.

— Proponuję przyjąć postulaty włókniarzy. Mam nadzieję, że sprawa nocnej zmiany przestanie wreszcie trapić i nas, i prządki w Krosnowicach.

— Tak jest — przyświadczyli jednocześnie minister i przewodniczący związku.

Piotr podniósł się, podziękował Gomułce i ruszył do wyjścia. W sąsiedniej salce powitały ich zdumione spojrzenia oczekujących na swą kolej.

— Szybko wam poszło — rzucił minister górnictwa — nam zapewne nie pójdzie tak gładko.

Opuścili duszną salkę i znaleźli się w pustym korytarzu, tuż przy drzwiach, przy których rezydowali dwaj ludzie z ochrony. Oddali swoje przepustki i zeszli na dół, gdzie oczekiwał czarny mercedes ministra. Zaczęło się ściskanie rąk, wzajemne gratulacje, wreszcie minister odjechał. Związkowcy spojrzeli po sobie.

— Nie chce mi się wracać do domu — mruknął Węgrzyn, zerkając na zegarek. — Napiłbym się czegoś.

— Możemy zajrzeć do „Melodii" — zaproponował Borowski, którego także opuściło znużenie.

Przeszli na drugą stronę ulicy. Sala w „Melodii" była niemal pełna i pobrzmiewała gwarem podpitych gości. Węgrzyn dojrzał wolny stolik, usiedli i zamówili butelkę armeńskiego koniaku. Tuż obok przy zsuniętych stolikach zabawiało się hałaśliwie jakieś mieszane towarzystwo, a Piotr zobaczył nagle ciężką dłoń o grubych paluchach, sunącą po obnażonych plecach kobiety śmiejącej się histerycznie. Podszedł kelner z butelką koniaku i obrzucił ich badawczym spojrzeniem.

— Panowie szukają towarzystwa? — zapytał, napełniając kieliszki.

— Wolne żarty — odparł Węgrzyn, patrząc wymownie na podpitą parę. — Wy to nazywacie towarzystwem?

— To prowincja, panie, dla nich nawet takie są za dobre...

Węgrzyn odprawił go niecierpliwym ruchem ręki i zaczął ogrzewać w zwiniętej dłoni kieliszek napełniony złocistym płynem. Wypili, napełnili kieliszki, znowu wypili. Twarz Węgrzyna stężała dziwnie. Wypił jeszcze raz, a potem odchylił się w tył i patrzył przed siebie niewidzącymi oczyma.

„Wygląda zupełnie tak samo, jak wówczas, gdy piliśmy wino na tarasie kawiarni w Ostii" — pomyślał Borowski. W ubiegłym roku obaj znaleźli się w składzie delegacji związkowców, która odwiedziła Włochy, i dopiero tam Piotr dowiedział się o niedawnej śmierci żony Węgrzyna, która zmarła przy porodzie. Nigdy nie rozmawiał z nim na ten temat, Węgrzyn bowiem wolał znosić swe nieszczęście samotnie. W czasie podróży po Włoszech zachowywał się dzielnie — wygłaszał przemówienia, dyskutował z włoskimi związkowcami, zawierał znajomości, ale na plaży w Ostii, pośród niemal nagich dziewcząt dopadł go znowu ten sam ból, który pokonywał mozolnie, a który ciągle jeszcze nosił w sobie. Tak, to było jego niewidzące spojrzenie — zapatrzenie w ulotny kształt, którego już nie ma, tylko tam towarzyszył mu zleniwiały od słońca pogłos fal Tyrreńskiego Morza, a tu? Jakie skojarzenie mógł odnaleźć wśród zapijaczonego tłumu warszawskich kombinatorów i ich dziwek? Czyżby odwiedzali kiedyś ten lokal? Dwie wielkie łzy spłynęły po pobladłej, kamiennej twarzy Węgrzyna.

— Opanuj się — szepnął Piotr — patrzą na nas...

Węgrzyn wstrząsnął się i spojrzał przytomniej.

— Mówiłeś coś? — zapytał, prostując się na krześle.

— Tak, powinniśmy stąd odejść — rzekł Borowski, patrząc z niesmakiem na spoconą, czerwoną gębę przy sąsiednim stoliku, bełkocącą coś w ucho partnerce o podkrążonych oczach.

Opuścili „Melodię" i szli milcząc w stronę placu Trzech Krzyży. Na postoju taksówek pożegnali się. Piotr skręcił w Wiejską. Tuż przed załomem muru odwrócił się i dostrzegł ze zdumieniem, jak jego niedawny kompan wyminął stojące wozy i zniknął w głębi Alei Ujazdowskich.

„Czego on tam szuka? — zastanawiał się Borowski — zapomnienia, czy raczej, odwrotnie, odnowienia wspomnień?"

Wrócił do Krosnowic z dobrą nowiną, która dotarła błyskawicznie do załóg. Między centralnymi zarządami a związkiem zaczęły się żmudne rozmowy, uruchomiono grupy konsultacyjne i liczne komisje. Wieść o wolnej sobocie i podwyżce płac wywołała poruszenie wśród prządek i tkaczek, które dopingowały teraz fabryczną administrację do przyśpieszenia prac poprzedzających wprowadzenie nowego systemu. Wśród nawału zajęć Piotr znajdował jeszcze czas na wędrówki z Dębskim po zakamarkach miasta. Podczas tych wypraw zapominał o kłopotach, odrywał się od kieratu codziennych zajęć, po prostu odpoczywał psychicznie.

Któregoś dnia, idąc zawiłymi śladami parków i zieleńców, szukali zarysów przyszłych krosnowickich plantów miejskich. Wbrew pozorom było tego więcej, niż przypuszczali. Pofabrykanckie ogrody raz po raz przecinały zwartą zabudowę śródmieścia i wizjonerskie oko mogło pokusić się o połączenie istniejących oaz zieleni w jedną, kolistą całość.

Znajdowali się właśnie w takim miejscu, na zapleczu kilku ogrodów, zza których połyskiwały czerwienią dachówek strome dachy znanych pałaców. Przez pordzewiałe pręty parkanów można było dostrzec zarośnięte zielskiem alejki i zdziczałe krzewy, tulące się do nagich murów sąsiednich zabudowań.

— Szkoda takiego miejsca — westchnął Dębski — toż to przecież niemal centrum miasta.

Szli dalej, zerkając na obskurną oficynę, ledwo widoczną wśród rozłożystych gałęzi jesionów i kasztanów, a potem na duży plac zarosły trawą, na którym kiedyś stała potężna kamienica, zmieciona w czasie wojny lotniczą bombą.

— Niewiele trzeba, aby zrobić z tego pokaźny fragment naszych plantów — wrócił do swoich myśli Dębski. — Zmęczyłem się, może byśmy wstąpili do Miłoszewicza na kawę?

Piotr zgodził się chętnie. Poszli nie zabudowaną ulicą wysadzaną młodymi lipami, a potem przemierzyli obszerny dziedziniec przed pałacem, w którym mieścił się krosnowicki ZMS. Znaleźli Miłoszewicza w okazałym gabinecie, odziedziczonym po swym poprzedniku, Piątkowskim, a w którym przed wojną rezydował zapewne właściciel firmy. Usiedli przy okrągłym stoliku w oczekiwaniu na kawę. Miłoszewicz — niewysoki, szczupły i jakiś niemal chłopięcy ze swoją szczotką krótko ostrzyżonych włosów, usiłował odgadnąć cel nieoczekiwanej wizyty, ale Dębski dyszał ciężko i nie był jeszcze gotów do rozmowy. Minęło sporo czasu, zanim przystąpił do rzeczy. Zarówno Borowski, jak i Miłoszewicz ze zdumieniem wysłuchali propozycji, aby wspólnymi siłami urządzić w pałacowym parku i przyległych terenach, po wyburzeniu istniejącej tam oficyny, letni salon Krosnowic, wyposażony w estradę i basen.

Miłoszewicz spoglądał na Piotra, czekając przezornie, aż ten odezwie się pierwszy.

— Basen i estrada — powtórzył Borowski — do tego potrzebny jest ktoś, kto ma pieniądze i ludzi do administrowania takimi obiektami, i jeszcze ktoś, kto wykwateruje mieszkańców oficyny.

— Udało ci się znaleźć takich na osiedlu studenckim, dlaczego nie mógłbyś poszukać kogoś, kto zrobiłby to, o co nam chodzi właśnie tutaj — odparł Dębski. — A ty — zwrócił się do Miłoszewicza — podzieliłbyś się z nami swoim ogrodem? Masz, widzę, z nim kłopoty, bo zarósł zielskiem...

— Chętnie — pośpieszył z odpowiedzią szef młodzieżowej organizacji. — Rozumiem, że nasza młodzież będzie miała prawo do korzystania z tych urządzeń. — Przeciągał z lekka sylaby, ciągle jeszcze nie mogąc ukryć zaskoczenia.

— Spróbuję pomówić z Boguckim — mruknął Borowski. — Ostatecznie jego fabryka stoi najbliżej, a basen mógłby mu służyć jako zbiornik przeciwpożarowy.

Po kilku dniach spotkali się ponownie w pałacu. Piotr przyszedł wraz z Boguckim, przyprowadził także swego kierownika wydziału kultury i rozpoczęli od szczegółowych oględzin terenu.

— Ależ to prawdziwy letni salon miasta — zachwycił się kierownik, ogarniając wzrokiem kępy drzew i krzewów skutecznie skrywających mury sąsiednich kamienic oraz żelazny parkan oddzielający ogród od ustronnej uliczki wysadzonej młodymi lipami.

Żwirowane alejki na poły zarośnięte trawą urwały się nagle na pustym kwadracie obramowanych krzewami bzów.

— Świetne miejsce na amfiteatr z estradą — odezwał się znowu kierownik. Widać było, jak zapala się stopniowo do propozycji swego szefa i gotuje do przyjęcia funkcji organizatora owego letniego salonu.

Boguckiemu, dyrektorowi pobliskiej dziewiarni, także zaimponowała rola mecenasa kultury robotniczej. W toku gorącej dyskusji udało mu się jeszcze wytargować od Miłoszewicza część pałacowego parteru oraz piwnice, w których zamierzał urządzić stylową kawiarnię. Związkowcom przypadła w udziale misja wybudowania estrady jako miejsca prezentacji artystycznego dorobku włókniarskich zespołów amatorskich;

— Znowu oskarżą mnie o faworyzowanie Krosnowic — mruknął Borowski, mając jeszcze w pamięci przebieg posiedzenia prezydium związku, kiedy chodziło o finansowanie budowy domu wczasowego na osiedlu studenckim. — Przygotuj mi kilka wniosków o dotacje dla domów kultury z terenu kraju. Trzeba będzie załatwiać to razem — polecił kierownikowi wydziału.

W grudniu Borowscy zdecydowali się spędzić święta w Zakopanem.

Piotr skorzystał ze swych uprawnień członka KC i otrzymał rodzinne skierowanie do domu wczasowego Urzędu Rady Ministrów na Antałówce. Tuż przed świętami znaleźli się w Zakopanem. Piotr z żoną otrzymali dwuosobowy pokój z łazienką, synów zakwaterowano w oficynie, Fama o wysokim standardzie wyposażenia domu oraz o jakości wyżywienia okazała się prawdziwa, ale i tutaj obowiązywała ściśle określona hierarchia. Kilka apartamentów w skrzydle przylegającym do sali jadalnej zajmowali emerytowani sekretarze KC, szczególnie wyczuleni na punkcie swego dostojeństwa. Dalsze skrzydła zajmowali członkowie KC, ministrowie, wojewodowie i dyrektorzy departamentów. Obowiązywała niepisana etykieta, szczególnie przestrzegana w sali jadalnej. Liczyło się tutaj wszystko: strój, miejsce, w którym stał stolik, kolejność obsługi. Borowscy zauważyli wkrótce, że większość wczasowiczów traktuje ów dom jako luksusową sypialnię i jadalnię, szukając sobie towarzystwa gdzie indziej. Młodsza generacja z oficyny kierowała się innymi kryteriami. Po kilku dniach pobytu synowie Borowskich wyjawili rodzicom, o co chodzi. Ich rówieśnicy, którym ton nadawało dwóch licealistów o znanych nazwiskach, całymi godzinami rżnęli w pokera, płacąc wysokie stawki i wyraźnie lekceważąc tych kolegów, którzy nie dysponowali dostateczną ilością pieniędzy. Borowscy z ulgą przyjęli całkowity brak zainteresowania swoich latorośli takim sposobem bycia. Całe dni spędzali teraz razem na oślich łączkach pod reglami, na stokach Antałówki lub Gubałówki, ćwicząc do upadłego jazdę na nartach. Kilka razy zapuścili się w zakopiańskie doliny i podczas jednej z wycieczek Piotr napotkał dyrektora krosnowickiego „Orbisu", który namówił ich do spędzenia Sylwestra w zakopiańskim „Orbisie". Poszli wspólnie i usadowili się na balkonie, ściśnięci zewsząd stolikami oblężonymi przez uczestników zabawy. W dole, na niewielkim parkiecie, kłębił się tłum tańczących, a raczej podrygujących rytmicznie. Piotr wszedł na parkiet z żoną dyrektora. Wrócił spocony i zniechęcony zarazem. Na balkonie zrobiło się duszno. Kieliszki krążyły gęsto i do dwunastej wszyscy mieli już solidnie w czubie. Zaczęły się życzenia, bruderszafty i „przyklejanki". Była jeszcze noc, kiedy wydostali się stamtąd. Krupówkami przeciągały gromadki ludzi z balonikami, zewsząd dolatywały ochrypłe śpiewy. Po zaśnieżonych ulicach przesuwały się góralskie sanie, a dźwięk dzwonków to oddalał się, to przybliżał na przemian. Piotr oddychał głęboko mroźnym powietrzem, wyparowując z siebie nadmiar spożytego alkoholu; gdy podeszli na wzgórze, był już niemal trzeźwy. Jadalnię oświetlono rzęsiście, a przez przeszkloną ścianę widać było kolorowe lampiony i kilka par snujących się po olbrzymiej sali. Miłe ciepło powitało ich od progu. Na stoliku stała jeszcze nie naruszona butelka szampana. Otworzył ją i napełnił kieliszki.

— Za szczęśliwy Nowy Rok! — zawołał, całując Anię w zaczerwienione mrozem policzki.

— Za szczęśliwy...

**

Tuż po powrocie pojechał na plenarne obrady CRZZ. Porządek dnia obejmował omówienie programu związkowego działania w przygotowaniu obchodów dwudziestolecia Polski Ludowej oraz sprawy ochrony pracy. Piotr nie zapisał się do głosu, siedział więc odprężony, wymieniając pozdrowienia. Tym razem w imieniu włókniarzy miał przemawiać znany mistrz przędzalniczy, którego dewizą było, aby wszyscy jego robotnicy przekraczali normy produkcyjne. Przy poprzecznie ustawionym stole, za którym usadowiło się prezydium CRZZ, dostrzegł także swego antagonistę-wicepremiera, nerwowo przewracającego papiery leżące przed nim na zielonym suknie. W ostatnim czasie poważnie wzrosła liczba wypadków przy pracy i wiadomo było, że związkowcy wystąpią z atakiem na administrację fabryczną i rząd.

Na mównicę wszedł Węgrzyn z referatem dotyczącym obchodów dwudziestolecia. Piotr wpatrywał się w twarz przemawiającego, szukając na niej śladów przeżytych cierpień, ale twarz Węgrzyna nie wyrażała niczego. Gdy skończył, rozległy się nikłe oklaski, a Grela zarządził przerwę w obradach. Piotr powstał z krzesła i sunął do wyjścia, wymieniając uśmiechy i uściski dłoni. Miał kilka spraw do załatwienia w wydziałach. Kiedy wrócił stamtąd, w sali obrad zaczęła się już dyskusja. Tuż przy drzwiach dostrzegł kilka pustych krzeseł oraz siedzącego samotnie Hanysza. Przysiadł się do niego i uścisnął mu dłoń. Stary działacz siedział pochmurny i niedostępny, obserwując mównicę, przez którą przewijali się kolejni mówcy. Piotr usiłował kilka razy nawiązać z nim rozmowę, ale Hanysz jakby nie rozumiał, co do niego mówiono, i siedział nieporuszony. W pewnej chwili jego twarz ściągnęła się dziwnym grymasem, a do uszu Piotra doleciały słowa wypowiedziane półgłosem:

— Już żem to dawno zjodł i wysroł...

Piotr zrozumiał nagle, że Hanysz ciągle jeszcze nie pozbierał się po przeniesieniu na emeryturę i stopniowym rugowaniu go z dotychczasowych funkcji związkowych. Musiało coś zajść między nim a Grelą, bowiem tempo tych zmian było szybsze niż zazwyczaj, a gorycz zawarta w jego słowach świadczyła o tym, że to odejście przeżywa jako osobistą klęskę. Piotr patrzył na ziemistą twarz Hanysza, nie mogąc jakoś zdobyć się na współczucie. Nie wiedział, czy chodziło o klęskę ambicji, czy też klęskę idei, której służył przez lata. Dziwny człowiek z jeszcze dziwniejszymi kolejami losu. Przed wojną na niemieckim Śląsku działał w szeregach Komunistycznej Partii Niemiec i tylko pobór do Wehrmachtu uratował go przed obozem koncentracyjnym. Znacznie później zdezerterował z frontu włoskiego i trafił do jednego z północnoafrykańskich obozów na pustyni. To tam zaatakowała go ameba, której nie zdołał pozbyć się nigdy. Podczas penetracji obozów jenieckich przez oficerów Andersa zgłosił się jako ochotnik i oto on, śląski komunista-internacjonał, przywdział mundur jednostki, w której byli niemal sami kresowiacy, pełni niezabliźnionych urazów do Związku Radzieckiego, skąd niedawno przybyli. Po kilku nieudanych próbach dyskusji na te tematy Hanysz zamilknął i zamknął się w sobie. Czuł, że stracił zaufanie kolegów, na domiar złego zaczęły męczyć go straszliwe bóle brzucha. Trafił do szpitala w Bolonii i przeleżał tam prawie do końca wojny, podleczono go jednak na tyle, że mógł znowu rozpocząć normalne życie. Wtedy to właśnie powziął decyzję o rozstaniu się z mundurem i powrocie do kraju. Okazało się, że nie został zapomniany na Śląsku, a byli „kapedowcy" po kilku burzliwych rozmowach wybaczyli mu jego pobyt u Andersa i przywrócili do łask. Hanysz zaczął działać wśród związkowców-górników, awansował na prezesa związku, a kilka lat później znalazł się wśród kierowniczego gremium CRZZ. Piotr poznał się z nim bliżej na wielkim polsko-niemieckim wiecu w Gorlitz, gdzie Hanysz przemawiał w imieniu polskich związkowców. Szli wtedy przez most na Nysie na czele wielkiej kolumny turoszowskich i lubańskich robotników, aby razem z niemieckimi robotnikami z Gorlitz zademonstrować poparcie dla planu Rapackiego. To były wielkie dni Hanysza. Potem jakby przygasł, stał się zgryźliwy i coraz bardziej samotny. Dramat tego człowieka, który na własnej skórze tyle razy doświadczał skutków zderzenia swojej doktrynerskiej wizji świata z realiami życia, polegał na tym, że oto schodził ze sceny samotny i zapomniany, niepotrzebny już nikomu. Piotr nie potrafił mu pomóc. Siedział jeszcze obok i rozpamiętywał klęskę Hanysza jako groźne memento. Czyżby taki koniec groził każdemu, kto w pogoni za popularnością i karierą zapomni o odruchach serca i ludziach, wśród których wyrósł?

Omawiano kolejny punkt porządku dziennego. Piotr powrócił na swoje miejsce, wysłuchując z uwagą ciężkich oskarżeń pod adresem rządu za zaniedbania w dziedzinie warunków pracy. Brakowało sprzętu ochronnego, instalowano maszyny z niedostatecznym zabezpieczeniem miejsc grożących wypadkami, utrzymywano przestarzałe technologie, powodujące zatrucia. Wicepremier słuchał uważnie, wpatrzony w jakiś punkt na sali, czasami pochylał się nad stołem i zapisywał nerwowo usłyszane słowa, a potem znowu powracał do dawnej pozycji.

— Ciekawe, jak wytrzyma ten atak — szepnął sąsiad Piotra — powiadają, że wszystkiego można się po nim spodziewać.

Dyskusja dobiegała końca. Wicepremier wstał, ale wolał nie korzystać z mównicy i pozostał za prezydialnym stołem. Głos miał ostry, donośny, mówił szybko, z lekkim kresowym akcentem. Podziękował za krytykę, rzucił parę cyfr obrazujących finansowy wysiłek rządu na rzecz poprawy bezpieczeństwa pracy, a potem zaczął sypać przykładami, wskazującymi na zbytnią brawurę robotników lekceważących przepisy bhp. Sala ucichła, a zainteresowanie wywodami mówcy wyraźnie wzrosło. Trafił w czułą strunę — opowiadanie o brawurze Polaków zawsze podobało się słuchaczom.

— Wizytowałem niedawno budowę linii wysokiego napięcia — grzmiał wicepremier — na maszcie młody elektryk z rozpiętym pasem ochronnym. Wołam na niego, aby go zapiął, a on do mnie z góry: "ty...", i wymienił, jakby tu powiedzieć, część ciała maleńką...

Stłumiony śmiech przeleciał po sali.

„Sprytny jesteś" — pomyślał Borowski. Po raz pierwszy słyszał go występującego publicznie i musiał przyznać, że potrafił zyskać sobie przychylność słuchaczy. Istotnie, gdy skończył, sala zagrzmiała oklaskami. Piotr obejrzał się za siebie. Miejsce, na którym siedział Hanysz, było już puste.

**

Wiosna tego roku miała nieoczekiwany przebieg. W marcu powiały ciepłe wiatry z południa, śnieg stajał szybko, a na polach pozieleniały oziminy. W drugiej połowie kwietnia dla odmiany powiało chłodem. Ekipy dekoratorów rozwieszały transparenty na murach fabryk, stroiły frontony bukietami szturmówek, zwisających smętnie w strugach deszczu i śniegu niesionego z północy. W przeddzień pierwszego maja w gmachu komitetu, jak co roku, zebrali się członkowie egzekutywy, przedstawiciele przemysłu, organizacji zawodowych, społecznych, świata kultury, milicji i wojska. W sali posiedzeń huczało od gwaru, zaproszeni siedzieli ciasno przy stołach zastawionych kanapkami, termosami z kawą oraz butelkami wódki. Weszła Gajewska w asyście sekretarzy i wzniosła toast, przekazując zebranym pierwszomajowe pozdrowienia. Wypili stojąc, a potem gwar wybuchnął ze zdwojoną siłą. Piotr dostrzegł Andrzeja i przecisnął się do niego z kieliszkiem w ręku. Toasty sypały się gęsto, pito za zdrowie sekretarza. W miejscu, gdzie zgromadzili się luminarze krosnowickiej kultury, zaczęły padać coraz śmielsze dowcipy. Gajewska siedziała chmurna. Po którymś z nich poczerwieniała i podniosła się w gniewie. Natychmiast uciszono niefortunnego dowcipnisia, a nad stołem uniosła się wysoka postać znanego satyryka.

— Stół poprzeczny będzie grzeczny... — zapewnił z dworskim ukłonem, skwitowanym oklaskami.

Obok Gajewskiej zaczęło się robić coraz przestronniej. Sekretarze, pod pozorem składania życzeń, wymykali się kolejno zza stołu i buszowali wśród grupek perorujących zawzięcie pod ścianami. W pewnej chwili Gajewska podniosła się i opuściła salę. Robiła tak zawsze, ilekroć wypadło jej brać udział w spotkaniach zakrapianych alkoholem, toteż odejście jej nie uczyniło na obecnych żadnego wrażenia. Resztki wódki znikały szybko i niektórzy z zaproszonych opuszczali już chyłkiem zgromadzenie, wymykając się do domu. Piotr z Andrzejem mieli właśnie zamiar uczynić to samo, kiedy w korytarzu natknęli się na Dębskiego.

— Zostań, Piotruś, nie napijesz się z nami? — zawołał, pociągając go za sobą. W jego gabinecie siedzieli już pozostali sekretarze wraz z komendantem milicji i jednym z wiceprezydentów miasta.

— Przyprowadziłem wam szefa — rzekł Dębski. Był nienaturalnie ożywiony, jak zawsze po wódce, ale Piotr poczuł się nieswojo.

— Nie wygłupiaj się — mruknął i zrobił ruch, jakby miał zamiar opuścić podpite towarzystwo.

— To wcale nie jest takie głupie — odezwał się Banasiak. Oczy mu się iskrzyły, a ręce przy napełnianiu kieliszków lekko drgały.

— Nie byłoby ci źle z nami — dodał Staliński.

— Ani nam z tobą — uzupełnił wiceprezydent, podnosząc kieliszek.

Zmusili go niemal, aby napił się z nimi, ale zaniechali aluzji, a nawet próbowali obrócić w żart to, co zaszło. Późno już było, kiedy na chwiejnych nogach wracał do domu pełen obaw, aby jego synowie nie zobaczyli go w takim stanie, a potem z ulgą nasłuchiwał równych oddechów dochodzących z dziecinnego pokoju.

Następnego dnia wstał wcześnie, obserwując przez okno gradowe burze pędzone wiatrem. Zazgrzytał tramwaj przystrojony chorągiewkami i gromadka ludzi ubranych odświętnie zniknęła w jego wnętrzu. Zerknął na zegarek, czas już było udać się na miejsce, gdzie zbierała się czołówka pochodu. Znowu posypało gradem. Starzy działacze z orderami na piersiach formowali właśnie kolumnę złożoną z pocztów sztandarowych, a na schodach komitetu pojawiła się Gajewska z czerwoną kokardką w klapie wiosennego płaszcza. Piotr wmieszał się w kolumnę, daremnie wypatrując Dębskiego.

— Heniek dostał ataku dusznicy — poinformował go Banasiak — doktor Makowski powinien już być u niego.

Ruszyli z wolna, wypełniając całą szerokość ulicy. Zagrała orkiestra, a w oknach mijanych kamienic pojawili się ciekawscy. Doszli do trybuny wzniesionej przy końcu prostokątnego placu, na którym odbywały się przed wojną robotnicze manifestacje. Piotr pamiętał jak przez mgłę czerwone sztandary, wznoszące się nad tłumem, oraz szwadrony konnej policji, klaskające podkowami na bruku ulic przylegających do placu. Patrzał teraz z trybuny, jak z tych samych przecznic wlewają się na plac tysiące ludzi z chorągiewkami, transparentami i portretami. Głos Gajewskiej, wzmocniony kilkunastoma głośnikami, z trudem przebijał się przez gwar unoszący się nad placem. Kolejny już raz słońce zgasło w granatowej chmurze i wielkie płaty mokrego śniegu zawirowały w powietrzu. Tłum skulił się pod parasolami, czekając, aż wiatr przepędzi nawałnicę. Kiedy wreszcie znowu zabłysło słońce, na placu przerzedziło się znacznie. Piotr przypomniał sobie pierwszomajowy wiec w Hawanie i setki tysięcy rąk kołyszących się nad głowami w straszliwym żarze lejącym się z nieba. Nikt nie odchodził stamtąd, tak jak i nikt nie odchodził kiedyś z tego placu otoczonego kordonami policji, ale cóż mogą o tym wiedzieć te hałaśliwe grupy młodzieży, czekające niecierpliwie na zakończenie wiecu i upatrujące miejsca do pozbycia się transparentów i szturmówek.

Gajewska skończyła przemówienie i tłum zaczął natychmiast opuszczać plac. Piotr zerknął na czerwony „familiak", w którym tak niedawno odwiedzał swoich krewnych:

„Pójdę do nich" — postanowił, schodząc z trybuny. Bożenka z córką wracały właśnie do domu obdarowane kwiatami, z garścią biało-czerwonych chorągiewek znalezionych na placu.

— Zmarzłeś, biedaku! — zawołała, widząc jego posiniałe policzki — zaraz napijemy się gorącej herbaty.

Zakrzątnęła się koło kuchni i wkrótce wniosła na tacy szklanki z herbatą i kruche ciastka domowego wypieku.

— Dobre — rzekła zachęcająco — moja mama to przecież specjalistka od ciastek. Znowu nie zastałeś mojego męża, ale jego trudno przytrzymać w domu.

— Pracuje?

— Tak. Jest magazynierem w klubie „Włókniarz". Organizują dzisiaj zawody sportowe, więc Marian musi być na boisku.

— Zawody sportowe przy takiej pogodzie? — zdziwił się Piotr, patrząc jak za oknem wirują grube płatki śniegu niesione wiatrem. — W 1936 roku było jeszcze gorzej. Na plantacjach miejskich trwał wtedy strajk robotników sezonowych, a nas, początkujących magistrackich urzędników, wysłano do pilnowania porządku. Pierwszego maja śnieg walił od rana i przez ten śnieg zobaczyliśmy pochód nadciągający z miasta pod obelisk w parku. To były czasy jednolitego frontu i łódzka lewica postanowiła zademonstrować w pochodzie swoje siły. Tym razem policja nie próbowała szarży, ale w parku i w szkółkach aż roiło się od mundurowych i tajniaków.

— W pochodzie zawsze idzie się raźniej i weselej — rzekła Bożenka. — Ludzie nie lubią długich przemówień i stania w miejscu.

— Jak się wam teraz pracuje, z wolną sobotą na trzeciej zmianie? — zapytał, zmieniając temat.

— Dobrze, Piotruś. Moje koleżanki mówią, że nareszcie związek zrobił coś mądrego i dobrego!

Piotr uśmiechnął się kwaśno. Zrozumiał nagle, że ich codzienna, żmudna związkowa krzątanina jest ledwo zauważalna w fabrykach, a tak przecież mało mają możliwości i okazji do znaczących dokonań.

— Wkrótce oddamy do użytku dwa włókniarskie ośrodki wczasowe: w Ustce i w dawnym studenckim osiedlu, myślę, że spodobają się i tobie, i twoim koleżankom z fabryki.

Po południu ociepliło się nieco i Piotr pojechał obejrzeć roboty. Zaraz przy pierwszym domku napotkał Baumana, wracającego właśnie z przeglądu. Osiedle prezentowało się pięknie. Większość domków połyskiwała świeżo malowanymi tynkami, poprawiono chodniki, wybudowano nowe szalety i śmietniki. Gałęzie dębów i brzóz poruszały się na wietrze, prezentując nieśmiało swoją nikłą zieleń, kulącą się od chłodu, a w dole z otwartego jazu pod mostkiem wlewała się do stawu struga wody, rozlewając się szeroko po gliniastym dnie. Po drugiej stronie szerokiej drogi czerwieniła się potężna bryła budynku wczasowego, nad którym rozpięto już misterną sieć stropowych wiązań.

— Co za rozmach! — cmoknął Bauman z uznaniem. — Nam nie budują tak szybko.

— Obiecałem tym, którzy się wyróżnią na budowie, bezpłatne wczasy w pierwszym turnusie — rzekł Piotr, nie kryjąc zadowolenia.

— Mieliśmy tu trochę kłopotów — poskarżył się Bauman — wiecie, jak to jest. Kiedy moi koledzy dyrektorzy wybierali mnie na przewodniczącego rady wczasowej, wszystko wydawało się proste, a potem — jak to u nas — zostawili mnie samego. Nawet nie wiecie, jaką musiałem stoczyć wojnę ze „Społem", aby otworzyli tu bar, i ile pracy spadło na moją brygadę remontową przy wykonywaniu zaplecza. Ale co ja tu ze skargami? Za miesiąc zapraszam na otwarcie sezonu wczasowego.

„Trzeba mu będzie zawiesić order na piersi za to, co tu zrobił" — pomyślał Borowski, dziękując za zaproszenie. „Wpiszę go jutro na związkową listę odznaczeń z okazji dwudziestolecia" — postanowił solennie.

Kończyły się także roboty w Ustce. Szpakowska, która przebywała w ośrodku z kilkoma krosnowickimi dziennikarzami, wróciła stamtąd pełna euforii. Ośrodek praktycznie był gotów, a jego otwarcia postanowiono dokonać w końcu maja. Piotr zwołał do Ustki na plenarne obrady swój zarząd główny, zaprosił Grelę, sekretarzy krosnowickiego komitetu i przedstawicieli zakładów pracy, w których posiadaniu znajdowała się większość domków. Stawili się tłumnie. Plenum w ośrodku wczasowym w nadmorskim lesie, tego jeszcze nie było! Około południa przyjechał Grela i zasiedli wspólnie w przestronnej sali jadalnej, pełnej chybotliwych wiązek słońca, wpadających do wnętrza przez sosnowe gałęzie, kołysane wiatrem. Zebrani wysłuchali meldunku o ukończeniu budowy i zapoznali się z projektem umowy, w której określono zasady prowadzenia ośrodka oraz rozdziału miejsc wczasowych. W imieniu zarządu wystąpił Lesiak z podziękowaniami za trud poniesiony przy budowie. Uroczysty i niecodzienny charakter zebrania nie skłaniał do dyskusji, toteż Piotr zamknął wkrótce obrady i zaprosił obecnych na obiad. Wszyscy byli w doskonałym nastroju, tylko Grela odzywał się rzadko, z roztargnieniem spoglądał po sali, wreszcie oznajmił, że jeszcze tego samego dnia musi jechać do Koszalina. Cóż było robić. Wzniesiono krótkie toasty, po czym Piotr zapowiedział część artystyczną, a sam ruszył do wyjścia, towarzysząc Greli, który wyraził chęć obejrzenia ośrodka. Chodzili teraz leśnymi ścieżynkami, zaglądając do domków, noszących dźwięczne imiona, nadane im przez właścicieli. Były tam więc „Ciżemki", „Prząśniczki" i „Ariadny", a wszystkie wyposażone bogato i prześwietlone słońcem. Piotr zaprowadził gościa do piętrowego domku usytuowanego w najwyższym punkcie rozległej wydmy, dokąd nie sięgał już las, a jedynie kilka karłowatych sosenek broniło się jeszcze przed niszczącymi wiatrami. Weszli na taras, skąd roztaczał się daleki widok na pełne morze.

— Piękne miejsce — zauważył Grela. Przez chwilę oddychał głęboko, a potem odwrócił się do Piotra. — Usiądźmy gdzieś, chciałbym z tobą pomówić.

Nagle na schodkach, prowadzących zakosami na skarpę, pojawili się sekretarze krosnowickiego komitetu, prowadzeni przez Szpakowską. Grela skrzywił się na ich widok, ale w końcu machnął ręką zrezygnowany.

— Właściwie możemy tę sprawę omówić razem z nimi — rzekł, rozsiadając się wygodnie.

W słonecznej izbie zrobiło się ciasno. Przybyli obsiedli wczasowe tapczaniki, spoglądając pytająco na Grelę.

— Zostawiliście Gajewską w Krosnowicach? —. odezwał się z zagadkowym uśmiechem, a gdy usłyszał, że w ostatniej chwili zrezygnowała z wyjazdu, uśmiechnął się ponownie. — Słusznie, chorej nie wypada odbywać takich dalekich podróży.

— Kto ci mówił, że jest chora? — zdziwił się Dębski.

— Ona sama. — Powiódł wzrokiem po zebranych i nagle spoważniał. — Nie wiem, czy słyszeliście już o tym, że wasza szefowa złożyła rezygnację i poprosiła o przeniesienie na emeryturę.

Zebrani wstrzymali oddech w piersiach. Wyglądali na zaskoczonych.

— Nie myślcie, że odbyło się to gładko i bez wzajemnych pretensji — kontynuował Grela — ale grunt, że mamy już to poza sobą. — Spojrzał przeciągle na Piotra, a potem podszedł do niego z wyciągniętą ręką. — Biuro zdecydowało tobie powierzyć tę funkcję, Piotruś. Dosyć już napracowałeś się w związkach, przyszedł czas, abyś powrócił do partii.

Borowski siedział sztywno, porażony niespodziewaną nowiną.

— No widzisz — odezwał się Dębski — a jednak nasze proroctwa się spełniły. Możesz na nas liczyć, Piotr, przyjmujemy cię jak szefa i przyjaciela zarazem.

Powstali z miejsc i podchodzili kolejno, ściskając mu ręce.

— Kiedy to nastąpi? — zapytał Banasiak, zwracając się do Greli.

— Jak najprędzej. Ile ci trzeba czasu na zwołanie plenum komitetu? Trzy dni wystarczy?

— Wystarczy.

— A więc za trzy dni — zdecydował Grela, powstając z miejsca — na mnie już czas.

Odprowadzili go do samochodu i zaczęli się żegnać, Dębski wylewnie, jak na przyjaciela przystało, pozostali z należnym szacunkiem. Borowski podszedł ostatni, ciągle jeszcze nie mogąc ochłonąć z wrażenia.

— Trzymaj się, Piotr — rzekł Grela, ściskając mu rękę — przekonasz się, że nie święci garnki lepią. Za parę dni pomówimy o twoim następcy w związku...

Samochód ruszył miękko i zniknął za zakrętem. Odprowadzający stali niezdecydowani, spoglądając po sobie.

— Jeżeli za trzy dni mamy zwołać plenum, to na nas także już czas — rzekł wreszcie Banasiak z nutką zawodu w głosie.

— Poczekaj — zaśmiał się Dębski — zdążymy. Do świtu mamy czas.

Przecież Piotr nie odprawi nas bez kolacji i kielicha, zwłaszcza po tym, co usłyszał.

Borowski skinął głową i ruszył do kuchni, a sekretarze wrócili do piętrowego domku na wydmie. Zjawiły się dwie fertyczne kelnerki i nakryły do stołu. Ku zdumieniu obecnych kuchnia zaserwowała bogaty asortyment ryb, od dorsza na gorąco w greckim sosie po smażone sandacze i wędzone węgorze. Łosoś pokrajany w różowe plastry dopełnił menu.

— Kierownik ośrodka to były marynarz — tłumaczył Borowski zdumionym gościom — twierdzi, że zna tutaj wszystkich i dużo może, a sądząc po tym, co znalazło się na stole, chyba niewiele przesadził.

Poszedł do sąsiedniego pokoju, zamienionego na zaimprowizowaną spiżarnię, i wrócił z butelką wódki. Napełnił kieliszki i spojrzał na zebranych.

— Za co pijemy?

— Za pomyślność Krosnowic pod twoim kierownictwem — wyrwał się Banasiak, podnosząc kieliszek.

Przysiedli się do ryb i jedli łapczywie, przepijając od czasu do czasu. Po ich minach łatwo było odgadnąć, że chcieliby zrzucić z siebie ciężar, który nosili w sobie od miesięcy, a niektórzy może nawet od lat. Nieoczekiwanie dla wszystkich zaczął Pawlak, sekretarz propagandy, a potem na głowę Gajewskiej posypały się zarzuty i pretensje, dały znać o sobie tłumione dotąd urazy. Piotr znał z grubsza powody niezadowolenia sekretarzy komitetu z szefowej, znał również pretensje drugiej strony, ale niektóre szczegóły dotyczące zaistniałych nieporozumień wprawiły go w prawdziwe zdumienie. Jedno nie ulegało wątpliwości: źródłem tych nieporozumień było wkraczanie Gajewskiej w kompetencje sekretarzy, drastyczne ograniczanie ich władzy i opieranie się w swych decyzjach o opinie anonimowych doradców, których dobierała, kierując się sobie tylko znanymi kryteriami. A więc urażone ambicje, a tego grzechu nie wybacza się nigdy!

Piotr zdecydował się przynieść kolejną butelkę. Nikt nie był jeszcze pijany, a nieoczekiwana spowiedź toczyła się w najlepsze. Słuchał tych ludzi, zadając sobie po wielokroć pytanie, na co może liczyć z ich strony. Dębskiego znał najlepiej, wiedział, że może polegać na jego doświadczeniu i znajomości ludzi, że może mu zaufać, ale na przykład ten Banasiak... Pamiętał jego bezgraniczne oddanie okazywane Gajewskiej, czy nie za szybko znalazł się więc w obozie jej antagonistów? Siedział teraz za stołem, pociągając z kieliszka drobne łyki wódki, szczupły o przedwcześnie zwiędłej twarzy i wiecznie przymrużonych przebiegłych oczach. Miał w swojej gestii sprawy organizacyjne, a więc wpływ na komitety dzielnicowe, poszczególne organizacje oraz instytucje społeczno-polityczne. Czy i temu także można zaufać?

Piotr poruszył się niespokojnie. Nagle zrozumiał, że to oni, przyczyniając się do jego awansu, pozbawili go tym samym moralnego prawa do swobodnego doboru własnej ekipy. Byli jakby skazani na siebie, ale czy taki mariaż wytrzyma próbę życia? Nawet Gomułka przeżywał trudności utrzymywania na wodzy tych wszystkich, którzy w październiku wynieśli go do władzy, ale Gomułka miał przecież przy sobie grono wiernych ludzi, którymi zdołał obsadzić kluczowe stanowiska w partii, a on?

Przypomniał sobie niedawne spotkanie z tkaczkami w jednej z fabryk. Otoczyły go ciasnym kołem, rozmawiały poufale, zapewniały, że nigdy nie pozwolą go skrzywdzić. Uśmiechnął się do tych wspomnień, a w uśmiechu tym zawarł także wątpliwości w wartość takich zapewnień, na jak długo bowiem wystarczy mu kapitału zdobytego sukcesami związku, któremu dotąd przewodził?

Zrobiło mu się duszno, więc wyszedł na taras i zatopił spojrzenie w granatowej przestrzeni rozlewającej się za nikłą linią świateł, wyznaczających zarys osiedla. Zawiewało chłodem i wilgocią o słonym posmaku. Odnalazł schody, potem ostrożnie, niemal po omacku, przeszedł na drugą stronę skarpy, gdzie rosły już tylko suche, niskie trawy i niewielkie kępy janowca. Morze bulgotało w dole, podchodząc jęzorami wody pod skraj wydmy, na której siedział, chłonąc w siebie wszystkie odgłosy, kryjące się w mroku. Powoli uspokajał się wewnętrznie. Kiedy wrócił do domku, jego goście już spali. Poszukał ostrożnie wolnego tapczanu i położył się, nasłuchując pochrapywania śpiących.

Goście odjechali wcześnie, nawet nie czekając na śniadanie. Chcieli około południa wrócić do Krosnowic, aby jeszcze tego samego dnia rozpocząć przygotowania do plenum. Borowski pozostał dłużej, miał bowiem do załatwienia kilka spraw związanych z uruchomieniem ośrodka. Około południa był gotów do odjazdu. Nadciągali już pierwsi wczasowicze zmęczeni podróżą, ale rozglądający się ciekawie. Ci, którzy przyjechali z Krosnowic, poznali Piotra i ruszyli z gratulacjami z okazji uruchomienia tak pięknego ośrodka. Dziękował im, czując w sobie nieokreślony żal, wynikający z przeświadczenia, że oto stał się już tutaj także jedynie gościem, o którym zapomną niedługo. Kilka godzin jazdy przywróciło mu równowagę ducha.

Mrok już zapadał, kiedy wjechali na podmiejską ulicę zabudowaną obskurnymi domami skleconymi z pustaków. Zabłysły uliczne latarnie i samochód sunął teraz szczerbatymi ulicami dawnego getta. Przypomniały mu się nagle namiętne dyskusje toczone w pracowni Żwirskiego i wizje nowych Krosnowic, szkicowane na planach.

„Oby tylko starczyło mi sił" — pomyślał, uśmiechając się do tych wizji.

„I odwagi..." — podpowiedział mu jakiś głos.

„Tak, i odwagi" — powtórzył bezgłośnie, patrząc w wąskie, mroczne korytarze mijanych ulic.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2019 02 27 IDEOLOGIA A ZDROWY ROZSĄDEK Fakty w INTERIA
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesi
HVa28.02.06-DRZEWKO FOLDERÓW-POWTÓRZENIE WIADOMOŚCI, Hospitacje dydaktyka
21.02.2014.Ćwiczenia 1, Nieorganiczna, chemia2, Arkusze powtórzeniowe, Pobieranie1, studia 1.2, fiza
Powtórzenie od Napoleona do ideologii
MB powtorka DYN sem V aktualizacja 02 IX
HVb27.02.06-DRZEWKO FOLDERÓW-POWTÓRZENIE WIADOMOŚCI, Hospitacje dydaktyka
Historia PRL (1) - 16-02-2009
Józef Ignacy Kraszewski Wspomnienia pana Szambelana
Bocheński Józef M Wspomnienia
MB powtorka DYN sem V aktualizacja 02 IX
testy powtorzeniowe 02 podst key
PRL wspomnienie
PRL wspomnienie
Józef Ignacy Kraszewski Wspomnienia z Wołynia, Polesia i Litwy
2019 02 12 Prezydent Brazylii usuwa ideologię gender ze szkół Do Rzeczy
Spychalski Dariusz Krzyżacki Poker 02

więcej podobnych podstron