Józef M. Bocheński
W S P O M N I E N I A
Redakcja i korekta II wydania: Grażyna Fali i
Przedmowa
Bartłomiej Twardowski
© Copyright by PHILED Kraków 1994
ISBN-83-86238-01-1
PRINTED IN POLAND
wydanie drugie zmienione
Wydawnictwo Philed sp. z o.o.
Druk: Oficyna Wydawnicza „Dajwór"
Kraków 1994
PRZEDMOWA
W tych dniach wykończyłem dwie prace: artykuł o kontekstualiz-mie i sceptycyzmie
dla prof. Stróżewskiego (Kwartalnik Filozoficzny), bardzo, może za bardzo
techniczny, i Podręcznik Mądrości, nad którym pracowałem w ciągu ostatnich
miesięcy. Te prace były punktem wyjściowym niniejszych wspomnień.
A mianowicie: rzecz dla Kwartalnika nie jest nowa, chodzi o dwa dawniejsze, ale
gruntownie przepracowane odczyty. Otóż to przepracowanie kosztowało rnnie
nieprawdopodobnie wiele czasu i wysiłku. Odkrywałem przy tym coraz nowe błędy.
Myśląc o tych błędach zadałem sobie pytanie, czy jestem w stanie tworzyć rzeczy
nowe. Każda próba twórczego filozofowania mogłaby być nadużyciem zaufania,
jakim się u niektórych cieszę, i grafomanią. Mój kolega, o. Czesław Spicq, podobno
jeden z najznakomitszych katolickich biblistów współczesnych, przestał pisać dwa
lata temu, gdy osiągnął mniej więcej mój wiek. Obecnie tylko czyta. Zadałem sobie
pytanie, czy nie powinienem go naśladować. Ale na tak heroiczną decyzję nie
mogłem się zdobyć. Pisanie było od sześćdziesięciu lat (z przerwą wojenną) moim
życiem. Zapełniłem wiele tomów moją pisaniną. Zaprzestanie pisania byłoby
rodzajem antycypowanej śmierci. Ja wiem wprawdzie, że
Przedmowa
Przedmowa
ona jest niedaleko - ale nie chciałbym jej nadejścia przyśpieszać. Zdecydowałem się
więc na kompromis: będę pisał, ale nie twórczo -napiszę wspomnienia. Żyłem mimo
wszystko niemal 90 lat i miałem życie bogate. Może moje wspomnienia zainteresują
tego czy owego.
Mnie samemu przydadzą się w trojaki sposób. Najpierw pozwolą mi spełnić
przykazanie nr 3.21. w moim Podręczniku mądrości: „Miej zawsze przed sobą cel do
osiągnięcia", pozwolą bronić się przed bezsensem, który staremu człowiekowi grozi.
Następnie pozwolą mi może lepiej zrozumieć samego siebie. Wreszcie umożliwią mi
także powiedzenie rzeczy, których uprzednio powiedzieć nie śmiałem. Pozwolą mi
mówić o wydarzeniach, ludziach i o mnie samym naprawdę bez żadnych osłonek...
Parę uwag o tekście. Zacząłem pisać te wspomnienia za późno, bo pamięć mnie teraz
srodze zawodzi. Aby dać tylko jeden przykład zapomnień, jakich doznaję, nie
mogłem przez długi czas przypomnieć sobie nazwiska Andre Anstetta, z którym się
przyjaźniłem i z którym odbyłem mój pamiętny lot do Senegalu. Co gorsza, obawiam
się, że wyobraźnia tu i ówdzie ubarwi te wspomnienia, które pozostały. Aby temu
choć częściowo zaradzić, wbudowałem notatki albo nawet literacko opracowane
dawniej ogłoszone wspomnienia. Należą tu odcinki o o. Jacku Woronieckim,
Niepokalanowie, logikach polskich, Monte Cassino, o podróży po Stanach i
wspomnienia lotnicze. Rozdział 12 o filozofii nosi szczególny poniekąd techniczny
charakter i jest pisany z myślą o filozofach. Powoduje to nierówność stylu, za którą
Czytelnika najmocniej przepraszam.
J. Bocheński
Spis rozdziałów
Rodzina i dzieciństwo
Pochodzenie, Ojciec, Matka, Rodzeństwo, Dom,
Parafia, 1914
Młodość 1918-1926
Lwów, 1920, Rakowice, Komarów, Pościg
Zakon 1927-1931
Ojciec Woroniecki, Seminarium, Powalanie,
Nowicjat, Fryburg
Rzym 1931-1940
Angelicum, Teologia, Logika, Romana,
Praga
Polska 1934-1939
Niepokalanów, Logicy, Kolo Krakowskie, Habilitacja, Nacjonalizm, Kapituła,
Slużew
Wojna 1939-1944 Warszawa, 1939, Do Rzymu, Komitet, Do Anglii, Szkocja,
Londyn, Na front Cassino 1944-1945 Bitwa, Po bitwie, Adriatica, Prasa, Do
Szwajcarii VTII Fryburg 1944-1972
Uniwersytet, Wykłady, Albertinum, Rektorat, Polonia Ameryka 1955-1977 Notre
Damę, UCLA, Lawrence, Pittsburgh, Inne uczelnie
Rodzina i dzieciństwo
Komunizm 1955-1975
Historia, Karlsruhe, Ost-Kolleg, Podręcznik, Pretoria, Instytut, Ambasada
Podróże 1927-1990
Interkontynentalne, Samochody, Stany Dziennik
Loty 1969-1983
Samolot, Fascynacja, Do Kairu,
W aeroklubie, Podróże, Do Monachium,
Trudny lot
XIII Filozofia 1925-1991
Periodyzacja, Rozwój, Tomizm,
Historia logiki, Analiza,
Dla studentów Załączniki Spis alfabetyczny
I
RODZINA I DZIECIŃSTWO
przed 1918
Pochodzenie
Mój brat Aleksander pisze w swoich sumiennie udokumentowanych Materiałach do
historii rodziny Bocheńskich (Fryburg 1981): „Boniecki wywodzi Bocheńskich z
Prus, podobnie Żernicki. Niesie-cki wymienia Jana Lansdorf Bocheńskiego, elektora
Władysława IV 1632". Biliński cytuje „trzy pokolenia Bocheńskich na Bocheńcu w
Ziemi Dobrzyńskiej" (str. 4) „Bocheńscy wylegitymowali się ze szlachectwa w
Kamieńcu Podolskim z przydomkiem Lansdorf 1802 r." (str. 5). Wydaje się więc
pewnym, że moja rodzina nosiła pierwotnie nazwisko „Lansdorf-Bocheński" czy
„Lansdorf z Bocheńca" i że mieszkała w XVII wieku w Ziemi Dobrzyńskiej.
Tradycja rodzinna idzie dalej. Bocheńscy mieli się pierwotnie nazywać Lansdorf i
pochodzić z Prus Książęcych. Na skutek udziału w Związku Jasz-czurczym
(Eidechsenbund) sprzysiężeniu przeciw Zakonowi Krzyżackiemu, mój przodek miał
wyemigrować po Wojnie Trzynastoletniej do Polski, gdzie król miał mu nadać dobra
Bocheniec we wspomnianej Ziemi Dobrzyńskiej. Jeśli tak jest - a nie mam powodu,
by w to wątpić - wyciągam wniosek, że jestem z pochodzenia Niemcem, w czym nie
widzę nic ani dziwnego, ani złego. Bardzo wielu Polaków jest pochodzenia
niemieckiego, a wielu Niemców polskiego. Podczas oblężenia Warszawy w roku
1939 obroną miasta dowodził niejaki generał Rommel, a oblegającymi Niemcami
niejaki marszałek Brauschitz, vulgo Brochwicz. Opowiadanie o jakiejś rasowej
różnicy między Polakami a Niemcami jest wierutnym głupstwem. Niemcy są po
prostu gatunkiem Polaków, tylko jeszcze gorszym od nich i odwrotnie. Niemcy
wydają co prawda od czasu do czasu bandycki podgatunek w rodzaju ówczesnych
Krzyżaków i naszych hitlerowców. Z tym wiąże się drugi wniosek. Mój jaszczurczy
przodek walczył z tym podgatunkiem Niemców. Obaj moi bracia i ja też. Pod tym
względem pozostaliśmy wierni tradycji.
Co prawda moi przodkowie bili się w ciągu ostatnich wieków głównie z Moskalami.
Tadeusz (1791-1849) odbył kampanie 1809, 1812 i 1813 r. Był pierwszym
porucznikiem. Odznaczył się pod Be-rezyną. Jego syn Izydor-Franciszek (1823-
1897) był naczelnikiem powiatu opoczyńskiego z ramienia Rządu Narodowego w
1863 r. i został zesłany do Presyny (1864-1868). Mój ojciec Adolf wziął udział jako
tłumacz przy misji wojskowej francuskiej (przy sztabie dywizji) w kampanii
bolszewickiej w 1920 roku.
Jaki był status społeczny tej rodziny? Opierając się na wspomnianych Materiałach
można ją zaliczyć w XVII i XVIII wieku do jedno- albo parowioskwej szlachty.
Przypominam, że szlachta polska rozpadała się na cztery dość ostro wzajemnie
odgrodzone klasy: arystokrację, karmazynów, szlachtę jedno- względnie
parowioskową i szlachtę zagrodową. Oceniam, że Bocheńscy należeli wówczas do
trzeciej kategorii. Piastowali od czasu do czasu pewne urzędy powiatowe - np.
Mikołaj był pisarzem ziemskim gostyńskim w 1604 roku, Antoni skarbnikiem
trockim w tym samym wieku, Franciszek skarbnikiem sanockim w XVIII w. itd.
Jeśli się nie mylę, w XIX wieku obserwujemy społeczne wznoszenie się tej rodziny.
Wspomniany Tadeusz (1791-1849) był żonaty z Marianną Lubowidzką ze znacznej
rodziny, siostrą Józefa, marszałka sejmu z 1830 roku i prezesa Banku Polskiego.
Jego syn Izydor-Franciszek (1823-1897) pojął za żonę Antoninę z Bożeniec Jeło-
wickich, z rodu należącego do karmazynów, tak samo jego syn, a mój ojciec Adolf
(1870-1936), żonaty z Marią Dunin-Borkowską, pochodzącą z jednej z najstarszych
rodzin karmazyńskich w Polsce. Równolegle z tym szedł wzrost majątku.
Rozpoczęty przez kupno i rozbudowę Rudy Mazowieckiej przez Tadeusza osiągnął
swój szczyt przed pierwszą wojną światową przez kupno Czerwiszcz (1400 ha),
dokonane przez mojego ojca Adolfa.
Ale ta wojna zrujnowała moich rodziców i dalsze dzieje rodziny są historią
stopniowego upadku finansowego aż niemal do bankructwa. W roku 1931 rodzina
mogła tylko z największym wysiłkiem zapewnić mojej umierającej matce
najkonieczniejszą opiekę i lekarstwa. Wspomnę jeszcze, że w chwili wybuchu wojny
długi mojej rodziny wynosiły około l 000 000 dolarów amerykańskich, co odpowiada
mniej więcej wartości kilkunastu milionów dolarów obecnych.
Moja genealogia po mieczu jest znana dzięki Materiałom począwszy od XVII wieku,
poza tym mam pełne guartier do czwartego pokolenia (16) i niemal pełne do piątego
(32). Wynika z niego interesujące stwierdzenie. Ojciec mojego ojca był z
pochodzenia Niemcem, ojciec matki Mazurem z twardej rasy panów krakowskich,
tych, którzy Polskę z małego państewka przekształcili w mocarstwo, ale matka
mojego ojca była Jełowicka z domu, a matka mojej matki Dzieduszycka - obie
pochodziły więc z rodzin ruskich, którym przypisuje się inteligencję i miękkość
charakteru. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj bodaj dziedzictwo Dzieduszyckich,
rodziny, która wydała długi szereg ludzi na granicy geniuszu, ale zarazem niemal
nieobliczalnych, z Wojciechem Dzieduszyckim, mężem stanu, filozofem i znanym
dowcipkarzem na czele. Tak więc byłbym wynikiem skrzyżowania dwóch linii:
twardej, pracowitej zachodniej i miękkiej, ale za to inteligentnej, wschodniej.
Ojciec
Mój ojciec Adolf wywarł na mnie, o ile mogę zdać sobie z tego sprawę, znacznie
większy wpływ niż moja matka. Urodzony w 1870 r. w Warszawie, studiował
ekonomię polityczną w Getyndze, gdzie uzyskał w roku 1894 doktorat na podstawie
pracy Beitrag żur Ge-schichte der gutsherrlich-bauerlichen Yerhaltnisses in Polen.
Ta rozprawa doktorska odegrała pewną rolę w moim życiu, więc zacznę od
opowiedzenia, w jaki sposób straciłem przez nią rok studiów. Miałem w Poznaniu
profesora, który przy egzaminie wymagał między innymi dość znacznej literatury -
trzeba było znać jego podręczniki, gruby tom pt. Bank Polski i tym podobne.
Wydawało mi się, że zrobi na nim dobre wrażenie, jeśli dodam do standardowej listy
jeszcze tytuł książki mojego ojca, której nie czytałem, byłem zresztą pewny, że nikt
jej nie czytał. Ku mojemu zdumieniu profesor widocznie ją czytał, bo oświadczył, że
to jest znakomita praca i że muszę koniecznie przełożyć ją na język polski. Po czym,
widocznie przychylnie do mnie nastrojony, zapytał, jaka jest główna teza mojego
ojca. Kiedy okazało się, że jej nie znam, powiedział: „Młody człowieku, kłamstwem
nie dochodzi się do niczego w nauce", i spalił mnie bez litości. Straciłem wtedy rok,
ale dostałem nauczkę, której nie zapomniałem.
Może warto powiedzieć, czym ta teza ojcowska była. Dotyczyła dóbr Kock. Mój
ojciec wykazał na podstawie zachowanych ksiąg rachunkowych i archiwów tych
dóbr, że cały dochód właścicieli pochodził z pańszczyzny, a więc z darmowej pracy
chłopów. Dziś rozumiem doskonale, dlaczego mój profesor uważał tę pracę za
ważną. Zawierała w rzeczy samej dużo lepszy dowód wyzysku niż ten, który Marks
usiłował dać za pomocą subtelnych spekulacji.
Bo też mój ojciec był między innymi naukowcem, że tak powiem z natury,
badaczem, zaciekłym w szukaniu prawdy. Zaraz po doktoracie Uniwersytet
Jagielloński miał mu ofiarow"ać katedrę. Ja wprawdzie za jego życia nie
przeczytałem wspomnianej rozprawy, ale sądzę, że jeśli zapaliłem się do nauki, to
między innymi pod jego
wpływem. Myśląc o nim dzisiaj widzę, że moja odraza do marksizmu i tym
podobnych pochodzi w znacznej mierze od niego. Przecież według tych doktryn mój
ojciec, typowy przedstawiciel Oświecenia, a więc według Marksa burżuazji,
powinien był być niezdolny do uświadomienia sobie faktów niewygodnych dla jego
klasy.
Ale mój ojciec był nie tylko naukowcem. Był postacią wszechstronną. Był na
przykład czołowym polskim jeźdźcem sportowym, wciągu trzech lat 1896-1899
corocznym zwycięzcą w gonitwach pła-wieńskich, zdobywcą szeregu nagród. W
rodzinie opowiadano, a nie mam powodów, by wątpić w prawdziwość tego podania,
że jeden z jego gości dostał udaru serca, kiedy mój ojciec wjechał konno do jego
pokoju na pierwszym piętrze.
Był także przedsiębiorcą z rasy tych, którzy tworzą nowe rzeczy. W ciągu swojego
życia zbudował tyle budynków, że mógłby stworzyć małe miasteczko. Stworzył
kilka zakładów przemysłowych, między innymi browar, wielkie tartaki i duże
zakłady hodowli ryb (16 stawów). Był jednym z pierwszych właścicieli samochodu
w okolicy. Był jedynym w naszej okolicy właścicielem pługu parowego - dwie
ogromne lokomotywy drogowe ciągnęły tam i nazad wielki pług. (Dostawca tej
maszyny tytułował ojca „Herr Dampflug-besitzer", co mnie jako chłopca śmieszyło).
Gdziekolwiek podjął pracę, był ruch i życie, powstawały rzeczy nowe, rzadko
widziane. Kiedy po pierwszej wojnie światowej przyjechał do domu z sąsiadem,
zresztą Niemcem p. Schmidtem, znaleźli ruinę dorobku całego ich życia. Reakcja
była taka, że Schmidt wrócił do Lwowa i majątek sprzedał, a mój ojciec pojechał tym
samym fiakrem, który go przywiózł, po materiały do naprawy zerwanego dachu i
zaczął budować od nowa.
Mój pogląd na rolę przedsiębiorcy (w przeciwieństwie do kapitalisty) jest co prawda
oparty na rozważaniach teoretycznych, ale postać mojego ojca odegrała na pewno
rolę w jego powstaniu. Zastąpienie takiego twórczego człowieka przez urzędnika
wydawało mi się zawsze absurdem. Dzieje najnowsze wykazały, że miałem rację.
Motorem życia gospodarczego nie jest ani robotnik, ani kapitalista, a tym mniej
urzędnik, ale przedsiębiorca.
Była w moim ojcu też strona rolnicza, powiedziałbym nawet chłopska. Śp. prof.
Bujak dedykował jedną ze swoich książek „ojcu, który pół morgi odziedziczywszy,
sto morgów dzieciom zostawił". To jest prawie portret mojego własnego ojca, jego
prawdziwej i muszę się przyznać dla mnie niezrozumiałej pasji do powiększenia
posiadłości. Nie był pod tym względem bez powodzenia - odziedziczywszy maleńki
Czuszów, doszedł przez ożenek i kupno majątku Czerwiszcze na Polesiu do
posiadania prawdziwego latyfundium. Inną cechą wiejską było przywiązanie do lasu.
Podejrzewam, że leśnictwo było dla niego mimo wszystko najmilszą czynnością.
Powiedział mi kiedyś, że nie ma nic szlachetniejszego niż praca dla lasu, bo jesteśmy
pewni, że sami z niej nie skorzystamy, że to jest praca dla następnych pokoleń.
Dodam, że dzień przed śmiercią spędził w siodle, objeżdżając swoje ukochane lasy.
Jeśli chodzi o światopogląd, mój ojciec był typowym inteligentem XIX wieku,
wyznawcą Oświecenia, wierzył w postęp ludzkości przez światło nauki. To jednak
bez śladu fanatyzmu, tak zresztą jak jego głęboki, ale pełny umiaru patriotyzm.
Wreszcie, last but not least, był człowiekiem światowym, noszącym się z wielką
naturalną elegancją, bon viveur, smakoszem i kobiecia-rzem. Pod jego wpływem,
mimo wszystkich wysiłków mojej matki, rychło straciłem wiarę (i moralność)
chrześcijańską. Dodam jeszcze, że był człowiekiem głęboko dobrym, pełnym
względów dla wszystkich. Jego postać stale mnie fascynowała i... dotąd fascynuje.
Matka
Moja matka była człowiekiem radykalnie odmiennego pokroju. W młodości musiała
być nie lada pięknością, skoro mój ojciec ją wybrał, a mógł wybierać, bo wszędzie,
gdzie się pojawiał, serca kobiece zaczynały bić szybciej. Myślę, że biorąc ją za żonę
nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, że idzie w dożywotni jasyr. Bo charak-
ter mojej matki określa się najlepiej mówiąc, że to była władcza natura, kobieta
obdarzona niezłomną wolą, żelaznym charakterem. Górowała nad swoim
otoczeniem, rządziła bezapelacyjnie moim ojcem, nami dziećmi i dworem. Zarazem
to była postać feudalna, jakby żywcem przeniesiona w nasze czasy ze średniowiecza.
To średniowiecze zostało tak sfałszowane i oplute przez burżuazję, że współczesny
człowiek nie ma dla niego najmniejszego zrozumienia. Ja mam, a jeśli mam, to
dzięki żywej w mojej pamięci postaci mojej matki.
W tej pamięci trwa kilka wspomnień. Jedno z nich dotyczy modlitw. Mieliśmy w
domu na parterze okrągłej wieży kaplicę, w której odprawiano modlitwy wieczorne.
Zwoływał nas na nie dzwon i biada temu, kto by jego głosu nie posłuchał. Otóż, na
tych modlitwach nie przewodniczył ani mój ojciec, który zresztą robił co mógł, aby
nie być obecnym, ani nasz kapelan domowy, ale zawsze i wyłącznie moja matka,
chyba że biskup był gościem w domu. Pierwsze miejsce zajmowała także przy stole i
każdy powinien był wiedzieć, że to ona przyjmuje. To dotyczyło nie tylko nas dzieci,
ale i mojego ojca, którego moja matka potrafiła surowo skarcić, gdy przyszedł w
święto nie dość świątecznie ubrany. Pamiętam też iście feudalne sądy, w których
podsądny bywał skazany na degradację z drugiego stołu na trzeci, albo z sumy
niedzielnej na mszę poranną, a jeśli chodzi o nas dzieci, nieraz na dotkliwą chłostę.
Ale surowa była przede wszystkim dla siebie. Zachowuję w żywej pamięci
codzienne pojenie koni, które odbywało się o pół do piątej rano, a przewodniczyła w
nim nieodmiennie, latem i zimą, moja matka. Nie przypominam sobie wypadku, w
którym by była spóźniona - to od niej nauczyłem się zapewne trochę punktualności
jaką mi przyjaciele przypisują.
Była gorliwą i surowo umartwioną tercjarką karmelitanek bosych. Głęboko wierząca,
żyła wyłącznie dla Służby Bożej. Wyobrażam sobie, że postawa mojego bon viveur'a
ojca musiała być jej największą tragedią, a moje wstąpienie do zakonu przeżyła jako
wielkie szczęście. Jak przystało na kobietę feudalną, nie miała wyższego wy-
kształcenia, ale była dobrze oczytana. Władała nieźle piórem - wydała dwa przekłady
z francuskiego: życiorysy św. Jana od Krzyża i św. Teresy z Awilli.
Rodzeństwo
Było nas dzieci czworo, w porządku chronologicznym: ja, Aleksander (Olo), Olga i
Adolf (Adzio) - ten ostatni o siedem lat ode mnie młodszy. Przy tym moja siostra i ja
wdaliśmy się fizycznie w matkę, a obaj bracia Aleksander i Adolf byli raczej
podobni do ojca. Jednak różniliśmy się między sobą znacznie - myślę, że każde z nas
było dość swoistym typem. O sobie trudno mi oczywiście pisać, ale oto parę
wspomnień o rodzeństwie.
Aleksander jest jednym z najbardziej oryginalnych pisarzy politycznych swojego
pokolenia. Aby tylko jedno wymienić, jest bodaj jedynym Polakiem, który
równocześnie przyznawał się na serio do wiary katolickiej i do równie szczerej
przyjaźni względem Moskwy bolszewickiej, tak dalece, że nawet najintligentniejsi
komuniści nie wiedzieli, co z nim począć. Ale to nie wszystko. Jest także autorem
Dziejów głupoty w Polsce, książki z tradycyjnego punktu widzenia skandalicznej, bo
skrajnie antyromantycznej. W Polsce wolno zwykle być czymkolwiek się chce, ale
nie wolno nie być romantykiem, nie mierzyć sił na zamiary. Był też nie tylko
wybitnym przemysłowcem, przez jakiś czas dyrektorem browaru oświęcimskiego,
ale i czołowym historykiem przemysłu polskiego, posłem na sejm PRL itp.
Stał oczywiście pod pewnym wpływem naszego ojca, konserwatysty, ale ten nigdy
nie poszedł tak daleko jak on i w gruncie rzeczy nie potępiał całkiem polskiego
romantyzmu. Inna filiacja to tzw. Stań-czycy, konserwatyści krakowscy i polski
pozytywizm, doktryna pozytywnej pracy gospodarczej zamiast powstańczych
zrywów.
Jakkolwiek by było, mój brat Aleksander jest postacią niezwykłą, niemal unikatem
między polskimi pisarzami politycznymi jego okresu. Ludzi, którzy nie idąc tak
daleko jak on, sympatyzowali z jego
myślą było co prawda kilku, między innymi mój drugi brat Adolf, bracia Ksawery i
Mieczysław Pruszyńscy i paru innych współpracujących nieraz z Buntem Młodych
Jerzego Giedroycia.
Drugi mój brat, Adzio, jest postacią niemal legendarną jako żołnierz - i nic
dziwnego. Wziął udział we wszystkich kampaniach dostępnych Polakowi: w
polskiej, norweskiej, francuskiej afrykańskiej i włoskiej. Przeprowadził szereg
naprawdę niezwykłych akcji bojowych zdobywając Virtuti Militari i dwa razy Krzyż
Walecznych. Ale kto w nim widzi tylko żołnierza, niewiele w nim zrozumiał. Ja go
znałem z bliska. Miałem z nim jeszcze długą, zasadniczą rozmowę na parę dni,
zanim poległ pod Ankoną. Oto co mogę o nim powiedzieć. Był przede wszystkim
wielkiej klasy intelektualistą francuskiego typu, nieprawdopodobnie wprost
oczytanym, o niezwykle szerokich zainteresowaniach kulturalnych. Kiedy poległ,
jego towarzysze broni oddali mi biblioteczkę znalezioną w jego jeepie - był
porucznikiem, dowódcą plutonu lekkich pojazdów pancernych. Ta biblioteczka
stanowiła prawdziwy pomnik dla niego. Był w niej Dante, Szekspir i Goethe, była
wielotomowa historia Rzymu Grego-roviusa, słownik greki klasycznej - razem z
podręcznikami nawigacji astralnej i służby wewnętrznej. Niestety siostry robiące
porządek w mojej celi, dobre gospodynie, uznały, że trzeba ten zespół książek
uporządkować według formatów, i rozproszyły biblioteczkę w moim parotysięcznym
księgozbiorze. Niech Pan Bóg nas broni od sumiennych gospodyń!
Śmierć Adzia na polu bitwy wstrząsnęła mną głęboko, nie tylko dlatego, że to był
mój brat, ale może przede wszystkim dlatego, że odsłaniała w przerażający sposób
koszt i pozorny bezsens wojny. Przeżyłem wtedy to samo, co niemiecki myśliciel
Rickert opisał tak wymownie po śmierci jego ucznia Laska, świetnego młodego
filozofa, zabitego przez kule rosyjskiego sołdata.
Co jednak z Adzia zna się najmniej, to jego zasadniczą postawę duchową, motywację
jego wyczynów. Ja ją dobrze poznałem w czasie włoskiej kampanii. To była, bez
żadnej przesady i żadnych zastrzeżeń, postawa średniowiecznego rycerza. Adzio był,
jak Olo, kawalerem maltańskim, a więc członkiem organizacji uchodzącej na ogól za
rodzaj wytwornego klubu i nic więcej. Otóż Adzio był może jedynym, a w każdym
razie rzadkim maltańczykiem, który brał ideał Zakonu straszliwie i krwawo na serio.
Kiedy go pytano, jakie są warunki przyjęcia, zwykł był odpowiadać: „trzy lata wojny
z Saracena-mi". Jestem przekonany, że to nie był dowcip, że jego wielkie czyny
bojowe zawdzięczamy temu właśnie, jego poczuciu, że jest do nich zobowiązany
przez ideał Zakonu.
Byłem niedawno na wyspie Rodos, gdzie 600 kawalerów maltańskich broniło się
miesiącami przeciw stutysięcznej armii tureckiej. Wzięci zostali ostatecznie głodem i
zdradą. Patrząc na mury ich twierdzy uświadomiłem sobie, że ów romantyzm
wyklinany przez Ola, a dziś przez tylu innych, jest nie tylko składnikiem polskiej
ideologii, że należy do skarbca naszej wspólnej kultury europejskiej. Kawalerowie z
Rodos apelowali, tak samo jak nieraz Polacy do Zachodu, a Zachód podobnie jak
nam posyłał piękne słowa. Mimo to walczyli do końca, bo nie walczyć byłoby
czymś, czego się nie robi ,.ęa ne ęefaitpas", jak Adzio zwykł był mówić, czymś
niezgodnym z honorem.
Był naprawdę rycerzem bez trwogi i zmazy. Jego podkomendni i koledzy opowiadali
mi po jego śmierci nie tylko o działaniach bojowych, ale także, a może przede
wszystkim, o nadzwyczajnej wielkoduszności w codziennym życiu wojennym. Brał
na siebie stale za swoich żołnierzy najtrudniejsze, najprzykrzejsze, najbardziej
niebezpieczne i męczące zadania.
Jeśli chodzi o jego religijność, muszę przyznać, że jej nie rozumiem. Jedno jest
pewne, że nie była podobna do niczego, co spotykamy zwykle w tej dziedzinie. Oto
dwa fakty świadczące o tym. Między wojnami był ranny w pojedynku i odmówił
stanowczo, by jego ranę opatrzono w kaplicy. Lekarz Żyd, który miał tego dokonać,
nie mógł się nadziwić. Powiedział mi: „przecież wasza religia zabrania pojedynków,
nie?" Adzia religia widocznie ich nie zabraniała, nie pozwalała jednak na opatrunek
w kaplicy. Kiedyś na froncie włoskim doszło do dość ostrej dyskusji między nami.
Próbowa-
łem mu wyłożyć moje pojmowanie chrześcijaństwa, zgodnie z którym Pan Bóg
stworzył nieprzyjaciela, abyśmy go bili po głowie - takim jest w rzeczy samej moje
przekonanie. Adzio, oburzony, oskarżył mnie o zupełne niezrozumienie
chrześcijaństwa, bo ono jest, pamiętam jego słowa, „uniwersalną amnestią". I proszę
pamiętać, że to nie mówił tchórz uchylający się w imię religii od służby wojskowej,
ale jeden z najświetniejszych żołnierzy polskich drugiej wojny światowej. Religię
reprezentowała w mojej rodzinie moja siostra Olga. Po matce odziedziczyła
niebywały charakter, ale najbardziej zdumiewające u niej było to, że potrafiła
przetworzyć go do gruntu. Była jedną z najgłębiej wierzących i zarazem
najpogodniejszych osób, jakie w życiu spotkałem. Cynik, którym poniekąd jestem,
ma szacunek do niewielu ludzi, ale moja siostra jest na pewno jednym z nich.
Niestety poznałem ją naprawdę za późno, aby mogła wywrzeć na mnie większy
wpływ.
Dom
Urodziłem się w Czuszowie, w powiecie miechowskim, w ziemi kieleckiej, a więc w
dawnym zaborze rosyjskim, niedaleko od Krakowa. Gdy miałem cztery lata, moi
rodzice przenieśli się do Ponikwy w powiecie brodzkim, w ówczesnej Galicji
Wschodniej. Nie mam więc prawie żadnych wspomnień z Czuszowa. Wiem tylko z
opowiadań, że w okresie Królestwa Kongresowego zbudowano szosę prowadzącą z
sąsiedniego miasteczka Proszowic do Krakowa i że tę szosę znieśli ze względów
strategicznych Moskale. Wynik ich gospodarki był taki, że zgodnie z tym, co
słyszałem, koń utopił się za mojego życia w błocie na rynku proszowickim. Moją
głęboką antypatię do Moskwy wyssałem więc, że tak powiem, z mlekiem matki.
Mam za to sporo wspomnień z Ponikwy. Najpierw słowo o położeniu
geograficznym. Ze Lwowa szła na wschód szosa i linia kolejowa do Krasnego-
Buska. Tam rozgałęziała się: jedna gałąź prowadziła na południowy wschód do
Złoczowa, druga na wschód do Brodów. Z Brodów do Złoczowa było, o ile dobrze
pamiętam, 36 kilometrów szosą. Na jedenastym kilometrze jednokilometrowe
odgałęzienie w lewo prowadziło do nas, do stawu. Ten staw leżał na czarnym szlaku,
na drodze ciągle powtarzających się najazdów tatarskich. Za stawem szedł łańcuch
Woroniaków, który szedł dalej łukiem na zachód i kończył się na drodze między
Ponikwą a Złoczo-wem wzgórzem podhoreckim. Na tym wzgórzu stał zamek Sobie-
skich, panujący nad okolicą, prawdziwy rygiel zamykający dostęp do kraju. Podobno
i ten zamek zburzyli barbarzyńcy. Dolina była błotnista. Sama nazwa „Brody" o tym
świadczy. Bagna były także u górnego końca stawu ponikiewskiego. Zbaraż był
niedaleko. Jako chłopiec wyobrażałem sobie często, że gdzieś w tych okolicach
musiał zginąć pan Pod-bipięta, że Skrzetuski przedzierał się pewnie przez górną
bagnistą
część stawu.
Trudno wymagać zaiste, aby dziecko wychowane w takiej okolicy, w cieniu tylu
dramatów, entuzjazmowało się „kulturą" islamu, eunuch-komizmem i „filozofiami"
kapitulacji przed złem. Myślę także, że filosemityzm, sympatia do Izraela moja i
mojej całej rodziny pochodzi ze świadomości, że Izrael walczy z tym samym pohań-
cem, co nasi przodkowie w tej okolicy.
Wracając do drogi prowadzącej do naszego domu, szosa z Brodów kończyła się na
tamie przy stawie, nad którym leżały dwie wsi: na prawo Wołochy z kościołem
łacińskim, na lewo Ponikwą z cerkwią unicką. Idąc dalej za stawem natrafiało się na
zaścianek szlachecki, Hucisko Brodzkie, którego mieszkańcy mieli być
wymordowani podczas drugiej wojny światowej, i dalej na Podkamień.
O tym Podkamieniu wypada mi parę słów powiedzieć. Nazwa pochodzi od
ogromnego kamienia przyniesionego pewnie przez lodowce aż na szczyt pagórka.
Obok niego stał wielki klasztor oo. dominikanów, w którym miało być aż czterysta
cel (w czasie rozbiorów zakon liczył w Rzeczypospolitej ponad 2000 członków). Z
okien tej potężnej budowli widać było prawosławny klasztor w Poczajowie.
Odwiedzając Podkamień czułem zawsze, że jestem na granicy Europy, Poczajów to
był już inny, obcy świat. Jak dalece obcy, niech świadczy następujące zdarzenie.
Pewnego wieczoru, gdy ojcowie odpra-
wiali nieszpory, wszedł do podkamienickiego kościoła pijany prawosławny
zakonnik, czernieć, i zaczął ryczeć przeraźliwie głusząc śpiew ojców i zebranego
ludu. Myślę, że kogoś, kto przeżył coś w tym rodzaju, nikt nie nabierze na historyjki
o Europie aż do Uralu. Europa, nasza Europa, kończyła się w Podkamieniu.
Trzeba mi jednak powrócić do opowiadania o drodze. Skręcając w prawo mijało się
zaraz młyn („pierwszy młyn", bo było ich trzy). Kilkadziesiąt kroków dalej stał na
wzniesieniu za żelazną z dwu stron otwartą barierą dom moich rodziców. Dokładniej
mówiąc to były trzy domy: na prawo patrząc od stawu budynek główny, na lewo w
głębi tak zwany pawilon jednopiętrowy - dokładna kopia ostatniego członu budynku
głównego, a bliżej parterowy budynek kuchenny.
Budynek główny, w którym żyliśmy, zaczynał się od strony stawu potężną okrągłą
czteropiętrową wieżą, przed którą była jednopiętrowa przybudówka zawierająca trzy
pokoje. Dalej budynek był parterowy i zawierał tylko sześć wielkich pokojów: ze
strony wejścia zaczynając od stawu przedpokój, kancelarię mojego ojca i jeszcze
jeden wielki pokój, którego nazwy nie pomnę, z drugiej strony sala jadalna, salon i
bilard. Ostatni człon tego budynku był jednopiętrowy i zawierał na parterze tak
zwany zimny salon - niepodobna go było w zimie dostatecznie ogrzać - a po stronie
wejścia pokój dziecinny, sypialnię rodziców i dużą łazienkę.
Wszystkie ubikacje na parterze tego budynku były absurdalnie wysokie, oceniam, że
miały co najmniej pięć metrów wysokości. Okna były dostosowane do ich
rozmiarów. W każdym pokoju był kominek. Muszę powiedzieć, że trudno było żyć
w takim budynku, który był całkiem oczywiście pomyślany jako ramy dla paradnych
przyjęć, nie dla codziennego życia, o które budowniczowie tego domu widocznie
niewiele dbali. Wiadomo, „zastaw się, a postaw się". Mentalność nam, a
przynajmniej mnie, dzisiaj zupełnie obca.
Muszę jednak powiedzieć, że ten dom, choć nie wykończony, był postawny. Mówię,
że był nie wykończony, bo brakowało całkiem jasno centralnego gmachu, który by
połączył pierwszy budynek z drugim. Mój ojciec zamierzał przed drugą wojną
światową zapełnić
tę lukę kamienną kolumnadą i zaczął już zwozić kolumny, ale nie doczekał się
ukończenia prac. Mimo niewykończenia to był piękny dom ze ślicznym widokiem na
wielki stuhektarowy staw i obie wioski z ich kościołami na wzgórzach. Słyszę, że
bolszewicy nie tylko zburzyli dom, ale także wysuszyli staw, niszcząc bezpowrotnie
jedną z piękniejszych miejscowości na ziemiach wschodnich dawnej
Rzeczypospolitej. Sprofanowali także groby moich rodziców w krypcie kościoła. To
jest też jeden z powodów, dlaczego przez tyle lat nie próbowałem pojechać do
Polski. Do moich stron, do Ponikwy, w najlepszym nawet razie nie puściliby mnie
okupanci. Dla mnie, jak dla Niemców, ojczyzna, Heimat, to nie jakiś wielgachny
kraj, ale okolica mojego ojca, zakątek, w którym spędziłem dzieciństwo. A do niego
jechać nie mogłem, i nawet gdybym mógł, nie pojechałbym, aby uniknąć widoku
ruin.
Wracając do sprofanowania grobów moich rodziców, postawiłem im pomnik w
wiosce fryburskiej Botterens, gdzie fundacja rodzinna posiadała działkę na wzgórzu
nad zajazdem. Tym pomnikiem jest blok granitowy z następującym napisem:
PIAE MEM ADOLPHI ET
MARIAE E COM DYNIN
BORKOWSKI BOCHEŃSKI
QUOR SEPYLCHRA AP
PONIKWAM IN POLONIA
DESACRATA S FILIUS
IOSEPHYS IN FRIBYR
VN PROF AQ MCMLYII P Przy sprzedaży działki zachowanie pomnika zostało
hipotecznie zastrzeżone.
Parafia
Nie mam wielu wspomnień z najmłodszych lat - rzecz ciekawa, że w mojej pamięci
utkwiły głównie wydarzenia techniczne, instalacja generatora elektrycznego,
pojawienie się pierwszej maszyny do
pisania (ogromnej, marki Underwood) i samochodu. Zapamiętałem sobie też postacie
obu faktorów mojego ojca, Kargera i Majera. Kar-ger był człowiekiem czynu i nosił
wielką czarną brodę, Majer był rudy, był buchalterem i myślicielem ich spółki. Byli
nie tylko agentami ojca, ale i jego doradcami w każdej ważnej sprawie gospodarczej.
Jedno zabawne wspomnienie dotyczy ojcowskiej biblioteki (która dała mi, nawiasem
mówiąc, uświadomienie seksualne). Odkrywszy w niej tom pt. Psychologia byłem
przekonany, że zawiera coś o psach.
W moich wspomnieniach z tych czasów panują jednak nabożeństwa niedzielne, które
były dla mnie bodaj głównym wydarzeniem tygodnia. Nie tylko zresztą dla mnie, ale
i dla całej wioski. To były obyczaje, których człowiek dzisiejszy zapewne pojąć nie
może, bo przeżywamy, przy rosnącym uspołecznieniu wszystkich innych dziedzin
życia, dziwny zanik społecznego wymiaru religii.
W naszym kościele była najpierw msza ranna, na którą chodzili ci, którzy musieli
zapewnić służbę w czasie sumy. Przypisanie do tej grupy było uważane za surową
karę. To przypomina mi zresztą powiedzenie śp. ks. prymasa Hlonda, który zapytany
przeze mnie, co myśli o nawróceniu się Dmowskiego, powiedział, dobrze pamiętam,
„Ładne nawrócenie! Mam doniesienia od proboszcza, że w niedziele chodzi na mszę
poranną zamiast na sumę!" Takie to były czasy.
Wydaje mi się, że parafia ponikiewska była pod tym względem ponadprzeciętna, a to
dzięki temu, że mieliśmy w ciągu długiego czasu naprawdę tyrańskiego proboszcza.
Aby tylko to wspomnieć, kiedy stwierdził, że jakiegoś gospodarza nie było w
kościele, organizował procesję, a jakże, z krzyżem i chorągwiami, która szła po
niego do domu, śpiewając. Tak i byliśmy wszyscy i bez wyjątku w kościele. Nie
zapomnę też pewnie do śmierci jego kazania o spowiedzi, w którym mówił
donośnym głosem: „A nie tkaj nosa między kraty, bo tam jest gwóźdź!"
Przed sumą śpiewano najpierw, przy udziale mniej więcej połowy wiernych,
godzinki Matki Boskiej:
„Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą,
Zacznijcie opowiadać cześć jej niepojętą..." Górował potężny glos pani Biernackiej z
Wołoch. Po tym była suma. Przy nabitym po brzegi kościele siedzieliśmy w
prezbiterium, w ławce kolatorskiej, z dużym łabędziem, którego rodzina mojej matki
miała w herbie. Po południu odprawiano nieszpory. One nie były równie
obowiązujące jak suma, ale kościół był niemniej przyzwoicie zapełniony. Te
nieszpory odprawiano, podobnie zresztą jak mszę śpiewaną, w swoistym polskim
rycie. Ksiądz intonował po łacinie, a lud ciągnął dalej po polsku, wyjąwszy np. Te
Deum, które śpiewaliśmy w całości po łacinie. Psalmy śpiewano w przekładzie
Kochanowskiego. Nie zapomnę następującego wiersza:
„Dziękuję ci, Panie, żeśmy bałwany..."
który sprawił mi teologiczne trudności, aż moja matka zwróciła mi uwagę na
następny wiersz:
„...Morza Czerwonego suchą przeszli nogą". Doskonale pamiętam też moje
bezskuteczne próby przekrzyczenia wspomnianej już pani Biernackiej, która
śpiewała sangwjune zamiast sanguine.
Cudzoziemcom, a nieraz i Polakom, trudno jest wytłumaczyć, że reforma II Soboru
Watykańskiego wprowadzająca mowę ludową do liturgii nie odegrała u nas niemal
żadnej roli, bo myśmy przeżyli podobną reformę w XVI wieku. Ona była wynikiem
walki duchowej naszej wiary z protestantyzmem, walki, w której Kościół zwyciężył,
podejrzewam, głównie dzięki śpiewaniu. Doszło do tego, że oczywiście
protestanckie piosenki „ochrzczono" u nas i dziś śpiewa się je niemal w kościele. Na
przykład:
„Niedaleko od Krakowa, hej!
Stoi góra tam zamkowa, hej!" która przecież wykpiwa Częstochowę.
Nie chciałbym jednak wywoływać wrażenia, że byliśmy parafią straszliwie zacofaną
pod względem religijnym. Sytuację ratowały między innymi misje. Jedną z nich
prowadził świątobliwy jezuita i przyjaciel mojej matki, o. Dominik, kaznodzieja
wielkiej klasy. W środku kościoła wypełnionego jak zwykle po brzegi, kazał ustawić
trumnę.
Jego kazania obracały się, w rzeczy samej, wokoło tego, co katechizm nazywał
„rzeczami ostatecznymi", głównie wokoło sensu życia i śmierci. Z jego kazań
wychodziło się ze wstrząsem, jak zmoknięta kura. Myślę dziś, że i takie kazania są
prawowicie religijne, bo jedną z funkcji religii jest dawanie wierzącemu odpowiedzi
na pytanie egzystencjalne o sens życia. Być może także, że to podejście jest
strategicznie celowe, gdy chodzi o masy. Ale to nie jest na pewno religia w
najlepszym tego słowa znaczeniu. Może dlatego, mimo owego wstrząsu, który
przeżywałem na kazaniach o. Dominika, bodaj nic z nich nie wpłynęło na moje życie
duchowe.
Słowo wreszcie o parafii unickiej. Nasze stosunki z nią były z natury luźniejsze, ale
niemniej nie tylko przyjazne, lecz powiedziałbym serdeczne. Kiedy wstąpiłem do
seminarium, moi rodzice nalegali, abym brał udział w nabożeństwach unickich i
przyjmował komunię świętą w unickiej cerkwi. Proboszcz grecko-katolicki był
częstym i mile widzianym gościem w naszym domu.
1914
Ten spokojny, a historyczny świat miał się dla mnie i tylu innych zawalić z pierwszą
wojną światową. Z nią weszliśmy w tak zwaną historię, ową Schlachtbank der
Geschichte, jak pisał Hegel. Wydaje mi się zresztą, że ta historia, albo jej
świadomość u dziesięcioletniego chłopca, jakim byłem, zaczęła się z Wojnami
Bałkańskimi. W każdym razie pamiętam dobrze rozmowy, jakie się na ich temat
toczyły, a także uwagi kuzyna Raysky'ego, porucznika wojsk cesarskich, który
tłumaczył mi, dlaczego chciałby, aby wojna wybuchła, bo powiadał: „nudno jest
ciągle uprawiać teorię wojny bez możliwości jej zastosowania w bitwie ". No,
doczekał się jej niebawem. Dodam, że obawa wielkiej wojny była w mojej rodzinie i
u znajomych żywa.
Patrząc dziś z daleka na te czasy odnoszę wrażenie, że początkiem okrutnej epoki, w
której danym mi było żyć, nie jest pierwsza wojna światowa, ale właśnie owe
wojenki bałkańskie. W każdym razie to po nich mieliśmy po raz pierwszy od stuleci
jedno z najgorszych barbarzyństw XX wieku, masowe wysiedlenie ludności. Dziś
ono stało się niemal codzienną praktyką.
Sama wielka wojna zaczyna się w mojej pamięci dwoma barwnymi obrazami.
Pierwszy to scena z piazza San Marco w Wenecji. Od paru lat mieliśmy zwyczaj
jeździć w lecie na Lido weneckie, gdzie staliśmy w Grand Hotel des Bains (będąc
tam w 1979 roku pochwaliłem się dyrektorowi, że byłem ich klientem przed ponad
60 laty). Siedzimy tedy przy herbacie na owym piazza San Marco, kiedy wpada kilku
chłopców, sprzedawców gazet, z głośnym krzykiem: assassinio dęli' archiduca -
arcyksiąże zamordowany! I widzę jeszcze poważną twarz mojego ojca, który kładąc
gazetę na stół mówi powolnym głosem: „To jest wojna - wracamy do domu".
Pośpieszny powrót był niemałą przykrością, bo dopiero przyjechaliśmy na Lido. Ale
mój ojciec miał niestety rację - to była wojna.
Drugi obraz to meldunek bojowy austriackiego dragona złożony w salonie naszego
domu kwaterującemu u nas pułkownikowi. Dragon był ubrany w mundur, jaki się
dziś widuje tylko w operetkach. Srebrny hełm, czerwony surdut, olbrzymie
szablisko, na glanc wypolerowane buty. Bo armia austriacka była wówczas całkiem
XIX-wieczna. To był jeden z powodów jej klęsk. Rosjanie nauczyli się wojny
nowoczesnej w 1905 roku. Zamiast czerwonych kaftanów i srebrnych hełmów nosili
szare płaszcze i czapki. Zamiast wielkich szablisk mieli karabiny maszynowe. Toteż
odnosili jedno zwycięstwo po drugim. Co prawda austriackie komunikaty wojenne
pełne były informacji o austriackich triumfach. Fiakier, z którym kiedyś jechaliśmy
we Lwowie, zapytany przez mojego ojca: „Co pan mówi na to, zwyciężamy?"
odpowiedział: „Tak jest, proszę pana, zwyciężamy, ale coraz bliżej".
Myślę zresztą, że armia rosyjska górowała nad austriacką nie tylko doświadczeniami
z wojny japońskiej. To była, moim zdaniem, świetna armia. Będę miał sposobność
powiedzieć poniżej, dlaczego tak sądzę. Na razie jednak jej sukcesy razem z faktem,
że byliśmy poddanymi rosyjskimi, miały dla nas fatalny skutek. Austriacy wy-
siedlili nas z Ponikwy jako „wrogi element". A z tym wysiedleniem zaczęła się nasza
długa tułaczka.
Pojechaliśmy najpierw do Lwowa, a stamtąd do Zakopanego, gdzie przebywaliśmy
dość długo, w nadziei, że Rosjanie tam dojdą albo że Austriacy odbiorą Ponikwę.
Mieszkaliśmy w dużej willi nazywającej się bodaj „Koliba". Pamiętam jeszcze
przyjęcia czwartkowe, podczas których moim zadaniem było przygotowywać pączki.
W pamięci zachowałem także długie dyskusje mojego ojca z naszym sąsiadem
panem Gniewoszem. Mój ojciec myślał, że mocarstwa centralne zwyciężą, natomiast
pan Gniewosz twierdził, że to jest niemożliwe, bo po przeciwnej stronie jest Anglia,
która zawsze zwycięża. Te dyskusje odbywały się zwykle przy rąbaniu drzewa,
któremu mój ojciec oddawał się z zapałem.
Kiedy jednak front ustabilizował się, moi rodzice postanowili wracać do domu
okrężną drogą przez neutralną Rumunię. Pojechaliśmy więc przez Wiedeń,
Budapeszt i Bukareszt. Z całej tej długiej podróży pamiętam tylko, że śmieszył mnie
w Bukareszcie pomnik Owidiusza z napisem „Największemu poecie narodowemu" i
nazwa ministerstwa wojny „ Ministeriul del rosboju ". Dla dawnych Wołochów nie
było widać wielkiej różnicy między wojną a rozbojem.
Dom zastaliśmy w najlepszym porządku, mimo że podczas naszej nieobecności
kwaterowało w nim kilka sztabów rosyjskich. Ci oficerowie odnieśli się z takim
szacunkiem do cudzej własności, że mój ojciec znalazł na swoim biurku nie
dokończony list, zostawiony w pośpiechu w chwili wyjazdu.
Ale i w domu nie zażyliśmy długo spokoju. Losy wojny były zmienne. Austriacy z
pomocą Niemców odparli Rosjan, po czym ci znowu wrócili. Widzę jeszcze mojego
ojca witającego na ruskomja-zykie pluton stanowiący czołówkę nadchodzących
wojsk rosyjskich. Przez jakiś czas znaleźliśmy schronienie w parafii unickiej w
sąsiedniej wiosce Boratynie, której proboszcz był szczególnie ceniony przez moją
matkę. To był w rzeczy samej dużej klasy ksiądz, później wywieziony do Rosji.
Front ustalił się niestety dość blisko od nas. W domu zakwaterowało się dwóch
rosyjskich pułkowników. Jeden, niezmiernie łagodny, rodowity Moskal nazwiskiem
Wjazemcew, drugi, srogiego wyglądu i zachowania się, Polak z pochodzenia,
Żołędziowski. Ten ostatni został mi z kilku powodów żywo w pamięci. Najpierw
zdumiewała mnie jego rosyjska religijność. Przez cały wielki post nie tylko pościł,
ale i suszył, to jest nie pił mleka, nie używał masła ani żadnego tłuszczu, żył
naprawdę ze śledzi, sucharów no i naturalnie z wódki. Chodził też regularnie z całym
swoim pułkiem na nabożeństwa prawosławne i w czasje tych nabożeństw całował
pokornie ręce popa. Ale, ku naszemu zdziwieniu, tego samego popa nigdy nie przyjął
w salonie - przedpokój był dla niego aż nadto dobry. Skądinąd, zdumiewający był
jego stosunek do żołnierzy. Był dla nich nie tylko surowy, ale powiedziałbym
okrutny. Przed frontem naszego domu odbywały się co tydzień w jego obecności
egzekucje - czterech żołnierzy trzymało winowajcę za ręce i nogi, podczas gdy
dwóch innych biło rózgami do krwi. Ale kiedy ten sam Żołędziowski przyjmował co
raz nadchodzące marszówki, pułk miał wiele strat, jego gromkie „żelajtie rebjata",
„witajcie dzieci", miało rzeczywiście coś ojcowskiego.
A czego nikt z nas nie mógł zrozumieć, to ostatniego aktu rosyjskiego dramatu w
Ponikwie. Kiedy w czasie rewolucji zbuntowani żołnierze przyszli groźnym tłumem
po pułkowników, dobry i dobroduszny Wjazemcew z trudem uratował życie
uciekając przez okno ustępu, ale Żołędziowski wyszedł na ganek, przemówił ostro
stento-rowym głosem i żołnierze zaczęli go kaczać, wynieśli wiwatując na ramionach
w górę. Myślę, że te przeżycia młodego chłopca przyczyniły się niemało do
utworzenia mojej postawy wobec kultury rosyjskiej. Jak wynika z tego, co
powiedziałem powyżej i co jeszcze mam do powiedzenia, nie jestem ślepy na jej
wartości. To jest autentyczna kultura. Nie ma też żadnego sensu nazywać jej
„azjatycką". Ale dla mnie, i sądzę, że dla każdego Europejczyka, to jest kultura obca,
tak obca, że w dużej mierze niezrozumiała. Stąd owe marzenia o „Euro-
pie aż do Uralu" uważałem zawsze i uważam za wielkie zaiste nieporozumienie, aby
nie powiedzieć głupstwo.
Wracając do naszych losów, przeżyliśmy w Ponikwie jeszcze niemało chwil
dramatycznych. Wojna stała się wojną pozycyjną. Rosjanie na próżno starali się
zepchnąć front austriacki przebiegający kilkanaście kilometrów od naszego domu.
Wykonali kilka wielkich natarć, zawsze bezskutecznie. Przed jednym z nich do mojej
matki zgłosiło się dwóch nader uprzejmych lekarzy wojskowych, w tym jeden Polak.
Z największym spokojem mówili, że szukają miejsca dla około 800 rannych, bo na
tyle szacowali straty w zbliżającym się natarciu. Pamiętam, że ta zimna kalkulacja
ludzkiej krwi uderzyła chłopca, którym byłem, jako coś dziwnie nieludzkiego. Życie
miało mnie później nauczyć, że bez takiej postawy obowiązek wojenny nie może być
spełniony.
Byliśmy sami stale ostrzeliwani przez artylerię austriacką. Panowie oficerowie po
tamtej stronie mieli swoje niewzruszone zasady, np. nie strzelali nigdy podczas
obiadu i sjesty. Za to po godzinie 14 regularnie otwierali ogień. Cały front domu był
podziurawiony odłamkami szrapneli. Ja sam uniknąłem kiedyś tylko przypadkiem
zranienia, kiedy szrapnel pękł jakieś 10 m od drzwi wejściowych, w których stałem.
Dziwna rzecz, że nikt ani z mojej rodziny, ani ze służby nie został ranny. Niemniej
żyło się w ciągłym napięciu i niebezpieczeństwie. Po jakimś czasie rodzice uznali, że
trzeba się przenieść do miasta, to jest do Brodów. Zamieszkaliśmy przy ulicy Złotej,
głównej arterii miasteczka, o ile pamiętam w domu Feliksa Westa, czcigodnego
wydawcy lokalnego. Ta ulica ma swoją historię, bo każda władza, która nad Brodami
panowała, nazywała ją inaczej. A było takich władz sporo: Austriacy, Rosjanie,
Ukraińcy, Polacy, bolszewicy, Niemcy, znowu bolszewicy. Pod polskimi rządami
nazywała się np. ulicą Ułanów Krechowieckich. Ale dla nas, tubylców, była i
pozostała, przynajmniej za moich czasów, ulicą Złotą.
Owe Brody nie były pięknym miasteczkiem. Nie było w nim godnych widzenia
zabytków, a ulica Złota nie błyszczała bynajmniej ani zlotem, ani czystością. Brody
miały co prawda niegdyś okres względnej świetności, kiedy były wolnym miastem,
ale te czasy szybko minęły. W czasie pierwszej wojny światowej były miasteczkiem
bez znaczenia. Były też miasteczkiem prawie stuprocentowo żydowskim. Kiedy
wiele lat później odwiedziłem Szefed w Izraelu, miałem wrażenie, że wracam do
Brodów, tak dalece oba miasteczka były podobne.
Ale mimo to, albo raczej właśnie dlatego, myślę zawsze o Brodach z melancholią i
rodzajem tęsknoty. Nie przychodzi mi łatwo sformułować moje odnośne poglądy i
uczucia, bo literatura opanowana jest u nas (jak zresztą wszędzie) przez ludzi
myślących całkiem inaczej, do tego stopnia, że ktoś taki jak ja musi być dla ludzi
niezrozumiały. Mimo wszystko spróbuję powiedzieć, co myślę. A więc dla nas
brodzkich tubylców owe ogromne przewroty, których byliśmy świadkami i ofiarami,
były spowodowane przez dwa czynniki. Jeden to po prostu najazdy, wtargnięcie w
naszą sferę, w nasz świat ludzi obcych, zaborczych imperialistów niemieckich i
moskiewskich, jakkolwiek by oni się nazywali. To fragment owej heglowskiej
Schlachtbank der Geschichte. Jak mi mówił z goryczą żołnierz 2. Korpusu, Ukrainiec
z moich stron „przyszli obce lud/e". Obcy ludzie, najazd cudzoziemców. Na to
pewnie poradzić nie można.
AJe to była tylko jedna z przyczyn nieszczęścia, jakie miało spaść na Brody i nasze
okolice. Druga, co najmniej równie ważna, to wpływ wielkomiejskich inteligentów,
tworzących i głoszących oderwane schematy nacjonalistów, komunistów i innych
jeszcze pięknoduchów. Między innymi nacjonalistów ukraińskich i przede
wszystkim polskich, z Dmowskim i jemu podobnymi na czele, ci ludzie sfabrykowali
absurdalną doktrynę antysemicką. Wykopali przepaść między Polakiem a
Ukraińcem. Doprowadzili do masowych mordów. Zniszczyli piękną wieloplemienną
i wielowyznaniową wspólnotę.
Temu, o czym myślę tutaj, dał najlepszy wyraz mój brat Adzio, kiedy parę dni zanim
poległ powiedział mi, że nie chce do Polski wracać, bo to jest obecnie kraj bez
Żydów. Podzielam jego uczucia. To nie przeszkadza mi zresztą zajmować raczej
złożonej postawy względem tych, jak ich mój brat Olo nazywa, kłapouchów.
Chodzi o zagadnienie antysemityzmu. Że ten antysemityzm istnieje albo istniał,
wątpić niepodobna. Aby tylko jeden przykład przytoczyć, ks. kardynał Lustiger
opowiada, jak go w szkole wyśmiewały dzieci polskie, ale pobity został dopiero
przez dzieci francuskie. Sprofanowanie żydowskiego cmentarza mieliśmy także tylko
we Francji. Zjawisko jest więc w Europie dość powszechne i zasługuje na poprawne
zrozumienie.
Otóż moim zdaniem ten antysemityzm ma dwie różne przyczyny, albo jeśli ktoś
woli, istnieją dwa rodzaje antysemityzmu i antysemitów. Jeden ma charakter ludowy,
odruchowy i w gruncie rzeczy gospodarczy. Mechanizm powstania tego
antysemityzmu znakomicie opisał w rzeczy o sprawie żydowskiej Karol Marks. Ten
antysemityzm jest skutkiem utożsamienia Żyda z wyzyskiwaczem. W Polsce rzecz
przedstawia się tak, że głównym wyzyskiwaczem chłopa był szlachcic polski, ale ten
był zwykle chroniony przez feudalną ideologię (bunt Szeli jest wyjątkiem w tej
dziedzinie). Nienawiść skupiała się więc na wyzyskiwaczu numer dwa, na
karczmarzu Żydzie, i to tym łatwiej, że był on człowiekiem pod wieloma względami
obcym. To był jeden rodzaj antysemityzmu.
Ale w Polsce, jak i gdzie indziej, mieliśmy także inny rodzaj, intelektualny. Podczas
gdy pierwszy typ był rozpowszechniony w ludzie, drugi był wytworem inteligencji i
miał w niej najwięcej zwolenników. Tym antysemitom nie chodziło o sprawy
gospodarcze, ale o kulturalne. Stwierdzali, że Żydzi byli przedstawicielami obcej
wiary i kultury i że jako tacy działali rozkładowo na naszą kulturę narodową,
podkopywali wiarę, moralność, wierność ideałom narodowym i tak dalej. A że mieli
ogromny wpływ na prasę i piśmiennictwo, stanowili poważne zagrożenie samego
istnienia narodu polskiego. Dodajmy, że w przytłaczającej większości wypadków nie
utożsamiali się z Polską, w jej trudnych walkach pozostawali „neutralni". Jeśli
chodzi o mnie, odrzucam obie wersje antysemityzmu. Pierwszą, bo nie jest na
niczym oparta. Żydzi byli wprawdzie wyzyskiwaczami -mówiono słusznie, że Żyd
żyje z goja - ale bynajmniej nie jedynymi i nie najgorszymi. Lekcja otrzymana od
mojego ojca przez jego rozprawe doktorską nie poszła u mnie na marne. W
przeciwieństwie do wielu innych ja wiem, że my, polscy szlachcice, byliśmy
wyzyskiwaczami ludu, że bodaj mniej okrutnymi od komunistycznych urzędników,
to już inna sprawa, ale wyzyskiwaczami byliśmy. Ten rodzaj antysemityzmu nic mi
więc nie mówił.
Odrzucam także i drugi rodzaj, ale w inny sposób, niż się to zwykle czyni. Nie
przeczę wprawdzie, że Żydzi mieli wpływ rozkładowy na naszą kulturę, aljj jak w
poprzednim przypadku nie oni sami. Byli po prostu licznie reprezentowani w
czołówce tak zwanych „postępowców", to jest antyklerykałów, zwolenników
rozwodów i spędzania płodu, przeciwników służby wojskowej, wyśmiewających
Mickiewicza, Trylogię, słowem ludzi pragnących zniszczenia do gruntu niemal
wszystkiego w polskiej tradycyjnej kulturze.
Otóż tacy ludzie byli nie tylko między Żydami. Mamy w Polsce długą tradycję myśli
„postępowej". Spór między obrońcami a przeciwnikami tego „postępu" nie jest
walką z jakimś czynnikiem zewnętrznym, jest u nas jak i w wielu krajach Europy
sprawą wewnętrzną, polską, sporem między dwiema wizjami tego, czym nasz naród
jest, względnie być powinien. Nie można podziwiać Konar-skiego i równocześnie
wyklinać wszelką żydowską „postępowość". Bo spór z nią jest, że tak powiem, naszą
sprawą rodzinną. Ten rodzaj antysemityzmu nic mi więc nie mówi i nie jest dla mnie
do przyjęcia.
Dodam jeszcze, że mam osobiście dość ambiwalentne doświadczenia z Żydami.
Naukowcy, ci których poznałem lepiej, byli przeważnie miłymi i rzeczowymi
ludźmi. Natomiast mam najgorsze wspomnienie o żydowskich politykach. Ci, z
którymi miałem do czynienia robili na mnie często wrażenie ludzi należących do
jakiegoś dzikiego Bliskiego Wschodu, reagujących irracjonalnie, uczuciowo
podobnych do owych Arabów, którzy podkładają bomby w samolotach pełnych
niewinnych ludzi. Ich postępowanie jest nieraz tak ohydne, nieracjonalne i
nieuczciwe, jalc gdyby chcieli celowo wywołać antysemityzm.
Rewolucja
Życie w Brodach nie było o wiele bezpieczniejsze niż w Ponik-wie. Byliśmy niemal
codziennie pod obstrzałem. Zdarzyło się raz, że granat austriacki wybuchł w toalecie
bezpośrednio po opuszczeniu jej przez moją siostrę Olusię. Innym razem zabił i
poranił nasze krowy, których mieliśmy parę.
Ale wydarzenie, które pamiętam najlepiej z pobytu w Brodach, to wybuch rewolucji,
jeszcze nie bolszewickiej, ale „demokratycznej" Kiereńskiego. Ta rewolucja
przejawiła się u nas w postaci marszu wojskowego. Żołnierze mieli kwiaty zatkane w
lufy karabinów i śpiewali:
„ Wstawaj, podnimajsia raboczyj naród".
Ta rewolucja zdawała się zapowiadać lepsze czasy, to jest przede wszystkim pokój.
Ale pokój nie nadchodził, a nieporządek i razem z nim niebezpieczeństwo rosły. Moi
rodzice zdecydowali się wreszcie na drugą okrężną podróż, dużo większą tym razem,
przez Szwecję do Lwowa. Podróż dość absurdalną, jeśli się pomyśli, że z Brodów do
Lwowa było sto kilometrów, a myśmy musieli przejechać ich niemal cztery tysiące
pięćset.
Pojechaliśmy najpierw do Kijowa, który wywarł na mnie wrażenie przepięknego
miasta. Z restauracji polskiej „Na pajach", położonej na wzgórzu, gdzie stale
jadaliśmy, widok na miasto i Dniepr był wspaniały. Ale główne wspomnienie z
Kijowa dotyczy jadła i napoju. To było naprawdę miasto mlekiem i miodem płynące.
Jakim mlekiem! W ciągu całego mojego długiego życia nie piłem nigdzie równie
bogatego i smacznego mleka jak w Kijowie. Także chleb, biały, pulchny, był
niezwykły, doskonały - pozostał w mojej pamięci jako ideał tego, czym chleb być
powinien. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że naprawiacze świata potrafią
doprowadzić do śmierci głodowej miliony ludzi w tym spichlerzu Europy, jakim była
Ukraina. Tak się niestety stało niebawem.
Myśmy pojechali po kilku dniach do Pietrogradu, jak się wówczas Petersburg
nazywał. I tu nastrój i położenie były całkiem inne.
Rodzina i dzieciństwo
Podczas gdy Kijów robił wrażenie miasta beztroskiego i zamożnego, w Pietrogradzie
czuło się wszędzie napięcie, jeśli nie trwogę, a zaopatrzenie w żywność, nie
umywające się zresztą do kijowskiego, natrafiało na trudności. Byłem sam
świadkiem zamordowania, lynczu, dokonanego na kilkunastoletnim chłopcu
oskarżonym o kradzież. W ogóle wspomnienia moje z tego miasta są raczej ponure.
Mieliśmy wiele trudności biurokratycznych, aby uzyskać pozwolenie na wyjazd.
Główną zasługę w ich pokonaniu miał portier naszego hotelu, naturalnie za sowitą
nagrodą. On też przestrzegł moich rodziców przed próbą wywożenia pieniędzy,
kontrola, mówił, jest surowa, a kary drakońskie. Rodzice zdecydowali się powierzyć
pieniądze nam, dzieciom, zaszyte w brzegi beretów. Jechaliśmy tedy z duszą na
ramieniu, ale na cle rosyjskim usłyszeliśmy jako pierwsze słowa „detiwpered" -
udało się.
Wreszcie siedzieliśmy w pociągu, w ostatnim pociągu z Pietro-gradu do Szwecji
przed przewrotem bolszewickim. Raz jeszcze Opatrzność Boska miała nas w swojej
opiece. W wagonie restauracyjnym pociągu, który nas wiózł przez nie kończące się
lasy fińskie, poznaliśmy bardzo miłego Szweda, hrabiego Lagerlóf, który miał
później umożliwić przez pożyczkę mojej rodzinie przeżycie w Szwecji. Z tej podróży
zapamiętałem niezwykłą dla nas obfitość skandynawskiego śniadania, cienkość pni
drzew i naturalnie nocne słońce w Torneo-Haparandzie, wysoko na północy.
W Sztokholmie spędziliśmy kilka miesięcy. Zostało mi w pamięci, że z okna naszego
mieszkania można było widzieć dwa szyldy: jeden „Karl Larson", drugi „Lars
Karlson". Uderzył mnie także widok wielu ludzi biegnących kłusem koło dziesiątej
na drugie śniadanie z mięsiwem. Widziałem raz samego króla na konnej przejażdżce.
Poza tym Szwecja jak Finlandia wydała mi się być krajem obżarstwa. Pierwsze
śniadanie z kilkunastu dań, drugie śniadanie z bif-sztekiem, obiad, high tea, znowu z
mięsem, ogromna kolacja, podku-rek po teatrze. To pewnie dlatego, że Szwecja jest
zimnym krajem.
Ale naszej rodzinie nie było obżarstwo na myśli. Przeżyliśmy dużo trwogi, obawy,
czy dostaniemy pozwolenie na wjazd do państw centralnych, była też okresowo
bieda, w czasie której nie jadło się do syta. Poznałem wtedy - miałem 15 lat - los
uchodźcy. Mogę zapewnić, że nie jest przyjemny.
W końcu pozwolenie nadeszło i pojechaliśmy do Galicji. O ile pamiętam,
mieszkaliśmy najpierw w Tarnowie, potem w Warszawie, w końcu od 1918 roku we
Lwowie. Skutek był taki, że dwa razy zmieniałem gimnazjum. W Tarnowie miałem
jako drugi język grekę klasyczną, ale w Warszawie (w szkole Konrada Górskiego,
gdzie nosiliśmy śmieszne czapeczki) francuski. W końcu wylądowałem w
gimnazjum Adama Mickiewicza (skrót A.M. odczytywany jako „Akademia
Matołków") we Lwowie. Z wejściem do tej szkoły kończy się dla mnie dzieciństwo i
zaczyna młodość.
II
MŁODOŚĆ
1918- 1926
Lwów
Owa „Akademia Matołków" była na przekór żartobliwej nazwie doskonałą szkołą.
Trzech spośród moich nauczycieli zostało później profesorami uniwersyteckimi:
Kobzaj - polonista, Ganszyniec -Grek, Zawirski - filozof uczący matematyki. Kobzaj
był obdarzony ogromnym, bodaj wrodzonym autorytetem. Kiedy wchodził do sali,
wszyscy milkli, a Bóg świadkiem, że moi koledzy nie byli towarzystwem
zastraszonych ministrantów. Nie mieliśmy z nim pozasłużbowych kontaktów.
Zupełnie innym człowiekiem był Ganszyniec, pierwszej klasy bon viveur i cynik,
lubiący młodzież i stale otoczony przez bandę moich kolegów, dla których był
wyrocznią w sprawach życiowych, zwłaszcza kiedy chodziło o kobiety. Zawirski
uchodził u nas za mistyka, bo łatwo go było wprowadzić w kontemplacyjne
zamyślenie.
Kiedy nasza klasa była szczególnie żądna zabawy, zdarzało się, /e mówiono mi
szeptem: „Bocheński, zadaj mu pytanie". Trzeba bowiem wiedzieć, że zawsze
lubiłem matematykę i sporo w tej dziedzinie wiedziałem. Pewnego razu
sprowokowany w ten sposób zapytałem Zawirskiego, dlaczego są tylko trzy
niezależne równania trygonometryczne? Choć odpowiedź jest łatwa (gdyby ich było
cztery, można by rozwiązać trójkąt z dwoma tylko danymi, co jest niemożliwe),
Zawirski jej widocznie nie znał, bo zszedł z katedry i zaczął przechadzać się w
zamyśleniu po sali, a myśmy grali w karty, palili fajki i tak dalej. Ta klasa była
dziwnym towarzystwem, zwłaszcza po potrzebie lwowskiej, w której większość
moich kolegów wzięła udział. Do szkoły przychodziło się wtedy z karabinami,
pistoletami, granatami ręcznymi i tym podobnym nie bardzo szkolnym sprzętem.
Ale mimo wszystko szkoła zajmuje drugie miejsce w moich lwowskich
wspomnieniach. Na pierwszym stoi, oczywiście, tak zwana obrona Lwowa.
Mieszkaliśmy wtedy na przedmieściu, za remizą tramwajową, która znajdowała się
w przedłużeniu ulicy Kopernika. Do miasta było od nas dość daleko. Można sobie
wyobrazić moje zdumienie, kiedy przyjechawszy l listopada 1918 roku tramwajem
do centrum miasta, zobaczyłem dwa olbrzymie niebiesko-żółte sztandary zwisające z
wieży ratuszowej. Doszło do tego w następujący sposób. Austriacy postanowili
oddać Lwów i Galicję Wschodnią Ukraińcom. W tym celu przed demobilizacją
skoncentrowali w mieście oddziały wojskowe składające się z Ukraińców i bodaj
oddali formalnie władzę jakiemuś ukraińskiemu komitetowi. W każdym razie
zbudziliśmy się w tym dniu jako ukraińscy poddani.
Dla mnie i pewnie dla większości Polaków cios był dotkliwy. Uważaliśmy Lwów za
polskie miasto. Polacy stanowili zresztą rzeczywiście przytłaczającą większość jego
mieszkańców. Za należącą do Polski uważaliśmy także całą Wschodnią Galicję,
gdzie Polacy stanowili znaczną mniejszość, nazywano ją nawet między wojnami
(historycznie nietrafnie) „Małopolską Wschodnią". Każdą próbę zabrania nam tego
miasta i kraju uważaliśmy za targnięcie się na istotna część Polski. Toteż zajęcie
Lwowa przez Ukraińców przeżyliśmy jako bolesny wstrząs.
Pamiętam jeszcze smutny nastrój, jaki panował u nas przy kolacji i nazajutrz rano.
Ale tego samego dnia po południu położenie zaczęło się zmieniać. Najpierw
usłyszeliśmy strzały i zaraz po tym można było przez okno wychodzące na wzgórze
obserwować polskie natarcie. Jak daleko wzrok sięgał z naszego okna, nacierających
było czterech. Jeden typowy nauczyciel, prawdopodobnie gimnazjalny, w długim
ciemnym płaszczu, jeden uczeń w mundurku szkolnym i dwócli młodych bodaj
rzemieślników ubranych jak do pracy. Wszyscy czterej mieli starożytne austriackie
karabiny i posuwali się powoli w dół padając i strzelając.
Taka to była owa „obrona Lwowa". Powinno być jasnym, że ona żadną obroną nie
była, ale próbą odbicia miasta podjętą przez jego ludność. Równie oczywistym było,
że szansę zwycięstwa Polaków były w tych warunkach niewielkie, bo mieli przeciw
sobie regularne wojsko, a sami byli nieliczną, luźno zorganizowaną i źle uzbrojony
partyzantką. Lwów został ostatecznie uwolniony nie przez nią, ale przez regularne
wojsko gen. Iwaszkiewicza, które przybyło na odsiecz, co zresztą nie umniejsza w
niczym zasług odważnych bojowni ków, którzy podjęli walkę o uwolnienie miasta i
prowadzili ją w ciągli długich tygodni bez żadnej pomocy z zewnątrz.
A propos gen. Iwaszkiewicza, który był ze służby rosyjskiej, opowiadano wówczas
następującą anegdotę. Po uwolnieniu Lwowa mia) wezwać do siebie prezydenta
miasta Neumanna, ze wszech miar szanowanego starca, i powiedzieć mu „Wy
burmistr? U nas w Żytomire takoż był burmistr i ja jego powiesił". Se non e vero...
Owi „Moskale", jak ich nazywaliśmy, oficerowie carskiej armii, wywierali na nas
czasami wrażenie dzikusów. Ale dobrymi żołnierzami oni byli, jak jeszcze powiem.
Mam kilka dość żywych wspomnień o „obrońcach Lwowa". Jeden z nich, na pewno
robotnik z Łyczakowa, pojawił się pewnego wieczoru z prośbą o ciepły napój. Moja
matka dała mu filiżanki, mleka. Zapytany, czy chce cukru i ile, odpowiedział: „sześć
albo lepiej siedem". Dużo mniej przyjemnych było trzech jego kolegów, którzy
nazajutrz wtargnęli do domu i przykładając bagnety do piersi mojej matki krzyczeli
w zdenerwowaniu „gdzie tu są Ukraińcy?" Tego samego dnia, parę godzin później,
miałem poglądową lekcję różnicy między prawdziwym wojskowym a dyletantami.
Dzwonek przy drzwiach zabrzęczał. Po doświadczeniu porannym podeszliśmy do
drzwi, moja matka i ja, z duszą na ramieniu. Ale ku naszemu zdziwieniu, zamiast na
pół histerycznych wojaków stał tym razem w drzwiach grzecznie salutujący
porucznik, który powiedział: „Raczy pani wybaczyć niepokojenie, ale ja muszę się
rozglądnąć za miejscem na działo".
Ja sam w „Obronie Lwowa" udziału nie wziąłem. Miałem 16 lat, więc mogłem się
bić, jak tylu moich rówieśników i szkolnych kolegów. Bóg świadkiem, że miałem po
temu ochotę, ale moi rodzice -także mój ojciec - byli stanowczo przeciwni. „Wojna
nie jest dla dzieci", powiadali. Posłuchałem ich tracąc przez to jedną z w zasadzie
dostępnych mi potrzeb, po polsku kampanii wojennych.
W ciągu lat miałem z tego powodu wyrzuty sumienia. Niektórzy przyjaciele, którym
o nich mówiłem, próbowali mnie przekonać, że ta wojna polsko-ukraińska nie miała
sensu, że była niepotrzebną walką bratobójczą. Nie wydaje mi się dziś, by tak było.
Ziemia Lwowska sama nie miała, jak sądzę, żadnych szans oparcia się sowieckiej
potędze. Gdyby nie była częścią Polski w ciągu dwudziestolecia, przeżyłaby
nieomylnie okropności masowych zsyłek i mordów moskiewskich. A o
przynależności do Rzeczypospolitej zadecydowało odebranie Lwowa. Ta ziemia
zawdzięcza więc zachowanie od tego nieszczęścia w ciągu dwudziestolecia nie
dyplomatycznym rozmowom, ale armatom i karabinom maszynowym, albo, jak kto
woli krwi polskich żołnierzy. Uogólniając powiem, że nie ma pokoju, szczęścia i
dobra na tej ziemi bez walki, bez obrony zbrojnej, bez gotowości umierania, ale i
strzelania w obronie słusznej sprawy. Taką naukę dało mi moje burzliwe i długie
życie. Mam pogardę dla ludzi głoszących uchylanie się od służby wojskowej - oni
przygotowuja nieszczęście dla swojego kraju. A więc wyrzuty sumienia, że nie biłem
się jako chłopiec we Lwowie, odczuwam nadal.
Gdy jednak mowa o wojnie i żołnierzach, sprawa nie jest taka prosta, jak można by
sądzić. Toczą ją nie tylko zwykli ludzie z poczucia obowiązku obrony, ale i typy,
które są jakby zrodzone do walki i gwałtu. Z takimi typami spotkałem się w ciągu
następnych lat. Zamieszkaliśmy po 1918 roku w domu książąt Sapiehów. Stary
książę Sapieha był człowiekiem pobożnym i dziwnie oszczędnym. Podobno
widziano go kiedyś idącego pieszo z dalekiego dworca z ciężkim workiem na
plecach. Ale ten tak oszczędny i bogobojny człowiek spłodził pięciu synów, wcale
do niego niepodobnych Litwinów. Opowiadano o nich niesłychane historie. Jak to
ojcu pistoletami grozili by wymusić pieniądze, jak to pojechali na Azory, gdzie jeden
z nich zginął w tajemniczych okolicznościach, jak to inny pobił nie dość gorliwie
obsługującego go portiera wielkiego hotelu, tak że biedak miesiąc leżał w szpitalu.
Czy to prawda, nie wiem, pewnie jest wiele przesady. Wiem za to, bo byłem obecny,
jak jeden z tych książąt strzelał do jamnika, praktycznie pod nogi mojej siostry.
Wiem też, że paru spośród nich zasłynęło jako autentyczni bohaterowie w potrzebie
bolszewickiej 1920 roku. Wojnę więc i tacy ludzie toczą.
W roku 1920 zdałem maturę. Zawirski chwalił się mną dając do rozwiązania trudne,
nie objęte programem równanie całkowe. Za to Ganszyniec był zrozpaczony, bo
danego mi do tłumaczenia tekstu ani w ząb nie rozumiałem. Chodziło w nim o słowa
Sokratesa, który drapie się po zdjęciu kajdan i powiada, jak to mała rzecz może
sprawić dużo przyjemności. Nie rozumiejąc, zacząłem kłaść z polotem w
Sokratesowe usta wzniosłą mowę o obowiązku posłuszeństwa prawom państwowym
i tym podobne. Jak mimo to przeszedłem i to z odznaczeniem, nie wiem. Może
inspektor nie zauważył.
Takich egzaminów wycierpiałem niemało, studiowałem przecież na różnych
wydziałach lat trzynaście, a jeszcze więcej ich zadałem jako profesor studentom. W
wyniku tego długoletniego doświadczenia jestem stanowczym przeciwnikiem
egzaminów. Myślę, że się je praktykuje z uporem godnym lepszej sprawy na skutek
kombinacji mentalności urzędniczej i popędów sadystycznych wielu profesorów.
Gdyby to ode mnie zależało, zniósłbym je wszystkie. Gdzie uniwersytet czy szkoła
spełniają swoje zadanie, to jest gdzie akt szkolny polega na współpracy nauczającego
z uczącym się, żadnych egzaminów nie potrzeba. Znosząc je oszczędziłoby się
studentom wiele stresu, a profesorom straty czasu.
A to przykład z moich fiyburskich czasów. Siada do egzaminu niejaki Smith,
Amerykanin, który nie tylko był w ciągu lat członkiem mojego seminarium, ale także
przełożył na angielski moją książkę o współczesnej filozofii europejskiej. Składa
egzamin z tej filozofii. Pytam go o Jamesa, on ani w ząb, nie odpowiada na żadne
pytanie. Profesor psychologii (James był także wybitnym psychologiem) siedzi na
końcu stołu i dziwi się naturalnie. Ja wiem, że ten idiota nie spał w ciągu kilku nocy,
zażywał jakieś pigułki, no i najzupełniej stracił pamięć. Po egzaminie narada.
Dziekan pyta, co ja proponuję, a ja powiadam: magna cum laude, druga najlepsza
nota. Jak to, pyta psycholog, on przecież nic o Jamesie nie wiedział. Nieprawda,
wiedział i ja wiem, że wiedział, bo po kilku miesiącach współpracy każdy profesor
godny tego imienia wie, co wie jego uczeń. Żaden egzamin nie jest mu potrzebny.
1920
Z moim egzaminem maturalnym miałem o tyle szczęście, że mogłem jeszcze wziąć
udział w końcowym okresie wojny z bolszewikami, o czym od lat wszyscy w domu
marzyliśmy. Ta wojna jest najczęściej fałszywie interpretowana w piśmiennictwie
zagranicznym, a nieraz także i polskim, jako wynik nacjonalistycznych dążności
polskich. Dla osiągnięcia jakiej takiej jasności w tej sprawie trzeba najpierw odróżnić
w niej dwie fazy. Pierwsza, rozpoczęta w 1918 roku i trwająca do kwietnia 1920
roku, miała z naszej strony charakter czysto obronny. Chodziło w niej po prostu o
zabezpieczenie granic tworzącej się II Rzeczypospolitej przed imperialistycznymi
zakusami Moskali, którzy od początku nie taili zamiaru zajęcia całej Europy.
Druga, od kwietnia do zawieszenia broni w październiku 1920 roku, zaczęła się
ofensywą polską, po czym nastąpił odwrót i po zwycięstwie w tzw. bitwie nad Wisłą
pościg aż po Korosteń.
Jakie były nasze intencje, gdy podejmowaliśmy tę ofensywę? Nie mogę lepiej zrobić,
jak przytoczyć za płk. Krzeczunowiczem tekst rozkazu naczelnego wodza:
„Przewidywana ofensywa ma na celu uwolnienie Ukrainy spod okupacji sowieckiej.
Na terytorium zajętym przez wojska polskie obejmie władzę administracyjną rząd
ukraiński". Taki był zamiar Piłsudskiego i dodaję, że wszyscy w domu rozumieliśmy
wojnę w ten sposób. Nie mogliśmy nigdy pogodzić się z ciasno nacjonalistycznym
pojęciem naszej tradycji. Przypominam, że I Rzeczpospolita nie nazywała się Polską,
ale „Rzeczpospolitą Obojga Narodów", i że największy jej poeta pisał „Litwo,
ojczyzno moja". Wojna, w której miałem wziąć udział, była dla mnie, jak dla
naczelnego wodza, nie wojną polską, ale potrzebą Rzeczypospolitej, walczącej w tej
chwili w pierwszym rzędzie o wolność Ukrainy.
Dla uniknięcia nieporozumień chcę dodać, że ta wizja Rzeczypospolitej należy dziś,
moim zdaniem, do przeszłości. Jesteśmy ograniczeni, czy chcemy, czy nie chcemy
do Polski. Winę za to ponoszą nacjonaliści litewscy, białoruscy, ukraińscy, ale bodaj
przede wszystkim polscy. Dzięki wspólnej pracy tych grabarzy Rzeczpospolita
należy dziś całkowicie do historii. Ale to nie racja, aby wypadki sprzed 70 lat
oceniać z dzisiejszego punktu widzenia. Ówczesna ofensywa nie była
przedsięwzięciem nacjonalistycznym, ale nieudaną próbą odtworzenia dawnej
wielonarodowej Rzeczypospolitej. Była także próbą złamania bolszewizmu,
odczuwanego jako zagrożenie naszej cywilizacji jako całości.
Wiąże się z tym inne jeszcze nieporozumienie. Bolszewicy widzieli w wojsku
polskim „armię panów" i tak samo myśleli zapewne dokerzy brytyjscy, kiedy przez
strajki blokowali eksport tak bardzo nam potrzebnej broni i amunicji. Co więcej,
pogląd, że Polska była i bodaj jeszcze jest krajem feudalnym, w którym rządzą
wielcy właściciele ziemscy, jest, jeśli się nie mylę, rozpowszechniony. Ten
pogląd jest i był już w 1920 roku absurdalny. W czasie bitwy nad Wisłą premierem
polskim był przywódca partii chłopskiej Witos, a wicepremierem socjalista
Moraczewski. Sam Piłsudski pochodził wprawdzie z rodziny szlacheckiej, ale
właścicielem ziemskim nigdy nie był, przyznawał się natomiast do socjalizmu.
Właściciele ziemscy nie odegrali praktycznie żadnej roli w polityce II
Rzeczypospolitej. Wśród ministrów był tylko jeden arystokrata, Sapieha, minister
spraw zagranicznych, ale podobnie bywało przecież i we współczesnej Francji, której
nikt o feudalizm nie oskarża.
Skąd więc te poglądy na naszą feudalność? Wydaje mi się, że nie są one całkiem
pozbawione podstaw, choć polegają w znacznej mierze na pomieszaniu pojęć i
nieznajomości położenia. I tak prawdą jest, że znaczna część chłopów polskich nie
solidaryzowała się w 1920 roku ze sprawą polską. W mojej wsi rodzinnej,
Czuszowie, gospodarze zbierali się za stodołą i na huk dział mówili „nasi biją
Polaków". W innych dzielnicach i u robotników było wprawdzie inaczej, ale bardzo
wielu chłopów polskich myślało i czuło w ten sposób.
Dlaczego tak było? Płaciliśmy za dwa wieki rządów zaborców. W chwili gdy inne
wielkie narody europejskie się tworzyły, Polska nie miała środków, by dokonać
dwóch integracji: poziomej i pionowej. Nie mogła zjednoczyć plemion, które w
innych warunkach stopiłyby się z jej trzonem, jak to się stało np. we Francji i w
Niemczech. Nie mogła także rozprowadzić w masach ludowych świadomości
narodowej. Skutek był ten, że nosicielem myśli polskiej była szlachta. Ci, którzy z
tego wnoszą, że Polska była krajem feudalnym, niczego nie zrozumieli i to z paru
względów. Najpierw dlatego, że szlachta w Polsce nie identyfikowała się bynajmniej
z arystokracją ani nawet z klasą właścicieli latyfundiów. Była jedną ze stosunkowo
najliczniejszych w Europie, obejmowała także wielu prostych gospodarzy wiejskich,
szlachtę zagrodową. Następnie Polska przeżyła podobnie jak Japonia dziwne
zjawisko rozlania się mentalności szlacheckiej na warstwy ludowe.
Oto parę wspomnień osobistych dotyczących tego dziwolągu. W czasie drugiej
wojny światowej był w Wielkiej Brytanii pewien
kapral, syn chłopa, który twierdził, że jest hrabią, i pokazywał fotografię Łazienek
jako domu swoich rodziców. W czasie najazdu Niemiec na Czechy wdałem się na
dworcu w Tarnowie w rozmowę z magazynierem, typowym chłopem małopolskim.
Rozmowę zakończył melancholijnym twierdzeniem: „Co ksiądz chce? Czesi
chamami są i chamami zostaną".
Zresztą liczba hrabiów i baronów polskich jest nieprzejrzana, acz pierwsza
Rzeczpospolita żadnego tytułu nie uznawała. Dokładniej mówiąc prawie żadnego, bo
był podobno jeden wyjątek. Dowódca wojsk polskich w potrzebie wiedeńskiej 1683
roku, hetman Jabło-nowski, otrzymał tytuł hrabiowski od cesarza, a sejm w euforii
zwycięstwa go zatwierdził. Zresztą wszyscy polscy hrabiowie, baronowie i tym
podobni są zapewne Polakami, ale nie są polskimi hrabiami, baronami i tym
podobnymi. Poza tym było u nas i jest bez liku hrabiów i baronów, którzy nawet
cudzoziemskiego tytułu nie mają. Jesteśmy straszliwie snobistycznym narodem.
Jakkolwiek by z tym było, wolno sobie zadać pytanie, jak z punktu widzenia
moralnego trzeba oceniać nasze ówczesne wojenne przedsięwzięcia. Odpowiedź
będzie zależała od stanowiska zajętego w sprawie celu polityki. Ja sam jestem
przekonany, że tym celem jest i powinno zawsze być zapewnienie względnego
szczęścia poszczególnym ludziom, jednostkom. A jeśli tak, polityka i wojna jest
moralnie pochwały godna, jeśli dzięki niej uda się uchronić wielu ludzi od wielkich
nieszczęść.
Otóż nie ulega wątpliwości, że ten cel został osiągnięty dzięki wojnie 1920 roku
odnośnie do milionów ludzi w Polsce, być może w stosunku do setek milionów w
Europie. Dzisiaj mało kto wie, czym była jeżowszczyzna, okres terroru, kiedy to np.
na Ukrainie nie było prawie rodziny, która by nie opłakiwała kogoś zamordowanego,
torturowanego, zesłanego w okrutne syberyjskie łagry. Ten sam los byłby
niewątpliwie spotkał mieszkańców II Rzeczypospolitej i zapewne nie ich tylko,
gdyby nie walka podjęta i wygrana przez Polskę.
Rakowice
Po zdaniu matury prawdopodobnie w lipcu 1920 roku zaciągnąłem się do 8. Pułku
Ułanów i mogłem w nim niebawem odbyć jako szeregowy moją pierwszą potrzebę
wojenną.
Najpierw parę słów o tym pułku. Nie należał na pewno do najsławniejszych w
rodzaju l. Pułku Ułanów Krechowieckich, albo 2. Pułku Szwoleżerów, w stosunku
do których żywiliśmy, muszę przyznać, pewne kompleksy niższości. W każdym
wojsku jest taka hierarchia, oparta na doświadczeniach bojowych, sławie, a czasem
nawet na niczym, a nasze wojsko jest bodaj jeszcze bardziej niż inne skłonne do
tworzenia takiej hierarchii, jako że my Polacy jesteśmy, jak powiedziano, wielkie
snoby.
Mimo tych kompleksów myślę, że nie mam powodu wstydzić się mojej pierwszej
rodziny wojskowej. Cudów nie dokazaliśmy, ale pułk bił się dzielnie i często z
powodzeniem. Jeśli o snobizm chodzi, to miał sławę najbardziej snobistycznego
pułku polskiej kawalerii, „...ósmy zdobi nam salony same grafy i barony..."
Coś było w tym prawdy. Na przykład kilku młodych Sapiehów, o których mowa była
powyżej, służyło w tym pułku.
Pułk miał różne, mniej lub więcej żartobliwe nazwy. Tak na przykład nazywano go
w czasie mojej służby „pułkiem zegarmistrzów". Trzeba bowiem wiedzieć, że kiedy
kolumna kawaleryjska natrafia na dziurawy most (a takich w Polsce i na Ukrainie
wówczas naturalnie nie brakowało), jadący na przodzie woła do następnych: „dziura
w moście, podaj dalej". Otóż my w ósmym pułku ułanów mieliśmy zwyczaj wołać:
„zegarek na moście", stąd nazwa. Inni nazywali nas niekiedy „8. pułkiem konnych
zamiataczy Ukrainy", nie dlatego, broń Boże, żeśmy z niej wymiatali bolszewików,
ale zupełnie dosłownie, bo nasi dowódcy kazali ułanom zawsze wymiatać drogę
przed kwaterą. Co zresztą uważaliśmy za oznakę wysokiej kultury i byliśmy z tej
nazwy nawet dość dumni.
Pułk miał zresztą także inne powody do uważania się za jednostkę wyjątkową. Jak
pisze Kornel Krzeczunowicz, jego dowódca w polu walki w 1920 roku, był to jedyny
pułk o 134-letniej nieprzerwanej tradycji. Został mianowicie zorganizowany przez
ks. Józefa Ponia-towskiego, którego nazwisko nosił.
Pod względem socjologicznym tworzyły go trzy różne grupy ludzi. Byli najpierw
żołnierze zaprawieni w paroletnich bojach. Do nich należał na przykład dowódca
pułku i wielu podoficerów, między innymi stale mi bardzo życzliwy wachmistrz
Żółkiewicz. Nie mogę oprzeć się pokusie opowiadanka, co on o składzie pułku
sądził. Jadąc kiedyś koło mnie na jakimś patrolu, powiedział: „Gdybym ja był
naczelnym wodzem, to bym takich typów jak pan, panie Bocheński, posłał do domu,
aby żniwo robili, a zatrzymał w szwadronie tylko dziesięciu żołnierzy, ale
prawdziwych". Bodajże miał rację. Bo obok tych, jak ich czasem nazywaliśmy
„zupaków", mieliśmy dwie grupy. Jedna to chłopcy świeżo pobrani, głównie ze wsi,
druga ochotnicy tacy jak ja, przeważnie z miast. Całe to towarzystwo otrzymało
tylko kilkutygodniowe wyszkolenie. Bywało, że gdy szwadron ruszył kłusem, jakiś
ułan spadał po prostu z siodła. Byłem też świadkiem przykrej sceny, kiedy jeden z
moich kolegów na oczach rotmistrza usiłował na próżno dosiąść konia i został
odkomenderowany do kuchni.
Ojciec wyprawiając mnie na wojnę podarował mi konia i kazał wybrać najlepszego
ze stajni ponikiewskiej. Niestety na skutek jakiegoś nieporozumienia, albo może
złośliwości ludzkiej, dostałem jakąś kiepską szkapę, której, pamiętam, bardzo się
wstydziłem. W każdym razie odprowadziłem ją do koszar Rakowickich, gdzie
wszedłem po raz pierwszy w nie znane mi dotąd społeczeństwo wojskowe. Dziwna
rzecz, ale złożyło się tak, że trzy razy w moim życiu nowe zaczynało się w
Krakowie. Tu odbyłem wyszkolenie wojskowe, nowicjat zakonny i habilitację.
Kiedy w roku 1990 Uniwersytet Jagielloński raczył mi nadać doktorat honorowy,
przypomniałem, że Kraków jest miastem moich trzech nowicjatów.
Z pierwszego, wojskowego, nie mam wielu wspomnień. W Rako-wicach nie
bawiłem dłużej niż dwa miesiące, a raczej mniej, skoro przed bitwą pod Komarowem
- 31 sierpnia - byłem już na froncie. W pamięci zostały mi tylko nie kończące się
ćwiczenia wjeździe konnej. Sam jeździłem na koniu od małego dziecka, ale, w
przeciwieństwie do mojego ojca, nie byłem ani zapalonym, ani naprawdę
wykształconym jeźdźcem. To też tak zwane „nożyce" napełniały mnie zawsze
strachem. Trzeba było w galopie, chwyciwszy siodło z przodu obiema rękami,
podnieść się w powietrzu i odwrócić tak, żeby galopowało się twarzą do końskiego
ogona. Jako nieprzyjemne przeżywałem też męczące czesanie konia. Należało wybić
na podłodze dwanaście wielkich kres zwyczesanego prochu, co było nie lada
wyczynem. Za to konie wyglądały świetnie.
Mieliśmy bardzo mało ćwiczeń bojowych, o ile pamiętam, strzelaliśmy tylko raz i
mieliśmy tylko jeden pokaz ckm, który wielce mi zaimponował, bo na strzelaniu
trochę się znałem. Raz tylko ćwiczyliśmy „do walki pieszej z koni" i tym podobne
akcje elementarne. Nic dziwnego, że kiedy przybyliśmy na front, dowódcy mieli z
nami na początku więcej kłopotu niż pożytku. Na szczęście nie dano nam lanc, bo
posługiwanie się nimi zakłada poza doskonałym opanowaniem konia długie
wyszkolenie. Lanca jest wspaniałą, ale trudną bronią. Mieliśmy tylko raz wykład
teoretyczny, jak się zachować po uderzeniu nieprzyjaciela lancą: puszcza się lancę na
rzemień i galopuje dalej, przez co obraca się nieprzyjaciela o 180 stopni i lanca sama
z niego wychodzi.
Nauczyłem się jednak tego czy owego z teorii od doświadczonych podoficerów, z
którymi się przyjaźniłem. Jeden z nich np. radził mi, abym nie ufał pistoletowi w
walce wręcz, bo to broń bardzo zawodna. Z daleka to z niego nikt nie trafi, powiadał,
a jak się jest o krok od nieprzyjaciela, to szabla jest w każdym razie lepsza. Mus/ę
powiedzieć co prawda, że u mnie jedyny raz kiedy już użyłem, zawiodła właśnie
szabla, jak jeszcze opowiem. Bo też nie zostaliśmy porządnie xxxwyszkoleni we
władaniu nią. Dano nam tylko kilka wskazówek teoretycznych, że po uderzeniu
należy ciągnąć wzdłuż i tym podobne. Podejrzewam, że brak wyszkolenia we
władaniu szablą był nie tylko naszą wadą. Mówiono, że w starciu na białą broń z
rosyjską kawalerią nasza brała na ogół górę, ale polscy ułani wychodzili posiekani
szablami nieprzyjaciela. Czasu na szkolenie brakło.
Z lżejszej beczki - wystawiliśmy kiedyś przed koszarami wartę całkiem gołą, ubraną
tylko w buty i służbowe rzemienie, ku wielkie- \ mu zgorszeniu całej okolicy.
Podobnych kawałów było więcej, w ogóle u pań i panienek uchodziliśmy za wesoły,
ale raczej niebezpieczny j rodzaj ludzi. A skoro już mowa o kobietach, chcę dodać
jedną uwagę. Opowiada się często o gwałceniu kobiet przez żołnierzy. Nie wątpię, że
są jakieś dzikusy, które tak postępują. Ale normalny] europejski żołnierz kobiet nie
gwałci, nie dlatego, by był szczególnie] uczciwy albo wstrzemięźliwy pod tym
względem, ale dlatego, że' żadnej kobiety na wojnie gwałcić nie potrzeba; wszystkie,
albo pra-< wie wszystkie, od wielkich pań do prostych dziewcząt wiejskich są do
dyspozycji żołnierzy. Mówię z własnego przyjemnego doświad-j czenia. Dodam, że
wiem nawet, dlaczego tak jest; kobiety są łatwe" na wojnie, bo zdają się wyczuwać,
że ludzie giną, i instynktownie jakby chciały naprawić straty. '
Komarów
Położenie wojskowe było groźne. Kontrofensywa rosyjska, pr wadzona z udziałem
świetnej armii konnej Budionnego, sprowadzo-l nej na nasz front po zlikwidowaniu
innych frontów, odnosiła jeder sukces po drugim; rozpoczęta 2 maja pod Kijowem,
doszła l sierpi nią do Brodów. Pod koniec tego miesiąca konne patrole rosyjskid były
na Pomorzu, a piechota podchodziła pod Warszawę. Tylko lewe skrzydło sowieckie
było zapóźnione pod Lwowem. Front przebiega' więc z grubsza wzdłuż prostej idącej
z północnego zachodu na *™
łudniowy wschód.
Tych szczegółów nie znaliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że jedna bis| twa po drugiej
była przegrana i że front był coraz bliżej. Miało si^j
wrażenie nadchodzącej całkowitej klęski. To wrażenie potęgował}
plakaty propagandowe, na których widniał płot uginający się pod ciosami dzikusów i
z trudem podtrzymywany przez polskiego żołnierza. Zagrożona była nie tylko
Polska. Niemcy były najzupełniej fizycznie i moralnie rozbrojone, niezdolne do
stawiania oporu. Masy ludowe we Francji i Wielkiej Brytanii miały wojny dość i nie
byłyby walczyły przeciw Rosji cieszącej się wielką sympatią w obu krajach.
Uniemożliwienie dostawy Polsce amunicji przez dokerów brytyjskich świadczyło
jasno o tym, że cała Europa zdawała się stać przed katastrofą.
W rzeczywistości nie było tak źle. Wojska polskie, choć poniosły wielkie straty,
zachowały zdolność do walki, a naczelny wódz zimną krew. Korzystając z
opóźnienia nieprzyjaciela pod Lwowem skoncentrował wyborowe dywizje na
południowy wschód od Warszawy i zaatakował Moskali od południa. Zadaniem
grupy uderzeniowej było odciąć prawe skrzydło nieprzyjaciela od baz i przyprzeć je
do granicy pruskiej.
Dowódca rosyjski nakazał wtedy konnej armii Budionnego iść spod Lwowa na
północ i zaatakował polską grupę uderzeniową od tyłu, uniemożliwiając jej
prowadzenie natarcia w kierunku północnym. Ten manewr został jednak opóźniony -
podobno z winy Stalina, komisarza przy armii Budjonnego - i dowództwo polskie
miało czas zebrać siły potrzebne do osłony od południa wspomnianej grupy
uderzeniowej.
Do sił pośpiesznie ściąganych należała także marszówka 8. Pułku Ułanów,
dowodzona przez por. Czarkowskiego-Golejowskiego, w której się znalazłem.
Dołączyliśmy do pułku 30 sierpnia pod Koma-rowem. W tym samym dniu nastąpiło
spotkanie konnej armii sowieckiej z ryglem polskim, zasuniętym w poprzek tej drogi
z zadaniem uniemożliwienia dalszego marszu na północ. Nazajutrz, 31 sierpnia
doszło pod Komarowem do ostatniej wielkiej bitwy kawaleryjskiej w dziejach. W tej
bitwie nie było danym mi wziąć udziału z następującego powodu: Włączenie
marszówki do oddziału kawalerii jest zawsze sprawą złożoną i delikatną. Nie można
jej użyć jako oddziału, w całości, bo marszówka składa się zwykle z żołnierzy bez
doś-
wiadczenia bojowego, których nie trzeba zostawiać samych. Ale wmieszanie ich w
istniejące jednostki jest w kawalerii sprawą skomplikowaną. Wystarczy powiedzieć,
że na rozkaz: „do walki pieszej z ko- l ni" ułan nr 4 zarzuca wodze swojego konia na
szyję konia nr 3, a ułani ' nr 3 i nr l oddają wodze swoich koni ułanowi nr 2. Ten
ostatni zostaje w siodle i odprowadza konie, trzej inni są spieszeni. Można so- i bie
wyobrazić, do jakiego zamieszania mogłoby dojść, gdyby nume- l ry zostały
zmienione i osadzone przez ludzi bez doświadczenia.
••
Toteż dowódca wolał nas trzymać w odwodzie. Nie wziąłem więc udziału w tej
sławnej bitwie, ale za to mogłem ją dobrze widzieć. Staliśmy cały dzień za małym
wzniesieniem, za którym rozgrywała się bitwa. Pierwsze wrażenia odniesione przez
młodego żołnierza, którym byłem, nie należały do przyjemnych ani do
zachęcających, i Z naszego miejsca postoju widać było tylko ciężko rannych niesio- i
nych do punktów opatrunkowych i dobijanie rannych koni, słowem przykrą, ciemną
stronę walki. Zwłaszcza to nieprzerwane dobijanie koni wywarło na mnie
wstrząsające wrażenie. Ale parokrotnie mogłem wyjść na wzgórze i widzieć samą
bitwę. Widok był niezrównany. Wiele tysięcy kawalerzystów galopujących w
szarżach, hurra - j hurra, grzęznących w błocie (okolica była bagnista), ustawiających
* ckm, galopujących z powrotem, aby znaleźć lepsze miejsce do po-j nownej szarży.
Zaciekłość, z jaką ci świetni żołnierze szukali zog-; romnym wysiłkiem i na przekór
wszystkiemu spotkania wręcz, była imponująca. Jeśli mnie pamięć nie myli,
widziałem w szczególności ta-! ką szarżę 14. Pułku Ułanów. Dodam, że choć później
danym mi było j widzieć różne walki, bitwa pod Komarowem jest najwspanialszą,
ja-f' ką widziałem. Bitwę wygraliśmy o tyle, że Budionny nie przełamał rygla, nie
zdołał pójść dalej na północ. Polska grupa uderzeniowa! mogła dalej pełnić swoje
zadanie zepchnięcia prawego skrzydła nieprzyjaciela do granicy Prus. Wojna była z
tą chwilą wygrana. Na północy nasze wojska wzięły ogromną ilość jeńców i sprzętu.
Całe prawe skrzydło nieprzyjaciela zostało unicestwione, a armia konna przestała od
tej chwili być aktywna. Dalszy ciąg kampanii to pościgi za nią, niemal aż pod Kijów.
Rzecz ciekawa, że mam stosunkowo mało jasnych wspomnień z tego pościgu, w
szczególności z niewielu akcji bojowych, w których wziąłem udział. W pamięci
zostały mi tylko ogólne wrażenia i poszczególne, nie powiązane wzajemnie obrazy,
przy czym nieraz zadaję sobie pytanie, w jakim stopniu odpowiadają one
rzeczywistości i nie są tworami wyobraźni. Będę też tutaj pisał głównie o ogólnych
wrażeniach.
Każdy szwadron szedł w pościgu na zmianę w straży przedniej. Kiedy jego kolej
nadeszła, padał rozkaz: „karabinki bojowo, broń opatrzyć". Pierwszą jego część
wykonywało się spuszczając karabinek z pleców w dół wzdłuż uda, lufą do ziemi,
tak aby można było jednym chwytem z niego strzelać. W marszu nosiliśmy tę broń
na plecach, aby chronić lufę od zanieczyszczenia. „Broń opatrzyć" znaczyło
sprawdzić, czy szabla dobrze z pochwy wychodzi. Niemal równocześnie oddział
DAK-u (dywizjon artylerii konnej) mijał nas, aby dołączyć do czołowego plutonu.
Ten pluton rozwijał się na rozkaz: „zagoriczykami" w długą linię, przed którą szła
czujka z dwóch koni, a za którą jechało działo.
Normalny słuchowy obraz spotkania w takim marszu był następujący, najpierw parę
strzałów karabinowych „pa-pa-pa" - to czujka dostała ognia. Zaraz po tym seria ckm
„pa-pa-pa-pa" i prawie równocześnie „urrraaa!" - pluton czołowy szarżuje. W minutę
albo dwie później rozlegał się potężny głos armaty - działon podjechał galopem i
odprzodkował działo. Do czego on strzelał, nie wiem, podejrzewam, że trochę Panu
Bogu w okno, ale skutek moralny był doskonały po obu stronach: nam serce rosło, a
Moskale nabierali tym więcej ochoty do cofania się.
Muszę powiedzieć jeszcze, że ta pierwsza seria ckm pochodziła jeszcze z tak zwanej
taczanki, swoistej broni wynalezionej bodaj w owej potrzebie. Tak nazywaliśmy
lekki pojazd, o ile możności ..angielski, lekki, a pakowny", jak mówił poeta,
ciągnięty przez trzy konie, w którego tylne siedzenie wmontowano ckm z lufą do
tyłu.
W moim pułku każdy pluton miał jedną taczankę, która nam świetnie służyła.
Taczanka była bronią wyłącznie kawaleryjską; przy szybkości naszych manewrów
zdejmowanie ckm z konia, albo wozu i ustawianie go na ziemi trwało za długo. Otóż
ckm był wówczas królem pola walki. Jedna z naszych piosenek mówiła:
„Karabin maszynowy
dalibóg, cudna broń.
I każdy chłop morowy
chętnie się garnie doń".
Tak tedy w zarysie wyglądał nasz pościg. Nieprzyjaciel rzadko stawiał jaki taki opór,
do tego stopnia, że nasi ułani rozbestwili się. Bywało, że w kilku szarżowali na
szwadron, i dziwna rzecz, zwykle z powodzeniem. Tak dalece, że górującym
wspomnieniem z tego pościgu nie są akcje bojowe, ale wysiłek, ogromny, niemal,
zdawało mi się, nadludzki wysiłek nie kończących się marszów, poniewierki na
biwakach i kwaterach, pracy koło konia. Było mi tak źle, że przez jakiś czas
modliłem się, aby mnie zabito, raniono, wzięto do niewoli, byleby ten koszmarny
wysiłek ustał. Dla informacji młodych, którym przyjdzie bić się, a myślę, że to ich
czeka, dodam jeszcze, że najbardziej okrutny jest wysiłek w samej bitwie. Wtedy
żołnierz daje z siebie wszystko co może, aż do ostatniej drobiny energii. Wojna to
jest przede wszystkim to: ogromny, straszny wysiłek. Rzecz zrozumiała, że różne
typki wolą służbę cywilną.
Za armią konną Budionnego goniliśmy po szerokich polach ukraińskich, tych
samych, o których tak wymownie pisał Sienkiewicz. Miałem ze sobą jeden tom
„Trylogii", „Pana Wołodyjowskiego". Przez jakiś czas na biwakach przy ogniach
obozowych czytałem moim towarzyszom broni. Wrażenie było stale ogromne,
chłopcy byli zasłuchani. Bo też warunki naszego życia i walki były tak podobne do
sienkiewiczowskich.
Oto dwa wspomnienia ilustrujące to podobieństwo: Widzę jeszcze dowódcę pułku,
rtm. Krzeczunowicza, który przechadza się wściekły między naszymi szeregami.
Nagle obraca się i gromkim głosem woła: „Piąty szwadron na koń! Kuchni szukać!"
Bo kuchnie zgubiły
się i wpadły w ręce nieprzyjaciela. Ów piąty szwadron, pamiętam, znalazł je i odbił z
łatwością. Dostaliśmy, choć ze spóźnieniem, nasz wieczorny obiad. Podobnie
zdarzało się kwatermistrzom. Przed wieczorem tworzono oddział kwatermistrzowski.
Każdy pluton delegował szeregowego, szwadron podoficera, pułk oficera,
kwatermistrzowie dywizji tworzyli więc całkiem przyzwoity oddział. Dla
uzupełnienia obrazu dodawano im czasem taczankę. No i ona się przydawała; bo
kwatermistrzom przychodziło niekiedy wyganiać nieprzyjaciela z domów, w których
zamierzaliśmy stanąć na noc.
Mam miłe wspomnienia z kwater chłopskich na Ukrainie. Nie było w stosunku do
nas żadnej wrogości, raczej ciekawość, a nieraz wprost życzliwość. Pamiętam dobrze
rozrzewnienie pobożnych gospodarzy, gdyśmy śpiewali refren Roty:
„Twierdzą nam będzie każdy próg.
Tak nam dopomóż Bóg.
Tak nam dopomóż Bóg".
Innym szczegółem, który mi utkwił w pamięci, była zamożność tych włościan.
Domy były dostatnie, wszędzie jadano mięso, było też tytoniu pod dostatkiem.
Smutno pomyśleć, że bolszewicy potrafili w tym pięknym, bogatym kraju miliony
III
ZAKON
W maju 1926 r. Piłsudski przeprowadził swój zamach, zniósł ust-i rój parlamentarny,
zastępując go czymś równie trudnym do określę-' nią jak i typowo polskim, rodzajem
monarchii bez króla, dyktatury z wielością partii politycznych, państwem w zasadzie
praworządnym, ale z jednym obozem koncentracyjnym. Niemniej powinno było być
jasnym, że stał po naszej stronie, po stronie przeciwników starego porządku. Dziwny
jest więc fakt, że wypowiedzieliśmy się gwałtownie przeciw zamachowi, a za starym
porządkiem. Z dzisiejszej per-; spektywy świadczy to, jak dalece nasze stanowisko
było nieprzemy-] siane. W każdym razie zorganizowaliśmy się wojskowo, zajęliśmy
uniwersytet i narobili wiele hałasu. Nikt nie brał nas bardzo na serio, nawet
wojewoda Bniński, choć ten stał oczywiście po stronie prawowitego rządu.
Niezależnie od tego rok 1926 był dla mnie osobiście rokiem kryzysu i to podwójnego
kryzysu: poglądów społeczno-politycznych i planowania mojego życia. Jeśli chodzi
o pierwszy, nie porzuciłem wprawdzie mojej negacji w stosunku do istniejącego
porządku, ale wydawało mi się, że nikt nie ma pozytywnego programu, który by
mógł doprowadzić do nowego. W szczególności sądziłem, że zamach Piłsudskiego
doprowadzi nie do jakiegoś lepszego ustroju, ale do bałkanizacji Polski - i bodajże
się nie pomyliłem. Ja wiem, że okres po 1926 roku jest dziś idealizowany, ale to nie
był piękny okres. Rządy były przeważnie w rękach półinteligentów, nędza była
straszna, zbarbaryzowanie stylu polityki, a za nią i życia, okropne.
Ale także inne ideologie i ruchy reformatorskie nie odpowiadały moim
oczekiwaniom. Wydawało mi się, że nic nie może się poważnie przeciwstawić
potędze dawnego porządku i nieszczęściom, które musiałyby przyjść, gdyby miał
trwać.
Obok kryzysu dotyczącego spraw społecznych przeżywałem również ciężki kryzys
we własnym moim życiu. Zastanawiając się nad latami spędzonymi na
uniwersytecie, doszedłem do wniosku, że je niemal zupełnie zmarnowałem. Co
gorzej w świetle moich arcymar-nych wyników miałem wrażenie, że jestem istotą
mało wartą, bez charakteru, człowiekiem nie umiejącym ani porządnie pracować, ani
walczyć, jak na mężczyznę przystało. Myślałem, i bodaj słusznie, że jeśli tak dalej
pójdzie, zmarnuję moje życie, jak zmarnowałem lata uniwersyteckie. Aby tego
uniknąć, trzeba było wziąć się porządnie w ryzy.
Otóż czułem, że sam temu zadaniu nie podołam, że potrzebuję jakichś ram
organizacyjnych, jakiejś instrukcji, która by mnie nauczyła żyć i pracować poważnie.
Tak więc zarówno ze względów społecznych, jak i osobistych szukałem oparcia. Jak
to się stało, że znalazłem je w Kościele Katolickim, trudno mi powiedzieć. Nie
byłem wówczas katolikiem, chrześcijaninem ani w ogóle wierzącym. Co więcej
miałem uraz do terminologii i symboliki religijnej; przypominam sobie na przykład,
że słowo „ubóstwo" kojarzyło się u mnie jakoś z nie dopranymi i z lekka a
nieprzyjemnie cuchnącymi skarpet-
karni. Jeszcze w rok przed wstąpieniem do seminarium duchownego uważałbym
myśl, że zostanę duchownym katolickim, za absurdalną. Wypada mi jeszcze dodać,
że w tym samym czasie moja narzeczona M.B. (nazwę ją „Mercedes") zerwała ze
mną. Przyjaciele widzieli nieraz w tym zerwaniu główny powód mojego wstąpienia
do stanu duchownego. Wiadomo:
„Skrwawione serce, zdeptane w tłumie".
Ale to jest głupstwo, żadnego skrwawionego serca nie było i zerwanie z Mercedes
nie wywarło najmniejszego wpływu na moje postanowienie zostania duchownym
katolickim, bo po pierwsze nie wyobrażam sobie kobiety, która by potrafiła
skrwawić moje serce. Ja panie i panienki zawsze szanowałem, ale uważałem je
wyłącznie za nadzwyczaj miłe stworzenia i nic więcej. Widać kobiety, które miałem
przyjemność poznać (jak mówi Pismo Święte), nie miały mi mojej postawy za złe,
skoro ani jedna - wyjąwszy naturalnie Mercedes -dobrowolnie ze mną nie zerwała.
A po drugie, jeśli o to narzeczeństwo chodzi, było ono ukartowa-ne przez rodziców z
obu stron i aby im nie sprawić przykrości, przyjęliśmy je. Gdy sprawa zaczęła się
przewlekać, dostałem od rodziców telegram mówiący, że jeśli się zaraz nie
oświadczę, panna wyjdzie za innego. Rozgniewany odtelegrafowałem:
„Telegraficznie się nie zaręczam, niech robi co chce". I proszę sobie wyobrazić, że
Mercedes swoje narzeczeństwo zerwała. Takie to są już kobiety. Tylko że rodzice
mogli używać tego zerwania, aby mnie zmusić do oświadczenia się. Mówiło się, że
ją unieszczęśliwiłem i jako gentelman itd. Skutek był taki, że w końcu się
oświadczyłem. Ale nasze narzeczeństwo nie trwało długo. Być może, że nie
włożyłem zbyt wiele pracy w zdobycie jej serduszka. W każdym razie to ona sama
zerwała ze mną i, na szczęście dla mnie, wyszła za innego. Jak mi mówiono, mając
klucze od kasy, dawała swojemu mężowi cenę biletu plus jedną koronę, gdy mu
pozwalała jechać do miasta. Uffif! Byłbym ładnie wpadł!
Wracając do rzeczywistych przyczyn zwrotu, rzecz dziwna i niełatwa do
wytłumaczenia, znaczną rolę odegrała klepsydra donosząca o śmierci kardynała
Dalbora. Była długa, pamiętam jeszcze jej początek:
,Jfajprzewielebniejszy nasz arcypasterz
Jan Dalbor Świętego Kościola Rzymskiego tytułu św. Jana za bramą łacińską
kardynał Arcybiskup Gnieźnieński i Poznański
Prymas Polski
Kanclerz Kapituły orderu Orła Białego... "
i tak dalej na całej stronie dzienników. Co mnie w tej klepsydrze tak poruszyło? Śp.
o. Dominik, który głosił rekolekcje w seminarium, grzmiał głośno na tych, którym
się śni purpura kardynalska czy inne duchowe zaszczyty, i przyznał mi się, że mnie
miał przede wszystkim na myśli. Wydaje mi się jednak, że niesłusznie. Wstępując do
seminarium nie myślałem o żadnej karierze. Dlaczego więc owa klepsydra tak na
mnie podziałała? Bodaj przede wszystkim dzięki jej feudalnemu charakterowi. Że
byłem feudałem w duchu, już powiedziałem, a moc tytułów zmarłego prymasa była
jakby obrazem feudalnego porządku, w którym Kościół Katolicki w wielkiej mierze
tkwi do dzisiaj, mimo różnych prób demokratyzacji od Lutra do naszych dni.
Naturalnie powzięcie tak ważnej decyzji na skutek tak subiektywnego wrażenia
zasługuje na nazwę czynu w wysokim stopniu nieracjonalnego. W rzeczywistości
przeżycie klepsydry Prymasa Polski było tylko jakby uczuciową klamrą, ujmującą w
całość długi szereg gruntownie racjonalnych rozważań.
Ojciec Woroniecki
Powziąwszy rzeczoną decyzję, pojechałem do o. Jacka Woronie-ckiego po radę.
Mówiono mi, że w seminarium warszawskim studia trwają zaledwie cztery lata i że
klerycy mogą, jeśli chcą, mieszkać
w mieście w ciągu pierwszych trzech. Kiedy jednak zreferowałem to ojcu Jackowi,
ten oburzył się i zbeształ mnie. „Jesteś idiota, mówił, lata studiów to jedyny okres,
który masz dla siebie - potem przyjdzie praca, trzeba będzie dawać zamiast brać".
Zapamiętałem sobie te słowa i powtarzam je z myślą o młodych, którzy jak ja wtedy
chcieliby skrócić te studia, by dojść jak najprędzej do akcji. Ja sam posłuchałem - o
jakże dobrej - o. Woronieckiego rady, wstąpiłem do seminarium poznańskiego, gdzie
studia trwały sześć do siedmiu lat.
Tak o. Jacek wchodzi do mojego życia, jako człowiek, który po moim ojcu wywarł
na mnie największy wpływ. Zanim przejdę do przeżyć seminaryjnych, parę
wspomnień o tej wielkiej postaci.
Ojciec Jacek był człowiekiem niezwykłej wiary. Z wiarą u n zwykle jest tak, że
wierzy się, owszem, ale z tym wierzeniem łąc: się jakaś dziwna, powiedziałbym
zabobonna atmosfera. Gdy zaczy namy mówić o wierze, to albo się robi głupi patos,
w stylu poboż nych książeczek z XIX stulecia, albo jakaś atmosfera trwogi. Z tyi
zdaje się coś nie jest w porządku. W każdym razie, o ile dobrze zumiem, dla
większości katolickich inteligentów polskich wiara jest jakąś dziedziną tak bardzo
swoistą, że ich postawa wobec niej trąci zawsze, proszę mi wybaczyć, czymś
nienormalnym. Ojciec Jacek był pod tym względem zdumiewającym wyjątkiem.
Sprawy wiary były dla niego jakby zupełnie pospolitymi oczywistościami, myślał o
nich i mówił w ten sam naturalny, ale tak kulturalny sposób, w ja-* ki rozprawiał o
sprawach życia codziennego, o płaszczowiznach w Ojcowie (był magistrem geologii
i bardzo ją lubił) czy o polityce. Nie było w jego duszy przegródek, nie było żadnych
ciemnych zakątków w jego myśli. Rzeczywistość zdawała się stanowić dla niego
jedną, zwartą całość, rządzona wszędzie tymi samymi w zasadzie prawami. Pogląd
jego na tę rzeczywistość był równie jak ona sama jednolity, zarazem dziwnie Boży i
dziwnie naukowy.
Nie cierpiał mędrków i partactwa wszelkiego rodzaju, a już najbardziej w nauce; nic
go tak nie gniewało, jak nienaukowe, pseudo-mistyczne podejście do rzeczy Bożych.
Trudno mi wyobrazić sobie człowieka mniej podatnego na przesądy, gusła i inne
pasku
59
Zakon
które niestety tak szeroko panują wśród wierzących. Ale jednocześnie nie znałem
nikogo, kto miałby wiarę tak mocną, tak wyniesioną poza jakikolwiek cień
wątpienia, tak jasną jak jego wiara. Nieraz zastanawiałem się, jak do tego doszedł,
tak mnie ta cecha jego charakteru zawsze zdumiewała. Była w tym, rzecz pewna,
wielka łaska Najświętszej Marii Panny, do której miał kult szczególny, ale musiał,
być i ogrom pracy nad sobą. W każdym razie to była rzecz, która najbardziej biła w
oczy: jasna, mocna, mądra i wszechogarniająca wiara.
Był ojciec Jacek myślicielem, powiedziałbym nawet, choć to słowo czcigodne
straciło dziś swój sens, mędrcem. Nie tylko erudytą, który bardzo dużo wiedział, ale i
filozofem, który patrzył na rzeczy z wysoka, ale i teologiem (naturalnie jeśli się
teologii nie rozumie jako praktycznej nauki udzielania Sakramentów Świętych albo
poszukiwania iota subscriptum u św. Bazylego, bo i to dziś bywa). Był czymś
jeszcze nawet większym niż to wszystko, bo umiał całą swoją ogromną wiedzę
kierować na sprawy życia ludzkiego. Nie mam możliwości przedstawić wszystkiego,
co nam dał, ale wymienię przynajmniej niektóre rzeczy.
Najpierw więc był to jeden z nielicznych u nas tomistów godnych tego imienia. Było
ich w Polsce bardzo, bardzo niewielu, choć to-mizm miał wielu sympatyków. O.
Jacek należał do trójki „wielkich", którą stanowili razem z nim śp. księża Aleksander
Żychliriski i Władysław Korniłowicz. Z nich trzech był niewątpliwie
najwybitniejszym. Korniłowicz, dobry tomista, skierował się ku pracy bardziej
praktycznej. Żychliński, którego uważam za bardzo wielkiego myśliciela (doszedł do
tej niezwykłej rzeczy, jaką jest umiejętność mówienia w najprostszych słowach o
najtrudniejszych zagadnieniach), był od niego mniej twórczy, no i nie miał jego
języka. O.Woroniecki i ks. Żychliński z biskupem Kowalskim, innym wielce dla
tomizmu zasłużonym Polakiem, zrobili, na dobrą sprawę, tomizm polski. Byłem sam
kancjaninem, przez dwóch ostatnich „nawróconym" na tomizm, więc nie chciałbym,
aby moje słowa były rozumiane jako chęć pomniejszenia tych myślicieli. Niemniej
jednak o. Jacek był miedzy nimi pierwszy.
60
Zakon
Tomizm o. Jacka nie był podobny do tej jazgotliwej postawy niektórych, którzy z
makaronizmem w mowie łączą stronniczość i poczucie niższości. Kompleksy
niższości były czymś, czego chyba najzupełniej nie znał w żadnej dziedzinie, czy
była nią wiara, filozofia, czy sprawy narodowe. Jego myśl była nacechowana
pokojem, światłem i miłością. Bezpośrednio bodaj po pierwszej wojnie światowej
ogłosił ojciec Jacek książkę O katolickośd tomizmu. Dowodził w niej, między
innymi, że tomizm nie stanowi szkoły ani partii w tym znaczeniu, w jakim są nimi
inne filozofie, lecz czymś, co znajduje się poza i ponad wszystkimi partiami. Taka
też była i jego myśl własna: otwarta na wszystko, sympatyczna dla każdego wysiłku,
szukająca prawdy w najgorszym nawet niezrozumieniu, a zarazem twarda i
bezkompromisowa, gdy o prawdę chodziło.
Pamiętam, jak mi kiedyś pokazywał rozprawę doktorską jakiegoś Niemca i skarżył
się, że autor niczego w Kancie nie zrozumiał, że Kant był w tej sprawie, gdy mówił o
habitus libertatis, na najlepszej drodze, i że taka nieznajomość jego myśli wstyd
przynosi uniwersytetowi, który kształcił autora tej rozprawy. Tomizm ojca Jacka był
jego tomizmem. Był nauką przemyślaną do głębi, która stała się jego myślą własną.
Zasadę, której uczył studentów, że teolog winnien mieć w herbie krowę, to jest
zwierzę przeżuwające, stosował do siebie. Ogrom dorobku starożytności i
średniowiecza łączył się w jego myśli ze wszystkim, co wartościowe u filozofów
nowoczesnych. Łączył się z niezwykłą wiedzą, wychodzącą daleko poza
konwencjonalne ramy teologii i filozofii, ogarniającą rozliczne dziedziny nauki i
literatury. A to wszystko stanowiło u niego, jak powiedziałem już, zadziwiająco
zwartą całość w świetle wiary.
Z dorobku naukowego ojca Jacka wymienię trzy rzeczy. Przede wszystkim jego
etykę. Nie jest to etyka w kręgu tomistycznym pospolita, jest jego własną teorią
życia i postępowania. Ojciec Jacek rozwijając jedną z postawowych myśli św.
Tomasza, zrobił z tradycyjnej etyki tomistycznej etykę wychowawczą. Taki tytuł
noszą wszystkie jego na ten temat pisane prace i taką ta etyka rzeczywiście jest. Nie
chodzi w niej najpierw tylko o normy moralne; pod tymi
61
Zakon
względem ojciec Jacek jest skrajnie przeciwny kazuistyce i Kantowi. Nie chodzi
jednak nawet w pierwszym rzędzie o postępowanie i jego teorie, ale, jeśli wolno się
tak wyrazić, o technikę budowania charakteru, o naukę wychowania i
samowychowania. Drugie wydanie jego etyki w trzech tomach (korektę trzeciego
zdążył wykonać niedługo przed śmiercią) jest moim zdaniem najlepszą pracą tego
rodzaju w literaturze światowej. Zasługiwałoby na przekłady, a już zwłaszcza na to,
aby stać się podręcznikiem życia dla wszystkich wykształconych Polaków.
Innym ważnym dokonaniem o. Jacka jest stworzenie teorii narodu. Wypada
przypomnieć, że jeszcze w latach dwudziestych naszego stulecia znakomita
większość tomistów nie rozumiała w ogóle, czym naród jest. Nic w tym zresztą
dziwnego: za czasów św. Tomasza narodów jeszcze nie było, a Francuzi, którzy do
utworzenia nowego tomizmu najbardziej się przyczynili, do dziś bodaj nie wiedzą,
co to słowo znaczy.
Pojęcie narodu wypracowali, jak wiadomo, Niemcy i Polacy z pomocą Włochów.
Ale to wypracowanie było praktyczne, brak było do niego teoretycznej podstawy.
Bardzo poważni tomiści, jak np. znakomity luksemburczyk Gredt, twierdzili
stanowczo, że państwo ma prawo zmuszać ludzi („łagodnymi środkami" co prawda)
do zmiany języka i obyczajów narodowych. Ojciec Jacek jest tym, który pierwszy w
obozie tomistycznym zaczął z tym partactwem wojować, przypominając, że być
tomistą to nie znaczy powtarzać za panią matką, to jest św. Tomaszem, ale myśleć
jak on porządnie o nowych zagadnieniach. I teorię narodu ojciec Jacek zbudował.
Napisał o tym kunsztowną „kwestię" po łacinie, w stylu i duchu średniowiecznym.
Jest to do dziś dnia najlepsza rzecz na ten temat. Dla ucznia ojca Jacka to, co wielu
tomistów na ten temat pisuje - między innymi wielce szanowny imć Maritain - jeno
pod lekki znak filozoficzny zapisane być może. Nie mogę tu teorii ojca Jacka
referować. Powiem więc tylko, że naród gruntuje się według niego w obyczaju, że
jest tego obyczaju - a więc pewnych sprawności moralnych - swoistym odcieniem.
62
Zakon
Po trzecie dał nam ojciec Jacek rzecz bezcenną, spory wkład w nasz skarb językowy.
Kto nie parał się polszczeniem myśli tomistycznej, ten nie może nawet w
przybliżeniu wiedzieć, jaka trudna to rzecz. Na pozór wszystko jest piękne - ot np.
łacińskie „virtus" tłumaczy się oczywiście przez polskie słowo „cnota". Cóż, kiedy
„virtus" pochodzi od „vir", „mężczyzna", podczas gdy „cnota" jako żywo nie od
męża, ale od cnotliwej babci pod kościołem się wywodzi. Kto więc bez komentarzy
Tomaszowe „virtus" przez „cnotę" zastępuje, ten oczywiście polskiemu czytelnikowi
wcale tomizmu nie daje. To tylko jeden przykład trudności. Dodam jeszcze, że inny
polski filozof, Witwicki mianowicie, „virtus" przez „dzielność" tłumaczył. Ojciec
Jacek Witwickiego lubił, mawiał o jego Platonie, że jest zrobiony przez
„inteligentnego łobuza", bo język mu się podobał. Pracując nad przekładem
Arystotelesa (którego doskonale znał i czytywał w tekście jak gazetę, rzecz u
dzisiejszych filozofów, a już zwłaszcza duchownych rzadka) dał nam wiele
doskonałych pr/ekła-dów. Jeden z nich to na przykład „sprawność", którą łacińskie
„ha-bitus" i greckie „hexis" przekładał - świetne wyrażenie.
W ogóle, jeśli o język chodzi, przywiązywał wielką wagę do jego należytego użytku
i nauczania. Napisał kiedyś książkę „O kulturze mowy ojczystej", w której dowodził
między innymi, że nauczanie w szkołach średnich powinno być ześrodkowane
wokoło jednego przedmiotu, a nie stadem luźno chodzących dyscyplin, i że tym
przedmiotem ośrodkowym, dominującym, powinien być język polski, bez którego,
powiadał, i dorzecznej nauki religii być nie może. Sam zresztą pisał pięknie. Na
starość styl jego nieco się zmanierował, ale były czasy, kiedy nawet w obozie
zaciekłych wrogów naszej wiary wielkim się cieszył szacunkiem („Wiadomości
literackie" poświęciły mu kiedyś całą stronicę z wielką fotografią w środku).
Mamy jeszcze sporo jego broszur na tematy religijne, wszystkie są doskonałe. Jego
Umiejętności rozkazywania i rządzenia niejednemu byłyby się przydały, gdyby je
znał. Jego Pełnia modlitwy jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie na temat modlitwy
znam. Pozostawił też sporo przyczynków naukowych, o zagadnieniu wolności, ;
63
Zakon
l
o źródłach św. Tomasza i innych sprawach. W rok przed śmiercią ogłosił jeszcze
przekład jednej księgi Etyki Nikomachejskiej Arystotelesa. Z większych prac
wspomnę Św. Jacka, gruby tom, pierwszą w literaturze światowej naukową
monografię o tej ciekawej postaci i mniejszą pracę o św. Czesławie, obie bardzo
interesujące.
To wszystko stanowi tylko jedną stronę jego działalności. Równocześnie, a może
przede wszystkim, o. Jacek był nauczycielem dusz i kierownikiem życia. Był pod
tym względem mistrzem niezrównanym, wrogim wszelkim schematom, umiejącym
indywidualizować metody i podejścia, wnoszącym wszędzie, gdzie przechodził,
światło i pokój. Był pod tym względem bardzo ofiarny. Aby tylko jeden z setek
podobnych przykładów przytoczyć, zdradzę, że kiedy wstępowałem do seminarium
duchownego, o. Jacek udzielił mnie samemu trzydniowych rekolekcji, a był wtedy
rektorem uniwersytetu obarczonym ogromną pracą. Rzecz zdumiewająca, jak mógł
tego wszystkiego dokonać. Bo najpierw miał wiele innych zajęć. Był jednym z
najbliższych współpracowników ks. Idziego Radziszewskiego, założyciela
Uniwersytetu Lubelskiego, i jego następcą na stanowisku rektora w najtrudniejszych
dla uniwersytetu czasach. Został następnie profesorem i wicerektorem Angelicum w
Rzymie. Potem zajęły go ważne sprawy zakonne w Polsce, budowa i organizacja
'wielkich klasztorów w ośrodkach uniwersyteckich, które mu w wielkiej mierze
zawdzięczają swoje istnienie.
Najdziwniejsze jest w tym wszystkim, że był to człowiek właściwie stale ciężko
chory. Było z tym tak: o. Jacek wstąpił stosunkowo późno do stanu duchownego
(uprzednio był oficerem), studia odbył we Fryburgu szwajcarskim, po czym został
profesorem i wnet wicerektorem seminarium lubelskiego. Wówczas wstąpił do
zakonu, wyznaczono mu na nowicjat klasztor w Fiesole pod Florencją. Reguła
dominikańska wymaga od księży wstępujących do zakonu, by po nowicjacie odbyli
jeszcze co najmniej trzy lata studiów teologicznych w zakonie, ale w wypadku o.
Jacka trudno go było zasadzić do normalnych dominikańskich studiów, gdyż był
fryburskim doktorem teologii, a we Fryburgu wykładali właśnie czołowi
dominikanie.
64
Zakon
r
Nie bardzo więc wiedząc, co z nim zrobić, pozostawiono go po prostu w nowicjacie.
A kto nowicjat tego typu odprawiał, ten wie, że takiej rzeczy lepiej nie robić dłużej
niż przez rok. W dodatku Fiesole było niezmiernie surowe. Tak więc ojciec
rozchorował się i całe życie był właściwie inwalidą. Miał między innymi wagotonię,
to jest chorobę powodującą ogólny spadek tempa życiowego, pulsu, itd. Dziwiono
się czasem, że godzinami niczego nie robił. Ci, którzy go bliżej znali, zdumiewali się
przeciwnie, jak ten człowiek, mając w ciągu dnia tylko jedną lub dwie godziny pełni
sił, mógł dokazać tyle. Wiedzieli, że wbrew pozorom był człowiekiem żelaznej woli
i nieugiętego charakteru.
To była dalsza jego cecha obok wspomnianej już wiary. Przez je-( go szare oczy
patrzyła spod siwych brwi dusza jasna, ale ze stali. Nie jego zresztą tylko
właściwość. Tę twardość, która wyrodzić się może z ducha inkwizycji - nie jest
przypadkiem, że dominikanie odegrali w niej taką rolę - daje ustawiczne zajmowanie
się sprawami absolutnymi, porządkiem niezmiennych prawd. Ale u ojca Jacka na
pier-wszyplan wybija się inna - chciałbym już powiedzieć cnota, ale po-* wiem jego
słowami - sprawność moralna. Była nią roztropność. Największa rzecz w ludzkim
charakterze, dyspozycja ducha i ciała, która pozwala podporządkować wszystko
jasnemu sądowi ro/umu. Ojciec Jacek pozostanie zawsze dla tych, którzy go bliżej
znali, ucieleśnieniem tej sprawności. Był jakby jasnym promieniem na tle i masy
ludzkiej, powodowanej przez ciemne, dobre czy złe, ale| zwykle ciemne siły: był
człowiekiem światła, rozumnej wiary, roztropności,
l
To wszystko jest i płaskie i jednostronne. Żadnego człowieka nie można naprawdę
opisać, a cóż dopiero jego. Na to, aby mieć jakiekolwiek pojęcie o tym, czym był,
trzeba było go słuchać, gdy uczył, gdy jasno i rozumnie rozbierał na rekolekcjach,
tak jak tego chyba nikt już nie potrafi, prawdy wiary i ludzką naturę. Trzeba było
znać l jego niespożytą, nadprzyrodzoną ufność w zwycięstwo Bożej sprawy, jego
dobroć, optymizm i humor, jego wielkopańską kulturę i prostotę. Jeśli chodzi o
humor, oto wspomnienie: ojciec Jacek był chory.
65
Zakon
pokryty wrzodami na skutek wagotonii. Odwiedziłem go kiedyś w Rzymie razem z
jego przyjacielem o. Garrigou-Lagrange, w chwili gdy z jego celi wychodził nasz
domowy szewc. Między oboma teologami wywiązała się następująca rozmowa:
Garrigou: - A co szewc u ojca robi? Woroniecki: - Ano, rany mi opatruje. G: -
Szewc?
W: - Cóż naturalniejszego? On jest przecież specjalistą od skóry. G: - Widzę, że
ojciec nie traci humoru. W: - Wolno wszystko stracić, tylko nie humor. G: - Tak,
honor to wielka rzecz.
W: - Głupstwo ojcze kochany, honor można stracić, ale humoru nie. G: - Co ojciec
opowiada! Niby dlaczego?
W: - Dlatego, drogi ojcze, że honor jest cnotą podporządkowaną cnocie mocy,
należącej do etyki naturalnej, podczas gdy humor, radość, jest według św. Pawła
owocem miłości, cnoty teologicznej, bez porównania wyższej.
Ludzie nie zdają sobie na ogół sprawy, co takie postacie znaczą. Praca myśliciela i
kierownika dusz elity duchownej narodu jest pracą na zewnątrz mało widoczną. Ale
człowiek tej miary stanowi źródło wody żywej w narodzie, z którego przez liczne
stopnie pośrednie płynie na lud światło, miłość i kultura. Ludzi takich mamy
straszliwie mało. Nie tylko nieliczni są wśród nas ci, których można w świecie
„pokazać", mniej jeszcze mamy takich, którzy potrafią prowadzić mądrze ku
wielkości. W tej nielicznej gromadzie duchowych przywódców, nauczycieli, on był
jednym z największych.
Śmierć miał ojciec Jacek piękną. Umierał w jednym z najczcigodniejszych
klasztorów, jakie zakon dominikański posiada, w konwencie krakowskim, tym, w
którym od 1223 roku przerwano modlitwy raz tylko, w roku 1240, a który w dużej
mierze dzięki jego pracy wrócił do dawnej godności. Umierał w świetle setek
gromnic i przy chóralnym śpiewie Salve Regina, według odwiecznego zwyczaju,
który z Polski przeszedł na cały zakon. Ten obrządek opisany we wzruszających
słowach przez jednego z uczestników jest wspaniałym symbo-
- — Bocheński: Wspomnienia
66
Zakon
lem jego życia. Łączy, jak jego serce i jak jego dzieło, Polskę ze światem, światło
rozumnej wiary z serdecznym, ku Najświętszej Pannie uczuciem i ufnością, że nie
opuści tych, którzy jej wiernie służą.
Seminarium
Ojciec Jacek wiedział co robił, kiedy mnie posłał do Poznania i dał list polecający.
Bez niego nigdy by mnie nie przyjęli. Seminarium Poznańskie było szkołą duchowną
niemal pod każdym względem znakomitą. Napierw to była wielka wspólnota. Nie
pamiętam już dokładnej liczby seminarzystów, ale myślę, że musiało nas być około
trzystu. Ksiądz kardynał Prymas przychodził nieraz na nasze modlitwy (kompletę) w
katedrze. Słyszę jeszcze jego donośny głos mówiący:
„Spowiadam się Bogu i wam bracia,
że zgrzeszyłem myślą słowem i uczynkiem",
i naszą odpowiedź wygłoszoną gromkim chórem:
„Niech się zlituje nad tobą Bóg wszechmogący
niech ci odpuści twoje grzechy
i doprowadzi cię do żywota wiecznego".
Ta modlitwa wywierała na mnie zawsze głębokie wrażenie, z jednej strony jako
wyraz życia autentycznej wspólnoty, z drugiej jako czegoś, co byłem skłonny
uważać za prawdziwą równość i poszanowanie człowieka. Rektorem seminarium był
niezapomniany ks. prałat Janasik, kanonista, i to pewnie nie najgorszy, skoro został
sędzią w trybunale św. Roty w Rzymie. Typowy przedstawiciel poznańskiego kleru,
gruby, o dobrotliwej twarzy i przenikliwym wzroku. Był zawsze spokojny,
roztropny, ale przede wszystkim promieniował wprost cnotą najbardziej w Poznaniu
cenioną, a mianowicie tym, co poznańczycy nazywali „rzetelnością" - wyrażenie,
którego
67
Zakon
chyba niepodobna przełożyć. Współpracowałem z nim później w Rzymie i
nauczyłem się wysoko cenić jego prawość i praktyczną inteligencję, aczkolwiek ona
nie miała wiele wspólnego z inteligencją naukową profesorów pracujących pod jego
kierownictwem. Pamiętam doskonale jego poranne ekshortacje o sposobie
zachowania się w toalecie, nie bardzo intelektualne, ale zapewne zbawienne. Niemal
jego przeciwieństwem był ojciec duchowny, ks. Aleksander Żych-liński,
prawdopodobnie najwybitniejsza postać w seminarium i, moim zdaniem,
najwybitniejszy obok o. Jacka Woronieckiego ówczesny teolog polski. Miał zwyczaj
dawać nam codziennie wieczorem 15 do 20 minutową medytację o ewangelii. Z
bardzo nielicznymi wyjątkami nigdy czegoś równie dobrego nie słyszałem.
Zdumiewające było u niego przede wszystkim to, że jego medytacje nie zawierały
najmniejszego śladu teologii, w której był przecież mistrzem, że mówił z największą
prostotą, bez jednego wyrażenia technicznego, trzymając się litery ewangelii, ale tak
głęboko zrozumianej, jak to się rzadko zdarza. Przy tym on uczył, nie jak ci liczni
niestety w Polsce kaznodzieje, którzy umieją tylko wygłaszać uczuciowe tyrady.
Jeśli lud polski tkwi jeszcze ciągle w głębokiej ignorancji wiary, to wina tego kleru,
który, obawiam się, drogo zapłaci za niewierność powołaniu, za nieuczenie
ewangelii. Myślę, że srogi sąd Boski czeka w pierwszym rzędzie tych polskich
biskupów, którzy dopuścili do tego, co obecnie w Polsce mamy.
Ks. Żychliński nie tylko uczył, ale i uczył zgodnie z dewizą dominikańską (był
tercjarzem zakonu) Contemplata aliis tradere - podawać innym rzeczy przemodlone.
Mogę nawet powiedzieć, że z jedynym wyjątkiem kazania kard. Pacelli
(późniejszego papieża Piusa XII) nie słyszałem nigdy niczego, co by w takiej pełni
urzeczywistniało ową dewizę, jak medytacje naszego ojca duchownego.
Inną ważną osobistością był profesor filozofii, późniejszy biskup, ks. Kazimierz
Kowalski. Uczeń szkoły lowańskiej był entuzjastycznym tomistą, przy czym za
głównego przeciwnika szkoły uważał naturalnie Kanta. Był to ksiądz tak
świątobliwy, że robił sobie wyrzuty sumienia, iż wydaje posiadane pieniądze na
rzeczy zbyteczne. Dla-
68
Zakon
tego założył i wydawał własnym kosztem Studia Gnesnensiana, w którym notabene
ukazały się obie moje rozprawy doktorskie.
Wspomnę jeszcze świątobliwego ks. Wronkę, który także został biskupem, i naszego
biblistę, który mi imponował przez swoje ma-jeutyczne uczenie, jakiego w ciągu
sześcioletnich studiów na uniwersytetach nigdy nie spotkałem. Pamiętam doskonale,
jak siedząc wśród nas wyciągał z głów naiwnych chłopców jedną po drugiej teorie
ewangelii synoptycznych. Chodzi o to, że trzy ewangelie, synoptycznymi zwane,
czasem mówią dosłownie to samo, a czasem są wręcz sprzeczne jedna z drugą.
Pomnę, jak wypytawszy nas, stwierdził triumfująco: „Panowie, odkryliście sami
najważniejsze rozwiązania jednego z najtrudniejszych zagadnień literatury
światowej". To była naprawdę klasa. Może się ktoś zdziwi, ale ja trochę dydaktyki
uniwersyteckiej, jakie znam, nauczyłem się między innymi w semi narium
poznańskim
Najważniejsze dla mnie były jednak dwa zwroty w moim życiu, dokonane właśnie w
tym seminarium: nawrócenie na chrześcijaństwo i zajęcie się na serio filozofią, z
przyjęciem postawy neotomi-stycznej, którą byłbym skłonny nazwać
„hurratomistyczną". Zastanawiając się dzisiaj nad znaczeniem tych dwu zwrotów,
widzę, że stanowią one razem najważniejszą zmianę, jaką przeżyłem. Ale poziom, na
jakim one się dokonały, nie był jednakowy. Do chrześcijaństwa doszedłem idąc za
ks. Żychlińskim, a więc na możliwie najgłębszym poziomie, co mnie uchroniło od
przejmowania mniej lub więcej inteligentnych systemów, symboli, innymi słowami,
moim dzisiejszym językiem, nawróciłem się do basie faith, nie do systemu
stanowiącego nadbudowę nad tą podstawową wiarą.
Natomiast przyjęcie neotomizmu odbyło się na bez porównania niższym poziomie,
właśnie owym poziomie systemu, albo jeśli kto woli litery, nie ducha. Ks.
Kowalskiemu, za którym szedłem w tych sprawach, zawdzięczam dwie rzeczy,
moim zdaniem pozytywne: zajęcie się filozofią i zainteresowanie geniuszem, jakim
był św. Tomasz. Ale droga do prawdziwej filozofii była jeszcze daleka.
69
Zakon
Z punktu widzenia ideologicznego poziom tych zwrotów był tak-/e różny.
Neotomizm był próbą restauracji średniowiecznej filozofii, natomiast wiara
chrześcijańska, jak ją rozumiał ks. Żychliński, przekraczała granice epok i ideologii.
Można było być chrześcijaninem w imperium starorzymskim, w XIII i w XX wieku.
Powofanie
Nawrócenie miało jako konkretny skutek - postanowienie wstąpienia do zakonu.
Wydawało mi się, że w moim położeniu nie można być konsekwentnym
chrześcijaninem bez tego. Na temat powołania zakonnego kursują u chrześcijan
polskich najdziwniejsze zabobony. Ludzie wyobrażają sobie zwykle, że jest to akt
Boga, który dosłownie woła powołanego, a ten powołany zachowuje się w gruncie
rzeczy biernie i głęboko irracjonalnie. To są wszystko głupstwa. Powołanie jest
aktem powołanego - oczywiście dokonanym z pomocą Boską - i to aktem całkowicie
racjonalnym. Człowiek dochodzi w pewnej chwili do wniosku, że najlepiej może
Bogu służyć w zakonie. Powołanie jest więc sylogizmem i niczym innym. Jest, albo
przynajmniej powinno być, wynikiem rozumowania, a nie bezrozumu. Bóg
oczywiście wspomaga powołanie łaską, jak wspomaga każdy dobry uczynek, ale nie
powołuje człowieka bezpośrednio, podobnie jak osobiście nie dowodził w bitwie nad
Wisłą, wbrew temu, co opowiadają niektórzy polscy „teologowie", którzy zasługują
raczej na tytuł szerzycieli zabobonów.
W każdym razie moje powołanie nie było skutkiem złamanego serca ani
mistycznego pociągu, lecz rozumowania. Ja myślę i zawsze myślałem, że skoro Pan
Bóg raczył mi w Swojej dobroci dać trochę rozumu, to po to, abym go używał i nie
zachowywał się jak sentymentalna nierogacizna...
Zacząłem więc rozglądać się po horyzoncie. Nie wiem już, jak do lego doszło, że z
owej niemal nieprzejrzanej masy zakonów, zakoń-^zyków, kongregacji i innych
pobożnych zgromadzeń wybrałem cztery, jako reprezentujące cztery główne typy
powołania zakonne-
70
Zakon
r
71
go. Jestem z tego dość dumny, bo ktoś znacznie ode mnie kompeten-tniejszy,
belgijski socjolog Moulin (nb. agnostyk), dokonał później dokładnie tego samego
wyboru. Wydało mi się tedy, że benedyktyni (VI w.), dominikanie, franciszkanie
(XIII w.) i jezuici (XVI w.) są czterema wielkimi zakonami o zasadniczo różnej
postawie i że wszystkie inne pobożne kongregacje są specyfikacajami i wariacjami
na wielkie tematy reprezentowane przez te cztery. One stoją zresztą w dziejach jak
olbrzymie gmachy myśli i czynu, tak wielkie, tak skuteczne w akcji, że uwiodły
nawet owego agnostyka Moulina. Nie przecząc zresztą wszelkim dokonaniom innych
zgromadzeń, analiza krytyczna widzi w nich osiągnięcia drugiego rzędu.
Tak więc postanowiłem, stosując zasady metody naukowej, przyjrzeć się tym
kolosalnym tworom historycznym, aby rozstrzygnąć, do bramy którego z nich
zapukać. W seminarium łatwo było dostać informacje o dobrej literaturze i
natychmiast sprowadziłem sobie książki uchodzące za najlepsze w tych dziedzinach.
Zacząłem oczy- | wiście od zakonu św. Benedykta. Myślę, że nikt nie może poznać
te- l go zakonu i nie popaść pod jego urok. My zakonnicy mamy do niego jeszcze o
tyle szczególny stosunek, że wszystkie inne zakony czerpały i czerpią z reguły i z
tradycji benedyktyńskiej, że wszyscy jesteśmy w pewnym sensie synami św.
Benedykta. Ale niezależnie od tego, zakon imponuje przez ogrom wpływu
historycznego. Był jedną z głównych sił, które barbarzyńskich Europejczyków
nauczyły pracy (dewizą zakonu jest ora et labom), gospodarności, porządku,
wprowadziły w świat cywilizacji. Zarazem zakon św. Benedykta jest w najlepszym
tego słowa znaczeniu instytucją feudalną. Zdumiewająca jest elegancja, której
nabiera najbardziej nawet prymitywny parobek, gdy przyjmie habit benedyktyński -
zdumiewający spokój, umiar, pańskość, które z niego promieniują. W chamskim,
gorączkowo szamotającym się świecie zakon św. Benedykta robi wrażenie
niezwykłej oazy pokoju i prawdziwej kultury.
Dwa inne wielkie zakony, franciszkański i jezuicki, mogłem niemal od razu skreślić
z mojej listy. Franciszkański, aczkolwiek /ostał stworzony przez jednego z
największych świętych dla służby jedne- |
Zakon
mu z najwznioślejszych ideałów, jakie zna ludzkość, i chociaż miał w dziejach
wielkie osiągnięcia (zresztą czasem niełatwe do pogodzenia z postawą św.
Franciszka). Jeśli o mnie chodzi, zrozumiałem prędko, że franciszkaninem zostać nie
mogę, bo religia ześrodkowana na uczuciach, na sercu, jest mi obca. Równie szybko
przekonałem się, że jezuitą nie będę i to mimo mojego podziwu dla tego zakonu i
jego osiągnięć. To dlatego, że Towarzystwo Jezusowe jest instytucją tak oczywiście,
tak jaskrawo barokową, a człowiek nowoczesny jest duchowo znacznie dalszy od
baroku niż od średniowiecza.
Tak więc pozostał mi wybór między benedyktynami a dominikanami. Nie przyszedł
mi łatwo. Po 60 latach spędzonych w zakonie św. Dominika mogę powiedzieć, że się
nie pomyliłem, że moja droga prowadziła tędy.
Zakon dał mi wiele. Zrobił ze mnie człowieka godnego tego imienia, pracownika.
Gdybym nie był wstąpił do niego, byłbym prawdopodobnie zmarnował moje lata
dojrzałe, tak jak zmarnowałem poprzednie.
Zakon św. Dominika jest z reguły wspaniałą szkołą pracy naukowej i to nie z jakichś
zewnętrznych ascetycznych względów, ale z mocy jego własnego celu. Proszę sobie
wyobrazić życie w studentacie, w celi, w której nie ma niczego prócz książek
naukowych, bez możności wyjścia, w otoczeniu, z którego promieniuje wprost
wytężona praca umysłowa. Proszę sobie wyobrazić taką kurację trwającą niemal bez
przerwy przez lata, pomyśleć o życiu w takich domach jak Albertinum albo
Angelicum, gdzie wysiłek myśli jest prawie namacalny. Nie ma takiego lenia i
nieroba, którego te ramy nie przekształciły w pracownika. W każdym razie tak stało
się ze mną. Tych niewiele rzeczy, jakich dokonałem, zawdzięczam na pewno w
ogromnej mierze zakonowi.
Zakon dał mi też jako nauczycieli znakomitych uczonych i wykładowców. Nie
wszyscy oczywiście byli tacy, każdy zakład naukowy ma, jak pisał o filozofach
Bergson, swoich skrybów i faryzeuszy. Ma ich także mój zakon i miałem wątpliwe
szczęście być uczniem niektórych spośród nich, jakichś jakby żywcem odgrzebanych
72
Zakon
z XVII wieku produktów klerykalnego collegino, niezdolnych do osobistej myśli.
Ale to były w moim wypadku wyjątki. Na moją do- j zgonną wdzięczność zasłużyli
sobie za to, bardziej niż moi lwowscy i poznańscy profesorowie świeccy, liczni,
naprawdę bardzo dobrzy, często wybitni naukowcy i nauczyciele: Manser, Ramirez,
De Munynck, Garrigou-Lagrange, Barbado, De Roy, Yoste. Zakonowi zawdzięczam
nie tylko, że stałem się pracownikiem, ale i to, że nauczyłem się pracy naukowej.
Jeśli wolno być trochę zuchwałym - a o. Woroniecki zwykł był mówić, że aby
dobrze przejść przez życie, trzeba mieć 90% miłości i 10% zuchwałości - myślę, że
mam sam pewną zasługę w tym, że zakon dał mi tak wiele. A mianowicie przez to,
że gdy przyjmowałem habit, wiedziałem, co robię i czego od zakonu chcę. Rzecz
dziwna i w moich oczach skandaliczna, że aż tylu ludzi wstępuje do zakonu nie
wiedząc tego. To są czasem produkty owych osławionych gimnazjów duchownych
podchowujących chłopców do nowicjatu. Nic dziwnego, że ci odkrywszy, czym
życie zakonne naprawdę jest, uciekają. Ale gdy ludzie, którzy weszli do zakonu „z
zewnątrz", uciekają w podobny sposób, dają dowód, że wstąpili na wariata, bez
znajomości rzeczy, nie wiedząc czego chcą.
Co do owych collegini, jednym z najbardziej niesmacznych fru-któw ich istnienia
była duża część kleru hiszpańskiego, składająca się ongiś z ludzi krótkich, a
pękatych. Krótkich, bo ich w collegino źle żywiono, więc nie wyrośli; pękatych, bo
zostawszy księżmi, odkuli się należycie. O ile wiem, położenie zmieniło się od tego
czasu i coraz częściej spotyka się księży hiszpańskich, także dominikanów, wysokich
i smukłych. Ale wtedy to już tak było.
73
Zakon
Nowicjat
Zapytany o radę co do wstąpienia do zakonu, o. Woroniecki powiedział mi: „kiedy ja
wstępowałem, człowiek szanujący się nie mógł przyjąć habitu w prowincji polskiej...
Dziś, kto wie? Może z pomocą Boską..." Myślę, że to była przesada. Muszę w
każdym razie stwierdzić, że w roku 1927 znalazłem w tej prowincji niemało rzeczy
pochwały godnych, a nawet budujących. Pod jednym względem wszelako poziom
był rozpaczliwy - pod względem intelektualnym.
Oto parę przykładów. W rok przed moim wstąpieniem prosił o przyjęcie pewien
student prawa, mający za sobą trzy semestry studiów. Prowincjał prośbę odrzucił,
mówiąc mu: „Pan jest dla nas za uczony..." Podczas nowicjatu mistrz nowicjuszów,
świątobliwy o. Cyryl Markiewicz, wszedł do mojej celi i zastał mnie przy czytaniu
traktatu św. Tomasza o życiu zakonnym. Był zdziwiony, aby nie powiedzieć
oburzony: „To dla ciebie za mądre, bracie". Powiedziałem mu na to, że, skoro
mogłem czytać św. Tomasza w świecie, trudno mi zrozumieć, dlaczego on miał być
dla mnie za mądry w jego własnym zakonie. O. Cyryl, człowiek wielkiej pokory,
pozwolił mi dalej czytać, ale dodał: „Wiesz, ja tego Tomasza nigdy nie czytałem".
Wychowawca młodych dominikanów nigdy św. Tomasza nie czytał! Dominikanie
byli wtedy w Polsce takimi samymi księżmi jak inni, ale intelektualnie i kulturalnie
drugiej klasy.
To jest także prawda odnośnie do większości zakonów w Polsce. Oto znowu
przykład. Istnieje odwieczny zwyczaj tzw. filadelfii, dający wyraz naszej przyjaźni
względem oo. franciszkanów - wymienia się kaznodziejów i śpiewa w refektarzu:
Seraphicus Pater Franciscus
et apostolicus Pater Dominicus
psi nos docuerunt legem titam Domine.
74
Zakon
75
Otóż w parę lat przed moim wstąpieniem kaznodzieja z bratniego zakonu przyszedł
tak pijany, że zwymiotował na ambonie. To jest co prawda wypadek skrajny i chodzi
mi o podkreślenie nie tyle strony moralnej incydentu, ile kulturalnej. Wiele zakonów
polskich stało kulturalnie na poziomie najgorszego chamstwa.
Zakon oo. jezuitów górował nad nimi, jak niebotyczna wieża góruje nad
parterowymi domkami, a wykwintny pałac nad karczmą przydrożną. Przykro mi to
pisać, ale tak już było. I to miało dla nas, dominikanów, jeszcze inną złowrogą
konsekwencję: nasz nowicjat był prowadzony i to bodaj od paru wieków nie w duchu
zakonu, ale według zasad jezuickich. To, co w nim znalazłem, stało w jaskrawej
sprzeczności z ideałami i duchem zakonu św. Dominika. To była duchowa
trzeciorzędna przybudówka do gmachu myśli i ascezy jezuickiej, nie gałąź jednej z
najbardziej oryginalnych, najgłębiej nie-barokowej, niejezuickiej instytucji
katolickiej.
To jest, przesadzam. Dokładnie w czasie gdy przyjmowałem habit dominikański, w
Krakowie stanęła umowa, że tak powiem handlowa, między prowincją polską a
prowincją francuską (paryską), na mocy której ta ostatnia odstępowała polskiej ojca
zdatnego na pod-mistrza nowicjuszów, w zamian za dwóch braci, jak ich wtedy
nazywano konwersów, to jest laików. Tym ojcem odstąpionym nam za dwóch braci
był o. Pius Pelletier, młody, inteligentny i świątobliwy zakonnik, człowiek
wychowany w duchu autentycznego zakonu i dobrze go rozumiejący.
Powiadają czasem, że cudów nie ma, ale w moim nowicjacie 1927/28 byłem
świadkiem czegoś, co bardzo na cud wyglądało. Trudno sobie wyobrazić dwóch
ludzi bardziej różnych niż o. Cyryl i o. Pius. Stary Polak bez wykształcenia i kultury,
wychowany na stuprocentowo jezuickiej tradycji, i młody Francuz, typowy
przedstawiciel wysokiej klasy inteligencji francuskiej, żyjący w pełni ideałami
dominikańskimi. Jeśli fakt, że ci dwaj ludzie współpracowali zgodnie w ciągu lat, nie
jest cudem, to naprawdę nie wiem, co mamy cudem nazywać. Albo może bardziej
przyziemnie, ta współpraca była mo-
Zakon
żliwa tylko dzięki naprawdę heroicznej pokorze obu tych ludzi, powiedziałbym
przede wszystkim o. Cyryla.
Niemniej nasze wychowanie było w zasadzie oparte na możliwie najgorszych
negatywnych zasadach baroku, tak jak panująca jeszcze na początku XX wieku etyka
katolicka. Chodziło nie o pociągnięcie młodego i ofiarnego człowieka do wyższych
rzeczy, o pokazanie mu, do czego jest zdolny, ale o zabicie, wykorzenienie,
zniszczenie tkwiącego w nim grzechu. Do jakich absurdów taka moralność może
dochodzić, niech świadczą „klasyczne" podręczniki teologii moralnej owych czasów.
Mają trzy części, z których druga de sexto jest obszerniejsza niż obie pozostałe
razem wzięte. To znaczy, że mają mniej do powiedzenia o sensie życia, o wierze, o
ufności w Bogu, miłości bliźniego, modlitwie, uczciwości, odwadze, itd. niż o
grzechach i grzeszkach płciowych. Przy czym samo życie seksualne wychodzi na
grzech najgorszy, co jest najzupełniejszą perwersją i zdrowej etyki seksualnej, i
średniowiecznych zasad dotyczących stosunków płciowych. Przypominam
nawiasem, że grzechy przeciw czystości św. Tomasz nazywapeccata puerilia,
chłopięcymi grzeszkami.
A skoro nawet dominikańscy nowicjusze byli wychowani na takiej jednostronnej,
negatywnej, ponurej etyce baroku, nic dziwnego, /e lud katolicki w Polsce bardzo
rzadko miał zrozumienie piękna i wzniosłości, prawdziwej moralności
chrześcijańskiej.
Nie przeczę oczywiście istnieniu zła i potrzebie zwalczania go w sobie. Ale temu
zadaniu nasze wychowanie w nowicjacie było niemal wyłącznie poświęcone. Ja sam
niewiele na tym ucierpiałem dzięki obecności o. Pelletiera i temu, co przyniosłem
„ze świata". Ale dopiero zetknięcie się z dominikanami we Fryburgu pokazało mi
głębię polskiego zacofania w tej dziedzinie.
Nie chciałbym, aby te refleksje wywarły wrażenie, że oceniam mój pobyt w
nowicjacie negatywnie. Wręcz przeciwnie. Właśnie dzisiaj widzę jaśniej niż
poprzednio, że to był okres, w którym ży-iem najpełniej. Mimo że to było życie
wielkiego wyrzeczenia i celowej ze strony moich przełożonych poniewierki, było
bogate tak pod względem estetycznym, jak i przede wszystkim religijnym.
76
Zakon
Kościół św. Trójcy w Krakowie jest piękną świątynią, a niektóre nabożeństwa były
wspaniałe, szczególnie kompleta z procesją (w środę) do grobu św. Jacka. Myślę, że
trzeba w tym samemu wziąć udział, w modlitwie chóralnej w tym kościele, aby zdać
sobie sprawę z piękna i głębi estetycznych przeżyć, jakie ona dawała. W nowicjacie
nauczyłem się kochać chór zakonny do tego stopnia, że do dziś patrzę ze
zdumieniem na tylu (bodaj większość) zakonników, którzy uważają chór za
uciążliwy i przykry obowiązek. Dla mnie są to ludzie niedouczeni, którzy powinni
prosić jak najszybciej o zwolnienie ze ślubów.
Pełnia, o której mówię, była przede wszystkim pełnią życia reli-gijnego. Nowicjat
był dla mnie pod tym względem okresem szczytowym, nigdy później nie wzniosłem
się na ten sam poziom. Nic zresztą dziwnego. Powołanie dominikańskie jest jednym
z najtrudniejszych w Kościele. Wymaga połączenia życia monastycznego,
naukowego i kaznodziejskiego, a każde z tych zadań może zagrażać każdemu
innemu. Chcę jeszcze dodać, że mam najmilsze wspomnienia o braciach
nowicjuszach. Byliśmy bodaj pierwszym od wieku poi-: skim nowicjatem
dominikańskim, do którego należało trzech studentów uniwersyteckich: śp. o. Michał
Czartoryski, ks. Głazewski i ja. Ale także reszta, dwa tuziny chłopców wiejskich z
collegino, moralnie zdrowych ludzi bez pretensji intelektualnych, pozostawiła mi
najmilsze wspomnienia. Niektórzy, aby wspomnieć śp. o. Łukasza Huzarskiego, byli
bodaj na granicy świętości.
Fryburg
Dnia 4 października 1928 roku w uroczystość św. Franciszka złożyłem śluby
czasowe i tego samego dnia dowiedziałem się, że wyjeżdżam nazajutrz do Fryburga
na studia filozoficzne. To była ostatnia rzecz, której bym się spodziewał, miałem
jedno marzenie -* zostać misjonarzem, o ile możliwości w Japonii. Ale
posłuszeństwo zakonne polega w pierwszym rzędzie na tym, że zakonnik nie wy- 5
77
Zakon
biera sam pola pracy. Moi przełożeni postanowili, że dla mnie tym polem będzie
filozofia.
Siedząc w habicie i kapie zakonnej w pociągu, który miał mnie wieźć przez Wiedeń
do Fryburga, myślałem więc o nowych zadaniach. Filozofią zajmowałem się co
prawda od dawna jako dyletant. Wspomniałem już, że przez jakiś czas nosiłem przy
sobie drugą krytykę Kanta. Uprawiałem też z zapałem godnym lepszej sprawy to, co
w filozofii nowożytnej jest najgorszego, a mianowicie ideologię. Od nawrócenia na
neotomizm pracowałem też trochę systematycznie. Ale teraz trzeba było sobie
powiedzieć flnita la comedia. Filozofia miała się stać moim powołaniem, moim
zawodem.
Tu jest bodaj miejsce, aby raz przecież jasno powiedzieć, jakie miejsce zajmuje
filozofia w poglądach człowieka na serio wierzącego. Bardzo niewielu ma o tym
pojęcie. Aby tylko jeden przykład przytoczyć, prof. Nieznański, doskonały znawca
naszych prac nad dowodami istnienia Boga, zapisuje cały dorobek Koła
Krakowskiego (przodującego pod tym względem) na rachunek apologetyki. Filozofia
jest więc w jego oczach dla wierzącego rodzajem obrony wiary od grożących jej
niebezpieczeństw intelektualnych. Tak też myśli zapewne przeciętny inteligent
polski, wierzący czy niewierzący.
Otóż salva reverentia znakomitego profesora to jest wierutne głupstwo. Dla
człowieka wierzącego wiara żadnej obrony nie potrzebuje. Jest niewzruszoną
podstawą jego myśli. Apologetyka może oczywiście przydać się, aby pomóc ludziom
słabym w wierze, ale to jest naprawdę kilkudziesięciorzędna rola. Autentyczny
człowiek wiary nie potrzebuje żadnych dowodów istnienia Boga, bo on w to istnienie
wierzy. Filozofia, jak każda rzetelna nauka, nie służy do obrony czegokolwiek, ale
do lepszego zrozumienia rzeczywistości. Jej rola jest co prawda o tyle różna od roli,
powiedzmy, geografii albo chemii organicznej, że spełnia funkcję owej osławionej
ancillae, nauki pomocniczej względem samej wiary, tworząc narzędzia myśl-ne dla
lepszego zrozumienia Objawienia. A to jest wszystko.
Wracając do historii, Fryburg, do którego jechałem, jest jednym 7 „dawnych"
kantonów szwajcarskich. Liczył sobie wówczas sto czter-
78
Zakon
dzieści mieszkańców, obywateli. Jego stolica, tej samej nazwy, była miasteczkiem
mieszczącym czterdzieści tysięcy obywateli. Wypowiedziawszy się w XVI wieku
(ponoć większością jednego głosu) za „starą wiarą", stał się szybko głównym
ośrodkiem Szwajcari katolickiej. Podbity i zajęty przez protestantów w tzw. wojnie
Sonder-bundu, wycierpiał przez lata tyrańskie rządy tych ostatnich. Gdy wreszcie
dano ludowi wolność, „partia" (tak się nazywa we Fryburgu stronnictwo
zachowawczo-postępowe) objęła władzę, którą wykonywała w ciągu stu lat, i jeśli
się nie mylę, absolutną większością. Jest to bodaj jedyny wypadek tak długich
rządów jednej partii politycznej w nowszych dziejach Europy.
Pod koniec XIX wieku kanton fryburski, był, jak prawie wszystko co katolickie w
Szwajcarii, jednym z najbiedniejszych, najbardziej zacofanych kantonów. W tym
czasie miał szczęście znalezienia genialnego statysty, George'a Pythona. Ten powziął
i urzeczywistnił praktycznie przeciw wszystkim swój pomysł uniwersytetu zarazem
państwowego (kantonalnego), międzynarodowego i katolickiego.
W tym uniwersytecie wydział teologiczny został powierzony dominikaninem, którzy
w zamian za głodowe płace i emerytury (jeszcze w 1930 roku emerytura wynosiła
sześćdziesiąt franków miesięcznie!) dali uniwersytetowi szereg znakomitych
uczonych. Ten fakt, połączony z okolicznością, że uniwersytet fryburski był katolicki
z ducha i z nazwy, ale nie prawnie - był uczelnią państwową - sprawił szybko, że stał
się jednym z najbardziej wpływowych katolickich ośrodków naukowych w świecie.
Wywarł między innymi silny wpływ na kraje należące niegdyś do Rzeczypospolitej
Obojga Narodów.
Następująca anegdota usłyszana przez mnie od o. Woronieckiego świadczy o
rozmiarach tego wpływu na Polskę. Przyszły o. Jacek i przyszły ks. Korniłowicz
(obaj byli jeszcze studentami świeckimi) grali w niedzielę w tenisa obok gmachu
nauk przyrodniczych na Perolles, kiedy z laboratorium wyszedł trzeci Polak, asystent
chemii, i powiedział: „Słuchajcie, koledzy, to jest katolicki kraj, lepiej nie gorszcie
ludzi i nie grajcie w czasie mszy świętej". Otóż tym asystentem
i
79
Zakon
był Ignacy Mościcki. Przyszły prezydent Rzeczypospolitej nakłaniał do
pobożniejszych obyczajów dwóch spośród owej niewielkiej gromadki księży, którzy
mieli być motorem odnowy wiary w naszym kraju.
Zakon miał we Fryburgu dwa domy: Albertinum położone w środku miasta,
rezydencję ojców profesorów uniwersytetu, i dom św. Jacka na przedmieściu,
przeznaczony dla studentów. Ja naturalnie trafiłem do tego ostatniego. Obyczaje były
odmienne w tych domach. Podczas gdy u św. Jacka prowadziliśmy normalne życie
zakonne z modlitwą chórową, noszeniem habitu i kapy itd., ojcowie profesorowie
bali się jak ognia wszystkiego, co by mogło przypomnieć, że są zakonnikami. Bo nie
trzeba zapominać, że w Szwajcarii od przeszło 50 lat obowiązywała konstytucja
zabraniająca zakładania klasztorów owoc prawdziwego ducha ekumenicznego
naszych „oddzielonych braci" protestantów. Nasi ojcowie uzyskali wprawdzie
pisemne pozwolenie na to, aby dwunastu mogło mieszkać razem, ale pod
warunkiem, że nie będą się modlili wspólnie. Oni co prawda odprawiali kompletę,
ale jak najciszej; chodzili wprawdzie w habitach, ale pokrytych ogromną, wszelką
bezecność zakonną pokrywającą kapotą furmańską z nieodłączną peleryną.
Wyglądali w niej na prawdziwych bonzów.
A skoro mowa o habicie, oto moje wspomnienie z Fryburga. Wiele lat później, bodaj
już po zniesieniu tego barbarzyńskiego zakazu, pani profesor Jeanne Hersch, moim
zdaniem najświetniejszy filozof szwajcarski owych czasów, prosiła mnie, abym
wziął udział w Genewie w obronie tezy studenta, Araba, o Awicennie. Przyjmuję z
przyjemnością i mówię jej przez telefon, że przyjadę w habicie dla kolorytu
odpowiadającego epoce. Na to pani Hersch mi mówi, że o tym mowy nie ma, bo
genewskie prawa zabraniają pod karą więzienia noszenia habitu. Ot co, Polacy mogą
się od jaśnie wielmożnego /achodu uczyć tolerancji religijnej, nieprawda?
Miałem na filozofii pięciu profesorów. Na pierwszym miejscu postawiłbym bez
wahania Szwajcara, o. Gallusa Mansera, który wykładał obok logiki i metafizyki
historię filozofii średniowiecznej
80
Zakon
(od Plotyna). O. Manser był moim zdaniem najwybitniejszym znawcą filozofii św.
Tomasza, jakiego danym mi było poznać. Miał swoistą, rzadką na uniwersytetach
metodę - czytał tylko teksty autora, o którym miał wykładać. Przypominał mi innego
wielkiego historyka filozofii, sir Davida Ross z Oxfordu, znanego arystotelika, o
którym można było powiedzieć, że znał tylko Arystotelesa, ale o Arystotelesie
wiedział wszystko. O. Manser nie znał literatury neo-tomistycznej, lecz o św.
Tomaszu wiedział wszystko. O. Krąpiec wyrządził wielką krzywdę jego pamięci,
twierdząc najzupełniej bezpodstawnie, że o. Manser opierał się na jezuicie
Kleugtenie, którego ten pewnie nigdy nie wziął do ręki. Do dziś dnia nie ma, moim
zdaniem, lepszego wprowadzenia w myśl św. Tomasza niż Manserowe Das Wesen
des Thomismus. Naturalnie jeśli ktoś interesuje się raczej komentatorami, zwłaszcza
francuskimi z XX wieku, temu Manser nie będzie się podobał. Mnie przypadł do
serca, bo to była solidna praca naukowa, a nie hurraneotomizm, z jakim miałem
dotąd przeważnie do czynienia.
Po o. Manserze z mojej perspektywy, ale na pierwszym miejscu pod względem
popularności, wypada mi wymienić o. de Munnyn-cka, Belga, profesora kosmologii i
psychologii, co w jego rozumieniu obejmowało całość filozofii. Był to człowiek
najzupełniej różny od o. Mansera. Podczas gdy tamten był pozbawionym wszelkiej
błyskotliwości, pedantycznym, surowym w swojej dokładności badaczem i
nauczycielem, o. de Munnynck był przede wszystkim świetnym wykładowcą. Był
mały, starannie ubrany i szpetny jak noc, czemu zapewne zawdzięczał podziw pań,
masowo uczęszczających na jego wykłady. Mówił arcywykwintnym i
arcynowoczesnym językiem. Oto próbka: „soczysty owoc Krytyki, niestety stoczony
przez robaka transcendentalnego idealizmu". Na nas młodych jego wykłady
wywierały wrażenie okna otwartego na świeże powietrze. Ja sam popadłem z innymi
w entuzjazm dla niego i u niego się doktoryzowałem.
Trzecim moim nauczycielem był o. Rohner, Szwajcar wykładający historię filozofii
nowożytnej i etykę. Wyglądał na odyńca, patrzył
81
Zakon
na każdego spode łba i mówił tak, że nigdy nie można było powiedzieć, czy nie
żartuje. Jak Manser był pozbawiony błyskotliwości, ale swoją materię znał.
Zawdzięczam mu wiele, zwłaszcza jeśli chodzi o zrozumienie Kanta i idealizmu
niemieckiego.
Katedra historii filozofii starożytnej miała mniej szczęścia. Zajmował się nią
najpierw o. Claverie (nasz przełożony u św. Jacka), solidny, dobrze poinformowany,
ale rutyniczny. Następnie o. La-bourdette - prawdziwa katastrofa. Miał zwyczaj
zapraszać mnie pół godziny przed wykładem, abym mu tłumaczył na francuski
ustępy zOberwega. Proszę sobie wyobrazić! Mam podejrzenie, że i tekstów nigdy na
serio nie czytał. Ta katedra nie miała w ogóle szczęścia. Później dostał ją o. M.D.
Philippe, autentyczny prorok i świetny kaznozieja, ale mający z nauką tyle
wspólnego, co ja z chińską porcelaną. Takie pomieszanie pobożności i naukowości
grozi zresztą stale wszelkiemu nauczaniu w środowiskach duchownych i jeśli się nie
uważa, powstają takie nieporozumienia, jak wymienieni czcigodni profesorowie, a
jeden taki wystarczy, aby rzucić w opinii publicznej cień na wszystkich profesorów
uczelni, nawet uczonych miary Mansera.
Wspomnę jeszcze o jednym tęgim naukowcu, docencie Penido. Brazylijczyk, ksiądz
świecki, uzyskał we Fryburgu doktorat z filozofii świetną rozprawą o Bergsonie i z
teologii przedłożywszy świetną pracę o metodzie analogicznej, najlepszą, jaką
mieliśmy do nadejścia Koła Krakowskiego. Penido znał świetnie filozofię XX wieku,
którą wykładał, i był sam nie tylko naprawdę akademickim wykładowcą, ale i
samodzielnym myślicielem. Zawdzięczam mu niemało, zwłaszcza jeśli chodzi o
zrozumienie Bergsona. Niestety wrócił do Brazylii i od tego czasu słuch o nim jako o
pracowniku naukowym zaginął. To nie był wówczas kraj, w którym można było
serio pracować w filozofii. Dziś Brazylia jest jedynym krajem
południowoamerykańskim posiadającym własną, twórczą szkołę logiki formalnej.
Wypada dodać, że profesorowie filozofii, jak ich dyscyplina, odgrywali we Fryburgu
podrzędną rolę w porównaniu do teologów. Mogłem choć ubocznie skorzystać z
nauczania niektórych spośród
6 — Bocheński. Wspomnienia
82
Zakon
nich. Przypominam, że według tradycyjnych pojęć katolickich każdy teolog był
także, i toformaliter eminenter filozofem.
Wymienię więc najpierw o. Santiago Ramireza, Hiszpana, profesora tzw. „wielkiej"
teologii moralnej. Był tak sławny w uniwersytecie, że postanowiłem zapisać się na
jego jednogodzinny wykład specjalny De passionibus animae, o uczuciach. Jakież
było moje zdziwienie i, muszę przyznać, oburzenie, kiedy zamiast pierwszego
wykładu dostałem błyskotliwą i złośliwą tyradę przeciw nowożytnym filozofom w
ogóle, a przeciw Kartezjuszowi w szczególności. Ramirez miał zwyczaj wygłaszać
takie tyrady, kiedy był niewyspany. Byłem oburzony, że jakiś teolog (miałem
wówczas w stosunku do nich pewne poczucie wyższości) ośmiela się poniewierać
wielkim Karte-zjuszem, nad którym pracowałem od sześciu miesięcy i którego,
myślałem, znam dobrze.
Otóż tydzień później Ramirez był wyspany i poświęcił cały wykład mojemu
Kartezjuszowi. W ciągu całego życia nie słyszałem nigdy niczego podobnego.
Wykładowca znał nie tylko samego Kar-tezjusza, ale posiadał także kolosalną wprost
wiedzę o jego poprzednikach i współczesnych, o literaturze i otoczeniu. I ta ogromna
wiedza, wynik długiej i ciężkiej pracy badawczej, była ujęta w potężną syntezę,
sformułowana z wzorową jasnością, aby doprowadzić do niszczącej krytyki rzekomo
wielkiego filozofa, który jak inni moder-mili niczego nie zrozumiał, żadnego
zagadnienia jasno nie postawił, a tym mniej porządnie nie rozwiązał. Cała moja
wiedza o Kartezju-szu wydała mi się w porównaniu z tym wykładem prochem i
niczym, a proszę zważyć, że chodziło w nim o sprawę dla wykładowcy uboczną,
całkiem drugorzędną. Ramirez pozostał w mojej pamięci jako wzór, niedościgły
ideał wykładowcy uniwersyteckiego. Był dla mnie też czymś innym, bodaj jeszcze
ważniejszym: jedynym człowiekiem, który miał odwagę nazywać z katedry po
imieniu marność domniemanych wielkości filozoficznych.
Innym znakomitym teologiem, którego słuchałem, był o. Aleksander Horvat, Węgier,
dogmatyk. Niezwykły człowiek i myśliciel - zasłużył sobie na określenie
scharfsinnig w Uberwegu, pewnie
83
Zakon
po części dlatego, że myślał w sposób dziwnie po kantowsku pokręcony. W
Albertinum miał zwyczaj leżeć na drugim piętrze na kanapie czytając Leoninę (in
folio), ale na wykład przychodził bez tekstu, wyrywał Summę pierwszemu
studentowi z brzegu. Trzymał swoją r/ecz chodząc i wygadując na wszystko i
wszystkich. Muszę przyznać, że poza jego rozprawą doktorską z filozofii pt.
Metaphysik der Relationen niczego ani z jego pism, ani z jego seminariów nie
zrozumiałem. A szkoda, bo był to podobno człowiek bliski geniuszu.
Streszczając, można powiedzieć, że znalazłem we Fryburgu wielu dobrych
nauczycieli, od których niemało się nauczyłem. Ale, i to jest ważne, wszystko, czego
się nauczyłem we Fryburgu, dotyczyło historii filozofii, nie filozofii systematycznej.
Słowo o polonii na Uniwersytecie Fryburskim w roku 1929. Było nas dziesięciu: ks.
Józef Łapot, ks. Wiktor Stanek, br. Marian Lano-cha OP, p. Zdzisław Grabski, p. Jan
Szeliski, p. Wojciech Dziedu-szycki, br. Marian Wójcik OFM, br. Albert Wojtczak
OFM i ja sam, który byłem w tym roku prezesem Towarzystwa.
84
Rzym
IV RZYM
1931 -1940
Angelicum
W roku 1931 uzyskałem, summa cum laude, doktorat z filozofii, jej historii i
pedagogiki, przedłożywszy idiotyczną rozprawę o Maurycym Straszewskim,
napisaną pod (teoretycznym) kierownictwem o. de Munnyncka. O. de Munnynck
chciał mianowicie dowiedzieć się czegoś o filozofii polskiej i kazał dlatego pisać
Polakom rozprawy o tamtejszych profesorach. Mój Straszewski nie był na pewno
myślicielem, od którego mógłbym był się czegokolwiek nauczyć, a takim powinien
przecież być przedmiot każdej rozprawy doktorskiej. Dodam jeszcze, że
prawdziwego kierownictwa od o. de Munnyncka ani od nikogo innego nie
otrzymałem.
W każdym razie od jesieni 1931 do maja 1940, przez ponad osiem lat, z przerwami
na wakacje i wojny, miałem żyć i pracować w Rzymie. Byłem najpierw studentem
teologii. Wyświęcony na księdza
85
Rzym
26 czerwca 1932 roku, uzyskałem doktorat teologii summa cum laude 21 marca 1934
r. Mianowany wykładowcą logiki w Angelicum, wykładałem ten przedmiot do maja
1940, kiedy opuściłem Rzym, aby dołączyć do wojska we Francji. Tymczasem 14
marca 1938 r. habilitowałem się z filozofii chrześcijańskiej na Uniwersytecie
Jagiellońskim.
Zakon posiadał w Rzymie co najmniej siedem klasztorów męskich (liczba
klasztorów żeńskich należy podobno do rzeczy, których nawet sam papież nie zna).
Z nich dwa największe, S. Sabina i Angelicum, są pod bezpośrednią jurysdykcją o.
generała Zakonu, inne należą do poszczególnych prowincji, np. S. Maria sopra
Minerva do rzymskiej, S. Clemente do irlandzkiej itd. Kościoły tych klasztorów
zawierały z reguły wielkie skarby archeologiczne. Tak w kościele S. Clemente był
grób tego papieża i inne zabytki sięgające II wieku; S. Maria sopra Minerva, jedyny
wielki kościół gotycki Rzymu, miał grób św. Katarzyny Sienneńskiej itd. Angelicum,
w którym miałem żyć w ciągu lat, mieściło się najpierw przy ulicy S. Yitale, później
w klasztorze SS. Domenico e Sisto (XVI w.).
Mało pamiętam z pierwszego, nowoczesnego budynku, wiem tylko, że w nim ja,
Polak, po raz pierwszy w życiu odmroziłem sobie palce - budynek był, w rzeczy
samej, nie ogrzewany. Woda zamarzała czasem w dzbanku. Pamiętam za to
doskonale SS. Domenico e Sisto, najwspanialszy, ale zarazem najdziwniejszy znany
mi klasztor dominikański.
Stał na wzgórzu. Miał naprawdę jedyny w swoim rodzaju widok na Koloseum i
Forum Romanum. Był pierwotnie klasztorem sióstr, ale nie byle jakich, mianowicie
sióstr z rodu bogatego, mało, arystokratycznego. Był też, jak rodziny owych sióstr,
pod każdym niemal względem monumentalny. Monumentalne schody,
monumentalne korytarze zajmujące (przynajmniej na pierwszym głównym piętrze)
znacznie więcej miejsca niż pokoje, posąg nadludzkiej wielkości na l piętrze, wielkie
pomieszczenia, które tylko przez nadużycie słowa można było nazwać celami. Był
skrajnym przeciwieństwem nieprawdopodobnie ciasnego i ubogiego klasztoru w
Ołomuńcu, który danym mi było kiedyś odwiedzić, ale wypada wspomnieć, że ten
ostat-
86
Rzym
ni zbudowali oo. franciszkanie. Sprawą zakonnego ubóstwa będę miał może
sposobność zająć się później. Tutaj chcę tylko powiedzieć, że SS. Domenico e Sisto
uważałem i uważam dotąd za skandal, w dodatku bardzo niewygodny do życia.
Miałem celę na 1. piętrze, obok celi o. Garrigou, który z kolei sąsiadował z o.Yoste,
zaszczycony więc byłem sąsiedztwem teologa, z daleka najbardziej wpływowego
wówczas w Kościele, i biblisty dużo skromniejszej, ale przecież znacznej miary.
Obaj oni mieli być cenzorami mojej rozprawy doktorskiej z teologii.
Garrigou-Lagrange (nie mieszać z innym słynnym dominikaninem, czołowym
biblistą katolickim XX wieku, o. Lagrange) był dużego wzrostu i średniej tuszy.
Mówił nieprawdopodobnie gallikań-ską łaciną - nie zapomnę nigdy jego „es" (ens).
Nie interesował się niczym, ale to naprawdę niczym poza sprawami wiary i teologii.
Był człowiekiem cierpliwym, łagodnym i dobrodusznym, z jednym wyjątkiem: gdy
chodziło o poglądy, stawał się po prostu drapieżny. Gotów był np. walczyć jak lew w
obronie pierwszeństwa zasady nie-sprzeczności przed zasadą tożsamości, premocji
fizycznej, jakby to były prawdy wiary. A gdy chodziło o walkę poglądów, stawał się
bezlitosny. On to spowodował wysłanie, praktycznie na śmierć, na Filipiny chorego
na serce fryburskiego profesora, Marina Solą, który ośmielił się nie zgadzać z nim w
jakiejś teologicznej sprawie. Był typem, wcieleniem dawnego inkwizytora.
Co nie przeszkadza, że Garrigou był jednym z najciekawszych, może nawet
najwybitniejszych myślicieli, jakich danym mi było spotkać, a widziałem ich
niemało w ciągu mojego długiego życia. Aby zacząć od najważniejszego, był, jak
każdy autentyczny myśliciel, unikatem. Uważał się za tomistę i uchodził za takiego,
ale św. Tomasz w grobie by się przewrócił, gdyby wiedział, że mu się przypisuje
Garrigouowską postawę. Oto przykład: sam słyszałem, jak uczył, że jeśli się chce
poznać myśl św. Tomasza w jakiejś sprawie, trzeba najpierw mieć ideę i potem
szukać tekstów na jej potwierdzenie w tabula aurea indeksie jego dzieł, a więc wręcz
odwrotnie, niż zalecają zgodnie zdrowy rozsądek, dobra metoda naukowa i św. To-
87
Rzym
masz. Bo też Garrigou nigdy żadnego innego myśliciela nie zrozumiał - w każdym
razie widział tylko swoje własne myśli.
Nietrudno jest odpowiedzieć na pytanie, do kogo był podobny. Jeśli chodzi o
zasadniczą postawę i o metodę, o. Garrigou był zabłąkanym między tomistów niemal
stuprocentowym heglistą. Pogarda dla faktów, dogmatyczne, aprioryczne podejście,
kult światłocienia i zwłaszcza zamiłowanie w tworzeniu wielkich
wszechogarniających syntez, świadczą moim zdaniem wymownie o tym. Uważam
sobie /a wielką rzecz, że mogłem słuchać takiego heglisty, nic bardziej niż to nie
umocniło we mnie przekonania, że pierwszą rzeczą, której czynić nie należy, to być
heglistą. O tym jednak potem.
Heglizm i pseudotomizm o. Garrigou nie przeszkodziły mu zresztą wywrzeć dość
poważnego wpływu na filozofię jego czasów. Wymienię tylko dwa jego dzieła. Dieu,
bodaj jedyna rzecz wychodząca spod pióra duchownego katolickiego, którą w
świecie filozoficznym czytano, i jego praca o mistyce. Jak wiadomo, Aldous Huxley
wybrał ją sobie za przewodnika w tej dziedzinie.
Garrigou był niewątpliwie z daleka najznakomitszym myślicielem Angelicum owych
czasów. To nie znaczy, by nie było obok niego innych dobrych, niekiedy nawet
bardzo dobrych teologów i filozofów. Zwłaszcza między tymi ostatnimi liczba
autentycznych naukowców była znaczna. Wymienię tu na pierwszym miejscu innego
heglistę, ale całkiem odmiennego rodzaju, o. Kuipera, Holendra, którego uważam za
jednego z najlepszych znawców niemieckiego filozofa, jakich spotkałem. On to
otrzymał pierwszą nagrodę na stuleciu Hegla; muszę też powiedzieć, że pisał jak sam
Hegel, choć w pysk daj. Poza tym, Kuiper był bardzo dbały o swoją osobę i śpiewał
jak anioł. Słuchanie jego Oratio Jeremiae prophetae w chórze było dla mnie zawsze
wielkim przeżyciem.
Trzecim filozofem, którego muszę wymienić, był Hiszpan, pro-iesor psychologii, o.
Barbado. Jego Wstęp do psychologii doświadczalnej jest dla mnie najlepszym
wprowadzeniem w tę dyscyplinę, mnie samemu otwarł nowe horyzonty, m.in.
pokazał mi Freuda całkiem innego niż ten, o którym była stale mowa w duchownej i
nie
Rzym
89
tylko w duchownej literaturze. Był tak ceniony, że dano mu zlecone wykłady na
państwowym uniwersytecie rzymskim, co było rzeczą niesłychaną we Włoszech,
gdzie zakonnik był z reguły uważany za ignoranta.
Mówiąc o o. Barbado nie mogę powstrzymać się od opowiedzenia historii o
doktoracie Barbadowego ucznia o. Martineza. Ten młody Hiszpan podjął się
odpowiedzi na teologiczne pytanie, jaką teologiczną wagę posiada twierdzenie
pospolicie wierzone przez katolików, że dusza ludzka jest niematerialna. Jego
odpowiedź brzmiała, że (1) to zdanie nie jest dogmatem wiary, (2) nie może być za
taki ogłoszone, (3) jeśli jakieś zdanie może zostać dogmatem w tej dziedzinie, to
jego negacja - mianowicie, że dusza ludzka jest materialna. Argumentował, i moim
zdaniem całkiem przekonywująco, z faktu, że ojcowie Kościoła wypowiadają się
moralnie jednogłośnie za tym ostatnim poglądem. Przy obronie tezy w obecności
kardynałów etc. o. Garrigou, sam mocno wierzący w ową niematerialność, cytuje
tekst soboru trydenckiego, w którym jest mowa, że Bóg stworzył zarówno cielesną,
jak i niecielesną przyrodę. Na co młody człowiek kłania się uprzejmie i powiada:
„Ojcze przewielebny, to zdanie odpisano: (nie pomnę już z którego) soboru. A oto,
co Melchior Cano (autorytet w metodologii teologicznej) o nim mówi: »są podobno
jakieś osły, które wyobrażają sobie, że udogmatyzowano w tym tekście istnienie
przedmiotów niematerialnych w świecie, podczas gdy Ojcowie chcieli po prostu
powiedzieć, że Bóg wszystko stworzył«".
Takich poważnych naukowców było więc, jak powiedziałem, sporo. Ale mieliśmy
także zastęp nieuków, jakby żywcem wyciągniętych z jakiegoś barokowego getta. W
pamięci został mi pewien ponury Hiszpan, wykładający traktat św. Tomasza o
aniołach w ten sposób, że poświęcał dokładnie tyle czasu najbardziej interesującym,
nawet genialnym częściom Summy, co pytaniom w rodzaju „Czy diabli siedzą w
ciemnym powietrzu?" Co do owego traktatu, sądzę, opierając się na wynikach
wspomnianego o. Martineza, że nie posiada on żadnej podstawy. Filozofia żadnych
aniołów oczywiście - salva reverentia bł. p. Samuela Alexander - nie zna, a w wierze
nie ma żadnej
Rzym
podstawy dla twierdzenia, że są oni czystymi duchami. Mimo to ów traktat jest
nadzwyczaj interesujący jako spekulacja na temat, jak działałby duch pozbawiony
ciała.
Te wspomnienia rzucają może pewne światło na straszliwe pomieszanie różnych
postaw, metod, sposobów myślenia, jakie znalazłem wtedy w filozofii i zwłaszcza w
teologii praktykowanej w Ange-licum, jak zresztą w wielu innych ważniejszych
ośrodkach myśli katolickiej. Nabrałem przekonania, że to wszystko wymaga
radykalnej reformy.
Teologia
W latach 1931-34 byłem studentem teologii i moim głównym /adaniem było
uzyskanie doktoratu, to jest przede wszystkim napisanie rozprawy doktorskiej.
Z tymi duchownymi doktoratami bywało w Rzymie rozmaicie. Przypominam sobie,
że student Gregorianum (najważniejszej uczelni papieskiej w Rzymie, kierowanej
przez oo. jezuitów) dziwił się, kiedy mu mówiłem, że u nas trzeba dobre dwa lata
spędzić na pisaniu rozprawy doktorskiej. Jak to?, pytał, nas zamykają w sali i nie
pozwalają z niej wyjść, aż rozprawa gotowa. To, co oni nazywali rozprawą
doktorską, było w rzeczy samej rodzajem pracy klauzurowej i naturalnie niewiele
warte w świetle normalnych kryteriów uniwersyteckich. U nas było o tyle lepiej, że
kandydaci pisali swoje rozprawy w domu. Ale jakie rozprawy! Tuziny nosiły ten sam
tytuł De essen-tia et existentia i były słabymi kopiami wykładów danego profesora. Z
nauką nie miały wiele wspólnego. W ogóle stosunek do nauki był na owych
papieskich uczelniach ambiwalentny. Oto przykład. Wspomniany uniwersytet
gregoriański posiadał zdolnego logika w osobie D. Hoenena, Holendra, zwolennika
intuicjonizmu matematycznego. Ale ten poważny uczony prowadził seminarium dla
wybranych je-/uitów i nie wykładał broń Boże dla kleryków, masowo studiujących
na tym uniwersytecie. Ich pouczał inny jezuita, ale moralista, prosto po doktoracie,
bez zielonego wyobrażenia o logice. A wykładał tak,
90
Rzym
że zadawał studentom strony do wkucia na pamięć z najgorszego podręcznika, jaki
znam, z dzieła innego jezuity, o. Boyera, nie mającego żadnego pojęcia o logice tak
dalece, że nie potrafił odróżnić czwartej figury sylogizmu od pierwszej. To były
wprost kpiny z nauki. Ale na tym samym uniwersytecie wykładał także o. Hoenen.
Jeśli o mnie chodzi, chciałem oczywiście napisać coś, co mogłoby mieć pretensje do
naukowości, a posłużyć do rozwiązania zagadnienia teologicznego, które mnie wtedy
interesowało. Tomizm, do którego się z zapałem przyznawałem, był wtedy, jak
zresztą zawsze, pod obstrzałem najróżniejszych mniej lub więcej romantycznych
pisarzy. Wyobrażenie, że był kiedykolwiek mimo energicznego zalecenia przez
władze kościelne naprawdę panującą nauką w Kościele, jest najzupełniejszym
nieporozumieniem.
Postanowiłem więc zbadać, czy istnieje logiczny związek między wiarą katolicką a
tomizmem. Można to było sprawdzić na dwóch dogmatach: eucharystii, gdzie
Kościół używał od wieków to-mistycznej teorii substancji, i poznania istnienia Boga,
do którego chrześcijanin miał dochodzić, tak się przynajmniej zdawało, drogą
przyczynowości, a więc znowu zakładając tezę tomistyczną.xxx
Wybrałem to drugie zagadnienie dlatego, że przyczynowością interesowałem się już
od pewnego czasu i że miałem dość znaczne trudności w zrozumieniu
arystotelesowskiej nauki o substancji. Jeśli chodzi o przyczynowość, napisałem dla
konkursu Akademii rzymskiej św. Tomasza rozprawę o tym pojęciu w rozumieniu
uczniów szkoły średniej, przeprowadziwszy ankietę w dwóch klasach gimnazjalnych
w Polsce. Nie dostałem pierwszej nagrody - pobił mnie mój dobry przyjaciel i kolega
o. Cornelio Fabro, autor pracy czysto analitycznej w tradycyjnym stylu.
Tytuł mojej rozprawy brzmiał De cognitione existentiae Dei per viftm causalitaUs
relate ad /idem catholicam, „Poznanie istnienia Boga drogą przyczynowości a wiara
katolicka". Postanowiłem pisać ją pod kierownictwem o. Garrigou, ale to pobożne
życzenie spaliło na panewce, jako że czcigodny teolog nie przejawiał żadnego
zainteresowania dla zagadnień męczących studenta. Na szczęście znalazłem
91
Rzym
/nakomitego zastępcę mojego oficjalnego kierownika w o.Yoste, bi-bliście. Jeśli
mogłem tę rzecz w ogóle napisać, zawdzięczam to w pierwszym rzędzie jemu.
O.Yoste był dziwnym połączeniem ogromnej wiedzy, równie wielkiej dobroci i
życzliwości dla ludzi, z naprawdę niebotyczną próżnością. On to nauczył mnie m.in.
czytać ojców kościoła. Jest tego ponad 400 tomów w wielkim in-quatro i kto nie wie,
jak się do takiej masy pism zabrać, tonie w niej beznadziejnie.
Nie tu miejsce oczywiście, by opowiadać o perypetiach moich dociekań, o
odkryciach, zawodach, falsyfikacjach hipotez zdawałoby się już uzasadnionych.
Wiele lat później, kiedy miałem sposobność widzieć powstanie teorii fizykalnej
mojego przyjaciela Jurka Ku-czyńskiego, przypomniały mi się te czasy. Bo metoda
pracy i jej koleje były w gruncie rzeczy, mimo odmienności przedmiotu, te same. Tej
metody nauczyłem się pracując pod kierownictwem o.Yoste. Jest to najważniejsza
rzecz, jaką mi dały moje studia rzymskie. Gdyby profesorowie, zamiast powtarzać z
katedry rzeczy dawno przez innych albo przez nich samych drukowane, zajęli się
przede wszystkim szkoleniem studentów na naukowców, świat, a przynajmniej świat
humanistów, filozofów, teologów i tym podobnych, miałby mniej gadaczy, a więcej
ludzi rzetelnej pracy.
Obok tej najważniejszej dla mnie nauki miałem także wyniki konkretne. Mogłem
wykazać, po pierwsze, że ojcowie Kościoła moralnie jednogłośnie interpretują
twierdzenie św. Pawła o możliwości poznania Boga jako odnoszące się do poznania
drogą przyczynowości. Ta możliwość jest więc prawdą objawioną; po drugie, że ta
prawda wiary nie jest oficjalnie ogłoszonym dogmatem; po trzecie, że jest „bliska
definicji", tj. że mogłaby być w każdej chwili ogłoszona za dogmat. Warto
podkreślić, że moje twierdzenia dotyczyły poznania, a nie dowodu.
Cel, jaki sobie stawiałem, został osiągnięty. Wykazałem, że katolik powinien
wierzyć, że można istnienie Boskie poznać drogą przyczynowości, że więc zasada
przyczynowości musi być przez niego, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, uznana za
prawo bytu, nie tył-
92
Rzym
ko myśli. A z tego wynikało dalej, że jakieś powiązanie wiary katolickiej z ogólną
postawą tomistyczną jest faktem.
Wspomnienie z obrony rozprawy. Było bardzo gorąco, czułem się źle, więc
poszedłem do lekarza prosząc go o odpowiedni zastrzyk. Ten podziałał w rzeczy
samej doskonale. O. Garrigou szedł na obronę pilnie przeglądając (po raz pierwszy)
moją grubą tezę i postawił mi tylko jeden zarzut - że używam jego myśli, nie cytując
go, co było zresztą nieprawdą. Odpowiedziałem z ukłonem, że młodzi ludzie, którzy
mają przywilej pracować pod kierownictwem wielkich mistrzów, nieraz tak
utożsamiają się z nimi, że nie potrafią odróżnić własnych poglądów od myśli
nauczyciela. Zadowolony, dał mi summa cum laude.
Tak wyglądała moja jedyna wycieczka w arcytrudną dziedzinę teologii. Nauczyłem
się w niej porządnej metody. Z przedmiotowego punktu widzenia pracowałem w
gmachu teologii na stosunkowo niskim poziomie, ale myślę, że wniosłem na tym
poziomie coś nowego i trwałego. Nie żałuję więc wcale lat spędzonych na tych
dociekaniach. Kiedy zająłem się później logiką wiary i teologii, nie byłem tak
zupełnym ignorantem dziedziny jak tylu metodologów fizyki, których noga nigdy w
laboratorium fizyki nie postała. Jeśli mówię czasami żartując, że jestem mistrzem św.
teologii (magister, najwyższy tytuł naukowy w zakonie) titulo paupertatis, tytułem
ubóstwa, to nie jest całkiem prawdą.
Logika
Ale rozprawa teologiczna stanowiła, jak powiedziałem, tylko wycieczkę w dziedzinę,
której pielęgnowanie nie było moim zadaniem. Bogu za to dziękuję, bo jeśli stan
filozofii wydawał mi się podobny do bagna, to stan teologii wypadałoby chyba
porównać do arcybagniska. Nie lada Herkulesa byłoby potrzeba, żeby z nią zrobić
porządek. Polem, na którym miałem pracować, miała być z wól i przełożonych
filozofia, dokładniej mówiąc logika. Bezpośrednio po doktoracie zostałem
mianowany wykładowcą logiki w Angelicum.
Rzym
93
Położenie, w jakim zastałem tę dyscyplinę w Angelicum, a bardzo podobne było na
niemal wszystkich uniwersytetach świata, było następujące. Wzorcem była logika
Port-Royal, a więc Arystotelesowa sylogistyka kategoryczna w wykładzie
psychologistycznym. Do tego dochodziło parę rad metodologicznych, zaczerpniętych
przeważnie z Kartezjusza. W szkołach neotomistycznych okraszano to pewną dozą
terminologii scholastycznej. Ale całe bardzo ważne traktaty logiki scholastycznej
były tej logice bądź nieznane, jak zagadnienia antynomii, bądź potraktowane po
macoszemu, z ignoracją tradycji, jak semantyka i logika modalności, aby tylko te
wymienić. Oto przykład tej ignoracji: stosunkowo najlepszy „podręcznik filozofii
arystotelesowsko-tomistycznej", jak się sam nazywa, a mianowicie dzieło o. J.
Gredta, zawiera rozdział o sylogizmach modalnych, w którym każde niemal zdanie
jest sprzeczne ze stanowiskiem Arystotelesa (wiernie i z pełnym zrozumieniem
przyjętym przez św. Tomasza). O historii logiki lepiej nie mówić - nie istnieje,
wszyscy przyjmują jako dogmat twierdzenie Kanta, że logika nigdy żadnego
rozwoju, żadnej historii nie miała. Tak zresztą nie tylko w szkołach katolickich.
Ignorancja logiki była praktycznie powszechna.
Nie można się dziwić, że na żadnym niemal wydziale filozoficznym świata nie
można było się dowiedzieć o istnieniu logiki matematycznej, o kolosalnym rozwoju,
jaki logika w tej nowej postaci ostatnio doznała. Logika nie ma przecież historii... W
szkołach tomi-stycznych dochodził do tego jeszcze zabobonny strach przed
matematyką jako czymś złowrogim i nie mającym nic wspólnego ze sprawami
duchowymi.
Jak ja sam doszedłem do zrozumienia tych braków, powiem kiedy indziej, gdy
będzie mowa o moim własnym rozwoju. Tutaj omawiam tylko moje położenie jako
młodego profesora logiki w Angelicum. Miałem całkiem oczywiście trzy zadania:
uczyć autentycznej logiki Arystotelesa i św. Tomasza, pokazać, że logika ma historię
i to wielką historię, także w średniowieczu, zafałszowanym i oplutym do tego
stopnia, że i najżarliwsi neotomiści nie mieli odwagi
94
Rzym
przyznać się do jego logiki, wreszcie nauczyć rudymentów logiki matematycznej,
jedynej dziś naukowej postaci logiki formalnej.
Okazało się rychło, że zadanie przekracza dalece moje siły. Nie tylko z punktu
widzenia czysto naukowego jego rozmiar był ogromny, ale znalazłem się także
prawie sam w obliczu zwartego frontu wszystkich empirystów starej daty, kantystów,
pragmatystów i naturalnie neotomistów. A ci ostatni mogli być dla mnie
egzystencjalnie groźni. Wspomniałem powyżej, jak to o. Garrigou wysłał
praktycznie na śmierć o. Marina Solą z powodu różnicy zdań w teologii. W Rzymie
bardzo łatwo zostać heretykiem. Zorientowałem się szybko, że jeśli będę się upierał
przy spełnianiu mojego zadania, skończę niebawem jako misjonarz w Patagonii albo
w innym równie pięknym i intelektualnie pociągającym kraju.
Otóż ja nie miałem nic przeciw powołaniu misjonarza. Pisałem powyżej, że sam
pragnąłem zostać misjonarzem, co prawda nie w Patagonii. Ale wydawało mi się, że
obecnie ponosiłem odpowiedzialność za to, co wiedziałem, i że nie miałem prawa
marnować tej wiedzy przez nieostrożność. Rozwiązanie mojego problemu podsunął
mi jeden z moich najlepszych profesorów, naprawdę akademicki człowiek, o.
Simonin. Powiedział mi: „Pisz historię. Będziesz mógł wtedy powiedzieć słowami
innych to, co sam myślisz, i nikt ci nic nie zrobi". Poszedłem za jego radą. Dlatego
główne dzieło mojego życia należy do historii logiki.
Myślę dzisiaj, że to jest szkoda. Wydaje mi się, że byłem zdolny do twórczej pracy w
dziedzinie logiki formalnej. Brak wolności panujący wtedy w Kościele - i nie tylko w
Kościele - uniemożliwił mi wykorzystanie tych możliwości. To jest zapewne powód,
dlaczego z taką energią zwalczałem zawsze ucisk myśli naukowej przez polityków.
Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jedną okoliczność, która wydaje się mało
znana. Ów ucisk myśli naukowej wykorzystywany jest wprawdzie w imię
osobistości rządzących w danym systemie -uniwersytecie, państwie, Kościele,
przedsiębiorstwie itd. - ale de facto jest dziełem kolegów, owych krabów, 01
TtoAAoi, których świat i nawet uniwersytety są pełne.
95
Rzym
Wykładanie logiki sprawiło mi niemałą przyjemność. Miło mi jest wspomnieć
niektórych świetnych uczniów, jakich miałem, przede wszystkim o. Stakeluma,
autora pionierskiej rozprawy z dziedziny logiki postoickiej. Między słuchaczami
miałem przez pewien czas jednego z najświetniejszych logików mojej epoki, J. von
Wrighta, który miał stworzyć logikę deontyczną.
Romana
W Rzymie zajmowałem się nie tylko surowymi i oderwanymi zagadnieniami logiki.
Przede wszystkim, starając się nie stracić kontaktu z tzw. życiem, oddawałem się, po
dyletancku i marginesowo, ale przecież, archeologii i historii sztuki rzymskiej.
Powiadają zresztą, że w Rzymie (duchownym) można serio studiować (obok prawa
kanonicznego) tylko archeologię. Moje studium polegało na tym, że raz na tydzień,
zwykle w czwartek, odbywałem parugodzinną, dobrze przygotowaną przechadzkę
archeologiczną po mieście.
Z tych przechadzek i związanych z nimi czytań wyciągnąłem dwa wnioski. Pierwszy
dotyczy nieprawdopodobnego wprost bogactwa Rzymu w zabytki. Mimo że byłem
wierny mojej zasadzie cotygodniowej przechadzki, nie zdążyłem w ciągu ośmiu lat
odwiedzić wszystkich widzenia godnych zabytków. To bogactwo znamionuje zresztą
także inne miasta włoskie. Często najmniejsze nawet miasteczko posiada tyle i takich
zabytków, że cały skarbiec narodowy, powiedzmy, Polski albo Szwajcarii nie może
się z nimi równać. Śmieszą mnie więc rodacy pyszniący się wobec cudzoziemców
owymi arcyskromnymi pomnikami, jakie nam nasza krwawa historia łaskawie
pozostawiła. Nie ma czym się pysznić. Jesteśmy pod tym względem zapadłą
europejską prowincją.
Wracając do Rzymu, i to jest mój drugi wniosek, jego zabytki dają bardzo
jednostronny obraz historii. I tak, wyjąwszy Koloseum i Termy Caracalli, nie ma ani
jednego większego pomnika architektury starorzymskiej - aby takową zobaczyć
trzeba jechać na Sycylię. Koloseum i Termy stoją, bo były za wielkie, aby
średniowieczni bar-
96
Rzym
barzyńcy mogli je zniszczyć. Wszystko inne padło ofiarą projektów budowniczych.
Jak wiadomo, fabrykowali wapno z bezcennych posągów marmurowych.
Podobnemu losowi uległo także średniowiecze. W Rzymie stoi tylko jeden duży
kościół gotycki, S. Maria sopra Minerva, a i ten jest gruntownie zeszpecony przez
barokowe przybudówki i „upiększenia". Z dawnych czasów został więc tylko barok,
wszechobecny, często wspaniały, ale nam przecież tak obcy. No i jest także Rzym
nowoczesny, Mussoliniego i tych, co przyszli po nim.
Rzym jest wskutek tego dla mnie nadzwyczaj smutnym miastem. Nie znam innego,
gdzie przejawia się w sposób tak jaskrawy, tak powiedziałbym namacalny, dziwna
skłonność człowieka do niszczenia swoich własnych dzieł.
Byłem sam wmieszany w nowoczesne dzieje jednego z niezliczonych kościołów
rzymskich, a mianowicie kościoła św. Stanisława przy ulicy delie Botteghe Oscure -
obskurnych straganów. Ta świątynia została oddana przez papieża w XVI wieku,
jeśli się nie mylę, nationi Polonae „nacji polskiej" i funkcjonowała w ciągu wieków
jako kościół narodowy Polaków. Kościół posiadał dwie dobre i rentowne kamienice.
Aliści, kiedy Polska, jak to się mówiło, wybuchła w 1918 roku, rząd polski położył
rękę na świątyni i na jej rentownych kamienicach. Rektor kościoła, mój dawny
regens seminarium poznańskiego, ks. prałat Janasik, prosił mnie o współpracę w
charakterze tzw. prowizora. Wszczęliśmy walkę prawną z rządem. Chodziło głównie
o to, co znaczy „natio" w akcie donacyjnym. Nasi przeciwnicy twierdzili, że oznacza
państwo, a my, że chodzi o kolonię polską w Rzymie. Sprawa kosztowała mnie
niemało studiów archiwalnych, ale mogliśmy w końcu przedłożyć dowód, że tylko
nasza interpretacja jest słuszna. Sąd najwyższy przyznał nam rację.
Nie zapomnę końcowego posiedzenia w tej sprawie. Siedzimy, po jednej stronie ks.
Janasik i ja, po drugiej urzędnicy z Warszawy. Jeden z nich rozpoczyna
następującym oświadczeniem: „Proszę księży, jest taka zasada, że gdzie państwo raz
wejdzie, stamtąd nigdy nie wychodzi". A bodaj go! Na szczęście tym razem państwo
wyszło, bo gdybyśmy ten proces przegrali, kościół polski w Rzymie stałby się
97
Rzym
bazą bolszewickich operacji. Śp. ks. prałat Janasik ma wielką pod tym względem
zasługę.
A oto inne wspomnienie o ks. Janasiku. Jakaś banda świeckich adwokatów, a takich
band w ówczesnym Rzymie nie brakło, sfabrykowała nie istniejący order papieski,
nadała go gratis e franco jakiemuś dostojnikowi, a po tym kazała innym drogo za to
odznaczenie płacić. Rzecz trafiła do św. Roty, najwyższego trybunału papieskiego,
którego audytorem, to jest sędzią, był ks. Janasik. Nie zapomnę, jak z głęboką troską
mi mówił: „Nie mogę nic zrobić, bo mają kardynała, a kardynał, jegomość, świnia".
Jakoż Rota nie miała jurysdykcji nad kardynałami. Rzym, gdzie jest tak wiele
pięknych rzeczy, jest także kloaką Kościoła, do której ścieka niemało kanalii z
całego świata.
Muszę jednak powiedzieć, że ja sam miałem mało doświadczenia z tą kloaką i że
moje wspomnienia są czasem zabawne, często dziwne, ale w wielu wypadkach nie
tylko pozytywne, lecz nawet wzniosłe. Jednym takim wielkim przeżyciem była
kanonizacja Alberta Wielkiego - w szczególności kazanie kard. Pacelliego,
późniejszego papieża Piusa XII.
Kiedy kanonizacja jest połączona z uznaniem za doktora kościoła, ceremonia polega
na triduum wieczornym z wystawieniem Najświętszego Sakramentu i kazaniem. W
pierwszy dzień kazał biskup dominikanin, nieźle. W drugim mówił jakiś biskup
franciszkanin, wspaniale. Pamiętam, że chcąc wymienić liczne miasta włoskie
odwiedzone przez świętego, znalazł dla każdego z nich inny orzecznik „Rzym go
przyjmował, witała Wenecja, Mediolan otwierał przed nim bramy". Mówił tak
wspaniale, że zadawałem sobie pytanie, jak będzie wyglądał po nim biedny kardynał.
Otóż stało się całkiem inaczej. Kazanie kardynała było najlepszym, najgłębszym ze
wszystkich, jakie kiedykolwiek danym mi było słyszeć. Pacelli mówił niemal pięć
kwadransów i mówił prawie bez ruchu, rzecz niebywała we Włoszech, gdzie
kaznodzieje mają zwyczaj nie tylko enegicznie machać rękami, ale i biegać po
specjalnie w tym celu urządzonej kazalnicy. Mówił nie o św. Albercie, ale o tym, jak
Duch Święty prowa-
7 — Bocheński: Wspomnienia
98
Rzym
r
dzi Kościół działając przez Doktorów. Każde słowo było nie tylko przemyślane, ale i
oczywiście przemodlone. Powtarzam, że to było najlepsze kazanie, jakie słyszałem.
Bo też późniejszy Pius XII był mistykiem. Jego kierownikiem duchownym był o.
Garrigou-Lagrange, do którego kardynał przychodził co tydzień wieczorem. Wtedy
było widomym, że nie należy zamykać bramy Angelicum jak zwykle o dziewiątej,
bo zdarzało się, że kardynał Pacelli trwał długie godziny na rozmowach o Bogu, bo
o. Garrigou-Lagrange o niczym innym rozmawiać nie umiał. Jedną z
najobrzydliwszych rzeczy, jakie znam, jest naj zupełni ej sze sfałszowanie jego
obrazu w opinii publicznej przez środki masowego przekazu i literatów, którzy z
tego Bożego człowieka zrobili chytrego polityka bez sumienia.
Inna grupa bardziej przyziemnych wspomnień dotyczy dyplomatów przy Watykanie.
Ambasadorem polskim był mój daleki krewny Władysław Skrzyński. Pytam go raz:
„Powiedz mi, co się u was w dyplomacji dzieje, naturalnie jeśli to nie sekrety".
„Jakie sekrety?, pyta, Ty sobie wyobrażasz, że my mamy sekrety mon pauvre ami!" I
zaczyna mówić, opowiadać, dowcipnie, interesująco, świetnie. Dziękuję mu za tyle
wiadomości i wychodzę. Na schodach zadaję sobie pytanie, co on mi właściwie
powiedział, i odkrywam, że nic, absolutnie nic. A mówił tak pięknie!
Jeszcze jedno przeżycie podobnego rodzaju. Jestem w jakiejś sprawie ze śp. ks.
Walerianem Meysztowiczem radcą ambasady u prałata Montiniego, przyszłego
Papieża Pawła VI. Kończymy sprawę i ja pytam monsignora, co słychać z tym
konkordatem austriackim -toczyły się wówczas rokowania o jego podpisanie. Widzę
jeszcze mons. Montiniego, jak zarzuca sobie jedwabną fariolę i ściskając mi rękę
powiada: „Te rokowania, car o padre, si farmo e si disfanno się robią i się odrabiają, i
tak w koło. Do widzenia, drogi Ojcze". Ale po południu znalazłem w gazecie tekst
podpisanego konkordatu -mons. Montini szedł na podpisanie; ale nawet w takiej
chwili pary nie puścił.
99
Rzym
Następujące wspomnienie nie ma za przedmiot dyplomatów, ale przecież świat
„kurialny" rzymski, to, co się potocznie nazywa „Watykanem". Byłem w Angelicum
bardzo biedny. To jest, zakon dawał mi wikt i opierunek, ale kieszonkowe było tak
marne, że nieraz nie stać mnie było na autobus do biblioteki watykańskiej, gdzie
pracowałem, i musiałem iść piechotą około trzy kwadranse w jedną stronę w
rzymskim upale. Szukałem więc możliwości jakiegoś zarobku. Otóż wbrew
rozpowszechnionym poglądom Stolica Apostolska była wtedy albo dziwnie biedna,
albo dziwnie skąpa, gdy chodziło o wynagrodzenie zakonników. Uczeni teologowie,
pracujący nieraz dniami i nocami dla jakiejś kongregacji, otrzymywali zwykle jako
wynagrodzenie woreczek cukierków.
Dowiedziałem się jednak, że jest wyjątek - Kongregacja Rytów, a mianowicie jej
działania dotyczące beatyfikacji i kanonizacji. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro
koszty tych działań ponoszą ludzie chcący daną osobistość beatyfikować czy
kanonizować. Normalna procedura jest taka, że wypada najpierw znaleźć zamożną
dobrodziejkę, która płaci za obrazek z osobistością (oficjalnie „sługą Bożym") z
prośbą o zgłaszanie łask otrzymanych za jego wstawiennictwem. Jeśli ten sługa Boży
jest rzeczywiście święty, zaczyna cuda robić, a razem z wiadomościami o nich
wpływa gotówka.
Postarałem się więc o mianowanie teologiem tejże Kongregacji i jako pierwsze
zadanie otrzymałem do oceny teologicznej paczkę listów kandydata na beatyfikację.
Przeczytałem je i zredagowałem uroczystą ekspertyzę w trzy dni. Przynoszę ją
kardynałowi Ros-siemu, dobrotliwemu staruszkowi. On z największym zdziwieniem:
„Już? W trzy dni? Ojcze kochany, ojciec zdrowie sobie zrujnuje! A Kościół
potrzebuje sił ojca" - i tak dalej. W rezultacie śmiesznie małe honorarium. Miałem
nauczkę. W Rzymie czas inaczej płynie niż u nas. Odtąd pracowałem w należytym
tempie i z należnymi honorariami.
Nie chciałbym zakończyć tych wspomnień rzymskich bez wzmianki o moich
święceniach kapłańskich. Zależało mi na tym, aby otrzymać na nie błogosłowieństwo
papieskie. Poprosiłem więc
100
Rzym
mojego przełożonego, aby mi dał biglietto do majordomu monsigno-re Caccia-
Dominioni. Ten dał mi go z uwagą, że owego dostojnika w Rzymie nie ma, ale to
może i lepiej. Przypomniałem sobie wtedy już cytowane powiedzenie o. Jacka
Woronieckiego, które w całości brzmiało tak: „Aby dobrze przejść przez życie,
trzeba mieć 90% miłości i 10% bezczelności, ale w Watykanie odwrotnie".
Wziąłem więc ze sobą małego wzrostem hiszpańskiego konfra-tra i wdziałem
czerwony pas, przywilej polskiej prowincji zakonnej. Powiadam owemu
Hiszpanowi: „ Odstawiaj mojego sekretarza" i idę dumnie. Pierwsza brama - trzask -
zasalutowali. Druga brama trzask, salutują do owego pasa. Dopiero przy trzeciej
zatrzymali. // biglietto, Reverendissimo padre? Daję im list do nieobecnego, wobec
czego żądam zastępcy, i od tego już bez trudności dostaję tronetto, półprywatną
audiencję.
Praga
Bezpośrednio po otrzymaniu doktoratu z teologii, w jesieni 1934, wziąłem udział w
międzynarodowym kongresie filozoficznym w Pradze. Uczestnictwo w tym
kongresie było dla mnie naprawdę wielkim przeżyciem. Myślę też, że stanowi coś w
rodzaju punktu zwrotnego w moim myśleniu.
Na tym kongresie wystąpiła po raz pierwszy, że tak powiem publicznie, na oczach
tysiąca filozofów, jako zorganizowana siła, szkoła wiedeńska, Wiener Kreis,
najbardziej wówczas wpływowa odmiana filozofii analitycznej. Ci filozofowie,
przeważnie młodzi, mieli dwie cechy. Najpierw o większości zagadnień i twierdzeń
innych filozofów mówili, że sensu nie mają. Następnie używali ku przerażeniu
niewiedeńczyków logiki matematycznej, której nikt nie rozumiał - dokładniej
mówiąc nikt oprócz Polaków. Stosunek wiedeńczyków do tych ostatnich był dość
zabawny. Podczas gdy koledzy z Wiednia bili mniej lub więcej głębokie pokłony
przed Sarmatami, ci odnosili się do nich z zimną neutralnością.
101
Rzym
Ale Polacy stanowili, jak powiedziałem, wyjątek. Klasycznym, normalnym był
wypadek niemieckiego zoologa i filozofa Hansa Driescha. Byłem na sali w czasie
dyskusji nad jego referatem. Driesch, gruby z wielką brodą, siedział na katedrze i
bronił się, jak mógł, przeciw całej zgrai, było ich kilkunastu, młodych wiedeńczyków
oblegających go - niczym osaczony niedźwiedź przed sforą psów. Bronił się stary,
jak mógł, ale było widoczne, po której stronie były szansę zwycięstwa. Ta dyskusja
została w mojej pamięci jako żywy obraz walki między odchodzącym, starym
światem tak zwanej filozofii nowożytnej a tym, co szło, nowym, filozofią
analityczną. W dyskusjach z nią ulegali przeciwnicy niemal zawsze.
Był jednak wyjątek, znowu Polak, a mianowicie Roman Ingar-den, którego w Pradze
spotkałem po raz pierwszy i który jest dla mnie najznakomitszym myślicielem,
jakiego dotąd Polska wydała. W przeciwieństwie do innych, którzy na widok
matematycznej zbroi wiedeńczyków kładli zwykle uszy po sobie, Ingarden
zaatakował ich frontalnie, a mianowicie poddał niszczącej krytyce jedno z ich
podstawowych twierdzeń - że zdanie, dla którego nie ma metody sprawdzania, sensu
nie ma. Jego rozumownie było proste. Mówicie, że zdanie, dla którego nie ma
metody sprawdzania, sensu nie ma. Ale to, co mówicie, jest takim właśnie zdaniem.
A więc to, co mówicie, sensu nie ma. Byłem na sali w czasie niemal dwugodzinnej
dyskusji i widziałem z satysfakcją, że wiedeńczycy nie zdobyli się na żadną godną
uwagi odpowiedź. Notabene, odpowiedzieć było stosunkowo łatwo, używając
rozróżnienia między językiem a metajęzykiem. Ale epokowa praca Tarskiego,
wprowadzająca to rozróżnienie, ukazała się po niemiecku dopiero w rok później i
wiedeńczycy jej nie znali.
Ten sam kongres zakończył się inną dyskusją, która żyje w mojej pamięci jako coś
dla mnie ważnego, aczkolwiek wówczas nie zdawałem sobie w pełni sprawy z jej
doniosłości. Mam na myśli dyskusję Gabriela Marcela, egzystencjalisty, z Leonem
Brunsch-vicgiem, skrajnym idealistycznym racjonalistą. Pamiętam jeszcze
102
Rzym
ostatnie słowa Brunschvicga: „Różnica między filozofią p. Marcela a moją polega w
istocie na tym, że pierwsza obraca się cała wokoło śmierci p. Marcela, podczas gdy
ani życie, ani śmierć Brunschvicga nie ma dla jego filozofii najmniejszego
znaczenia".
103
Polska
POLSKA
1934- 1939
W latach 1934-39 utrzymywałem żywe stosunki z Polską, w szczególności z
polskimi logikami. Są to też lata o rozstrzygającym dla mnie znaczeniu. Nawiasem
mówiąc to był (aż do lat osiemdziesiątych) jedyny okres, w którym mogłem jeździć
do Polski, publikować w kraju itd. W r. 1939 przyszła okupacja niemiecka, potem
sowiecka. Agenci moskiewscy wiatach 1945 i następnych uważali mnie także
osobiście za wroga, w czym się zresztą nie mylili. Mojego nazwiska nie wolno było
wymieniać. W urzędowej bibliografii polskiej moja śp. matka figuruje z jej
przekładami życiorysów św. Teresy i św. Jana od Krzyża, ale o mnie wzmianki nie
ma.
Ale wiatach 1934-39 utrzymywałem żywe stosunki z Polską. Muszę powiedzieć, że
miałem w tych stosunkach szczęście. W Polsce było i jest sporo małości, podłości i
chamstwa bodaj stosunko-
104
Polska
wo więcej niż w innych szczęśliwszych nacjach, jako że u nas wszystko, co lepsze,
było regularnie prześladowane, jeśli nie po prostu mordowane przez wrogów. Otóż ja
miałem przywilej trafić na rzeczy, które w tym kraju były naprawdę wielkie,
„mocarstwowe", jak wówczas mówiono. Z tych rzeczy wymienię dwie: logikę polską
i Niepokalanów. Były to osiągnięcia bardzo różne, ale według mojego przekonania
oba bardzo wielkie.
Niepokalanów
Składa się tak, że spisałem w r. 1936 na gorąco moje wrażenia z odwiedzin w
Niepokalanowie, a że Niepokalanów był instytucją religijno-przemysłową, więc dla
każdego zrozumiałą, mogę ten reportaż przepisać bez zasadniczych zmian. Natomiast
nie mam nic podobnego odnośnie do logiki polskiej; zarazem ta logika jest bardzo
oderwaną i trudną nauką. Stąd moje wspomnienia o niej muszą z konieczności
ograniczyć się do spraw zewnętrznych, osobistych.
Niepokalanów był dziełem jedynym w swoim rodzaju, którym żaden inny naród
poszczycić się nie może. Był dziełem geniusza, czyli, skoro idzie o sprawy religijne,
świętego (święty jest geniuszem w dziedzinie religii). Tego świętego, Maksymiliana
Kolbe, poznałem osobiście i jak to zwykle bywa, nie zdałem sobie sprawy, z kim
mam do czynienia. Co natomiast pojąłem, to niezwykłość jego głównego dzieła,
Niepokalanowa, tak dalece, że pojechałem umyślnie, aby odwiedzić ten twór jedyny
w swoim rodzaju - osiedle-klasztor-fabrykę, i napisałem o nim reportaż. Przepisuję
tu niektóre ustępy tego reportażu w nadziei, że przyczynię się do lepszego
zrozumienia wielkości tego świętego. Obecnie sława jego heroicznej śmierci
przyćmiewa poniekąd dzieło jego życia. Oto co o nim pisałem w r. 1935:
„Istnieje wiele powodów, aby do Niepokalanowa jechać. Rzecz musi zainteresować
zarówno pod kątem widzenia technicznym, jak i ze względu na rolę kulturalną, tak
jawną i tak rzekomo zgubną. Wybrałem się zatem i ja, w dodatku z zamiarem z góry
uplanowa-
105
Polska
nym opisania moich wrażeń. Niestety 24-godzinny pobyt w tej -jakby to nazwać? -
miejscowości, fabryce czy klasztorze dał mi tych wrażeń tyle, i tak różnorodnych, że
nie czuję się na siłach spisania ich wszystkich, choćby szkicowo. Już sama
przechadzka po zakładach graficznych Niepokalanowa może przyprawić o zawrót
głowy, nawet jeśli się nie jest zupełnie obcym pięknej sztuce drukarskiej: dziesiątki
oddziałów, każdy ze swoimi maszynami, kartotekami, wykresami, i coraz inną pracą
- ogromna różnorodność zajęć mieszkańców osady - przy tym ich dziwny tryb życia,
jeszcze dziwniejsze wzajemne stosunki, sposób ubierania się, chodzenia, jedzenia -
to wszystko jest stanowczo za silne, aby nie przyprawić o zawrót głowy człowieka „z
zewnątrz", który podchodzi do tego tak skomplikowanego zjawiska bez
przygotowania.
Ale kiedy się porządkuje wrażenia i sądy, można po namyśle ująć cały
Niepokalanów pod trzema kątami widzenia, które dopiero razem wzięte, przez swoją
zbieżność, dadzą pogląd na całość taką, jaką ona jest.
Najpierw jest punkt widzenia obserwatora, który przybywa bez uprzedzeń i
szczególnej sympatii, obserwuje całe osiedle od strony stacji, a wchodzi do niego
powoli, rozglądając się i sądząc. Z tego punktu widzenia wrażenie jest fatalne. Proszę
sobie wyobrazić na tle beznadziejnej doliny łowickiej, koło jakiejś stacyjki
kolejowej, grupę budynków drewnianych, parterowych albo jednopiętrowych, licho
pociągniętych wapnem i krytych jakąś rozłażącą się papą; każdy z tych budynków
ma inny styl - jeśli tego słowa w ogóle można tu jeszcze używać; każdy stoi inaczej,
w innej linii; jedne proste jak chaty, inne wielkie jak kamienice podmiejskie, o
ogromnych „nowoczesnych" oknach w pozornie ledwo trzymających się ścianach.
Planu widocznie przy budowie nie było żadnego; wspólne jest wszystkim tym
budynkom tylko jedno; beznadziejna pospolitość, atmosfera przedmieścia
najgorszego gatunku. Ta pospolitość towarzyszyć będzie przybyszowi przez długi
czas przy zwiedzaniu Niepokalanowa, i nic jak ona nie wybija swojego piękna na
zewnętrznej stronie osiedla.
106
Polska
Zaraz przy wejściu wrażenie pospolitości potęguje się. Mało pospolitości,
zaniedbania i takiego braku stylu, że człowiekowi, który pochlebia sobie, że czuje
„po nowoczesnemu" i lubi logikę, prostotę linii i porządek, robi się po prostu
niewyraźnie. Jakaś kępka ordynarnych kwiatków, gęsto poprzerastanych chwastami,
otaczających półmetrową figurkę Matki Boskiej, najpaskudniejszej secesyjnej
roboty, takiej, jaką mieć u siebie musiała niewątpliwie pani Dul-ska, okropnie
słodkiej i na biało-niebiesko malowanej. Obok tego ścieżka otoczona czymś, co
miało być trawnikiem. Naokoło ledwie trzymający się płot, bodajże miejscami
rozwalony, i maleńka budka, która przypomina mniej więcej domek celników.
Żadnego napisu, żadnego zamknięcia, tylko przy okienku dwie kartki papieru z
nadrukiem: „Dzwonek do furty" i „Mały dziennik 5 groszy tu do nabycia".
Pierwsze wrażenie nie znikło, kiedy furtian, spory chłopiec o pyzatej twarzy i
wesołym uśmiechu, w ciemnym habicie franciszkańskim ze śmiesznie małym
kapturkiem, wprowadził mnie uprzejmie za furtę. Między budynkami i
budyneczkami prowadzą źle utrzymane piaszczyste drogi; w ich cieniu kryją się
jakieś maleńkie, naprędce z desek klejone komórki i szopy. Po tym wszystkim biega
gromada innych braci, przeważnie bosych, w fatalnie utrzymanych, poplamionych
oliwą i smarami habitach. Na ściany domków pną się drewniane schody z nie
heblowanych tarcic, takie mniej więcej, jakie się widuje w naszych dworskich
spichlerzach, oczywiście na Kresach, bo w Poznańskiem i gospodarze mają lepsze.
Kiedy się zwiedza warsztaty pełne wspaniałych, lśniących pras i intertypów,
dygoczących przyśpieszonym tempem rozpędzonych motorów i pełnych rozgwaru
fabrycznego, wszędzie, na każdym kroku znajduje się coś, co przypomni to pierwsze
wrażenie bezstylowości: figurki Matki Boskiej otoczonej papierowymi kwiatkami,
jacyś aniołkowie wykręceni w pasie po barokowemu, słodkie napisy w stylu XIX
stulecia i tak dalej...
Niepokalanów jest owiany duchem nieprzeciętnej polskiej pospolitości, tej z
przedmieścia małego miasteczka, mdłej i słodkawej. To nie tylko ubóstwo: ubóstwo
może być utrzymane w liniach prostych
107
Polska
i szlachetnych. Muszę się przyznać, że to pierwsze wrażenie ciążyło mi mocno;
miałem przez chwilę nawet uczucie żalu, żem w ogóle przyjechał.
Ale trzeba być bardzo powierzchownym obserwatorem albo za-kamieniałym estetą,
który niczego nie widzi poza harmonią form zmysłowych, i nie umieć odczuć
wyższego piękna twórczej pracy, aby długo pozostać pod tym wrażeniem. Bo
Niepokalanów jest właśnie ośrodkiem celowej, wytężonej i wspaniale
zorganizowanej pracy. Połączenie owej słodkości z bardzo piękną techniką jest tak
dziwne, że z początku zdumiewa. Przejdźmy przez salę elektrowni głównej: na
ścianie wisi jakaś półeczka, ubrana w papierowe wycinanki, z brzydkimi figurkami,
ale obok niej, na tej samej ścianie, widnieje wielka tablica z wykresem podziału
pracy, puszka na projekty, a w środku dudnią tłoki motorów i ponad lasem śrub,
dźwigni i manometrów widnieje surowa twarz brata-mechanika w zaoliwionym
habicie, który z lampką elektryczną w ręku śledzi z napięciem ruch powierzonego
mu kolosu. Przejdźmy do administracji: 40 braciszków pochylonych rzędem nad
kartotekami przerabia w nich sprawną ręką adresy. Obok warczą adresownice
najnowszego typu; trochę dalej błyszczy maszyna rotacyjna, jedyna w swoim rodzaju
w Polsce, a w drugim domu inna; tam podnoszą się i opadają w jednostajnym ruchu
olbrzymie palce maszyn płaskich pełnoautomatycznych.
Niepokalanów jest sporą osadą (z górą 550 osób), której mieszkańcy zajmują się
głównie obsługą wielkiej drukarni i administracji; głównym produktem osiedla są
cztery wydawnictwa: rocznik (kalendarz), dwa miesięczniki, każdy z bardzo wielkim
nakładem (Rycerz Niepokalanej i Rycerzyk Niepokalanej), i dziennik (Maty
Dziennik, 5 groszy) bijący obecnie 70-90 000. Dochodzą także „produkty uboczne":
trochę książek, obrazki i dewocjonalia. Osada przy tym jest samowystarczalna, w
tym znaczeniu, że kupuje tylko surowce; wszystko, co bez daleko posuniętej
specjalizacji da się przerobić na miejscu, przychodzi w stanie surowym; tak np.
osiedle ma własną rzeźnię, własny tartak, stolarnię, odlewnię czcionek, wytwórnię
taśm do adresowania itp. nie mówiąc o zakładach odzieżowych, piekar-
108
Polska
niach, kuchniach itd. Myślano nawet swojego czasu o założeniu papierni, ale projekt
upadł. Komunikację ze światem zewnętrznym zapewnia własny park samochodów
ciężarowych; w projekcie jest lotnisko, szereg firm złożyło już konkretne oferty.
Mówiono mi, że projekt jest poważnie rozpatrywany i że rozpocznie się pracę
prawdopodobnie z trzema samolotami.
Rzecz jasna, że aby taka maszyna mogła sprawnie i tanio fankcjo-nować, musi być
zorganizowana w sposób nowoczesny. Pierwsze wrażenie zaniedbania nasuwa od
razu podejrzenie, że z tą organizacją nie musi być świetnie. Tymczasem rzecz ma się
zupełnie przeciwnie; ci bracia, którzy przyjmują przez cały dzień raporty
kierowników sekcji pracy i przesuwają wskaźniki na harmonogramach, odbyli kurs
organizacji pracy: wszystko co się dzieje, rozkład sił roboczych, ich wydajność
dzienna, sprawność poszczególnych oddziałów, są przedmiotem dokładnego,
fachowego studium. Ogromna tablica na ścianie kierownictwa umożliwia w każdej
chwili zorientowanie się, iloma i jakimi ludźmi dysponuje każdy z kierowników;
harmonogramy wskazują od razu każde zaniedbanie; niezmiernie sumiennie, aż za
sumiennie, prowadzone statystyki, dają doskonałą kontrolę całości przedsiębiorstwa,
jego rentowności, braków, i w ogóle wszystkiego, czego dyrektor fabryki może
potrzebować. Praca jest częściowo staylo-ryzowana pod kierunkiem wyszkolonych
braci. Pełnoautomatyczna centrala telefoniczna wewnętrzna łączy wszystkie biura i
warsztaty, a poza tym doskonale pomyślany system roznoszenia zapewnia szybkie
przekazywanie poleceń i zawiadomień piśmiennych. Sądzę, że dyrektor
jakiegokolwiek zakładu mógłby być zadowolony, gdyby miał u siebie podobną
organizację.
Ale o wartości tej organizacji, a poza tym, o czymś innym jeszcze, o czym przyjdzie
nam pomówić, świadczą najlepiej jej wyniki, cyfry nakładu Rycerza. Podaję dane
udzielone mi przez kierownictwo, za miesiąc sierpień: w roku 1922 drukowano 4
000 egzemplarzy, w 1929 - 117 000, we wrześniu bieżącego roku 702 000.
Nieprzerwany, niemal geometryczny wzrost! Jeden tylko rok 1934 wykazuje spadek
liczby abonentów, związany z cofnięciem szeregu
109
Polska
abonamentów bezpłatnych, których Rycerz daje ogromną ilość. Dal się więc odczuć
kryzys i tutaj; ale to słabe wahnięcie („nadrobione" zresztą natychmiast, bo już w
grudniu tego samego roku) nic nie znaczy wobec nieprzerwanego, zadziwiającego
istotnie wzrostu nakładu. Trzeba dodać, że w czerwcu br. osiedle przystąpiło do
nowej, znacznie większej imprezy, mianowicie do wydawania Dziennika, który bije
obecnie w dzień powszedni około 80 000, a w niedziele blisko 100000 egzemplarzy.
Dodajmy nakład wieloarkuszowego Kalendarza (ostatni numer w 256 000
egzemplarzach, projekt na 1936: 650 000), a będziemy musieli przyznać, że
organizacja pracy w Niepokalano-wie działa sprawnie i zadowalająco. Nie trzeba
zapominać także, że równocześnie z pracą szły budowy, wykonywane przez tych
samych braci, i że obciąża ich poza tym praca wokół utrzymania i ubrania z górą 200
„nieproduktywnych" mieszkańców Niepokalanowa, nowicjuszów i chłopców z
małego seminarium.
I pierwsze wrażenie znika bez śladu: pod osłoną grubej bezsty-lowości kryje się tutaj
właśnie niezwykły, wielki styl, zakład przemysłowy, który nie tylko nie zawalił się
pod uderzeniem kryzysu, ale jak gdyby go nie było, rozszerzył niesłychanie
produkcję i rośnie niemal w oczach. Rycerz zyskuje ostatnio 5-10 000 abonentów
miesięcznie, Mały Dziennik, zapoczątkowany tak niedawno, z górą 500 dziennie.
„Kupimy za miesiąc pośpieszną prasę rotacyjną -mówi mi naczelny redaktor, młody
księżyna o jasnych oczach i takim samym szarym habicie, jaki noszą braciszkowie -
ale boję się, że nakład wzrośnie o ćwierć miliona przed styczniem, a oni do tego
czasu nie zmontują". Wystarczy zresztą wsłuchać się w gorączkowe tempo życia
osiedla, popatrzeć na nie kończące się stosy papieru wyrzucane bez przerwy przez
maszyny, aby zdać sobie sprawę, że dzieje się tu coś niezwykłego.
Ale aby zrozumieć, jak takie rzeczy są możliwe, trzeba spojrzeć na Niepokalanów
pod trzecim, jeszcze wyższym kątem widzenia: trzeba poza pospolitością otoczenia i
potęgą maszyn zobaczyć ludzi i przyjrzeć się owym zagadkowym braciszkom, którzy
stworzyli
110
Polska
i prowadzą to niezwykłe dzieło - znacznie bardziej jeszcze niezwykłe, jeśli się
weźmie pod uwagę sposoby, jakich używają.
Przechodząc do tej sprawy muszę przyznać, że spełniam mój obowiązek
dziennikarski z ciężkim sercem. Główny kierownik Nie-pokalanowa, gwardian, o.
Kolbe, popatrzył mi przy pierwszym widzeniu prosto w oczy spod swoich okularów i
oświadczył, że nie życzy sobie wywiadu; powtórzył mi to potem parokrotnie z
naciskiem. Zrozumiałem dobrze, że nie chodzi mu o szczegóły techniczne, z których
słusznie zapewnię jest dumny, i że miał na myśli samo życie powierzonej mu
gromady zakonników. „My nie chcemy, abyście robili około nas hałas". I po pobycie
w Niepokalanowie rozumiem, że tego nie chce. Chodzi nie tylko o nierzucanie -
proszę mi wybaczyć słowa ewangelii - pereł... Nie sądzę, by o. gwardian obawiał się
pogardy moich czytelników dla jego ideału. Ale rzeczy, o których mam mówić, są
zbyt intymne i delikatne, aby ktokolwiek chciał chętnie rzucać je przed cały świat.
Jest i coś więcej: reguła, według której Niepokalanów żyje, i sama religia, której ta
reguła jest wyrazem, zawiera jako jedno z podstawowych praw zasadę, żeby nie
robić około swoich dobrych uczynków hałasu. Wiem to i doceniam szlachetną
rezerwę twórców i pracowników Niepokalanowa. Ale skądinąd za długo powtarzano
potwarze o zyskach, kapitałach, dorobkach i mnichach, którzy zgarniają pieniądze
garściami do rękawa. Trzeba, aby Polska wiedziała, czym są i jak żyją ci, którzy dają
jej Rycerza
i Dziennik.
Kiedy przyszedłem do Niepokalanowa, zaprowadzono mnie najpierw do ojca
Maksymilina, przełożonego zakonnego, to jest człowieka, który ma w ręku wszystko
(każdy zakonnik jest zobowiązany względem niego do zupełnego posłuszeństwa), a
który równocześnie jest dyrektorem wydawnictwa największego w Polsce
czasopisma i zarządcą dużego zakładu przemysłowego. Wchodzi się do jego biura,
będącego zarazem sypialnią, po schodach sosnowych z nie malowanych desek. Samo
biuro ma rozmiary, o ile się nie mylę, 4x4. Jest w nim stół z białego drewna, dwie
proste szalki na książki, łóżko żelazne / siennikiem i dwa zydle bez oparcia: jeden dla
gwar-
Polska
111
diana, drugi dla gościa. Pod łóżkiem stoi jeszcze miednica, a na stole telefon, no i
oczywiście posążek Matki Boskiej. Nic więcej: ani śladu jakiejkolwiek, uprawnionej
chyba w warunkach pracy tego człowieka, wygody, ani śladu, już nie zbytku, ale po
prostu dbałości o harmonijny wygląd wnętrza. Nic poza koniecznie potrzebnymi
narzędziami pracy.
Już dawniej słyszałem o ubóstwie Niepokalanowa; ale muszę przyznać, że to zupełne
ogołocenie celi sypialnej i pracowni kierownika całego dzieła wywarło na mnie silne
wrażenie. W celi o. Maksymiliana nie widać nawet owej pospolitości, tak uderzającej
przy wejściu; jest w niej niezaprzeczalnie styl, wielki styl wyrzeczenia i prostoty.
Sam właściciel celi doskonale się dostraja do całości: mały człowiek o pospolitej,
pogodnej i pomarszczonej twarzy, rozmawia z wielką prostotą; serdeczność bije z
jego głęboko osadzonych i podbitych oczu, na nie ogolonej twarzy. Od razu
wyczuwa się coś niezwykłego: sam kontrast tego człowieka z jego mieszkaniem i
zachowaniem się uderza, a i obejście się jest jakieś inne niż „na świecie". Trudno mi
powiedzieć dlaczego inne, ale w każdym razie inne.
O. gwardian wziął mnie zaraz na obiad. Idzie się jakimiś zakamarkami popod baraki
i budki do wielkiej szopy z surowego drzewa, pełnej stołów sosnowych na krzyżach.
Stoły biegną wszystkie równolegle, jeden koło drugiego, tylko u końca sali jeden stoi
prostopadle do nich, przed nieodzowną figurką Matki Boskiej na ołtarzyku. Sala
pełna jest braci, mało pełna - nabita: jeden koło drugiego -może dwustu, może
więcej. Wszystko młode; głowy strzyżone i stare poniszczone habity. Widok obcego
wywołuje oczywiście zainteresowanie i wszystkie oczy śmieją się do mnie z
zadziwiającą pogodą i życzliwością. Raz jeszcze nieodparte wrażenie czegoś innego,
niż się zwykle spotyka; ale tym razem różnica jest jasna: ci ludzie muszą mieć
ogromną dozę życzliwości dla każdego stworzenia. Przychodzi na myśl św.
Franciszek, któremu służą, bo to wszystko franciszkanie. Ale nie czas rozważać o
tym, bo gwardian stawia mnie frontem do figurki i zaczyna powoli recytować
modlitwy. Braciszkowie ciągną dalej chórem, bardzo wyraziście. Wystarczy
powiedzieć, że
112
Polska
chociaż jest ich może 200, każde słowo słychać, jakby wymawiał je jeden. Bardzo
piękne modlitwy o błogosławieństwo Boże na jedzenie, nagle przerwane przez
chóralny werset, który odtąd prześladować mnie miał wszędzie:
Deus caritas est, et ąui manet in caritate, manet in Deo et Deus in eo.
„Bóg jest miłością, i kto trwa w miłości, ten trwa w Bogu, a Bóg w nim". Modlitwy
trochę jak na mój gust długie: jest i Anioł Pański i De profundis za zmarłych
dobrodziejów bodaj, i jeszcze inne rzeczy, wszystko recytowane z niezwykłą powagą
i skupieniem. Nic wypadało niestety odwrócić się, aby zobaczyć, jak wyglądają
modlący się za mną, ale sam ton tych głosów jest taki, że mylić się nie można - od
razu odczuwa się doskonale, że ten zlepek baraków i ta świetna fabryka jest
równocześnie jeszcze środowiskiem, w którym życie religijne musi być bardzo
intensywne.
Wreszcie zaczynamy jeść. Przed każdym stoi cynowy talerz, którego się nie zmienia,
i łyżka, służąca zarówno do (doskonałej nawiasem mówiąc) zupy, jak i blinów, które
przyjdą po niej. W refektarzu milczenie, tylko z ambonki (oczywiście także naprędce
zbitej z desek) jeden z braciszków czyta donośnym głosem tekst Ewangelii, a potem
jakiś życiorys świętego. Na mój przyjazd ojciec Kolbe użył swojej władzy i po
chwili zwolnił z milczenia: sala od razu zapełniła się wesołym rozgwarem. Patrzę po
rzędach: same młode twarze; wyglądają dobrze, może trochę zmęczeni, i nic
dziwnego, bo wracają z czterogodzinnej pracy (ztayloryzowanej!). Gwardian
wyjaśnia mi, że chętnie korzysta z tej sposobności, aby pozwolić na rozmowę, bo
podczas pracy mówić nie wolno i chłopcom potrzeba odprężenia. Zasadniczo jednak
milczenie obowiązuje przy stole bezwzględnie, i muszę przyznać, że zarówno w
czasie obiadu, do dzwonka, jak i podczas kolacji, kiedy dyspensy nie było,
zachowywano je wzorowo. Jeszcze jedno wyjaśnienie: jedzą na cynowych talerzach,
które się lepiej na dłuższą metę kalkulują: u nas, panie.
113
Polska
każdy grosz robi ogromne pozycje, bo jest nas 550, a talerze gliniane, choć tańsze,
biją się za często. Jemy oczywiście na stołach bez obrusa, i aby uspokoić mnie na
wszelki wypadek, dostaję informację, że nawet ks. biskupom nie daje się go ani
lepszych talerzy, których zresztą w domu nie ma, ale tylko widelec i nóż, w dowód
głębokiego szacunku. My, zwykli śmiertelnicy, jemy wszystko łyżką.
Patrzę jeszcze po wesołych i zmęczonych twarzach braci. Jakie życie prowadzą ci
ludzie? Mogę powiedzieć, ze wszystkimi szczegółami, bo pokazano mi wszystko, aż
do ksiąg kasowych i składów materiałów włącznie. W Niepokalanowie niczego
przed nikim nie kryją i gwardian opowiada każdemu o swoich projektach,
deficytach, zyskach, a jeśli gość zechce, chwyta za słuchawkę, aby kazać zaraz
przynieść księgi kasowe i statystyczne. Jest więc tak: rocznie zgłasza się blisko l 800
kandydatów; przyjmuje się z tego około 100, z których zostaje ostatecznie tylko
połowa. Ci wstępując nie przywdziewają od razu habitu, ale przez pół roku są
„postulantami", wchodzą /resztą od razu w pracę i życie klasztoru. Muszą oddać
wszystko, co im nie jest nieodzownie potrzebne, tymczasem na skład, aż do chwili,
kiedy po ślubach stracą na zawsze prawo do posiadania jakiejkolwiek własności.
Śpią na siennikach w wielkich salach na strychach; każdy ma do dyspozycji prócz
łóżka jeszcze miednicę, której używa na klęczkach, bo zydla nie dostaje. Porządek
dzienny nie jest jednolity (praca idzie na zmiany); podaję więc tytułem przykładu
tryb życia jednej grupy:
Wstają po piątej. O 5:30 jest rozmyślanie w kaplicy, podczas którego przełożony
czyta kilka wierszy, po czym wszyscy obecni myślą o nich i modlą się w milczeniu
przez pół godziny; po rozmyślaniu msza święta z komunią wszystkich braci, potem
pacierze, razem do 7:30. O 7:30 śniadanie (w milczeniu, jak zawsze w refektarzu),
chwila wolnego czasu na uporządkowanie siennika, i o ósmej praca. Trwa ona do
11:55 z piętnastominutową przerwą na rekreację. Owych 5 minut dzielących pracę
od obiadu zużywa się na mycie rąk i krótką adorację w kaplicy. Po obiedzie
modlitwy w kaplicy i rekreacja do 13:00. O 13:00 półgodzinny wykład religijny,
rodzaj poga-
i — Bocheński: Wspomnienia
114
Polska
wędki, w swobodnej pozycji. Od drugiej praca do 6:30. Znowu pół godziny
modlitwy, kolacja, druga medytacja półgodzinna i godzina rekreacji głównej; o
dziewiątej grupa musi gasić światła i starać się spać. Jak to się udaje, nie bardzo
wiem, bo braciszkowie przeważnie śpią na strychach nad maszynami, które dudnią
przez całą noc i, co gorsza, z przerwami. Ale twierdzą, że śpią, i spać muszą, bo
wyglądają dobrze.
Razem więc wypada w dzień powszedni około 8,5 godziny pracy i 3,5 godziny
modlitwy. Snu mają równych 8 godzin. W niedzielę pracy oczywiście nie ma, za to
jest druga Msza święta i przechadzka gromadna po obiedzie. Reasumujmy: brat
zakonny prowadzi życie ciężkiej pracy przeplatanej modlitwą. Podczas gdy jego
kolega drukarz świecki idzie po pracy do domu, aby sobie odpocząć, jego wzywa
nieubłagany dzwonek do kaplicy, w której pędzi długie godziny na klęczkach.
Zresztą cały jego niemal dzień upływa w milczeniu: milczy się przy pracy, przy
jedzeniu, w sypialni, w kaplicy -tylko dwie godziny dziennie wolno mu mówić i to
wyłącznie z towarzyszami. Nie ma na własność niczego: wszystko, co stanowi
produkt jego wysiłku, płynie gdzieś w nie znanej mu dali do PKO; a z niej do
dostawców, nie widzi nawet tych, dla których pracuje. Tylko bardzo mały odsetek
braci, sekcja korespondencyjna, ma kontakt z czytelnikami poprzez olbrzymią
korespondencję (2 500-5.500 listów dziennie). Za cały swój wysiłek i poświęcenie
dostaje bardzo skromne jedzenie, dach nad głową i stary habit. Już z butami jest
znacznie gorzej i bodaj, że tylko mała część braci je posiada.
To samo dotyczy i kierowników osady, ojców. Jedynym przywilejem, który im
obecnie przysługuje, jest posiadanie własnej celi, a w niej tylko dwóch zydli. Poza
tym wszystko: jedzenie, habit, prą-' ca są jednakowe; 95 groszy na głowę dziennie,
mówi o. Maksymilian, żaden z nas nie kosztuje więcej, chyba że jest chory.
Jaki jest psychiczny podkład całej sprawy? Co skłania braciszków i ojców do życia
w takich warunkach, w takim wyrzeczeniu i takiej pracy? Można oczywiście
podejrzewać Niepokalanów o to, że jest oazą dla bezrobotnych, zadowolonych, że
znaleźli chociaż
115
Polska
dach nad głową i chleb, jaki tu mają. Ale wystarczy pobyć dzień w osiedlu i
przypatrzeć się ludziom, ich zachowaniu i pracy, aby wiedzieć z całą pewnością, że
tak nie jest: Niepokalanów trzyma się i rozwija dzięki wysokiemu poziomowi życia
religijnego. Ci, którzy tu pracują, są w ogromnej większości jednostkami, które „na
świecie" miałyby wszelkie szansę przebić się i wybić: 50-ciu z 1800! Wybiera się
najtęższych i najzdolniejszych - i inaczej nie można, bo znaczny odsetek musi
nauczyć się wykonywania skomplikowanych czynności, które wymagają dużej
inteligencji i woli; nie mówię już oczywiście o tych 8 ojcach: ci mogliby mieć
wszędzie indziej życie zgoła wygodniejsze i bardziej „ludzkie", bez tej nieustannej
harówki i ubóstwa graniczącego z nędzą. Ale nawet braciszkowie niewątpliwie
składają tu ogromną ofiarę. Składają ją oczywiście „dla Matki Boskiej", z radością i
zapałem, w który nie uwierzy nikt, kto ich nie widział.
Jakże, ojcze Maksymilianie, pytałem, czy nie macie nigdy żadnych trudności? Nie
skarżą się na tę nędzę i żelazny tryb fabryczno-klasztornej maszyny, który nie
wypuszcza ich ani na chwilę ze swych ram? Gwardian popatrzył mi znowu w oczy i
powiedział, że nigdy w swoim życiu zakonnym nie miał tak mało trudności i nigdy
nie spotykał się z taką ofiarnością pracy i wyrzeczenia, jak tutaj. Zresztą, niech ojciec
popatrzy na nich wieczorem przy medytacji. Patrzyłem uważnie. Gwardian się nie
myli: cała kaplica pogrążona była w gorącej modlitwie, tak gorącej, że znowu widuje
się rzadko coś podobnego. Ci ludzie żyją swoją religią - są gotowi dać dla niej
wszystko".
Logicy
W tych samych latach poznałem także inną świetną stronę Polski ówczesnej, tak
zwaną Szkołę Lwowsko-Warszawską. To była szkoła znakomita, sławna w całym
świecie. W Monasterze Westfal-skim były kursy języka polskiego, na których logicy
uczyli się naszego języka, aby móc czytać polskich logików w oryginale.
116
Polska
Do Warszawy ciągnęli logicy z najróżniejszych krajów. Niedawno jeszcze spotkałem
świetnie po polsku mówiącego logika japońskiego, który stamtąd wracał. Bo też
osiągnięcia szkoły były znaczne - myślę, że nie przesadzam, gdy powiem, że w
latach międzywojennych Warszawa była jednym z najważniejszych ośrodków
studiów logicznych w świecie.
Oto przykład. Zwróciłem się kiedyś do Bolesława Sobocińskie-go, wówczas
asystenta Leśniewskiego, z prośbą o pomoc. Tak zwana teoria typów sprawiała mi
trudności przy rozwiązywaniu jakiegoś zagadnienia. Na mój list Sobociński
odpowiedział, że u nich, w Warszawie, jest teorii typów wiele - nie tylko dwie, jak u
nas i że co najmniej trzy spośród nich nie nastręczają trudności, o której pisałem.
Warszawa była naprawdę rodzajem logicznego Eldorado, pełnego twórczych
logików.
Teraz, będąc dominikaninem, nie mogę pominąć milczeniem związku tej szkoły z
moim zakonem. Polegał on na tym, że twórca szkoły, nauczyciel wszystkich
czołowych logików pierwszego pokolenia, Kazimierz Twardowski, był uczniem
Franciszka Brentano... Otóż ten Brentano był diakonem dominikańskim, kiedy
wystąpił z zakonu, innymi słowami posiadał pełne wykształcenie tomistyczne. Kto
zna tomizm, ten odkryje łatwo, jak wiele w zasadniczej postawie i myśli Brentany, a
więc i Twardowskiego, pochodzi z zakonu. Przyznając się do polskiej szkoły nie
odbiegałem daleko od moich własnych źródeł, aczkolwiek wtedy nie wiedziałem
tego jeszcze.
Pierwsze miejsce między logikami polskimi zajmowali Jan Łukasiewicz i Stanisław
Leśniewski oraz uczeń obu - Alfred Tarski. Nie byłem ich uczniem w tym słowa
znaczeniu, że nie wysłuchałem ani jednego ich wykładu, ale miałem przywilej
poznać ich z bliska; znałem też szereg innych, często znakomitych logików. Oto
garść wspomnień osobistych o trzech mistrzach i o szczególnie mi bliskim
Sobocińskim...
Łukasiewicz, twórca logiki wielowartościowej, a więc autor jednego z
najważniejszych odkryć w logice XX wieku, był dla mnie szczególnie łaskawy, do
tego stopnia, że można nawet mówić
117
Polska
o czymś w rodzaju przyjaźni między nami. W każdym razie jego drzwi były zawsze
dla mnie otwarte, kiedy byłem w Warszawie. Był średniego wzrostu, zawsze
poprawnie ubrany, raczej nieśmiały. Był, jak przystało na wielkiego uczonego, w
miarę roztargniony, ale nie do tego stopnia jak inny wielki logik, Paul Bernays,
którego musiałem kiedyś prowadzić do jego własnego mieszkania w Zurychu, bo nie
mógł go znaleźć.
Odwiedziłem go kiedyś po kolacji i zastałem piszącego jakieś wywody logiczne.
Jego pisownia miała między innymi tę zaletę, że nie zawierała żadnych znaków poza
alfabetycznymi. Na mój widok wyciągnął z maszyny zapisany arkusz papieru i z
widoczną radością powiedział: „Ojcze kochany, jakie to piękne i jak oczywiście
prawdziwe!"
Otóż trzeba wiedzieć, że w pisowni Łukasiewicza (jedynej pisowni logicznej
zasadniczo różnej od powszechnie używanej) stawiało się wszystkie funkto^y,
orzeczniki itp. przed należącymi do nich argumentami. Na przykład zamiast „pies
lubi kiełbasę i małpa goni za ogonem" pisało się:
i lubi pies kiełbasę goni za małpa ogonem
Można sobie wyobrazić, co ta zasada dawała w zastosowaniu do skomplikowanych
twierdzeń logicznych. Dodaję jeszcze, że w pisowni Łukasiewicza zamiast Jeśli"
pisało się „C", a zamiast „i" -„K". Czytelnik pojmie teraz moje osłupienie, kiedy
spostrzegłem, że owo piękne i oczywiste twierdzenie zaczynało się mniej więcej tak:
CCCKCCKCKKKKCCCKC...
Muszę wyznać, że jedyna rzecz, która mi się wówczas wydała oczywista, to fakt, że
wyrażenie „oczywisty" jest niezmiernie względne, zależne od osoby, ale wtedy
najbardziej uderzyło mnie nie tyle twierdzenie Łukasiewicza o oczywistości owego
zdania, ale o jego pięknie. Do dziś wydaje mi się, że to ono najlepiej charakteryzuje
wielkiego polskiego logika. Dla niego wszystko co naukowe, każde twierdzenie,
każda rozprawa, dowód i tak dalej, powinny być nie tylko prawdziwe, ale i piękne.
Pisać powinno się tak, mówił mi
118
Polska
119
kiedyś, żeby nie można było ani dodać, ani ująć ani słowa. Łukasiewicz
dawał przykład: jego prace są pod tym względem wzorem.
Ludzi ceniących piękno jest oczywiście wielu. Ale mój mistrz różnił się od innych
tym, że łączył zamiłowanie do piękna z przywiązaniem do ścisłości. Był i zapewne
zostanie nieprześcignionym wzorem ścisłego myślenia, w którego pracach logika
osiągnęła ideał ścisłości komputerowej. Co więcej, o ile go dobrze zrozumiałem,
piękno i ścisłość były jakby dwiema stronami tej samej doskonałości w wyrazie, do
której dążył. Jeśli się nie mylę, Łukasiewicz należał do wielkiej rodziny
neoplatoników. Logika była dla niego „etyką myśli i mowy", dodałbym także, ich
estetyką. Pod tym względem wywarł decydujący wpływ na myśl polską i daleko
poza nią. Do dziś dnia, kiedy europejski filozof przemawia w sposób klasycznie
jasny i ścisły, istnieje podejrzenie, że jest Polakiem albo że tak czy inaczej wychował
się pod wpływem Łukasiewicza.
Był zresztą platonikiem nie tylko pod tym względem. Na zebraniu Koła
Krakowskiego, o którym będzie jeszcze mowa, powiedział, że kiedy pracuje nad
zagadnieniem logicznym, ma wrażenie, że stoi wobec struktury twardszej od betonu i
stali, w której niczego nie może zmienić i tylko odkrywa coraz nowe jej szczegóły -
co jest typową postawą bardzo dziś w logice licznych platoników.
Jeśli chodzi o logików polskich, wydaje mi się, że był pod tym względem raczej
odosobniony. Wielu spośród nich, z Leśniewskim na czele, przyznawało się do
zupełnie innej, skrajnie realistycznej filozofii. Leśniewskiego znałem także dość
dobrze, aczkolwiek mniej niż Łukasiewicza. Był to człowiek duży, powiedziałbym
potężnej postaci. Przyjmował mnie zawsze paląc ogromną fajkę i pijąc kawę z
ogromnego dzbanka. Nieodmiennie trzymał też rozhowory o głupocie wielu ludzi,
którzy mówią tak, jak gdyby wierzyli, że mają szklane głowy - wierzą na przykład w
istnienie Boga albo klas. Te klasy były jego główną zmorą. „Ja nieraz widziałem,
mówił, kupy kamieni, ale klasy kamieni, jako żywo, nie widziałem". Dla niego
istniały tylko rzeczy, ciała, nie było ani cech, ani zjawisk psychicznych. Dla tej
ontologii zbudował swoją, jedyną w swoim rodzaju, logikę for-
Polska
malną, która dopiero dzisiaj zaczyna zdobywać coraz szersze kręgi -logikę, która w
przeciwieństwie do wszystkich niemal innych, nie jest teorią klas, ale kup, zespołów.
Ja sam byłem w filozofii znacznie bliższy Łukasiewicza niż Leśniewskiego;
wydawało mi się że, jak trafnie powiedział Whitehead, nie można wytłumaczyć
rzeczywistości bez uznania świata idealnego. Co nie przeszkadza, że myśl
Leśniewskiego wywarła na mnie wielki wpływ, bo moje własne poglądy
skrystalizowały się właśnie w starciu z tą myślą.
Trzeciego czołowego logika szkoły, Tarskiego, poznałem lepiej dopiero w Stanach
Zjednoczonych, bo będąc żydowskiego pochodzenia, byłby w Polsce niechybnie
zginął w jakiejś niemieckiej komorze gazowej. Miał najpierw ciężkie czasy w
Stanach, bo Amerykanie nie zdali sobie zrazu sprawy, że mają do czynienia z
geniuszem. Ale po jakimś czasie przebił się i był rodzajem króla logicznego w
Kalifornii i dalekoxpoza jej granicami. Mały, nerwowy, został w mojej pamięci
przede wszystkim jako niezwykłej cnoty patriota. Mało kto wie, ile uczynił dla
Polaków na wojnie. Był także nadzwyczaj dobry dla innych, między innymi nie
wiem dlaczego, dla mnie samego, ale potrafił też być surowym krytykiem. Nie
zapomnę jak zhepał mojego przyjaciela Eweret Betha za marne wystąpienie jednego
z jego uczniów. Jeździł na wszystkie kongresy, ale zamiast słuchać odczytów,
pracował w kuluarach, torując drogi swoim studentom. Toteż Tarszczycy zajmowali
wiele katedr logiki w Stanach Zjednoczonych - tak np. w UCLA, gdzie Carnap był
całkiem odosobniony.
Będąc w przyjaznych stosunkach zarówno z Łukasiewiczem, jak i zTarskim,
usiłowałem ich pogodzić, bo istniały między nimi zadrażnienia zawinione przez
osoby trzecie, które przypisały Tar-skiemu odkrycie logik wielowartościowych. Nie
miałem wcale powodzenia.
Parę wspomnień o przedstawicielu drugiego pokolenia, Bolesławie Sobocińskim.
Kiedy uszedł z Polski, mogłem mu wyrobić katedrę w St. Thomas College w St.
Paul, ale go stamtąd szybko wy-
120
Polska
rzucono, bo uczył św. Tomasza, a nie komentatorów z komentarzami do nich
niejakiego De Koningha. Taki to był tomistyczny college. Żył więc jakiś czas z pracy
- przepisywania na maszynie - swojej żony. Będąc wtedy w Notre Damę (Indiana)
namówiłem kierownictwo uniwersytetu, aby go zaprosili na interview i ewentualnie
mianowali profesorem.
Katastrofa. Mówi Sobociński:„Sb« loves Mary?" - Czyj son (syn)? Nie, powiada,
son. Okazuje się, że chciał powiedzieć: John -Jan, nie son - syn. Przerażeni ojcowie
ulegają mimo to moim namowom i oferują mu jakieś możliwie najniższe stanowisko.
Reakcja? Owszem, zgadza się, ale pod warunkiem, że zapłacą koszta podróży jego,
jego żony i jego kota. Autentyczne. Co nie przeszkodziło mu w parę lat zostać
profesorem zwyczajnym. Pisał po prostu wszystko na tablicy, a był znakomitym
logikiem.
Koło krakowskie
Wypada mi wspomnieć o okolicznościach, w których nastąpiło zbliżenie między
nami a Salamuchą. Ten ostatni był Tatarem z pochodzenia i należał do diecezji
warszawskiej, której ordynariusz, kardynał Kakowski, nie lubił uczonych i mimo
usilnych próśb przez długi czas odmawiał ks. Salamusze pozwolenia na wyjazd do
Krakowa celem habilitowania się na UJ. Dopiero osobista interwencja powszechnie
szanowanego ks. Konstantego Michalskiego CM, wówczas rektora UJ, skłoniła go
wreszcie do udzielenia tego pozwolenia.
Aliści ks. Salamuchą miał wrogów w klerze, podejrzewano w szczególności o tę
wrogość niejakiego ks. Korcika z KUL-u, dość nieprawdopodobnego przyczynkarza,
autora licznych pism w rodzaju „Dwa nieznane portrety Leibniza" itp. Jakkolwiek by
z tym było, ci wrogowie wszczęli kampanię przeciw ks. Salamusze. Odkryli, że nie
miał matury. Porobili odbitki mojej negatywnej recenzji jego książki. Zaopatrzyli w
ten materiał wszystkich miarodajnych urzędników w Ministerstwie Oświaty, które
musiało habilitację zatwierdzić. W rezultacie ministerstwo zatwierdzenia odmówiło.
Polska
121
Ks. Salamuchą musiał więc wracać do Warszawy. Kardynał przyjął go szyderczo,
mówiąc o wielkim uczonym, który teraz pokornie wraca do owczarni, i pytał, czy nie
chce przypadkiem o jakieś względy prosić. Mój przyjaciel miał nieszczęście
powiedzieć, że przyjmie każdą pracę, ale prosi, aby kardynał nie przeznaczał go do
pewnej parafii, której proboszczem był jego osobisty nieprzyjaciel. Tego samego
dnia jeszcze otrzymał przeznaczenie do tej właśnie parafii. Taką to postać przybiera
niekiedy w kołach duchownych miłość bliźniego. No i ów proboszcz zaczął ks.
Salamuchę tak seko-wać, że ten po jakimś czasie był na granicy rozstroju
nerwowego i targnął się na własne życie.
Wiadomość o tych zajściach dotknęła mnie mocno i to tym bardziej, że czułem się
współwinny nieszczęściom ks. Salamuchy i że sam doświadczyłem prześladowania
za uprawianie logiki formalnej. Czułem się współwinny, bo napisałem tę negatywną
recenzję. Odtąd nie piszę nigdy takich omówień, odmawiam po prostu recenzji
książek, które uważam za niedobre. Zabrałem się energicznie do obrony ks.
Salamuchy i z pomocą ks. Michalskiego i innych przyjaciół dokonałem tego.
Habilitacja została zatwierdzona i ks. Salamuchą znalazł znośne warunki życia. Ja
sam zyskałem jedną z najlepszych przyjaźni, jakie mi się zdarzyło pozyskać. Ks.
Salamuchą był więziony razem z innymi wykładowcami UJ w Sachsenhausen i
został zamordowany razem z rannymi, którymi się opiekował w powstaniu
warszawskim. Panie świeć nad jego duszą!
A oto wspomnienia o naszym kole. W dniu 26 sierpnia 1936r., w czasie III Polskiego
Kongresu Filozoficznego, odbyło się w Krakowie specjalne spotkanie
zorganizowane przez nas. Było ono poświęcone stosunkowi myśli katolickiej do
logiki matematycznej. Obecni byli wszyscy profesorowie filozofii z wydziałów
teologicznych i pewna liczba nauczycieli filozofii z seminariów duchownych. Ks. K.
Michalski, mediewista cieszący się znacznym autorytetem w Polsce, był
przewodniczącym, Łukasiewicz, ja sam, Salamuchą i Drewnowski czytali swoje
teksty. Nastąpiła długa dyskusja, w której pośród innych wzięli udział J. Chechelski,
P. Chojnacki,
122
Polska
J. Pastuszka i J. Stępa. Protokoły zostały opublikowane w roku 1937 z przedmową
przewodniczącego.
Spotkanie to było główną publiczną manifestacją tego, co później zostało nazwane -
cokolwiek przesadnie - Kołem Krakowskim. Znalazłem w swoim egzemplarzu
notatkę, która brzmi jak następuje: „Historia. Pomysł tego spotkania jest mój.
Przedstawiłem go ks. Sa-lamusze w lipcu 1936. We wrześniu 1936 mieliśmy
spotkanie w małym domku na Służewie (przedmieście Warszawy), gdzie wtedy
mieszkałem kierując budowaniem klasztoru dla mojego zakonu. Byli obecni ks.
Salamucha, F. Drewnowski, B. Sobociński. Spotkanie krakowskie było sukcesem.
Uczestniczyły ogółem 32 osoby, a wśród nich: wyżej wymienieni, ks. Morawski i ks.
Korcik. Otrzymałem pierwszy egzemplarz 10 października 1937. Ks. Salamucha
zrobił sprawozdanie po francusku z prac, z wyjątkiem pracy ks. Chojnackiego i
mojej własnej".
Cztery osoby wspomniane w notatce tworzyły aktywne jądro Koła. Sobociński nie
opublikował niczego dotyczącego głównych zasad grupy, ale brał czynny udział w
spotkaniach Koła, a będąc wyśmienitym logikiem, służył jako doradca innym jego
członkom, tak więc Koło było raczej małym zespołem.
Było także krótkotrwałe. Oczywiście nie istniało jeszcze w 1930 r. , kiedy ukazała
się książka Salamuchy o dedukcji. Jak dalecy byliśmy w tym czasie od stworzenia
jednolitego frontu, można ocenić czytając moją recenzję tej książki w Bulletin
Thomiste.
Inwazja niemiecka we wrześniu 1939, z wynikającą z niej likwidacją wszystkich
zorganizowanych form polskiej aktywności naukowej, przesądziła o losie Koła.
Mamy więc w konsekwencji do czynienia ze zjawiskiem, które trwało najwyżej 7 lat.
Ale wymiana myśli w ciągu tych 7 lat była intensywna. Pamiętam pisanie i
otrzymywanie listów od Salamuchy, praktycznie co tydzień. Miałem także bardzo
częste kontakty z Sobocińskim. W lecie 1936, kiedy byłem w Warszawie, odbywały
się częste spotkania wszystkich członków. Rodzajem pośmiertnej manifestacji Koła
była współpraca Sobocińskiego i moja z angielskim logikiem, o. Ivo Tho-
123
Polska
masem O.P. w 1956 na Uniwersytecie Notre Damę w stanie Indiana. Wspólnym
wysiłkiem spowodowaliśmy zmianę raczej wstecznego sposobu uczenia logiki na
tym uniwersytecie katolickim na bardziej nowoczesny.
Warunki pracy członków Koła nie były łatwe. Z wyjątkiem mnie (byłem profesorem
w Angelicum w Rzymie) członkowie mogli pracować dla Koła tylko przygodnie. Ks.
Salamucha, uprzednio profesor w seminarium duchownym, został przydzielony do
parafii jako wikariusz w warunkach, o których wspomniałem powyżej. Drewnowski
był z zawodu redaktorem i wydawcą Rocznika Handlu i Przemysłu. Sobociński,
asystent na Uniwersytecie Warszawskim, musiał poświęcić większość swojego czasu
logice formalnej i mógł zająć się filozofią tylko marginalnie. Nawet ja sam musiałem
walczyć z wielkimi trudnościami i niemal straciłem katedrę, będąc potępiony jako
pozytywny heretyk.
Najważniejszym myślicielem grupy był ks. Salamucha, o ile idzie o jego
oryginalność myśli i jakość wykonanej pracy. Ale i Drewnowski nie był pozbawiony
oryginalności, natomiast osiągnięcia Sobocińskiego są zbyt dobrze znane, aby trzeba
było przypominać jego znaczenie.
Koło było szkołą filozoficzną. Z wyjątkiem Sobocińskiego jego członkowie nie
wnieśli znaczącego wkładu do logiki formalnej, natomiast przedstawili wiele
przyczynków do zagadnień filozoficznych. Obronili kilka tez dotyczących natury
logiki i zrobili dużo w dziedzinie historii logiki. Ich zasadniczą postawę można
opisać następująco:
- Główne zainteresowania Koła były natury metodologicznej. Jego członkowie
chcieli zreformować sposób myślenia i pisania w katolickiej filozofii i teologii.
Prima facie wydawało się, że żądają tylko, żeby logika matematyczna była
stosowana, ale w rzeczywistości ich program był szerszy i zawierał następujące
postulaty: (1) żeby filozofowie i teologowie używali prawidłowego języka
naukowego; (2) żeby używali nowoczesnej logiki formalnej, pojęć semiotycznych i
metodologicznych, zamiast scholastycznych; (3) aby stosowali for-
124
Polska
malizm. To znaczy, że chcieli wprowadzenia swoistego dla polskiej szkoły logicznej
„stylu" filozofowania, dotychczas nieobecnego w myśli katolickiej.
- Dokładnie tak, jak zwolennicy innych nurtów filozofii analitycznej, członkowie
Koła krytykowali filozofię nowoczesną, to jest większość systemów storzonych
między XVI i XIX wiekiem, włączając systemy neoscholastyczne. Był to ich
zdaniem okres nieproduktywny, „ślepa uliczka". Racje były czysto metodologiczne:
odrzucano filozofię, powiedzmy Hegla, nie dlatego, że była filozofią idealistyczną,
ale dlatego, że była pogmatwana i źle przedstawiana.
- To było związane z poglądem, że logika formalna jest neutralna, o ile chodzi o treść
różnych filozofii. Koło różniło się pod tym względem uderzająco od
neopozytywizmu, ale zgadzało się z poglądami większości członków Szkoły
Warszawskiej.
- Inną różnicą między Kołem Krakowskim a Wiedeńskim była jego ocena myśli
starożytnej i średniowiecznej. Przyznając, że logika stosowana w tych okresach jest
przestarzała i musi być zastąpiona przez narzędzia nowocześniejsze, członkowie
Koła twierdzili, że było wiele wartościowych myśli w problematyce i teoriach
zarówno starożytnych, jak i średniowiecznych, które powinny być przeanalizowane i
sformułowane w nowoczesny sposób.
Łatwo zauważyć, że wpływ Łukasiewicza był decydujący we wszystkich tych
punktach. To nie dziwi, jako że wszyscy członkowie Koła (poza mną) byli jego
uczniami. Jego postulaty metodologiczne, krytyka nowożytnej filozofii i domaganie
się uznania neutralności logiki (ten ostatni wyrażony jasno po raz pierwszy w czasie
spotkania Koła w 1934). Uznanie dla myśli starożytnej i średniowiecznej było
rozszerzeniem odkrycia dokonanego przez Łukasiewicza, że w tych okresach istniała
dobra logika formalna. Innymi słowy, Koło Krakowskie przyjmowało, z pewnymi
rozszerzeniami, program filozoficzny Łukasiewicza, stosując go do filozofii i
teologii katolickiej.
Jeśli idzie o filozofię i teologię, członkowie Koła przedkładali nad inne dwie
pozornie przeciwstawne oceny. Z jednej strony oskar-
125
Polska
żali katolickich myślicieli, że nie są wierni swojej własnej filozoficznej tradycji, tzn.
scholastyce. W szczególności zarzucali neoscho-lastykom, że wyrzucili oni z logiki
scholastycznej prawie wszystko, co było w niej wartościowe, tj. konsekwencję
(logikę zdań), semantykę, teorię antynomii, logikę modalną itd. ograniczając logikę
do nędznych pozostałości znajdowanych w Logigue du Port Royal. Tak więc
neoscholastycy byli oskarżani o to, że są zbyt „postępowi".
Ale równocześnie byli krytykowni za to, że są niedostatecznie postępowi. Trzymali
się kurczowo starych i obecnie przestarzałych scholastycznych narzędzi
pojęciowych, a ignorowali logikę matematyczną z jej mnóstwem nowych i wysoce
wydajnych pojęć. Jak można, pytano ich, pisać o Trójcy Świętej, kiedy się nie wie
nawet o istnieniu relacji trójczłonowych? Albo jak można mówić o szeregach
nieskończonych, jak w dowodach istnienia Boga, bez użycia współczesnych teorii
szeregów?
Członkowie Koła podkreślali, że brak zainteresownia tym co najlepsze we
współczesnej logice jest przeciwny postawie św. Tomasza zAkwinu. Jego główna
zasługa polegała na zastosowaniu najlepszej logiki, „nowej logiki" jego czasów. On
użyłby dziś logiki matematycznej.
Co było istotne dla Koła? W tym względzie wypada rozróżnić trzy różne pytania.
Pierwsze: do jakiego stopnia idee grupy były oryginalne; drugie: jaka jest
obiektywna wartość osiągniętych wyników; i trzecie: jak dalece spotkało się ono z
historycznym sukcesem.
Jeśli idzie o pierwsze pytanie, wydaje się, że Koło było nowym i jedynym w swoim
rodzaju, wysoce oryginalnym ruchem. Były później jakieś podobne starania czynione
przez indywidualnych myślicieli, takich jak Bendiek (1949) i Clark (1952), ale oni
byli tylko odosobnionymi, pojedynczymi osobami, które wystąpiły później niż Koło
i, ogólnie rzecz biorąc, nie dali niczego porównywalnego z tym, co było zrobione w
Kole. Koło pozostaje jedyną zorganizowaną grupą, próbującą zreformować
katolickie myślenie według wyżej opisanych zasad. Spomiędzy nich wypada
wymienić następujące:
126
Polska
- Formalizacja i analiza dowodów istnienia Boga ex motu w Summa contra gentiles
Salamuchy. Była to pierwsza matematycz-no-logiczna analiza dowodu istnienia
Boga.
- Formalizacja i analiza dowodu nieśmiertelności duszy św. Tomasza z Akwinu,
autorstwa Bocheńskiego. Dużo skromniejsza od pracy Salamuchy, jest mimo to
pierwszą i jedyną próbą analizy wymienionego dowodu przy użyciu nowoczesnej
logiki.
- Analiza scholastycznego pojęcia analogii. Zaproponowana przez Salamuchę i
Drewnowskiego, została przeprowadzona przeze mnie. Była to (do czasu ostatniej
publikacji Weingartnera) jedyna istniejąca matematyczno-logiczna analiza tego
pojęcia.
- Pewna ilość przyczynków do historii logiki przede wszystkim średniowiecznej.
Pionierską pracę wykonał pod tym względem Sala-mucha, a studia te znalazły swój
kulminacyjny efekt w mojej For-male Logik. Na tym polu członkowie Koła nie byli
osamotnieni; inne badania w tej dziedzinie przeprowadzono za granicą (np. A.
Becker, Hurst, Moody itd.) Można powiedzieć, że Koło grało poważną rolę w
kształtowaniu nowej historii logiki.
Habilitacja
W tym samym okresie habilitowałem się z filozofii chrześcijańskiej na Wydziale
Teologicznym UJ.
Ta habilitacja nie doszła do skutku bez trudności. Miałem właśnie wykończoną pracę
pt. La logiąue de Theophraste, prawdopodobnie najlepsze studium monograficzne,
jakie kiedykolwiek udało mi się napisać.
Myślałem, że będę mógł przedłożyć tę pracę jako rozprawę habilitacyjną w
Krakowie, ale pomyliłem się, bo statuty UJ wymagały, aby rozprawa była w języku
polskim, podczas gdy moja rzecz o Teo-fraście była zredagowana po francusku.
Włożywszy tyle pracy w tę książkę nie czułem się na siłach podjąć nowy trud jaki
wiązał się z przygotowaniem rozprawy habilitacyjnej. Wtedy ktoś z moich przyjaciół
podsunął mi myśl, aby przełożyć zasadnicze ustępy z pracy
127
Polska
o Teofraście, dotyczące zdań modalnych, na język polski i uzupełnić je paroma
studiami o logikach scholastycznych.
Poszedłem za tą radą i zabrałem się do czytania, jako pierwszego autora
scholastycznego, św. Alberta Wielkiego. Przypomniałem sobie, że użyty przeze mnie
egzemplarz logicznych komentarzy tegoż Alberta był nie rozcięty - nikt nigdy przede
mną do niego nie zajrzał. W każdym razie z tych studiów wyrosła rozprawa
habilitacyjna Z historii logiki zdań modalnych.
Cenzorami mojej rozprawy byli ks. Michalski i mój dawny profesor gimnazjalny,
Zygmunt Zawirski. Obaj byli widocznie bardzo łaskawi dla mojej pracy, bo Wydział
zwolnił mnie z kolokwium i wykładu próbnego. Tak więc najważniejszą ceremonią
w akcie habilitacyjnym był obiad wydany przez mojego przeora.
Mam z tego obiadu zabawne wspomnienie. Kiedy odwiedziłem Zawirskiego, aby go
zaprosić, zostałem mile przyjęty, ale Zawirski tytułował mnie „panem", co było
wówczas w Polsce względem księdza niezwykłe, tylko Żydzi używali takiej
tytulatury. xxxMyślałem, że musi być zakamieniałym antyklerykałem i dlatego unika
wyrazu „ksiądz". Ale podczas obiadu, podpiwszy sobie, Zawirski wyznał, że prawda
była całkiem inna. Myślał, że do zakonnika wypada mówić „braciszku", a to
wydawało mu się niestosowne wobec uczonego kandydata na docenta UJ. Nie
wiedząc więc, jak mnie tytułować, użył owego „pana".
Mimo uzyskania docentury nie wygłosiłem na UJ ani jednego wykładu, uzyskałem
dyspensę od tego obowiązku, ale docentura odegrała przecież rolę w czasie wojny -
być może uratowała mi życie. O czym opowiem poniżej.
Nacjonalizm
Przechodząc do materii stosunkowo lżejszej, wspomnę jeszcze, że interesowałem się
wówczas żywo nacjonalizmem i to w dwojaki sposób - filozoficzny i polityczny. Pod
względem filozoficznym, bo zajmowałem się pojęciem narodu i stworzyłem pewną
jego teorię;
128
Polska
politycznie o tyle, że znałem wielu narodowców polskich i interesowałem się ich
poczynaniami, aczkolwiek nigdy nie byłem z nimi organizacyjnie związany.
Historia mojej teorii narodu jest następująca: Trzeba najpierw powiedzieć, że każdy
Polak jest mniej lub więcej narodowcem o tyle, że uważa obowiązki wobec narodu
za ważne. Nic w tym dziwnego, skoro Polacy są jednym z trzech, o ile wiem,
narodów, które to pojęcie wykrystalizowały - obok Polaków mam na myśli Włochów
i Niemców. Złożyło się mianowicie tak, że właśnie te trzy narody nie posiadały
własnego państwa w pierwszej połowie XIX wieku. Polska była rozebrana, Niemcy
podzielone na udzielne państwa i księstwa, Włochy podobnie i częściowo
okupowane przez obce potencje. Tam, gdzie było inaczej, gdzie istniało państwo
narodowe, ludzie nie umieli nieraz aż do drugiej wojny światowej odróżnić narodu
od państwa. Mój ojciec opowiadał mi, że mu stale we Francji mówiono, że jest
Rosjaninem, skoro jest poddanym rosyjskim.
W każdym razie Polacy byli przyzwyczajeni do ostrego odróżniania narodu od
państwa. Nie można się też dziwić, że pierwszym teoretykiem narodu był Polak. Był
nim mianowicie mój guru, o. Wo-roniecki. On to wysunął na międzynarodowym
zjeździe katolickich filozofów i teologów w 1922 r. w Luksemburgu definicję narodu
i sprzeciwił się czołowemu katolickiemu filozofowi owych czasów, o. Józefowi
Gredtowi, który uważał, że państwo ma prawo wynaradawiać mniejszości, co
prawda „łagodnymi środkami".
Teoria narodu o. Woronieckiego przedstawiała się w zarysie następująco: Naród jest
zespołem ludzi odznaczających się szczególnym zrozumieniem pewnych odcieni
obyczajów (wartości moralnych) właściwych danemu narodowi. A jeśli tak jest,
członek danego narodu ma nietykalne prawo i obowiązek pielęgnować te właśnie
odcienie wartości moralnych i bronić ich. Patriotyzm czy nacjonalizm otrzymywał
więc w tej teorii uzasadnienie z punktu widzenia uni-wersalistycznego, przestawał
być oparty wyłącznie na arbitralnym dekrecie woli plerriiennej. Znajdował nawet
uzasadnienie ze stanowiska wiary - jako że jesteśmy wszyscy odpowiedzialni za
każdy
129
Polska
odblask Boskiej chwały, przejawiający się w wartościach, których zrozumienie było
nam dane.
Łatwo zauważyć, że teoria ta była oryginalnym zastosowaniem tradycyjnej
tomistycznej nauki o odcieniach moralności. Zgodnie z nią, moralność oficera jest,
jeśli chodzi o odcienie, inna niż moralność pielęgniarki, jako że u pierwszego
znajdujemy lepsze zrozumienie męstwa niż miłosierdzia, a u drugiej odwrotnie.
Teoria o. Woronieckiego była punktem wyjścia moich własnych rozważań. Wydało
mi się, że o. Jacek pojmował wartości określające przynależność do narodu
jednostronnie, ograniczając je do wartości moralnych, czego zresztą nie jestem
dzisiaj pewny, bo o. Jacek pisał o obyczajach, co mogło mieć szersze znaczenie.
Wówczas pojmowałem go jednak w sensie ściśle moralnym. Poszerzyłem więc jego
definicję o tyle, że zamiast o odcieniach wartości moralnych, mówiłem o wartościach
w ogóle. Myślałem więc, że należy naród definiować przez specyficzny odcień
kultury.
Następujące przeżycie odegrało pewną rolę w tym poszerzeniu: Litwini wystawili na
jakiejś wystawie międzynarodowej, jako symbol swojego narodu, figurkę tzw.
Chrystusa frasobliwego. Jest to figura przedstawiająca Zbawiciela siedzącego w
cierniowej koronie, z palmą w ręku i jedną nogą opartą na kamieniu. Otóż
powiedziano mi, że tego rodzaju figurki Chrystusa frasobliwego spotyka się na
całym obszarze dawnej Rzplitej i tylko na nim. Jeśli tak jest, mielibyśmy do
czynienia z wyrazem jakichś specyficznych przeżyć, a więc i wartości estetyczno-
religijnych.
Ale to samo przeżycie było u mnie początkiem krytycznego namysłu nad
nacjonalizmem polskim. Uderzyło mnie, że państwo, które zostało rozebrane pod
koniec XVIII wieku, nie nazywało się w ciągu trzech stuleci „Polską". Nosiło nazwę
„Królestwa (Res-publica tj. Commonwealth) Obojga Narodów", to jest tzw. Korony i
Litwy. W rozumieniu dawnych Polaków Rzplita obejmowała więc dwa narody.
Wilno nie było na pewno miastem polskim, ale stolicą Litwy. Że ówcześni Litwini
mówili po polsku, to inna sprawa. Irlandczycy mówią przecież po angielsku nie
będąc przez to Anglika-
— Bocheński: Wspomnienia
130
Polska
mi, a Brazylijczycy po portugalsku, co nie przeszkadza im być narodem całkiem
odmiennym od Portugalczyków.
Pod wpływem nieszczęść, jakie na nas spadły, pomieszaliśmy dwie całkiem różne
rzeczy: naród polski i tę właśnie Rzplitą, wyjątkowo udaną wspólnotę narodów. A z
tego zdawało się wynikać dalej, że definicja narodu polskiego przez specyficzne
odcienie wartości, tj. przez kulturę, nie jest możliwa. Natrafiłem wówczas na pracę
Lehmanna, socjologa niemieckiego, który przekonywująco wykazał, że kultura
niemiecka nie istnieje, że to, co się zwykle tak nazywa, jest tylko kulturą jednej
warstwy - tak że narodu przez kulturę definiować nie można. Lehmann sugeruje więc
definicję przez ideologię, to jest przez zespół wyobrażeń o historycznej roli danego
narodu.
Wiele lat później zarzuciłem i to stanowisko. To jest przyszedłem do przekonania, że
żadnego narodu nie można definiować ani przez sam odcień kultury, ani przez samą
ideologię, ale że o przynależności do niego mogą rozstrzygać obie, ale obok nich
jeszcze inne czynniki, np. stosunek do pewnego kraju itp.
Kapituła
Aczkolwiek pojechałem na nią z Fryburga, byłem przecież na kapitule generalnej
wyborczej mojego zakonu jednym z przedstawicieli prowincji polskiej, dlatego też
wspominam o niej w rozdziale o Polsce. Muszę z przykrością stwierdzić, że w
zamian za znaczne koszty, które prowincja polska poniosła na moje wykształcenie,
nie dałem jej wiele. Generał wziął mnie po prostu bezpośrednio po ukończeniu
studiów. Tym bardziej cieszyłem się więc, że mogłem figurować jako przedstawiciel
mojej prowincji na kapitule generalnej R.P. 1955.
Wspomnienia z tej kapituły nie są przyjemne. Nasi ojcowie francuscy mieli
najrozmaitsze problemy, całkowicie nam obce, ale mocno poruszające ludzi w
Rzymie papieskim - sprawy księży robotników, dyskusje teologiczne, wystąpienia
polityczne prawicowe i lewicowe (w tym otwarcie prokomunistyczne) i tym
podobne. Na
131
Polska
nieszczęście prowincja Francji wydelegowała jako przedstawiciela (defmitora)
jednego z krytykowanych teologów, o. Congara. Codziennie słyszeliśmy więc, że w
Watykanie mówią to i owo. Na pytanie, kto mówi, odmawiano stale odpowiedzi, co
wytwarzało atmosferę niepewności i strachu.
Mieliśmy dwóch głównych kandydatów na generała - mojego dawnego kolegę w
Angelicum o. Fernandeza, Hiszpana, i dawnego regensa tejże uczelni, kochanego o.
Browne'a, Irlandczyka. Fernan-dez był pierwszy na liście i bylibyśmy go niechybnie
wybrali, gdyby nie msza. Zdarzyło mu się mianowicie odprawiać mszę wobec
kapitularzy i odprawił ją tak marnie, tak nieładnie i bez godności, że
zrezygnowaliśmy z niego na rzecz o. Browne'a. Ja sam zresztą od początku na niego
głosowałem, bo to był jeden z tych rzadkich Irlandczyków, którzy nawet jako
przełożeni pozostają ludźmi. Bardzo zdolny, mógłby był wiele dokazać w nauce,
gdyby nie to, że jako regens poświęcał się stale za każdego profesora, który
zawodził, wykładając za niego język hebrajski, prawo kanoniczne i tym podobne.
Był człowiekiem niezwykłej ofiarności i dobroci. Poznano się zresztą na nim w Kurii
i generałowa! niedługo - został kardynałem, a myśmy przecież dostali o. Fernandeza
jako generała.
Przy wyborach był incydent, który mnie jako dawnego statystyka mocno ubawił.
Według praw zakonu głosy na kapitule liczą trzej najstarsi. Było kapitularzy ponad
stu, a owi trzej najstarsi nie mieli pojęcia, jak się to robi, pisali po prostu jedną
kreskę koło drugiej. A że ręce im się trzęsły i wzrok był słaby, każdy miał inną
liczbę.
Służew
Ostatnie moje wspomnienia przedwojenne łączą się z przedmieściem Warszawy,
Służewem. Na tym przedmieściu budowali nasi ojcowie nowy, ogromny klasztor.
Budową kierował śp. o. Michał Czartoryski, mąż niezmiernie surowy dla siebie -
podobno jadł tylko jajka na twardo, tak że zachorował. O. Woroniecki, który, już nie
pamiętam jakim tytułem zajmował się tą budową, skłonił mnie, abym
132
Polska
wziął jego następstwo. Na próżno zasłaniałem się brakiem doświadczenia w
sprawach finansowych, o. Jacek odparł moje wątpliwości twierdzeniem, że taki jak ja
musi mieć administrację we krwi. Tak i przyjąłem tę funkcję.
Aby zrozumieć sens i okoliczności tej budowy, parę słów o najnowszych dziejach
mojej polskiej prowincji dominikańskiej. W okresie rozbiorów zakon posiadał w
Polsce trzy prowincje, jedną kongregację, około 300 klasztorów i ponad 2 000
członków. Zaborcy pruscy i moskiewscy znieśli zakon, który mógł się utrzymać
tylko w zaborze austriackim. Tam jednak obowiązywała polityka kościelna Józefa II,
tolerująca zakonników tylko pod warunkiem, że pracowali na parafiach. W wyniku
tej polityki i innych jeszcze okoliczności prowincja posiadała przeważnie małe, ale
za to bogate domy-parafie z paroma zakonnikami. O życiu zgodnym z regułą i
tradycją zakonu nie mogło być w nich mowy. W szczególności nie istniała żadna
możliwość jakiegokolwiek oddziaływania na ośrodki akademickie, co było od
wieków najważniejszą funkcją zakonu.
Mniej więcej w tym czasie, w którym wstąpiłem do zakonu, zaczęła się na wielką
skalę zakrojona reforma. Polegała ona na sprzedaży dóbr zakonnych na prowincji i
budowaniu za otrzymane pieniądze nowych klasztorów w miastach uniwersyteckich.
Głównym motorem tej reformy był o. Jacek, podtrzymywany przez autorytet
generała zakonu o. Gilleta. Jak wszystkie takie reformy i ta spotkała się z żywą
opozycją, zarówno w samej prowincji, jak i u ludzi postronnych. Ci ostatni skarżyli
się, że dominikanie sprzedają ziemię Ukraińcom. Ojcowie przeciwni reformie czynili
co mogli, aby jej przeszkodzić.
W tych okolicznościach przybyłem na początku czerwca 1939 roku do Służewa.
Zastałem tam domek, a w domku nadzwyczajnej pobożności brata konwersa.
Kiedykolwiek wymawiał imię jakiegoś zmarłego, nigdy nie omieszkał złożyć rąk do
modlitwy i pochylając głowę mówić: Janie świeć nad jego duszą". To był wspaniały
przedstawiciel dawnego pokolenia braci konwersów. Takich już nie ma, a szkoda. O.
Pelletier wyznał mi kiedyś, że byłby szczęśliwy, gdyby
133
Polska
mu się udało wychować choćby jednego zakonnika miary krakowskiego brata
zakrystiana - innego przedstawiciela tego pokolenia braci konwersów polskich.
Ale mój brat miał jedną szkaradną wadę: umiał gotować tylko owe jajka na twardo,
które doprowadziły o. Michała do smutnego końca. Ja sam nie byłem wtedy lepszym
od niego kucharzem. Toteż pierwszym moim aktem, jako budowniczego Służewa,
było znalezienie kucharki. Udało mi się takową znaleźć i odtąd żyliśmy w domku we
troje: ona, brat i ja, a przede wszystkim jedliśmy przyzwoiciej.
Moją główną troską był jednak problem dachu. Według planu i umowy, jeśliby nie
udało się podciągnąć przed zimą budowy pod dach, wypadało dać bardzo kosztowny
dach prowizoryczny. Ale aby podciągnąć budowę pod dach, trzeba było pieniędzy,
których właśnie brakło. Prowincja finansowała, jak wspomniałem, swoje budowy
przez sprzedaż dóbr w Galicji, a te sprzedaże nie zawsze szły w potrzebnym tempie.
Poprawnym rozwiązaniem problemu było zaciągnięcie pożyczki bankowej, która by
kosztowała bez porównania mniej niż dach prowizoryczny. Ale aby uzyskać taką
pożyczkę, trzeba było wiele zachodu, a ja mieszkałem daleko od banków - 20 minut
pieszo do najbliższego przystanku tramwajowego. Potrzebowałem samochodu. Ale
samochód był wówczas, przynajmniej w oczach o. prowincjała, takim luksusem, że
nie otrzymałem pozwolenia na kupno okazyjnego wozu. Najmowałem więc na cały
dzień roboczy taksówkę, co kosztowało znacznie więcej, niżbym był wydał na
własny wóz, ale swego dopiąłem. Pożyczkę otrzymaliśmy i mogłem budowę
podciągnąć pod dach, oszczędzając w ten sposób, o ile pamiętam, pół miliona
złotych, sumę naonczas znaczną.
W czasie pobytu w Służewie prowadziłem także z ramienia mojej prowincji zakonnej
negocjacje z Bankiem Polskim o kupno terenu pod klasztor poznański. Bank,
kupiwszy ten teren, uznał go później za nieodpowiedni i mogliśmy go od niego
nabyć - dziś znajduje się w nim klasztor nowicjatu. Mam najmilsze wspomnienia z
tych negocjacji. Dyrektorowie Banku Polskiego zdawali się żyć wysoko po-
134
Polska
nad zwykłym życiem gospodarczym; tak np. udzielili nam kredytu bezprocentowego.
Odznaczali się też niezwykłą kurtuazją. Pamiętam taki oto frazes jednego z nich:
„Kiedy taka instytucja jak Bank Polski układa się z taką instytucją, jak prowincja oo.
dominikanów..."
Takich to wycieczek dokonałem wtedy - muszę się przyznać nie bez przyjemności -
w obcą mi dziedzinę finansów.
Wojna
135
VI WOJNA
Warszawa
Wojna zastała mnie w Służewie. Że nadchodzi, wiedzieliśmy wszyscy od dawna, a ja
sam miałem, dzięki mojemu kuzynowi Piotrowi Borkowskiemu, także jasny obraz jej
przebiegu, chcę powiedzieć czekającej nas klęski. Borkowski był bardzo dobrze
poinformowany i trapił się przyszłym losem Rzplitej do tego stopnia, że chudł i tracił
apetyt. Jeśli się jednak nie mylę, był pod tym względem wyjątkiem; przynajmniej w
moim otoczeniu większość, jeśli nie wszyscy, oddawali się niczym nie
uzasadnionemu optymizmowi. Muszę przyznać, że i ja byłbym chyba myślał jak i
oni, gdyby nie Borkowski. A przecież wystarczyło sobie przypomnieć, że Niemcy
wytwarzały dziesięć milionów ton stali, a Polska pół miliona, aby zrozumieć, że
nasze szansę w wojnie z Niemcami były żadne. Czło-
136
Wojna
wiek ma widać wbudowany mechanizm rodzący ślepotę, gdy chodzi o takie sprawy.
Jak bodaj niemal każdy Polak chciałem wziąć czynny udział w tej potrzebie i udałem
się w tym celu do ks. biskupa polowego z prośbą, by mnie powołał do służby.
Według prawa polskiego księży katolickich mobilizował bowiem do służby biskup
polowy. Był nim wówczas i do końca wojny światowej śp. ks. Józef Gawlina.
Miałem być w ciągu następnych lat z nim związany, tu będzie więc miejsce na parę
wspomnień o tym mężnym i prawym człowieku.
Ks. Gawlina był synem chłopa śląskiego, dumnym ze swojego pochodzenia i
patrzącym z pewnym politowaniem na ludzi z mniej godnej warstwy, jak na przykład
na ówczesnego prymasa Hlonda, syna robotnika. Musiał być dobrze notowany u
piłsudczyków będących wtedy u władzy, był zresztą, jako taki, niemile widziany
przez ich przeciwników. Wiem skądinąd, że jego matka bynajmniej nie należała do
adoratorów Marszałka. Podobno na jakimś wiecu wyborczym, na którym agitator
BBWR (Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem) opowiadał, jak to Ojciec Święty
przysłał Marszałkowi różaniec, ta dzielna kobieta zapytała tubalnym głosem: „A
sposób użycia też przysłał?" Na to trzeba było rzeczywiście odwagi - mieliśmy
przecież nawet obóz koncentracyjny dla ludzi piłsudczykom niemiłych.
Fizycznie był ks. Gawlina duży i dość gruby. Pod względem moralnym, choć
przeszedł pierwszą wojnę w armii niemieckiej i osiągnął stopień kaprala, nie był
człowiekiem odważnym. Natomiast był mężny, myślę nawet, że w jego osobie
można było najlepiej odróżnić te dwie cechy. Był mianowicie mężny w tym
znaczeniu słowa, że mimo strachu pchał się w ogień, jak gdyby nigdy nic. Był przede
wszystkim dobrym chrześcijaninem i prawym Polakiem, powiedziałbym wprost -
wzorem patriotyzmu. Jeśli o jego wiarę chodzi, wystarczy wspomnieć, że w
przeddzień wojny zabronił telegraficznie wszystkim kapelanom błogosławić broń, ku
niemałemu oburzeniu wielu, między innymi mojemu. Po wojnie był w Rzymie
najważniejszym rzecznikiem spraw polskich. Będę miał jeszcze sposobność
137
Wojna
opisać jego interwencję w sprawie PAXu i pomoc, jakiej sam doznałem w walce z
komunizmem. Głębszego wykształcenia teologicznego nie miał, uważał się np. za
księdza świeckiego, co jest ze stanowiska teologii katolickiej fałszem - biskup jest
wyniesiony ponad oba stany duchowne, księży świeckich i zakonników. Miał piękną
śmierć. Podczas drugiego soboru watykańskiego, odpowiadając na wywody jakiegoś
nowatora, który atakował Matkę Boską, ks. Gawlina tak się wzruszył, że dostał ataku
sercowego i skonał.
Ale w sierpniu 1938 ks. biskup polowy nie miał jeszcze wojennych doświadczeń i
moją prośbę odrzucił. Powiedział mi, patrząc wprost w oczy, jak było jego
zwyczajem, że ma z zakonnikami jako kapelanami tak złe doświadczenia, iż
zamierza powoływać do służby wojskowej wyłącznie księży świeckich. Myślę, że to
co mówił o doświadczeniach, było prawdą. Wiele zakonów w Polsce było w upadku,
skądinąd prowincjałowie oddawali nieraz do wojska odpadki, ludzi mniej lub więcej
zwichniętych, niekarnych, a ci powodowali kłopoty. Ale w czasie wojny ks. Gawlina
odkrył zupełnie inny gatunek zakonników. Aby tylko jeden przykład przytoczyć, nas,
dominikanów było swojsku polskim za granicą trzech, a z tych trzech dwóch, obaj
moi koledzy: o. Marcin Chrostowski i o. Studziński, dostali Virtuti Militari. Otóż po
zwycięskiej bitwie to odznaczenie dostaje jeden człowiek na batalion, aby je
otrzymać, kapelan musi być autentycznym bohaterem. Przy tym jeśli chodzi o
godność życia, nasi kapelani zakonnicy świecili nieraz przykładem innym.
Skazany, że tak powiem, do cywila, wziąłem udział w przygotowaniu na
bombardowania. Kopaliśmy m.in. rowy w naszym ogrodzie. Mogłem stwierdzić przy
tej sposobności, jak dalece byłem słaby i mało zdatny do pracy fizycznej.
O samym wybuchu wojny dowiedziałem się l września 1939 roku podczas Mszy św.,
którą zawsze odprawiałem w służewskiej kaplicy o godz. 6. Usłyszeliśmy wtedy huk
pierwszych bomb spadających na Warszawę. Naloty miały odtąd mieć stale ten sam
przebieg -niebo całkowicie opanowane przez nieprzyjaciela, bombardowanie miasta
(o ile pamiętam, głównie centrum). Po odlocie Niemców star-
138
Wojna
tował mały polski samolot typu turystycznego, który widocznie rejestrował szkody.
Bombardowania Warszawy miały dla mnie także osobiste konsekwencje. Moja
rozprawa o logice Teofrasta miała być częścią zbiorowego tomu wydawanego przez
Łukasiewicza. Rękopis był w jakimś biurze uniwersyteckim, a skład drukarski leżał
w oczekiwaniu na inne prace w drukarni. Otóż jedna bomba niemiecka trafiła w to
biuro, a druga w drukarnię. Wydawało mi się najpierw, że praca jest stracona.
Pokazało się jednak, że odbitka szczotkowa znajduje się w mojej celi na Służewie,
którą wandale wprawdzie zdemolowali, ale nie raczyli na szczęście zająć się wiązką
zadrukowanych
papierów.
Wychodząc nielegalnie z Polski w grudniu, bałem się brać tę odbitkę ze sobą, bo
mówiono, że Niemcy (czy też Moskale?) rozstrzelali polskiego filozofa, przy którym
znaleziono tekst matematyczno -logiczny, wzięty przez celników za szyfr. Posłałem
więc moje odbitki Scholzowi, który nie tylko przechował je w swoim seminarium,
ale i ogłosił w jego biuletynie, że ta praca jest u niego. Można sobie wyobrazić moje
przerażenie, kiedy otwierając kiedyś w Londynie Timesa, wyczytałem wiadomość o
nalocie na Miinster „a sea offla-mes ". Ale odkryłem inny egzemplarz w Rzymie, co
prawda bez dopisków. Habent suafata libelli.
1939
Po paru dniach, bodaj że 6 września, opuściłem Warszawę piechotą z grupą młodych
narodowców, którzy mnie na ten wymars/ namówili. Nie chciałem zostać pod
okupacją niemiecką, która się zbliżała, ale nie miałem ani ja, ani moi przyjaciele,
jasnego planu. Nie pamiętam już szczegółów tego długiego i uciążliwego marszu.
Wiem tylko, że w pewnej chwili znalazłem się na Podlasiu, m.in. w wiosce rodzinnej
Sienkiewicza. Robiliśmy forsowne marsze w pierwszy dzień np. prawie 60 km.
Wojna
139
Mam tylko urywki wspomnień. Pamiętam np. że zostałem ostrzelany z pokładu
małego samolotu, zapewne zdobycznego. Tu i ówdzie spotykaliśmy zhisteryzowaną
ludność, która żyła w strachu przed piątą kolumną niemiecką - musieliśmy się często
legitymować. W żywej pamięci została mi też grupa podlaskich chłopców wiejskich,
którzy jak mówili, już od tygodnia szukali kawałka karabinu, aby bić Niemców. Ci
chłopcy przychodzili mi stale na myśl, gdy byłem później we Francji.
Przy przekraczaniu jakiejś rzeki, bodaj Bugu, dowiedzieliśmy się od majora
kontrolującego most, że na wschodzie spotkamy zamiast Niemców Moskali. Musiało
już więc być po 17 września, dniu, w którym ci ostatni wkroczyli do Polski. W
rzeczy samej niebawem miałem w rękach ulotkę wzywającą do poddania się,
zredagowaną zresztą w nieprawdopodobnie złej polszczyźnie. Niebawem zostaliśmy
zatrzymani przez uzbrojonych cywilnych, bodaj ukraińskich, którzy przyłożywszy
mi lufę karabinu do piersi przeszukali kieszenie.
Po paru dniach spotkałem grupę profesorów z Uniwersytetu Warszawskiego.
Spotkanie odbyło się w dość zabawnych okolicznościach. Najpierw słowo o moim
ubraniu. Nie będąc piechurem (w wojnie z 1920 roku służyłem w kawalerii), nie
byłem wprawiony w chodzeniu i bardzo prędko odparzyłem sobie stopy.
Wyrzuciłem więc buciki i szedłem boso. To jest dla początkującego dość trudne
zadanie, ale skóra pod stopami dość rychło grubieje i chodzi się dobrze. Nosiłem
czarne spodnie i biały sweter, naturalnie bez krawatki.
W tym stroju szedłem więc koło wozu, w którym jechał, jak mi się zdawało, jakiś nie
znany chłop. Prowadziliśmy od pewnego czasu rozmowę (taka rozmowa była zwykle
wstępem do zaproszenia na wóz), gdy zbliżyło się paru profesorów, którzy mnie,
mimo przebrania, poznali. Wtedy okazało się, że chłopem na wozie był dziekan
wydziału weterynaryjnego, u którego byłem na herbacie przed dwoma tygodniami.
Po tych wzajemnych odkryciach porzuciłem moich dotychczasowych towarzyszy
podróży i przyłączyłem się do warszawskich kolegów. Po drodze trafiliśmy ku mojej
wielkiej radości
138
Wojna
tował mały polski samolot typu turystycznego, który widocznie rejestrował szkody.
Bombardowania Warszawy miały dla mnie także osobiste konsekwencje. Moja
rozprawa o logice Teofrasta miała być częścią zbiorowego tomu wydawanego przez
Łukasiewicza. Rękopis był w jakimś biurze uniwersyteckim, a skład drukarski leżał
w oczekiwaniu na inne prace w drukarni. Otóż jedna bomba niemiecka trafiła w to
biuro, a druga w drukarnię. Wydawało mi się najpierw, że praca jest stracona.
Pokazało się jednak, że odbitka szczotkowa znajduje się w mojej celi na Służewie,
którą wandale wprawdzie zdemolowali, ale nie raczyli na szczęście zająć się wiązką
zadrukowanych papierów.
Wychodząc nielegalnie z Polski w grudniu, bałem się brać tę odbitkę ze sobą, bo
mówiono, że Niemcy (czy też Moskale?) rozstrzelali polskiego filozofa, przy którym
znaleziono tekst matematyczno -logiczny, wzięty przez celników za szyfr. Posłałem
więc moje odbitki Scholzowi, który nie tylko przechował je w swoim seminarium,
ale i ogłosił w jego biuletynie, że ta praca jest u niego. Można sobie wyobrazić moje
przerażenie, kiedy otwierając kiedyś w Londynie Timesa, wyczytałem wiadomość o
nalocie na Miinster „a sea ofjla-mes ". Ale odkryłem inny egzemplarz w Rzymie, co
prawda bez dopisków. Habent suafata libelli.
1939
Po paru dniach, bodaj że 6 września, opuściłem Warszawę piechotą z grupą młodych
narodowców, którzy mnie na ten wymarsz namówili. Nie chciałem zostać pod
okupacją niemiecką, która się zbliżała, ale nie miałem ani ja, ani moi przyjaciele,
jasnego planu. Nie pamiętam już szczegółów tego długiego i uciążliwego marszu.
Wiem tylko, że w pewnej chwili znalazłem się na Podlasiu, m.in. w wiosce rodzinnej
Sienkiewicza. Robiliśmy forsowne marsze -w pierwszy dzień np. prawie 60 km.
Wojna
139
Mam tylko urywki wspomnień. Pamiętam np. że zostałem ostrzelany z pokładu
małego samolotu, zapewne zdobycznego. Tu i ówdzie spotykaliśmy zliisteryzowaną
ludność, która żyła w strachu przed piątą kolumną niemiecką - musieliśmy się często
legitymować. W żywej pamięci została mi też grupa podlaskich chłopców wiejskich,
którzy jak mówili, już od tygodnia szukali kawałka karabinu, aby bić Niemców. Ci
chłopcy przychodzili mi stale na myśl, gdy byłem później we Francji.
Przy przekraczaniu jakiejś rzeki, bodaj Bugu, dowiedzieliśmy się od majora
kontrolującego most, że na wschodzie spotkamy zamiast Niemców Moskali. Musiało
już więc być po 17 września, dniu, w którym ci ostatni wkroczyli do Polski. W
rzeczy samej niebawem miałem w rękach ulotkę wzywającą do poddania się,
zredagowaną zresztą w nieprawdopodobnie złej polszczyźnie. Niebawem zostaliśmy
zatrzymani przez uzbrojonych cywilnych, bodaj ukraińskich, którzy przyłożywszy
mi lufę karabinu do piersi przeszukali kieszenie.
Po paru dniach spotkałem grupę profesorów z Uniwersytetu Warszawskiego.
Spotkanie odbyło się w dość zabawnych okolicznościach. Najpierw słowo o moim
ubraniu. Nie będąc piechurem (w wojnie z 1920 roku służyłem w kawalerii), nie
byłem wprawiony w chodzeniu i bardzo prędko odparzyłem sobie stopy.
Wyrzuciłem więc buciki i szedłem boso. To jest dla początkującego dość trudne
zadanie, ale skóra pod stopami dość rychło grubieje i chodzi się dobrze. Nosiłem
czarne spodnie i biały sweter, naturalnie bez krawatki.
W tym stroju szedłem więc koło wozu, w którym jechał, jak mi się zdawało, jakiś nie
znany chłop. Prowadziliśmy od pewnego czasu rozmowę (taka rozmowa była zwykle
wstępem do zaproszenia na wóz), gdy zbliżyło się paru profesorów, którzy mnie,
mimo przebrania, poznali. Wtedy okazało się, że chłopem na wozie był dziekan
wydziału weterynaryjnego, u którego byłem na herbacie przed dwoma tygodniami.
Po tych wzajemnych odkryciach porzuciłem moich dotychczasowych towarzyszy
podróży i przyłączyłem się do warszawskich kolegów. Po drodze trafiliśmy ku mojej
wielkiej radości
140
Wojna
na jeszcze jednego profesora, a mianowicie na Władysława Tatarkie-wicza,
znakomitego historyka filozofii, autora najlepszego, moim zdaniem,
uniwersyteckiego podręcznika tej dziedziny.
Ale i z profesorami nie pozostawałem długo, bo natknąłem się kolejno na kilkunastu
żołnierzy pod dowództwem plutonowego. Według ich opowiadań byli niedobitkami
oddziału zdradziecko rozbitego przez Moskali. Ci ludzie, a zwłaszcza ów plutonowy,
zaimponowali mi od razu swoją postawą. Mieli tylko dwa zmartwienia: gdzie
znaleźć jakieś wojsko własne i jakby tu wykombinować ckm. Odżyło we mnie
wspomnienie pieśni o karabinie maszynowym, którą śpiewaliśmy w 1920 roku, a
która powiada, że „każdy chłop morowy chętnie się garnie doń". Kto garnie się do
ckm jak ten mój plutonowy, jest morowym chłopem. Ja wiem dobrze, że taki
sentyment obraża czułe dusze wielu współczesnych. Ale taki był nasz sentyment -
tych podlaskich chłopców, mojego plutonowego i, przepraszając za samochwalstwo,
mój własny. Dodam, że dla nas postawa wspomnianych czułych dusz jest pogardy
godna.
W tych warunkach nie można się dziwić, że prosiłem o przyjęcie i odtąd
maszerowałem, po części nawet jechałem, bo mieli wozy, z tymi żołnierzami. Z nimi
też dołączyłem do czegoś, co nazwano później 81. Pułkiem Piechoty. Jak to się stało,
zapomniałem zupełnie, ale lukę w mojej pamięci zapełnia artykuł ppor. Mieczysława
Pruszyń-skiego z 8 XI 1947. Nie mogę inaczej zrobić jak go cytować.
„Do Włodawy ciągnęli wtedy liczni uchodźcy... któregoś dnia natknąłem się na
dominikanina, o. Innocentego Bocheńskiego... - Co ty tu robisz? - zapytałem
zdziwiony. - Przyjechałem, jak co roku, na wakacje do Polski i wojna mnie
zaskoczyła. Jako stary ułan tęsknię za wojaczką, ale nikt nie chce mnie
zmobilizować. Może ty mi pomożesz? - Przedstawiłem nowego ochotnika
kapitanowi Miodow-skiemu, który zaproponował mu funkcję kapelana.
Uzgodniliśmy, że będzie ze mną kwaterował. Zawsze dobrze mieć księdza w pobliżu
na wojnie".
Pruszyński pisze dalej o uciążliwym nocnym marszu i o tym, że mi proponował
miejsce na kompanijnym wozie. Ale miałem odpo-
141
Wojna
wiadać: „Kapelan winien dzielić los żołnierza. Jakżeby to wyglądało, żołnierze
maszerują, a kapelan śpi na wózku?" „W ciemnej nocy dostrzegałem od czasu do
czasu biały habit dominikanina (w rzeczywistości to nie był habit, ale sweter),
wędrującego na przemian z tą czy inną grupą żołnierzy, zabawiającego ich
pogawędką, werwą, dowcipem. A niekiedy... głośne wybuchy śmiechu rozlegające
się wśród kolumny maszerujących żołnierzy nieomylnie wskazywały, że tam
znajdował się o. Innocenty. Nieraz wieczorem, przed wymarszem, słyszałem głosy
żołnierzy: Księże kapelanie, dziś prosimy maszerować przy nas. Dziś nasz dzień. Bo
ja bym się chciał wyspowiadać, znowu wołał inny". Pruszyński wspomina też o
moim brewiarzu i mszach, które starałem się odprawiać; prawi komplementy pod
adresem mojej wytrzymałości.
Co do owych marszów, pamiętam dobrze, że wobec tego, że chodziłem boso, byłem
uważany przez żołnierzy za coś w rodzaju świętego, co było oczywiście
nieporozumieniem, jako że przyczyna była całkiem, że tak powiem, nieświęta -
obtarcie nóg. Z fragmentów, które przytoczyłem, można by odnieść jednostronne
wrażenie o mojej działalności jako kapelana. Myślę, że odegrałem przede wszystkim,
zgodnie z tym, co kapelan katolicki powinien czynić, rolę duszpasterza. Znalazłem u
moich chłopców tak wysoki poziom religijny i takie zaufanie, że podobnego można
ze świeczką szukać gdzie indziej. Dobrze zrozumiane powołanie kapelana
wojskowego jest zaiste jednym z najpiękniejszych, jakie mogę sobie wyobrazić.
Tyle ze wspomnień por. Pruszyńskiego. Mam z nimi o tyle kłopot, że większości
zdarzeń, o których on opowiada, w ogóle sobie nie przypominam, a za to pamiętam
różne wydarzenia, o których on nie pisze. W dodatku wypada mi przypomnieć, co
napisałem, gdy była mowa o roku 1920 - jeśli chodzi o zdarzenia wojenne, nie jestem
zawsze pewny, że zaszły naprawdę, że nie ma w nich domieszki bajko twórczej
wyobraźni. Gdy będzie mowa o wypadkach, co do których mam pewność, że zaszły,
powiem to wyraźnie.
Pierwszym takim faktem jest zbombardowanie naszego batalionu przez lotnictwo
moskiewskie. Łatwo wyjaśnić, dlaczego Pruszyński
142
Wojna
o nim nie pisze: ogłaszał przecież swoją rzecz, w czasie gdy w Polsce rządzili agenci
tychże Moskali. O tym bombardowaniu pisać po prostu nie mógł. Ale ono było
dotkliwie skuteczne - batalion uległ rozproszeniu, zaginął nawet gdzieś jego
dowódca. Wieczorem zebraliśmy się w gaju przy rozdrożach; paręset ludzi, trzech
poruczników - Pruszyński, Wieczorek i trzeci, o ile pamiętam, dowódca kompanii
dcm. To nie są wytwory mojej wyobraźni, jestem owego bombardowania pewien.
Natomiast tego, co następuje, nie jestem tak pewny. Siedzimy tedy w owym gaju i ja
mówię porucznikom: „No, panowie, regulamin - najstarszy z was niech obejmie
dowództwo". Na to, jak rycerze w Potopie do Zagłoby, wszyscy trzej chórem: „Kto
najstarszy? Wuj, to jest ja, najstarszy!" W rzeczy samej byłem jedynym bodaj w
batalionie, który już wąchał proch w wojnie 1920 roku. Tak więc w moich
wspomnieniach dowodziłem przez parę godzin batalionem. Przypomniałem sobie
wtedy przepis regulaminu bojowego - „ciężka broń naprzód, żywa siła wstecz" - i że
kazałem ludziom cofnąć się, a nasze ckm trzeci porucznik rozstawił, dwa na drodze,
skąd mogli przyjść Niemcy, jeden na wiodącej ewentualnie do Moskali. Niemcy,
wiadomo, groźniejsi.
Siedzimy tedy w owym gaju, kiedy jeden z naszych ckm zaczyna, nie daj Boże,
szczekać. Pędzę, ale na szczęście przyczyną szczekania nie był nieprzyjaciel, lecz
przywidzenia strzelca. Nie było mi więc danym dowodzić w bitwie. Nad rankiem
zjawił się dowódca, mogłem więc, jak Zagłoba, oddać buławę w jego godniejsze
ręce. Nawiasem mówiąc, uważam wszelką działalność bojową księży za
niedopuszczalną. Wiem wprawdzie, że wielu księży francuskich postępowało
inaczej, ale jest to sprzeczne z całą tradycją naszej wiary. Nie mam więc powodu,
aby się chwalić owym moim dowodzeniem. Całkiem pewny jestem też innego
ostrzeliwania, tym razem artyleryjskiego, które zostało w mojej pamięci jako
najsroższe ze wszystkich doznanych. To było w punkcie opatrunkowym (normalnym
miejscem przebywania kapelana w czasie bitwy), urządzonym wbrew regulaminowi
w małym gaju. Przypuszczam, że musiały strzelać na nas
143
Wojna
dwie baterie 75-milimetrówek, w każdym razie w kwadrans spadło dobrych
parędziesiąt pocisków. Nigdy w życiu do nikogo i niczego tak się nie tuliłem, jak
wtedy do matki ziemi. A Niemcy, dobrzy pachołkowie, celnie strzelali. Parokrotnie
poczułem żar wybuchających wokoło mnie granatów. W końcu też i oberwałem, ale
bardzo powierzchownie, tak że byłem raczej skaleczony niż ranny i mogłem służbę
pełnić dalej. Takiego ognia nie zapomina się łatwo.
Inne wspomnienie dotyczy bitwy pod Kockiem. Z mojego miejsca postoju było
widać po lewej stronie miasteczko, na prawo od niego niewielkie wzniesienie i dalej
po prawej las. Otóż z tego lasu wyjeżdżały masy koni - nasze pułki ułańskie - a
równocześnie z miasteczka niemieckie czołgi. Gdy pierwsze doszły szczytu
wzniesienia, widać było ruch wstecz masy końskiej - „Do walki pieszej z koni", tak
dobrze mi znane z roku 1920 - i galopem wyjeżdżające naprzód działony DAK-u.
Zaczęła się bitwa, trwająca kilkanaście minut. Po tym czołgi nieprzyjaciela zaczęły
się cofać ku palącemu się miasteczku, a nasze działa przeniosły ogień na Kock.
Może warto tutaj powtórzyć to, co tylu innych uczestników potrzeby 1939 roku
mówiło i pisało, że nasza kawaleria bynajmniej nie szarżowała na czołgi, ale
rozprawiała się z nimi ogniem dział, nieraz skutecznie, jak w bitwie pod Kockiem.
Ta legenda o szarżach jest rozpowszechniona także u obcych i dobrze by było,
gdybyśmy mogli według możności przeciwdziałać jej szerzeniu, bo jest dla imienia
Polski szkodliwa; przedstawia nas jako ludzi niepoważnych w sprawach wojennych.
Ale najważniejsze dla mnie wspomnienie z tej potrzeby jest następujące: Siedzimy
na biwaku, por. Pruszyński, por. Wieczorek i ja. Mówimy półgłosem, bo naokoło nas
leżą ranni - nie mieliśmy szpitali polowych. Rozmowa toczy się o położeniu. Wiemy
już, że Warszawa padła, że grupa gen. Kleeberga, do której nasz batalion należy, jest
ostatnią gromadą walczących polskich żołnierzy, że amunicja zaczyna nam
wychodzić i klęska jest pewna. Ku mojemu zbudowaniu obaj moi towarzysze
wyciągnęli ten sam wniosek: walczyć do końca. Muszę powiedzieć, że z mojego
długiego życia, w którym
144
Wojna
nie brakło bitew i biwaków, mało mam wspomnień równie dramatycznych. Proszę
pamiętać, że rozmowa toczyła się przy akompaniamencie jęków rannych; że
rozmówcy wiedzieli o upadku Warszawy i beznadziejności walki; że byli obaj
wyczerpani wczorajszymi walkami; że, i to było dla mnie szczególnie ważne, jeden z
nich był potomkiem starej, szlacheckiej, karmazyńskiej rodziny, a drugi synem
gospodarza wiejskiego. Jeśli kiedy danym mi było spotkać prawdziwą Polskę, to
wtedy. W dodatku miałem naoczny dowód zmiany w porównaniu z neutralnością
mas chłopskich w r. 1920, proces integracji pionowej posunął się widocznie naprzód.
Do Rzymu
Kapitulacja, o której wiedzieliśmy, że nadchodzi, przyszła 4 października. Jak por.
Pruszyński i zapewne wielu innych, odmeldowa-łem się - chcieliśmy iść na zachód i
walczyć dalej. Zrzuciłem płaszcz wojskowy, jedyną część umundurowania, jaką
posiadałem, i poszedłem w opisanym powyżej stroju - boso, czarne spodnie, biały
sweter - na Niemców. Dodam, że z powodu wspomnianego skaleczenia miałem
trochę gorączki i że byłem nie ogolony.
Natrafiam na niemieckiego podoficera, który przytyka mi lufę pistoletu pod żebro i
ciągnie gdzieś, mówiąc „ Yerfluchter Jud" („Przeklęty Żyd"). Tłumaczę mu, że nie
jestem Żydem, ale katolickim duchownym, ale on oświadcza, że to jest „ganz egal",
że na jedno wychodzi, i taszczy mnie dalej, aż stajemy przed obliczem
podchorążego. Ten siedzi na pniu pod kopą siana, otoczony przez kilkunastu
żołnierzy, przed nim stoi rkm.
Pyta się: „ Wer bist du? "(„Kim jesteś"). Mówię mu moje nazwisko, które nie
wywiera na nim oczywiście żadnego wrażenia. „ Wo gehst du ? " („Gdzie idziesz?").
Myślę sobie, że trzeba iść na całego, bo gotowi człowieka ubić na miejscu, i
odpowiadam: „ Urn Ihnen die ganze Wahrheit zu sagen, gehe ich trach Rom "(,Aby
całą prawdę powiedzieć, idę do Rzym."). To oświadczenie nie ogolonego, bosego
obdartusa, wygłoszone na polu bitwy pomiędzy gruzami i trupami
145
Wojna
nie mogło nie wywołać wesołości u podchorążego, który zareagował znowu
dowcipkiem: „ Und haben Się zufallig Reisedokumente?" („A ma pan przypadkiem
dokumenty podróży?"). Podniesiony na duchu owym „ Się " (już mnie nie tykał),
chciałem mu pokazać dowód, że jestem profesorem Angelicum w Rzymie. Ale że
miałem gorączkę i że owa lufa pistoletu pod żebrem nie dawała mi wielkiego
samopoczucia, nie mogłem w zdenerwowaniu jakoś znaleźć dokumentu i w jego
braku podałem kartę identyczności docenta Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Mój podchorąży wziął ją i zaczął uważnie czytać. Pyta, co znaczy „docent" (po
niemiecku to samo słowo pisze się przez „z"). Wyjaśniam, że jestem Privatdozent
Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tab-leau. Podchorąży wstaje pośpiesznie z pnia, na
którym siedział, salutuje i powiada: „Pan kolega pozwoli, że się przedstawię, jestem
(nazwisko zapomniałem) Privatdozenf jakiejś niemieckiej wszechnicy (bodaj że
Heidelbergskiej). Prosi mnie siadać obok siebie na pniu, częstuje papierosem i
zaczyna się dość przyjazna rozmowa. Dlaczego to u was kościoły są tak wspaniałe, a
chaty rolników tak biedne? A trzeba wiedzieć, że tu na Podlasiu tak jest istotnie.
Mówię mu więc filozoficznie, że to zależy od potrzeb, które ludzie pragną zaspokoić:
kiedy chcą się dobrze najeść, budują wielkie restauracje, kiedy... budują wspaniałe
toalety, a kiedy chcą się wymodlić, kościoły. Nie zgadza się. Gdy tu przyjdzie
narodowy socjalizm, nie będzie w ogóle żadnych kościołów, a za to piękne, zamożne
domy rolników. Gadaj z takim! Jak wszyscy naprawiacze świata, jak tylu naszych
inteligentów, chciał ludziom dyktować, czego mają pragnąć. Nie ma większego
nieszczęścia niż naprawiacze świata.
W czasie kampanii włoskiej, mój śp. brat opowiadał mi wypadek, że tak powiem,
odwrotny. Wziąwszy kiedyś do niewoli niemieckiego podchorążego, powiedział mu,
że włada wprawdzie niemieckim, ale w istniejących warunkach wolałby rozmawiać
w innym języku. Jeniec zapytany, jakimi językami jeszcze włada, stanął na baczność
i powiedział: „altgriechisch und lateinisch" („po starogrecku i po łacinie"), co
mojego brata tak wzruszyło, że zgodził się mówić po
10 — Bocheński: Wspomnienia
146
Wojna
niemiecku. Jesteśmy w rzeczy samej w Europie jedną rodziną kulturową. Nasze
nacjonalizmy są absurdem prowadzącym do nieszczęść.
Wracając do mojego podchorążego, ten mimo całej kurtuazji nie puścił mnie wolno,
ale kazał odprowadzić do szkoły, gdzie mnie zamknięto z kilkoma innymi ludźmi
przyłapanymi na polu bitwy. Otóż znałem z opowiadań starych żołnierzy zasadę,
którą tutaj przepisuję, bo może się przydać młodszym. Ta zasada głosi, że jeśli cię
wezmą do niewoli, uciekaj jak najprędzej. Im dłużej czekasz, tym staranniej będziesz
pilnowany i tym trudniejsza będzie ucieczka, a starać się u-ciec jest przecież
obowiązkiem żołnierza wziętego do niewoli. Pamiętny na tę zasadę rozejrzałem się
po pomieszczeniu i odkryłem, że okno w toalecie daje wyjście na wolny świat Boży.
Tak i rychło nie było mnie w domu niewoli. Pokuśtykałem parę kilometrów do
najbliższej stacji i, o dziwo, po paru godzinach nadszedł tam pociąg jadący na
zachód. Nie pamiętam już szczegółów długiej podróży do Kielc, wiem tylko, że
ostatni odcinek przejechałem - zupełnie wyczerpany, żydowskim samochodem w
towarzystwie bodaj siedmiu innych pasażerów.
W Kielcach zamieszkałem w seminarium duchownym, w którym był urządzony
szpital dla ludności cywilnej. Trafiłem doskonale. Z jednej strony moja rana
wymagała zabiegów, które otrzymałem od sióstr obsługujących szpital, z drugiej
profesorowie seminarium byli w większości studentami Uniwersytetu Fryburskiego,
tak że znalazłem się w Kielcach wśród starych znajomych. Jeden z nich, ks.
Jaroszewicz, późniejszy biskup, był dla mnie szczególnie dobry.
Leżę tedy w seminarium i czytam tom bolandystów o świętych listopadowych -
bolandyści to grupa oo. jezuitów specjalizująca się w żywotach świętych. Dowiaduję
się więc, nie bez rozkoszy, że św. Cecylia, dziewica i muzyk, nigdy nie istniała, ale
za to św. Klemensów było dwóch, co kompensuje stratę. Doskonała robota naukowa.
W czasie tej przemiłej kuracji zaszedł tragikomiczny wypadek. Zostałem wezwany
jako tłumacz do niemieckiego kontrolera biblioteki seminaryjnej, który chciał
koniecznie skazać na spalenie De revolu-
147
Wojna
tionibus orbium coelestium Kopernika, mówiąc, że to książka o rewolucji i
oprawiona w dodatku w czerwone płótno. Mimo wysokiej kultury, jaką oczywiście
posiadał, udało mi się go przekonać.
Wygoiwszy ranę i odpocząwszy należycie pojechałem, znowu żydowskim
samochodem, do Krakowa. Tu zająłem się zaraz staraniami o wizę na powrót do
Rzymu, gdzie czekała mnie moja katedra. Nie widziałem potrzeby pozostania w
kraju i muszę przyznać, że nigdy nie mogłem zrozumieć ludzi, którzy twierdzili, że
powinienem cierpieć z innymi.
Gestapo krakowskie chciałoby mnie wypuścić, ale nie miało po temu prawa.
Zacząłem więc starać się o wizę do Katowic, mając nadzieję, że stamtąd - Katowice
były anektowane do Rzeszy - będę mógł pojechać do Berlina, aby zyskać poparcie
nuncjusza.
Tymczasem o mało co nie pojechałem do obozu koncentracyjnego. Było to tak.
Rektor zapraszał wszystkich wykładowców UJ na odczyt niemieckiego profesora;
sukces tego odczytu miał być warunkiem pozwolenia na częściowe otwarcie
uniwersytetu. W rzeczywistości chodziło o pułapkę. W przeddzień owego odczytu
odbyło się, bodaj u ks. profesora Klawka, zebranie wykładowców wydziału
teologicznego. Zdania były podzielone; wielu podejrzewało słusznie podstęp, inni
uważali, że należy solidaryzować się z rektorem. Byłem zdania tych ostatnich, a że
dyskusja była ostra, szedłem w ten dzień fatalny tym bardziej zdecydowanie na
odczyt owego Niemca.
Odległość między klasztorem dominikańskim a uniwersytetem jest w Krakowie, jak
we wszystkich miastach średniowiecznych, niewielka, ale Pan Bóg chciał, że na tej
krótkiej drodze spotkałem moją siostrę Olusię, której nie widziałem od początku
wojny. Zawróciłem więc do klasztoru i rozmawiałem z siostrą może pół godziny, po
czym sumienie wzięło górę i poszedłem znowu na uniwersytet. Gmach był
obstawiony policjantami i nie wpuszczono mnie do środka. Byłem na tyle naiwny, że
upierałem się, pokazywałem moje dokumenty. Na szczęście nie wpuścili mnie. Tych,
którzy byli w sali, wywieźli do Sachsenhausen, a potem do Dachau - między innymi
ks. Michalskiego i ks. Salamuchę. Po dwóch miesiącach byli już
148
Wojna
między nimi zmarli na skutek niedożywienia i okrutnych warunków życia. To
wywiezienie krakowskich uczonych jest niewątpliwie jedną z najhaniebniejszych
zbrodni dokonanych przez Niemców w czasie ostatniej wojny.
O losie moich kolegów dowiedziałem się około południa. Obawiając się, że będą
ścigali wykładowców UJ w mieszkaniach, uciekłem na parę dni na wieś, do
Czuszowa, ale skoro okazało się, że takiej łapanki nie ma, wróciłem do Krakowa,
skąd niebawem mogłem wyjechać do Katowic.
Z Katowic mam dwa wspomnienia: jedno przykre, drugie miłe. Przykre
wspomnienie dotyczy miasta, które było zupełnie, przynajmniej na pozór,
zniemczone. Miłe wspomnienie mam z odwiedzin u ks. biskupa Adamskiego. Przed
wyjazdem ks. arcybiskup Sapieha zalecił mi ostrożność, bo, powiadał, ks.
Adamskiego obsiedli księża niemieccy, hitlerowcy. Zgłaszam się więc po niemiecku.
Meldują biskupowi, że ksiądz Niemiec chce go widzieć. Każe mi czekać i dopiero
wychodząc poznaje mnie. „Po kiego licha ojciec mówi po niemiecku?" Zaprosił mnie
do siebie, gdzie spotkałem gromadkę powstańców i wojaków, słuchających pilnie
radia watykańskiego. Nastrój był patriotyczny i konspiracyjny.
Ks. Adamski dał mi radę: „Jedź ojciec wprost do Włoch. Wiza u-poważnia do
przekroczenia granicy generał-gubernatorstwa, a na granicy włosko-austriackiej nie
wiedzą pewnie nawet, że coś takiego istnieje". Posłuchałem rady i jestem dzięki temu
wynalazcą oryginalnego sposobu wyjeżdżania z okupowanej Polski. Nie
wychodziłem z wojskiem, nie przekupywałem Gestapo ani nie szedłem przez zieloną
granicę - wyjechałem pośpiesznym pociągiem bez papierów.
Pierwszym moim etapem był Wiedeń. Zajechałem do naszych ojców, którzy mnie po
bratersku przyjęli, nie zameldowali policji i dali trochę pieniędzy - nie miałem już
prawie grosza. Widząc na tablicy klasztornej wezwanie do modlitwy o zwycięstwo
wojsk niemieckich, zapytałem ojca przeora, jak może modlić się za niesprawiedliwą
sprawę. Odpowiedział mi, że uważa sprawę niemiecką za słuszną, że Niemcy zostały
pokrzywdzone w traktacie wersalskim, że ma na-
149
Wojna
dzieję, iż zwycięska armia niemiecka usunie Hitlera. Jeśli się nie mylę, takie było też
stanowisko przygniatającej większości Niemców i Austriaków. Myślę więc, że
Niemcy jako całość są za wojnę odpowiedzialni. Chcieli jej i popierali ją.
Z Wiednia pojechałem na południe, do granicznej miejscowości Tarvisio, gdzie miał
się mój los rozstrzygnąć. Jechałem w cywilnym ubraniu, co, jak się okazało, było
błędem. Ale słusznie postanowiłem udawać, że niemieckiego języka nie rozumiem.
Celnicy przeglądają mój paszport i mówią: „Ja Się haben kein Sichtvermerk" - „Pan
nie ma wizy". Odpowiadam „lo Tarvisio, io Roma" - „Ja Tarvisio, ja Rzym". Chwila
wahania, po czym dojrzawszy moją fotografię w habicie: „Ach
Klosterangelegengheit" - „Ach, sprawa zakonna" i, uff! -pieczątka. Byłem
człowiekiem wolnym. Wieczorem byłem w naszym klasztorze SS. Giovanni e Paolo
w Wenecji, a nazajutrz w Rzymie.
Komitet
W Rzymie najpilniejszą sprawą było zorganizowanie interwencji celem uwolnienia
profesorów UJ. Zwróciłem się o pomoc do ks. Waleriana Meysztowicza, radcy
kanonicznego ambasady polskiej przy Watykanie i profesora Uniwersytetu
Wileńskiego. Nie zawiodłem się. Nasi profesorowie zostali uwolnieni na skutek akcji
komitetu rzymskiego, a że ta akcja została podjęta i przeprowadzona skutecznie, jest
przede wszystkim zasługą ks. Meysztowicza.
Komitet przez nas utworzony planował i przeprowadzał interwencje u rządów i w
ambasadach państw neutralnych w obliczu wielkich trudności. Aby przytoczyć tylko
jeden fakt charakterystyczny, pewien ambasador (jeszcze) neutralnego państwa
uciekał przede mną kłusem, aby się nie skompromitować w oczach Niemców. Byłem
sekretarzem komitetu i prowadziłem dziennik obrad, który się częściowo zachował.
Przepisuję go tutaj.
2.01.1940, godz. 11:00. obecni: o. Bocheński, ks. prał. Meyszto-wicz, ks. dziek.
Z.Obertyński, prof. Turyn. Postanowiono utworzyć komitet pomocy profesorom
wyższych uczelni polskich i powołać
150
Wojna
do niego również uczonych polskich zamieszkałych w Rzymie: min. Loreta, hr.
Michałowskiego i o. Pawia Siwka. Przewodniczącym obrano ks. dziekana Z.
Obertyńskiego.
3.01.1940. godz.17. Obecni: Bocheński, Meysztowicz, Obertyń-ski, Siwek, Turyn.
Postanowiono zająć się przede wszystkim profesorami więzionymi przez
najeźdźców. Ustalono listę nazwisk profesorów na pewno więzionych. Zlecono ks.
Meysztowiczowi jej powielenie, celem rozesłania znajomym na emigracji z prośbą o
uzupełnienie. Podzielono pracę rozsyłki między obecnych.
10.01.1940. godz. 18:30. Via delia Fede 2. Obecni: Bocheński, Meysztowicz,
Bronowski, Michałowski, Obertyński, Siwek, Turyn i specjalnie zaproszony min.
Gawroński. Min. Gawroński oświadcza gotowość wręczenia premierowi Italii, za
pośrednictwem swojej żony, memoriału profesorów. Propozycję przyjęto,
opracowanie memoriału zlecono ks. Meysztowiczowi, przekład na język włoski hr.
Micha-lowskiemu. Hr. Michałowski oświadcza, że prof. Wodzicki, mieszkający w
Turynie, gotów jest przyjechać do Rzymu, o ile przyjazd okaże się konieczny.
Uchwalono, że przyjazd jest konieczny i zlecono hr. Michałowskiemu zaproszenie
prof. Wodzickiego, który posiada najnowsze dane o uwięzionych.
12.01.1940, godz. 18:00. Via delia Fede 2. Obecni wszyscy prócz o. Siwka. O.
Bocheński referuje, że amb. Wieniawa-Długoszewski* oświadczył gotowość
interwencji u ministra spraw zagranicznych Italii. Podpisano listy do biskupów
szwedzkich w sprawie E. Burskiego.
13.01.1940, godz. 18:00. Via delia Fede 2. Obecni wszyscy prócz o. Siwka. Obecny
także prof. Wodzicki, który referował konieczność szybkiej interwencji. Proponuje
zwrócić się do Prezydenta St. Zjednoczonych A. P.
Na tym urywa się zachowana część dziennika. Nie daje ona nawet w przybliżeniu
pojęcia o ogromnej pracy wykonanej przez członków komitetu. Jeśli o mnie chodzi,
wziąłem udział z ks. Meysztowiczem m.in. w interwencji u ambasadora Stanów
Zjednoczonych. Widzę go jeszcze siedzącego bez kurtki przed ogromnym biurem.
Ten nie tyl-
151
Wojna
ko nie uciekał przed nami, ale oświadczył, że nasz memoriał będzie nazajutrz na
biurku prezydenta Stanów.
O ile jednak wiem, o uwolnieniu profesorów UJ zadecydowały ostatecznie
energiczne interwencje ministra spraw zagranicznych Włoch, Ciano. W każdym razie
tak sądzono wówczas w komitecie. Dlatego też z jego ramienia ofiarowałem
Mussoliniemu album „Stanisław Wyspiański" podarowany nam w tym celu przez p.
Gawroń-ską. Opatrzyłem go następującą dedykacją:
/ cento trę professori dell'Universita di Cracovia ritornati dal martirio teutonico
grozie a Voi, Duce, rivolgono ii loro pensiero costante e grato d'aver ancora una volta
dimostrato al mondo U va-lore, la fama, la reazione delia cultura italiana.
A nome dei colleghi
J. M. Bocheński
dęli Universita Jagiellonica di Cracovia.
Czytając dziś moją ówczesną dedykację czuję się lekko zażenowany jej
bombastycznym stylem, ale to był styl „kurialny" owych czasów we Włoszech.
W 1944 roku żołnierze drugiej brygady 3. Dywizji Strzelców Karpackich znaleźli
mój album w Predappio, wsi rodzinnej Mussolinie-go, i ofiarowali go gen.
Andersowi. Kto by się tego spodziewał? Mogę jeszcze raz powiedzieć: habent
suafata libelli.
Do Anglii
W Rzymie nie czułem się dobrze. Miasto pełne było uchodźców, którzy porzucili
swoje stanowiska w Polsce i byli rozhisteryzowani. Nie wiem, dlaczego stałem się
prędko przedmiotem nieustannych donosów. Nie miałem sobie nic do zarzucenia. W
przeciwieństwie do tych nieszczęśliwych nie miałem żadnego zadania do spełnienia
w Polsce i moje miejsce było albo w wojsku, albo w Rzymie. Niemniej uchodziłem u
tych rodaków za agenta Gestapo i NKWD.
152
Wojna
Na skutek tych donosów rząd polski odmawiał mi wizy potrzebnej na wyjazd do
Francji. Doświadczyłem wtedy po raz pierwszy owych przysłowiowych
„potępieńczych swarów", które miały być nieszczęściem polskiej emigracji w czasie
tej wojny.
Napisałem o nich parabolę dla czasopisma Cata-Mackiewicza wychodzącego w
Paryżu. Jej dzieje są zabawnym komentarzem do tego, co tu powiedziałem. Parabola
brzmiała mniej więcej tak: „One-go czasu był pies. Przyszedł zły człowiek i siekierą
mu ogon odrąbał. Psa rana bolała i piekła, ale po jakimś czasie zagoiła się i pies żył
zdrów, a nawet machał resztką ogona. Ale ogon leżał na trawie i gnił. Mądrej głowie
dość dwie słowie". Miałem oczywiście na myśli naród polski (pies) i emigrację
(ogon). Tak zrozumieli mnie w każdym razie polscy cenzorzy emigracyjni, uznali
mój twór za zbrodnię obrazy majestatu emigracji (która była według nich zapewne
raczej pępkiem niż ogonem narodu) i rzecz skonfiskowali.
Tymczasem urzędowa propaganda włoska stawała się coraz bardziej wroga dla
Polski i Polaków. Sam Mussolini krzyczał do mikrofonu: „Finita la Pologna!"
„Polska jest skończona". Nie mam pojęcia, czy to właśnie skłoniło władze
emigracyjne do litości względem takich parszywych owiec jak ja, ale w każdym razie
dostałem w maju 1940 roku nieoczekiwanie pozwolenie na wyjazd do Francji. Piszę
o tym nie bez goryczy. Od czasu opuszczenia uniwersytetu nie zajmowałem się
nigdy polityką. W szczególności nic mnie nie łączyło ze znienawidzonym przez rząd
na emigracji obozem Piłsudskiego. Wracałem z pola bitwy i nie prosiłem o nic
innego, jak tylko o możliwość dalszej walki. Mimo to wciągu miesięcy
uniemożliwiono mi powrót do wojska, może udział w kampanii norweskiej czy
francuskiej. Odtąd nie mogłem myśleć o politykach z obozu gen. Si-korskiego i prof.
Kota bez głębokiej odrazy.
No ale tym razem jechałem. Na granicy przesłuchiwał mnie długo oficer wywiadu
francuskiego. Kiedy mu powiedziałem, że znam o. Chenu, okazał taką znajomość
tego znakomitego mediewisty, że zapytałem go wręcz, co on za jeden. Naturalnie był
jezuitą. Bo księża francuscy nie wstydzili się służyć nawet w „dwójce". Nazajutrz
153
Wojna
byłem w obozie polskim w Carpiagne pod Marsylią, którego kapelanem był kochany
o. Marcin Chrostowski, późniejszy kawaler orderu Virtuti Militari, ale skądinąd
nadzwyczaj miły i pobożny zakonnik. Tenże o. Marcin wprowadza mnie do pokoju,
gdzie miałem mieszkać. Odkrywam miednicę okrytą co najmniej pięciomilimetrową
warstwą jakiegoś świństwa. „To nic, słyszę od o. kapelana, lada tydzień przyjdzie tu
ordynans i wymyje".
Francja waliła się w gruzy. Jej armia toczyła najpierw jakąś „dziwną wojnę", kpiny z
prawdziwej, a następnie niemal rozleciała się pod uderzeniem nieprzyjaciela. A
przecież Francuzi mieli więcej dywizji i więcej czołgów od Niemców. Czego im
brakło, to geniuszu wojennego i woli walki. Nas traktowali z pogardą, zarzucając
nam tchórzostwo. Byli i są przekonani, że są najbitniejszym narodem świata; można i
tak, skoro np. Serbowie sądzą podobno, że są największym narodem świata. Ale ja
sam mam raczej ujemne wyobrażenie o ich cnotach wojskowych. Nie bili się na serio
w 1940. Skapitulowali w niezrozumiały dla nas Polaków sposób. Utworzyli później
parę dywizji w Afryce, ale złożonych, poza oficerami, prawie wyłącznie z
Murzynów. Ich resistance była jednym z najsłabszych ruchów oporu w Europie. O
dalszych moich obserwacjach w tej materii poniżej.
Sytuacja stawała się krytyczna i musieliśmy decydować, co robić. Pochlebiam sobie,
że odegrałem pewną rolę w tej sprawie, bo to ja usłyszałem w krótkofalowym radiu
BBC mowę Churchilla, kończącą się słowami: „Wielka Brytania walczy dalej, aż
pan Hitler pęknie". Wiedząc o tym było dla nas jasnym, że trzeba jechać do Wielkiej
Brytanii. Przegapiliśmy świetną sposobność, dwa polskie statki były w Marsylii,
popłynęli na nich Brytyjczycy, ale w końcu nasze dowództwo zorganizowało eszelon
do jazdy w kierunku wybrzeża atlantyckiego. Wiadomość o tym otrzymaliśmy na
odprawie wieczorem, około godziny 22. To była jedna z najbardziej wzruszających
chwil w czasie tej podróży. Pogoda była śliczna, niebo pokryte skrzącymi się
gwiazdami. Po wysłuchaniu informacji śpiewaliśmy z wielkim przejęciem hymn
narodowy.
154
Wojna
Nazajutrz okazało się, że dowództwo pojechało samochodami, rzekomo aby nam
torować drogę; w rzeczywistości wylądowali podobno w neutralnej Hiszpanii. Ale
eszelon był gotowy. Dowództwo objął najstarszy szarżą i służbą emerytowany
pułkownik artylerii ze służby rosyjskiej, nazwiskiem Lichtarowicz; nazywaliśmy go
pieszczotliwie „Podświecznikow". Jak ten godny oficer mógł dowodzić pułkiem,
pozostaje dla mnie tajemnicą - w czasie naszej przeprawy pokazało się, że nie potrafi
nawet dowodzić plutonem. Ale starość nie radość. Jednej rzeczy na pewno nie brakło
- woli walki. Na każdej niemal stacji zatrzymywano nasz pociąg i stale powtarzała
się ta sama scena. Lichtarowicz brał mnie ze sobą jako tłumacza, nie znał
francuskiego, i stanąwszy przed francuskim oficerem mówił do mnie: „Powiedz mu
ksiądz: u mnie gaficjera osiemset i piat' kulemiot. A wot bumażka dla niego".
Banknot wędrował z jego ręki w rękę Francuza i eszelon mógł jechać dalej.
Po drodze przysiadł się do przedziału, w którym było nas pięciu, francuski sierżant.
Pytam się go, gdzie jest jego oddział. - Je m'en f... (Mam to...). Ale przecież wojna
nie skończona, nie? - Je m'enf... Interesuję się jego osobą. Pokazuje się, że jest
diakonem kapucyńskim i absolwentem Ecole Normale Superiere, a więc należy do
katolickiej elity Francji, najbardziej patriotycznej. Nie mogę nie myśleć o tych
chłopcach wiejskich na Podlasiu, wędrujących setki kilometrów, aby znaleźć
karabin. A są ludzie, którzy Polsce ten kraj za wzór stawiają! Wreszcie dobiliśmy do
Bajonne, tej Bajonny od ba-jońskich sum. Rozeszła się pogłoska, że nie ma umowy
między rządem angielskim a polskim, że jeśli więc popłyniemy do Anglii, zapędzą
nas może do pracy w kopalniach węgla. Nad ranem peron dworcowy pełen był
rozhisteryzowanych, nie ogolonych i nie umytych ludzi. Trzeba wiedzieć, że byliśmy
wybierkami wojska polskiego. Najlepsi padli w walkach, poszli do niewoli albo
znacznie wcześniej przedostali się za granicę. Uznałem, że muszę interweniować, i
zacząłem obchodzić przedziały w tej myśli.
Trafiłem między innymi do przedziału ppłk. Kurka ze służby rosyjskiej, który miał
polec pod Monte Cassino. Pytam go, czy zechce
155
Wojna
ze mną porozmawiać. A o czym? O tym wyjeździe do Anglii. Na to Kurek: „Księże
kapelanie, to sprawa niebłaha, ksiądz kapelan pozwoli, że się najpierw ogolę".
Wyszedł rzeczywiście po chwili na peron ogolony, z butami wyczyszczonymi na
glanc, i pyta, czego od niego chcę. Mówię, że chcę wiedzieć, czy on jedzie. Na to on,
pamiętam dokładnie jego słowa: „Ksiądz kapelan młody, w wojsku długo nie służył,
więc nie będę się obrażał. Bo widzi ksiądz, takich pytań oficerowi się nie stawia.
Jeśli jeszcze gdzieś strzelają, oficer tam jedzie".
Inne spotkanie w tym pamiętnym poranku było z niezapomnianym o. Chrostowskim.
Ten miał tylko jedną troskę - gdzie tu znaleźć ornat? A po kiego licha ornat? - pytam
go. Ano, odpowiada, bo może my nie zginiemy, a dobry ornat przyda się w naszej
prowincji. Ma francuskie pieniądze z żołdu, które trzeba koniecznie wydać. Tak to są
ludzie i ludziska. Ale co do mnie, takich jak Kurek i Chrostow-ski zawsze mile
wspominam.
Wołają mnie do Lichtarowicza. Ma informacje, że „Batory" i „So-bieski" stoją na
redzie w St. Jean de Luz, kilkanaście kilometrów stąd. Każe mi dowiedzieć się, jak
można się tam dostać. Znajduję szybko, że jest i tramwaj, i autobus. Melduję. A czy
wszyscy wejdziemy? Oczywiście nie, bo było nas chętnych około osiemdziesięciu.
Na to mój Podświecznikow: „Ja nie mogę eszelonu dzielić", i nakazuje marsz pieszy.
Było gorąco, szliśmy powoli, przystając w kafejkach na wypitek, i bylibyśmy
zapewne chybili statków, które miały właśnie odpływać, gdyby nie jakieś
ciężarówki, które nas przewiozły przez ostatnie kilometry.
Zaokrętowanie zostało mi w pamięci jako przeżycie dramatyczne. Stojąc na przedzie
barkasy wiążącej nas ku „Batoremu" zacząłem odmawiać na głos psalm w
niezrównanej parafrazie Kochanowskiego:
„Kto się w opiekę odda Panu swemu A całym prawie sercem ufa Jemu, Śmiele rzec
może: „Mam obrońcę Boga
156
Wojna
Nie będzie u mnie żadna straszna trwoga... Stąd wedla ciebie tysiąc głów polezę,
Stąd drugi tysiąc; ciebie nie dosięże Miecz nieuchronny, a ty przedsię swymi
Oczyma ujźrzysz pomstę nad grzesznymi".
Chociaż danym mi było nieraz przewodniczyć w gorącej modlitwie, nigdy nie
doznałem wrażenia takiej żarliwości, takiego oddania się Bogu, jak wtedy. I nic
dziwnego. Potęga grzesznych zdawała się burzyć wszystkie przeszkody, zdobywać
cały świat. Mała gromadka ludzi, którzy ośmielali się stawić jej czoło, mogła, tak się
zdawało, liczyć tylko na pomoc Boską w czekającej ich walce; i tylko ufność w
Bogu pozwalała jej marzyć o „pomście nad grzesznymi". Ci z tej barkasy, którzy
przeżyli, mogli rzeczywiście widzieć zwycięstwo, które wydawało się wówczas
niemal niemożliwe.
Ale barkasa przybiła do burty „Batorego" i nastrój zmienił się nagle. „Batory" był
luksusowym transatlantykiem; jego załoga była przyzwyczajona do kurtuazyjnego
obchodzenia się z dobrze płacącymi turystami. I my staliśmy się przedmiotem jej
uprzejmości, która po ostatnich przeżyciach wydała mi się aż śmieszna. Dostałem
notabene kabinę pierwszej klasy.
Aby uniknąć niemieckich łodzi podwodnych, płynęliśmy i zygzakiem, i długo. Ale
wreszcie dotarliśmy do portu Plymouth. W pamięci została mi mała motorówka
płynąca ku nam i rozkaz nadany przez głośnik: „Stop your engines, please" - „Proszę
zatrzymać silniki", przy czym to „proszę" uderzyło mnie jako wyraz jakiejś ostatnio
tak rzadko spotykanej uprzejmości.
Nie mam wiele wspomnień z pobytu w Anglii, wyjąwszy, że żyliśmy w namiotach
na psim torze wyścigowym (psie wyścigi były popularnym widowiskiem w Anglii).
Za towarzysza miałem w namiocie porucznika, Żyda, w cywilu dyrektora banku i
jednego z największych smakoszów, jakich kiedykolwiek spotkałem. Jadał jak w
Rzymie, na leżąco, a pitrasił codziennie potrawy, o których istnieniu nawet nie
wiedziałem. Pamiętam, że po kilku dniach zapytałem
157
Wojna
go, jakie Anglia robi na nim wrażenie - i widzę go jeszcze podnoszącego się
gniewnie na sienniku, aby oświadczyć z głębokim przekonaniem: „Anglia, księże, to
jest barbarzyństwo!" I nic dziwnego w ustach smakosza przybywającego akurat z
Francji.
Szkocja
Brytyjczycy nie byli przygotowani na nasze przybycie, a przynajmniej na to, że nas
będzie tylu. Czytałem gdzieś, jak trudno było gen. de Gaulle'owi zebrać kompanię
honorową na francuskie święto w Londynie, myślano więc, że Polaków będzie tyleż
albo jeszcze mniej. Tymczasem zwaliło się nas, jeśli się nie mylę, ponad czterdzieści
tysięcy. Mimo to organizacja nie zawiodła; mieliśmy zawsze miejsca w namiocie i
pożywienie. Po jakimś czasie były gotowe obozy w Szkocji i ci z nas, którzy nie
należeli do jednostek liniowych, mogli wyjechać do tego pięknego kraju.
Najpierw dwa wspomnienia dotyczące nas samych. Trzeba pamiętać, że mieliśmy
stosunkowo bardzo wielu oficerów ze służb, znacznie więcej, niż było potrzeba do
obsadzenia etatów w oddziałach liniowych. Z tych oficerów utworzono jednostki
specjalne, m.in. „Sekcję studiów" (pieszczotliwie zwaną „sekcją zwłok"). I ja
trafiłem do takich jednostek.
Pierwsze wspomnienie: stoję koło kucharza, który wlewając wielką chochlą zupę do
menażek pułkowników i majorów, mówi mi: „Z tego emelentu (sic!), księże
kapelanie, wojska nie będzie". (Dobre stosunki między kucharzem a kapelanem są
powszechnie znane). Drugie wspomnienie. Po przybyciu do Szkocji generał
dowodzący obozami wzywa mnie i powiada, że w ciągu swojej długiej służby nie
zaznał nigdy tak podłej sytuacji moralnej, nie wie, co robić, i ucieka się do mnie jako
filozofa - proszę sobie wyobrazić! Radziłem generałowi, aby przede wszystkim zajął
swoich oficerów czymś, co by ich interesowało. Zostałem w zamian mianowany
oficerem oświatowym i rozwinąłem, jak mówią dziennikarze, ożywioną działalność.
Czegośmy nie robili! Najważniejsze były bodaj kursy prowadzenia
158
Wojna
samochodu - kupiłem dla nich najpierw dwa wozy, które zaczęły od tego, że zderzyły
się i rozbiły na miazgę. Moje wykłady z historii Wielkiej Brytanii miały też pewne
powodzenie.
Zresztą w Szkocji nic się nie działo. Owszem, Edynburg był raz bombardowany,
akurat w nocy, kiedy kwaterował tam nasz ks. biskup polowy, działający jak magnes
na nieprzyjacielskie samoloty. Moje wspomnienia odnoszą się więc przede
wszystkim do Szkocji i Szkotów. Polubiłem ten kraj i tych ludzi, nie chciałbym więc,
aby to, co tu napiszę, wywierało wrażenie niechęci względem nich.
Moim pierwszym miejscem postoju była wioska Crawford. W wiosce był dwór, a w
dworze wdowa po miejscowym szlachcicu (laird), Włoszka z pochodzenia.
Dowiedziawszy się, że mówię po włosku, zaprosiła mnie na herbatę i opowiedziała
następującą historyjkę. Będąc jeszcze narzeczoną swojego przyszłego męża
przyjechała kiedyś w niedzielę do Crawford. Na skutek jakiegoś nieporozumienia nie
było nikogo z rodziny we dworze. Nie mając nic do roboty, siadła do fortepianu i
zaczęła grać. Na to zbiegła się cała służba i najstarszy rangą, butler, oświadczył:
„Pani, jeśli Pani nie zaniecha natychmiast tego bluźnierstwa (blasphemy), będziemy
musieli ją ukamienować". Nie zabić po prostu, ale ukamienować, proszę państwa. Bo
w Szkocji nie gra się w niedzielę. Nawet pociągi nie kursują, albo przynajmniej za
moich czasów nie jeździły w niedzielę. Lords day.
Coś takiego byłoby nie do pomyślenia nie tylko we Włoszech, ale nawet w sąsiedniej
Anglii. Bo, tego nie wiedzieliśmy przyjeżdżając tutaj, a wielu Polaków nie wie do
dziś dnia, Szkoci nie są Anglikami i różnią się od Anglików zasadniczo. Na przykład
w pociągu Anglik zasłania się gazetą, aby cię nie widzieć, ale Szkot rozpoczyna
zaraz rozmowę. Podejrzewam, że jedną z przyczyn odmienności charakteru i
zachowania się jest religia. Dowiedziałem się o tym w czasie kwaterowania w
miasteczku Kirckcaldy.
W tym miasteczku stoją przepiękne ruiny opactwa benedyktyńskiego, fundowanego
przez królową, bł. Małgorzatę Szkocką. Urodzona na wygnaniu w Szwecji albo w
Polsce, została wychowana na Węgrzech, które były wówczas objęte wielkim
ruchem reformator-
159
Wojna
skim wychodzącym z Cluny, co się łączyło ze wspaniałą, rozbudowaną liturgią. Otóż
Szkoci mieli swój własny obrządek, nie wiadomo dlaczego „chaldejskim" zwany.
Było to skrajne przeciwieństwo wspaniałości kluniackiej - prostota w ubraniu,
równość wszystkich, nie wyłączając kleru w obrządkach, niemal prezbiteriański styl
życia parafialnego i modlitwy.
Nasza Małgorzata wychodzi za jednego z tych królików-barba-rzyńców szkockich,
niejakiego Malcolma, który po różnych perypetiach oddaje jej sprawy religijne.
Królowa przyzwyczajona do kontynentalnego przepychu chce reformować dzikich
Szkotów. To są czasy Wilhelma Zdobywcy, z którym przybył na wyspy jego wielki
teolog, opat Lanfrank. Na prośbę królowej przysyła jej dwunastu mnichów. Król
buduje dla nich owe przepiękne opactwo i zaczyna się „nawracanie" ludu
szkockiego. Kto nie chce się na obrządek królowej nawrócić, temu król każe uciąć
głowę. Tradycja religijna zostaje wgnieciona w podświadomość tego ludu. Dlatego
reformacja szkocka będzie tak różna od angielskiej - bo tu w przeciwieństwie do
Anglii polega na paleniu klasztorów i profanowaniu kościołów. Pod Stirling
reformatorzy palą wielkie ognisko i zawierają nowe przymierze z Panem Bogiem,
aby wrócić do czegoś bardziej podobnego do ich starych obyczajów. A kto nie chce
się zgodzić, temu obcina się głowę starym obyczajem.
Stąd, między innymi głęboka nienawiść do wszystkiego co katolickie, bo to
przypomina ancien regime królowej Małgorzaty. W moich rozmowach z rodzicami
szkockich narzeczonych Polaków podnoszono najróżniejsze zastrzeżenia, ale po
jakimś czasie wychodziło zwykle szydło z worka: głównym powodem niechęci i
obaw było, że „Hę is an RC" - „On jest katolikiem". Albo taka historyjka z pobożnej
książki szkockiej. Pastor asystuje umierającemu i mówi mu: „Powiedz coś
pobożnego". Umierający zbiera wszystkie siły i powiada: „ To the he.ll with the
pope" - „Do diabła z papieżem" - „And so hę fell in the arms ofJesus " - „I tak padł w
ramiona Jezusa". Pobożne, co?
Teraz nie chciałbym, by czytelnik wnioskował z tych cierpkich uwag, że zraziłem się
do Szkotów. Jak już powiedziałem, było wręcz
160
Wojna
przeciwnie i to mimo mojego nieekumenicznego stosunku do protestanckich herezji,
z którego jestem znany. A to między innymi z powodu dwóch spotkań. Jedno, w
Edynburgu, było ze Szkotką, narzeczoną polskiego oficera. Powiedziałem jej w
rozmowie, że im więcej wspólnego między małżonkami, tym lepiej, czy by więc nie
pomyślała o zostaniu katoliczką? Odpowiedziała mi: „Ja kocham Janka, ja go tak
kocham, że bym wszystko dla niego oddała, tylko nie moją wiarę". Jej wiara tak mi
zaimponowała, że dałem tej sprawie spokój, zresztą nawróciła się parę miesięcy po
ślubie.
Drugie spotkanie było z dwiema paniami Mullan, emerytowanymi nauczycielkami z
Dunfermlin, u których kwaterowałem od l stycznia do 12 sierpnia 1943 roku. Dzięki
tym zacnym paniom odkryłem coś, czego poprzednio nie widziałem, jak dalece jako
Polak jestem Europejczykiem. Bo mimo różnic między Polską a Szkocją, różnicy
wiary i tak dalej, jesteśmy sobie tak bliscy, że właściwie stanowimy jeden naród.
28 sierpnia 1943 roku zostałem przeniesiony do Edynburga, gdzie trzeba mi było
podjąć się nowego i dość nieoczekiwanego zadania: autentycznego proboszczowania.
Bo w tym mieście byli nie tylko oficerowie i żołnierze, ale także liczne i coraz
liczniejsze ich żony, czasem z dziećmi. Nie miałem żadnego przygotowania do takiej
funkcji, byłem teologiem, teoretykiem, bez normalnej praktyki duszpasterskiej.
Powiedziałem sobie, że z próżnego nie naleję i że mogę dać tylko to, co mam.
Zacząłem więc systematycznie głosić kazania o Bogu i Trójcy Świętej. Ku mojemu
zdumieniu liczba słuchaczy niemal potroiła się, choć zapewniam, że złotoustym
kaznodzieją nie jestem. Widocznie ludzie cieszą się, gdy mogą się czegoś nauczyć w
kościele; niestety kaznodziejstwo w Polsce rzadko zaspokaja tę potrzebę.
Równocześnie z duszpasterstwem prowadziłem różne wykłady, m.in. w szkole
wojennej w Eddleston pod Peenles, i zajmowałem się prasą religijną. Wydawałem co
miesiąc małą broszurkę pt Nauka Chrystusowa, która była w czasie wojny jedynym
polskim czasopismem religijnym, ukazującym się w Europie. Była pomyślana
161
Wojna
jako zastępstwo Szkoły Chrystusowej wydawanej przez naszych ojców przed wojną.
W Szkocji od grudnia 1940 do listopada 1943 wydałem ogółem 29 zeszytów. Były to
przedruki klasyków oraz małe monografie moje i innych. Ogłaszałem też co tydzień
felieton religijny w Gazecie Żołnierskiej.
Londyn
W dniu 16 lutego 1944 roku zostałem zaprzysiężony jako kapelan do zleceń
(odpowiednik adiutanta) ks. biskupa polowego i awansowany do stopnia starszego
kapelana (majora). Miałem spędzić przeszło miesiąc w Londynie z moim szefem i
ks. bp. Radońskim w Polskiej Misji Katolickiej na Devonia Road. To już nie był
wielki blitz, niemniej bombardowania były częste i nieraz ciężkie. Czytam w moim
dzienniku na przykład:
20 II godz. 22:30 nalot
21 II godz. 4:00 lekki nalot
22 II ciężki nalot
23 II nalot
24 II alarm dzienny
Razem z ks. biskupem Gawliną dość cieszyliśmy się tymi nalotami i to dwojako. Z
jednej strony widok potężnego ognia przeciwlotniczego, bomb świetlnych i
pocisków trasujących był niezrównany - ja przynajmniej nigdy w życiu nie
widziałem niczego, co mogłoby się z nimi równać. Z drugiej strony mieliśmy obaj
nie bardzo chrześcijańską przyjemność w drażnieniu kapelana ks. bpa Radoń-skiego,
niezwykłego tchórza. To się działo tak, że ks. biskup mówił: „Czuję coś, jak gdyby
miał być dzisiaj nalot", a ja potwierdzałem: „Jestem pewny, że Ekselencja ma rację, i
to będzie ciężki nalot". Te słowa wystarczały zwykle, aby ów godny kapłan znikał w
piwnicy.
Główną troską ks. biskupa polowego, a więc i moją, był jednak projektowany wyjazd
na front włoski. Chcę tu zauważyć, że ksiądz biskup Gawliną był jedynym biskupem
polowym, który w czasie tej wojny żył naprawdę w polu, jak jego tytuł głosi - inni
siedzieli
11 — Bocheński: Wspomnienia
162
Wojna
w stolicach i przyjeżdżali na front najwyżej okazyjnie. Ale też ks. Gawlina był
polskim biskupem, w pełni świadomym polskiej, nie francuskiej ani hiszpańskiej,
tradycji. Tylko że ten wyjazd na front nie był łatwy. Potępieńcze swary dały się i tu
odczuć. Ks. biskup uchodził za piłsudczyka, a więc za rodzaj wroga, któremu
należało szkodzić i sprawiać wszystkie możliwe trudności. Byłem obecny, gdy gen.
Kukieł, wówczas minister obrony narodowej, powiedział ks. biskupowi bez ogródek:
„Na wyjazd ks. biskup potrzebuje mojego zezwolenia, a ja tego zezwolenia ks.
biskupowi nie daję i nie dam". Ostatnia część tego zdania okazała się fałszywym
proroctwem, bo owo zezwolenie ks. biskup przecież w końcu otrzymał - Bóg jeden
wie, kosztem ilu i jak trudnych zachodów u na wpół rozhisteryzowa-nych
politykierów emigracyjnych.
Przy czym, będąc jego kapelanem do zleceń, mogę zaświadczyć, że ks. bp Gawlina
ani nie miał zamiaru prowadzić, ani nigdy nie prowadził jakiejkolwiek akcji
politycznej we Włoszech. Był cały czas wyłącznie oddany swoim obowiązkom
duszpasterskim, które pełnił, jak na biskupa polowego przystało, mężnie, z
narażeniem życia.
No i w końcu pozwolenie na wyjazd było i zaczęło się długie przygotowywanie
techniczne, nie kończąca się lista szczepień i równie liczne, konieczne wizyty,
fabrykowanie proporczyka do samochodu i paradnej rogatywki, i tak dalej.
Na front
20 marca 1944 odlecieliśmy z Londynu do Portreath w Kornwalii Dakotą „Duch
Ostrej Bramy". Na pokładzie był naczelny wódz gen. Sosnkowski, szef sztabu, gen.
Kopański, ks. bp Gawlina, dwóch pułkowników lotnictwa, oficer szyfrujący i ja sam.
W Portreath czekaliśmy długie godziny na dalszy lot, zabijając czas grą w brydża,
przy czym jeden ze wspomnianych pułkowników ograł nas na sucho. Następnego
dnia, 21 marca lecieliśmy do Gibraltaru, a stamtąd tego samego dnia do Algieru.
163
Wojna
Mam parę wspomnień z tego pięknego miasta. Pamiętam na przykład naszą
pielgrzymkę do „czarnej" madonny (do dziś nie wiem, dlaczego nawet Matkę Boską
częstochowską wielu nazywa „czarną") i odwiedziny u uchodźców Polaków,
żyjących w bardzo trudnych warunkach. Ale najżywsze są wspomnienia z kwatery.
Mieszkaliśmy mianowicie w willi zarezerwowanej dla generałów. W tej willi
obowiązywała zasada, że człowiek zaczyna się od majora. Wszystko, co ma niższy
stopień, było wykluczone. Kapitan nie miał prawa wstępu. Na szczęście miałem
stopień majora i zostałem łaskawie dopuszczony do sypialni dla żywiołków
drobniejszego płazu, gdzie ośmiu nas, w tym kapitanowie okrętowi (odpowiednik
pułkownika), spało pokotem na materacach ułożonych na ziemi.
W Algierze spędziliśmy cztery dni i odlecieliśmy dopiero 25 marca z zamiarem
lądowania w Neapolu. Wybuch Wezuwiusza uniemożliwił jednak ten zamiar i
wylądowaliśmy w Brindisi. W tym mieście czekaliśmy na dziekana 2. Korpusu ks.
Włodzimierza Cień-skiego, który wskutek naszego lądowania w Brindisi zamiast w
Neapolu przyjechał po ks. biskupa dopiero po dwóch dniach, 27 marca.
Tu jest miejsce na parę słów o organizacji duszpasterstwa w 2. Korpusie. Na czele
stał wspomniany ks. Cieński, świątobliwy kapłan, który po wojnie wstąpił do
trapistów. Podlegało mu bezpośrednio dwóch proboszczów dywizyjnych: ks Joniec
w 3. DSK i ks. Judycki w 5. KPD. Zgodnie z normami angielskimi każdy batalion
miał kapelana. W warunkach angielskich było to uzasadnione mnogością wyznań
żołnierzy, ale nasi byli prawie w 100% katolikami, więc w rezultacie 2. Korpus miał
niezwykle liczną obsadę kapelańską, która zresztą okazała się potrzebna w krwawych
walkach, jakie czekały korpus. Kapelan katolicki, w przeciwieństwie do
protestanckiego, jest tym bardziej potrzebny, im cięższa walka, jako że jego
zadaniem w bitwie jest udzielanie sakramentów i asystowanie umierającym.
27 marca ks. Cieński zabrał nas swoją półciężarówką na front nad Sangro. Ta jazda
twardo resorowanym wozem po rozbitych drogach (siedziałem na ślizgającym się
kuferku), pozostała mi w pamięci jako rodzaj chrztu, jeśli nie bojowego, to w
każdym razie fron-
164
Wojna
towego. Co za różnica między naszym wygodnym życiem w Londynie a warunkami
bytowania oficera frontowego, nawet tak wysokiego stopnia, jakim był ksiądz
dziekan! Po długiej, zdawałoby się nie kończącej się drodze, dojechaliśmy do
Campobasso, które miało być m.p. ks. biskupa w ciągu następnych tygodni. Kwaterę
znaleźliśmy w małym, ale dobrze urządzonym pałacu biskupim.
Między 28 a 31 marca wizytował ks. biskup kanonicznie dowództwo 2. Korpusu i 3.
Dywizję Strzelców Karpackich w Carpino-ne i okolicy. Oddziały odpoczywały po
dopiero co ukończonej bitwie o Sangro i w przygotowaniu na Monte Cassino. W
Wielki Czwartek, 6 kwietnia, święcił oleje w Campobasso, a w Wielką Sobotę
odprawialiśmy w Boiano polską rezurekcję, bardzo dla mnie wzruszającą, bo ks.
biskup celebrował ją w zrujnowanej katedrze, gdzie mógł występować jako
ordynariusz, co mu było normalnie wszędzie zabronione. Biskup polowy jest
biskupem-tułaczem, bez własnej katedry. Między 13 a 18 kwietnia 1944 odbyliśmy
długą podróż duszpasterską do Bari, Mottola, Pelagiano, S. Basilio, Barletta, Pasano,
Laziano. Już od 19 do 23 wizytował 5. Dywizję Strzelców Kresowych w Aliano,
Galio, Fontegreca, Pratella, Valle Agricola, następnie w Castelpetroso, Capriano,
Machiagodena, S. Piętro in Yalle, Sessano, Civita Nova. Samo wyliczenie tutaj tych
miejscowości, które przepisuję z mojego dziennika polowego, świadczy o wysiłku
włożonym przez niemłodego już mojego ks. biskupa, zważywszy, że w każdym
oddziale było kazanie, często msza święta, bierzmowanie itp. Kiedy nie był w
drodze, przyjmował bez przestanku kapelanów i żołnierzy.
Wracając do naszych jazd po włoskich górskich drogach i bezdrożach, nie mogę nie
wspomnieć o naszym wozie i, zwłaszcza, o kierowcy ks. biskupa, panu plutonowym
Strzeleckim. Wóz mieliśmy doskonały, tak zwany staff-car, opatrzony potężnym
silnikiem, ze stołem do pracy i mnóstwem miejsca na bagaże. A plutonowy
Strzelecki był prawdziwą perłą. Właściciel małego garażu w stolicy był dla mnie
przedstawicielem tego, co najlepsze w jego pokoleniu. Fachowiec naprawdę
pierwszej klasy jako mechanik i szofer; był nie-
165
Wojna
prawdopodobnie obrotny i inteligentny. Jeśli chodzi o prowadzenie wozu, to na
dobrych drogach mijał wszystko naszym ciężkim wozem z maestrią godną
wyścigowca, ale mało znam kierowców tak ostrożnych w prowadzeniu wozu po
górskich wertepach. A jakim był mechanikiem, niech świadczy fakt, że w ciągu
niemal trzech miesięcy służby, i jakiej służby, nie miał ani jednej awarii
mechanicznej w drodze.
Miał jedną wadę. Zwykł był drażnić ks. biskupa swoimi wywodami o konieczności
założenia, wzorem francuskich BRC, po polsku, domu publicznego na kołach.
Polskie kobiety by sobie zarobiły, mówił, żołnierze nie potrzebowaliby do Włoszek
chodzić. Można sobie wyobrazić reakcję mojego czcigodnego szefa. Ale mnie to
bawiło, bo podejrzewałem, że mówił tak, aby nas zabawić w długiej drodze. Miał też
zwyczaj wygłaszać ponure proroctwa zapowiadając naloty. Raz w Neapolu
sprawdziło się i przeżyliśmy trochę strachu. Proroctwo przybierało u Strzeleckiego
zawsze postać osobistą. „Księże biskupie, mówił, dziś będzie nalot". „A niby
dlaczego?" „Bo ksiądz biskup przyjechał". Co prawda ks. Gawlina rzeczywiście
działał na niemieckie bombowce jak magnes.
Księdzu biskupowi mało było jednak samego 2. Korpusu i chciał zwizytować także
3. Korpus stacjonujący w Egipcie. 24 kwietnia 1944 bezpośrednio po wizytacji 5.
DSK pojechaliśmy do Neapolu, gdzie ks. biskup miał dostać samolot. Trzeba
wiedzieć, że mój szef miał wprawdzie własną załogę złożoną z pilota-sierżanta i
nawiga-lora-pułkownika, ale nie miał samolotu i do mnie należało takowy znaleźć.
To się odbywało zwykle tak, że wieczorem siedzieliśmy przy szklance wina, kiedy,
zwykle koło 23. ks. biskup powiadał: „Jutro jadę (względnie lecę) tam a tam". Na
moje pytanie, czym, odpowiadał spokojnie: „To już księdza sprawa, nie moja".
Można sobie wyobrazić jakie graty dostawaliśmy w rezultacie.
Ten lot do Kairu należy do najniebezpieczniejszych i do najciekawszych, jakie
miałem, ale lepiej będzie o nim opowiedzieć w rozdziale o moich podróżach
powietrznych. Tutaj podam tylko główne etapy i parę szczegółów. A więc w
Neapolu samolotu nie było i po dwudniowym oczekiwaniu pojechaliśmy, ciągle z
panem Strzeleckim,
166
Wojna
do Bari. Tam czekaliśmy znowu na samolot i pogodę. Wreszcie 29 kwietnia
mogliśmy wystartować do Castel Benito, a stamtąd po przenocowaniu, 30 kwietnia,
do Kairu. Lot w paskudną pogodę „on your own risk ", jak powiedział wobec uporu
ks. biskupa komendant.
W Kairze kwaterowaliśmy siedem dni objeżdżając polskie oddziały i zwiedzając
zabytki. Przepisuję z dziennika:
l V Kair- Meva- Kair
2V Kair
3 V Kair Quassasin- El Kabir- Kair- Helwan- Kair
4 V Kair- Heliopolis- Kair
5 V Kair- Maedi- Kair
6 V Kair, meczety
W pamięci utkwił mi incydent, który o mało nie skończył się dla mnie źle. Nie wiem
już, dlaczego znalazłem się w bocznej uliczce Kairu, gdzie mały czyścibut tak długo
mnie nękał, że zgodziłem się przyjąć jego usługi. Kiedy chciałem mu dać dwa
szylingi, co było już ponad normę, zażądał całego funta. Na moją odmowę zaczął
krzyczeć i smarować sobie twarz pastą do butów. Zrobiło się zbiegowisko ludzi
mówiących nie znanym mi językiem i przybierających wrogą postawę wobec mnie.
Na szczęście pojawił się policjant i zmusił czyścibuta do przyjęcia moich dwóch
szylingów.
To było moje drugie spotkanie ze Wschodem, po owym ryczącym czerńcu w
Podkamieniu. Zostawiło mi niezatarte wspomnienie zetknięcia się z najzupełniej
obcym i wrogim światem. Mnie na podziwianie tego Wschodu i stawianie go
wysoko ponad naszą rzekomą nędzę kulturalną nikt nie nabierze.
167
Cassino
VII
Cassino
1943 - 1945
Bitwa
7 maja odlecieliśmy z ks. biskupem, tym razem „liniowym" samolotem, z Kairu.
Siedzieliśmy wprawdzie na kuferkach, ale amerykańska komenda transportów
wojennych życzyła nam piękną kartką miłego lotu; w ogóle było, w porównaniu do
lotu naszym samolocikiem, przyjemnie. Nawet kawy nam dali. Okazuje się, że
Amerykanie, chcąc zapewnić sprawność transportów wojskowych, po prostu nadali
dyrektorom wielkich linii lotniczych stopnie generalskie i polecili im prowadzić
business as usual. Stąd ta niezwykła w wojsku uprzejmość dla „pasażerów".
Lądowaliśmy w Neapolu, a stamtąd pojechaliśmy 10 maja do Yenafro, gdzie
mieliśmy kwaterować podczas bitwy o Monte Casino.
11 maja ks. biskup odwiedził dowódcę korpusu gen. Andersa. Pamiętam jeszcze jego
słowa: „Ks. biskup mi szczęście przynosi. Ja
168
Cassino
Cassino
169
zawsze lubiłem jedenastkę, a tu jedenastego maja nacieram, o jedenastej wieczór, na
odcinku jedenastu kilometrów, przy wsparciu jedenaście set dział..." I rzeczywiście,
miał szczęście w tej bitwie.
Moje wspomnienia spisałem niedługo po opuszczeniu frontu. Oto one:
11 maja 1944, godz. 16:30. Niebo jest czyste i wiosenne, słońce włoskie oświeca
łagodnym blaskiem szczyty oliwek, pod którymi stoi nasz namiot; naokoło cisza,
przerywana tylko dalekim warkotem motorów. W generalskim namiocie jest nas
siedmiu przy kawie. Gospodarz, świetnie ubrany i promieniejący młodością, czyta
powoli, na głos, papier, który mu podał płk Wiśniewski. Naprzeciw, wygodnie
oparty ks. biskup polowy w szarym „egipskim" mundurze. Bat-tle-dress gen.
Szyszko-Bohusza jest, jak zawsze, wzorowo zapraso-wany, a twarz staruszka
generała-chirurga promienieje dobrocią i zadowoleniem. Nic nie wskazuje na
niezwykłość chwili. Nawet nasze działa, tak czynne do niedawna, milczą zupełnie, a
Kubusie pochowały się na lotnisku w Yenafro.
A jednak to jest wielka chwila, kawałek historii, której dzieci polskie będą się uczyły
przez wieki. Ten papier, który generał czyta, to rozkaz bojowy. Szef Sztabu przyniósł
go po przepisaniu: za chwilę zawarczą silniki gońców i kości będą rzucone. To jest
początek bitwy o Monte Cassino.
Patrzę po obecnych i staram się wykryć ich wzruszenie. Bezskutecznie: ci ludzie
wojny są zadziwiająco spokojni. Jeśli jasna twarz generała i spokojny ruch, którym
ks. biskup strzepuje popiół z papierosa, wyrażają jakieś uczucie, to chyba radość.
Radość, żeśmy się doczekali, że zaczyna się wielka bitwa, w której po raz pierwszy
dane nam będzie mierzyć się z Niemcami równą bronią na odcinku historycznej
wagi.
Teren: jesteśmy w najwęższym miejscu włoskiego półwyspu. Trzy drogi tylko
prowadzą na północ: adriatycka, nr 16, wciśnięta między brzeg i najwyższe szczyty
Apeninów; Appia nr 7, tak samo ciasno ujęta w góry nad Morzem Tyrreńskim; i
wreszcie, w środku, Casilina nr 6, która biegnie tutaj doliną rzeki Liri, kilkanaście
kilo-
metrów szeroką. Tę dolinę zamyka, od północnego wschodu, masyw Monte Cassino.
Obserwacja z ruin opactwa jest wspaniała i, dopóki Cassino nie padnie, nie może być
mowy o przejściu. Sześć miesięcy krwawiły się o tę skałę wojska francuskie,
nowozelandzkie i brytyjskie. Teraz kolej na nas.
Grupa armii pod dowództwem gen. AJexandra składa się z 5. Armii Amerykańskiej i
8. Brytyjskiej. Dowódca amerykański, gen. Clarc, trzema bodaj własnymi dywizjami
zajmuje odcinek nadmorski, tyrreń-ski; podlegają mu, dalej na prawo, cztery dywizje
francuskie gen. Juin. Na prawym skrzydle 8. Armia Brytyjska gen. Leese: 2. Korpus
Kanadyjski, 13. Brytyjski w dolinie Liri (trzy dywizje), 2. Korpus Polski naprzeciw
Monte Cassino; reszta odcinka martwa, zajęta przez dywizję nowozelandzką. Są
poza tym dwie odwodowe dywizje pancerne brytyjskie i jakieś, bliżej nie określone,
bodaj fikcyjne, jednostki 10. Korpusu. Niemców szacują na 25 wielkich jednostek.
2. Korpus Polski pod dowództwem gen. Andersa idzie w składzie: 3. Dywizja
Strzelców Karpackich, gen. Duch; 5. Kresowa Dywizja Piechoty, gen. Sulik; 2.
Brygada Czołgów, gen. Rakowski. Obie dywizje piechoty zajmują odcinek już od
paru tygodni; gen. Rakowski wyładował się niedawno w Neapolu i stoi w odwodzie.
Korpus jest doskonale wyposażony, wyćwiczony i owiany świetnym duchem
bojowym, ale jest liczbowo słaby; dywizje piechoty mają po 6 batalionów zaledwie i
to niepełnych. Naprzeciw mamy jedną z najlepszych dywizji spadochronowych
niemieckich. Teren jest taki, że kto go widział, nie uwierzy: nagie, strome wzgórze
pod świetną obserwacją i ogniem z trzech stron znakomicie umocnionego
nieprzyjaciela.
Natarcie nie pójdzie na wzgórze klasztorne, którego zdobyć nie mogli nasi
poprzednicy, mimo bohaterskich wysiłków i olbrzymich strat. Korpus uderzy na
pagórki między Monte Cairo a Monte Cassino; doliną na lewo ruszy natarcie naszych
kolegów brytyjskich. Piąta dywizja stoi na prawym skrzydle, na lewym, bliżej
klasztoru, trzecia. Zmasowano artylerię i ogromne lotnictwo. Przygotowanie zacznie
się dziś wieczór.
170
Cassino
11 maja godz. 22:50. Krąży lotnik niemiecki; bombardował, narobił szkody. Nie
mogło być inaczej: w całej dolinie, aż po Rapido, stoi wóz przy wozie i namiot przy
namiocie. Wraca teraz i syreny wyją znowu, niepotrzebnie, bo kryć się nie ma gdzie.
Artyleria milczy; noc jest cudowna.
Był przed wieczorem o. Studziński, trochę zastraszony, nie ogniem, ale własnym
niedoświadczeniem. Uznał za stosowne przyjechać po rady „fachowe", jak gdyby
ktokolwiek z nas „starych" miał pojęcie o służbie kapelana w bitwie czołgów: pod
Monte Cassino po raz pierwszy w dziejach polskie czołgi, godne tej nazwy, pójdą
masą do natarcia. Zresztą o. Studziński pokazał wysoką „technikę". Kiedy pięli się
po piekielnej Cavendish Road w nocy, bez świateł, pod ostrym ogniem, po prostu
wysiadł z White'a i resztę akcji - 48 godzin -odbył pieszo, błądząc w dymie, między
czołgami, na tej przełęczy śmierci pod klasztorem.
Ks. biskup polowy wychodzi z namiotu-kaplicy, spogląda z roztargnieniem w niebo i
pyta, czy już. Melduję, że za pięć minut. Siadamy na ławce. Niemca już nie ma, cisza
jest zupełna. Nagle gdzieś na San Piętro Infme pada strzał armatni i w chwilę po tym
zrywa się burza, w dziwaczny sposób akustycznie pokoślawiona przez echo gór.
Chwilami to nie jest huk, ale wprost ryk dział, których strzały zlewają się w jeden
przeciągły grzmot; w tych chwilach ziemia naprawdę drży. Potem ma się wrażenie,
że niezliczone pułki naszej artylerii zaczynają jechać wprzód, ku nieprzyjacielowi:
głos oddala się coraz bardziej, aż zniknie zupełnie. Przez chwilę jest cisza, którą
przerwą poszczególne wystrzały, aż wróci ryk, jak gdyby ar-tylerzyści się byli
zbudzili. Burza będzie szalała przez parę minut, aby znowu milknąć i zginąć w
zupełnej prawie ciszy.
Ks. biskup marszczy brwi: on, stary żołnierz spod Yerdun, nie takie widywał
przygotowania artyleryjskie. Wychodzę za bramę obozu, skąd lepiej widać linię, i
stwierdzam, że stanowiska niemieckie palą się po prostu nieustannym
jasnoczerwonym ogniem. Te przerwy to tylko złudzenie: nawała ognia jest ciągła, o
kolosalnej intensywności. Bitwa się zaczęła.
171
Cassino
12 maja, godz. 1:30. Ksiądz biskup postanowił odprawić Mszę św. o l: 15 w nocy,
tak aby podniesienie wypadło na początek natarcia. Namiot kapelana jest ciasny,
szaty liturgiczne biedne i pomięte; dwie małe świeczki palą się na stole-ołtarzu;
komendant SOE 5 i paru żołnierzy tylko klęczy w mroku. Ale tu jest kawałek
historii. W chwilach gdy ryk dział zdaje się zbliżać, płachty namiotu falują i świeczki
trzeba ochraniać, aby nie gasły. Ks. biskup odmówił prefację, gdy artyleria zamilkła,
tym razem natarcie jest naprawdę w toku. Słyszę słowa konsekracji: „Ten jest kielich
krwi mojej..." i wiem, że ksiądz biskup modli się z nami wszystkimi za tych, którzy
w tej chwili giną.
Cisza trwa przez chwilę. Teraz działa strzelają znowu, ale już nie tak jak przedtem,
chaotycznie jakoś. Próbuję się łączyć z piątą; nie ma połączenia. Nie wiem dlaczego,
zaczyna mnie ogarniać niepokój.
12 maja, godz. 9:00. Niepokój nie był bezpodstawny; jesteśmy pobici. Od rana w
SOE 3 zaczyna się krwawy ruch. Długie kolumny sanitarek przywożą, jedna za
drugą, setki i setki pokaleczonych ciał. W pół godziny pełne są sale szkolne, pełne
korytarze. Trzeba układać w ogrodzie; pod drzewami, na trawie, na grzędach
kwiatów, w każdym zakątku leżą ranni żołnierze. W SOE 3, choć praca wre, panuje
cisza. Nie ma jęków: morfina. Zespół, wcale nie święty, cierpiący wczoraj jeszcze na
Bóg wie ile histerii i intryng, odmienił się nagle, pracuje w rękach świetnego
komendanta jak sprawna maszyna, cicho, dokładnie, z poświęceniem i troskliwością.
Będzie tak pracował przez cały tydzień, aż do zwycięstwa. Ale w SOE 3 jest nastrój
troski i przygnębienia. Każdy ranny pyta nieodmiennie o to samo: czy klasztor
wzięty? Niestety, od rana już wiem, że nie, że jesteśmy pobici, że pierwsza faza
bitwy kończy się porażką. Ogień artylerii nie miał spodziewanego efektu: bunkry
stoją. Jesteśmy zepchnięci na pozycje wyjściowe. Jak to powiedzieć ludziom, którzy
cierpią, a gotowi są cierpieć jeszcze, byle klasztor był wzięty? Ktoś mówi grupie
rannych prawdę. Jestem świadkiem ataku rozpaczy młodego chłopca, który zrywa
sobie odznaki i histerycznie krzyczy. Słucham opowiadań o piekle na San Angelo i
593, przerywanych ciągle tym samym pytaniem: czy klasztor wzięty?
172
Cassino
Okropny dzień: kryzys bitwy.
12 maja, godz. 15:00. Ks. biskup pracował przez wiele godzin jak zwykły kapelan;
teraz jest pracy mniej i przyjechaliśmy do dowództwa. Robię wielkie odkrycie.
Wiedziałem, bo to jest elementarna prawda, że w każdej bitwie jest kryzys, który
uderza w walczącego żołnierza i, zwłaszcza, w dowódcę, tym silniej, im wyższy
szczebel. W dowództwie Korpusu stwierdzam nowy dla mnie fakt: kryzys bitwy
uderzył ze straszliwą siłą w małych pomocników wodza, w telefonistów, pisarzy, w
podrzędnych wykonawców. Widzę ludzi jakby wyciągniętych z grobu, z zapadłymi
policzkami i podbitymi oczyma, wyczerpanych i prawie załamanych. Za to generał
jest niezrównany: zimny, spokojny, ostry i uprzejmy zarazem, trzyma drgający
kurczowo organizm skrwawionego Korpusu w żelaznym uchwycie swojej woli.
Był gen. Leese. Jest dobrej myśli; gratulował naszemu generałowi i oświadczył, że
ich dostaniemy: „We shall get them ". Nakazał zaprzestać dalszych prób,
reorganizować się i przeczekać.
Na niebie jest straszno: od godziny już przeszło, klucz za kluczem, ciągną na północ
bombowce. Naliczyłem ich, czekając przy samochodzie, prawie 800, potem
musiałem przerwać. Położenie: największe powodzenie osiągnął na lewym skrzydle
gen. Juin. Wyszedł czterema dywizjami na jedną tylko niczego się nie spodziewającą
dywizję niemiecką i rozbił ją od razu w puch. On sam i Amerykanie na jego lewym
skrzydle posuwają się szybko naprzód. Niestety, rzut oka na mapę wystarczy, aby się
przekonać, że nam to zadania nie ułatwi. W dolinie Liri działy się podobno straszne
rzeczy: trzynastka angielska skrwawiła się tak, że mówią o konieczności wycofania
dwóch dywizji. Ale trzynastka wdarła się, mimo strat, w linię nieprzyjacielską. My
jesteśmy zepchnięci na pozycje wyjściowe. Na naszym prawym skrzydle
Nowozelandczycy nie pokazali klasy godnej ich tradycji bojowej. Demonstrowali
bez serca i prędko dali spokój; nie potrafili nawet ściągnąć na siebie części
niemieckiego ognia, bo nieprzyjaciel zorientował się szybko i obrócił wszystkie
działa na naszą piechotę.
173
Cassino
Przebieg natarcia był następujący. Po przygotowaniu artyleryjskim piechota obu
dywizji weszła do natarcia z wielkim impetem. „Deska" (3. DSK) zajęła niemal
jednym skokiem wzgórze 593, kluczowe, cel natarcia. Gorzej poszło piątej (5. KDP),
która nie zdołała się wedrzeć dostatecznie głęboko i zaległa pod morderczym
ogniem. Ten ogień okazał się niezwykle gęsty i celny, zwłaszcza ogień moździerzy.
Niemcy bili ze wszystkich stron, nawet z tyłu, gdzie stały ich ciężkie baterie w Attine
i bliżej. Jednym z charakterystycznych i szczególnie tragicznych momentów bitwy o
Monte Cassino były rozpaczliwe wołania radiowe piechoty o zaprzestanie ognia na
zajęte już stanowiska, bo piechurzy, ostrzeliwani z tyłu, byli pewni, że bije ich
własna artyleria. Szczególnym piekłem w tej kotlinie śmierci stało się wzgórze 593,
na które nieprzyjaciel kierował nieustanną nawałę ognia wszystkich broni. Dzielna
piechota wytrwała mimo to przez cały dzień; dopiero w nocy trzeba było ściągnąć
niedobitki.
Ten opis nie pozwala nawet w przybliżeniu, nawet starym żołnierzom, wczuć się w
grozę tej walki. Trzeba zobaczyć teren, aby ją zrozumieć.
12 maja, godz. 16:30. Pisałem kiedyś o poczwórnym pięknie wojny, ojej czterech
obliczach, które kolejno zachodzą, jedne za drugie: piękno harmonijne, wzniosłość
grozy, piękno organizacji i „piękno" moralne. Niespodziewanie przeżywam, wbrew
mojej teorii, wszystkie cztery formy tego piękna razem. Groza jest, wyniesiona z
SOE, wiejąca z wysadzonych stosów amunicji i porozbijanych wozów. Piękno
organizacji mam po raz pierwszy sposobność podziwiać z tak wysokiego szczebla:
skomplikowana maszyna Korpusu gra w ręku dowódcy jak cudownie precyzyjne
narzędzie. W tej chwili dominuje jednak strona moralna. Stało się coś prawie
nadludzkiego: Korpus, kilkadziesiąt tysięcy ludzi, zaczai żyć wczoraj i żyje jak jedna
istota, przejęta jedyną myślą i jedną wolą o nieprawdopodobnym napięciu. Stąd te
fascynujące fragmenty, których tak mało, niestety, przejdzie do historii. Meldunek
porucznika w namiocie dowódcy: „Panie Generale, melduję, że żołnierze umieją
umierać". Śmierć płk. Kurka. Batalion płk. Domona, który poszedł po wariacku, bez
rozkazów,
174
Cassino
w ogień i śmierć. Artylerzyści maszyny, którzy pracowali przez tyle godzin bez
odpoczynku, nieprzytomni prawie ze zmęczenia. Kierowca z Inferno Trach, który,
ciężko ranny, pod ogniem, bez świateł, dowiózł swoich rannych do SOE, aby w nim
umrzeć nazajutrz. I nieustanny szept gorączką palonych warg w moim szpitalu: czy
klasztor wzięty?
Wojna jest wielką wielkością moralną i z pasją myślę o głupcach, pisarzach, którzy
prorokują z foteli „koniec bohaterstwa i wiek techniki". Nie ma końca bohaterstwa i
żadna technika go nie zastąpi: bitwę toczy, w bitwie się krwawi i pada człowiek,
wielki nie techniką, ale charakterem.
Ale skoro o technice mowa, i ona jest, a z nią ten pierwszy aspekt piękna bitwy,
który według mojej teorii powinien był zginąć przy nastaniu grozy i bohaterstwa. W
tej chwili drogą przede mną toczy się z grzmotem długa kolumna czołgów.
Niezapomniany widok. W ogromnych tumanach kurzu wyrwanej przez gąsienice
jezdni, z piekielnym rykiem silników jadą ciężkie wozy wojenne. W otwartych
klapach nieproporcjonalnie wiotkie postacie młodych, jasnych chłopców, w czarnych
beretach na bakier, z lornetką u pasa, pięknych jak greccy bogowie i wiedzących o
tym, dumnych i wesołych. Generał podciąga odwody: jadą w ogień i paszcze dział są
odkryte. Z warszta-tówki powychodzili żołnierze i patrzą w skupieniu, jakby na
procesję. Ja sam nie mogę oprzeć się wzruszeniu: ta kolumna odzwierciedla w
niezwykły sposób istotę wojennego charakteru, połączenie siły i prawości: straszliwa
moc dział i motorów w sprawnych rękach chłopców o jasnych oczach i duszy.
17 maja, godz. 17:00. Wąska dolina Rapido pokryta jest białym dymem, który
buchając z setek punktów przesłania nasze życie i ruch przed obserwacją
nieprzyjaciela. Poprzez dym rysuje się kolos Monte Cairo, tak bliski, jak gdyby
wisiał nad nami. Czasami, gdy wiatr zwiewa zasłonę, na lewo, w górze pojawia się
czarny kłąb wybuchów: Monte Cassino. Ale człowieka, który wejdzie tutaj ze
spokojnego Inferno Track oszałamia nie tyle ten widok - jeden z najbar-
175
Cassino
dziej niesamowitych, jakie widziałem w życiu - ile głos, potworny głos wielkiej
bitwy: drugie natarcie jest w toku.
Głos bitwy brzmi jak skomplikowana orkiestra; z głuchym trzaskiem pękają po całej
dolinie, pstrząc białą zasłonę dymu, pociski niemieckie; dudnią strzały naszej
artylerii, która pracuje znowu całą siłą; w przerwach słychać nieustanny warkot broni
maszynowej i ostre, męczące szczekanie moździerzy. Najbardziej niesamowite jest w
tym wszystkim tło dźwiękowe, wycie pocisków naszych i niemieckich, które lecą tak
gęsto, że sprawiają zupełnie wrażenie sklepienia. Przypominam sobie kiedyś czytany
wiersz Polski Podziemnej: „A kiedy poniosą chłopcy znowu, pod łuki łuny i
ołowiu..." To jest to: jedno nieprzerwane, ponure wycie pocisków, świetnie
naśladowane przez anonimowego poetę.
Z „piekielnego traktu", migającego siatkami maskowniczymi i tymi napisami „Nie
daj się zabić", wypadły na pełnym gazie dwa łaziki. Przy kierownicy pierwszego
chuda postać i surowa twarz ks. Ju-dyckiego, Szefa Duszpasterstwa Piątej Dywizji
Kresowej. W drugim starszy pan w przeciwiperytowym płaszczu, szarym od kurzu, i
stalowym hełmie na siwych włosach: to Ekscelencja na jednej z codziennych
arcypasterskich wizytacji. Łaziki sadzą w dymie i ryku z wybojów na wybój,
dosłownie jak konie. Skrzyżowanie: żandarm w białych rękawiczkach wskazuje
drogę prawidłowo, jak w wielkim mieście, i dostrzegłszy twarz ks. biskupa salutuje z
wyrafinowaną prostotą, jak to tylko nasi żandarmi potrafią. Bum! Granat koło drogi.
Zakręt, znowu granat i łaziki wpadają na wysunięty Punkt Opatrunkowy.
Dostrzegli nas i podnoszą alarm. Z domku na brzegu oliwnego gaju biegną doktorzy,
gruby ks. kapelan Łuszczka i chłopcy. Obrośnięci wszyscy, czarni, niewyspani:
pracują wszyscy bez wytchnienia od Bóg wie jak dawna. Powitanie w tym dymie i
huku jest jedyne: kapelan klęka, jak ryt nakazuje, doktorzy prężą się służbiście, a w
oczach chłopców czytam radość z dostojnych odwiedzin. Ks. biskup także nie traci
fasonu, choć hełm do infuły zgoła niepodobny, grubą warstwą kurzu pokryty płaszcz
niczym nie przypomina farioli, a zeskok
176
Cassino
z łazika polowemu biskupowi chyba przystoi. Prowadzą Ekscelencję uroczyście do
domku.
Mroczne wnętrze. Czterech półnagich rannych majaczy w transfuzji, a krew sączy im
się w żyły z butelek sznurkami przywiązanych do pułapu. Lżej ranni siedzą na ławie;
stary kapral z uderzającą troskliwością opatruje właśnie jednego. Ks. biskup siada
przy kulawym stole i przegląda notatki. Jeden z lekarzy przynosi menażkę kakao.
Ściany drżą i tynk się sypie na głowy.
18 maja, godz. 10:00. Natarcie, które wyszło wczoraj po południu, udało się i nasza
piechota zajęła znowu te złowieszcze szczyty, tym razem wszystkie. Trzynasty
Korpus także posunął się w dolinie. Dziś nad ranem był mimo wszystko drugi kryzys
bitwy i położenie przedstawiało się dramatycznie. Byliśmy wszyscy, w sztabach,
szpitalach, warsztatówkach, przy działach, nie mówiąc już o piechocie i czołgach, u
kresu sił fizycznych i nerwowych. Ostatniej nocy nie mogłem w ogóle zasnąć z
przemęczenia. Ks. biskup także. Odwodów nie było: generał posłał w ogień
wszystko, co miał, z kompanią ochrony sztabu włącznie; dowódca 3. DSK zebrał
starożytnym polskim zwyczajem ciurów, chcę powiedzieć, telefonistów, pisarzy i
kasynowych, aby ich posłać na linię. Jeszcze jeden dzień bitwy, a nie starczyłoby już
wytrzymałości. Cele natarcia były osiągnięte, ale o 6 rano zebrano w dowództwie
meldunki o znacznym skupieniu piechoty i broni pancernej nieprzyjaciela, gotowych
do przeciwuderzenia. Przeciwnatarcia nie było potrzeba, bo nagie szczyty gór nie
pozwoliły naszej piechocie na żadne umocnienie się, sił do podciągnięcia ciężkiej
broni brakło, a odwody były już wyczerpane. Gdyby te meldunki były prawdziwe,
gdyby przeciwuderzenie było wyszło nad ranem, bitwa byłaby przegrana. Nie
mieliśmy już sił, naszych dwanaście batalionów dało z siebie wszystko, i więcej niż
było po ludzku możliwe w walce w tak trudnym terenie. Przegrana nie byłaby hańbą.
Ale meldunki były fałszywe, nieprzyjaciel odchodził, a raczej odchodzili ci, co w
jego oddziałach pozostali przy życiu - niewielu. Dziwna rzecz: myśmy pogrzebali
koło tysiąca poległych i mamy w szpi-
177
Cassino
talach do trzech tysięcy rannych; u nich, jak słyszę, jednej dywizji po prostu nie ma.
18 maja, godz. 14:10. Niebo pod Cervaro jest czyste i słońce świeci znowu, jak
wtedy; namiot ten sam i ci sami ludzie, tylko z piętnem dni wysiłku i grozy na
twarzach. Generał czyta głośno swój meldunek. Z dala dochodzi grzmot dział, co
biją w Piedimonte, a czasem z nie zdobytej jeszcze Attine doleci ze świstem ciężki
pocisk niemiecki. Ale to już koniec: bitwa jest wygrana.
Wraca codzienność. Generał zżyma się, że za mało obiecują dla jego żołnierzy
odznaczeń. Szef sanitarny wściekły, bo już są samochodowe wypadki. Piechota klnie
na złe kwatery, warsztatówki, te same, co w ciągu bitwy potrafiły naprawić 52 działa
- na nadmiar pracy. Urwała się półośka w naszym samochodzie. Trzech chłopców w
battle-dressach poszarpanych kulami przyjeżdża do ks. biskupa z pretensją, że im
zabrał „ich" księdza. Ramzesy urągają Buzułakom, Bu-zułaki Ramzesom. Kierowca
prosi, aby mu ułatwić kupno kasztana. Aż nagle zatrzeszczą aparaty, długie kolumny
potoczą się w tumanach kurzu, wioząc dziesiątki tysięcy ludzi, jeszcze bladych po
bitwie, a już pogrążonych w codzienności, do Campobasso, Peskary, na front
adriatycki, po nowe trudy, walki, zawody.
Tyle moje zapiski. A oto jeszcze jedno wspomnienie i jedno opowiadanie ilustrujące
postawę naszych żołnierzy. Jadę raz jeepem na widoku nieprzyjaciela z flagą
czerwonego krzyża, do której, jako kapelan, miałem prawo. Napotykamy generała,
zapomniałem niestety jakiego, który szedł pieszo. Salutujemy obaj, ja i kapral-
kierowca. Generał prosi, aby go zabrać do jego sztabu. Salutuję i mówię: „Na
rozkaz", ale mój kapral też salutuje i oświadcza generałowi w twarz, że go nie
weźmie, bo generał jest kombatantem, a my pod flagą czerwonego krzyża jedziemy.
Tak sobie, kapral, w oczy generałowi - takich mieliśmy żołnierzy! Naturalnie
kazałem mu zdjąć flagę i wzięliśmy generała.
Nie mogę powstrzymać się od zreferowania przy tej sposobności tego, co mi ks.
dziekan Cieński opowiadał o sposobie rządzenia kapelanami przez obu proboszczów,
ks. Judyckiego (5. KDP) i ks. Joń-
12 — Bocheński: Wspomnienia
178
Cassino
ca (3. DSK). Zdarzało się, że kapelan załamał się w ogniu i uciekał ze stanowiska do
swojego proboszcza. Początek był wtedy u obu jednakowy. Dawali mu wódki,
pocieszali, głaskali. Potem ks. Judy-cki kładł delikwenta do własnego łóżka i jechał
za niego pełnić służbę. Za to ks. Joniec, napoiwszy i pocieszywszy przestraszonego
kapelana, sadzał go na jeepa, jechał na front i dojechawszy do stanowiska krzyczał
tubalnym głosem: „Tu zdechniesz, cholero!" Skutek miał być w obu wypadkach taki
sam.
W dzień po zdobyciu klasztoru postrzelony lotnik niemiecki spadł niedaleko od
miasteczka, a że wszędzie było pełno naszych żołnierzy, słysząc wybuch poszedłem
w kierunku samolotu. Nie było strat u nas. Ale wracając zastałem prawie całą
ludność Yenefrallo zebraną na rynku i krzyczącą wniebogłosy. Pytam się: „Dlaczego
krzyczycie? Przecież samolot upadł, nie ma go, nie?" - „E cadutom, non će piu ".
Otrzymuję przepiękną odpowiedź: ,Li signore, noi sappiamo che e caduto, ma la
paura, la paura e rimasta " - „Tak, panie, my wiemy, że go nie ma, ale strach, strach
został!"
Inne wspomnienie podobnego rodzaju. Poszliśmy z ks. biskupem do małej okolicznej
wioski. Wieśniacy poznali biskupa po pierścieniu, przynieśli krzesło i wino. Ksiądz
Gawlina zapytał ich, jak się miewają, na co odpowiedzieli, że żyją w ciągłym
strachu. Przed czym? Przed samolotami. Ale to są przecież nasze samoloty
przyjacielskie, sono degli aerei amid. Tak, ale się mylą, si sbagliano. No tak,
przyznaje ks. biskup, mylą się czasem. ,Jło monsignore, si sbagliano sempre,
sempre" - „Nie, ekselencjo, oni się mylą, zawsze, zawsze!" Byli, biedacy, zapewne
pod wrażeniem owego niesławnego bombardowania amerykańskiego, w którym
połowa sztabu gen. Juin została wybita.
Po bitwie
Po zdobyciu klasztoru gen. Anders wydał obiad dla dowódców korpusów
wchodzących w skład armii gen. Alexandra. Droga wysypana pięknym piaskiem,
orkiestry, kilkanastu generałów (prawie
179
Cassino
każdy inaczej ubrany), za krzesłem każdego pułkownik albo co najmniej, jak w
moim wypadku, major. W pewnej chwili ks. biskup Gawlina zaproponował, aby
zrobić składkę na odbudowę klasztoru. Na to gen. Alexander, pamiętam dobrze jego
słowa, powiedział: „ Very good, I gave the order to destroy it and I shall be glad to
sign Jirst" - „Ja dałem rozkaz zburzenia go i będę się cieszył, jeśli będę mógł
podpisać listę składek jako pierwszy". Podsunąłem mu przygotowaną z góry listę i
generał podpisał na 25 funtów czy dolarów, których zresztą, o ile pamiętam, nigdy
nie wpJacił.
Rzecz została mi w pamięci jako przykład odwagi, z jaką dowódca godny tego tytułu
bierze odpowiedzialność za swoje rozkazy. Naokoło zburzenia klasztoru na Monte
Cassino powstała cała literatura potępiająca je jako „zbrodnię przeciw kulturze" itp.
To są oczywiście nieporozumienia. Dowódca jest w pierwszym rzędzie
odpowiedzialny za losy wojny i życie swoich żołnierzy, wszystko inne ma dla niego
drugorzędne znaczenie. Jeśli dla uratowania życia jednego żołnierza trzeba wysadzić
w powietrze Watykan i Louvre, dowódca wysadzi je bez najmniejszego skrupułu. I
czyniąc tak postąpi zgodnie z elementarnymi nakazami moralności, bo na ziemi nic
nie jest ważniejsze od życia człowieka. Ale propaganda najróżniejszych klerków i
zgniłków stała się w czasach nowożytnych tak wpływowa, że z przyjemnością słyszy
się przyznanie do prawdziwej etyki wojennej, takie jak owo powiedzenie gen.
Alexandra.
Że w bitwie stawką jest życie ludzkie, o tym nikt nie wiedział lepiej niż nasi
kapelani, zajęci po bitwie w ciągu długich dni zbieraniem smutnych resztek
poległych. Mnie samemu przypadło zadanie opieki kościelnej nad budową polskiego
cmentarza na Monte Cassino. Nasi architekci mieli problem z gruntem, który był tak
wstrząśnięty przez bombardownia, że trzeba było bić długie słupy betonowe pod
płyty kamienne tworzące placyk cmentarny. Pamiętam, że ich zdaniem szybka
odbudowa opactwa była zadaniem niemal niewykonalnym. Ale Włosi wykonali je w
rekordowym czasie - jeśli chodzi o kamieniarstwo, nie majak ich.
180
Cassino
Cassino
181
Mój problem był raczej poetycki niż techniczny. Generał Anders chciał dać na
cmentarzu przekład znanego napisu w Termopilach. Ja sądziłem, że mamy dość
własnych poetów, aby nie potrzebować pisać na takim cmentarzu cudzych wierszy.
Proponowałem strofę Wierzyńskiego:
„Bo z krwi ich i z mąk ich los nasz się dźwigał wysoko i w burzy stoi przed nami
olbrzymem".
Ale czymże jest opinia małego kapelana w porównaniu ze zdaniem zwycięskiego
generała. Toteż na cmentarzu widnieje wspomniany plagiat, nie Wierzyński. Innym
kłopotem była „sprawa tysiąca". Cmentarz planowano na tysiąc grobów, ale
poległych było znacznie mniej. To nasuwa myśl o niesprawiedliwości historycznej.
Kiedy w roku, powiedzmy 2100, dzieci polskie będą się uczyły o historii drugiej
wojny światowej, czego się dowiedzą? Ano, o powstaniu warszawskim i o Monte
Cassino, a przecież żadne porównanie nie jest możliwe - w Warszawie padły, o ile
wiem, dziesiątki tysięcy.
Innym ważnym dla mnie przeżyciem po bitwie było spotkanie z opatem Ildefonsem
Rea. Przybył do ks. biskupa po zdobyciu klasztoru i prosił go o umożliwienie
odwiedzenia ruin opactwa, sam był mnichem z Monte Cassino. Ks. biskup kazał mi
go zawieźć na pagórek. Mam z tej wyprawy wzruszające wspomnienie starego opata,
który klęczał i modlił się płacząc na ruinach, przy akompaniamencie wybuchów
granatów, bo klasztor był jeszcze pod obstrzałem artylerii nieprzyjaciela. Ks. biskup
polecił także oddać o. Rea wszystko, co nasi żołnierze znaleźli w zburzonej zakrystii
i kościele opactwa. Niezależnie od tego nasi żołnierze złożyli się na znaczną sumę na
odbudowę klasztoru.
Aby się odwdzięczyć, o. Rea zaprosił ks. biskupa na Trójcę Świętą do swojego
opactwa w Cava dei Tirreni, dokąd pojechaliśmy 3 czerwca 1943. Dowiedzieliśmy
się, że ono znalazło się między frontami, przy czym o. Rea gościł ponad 5000 (pięć
tysięcy) okolicznych włościan. W pewnej chwili zaczęło brakować żywności i opat
prosił swoich gości, aby pojechali do Amerykanów i przedstawili im
położenie. Bo Niemców był jeden pluton z ckm, a amerykański batalion i bateria
artylerii przyjeżdżała rano, strzelała cały dzień i wieczorem wracała na swoje
stanowiska - tak od trzech tygodni. Amerykanie zażądali od chłopów żon jako
zakładniczek i zdobyli się na rodzaj natarcia, ale Niemcy wycofali się na czas bez
strat. Niemcy są, jak mówił pan Wołodyjowski, dobrzy pachołkowie.
Msza święta w opactwie, celebrowana przez naszego ks. biskupa, należy do
najwspanialszych nabożeństw, w jakich wziąłem udział. Procesja, składająca się z co
najmniej tysiąca mnichów i uczniów szkół opactwa, przyszła do ks. biskupa do jego
apartamentów i prowadziła po olbrzymich krużgankach i naokoło gmachu do
kościoła. Ks. biskupowi asystował ks. dziekan Cieński oraz paru innych polskich
księży.
Po nabożeństwie był obiad, podczas którego siedziałem przy włoskim generale, który
był komendantem miasta Rzymu w czasie powrotu Niemców. Pytam go, jak to było?
Powiada, że miał pięć dywizji, a Niemcy mieli dwie. Jak to? Pan generał miał dwie
dywizje, a oni pięć? Nie, ojcze, myśmy mieli pięć dywizji, a oni dwie. Ale, i tu
nastąpiło wyznanie zdumiewające w ustach włoskiego generała, co można zrobić z
pięcioma dywizjami włoskimi przeciw dwóm niemieckim? Wypada mi powiedzieć
przy tej sposobności, co ja sam o wojsku włoskim myślę. Muszę przyznać, że włoscy
oficerowie niższych stopni mniej mi imponowali i że zachowywali się czasem
nieodpowiedzialnie, schodząc np. ze stanowisk bez zawiadomienia. Żołnierz nie
wydaje mi się wcale tchórzliwy, ale jest bardzo emocjonalny i jak raz powstanie
panika, trudno utrzymać dyscyplinę. Ale potępianie Włochów w czambuł jako
tchórzów jest na pewno krzywdzące. A oto całkiem konkretne doświadczenie z tymi
żołnierzami. Koło nas walczyła tak zwana banda Maieli, złożona po połowie z
rzymskich inteligentów, a po połowie z górali. Nie mieli oficerów i prosili nas o
nich. Mimo trudności gen. Anders mógł im odkomenderować, o ile pamiętam,
jednego podpułkownika i jednego kapitana. Otóż pod dowództwem tych dwóch
wodzów banda Maieli biła się doskonale!
182
C as sino
Ich wielką troską był brak armaty, od czasu do czasu pożyczali działo należące do
innej podobnej formacji „Popkis Private Army".
Adriatica
Bezpośrednio po zdobyciu opactwa na Monte Cassino rozpoczęła się seria krwawych
walk o dalsze stanowiska nieprzyjaciela. Dla mnie ta okolica jest naładowana
wspomnieniami o św. Tomaszu. Niedaleko od opactwa leży Aąuito; nasz święty był
w szkole na Monte Cassino i tak dalej.
Ks. biskup kwaterował do 31. dalej wYenafro, a od 31 maja wieczorem z powrotem
w Campobasso. Nie mieliśmy jednak tam pobyć długo. Już 11 czerwca pojechaliśmy
do Rzymu. Ks. biskup zamieszkał u kochanych polskich sióstr nazaretanek. W tym
czasie został dwa razy przyjęty przez ojca świętego, najpierw sam (19), następnie z
generałen Andersem (20). Obie audiencje nie były pozbawione banalności, co
niemało raziło niektórych spośród nas. 25 czerwca wróciliśmy do Campobasso, aby
nazajutrz, 26 czerwca, podążyć do Porto San Giorgio nad Adriatykiem. Nowa bitwa
była już w toku.
Ta bitwa nosi zwykle miano „adriatyckiej", bo toczyła się wzdłuż wybrzeża
adriatyckiego. Trwała długo, była trudna i krwawa, ale nikt prócz historyków nic o
niej nie wie. Proszę sobie wyobrazić wąski pas doliny, wciśnięty między góry a
morze, i jedną, jedyną szosę nadmorską prowadzącą z południowego krańca Włoch,
z Bari, aż do Ankony i dalej. Proszę pomyśleć, że dziesiątki rzek i strumieni wpadało
do morza poprzez nią, to jest, że szosa szła po tuzinach mostów. Nieprzyjaciel
oczywiście bronił przejścia przez każdy taki strumień i trzeba było je kolejno
zdobywać.
Powietrze było zupełnie opanowane przez nasze lotnictwo, mówię „nasze" w ścisłym
tego słowa znaczeniu, bo mieliśmy w tej bitwie i polskie pościgowce. Mam miłe
wspomnienie z odwiedzin ks. biskupa na ich lotnisku. Siedzieli, sami młodzi
chłopcy, w altance, częściowo z butami na stołach, i pili wino pod dowództwem, o
ile można w ogóle pić pod dowództwem, swojego pułkownika.
183
Cassino
Ledwośmy przyjechali, zaterkotały silniki i weszło dwóch pilotów w kombinezonach
lotniczych. „Jak tam było?" - zapytał pułkownik. „Ano była jedna ciężarówka,
ostrzelana i spalona". „A kto teraz leci? Ty, Janku, i może ty, Stasiu, dobrze?" Taką
oni mieli wojnę. Taką musieli mieć także Niemcy we wrześniu. Patrzyłem więc na tę
altankę i tych pilotów polskich z przyjemnością, myśląc o warunkach, w których
musieliśmy ongiś walczyć. Wojenna fortuna kołem się toczy, jak wiadomo. Ale
Niemcy nie byli całkiem pozbawieni lotnictwa. W dzień nie śmieli wprawdzie
startować, za to próbowali nam szkodzić w nocy i co najmniej dwa razy ze skutkiem.
Jedna z ich wypraw skierowana była przeciw naszemu, jak go nazywaliśmy,
„admirałowi", to jest szefowi transportów. Można zrozumieć, że ten godny
pułkownik, mający tylko jedną szosę dla zaopatrzenia około stu tysięcy ludzi i
niezliczonych maszyn, robił, co mógł, aby pomnożyć środki transportu. Miał też całą
flotyllę statków przybrzeżnych. Otóż Niemcy przylecieli w nocy i podziurawili mu
prawie wszystkie. Widzę go jeszcze kręcącego wąsa z wściekłością przy śniadaniu
po tej klęsce.
Gorsze skutki miał inny nalot nieprzyjaciela, a mianowicie na dowództwo 3.
Dywizji. Musieli mieć doskonały wywiad, skoro wiedzieli, w której kamienicy stał
sztab. Nalot miał podobno dramatyczny przebieg, był połączony z pożarem bazyliki
itd. Ks. biskup chciał akurat w dzień po nalocie wizytować ten sztab, ale przed
domem zastaliśmy kilkanaście ciał poległych, zawiniętych w koce i ułożonych
rzędem. Przypominam nawiasem, że na ciało polskiego poległego nie mówi się
nigdy „trup", bo to słowo pochodzi od niemieckiego Tmppe i oznacza wyłącznie
zmarłego żołnierza nieprzyjacielskiego, nie swojego.
Ogólnie mówiąc, nasze straty w tej bitwie były znaczne, o ile dobrze pamiętam,
większe niż pod Cassino. Trzeba było więc pomyśleć o drugim cmentarzu. Ks.
biskup zlecił mi założenie go w Loreto. Jestem więc o tyle twórcą tego cmentarza, że
przeprowadziłem zajęcie i wytyczenie terenu. W tym celu pojechałem jeepem do
Loreto, mając ze sobą także żandarmów polowych. Na miejscu dowiedzia-
184
Cassino
łem się, że terenem zawiaduje prowincjał oo. kapucynów; poszedłem do niego i
prosiłem o odstąpienie kawałka terenu na stoku Góry Loretańskiej opadającym ku
morzu, w przepięknym położeniu. Czcigodny prowincjał, nie zdając sobie widocznie
sprawy z tego, że wojna jest w toku, zaczął mi prawić, jak to jest skomplikowane, ile
trzeba podań i interwencji w Rzymie. Na to, widocznie natchniony przez
Sienkiewicza, powiedziałem mu: ,fadre Molto Reverendo, ja jestem grzeczny, więc
proszę, a jeśli nie dasz, to wezmę". Zaczął gwałtownie protestować, więc wyszedłem
trzaskając drzwiami i kazałem zaraz wytyczyć cmentarz. Myślę, że to jest jeden z
najpiękniejszych cmentarzy w świecie.
Niestety, jednym z pierwszych pogrzebanych na nim miał być mój brat Adzio... Był
specjalistą w rozbrajaniu min, w szczególności niebezpiecznych, sprzężonych min-
pułapek zmontowanych w ten sposób, że przy rozbrajaniu pierwszej wybuchała
druga. W czasie jednego z naszych ostatnich spotkań mówił z nie ukrywanym
smutkiem, że rozbroił już tyle min, że prawdopodobieństwo, iż na następnej wyleci,
staje się coraz większe. Używając rozumowania statystycznego starałem się go z
powodzeniem przekonać, że się myli. Widziałem, że moje rozumowanie sprawiało
mu widoczną ulgę. Niemniej zginął rozerwany przez minę, którą rozbrajał torując
drogę swojemu plutonowi w bitwie o Ankonę.
W prasie polskiej pojawiły się niedawno spekulacje na temat jego rzekomego
samobójstwa. Te spekulacje są wierutnym głupstwem. Świadczy o tym nie tylko to,
co właśnie powiedziałem, ale także fakt, że mój brat poległ jako dowódca oddziału w
boju, że wziął ze sobą wachmistrza, a przede wszystkim, że samobójstwo było
sprzeczne z jego rozumieniem chrześcijaństwa.
Prasa
Niebawem 17 lipca 1944 opuściłem na rozkaz ks. biskupa Gaw-liny front, aby objąć
historyczne stanowisko kapelana komendy placu Rzym i - zwłaszcza - kierownika
biura prasowego biskupa po-
185
Cassino
lowego, z dodatkowym zadaniem mobilizacji księży w razie potrzeby. Te funkcje
pełniłem w ciągu piętnastu miesięcy, do dnia 15 października 1945 r. W Rzymie
miałem przeżyć zwycięstwo aliantów i ich zdradę mojego kraju, który został w Jałcie
wydany na pastwę Moskali.
Mimo że to był dla mnie okres pełny wydarzeń, mam z niego tylko niewiele
pewnych wspomnień. Dostałem kwaterę w hoteliku na rogu Piazza Yenezia i Corso
Umbero, gdzie było strasznie gorąco, trzeba pamiętać, że spędziłem tam dwa razy
sierpień - miesiąc, w którym kto tylko może, z Rzymu wyjeżdża, i w którym jest w
kalendarzu tylu świętych, bo od upałów poumierali.
Miałem siedmioro współpracowników etatowych: por. red. J.F. Drewnowskiego,
ppor. red. Kleszczyńskiego, (sekretarza redakcji) panią Spatocco-Lagowską, Polkę,
wdowę po włoskim generale rozstrzelanym przez Niemców, strz. mgr. J.
Kelenkiewicza (administratora), Fr. Commandini, woźnego i robotnika, obu
Włochów. Formalnie nie należał do Biura por. Zygmunt Kotkowski - kierownik
drukarni WP w Rzymie, ale bez jego stałej, mądrej i życzliwej pomocy nie wiem,
czy byśmy wykonali nawet połowę tego, co Biuro zdziałało. Jemu to zawdzięczałem
m.in. kupno własnego linotypu.
Mieliśmy także siedem publikacji, w tym sześć periodycznych. Co tydzień ukazywał
się w Gazecie Żołnierza odcinek pt. Wiara i walka zwykle przeze mnie pisany.
Omawiałem z nim sprawy aktualne. Co miesiąc wychodziło W imię Boże
poświęcone sprawom bardziej zasadniczym, ale pisane w sposób popularny.
Podjąłem dalsze wydawanie Nauki Chrystusowej, poprzednio wydawanej w Szkocji.
Kwartalnik Rozkaz Wewnętrzny Biskupa Polowego był przeznaczony dla kapelanów
polskich. Polish Chaplains News dla angielskich i amerykańskich, wreszcie Bolletino
religioso Polacco dla Włochów, zwłaszcza dla kół watykańskich.
Oprócz tych wydawnictw periodycznych zredagowaliśmy w 1945 r. modlitewnik.
Jego tekst został ułożony przez komisję złożoną ze mnie i ks. kapelanów: Sławika,
Wojciechowskiego i Pelca. Na dwóch posiedzeniach był także obecny ks. kpi.
Walczak i na jednym
186
Cassino
ks. kpi. Dubrawka. Prace redakcyjne rozpoczęliśmy w styczniu 1945 r. Tekst był
gotów 31 V 1945 r., a w ostatnim dniu czerwca tego samego roku 50 000
egzemplarzy było już odbitych.
Drukami obsługiwano w pierwszym rzędzie 2. Korpus, ale, o ile pamiętam (nie mam
odnośnych materiałów), część naszych wydawnictw była wysyłana do 3. Korpusu w
Egipcie, poza tym od zawieszenia broni (9 V 1945) drukowaliśmy i wysyłaliśmy
specjalnie wydane W imię Boże dla Polaków w Niemczech.
Myślę, że żadne wojsko nie miało nigdy tak rozbudowanej prasy religijnej. Według
wszystkiego, co słyszałem, ta prasa cieszyła się znaczną poczytnością. Tak np.
opowiadano mi wielokrotnie, że kiedy przychodziła sobotnia Gazeta Żołnierza,
czytelnicy szukali najpierw odcinka religijnego - co zapewne nie zdarzało się często
gdzie indziej.
A oto incydent zapisany w powojennym notatniku. Pracowałem wiele, często do
późnej nocy. Łączy się z tym jedyny wypadek, w którym podczas tej kampanii
musiałem użyć broni. Rzym i okolice były wtedy pełne dezerterów, nieraz
uzbrojonych i niebezpiecznych. Raz, wchodząc z moją sekretarką koło północy
schodami na Piazza di Spagna, zostaliśmy zaatakowani przez osobnika uzbrojonego
w potężny nóż. Strzeliłem z mojego Beretta i trafiłem go w rękę, ale że to był pistolet
9-milimetrowy, napastnik przewrócił się. Stąd obrok duchowny: nie używać małych
kalibrów - bandyta trafiony z takiej zabawki może człowieka jeszcze zadusić.
Inne moje funkcje były bardziej klasycznie kościelne. Mam pod tym względem jeden
wielki wyrzut sumienia. Mogliśmy wtedy nastawiać w rzymskich kościołach tyle
pomników, ile nam się podobało, a nie postawiliśmy żadnego. Mówiliśmy: „My
robimy historię, nie stawiamy jej pomników". A szkoda.
Pamiętne nabożeństwa odprawiłem dwa. Jedno w polskim kościele św. Stanisława,
za duszę mojego poległego brata, w obecności Mistrza zakonu maltańskiego i bardzo
licznych przedstawicieli obu korpusów dyplomatycznych (watykańskiego i
kwirynalskiego). Drugie w II Gesu dziękczynne na dzień zwycięstwa. Ja
celebrowałem
187
Cassino
w asyście kapelanów amerykańskiego, angielskiego i francuskiego. Każde z czterech
wojsk wystawiło batalion. Obecni byli liczni generałowie z gen. Andersem na czele.
W chwili gdy miała zacząć się celebra, kapelan francuski, zwany „abbe mitrailette",
wywołał zamieszanie, protestując głośno przeciw temu, że „porucznik" amerykański
zajął miejsce francuskiego pułkownika. Musiałem zdjąć szaty liturgiczne i pójść do
nawy kościelnej, gdzie stwierdziłem, że domniemany porucznik był generałem
dywizji. Tylko że taki generał nosi w USA dwie proste gwiazdki, jak nasz porucznik.
Mam z tych czasów także żywe wspomnienie częstych spotkań z mons. Montinim,
późniejszym papieżem Pawłem VI. Byłem mianowicie przez jakiś czas, będąc
najstarszy stopniem, dziekanem kapelanów alianckich miasta Rzymu i jako taki
miałem stale różne sprawy do załatwienia w Watykanie u mons. Montiniego.
Pozostawił mi niezatarte wrażenie niezwykle inteligentnego i prawego człowieka.
Był tak inteligentny, że dostrzegał od razu argumenty przeciw każdej decyzji. Nie
pojmuję, jak ten człowiek mógł się zdobyć na tyle i tak ważnych decyzji jako papież.
Natomiast nie dziwi mnie, że był tak nielubiany w kurii rzymskiej - zanadto górował
nad swoim otoczeniem - ani to, że środki przekazu najzupełniej sfałszowały jego
sylwetkę duchową. Te środki zdają się być najczęściej niezdolne do zrozumienia
wielkości i wszystko ściągają do poziomu motłochu.
W Rzymie przeżyliśmy także zdradę jałtańską. Ta zdrada nastąpiła w czasie, gdy
walki jeszcze trwały, i pytanie, czy warto dalej walczyć, narzucało się z siłą. Otóż
ośrodek prasowy w Rzymie był rodzajem centrali politycznej korpusu: posiadał kilka
wybitnych głów politycznych, z których pamiętam dr. Zdzisława Stahla, i mógł także
korzystać z rad członków polskiej ambasady przy Watykanie.
Redaktorzy wszystkich wydawnictw korpusu schodzili się co dzień w południe na
odprawę, której przewodniczyłem. Pytanie, co robić wobec oczywistej zdrady, było
na tej odprawie długo i gruntownie dyskutowane.
Staliśmy, o ile pamiętam, wszyscy na stanowisku, że dalej walczyć nam nie wolno.
Nie było już sprawy, dla której nasi żołnierze
188
Cassino
mogliby się narażać i ginąć. Odpowiedzialni za nich, a więc dowódcy, nie mieli
prawa nakazywać im dalszej walki. Były wprawdzie argumenty przemawiające za
tezą przeciwną. Mówiono, że przyszłość naszych żołnierzy zależy od tego, czy
zechcą walkę dalej prowadzić. Powoływano się także na braterstwo broni z innymi
aliantami, ale pierwszy argument robił z nas ordynarnych najemników walczących
wyłącznie dla korzyści materialnej, a drugi wydał się nam niepoważny wobec tak
jaskrawej zdrady tychże aliantów. W tym duchu napisaliśmy też list do gen. Andersa.
Generał posłuchał jednak rady płk. Bączkiewicza i kazał walczyć dalej. Moim, i nie
tylko moim, zdaniem zawiedliśmy się na nim - nie wykazał w tej sprawie wielkości.
Wspomnę jeszcze o mojej funkcji mobilizacyjnej. Jak już wspomniałem, według
prawa polskiego księży powołuje do służby wojskowej biskup polowy. Otóż
mieliśmy straty wśród kapelanów, pamiętam na przykład, że ks. Łuszczce granat
urwał brodę zdolną szczęką, i trzeba było zapełniać luki. Z kraju oczywiście nie
mogliśmy nikogo dostać, ale na szczęście był Rzym ze swoim dość dużym
rezerwuarem polskich księży. Ks. biskup zlecał mi w miarę potrzeby mobilizowanie
i wysyłkę na front jednego z nich.
Ta mobilizacja natrafiała czasem na trudności. Wzywam kiedyś jednego z tych
poborowych księży. Pojawia się w moim biurze. Wstaję i mówię: „Gratuluję księdzu.
Rozkazem ks. biskupa polowego jest ksiądz powołany pod sztandary". Reakcja -
mówi, że jest chory, niezdolny do służby. Wiem, że jest zdrów jak byk, więc
zapewniam go, że w wojsku mamy świetnych lekarzy. „Ale ja umrę" - powiada. „To
jeszcze lepiej, kiedy kapelan umrze, sprawiamy mu pogrzeb, jakiego każdy mógłby
mu pozazdrościć: z muzyką, sztandarem, i biskupem w mitrze, a jakże... Ciężarówka
odchodzi jutro o piątej rano zPiazza Yenezia. A oto papiery księdza..." Wyszedł
płacząc, bestia, i nie pojechał. Musiałem prosić pułkownika o oficera i dwóch
żandarmów, którzy parę dni później przemocą wsadzili go do ciężarówki i
wyekspediowali na front.
Najciekawsze i najbardziej pouczające jest, co się z tym kapelanem dalej stało.
Przyjechał na front w nocy. Ledwo go zdołano ubrać
189
Cassino
w mundur, nastąpiło natarcie niemieckie. I proszę sobie wyobrazić, że ten ksiądz
robiący w Rzymie wrażenie moralnego zgniłka zachował się niemal jak bohater.
Taka jest potęga duchowa autentycznego polskiego środowiska, jakim było wojsko
polskie owego czasu.
Do Szwajcarii
Kampania włoska skończyła się tak, jak kampania polska, klęską. Trzeba było
myśleć o likwidacji i odjeździe do Fryburga w Szwajcarii, gdzie miałem objąć
katedrę na uniwersytecie. Po wyrobieniu potrzebnych dokumentów i wypożyczeniu
od Korpusu półciężarówki na moje książki wyjechałem więc najpierw 21
października do Porto S. Giorgio, gdzie stał pierwszy rzut sztabu korpusu. W dniu 22
października odbyło się dość wzruszające pożegnanie ks. biskupa, także
odjeżdżającego. Obecni byli: gen Anders, jego zastępca gen. Wiśniewski, płk.
Skowroński, ks. Cieński i wielu innych.
Nazajutrz moja półciężarówka prowadzona przez p. Rapackiego toczyła się stępa po
drodze do cywila. Ta droga nie była łatwa - prawie wszystkie mosty zerwane.
Nocowaliśmy dwa razy, najpierw w Bolonii, następnie w Como.
Na jakimś postoju południowym spotkałem znajomego pułkownika amerykańskiego
z drugiego oddziału. Dowiedziałem się od niego, że Szwajcaria może wystawić
dwanaście dywizji, tak że sztab niemiecki szacował siły potrzebne do jej zajęcia na
dwadzieścia wielkich jednostek. Mówił mi także, że w dwóch okresach, kiedy
okupacja tego kraju mogła Niemców interesować, tych dywizji im właśnie brakło.
Tak więc armia uratowała moją przybraną ojczyznę od okupacji. Po tej rozmowie
myśl o wygnaniu w tym kraju stała się mniej przykra. W rzeczy samej między
Polską, taką, jaką ją znałem, a klasyczną Szwajcarią istnieją dwa istotne
podobieństwa. Z jednej strony oba narody są dość fanatycznie przywiązane do
niepodległości. Z drugiej oba są gotowe bronić jej siłą - nasz hymn narodowy mówi
„szablą odbierzemy". Mam na myśli naturalnie Szwajcarię
190
Cassino
klasyczną, tę od Telia i Winkelrieda, nie tę, którą chciałyby mieć nowoczesne zgniłki
moralne.
Pożegnanie z Wiochami było piękne; stanąłem w hotelu zarekwirowanym dla
naszych oficerów w Como, skąd był naprawdę cudowny widok nocny na jezioro i
światła okolicznych wiosek. Ale największe wrażenie wywarła na mnie „tamta
strona", szwajcarska stacja Chiasso. Po nadaniu moich książek stanąłem patrząc jak
cielę na malowane wrota na kiosk wypchany po brzegi najróżniejszą czekoladą i
papierosami. Myśmy widzieli czekoladę rzadko, a papierosów dostawał każdy jedną
paczkę dziennie, i koniec. Podchodzę i pytam nieśmiało, ile mi wolno kupić. „Ale,
ile pan sobie życzy". Ci ludzie nie wiedzieli, co to jest wojna.
Jeszcze większe zdziwienie czekało mnie w pociągu pośpiesznym do Lucerny. Linia
kolejowa wiodąca przez przełęcz św. Gotarda jest jedną z najpiękniejszych w
świecie, a w dodatku naprzeciw mnie siedziała kobieta tak oczywiście odżywiona i
wypielęgnowana, że czegoś podobnego nie widziałem od wielu miesięcy. Patrząc na
nią zrozumiałem, jak wielki skok wykonałem do świata neutralnych cywilów. Ich
szczęśliwy świat jest nieraz dumny z tego, czym jest, ale zapomina, komu
zawdzięcza ten dostatek i komfort. Tym kimś są poniewierani i ginący żołnierze.
191
Fryburg
VIII FRYBURG
1945- 1972
Uniwersytet
Uniwersytet fryburski jest tworem jedynym w swoim rodzaju. Jego idea powstała w
głowie George'a Pythona, człowieka, który wyprowadził kanton z upadku przez
założenie uniwersytetu, banku państwowego i wielkich zakładów
hydroelektrycznych - dwa ostatnie celem finansowania uniwersytetu. Idea była
prosta, ale nowa: stworzyć uniwersytet, który by był równocześnie po pierwsze
uczelnią państwową, po drugie uniwersytetem katolickim, po trzecie szkołą
międzynarodową. Spotkał się oczywiście z gwałtownym oporem zarówno ze strony
kleru, przyzwyczajonego do uniwersytetów podległych wyłącznie biskupowi, jak i ze
strony świeckich nie rozumiejących, jak pogodzić wspomniane trzy cechy. Dodajmy,
że Python nie rozporządzał pieniędzmi - parlament kantonalny zgodził się na
założenie uczelni pod warunkiem, że nie będzie nic państwa kosztowała.
192
Fryburg
Projekt doszedł do skutku i miał powodzenie między innymi dzięki dwóm
okolicznościom: wypędzeniu zakonników z Francji i współpracy zakonu
dominikańskiego. We Francji przeprowadzono tak zwany rozdział kościoła od
państwa polegający na konfiskacie klasztorów i wypędzeniu zakonników. Nawiasem
mówiąc był to tylko kolejny przejaw słynnej i tak bardzo podziwianej przez
niektórych Polaków tolerancji francuskiej wsławionej odwołaniem edyktu z Nantes,
mordami Wielkiej Rewolucji i tym podobnymi aktami humanitarnymi. Te
prześladowania spowodowały napływ zakonników i zakonnic do sąsiedniej
Szwajcarii i szukanie możliwości studiów teologicznych w kraju, gdzie mówiono po
francusku. Drugim czynnikiem korzystnym dla pomysłu Pythona była zgoda mojego
zakonu na przejęcie katedr teologii. Trzeba też powiedzieć, że zakon dostarczył
uniwersytetowi wielu wybitnych uczonych. Już w pierwszym pokoleniu
założycielskim było dwóch czołowych naukowców dominikanów: o. Madonnet,
wielki mediewista, i o. Weiss bodaj najznakomitszy apologeta katolicki owych
czasów. Uniwersytet powstał i szybko nabrał międzynarodowego znaczenia, jako że
elity katolickie wielu krajów zaczęły szkolić się we Fryburgu.
O wykładowcach z czasów moich studiów (1928-30) wspomniałem powyżej. Dzieje
katedr filozofii były następujące. W chwili powstania uniwersytetu filozofię
wykładał na wydziale filozoficznym niejaki Wolf - kancjanin. Wydział teologiczny
miał czterech wykładowców filozofii. Po odejściu wspomnianego Wolfa między
wydziałem filozoficznym i teologicznym została zawarta umowa, na mocy której ten
ostatni odstępował filozoficznemu dwóch spośród nich.
Z biegiem czasu przeciwnicy dominikanów wywierali coraz silniejszy nacisk na rząd
kantonalny, aby utworzyć katedrę filozofii współczesnej, która mogłaby uzupełniać
rzekomo przestarzałe nauczanie wspomnianych czterech filozofów-dominikanów, co
zresztą było krzywdzącą nieprawdą. Rząd zwrócił się w tej sprawie do generała
zakonu, który, z inicjatywy o. Kuipera, zaproponował mnie. W ten sposób zostałem
piątym profesorem filozofii na tym uniwersytecie.
193
Fryburg
Na wydziale filozoficznym przyjęto mnie dość chłodno. Na pierwszym posiedzeniu
rady, na którym byłem obecny, profesor Oehl, znany z niewyparzonych ust, wniósł
uroczysty protest przeciw mojej nominacji, zastrzegając się zresztą grzecznie, że nie
kwestionuje moich kwalifikacji. Chodziło o to, że mianowano mnie bez zasięgnięcia
opinii rady wydziału. Mimo tego przyjęcia moje stosunki na wydziale ułożyły się
dobrze i niebawem cieszyłem się pełnym uznaniem kolegów. Paradoksalny w tej
nominacji jest fakt, że to ja właśnie wystąpiłem kategorycznie w obronie autonomii
uniwersytetu, domagając się dla jego organów między innymi wyłącznego prawa
mianowania wykładowców. Ale o tym za chwilę.
Jedną z najmilszych stron współżycia z kolegami były comiesięczne wieczorne
spotkania u prof. Olofa Gigona - znakomitego hellenisty, późniejszego rektora
uniwersytetu berneńskiego i wydawcy Arystotelesa. Przychodził James Smith, nasz
profesor literatury angielskiej, nadzwyczaj oryginalny „little Englander", Contini -
doskonały specjalista w renesansie włoskim, zajadły zwolennik Cro-cego, ateusz,
Konstanty Regamey - lingwista i o. Piotr de Menasce -iranolog. Muszę o obu parę
słów powiedzieć, aby dać pojęcie o naszych spotkaniach.
Regamey, syn Szwajcara i Rosjanki, był profesorem języków wschodnich i przede
wszystkim buddologiem. Mówiono, że włada biegle 45 językami, w każdym razie
wszędzie, gdzie stać mnie było na kontrolę, posiadał dany język znakomicie.
Notabene wykładał w moim instytucie historię Rosji; jego rosyjski był tak piękny, że
słuchało się go zawsze z przyjemnością. Ale był nie tylko wielkim lingwistą
zdolnym wygłosić ex abrupto mowę po sanskrycku, jak mu się raz zdarzyło, ale
także wieloletnim prezesem związku szwajcarskich kompozytorów muzycznych. A
kiedy mu przedłożyłem rzecz o logice navya-nyaya, tak skomplikowane studium
matematyczno - logiczne, że w świecie nie ma pewnie więcej niż parędziesiąt osób
zdolnych je zrozumieć, on nie tylko rozumiał, ale robił całkiem interesujące uwagi
krytyczne. W czasie wojny był notabene oficerem naszej Armii Krajowej.
13 — Bocheński: Wspomnienia
194
Fryburg
O. de Menasce pochodził z bogatej aleksandryjskiej rodziny żydowskiej; był
baronem węgierskim. Wychowany w Eaton, studiował w Oxfordzie. Na wiarę
chrześcijańską nawrócił go własnoręcznie największy filozof-katolik XX wieku -
Max Scheler. Wstąpił do naszego zakonu i był moim sąsiadem w Albertinum.
Człowiek surowy dla siebie, spał zawsze na podłodze. Znał 18 języków, co mu nie
przeszkadzało chodzić na seminarium do Regameya, aby się jeszcze jednego
nauczyć.
Dla mnie te spotkania były zawsze bardzo miłym przeżyciem. Po długich latach
stałego obcowania z prymitywami znajdowałem u Gi-gona wreszcie środowisko
naprawdę kulturalne, o którym zawsze marzyłem, przedstawicieli autentycznego
uniwersytetu. W rozmowach z nimi zdałem sobie także sprawę, jak dalece
uniwersytet jest instytucją upokarzającą dla każdego, kto go zna naprawdę.
Uniwersytet to zespół takich ludzi jak Regamey, Gigon, de Menasce - ludzi
ogromnej wiedzy. To nieprzebrany skarbiec nauki, wobec którego nasza wiedza jest
niemal niczym, a z której nie możemy z braku czasu korzystać.
Na tych zebraniach, dokładniej w rozmawach z Regameyem, odkryłem także rolę i
znaczenie uczelni wyznaniowych. Byłem uprzednio, na skutek złych doświadczeń,
raczej ich przeciwnikiem. Ale oto Regamey wyłożył mi swoją oryginalną teorię
rozwoju buddyzmu, zgodnie z którą mały wóz, a więc religia bez świętych i
sakramentów, nie może być pierwotną fazą tej religii - coś podobnego nie byłoby
możliwe w Indiach szóstego wieku przed Chrystusem. Na pytanie, dlaczego doszedł
do tego wniosku, odpowiedział: „Bo jestem katolikiem". Teorię klasyczną zbudowali
protestanci, którzy po prostu przenieśli na Indie własne poglądy na historię
chrześcijaństwa. Katolicyzm Regameya pozwolił mu dojrzeć, jaki błąd popełniali.
Innym przykładem pozytywnego wpływu religii na badania naukowe jest studium
filozofii sowieckiej. Niemal wszystko, czego dokonano w tej dziedzinie, zostało
zrobione przez katolików - moją szkołę, o. Wettera itd. Dlaczego? Bo istnieją
uderzające podobieństwa formalne pomiędzy katolicyzmem a komunizmem
sowieckim, co spra-
195
Fryburg
wia, że katolik ma lepsze zrozumienie tego ostatniego. Tak więc wyznaniowy
charakter uczelni może się przyczynić do postępu nauki.
Naturalnie nie wszystko na uniwersytecie jest złotem. Wpisałem jako motto jednej z
moich książek zdanie Bergsona „ La philosophie elle aussi a ses scribes et ses
pharisiens " „Filozofia ma także swoich uczonych w piśmie i swoich faryzeuszów" -
a to samo da się powiedzieć o uniwersytetach. Wiele, zanadto wiele jest w niej
uczonych skrybów. Miewa też swoich Katonów. Ofiarą takiego Katona, profesora
prawa Gutzwillera, padł nasz gospodarz Gigon. Miał nieszczęście rozwieść się i to
wystarczyło, by Gutzwiller rozpętał listowną kampanię przeciw mojemu
przyjacielowi, który wskutek niej stracił katedrę w Bazylei, o której marzył.
Ekipa filozoficzna, jaką zastałem w roku 1945, nie była świetna. Liczyła jednego
prawdziwego myśliciela, o. Norberta Luytena, Belga przybyłego równocześnie ze
mną jako następca o. de Munnyncka. Na katedrze ongiś o. Mansera wykładał od roku
1942 o. Paweł Wyser, Szwajcar należący do gatunku pracowitych żywiołków
drobniejszego plazu. Ze mną przybył również o. Maria Dominiąue Philippe,
człowiek skądinąd wybitny, ale którego Pan Bóg całkiem oczywiście nie przeznaczył
do kariery uniwersyteckiej. Był autentycznym prorokiem, mówił fascynująco, miał
ogromne powodzenie u ludzi, także u protestantów, ale kiedy pisał, znajdowano po
parędziesiąt błędów na każdej stronie.
Moje wykłady odbywały się w nowym, bardzo pięknym i nowoczesnym gmachu
wydziałów humanistycznych wystawionym podczas wojny przez następcę George'a
Pythona, ministra kantonalnego Fillera. Krążyły o nim różne złośliwości. Mówiono,
że został wystawiony ze strat wojennych Szwajcarii. Inni powiadali, że Piller
zbudował go z żelaza Wasmer (rodziny handlarzy żelazem, z którą był
spokrewniony), srebra konfederacji i Laurę Dupraz. Pani Dupraz była profesorem
pedagogiki, ale jej imię, „Laurę", wymawia się po francusku tak samo jak „l'or",
złoto, tak iż powiedzenie brzmiało ,.i złotem Dupraz".
196
Fryburg
Ta pani Dupraz, skądinąd całkiem kompetentna i dorzeczna kole- -żanka, była
protegowaną Pillera i bodaj pierwszą kobietą-profesorem ' zwyczajnym we Fryburgu.
Była też pierwszą niewiastą-dziekanem wydziału w Szwajcarii. Zatwierdzenie jej
wyboru wywołało gorący protest starego o. Rohnera, który w uroczystym liście do
dyrektora departamentu oświecenia publicznego pisał, że teraz ojcowie, księża będą
musieli otrzymywać doktoraty u stóp, o zgrozo, kobiety.
Wykłady
Wykładałem we Fryburgu od jesieni 1945 do lipca 1951 historię filozofii XX wieku,
a począwszy od zimowego semestru 1951/52 także historię filozofii nowożytnej. Na
emeryturę przeszedłem po semestrze letnim 1972, to jest po 27 latach. W każdej
dyscyplinie miałem jednogodzinny wykład w języku francuskim i co dwa tygodnie
dwugodzinne seminarium, w zasadzie niemieckie. W ciągu całego okresu miałem
jednogodzinny wykład elementów logiki matematycznej, która mogła uchodzić za
kierunek filozofii współczesnej. Inaczej wykładanie logiki było mi zabronione,
należało do o. Philip-pe, który wykładał pierwszą figurę sylogistyki tradycyjnej i to
według pospolitej tradycji Port Royal. Razem miałem więc tylko siedem godzin
wykładów i seminariów tygodniowo.
Przygotowanie tych wykładów kosztowało mnie ogrom pracy. Katedra nie była moja
- byłem logikiem i historykiem logiki, nie historykiem filozofii. Co prawda
interesowałem się od dawna także ogólną historią filozofii, zwłaszcza XX wieku.
Wojna jest zajęciem na ogół leniwym, w przerwach między bitwami panowie
oficerowie grają zwykle w karty, ja czytałem. W czasie pobytu w Wielkiej Brytanii
przeczytałem na przykład bodaj wszystko, co przedstawiało interes we współczesnej
filozofii tego kraju. Niemniej w ciągu pierwszych lat dokonałem ogromnego
wysiłku, by nauczyć się więcej. W tym celu spędziłem wiele miesięcy w Zurychu u
ojców jezuitów. Po wczesnej mszy wiosłowałem po jeziorze aż do otwarcia
biblioteki, najlepszej w Szwajcarii jeśli o filozofię chodzi, i potem czytałem aż
197
Fryburg
do jej zamknięcia. Jak wykładałem, opisał jeden z moich najświet-niejszych
uczniów, książę Mikołaj Lobkowicz, późniejszy długoletni prezydent Uniwersytetu
Monachijskiego, prezydent katolickiego uniwersytetu w Eichstat, autor kilku
cennych prac, skądinąd żywy dowód, że mianowanie uczonych na stanowiska
administracyjne przynosi wielkie szkody nauce, bo odwodzi badaczy od pracy
badawczej. Oto, co Lobkowicz pisał o mnie: „Będąc katolikiem, zawsze chciałem
studiować filozofię na uniwersytecie katolickim. Dwa uniwersytety wchodziły w
rachubę: Louvain i Fryburg. Znalazłem się we Fryburgu. Dziekan, któremu zostałem
przedstawiony, okazał się tym człowiekiem, od którego nauczyłem się więcej niż od
jakiegokolwiek z moich nauczycieli: doctor philosophiae et theologiae Innocenty M.
Bocheński. W tym czasie Bocheński prowadził katedrę filozofii współczesnej oraz
dodatkowo znajdował czas na wykładanie w małym gronie logiki symbolicznej i
służenie jako duszpasterz licznym Polakom żyjącym w Szwajcarii. Tak, jak to było
w przypadku wszystkich profesorów, którzy byli dominikanami, zwracaliśmy się do
niego mon pere, a kiedy mówiliśmy o nim w trzeciej osobie, był l e per e Bocheński.
Dopiero po paru dniach zauważyłem, że Bocheński był całkiem różny od innych
dominikanów. Wprawdzie nabrałem szacunku i polubiłem wielu dominikańskich
profesorów, którzy byli moimi wykładowcami przez osiem lat spędzonych we
Fryburgu, ale o. Bocheński był jedynym, dla którego żywiłem cześć. Jego wygląd
zewnętrzny był sam przez się niezwykły: wysoki, z wielkimi dłońmi i chodem
olbrzyma, prawie zawsze z papierosem. Najbardziej pamiętam jego oczy: rzucały
srogie, prawie groźne spojrzenia, jakby chciały powiedzieć: „Czy mam znowu
słuchać bzdur?" Pomimo to Bocheński potrafił być niezwykle sympatyczny. Stawał
się niecierpliwy tylko w jednym przypadku, gdy miał wrażenie, że jego partner w
dyskusji nie potrafi jasno myśleć. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy na
seminarium o Sein und Zeit Heideggera jakiś student, który przyjechał właśnie z
Fryburga (w Niemczech) i był pod urokiem licideggerowskiego żargonu, podniósł
rękę, że chce coś powiedzieć.
198
Fryburg
Wypowiedział tylko jedno zdanie. Zanim zaczął następne, Bocheński przerwał mu i
powiedział: „Drogi panie, skończył pan właśnie zdanie złożone z czternastu słów. Ja
nie zrozumiałem jak dotąd ani jednego. Proszę zacząć od wyjaśnienia znaczenia
pierwszego".
„Jeżeli dobrze pamiętam, pierwsze seminarium Bocheńskiego, w jakim
uczestniczyłem, poświęcone było L'etre et le neant Sartre'a. Każdy uczestnik miał
kupić sobie własną kopię tekstu. Bocheński prosił, aby otworzyć książkę na
pierwszej stronie (w przypadku innych autorów równie dobrze mógł to być początek
jakiegoś rozdziału w środku tekstu), i ktoś z nas zaczął głośno czytać. Po kilku
zdaniach Bocheński przerwał i poprosił o wyjaśnienie zdania właśnie przeczytanego.
Z tego wynikała dyskusja, w której studenci z trudem znajdowali okazję, aby coś
powiedzieć. Bocheński rozwijał myśl, szkicował tło i kontekst tego, co było
przeczytane, i podnosił jeden problem za drugim. Do końca semestru posuwaliśmy
się niewiele poza dziesiątą lub dwudziestą stronę samego tekstu. Potem
doświadczyłem tego jeszcze na seminariach z Process and Reality, cm Essay on
Cosmology Whiteheada, Tractatus logico - philosophicus Wittgen-steina, Traktatów
Galileusza, Krytyki czystego rozumu Kanta, Fenomenologii ducha Hegla i
wczesnych prac Karola Marksa. Należy dodać, że Bocheński zakładał, że my nie
tylko przeczytamy cały tekst sami, ale również przebrniemy przez dodatkową
lekturę".
„Być może czytelnik, szczególnie jeśli zdarzyło mu się studiować na jakimś
europejskim uniwersytecie, ma wrażenie, że był to bardzo prymitywny sposób
prowadzenia seminarium. W istocie było przeciwnie. Tutaj uczyliśmy się czegoś
ważniejszego niż być zdolnym do wnikania w zawiłości tekstu. Bocheński zmuszał
swoich studentów do czytania tekstów dokładnie i bycia pewnym, czy tekst został
zrozumiany, czy nie. To brzmi jak coś oczywistego, ale nie jest oczywiste. Nie tylko
studenci, ale nawet i profesorowie potrafią mówić o tekście filozoficznym albo o
filozofie bez względu na to, czy rzeczywiście zrozumieli, co było napisane, czy to, co
miano na myśli, miało sens, czy było prawdą. Od pierwszego dnia zajęć studenci
Bocheńskiego uczyli się, że filozof może interesować się wieloma rze-;
Fryburg
199
czarni i praktycznie każdym tekstem, pod warunkiem, że przyświeca temu dwojaki
cel: jasne zrozumienie i odkrycie tego, co w nim jest prawdziwe. Mimo że Bocheński
wyposażony był w ogromny zasób wiedzy historycznej i nawet uważany był w
pierwszym rzędzie za historyka filozofii, on sam nie cenił wiedzy historycznej samej
przez się wysoko. Dla niego była ona tylko bazą, z której wyruszał na poszukiwanie
prawdy".
„Bocheński miał zwyczaj studiowania wspólnie z nami tekstów autorów minionych
stuleci tak, jak gdyby stali przed nami żywi i jak byśmy mogli z nimi rozmawiać. Ta
sama postawa przeważała w jego wykładach. Poza wstępem do logiki prowadził
wykłady o poszczególnych myślicielach lub o jasno określonej szkole filozoficznej.
Wykładał swobodnie w oparciu o nieliczne notatki. Kiedy zorientował się, że
wyjaśniany przez niego temat był szczególnie trudny, zaczynał przemierzać
przestrzeń za szerokim pulpitem tam i z powrotem. Bocheński miał wielki dar
upraszczania. Był w stanie przedstawić w jasnym, ostrym świetle najbardziej zawiłą
problematykę, pomimo że bez skrępowania przyznawał, iż nie jest absolutnie pewny
znaczenia wybranych tez i twierdzeń formułowanych przez rozważanych autorów.
Często wchodził do sali wykładowej i zaczynał dyskutować problem, który dopiero
co roztrząsał na poprzednim wykładzie, ponieważ czuł, że olśniła go nowa myśl".
„Część studentów i kolegów Bocheńskiego uważała go za „strasznego
upraszczacza". Nigdy nie podzielałem tej opinii, mimo że często zapytywałem
samego siebie, czy naprawdę on postrzega rzeczy w tak prosty sposób. Jednakże gdy
tylko stawiałem sobie to pytanie, byłem zdziwiony odkryciem, jak zróżnicowany
proces myślowy przebiega za każdym jego „uproszczeniem". Co wydało się zbyt
uproszczone, okazywało się rezultatem głębokiego wysiłku myślowego. To nie był
oczywiście przypadek, że Bocheński zwykł cytować jednego ze swych polskich
nauczycieli, który mawiał: „Niedoświadczony nauczyciel uczy tego, czego sam nie
zrozumiał, doświadczony nauczyciel uczy tego, co pojął, ale mądry nauczyciel uczy
tylko tego, co według jego przeświadczenia może się studentom przydać".
200
Fryburg
„To, że Bocheński nie upraszczał, stało się jasne dla jego studentów, kiedy
przekonali się, jak myśli filozof analityczny, a nie był on oczywiście pozytywistą.
Bocheński posiadał wyczucie wyższej jakości, które przekazywał innym. Często
porównywał dwóch autorów mówiąc, że chociaż pierwszy z nich może mieć rację,
jego myśleniu brakuje klasy, podczas gdy drugi, który myli się prawie we
wszystkim, co mówi, przedstawia o wiele wyższy poziom myślenia. W ten sposób
Bocheński wpoił w nas myślową tolerancję dla innych myślicieli. Nigdy nie
spotkałem filozofa, który był zdolny oceniać wielkość innych, nawet jeśli nie zgadzał
się z nimi w kwestiach podstawowych".
„Bocheński żywił skrywaną miłość do metafizyki. W swoich wykładach i
seminariach nie mógł dać wiele wyrazu tej skłonności, ponieważ filozofowie,
którymi się zajmował, z wyjątkiem Hegla i White-heada, albo odrzucali metafizykę,
albo nie mieli z nią wiele wspólnego. Dla wszystkich słuchaczy wykładów z logiki
formalnej było jasne, że dla Bocheńskiego najwłaściwsza droga uchwycenia
ostatecznej tajemnicy rzeczywistości zawiera się w jasności myśli i w pogoni za
prawdą. Energicznie sprzeciwiał się heglowskiemu twierdzeniu, że tylko całość jest
absolutnie prawdziwa. Jako logik widział paradoksalną naturę twierdzenia, że dojść
do prawdy możemy tylko przez zbiór prawd częściowych, które wydają się
przypuszczalnie fałszywe w ostatecznych analizach. Niemniej zawsze poszukiwał
całości".
„Bocheński nigdy nie poczuł się zmęczony w swoich poszukiwaniach, ani nawet nie
stracił swojego wybitnego poczucia szczegółu (z czego był znany), było to
rezultatem jego prostej, a jednak głębokiej wiary religijnej. Dla wielu jego kolegów
sporne było to, jak dominikanin może być racjonalistą i radykalnym empirystą,
myślicielem, który zawsze zaczynał od doświadczenia, a potem dopiero odkrywał
ukryty w nim rozumny sens. Ludzie zdawali się nie rozumieć, że ścisłość jego
metody myślenia nie przeszkadzała mu być pokornym chrześcijaninem wiernym
naukom Kościoła i spełniać nakazy przełożonych bez szemrania. Z tego powodu
kryzysy w koście-
201
Fryburg
le katolickim, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich dwudziestu lat, nie dotyczyły
Bocheńskiego. Główna część teologii współczesnej zdawała się być dla niego
nieodpowiedzialnym bełkotaniem. Uchronił się przed zamętem myślowym dzięki
przekonaniu, że chociaż prawdy manifestują się w różny sposób, jednakże ich
wartość pozostaje ponadczasowa".
„Po uzyskaniu przeze mnie doktoratu widziałem Bocheńskiego niejednokrotnie,
zwykle w Stanach Zjednoczonych, ale także kiedy przejeżdżałem przez Fryburg. Nie
byłem już jego studentem, a mimo to zawsze pozostałem jego uczniem".
„Jest mi przykro, że młoda generacja nie ma okazji zorientowania swoich własnych
dróg intelektualnych, mając za wzór mistrza tak wielkiej miary, ani zobaczenia, że
prawdziwie twórczy myśliciel nigdy nie zatrzymuje się, ale stale jest w trakcie pracy
nad nowymi zagadnieniami".
„Dotykam tutaj ostatniej i prawdopodobnie najważniejszej cechy Bocheńskiego,
która uczyniła z niego największego nauczyciela naszych czasów: jego
oryginalności. Wielu jego współczesnych widziało go przede wszystkim jako
ekscentryka: duchownego, który z powodu paru historycznych przypadków
przywdział dominikański kaptur, kaznodzieję, który czerpie specjalną przyjemność z
głoszenia swoich kazań w przynajmniej pół tuzinie języków, księdza, który
jednocześnie uwielbia prowadzenie szybkich samochodów i w zaawansowanym
wieku uzyskuje licencję pilota, zrównoważonego i dowcipnego mówcę, który nigdy
nie straci okazji powiedzenia w czasie wykładu jakiejś uwagi powodującej, że sala
wykładowa wybucha śmiechem. Dla nas wszystkich, którzy znamy go lepiej, było
jasne, że za tym wszystkim kryje się fascynująca oryginalność myśli. Bocheński nie
należał do szkoły filozofów analitycznych, która utrzymuje, że tylko metodologia
nauk przyrodniczych jest jedyną, która przynosi rezultaty, i że skutkiem tego
filozofia także musi starać się zastosować do tego standardu. Z drugiej strony
Bocheński posiadał klasę, z jaką spotkałem się tylko w przypadku uczonych kalibru
Hei-senberga; w zetknięciu z problemami instynktownie opierał się po-
202
Fryburg
kusie (której większość z nas nie może się oprzeć) stąpania krok po kroku śladem
tych, którzy nas poprzedzili".
„W istocie Bocheński czytał więcej różnojęzycznych lektur niż większość filozofów
naszych czasów. Jego znajomość literatury przedmiotu była zadziwiająca. Ale on nie
czytał tego wszystkiego, jak czyni to większość z nas, dla odkrywania nowych idei.
Przeciwnie, opracowywał problem do czasu, aż znalazł klucz, model, jeżeli taki był,
który pasował do tego problemu dokładnie. Następnie kontynuował opracowanie
zawiłych szczegółów modelu przez kolosalną pracę myśli. Później, kiedy
studiowałem prace Arystotelesa bardzo wnikliwie, zawsze przypominałem sobie
Bocheńskiego czytającego strony arystotelesowskich Analityk Wtórych, kiedy nagle
chwytał pierwsze przesłanki, z których wszystko stawało się zrozumiałe".
„Ten sposób myślenia był bardzo fascynujący dla studentów; przede wszystkim to
stale otwierało nowe perspektywy; studiowanie filozofii okazywało się być nagrodą
nie tylko z poczucia doskonałości w danej dziedzinie, ale także z powodu
niespodziewanych myślowych olśnień, które czekały nas jak tyle przygód. Po drugie
dowiadywaliśmy się od jednego nauczyciela, że wcale nie byłoby poprawne
pozostawać przy jednym sposobie myślenia, jednym stylu myśli. Mistrz sam pokazał
nam na swoim przykładzie, że było wiele różnych dróg osiągnięcia prawdy, a my
potrzebowaliśmy jedynie odwagi, aby odejść z utartej ścieżki myśli. Naturalną
konsekwencją tego wszystkiego było, że Bocheński nigdy nie zaoferował nam
całościowego, kompletnego zestawu myślowego, jak czyni to większość
europejskich filozofów dzisiaj. Zwykł był mówić, że największe, co możemy zrobić,
to usunąć cały śmietnik wyprodukowany przez minione wieki, aby odkryć kilka
ukrytych klejnotów. W rzeczywistości to, co Bocheński nam dał, było bardziej cenne
niż zamknięty system: śmiałość odnajdywania własnej drogi w bałamutnych
szeregach opinii z przekonaniem, że w końcowych analizach prawda okaże się
jednoznaczna z prostotą. Posiadał tę niezachwianą ufność, którą my, jego studenci,
staraliśmy się gorliwie naśladować, ale nigdy nie udało się nam jej osiągnąć".
203
Fryburg
„W autobiografii, która ukazała się w roku 1975, w pierwszym tomie zatytuowanym
Philosophie in Selbstdarstellungen Bocheński napisał, że jego trwały wkład polega
na ogólnej historii logiki formalnej i logicznych analizach kilku poszczególnych
zagadnień. To może być prawdą, jeśli myślimy o nim jako o uczonym-badaczu.
Jednakże jeśli potraktujemy go jako nauczyciela, tak, jak jego studenci są skłonni
zrobić przede wszystkim, to wówczas znajdujemy coś, co jest rzadko wspominane, a
jest wciąż ważniejsze od wszystkich innych naukowych osiągnięć: Bocheński
pokazał na swoim przykładzie, jak można filozofować w XX wieku bez duszenia się
pod ciężarem długiej historii filozofii i nie padając ofiarą wyrafinowania w pracy nad
szczegółami oderwanymi od tematu (jak to było w przypadku wielu filozofów
analitycznych)".
„Każdego dnia mieliśmy okazję uczyć się od Bocheńskiego tego, że chociaż
codzienna praca filozofa polega na badaniu pokrętnych i w ostatecznych analizach
nudnych zagadnień szczegółowych, to ta czarna robota powinna być prowadzona z
odwoływaniem się do horyzontów i perspektyw, które sięgają najbardziej
podstawowych i najgłębszych korzeni naszego myślenia. To może okazywać się
niezgłębione, ale dla mnie, ucznia Bocheńskiego, jest oczywista jego gotowość do
myślenia w tym małym zakresie tego, co wiemy, myślimy, że wiemy, albo po prostu
co przypuszczamy i w co wierzymy jako chrześcijanie bez tracenia kiedykolwiek z
oczu celu, jakim jest jasność i logiczność myśli oraz dbanie, by nie iść ślepymi
ścieżkami, którymi idą inni".
„Napisałem te słowa w czasie przeszłym, ponieważ przeszło trzydzieści lat temu
byłem studentem Bocheńskiego, ale chciałbym wyrazić moje podziękowanie w
imieniu wszystkich jego studentów wierząc, że Bocheński pozostanie jednym z
najbardziej fascynujących nauczycieli, jakich kiedykolwiek poznaliśmy".
Przepraszam za komplementy zawarte w tym tekście. Przedrukowy? jego przekład
polski, aby dać pojęcie o tym, jak wykładałem i jak mnie przynajmniej niektórzy
studenci widzieli.
204
Fryburg
W lecie prowadziłem często seminaria sub tegmina fagi koło wielkiego mostu
kolejowego zwanego Grand Fey, w ogrodzie kawiarenki, mającej zresztą wieczorem
złą sławę. Lubiłem ten most, bo przejście dla pieszych pod nim jest przypadkowym
arcydziełem sztuki. Powstało przez obetonowanie metalowych struktur mostu
kolejowego i nikt przy tym nie myślał o efekcie estetycznym, ale stworzono coś w
rodzaju przepięknego krużganka. Fakt, że coś takiego mogło powstać w ten sposób,
nasuwa naturalnie trudne zagadnienie filozoficzne w rodzaju pytania, czym
właściwie jest sztuka. Ale że estetyką nigdy się nie interesowałem, nie będę
próbował na nie odpowiedzieć.
Co wykładałem? W historii filozofii współczesnej najczęściej fenomenologię i
egzystencjalizm (13 razy), następnie filozofię brytyjską (6 razy), marksizm (6 razy),
wreszcie metafizykę (3 razy). W filozofii nowożytnej rozkład był bardziej
równomierny, najczęściej wykładałem Kanta (5 razy), dalej Renesans, Kartezjusza i
Hegla (po 4 razy), wstęp ogólny do okresu (3 razy) wreszcie innych racjonalistów,
empirystów brytyjskich i XIX wiek po Heglu (po 2 razy). W ciągu dwóch ostatnich
lat, chcąc jinir en beaute wykładałem ze zrozumiałym sukcesem współczesną
filozofię miłości. Skrypty tych wykładów obejmują 55 tomów.
Jak widać z tego wyliczenia, wszystkie moje wykłady miały charakter
monograficzny. Niektórych filozofów, na przykład Hegla, wykładałem nieraz przez
dwa lata, tak że student nie otrzymywał nigdy zupełnego kursu historii mojego
okresu. Było to związane z moim poglądem na wykłady uniwersyteckie. Jestem
przekonany, że bardzo wielu moich kolegów uprawia pod tym względem czysty
nonsens. W średnich wiekach tylko profesor miał książkę, czytał więc z niej, a
studenci pilnie notowali. Stąd do dziś się mówi „lecture", „ Yorle-sung", „lezione",
„leęon". Tymczasem wynaleziono druk, ale tego jakoś nikt nie zauważył. Wymaga
się dalej od profesora, aby czytał (po angielsku mówi się nawet dokładnie to read in
philosophy), a od studentów, aby robili notatki. Wielu, może nawet większość, profe-
205
Fryburg
sorów uniwersyteckich nie umie mówić publicznie i nie ma najmniejszego pojęcia o
dydaktyce. Wynika z tego ogromna strata czasu studentów.
Gdyby to ode mnie zależało, ograniczyłbym wykłady do trzech rodzajów. Najpierw
wykłady orientacyjne, w których profesor podaje studentom literaturę z uwagami
krytycznymi i wskazówkami, co przez co uzupełnić. Następnie nauczanie języków, a
więc także logiki formalnej, doświadczenie uczy bowiem, że wykład jest w tej
dziedzinie lepszy od czytania. Wreszcie wykłady sprawozdawcze, opis własnej pracy
badawczej profesora, aby studenci mogli poznać historię infteri, w toku
powstawania.
Jakkolwiek by z tym było i mimo że zawsze mówiłem studentom, aby nie chodzili na
moje wykłady, to te ostatnie miały pewne powodzenie. Dane statystyczne posiadam
tylko dla roku 1964/65, ale zdaje mi się, że położenie w innych latach było jeszcze
pomyślniej-sze. W tym roku na 2849 wpisanych na uniwersytet nie mniej niż 294
studentów, to jest 10,2% uczęszczało na moje wykłady, przy czym byli to studenci ze
wszystkich wydziałów (np. 33 z wydziału prawa, 11 z wydziału nauk
przyrodniczych) są to cyfry rekordowe.
Ale ja zawsze uważałem wykłady za zadanie drugorzędne. Ważniejsze były
seminaria, a zwłaszcza indywidualne prowadzenie doktorantów. Miałem ich tylko
czterech wAngelicum, ale trzydziestu trzech we Fryburgu, to jest mniej więcej po
pięciu w cztery lata. Wobec tego, że pisanie rozprawy trwało zwykle dwa do trzech
lat, miałem trzech doktorantów równocześnie. Im poświęcałem najwięcej czasu i
pracy. Każdego doktoranta przyjmowałem przynajmniej raz na tydzień i spędzałem z
nim nieraz długie godziny. Muszę powiedzieć, że jestem z moich doktorantów dość
dumny. Lobkowicz nie myli się może, gdy twierdzi, że pozostawiam po sobie przede
wszystkim uczniów.
Obok wykładów uniwersyteckich prowadziłem także wykłady na uniwersytecie
ludowym. W tych ramach zorganizowałem na semestrze letnim 1948 coś, co było jak
na nasze warunki fryburskie wysoce oryginalne i miało znaczne powodzenie,
mianowicie publiczne dyskusje pomiędzy profesorami różnych wydziałów pod naz-
206
Fryburg
wą bram trust. Te dyskusje odbywały się w auli B mającej 300 miejsc siedzących. Ja
przewodniczyłem, udział brali o. Deman (wielkiej klasy moralista), panna Dupraz
(pedagogika), Faller (lekarz, profesor anatomii), Gigon (wspomniany już hellenista),
Goetz (ekonomista), o. Luyten (najlepszy nasz filozof) i o.Yicaire (historyk kościoła,
bodaj najwybitniejszy obecnie historyk zakonu) - zawsze po pięciu na raz.
Dyskutowaliśmy na tematy aktualne jak technika, postęp, życie, pochodzenie
człowieka, śmierć cywilizacji, kobieta a mężczyzna, względność wszystkiego i tym
podobne. Sala była stale nabita, zainteresowanie wielkie.
Nasze dyskusje podobały się niejakiemu o. Dito OP, założycielowi firmy „Unda",
która produkowała taśmy dla stacji radiowych. Zaczęliśmy więc duplikować je dla
niego. Było przy tym sporo komicznych incydentów z żoną naszego odźwiernego,
która symulowała głos z sali i stale się myliła.
Miałem plany na kontynuację tych dyskusji, ale mimo ich wielkiego powodzenia nie
wiem już, dlaczego do niej nie doszło. Na marginesie wspomnień z wykładów parę
słów o mojej działalności organizacyjnej na poziomie międzynarodowym. Nie
pomnę już wszystkich towarzystw, w których zarządach wziąłem udział. Wymienię
tylko trzy, chyba najważniejsze. Byłem w ciągu wielu lat członkiem rady FISP -
międzynarodowej federacji towarzystw filozoficznych, rodzaju filozoficznego rządu
świata, który organizował wielkie kongresy. Założyłem i byłem długo sekretarzem
Światowej Federacji Katolickich Towarzystw Filozoficznych. Wreszcie byłem przez
parę lat prezesem Międzynarodowej Federacji Towarzystw Logicznych i
Metodologicznych.
Albertinum
Jako profesor nie zamieszkałem w St. Hyacinthe, jak w latach dwudziestych, ale w
rezydencji ojców profesorów uniwersytetu, w Albertinum. Dom położony w centrum
miasta miał za sobą już dwa wieki gdy o. Berthier, współzałożyciel uniwersytetu
kupił go w roku
207
Fryburg
1889 dla zakonu. Poprzednio był kolejno składem wina, szkołą prawa i hotelem.
Jeszcze za moich czasów stała w przedsionku relikwia hotelowa w postaci pięknej
Wenery, którą dopiero później jakaś pobożna dusza zastąpiła przez statuę Matki
Boskiej.
Dom był solidny i staroświecki. Staroświeckie były też panujące w nim obyczaje.
Przez długi czas na przykład nie było w nim telefonu; ojcowie woleli chodzić na
bliską pocztę niż narażać się na niepokojenie przez apele telefoniczne. Kiedy
przybyłem w roku 1945, telefon już był, ale tylko na parterze. Ojców wywoływał
przeraźliwie dzwoniący dzwonek. Wskutek tego ja, który pracowałem na trzecim
piętrze, musiałem za każdym razem schodzić i wychodzić parę pięter. Windy
naturalnie nie było. Wystarczyły trzy apele telefoniczne w ciągu przedpołudnia, aby
popsuć najlepszy czas pracy. Poszedłem więc do przełożonego, o. Morarda, prosząc
go, aby mi pozwolił założyć u siebie telefon na mój własny koszt, ryzyko i rachunek.
Biedny o. Morard o mało nie spadł z krzesła słysząc tak rewolucyjną prośbę, ale
pozwolił. Byłem więc pierwszą osobą obdarzoną własnym aparatem w tym
dostojnym domu.
Mówię domu, a nie klasztorze, bo Albertinum żadnym klasztorem nie było. Nie było
w nim wspólnych modlitw, prócz wieczornej komplety. Nie mieliśmy prawa
wybierać przeora. Kierował domem zwykle jakiś czcigodny ojciec, który z tych czy
innych względów stał się niewygodny w Rzymie. Zakon dominikański jest także pod
tym względem paradoksem: jego wielkie domy studiów - szkoła biblijna w
Jerozolimie, Angelicum w Rzymie i Albertinum nie miały w ciągu dziesięcioleci
prawa wyboru własnego przełożonego, choć jest to prawo przysługujące każdemu
zakonnikowi. Wyglądało tak, jak gdyby w tym zakonie, szczycącym się z wagi, jaką
przywiązuje do studiów, naukowcy byli uważani za gorszy gatunek ludzi, a w
każdym razie za nie dość dojrzałych aby móc wybrać swojego przeora.
Ten paradoks staje się częściowo zrozumiały, jeśli się zna ideał zakonu. Jest to ideał
trudny, bo wymaga połączenia życia monastycznego, pracy naukowej i
kaznodziejstwa. Toteż w dziejach były zaw-
208
Fryburg
sze skłonności do dania bezwzględnego pierwszeństwa temu czy innemu ideałowi z
krzywdą dla innych. W chwili obecnej tak zwani „pastoralni", nie mający
zrozumienia dla nauki, zdają się przeważać. Jeśli tak dalej pójdzie, zakon stanie się
podlejszym wydaniem zacnego zakonu oo. kapucynów i moim zdaniem straci rację
bytu. Myślę nawet, że jest na najlepszej drodze ku temu.
Ale jeśli chodzi o Albertinum, to znalazłem w nim całkiem przyzwoitą wspólnotę
akademicką, oceniam nawet, że przeciętny poziom mieszkańców domu był wyższy
niż całego uniwersytetu. Obok już wspomnianych wybitnych naukowców, jakimi
byli ojcowie Deman, Kuiper, Luyten, de Menasce i Yicaire, należy wymienić jeszcze
jako solidnych pracowników naukowych o. Maltha, Holendra i o. Brauna, Belga.
Było naturalnie także paru krabów. Wspomniałem już Wy-sera, ale najjaskrawszym
przykładem żywiołku drobniejszego płazu był inny Szwajcar, o. Hering. Jego
wypadek godny jest opowiedzenia.
O. Hering wygłosił po mianowaniu na katedrę tzw. „małej" teologii moralnej
zwyczajowy odczyt inauguracyjny, w którym mówił o państwie i twierdził, że ono
nie istnieje - podatki płacimy nie państwu, ale jego prezydentowi itd. To wszystko z
wzruszającą nieznajomością literatury zarówno klasycznej (Arystoteles, św.
Tomasz), jak i nowszej. Słowem dał przekonywujący dowód, że jest ignorantem w
dziedzinie, którą miał wykładać. Na jego nieszczęście wykładu słuchali także
prawnicy z ministrem kantonalnym Pillerem na czele. Otóż prawnicy żyją, jak
wiadomo, z państwa (cóż robiliby bez ustaw państwowych?), więc twierdzenie, że
ono nie istnieje, nie mogło im się podobać. Zaraz po uroczystości przyszli w
zwartym szyku do naszego przełożonego żądając wielkim głosem usunięcia
nieszczęśnika. Usunięto go i przeniesiono do Rzymu, gdzie został, proszę państwa,
przeorem Angelicum i podobno gwiazdorem tamtejszego wydziału filozoficznego,
który musiał dziwnie się zmienić od moich czasów. Opowiadam o nim nie tylko
dlatego, że to było ważne dla nas wydarzenie, ale zwłaszcza aby zilustrować na tym
przykładzie działanie fryburskiej uczelni, gdzie współzależność i ciągła
209
Fryburg
współpraca wydziałów dawała doskonałe wyniki i czasem chroniła od wpadnięcia w
prowincjonalne bagienko.
W każdym razie struktura tego uniwersytetu uchroniła mnie od zesłania do jakiejś
Patagonii i w ten sposób zachowała dla nauki. Nie wiem, czy to jest jej wielka
zasługa, ale w każdym razie faktem pozostaje, że bez interwencji rządu kantonalnego
musiałbym porzucić katedrę i pracę naukową. Zagrożenie przejawiło się już
uprzednio. Cenzura zakonna, dokładniej o. Philippe, odmówiła mi pozwolenia na
druk mojego zarysu logiki matematycznej, jeśli nie skreślę wszystkich odnośników
do scholastyki. Chodziło im o to, aby broń Boże nie podejrzewano, że coś tak
wrednego jak dobra logika formalna istniało w scholastyce. Musiałem więc te
skreślenia przeprowadzić, co mnie kosztowało całe dwuletnie kieszonkowe, tekst
bowiem był już złożony.
Najważniejszy atak krabów przyszedł dopiero później. Trzeba wiedzieć, że w
ustrojach dyktatorialnych, a takim jest ustrój kościoła katolickiego, naukowców nie
prześladują zwykle wysoko postawione osobistości, ale koledzy, owe kraby
niezdolne do twórczej pracy. Tak było i w moim wypadku. W każdym razie
dostałem od generała zakonu, o. Suareza, pisemny rozkaz zawieszenia wykładów i
przygotowania się do wyjazdu. Semestr był w toku, tak że sankcja musiała przybrać
charakter upokarzający. Mimo to uznałem, że nie wolno mi niczego podejmować
przeciwko woli o. generała, i w rzeczy samej niczego nie przedsięwziąłem.
Rzecz ta jednak nie mogła być zatajona w Albertinum i o. Deman, dowiedziawszy
się o niej, podjął energiczną akcję w mojej obronie. Przekonał rząd kantonalny, że
wygnanie mnie będzie znaczną szkodą dla uniwersytetu. Rząd zwrócił się do
generała zakonu, zdaje się w ostrej formie, i generał musiał ustąpić. Zostałem we
Fryburgu. Sprawa znalazła swój epilog w burzliwej rozmowie z o. generałem,
podczas której okazało się, że nie miał on najmniejszego pojęcia o tym, kim jestem.
Znał tylko donosy moich szanownych kolegów. Powiedział mi między innymi, że
jestem niczym, że nie ogłosiłem niczego poza paroma artykulikami - a miałem
wówczas na sumieniu
14 — Bocheński: Wspomnienia
210
Fryburg
prawie tuzin książek i wracałem właśnie z zebrania, na którym wybrano mnie
prezesem światowego związku logików i metodologów nauki. Bywa i tak.
Chcę jeszcze dodać, że w przeciwieństwie do wielu innych zakonników, zwłaszcza
Francuzów, nie ogłosiłem ani jednego zdania, które można by uważać za polityczne,
wyjąwszy moją krytykę komunizmu. Nie ogłosiłem też niczego o charakterze
teologicznym, publikowałem aż do lat osiemdziesiątych wyłącznie na tematy
filozoficzne, przede wszystkim logiczne. Jeśli więc byłem prześladowany, to tylko z
powodu moich poglądów na logikę i jej historię, co nadaje prześladowaniu charakter
tym bardziej haniebny.
Rektorat
W latach 1950/51 i 1951/52 byłem dwa razy wybrany dziekanem wydziału, a w
jesieni 1964 przyszła moja kolej na rektora. Było wówczas zwyczajem, że rektora
wybierano kolejno z jednego wydziału po drugim, a wewnątrz wydziału wybierano
zawsze według starszeństwa. Mimo to głosowano zawsze. W moim przypadku
okazało się, że to głosowanie nie było czystą formalnością, bo zostałem wybrany
większością tylko jednego głosu. W dniu wyborów miałem odczyt w Instytucie prof.
Freymiond w Genewie; wracałem moim Peugeot 205 na złamanie karku i wszedłem
do sali senackiej w chwili, gdy ogłaszano wynik wyborów. Nie miałem z czego być
dumny, ale byłoby nielojalnością wobec tych, którzy na mnie głosowali, gdybym nie
przyjął nawet takiego wyboru. Przyjąłem więc w krótkim przemówieniu i
sprawowałem rządy uniwersytetu w ciągu dwóch lat.
Pierwszą moją troską po objęciu urzędu rektorskiego było zapewnienie sobie
poparcia prasy, której znaczenie, sam będąc dziennikarzem czasu wojny, wysoko
oceniałem. W tym celu zacząłem odbywać regularnie konferencje prasowe, zawsze
starannie przygotowane, na których dziennikarze byli suto zaopatrywani w materiał
gotowy do druku. Wiedziałem z własnego doświadczenia, jak są na to łasi.
211
Fryburg
Zarazem - to był mój pierwszy akt rektorski - zaprosiłem na obiad niejakiego pana
Webera, redaktora dość obskurnego dziennika fry-burskiego, który był w ostrej
opozycji do wszystkiego, co oficjalne i tradycyjne we Fryburgu. Zdobyłem sobie tym
jego serce tak, że dysponowałem jego pisemkiem jak osobistym organem.
W sprawie propagandy zrobiłem jeszcze jedno: proporczyk powiewał na wynajętym,
ale potężnym samochodzie, którym jeździłem oficjalnie, a gdy chodziło o bardzo
oficjalne jazdy, jak kiedy przyjmowałem księcia Liechtensteinu, miałem zawsze
dwóch policjantów na motocyklach przed moim wozem. Usiłowałem w ogóle
wtłoczyć do ludzkich mózgownic, że jestem nie byle jakim urzędniczyną, ale rector
magniflcus, suwerenem na swoim terenie. Wymagałem też, aby na uniwersytecie
pozdrawiano mnie na pierwszym miejscu, nawet przed prezesem rady ministrów
kantonalnych. Niestety jeden z moich następców zaczął jeździć na rowerze z
przyszpilonymi spodniami, jak wulgarny posłaniec, nie daj Boże.
Do tej samej dziedziny należą starania o wmurowanie tablicy pamiątkowej Chaima
Weizmanna. Ten Weizmann, doktor chemii fry-burskiego uniwersytetu, był
pierwszym prezydentem Izraela, a w moich oczach miał jeszcze inną interesującą
cechę: pochodził z Pińska. Zostawszy tedy rektorem, wezwałem mojego starego
znajomego, a najbogatszego obywatela Fryburga i pułkownika wojsk szwajcarskich,
Jana Nordmana, który piastował także urząd prezesa kahału. Powiedziałem mu, że
brak pomnika dla tak wielkiego człowieka jest prawdziwym skandalem. Nordman
wzruszył się i założył potrzebny komitet, podejrzewam, że finansowany głównie
przez niego samego. Sprowadziłem płytę granitową z Izraela i kazałem wypisać na
niej po łacinie i po hebrajsku, co było trzeba. Inauguracja tej płyty była wielkim
sukcesem. Rząd federalny był obecny bodaj w komplecie (Szwajcarzy są roztropni,
dbają o dobre stosunki z Żydami). Ja sam wygłosiłem mowę, w której mówiłem, jak
to my chrześcijanie jesteśmy duchowo Żydami i jak wszystko co żydowskie nas
cieszy.
W rezultacie rząd Izraela zaprosił mnie przez wdzięczność do Ziemi Świętej. Mam
najmilsze wspomnienia z tej podróży. Pierwsza
212
Fryburg
klasa w samolocie E1-A1, apartament w luksusowym hotelu Gan Da-vid,
drukowany, w grubą skórę oprawny „Program pobytu Jego Magnificencji..."
Urzędnik ministerstwa na lotnisku pyta, czy rozumiem po angielsku, bo on mówi
wprawdzie po niemiecku, ale może ja rozumiem, nie? A może po polski...? Okazuje
się, że jego rodzice wyemigrowali z Katowic, kiedy miał dwa lata, ale w domu
mówiono po polsku. Reszta o tej podróży później.
Nie trzeba jednak sądzić, że moje rektorowanie polegało wyłącznie na takich aktach
prasowo-dyplomatyczno-propagandowych. Było też sporo całkiem realnych
zagadnień. Na pierwszym miejscu stała sprawa stołówki studenckiej - mensy.
Byliśmy jedynym szwajcarskim uniwersytetem bez mensy, a miałem informacje, że
około 20% studentów jada coś ciepłego tylko raz dziennie. Miałem pieniądze
potrzebne na postawienie mensy, ale rząd nie chciał na to pozwolić z bardzo prostego
powodu: w małym mieście restauratorzy są potęgą, a ci bali się stołówki jako
konkurencji. Po powtarzanych, ale bezskutecznych prośbach listownych i
werbalnych postanowiłem pokazać zęby. Tymi zębami był najbardziej
dynamiczny składnik uniwersytetu, a mianowicie studenci. Profesorowie są zwykle
starszymi panami kochającymi spokój i niezdolnymi do gwałtu, a tu gwałt był
potrzebny. Ja, sam stary żołnierz, wiedziałem dobrze, że są chwile wżyciu
zbiorowym, kiedy ten gwałt jest nie tylko dozwolony, ale i moralnie nakazany, kiedy
jego użycie jest obowiązkiem. Postąpiłem więc tak: wezwałem przedstawicielstwo
studentów z Janem Nordmanem juniorem, synem mego przyjaciela, okropnym
warchołem, na czele i powiedziałem im, że we śnie widziałem masę studentów
wybijających szyby w gmachu rządowym z okrzykami „Mensa! mensa!" i
zapytałem, czy kto z nich nie potrafi mi tego snu psychoanalityczne wytłumaczyć.
Nie mogli, więc ich odesłałem. Aliści dwa dni później przychodzi tenże Nordman i
powiada: „Gotowe!" „Co gotowe?" pytam, „Sen magnificencji." Chciał, bym poszedł
z nimi, ale odmówiłem, myśląc, że moja obecność może zmitygować gwałtowność, o
którą mi chodziło. Pożegnałem więc tylko coś dwutysięczny tłum
213
Fryburg
z balkonu. Poszli. Szyb wprawdzie nie wybili, ale ryczeli tak bawolim głosem, że
moje pozwolenie dostałem w 48 godzin.
Sprawa miała jednak epilog w postaci wezwania mnie na wyga-\vor przez rząd.
Przyjęli mnie in corpore. Jeden z dostojnych radców zainaugurował obrady
oświadczeniem, że jestem bolszewikiem. Odpowiedziałem, że jestem skrajnym
reakcjonistą. Jak to? Bo historia uniwersytetu zaczyna się w Paryżu wielkim buntem
studenckim, na skutek którego prefekt policji stracił posadę czy nawet został
uwięziony. To nie jest żaden bolszewizm, ale nasza najbardziej autentyczna
europejska tradycja.
To wszystko działo się dość długo przed słynnymi zaburzeniami na uniwersytetach,
w czasie których np. w Harvardzie czy we Frankfurcie młodzieniaszkowie podpalali
instytuty i wyrzucali na bruk komputery. U nas nie przybrały one większych
rozmiarów. Mimo to zadawałem sobie pytanie, jak zachować się wobec nich, np. czy
dalej wyrzucać za drzwi spóźniających się (miałem taki zwyczaj). Postanowiłem nie
zmieniać moich obyczajów i trzeba powiedzieć, że delikwenci dalej wychodzili z sali
jak baranki. Było natomiast paru kolegów, którym uniemożliwiono wykładanie, ale
to byli ludzie bez autorytetu. Moim zdaniem te awantury spowodowali starsi; m.in.
niektórzy profesorowie przez głoszenie idiotycznego egalitaryzmu. Wszyscy ludzie
mają być pod każdym względem równi, a więc studenci posiadają wiedzę równą
wiedzy profesorów itd. Doszedł do tego równie idiotyczny kult młodych, jak gdyby
oni byli pod każdym względem lepsi od ludzi dojrzałych.
Wracając do mojego rektoratu, trzecim moim najważniejszym dokonaniem była
budowa pawilonu dla chemii. Jestem z niej dość dumny, bo w związku z tą budową
byłem pierwszym rektorem szwajcarskim, który wyrwał konfederacji subwencję.
Trzeba wiedzieć, że wszystkie wyższe uczelnie w Szwajcarii poza politechniką są
kanto-nalne, to jest finansowane przez nieraz ubogie kantony. Tak np. nasz
uniwersytet obciążał niemal wyłącznie kanton fryburski, to jest niecałe 150 000
rolników (katolicy szwajcarscy dawali około miliona trunków rocznie). Rzecz
przedstawiała się tak: kosztorys opiewał na
•Bjopso>( z ijizpoip^ AosAzsM 'oMisu3zoqBU jeuAzaez Bjouied Ap3 aż 'JJBI
o{BA\Ag TU3P1 iiuejjpedpo lUiytwtzpMBJd 9TUZBM3Zjd pouiBd BZ9ISJI
IAU> aż mjef 'aiuido BUIBIBJ BJKIUI 'BUBMZ
M
IUIZ9lS5f' '3IZ-
j afoBZiireSjo aiMp ijAzojBZ 'OBMOJUIJOI i IJ3Z3BZ npo uiXi M -ipniAisui
jgojsjod faueMOZiuBSjoz feuApaf
-ojjsida jodo 'qDB(BJ5i qoAuui M j J[ef 'aosjod M OBUIBJZ JBOUBZ
XDiM3Zsjog -331BM J3i M o§3ujBpXzjd soSazD 3BUO>{op IUBOJBA o}Xq
UIBU ui^UBp 2:910 '^uzoajyfeod oXq azoui psj^M Azsfsiuiu
-fBU I 3Z '^ŁUSIlIZpBS 3JB 'lUIBJSIUtHUC»( Z 3DJBM M BMJS^p^^^Z
Op JlXqZ XlU3ZOUI 3IU 3Z '9MBjdS 3iqOS
aż feuozojz Bjmus^B }Xq p(S|od pfezj Xiuo>i9z^j -
-ndnijo ^>)soi^ luiBjusSB ]jXq iuqopod niusf i jusuiBJinj :O>JSIMOU
-BIS 3ZSBU OjXq 3P(BX 'lU3UVW3])UdS UJIOUI Z 3IS B{BMOZ^IBpI|OS
AV9>(Bp
-OJ DSOZS^IM BUZDBUZ 3IZp3 'lUBDfBMZS Od 9IS OJSOIUZOJ
O5(UOZp3|M
-od 3i5[3UB33i33iu ouMsd BU i suifszjdn jXqz3iu ox '^apJOiu M 3fiq 'nmBjnBZ M
uiaiMod iMoaos3joJd nuBj i UISIM o; BZ Bf sjy4' '
-Od ^UJ3IM 3IU OM" ^BpBJpZ pBU SpBJBU BU BZSBjdBZ o3 SO;>[
'uviu3]}U33 iuXz3 03 'izpfes josajojd UBd >jBf" :o3 ui3}BiXdBZ
-zsBd 3D(DiM3ZSioq 3MOU DB5jsXzn 3ius3joqz3q 01 Aq>(Br 'uiAj psu 5p
-BJBU BU DBJBZSBjdBZ 3IUIU Op }p3ZsXZJJ -UIl}|SJnqXjJ 3lD3lXsJ3MIUn
BU
fsijjsjod XjnjBJ3ji| B^AvopB{Jj^v\ 'uiiłjsjBUoag UJSSUOJJY lukuBMOUBZs
3tuqD3ZSMod 'nuo|0}[ f9t>is|od uiaaoiuas z ui9{Btui 'BMOUIZOJ fBpoq BjBjSspo
3|MBJds
-BJjnj BuiUBZoiA\o3jBj zszjd SBZDM9M fguozpBMoad ApBSBqiue tj3i
-jod" 03qoM 9UZ3Xji|od O^SIMOUBJS ofefBZ Xuisi|9isnui HZBJ po
•M9>(iio}BJi i M9>|Bjot] qaXjqop 39J9zs o{Xq qoXj9i>( P9JSM 'MOI
-UaSlpłUI Bjp USB1U9A" 0>{}9>l UI9{IZpBMOJd I 3U|9IZp3lU 313IMS 3ZSU1
UI3jBIMBjdpO 'M9>JB10d qD^ P9JSM UI3AUSJ9łSBdZSnp 91S UISjfefBZ
•OSOUMBJds BMS Z3Zjd BDfefnUOdlUl 9pB|IJ9p
B{Xqpo niUBMODOuszjd od i mjpfejod uiXzs>|5iMfBU AV 9^6 1 n>loj M
3DIUBJ3 B{XzDOJ>(3Zjd MOZnOUBJJ Op 3IAUSU3IAV!33Zjd M 9Z '
B{IAVB{SM BJZIAvXp B^ 'JSO Z &33UVZ 3IUZBM3Zjd '
3IS
0{Aq HJBOfBA^S y^ 'UJI}|S|Od U13AVJSJ3JSBdZSnp 3ZJJBJ 9IS
UJSJBMOlUfBZ 3j39)XsJ3MIUn BU BUfjfoBJISIURUpB l BMO5JHBU BDBJd Z
ł9pBfXzad n|3iM pBjij^ usi zszjd 3iqos ui3}B>{sXz siu sz
-OJZ Xqe 'M9pOAvXM qDioui qDXDB(BqDn{s M9^Ałiiod SZJBMI 3Jnuod
39lZpIM 0{XZ3JBJSXĄ\ TlJSl^SJSMIUn B|p JS3f OJ 'l>jnBU Bjp IIlUOUOjnB
("3UIBS f3|JlBl 31S IU3{B3BUIOQ -OBM^ZBJJZOJ HIU 3fnqOjd 3IU 3JB '3p
-S^JJB pB{d SBU933UI AMIZpMBjd 3|UqOpO(J 'q3IU M BIU9ZpfeZJ BMBjd
jlBpte 3iu Xp3iu zspszjd B 'siUBUj^zjjn i 9Mopnq qai BU B3B{d jssf oj
'3i}jsuBfps9ZjqD i 9i5(srXppnq /OoizsBj5{ BfnuiAzam IUJSIM pBf>[Xzjd BU
JJBJ^ 'q3XMoqonp uizpsizp op 5is sfnsois sra 4t3fnzBłfzoj
OP(" BpBSBZ IBIUBMOUinZOJ 3}[UB{S3Zjd BZSAVJ3|d ^DXl
-3BpBJM IUIU OUUlMOd 39IM 'lMO13lXsJ9A\IUn pB{d OMISUBd 3Z B 'gff
-B>[ZOJ U31 'pB{d 015( 3Z '3tUBUOJj9Zjd SBU n OfBMOUBJ 'ni3lXsJ9MIUn
jnuouoins o UI3JIMOUI i M9JjXii|od qaXzsBU Bjp ISMBU oSgjBiuinzojz
J03 33lZp3IMOd UI3|tMOUBlSOd UJ3ZBJ UI^J^ 'JBIUJnZOJZ 31U P[IU 5lS
3fBpZ 'UI^WOpSOUBMO|^lA^ UJO>[l9o| f3UOD3lMSod '(W6I JU3IS3fM) (3ZS
-AU3JJ "99/S96I o33pjDiui3pB>(B njjoj ipBjnŚnBui BU B^saoppj BMOUI
«3oip BfoUI B{Xq UI9UXZD/(M 'OBA^ZBU BUZOIU >(B1 O3 IJSgf
'UlAuZByW
'BUBpn 3SOp '3IS DB[BMq3 3|U 'nMOUZ 'M9SUBUTJ 9J3JS M BJJ
-Z33pAM (3IM3ZHJS °d) BUMOUOd BfOUI B{Aq BJJB^L '^BIZpSZJBU fsf M I
?SOUZJlBdo A\ 'lS3f 3(B1" :?3IZp3IMOd I UISOJBd 3BZB>(od 03 UI3{BIUI
'o33ipnqDsjj SnjpsM 'OD B^ -3isB}j M IUIBUOIJIUI Biuopsazs z BMOUOIJ
-IUI-J2 3MOpnq UIBU^ZOBZ OJOJJS 'pSOUZJlBdo Op SlUBjnBZ
fesniu sz 'osizpsiMod iui {Biui spBJ3j3J uiiouj oj 'n>{uXpnq i
-nBui BU n§3jq3ZJd fsf ou {BjzpsiModo 3iu ipnM^si UIBS
-im s I q^^v\o B3iui3iqoz oSsujBJSpsj nDBjBdz ui3{izpoq3XM sz ' 'msiuszsuoijBZ
fsf Bzod 'jBiuujodBZ luiu z 3Moujzoj uiXq{Xe '!PnM3Sl
W3IJ|StAVZBU ^IStlBfDOS 'q3XuZJ}3UA\3M MBjds BJ1SIUIUJ
OŚ3U|BJ3p Op UI3JBq33fod I '3MOpnq DBZOOdZGJ XqB '5pBJ BfoiU
UJSJBUOTJSZjd f31 ^ -M9UOJIIIU 9 lUSfBllU 9ISB}( M B 'MO>(UBj;
MGUOIJIUI \l
V\l
214
Fryburg
215
21 milionów franków, a w kasie miałem 6 milionów. W tej sytuacji przekonałem
moją radę, aby rozpocząć budowę, i pojechałem do federalnego ministra spraw
wewnętrznych, socjalisty nazwiskiem Tschudi. Byłbym rozmowę z nim zapomniał,
poza jej zakończeniem, tj. tym, że wychodziłem z pałacu federalnego z obietnicą
owych 15 milionów, gdyby sam Tschudi nie opowiedział mi jej przebiegu na
inauguracji budynku. Po moim referacie miał mi powiedzieć, że muszę mieć wielkie
zaufanie do Opatrzności, skoro zaczynam budowę 21-milionową z sześcioma
milionami w kasie. Na co, według Tschudiego, miałem go pokazać palcem i
powiedzieć: „Tak jest, w Opatrzność i w jej narzędzia". Taka była moja ponowna (po
Służewie) wycieczka w sferę finansów, znowu, nie chwaląc się, dość udana.
Ważnym, jeśli go tak można nazwać, wyczynem była moja druga mowa rektorska na
inauguracji roku akademickiego 1965/66. Pierwszej (w jesieni 1964), poświęconej
logikom wielowartościowym, zdaje się nikt nie zrozumiał. Tym razem postanowiłem
powiedzieć coś zrozumiałego nawet dla naszych polityków i mówiłem o autonomii
uniwersytetu. Panowało u nas przekonanie, że kto płaci, ten rozkazuje, a że państwo
płaci uniwersytetowi, więc powinno nim władać. Poddałem krytyce pierwszą
przesłankę rozumowania: zasada „kto płaci, ten rozkazuje" nie stosuje się do
dziedzin duchowych. Tak na przykład wierni utrzymują klasztory buddyjskie i
chrześcijańskie, to jest płacą na ich budowę i utrzymanie, a przecież nigdy nie żądali
prawa rządzenia w nich. Podobnie prawdziwy mecenas płaci artyście, ale nie próbuje
mu rozkazywać. Domagałem się takiej samej autonomii dla nauki, to jest dla
uniwersytetu. Wystarczyło widzieć ponure twarze polityków słuchających moich
wywodów, aby zrozumieć, że nie zyskałem sobie przez ten wykład wielu przyjaciół
w ich kołach.
l
Polonia
Równolegle z pracą naukową i administracyjną na uniwersytecie zajmowałem się
także duszpasterstwem polskim. W Szwajcarii było
Fryburg
parę tysięcy Polaków, przeważnie żołnierzy 2 DSP. Ta dywizja wsławiła się tym, że
w przeciwieństwie do Francuzów przekroczyła granice w roku 1940 w największym
porządku i po przenocowaniu odbyła defiladę imponującą przez swą sprawność.
Zająłem się duszpasterstwem wśród tych Polaków, odprawiałem msze święte
niedzielne i prowadziłem kółko „Yeritas" dla inteligentów, wśród których było
szereg dobrych Polaków i katolików.
Od razu musieliśmy zająć stanowisko polityczne wobec „polskiej" ambasady
prowadzonej wówczas przez targowiczanina Putra-menta. Rozstrzygającą rolę w tej
sprawie odegrała bodaj rozmowa, jaką miałem z seniorem polskiej kolonii,
powszechnie szanowanym profesorem Alfonsem Bronarskim, wykładowcą literatury
polskiej na uniwersytecie fryburskim. Przyszedł do mnie zapraszając na naradę nad
tym, jakby to bezboleśnie uzyskać nowe bolszewickie paszporty. Zapytałem go: „Jak
pan profesor sądzi, co czyni gentleman, kiedy ktoś go zaprasza na naradę nad
zdradą?" „No nie wiem", powiedział. „Ale ja za to wiem i Panu Profesorowi powiem
w zaufaniu, bije w mordę". To niezbyt uprzejme i na pewno nieeleganckie
powiedzonko rozniosło się po Szwajcarii, gdzie znaczna większość rodaków
solidaryzowała się z moim gentlemanem. Takie było nasze stanowisko: Putrament i
jemu podobni byli agentami Moskwy okupującej Polskę. Rzekomy rząd polski był
agenturą złożoną ze zdrajców.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie możemy zbytmio przyczynić się do zwycięstwa w
walce z komunistami, ale sądziliśmy, że i najmniejszy wkład może być pożyteczny.
Otóż danym nam było w Szwajcarii dokonać czegoś przydatnego w tej walce.
Bolszewicy mieli zamiar złamać w Polsce, jak i w innych krajach, opór episkopatu,
jedynej zorganizowanej polskiej instytucji. W tym celu zaczęli więzić i torturować,
założyli dwie organizacje rozbijackie. Jedna z nich, sekcja kapłanów przy ZBOWID-
zie, „księżmi patriotami" zwana, miała fatalną opinię, jako że owi księża patrioci byli
przeważnie prawdziwymi odpadkami kleru. Bywało tak, że gdy ksiądz patriota
zaczynał nabożeństwo, wszyscy wychodzili z kościoła.
216
Fryburg
Natomiast druga organizacja rozbijacka, PAX, założona przez Stanisława
Piaseckiego, była znacznie groźniejsza i wywierała znaczny wpływ na inteligencję
katolicką. Nawiasem mówiąc ta inteligencja, niewątpliwie wskutek niemieckich i
moskiewskich mordów dokonanych na najlepszych naszych ludziach, była w tym
okresie na ogół dziwnie pozbawiona charakteru i woli. Organy tego PAX-u popierały
stale w każdej sprawie stanowisko rządu okupacyjnego przeciw episkopatowi, nie
wahając się obrzucać ofiary moskiewskich agentów najgorszymi oszczerstwami. Tak
np. w czasie gdy biskup Kaczmarek był torturowany wwiezieniu, dziennik PAX-u -
Dziś i jutro - zarzucał mu handel walutami i służbę w amerykańskiej CIA. Niektórzy
moi znajomi w Polsce uważali, że to jest taktyka konieczna w danych warunkach.
My ludzi tak postępujących uważaliśmy za zdrajców i szukaliśmy sposobów, aby im
utrudnić zdradziecką robotę.
Okazja nastręczyła się niebawem. Dał ją sam Piasecki przez ogłoszenie eseju
teologicznego, w którym próbował uzasadnić swoją zdradę ze stanowiska wiary
chrześcijańskiej. Jego rozumowanie przedstawiało się w skrócie następująco.
Chrześcijaństwo tradycyjne popełniło błąd, kładąc zbyt wielki nacisk na Boga Syna
zaniedbując cześć Boga Ojca. Otóż Bóg Syn przyniósł nam zbawienie wieczne,
natomiast Bóg Ojciec stworzył świat, a stworzył go, abyśmy go przekształcali.
Prawdziwymi chrześcijanami są więc nie ci, którzy modlą się do Chrystusa, ale ci,
którzy zgodnie z wolą Boga Ojca przekształcają świat, a tymi są według Piaseckiego
nie zwykli wierzący, ale komuniści. Tylko oni mają więc prawo do nazwy
autentycznych chrześcijan.
Można się zaiste dziwić, jak to człowiek skądinąd inteligentny mógł bez najmniejszej
znajomości przedmiotu ogłosić podobny stek niedorzeczności. Religia, każda religia,
ma za główny przedmiot nie świat, ale transcendencję. Jej funkcjami podstawowymi
są modlitwa i ofiara. Chrześcijańska Trójca Święta działa na zewnątrz zawsze jako
jedność. Komuniści przeczą istnieniu Boga i zwykle okrutnie prześladują
wierzących. Tę listę oczywistych prawd można by jesz-
217
Fryburg
cze przedłużyć. Jak Piasecki mógł im wszystkim przeczyć? Nieodparcie nasuwa się
podejrzenie, że sam nie wierzył w to, co pisał, ale chciał w ten sposób pomóc sobie
w rozbijackiej robocie.
Jego broszura umożliwiała jednak uroczyste potępienie przez Kościół. Gdy tylko
otrzymałem tekst, zmobilizowałem kilku członków koła „Yeritas", między innymi
inż. Gorajka, znakomitego budowniczego wyciągów górskich, i drą Estreichera,
muzykologa ze znanej dynastii profesorów krakowskich, późniejszego profesora
uniwersytetu genewskiego. W 48 godzin mieliśmy przekład francuski, który
wysłałem ekspresem ks. biskupowi Gawlinie. Mój niezłomny dawny szef zrobił
swoje i potępienie wyszło uniemożliwiając wielu katolikom dalszą współpracę z
PAX-em. Bez nas w Szwajcarii potępienie byłoby się opóźniło co najmniej o
miesiące, jeśli nie o lata, z wielką szkodą dla Kościoła i dla sprawy polskiej.
Poza tą akcją, poniekąd bojową, kolonia polska miała i inne dokonania. W roku 1950
odbył się wielki kongres Polaków w Szwajcarii z udziałem ks. bpa Gawliny,
mianowanego opiekunem emigracji polskiej. Ks. biskup założył katolicką misję
polską, której byłem pierwszym rektorem. Muszę przyznać, że poza odprawianiem
nabożeństw nie włożyłem wiele pracy w tę dziedzinę, ale też miałem
pierwszorzędnych pomocników, najpierw o. Kasjana Wolaka, kapucyna, następnie
ks. Wawrzyńczaka, dwóch świątobliwych i energicznych księży. O. Kasjan był
więźniem niemieckiego obozu koncentracyjnego. Kilkakrotnie wstrzykiwano mu
zarazki chorobowe, tak że miał zrujnowane serce i umarł młodo.
Byłem natomiast czynny, gdy chodziło o budynki dla misji. Kupiłem najpierw w
Marły, przedmieściu Fryburga, ładną willę cztero-pokojową. Kosztowała 35 000
franków szwajcarskich, z czego trzeba było wpłacić 7 000 franków gotówką. W
kasie misji było co prawda tylko l 000 franków, ale na mój apel reszta znalazła się
szybko. Sam Jul Godlewski, mój kolega szkolny, człowiek wielkiej ofiarności na
cele polskie dał 3 000 franków.
Znacznie poważniejszym projektem było rozszerzenie tej willi na spory Dom Polski
z okazji tysiąclecia chrztu Polski. Znakomity i zawsze
218
Fryburg
ofiarny inż. Pręgowski z Winterthur sporządził piękny plan, ale kosztorys opiewał na
200 000, co wyglądało na zawrotną sumę. Otóż najpierw śp. Katarzyna Mazik,
starsza kobieta polska, handlarka jarmarczna, umierając zapisała cały swój majątek
naszemu domowi. Banki dały bez trudności resztę. Tak i ten dom mogłem postawić.
219
Ameryka
IX AMERYKA
1955 - 1976
Aczkolwiek moje prawne miejsce pobytu było we Fryburgu, spędziłem, począwszy
od roku 1955, wiele czasu w Ameryce, przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych
Ameryki Północnej. Co więcej, zyskałem najwięcej przyjaciół i zebrałem
najważniejsze doświadczenia filozoficzne po tamtej stronie oceanu. Gdy o filozofię
chodzi, USA są jakby moim naturalnym środowiskiem, gdzie czułem się zawsze
najlepiej. Jest także moim zdaniem faktem, że żaden znany mi kraj nie posiada tylu
dobrych filozofów, jak USA. Dodam, że USA są jedynym krajem, gdzie nazwisko,
jakie ktoś nosi, nie ma żadnego znaczenia, gdzie wygnaniec z Polski na przykład
może się czuć jak u siebie, no i że to jest wspaniały kraj zaludniony przez
wspaniałych ludzi, twórców wielkiej cywilizacji.
220
Ameryka
Notre Damę
Mój pierwszy kontakt z USA nastąpił na skutek zaproszenia jako visitingprofessor na
rok do University of Notre Damę wstanie Indiana, około stu mil na wschód od
Chicago. Kiedy się mówi w Europie o Notre Damę, każdy myśli o katedrze
paryskiej, ale w Ameryce ta nazwa oznacza uczelnię słynną ze swego zespołu
piłkarskiego. Jest to obecnie niezły uniwersytet katolicki prowadzony przez ojców
św. Krzyża, małą i mało znaną kongregację. Notre Damę wybija się wśród wyższych
szkół katolickich jako jedna z najlepszych obok jezuickiego St. Louis. Na ogół
uczelnie katolickie, w szczególności owe „Loyolas" istniejące w każdym niemal
większym mieście, nie świecą znakomitością, wiele jest najwyżej na poziomie
średniego gimnazjum. Ale Notre Damę ma pewną klasę.
Aby pojąć jego znaczenie, trzeba wiedzieć, że społeczną wagę prezydenta
uniwersytetu w Stanach poznaje się po liczbie wielkich komisji federalnych, do
których należy. Jest takich komisji cztery. Większość prezydentów nie należy do
żadnej, niektórzy do jednej albo do dwóch, ale o. Hesburgh, prezydent Notre Damę,
należał do wszystkich czterech. Zyskałem sobie jego zaufanie i przyjaźń tak dalece,
że brał stale najlepszych moich uczniów po doktoracie do siebie.
Swój poziom zawdzięcza Notre Damę przede wszystkim jemu. W okresie kiedy tam
wykładałem, uczelnia miała już między innymi bardzo dobry wydział matematyczny,
a na przykład wśród fizyków doskonałego naukowca, Polaka, z którym się szybko
zaprzyjaźniłem, Jurka Kuczyńskiego. Natomiast filozofia była, powiedzmy, podława,
i moje zaproszenie miało na celu zaradzenie temu.
Aby dać pojęcie o tym, czym Notre Damę był przed Hesburgiem, oto dwie anegdoty.
Jedna dotyczy jego poprzednika, pobożnego kapłana, który co wieczór odwiedzał
bibliotekę uniwersytecką zbrojny w wielkie nożyce, którymi wycinał z książek
zdania obrażające jego poczucie moralności. Arystoteles uległ w ten sposób
gruntownemu oczyszczeniu jako pisarz pornograficzny, a z nim wielu innych. To
można by jeszcze zrozumieć, przypominając sobie, że katolicy, bied-
221
Ameryka
na i prześladowana mniejszość, tworzyli i utrzymywali swoje szkoły nie dla jakichś
celów naukowych, ale aby uchronić swoją młodzież od wpływów antykatolickiej
ideologii głoszonej w wielu szkołach rzekomo neutralnych pod nazwą nauki.
Natomiast następujący, osobiście przeżyty fakt zasługuje na nazwę skandalicznego.
Po seminarium, na którym omawiałem Lukasie-wiczową interpretację Arystotelesa,
siadam do kawy z księdzem, wychowankiem szkoły w Laval, który w Notre Damę
wykładał akurat Arystotelesa. Mówię mu o tej interpretacji, na co on powiada, że się
nie zgadza. Wyciągam więc Pierwsze Analityki spod pachy i chcę mu pokazać
teksty, ale poczciwina - wykładający Arystotelesa! przeprasza; greki nie zna i dodaje
skromnie, że ci, którzy ją znają nie mogą Stagiryty należycie zrozumieć. I taki to
wymoczek, ignorant, złośliwy przedstawiciel najgorszego ciemnogrodu, wykładał
Arystotelesa!
Można sobie wyobrazić, jak byłem oburzony. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że
Stany, w przeciwieństwie do większości krajów europejskich odznaczają się wielką
nierównością poziomu, posiadają obok najlepszych ośrodków naukowych także cow
colleges - dosłownie krowie szkoły - pełne obskurantów. Jedna z moich uczennic, nie
będąca w stanie rozwiązać równania drugiego stopnia, wykładała z wielkim
powodzeniem matematykę w jednym z takich colleges i to w kraju, gdzie działają
Princeton i MIT z ich przodującymi instytutami matematycznymi.
Jedną z głównych racji zacofania filozofii był wpływ ośrodka filozoficznego Laval w
Kanadzie. Postanowiłem więc robić co się da, aby złamać rządy lavalistów. Na
szczęście zastałem w Notre Damę, co prawda nie na wydziale filozoficznym, starego
towarzysza broni i zdolnego logika. Ojciec Ivo Thomas O.P. Anglik, oksfordczyk,
nawrócony protestant, reprezentował najlepsze strony angielskiej inteligencji.
Notredamski lavalizm napełniał go, naturalnie, grozą, tak jak i mnie. Jurek
Kuczyński wymyślił dla nas slogan bojowy beat La-val! Pochodzenie tego hasła jest
dość zabawne i zasługuje na zreferowanie. Prezydent Indiana University w
Bloomington otrzymał kie-
222
Ameryka
dyś list od rektora uniwersytetu belgradzkiego w jakiejś sprawie technicznej, ale
kończący się złowrogim „ smrt' faszizmu ". Poczciwy prezydent chciał się
odwdzięczyć czymś podobnym i zakończył swoją odpowiedź hasłem ,. beat Perdue ".
Trzeba bowiem wiedzieć, że stan Indiana ma dwa uniwersytety: bardziej
humanistyczny w Blo-omington i bardziej techniczny w Perdue, i że oba posiadają
sławne zespoły piłkarskie walczące ze sobą od lat. Stąd i nasze hasło.
Po naradzie postanowiliśmy za wszelką cenę sprowadzić do Notre Damę
Sobocińskiego, który sam był ofiarą lavalistów - wyrzucono go z St. Thomas College
za to, że wykładał św. Tomasza, a nie de Koningha. Opisałem gdzie indziej tarapaty,
jakie mieliśmy z jego wymową i naiwnością. Udało nam się przynajmniej uzyskać
mianowanie go jako podinstruktora, ale raz na miejscu Sobo pokazał, co u-mie. Jego
wykłady, a raczej wypisy, bo wszystko pisał na tablicy, miały wielkie powodzenie.
Założył Notre Damę Journal of Formal Logic, jedyne czasopismo logiczne w
Stanach obok słynnego Journal of Symbolic Logic. Coś w rodzaju Koła
Krakowskiego mogło być zrekonstruowane w Notre Damę. Nazywali nas: „Sobo,
Ivo and Bobo".
Pierwsze nasze przedsięwzięcie spotkało się z zawodem. Haskel Curry, znakomity
logik, twórca logiki kombinatoryjnej, był kandydatem na katedrę na wydziale
matematycznym, który, jak wspomniałem, cieszył się dobrą sławą. Dzięki naszym
zachodom sprawa była już tak daleko posunięta, że przyjechał na rozmowy, w
których wziąłem udział razem z Sobocińskim.
Wydawało się zrazu, że wszystko idzie dobrze. Pensja - owszem, ubezpieczenie - w
porządku, asystenci - O.K., ale w pewnym momencie Curry zażądał przerwy, i kiedy
wrócił, po godzinnej nieobecności, odmówił kategorycznie objęcia katedry.
Dlaczego? Bo, jak się dowiedział w bibliotece, Indiana jest stanem amerykańskim
najuboższym ze wszystkich w... ptaki. Był, w rzeczy samej, zapalonym ornitologiem
i na przykład na kongresie w Amsterdamie spędził prawie cały czas na jakiejś wyspie
podglądając ptaszki. Te miłe stworzenia
223
Ameryka
pozbawiły więc Notre Damę jednego z największych logików ówczesnego świata.
Mieliśmy natomiast sukces, jeśli chodzi o dysputację zorganizowaną przez nas w
Notre Damę na uroczystość św. Tomasza, 7 marca 1956. Jej przedmiotem były tak
zwane uniwersalia, czyli po polsku powszechniki, a więc zagadnienie, czy istnieją
tylko przedmioty jednostkowe, jak ta krowa i Napoleon, czy też obok nich także
przedmioty ogólne, np. krowa albo generał w ogóle. To zagadnienie należy do
najważniejszych w filozofii. Postawione przez Platona, było żywe dyskutowane w
średniowieczu i zostało na nowo podjęte przez logików matematycznych. Zajęli
wobec niego stanowisko m.in. czołowi logicy jak Łukasiewicz i Leśniewski u nas,
Quine i Church w Stanach. Quine nie mógł przybyć, ale pozyskaliśmy platonika
Churcha i najwybitniejszego nominalistę - Goodmana. Przewidziane były trzy
odczyty: Churcha, Goodmana i mój.
Sukces przewyższył nasze oczekiwanie. Około stu logików i matematyków, w tym
wielu wybitnych, wzięło udział w dyspucie, która trwała dwa dni i niemal całą noc.
Ja przynajmniej nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Oto przykład ilustrujący
poziom i zaciekłość dyskusji. Według Goodmana, aby uniknąć przyjęcia powszech-
ników, wypada uważać wszystkie formuły, w których orzeczniki są kwantyfikowane,
a więc formuły drugiego stopnia, za pozbawione sensu. O ich prawdzie, oczywiście
w sensie deduktywności, można mówić tylko w obrębie sformalizowanego systemu.
Otóż matematyk Tagliaferro wysunął przeciw temu stwierdzenie, że nierozstrzygalne
zdanie Godła jest prawdziwe chociaż nierozstrzygalne, a więc z konieczności stojące
poza systemem, a aby być prawdziwe, musi mieć sens. Widzę jeszcze Goodmana,
jak patrzy skupiony na przeciwnika, milczy chwilę, po czym mówi: „Nie mam
odpowiedzi. Ale jeśli pan myśli, że ja zmienię moją filozofię, to się pan myli. Bo ja
tak widzę rzeczywistość". A na to zawsze spokojny Church: „Panie Goodman, you
arę aflne specinem of intuitionist" - „ładny okaz intuicjonisty", co w tym kontekście
musiało dla nominalisty Goodmana brzmieć jak obelga. W ogóle dysputa była klęską
dla nominalistów, a nawet dla
224
Ameryka
ludzi takich jak ja. Nie wiedzieliśmy po prostu, gdzie się schować przed czeredą
zwolenników Churcha - Churchmen - to jest platoników, twierdzących, że
powszechniki istnieją także poza naszymi głowami.
Muszę tutaj powiedzieć coś o moich własnych poglądach na tę sprawę. Mnie się
wydaje, że nikt nie może przeczyć, że my klasyfikujemy rzeczy, to jest dzielimy je
na różne rodzaje. Jedne nazywamy np. szklankami, a inne chustkami. Wydaje mi się
dalej, że nikt przytomny nie będzie przeczył, iż niektóre takie klasyfikacje mają
podstawę w samych poklasyfikowanych rzeczach. Na przykład przedmioty, które
nazywamy szklankami, mają wszystkie tę właściwość, że woda wlana do nich nie
przecieka, ale stoi, słowem posiadają cechę nieprzemakalności, natomiast woda
nalana w chustkę przecieka. To nie my wymyślamy te właściwości, one tkwią realnie
w rzeczach. Jest w tych rzeczach coś realnego, co sprawia, że możemy je
klasyfikować tak, jak to czynimy.
Tutaj dopiero powstaje problem, czym jest to coś. Istnieją w zasadzie tylko dwie
możliwe odpowiedzi. Albo się powie, że podstawą naszych klasyfikacji jest
podobieństwo rzeczy między sobą - jedna szklanka jest bardziej podobna do drugiej
szklanki niż do jakiejkolwiek chustki - albo też powie się, że one mają coś
wspólnego, jakąś cechę jednakową w nich wszystkich, w naszym przypadku między
innymi nieprzemakalność. W tym wypadku ta sama nieprzemakal-ność tkwi w wielu
szklankach, i mamy powszechnik w rzeczach. Pierwsza odpowiedź nosi nazwę
nominalizmu, druga jest często, choć nie całkiem trafnie, nazywana platonizmem.
Nominaliści twierdzą, że w rzeczach nie ma żadnych powszechników, istnieją tylko
ogólne słowa, platonicy sądzą natomiast, że powszechniki istnieją w rzeczywistości.
Otóż ja, idąc za Arystotelesem, odrzucam oba stanowiska. Przeczę, by powszechniki
istniały w rzeczach, ale sądzę, że w tych rzeczach jest coś realnego, co stanowi
podstawę do tworzenia przez nas pojęć ogólnych. Tym czymś jest według mojego
mniemania owa tożsamość, np. nieprzemakalność w wielu szklankach. Z tym
poglądem miałem dwie trudności. Nie było i nie jest łatwe określić rodzaj
225
Ameryka
tożsamości stanowiącej podstawę powszechnika. Przede wszystkim jednak nie
mogłem w Notre Damę sformułować moich poglądów w języku naukowym, bo
mieliśmy wtedy tylko dwuczłonowe semantyki, w których była mowa o nazwach i
rzeczach, ale nie było miejsca na pojęcia. W ramach tych semantyk (Tarskiego i
Carnapa) musiało się wybierać między Goodmanem a Churchem - dla mnie miejsca
nie było. Dziś położenie jest odmienne, ten sam Church zbudował trzymiejscową
semantykę, w ramach której można naukowo rozprawiać o pojęciach, to jest
poprawnie sformułować mój pogląd.
Wreszcie następująca uwaga, między naszą notredamską dyskusją a dawnymi
sporami scholastyków zachodzi jedna różnica: myśmy rozporządzali, w
przeciwieństwie do nich, sprawdzianem matematycznym. Centralnym zagadnieniem
dla nas było, czy można w ramach danych teorii powszechników zbudować wyższą
matematykę. Kemeny powiedział kiedyś złośliwie o Goodmanie, że należy mu
gratulować: uwolnił nas od jednego z najpiękniejszych owoców pracy ducha
ludzkiego - od wyższej matematyki, bo według wszystkiego, co wiemy, tej
matematyki na gruncie nominalizmu zbudować nie można. Podobnie jak w sprawie
tak zwanej jednoznaczności bytu, tak i tu logika matematyczna dała nam nowe
narzędzie pozwalające odeprzeć błędne poglądy ze znacznie większą pewnością, niż
to było dawniej możliwe.
Notredamską dysputacja była dla mnie osobiście nie tylko wielkim przeżyciem, ale i
potwierdzeniem mojej idei o charakterze współczesnej filozofii jako powrocie na
wyższym poziomie do dobrej, średniowiecznej tradycji. Nie można tedy się dziwić,
że pogłębiła we mnie pogardę dla powtarzaczy tej tradycji nie chcących widzieć, że
ona wokół nich żyje w nowej postaci i święci triumfy.
UCLA
Po raz drugi byłem profesorem zaproszonym w USA na Universi-ty of California at
Los Angeles, zwanym w skrócie UCLA, w roku akademickim 1958/59. Wyjaśniam,
że stan Kalifornia posiada teore-
15 — Bocheński: Wspomnienia
226
Ameryka
227
Ameryka
tycznie tylko jeden uniwersytet, ale składa się on z wielu oddziałów, campuses, w
różnych miejscowościach, z których najważniejsze, w Berkeley koło San Francisco i
w Los Angeles, są faktycznie samodzielnymi uniwersytetami.
Okoliczności mojego zaproszenia nie były banalne. Bertrand Russell, o którym
powiedziałem w telewizji szwajcarskiej po jego śmierci, że moje pokolenie wyrosło
w jego cieniu, był także niepoprawnym poprawiaczem świata. Został ongiś
zaproszony na wykłady do Nowego Jorku, ale miejscowy sędzia zabronił mu
wykładania, bo Russell bronił rozwodów. Oburzona tym wolteriańska rodzina Flint
ufundowała dla niego katedrę na UCLA. O ile wiem, Russell jej nigdy nie zajął, ale
powierzano ją zagranicznym filozofom, wśród których i ja się znalazłem - wypadek,
trzeba przyznać, raczej komiczny, jako że jestem dominikaninem. Honorarium było
tak zacne, że pokryło niemal w całości budowę windy w Albertinum.
Zaproszenie zawdzięczam znakomitemu uczonemu, Ernestowi Moody'emu,
czołowemu historykowi filozofii średniowiecznej. Ten Moody był postacią prawie
legendarną, bo był nie tylko uczonym, ale równocześnie jednym z największych
hodowców bydła rogatego w stanie Teksas, a więc i w całych Stanach
Zjednoczonych. Mówiono mi, że miał co najmniej sto tysięcy krów i byków. Byłem
z nim od dawna w korespondencji; jego listy przychodziły raz z jednego z
najświetniejszych uniwersytetów Ameryki, a innym razem z jakiejś zapadłej farmy
teksańskiej. Dokonał pionierskich odkryć w logice scholastyków - pracowaliśmy
więc w tej samej dziedzinie.
Pobyt w UCLA był szczytem mojej kariery akademickiej, a po/a tym dzięki
kolegowaniu z Moodym, Carnapem i innymi twórczymi uczonymi niezwykle dla
mnie płodny. Mam z niego najmilsze wspomnienia, choć rzecz nie przyszła bez
trudności ze strony kościelnej. Było to tak. Zgodnie z prawem kanonicznym i
naszymi europejskimi zwyczajami uzyskałem przed przyjazdem zgodę mojego
miejscowego przełożonego, to jest prowincjała kalifornijskiej prowincji oo.
dominikanów (mój zakon miał wtedy trzy prowincje w Stanach Zjednoczonych,
obecnie posiada ich cztery). W UCLA nie pozwolono prze-
de mną żadnemu księdzu katolickiemu wykładać filozofii, myślałem więc, że
miejscowe duchowieństwo będzie się cieszyło z mojego przybycia, tym bardziej że
miałem między innymi wykładać logikę scholastyczną, dotąd zwykle pogardzaną na
uniwersytetach. Pomyliłem się grubo. W dwa dni po przybyciu do Los Angeles
zostałem wezwany do miejscowego biskupa, kardynała Mclntyre'a. Poszedłem z
moim przeorem. Dostojnik, Irlandczyk, przyjął mnie możliwie najgorzej,
oświadczył, najzupełniej bezpodstawnie, że powinienem był uzyskać jego
pozwolenie przed przyjazdem. Według prawa kanonicznego wykładowca teologii
potrzebuje tzw. misji kanonicznej, to jest pozwolenia ordynariusza, ale taka misja nie
jest wymagana do wykładania innych przedmiotów, niezależnie od tego, czy
wykładowca jest duchownym, czy nie. Na próżno mówiłem kardynałowi, że
zwróciłem się do prowincjała. „Nie znam żadnego prowincjała, było ojca
obowiązkiem mnie prosić o pozwolenie. Teraz jest już za późno, ja tego pozwolenia
nie daję". Trzeba wiedzieć, że Mclntyre był Irlandczykiem, a ci należą do
najmilszych ludzi, jak długo są kolegami, ale mianowani na jakiekolwiek
kierownicze stanowisko stają się nieznośnymi tyranami. Wysłuchawszy więc tyrady
wstałem i powiedziałem mu, że skoro tak, to pakuję manatki i odlatuję, a on,
kardynał, poniesie odpowiedzialność za wypędzenie z UCLA pierwszego księdza
katolickiego mianowanego profesorem na wydziale filozoficznym. Na to zmienił ton
i zaczął mnie wypytywać o egzystencjalizm, robiąc notatki. Co mu nie przeszkodziło
wydać nazajutrz dekret zabraniający (znowu bezprawnie) wszystkim siostrom
zakonnym chodzić na moje wykłady.
Mam podejrzenie, że powodem dziwacznego zachowania się Mc Intyre'a była poza
bardzo ludzką chęcią pokazania, jaką ma władzę, jego troska o „katolicki"
uniwersytet Loyola prowadzony w Los Angeles przez oo. jezuitów. Ale ten Loyola
był zaludniony przez ignorantów. Wybraliśmy się kiedyś z Moodym na dyskusję z
jego wykładowcami o logice scholastycznej i mogliśmy stwierdzić, że nikt na tym
„uniwersytecie" nie miał o niej najmniejszego pojęcia. Recy-
228
Ameryka
T 1
229
towali z podręcznika twierdzenia (kartezjańskiej) logiki Port Royal podając je za
„tomistyczne".
Los Angeles, pełna nazwa brzmi „Nuestra Segnora de los Angeles", jest, a
przynajmniej było w moich czasach, obrzydliwym miastem, rodzajem raka na
przepięknej Kalifornii. Wciśnięte między góry ma możliwie najgorsze powietrze -
wiatr nie dochodzi, aby wypędzić smog. W czasie mojego jednorocznego pobytu
musiałem dwa razy przerwać jazdę samochodem, tak dalece smog żarł mi oczy. Jest
przy tym miastem-olbrzymem, miało wtedy, jeśli się nie mylę, 50 mil (80
kilometrów) średnicy, a składa się przeważnie z małych domków. Jednym z
najobrzydliwszych zakątków w tym mieście jest Holywood, siedziba wielu studiów
telewizyjnych, o którym marzą, nie znając go, wszystkie kobiety świata. Naturalnie
są też w Los Angeles dzielnice jeśli nie piękne, to przynajmniej przyzwoite, jak
Beverly Hills, gdzie mieszkają wielcy artyści i artystki filmowe. Wskutek
olbrzymich rozmiarów miasta, położonego przecież nad oceanem, większość jego
mieszkańców widzi morze bardzo rzadko - ja sam widziałem je w ciągu roku tylko
dwa razy.
Nie chciałbym, aby ten pesymistyczny opis Los Angeles rzucił cień na Kalifornię,
która jest krajem przepięknym. Uderza w niej także poczucie piękna mieszkańców,
jakże różne od tępoty artystycznej Middle West, gdzie ludzie budowali
(przynajmniej za moich czasów) domy i miasta tak, jak gdyby chcieli mieć twory
możliwie naj-szpetniejsze. Tutaj nie tylko przyroda, ale i budynki, ogrody i
wszystko, co człowiek tworzy, jest piękne. Myślę, że jest to spuścizna po
hiszpańskiej przeszłości. O tej przeszłości świadczą imiona świętych będące
nazwami miast: San Francisco, San Diego, Santa Monica i tym podobne.
Jak dalece Kalifornijczycy przywiązani są do tych nazw i do tej tradycji, niech
świadczy następujący incydent, który spowodowałem niechcący w Berkeley.
Zaproszony na jakiś odczyt śniadałem z dziekanem wydziału i kilkunastoma
kolegami, kiedy zdarzyło mi się nazwać sąsiednie miasto nowojorskim skrótem
„Frisco". Ledwo go wymówiłem, dziekan przerwał mi, aby mnie pouczyć z powagą i
wi-
Ameryka
docznym niezadowoleniem, że popełniłem gafę. „Panie profesorze, powiedział, my
mamy zwyczaj nazywać nasze miasto San Francisco".
W Los Angeles mieszkałem naturalnie u naszych ojców, niestety w Holywood, gdzie
mieli klasztor i High School. Europejczykowi niełatwo jest wytłumaczyć, czym jest
taka szkoła. Ma być odpowiednikiem naszego gimnazjum, ale jej poziom jest z
reguły bez porównania niższy, a zwłaszcza pielęgnuje się w niej zwykle
niezrozumiałe dla nas nieróbstwo. Tak na przykład w owej High School naszych
ojców, kiedykolwiek była jakaś ciekawsza gra piłkarska albo baseball, przerywano
naukę, wnoszono na salę odbiorniki telewizyjne i chłopcy spędzali godziny na
kształceniu się w biciu piłki (amerykański football gra się wbrew nazwie rękoma).
Jeden z moich kolegów w Lawrence, profesor angielskiego, mówił mi ze skutkiem,
że ma uczyć pisania, ale faktycznie uczy czytania, bo absolwenci owej High School
nawet czytać porządnie nie umieją. Oceniam, że wyniki tej polityki szkolnej były w
owych czasach katastrofalne - około czterech lat opóźnienia u młodych w
porównaniu do Europy. Tę katastrofę przypisują Amerykanie wpływowi Jana
Deweya, filozofa, którego Chińczycy mianowali wprawdzie drugim Konfucjuszem,
ale który uczył, wbrew chińskiemu mędrcowi, że nie wolno dzieciom niczego, broń
Boże, narzucać.
Owa dominikańska High School miała jeszcze inną ciemną stronę. Kilkunastu ojców
było w niej całodziennie zatrudnionych i nie mogło wykonywać żadnej innej pracy
ani w duszpasterstwie, ani w nauce. Miał być między nimi najlepszy kaznodzieja
prowincji. Ta szkoła uniemożliwiała więc dominikanom kalifornijskim spełnienie ich
właściwego zadania. Zapytani, dlaczego ją przyjęli, odpowiedzieli, że był to
warunek, pod którym kardynał zgodził się łaskawie tolerować ich w mieście. Słyszę,
że mogli z czasem uwolnić się od tego idiotycznego haraczu. Ale los tych biednych
ojców z Los Angeles pozostał w mojej pamięci jako przykład marnowania sił i
zdolności, którego ofiarami są niestety często najlepsze powołania zakonne.
230
Ameryka
Ja sam, na szczęście, do tych ofiar na razie przynajmniej nie należałem. Mogłem
pracować naukowo i to w możliwie najlepszym otoczeniu, w świetnym
departamencie filozofii UCLA. Muszę ze wstydem przyznać, że wielu spośród moich
ówczesnych kolegów już w ogóle nie pamiętam. Pamiętam dyskusję z doskonałym
logikiem Montague, zamordowanym później po bestialsku z całą rodziną przez
gangsterów, który chodził na moje wykłady. Po moim wyjeździe byłem niechcący
powodem tragikomicznego incydentu, którego ofiarą padł ten godny logik. W moich
wykładach miałem zwyczaj protestować przeciw poniewieraniu czcigodnym
imieniem Sokratesa, które logicy od Arystotelesa do Quine'a wloką po wszystkich
czarnych tablicach świata, i zamiast o nim mówiłem o Izydorze: „Izydor jest
śmiertelny" itd. Montague wziął sobie tę naukę do serca, tylko zamiast Izydora
cytował swojego mistrza Alfreda Jarskiego, a więc pisał „Alfred". Miał też w swojej
książce jako przykład „Alfred di-vorces Mary" - ,Alfred rozwodzi się z Marią" (Pani
Tarskiej było Maria na imię). Książka była już złożona, kiedy Tarski naprawdę
rozwiódł się ze swoją małżonką. Można sobie wyobrazić panikę, jaką to wywołało w
UCLA i jak kosztowne telegramy ekspresowe szły do drukarni, aby zamiast
nieszczęsnego Alfreda wstawić Izydora, a Marię zastąpić Eulalią, której imienia też
zażywałem.
Jedną z najważniejszych czynności akademickich były przyjęcia, które w każdym
semestrze każdy profesor i każdy doktorant (gra-duate) zwyczajowo organizował u
siebie. To dawało około pięćdziesięciu takich parties w ciągu semestru. Gospodarz
dawał piwo, chleb i owoce, goście siedzieli gdzie mogli, często na ziemi, a dyskusja
toczyła się nieraz zawzięcie do późnej nocy. Mam z tych zebrań bardzo żywe
wspomnienia.
Wydział filozoficzny UCLA był dziwnie średniowieczny. Chcę powiedzieć, że o
historię mało kto w nim dbał, a za to wszystko, albo prawie wszystko, pływało w
prawdziwym oceanie logiki formalnej. Jeśli chodzi o historię, mieliśmy co prawda
Moody'ego dla średniowiecza, ale wykłady historii filozofii nowożytnej powierzano
tym, którzy chcieli łaskawie się ich podjąć, zwykle najmłodszym,
231
Ameryka
nie mającym wyboru. Uważałem to za skandal i zacząłem buntować młodszych
kolegów. W końcu jeden z nich zaproponował na radzie wydziału, abyśmy sobie
sprawili historyka tej filozofii z prawdziwego zdarzenia. Słyszę jeszcze reakcję
Carnapa na tę bezczelność: „and what my dear colleagues about teaching the truth? "
- „a co byście powiedzieli, kochani koledzy, o uczeniu prawdy?" Właściwie
powinienem był napisać „Prawdy" przez wielkie „P", bo to zdanie zostało
wygłoszone z ogromnym namaszczeniem. Do mianowania historyka naturalnie nie
doszło. UCLA był w filozofii żywym dowodem prawdziwości mojej tezy o nawrocie
ku średniowieczu. Nic też dziwnego, że się w nim czułem jak ryba w wodzie.
Najwięcej dyskusji filozoficznych miałem w tym roku z Carna-pem. Poznałem go
już i nawet odwiedziłem w mieszkaniu na kongresie praskim. W Los Angeles byłem
prawie co tydzień gościem w jego domu. Był powszechnie uważany za
najwybitniejszego myśliciela na naszym wydziale. To jest także mój pogląd, mimo
różnicy zdań między nami. Quine, nie pozbawiony złośliwości, powiedział o nim
kiedyś „ thatgothic metaphisycian " - „ten gotycki metafizyk", jako, że Carnap nie
cierpiał metafizyki, a używał chętnie gotyckich liter w swoich bardzo trudnych
publikacjach.
Wskutek ich trudności, kiedy je czytałem, zawsze myślałem o kryształowej jasności
Łukasiewicza - nikt albo mało kto odważał się go krytykować. Ale Carnap
krytykował sam siebie i przebiegł ogromną „drogę duchową" od skrajnego
nominalizmu do dość posuniętego platonizmu. Aby dać pojęcie, jak skrajnym
nominalistą był w młodości, wystarczy przypomnieć, że dla niego powszechnik to
była po prostu zmienna. Ale w ostatniej rozmowie, jaką miałem z nim w cztery oczy,
w Meksyku w roku 1963, utrzymywał bez ogródek, że klasy istnieją w
rzeczywistości, czego bym ja w żadnym wypadku nie uznał.
Nasze dyskusje dotyczyły przeważnie metodologii nauk. Carnap uchodził za głowę
indukcjonistów, to jest filozofów, według których w nauce używamy, i słusznie,
indukcji, bo ona może dać prawdopodobne wyniki. Ja sam wyznawałem wtedy
popperyzm, to jest poglą-
232
Ameryka
dy Karola Poppera, który twierdził, że indukcja nie może dać nawet
prawdopodobnych wyników. Weryfikacja jest logicznie niesprawna. Nauka
postępuje więc nie przez indukcyjną weryfikację, ale przez falsyfikacie. Ta ostatnia
opiera się na sprzęgu logicznym modus tol-lendo tollens i jest sprawna. Nauka to to,
co pozostaje po falsyfikacji hipotez. Ani ja, ani bodaj sam Carnap nie zdawaliśmy
sobie wtedy sprawy, że to, co on robił, było zastosowaniem teorii decyzji do naszego
zagadnienia, że w tym świetle Carnap był prekursorem Laka-tosa i pewnie miał
rację.
Lawrence
Następne zaproszenie dostałem z małego, ale dobrego uniwersytetu w Lawrence, w
stanie Kansas, w którym spędziłem semestr zimowy 1960/61. Pod względem
naukowym skorzystałem w nim niemało z kolegowania z profesorem Richardem De
George, jednym z najbardziej europejskich filozofów amerykańskich, odznaczającym
się obok wielkiej twórczości wysokim poziomem kultury. Jego filozofowanie było
zawsze nie tylko poważne, ale i wykwintne. De George był nawiasem mówiąc
katolikiem, ale jakże różnym od katolików, których dotąd przeważnie spotykałem w
Stanach. Miał niebawem zostać członkiem mojego instytutu we Fryburgu.
Główne doświadczenia z Lawrence były jednak natury raczej geograficznej i
historycznej niż logicznej. Mój pobyt w tym miasteczku był najpierw moim
pierwszym spotkaniem z great planes, wielkimi równinami i ze słynnym bibie belt -
pasem biblijnym. Aby zac/ąć od pierwszych, trzeba spędzić choć jedną zimę w
Lawrence, jeśli się chce naprawdę zrozumieć Amerykanów. Mam na myśli przede
wszystkim gigantyzm ich cywilizacji. U nich wszystko zdaje się być gigantyczne.
Wieżowce są prawdziwymi drapaczami nieba (sky scrapers), ciężarówki są
potwornie wielkie, budynki banków pr/e-rażają swoją masywnością; gdy idzie
pociąg towarowy, ziemia się trzęsie. Myślę, że ten gigantyzm cywilizacji
amerykańskiej jest
233
Ameryka
odblaskiem gigantyzmu przyrody, z którą ci ludzie mieli i mają jeszcze do dziś do
czynienia.
Jeden przykład: śnieg. Budzę się rano i dziwię się, że okno jakoś d/iwnie zaśnieżone.
Myślę, że musiało zawiać. Gdzie tam! Śnieg leży na półtora metra wysoko. Próbuję
drzwi otworzyć - mowy nie ma. Trzeba wyjść, dość akrobatycznie, przez okno i
potem godzinami, bez przesady godzinami, uwalniać drzwi i kopać przejścia, niemal
jary, wzdłuż ścieżek. A to wszystko jest dziełem jednej nocy, bo wczoraj nie było ani
śladu śniegu.
Teraz bibie belt. To przejawia się przede wszystkim w bardzo surowych przepisach
dotyczących napojów alkoholowych. Na granicy między Kansas a Missouri
funkcjonuje cło nie pozwalające na wwóz łych bezbożnych trunków. W sobotę i
niedzielę nikt ci nie sprzeda nawet kieliszka wódki. No i naturalnie ludzie ci nie lubią
papistów takich jak ja czy De George. Mimo to jest w Lawrence parafia katolicka,
ale bardzo biedna, aczkolwiek proboszcz jeździ Chrysler Imperiał (odpowiednik
Cadillaca). Na moje pytanie, dlaczego aż Chrysler Imperiał, odpowiadają, że ja tego
nie mogę zrozumieć. Co by powiedzieli katolicy z sąsiedniej parafii, gdyby
lawrencki proboszcz jeździł szewroletką? Mowy nie ma!
W związku z biedą tej parafii stoi najważniejsze moje przeżycie w Lawrence, a
mianowicie kuchenne. Zwykle zatrzymując się gdzieś w Stanach prosiłem, jak
wypada zakonnikowi, o gościnę w jakimś klasztorze czy innym domu pobożnym.
Ale w bibie belt nie ma nic podobnego, chcąc więc nie chcąc, musiałem przyjąć
willę, którą uniwersytet postawił do mojej dyspozycji. Willa była okazała, trzy
pokoje sypialne, dwa duże living rooms i wspaniała, bogata w gadgets kuchnia. Tak
bogata nawet, że do odjazdu nie zgłębiłem wszystkich jej tajemnic. Siedzę tedy w tej
kuchni i nagle uświadamiam sobie, że będę musiał dla siebie gotować! Zrazu
ogarnęła mnie panika, ale po namyśle wysłałem dwa jednakowo brzmiące telegramy
do dwóch moich girl-friends w starej Europie: „Muszę dla siebie gotować, ratujcie!"
Obie odpowiedziały wspaniale. Jedna, pani Blakeley, żona jednego z moich
asystentów, napisała specjalnie dla mnie podręcz-
234
Ameryka
"iPf
235
nik, druga, Magdalena Aebi, znana filozofka antykantowska (nazywano ją
pieszczotliwie unsere Kantine), znalazła gdzieś podręcznik wydany przez
szwajcarskiego artystę malarza po 37 latach gotowania dla samego siebie. Pokazuje
się, że nawet malarze mogą się na coś przydać.
W każdym razie z pomocą tych dwóch pań przeżyłem. Nie twierdzę, że to, co
produkowałem, należało do haute cuisine, ale przeżyłem. Nie tylko przeżyłem, ale
nawet wydałem dwa razy parties, przyjęcia dla kolegów i ich małżonek. Muszę
przyznać, że w tej sprawie skorzystałem z ofiarnej pomocy tych ostatnich.
Zdumiewająca rzecz, ile kobieta może z siebie dać, gdy chodzi o pomoc w sprawie
kuchennej.
Z tej praktyki kuchennej, z której jestem dość dumny, wyciągnąłem dwa wnioski.
Pierwszy, ogólniejszy, że my, mężczyźni, nie zdajemy sobie sprawy z ogromu
wysiłku umysłowego i fizycznego, jakiego wymaga gospodarowanie, zakupywanie i
gotowanie. Nabrałem wielkiego szacunku do naszych gospodyń. Drugi wniosek, albo
raczej odkrycie, dotyczy gospodyń amerykańskich. Istnieje rozpowszechnione
przekonanie, że one wszystko sporządzają z puszki. To jest krzywdząca nieprawda.
Żadna z żon moich kolegów nie była takim barbarzyńcą. To ja, dziki Europejczyk,
kupowałem puszki, nie one. Mam jako okoliczność łagodzącą tylko fakt, że jestem
mężczyzną.
Zdaje się, że to z Lawrence jechałem na dwa kongresy, które zostały mi w pamięci,
bo zaszły na nich tragikomiczne incydenty. Na jednym takim kongresie, bodaj
Katolickiego Towarzystwa Filozoficznego w Nowym Jorku, referowałem moje
najnowsze odkrycie, że trudno sobie wyobrazić logikę bardziej niearystotelesowską
niż logika scholastyczna. Takich sprzęgów jak scholastyczny sylogizm: „Wszyscy
ludzie są śmiertelni, Sokrates jest człowiekiem, a więc Sokrates jest śmiertelny", na
próżno szukalibyśmy u Stagiryty. Nazwy jednostkowe w jego sylogizmach nigdy nie
występują, a same sylogizmy są w przytłaczającej większości wypadków zdaniami
warunkowymi, nie dyrektywami, jak w scholastyce. Kiedy wyłożyłem moją rzecz,
wstaje jakiś młody świecki katolik oświadcza, że „you as a thomist shoiild... ", że „ja,
jako tomista powinienem..." Nie
Ameryka
wiem, co powinienem według niego, bo mu przerwałem okrzykiem: ,Lir, filozof nie
jest nigdy -istą", „a philosopher is never cm -ist". Sala aż jęknęła z oburzenia.
Drugi, jeszcze bardziej tragikomiczny wypadek miał miejsce na zjeździe
Amerykańskiego Towarzystwa Metafizycznego. Jeden ze znaczniejszych jezuitów
amerykańskich czytał referat o Heideggerze, tak podły, że mimo woli pomyślałem
sobie, co za szczęście, że tu Tymienieckiej nie ma. Chodziło mi o moją świetną
uczennicę Annę Teresę Tymieniecką, wybitną fenomenolożkę, lubiącą mniej
uczonym kolegom przygadać. Ledwiem sobie to pomyślał, a tu ona jest. Prosi o głos
i zaczyna z udaną pokorą mówić, że jest zażenowana, bo jest przecież tylko młodą
kobietą i jakże to jej krytykować tak znakomitego jezuitę, i to oświadczywszy
zaczyna go regularnie hepać. Ksiądz dobrodziej tej pracy widać nie czytał, a tamtą
może czytał, ale oczywiście nie zrozumiał. I tak dalej, i tak dalej. Jezuita mówił
kwadrans, a ona zajmuje już katedrę od dwudziestu minut i im dalej, tym gorzej, a
najgorsze jest to, że ma diablo rację. Przewodniczący, wiedząc, że jest moją
uczennicą i widząc mnie na sali, daje mi rozpaczliwe znaki. Schodzę do trybuny i
staję naprzeciw dziewczęcia. Bez skutku. Puściła nieszczęśnika dopiero po
filozoficznym obgryzieniu go do żywej kości.
'A propos ciemnogrodu, miałem w Lawrence jeszcze inny arcyciekawy jego przejaw.
Przychodzi do mnie kolega, profesor matematyki, i powiada, że mają refreshment
course - „kurs odświeżający" dla profesorów z High Schools. Wśród nich jest ksiądz,
który ani rusz nie może pojąć, co to jest indukcja matematyczna - pro-iesor
gimnazjalny, proszę ja państwa. Może, ciągnie dalej mój kolega matematyk, ja, jako
duchowny coś wskóram, bo on nie potrafi. Dobrze, siadam na wóz i jadę do typka.
Dwie godziny „dialogu" i nic, tępy jak but. Telefonuję więc do matematyka, że nic
nie da się zrobić, z tego człowieka nigdy nie będzie matematyk; drop him - skreśl go.
Kiedy ja nie mogę, powiada. Dlaczego nie możesz? Bo on należy do better half- do
lepszej połowy. Można sobie wyobrazić, jak musiała wyglądać gorsza. Dodaję, że
mój
236
Ameryka
matematyk sprowadził był uprzednio film o tej indukcji Suppesa, logika ze
Stanfordu, prawdziwe arcydzieło dydaktyki, bez skutku.
Pittsburgh
W ciągu następnych dziesięciu lat byłem bardzo zajęty w Europie. Aby tylko dwa
moje najważniejsze urzędy wymienić, byłem w latach 1961/62 dyrektorem
rządowego Ost-Kolleg w Kolonii, w latach 1964-66 rektorem uniwersytetu
fryburskiego (w latach 1966-68 prorektorem), niemniej nie przestałem jeździć na
zachodnią półkulę, tak na przykład w roku 1963 w marcu do Chicago, we wrześniu
do Meksyku, w 1966 do Notre Damę po doktorat honorowy.
Znacznie ważniejszym od tego wszystkiego był dla mnie czteromiesięczny pobyt w
roku 1968 jako visiting professor na uniwersytecie pittsburskim. Już okoliczności
zaproszenia były znaczące. Jest w Stanach taki zwyczaj, że kandydata na profesora
zaproszonego sprowadza się najpierw na jeden albo dwa odczyty, aby się przekonać
naocznie, co to za człowiek. Tak było i w moim wypadku.
Korzystając z mojego pobytu w Pittsburgu moja dawna uczennica, Tymieniecka,
wykładająca na miejscowym uniwersytecie katolickim, zaprosiła mnie do swojej
uczelni. Okazało się, że ten uniwersytet pełny był zapalonych egzystencjalistów. To
dało mi sposobność do ostrego sformułowania moich dwóch zarzutów przeciw
egzystencja-listycznej teorii rzutowania się egzystencji. Ci filozofowie twierdzą
mianowicie, po pierwsze, że egzystencja ludzka istnieje tylko, o ile się rzutuje (Ent-
wurJ) w przyszłość, a po drugie, że życie ludzkie jest jednym jedynym łańcuchem
projektów, rzutowali. Ja sądzę, że oba te twierdzenia są fałszywe. Pierwsze, bo
człowiek może doskonale i w pełni istnieć w chwilach, gdy nie rzuca się, nie dąży ku
niczemu, a mianowicie gdy używa chwili. Drugie jest równie oczywiście fałszywe,
jako że życie ludzkie bynajmniej nie jest jednym ciągiem projektów, ale wiązką
wielu.
Jako ilustrację pierwszej tezy przytoczyłem przeżycie odpoczynku na plaży po
kąpieli morskiej. Rozkoszuję się wiatrem i słońcem,
237
Ameryka
jest mi dobrze, żyję intensywnie, ale do niczego nie dążę. Czy można powiedzieć, że
w takiej chwili nie istnieję? Jeden z obecnych profesorów zarzucił mi, że to, co
przytaczam jest przeżyciem zwierzęcym. Zwierzęcym, powiadam, więc opowiem
wam inną historię. Mówią o Riemannie, twórcy geometrii różniczkowej, że po
stworzeniu swojego systemu zwierzył się przyjacielowi, że miał wizję jego całości i
chwilę takiej radości, iż chyba niewielu ludzi podobnej doznało. Gdzie było wtedy
dążenie? Kto się ośmieli powiedzieć, że przeżycie Riemanna było zwierzęce, albo że
on w chwili tej radości nie istniał? Ta dyskusja pomogła mi sformułować jedną z
moich zasadniczych tez w tej dziedzinie. Rozpisałem się na ten temat szeroko w
eseju pt. O sensie życia.
Byłem w tych dniach gościem head departamentu filozoficznego uniwersytetu
pittsburskiego, znakomitego logika Andersona. Rano obudziły mnie dźwięki muzyki
orkiestralnej. Wyskakuję z łóżka, i co widzę? Pani Andersen i czworo dzieci grają
pod batutą profesora. Oni każdy dzień tak zaczynali. Tu dwie uwagi. Po pierwsze,
Amerykanie mają niesamowite wprost zainteresowanie klasyczną muzyką. Kiedyś
stojąc w długim ogonku (chciałem kupić płytę dla przyjaciela) mogłem stwierdzić,
jak jedna robotnica po drugiej kupowała Mozarta, Beethovena, Szopena i inną
klasyczną muzykę. To jest jedno. A drugie to fakt, że bardzo wielu logików i
matematyków choruje na przywiązanie do muzyki. Pamiętam na przykład, jak wielki
logik, Paul Bernays, akompaniował przy fortepianie pani Beth, żonie innego
znakomitego logika. Ja niestety do tych muzykofilów nie należę, może dlatego, że
jestem takim skromnym logikiem.
Uniwersytet pittsburski - prywatny, jak większość dobrych uniwersytetów w USA -
sławny jest ze swojej „katedry uczoności", wysokiej wieży zawierającej większość
jego sal wykładowych. Ta wieża w stylu pseudogotyckim jest co prawda z punktu
widzenia praktycznego absurdem, bo w przerwach między wykładami windy nie
mogą nastarczyć ruchowi. Za to jest imponująca i podziwiana. Jeszcze jeden
przykład narzucenia przez architektów ich często zwariowanego widzimisię. Inny
taki przykład mogłem podziwiać w willi
238
Ameryka
mojego przyjaciela Olofa Gigona w Bernie, specjalnie dla niego zbudowanej, a w
której nie było miejsca na książki. W willi specjalnie budowanej dla uczonego
hellenisty!
My, filozofowie, na szczęście nie pracowaliśmy w tej wieży, ale w oddzielnym,
zaledwie ośmiopiętrowym budynku, w którym wydział filozoficzny zajmował całe
ósme piętro. Każdy profesor miał swoje biuro (znaczniejsi dwa), a graduates,
doktoranci, pracowali po trzech, czterech w jednym. Parę doskonale wyszkolonych
sekretarek, stenografistek, które znały na przykład dobrze elementarną logikę
matematyczną. Przy całym poszanowaniu tak ważnej dla filozofa pńvacy nie znam
uniwersytetu, w którym współpraca i wymiana zdań byłaby tak żywa jak w
Pittsburghu. Oto przykład. W pewnym momencie zbudowałem dowód formalny, że
dwie przesłanki brakujące u Diodorosa, a zasugerowane przez Priora wystarczają
rzeczywiście. Dzwonię, i za chwilę pojawia się uśmiechnięta Margaret, sekretarka.
Dyktuję jej mój dowód, ona przepisuje, powiela i roznosi po biurach. Po godzinie
mam u siebie dwóch kolegów i trzech studentów. Jeden siedząc na moim stole
wielkim głosem przypomina mi, że to a to już Maier udowodnił. Drugi wykazuje
błąd w moich odnośnikach, i tak dalej...
Muszę też dodać, że nie tylko współpraca, ale i klasa ludzi była na tym wydziaje
wyjątkowa. W całej mojej długiej karierze uniwersyteckiej nie spotkałem nigdy
zespołu uczonych, który jako całość mógłby się równać z pittsburskim. Aby to
zrozumieć, trzeba wiedzieć, że w ciągu ostatniego dziesięciolecia szkołą, z której
wychodziła bodaj większość amerykańskich profesorów filozofii, był wydział
filozoficzny Yale University. Otóż w Yale nastąpiło zaburzenie wywołane, jak mi
opowiadano, przez metafizyka Paula Weissa, który, nie wiem już jak, tak dalece
zraził sobie młodszych kolegów, że prawie wszyscy opuścili Yale. Część poszła do
University of Texas, ale większość do Pittsburgha. Stąd wysoki poziom filozofów tej
uczelni. Niestety zapomniałem wielu spośród nich. Mogę jednak wymienić
przynajmniej pięciu. Na pierwszym miejscu postawiłbym N. Re-schera, podobno
Ukraińca z pochodzenia, który mi był bardzo bliski
239
Ameryka
poglądami i wielostronnością swoich zainteresowań. Dla mnie był przede wszystkim
odkrywcą logiki arabskiej. Wszyscy historycy logiki podejrzewali, że zawiera ona
wiele cennych teorii, ale nie znając języka arabskiego, ani państwo Kneale, ani ja, nie
odważyliśmy się o niej pisać. Było co prawda parę rozpraw doktorskich pisanych w
Paryżu i gdzie indziej, ale pisanych pod kierunkiem ignorantów zapatrzonych w
Prantla, tak że są bezwartościowe. Rescher był pierwszym wykształconym logikiem
nowoczesnym, który podjął się trudu nauczenia się trudnego języka i dał nam, razem
z nowym zarysem historii, wiele informacji o poglądach poszczególnych logików
arabskich. Nawiasem mówiąc wynika z jego badań, że przytłaczająca większość
wybitnych logików arabskimi zwanych, nie była pochodzenia arabskiego, choć pisali
po arabsku. Tak zwanej arabskiej kultury w tej dziedzinie - jak być może i w innych
- nie ma. Arabowie byli dobrymi żołnierzami, ale pasożytowali na kulturze
podbitych narodów.
Obok Reschera interesowali mnie szczególnie logicy, zwłaszcza Andersen i Babbit,
współpracujący nad ciekawym, choć moim zdaniem beznadziejnym problemem
„prawdziwej", to jest nie prowadzącej do paradoksów implikacji. Położenie w
historii logiki jest takie, że mamy od czasu megaryków głównie dwa rodzaje
implikacji: tak zwaną „materialną" Filona i tak zwaną „ścisłą" (strict) Diodora z Kro-
nos, wznowioną przez C.I. Lewisa. Używając pierwszej musimy uznać twierdzenie,
że z fałszywej przesłanki wszystko wynika, na przykład, że jeśli jestem cesarzem
chińskim, to 2 + 2 = 5, ale także że Słońce świeci. Natomiast jeśli się użyje
diodorejskiej implikacji, otrzymuje się inny paradoks, a mianowicie, że wszystko
wynika z niemożliwego zdania. Powiedziałem, że uważam andersonowy projekt
badawczy za beznadziejny, bo znaczenie potocznego Jeśli" jest zanadto płynne, aby
dało się ściśle zdefiniować. Powyższy przykład z cesarzem chińskim pokazuje, że
niekiedy stosujemy paradoksalną zasadę: „Wszystko wynika z fałszu".
Miałem też sporo dyskusji z młodym kolegą nazwiskiem Sale, który zajmował się
szczególnie pojęciem czasu. Nie miałem sposób-
240
Ameryka
241
ności poznania bliżej miejscowej znakomitości profesora Sellarsa juniora, który
uchodził wówczas za najwybitniejszego metafizyka w USA, aczkolwiek go
spotykałem na gruncie towarzyskim.
Inne uczelnie
W latach 1967-1977 wykładałem jako profesor zaproszony na 7 uczelniach
amerykańskich, a mianowicie w studium naszych ojców wRiver Forest (Chicago
1967), w Boston College (1970), wUni-versity of Alberta (Edmonton, Kanada,
1971), w Catholic University of America w Waszyngtonie (1972), w New York
University (1974), na uniwersytecie katolickim w Medellin (Kolumbia 1976) i w
uniwersytecie państwowym w Buenos Aires (1977) zawsze w semestrze zimowym
(wrzesień-grudzień). Poza tym byłem profesorem zaproszonym uniwersytetu
salzburskiego (Austria). Żadna z wymienionych uczelni amerykańskich nie mogła się
równać poziomem zUCLA i Pittsburghiem, niemniej spotkałem w nich pewną liczbę
rzetelnych naukowców, od których się wiele nauczyłem.
Poziom studentów był czasem bardzo niski. Aby dać pojęcie jak niski, oto
autentyczna historia. Wykładam na Catholic University Kartezjusza i mówię, że
kształcił się w jezuickim kolegium La Fle-che. Studentka, Murzynka, przerywa mi i
pyta: „Did-you say jes-uit? " - „Czy profesor powiedział jezuita? A co to jest?"
Trochę zdziwiony (jestem przecież w uniwersytecie katolickim) tłumaczę, że jezuici
są zakonem założonym w r. 1534 i tak dalej. Ku mojemu jeszcze większemu
zdziwieniu widzę, że co najmniej połowa moich słuchaczy pilnie notuje. Muszę na
obronę honoru tego uniwersytetu powiedzieć, że miał wtedy przynajmniej jednego
naprawdę uczonego profesora, a mianowicie mojego brata zakonnego o. Wallace'a -
specjalistę w Galileuszu.
W Nowym Jorku miałem za to bardzo dystyngowanych słuchaczy. Historia tych
wykładów jest dość zabawna. Od dawna przyjaźniłem się z Sidney Hookiem,
znanym filozofem, deweyistą i marksistą, prezesem amerykańskiej ligi
humanistycznej, to jest ateistycznej.
Ameryka
Spotkaliśmy się i polubiliśmy się wzajemnie w toku wspólnych rozpraw z barbarią
sowiecką. Otóż ten mój przyjaciel Hook zaczął opowiadać po Ameryce, że jestem
dziwny typ. Wygląda, powiadał, na księdza katolickiego, ale nie mówi nigdy o
religii, tylko o logice. Chciałbym, ciągnął dalej, wiedzieć, jak się odnosi logika do
religii w jego głowie. Powtórzono mi jego słowa i raz spotkawszy go bodaj w
Chicago, powiedziałem, żeby nie opowiadał głupstw. Jeśli chce się dowiedzieć, co
myślę w tej sprawie, niech mnie zaprosi, a ja mu już wyłożę moje poglądy.
Myślałem, że na tym się skończy. Tymczasem Hook znalazł pieniądze, znaczne jak
na owe czasy, i zaproszenie przyszło.
Na pierwszym wykładzie sala była zatłoczona duchownymi wszelkich możliwych
wyznań i sekt, a jest ich, jak wiadomo, w Nowym Jorku niemało. Ale też na tym się
skończyło, bodaj żaden z nich na żaden następny wykład nie przyszedł. Duchowni w
USA (i nie tylko w USA) są już często tacy, szukają kogoś, kto by im głaskał
uczucia, a rozumu się boją. To mi przypomina sympozjum, przez tegoż Hooka
zorganizowane, na którym Tillich, wychwalany jako arcybiskup między teologami,
bełkotał w przerażający sposób. Obecny na sali Blanshard, racjonalista i ateusz,
powiedział mu to w oczy. „Kiedy jezuita (zapomniałem nazwiska, podobno kapelan
Kennedych) mówi, myślę, że jego poglądy są fałszywe, nie zgadzam się, ale
przynajmniej rozumiem, co on mówi. A dobrodziej co chce powiedzieć?" I miał
rację, aczkolwiek mowa tego jezuity była drętwa, ale miała sens, a Tillich bełkotał.
Za to mieliśmy po moich wykładach rozkoszne dyskusje z Hookiem i innymi
filozofami. Okazało się, że Hook wcale takim ateistą nie jest, jakby chciał, żeby
myślano. Między innymi spierał się ze mną zawzięcie o typ logiczny, do którego
Bóg należy. Mnie się wydaje oczywiste, że może należeć tylko do pierwszego typu,
ale Hook upierał się, że jego typ jest porządku alef alef, co mi się wydaje absurdalne.
Nasze dyskusje toczyły się czasem do późnej nocy.
Nie wyliczam pojedynczych odczytów, które wygłosiłem w najróżniejszych wielkich
uniwersytetach USA, ale chcę wspomnieć
16 — Bocheński: Wspomnienia
242
Ameryka
o jednym z nich, Columbia University, a to dlatego, że łączy się z tym moje chybione
mianowanie na katedrę w John Hopkins Uni-versity. Byłem już na wyjezdnym do
Nowego Jorku, kiedy otrzymałem list z John Hopkins. Zapraszali mnie na odczyt,
dodając, że mają mało pieniędzy. Okazało się, że wcale o odczyt nie chodzi. Chcieli
tylko zasięgnąć mojej rady w sprawie mianowania nowego profesora filozofii,
dokładniej chodziło o wybór między moim przyjacielem Bethem a jednym z moich
dawnych słuchaczy - von Wrightem, a więc dwoma wybitnymi logikami.
Opowiedziałem im, co wiedziałem o obu, i pojechałem do domu. Tydzień później
przychodzi list donoszący, że postanowili jednogłośnie mnie zaproponować.
Wniosek poszedł do uniwersyteckiego appointment commitee, który go, jak
słyszałem, jednogłośnie poparł. Wylądował wreszcie w zarządzie uniwersytetu
(tmstees), gdzie oświadczono, że nie mogą pozwolić, aby ksiądz katolicki wykładał
filozofię na ich uniwersytecie. Miałem za sobą naukę, ale ideologia stanęła mi na
drodze. Taki był już mój los. Katolicy potępiali mnie często, bo próbowałem myśleć.
Protestanci potępiali mnie za moją wiarę. Moje powołanie duchowne i zakonne było
mi stale kulą u nogi w karierze naukowej. Można też zrozumieć głębię moich, na
takich doświadczeniach opartych, uczuć eunuch-komicznych.
Komunizm
243
X
KOMUNIZM
1955- 1975
Historia
Moje zainteresowania komunizmem miało przyczyny zarazem polityczne, jak i
naukowe. Polityczne, jako że podbój mojego kraju przez Moskwę dokonał się pod
hasłem komunizmu. Naukowe, bo filozofia, podstawowy składnik jego ideologii,
należała do zakresu mojej katedry.
Chronologicznie pierwszą była motywacja polityczna. Po najeździe Niemców na
Rosję rządy alianckie czyniły znaczne wysiłki, aby przedstawić tę ostatnią, a więc
komunizm, w możliwie najlepszym świetle. Doszło do tego, że redakcje wojskowych
dzienników amerykańskich Stars and Stripes były często obsadzone przez
komunistów. Zważywszy na brak orientacji w tej sprawie u wielu inteligentów
zachodnioeuropejskich i amerykańskich, ta ciągła propagan-
244
Komunizm
da przyczyniała się walnie do zupełnego sfałszowania obrazu komu- i| nizmu i, co za
tym idzie, Rosji.
W tej sytuacji postanowiłem, mimo braku przygotowania, wydać książkę o filozofii
komunistycznej. Ogłosiłem ją pod pseudonimem „Michę" w r. 1946 po włosku i po
polsku. Pseudonimu użyłem w świadomości jak dalece jestem nieprzygotowany. Nie
byłem co prawda całkiem nieprzygotowany. Pamiętam, że miałem kiedyś w
krakowskim towarzystwie filozoficznym odczyt o materializmie historycznym u
Bucharina, o którym mówiłem z takim entuzjazmem, że naraziłem się na naganę ks.
Konstantego Michalskiego, obecnego na zebraniu. Sądzę, że podczas gdy
publikowanie prac naukowych pod pseudonimem jest niedopuszczalne, ta zasada nie
stosuje się do publicystyki politycznej, do której moja książka należała. Rzecz była
niemal wyłącznie oparta na Krótkim filosowskim slowarie Rozentala i Judina oraz na
znanej rozprawce Stalina o dialektycznym i historycznym materializmie. Czytając
moją książeczkę po 46 latach, widzę, że praca, przy całej swojej prostocie i
popularności, nie jest tak zła, jak można było się obawiać. Niemal żadnego
twierdzenia zasadniczego bym dziś w niej nie zmienił.
W ciągu następnych dziesięciu lat niczego na ten temat nie ogłosiłem. Byłem
zanadto zajęty przygotowaniem moich głównych wykładów uniwersyteckich.
Objęcie katedry filozofii współczesnej we Fryburgu pociągało za sobą zajęcie się
filozofią komunistyczną z powodów naukowych. Filozofii były wówczas w zasadzie
trzy rodzaje: amerykańska, europejska i komunistyczna. Nie mogłem uczciwie
zajmować katedry filozofii XX wieku bez znajomości także filozofii bolszewickiej.
W tym czasie pogłębiłem więc moją znajomość rosyjskiego i zacząłem
systematycznie czytać rosyjskie teksty filozoficzne. Praca była niewdzięczna.
Komunistycznej filozofii nikt na zachodzie nie brał na serio; studiowanie jej było
uważane za stratę czasu i rodzaj dziwactwa.
Tymczasem okazało się nagle, że te studia nie są pozbawione znaczenia. Stało się tak
dzięki procesowi niemieckiej partii komunistycznej w Karlsruhe, o którym będzie
jeszcze mowa. Odpowiedział-
Komunizm
245
ni politycy zaczęli się do mnie zwracać i zrozumiałem wnet, że stałem się czymś w
rodzaju autorytetu w sprawach filozofii komunistycznej. Wobec tego, że
prawdziwych znawców dziedziny było tak niewielu, uznałem za swój obowiązek
poświęcić znaczną część moich sił badaniu komunizmu i informowaniu o nim.
Wypada mi nakreślić moje zasadnicze stanowisko odnośnie do roli naukowca w
polityce. Uczony, jako naukowiec, nie powinien polityki uprawiać. Gdyby to czynił,
wywołałby wrażenie, że zajmuje stanowisko polityczne z kompetencją człowieka,
który wie więcej i lepiej od innych. Otóż w sprawach polityki żaden naukowiec nie
jest kompetentny jako taki. Zabieranie głosu przez niego w tych sprawach jest więc
nadużyciem autorytetu i wprowadzaniem w błąd czytelników. Takim są moim
zdaniem np. owe publiczne deklaracje zbiorowe wielu naukowców w sprawach
otoczenia, pokoju, bomby atomowej i tym podobnych. Ludzie myślą wtedy, że to
nauka zabrała głos, ale tak oczywiście nie jest. Jaka jest więc rola naukowca w
polityce? Moim zdaniem, rola rzeczoznawcy. Decyzje polityczne należą do
polityków, ale te decyzje powinny być oparte na jak najlepszej informacji. Otóż
naukowiec odgrywa rozstrzygającą rolę, gdy o nią chodzi, bo zna położenie. W
każdym razie ja pojmowałem moją rolę u polityków w ten sposób. Komuniści
nazywali mnie i moich kolegów „falsyfikatorami marksizmu", co świadczy o ich
niezrozumieniu praw walki. Dowódca wojskowy, człowiek najbardziej
zaangażowany w walce, jest zarazem najbardziej obiektywny. Gdy patrzy przez
lornetkę na pole bitwy, stara się je widzieć takim, jakim ono jest. W żadnym
wypadku nie będzie tego położenia falsy-fikował. Ja myślałem i działałem jak on.
Zadaniem naukowca jest zebrać i dostarczyć jak najwięcej i jak najlepszych
informacji o rzeczywistości. Nie ma więc żadnej sprzeczności między etyką
naukowca i jego rolą rzeczoznawcy.
Wracając do historii, okres, w którym zajmowałem się najbardziej intensywnie
komunizmem, trwał cztery lata - od 1955 do 1958. W latach 1955-1956 brałem
udział w procesie w Karlsruhe, w 1956 rozpocząłem wydawanie bibliografii
sowieckiej filozofii i byłem współ-
246
Komunizm
założycielem Ost Kolleg, w 1958 wydałem Handbuch des Weltkom-munismus,
założyłem Instytut Europy Wschodniej we Fryburgu i wziąłem udział w procesie w
Pretorii (Afryka Południowa). Przeglądając dzisiaj wyniki mojej ówczesnej pracy,
nie mogę się oprzeć zdziwieniu, że potrafiłem w tak krótkim czasie aż tyle dokonać,
zważywszy także, że równocześnie wykładałem we Fryburgu, prowadziłem badania
w historii logiki i wiele publikowałem w tej dziedzinie, kierowałem Misją Katolicką
(budowa domu). Częściowe wytłumaczenie znajduję w tym, że pojmowałem studium
komunizmu i publikację wyników tego studium jako mój udział w potrzebie
wojennej i że zagrożenie komunistyczne oceniałem jako wielkie. O mojej teorii
walki duchowej powiem słowo poniżej.
Karlsruhe
Punktem zwrotnym był dla mnie w tej dziedzinie proces niemieckiej partii
komunistycznej przed trybunałem konstytucyjnym w Karlsruhe. Jego przebieg był
następujący. Niemiecka konstytucja przewiduje, że rząd może zakazać partii
politycznej, tylko o ile udowodni przed trybunałem konstytucyjnym, że zasady i
działalność tej partii są sprzeczne z przedmową do konstytucji. Opierając się na tym
przepisie, rząd Konrada Adenauera wytoczył w Karlsruhe (gdzie miał siedzibę
trybunał konstytucyjny) proces partii neohitlerowskiej i uzyskał potępiający wyrok,
po czym partię zlikwidował. Zachęcony tym powodzeniem, chciał tak samo postąpić
z niemiecką partią komunistyczną. Ale trafiła kosa na kamień. Komuniści
sprowadzili sobie z Niemiec wschodnich nieprawdopodobnie wyszczekanego
adwokata nazwiskiem von Kaul (nazywaliśmy go pieszczotliwie „von Maul" - „od
gęby"), człowieka, który był w stanie naprawdę godzinami cytować bez błędu
Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina, mieszając ich naturalnie jak groch z kapustą, aby
wykazać, że komuniści to grzeczni aniołkowie, pragnący tylko ludzkiego szczęścia.
Wywierał ogromne wrażenie na naiwnych. A że i bez tego opinia publiczna
247
Komunizm
w Niemczech była przeciwna procesowi i zakazaniu partii, rząd zaczął proces
przegrywać.
Wysuwano przeciw procesowi i zakazowi dwa argumenty. Jeden, zasadniczy,
zakładał, że nie należy zwalczać duchowych prądów nie-duchowymi,
administracyjnymi środkami. Drugi, taktyczny, twierdził, że jeśli się partię zakaże,
ona wejdzie w podziemie i będzie jeszcze bardziej szkodliwa. Ja sam odrzucałem oba
argumenty, jako oparte na nieporozumieniach. Co do sprawy zasadniczej, nieprawdą
jest, by komunizm był ruchem tylko „duchowym" - jest całkiem oczywiście
organizacją, która rozporządza znaczną siłą materialną i chętnie jej w walce używa.
Zresztą nieprawdą jest, by nie wolno było używać siły przeciw „duchowym", ale
zbrodniczym, ideologiom. A jeśli chodzi o argument taktyczny, to partia
komunistyczna gdziekolwiek jest, legalnie czy nielegalnie, zawsze jest przynajmniej
częściowo w podziemiu. Zabraniając jej, ucina się jej przynajmniej jedną głowę i nic
się nie traci. Doświadczenie uczy zresztą skądinąd, że zakazywanie małych partii jast
prawie zawsze celowe, podczas gdy przeciw wielkim nie może wiele wskórać.
Poza tymi argumentami można było wyczuć u wielu Niemców rodzaj sielsko
anielskiego marzenia o pokojowym społeczeństwie, w którym, niczym w
Owidiuszowym raju:
sponte sua sine legefldem rectumąue colebant, poena metusąue aberant
Jak gdybyśmy żyli w raju. To jest oczywiście piramidalne głupstwo. Bóg pozwolił,
że są i pewnie zawsze będą w świecie złoczyńcy, którzy stają się dla nas
nieprzyjaciółmi. A nieprzyjaciela Pan Bóg stworzył po to, abyśmy go bili.
Wracając do procesu, kanclerz Adenauer, który mimo wielu zajęć śledził przebieg
procesu, spostrzegł, że idzie źle, i kazał zaangażować adwokatów cywilnych spośród
najlepszych. Ci, przestudiowawszy akta, stwierdzili, że dyskusja nie jest prawnicza,
ale filozoficzna, w rzeczy samej, ów wstęp do konstytucji ma czysto „filozoficzny"
248
Komunizm
T
249
charakter. Siedli tedy na swoje Mercedesy i przyjechali do mnie, prosząc o pomoc.
Tak zaczęła się moja działalność w tym procesie.
Ze strony rządowej nadzór nad procesem wykonywali dwaj podsekretarze stanu
Hopf i von Lex. Obaj starsi, nadzwyczaj przyzwoici, dobrzy chrześcijanie, i gdyby te
zalety wystarczały w walce z komunizmem, to nasze zwycięstwo byłoby pewne.
Niestety, brakło im nawet elementarnej wiedzy o tym, z kim mają do czynienia.
Wzdychali często mówiąc: „Komunizm, jaka to piękna idea, ale niestety tak źle
zastosowana przez Rosjan". Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że trzeba zacząć od
uczenia przywódców politycznych ABC komunizmu, czym on naprawdę jest.
Najdziwniejsze jest przy tym, że sami komuniści zwykle dość uczciwie przedstawiali
swoje cele i metody, ale ludzie nie chcieli im wierzyć - podobnie jak nikt nie wierzył
Mein Kampf Hitlera.
Na razie chodziło o wyjaśnienie zagadnień konkretnych. Jeździłem więc niemal co
tydzień do Karlsruhe. Nie było wtedy jeszcze autostrady. Przyjeżdżałem zmęczony
wieczorem. Dawano mi kolację. Talerz był obstawiony mikrofonami; między
dwiema łyżkami strawy wykładałem moją mądrość, którą biegłe sekretarki za chwilę
miały już przepisaną i powieloną do użytku panów podsekretarzy, adwokatów i
innych dostojników. Potem spałem, a nazajutrz jechałem do Fryburga, aby nie
opuścić wykładu.
Ost-Kolleg
Złe doświadczenia z kierownikami rządowymi procesu w Karlsruhe skłoniły mnie do
odwiedzenia ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Schródera. Rozmowa z nim
przybrała na początku niezadowalający dla mnie obrót. Próbowałem zwrócić uwagę
ministra na wielkość zagrożenia przez propagandę komunistyczną, ale on zrazu
odpowiadał, że ma doskonałą policję, która po wyroku w Karlsruhe zajmie się tym
skutecznie. Replikowałem, że samą policją, samą siłą, nie można zwalczyć ideologii.
W pewnej chwili, nie wiem już jak, minister zrozumiał - tak dalece nawet, że od razu
Komunizm
zwołał konferencję szefów służb, abym mógł w ich obecności wyłożyć moje myśli.
Przedłożyłem im wtedy projekt ośrodka wysokiej wulgaryzacji, którego zadaniem
byłoby obiektywne informowanie o komunizmie tzw. multyplikatorów, tj. ludzi
mogących informacje przekazywać innym. Ost-Kolleg narodził się na takiej
konferencji.
Koncepcja była taka. Kolegium mieli zarządzać autonomicznie profesorowie
specjaliści w sprawach rosyjskich i komunistycznych. Ci uczeni mieli corocznie
wybierać spośród siebie kierownika kolegium i wykładać na kursach kolegium.
Kursy miały trwać tydzień, tak abyśmy mogli przeszkolić około tysiąca
multyplikatorów rocznie. Pożądanym było posiadanie własnego domu itd. O ile
pamiętam, montaż tej bądź co bądź dużej i skomplikowanej instytucji potrwał
zaledwie kilka miesięcy. Dyrektorium składało się z jedenastu profesorów -
dziewięciu Niemców, Austriaka Staockla i mnie. Wszystkie potrzebne specjalności
były w nim reprezentowane: historia, ekonomia polityczna, sprawy narodowościowe,
prawo i filozofia. Mieliśmy też jednego autentycznego kremlinologa prof. Borysa
Meis-snera. Filozofów było nas dwóch, obok mnie wykładał ją prof. Lie-ber z
Zachodniego Berlina, dobry marksolog. Współpraca ułożyła się od razu doskonale i
mam z niej bardzo miłe wspomnienia. Dobre wspomnienia pozostawił mi też rok, w
którym piastowałem rządy w Ost-Kollegu (1961/62). Odkryłem wtedy, jak
świetnymi wykonawcami są Niemcy. Przypisuje się im nieraz szczególne zdolności
organizacyjne, ale chyba niesłusznie. Myślę, że np. Amerykanie są lepszymi
organizatorami niż oni. Za to są pyszni jako wykonawcy. Będąc geschaftsfiirhender
Direktor pojawiałem się raz albo dwa razy na miesiąc w moim biurze, wzywałem po
kolei osoby odpowiedzialne, rozmawiałem z każdą pięć do dziesięciu minut,
siadałem w samochód, a Ost-Kolleg toczył się według moich wskazówek jak po
szynach.
W związku z organizacją nie mogę oprzeć się pokusie opowiedzenia tutaj przeżycia,
jakie miałem kiedyś z okazji lotu Madryt-No-wy Jork. W kawiarni na lotnisku
madryckim było nas dwoje, a trzy osoby obsługi. Mimo to czekałem niemal
kwadrans na moją kawę. Po przylocie do Nowego Jorku było nas w kawiarni co
najmniej
250
Komunizm
251
dwadzieścia osób, obsługiwanych przez jedną kelnerkę. Ale kawę dostałem w minut
dwie. Ost-Kolleg był raczej w nowojorskim stylu.
Rozpoczynając wykłady w Kolonii miałem najpierw dwa zadania: (1) określić
charakter rozprawy, Auseinandersetzung, z komunizmem i (2) opisać to, w imię
czego z naszej strony rozprawa się toczy. Ani pod pierwszym, ani pod drugim
względem nie znalazłem niczego, co by mnie zadowalało w literaturze - odnośne
pojęcia i teorie trzeba było stworzyć samemu. Myślę, że odpowiedzieć na te pytania
jest zadaniem filozofa, bo żadna nauka się nimi nie zajmuje; filozof może i powinien
odgrywać rolę prekursora późniejszych dociekań naukowych.
Na pytanie, jaki charakter nosi rozprawa z komunizmem, odpowiadałem, że jest
przede wszystkim wojną duchową. Nie było mi łatwo przekonać kolegów do tej
koncepcji. Przyjmowali chętnie istnienie wojny psychologicznej, ale nie duchowej.
Natomiast sami komuniści odróżniali agitację od propagandy. Agitacja jest u nich
odpowiednikiem naszej wojny psychologicznej. Chodzi w niej o spowodowanie
pożądanego przez nas zachowania się ludzi; tak np. nawoływanie do strajku należy
do agitacji. Natomiast propaganda ma na celu pozyskanie ludzi nie dla celów
konkretnych, ale dla samej ideologii komunistycznej, zrobienie z nich przekonanych
komunistów. Było moim przekonaniem, że komuniści toczą taką wojnę świadomie i
że toczą ją według klasycznych (Clausewitzowych) zasad prowadzenia wojny.
Przeciwnicy komunizmu są tylko przedmiotem ataku, nie zdają sobie najczęściej
nawet sprawy, że mają do czynienia z autentyczną wojną duchową. Nawet w
rzymskim Nato De-fense College, w którym wykładałem swojego czasu, nie miałem
wiele powodzenia z tą koncepcją.
Równie ważna wydawała mi się odpowiedź na drugie pytanie: w imię czego
prowadzimy rozprawę z komunizmem? Na to pytanie spotykałem stale tylko trzy
rodzaje odpowiedzi. Niektórzy zalecali swój własny pogląd na świat, np.
chrześcijański, inni twierdzili, że powinniśmy stworzyć antykomunistyczną
ideologię; jeszcze inni byli zdania, że brak wszelkiej ideologii jest tym, co
przeciwstawia-
l
Komunizm
my ideologii komunistycznej - tak przede wszystkim wielu Amerykanów. Żadne z
tych rozwiązań mi nie odpowiada. Jesteśmy w wolnym świecie światopoglądowo
podzieleni. Nie możemy tworzyć jednolitej ideologii, a nawet gdybyśmy mogli, jej
tworzenie byłoby sprzeczne z naszymi założeniami. Wreszcie, jeśli się coś odrzuca,
czyni się to zawsze w imię czegoś innego. Nie można się rozprawiać ze stanowiska
pustki. Postulowałem więc potrzebę określenia nie wspólnej ideologii, ale paru
wspólnie wyznawanych przez nas idei. Zaproponowałem pięć takich myśli.
Będzie celowym podać je w załączniku z komentarzem wówczas napisanym, a to z
dwóch powodów. Najpierw dlatego, że choć komunizm należy, zdaje się, do
przeszłości, mogą powstać nowe postacie barbarzyństwa, z którymi wolnym ludziom
wypadnie się rozprawić. Byłaby szkoda, gdyby zrozumienie naszej wspólnej
postawy wobec takich ideologii miało pójść w zapomnienie. Następnie (i to jest racja
osobista) dlatego, że te idee wcielają poglądy społeczno-polityczne, do których
doszedłem w wyniku rozwoju mojej myśli. Świadczą, jak długą drogę przebyłem
pod tym względem.
W związku z Ost-Kolleg stało także moje spotkanie z kanclerzem Adenauerem.
Poszedłem do niego jako delegat moich kolegów w dyrektorium, którzy z kolei
stanowili prawie wszystko, co Niemcy miały wówczas w naukowej sowietologii. Nie
chodziło o żaden konkretny projekt, byt samego Ost-Kolleg był zapewniony, ale o
przekonanie kanclerza o znaczeniu naszej dyscypliny. Moi koledzy sądzili, że
Adenauer łatwiej posłucha cudzoziemca niż jednego z nich.
Uzyskałem więc audiencję i pojechałem do willi kanclerskiej prowadząc moją
dwulitrową Alfa Romeo. Przy wyjeździe zatrzymał mnie samotny żołnierz, ale na
oświadczenie: „Profesor Bocheński do pana Kanclerza" zasalutował zamaszyście i
puścił. Żadnej kontroli, żadnych środków bezpieczeństwa - takie to były wtedy
sielsko-anielskie czasy. Po krótkim czekaniu sekretarka wprowadziła mnie do dużej
sali, w której przeciwległym rogu stało biurko kanclerza. Ten wstał na mój widok,
podszedł do mnie i ścisnął mi dłoń tak mocno, że aż /abolała. Chciałem zacząć od
razu mój referat, ale Adenauer przerwał mi
252
Komunizm
i zażądał mojej opinii o papieżu Janie XXIII. Ki licho? Na wszelki wypadek
powiedziałem ostrożnie, że na ogół jest uważany za wielkiego papieża. Na to
kanclerz wprost wybuchnął :„ Grosser Papst, grosser Papst! Und ich sagę Ihnen:
dumni wie ein Stiefel!" Po ochłonięciu przypomniałem sobie, że Jan XXIII był już
nieboszczykiem i że rozmowa toczyła się w cztery oczy, tak że znakomity mąż stanu
nic nie ryzykował. Jeśli się nie mylę, pokłócił się z papieżem o komunizm, co nie
pomniejsza mojej sympatii dla kanclerza.
Doszedłszy wreszcie do głosu powiadam, że my naukowcy jesteśmy zdania, że
ideologia odgrywa znaczną rolę w Sowietach. Adenauer przerywa gwałtownie:
„Falsch!" Zaczynam i ja się irytować i zwracam uprzejmie uwagę, że mówię w
imieniu nauki, „;'« Na-men der Wissenschaft", co w Niemczech ma zwykle
wydźwięk magiczny. Nie u Adenauera. „Falsch!" - powtarza i opowiada mi
następującą historię. Spotkał Mikojana i pyta go, czy czytał Marksa. Mówi, że czytał.
A czy zrozumiał? Mikojan powiada, że czytał go dwa razy. Na to Adenauer: „ Und
ich habe ihn dreimal gelesen und nichts vertstanden " - „A ja go czytałem trzy razy i
nic nie zrozumiałem".
Jak po takim wstępie udało mi się wydębić od niego zgodę na potrzebne wsparcie
pozostaje dla mnie tajemnicą. Pewne jest tylko, że wsiadałem do mego wozu z
obietnicą w kieszeni, no i ze wspomnieniem spotkania z nietuzinkowym,
zapalczywym mężem stanu.
Podręcznik
Drugim zadaniem, jakie sobie postawiłem w wyniku doświadczeń na procesie w
Karlsruhe było zredagowanie i wydanie obszernego podręcznika komunizmu
światowego. Napisanie tego podręcznika przekraczało oczywiście możliwości
jednego człowieka. Wydało mi się, że nawet sama redakcja dzieła zbiorowego
wymagała współpracy co najmniej dwóch ludzi. Na szczęście znalazłem
doskonałego współpracownika w osobie mojego przyjaciela, profesora nauk
politycznych w Notre Damę, Hermana Niemeyera.
253
Komunizm
Niemiec, dawny socjalista nawrócony na chrześcijaństwo przez duchownego
anglikańskiego (dlatego na anglikanizm) Niemeyer był jednym z najgłębszych
myślicieli jakich spotkałem w ciągu mojego długiego życia. Nie znaczy to jednak, by
nie znał naukowej filozofii, w szczególności jego znajomość filozofii greckiej była
podziwu godna, a filozofię nowożytną mógłby był na pewno lepiej wykładać niż ja.
Był jednym z tych, o ile wiem, nielicznych Niemców, którzy rządy Hitlera przeżyli
ze zgrozą. Wyszedł z nich jako głęboko przekonany demokrata i obrońca praw
człowieka. Jeśli mimo mojego feudalizmu zostałem i ja czymś w rodzaju demokraty,
zawdzięczam to w wielkiej mierze jego wpływowi. Dodaję, że Niemeyer był dobrze
poinformowanym sowietologiem.
Następnym problemem było znalezienie pieniędzy. Zwróciłem się najpierw do ks.
bpa Gawliny, który zawsze na polskie cele ofiarny, wyłożył na koszty początkowe.
Resztę dały amerykańskie fundacje. USA były wtedy krajem, w którym roiło się od
fundacji małych i wielkich i gdzie przedsiębiorców zwalniano od podatku z kwot
dawanych fundacjom. Otrzymanie pieniędzy od nich było stosunkowo łatwe, o ile się
miało jasny cel społeczny i znało technikę postępowania z przedstawicielami
fundacji. Trzeba np. było mieć memoriał - nie więcej niż półtora strony - mówiący
krótko i niedwuznacznie, o co i o ile chodzi. Nie trzeba też było być skromnym.
Łatwiej było nieraz otrzymać 50 000 niż 5 000, a w każdym razie niż 500 dolarów.
Ja się tej techniki nauczyłem w Notre Damę od przyjaciół i wkrótce miałem
wszystko, czego mi było potrzeba. Ostatecznie podręcznik mógł się ukazać, najpierw
odcinkami w czasopiśmie Bundeszentrale Jur Heimatdienst, następnie w roku 1958
jako pokaźny Handbuch des Weltkommunisimus (XVI + 762 str.). Ja sam napisałem
do tego tomu rozdziały: I - struktura formalna, II - założenia filozoficzne, XII -
religia i XV - krytyka - razem około 90 stron. Rozdział o religii wydaje mi się
najlepszy. Zachował do dziś swoją wartość dzięki obfitości danych o mordach,
więzieniach itp. wierzących, dostarczonych mi przez ks. Waleriana Meysztowicza.
Wydaje mi się tym bardziej pożyteczny, że w pewnych kołach
254
Komunizm
duchownych panuje obecnie choroba „dialogu", polegająca nieraz na traktowaniu
oprawców jak niewinnych baranków.
Nie mogę wymienić tutaj wszystkich współpracowników „Podręcznika", ale chcę
wspomnieć przynajmniej o jednym z nich, Karolu Wittfolgelu. Był on, moim
zdaniem, jednym z najlepszych znawców i krytyków komunizmu - do tego stopnia,
że jego przyjaciele nazywali go chętnie „Karolem II" (po Marksie). Jego
monumentalne dzieło Oriental despotism jest niesłusznie zapomniane. Wittfogel
rozwija w nim i dokumentuje obszernie swoją teorię wyzysku. Wyzysk jest
zjawiskiem występującym stale w dziejach, ale normalnym wyzyskiwaczem nie jest
wcale, jak tego chciał Marks, właściciel, lecz urzędnik. Starożytny Egipt i
współczesny Związek Sowiecki są dwoma spośród licznych przykładów państw, w
których ten wyzysk był bardzo daleko posunięty. Te państwa mają też z reguły
rozbudowaną tyrańską biurokrację i kolosalnie kosztowne przedsięwzięcia
państwowe, w rodzaju piramid egipskich i sputników sowieckich. Wittfogel był też
świetnym znawcą Marksa. Wiele się od niego nauczyłem.
Pretoria
Tymczasem zyskałem, jako klientów, parę innych rządów zainteresowanych
problemami komunistycznymi; razem, poza niemieckim, cztery. Z nich z daleka
najważniejszy był dla mnie rząd południowoafrykański. Chodziło w jego przypadku
o tak zwany Treason Trial, proces o zdradę. Ponad sto pięćdziesiąt osób, przeważnie
czarnych, zostało oskarżonych o zdradę i postawionych przed sąd wyjątkowy na
podstawie ustawy wyjątkowej. Główny zarzut stawiany im brzmiał, że są, względnie
byli, komunistami, co według prawa południowoafrykańskiego było samo w sobie
karalnym przestępstwem. Ponieważ jednak policja prowadząca proces (kraj nie
posiadał prokuratury, policja najmowała po prostu adwokatów) nie bardzo
rozumiała, czym komunizm właściwie jest, postanowiono sprowadzić sobie
rzeczoznawcę. W tym celu rząd wydelegował do Europy
255
Komunizm
generała sekretarza stanu w ministerstwie spraw wewnętrznych. Ten udał się
najpierw do Bonn po radę, gdzie powiedziano mu: „Weźcie Bocheńskiego".
Dostałem więc pewnego dnia telefon z południowoafrykańskiej ambasady, że ten
dostojnik pragnie oglądać moje oblicze. Tu nastąpiło coś nieprzewidzianego, a
mianowicie odkrycie, że jestem katolickim zakonnikiem. Trzeba bowiem wiedzieć,
że Burowie są przeciw wielu rzeczom, a między innymi, i to gwałtownie, przeciw
nam katolikom, papistom. W czasie mojego pobytu, w roku 1958, można było na
przykład łatwo rozwiązać trudny problem siły roboczej w Johannesburgu przez
sprowadzenie sobie miliona bezrobotnych Włochów, ale że Włosi są katolikami, to
rozwiązanie nie wchodziło w ogóle w rachubę.
Odkrywszy, że sławny rzeczoznawca jest papistą najgorszego rodzaju,
południowoafrykański generał przez chwilę oniemiał, ale skoro już był, trzeba było
iść dalej i przedłożył mi propozycję swojego r/ądu. Nie namyślając, się wiele,
zgodziłem się. Powodem mojej szybkiej decyzji była okoliczność, że znałem dzieje
bohaterskich lotów południowoafrykańskich pilotów na pomoc Warszawie podczas
powstania, przy czym straty były ogromne (jak wiadomo, Moskale odmówili im
prawa lądowania). Zdawałem sobie sprawę, na co się narażam wobec
ogólnoświatowej nagonki na apartheid, orkiestrowanej z powodzeniem m.in. przez
komunistów. Ale jestem przede wszystkim Polakiem i uważam, że my Polacy mamy
wielki dług wdzięczności względem tego narodu. Dodam, że będąc sam
przeciwnikiem dyskryminacji ludzi na podstawie samego koloru skóry (uważam to
za głupstwo) oceniam kampanię przeciw apartheidowi jako kolosalną hipokryzję.
Dużo gorsze przestępstwa i głupstwa są puszczane płazem przez ludzi domagających
się wielkim głosem sankcji przeciw Afryce Południowej.
To nie przeszkadza, że przybysz z Europy, odkrywający ten kraj, nie przestaje się
dziwić. Na przykład, jest to kraj o klerykalnych rządach, w tym sensie słowa, że o
wszystkim rozstrzygają stowarzyszenia w rodzaju Bandwagon, kierowane przez kler
protestancki. A chodzi nie tylko o rządy, ale także o głęboko zakorzenioną
mentalność.
256
Komunizm
Aby ją zrozumieć, trzeba jak ja spędzić parę godzin w świątyni-porn-niku, jaki naród
Burów postawi} sam sobie niedaleko od Pretorii. Na jej ścianach przedstawiony jest
wielki trek. Zmuszeni do opuszczenia Kapsztadu, gdzie zabraniano im mieć
niewolników, przodkowie dzisiejszych Burów wędrowali ze swoimi żonami,
niewolnikami, bydłem i innym dobytkiem przez pustynię, wioząc ze sobą jedną tylko
książkę - Biblię. Jechali w ciągłych walkach z Bantusami, którzy w tym samym
czasie migrowali z północy. Nie można się dziwić, że w tych warunkach utożsamili
się z narodem wybranym i zaczęli pojmować siebie jako powołanych do niesienia
światła biblijnego poganom.
Jakkolwiek by z tym było, poleciałem do Afryki Południowej. Nie było jeszcze
odrzutowców. Stawaliśmy po drodze w Rzymie i w Kano. Lot trwał razem około 24
godzin. Pamiętam moje zdziwienie, kiedy budząc się w Kano, dojrzałem koło
mojego samolotu dwa piękne wielbłądy. Lot nocny poprzez kontynent do Johannes-
burga jest bardzo pouczający. Po opuszczeniu brzegów Morza Śródziemnego Afryka
wygląda na ogół jak czarna otchłań bez świateł. Po przekroczeniu granicy Afryki
Południowej pojawiają się coraz liczniejsze, aż wybucha morze świateł małego
Manhattanu - Johannes-burga.
Zostałem nadzwyczaj gościnnie przyjęty. Moi gospodarze obwozili mnie po swoim
przepięknym kraju. Mam z tych podróży między innymi następujące wspomnienie.
Jadę z dwoma oficerami cadilla-kiem w parku narodowym im. Kriigera, w którym
nie wolno wysiadać z samochodu, bo park pełny jest mniej lub bardziej
niebezpiecznych bydląt. Ja prowadzę. Natrafiamy na jakiś popsuty omnibus pełny
jakiejś rodziny. W chwili gdy wykonuję manewr, aby wziąć ich na linę, wyłazi z lasu
olbrzymi słoń, samotny samiec, a więc możliwie najniebezpieczniejszy zwierz,
jakiego można tu spotkać. Po cichu dziękuję Panu Bogu, że siedzę przy kierownicy,
a więc nie do mnie należy wysiadać, aby linę uwiązać. Kątem oka patrzę na moich
oficerów. Nie zawahali się na sekundę - wyskoczyli obaj
257
Komunizm
i pod nosem bydlaka umocowali linę. Ten naród nie zginie bez krzyku, jak mówią
Anglicy - to dobrzy pachołkowie.
W Pretorii miałem bardzo dogodne warunki pracy. Policja skonfiskowała
oskarżonym, którzy zresztą odpowiadali z wolnej stopy, dokumenty i książki i
pozostawiła mi je do dyspozycji. Miałem wskutek tego wgląd w funkcjonowanie
południowoafrykańskiej partii komunistycznej.
Oto próbka mojej działalności. Referuję mój pogląd na jednego z oskarżonych.
Moim zdaniem, ani śladu komunizmu. Na to jeden / adwokatów policji: przecież
znaleziono u niego książkę rosyjską. Odpowiadam, że to prawda, ale książka jest
Bierdiajewa, znanego antykomunisty. Na to oni, czy ja mogę to udowodnić.
Przyznaję, że straciłem panowanie nad sobą, palnąłem pięścią w stół, mówiąc: .,
Gentleman dowód jest ten, że ja wam to mówię". Według mojej oceny było wśród
oskarżonych najwyżej kilkunastu komunistów i to, rzecz ciekawa, przeważnie
Hindusów i wschodnioeuropejskich Żydów. Inny ciekawy wynik: partią matką była
dla nich nie partia moskiewska, ale chińska. Dodam nawiasem, że Chińczycy mieli
ogromne szansę w Afryce, ale zmarnowali je przez wrodzoną im arogancję.
Przed sądem nie stawałem, ale mogłem przypatrzyć się utarczkom obu ław
adwokackich: obrończej i policyjnej, w sprawach proceduralnych. Wysłuchałem
m.in. jednej z najpiękniejszych mów, jakie kiedykolwiek słyszałem, wygłoszonej
przez szefa ławy obrończej, adwokata Meisnela, przeciw jednemu z trzech sędziów.
Ten sędzia miał być adwokatem policji w jakiejś innej sprawie przeciw jednemu z
oskarżonych. W umysłach oskarżonych mogłoby więc powstać podejrzenie o
stronniczość. „Daleka ode mnie, my Lord - mówił Meisnel - taka myśl, a\ejustice
must not only be done, but must be seen to be done", cokolwiek by to mogło
znaczyć. Sędzia w konsekwencji zrzekł się mandatu, a trybunał wyjątkowy,
mianowany specjalnie przez rząd do sądzenia sprawy na podstawie ustawy
wyjątkowej, ostatecznie uwolnił wszystkich oskarżonych od winy i kary. Afryka
Południowa jest krajem paradoksów. W każdym razie pięk-
17 — Bocheński: Wspomnienia
258
Komunizm
niejszego, bardziej poprawnego przewodu sądowego nie mogę sobie wyobrazić.
Przed moim odlotem przyszedł do mnie członek ławy obrońców, prosząc, abym nie
odjeżdżał, bo bał się, że beze mnie zrobią komunistów ze wszystkich oskarżonych.
Pomylił się i przesadził mój wpływ na proces. Niemniej cieszę się, że mogłem w
pewnej mierze przyczynić się do uwalniającego wyroku.
Instytut
Muszę wyznać, że odlatywałem z Johannesburga z ulgą, bo ten odlot oznaczał koniec
mojej działalności na pograniczu polityki i możliwość powrotu do normalnej pracy
naukowej. To nie znaczyło jednak, bym nie miał się odtąd zajmować komunizmem;
miałem tylko nadzieję, że będę mógł się zajmować nim badawczo, studiując
marksizm-leninizm. Już przed pobytem w Pretorii stworzyłem potrzebne narzędzie
takiej pracy, a mianowicie Instytut Europy Wschodniej Uniwersytetu Fryburskiego.
W ciągu długiego, trwającego 46 godzin lotu do Los Angeles miałem czas
przemyśleć zadania tego instytutu.
A więc Instytut miał mieć cele ściśle naukowe - żadnej wulgary-zacji, żadnej
działalności politycznej. Naczelnym naszym hasłem było, że Uniwersytet, a więc
także Instytut będący jego częścią, ma tylko jednego przeciwnika - ignorancję.
Przedmiotem prac Instytutu miała być filozofia w krajach komunistycznych. Istniało
w świecie sporo instytutów wyspecjalizowanych w różnych dziedzinach życia tych
krajów, ale ani jednego, który by poświęcał się wyłącznie badaniu ich filozofii. Tak
postawiony cel zakładał z jednej strony, że w tych krajach istnieje filozofia, z
drugiej, że ona odgrywa pewną rolę w ich życiu i polityce. Większość inteligentów i
nawet uczonych w niekomunistycznych krajach odrzucała oba założenia. Wierzono,
że komunistycznej filozofii nie ma, a jeśli jest, to nie odgrywa żadnej roli w życiu i
polityce tych krajów. My, we fryburskim
259
Komunizm
instytucie, braliśmy komunistyczną filozofię na serio, i byliśmy pod tym względem
niemal całkiem izolowani w wolnym świecie.
Potrzebne pieniądze zostały stosunkowo łatwo znalezione, głównie w postaci
stypendiów dla członków. Pochodziły z różnych źródeł. Wielki projekt
systematycznego studium filozofii w krajach satelickich został sfinansowany przez
Rockefeller Fundation. Także Ford Fundation ufundowała kilka stypendiów. Studia
sowieckiej filozofii fizyki otrzymały znaczne wsparcie rządu niemieckiego itd. To
ostatnie uzyskał bez mojego udziału członek instytutu dr S. Miiller Mar-kus, były
długoletni więzień sowiecki, nawrócony na wiarę katolicką w więzieniu. Był
zapalonym badaczem filozofii fizyki w Sowietach (próby potępienia Einsteina itp).
Ogółem miałem w Instytucie 22 współpracowników w różnych funkcjach. Chcę
wymienić przede wszystkim niezmordowanego śp. Tomasza Blakeleya, który
później utworzył podobny, choć mniejszy, ośrodek studiów w Boston College,
wspomnianego już księcia Mikołaja Lobkowicza, autora paru dobrych książek, m.in.
znakomitego studium o pojęciu praktyki od Arystotelesa do Marksa; Zdzisława
Jordana, którego historia filozofii polskiej, napisana w ramach programu instytutu,
była do ostatnich czasów najlepszym opracowaniem tego tematu.
Ja sam napisałem szereg przyczynków na tematy sowietologicz-ne, wysuwając różne
hipotezy, dotyczące struktur i funkcjonowania ideologii komunistycznej, zasady
partyjności w filozofii itp. Wydałem też, obok pomocy naukowych, książkę pt.
„Sowiecki dialektyczny materializm". Bodaj ważniejsze było stworzenie narzędzi
pracy. Należy do nich przede wszystkim bibliografia sowieckiej filozofii, powstała z
mojej inicjatywy, ale głównie dzięki pracy Th. Blakeleya. Jest to jedyna istniejąca
bibliografia dziedziny. Sami filozofowie sowieccy nigdy nie podjęli trudu jej
stworzenia. Obok ogólnej bibliografii Związku Sowieckiego zredagowaliśmy w
Instytucie długi szereg szczegółowych, a mianowicie poszczególnych krajów
(Czechosłowacja, Jugosławia, Polska, Węgry) i poszczególnych dziedzin (etyka,
filozofia fizyki, Einstein, klasycy, metodologia, pozytywizm).
260
Komunizm
Trzeba było także rozpracować podstawowe pojęcia i zagadnienia, takie jak samo
pojęcie sowietologii, struktury marksizmu-leninizmu, partyjności itp. Tymi sprawami
zająłem się sam w szeregu artykułów. Stworzyliśmy wydawnictwa, a mianowicie
kwartalnik Studies in So-viet Thought i dwie serie pod wspólnym tytułem Sovietica.
Te ostatnie osiągnęły łącznie, do dzisiaj, 54 tomy.
Nie tu miejsce na szczegółowy opis wyników Instytutu. Wspomnę tylko, że w ciągu
pięciu lat istnienia jego współpracownicy wydali drukiem 169 prac naukowych, a co
najmniej dwa razy tyle było w opracowaniu. Spis pierwszych 44 tomów serii
Sovietica podaję w załączniku (r. XIII). Łączne wyniki tych prac uważam za jedno z
moich najważniejszych osiągnięć.
Ambasada
W pewnym związku tematycznym z moją działalnością w tej dziedzinie pozostawał
mój udział w uwolnieniu urzędników polskiej (komunistycznej) ambasady w Bernie.
Były agent polskiego komunistycznego urzędu bezpieczeństwa, uprzednio zajęty
szpiegowaniem Polaków w Austrii, został następnie przyłapany i skazany w tymże
kraju za włamanie do złotnika, Żyda (występował jako Arab). Po wyjściu z
więzienia, zyskał współpracę dwóch młodych polskich patriotów, wmawiając w
nich, że chce uwolnienia więźniów stanu wojennego w Polsce. Razem z nimi zajął w
dniu 5 IX 1982 ambasadę PRL w Bernie. Wezwany do Berna przez radcę
federalnego (odpowiednik ministra) Kurta Furglera, mojego dawnego ucznia,
wziąłem udział w pracach sztabu kryzysowego pod jego kierownictwem. Bardzo
szybko udało mi się zdobyć zaufanie bandyty, który następnie chciał tylko ze mną
dyskutować telefonicznie i w końcu zażądał mojego przybycia do ambasady.
Wskutek tego powstało fałszywe mniemanie, że to ja uwolniłem zakładników. W
rzeczywistości główną zasługę ma Furgler, a obok niego, sprowadzony z Zurychu,
specjalista psycholog, no i grenadierzy policji berneńskiej, którzy ostatecznie
ambasadę zdobyli szturmem. Wziąłem czynny udział w pracach szta-
261
Komunizm
bu kryzysowego i przyjąłem połączone z nim ryzyko, zarówno jako obywatel
szwajcarski i jako Polak. Jako Szwajcar miałem obowiązek tak postąpić, jako Polak
nie chciałem, aby opinia publiczna, tak skora do zaliczania Polski do „Wschodu",
uznała nas za podobnych do bandytów arabskich.
Poza faktem, że ja jeden byłem w zajętej ambasadzie, następujące okoliczności
przyczyniły się do wytworzenia powszechnego pojęcia o mojej roli w tej sprawie.
Poszedłem z naszym psychologiem do restauracyjki włoskiej naprzeciw pałacu
federalnego, bo nam obu luksusowe jedzenie w Bellevue obrzydło. W czasie jedzenia
pasta asciuta wszedł do restauracji dziennikarz fryburski i poznał mnie. Pyta, czy
jestem tu prywatnie, czy służbowo. Powiadam, że raczej to ostatnie. A więc ojciec
jest w kryzysowym sztabie? Mówię, że mi nie wolno niczego powiedzieć, bo w
rzeczy samej najściślejsze milczenie było nakazane. A tak, powiada dziennikarz, to
ojcu dają rozkazy - a więc ojciec jest w sztabie! I wyleciał z restauracji jak z procy.
A że niedawno obchodziłem 80-lecie i było kilka artykułów o mnie w prasie, setka
dziennikarzy, czekających od dwóch dni głodno, dostała wreszcie story. Moja
fotografia obiegła więc świat i stałem się nagle, i niesłusznie, sławny.
Żeby dać pojęcie o toku rokowań, opowiem jeden fragment. Bandyta mówi mi, że
mają chorego i prosi o lekarstwa dla niego. Chcę mu je obiecać, ale psycholog robi
wielkie gesty i szepcze mi do ucha - zażądać potwierdzenia przez członka ambasady.
Domagam się więc rozmowy z kobietą, bo wiedzieliśmy, że napastnicy byli wszyscy
mężczyznami. Zgłasza się jakaś panienka i potwierdza, że wszyscy są zdrowi prócz
dwóch. Jak to dwóch? Wiem tylko o jednym. Ale jest także ta pani w stanie
odmiennym. Tłumaczę psychologowi, a on na to: „Z pyskiem, jak najbrutalniej!"
Mówię więc: „To pan się pułkownikiem nazywa, ale pan jest bandyta, swołocz,
barbarzyńca, który ciężarną kobietę więzi". Puścił ją, później jeszcze drugą.
Od pewnej chwili nie chciał już dyskutować telefonicznie i zażądał, abym przybył
osobiście do ambasady. Oświadczyłem gotowość Furglerowi. On na to: „A jeśli oni
ojca ubiją albo uwięzia?" Po-
262
Komunizm
wiadam, że mam 82 lata i ani żony, ani dzieci - dziury w niebie nie będzie. Na to
Furgler dał mi odpowiedź godną wojskowego, którym zresztą nie jest: „Mnie ojca
osobiste uczucia nie interesują, ale jeśli ojca stracę, to kto będzie negocjował?"
Poradziłem mu sprowadzenie inż. Morkowskiego z Dubendorfti i pozwolenie
otrzymałem.
Same odwiedziny w ambasadzie miały przebieg niedramatyczny. Dostałem kawy i
dyskusja miała charakter taktyczny. Bandyta twierdził, że może się w ambasadzie
bronić tygodniami, a w tym czasie lud szwajcarski zmusi Furglera do ustąpienia - co
było naturalnie nonsensem. Ja mu dowodziłem, że ustawiwszy jeden ckm tu, a drugi
tam, zapewnię bezpieczne podłożenie bomby pod bramę i jej wysadzenie. On żądał,
o ile pamiętam, trzech milionów dolarów i samolotu do Chin. Pod koniec pozwolił
mi odwiedzić zakładników, zupełnie sterroryzowanych.
W toku tej afery zdarzyło się coś, co mi sprawiło przykrość. Attache wojskowy przy
ambasadzie tej, nie daj Boże, republiki ludowej, pułkownik uzbrojony po zęby,
mając przeciw sobie bandytę z nie-iunkcjonującym pistoletem i dwóch chłopców ze
strzelbami myśliwskimi, poddał się bez oporu. Moim zdaniem, takiemu oficerowi nie
powinno się podawać ręki. Jeśli współczesna kadra oficerska w Polsce jest taka,
możemy się spodziewać najgorszego...
Zajęcie ambasady skończyło się w dymie. Zamiast paczki z żywnością podano
okupantom bombę dymną, a pod osłoną jej dymu dzielni grenadierzy berneńscy
wtargnęli bez wystrzału i bez przelewu krwi do gmachu, gdzie nie omieszkali pobić
kolbami nie tylko napastników, ale i zakładników.
Na sympozjum zorganizowanym w Eischtatt, po załamaniu się komunizmu
sowieckiego, wygłosiłem odczyt pod tytułem: „Czyśmy nie zmarnowali czasu?"
Myślę dziś, że bynajmniej. Co prawda większość, może nawet przytłaczająca
większość rzekomo filozoficznych druków komunistycznych z filozofią ma mało
wspólnego.
263
Komunizm
Ale zjawisko zasługuje samo w sobie na badanie, zgodnie z powiedzeniem: „Rubbish
is rubbish, but scholarship ofrubbish is not rub-bish " - „Śmiecie jest śmieciem, ale
naukowe studium śmiecia nie jest śmieciem". Tyle z punktu widzenia naukowego,
pomijając nawet fakt, że w tym śmieciu znajdowaliśmy tu i ówdzie wartościowe
dociekania i wyniki. Ze stanowiska politycznego nasza praca nie poszła też na
marne. Przyczyniła się do uświadomienia, czym komunizm jest, i przez to do obrony
przed nim w czasie, gdy był potężny. Myślę, żeśmy czasu nie stracili.
264
Podróże
265
Podróże
XI PODRÓŻE
Złożyło się tak, że musiałem wiele podróżować. Mniej zapewne niż znani business
travellers, ale bodaj więcej od przeciętnego kolegi. Część tych podróży odbyłem w
tzw. indywidualnych środkach transportu, w samochodzie i samolocie turystycznym,
które przeważnie sam prowadziłem. Podróże stanowiły więc znaczną część mojego
życia i znaczna część moich wspomnień ich dotyczy. Nie sposób pisać o nich
wszystkich. Myślę, że można je podzielić z grubsza na trzy klasy. Były najpierw
podróże interkontynentalne, przeważnie do Ameryki, ale także do Afryki i Azji.
Drugą klasę stanowią podróże kontynentalne odbyte samochodem. Wreszcie w ciągu
czternastu lat, podczas których byłem czynnym pilotem, odbyłem u sterów mojego
samolotu jeszcze inny rodzaj podróży, przeważnie kontynentalnych.
Interkontynentalne
Podróży interkontynentalnych odbyłem jak dotąd, to jest w 50 lat, 35, obejmujących
52 loty poprzez oceany. Ich wyliczenie podaję w załączniku.
A oto kilka wspomnień:
1964 Meksyk. Federacja towarzystw filozoficznych wynajęła na ten lot duży
odrzutowiec, który był nabity filozofami różnej maści. Był między innymi
niezmordowany Bertrand Russell. Podczas lotu ktoś zapytał, jakie byłyby skutki,
gdyby ten samolot miał wypadek. „Jak to? - odpowiedział Russell - przecież
kolosalne sposobności (opportunities) dla młodszych kolegów!" Humor go nie
opuszczał. W Mexico City dwie ambasady, ale tylko dwie, wysłały przedstawicieli
na lotnisko: Związek Sowiecki i Szwajcaria. Sowieci policzyli swoich filozofów
palcem (sam widziałem) i stwierdziwszy, że żadnej sztuki nie brakuje, zabrali ich
zaraz do swojej ambasady, aby uniknąć burżuazyjnej kontaminacji. Natomiast
Szwajcarzy zawieźli nas do dobrego hotelu, dali się wyspać i po tym urządzili
doskonałe przyjęcie, na którym spotkaliśmy czołowych przedstawicieli nauki i
sztuki.
Poziom wielu mów, zwłaszcza lokalnych, południowoamerykańskich, był
nieopisanie niski. Pamiętam, jak jeden taki „filozof domagał się w ciągu całej
godziny samolotu dla każdego proletariusza, a gadatliwość tych mówców równała
się ich nicości filozoficznej. Zrozumiałem starego przyjaciela darcia Baca, który
mówił mi ze smutkiem, że na tym subkontynencie nie można pracować. Podobno
dziś jest nieco lepiej.
Na szczęście Nagel wpadł na doskonały pomysł. Zaproponował grupce analityków,
abyśmy sprowadzili taksówką Carnapa, który był niedaleko na wakacjach.
Złożyliśmy się i nie żałowaliśmy wydatku -Carnap w nowym, arystotelesowskim
wydaniu był wspaniały. Mówił o indukcji.
1973 Hawaii. Jedne z nielicznych wakacji, kiedy hojność przyjaciela pozwoliła mi na
urlop w tym prawdziwym raju na ziemi. Wyspy hawajskie są, o ile wiem, rzadkim
skrzyżowaniem grzeczności
266
267
Podróże
Podróże
wschodniej ze sprawnością, efflciency, zachodnią. Na skrzyżowaniu ulic dwóch
kierowców z trudem unika zderzenia. Otwierają drzwi wozów, nie aby sobie
wymyślać, jak u nas, ale aby prosić jeden drugiego, by jechał pierwszy. Tylko że
podczas gdy wschód, przy całej swojej kulturze towarzyskiej, jest zwykle
niesprawny, leniwy, cuchnący - tutaj panuje amerykański porządek i amerykańska
czystość. A przy tym przyroda jest bajeczna.
1977 Argentyna. Zaproszenie do Argentyny zawdzięczam ówczesnemu konsulowi
argentyńskiemu w Medellin (Kolumbia), który zorganizował mój pobyt i wykłady.
Krajem rządziła jeszcze junta dowódców floty (masońskiej), lotnictwa (katolickiego)
i armii (po połowie każdej maści). Byłem stale pod ochroną wojskowo-policyj-ną,
aby mnie, broń Boże, komuniści nie ubili. Wyjąwszy Buenos Aires, czterech ludzi z
rkm stało dzień i noc przed moim domem; co kilkadziesiąt kilometrów kontrole
wojskowe na szosie. Nastrój w ogóle wojenny. Miałem też wojaka, majora lotnictwa,
jako przewodnika -delegowano go do mnie, bo studiował w Szwajcarii. Złożyło się
tak, że to on właśnie aresztował Isabelitę, drugą żonę Perona - dowiedziałem się więc
od niego o wielu szczegółach z najnowszej historii Argentyny.
Wykładałem, że tak powiem, tłumnie - dotąd nigdy takich tłumów na sali nie
miałem. Mieściło się w niej podobno 6 000 osób, a była stale pełna (uniwersytet miał
mieć 150 000 studentów). Wykładałem po francusku z przekładem równoczesnym.
Pewnego razu maszyna się popsowała i chcąc nie chcąc musiałem przejść na moje
arcyniedoskonałe hiszpańskie. Podobno mieszałem stale słowa włoskie, tak że de
facto wykładałem w języku cocolice, ale uprzejmi słuchacze twierdzili, że ta gwara
była dla nich bardziej zrozumiała od przekładu mojej francuszczyzny.
Po jednym z wykładów przedstawiła mi się sekretarka rektora, donosząc, że
uniwersytet chce mi nadać doktorat honorowy; rektor pyta, czy przyjmę i czy zechcę
wygłosić referat okolicznościowy. Owszem, przyjmę. A odczyt o czym? Ano,
powiedziałem niewiele myśląc, o filozofii analitycznej. Nie zdawałem sobie sprawy,
że
jacyś ignoranci wmówili generałom, że filozofia analityczna jest bol-szewizmem, tak
że ten rodzaj filozofowania był w Argentynie zabroniony pod karą, a wszyscy jego
zwolennicy wyrzuceni z uniwersytetu. No, ale mnie, cudzoziemcowi (cudzoziemski
profesor jest w tych krajach rodzajem półboga) trudno było zawiązać szczęki. Trzeba
było widzieć biednych, prześladowanych analityków, jak siedząc w pierwszym
rzędzie auli, podczas uroczystości, z zapartym tchem słuchali wspomnianego
półboga, mówiącego pochlebnie o ich rzekomo bolszewickiej myśli. Okazało się, że
rozum jest prześladowany w różnych krajach pod różnymi pozorami.
W czasie mojego pobytu w Buenos Aires przyszedł do mnie wybitny, miejscowy
socjolog, podobno prezes światowego związku socjologów, aby mi powiedzieć, że
argentyńska socjologia pracuje od lat w ramach mojej książki o współczesnych
metodach myślenia. Skorzystałem ze sposobności, aby go zapytać, dlaczego kraje
południowoamerykańskie nie. wychodzą z bałaganu i nędzy. Odpowiedział, że są
trzy przyczyny: pomieszanie ras (co nie stosuje się do Argentyny), zbyt szybki
rozwój takich instytucji jak wielki przemysł, związki zawodowe itp., wreszcie
mechaniczne przejęcie konstytucji USA, oczywiście nie dostosowanej do warunków
miejscowych. Powtarzam, co usłyszałem.
Jeszcze jedna historia argentyńska: Difunta Corea. Kobieta, która miała po śmierci
długo karmić piersią swoje dziecko. Kaplice, masowe pielgrzymki, procesje. Sam
widziałem. Nie ma głupstwa, które nie mogłoby się stać religijnym zabobonem.
Dlaczego? Twierdzenie Bergsona, że człowiek ma funkcję bajkotwórczą, nie
tłumaczy głębi tych głupstw.
Mimo to, mój pobyt w Argentynie był nadzwyczaj miły - wspaniały lot nad pampą,
przy sterach osobistego samolotu dowódcy lotnictwa, odwiedziny najstarszego w
Ameryce uniwersytetu w Cordo-bie z bajeczną, barokową aulą i tak dalej...
1983 Naokoło świata. W tej długiej podróży najciekawsze były dla mnie wycieczki
boczne. Pierwsza prowadziła z Chicago do Aus-tin Texas, aby odwiedzić jednego z
moich najświetniejszych ucz-
268
Podróże
niów, Argentyńczyka Angelli. Druga, także z Chicago, była do South Bend, do Jurka
Kuczyńskiego i innych przyjaciół. Trzeci raz opuściłem trasę w Denver. Udałem się
do Longmont, gdzie żyła moja kuzynka zamężna z Izraelczykiem. W Australii
dokonałem dwóch wypadów. Jeden do Coolangata (co znaczy podobno „za ścianą"),
gdzie żył pilot i wielki macher finansowy żonaty z bardzo miłą bernenką, który wiele
ze mną latał we Fryburgu. Nazywaliśmy go „kangurem" - latał jak noga stołowa, ale
miał pięknego Skylane (C 185). Wreszcie ze Sydney poleciałem do Port Yila, stolicy
państwa Yanuatu, gdzie żył mój daleki kuzyn, Maciej Bocheński.
Ta Yanuatu zasługuje na parę słów wspomnień. Archipelag był dawniej
kondominium angielsko-francuskim, ale obecnie jest państwem niepodległym i
członkiem Narodów Zjednoczonych. Rodzice, a w każdym razie dziadkowie jego 80
000 obywateli, byli chyba jeszcze ludożercami. Ale dziś Yanuatu jest rodzajem
taniego raju wakacyjnego i finansowego. Stąd dwa zjawiska. W stolicy, Port Yila
(pisze się przez jedno „l"), lądują co chwila ogromne samoloty, pełne japońskich
nowożeńców. A w mieście stoją na przemian chaty tubylców i banki.
Z tymi bankami miałem następującą sprawę. Mój kuzyn prosił mnie, bym się
poinformował o możliwościach przekazania pieniędzy do Szwajcarii. Poszedłem
więc do najbliższego banku i pytam, czy to możliwe. A jakże. Jak długo potrwa?
Dwie do czterech godzin. To pewnie teleksem? Nie, my mamy połączenie przez
satelitę. Po czym mój bankowiec otwiera księgę i pyta, do jakiego miasta chcę
przekazać pieniądze. Do Fryburga. Czyta w księdze i powiada, że ich agentem we
Fryburgu jest Szwajcarski Bank Ludowy - akurat mój własny bank. I są jeszcze
ludzie, którzy myślą, że ziemia się nie skurczyła!
1985, 28 marca - 4 kwietnia, Miami. Kilku amerykańskich politologów zapragnęło
mieć filozofa na sympozjum o pojęciu wolnego społeczeństwa. Wybór padł, nie
wiem dlaczego, na mnie. Miami to rodzaj amerykańskiej Wenecji, pięknie, ale aż
cuchnie pieniędzmi. Hotel, jaki mi przeznaczono, był świetny. Obrady miały
burzliwy
269
Podróże
przebieg. Pewien wybitny, bodaj nawet czołowy politolog krajowy czytał papier
świadczący, że się w ogóle w problematyce nie orientuje, czego nie omieszkałem mu
dość niegrzecznie powiedzieć, dodając, że bym nie pozwolił czegoś takiego czytać
na moim seminarium. Rzecz mianowicie w tym, że gdy się dochodzi do wysokiego
stopnia abstrakcji, specjaliści w naukach humanistycznych stają się zwykle bezradni.
Tak i w tym wypadku. Co to jest wolne społeczeństwo? Społeczeństwo, w którym
ludzie są politycznie wolni. Pojęcie wolnego społeczeństwa jest więc uogólnieniem
pojęcia wolnej jednostki. Otóż, wolność indywidualna jest relacją dwumiejscową,
ktoś jest wolny w jakiejś dziedzinie, np. ja jestem wolny wjeździe na północ albo na
południe, ale nie wjeździe po lewej stronie szosy. Ile jest takich możliwych
uogólnień dwumiejscowej formuły? Każde logiczne dziecko wie, że jest ich z
negacjami dwanaście, ale skąd politolog ma to wiedzieć? Wspominam o tej sprawie,
bo ona doskonale ilustruje rolę filozofa wobec nauk humanistycznych: filozof
dysponuje narzędziami myślnymi, których jego koledzy z innych nauk nie posiadają.
Samochody
Byłem zawsze an auto fan, człowiekiem podziwiającym samochód i lubiącym go
prowadzić. Praktykowanie tego hobby nie było w moich warunkach łatwe. Trzeba
pamiętać, że jako zakonnik miałem w najlepszych latach niewiele na moje osobiste
wydatki. Mimo to, jeżdżąc niemal wyłącznie „służbowo" i ograniczając się do
wozów okazyjnych, przejechałem znaczną ilość kilometrów przy kierownicy. Byłem
ostatnio (przestałem jeździć 14 czerwca 1991 roku) jednym z najstarszych
kierowców samochodowych w Szwajcarii, bo pierwsze prawo jazdy uzyskałem w
roku 1919, innymi słowy posiadałem prawo jazdy w ciągu 72 lat. W ciągu tych lat
rozporządzałem (nie licząc używanych w Stanach) kolejno nie mniej niż 26 różnymi
wozami, to znaczy, że trzymałem jeden wóz przeciętnie tylko 18 mię-
270
Podróże
271
Podróże
sięcy. Wachlarz tych wozów był szeroki. Od 2CV i Minis do Jaguara E i Mercedesa
450. Prócz jednego (Renault 4) wszystkie te wozy były kupione z drugiej ręki. Z
latami odkryłem, że kupowanie wozów najniższej kategorii nie jest najlepszą
polityką finansową. Ludzie zamożni nie kupują wozów używanych, a masa boi się
np. dużego Mercedesa ze względu na stosunkowo wysokie zużycie paliwa, tak że te
wozy są bardzo tanie z drugiej ręki, a praktycznie brak jakiejkolwiek amortyzacji
(moje wozy sprzedawałem zwykle za cenę kupna albo drożej) wyrównuje z
naddatkiem różnicę w innych kosztach.
Pierwszym samochodem, który prowadziłem, była ojcowska Tatra. Ten mały,
dwucylindrowy wózek miał nie zsynchronizowane biegi, a pod kierownicą dwie
manetki: jedną nastawiało się otwarcie gaźnika, druga służyła do regulowania
zapłonu - w miarę wzrostu szybkości wypadało posuwać ją naprzód. Opony były
wówczas kiepskie, a drogi pełne gwoździ. Mam w pamięci jazdę 350 km, w czasie
której miałem 17 (siedemnaście!) przekłuć. Wiozłem ze sobą dwa koła zapasowe i
cztery dętki, ale potem trzeba było wulkanizować, to znaczy szukać wody czasem
kilometrami. Przyjechałem skonany. Dzisiejsi samochodziarze nie wyobrażają sobie
nawet, jak to się wtedy jeździło.
Drugi mój wóz zasługuje na czułe wspomnienie. Kupiłem go, to jest jego podwozie z
silnikiem, okazyjnie. Na chłodnicy widniał napis „Benz", dlatego nazywaliśmy go
„Benzem", aczkolwiek wątpię, by jakakolwiek inna część starożytnego pojazdu
wyszła ze słynnej fabryki niemieckiej. Karoserię zmajstrowaliśmy w Ponikwie sami.
Piękny ten wóz, zaiste, nie był, można było o nim powiedzieć za poetą:
„starożytna karawana wiatrem z piasku odsypana"
Ale mimo to odbyłem na nim z moją kochaną siostrą Olusią jedną z
najprzyjemniejszych podróży - a moje życie obfitowało przecież w podróże. Ta
podróż miała być pożegnaniem „świata" przed wstąpieniem do zakonu. Jechaliśmy
ze Lwowa przez Zakopane, bodaj
Poznań, Warszawę i Lublin. W pamięci zostały mi dwa incydenty. Zjeżdżając z
Nowego Targu złamałem resor prawego, przedniego koła. Jadący z nami szofer
wmontował zamiast niego kawałek drzewa. W nocnej jeździe z Lublina do Lwowa
wysiadło acetylenowe oświetlenie. Zamiast niego wstawiłem w lampy małe
świeczki. Przy ich jaskrawym świetle dojechaliśmy mimo wszystko. Miałem
oczywiście dobre oczy w tym czasie. To była jazda!
Słowo o moim ^sposobie jeżdżenia. Między przyjaciółmi uchodziłem za szybkiego i
poniekąd niebezpiecznego kierowcę. Myślę, że to jest nieprawda. W życiu nie
przekroczyłem nigdy prędkości 250 km na godzinę i zwykle na autostradzie
trzymałem tempo 170-180. Nie byłem też kierowcą sportowym. Wziąłem wprawdzie
udział w jakichś wyścigach górskich, uczestniczyłem w kursie dla kierowców
wyścigowych, ale samochodu używałem z reguły jako środka lokomocji. Nie przeczę
zresztą, że lubiłem prowadzić szybkie i zwinne wozy. Moim ulubionym wózkiem był
Mini-Dowton, najwyższe fryzowanie tego już „z natury" rasowego wózka.
A czy i o ile byłem niebezpieczny, niech świadczy mój „dorobek" - wypadki. Było
ich pięć, przy czym uznaję moją winę tylko w jednym. Żaden z nich nie spowodował
nawet najmniejszego skaleczenia człowieka albo innego bydlęcia. Co więcej, jestem
z większości tych wypadków dumny, bo dobrego kierowcę poznaje się właśnie w
wypadku.
Oto jeden taki wypadek, który lubię sobie przypominać. Jadę sobie po
jednokierunkowej górskiej drodze w tempie między 40 a 50 km/h. Na prawo wysoka
skała, na lewo przepaść, dobrych 500 metrów, stok ca. 45%, rzadko porośnięty
krzaczkami. Aż tu zza zakrętu wyjeżdża w tempie przynajmniej 80 km/h jakiś wariat,
naturalnie cudzoziemiec (w Szwajcarii tak się nie jeździ). Miałem wybór: albo
hamować i iść na zderzenie czołowe, albo zjechać mu z drogi w przepaść. Miałem
ułamek sekundy na decyzję. Wybrałem przepaść. I, proszę sobie wyobrazić, nic się
nie stało - jakiś grubszy krzak zatrzymał poślizg wozu. Wyszedłem cało i nie tylko
ja, ale i wóz. A zderzenie frontalne w tych warunkach to pewna śmierć.
272
Podróże
Stany
Najdłuższą moją podróżą samochodową była jazda South Bend -Los Angeles - San
Francisco - South Bend, odbyta w dniach 4 VI -l VII 1956 r. Oto część wspomnień
spisanych krótko po powrocie.
Ze mną jechał znakomity belgijski hellenista o. P. Henry T.J. i Luc Niemeyer, syn
mojego kolegi z Notre Damę i współredaktora „Podręcznika Komunizmu". W drodze
odwiedziliśmy 26 „parków" i „pomników" federalnych („narodowych") Stanów
Zjednoczonych. Pokonaliśmy w ciągu tej wycieczki niemal 8 000 mil (dokładnie 7
942 mile, tj. 12 379 km), odpowiednik prawie trzeciej części równika ziemskiego.
Wycieczki tego typu nie tylko nie są rzadkością w Ameryce, ale stanowią niemal
klasyczne zakończenie rocznego czy dwuletniego pobytu europejskiego naukowca w
tym kraju.
Wóz i przybory podróżne. Więc najpierw parę danych technicznych. Jechaliśmy
starym Mercury, model 1951, który miał ponad 40 000 mil na liczniku w chwili
startu. Ten model znanego fordow-skiego wozu (pośredni między Fordem a
Lincolnem) ma stosunkowo słaby silnik, zaledwie 100 koni na hamulcu (model 1956
ma 228 KP), ale jest wyposażony w „ overdrive", który czyni go jednym z
najszybszych wozów amerykańskich tej klasy na równinie: mogliśmy z reguły
trzymać tempo 75 mil na godzinę (ponad 120 km/h) i rozwijać przy mijaniu do 95
mil na godzinę (około 150 km/h), przynajmniej jak długo było chłodno; na pustyni,
w górach i w czasie upałów pod koniec czerwca nasz wóz grzał się przeraźliwie;
zagotował się nam dwa razy w Dolinie Śmierci i dwa razy znowu na Granitowej
Przełęczy koło Sheridan. W ogóle Mercury tego rocznika nie jest maszyną górską i
na pewno nie bylibyśmy nim jechali, gdybyśmy mieli inny wóz. Nie mieliśmy ani
razu przebicia dętki; za to wybiliśmy dwa tylne łożyska i musieliśmy wymienić
pompę benzynową, co poważnie nadwerężyło nasz budżet. Patrząc jednak na podróż
jako całość, muszę powiedzieć, że Mercury zdał egzamin, a szybkie jazdy po
bezbrzeżnych równinach tego kontynentu wynagrodziły nam sowicie troski z
grzaniem w górach, a nawet dość groźne zatrzymanie w Do-
273
Podróże
linie Śmierci, która może się nią stać, całkiem nieprzenośnie, dla automobilisty, gdy
mu wóz stanie. Przy tym Mercury jest, nawet jak na samochód amerykański, dziwnie
pakowny.
Czegośmy w nim nie mieli! Trzy wory do spania, trzy nadymane materace, dziewięć
kołder, lodówkę przenośną, termos galonowy (3,785 1), dwa piecyki polowe, dwie
bańki na wodę, po 5 galonów każda, nader obfity zestaw narzędzi, trzy duże i trzy
małe kuferki, zapas talerzy i garnków do gotowania, namiot górski, stolik, bańkę
czystej benzyny, płaszcze nieprzemakalne - w dodatku jeszcze o. Henry wiózł małą
biblioteczkę grecką, ja maszynę do pisania i sporo jeszcze innych drobiazgów. Było
tego wszystkiego za wiele na bagażnik i walizki tkwiły na tylnym siedzeniu koło o.
Henry'ego, który nie prowadził i zajmował siedzenie „pasażerskie", wyjąwszy kiedy
ja mówiłem brewiarz albo p. Łukasz spał (co mu się zresztą zdarzało z niezwykłą
częstotliwością).
Z wszystkich przyborów najpożyteczniejsze okazały się worki do spania i lodówka.
Ekwipunek kosztował nas 50 dolarów, ale dzięki niemu zaoszczędziliśmy
wielokrotność tej sumy, śpiąc na świeżym powietrzu i gotując strawę sami;
sprzedaliśmy zresztą nasz ekwipunek po powrocie za 20 dolarów. Każdemu, kto się
wybierze w podobną wycieczkę, radzę mieć dokładnie taki sam zespół - może tylko
piecyki są niekonieczne, choć pożyteczne, aby szybko zagotować kawę czy jajko.
Budżet. Lokomocja to jest wóz kosztował nas ogółem 321.34$, w czym naprawy
pożarły 126.56$. Wóz spalił 491.6 galona (1861 1) tj. robił 1.652 mili z galona albo,
po europejsku, palił 14,57 l na 100 km, co, zważywszy częściowo ciężkie warunki
jazdy i wiekowość maszyny, może być uważane za doskonały wynik. Zawdzięczamy
go najpierw overdrive'owi, a następnie, sądzę, wzorowej jeździe mojego młodszego
towarzysza podróży, Łukasza. Inne koszty (żywność, opłaty w parkach, kabiny i
hotele, drobne wydatki) wyniosły na trzech 353.15$, tak że cała wyprawa kosztowała
ogółem 674.49$, czyli po 224.50$ na osobę. Kwotą tą nie jest objęta amortyzacja
wozu, ale złożyło się tak, że tego wozu używałem do innych celów
18 — Bocheński: Wspomnienia
274
Podróże
w ciągu roku i mogłem go w tym czasie odpisać w ramach przyznanych mi przez
mocodawcę budżetów. Dla informacji dodaję, że byłaby ona wyniosła
proporcjonalnie 114.29$, czyli po 38.10$ na osobę. Oceniam przy tym, że koszt
życia wzrósł od 1956 do 1991 dziesięciokrotnie.
Nie obeznanym ze stosunkami amerykańskimi powyższe kwoty wydają się zapewne
wysokie; ale w skali amerykańskiej są one śmiesznie niskie. Dwieście dolarów to
możliwie najniższy zarobek miesięczny najgorzej płatnej pracownicy biurowej
(robotnik zarabia znacznie więcej); pokój w normalnym hotelu trudno było dostać
poniżej 7$ dziennie; nie wydaje mi się, aby ktokolwiek mógł spędzić niemal
całomiesięczne wakacje, nie licząc kosztów podróży, za mniej niż 225 dolarów.
Muszę przyznać, że jestem z tego finansowego rezultatu dość dumny, a wspominam
o nim, aby zachęcić do odbycia podobnej podróży - to znacznie tańsze od tygodnia w
Miami czy Nowym Jorku, nie mówiąc już o Las Yegas.
Wrażenia. Podróż dała mi wiele miłych i głębokich wrażeń. Widzieliśmy rzeczy,
których nie tylko nigdy nie widziałem, ale nawet nie wyobrażałem sobie poprzednio.
Niektóre z nich, jak np. widok Czarnego Jaru, Wielkiego Jaru, Jaru Brice'a, Paszczy
Smoka i niektórych jeziorek w Parku Żółtego Kamienia, urągają po prostu
wszelkiemu opisowi; niektóre inne - jak Droga do Słońca w Parku Lodowcowym,
Milionowa Droga w Colorado albo widok górnej krawędzi doliny Yosemity dadzą
się może opisać, powiększając nasze znane przeżycia tatrzańskie czy alpejskie - ale
są tak ogromne, tak przytłaczające rozmiarami, że należą właściwie do zupełnie innej
kategorii niż wszystko, co mi było dotąd znane. Ogólnie mówiąc, Stany Zjednoczone
to fantastycznie piękny i fantastycznie wielki kraj. Myślę też, że Ameryki nikt
naprawdę nie zrozumie, nie pojmie tego fascynującego gigantyzmu, którym
odznaczają się tutaj dzieła ludzkie -od pociągów i fabryk do systemu szkolnego -
jeśli się nie widziało tej naprawdę przytłaczającej swymi rozmiarami przyrody. Chcę
dodać jeszcze jedno. Po wydostaniu się ze śródzachodu i przejechaniu gór, w
Arizonie, Newada, Wyoming i wielu innych stanach jeszcze, je-
275
Podróże
dzie się godzinami bez przerwy, po nie kończącej się, zdawałoby się prostej jak
strzała szosie, na równinie ciągnącej się bez jednego wzgórza setkami mil. Na moich
towarzyszach te urodzajne stepy i te pustynie wywarły równie głębokie wrażenie jak
góry i jary; na mnie działały mniej, ale i ja muszę przyznać, że ich widok jest
niesamowity.
W dodatku Stany Zjednoczone mają mnóstwo okolic po prostu pięknych, aby nie
powiedzieć cudownych. Jestem na przykład całkowicie pod urokiem San Francisco.
To miasto i jego okolica co najmniej dorównuje Neapolowi. Podobnie wiele
fragmentów Parku Yosemity czy Lodowcowego, albo wybrzeża Oceanu Spokojnego
należą zapewne do najpiękniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Co
prawda pięknych rzeczy jest pełno na świecie, ale Wielki Jar i Mesa Yerde, Paszcza
Smoka i Brice Canyon są, wydaje mi się, nie do porównania z czymkolwiek innym.
Ludzie. W czasie mojego pobytu w Stanach miałem sposobność poznać
przynajmniej jedną warstwę społeczną tego kraju, a mianowicie szczytową warstwę
inteligencką. Powiem o niej tylko tyle, że wydaje mi się ona równie godna uwagi, jak
amerykańska przyroda. To są wspaniali ludzie i wspaniały świat. Ale na Zachód nie
jechałem, aby spotkać ludzi. Korzystałem w Los Angeles z nader miłej gościny
mistrza i starszego kolegi po fachu, prof. Carnapa, a w Ber-keley inny wielki uczony,
profesor Alfred Tarski, gościł mnie prawdziwie po polsku; spędziłem też parę dni po
różnych klasztorach dominikańskich i jezuickich, ale z reguły ludzi unikałem, bo
chciałem zobaczyć God madę America - Amerykę stworzoną przez Boga, przyrodę.
Niemniej nie udało mi się człowieka całkiem usunąć z horyzontu. Spotkaliśmy go w
dwojakiej postaci, tak charakterystycznej dla życia amerykańskiego. Z jednej strony
organizatorów, tych, którzy mają pieczę nad drogą i pomnikami przyrody; z drugiej
„zwykłego" człowieka, tj. tego samego Amerykanina w życiu prywatnym. Różnica
była jaskrawa: Amerykanin przy pracy, ten organizator, business-man, jest
cudownym człowiekiem; ale w życiu prywatnym - nie chcę być złośliwy, ale
wolałbym, aby nie było tego życia prywatne-
276
Podróże
go, tak dalece ono pomniejsza Amerykanina w moich oczach. Krótko mówiąc, to
życie prywatne to często najstraszliwszy banał, poziom jarmarczny, wobec którego
Kołomyja wydać się musi szczytem kultury.
5 czerwca 1956 r. Wszystko gotowe. Łukasz siada przy kierownicy i po chwili South
Bend jest już poza nami. Patrząc na nie kończące się szeregi stacji benzynowych i
„eafs", na obrzydliwe, prowizoryczne domki i równie brzydką równinę za nimi,
zaczynam się zastanawiać nad tym, czym South Bend właściwie jest. Ma około 150
000 mieszkańców. W środku stoi Studebaker (samochody) i Bendix (części
samolotowe i samochodowe); reszta jest dodatkiem. Gdyby Studebaker zniknął
(zanosi się na to, bo „olbrzymy", General Motors, Ford i Chrysler, żyć mu nie dają),
gdyby Bendix zapadł się pod ziemię, South Bend musiałby zniknąć także. To jest
miasto powstałe dla obsługi Studebakera i Bendixa. I niczego tu nie ma, co by nie
było z nimi związane: domki pracowników, sklepy dla pracowników, banki, parę kin
dla pracowników. Teatru naturalnie nie ma (podobno nie ma stałego teatru nawet w
Chicago). Co prawda honor South Bendu ratuje Notre Damę, najlepszy katolicki
uniwersytet kraju, mający - co ważniejsze - jeden z najlepszych zespołów piłkarskich
na Śródzachodzie. Notre Damę jest cudownie położony, ma jeden z najpiękniejszych
„campusów" w kraju i posiada zespół naprawdę kulturalnych ludzi. Wykłada tu m.in.
bodaj największy rzeźbiarz współczesny, Maestrovich, wykłada ks. Hugh, wielki
historyk, uczy znakomity polski metalurg Kuczyński, pracuje sławny biologiczny
instytut Lobond, kierowany przez profesora Rainersa, a wokoło nich powstała
atmosfera autentycznej kultury. Ale między tym światkiem czy oazą a South Bend
nie ma mostów.
Moja ocena Southbendowskiej i, ogólniej, śródzachodniej, a jeszcze ogólniej
amerykańskiej sytuacji intelektualnej jest następująca: świetna, wcale nie gorsza od
naszej elita na uniwersytetach, ale niemal zupełny brak średniej klasy kulturalnej
między nią a masą. Może upraszczam trochę, ale en gros tak już jest. I dlatego
intelektualiści są tutaj często tak smutni. ,,Ivory tower", czują się osamotnieni
277
Podróże
i często niepotrzebni. Na dłuższą metę to musi dać rewoltę klerków -już obecnie
widoczną w lewicowych nastrojach profesorów.
To jest tylko jedna strona śródzachodniego czy nawet amerykańskiego medalu. Nie
trzeba zapominać o drugiej. Bo najpierw, te brzydkie domki są tak liczne, że niemal
każda rodzina ma swój własny; następnie, w każdym z nich jest elektryczna
lodówka, aparat telewizyjny, każdy ma bieżącą, zimną i ciepłą wodę. Przed każdym
stoi Ford, Clievrolet, a nieraz Dodge, Mercury czy Buick. Pod tym względem South
Band jest niesłychanym, nieprawdopodobnym wprost osiągnięciem. Jest miastem, w
którym minimum egzystencji osiągnięte przez każdego jest wyższe od poziomu
wymarzonego przez wielu zamożnych ludzi gdzie indziej. A następnie, rozpoznaję
już znaki podnoszenia się South Band pod względem kulturalnym. Stałem kiedyś pół
godziny w ogonku czekając na moją kolej, aby kupić płytę gramofonową, i
widziałem, jak robotnicy i robotnice kupowali wielką, klasyczną muzykę; pod tym
względem South Bend na pewno góruje nad Fryburgiem, nie mówiąc już o
Katowicach. Następnie, zadziwiający jest pęd do college: każdy, naprawdę każdy,
chce mieć syna na uniwersytecie. Mówili mi profesorowie w Ohio State (Co-
lumbus), że mają już 25 000, a za parę lat będą mieli 40 000 studentów. Biedne to
zwykle uniwersytety, nieraz na poziomie naszego gimnazjum niższego, szkółki,
wkuwanie, bryki, dyscyplina uczniowska i tak dalej, ale przecież większość z nich
ma graduate school, a wszystkim przyświeca ideał, by stać się jak Harvard, Yale,
Prince-ton, Columbia, Cornell, Berkeley, tj. uniwersytetami na serio. Na dłuższą
metę to nie może nie dać wyników.
Na razie Śródzachód jest kulturalnie straszny, brzydki i tępy. Wóz pędzi po
wspaniałej, sześciotorowej szosie, 75 mil na godzinę (120 km/h), w tłumie innych,
takich samiusieńkich wozów, a naokoło nic, tylko ciągle takie same stacje
benzynowe, „eat's", obrzydliwe domki - i tu i ówdzie olbrzymie, potwornie wielkie
fabryki. Mamy tego przed nami l 200 mil (niemal l 900 km) - do Denver. Mimo że
nie lubię w zasadzie wariactw, pochylam się do Łukasza i proszę go, żeby przeszedł
na 80; trzeba z tym Śródzachodem skończyć jak najprędzej.
278
Podróże
279
Podróże
Dziennik
6 czerwca. Dziś o 19:15 przyjechaliśmy, zgodnie z planem, do Denver, Colorado.
Licznik wskazuje 1159 mil (1865 km); przejechaliśmy je w półtora dnia. Wliczając
przystanki, byliśmy w drodze 27 godzin i 40 minut, co daje przeciętną nieco ponad
42 mile, czyli o-koło 70 km/godz. Nie mieliśmy szczęścia: most na Missisipi pod
Muskatine był zerwany - musieliśmy kołować i przebijać się przez straszliwe jakieś
miasta i miasteczka. Rada dla tych, co pojadą tą drogą: trzymać się stanowej drogi nr
92. Jest dobra, idealnie prosta i co najważniejsze pusta. Na trakcie federalnym nr 6
dzieją się dzikie rzeczy: nieprawdopodobnych rozmiarów ciężarówki pędzą po prostu
stadami. A że taki potwór jedzie w tempie 60 do 70 mil na godzinę, nieraz bardzo
trudno wyminąć kolumnę. Traktu nr 6 całkiem pominąć nie można, ale przecież
droga nr 92 przeprowadzi podróżnika przez trzy stany.
Noc spędziliśmy przed bramą jakiegoś parku stanowego (był zamknięty) w
samochodzie. Oparcia przednich siedzeń można zdejmować i położywszy parę
kuferków między przednie a tylne siedzenie, otrzymuje się średnio wygodne
legowisko dla dwóch, a w biedzie nawet trzech, dorosłych ludzi. Wygodne to nie
było, ale ostatecznie spaliśmy. Padał mocny deszcz.
Wrażenia żadne, prócz jednego podstawowego - ogromu przestrzeni. Żałowałem, że
nie znam się na rolnictwie, bo ono musi być tutaj ciekawe. Zauważyłem tylko, że
wiele gospodarstw wygląda niemal na fabryki. Jedno z nich (w Iowa, jeśli się nie
mylę) było całe z aluminium. Od naszego folwarku różni się taka farma silosem,
wysoką, baniastą wieżą-spichlerzem, no i ilością wielkich, pokracznych traktorów.
W Denver spotkaliśmy o. Henry'ego T.J., który będzie nam odtąd towarzyszył jako
pasażer (jeszcze nie umie prowadzić). Jutro wielki dzień: mamy przejechać Park Gór
Skalistych, aż do Salida, drogą, która na przestrzeni 7 km prowadzi na ponad 3 000
m, i pokonać cztery przełęcze wyższe od Jungfraujoch. Po dłuższych rozważaniach i
dyskusjach postanowiliśmy nie zmieniać gaźnika, mimo tych wyżyn.
7 czerwca. Salida. Zbierając wrażenia przy ognisku, zręcznie rozpalonym przez
Łukasza nad brzegiem strumienia pod Salida, nie mogę powiedzieć, abym był
rozczarowany. Nigdy w życiu tak wysoko nie jeździłem. Samochód zdał egzamin:
dyszał ciężko, ale przecież jedynki nie założyliśmy ani razu. Ale dla kierowcy droga
była śmiesznie łatwa: nr 34, prowadząca przez Park, a następnie drogi 6, 91, 24 - to
wspaniałe szosy, których każdy mógłby sobie życzyć gdzie indziej na równinie.
Zaimponowały mi zwłaszcza zakręty, tak wspaniale rozbudowane, jak to się chyba
tylko na Sustenstrasse widzi w Szwajcarii: można niemal wszędzie brać je 50
mil/godz. (80 km/h), o ile, naturalnie, wóz tyle potrafi wyciągnąć w rozrzedzonym
powietrzu. Góry same są nijakie: może trochę przesadzam, ale wyglądają mi jak
Gubałówka nieco większych rozmiarów. Okrągliste, spokojne, pokryte roślinnością
niemal po szczyty. Stare góry, park Gór Skalistych nie umywa się ani do Alp, ani do
Tatr.
Jedno tylko w nich nas wszystkich zaskoczyło: barwa. Te góry w przeciwieństwie do
naszych są kolorowe - niektóre jaskrawoczer-wone, inne różowe. To jest dla
Europejczyka całkowite novum. Nasze góry są szare, białe od śniegu albo czarne, ale
nigdy czerwone.
8 czerwca. Mesa Yerde. Dzień dzisiejszy wynagrodził nam stokrotnie częściowe
rozczarowanie wczorajsze. Mogę, jeśli o mnie chodzi, bez przesady powiedzieć, że
bardzo niewiele doznałem równie wielkich przeżyć w życiu, choć, jak zwykle Polacy
naszego pokolenia, tłukłem się wiele po świecie. Zdaję sobie doskonale sprawę, że
nie potrafię ich opisać - na to by trzeba artysty. Powtarzam więc tylko, że był to
wielki dzień, pełny naprawdę wstrząsających widoków.
Ruszyliśmy o 8:45 drogą związkową Nr 50, fantastycznie wprost piękną: idzie na
długim odcinku doliną rwącej rzeki Tomicht, następnie wzdłuż jeszcze piękniejszej,
jeśli to możliwe, doliny Gunnisonu. Nic właściwie nie ma w tych dolinach
nadzwyczajnego, ale są naprawdę piękne. Tą drogą jechaliśmy cztery godziny (117
mil - ok. 188 km) często przystając dla podziwiania krajobrazu. O 12:48 wzięliśmy
stanową Nr 347 na północ. Łukasz, który prowadził na tym odcinku, zaczął od razu
kląć i protestować przeciw dzikiemu pomysłowi jeż-
280
Podróże
dżenia taką drogą. W rzeczy samej nr 347 jest niepokryta, wyboista i - o zgrozo -
jednotorowa. Mnie to się wydaje naturalne (większość górskich dróg szwajcarskich
jest właśnie taka), ale miody Amerykanin takich dowcipów nie lubi. Ma być asfalt,
cztery tory, rozbudowane zakręty itd. Zaczynam się przypatrywać mojemu miłemu
towarzyszowi podróży. Ma 18 lat. U nas, ludzi tego wieku, dobra przygoda raczej
cieszy, niż martwi, ale on uważa, że to skandal. Mimo że trzeba się dobrze trzymać,
bo wóz zatacza się jak pijany, oddaję się rozmyślaniu nad „zmysłem
bezpieczeństwa" amerykańskiej młodzieży, której tyle widziałem w South Bend. To
nie jest pokolenie pionierów, tamte czasy minęły. Kiedy dziecko się rodzi,
bezpieczniej zacząć od razu płacić za jego grób. Nie jest mi bardzo wesoło z takimi
myślami.
Ale drogi nr 347 jest zaledwie 8 mil i nagle odsłania się przed nami niesamowity
widok Czarnego Jaru. Zjeżdża się najpierw w jakąś dość płaską i mało interesującą
dolinkę. W tej dolinie wycięty jest przez erozję sam Czarny Jar. Dno doliny leży na
zaledwie l 300 stóp (427 m), a za to Jar jest l 730 do 2 425 stóp (od 256 do ok. 800
m) głęboki. Ma niemal prostopadłe, prawie czarne ściany. Może wskutek tej barwy,
może dlatego, że ściany są tak strome, nie wiem zresztą dlaczego, Jar wywiera
wstrząsające wrażenie. Nie jest piękny - tego tak nazwać niepodobna, a jeśli nawet
jest, to podróżnik nie przeżywa tego piękna. Na pierwszym planie czuje się po prostu
zmiażdżony widokiem. Leżąc nad brzegiem przepaści uświadomiłem sobie jaśniej
niż kiedykolwiek, co Kant miał na myśli, gdy odróżniał estetyczną kategorię
wzniosłości (das Erhobene) od piękna. Czarny Jar daje ogromne, estetyczne
przeżycie, ale to nie jest przeżycie piękna. Zresztą przeżycie jest, dla mnie
przynajmniej, nie tylko estetyczne. Trzeba taki jar zobaczyć, aby niemal namacalnie
zdać sobie sprawę z własnej nicości wobec potwornych dzieł przyrody. Jednym z
powodów powodzenia humanizmu, czy tak nagminnego antropocentry-zmu, jest
niewątpliwie to, że ludzie oglądają stale tylko własne twory, a nie przyjdzie im do
głowy położyć się tak, jak myśmy leżeli, nad brzegiem takiej przepaści.
281
Podróże
Wracając do Czarnego Jaru, mieliśmy tragikomiczne spotkanie, a mianowicie z
innym samochodem, ciągnącym dom-przyczepkę (rozpowszechniony w Stanach, a
szkodliwy nałóg). Minąć naturalnie niepodobna, trzeba cofać. Dla nas w Szwajcarii
to chleb powszedni, ale obaj moi towarzysze uważali ten kilometr jazdy rakiem nad
(niegroźną zresztą) przepaścią, po wyboistej drodze, akurat tak szerokiej jak wóz, za
wyczyn heroiczny. Uwaga dla automobolistów: u nas we Fryburgu takiego, kto nie
potrafi paskudnej (35% i bardzo wąskiej a krętej) „ court chemin " wziąć tyłem,
odsyłają na egzaminie szofer-skim z grzeczną uwagą: panu radzimy raczej jeździć po
Holandii. Moim zdaniem, całkiem słusznie.
Ale jesteśmy już na wspaniałej nr 550 i zbliża się „million dol-lars highway", słynna
droga, wysadzana w szczerej skale. Łukasz upiera się (choć to nie jego kolej), aby
prowadzić. Ponieważ wiem, że „Droga do Słońca" w Parku Lodowcowym jest
równie dobra, oddaję mu kierownicę; chłopak nie jeździł wiele po górach, ale to
rasowy szofer i uważny, niech sobie pojedzie.
Milionowy trakt jest rzeczywiście wspaniały; podobny nieco do Axensstrasse nad
Jeziorem czterech Kantonów, z tą zasadniczą różnicą, że prowadzi przeważnie na
wysokości jakichś 500 m ponad dnem doliny i że jest węższy od tamtej. Łukasz
prowadzi wybornie, ostrożnie a szybko, jak trzeba, bez pudła. O 15:43 mijamy
ślicznie położony Ourey i natrafiamy na długi odcinek szosy w budowie. Droga jest
starsza i Łukasz klnie. W Stanach buduje się już teraz na nieprawdopodobną wprost
skalę nowe drogi albo poszerza się stare. Co się będzie dopiero działo, kiedy uchwalą
te miliardy wniesione obecnie przez rząd do parlamentu! Równie nieprawdopodobny
jak rozmiar prac jest widok maszyn używanych w tych budowach. Napatrzyłem się
podczas wojny różnym buldożerom, ale tu stadami chodzą jakieś behemoty, tak
ogromne i pokraczne, że tamte, wojenne maszyny, wydały mi się w porównaniu z
nimi małe. Co dziwniejsze, te potwory poruszają się ze zdumiewającą szybkością i
zwinnością. Ale dla automobilisty rzecz nie jest przyjemna i współczuję Łu-
kaszowym klątwom. Dopiero o 18 dojeżdżamy do Durango, gdzie
282
Podróże
283
Podróże
kupujemy materiały na kolację, i ja biorę kierownicę. Łukasz natychmiast zasypia.
Wybrał sobie niewłaściwy moment, bo za chwilę biorę w lewo na Mesa Yerde -
„Zielony Stół".
Ta Mesa jest zapewne jedną z najdziwniejszych rzeczy w świecie. Jest mniej więcej
600 metrów wysoka, czyli, o ile pamiętam, równa Gubałówce, ale od Gubałówki i
wszystkich innych gór różni się pod dwoma względami. Najpierw, wyrasta na
zupełnie płaskiej, bezkresnej równinie: jadąc pod górę mam po lewej stronie
przepaść nie ograniczaną niczym. To robi niesamowite wrażenie. Znany filozof
francuski, prof. Y. Simon, który przebył tę drogę przede mną i bez trudu pokonał
Milionową Szosę, przyznał mi się, że na Mesa Yerde nie tylko musiał oddać
kierownicę synowi, ale nawet odwrócił się plecami do przepaści, bo nie mógł na nią
patrzeć. To jest jedna osobliwość Mesy. A druga polega na tym, że u szczytu leży
płaszczyzna około 20 mil (32 km) długa, a 15 mil szeroka.
Przyjechaliśmy mocno wyczerpani, mimo że zrobiliśmy tylko 322 mile (518 km):
rzadkie powietrze i wrażenia. O. Henry robi szybko wspaniałe steki i po spisaniu
wrażeń daję nurka w worek do spania.
9 czerwca, Flagstaff. Znowu dzień pełny wielkich wrażeń. Rano zwiedzaliśmy
Pueblos, pod kierownictwem doskonałych, wykształconych i umiejących prowadzić
przewodników. Chodzi o rzecz następującą: gdzieś około roku 400 naszej ery,
Indianie, naciskani widocznie przez jakichś nieprzyjaciół, osiedlili się na szczycie
Mesy, gdzie obrona była łatwiejsza. Nie tylko na ten szczyt niełatwo było wejść, ale
w dodatku jest on przecięty głębokim jarem o skalistych ścianach, gdzie dostęp jest
miejscami w ogóle niemożliwy, wyjąwszy na linach. Otóż w ścianie tego jaru są
płytkie jaskinie. Nasi Indianie pobudowali sobie wewnątrz nich bardzo dziwne
mieszkania- małe, kamienne domki, przylegające jeden do drugiego, jak u nas w
mieście, i stojące jeden na drugim do 7 pięter. Ściśle mówiąc, nie wiemy, czy pierwsi
mieszkańcy jaskiń budowali takie domki -te, które obecnie stoją, pochodzą z okresu
„klasycznego" l 000 -l 300 mniej więcej. Ale wiemy, że swoista i dość wysoka
cywiliza-
cja istniała tutaj już około r. 750. W roku 1276 nastała susza, która trwała 24 lata, z
braku żywności Indianie wyemigrowali w świat. Domki się zachowały w pieczarach
nietknięte, a w nich sporo narzędzi, koszów (zanim wynaleźli garnek, używali
koszów do noszenia wody i nawet do gotowania) itp. O. Henry, historyk i kawałek
archeologa, szaleje, chce widzieć wszystkie osiedla, schodzi, wspina się, kłóci się o
każdy szczegół. Ja muszę przyznać, że po Sycylii, Kairze i Rzymie nie bardzo się
wzruszam. Ostatecznie to zawsze to samo: wszystko, co człowiek stwarza w
krwawym wysiłku wieków, zapada się w otchłani historii, po czym uczeni z jakichś
odłamków i skorupek starają się odtworzyć obraz umarłej cywilizacji i zrozumieć
„ducha" zmarłego narodu. A narody żywe ciągle wydają durniów, co prawią nam o
„nieśmiertelnym duchu narodu" i uczą, że dobro narodu jest najwyższym dobrem.
Siedząc na kamieniu w spiekocie (mamy na tej wysokości 98 stopni F., tj. 37 stopni
C, a brak wiatru) myślałem o moich reakcjach na te Pueblos. Te reakcje są jakieś
słabe i blade. Dokładnie tak samo jak zresztą, na przykład, przy czytaniu,
powiedzmy, Sofoklesa czy Szekspira. Przyłapałem się kiedyś na (doskonałym
zresztą) przedstawieniu „Edypa Króla", granego w starożytnym rzymskim teatrze
Avanche (Aventicum), że zamiast wzruszać się akcją, przypominam sobie pilnie
teorie o konflikcie między prawem Tytanów a prawem Zeusa, czyli między rodem a
polis, przeplatając te rozważania uwagami o kompleksach w stylu Freudowskim.
Razem wzięte rozmyślania tego typu „uodporniają" całkiem skutecznie na wszelkie
wzruszenia. Wiemy za wiele, aby móc się cieszyć życiem. Mesa Yerde to dla mnie
ostatecznie tylko jeden jeszcze przykład śmiertelności wszystkiego co ludzkie.
Ale z tym moja myśl wraca znowu do Spinozy. Ostatecznie, ja jestem jego znacznie
bliższy niż tłumu tak zwanych teistów, co nigdy nie zrozumieli, o co właściwie
chodzi; wyznają jakiegoś pomniejszonego Boga, ściślej bożka, podobnego do
człowieka, który temu człowiekowi zapewnia „rajski Przebyt", jak powiada
Bogurodzica. Właściwie wstyd takie rzeczy pisać: to jest strasznie nienowo-
284
Podróże
285
czesne. Wszyscy klną się dzisiaj tylko dnem duszy, egzystencją, człowiekiem - to
znaczy kompleksami. Wszyscy są dziś subiekty-wistami, to znaczy chorują na
omamy. Dlatego Spinoza jest mi stokroć bliższy od nich wszystkich. Przy tym
Spinoza rozumował, choć zwykle kiepsko (wykazano, że żaden z jego 28 pierwszych
sy-logizmów nie jest poprawny); a nowożytni „filozofowie" w ogóle już rozumować
nie chcą. To dobre dla zwierząt i dla inżynierów, powiadają. A no!
O. Henry wylazł wreszcie, spocony i zadyszany, z jaru i trzeba jechać. Przy zjeździe
overdrive nawala i jedziemy na zwykłych biegach. Zdaje się od gorąca. Nie
zapowiada się wesoło na pustynię. Na szczęście w dolinie „wziął" znowu i mogliśmy
jechać w dobrym tempie: zrobiliśmy 344 mile (554 km) w pół dnia, robiąc
przeciętnie niemal 50 mil na godzinę. Po drodze na szosie nr 66, nieomal mieliśmy
wypadek za miasteczkiem Gallup: na czterotorowej szosie Łukasz jechał powyżej 75
(120 km/h) za jakimś małym wozem, który nagle przyhamował, w tej samej chwili
jedna olbrzymia ciężarówka mijała drugą po przeciwnej stronie i przy mijaniu
wjechała na trzeci tor. Gdyby był przyhamował, co by co drugi kierowca zrobił
odruchowo, nikt z nas nie byłby zapewne przeżył tego spotkania. Ale Łukasz nie
przyhamował, przycisnął pedał na kick-down, który na szczęście odpowiedział, i
poderwał wóz na jakichś dobrych 150 km/h. W tym tempie cudowny chłopak
prześlizgnął się między ciężarówką a małym wozem, w odstępie tak ciasnym, że nie
mogło być więcej niż pół centymetra wolnej przestrzeni po obu stronach. Ćwierć
sekundy później ciężarówka byłaby była o ten centymetr bardziej ku nam i nigdy
byśmy nie zobaczyli Wielkiego Jaru. Wrażenie było tak silne, żeśmy obaj zbledli jak
kreda. Tylko kochany o. Henry pytał zaciekawiony: Co się stało? Czy coś
popsutego? Błogosławieni są tacy piechurzy. Być kierowcą znaczy igrać ze śmiercią.
Hamować nie było wolno, bo przy tej szybkości wóz by na pewno zarzucił. Świetny
kierowca ten Łukasz.
Przed Flagstaff widzieliśmy skraj Skamieniałego Lasu i Malowaną Pustynię. Ta
ostatnia jest naprawdę cudowna, mieni się prześlicz-
Podróże
nymi barwami. Niestety, nie mogliśmy zjechać w głąb lasu. Jutro jest niedziela, więc
trzeba być we Flagstaff, gdzie jest kościół katolicki, więc trzeba się spieszyć. We
Flagstaff zastaliśmy „konwencję". Wszystkie hotele zajęte: po długich
poszukiwaniach traliliśmy do jakiegoś maleńkiego hoteliku, gdzie znalazły się trzy
łóżka za 2,5 dolara za sztukę - prymitywne, ale czyste, jak we wszystkich hotelach
amerykańskich.
Wieczorem zabrałem o. Henry'ego do baru na szklankę piwa i widziałem znowu coś
bardzo ciekawego: żywy „Dziki Zachód" -i twarze, i ogromne kapelusze, i ubrania, i
ruchy dokładnie jak w filmach „zachodnich". I nic dziwnego, bo Flagstaff jest
właśnie miasteczkiem, gdzie takie rzeczy filmują. Brak tylko pistoletów, ale
powiadają, że rewolwery w kieszeni wewnętrznej są. Czytałem właśnie, że dwóch
wójtów zastrzeliło się wzajemnie przedwczoraj w sąsiednim miasteczku, w barze.
Z dalszej podróży mam tylko daty noclegów: 10 i 12 czerwca nocowaliśmy w Grand
Canyon; 12. odwiedziliśmy Bryce Canyon, który jest przynajmniej dla mnie z daleka
najpiękniejszym jarem amerykańskim. Kombinacja barw i kształtów jest naprawdę
jedyna w swoim rodzaju. Wywarła na nas tak wielkie wrażenie, że dwa razy
wracaliśmy, aby raz jeszcze rzucić okiem na to piękno. Następnego dnia 13 VI
byliśmy w Las Yegas recreation unlimied, stolicy wszelkiej rozkoszy, polegającej
głównie na wsuwaniu srebrnych dolarów w paszcze slot machines. Jako stateczni
duchowni stanęliśmy, o. Henry i ja, w motelu dość daleko od miasta owej rozpusty,
ale oczywiście byłoby zbytnim okrucieństwem, gdybym odmawiał naszemu
Łukaszowi możności zatopienia się w slotmaszynowej rozkoszy. Trzeba wiedzieć, że
ojciec dał mu na drogę sto dolarów, a on bojąc się, że wyda je zaraz, powierzył mi
owe dolary. Co wieczór wydzielałem mu czterdzieści albo pięćdziesiąt centów. Ale
w Las Yegas dałem mu całego dolara i proszę, hę hit the jack-pot - sto dolarów
wyleciało. Proszę się domyślić, ile z tego przywiózł do motelu? Ani centa, jeszcze ze
swoich oszczędności dołożył. Mało wozu nie przegrał.
286
Podróże
Nazajutrz, 14 VI, dokonaliśmy ciężkiego i stosunkowo niebezpiecznego przejazdu
przez Dolinę Śmierci, Dead Yalley, pustynną depresję. Wóz, który zawsze miał
skłonność do grzania, zagrzał się na dobre przy wspinaniu się po piaszczystej drodze
- i byliśmy szczęśliwi, kiedy Łukasz po godzinnej pracy, znowu go do porządku
doprowadził. Temperatura wynosiła 117 stopni F, to jest ponad 47 stopni Celsjusza
w cieniu!
Z dalszej podróży notuję jeszcze noc przespaną w namiocie pod olbrzymią, podobno
4 000-letnią sekwoją, a zwłaszcza Yellowstowne Park. Natrafiłem tam na coś, czego
sobie wytłumaczyć nie potrafię. Krajobraz tego parku, z jego spaloną ziemią, z jego
gejzerami, wybuchami gazów, jest dokładnie tym krajobrazem, który góral opisuje w
Na wysokiej potoninie W.Vincenza. Ale Vincenz zapytany przeze mnie twierdził, że
nigdy w Yellowstone Park nie był i żadnego jego opisu nie czytał. Tajemnica.
287
Loty
XII
LOTY
Samolot
Pierwsze moje wspomnienia „lotnicze" są bardzo stare, bo z roku 1909. Miałem
wtedy 7 lat i byłem chory, bodaj na szkarlatynę - właściwie już w rekonwalescencji.
Rodzice, oboje, przynieśli mi ilustrowany tygodnik z artykułem i zdjęciami Biedota,
który był właśnie przeleciał przez kanał angielski. Pamiętam jeszcze następujący
szczegół: dowiedziawszy się o wyczynie wielkiego konstruktora i lotnika
francuskiego, oświadczyłem z wielką powagą, że niebawem będziemy kupowali
bilety lotnicze, jak kupujemy obecnie kolejowe. Ta przepowiednia wydawała się
moim rodzicom tak zabawna, że długo nie mogli uspokoić śmiechu z fantastycznych
pomysłów chłopca.
Pokazało się, że nie poważni, starsi ludzie, ale mały chłopiec, którym byłem, miał
rację. Ileż tych biletów lotniczych nie kupiłem w ciągu mojego życia, począwszy od
pamiętnego lotu Dakotą z Kra-
288
Loty
289
Loty
kowa do Warszawy, poprzez fantastycznie długi lot z Johannesburga do Los
Angeles, poprzez 50-krotny przelot oceanów, aż do tych nadzwyczaj miłych podróży
powietrznych w 1977 w Argentynie! Ale o tym później.
Kiedy przypominam sobie tę scenę (widzę jeszcze jasno słońcem oświetlony pokój
dziecięcy i zdjęcie Bleriota w tygodniku) i kiedy porównuję ówczesne położenie z
tym, co później przeżyłem, nasuwa mi się trywialne stwierdzenie, że dane mi było
żyć w okresie wyjątkowym. Chcę powiedzieć, że w tym czasie postęp techniczny był
większy niż w ciągu jakiegokolwiek innego okresu w dziejach. Pomijając lotnictwo,
przeżyłem także powstanie i rozrost telekomunikacji: przecież bezpośrednio przed
pierwszą wojną światową budowałem sam nadajnik-odbiornik radiotelegraficzny -
coś bardzo prymitywnego. Sercem przyrządu była szklana tubka zawierająca opiłki
żelazne, w którą uderzał młotek wzięty z budzika. Kiedy później stroiłem w locie
moje radio czy ADF, przychodziło mi to czasem na myśl. W tej dziedzinie, jak w
tylu innych, postęp był ogromny.
Ten postęp przyjmowałem wtedy, jak większość ludzi myślących, jak mój śp. ojciec,
z entuzjazmem. Być może z większym entuzjazmem niż wielu innych, a mianowicie
w tym sensie, że zawsze chciałem sam skorzystać z tego postępu, móc manipulować,
prowadzić owe cudowne maszyny, rozumieć je, umieć je naprawiać. Ten entuzjazm
wyraził się z jednej strony w mojej pasji dla radia - w ciągu lat budowałem różne
aparaty - z drugiej strony i przede wszystkim w pasji samochodowej. Ta pasja była
prawdopodobnie jedną z głównych przyczyn tak późnego wejścia w świat lotnictwa.
Były i inne powody. Chociaż samo latanie jest, wbrew rozpowszechnionym
poglądom, tanie, szkolenie kosztuje drogo. Poza tym wymaga czasu i wysiłku. Otóż
składało się tak, że albo nie miałem pieniędzy, albo nie miałem czasu.
Pierwszy mój lot - jako pasażer - wykonałem w Polsce. Miałem lecieć z Krakowa do
Warszawy liniowcem. Przyjechałem na lotnisko (w Rakowicach) mocno spóźniony.
Pędzę do samolotu z kuferkiem, kiedy jakiś urzędnik lotniska przegradza mi drogę i
imperatywnie każe
stanąć. „Panie, jestem spóźniony!" „Niech pan się nie boi, bez pana nie poleci. Czy
nazwisko Bocheński?"„A jakże" - powiadam. „Mam dla pana ważną wiadomość:
pilot samolotu, którym pan poleci, też się nazywa Bocheński". Takie były wówczas
jeszcze patriarchalne stosunki na lotniskach. Samolot też był patriarchalny: Dakota.
Z lewego silnika ciekła oliwa i pilot nie pozwolił mi chodzić - „To utrudnia pilotaż" -
powiadał. A pilot nazywał się rzeczywiście Bocheński i musiał nawet być jakimś
moim dalekim krewnym. Przyznaję ze wstydem, że oprócz owej oliwy (która zresztą
na pilotach nie robiła żadnego wrażenia) nic mi z tego lotu nie zostało w pamięci. Co
prawda taką podróż trudno nazwać „lotem". Pasażer siedzi jak w autobusie, maszyna,
nawet taka jak Dakota, jest ciężka, stała, nie przeżywa się prawie niczego prócz
widoków. Piloci naturalnie lecą, ale aby poznać lot jako pasażer, trzeba lecieć w
małej maszynie.
Fascynacja
Będąc z zawodu filozofem nie mogłem oprzeć się pokusie rozmyślania także nad
lataniem, które praktykowałem. To latanie pociąga, jak wiadomo, wielu ludzi,
zwłaszcza młodych, których nieraz wprost fascynuje. Myślę, że słusznie, bo lot np.
lot wysokogórski solo daje nieopisaną radość. Mówię z doświadczenia. Jestem
starym człowiekiem, który miał w swoim długim życiu sposobność zażyć wielu i
różnych rozkoszy. Chcę moich łaskawych czytelników zapewnić, że taki lot należy
nieraz do najbardziej intensywnych, najradośniejszych przeżyć, jakie znam. Trzeba
więc zadać sobie pytanie: dlaczego tak jest?
Jedna z możliwych odpowiedzi, którą się bodaj najczęściej słyszy, twierdzi, że
latanie dlatego tak ludzi pociąga, że daje pilotowi maksymalne poczucie wolności.
Otóż być może, że tak jest w rzeczywistości, gdy chodzi o spadochroniarstwo,
akrobatykę lotniczą albo o lot deltą - nie mogę o nich mówić, bo tych sportów nie
praktykowałem. Ale jeśli chodzi o zwykły lot motorowy, turystyczny, to jest moim
zdaniem nieprawda. Pilot bynajmniej nie przeżywa
- Bocheński: Wspomnienia
290
Loty
291
Loty
w locie wolności. Jest zamknięty w ciasnym kokpicie, przypasany do stosunkowo
ciężkiej maszyny, zależny od niej.
Co więc tak pociąga do latania? W pierwszym rzędzie zapewne wrażenie, że to jest
awantura, coś całkiem innego niż wszystko, czego doznajemy na ziemi. Nasza prasa
wzmacnia poczucie tej awantur-niczości, poświęcając nieproporcjonalnie wiele
miejsca wypadkom samolotowym. Lot turystyczny wygląda w tej perspektywie jak
coś naprawdę karkołomnego. Ale to nie jest prawda. Latanie turystycznym
samolotem, takim jak Cessna 172 nie jest wcale niebezpieczne. Jest mniej
niebezpieczne niż jazda samochodem. Jeśli mamy stosunkowo wiele wypadków tego
rodzaju, to winni są w większości wypadków piloci. Aby przytoczyć tylko jedną
liczbę, w USA ponad 20% wypadków spowodowanych jest brakiem benzyny.
Niemniej ryzyko odgrywa na pewno jakąś rolę w fascynacji lotnictwem.
Ale mnie się wydaje, że to nie jest główny powód, dlaczego latanie jest tak wielkim
przeżyciem i daje tyle radości. Mnie się wydaje, że powodem jest to, iż latając
człowiek przełamuje mocą swojego ducha naturalne granice działalności zapisane w
jego istocie psychofizycznej. Wyjaśniam. Powiadają, że małe dziecko wrzucone do
wody zaczyna samo pływać. Rzecz zrozumiała, naturalna, jako że my, ludzie,
pochodzimy podobno od ryb. Ale to samo dziecko posadzone w kokpicie samolotu
nie zacznie nim sterować - bo nie pochodzimy od ptaków. Do latania, w
szczególności do instynktownej oceny znacznej wysokości, której potrzeba, aby
poprawnie lądować, brak nam wbudowanych psycho-fizjologicznych programów.
Stąd pierwsze lądowania ucznia-pilota są tak często traumatyczne. Jeden z moich
kolegów-pilotów, p. Barbonesy, opowiadał mi, że jego żona chwytała go na początku
szkolenia parę razy co noc za rękę krzycząc: „Ciągnij, ciągnij!"
Tak więc sądzę, że radość, jaką daje latanie, zawdzięczamy poczuciu
przezwyciężenia naturalnych granic nałożonych nam przez przyrodę. To jest
wolność, ale wolność wyższego rodzaju niż owa wolność poruszania się w
przestrzeni.
Wracając do awanturniczości i ryzyka, ja sam nieraz zawiniłem, narażając się
niepotrzebnie. Świadczą o tym poniżej opisane przeżycia.
Do Kairu
Mnie nie dane było lecieć w małej maszynie aż do roku 1944, kiedy odbyłem razem
zks. biskupem polowym ów pamiętny lot z Bari do Kairu, wspomniany w rozdziale
„Cassino". Lot był interesujący, jeśli nie dramatyczny.
Aby zrozumieć, jak do niego doszło, trzeba wiedzieć, że ks. biskup był generałem z
trzema gwiazdkami i korzystał przy tym z bardzo wielkiego autorytetu, nie tylko
dzięki swojemu stanowisku, ile charakterowi. Wojsko polskie na Zachodzie składało
się z trzech korpusów: pierwszego w Anglii, drugiego we Włoszech i trzeciego w
Egipcie. Było obsługiwane przez ponad setkę kapelanów, a biskup miał poza
obowiązkami duszpasterskimi o nadzwyczaj skomplikowanym charakterze także
mnóstwo spraw kościelno-dyplomatycz-nych w Ameryce, w Rzymie itd. Toteż latał
stale. Urządził się, już nie wiem w jaki sposób, tak, że miał zawsze do dyspozycji
własną polską załogę: pilota-sierżanta i nawigatora-pułkownika. A samolot zawsze
mu jakoś podstawiono. Dodaję jeszcze, że mój śp. szef miał zwyczaj podejmować
decyzję lotu późno wieczór, po dłuższych rozmyślaniach nad szklanką wina, tak że
jego oficer do zleceń musiał dokonać prawdziwych wyczynów dyplomatycznych,
aby zmobilizować samolot, załogę i potrzebne pozwolenia.
Tak było i wtedy. 25 maja 1943 dostałem o godzinie 22:30 rozkaz przygotowania
podróży powietrznej do Kairu. Byliśmy w Neapolu. Okazało się, że w Neapolu
samolotu dostać nie mogę, ale że maszyna będzie w Bari. Naturalnie, wobec
ogromnego zapotrzebowania i zamówienia w ostatniej chwili, chodziło o
nieprawdopodobny grat, którym nikt poza biskupem latać nie chciał. Pojechaliśmy
260 kilometrów do Bari samochodem. Tam okazało się, że stan maszyny nie pozwala
na start. W ciągu dwóch dni dokonano heroicznych
292
Loty
293
wysiłków, aby doprowadzić go do porządku, i wreszcie 29 maja mogliśmy
wystartować.
Samolot był małym, drewnianym dwusilnikowcem. Cela była z płótna, podłoga
uginała się pod nogami. Były tylko dwa siedzenia dla załogi - biskup i ja
siedzieliśmy na kuferkach za nimi. Droga prowadziła przez Catanię - Castel Benito -
El Adam do Heliopolis pod Kairem.
Lądowanie w Catanii nie było przewidziane i uderzyło mnie, że pilot jakoś nie mógł
samolotu zatrzymać: stanął dopiero jakieś dwa metry przed ścianą bieżni. Pytam się
pilota: „Co się dzieje?" Powiada, że hamulców nie mamy. Dlaczego lądowaliśmy?
Bo bateria nawaliła. Ładowaliśmy ją (zmiennej nie było) dobre cztery godziny i
wreszcie polecieliśmy. Pułap był niski, morze wzburzone, ale przecież nie tak niski,
aby trzeba było wlec się jakieś sto metrów nad morzem. Aczkolwiek zupełny laik,
miałem jakieś mętne wyobrażenie, że latanie nisko jest niebezpieczne, więc
poszedłem do pilotów i pytani, dlaczego tak lecą. „Bo horyzont nawalił". Lecieli nad
morzem, aby przy mgiełce mieć jakiś horyzont naturalny.
Pod wieczór lądowaliśmy w Castel'Benito, gdzie Anglicy ulokowali nas w bardzo
pięknej, na tropikalny sposób zbudowanej rezydencji. Po dobrym wypoczynku i
sutym śniadaniu jedziemy na lotnisko. Komendant, angielski pułkownik, salutuje
mojego szefe zamaszyście, jak tylko Anglicy potrafią, i powiada, że pogoda jest
paskudna i lot odbyć się nie może. Ale mój biskup nie miał zwyczaju dać się
zatrzymać przez taką bagatelę jak zła pogoda, powiedział Anglikowi, że musi być w
Kairze i że leci. „ On your ownrisk, Sir" - „Na pańską własną odpowiedzialność", z
ponownym zamaszystym salutowaniem.
Lecimy więc znowu, wzdłuż brzegu morza, przy niskim pułapie i silnym wietrze, ale
skądinąd bez trudności. Lądowanie w El Adam -w miejscu, gdzie według legendy
dwaj przedstawiciele Cyrenajki dali się zakopać żywcem, aby świadczyć o
prawdziwości twierdzeń swojego kraju w sporze granicznym. Po herbacie (na bardzo
słonej wodzie) u oficerów angielskiego garnizonu, wystartowaliśmy do Egiptu. Nad
Kairem burza piaskowa, tak że musieliśmy krążyć zanim znaleźliśmy Heliopolis.
Loty
W aeroklubie
W tym czasie samoloty, które najbardziej żywo zostały mi w pamięci, to niemieckie
z 1939 w Polsce i z 1940 w Anglii. Wrażenia nie były naturalnie przyjemne. Do dziś
dnia mam uraz do samolotów z krzyżem niemieckim - nie potrafię podzielać
entuzjazmu moich szwajcarskich i amerykańskich kolegów dla Luftwaffe. Samoloty
Niemców były dla mnie przede wszystkim narzędziami mordu. Nawet fakt, że
stosunek sił powietrznych odwrócił się po kilku latach, że we Włoszech nasi lotnicy
panowali w powietrzu tak, jak niemieccy w 1939 w Polsce, niewiele zmienił.
Dopiero dzisiaj, zostawszy pilotem, zdaję sobie sprawę, ile straciłem na skutek
negatywnej postawy do lotnictwa wojskowego. Trzeba było lat, abym zrozumiał
piękno zawodu lotnika wojskowego, zwłaszcza pościgowca. Mimo wszystkiego, co
można przeciwko temu poglądowi powiedzieć, sądzę, że lotnik wojskowy jest
szczytem tego, co człowiek może w tej dziedzinie osiągnąć, co więcej, jest szczytem
pod względem moralnym. Dokładniej mówiąc, jestem zdania, że człowiek niemal
nigdzie indziej nie osiąga tak wysokiego poziomu moralnego jak na wojnie - w akcji
bojowej - a wśród żołnierzy, sądzę, że pilot pościgowiec zajmuje pierwsze miejsce
pod tym względem. Ale to jest inna materia, o którą tutaj nie chodzi. Chcę tylko
powiedzieć, że na skutek roli zwierzyny strzelanej i bombardowanej z powietrza w
początkach wojny, przez długi czas nie cierpiałem lotnictwa wojskowego i co za tym
idzie lotnictwa w ogóle.
Ale z czasem przyszło zrozumienie. W każdym razie, gdy tylko mogłem, zacząłem
się szkolić na pilota. A mogłem, odkąd mąż mojej słuchaczki na uniwersytecie
pokrył mi koszta tego szkolenia. Był sam pilotem i to tak zamożnym, że miał Lear
Jet (cena ca. 4 000 000$) jako wehikuł prywatny. Twierdził, że ma wobec mnie dług
wdzięczności, bo jego żona zajęta filozofią stała się mniej nieznośna. Z czego zdaje
się wynikać, że filozofia, wbrew temu, co się o niej mówi, może na coś się przydać.
294
295
Loty
Loty
Szkolił mnie w Eciwillens, lotnisku Fryburga, mój niezapomniany guru lotniczy
Bernard Perdrissat, dawniej cukiernik z zawodu. Miał do mnie niebywałą
cierpliwość, zważywszy, że w chwili uzyskania dyplomu - 22 VII 1972 - miałem
niemal dokładnie 70 lat. W berneńskim urzędzie lotniczym kręcili na jego wysiłki
nosami i na drugi egzamin tzw. transition (upoważniający do lotu solo bez
pasażerów) przysłali urzędnika z Berna. Ten egzamin polega na tym, że kandydat
wylatuje solo na dwa tysiące stóp, zamyka gaz i lotem ślizgowym ląduje w 200
metrach. Aby przejść, trzeba było tak wylądować dwa razy z trzech prób. Otóż
byłem wtedy w tak świetnej formie, że wylądowałem im pod nosem dwa razy w
pięćdziesięciu.
Uprawianie lotnictwa pociąga za sobą wejście do owej szczególnej wspólnoty,
złożonej z ludzi powietrza. U nas ta wspólnota - sekcja fryburska aeroklubu
szwajcarskiego - składała się z ponad 400 członków. Klub rozpadał się na szereg
sekcji: motorową, szybowcową, spadochroniarską, balonową, konstruktorską.
Istnieje rozpowszechnione mniemanie, że lotnicy prywatni są bogatymi ludźmi, ale
we Fryburgu wcale tak nie było. Oceniam, że ponad połowę członków naszej sekcji
stanowili mechanicy garażowi. Ja sam wziąłem z zapałem udział w życiu lotniczej
wspólnoty - zredagowałem jej historię z okazji 50-lecia istnienia i prowadziłem także
akcję pod nazwą „Niezależna akcja demokratyczna na rzecz lotnictwa" (Action
democratigue pour l'aviation - AIDA), która doprowadziła do obalenia kiepskiego
zarządu i przejęła administrację we własne ręce. Ja sam zostałem członkiem zarządu.
Redagowałem także przez jakiś czas biuletyn sekcji pt. Les canard des
ailesfribourgeoises.
W związku z tym zaprzyjaźniłem się z federalnym kontrolerem lekkiego lotnictwa,
Gastonem Monodem, pierwszym historycznie naszym pilotem Louisem Deillonem,
młodym, ale bardzo wybitnym przedsiębiorcą telewizyjnym Piotrem Modou,
wreszcie z Sergem Borghinim, czasem nieznośnym, ale zwykle nadzwyczaj
zabawnym bon viveur. Miałem z nim parę dramatycznych lotów, bo jak wypił,
stawał się przy sterach niebezpieczny. Z dwoma ostatnimi poleciałem w r. 1980 do
Vero Beach na Florydzie, by się dalej szkolić, bo
szkolenie w USA razem z kosztami podróży i pobytu było tańsze niż u nas.
Przeszkoliłem się tam na tzw. samolot złożony, to jest ze zmiennym skokiem śmigła
i wciąganym podwoziem - obaj moi koledzy przygotowali egzamin IFR - lotu na
instrumenty.
Podróże
Uważałem zawsze samolot przede wszystkim za wygodny, tani i bezpieczny środek
lokomocji. Wiem wprawdzie, że ongiś, w epoce pierwszych „Kubusiów" (Piper
Cubs) nikt nawet o tym nie marzył. Latać znaczyło wtedy startować, oblecieć
lotnisko i możliwie precyzyjnie lądować, naturalnie z poślizgiem. Wiem także, że co
najmniej trzecia część moich kolegów w Ecuvillens tak latanie pojmowała. Najwyżej
uprawiali coś, co ja nazywałem „Trans-Europa-Expres", to jest z Ecuvillens do
Espany, 15 km tam i z powrotem. Naturalnie, latałem także i ja „sportowo", to jest
dla przyjemności i ćwiczenia. Poza tym samolot służył mi do pokazywania naszego
kraju i jego gór gościom. Głównym jego zadaniem było jednak u mnie
podróżowanie. Gdy chodzi o odległości 250-500 km, jest on nie do pobicia przez
żaden inny środek lokomocji pod względem czasu, a bije stanowczo taniością
niebezpieczny i męczący samochód.
Otóż podróżowanie samolotem turystycznym to całkiem inna sprawa. Kto chce nim
podróżować, musi posiadać kilka sprawności, których owi kierowcy „Trans-Europa-
Expres" zwykle nie mają. Trzeba najpierw umieć serio nawigować i to na
instrumenty. Trzeba umieć rozmawiać z różnymi urzędami kontrolnymi. Trzeba
wreszcie być zdolnym do powzięcia decyzji, to jest umieć należycie oceniać warunki
lotu i wyciągnąć właściwe wnioski. Pisałem powyżej o powodach wypadków i
wspominałem, że są one przeważnie zawinione przez pilota. To zwykle znaczy, że
powziął złą decyzję. Prawdę mówiąc, aby móc używać turystycznego samolotu do
podróżowania z zupełną niemal pewnością, trzeba by mieć prawo lotu na
instrumenty (IFR). Na to nie mogłem sobie pozwolić, ale udało mi się przeciętnie
odbyć małym samolotem dwie trzecie planowanych podróży.
296
Loty
Od początku należałem do małego klubu, składającego się ze mnie, Marcelego
Denervauda, małego przemysłowca i chemika, i Andre Anstetta, inżyniera.
Czwartym członkiem był najpierw Guillaume Devaud chirurg, następnie Marcel
Jobin, artysta drukarz i wykładowca. Klub miał kolejno trzy samoloty: Cessna 150
HB.CSM (dwu-miejscowy, 100 KP) i dwie Cessna 172, HB.CRT i HB.CSE (cztero-
miejscowe, 145 KP). Byłem stale księgowym klubu.
W czteromiejscowych 172 odbyliśmy wiele podróży, z nich wymienię trzy: do Grecji
i Maroka (z Denervaudem, jego żoną i synem) oraz najdłuższą do Dakaru (z
Denervaudem i Anstettem). Ta ostatnia podróż obejmowała dwukrotny przelot przez
Saharę. Mieliśmy w niej jeden moment dość dramatyczny. Denervaud, który
pilotował do St. Louis, wyszedł (wbrew przepisom) on top, ponad chmury. Pytam się
go (byłem telefonistą), co się pod nim dzieje? Wtem słyszę charter, który zapowiada
się do St. Louis i dostaje pułap - 2000 stóp. Ufff! dane liczbowe dotyczące tych
lotów podaję w załączniku.
Wspomnę tutaj krótko o jednym locie w Południowej Ameryce, a w następnych
dwóch rozdziałach opiszę dokładniej pamiętną dla mnie wyprawę do Monachium, z
której mam zapiski zredagowane zaraz po powrocie.
W roku 1976 wykładałem w Medellinie (Kolumbia), mieście odległym o niecałych
300 km w linii powietrznej od stolicy Bogota. Aliści między oboma miastami leżą
olbrzymie góry, tak że podróż samochodem od jednego do drugiego trwa 13
(trzynaście) godzin. Mimo mojej miłości do wozów wolałem sobie nająć samolot.
Lot, na granicy pułapu samolotu, trwał niewiele więcej ponad dwie godziny i był
spektakularny. Miałem ze sobą właściciela lecidła, który mi objaśniał okolicę.
Dowiedziałem się nadto od niego, że ten 172 miał silnik Skylane'a, to jest o mocy
235 KP, zamiast normalnych 150. Zapytany dlaczego, odpowiedział: „Zobaczy pan
przy starcie w Bogocie".
W rzeczy samej zobaczyłem, a jakże... Odwiedziłem naszych ojców, miałem długą
pogawędkę z braćmi studentami, którzy twierdzili, że są wszyscy marksistami, to jest
chcą la revolucion, i byłem na-
297
Loty
turalnie w zdumiewającym muzeum złota, z którego Bogota słynie. Po tym
wszystkim wsiadam do samolotu, zapowiadam się i startuję. Bieżnia ma bodaj pięć
kilometrów - i zaczynam rozumieć, dlaczego. Maszyna toczy się i toczy, ale nie chce
ani rusz podnieść się w powietrze. Nic zresztą dziwnego - 2 610 metrów, niemal
9000 stóp. W tak rozrzedzonym powietrzu nawet mój mocny silnik nie potrafi
podnieść maszyny w kilometr. Podobno są lotniska położone jeszcze wyżej, ale dla
mnie to był najwyższy start. Tak jakbym startował na szczycie Moleson albo
Łomnicy.
Do Monachium
Krótka podróż lotem, którą chcę tutaj opisać, była dla mnie ważnym wydarzeniem.
Podróżowałem już uprzednio wiele samolotem, ale zwykle z pilotem albo nawet
dwoma kolegami. Miałem wprawdzie zasadę, żeby przynajmniej raz w roku odbyć
podróż zagraniczną solo - sam na pokładzie - ale aż do owego pamiętnego lotu nie
przyszło mi walczyć z naprawdę trudnymi warunkami i pokonać tak znaczne
przeszkody. Właściwie dopiero po tym locie poczułem się pełnowartościowym
pilotem.
Chodziło o małą wyprawę - niewiele ponad dwie godziny non stop z-Fryburga do
Monachium. Miałem tam kilku dawnych uczniów, którzy zajmowali stanowiska na
uniwersytecie, jeden z nich, Lob-kowicz, był jego prezydentem. Kiedy więc
przyjechał do mnie w odwiedziny inny, amerykański uczeń, Tomasz Blakeley,
„Tomem" zwany - z Bostonu, powiedziałem mu: „Co byś powiedział o odwiedzinach
w Monachium, aby podyskutować z kolegami?" Tom zgodził się z entuzjazmem,
tym bardziej że w życiu jeszcze nie siedział w małym samolocie. Miał tylko jedno
zastrzeżenie - 2 lipca musi wracać do Stanów liniowcem z Zurychu. Powiedziałem
mu trochę lekkomyślnie, że nie ma obawy, i wylecieliśmy 28 czerwca.
Lot w tamtą stronę był bardzo przyjemny i odbył się bez najmniejszej trudności.
Zaraz po starcie poszedłem na 6 000 stóp, aby przelecieć ponad żoną lotniska w
Bernie, po tym zszedłem na przepi-
298
Loty
sowę 5 500 (lecąc na zachód taki samolot ma wybór pomiędzy poziomami 35, 55,
75, 95 tj. 3500, 5500 stóp itd.) Z Berna droga prowadziła do VOR Willisau, stacji
radiogoniometrycznej, dalej między dwoma żonami - Zurychu i Emmen (wojskowej)
- poprzez Jezioro Zurychskie, Jezioro Bodeńskie, na NDB (inny rodzaj nadajnika ra-
diogoniometrycznego) Kempten, a stamtąd nad Starnberger See. Tam zameldowałem
się wieży monachijskiej i wykonałem sprawnie dość skomplikowany dolot,
najzupełniej bez pudła. W ostatniej chwili uderzyło mnie, że mają obok bieżni
betonowej, na którą byłem skierowany, wyjątkowo piękną, równą jak stół i 800 m
długą bieżnię gazonową. Poprosiłem o nią i lądowałem po 2 godzinach i 14 minutach
lotu, pokonując trasę z szybkością przeciętną (block-time) 168 km na godzinę.
Lotnisko monachijskie jest duże i dobrze wyposażone: ma bardzo mało ruchu
liniowego, za to mnóstwo samolotów mojego typu, więc obsługa jest też doskonała.
Na przykład kazali mi zaparkować maszynę między dwiema innymi, śmigłem do
innego samolotu, ale kiedy miałem odlatywać, znalazłem ją odwróconą i dobrze
zacumowaną łańcuchami.
Przepisuję tutaj jako miłą pamiątkę mojego latania mój osobisty plan lotu - nie ten,
który składa się w biurze i przekazuje teleksem, ale ten, który mnie prowadził w
drodze.
Ui ON ON !— ON O vo ON OO Ui 2
2 S
~VO
K' o
"H
^UJgi—^UJ^K)^ ^
z
ton-GoŃcBoNnoo^
i5?
|o
"UJ 2 %, C Tl H
<
1 3'
ro S^^^i^^S^ r r
2
I o-
1
t/3 C« sg
Ui 1
t"rt ^ -^ ^ CO fl> W h-H ^ ^- ft) ^ H
UJ
UJ UJ J^ ~J ON U, UJ U)
*
OOOOMOU-^U, o
i
h—* i-s.
H— ^— H~ K) K) K> H-
"*T •^J *-Jh— »i--L/łL/i^>— 't*J
U)
, -1
m
to
10 tOIOtO-H-H-00
0
m
to
fsj f^J , __ i Q (^, ^ ^^ JS. J^J , _
.
H
;!
^
-J OOJK>»—»o\h— '-^JON UJ
o
S S:
-H n
to
(O H- H- H- O O o
^
- K
o H
*
— \O UJ i— Ji. tO -f^ VO
O O ~J ^1 s
o
ON Z
s
' —— N
Jifc UJ UJ ^ UJ O -O. UJ
o 03 o
^^^ ON ^J [*•* t>j
^c
z
C?
H
to
00
UJ Ui / —— \ f — s
,
0
Ul Ui to to UJ UJ t-1
3
35
Ui
1 s § P H l ^ 5' 1
n O n o
2
O ^ H ^ -
O ^ ^ ""^
^ Ui
KJ^-tOtO^- (OlOtOtO tO >— 00 tO tO OO lOtOtOUJ
.L•
*— to OO UJ
VO~lUiJ^Ui Ui^-OtO -J VO O
Ul
300
301
Loty
Redakcja takiego planu wymaga godzinę pracy, ale kiedy się go ma, można lecieć ze
spokojną głową, bo zawiera wszystko, co potrzebne do nawigacji: kurs (MH), stacje
nawigacyjne (NAV), punkty orientacyjne (FIX), odległości między nimi (KM) i czas
od jednego do drugiego (ETĘ), ogólny czas przewidziany (ETO) i rzeczywisty
(ATO) od początku lotu, wysokość najwyższych przeszkód niedaleko od kursu (OB
ST), przewidzianą wysokość lotu w setkach stóp (FL), względnie wysokość lotnisk
w stopach, wreszcie częstotliwości komunikacyjne COM), urzędów kontrolnych
(INF) i wież (TWR)-razem 70 liczb i 19 nazw.
Uważny czytelnik spostrzegł niewątpliwie, że rzeczywisty czas lotu był krótszy od
przewidzianego ogółem o 13 minut. Powodem jest wzmożenie się wiatru począwszy
od Berna. Ten czas był więc o 5,7% krótszy od planowanego, za dużo jak na pilota
zawodowego, ale dla skromnego PP jak ja nieźle, tym bardziej że chodzi o skrócenie,
a nie przedłużenie czasu.
Przyjaciele zabrali nas z lotniska na wieś, gdzie przespaliśmy się po doskonałej
kolacji. Następny dzień spędziłem na bardzo miłych dyskusjach i spacerach po
okolicy. Jeszcze jedna noc u naszych gospodarzy i 30 czerwca zgłaszamy się koło
10-tej na lotnisku. Ja zawsze idę najpierw do meteorologa i mówię mu: „Chciałbym
lecieć na widoczność do Berna". On patrzy na mnie chwilę i powiada: „Panie, ja nie
mam czasu na głupie dowcipy (faule Witze)". „Niby co?" „Jeśli pan nie wierzy,
proszę samemu popatrzeć w radar". Patrzę i włosy powoli stają mi na głowie: jeden
CB (buczą gradowa) koło drugiego. Nie ma mowy o przelocie. Położyłem więc uszy
po sobie i stwierdziwszy raz jeszcze, że warunki meteorologiczne w Szwajcarii są
wprost katastrofalne, zaniechałem lotu.
Miałem oczywiście rację, ale nie spodziewałem się, że meteorologia miała być tak
straszliwie potwierdzona. Kolega berneńczyk miał o tej samej porze lecieć z 5
pasażerami z Berna do Wenecji. Obszerny niż leżał na Europie środkowej, z centrum
w Szwajcarii. Mimo przestróg meteorologa, który może tylko radzić, ale nie może
zabronić, wystartował swoim Cherokee 6 (300 koni). Zgłosił się jeszcze
Loty
w Burgdorf (15 km od Berna), po czym słuch o nim i jego pasażerach zaginął.
Wraku nigdy nie znaleziono: wpadli w jakieś jezioro albo szczelinę lodowca - w
każdym razie trzy lata po wypadku nie wiadomo, co się z nimi stało. Muszę
powiedzieć, że nie tylko sama decyzja lotu była szaleństwem. Miał na pokładzie
więcej ciężaru, niż mu wolno było brać. Jeśli leciał na Burgdorf, to znaczy, że chciał
przejść przez Jungfraujoch, trudną drogą, zamiast oblecieć dolinami do Simplonu.
Panie świeć nad jego duszą!
Trudny lot
Ja przespałem się raz jeszcze w mieszkaniu jednego z moich gospodarzy, położonym
naprzeciw miejsca, w którym Arabowie pomordowali sportowców izraelskich w
czasie olimpiady. Nazajutrz zgłaszam się znowu u meteorologa. Jest mniej
kategoryczny niż wczoraj, ale nie można powiedzieć, by grzeszył optymizmem.
„Prosto na Kemp-ten lecieć nie można, ale wygląda tak, jak gdyby trochę dalej na
północ położenie było lepsze - przepraszam, chciałem powiedzieć: mniej złe. Może
pan spróbować lecieć na Augsburg, potem wzdłuż autostrady na zachód, no, może
jakoś przelecicie". Tom patrzy na mnie błagalnie, więc choć z oporem decyduję się
na lot. Plan lotu, informacja, benzyna (pilnuję, aby zbiorniki były napełnione po
brzegi), cło. Wreszcie jesteśmy na pokładzie. Silnik idzie równo, wszystko
sprawdzone. „Groundfrom Hotel Brawo Charlie Romeo Tango ". „Romeo Tango
pięć". „Romeo Tango na rampie, We Ef Er do Berna, proszę o pozwolenie na taksi"
(w lotnictwie „taksi" nie jest dorożką, ale procesem toczenia się po bieżni). ,JIotel
Romeo Tango może taksi przez drogę dojazdową Alfa do punktu startowego 25.
Ciśnienie l 002, wiatr 200 przy 3 węzłach". Potwierdzam i jedziemy. Chwilę później
jesteśmy w powietrzu. Tom widocznie czuje wielką ulgę.
Ja nie. Najpierw jest kłopot z wieżą, która nie rozumie, dlaczego chcąc się dostać do
Berna, które leży na południowo-zachodni-za-chód, lecę na Augsburg. Czy chcę tam
lądować? Negatywnie, nie chcę,
302
303
Loty
Loty
ale pogoda! Zrozumiał wreszcie. Pogoda jest rzeczywiście pod psem. Widoczność
może 2 km, pułap najwyżej 2 000 stóp. W dodatku i pułap i widoczność zmniejszają
się stale. Po kwadransie mam najwyżej jeden kilometr przed nosem. Tak nie można
dalej. Lecę więc do stacji NDB koło Augsburga, skąd mam kurs na planszę lotniska,
melduję się i z wielkim trudem, po omacku, dolatuję do lotniska. Dają mi „direct" i
numer 5. W finali jestem jeszcze trzeci. Ląduję na pięknej, tysiącmetrowej,
betonowej bieżni. Znowu meteorolog. Nie bardzo wie, ale jak jego kolega
monachijski nie grzeszy optymizmem. Poczekajcie, może się przejaśni. Pijemy więc
kawę na pięknej werandzie restauracji. Tom wije się na krześle i nie spuszcza z oczu
chmur. W pewnej chwili twierdzi, że się rozjaśnia. Patrzę i mnie też się wydaje, że
jakoś jaśniej. Więc znowu informacja, cło i lecimy. Pułap jest może 2 000 stóp nad
ziemią, ale zmniejsza się. Po chwili mam zaledwie tysiąc i 300 metrów. W okolicy są
pagórki, zaczyna mi się więc robić gorąco. Tom ciągle twierdzi, że to tu, to tam jest
jaśniej. Ale ja wiem lepiej. Nie mogę brać ryzyka: 180 stopni, wracamy do
Augsburga.
W biurze przy „kasowaniu" planu lotu poznaję piękną, młodą pilotkę, która przede
mną wylądowała w Bonanzie (Bonanza to jest jakby Cadillac małych samochodów,
wspaniała maszyna). Bardzo uprzejmie proponuje nam, że nas odwiezie do miasta.
Biedny Tom wysiada na dworcu, skąd będzie jechał całą noc, aby nazajutrz wsiąść w
swój liniowiec do Bostonu. Ja zostaję w Holliday Inn (coś 28 pięter) na noc.
Restauracja jest na najwyższym piętrze i jedząc śniadanie widzę zgoła
niepocieszający widok: miasto zasłane jest mgłą, a ponad głową, na jakieś 3 500 stóp
pułap 8/8, to jest bez dziur. Mimo to jadę znowu na lotnisko. Meteorolog
augsburgski okazał się nadzwyczaj uczynnym człowiekiem. Telefonował do pół
tuzina lotnisk, aby dowiedzieć się o ich pogodzie, i nakreślił mi „drogę
najmniejszego ryzyka". Proponuje mi lecieć wzdłuż autostrady do lotniska
wojskowego (które ma stację nawigacyjną NDB) Leipheim, potem do innego
lotniska, też z NBD, na południowo-zachodnie-południe, a stamtąd,
po tym samym mniej więcej kursie do Friedrichshafen nad Jeziorem Bodeńskim.
MEA (najniższy dopuszczalny poziom lotu) na drugiej części trasy wynosi 3500 stóp
nad poziomem morza. Dziękuję, załatwiam inne formalności, biorę jeszcze dla
bezpieczeństwa benzynę i startuję.
Jestem teraz sam na pokładzie. Tom, choć „czołgacz", tj. niepilot, był mi bardzo
użyteczny -. podawał karty, a nawet nauczył się szukać częstotliwości. Teraz muszę
wszystko robić sam. Dolatuję najpierw na instrumenty do NDB augsburgskiego, po
czym biorę kurs na zachód, wzdłuż autostrady. Tę autostradę chwilami widzę,
chwilami nie widzę pode mną niczego. Ale dostałem NDB Leipheim. Melduję się,
dostaję pozwolenie przelotu. Nad lotniskiem zmieniam kurs na Laupheim, znajduję
jego częstotliwość i NDB. To ostatnie funkcjonuje, ale z wieży nikt mi nie
odpowiada. Jeszcze chwila i jestem nad NDB Laupheim. Pułap jest znośny, szacuję
go na 4 000 stóp, ale nad ziemią mgiełka, tak że praktycznie nic w dole nie widać.
Biorę kurs na Friedrichshafen i zaczynam szukać NDB. Kręcę w prawo i w lewo, i
nic mi się nie udaje. Jestem sam i jest trochę turbulencji, a mój ADF (Automatic
Direction Finder - automatyczny przyrząd do znajdowania kierunku) jest
analogiczny, to znaczy, że wymaga bardzo precyzyjnych ruchów. Jestem też pewnie
trochę zdenerwowany. W każdym razie nie udaje się. Lecę więc na kompas,
dokładniej na żyrokompas, który w Augsburgu nastawiłem według magnetycznego.
Kontroluję go i lecę dość po omacku. To był pierwszy trudny moment: jestem
zupełnie zależny od jednego tylko systemu nawigacji - na kompas. Normalnie mam
ich do dyspozycji aż trzy: kompas, punkty orientacyjne na ziemi i radiostacje
nawigacyjne. Tutaj ziemi niemal nie widać, a radiostacji nie dostałem. Trzeba
przelecieć 65 km, co robi w moim tempie około 21 minut, ale tych 21 minut zdaje mi
się trwać godzinę. Nagle tuż pode mną lotnisko: duża bieżnia betonowa. Tylko że
Friedrichshafen leży nad jeziorem, a tu żadnej wody nie widać. Masz! Musiałem
zboczyć pod wpływem jakiegoś nie znanego mi wiatru, więc jestem speszony. Ale
po chwili przypominam sobie, że w całej okolicy nie ma żadnego betonowego
304
Loty
f
305
lotniska poza Friedrichshafen. Stwierdzam też, że leciałem 21 minut. Nie może więc
być błędu: to jest Friedrichshafen. To nic, że z jeziora wychodzi gęsta mgła.
Wynawigowałem doskonale. Tutaj popełniłem pierwsze wielkie głupstwo: zamiast
lądować i doczekać się pogody, poczułem się tak dumny z mojej nawigacji, że
poleciałem dalej, w warunkach, w których mi lecieć nie było wolno i było bardzo
niebezpiecznie. Rozumuję, że nad samym jeziorem nie ma żadnych pagórków, biorę
więc kurs na zachód i lecę nisko nad wodą, w paskudnych warunkach - widoczność
bodaj poniżej kilometra. Dolatuję do Konstancji. Stąd południe jest jaśniejsze. A że
prostą z Konstancji na południe pagórki są najniższe, biorę więc kurs na południe.
Rzeczywiście poprawia się. Daję gaz i wychodzę na 3 500 stóp (nad jeziorem
wlokłem się poniżej 2 000 stóp). Jest chwila odprężenia. Sięgam nawet po termos z
kawą i zapalam papierosa. Silnik idzie równo, pogoda znośna, O.K. Nagle z równym
szumem silnika miesza się inny głos: jakieś trzaski w ADW (odbiorniku stacji NDB).
Przez chwilę nie zwracam na nie uwagi, ale one rosną tak, że głuszą nawet czasem
głos silnika. Trzeba zbadać, co to takiego: zmieniam częstotliwość, trzaski są ciągle
obecne. Patrzę przed siebie: jest! Czarna chmura - burza gradowa, CB
(cumulonimbus). Niewielki, ale dość szeroki aby mi uniemożliwić przelot. Nie ma
rady: zawracam i lecę z powrotem w ową paskudną pogodę nad Jeziorem
Bodeńskim. Po paru minutach mam znowu 2 000 stóp, bo pułap coraz niższy. Co
robić? Jedno rozwiązanie to lądowanie w Konstancji. Inne to próba oblecenia burzy z
północy. Już nad jeziorem, jeszcze nie wiedząc, co zrobię, biorę częstotliwość VORu
Trasadingen, którego zawołanie przychodzi od razu, i przychodzi z mocą: TA TI-
TA-TI TI-TA... TA TI-TA-TI TI-TA... (TRA-TRA-TRA). Biorę jeszcze NDB, i
znowu z wielką mocą dostaję go natychmiast z tym samym zawołaniem: TA TI-TA-
TI TI-TA...
Nie jestem bardzo dumny z tego, co się wtedy stało, zwłaszcza dlatego że nie
potrafię sobie w pełni wytłumaczyć mojej reakcji: ten silny i jasny głos Trasadingen
postawił mnie, że tak powiem, nerwowo na nogi. To było tak, jak gdyby ktoś
potężny mówił mi, że nie
Loty
jestem sam, że on mnie poprowadzi. Z racjonalnego punktu widzenia to jest
oczywiście głupstwo, bo nadajnik nawigacyjny może dać mi tylko jedno, a
mianowicie kurs - nie może mi pomóc w żaden inny sposób. No i mowy nie ma o
żadnym ludzkim stosunku do niego, bo to automat - stacje nie mają obsługi.
Niemniej głos Trasadingen dodał mi otuchy. Postanowiłem oblecieć burzę. Wziąłem
kurs na północny zachód.
Dalszy lot nie był łatwy, ale jego trudność była niczym w porównaniu z tym, co
przeżyłem dotąd. Doleciałem do Trasadingen, wziąłem kurs na lotnisko Birrfeld,
lecąc nisko, akurat pod chmurami, ale ze stosunkowo dobrą widocznością. Nad
Birrfeld zawołałem informację zurychską, podałem położenie i pytałem o pogodę w
Bernie: była znośna. Szedłem teraz pewnie, na VOR Yillisau, a stamtąd po znanym
radialu do Berna.
Pod samym Bernem miałem znowu trudny moment. Mgła była taka, że nie dojrzałem
sporego przecież miasta. Leciałem na kurs, ale jakoś nie mogłem rozpoznać
pagórków, nad którymi przechodziłem. Po chwili postanowiłem zrzucić pychę z
serca i poprosić o tak zwane QDM - kurs na stację (byłem już zameldowany w
Bernie): „Bern wieża od Hotel Romeo Tango. Czy możecie mi dać Ku-De-Em?" W
odpowiedzi jedyny raz w mojej karierze usłyszałem szczery śmiech w słuchawkach:
„Panie - Sir - jesteś przecież downwind, na tylnym wietrze do lotniska". Byłem pół
kilometra od niego i nie dojrzałem go - co prawda leżało na prawo (pilot siedzi po
lewej stronie). Wieża dodała jeszcze: „Jesteś Nr l, melduj we finali". Ufff! Dwie
minuty później lądowałem na doskonałej betonowej bieżni, ale kiedy po cle i
załatwieniu formalności poszedłem do mojego domowego lotniska w Ecuvillens,
byłem tak zmęczony, że dwa razy chybiłem lądowanie. Nadłożyłem godzinę i
kwadrans ponad plan lotu. Ale doleciałem.
Wnioski moralne. Po pierwsze, nie lataj sam w marginalnej pogodzie. Bywa, jak w
przelocie z Augsburga do Friedrichshafen, że jest za wiele pracy jak dla jednego
pilota. Po drugie, latanie w takich warunkach bez instrumentów jest czystym
szaleństwem: gdybym ich nie miał i nie umiał się nimi posługiwać, nigdy bym nie
doleciał
20 — Bocheński: Wspomnienia
306
Loty
307
Filozofia
żywy. Po trzecie, moja zasada pełnych zbiorników sprawiła, że nie miałem kłopotu z
paliwem. Gdyby go było mniej, miałbym jeszcze jeden powód do troski i może
byłbym nie doleciał. Wreszcie po czwarte, być pilotem to nie znaczy tylko umieć
sterować samolotem: to przede wszystkim umieć powziąć właściwą decyzję. Moje
nie zawsze były najlepsze - owa nad Friedrichshafen może nawet uchodzić za
karygodną, ale ostatecznie dałem radę trudnościom.
XIII FILOZOFIA
1926-1992
Nie chciałbym, aby powyższe wspomnienia wywarły wrażenie, że zajmowałem się
wszystkim innym tylko nie filozofią. Było wprost przeciwnie. Mogę powiedzieć, że
brałem moje powołanie i nakaz przełożonych na serio. Wszystko inne było w
porównaniu z nimi, to jest z uprawianiem filozofii, marginesowe. Jeden z
wybitniejszych myślicieli zakonu, Kajetan de Vio, powiedział kiedyś, że
dominikanin, który nie studiuje cztery godziny dziennie, popełnia grzech śmiertelny.
Otóż wydaje mi się, że tego grzechu nie jestem winny. Filozofowaniu poświęcałem
zwykle więcej niż owe Kajetanowe minimum. Najważniejszą bodaj rzeczą, której się
nauczyłem w zakonie, jest wytężona praca naukowa. Jej oddawałem się z
rozmachem i, muszę powiedzieć, z niemałą przyjemnością.
308
Filozofia
309
Filozofia
W tym rozdziale, przeznaczonym, jak wspomniałem w przedmowie dla filozofów,
przedstawię próbę periodyzacji rozwoju i wyniki mojego filozofowania.
Periodyzacja
Jeśli chodzi o zewnętrzne okoliczności mojego życia, periodyza-cja jest łatwa.
Można odróżnić poza dzieciństwem i młodością cztery okresy:
studia i wykładanie w Rzymie 1925-1940 16 lat
wojna światowa 1940-1945 5 lat
wykładanie we Fryburgu 1945-1972 26 lat
emerytura 1972-1992 21 lat
w sumie:
68 lat
Natomiast periodyzacja pod względem moich głównych zainteresowań nie jest
równie łatwa. Można z grubsza wyróżnić cztery kręgi tematyczne w mojej
działalności, a mianowicie: neotomistyczny, historyczno-logiczny, sowietologiczny i
systematyczno-analityczny. Na pierwszy rzut oka zdawałoby się, że można te
zainteresowania przyporządkować jedno-jednoznacznie do powyższych okresów.
Otrzymalibyśmy w ten sposób następującą periodyzację:
1. okres, 1934-40 - neotomistyczny
2. okres, 1945-55 -historyczno-logiczny
3. okres, 1955-70 - sowietologiczny
4. okres, 1970-92 - systematyczno-analityczny
Te okresy jednak nie tylko nie są ostro odgraniczone, ale nawet zachodzą daleko
jeden na drugi. Tak np. najważniejsze moje prace badawcze z historii logiki
(Notiones historiae logicae formalis, La logiąue de Theophraste, Z historii logiki
zdań modalnych} powstały przed wojną światową, a więc w okresie
neotomistycznym. Skądinąd
zarówno moje Logisch-philosophische Studien (1959) jak i Logic of Religion (1963),
a więc dwie analityczno-filozoficzne książki, powstały w okresie
„sowietologicznym". Wynika z tego, że tego rodzaju periodyzacja nie jest celowa.
Wypadnie raczej mówić o poszczególnych przedmiotach zainteresowania niż o
okresach czasowych.
Takich przedmiotów było zgodnie z powiedzianym cztery. Z nich filozofię sowiecką
omówiłem w rozdziale X (Komunizm). Pozostaje do omówienia rozwój moich
podstawowych poglądów od neotomiz-mu do analizy oraz rozwój i wyniki w
pozostałych trzech dziedzinach.
Rozwój
Początkiem mojego systematycznego filozofowania było „nawrócenie" na
neotomizm w roku 1926. Otóż, o ile mogę się zorientować, jego motywacja była
dwojaka: polityczno-społeczna i filozoficzna, przy czym pierwsza przeważała z
daleka. Podobnie jak wstąpiłem do seminarium nie będąc wierzącym, tak stałem się
tomistą nie mając po temu dostatecznych racji filozoficznych. Punktem wyjścia była
moja negatywna postawa wobec wszystkiego, co nowożytne. Neotomizm dawał tej
postawie, dotychczas ideowo wyłącznie negatywnej, pewną treść pozytywną. Inaczej
mówiąc, przyjąłem neotomizm przede wszystkim ze względów niefilozoficznych.
Ale nie tylko główna motywacja tego „nawrócenia", lecz także sam neotomizm był
niefilozoficzny. Był bowiem postawą arcydo-gmatyczną, obcą wszelkiej
autentycznej nauce, a więc i filozofii. Miał swojego guru, mistrza, który był dla
niego bezwzględnym autorytetem, a mianowicie św. Tomasza - inna cecha obca
autentycznej filozofii. Był przyjęty prawie wyłącznie przez katolików, co stanowi
zewnętrzny, ale przekonywujący dowód jego związania ze światopoglądem.
Krótko mówiąc mój punkt wyjścia, zarówno pod względem najważniejszej
motywacji, jak jeśli chodzi o cechy przyjętego systemu był nienaukowy,
niefilozoficzny. Zachodzi, o ile się nie mylę, wiel-
3JO
Filozofia
311
Filozofia
kie podobieństwo mojej ówczesnej postawy z postawą marksistów -leninistów. Tu i
tam mamy niefilozoficzną motywację, dogmatyzm, autorytet mistrza itp.
Jak już nieraz powiedziałem, ta motywacja nie była jedyną. Pewną rolę odegrała
niewątpliwie moja postawa wobec zasadniczych zagadnień. Wydaje mi się, że moja
dusza jest naturaliter aristotelica, że mam wrodzoną skłonność do widzenia świata
tak, jak go widział Stagiryta, a więc i św. Tomasz, który nie uważał się w filozofii za
nic innego jak tylko za arystotelika. Mam na myśli na przykład nastawienie
kosmocentryczne: na świat, nie na podmiot, obiektywizm, naturalizm, skłonność do
szczegółowej analizy, naukę o jedności organizmów. Ta postawa nie była w chwili
„nawrócenia" tak przemyślana, jak nią jest obecnie, ale była obecna.
Kiedy zadaję sobie dziś pytanie, jakimi drogami kroczył rozwój mojej myśli, wydaje
mi się, że należy odróżnić trzy żony. Pierwsza to przejście od ideologicznej,
nienaukowej postawy neotomisty do stanowiska naukowego. Druga, to stopniowe
powstawanie mojej własnej wizji dziejów i zadań filozofii. Trzecia wreszcie to żona
założeń, twierdzeń podstawowych.
1) Rzecz ciekawa, że nie jestem w stanie opisać procesu, który mnie prowadził z
neotomizmu do filozofii naukowej. Neotomistą byłem do wojny światowej i
naturalnie podczas tej wojny. Jeszcze w mojej Współczesnej filozofii europejskiej
stawiam tomizm Mari-taina, Gilsona, Garrigou na pierwszym miejscu. Zupełne
zerwanie z nim musiało, jeśli się nie mylę, nastąpić dopiero w latach pięćdziesiątych.
Co zaważyło na tej decyzji?
Prawdopodobnie stały kontakt i współpraca z autentycznymi naukowcami, m.in. z
logikami polskimi, ale także z niektórymi spośród moich nauczycieli, jak Manser i
Penido.
2) Mój pogląd na rozwój filozofii i związane z nim zasadnicze stanowisko uległo w
tym okresie powolnym, ale istotnym zmianom. Jak już wspomniałem, wszedłem do
filozofii jako zdecydowany przeciwnik myśli nowożytnej. Zajmowałem więc
najpierw stanowisko bliskie temu, któremu Maritain dał wyraz np. w książkach Anti-
mo-
derne i Les trois reformateurs. Co prawda kontekst był u filozofa francuskiego inny
niż u mnie. Maritain zajmował, jak wiadomo, stanowisko „lewicowe" - tak np. w
sprawie wojny domowej w Hiszpanii wypowiedział się kategorycznie przeciw
frankistom. Natomiast u mnie negatywny stosunek do filozofii nowożytnej był na
początku integralnym składnikiem mojej zdecydowanie prawicowej postawy, także
politycznej.
W każdym razie, w chwili „nawrócenia" na tomizm przez ks. Kowalskiego
zajmowałem w filozofii takie stanowisko: wszystko co nowożytne w filozofii było
złe i zasługiwało na odrzucenie, przy czym przez „nowożytne" rozumiałem nie tylko
cztery wieki XVI -XIX, ale także wiek XX.
Od tego stanowiska odszedłem na skutek czterech odkryć, z których dwa nastąpiły
przed wojną światową, a dwa dalsze po niej. Są to odkrycia (1) logiki
matematycznej, (2) swoistości filozofii XX wieku, (3) nieprostolinijnego rozwoju
filozofii, (4) różnicy między filozofią a światopoglądem, czyli filozofii analitycznej.
(1) Pierwszym odkryciem dokonanym we Fryburgu było odkrycie logiki
matematycznej. Nie pomnę już, w jakich okolicznościach ono doszło do skutku,
wiem tylko, że pierwszym dziełem matema-tyczno-logicznym, jakie miałem w
rękach, były Principia Mathema-tica. Wpływ ks. Salamuchy i być może innych
logików polskich odegrał też zapewne swoją rolę. W każdym razie doszedłem już we
Fryburgu do przekonania, że logika matematyczna jest obecnie jedyną naukową
postacią logiki. Warto zauważyć, że jak tylu moich współczesnych, byłem w logice
autodydaktą, nie miałem mistrza.
W każdym razie to odkrycie stanowiło o zerwaniu z dotychczasowym całkowitym
negatywizmem wobec myśli nowożytnej, przynajmniej pod jednym względem - nie
wszystko, co przyszło po średniowieczu, było złe i godne odrzucenia. W
przeciwieństwie do mnie, tego wglądu nie uzyskali ani Maritain, ani żaden inny z
czołowych tomistów mojego czasu.
(2) Drugie odkrycie dotyczy swoistości filozofii XX wieku. W roku 1937 pisałem:
„Przeżywamy okres, w którym bieg myśli
312
Filozofia
313
Filozofia
filozoficznej przeszedł na nowe tory: obok obrońców dawnej romantyki pojawiła się
zdecydowana dążność ku ścisłości - logika współczesna powróciła do ścisłości, co
więcej, prześcignęła znacznie dawną ścisłość scholastyczną". Jest w tym tekście
twierdzenie, że filozofia współczesna „przeszła na nowe tory", a mianowicie jeśli
chodzi o ścisłość. Nie jest więc prostą kontynuacją filozofii nowożytnej, ale
przynajmniej pod tym względem zrywa z nią. We Współczesnej filozofii
europejskiej, książce napisanej w roku akademickim 1945/46, zerwanie jest bardziej
radykalne. Chodzi teraz już nie tylko o ścisłość, ale o całość problematyki i
dogmatyki filozoficznej. Otóż wobec tego, że lata wojny były dla mojego
filozofowania prawie zupełnie bezpłodne, ta myśl musiała być powzięta w okresie
rzymskim.
Można ją sformułować w następujący sposób: Filozofia XX wieku zrywa radykalnie
z filozofią nowożytną (XVI-XIX w.). To zerwanie można porównać z tym, co się
stało w czasie odrodzenia. Filozofia XX wieku jest tak różna od nowożytnej, jak ta
ostatnia różniła się od scholastycznej.
Nie pamiętam szczegółów genezy tego odkrycia. Obok poznania logiki
matematycznej swoją rolę odegrały zapewne wykłady ks. Pe-nido i może przede
wszystkim moje czytania i rozmyślania nad Bergsonem. W każdym razie drugie
moje odkrycie decydowało jeszcze bardziej niż pierwsze o zerwaniu z moją
dotychczasową postawą.
Wynik był taki, że stałem się w moim myśleniu całkiem odosobniony. Nie byłem już
tomistą w normalnym tego słowa znaczeniu i owi koledzy, którzy wietrzyli we mnie
filozoficznego heretyka mogliby teraz znaleźć moc materiału na potwierdzenie
swoich podejrzeń. Ale równocześnie byłem nie mniej obcy znakomitej większości
innych filozofów, bo uznawałem wartość filozofii scholastycznej. Byłem samotny i
miałem już takim zostać. Trzeba dodać, że w chwili gdy wybuchła druga wojna
światowa, moja filozofia zawierała niewiele twierdzeń pozytywnych. Przyznawałem
się do wymienionych powyżej założeń arystotelizmu, ale to było niemal wszystko.
(3) Trzeba było nowych odkryć, aby tę pustą ramę zapełnić pozytywną treścią. Te
nowe odkrycia, dokonane po wojnie, były głównie
dwa. Jedno z nich dotyczyło sposobu, w jaki filozofia się rozwija. Wiedziałem teraz,
w przeciwieństwie do tego, co myślałem poprzednio, że jej rozwój nie jest
prostolinijny, ale falowy.
Myślę, że największą rolę odegrały w tym odkryciu prace związane z redagowaniem
mojej wielkiej Logiki formalnej. W tej pracy mogłem udokumentować twierdzenie
zawarte już w Notiones histo-riae logicae formalis z 1936, zgodnie z którym
nowożytność, tj. wieki XVI-XIX, są w zasadzie okresem martwym w logice. Są
oczywiście wyjątki (Leibniz!), ale większość filozofów tej epoki nie zna logiki
formalnej i nie interesuje się nią. Poziom nauczania tej dyscypliny jest na ogół
bardzo niski i większość wyników wypracowanych w starożytności i średniowieczu
ulega wtedy zapomnieniu.
Wykładając historię filozofii nowożytnej we Fryburgu mogłem stwierdzić dwie
rzeczy w tej sprawie. Najpierw, jak dalece wielu filozofów tego okresu było
ignorantami w logice. Wiedziałem już dawniej, że zwiedzą logiczną tych myślicieli
nie było dobrze, ale dopiero teraz odkrywałem całą głębię ich niewiedzy. Na
przykład u takiego Kanta dochodzi ona do wprost nieprawdopodobnych rozmiarów.
Sytuacja jest u niego tym gorsza, że ważne części jego systemu, np. tablice kategorii,
oparte są na takiej właśnie logice. To było jednak tylko naukowe potwierdzenie
dawniejszego odkrycia. Nowy był za to wgląd, że położenie jest podobne w szeregu
innych dyscyplin filozoficznych. Najbardziej dramatycznym było odkrycie tej
prawdy odnośnie do filozofii miłości. Ta dyscyplina kwitnęła jak wiadomo w
starożytności, była pielęgnowana (aczkolwiek raczej jednostronnie, z częstym
ograniczeniem do przyjaźni) w średniowieczu, istniała w czasie odrodzenia, ale u
żadnego z tzw. wielkich filozofów czasów nowożytnych nie znalazłem niczego, co
by zasługiwało na uwagę, a bardzo często rzeczy wprost niepoważne. Max Scheler
wyśmiewał się, jak wiadomo, z definicji miłości u „wielkiego" Spinozy -
„Przyjemność połączona z ideą przyczyny zewnętrznej" - mówiąc słusznie, że
musimy wobec tego pałać miłością do kiełbasy.
A gdzie indziej było podobnie, nie było na przykład także ani ontologii, ani
poważnej filozofii języka... Zamiast tego wszystkiego
314
Filozofia
315
Filozofia
znajdujemy w filozofii nowożytnej najczęściej nie kończące się dyskusje
pseudoproblemów, w rodzaju rzekomego zagadnienia istnienia świata zewnętrznego.
Czasy nowożytne były ciemnym okresem upadku myśli filozoficznej. Filozofia
współczesna zrywa z tym ciemnogrodem. Aby tylko dwa przykłady przytoczyć: dała
nam znakomitą logikę i wartościową filozofię miłości.
(4) To było jedno. Ważniejsze jeszcze było drugie odkrycie powojenne, a
mianowicie odkrycie światopoglądu i jego roli w stosunku do filozofii. I tu trudno mi
powiedzieć, jak do niego doszedłem, aczkolwiek studium marksizmu-leninizmu
odegrało tutaj na pewno swoją rolę. Właściwie powinienem był się nauczyć teorii
światopoglądu od św. Tomasza, z pierwszej kwestii jego Summy, ale ani ja, ani
bodaj nikt inny czytając ten tekst nie zrozumiał go w tym sensie. Musiałem wskutek
tego odkrywać starą prawdę na nowo. Istotę mojego odkrycia można przedstawić
następująco. Najpierw uwaga semantyczna. Rzeczownik „światopogląd" ma dwa
różne znaczenia. U Diltheya, teoretyka tej dziedziny, oznacza głównie emocjonalną
postawę wobec rzeczywistości. W naszych czasach natomiast chodzi najczęściej o
rozbudowane systemy twierdzeń w rodzaju np. światopoglądu oświecenia,
narodowo-socjalistycznego itp. W drugim, współczesnym znaczeniu używam słowa
tutaj.
Studiując komunizm i porównując go z innymi światopoglądami, między innymi z
katolicyzmem (każda wiara religijna jest światopoglądem, ale nie odwrotnie)
znalazłem, że światopogląd zawiera z reguły trzy składniki: syntetyczną, ogólną
wizję rzeczywistości (niemiecką Weltsichi), odpowiedź na zagadnienia
egzystencjalne, w rodzaju pytania, jaki jest sens życia, wreszcie pewien kodeks
moralny, zespół przykazań, według których należy żyć. O tak pojętym
światopoglądzie trzeba wiedzieć, że jego treść nie może być naukowo udowodniona,
ale to z różnych powodów, zależnie od składnika. Przykazań moralnych oczywiście
udowodnić nie można - jeśli ktoś nie widzi, że własnej śpiącej matce nie należy
podrzynać gardła, żaden dowód mu nie pomoże. Zagadnień egzystencjalnych
naukowo rozstrzygnąć nie można, bo nauka zajmuje się tylko wydarzeniami w świe-
cie, podczas gdy te zagadnienia są jakby na jego granicy. Zarazem nie ma w tych
dwóch dziedzinach sprawdzalności „obiektywną" zwanej, czyli możliwości kontroli
prawdziwości twierdzeń przez co najmniej dwie różne osoby. Wreszcie budowanie
syntetycznej wizji całej rzeczywistości, to jest uprawianie metafizyki, nie jest
zapewne a priori niemożliwe, ale bardzo trudne, jak świadczy fakt, że nigdy nie było
między metafizykami zgody. Światopogląd jest rzeczą wiary, wolnej osobistej
decyzji, nie nauki, a więc i nie filozofii.
A jeśli tak jest, nie ma naukowego światopoglądu i budowanie go nie jest zadaniem
nauki. Stąd, o ile się uważa filozofię za naukę, ani tworzenie nowych
światopoglądów, ani obrona istniejących nie jest jej zadaniem. Otóż, i na tym
polegało moje odkrycie, bardzo wielu filozofów przeszłości fabrykowało
światopoglądy albo uprawiało apo-logetykę istniejących. Że tak było z reguły w
starożytności, dziwić się nie można, skoro nie posiadano wówczas pojęcia
światopoglądu, ale także większość filozofów nowożytnych postępowała tak samo.
Descartes i Kant są przykładami filozofów-apologetów światopoglądu
(chrześcijańskiego), Spinoza i Hegel budowniczych nowych światopoglądów.
To odkrycie miało dwie konsekwencje. Z jednej strony pozwoliło na znaczne
złagodzenie oceny filozofii nowożytnej. Główną przyczyną jej braków było
pomieszanie nauki ze światopoglądem, wielkich wszechogarniających syntez z pracą
analityczną. Podczas gdy tworzenie względnie obrona światopoglądu nie ma nic
wspólnego z nauką i musi być odrzucone, element analityczny może mieć wartość
naukową. Nawet u tak skrajnie syntetycznego myśliciela, jakim był Hegel,
znajdujemy wiele cennych analiz szczegółowych.
Z drugiej strony nowe odkrycie pozwoliło mi określić pozytywnie moje własne
stanowisko w filozofii: zrozumiałem, że od dawna starałem się być i że jestem
niczym innym niż filozofem analitycznym, że moim zdaniem filozofia naukowa
powinna zaniechać tworzenia wielkich syntez, moralizowania, rozwiązywania
problemów egzystencjalnych i ograniczyć się do analizy szczegółów.
316
Filozofia
3, Odnośnie do zagadnień podstawowych rozwój mojej myśli nie był znaczny.
Ostatecznie jestem dziś dalej arystotelikiem, jakim byłem na początku mojego
filozofowania, aczkolwiek w paru sprawach porzuciłem poglądy Filozofa. Moje
obecne stanowisko można opisać następująco: Byłem często i od dawna uważany za
pozytywistę, nie tylko przez pisarzy mających o filozofii tyle pojęcia, co ja mam o
paleomikrobiologii, ale nawet przez filozofów skądinąd kompetentnych. Rzecz w
tym, że pozytywiści współcześni (neopozytywiści, albo pozytywiści logiczni) są
także analitykami, tylko że swoistego rodzaju. Z tego nie wolno oczywiście wnosić,
że każdy analityk jest pozytywistą, podobnie jak z tego, że słoń jest ssakiem nie
wolno wnosić, że każdy ssak jest słoniem. Co prawda niektórzy z oskarżających
mnie o pozytywizm (zwłaszcza wśród Niemców) nazywają pozytywistą każdego, kto
odrzuca wszelką romantykę, wszelką bele-trystykę w nauce. Jeśli to jest
pozytywizmem, to na pewno jestem pozytywistą, tylko, że to nie jest poprawny
użytek słowa „pozytywistą".
W rzeczywistości, i z tym przechodzę do wyliczenia podstawowych założeń mojego
filozofowania, jak wielu czołowych analityków, jestem przekonanym platonikiem.
Autentyczny pozytywizm niczego mi nie mówi. Jestem przekonany, za
Whiteheadem, że nie ma poprawnego wytłumaczenia świata realnego bez odwołania
się do idealnego. Przedmioty idealne, takie jak liczby i wartości, są więc. Mój
platonizm jest co prawda o tyle umiarkowany, że moim zdaniem owe byty idealne
istnieją w pełni tylko w myśli, aczkolwiek mają podstawę w przedmiotach realnych,
jak u Arystotelesa. To jest pierwsze założenie mojego filozofowania, które w ciągu
lat nie uległo najmniejszej zmianie.
Związany z tym platonizmem jest mój obiektywizm i racjonalizm. Odrzucam
kategorycznie powiedzenie św. Augustyna, myśliciela, którego zresztą wysoko cenię,
In te ipsum intra, in interiore homine habitat veritas - „Wejdź w samego siebie -
prawda mieszka w człowieku wewnętrznym". Byłem zawsze i jestem obiektywistą,
sądzę, że prawda mieszka nie w podmiocie, ale w przedmiocie, i że
317
Filozofia
prawie wszystko, co wiemy, wiemy dzięki zachowaniu tej obiekty-wistycznej
postawy przez naukę.
Byłem zawsze i jestem nieodmiennie racjonalistą. Wydaje mi się, że irracjonaliści
popełniają błąd: wyobrażają sobie, że ludzkie trzewia są lepszym narzędziem
poznania niż mózg. Otóż nikt nigdy nie widział niczego porządnego w wiedzy, co by
było dokonane bez użycia mózgu, rozumu, to jest stosowania logiki.
Wreszcie - ale to jest pogląd, który przyszedł późno - jestem obecnie przekonanym
naturalistą, w tym słowa znaczeniu, że moim zdaniem nie ma istotnej różnicy
pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Można oczywiście wierzyć, że człowiek, to
wyjątkowo okrutne zwierzę, został przez Stwórcę wyniesiony ponad wszystko inne -
religijny humanizm może więc być spójny, ale nauka, a zatem filozofia, nic o tym
nie wie. Dla niej humanizm jest twierdzeniem najzupełniej bezpodstawnym.
Kiedy więc zadaję sobie pytanie, czy i w jakim sensie mogę się nazwać tomistą,
odpowiedź jest raczej złożona. (l)Gdy mowa jest o teologii katolickiej, sądzę, że
parafrazując znane powiedzenie La-vella o Platonie: on theologise serieusement en
tant qu'on est thomiste - że poważnie teologię uprawiać znaczy być tomistą. (2) Św.
Tomasza uważam za genialnego myśliciela, któremu zawdzięczamy bardzo wiele w
filozofii. (3) Podzielam jego zasadniczy arystotelizm. (4) Jestem zdania, że gdy
chodzi o zagadnienia, które on rozpracował, wypada poznać jego stanowisko przed
podjęciem studium systematycznego.
Tomizm
Mój dorobek w tej dziedzinie nie jest wielki. Nie licząc komentarza do kwestii I, 2-
11 Summy, będącego w druku, ogłosiłem 18 prac (265 stron) mogących uchodzić za
tomistyczne, z czego 14 (148 stron) wiatach 1931-40. Połowa to sprawozdania i
recenzje, głównie wAte-neum Kapłańskim, redagowanym wtedy przez śp. ks.
Stefana Wy-szyńskiego, późniejszego prymasa Polski.
318
Filozofia
319
Filozofia
Wydaje mi się, że najważniejszą i najbardziej oryginalną publikacją tego okresu jest
książka pt. De virtuti militari - zarys etyki wojskowej, która nie doczekała się
wydania książkowego przed rokiem 1992. Jest to, o ile wiem, jedyna rozprawa tego
rodzaju w literaturze światowej. Na wzmiankę zasługują może poza nią jako
oryginalne przyczynki dwie prace. Jedna pt. Powszechnikijako treści cech w filozofii
św. Tomasza z Akwinu drukowana w przeglądzie tomistycz-nym zapowiada moje
późniejsze prace o powszechnikach. Choć ma postać komentarza, jest w
rzeczywistości studium systematycznym. Druga to obszerny komentarz do De
modalibus św. Tomasza. Wymienić też wypada założenie razem z o. Andrzejem
Gmurowskim w 1939 roku Polskiego Przeglądu Tomistycznego. Patrząc na dwa
zeszyty, które mogły się ukazać przed wybuchem wojny, myślę, że ten kwartalnik
nie był wiele wart, ale świadczył o naszym zapale do propagowania tomizmu.
Bilans mojej działalności jako tomisty nie wypada więc świetnie: jedna niewielka
książka, parę przyczynków i dużo popularyzacji. Najważniejsze moje studia o św.
Tomaszu miały powstać dopiero pół wieku później, ale były to prace prowadzone w
innym duchu niż ten z lat 1931-39.
Historia logiki
Wspomniałem już powyżej, że niebezpieczeństwa grożące ze strony intelektualnych
krabów w moim otoczeniu przeszkodziły mi w uprawianiu, przynajmniej
publicznym, filozofii systematycznej. Naturalnie nie przestałem myśleć, starać się
rozwiązywać zagadnienia filozoficzne, jakie mi się nasuwały, ale mój główny
wysiłek skierowałem, zgodnie z radą o. Simonina, na historię logiki.
Ta piękna dyscyplina naukowa jest tak mało znana, że, aby moje wspomnienia jej
dotyczące były zrozumiałe, muszę przypomnieć najważniejsze dane dotyczące jej
dziejów. Otóż historia logiki miała nieszczęście. Emanuel Kant, bodaj najbardziej
wpływowy filozof ostatnich czasów, powiedział mianowicie, że logika, w
przeciwień-
stwie do innych nauk, nigdy żadnej historii nie miała. Arystoteles stworzył ją według
Kanta z niczego, a wszystko, co po nim w niej napisano, było albo bezwartościowe,
albo, co gorsza, psuciem Arystotelesowego dorobku.
To samo byłoby już wielkim nieszczęściem dla historii logiki, zwłaszcza w
Niemczech, gdzie cokolwiek Kant powiedział, uchodziło tak często za niewzruszony
dogmat. Ale nie na tym koniec. Inny Niemiec, Carl Prantl, sam z zawodu historyk
logiki, podjął się arcy-dziwnego zadania. Chciał mianowicie udowodnić, że Kant
miał rację, że historia logiki nie istnieje. W obszernym, czterotomowym dziele,
napisanym z iście benedyktyńską pracowitością, pozbierał mnóstwo tekstów logików
aż do XV wieku i gdy mowa była o następcach Stagiryty, usiłował wykazać, że
niczego wartościowego nie wnieśli. Twierdził nawet, że myśliciele, którzy, jak
stoicy, ośmielili się pisać w logice coś innego niż Arystoteles, byli nie tylko
głupcami, ale i ludźmi nieuczciwymi, potępienia godnymi z moralnego punktu
widzenia.
Pogląd Prantla był przyjęty przez praktycznie wszystkich. Pojawiały się co prawda tu
i ówdzie prace, w tytule których była mowa o rozwoju logiki, ale przy bliższym
zbadaniu okazywało się zwykle, że owa „logika" niewiele ma wspólnego z logiką
formalną. Tylko wyjątkowo, jak n.p. u Peirce'a, spotykamy wzmianki o istnieniu
interesujących logicznych teorii po Arystotelesie.
Przełomową rolę odegrał w tej dziedzinie artykuł Łukasiewicza z roku 1931.
Znakomity logik polski wykazał - jak zwykle w zwięzły i przekonywujący sposób -
że stoicy zbudowali logikę zdań, która żyła dalej w średniowieczu. Łukasiewiczowi
zawdzięczamy powstanie nowoczesnej historii logiki, między innymi moje własne
dzieło w tej dziedzinie mogło powstać tylko dzięki niemu.
Jak mogło dojść do uznania wielowiekowego dorobku logicznego za nieistniejący?
Odpowiedź jest prosta. Zrozumienie dla pism logicznych przeszłości może mieć
tylko ktoś, kto ma zrozumienie dla zagadnień logicznych, to jest, kto sam jest
logikiem. Otóż przytłaczająca większość filozofów nowożytnych (XVI-XIX w.)
logikami
320
Filozofia
321
Filozofia
nie była. Często filozofowie ci nie mieli nawet elementarnego pojęcia o logice
formalnej. Miałem zwyczaj mówić moim studentom, że rzekomo znakomici
filozofowie w rodzaju Kartezjusza, Kanta czy Hegla przepadliby przy pierwszym
egzaminie semestralnym u stoików, scholastyków, jak i u nas logików
matematycznych. Wgląd w to położenie miał mieć rozstrzygające znaczenie dla
moich poglądów na rozwój filozofii i na zasadnicze stanowisko w tej sprawie.
Moim najbardziej twórczym okresem w historiografii logiki były lata rzymskie 1934-
40. Miałem wówczas pod paroma względami dogodne warunki pracy. Mogłem
korzystać z przebogatej biblioteki watykańskiej. Za pośrednictwem kolegów
Francuzów otrzymywałem szybko fotokopie rękopisów z Francji. Pamiętam, że aby
uzyskać tekst jednej strony, musiałem kazać sprowadzić bezcenny, trzynastowieczny
rękopis z Bordeaux do Paryża, bo w Bordeaux zarządzał biblioteką jakiś dziki cerber,
który fotokopii nie robił i nikogo z kamerą fotograficzną nie wpuszczał. Do Paryża
musiał jednak ów rękopis wysłać. Miałem też w Angelicum pod ręką
pierwszorzędnych paleografów, biegłych w czytaniu trzynastowiecznego pisma. Ja
sam czytałem je wprawdzie bez wielkich trudności, ale specjalistą w tej dziedzinie
nie byłem. Zdarzyło mi się wskutek tego popełnić błąd, na który moją uwagę zwrócił
inny niespecjalista, Alonzo Church. Ten czołowy logik amerykański był czymś w
rodzaju patriarchy wszystkich logików świata. Tak dalece, że każdy posyłał mu z
reguły swoje wytwory. Posłałem mu więc i ja moje prowizoryczne wydanie Piotra
Hiszpana, opracowane razem z moimi studentami w Angelicum. Church
odpowiedział mi podkreślając nowość w moim wydaniu, a mianowicie znalazł w nim
wyrażenie propositio indicativa, o którym myślał, że pojawia się dopiero w wieku
czternastym. I miał rację: „u" jest w owej pisowni tak podobne do „n", że wziąłem
pierwsze za drugie i czytałem indicativa, gdzie stało iudicativa, a z punktu widzenia
logiki różnica była znaczna. Przytaczam to wspomnienie jako przykład owych
małych odkryć i małych radości, których tyle dostarcza wszelka praca erudycyjna.
Skądinąd codzienne chodzenie do biblioteki watykańskiej było, jak już
wspomniałem, uciążliwe na
skutek mego ubóstwa, ale to wszystko powetowała możliwość pracy pod okiem
jednego z najznakomitszych mediewistów tego okresu śp. ks. prałata Marcina
Grabmanna. Kiedy go poznałem, miał już za sobą wyjątkowo wielką, nawet jak na
uczonego niemieckiego ilość publikacji, z których wszystkie odnosiły się do filozofii
średniowiecznej. Był między innymi autorem klasycznego, dwutomowego dzieła o
metodzie scholastycznej i niemniej klasycznej pracy o pismach autentycznych św.
Tomasza. Był znany z dwóch cech. Jedną, podziwianą przez wszystkich znawców,
była jego fantastyczna zdolność znajdowania ukrytych rękopisów średniowiecznych.
Te rękopisy są często oprawione po kilka razem, co nieraz prowadzi do przeoczenia
w katalogowaniu wszystkich tytułów poza pierwszym. Byłem sam świadkiem i
beneficjariuszem tej zdolności. Grabmann wyciągnął na moich oczach z półki
bibliotecznej zakurzony rękopis i po chwili powiedział mi: „Patrz, ojcze, coś
logicznego". W rzeczy samej była to praca logiczna niejakiego Stefana de Monte,
karmelity z XVI wieku, dotąd nikomu nie znana. Opowiem za chwilę, co się z nią w
moich rękach stało. Inną znaną cechą Grabmanna było równie nieprawdopodobne
roztargnienie, gdy chodziło o odnośniki. Mówiono, przesadzając nieco, że gdy on
jakąś stronę przytacza, można być a priori pewnym, że nie jest tak, jak pisze.
Korzystam ze sposobności, aby powiedzieć ludziom fanatycznie przywiązanym do
dokładnych odnośników, że cytować źródła dokładnie jest dobrze, ale dużo
ważniejsze jest posiadanie naukowej inteligencji. To pod adresem krabów, którzy
ludzi pokroju Grabmanna gotowi są wykląć jako „nienaukowych". Bo postęp w
nauce tworzą nie pilni i dokładni odpisywacze, ale ludzie twórczy w rodzaju mojego
mistrza.
Ogłosiłem począwszy od 1935 roku dwadzieścia pięć prac z historii logiki,
obejmujących łącznie 1935 stron druku. Tylko jedna z nich (recenzja) została
ogłoszona po roku 1962. Na tutaj omawiany okres przedwojenny przypada 11 prac i
401 stron druku.
Chronologicznie na pierwszym miejscu stoi praca o wspomnianym już Stefanie de
Monte, odkrytym dla mnie przez Grabmanna. Myślę zawsze o niej z pewnym
wzruszeniem nie tylko dlatego, że to
21 — Bocheński: Wspomnienia
322
Filozofia
323
Filozofia
była moja pierwsza praca z dziedziny, ale przede wszystkim dlatego, że świadczy,
jak dalece pionierskie były nasze poczynania w owym czasie i jak mało wiedzieliśmy
wszyscy razem wzięci o dziejach logiki.
Tytuł mojej pracy brzmiał Dwie conseąuentiae Stefana de Monte. Conseąuentia to
tyle co reguła dowodzenia. Otóż owe dwie conseąuentiae odkryte przeze mnie u
Stefana były odpowiednikami znanych praw de Morgana, angielskiego logika
matematycznego z XIX wieku, któremu wówczas powszechnie przypisywano
odkrycie tych zasad logicznych. Stwierdzając, że one były znane trzysta lat
wcześniej, przyniosłem nowy dowód słuszności tezy Łukasiewicza o logice
scholastycznej (mój autor był scholastykiem).
Najzabawniejsza w tym jest okoliczność, że mój karmelita nie był bynajmniej
pierwszym logikiem formułującym te zasady. Wiemy dziś, że widniały one nawet w
elementarnych podręcznikach logiki począwszy od XIII wieku, ale gdy ogłaszałem
moją rzecz, ani ja, ani nikt inny nie miał o tym pojęcia.
Rok później, w 1936, ogłaszałem w kwartalniku Angelicum No-tiones historiae
logicae formalis, krótki łaciński przegląd historii logiki, który zawiera prawie
wszystkie zasadnicze twierdzenia sformułowane i szeroko uzasadnione dwadzieścia
lat później w mojej wielkiej Formale Logik. Myślę, że wiele spośród tych tez nosi
charakter rewolucyjny. Artykuł jest prawdopodobnie pierwszym w dziejach
szkicowym referatem historii logiki w obu kręgach kulturowych, w których
powstała, w śródziemnomorskim i indyjskim. Logika nie rozwija się linearnie, ale po
okresach wzrostu następują zwykle długie okresy upadku i zapomnienia. W kręgu
śródziemnomorskim artykuł wyróżnia trzy płodne okresy: starożytny,
średniowieczny (w. XII i następne), i matematyczno-logiczny, przedzielone dwoma
periodami upadku, wczesnośredniowiecznym i nowożytnym.
Najwięcej pracy włożyłem jednak w rozprawę o logice Teofrasta i w jej
uzupełnienie, z których wyszła moja rozprawa habilitacyjna Z historii logiki zdań
modalnych. Teofrast był uczniem i następcą Arystotelesa jako kierownik jego szkoły.
Mimo to, jak zauważył
Becker, zdawał się budować logikę modalną (to jest teorię zdań zawierających takie
wyrażenia jak: „może", „z konieczności" itp.) różną od Arystotelesowej. W chwili
gdy zaczynałem pracę, znane były trzy fragmenty jego logiki. Udało mi się znaleźć
kilkadziesiąt innych, rozproszonych w tekstach komentatorów na przestrzeni około
tysiąca lat. Poddałem te fragmenty krytyce filologicznej i analizie matematyczno-
logicznej, za wzorem Beckera, i mogłem wykazać, że mój filozof wprowadził do
systemu Arystotelesa przynamniej dwie zmiany: odrzucił założenia jego teorii zdań
modalnych i, co ważniejsze, pojął sylogizmy nie jako zdania, ale jako reguły
(dyrektywy) dowodzenia, był więc pod oboma względami prekursorem „klasycznej"
(niearystotelesowskiej) logiki nowożytnej.
Wydaje mi się, że jeszcze ważniejsze były wyniki moich dociekań nad scholastyką.
Aby zrozumieć ich znaczenie dla mnie i dla historii logiki, którą zaczynaliśmy pisać
na nowo, trzeba znać położenie, w jakim znajdowało się w owym czasie
dziejopisarstwo logiki modalnej, oraz moje odkrycie scholastycznej logiki zdań
modalnych, opisane w rozdziale o mojej habilitacji (rozdz. 5). Było to znakomitym
potwierdzeniem tezy Łukasiewicza, że logika formalna nie tylko istniała, ale i
rozwijała się w wiekach średnich i to w części logiki, której on sam nie poruszył. Dla
mnie to odkrycie było punktem zwrotnym.
Moje prace w tej dziedzinie kulminują w obszernej Formale Logik, która jest, o ile
wiem, jednym z dwóch tylko nowoczesnych ogólnych traktatów tego przedmiotu, a
jedynym dziełem tego rodzaju, które uwzględnia także logikę hinduską. Ta książka
kosztowała mnie wiele pracy. Dzięki zasiłkowi Szwajcarskiego Funduszu
Naukowego mogłem przy jej redagowaniu korzystać z bardzo cennej współpracy
asystenta, dr. Th. Raebera, i odbyć wielką podróż samochodową po bibliotekach
niemieckich, francuskich, holenderskich i angielskich. W tym dziele zebrałem
wyniki ponad dwudziestu pięciu lat pracy.
324
Filozofia
Analiza
W ocenie krytycznej mojego filozofowania żałowano czasem, że nie stworzyłem
systemu. To nie jest jednak zarzut, który bym sobie sam stawiał. Przyznaję się do
filozofii analitycznej, a więc przeciw-systematycznej w tym ścisłym słowa
znaczeniu, że nie uważam tworzenia wszechogarniających systemów za zadanie
filozofa. Dodaję nawiasem, że to samo stanowisko zajmowałem w moim neotomi-
stycznym okresie, bo nie tylko analitycy, ale i neotomiści odrzucają myśl, że
filozofia podobna jest do malarstwa, gdzie każdy artysta tworzy nowy obraz; sądzą
przeciwnie, że filozof powinien starać się po prostu wzbogacić skarbiec wiedzy już
istniejącej. Nie wstydzę się więc wcale, że systemu nie stworzyłem, jestem pod tym
względem w dobrym towarzystwie myślicieli miary Ajdukiewicza, Husserla,
Ingardena, Leśniewskiego, Łukasiewicza, si parva magnis compara-re licet.
Co więcej nie stworzyłem w systematycznej filozofii niczego monumentalnego,
żadnego wielkiego dzieła w rodzaju tych, które zawdzięczamy na przykład
Popperowi czy Bungemu. Ostatecznie mój dorobek systematyczno-filozoficzny
składa się z szeregu stosunkowo drobnych przyczynków do różnych dziedzin.
Niemniej ten szereg jest długi i, jak mi się wydaje, niemal w każdym wypadku
chodzi o coś nowego, coś, co w intencji autora, a myślę, że najczęściej także
faktycznie, jest wzbogaceniem dorobku myśli. Przy tym w większości wypadków nie
chodzi o zagadnienia marginesowe, ale zasadnicze. Wyliczam te wyniki tutaj, bo
zostają one w mojej pamięci jako bodaj najważniejsze i drogie dla mnie
wspomnienia. Nad niektórymi pracowałem lata, nad innymi miesiące, ale o
wszystkich myślę ze wzruszeniem, jakby o moich dzieciach duchownych. Każde z
nich dało mi też wiele radości.
Metafilozofia: Przedłożyłem mój pogląd na cykliczny rozwój filozofii, na
specyficzny rodzaj postępu, któremu podlega. Sformułowałem bodaj jako pierwszy
szerokie pojęcie filozofii analitycznej. Dałem jasną definicję światopoglądu i
postawiłem z uzasadnieniem
325
Filozofia
twierdzenie, że filozof nie powinien zajmować się zagadnieniami
światopoglądowymi.
Ontologia: Wysunąłem twierdzenie, że logika formalna jest aks-jomatyczną
ontologią. Dałem nowe sformułowanie umiarkowanego platonizmu w zagadnieniu
powszechników, zgodnie z którym chodzi w gruncie rzeczy o swoiste pojęcie
tożsamości. Opracowałem systematycznie pojęcie formalności systemu i celu. W
moim wczesnym okresie przeprowadziłem empiryczne badania nad pojęciem
przyczy-nowości.
Metafizyka: Mimo moich zastrzeżeń przeciw pośpiesznemu budowaniu systemów
metafizycznych ogłosiłem program studiów filozoficznych o Bogu oraz książkę
będącą przyczynkiem do pierwszego kroku przewidzianego w tym programie, a
mianowicie krytyczne studium teodycei św. Tomasza. (I, 2-11)
Teoria poznania: Przeprowadziłem krytykę argumentu przeciw sceptycyzmowi i
dałem nowy argument tego samego rodzaju, ale wolny od semantycznych trudności.
Poddałem krytyce kontekstua-lizm. Omówiłem pewne aspekty metodologii
medycyny. Przede wszystkim dałem jako pierwszy matematyczno-logiczną analizę
analogii pojętej jako izomorfia.
Filozofia przyrody: Ogłosiłem uzasadnienie naturalistycznego stanowiska, a
mianowicie twierdzenia, że z punktu widzenia naukowego nie ma zasadniczej
różnicy między człowiekiem a innymi zwierzętami. Zanalizowałem pojęcie sensu
życia.
Filozofia społeczeństwa: Jako pierwszy opracowałem w obszernej pracy pojęcie
autorytetu. Zaproponowałem nową analizę przedsiębiorstwa przemysłowego i
wolnego społeczeństwa. Opracowałem matematyczno-logicznie pojęcie
odpowiedzialności.
Etyka: Zredagowałem (bodaj jedyny istniejący) traktat o etyce wojennej.
Zaproponowałem ostre odróżnienie moralności, etyki, mądrości i różnych rodzajów
moralności religijnej (bogobojności). Przeprowadziłem logiczną analizę sporu o
doświadczenia na zwierzętach.
Filozofia religii: Zaproponowałem nową definicję filozofii religii. Stworzyłem
pojęcie i opracowałem w zarysie zagadnienia logiki
326
Filozofia
327
Filozofia
religii. Sformułowałem teorię hipotezy religijnej w nawróceniu. Dałem nową nową
analizę metody teologii. Wysunąłem hipotezę odróżniającą wiarę podstawową od
systemu religijnego.
Dla studentów
Tyle odnośnie do działalności badawczej. W dziedzinie dydaktycznej wspominam
nie bez pewnej satysfakcji z jednej strony moje publikacje mające na celu ułatwienie
pracy studentom, a więc pomoce naukowe, z drugiej rozprawy doktorskie napisane
pod moim kierownictwem.
W pierwszej grupie mam najpierw kolejno trzy podręczniki logiki: Logica Formalis
wydana na cyklostylu w Rzymie, Nove lezioni di logica symbolica z roku 1938
wydane tamże, oraz Precis de logiąue mathematiąue zredagowany na początku
mojego wykładania we Fryburgu. W celach dydaktycznych wydałem także dwa
tomy tekstów: Elementu logicae graecae i Petri Hispani Summulae logicales.
Każdy podręcznik logiki nosi inny charakter. Pierwszy jest podręcznikiem logiki
scholastycznej w nowym ujęciu z uwzględnieniem elementów nowoczesnej historii
logiki matematycznej. Drugi zawiera przede wszystkim logikę zdań i jest napisany
cakowicie w symbolice Łukasiewicza. Trzeci jest wyważonym podręcznikiem
elementarnej logiki matematycznej; doczekał się kilku przekładów i dość szerokiego
zastosowania. Powstał w ten sposób, że ogłosiłem po prostu to, co w toku wykładów
pisałem na tablicy - opuszczając słowne komentarze. Z tekstów Summulae są
pierwszym od paru wieków ponownym wydaniem z paru XIII-wiecznych rękopisów
klasycznego podręcznika średniowiecznego. Opracowałem go z grupą moich
studentów w Angelicum. Nie rości sobie prawa do nazwy „krytycznego".
Ogólnej historii filozofii miały służyć wydawane przeze mnie Bibliographische
Einjuhrungen in das Studium der Philosophie, wprowadzenia w studium filozofii,
których ukazały się 23 zeszyty. Pomysł był następujący: dać w druku studentowi
początkującemu w danej dzie-
dzinie, i to z naddatkiem, informacje, które otrzymałby normalnie na proseminarium.
Tutaj należy także moja Współczesna filozofia europejska tłumaczona na liczne
języki, także na rosyjski. Mimo że przedstawia ona także całkiem nowe wyniki
moich dociekań, jest przede wszystkim przeglądem położenia w dziedzinie. Należy
tu wreszcie artykuł informacyjny Filozofia w Polsce w trzytomowej encyklopedii o
Polsce wydanej w Neuchatel.
Pomoce do studium filozofii komunistycznej wydałem trzy: Dogmatyczne podstwy
Jilozofii sowieckiej, Przewodnik po marksizmie (praca zbiorowa pod moją redakcją
w języku angielskim) / Marksizm-Leninizm.
Last but not least chcę wspomnieć o książce, która miała być największym moim
sukcesem księgarskim: Wege zum philosophischen Denken. Ta książka zawiera tekst
dziesięciu wykładów w radiu bawarskim, nie była więc pomyślana jako
wulgaryzacja, coś w rodzaju filozofii dla małych dzieci. Przyjęta forma nie
przeszkodziło mi zresztą w wykładaniu w niej moich własnych myśli, np. definicji
bytu realnego. Miałem ponad dwadzieścia wydań po niemiecku i kilkanaście
przekładów. Razem, szacuję, około pół miliona egzemplarzy. Ku mojemu
zdziwieniu, kilku raczej surowych filozofów zaczęło owe Wege polecać swoim
studentom jako wprowadzenie do studium filozofii. Przytaczam je więc i ja na tym
miejscu.
Książę Lobkowicz powiada w tekście przytoczonym w rozdziale o moim
wykładaniu, że najważniejszą rzeczą, jaką pozostawię po sobie, są moi dawni
studenci. Może i ma rację. Pewnym jest w każdym razie, że wychowałem
stosunkowo wielu filozofów i że włożyłem sporo pracy w ich kształcenie (podaję w
załączniku (r. XIV) spis rozpraw doktorskich napisanych pod moim kierownictwem).
Wspomnienie współpracy z nimi należy do najmilszych, jakie posiadam.
328
329
Załączniki
Załączniki
XIV ZAŁĄCZNIKI
W tym rozdziale zebrałem dwa rodzaje załączników:
• Pierwszy składa się ż dwóch esejów. Pięć myśli to próba sformułowania
podstawowych idei wspólnych ludziom wolnym, a Autoreferat jest próbą
podsumowania mojego dorobku filozoficznego. Pierwszy z tekstów formułuje
wyniki wieloletniego namysłu nad zagadnieniami ideologicznymi. Jest punktem
końcowym długiego rozwoju mojej myśli w tej dziedzinie i z tego tytułu
przedrukowuję go tutaj.
• Drugi, obejmuje daty, dane statystyczne, spisy tytułów, nazwisk itp., które mogą
przedstawiać pewien interes, ale umieszczone w tekście wspomnień przerwałyby
nieprzyjemnie tok opowiadania.
Pięć myśli
Poniższy tekst został zredagowany w latach pięćdziesiątych w Ost -Kolleg w
Kolonii, jako odpowiedź na ciągle powtarzane pytanie słuchaczy: „Co my możemy
przeciwstawić komunizmowi na płaszczyźnie ideowej?" Zawiera wyliczenie tez i
ideałów, do których moim zdaniem przyznają się ludzie wolni. Są one także
wyrazem mojego własnego stanowiska. Jako takie powinny być porównane z tym, co
powiedziałem powyżej o moich poglądach w młodości. Stanowią punkt końcowy
mojego rozwoju w tej dziedzinie.
Tak jak są podane tutaj, te myśli muszą wydać się mocno abstrakcyjne, by nie rzec
bezkrwiste. Takimi też są istotnie, gdy się je rozpatruje w oderwaniu od wszelkiego
światopoglądowego kontekstu. Nie są jednak przeznaczone, by trwać w tej
abstrakcji. Przeciwnie, każdy powinien widzieć w nich składnik swojego własnego
światopoglądu. Wtedy od razu nabierają życia i ogromnej siły przyciągającej.
Dodajmy jednak na marginesie, że te myśli mogą niekiedy okazać się żywotne nawet
bez związania ze światopoglądem - mianowicie gdy są gwałcone.
Ja sam wyznaję chrześcijaństwo i dlatego spróbuję pokazać w zarysie, jak zdania, o
których tu mowa, znajdują swoje miejsce w światopoglądzie chrześcijańskim.
Czynię to jednak tylko tytułem przykładu. Każdy powinien uczynić to samo w
odniesieniu do własnej wizji świata.
l. Myśl naukowa
Gdy chodzi o stwierdzanie i wyjaśnianie faktów w świecie, jedynym uprawnionym
autorytetem ludzkim jest autorytet autentycznej nauki.
Podkreślam faktów, a więc nie wartości; i w świecie, a więc nie transcendentnych;
autorytet ludzki - autorytet boski byłby tu oczywiście również uprawniony;
uprawniony to znaczy prawdziwy. Wszystko inne, np. ideologia, może się za
autorytet podawać, ale nim nie jest. Autentyczna nauka, zespół zdań posiadających
między innymi
330
331
Załączniki
Załączniki
trzy następujące cechy: zostały przyjęte na podstawie doświadczenia, sformułowane
(w przypadku zdań wyjaśniających) przy zastosowaniu metody, która obowiązuje
wdanej dziedzinie (np. gdy chodzi o zdania dotyczące spraw społecznych metod
socjologii), wreszcie, są zawsze otwarte na krytykę. W tym sensie myśl naukowa
jest, jak się zdaje, podstawowym pozytywnym twierdzeniem, uznanym przez
wszystkich ludzi wolnych, dla których ono dyskusji nie podlega.
Myśl naukowa pociąga za sobą odrzucenie ideologii, to jest rozstrzygania o faktach
w świecie metodami nienaukowymi. Ta myśl nie potrzebuje uzasadnienia. Ze
stanowiska chrześcijańskiego obowiązuje również dlatego, że każda ideologia jest
bluźnierstwem, przypisuje autorytetowi ludzkiemu cechy boskie.
Myśl ta brzmi zapewne racjonalistycznie i jest też taka. Formułuje postulat pełnego
racjonalizmu we wspomnianych granicach. Trzeba przyznać, że jest to postulat
trudny do zrealizowania. Nauka daje nam tyko fragmenty, a nie pełny obraz
rzeczywistości. Otóż potrzeba takiego obrazu świata jest tak wielka, że każdy
doświadcza pokusy wypełnienia luk w wiedzy myślami odpowiadającymi jego
pragnieniom, to znaczy przyjęcia ideologii. Wydaje się, że w tym względzie
położenie człowieka niewierzącego jest trudniejsze niż wierzącego, bo wiara daje
sens życiu wierzącego, jest mu więc łatwiej trwać w „rozdarciu wiedzy" - by
posłużyć się słowami Jaspersa. Właśnie dlatego, że jest człowiekiem wierzącym,
może sobie łatwiej pozwolić na bezwzględny racjonalizm w zakresie spraw tego
świata. Niemniej wyzwanie wynikające z tej myśli kieruję do wszystkich ludzi.
2. Myśl humanistyczna.
Pełny, swobodny rozwój dzisiejszego, rzeczywistego człowieka, jednostki, jest
najwyższą wartością ziemską i dlatego najwyższym celem wszelkiej polityki.
Pełny rozwój, tak dalece jak to możliwe w danych warunkach; swobodny - w tym
szczególnym sensie, że nie chodzi o ogólny, abstrakcyjny rozwój, lecz o dobro
niepowtarzalnej, indywidualnej osoby człowieka, aby jak mówił Goethe - człowiek
„stał się tym,
czym jest"; dzisiejszego człowieka, nie przyszłego; rzeczywistego ~ a więc nie
mitycznego człowieka; Człowieka-jednostki, nie społeczności. Wartość najwyższa -
to znaczy, że rozwój, o którym tu mówimy i wszystko, co potrzebne dla niego, nie
powinno nigdy być podporządkowane czemukolwiek innemu; najwyższa wartość
ziemska nie transcendentna; najwyższy cel polityki, którą ostatecznie prowadzi się
po to, by stworzyć warunki tego rozwoju.
Myśl humanistyczna zawiera stwierdzenie pierwszeństwa jednostki. Nie ignoruje
przez to społeczeństwa. Człowiek potrzebuje go dla swojego rozwoju i to w dwojaki
sposób, po pierwsze, bo rozwój wymaga ustalonego ładu, po drugie, bo jednostka,
osoba, może wzrastać duchowo tylko we wspólnocie. Tworzenie warunków po temu
stanowi bezpośredni cel polityki. Sensem działania politycznego jest służba
rozwojowi prawdziwego człowieka. Społeczeństwo jest dla jednostki, nie na odwrót.
A kiedy wymaga się od jednostki ofiar na rzecz społeczeństwa, to w imię innych
jednostek, nie w imię kolektywu czy mitycznego człowieka przyszłości.
Także i ta myśl jest oczywista i nie potrzebuje uzasadnienia. Jest głęboko
zakorzeniona w tradycji europejskiej. Począwszy od Platona człowiek-jednostka jest
istotą wyniesioną ponad całą przyrodę. Posiada tak wielką godność, że nie może
nigdy być użyty jako środek do osiągnięcia czegokolwiek. Może być tylko celem.
Wypada podkreślić, że nie chodzi o jakieś abstrakcyjne „człowieczeństwo", ale o
indywidualną, konkretną osobę. Szczególnej mocy nabiera ta myśl w ramach wiary
chrześcijańskiej, bo człowiek jako jednostka, rzeczywisty człowiek, i tylko on, a nie
ludzkość, jest dzieckiem Bożym odkupionym przez Chrystusa, mogącym i mającym
stać się przyjacielem Nieskończonego.
Zwróćmy uwagę, że wciąż jeszcze pozostajemy pod wpływem doktryn stojących w
ostrym przeciwieństwie do myśli humanistycznej. „Ludzkie" w swej abstrakcyjności,
„ludzkość" jako kolektyw, „duch obiektywny" - półabstrakcyjne, półkolektywne
uważane są jeszcze często za „święte" i stojące ponad człowiekiem. Ze stanowis-
332
Załączniki
ka myśli humanistycznej, tak, jak ją sformułowano powyżej, chodzi tu o zasadnicze i
zgubne nieporozumienie.
3. Myśl społeczno-demokratyczna.
Każdemu człowiekowi przysługują pewne niezbywalne, podstawowe prawa i jeśli o
nie chodzi, wszyscy ludzie są równi.
Każdemu człowiekowi, człowiek może je wprawdzie utracić, mianowicie
popełniając przestępstwo, poza tym jednak nie ma żadnych wyjątków. Prawa
podstawowe, które są mu niezbędne do osiągnięcia celu sformułowanego w myśli
drugiej, a więc prawo do życia, prawo do warunków życia pozwalających na
egzystencję godną człowieka, prawo do rozwoju osobowości i inne podobne prawa.
Niezbywalne, bo skoro na mocy myśli drugiej cel obowiązuje absolutnie, także
środki prowadzące do jego realizacji obowiązują bezwarunkowo. Nikt nie może
zatem człowiekowi odmówić tych praw, nawet gdy chodzi o dobro społeczności. Nie
wolno nigdy, na przykład, pozbawić życia człowieka niewinnego.
Jeśli chodzi o te prawa, to żadna nierówność pod innym względem nie uzasadnia
nierówności pod względem tych praw, a to znaczy, że jeśli o nie chodzi, to nie ma
lepszych ani gorszych ludzi, rodzin, narodów lub klas.
Ta myśl rozpatrywana w oderwaniu nie jest oczywista. Doświadczenie wykazuje
nam stale, że ludzie nie są równi w żadnym empirycznie stwierdzalnym względzie.
Ale ta sama myśl staje się jasna, kiedy rozpatrujemy ją w świetle myśli
humanistycznej, bo to, w czym człowiek jest wyższy od całej przyrody, jest
czynnikiem transempi-rycznym, nie dającym się poznać przez obserwację ani
opierające się na niej rozumowanie. Człowiek nosi w sobie godność transcendentną,
w odniesieniu do niej nie posiadamy jednak żadnych mierników ani kryteriów,
musimy więc wszystkich ludzi uważać za równych.
l ta myśl staje się szczególnie jasna ze stanowiska chrześcijan-skiego. Zgodnie z nim
każdy człowiek jest powołany do osobistej przyjaźni z Bogiem. Kto jest tym
przyjacielem Boga, a kto nie - nie
333
Załączniki
wiemy. Wiemy tylko tyle, że człowiek stojący nisko pod każdym względem
naturalnym może posiadać właśnie tę godność, podczas gdy inny, o wysokim
poziomie kulturalnym i intelektualnym, może jej nie mieć. Wiemy też jako
chrześcijanie, że wszyscy jesteśmy braćmi. W porównaniu z tym wszystkie, nawet
największe różnice są bez znaczenia. Chrześcijanin nie przyznający się do tej myśli
jest zaiste zjawiskiem osobliwym.
4. Myśl polityczno-demokratyczna
Spośród wypróbowanych ustrojów politycznych ustrój demokra-tyczno-
pluralistyczny jest najmniej zły, ponieważ stosunkowo najlepiej chroni od
niesprawiedliwości.
Spośród wypróbowanych - chodzi tu o myśl uzasadnioną empirycznie, wynikającą z
doświadczenia; ustrojów politycznych - w odróżnieniu od myśli społeczno-
demokratycznej nie chodzi więc tu o prawa osobiste, lecz o organizację
społeczeństwa; demokratyczny -ustrój zapewniający wszystkim obywatelom wpływ
na wybór rządzących; pluralistyczny - ustrój, który dopuszcza wielość poglądów w
zakresie polityki. Zauważmy, że nie chodzi tu o jakąś określoną formę demokracji
politycznej, np. w sensie angielskim, ale tylko o zupełnie ogólną zasadę wpływu
obywateli na rządy i pluralizmu. Najmniej zły - ta myśl nie twierdzi, że demokracja
jest ustrojem doskonałym, mówi tylko, że jest najmniej złym w porównaniu do
innych ustrojów; chroni od niesprawiedliwości - mianowicie przed pogwałceniem
praw wymienionych m.in. w myśli trzeciej
Myśl polityczno-demokratyczna jest, jak powiedzieliśmy, uzasadniona empirycznie.
Jest wynikiem długiego i krwawego doświadczenia ludzkości. To doświadczenie jest
wystarczająco długie, by stanowić mocne oparcie tej myśli, która w dzisiejszym
stanie rzeczy może uchodzić za nie podlegającą wątpliwości.
Nie tu miejsce na jej szczegółowe uzasadnianie. Powiedzmy tylko, że to, co się jej
dziś przeciwstawia, jest często ustrojem, w którym jakaś grupa intelektualistów
mianuje sama siebie rządem i uprawia politykę w sposób tyrański zakazując
wszelkiej krytyki. Prakty-
334
Załączniki
ka wykazała, że prowadzi to do wielkich niesprawiedliwości. Myśl polityczno-
demokratyczna nie utrzymuje, że demokracja wyklucza takie niesprawiedliwości.
Stwierdza tylko, że człowiek, któremu władza odmawia jego praw, ma w demokracji
większe szansę skutecznej obrony.
5. Myśl ekonomiczno-pluralistyczna
Ustrój pluralistyczny należy przedłożyć nad powszechny monopol środków
produkcji, przede wszystkim ponad monopol państwowy, ponieważ ten prowadzi do
zniewolenia człowieka.
Pluralistyczny - ustrój, w którym istnieje wielość ośrodków dyspozycyjnych
gospodarki; monopol - istnienie tylko jednego ośrodka dyspozycyjnego; zniewolenie
- władza powszechnego monopolu jest tak wielka, że poszczególny człowiek staje się
wobec niej bezbronny i zostaje zniewolony.
Warto zauważyć, że ta myśl nie jest identyczna z liberalizmem ekonomicznym, bo
nie utrzymuje, że dysponowanie gospodarką ma leżeć w rękach prywatnych
przedsiębiorców (chociaż tego nie wyklucza). Można sobie wyobrazić gospodarkę
socjalistyczną, a jednak pluralistyczną, w której zakłady należałyby na przykład do
związków zawodowych, spółdzielni, gmin itd. i nie pozostawałyby pod zarządem
państwa. Utożsamienie socjalizmu z monopolem państwa jest najzupełniej
bezpodstawne. Myśl ekonomiczno-pluralistyczna nie wyklucza także
upaństwowienia pewnych dziedzin gospodarki. Odrzuca tylko monopol obejmujący
jej całość, a więc ustrój, w którym praktycznie całą gospodarką kieruje tylko jeden
ośrodek dyspozycyjny.
Te myśli nie są ideologią, nie tworzą bowiem systemu, a zawarte w nich dyrektywy
są całkiem ogólne i oparte na doświadczeniu. Nie chodzi w nich o stany już
gdziekolwiek w pełni urzeczywistnione. Nie są osiągniąciami, ale ideałami, a nawet,
jak się zdaje, ideałami transcendentalnymi, do których możemy się tylko zbliżać, ale
nie możemy ich w pełni urzeczywistnić.
Załączniki
335
Autoreferat
Autoreferat, a takiego domaga się Towarzystwo Naukowe na Obczyźnie, jest rzeczą
nieprzyjemną dla kogoś, kto jak ja, świadom jest nikłości swego dorobku
naukowego. Jeśli mimo to ośmielam się zabrać trochę cennego czasu Pań i Panów
takim referatem, to dlatego, że przyczyni się on do wyjaśnienia kilku spraw
przekraczających swoją dosniosłością wszystko, co mnie samego dotyczy. Oto więc
moja rzecz.
1. Nikłość i rozproszenie
1.1 Wziąłem co prawda czynny udział w kształtowaniu się poglądów naukowych w
mojej dziedzinie i pozostawiam po sobie stosunkowo długi szereg przyczynków
systematycznych. Wydałem 42 książki i 182 artykuły naukowe. Pozostawię ok. 30
000 stron prac i skryptów z wykładów nie ogłoszonych. Wychowałem stosunkowo
wielu uczniów - niektórzy spośród nich sami stworzyli prawdziwe szkoły. 1.2 Ale
nie stworzyłem niczego monumentalnego, żadnego wielkiego systemu w rodzaju
Theillarda de Chardina ani wielkich dzieł, jakie zawdzięczamy Popperowi czy
Bungemu.
Robiąc bilans mojego życia muszę więc powiedzieć, że dałem mało nie tylko w
porównaniu do wielkich myślicieli, ale nawet, tak mi się przynajmniej wydaje, w
porównaniu do tego, co bym ja sam mógł dać.
Co więcej w moim dorobku uderza rozproszenie. Moją działalność naukową, która
trwała od ukończenia studiów w 1934 do dziś 56 lat, można podzielić z grubsza na
cztery okresy, w których przeważają cztery różne zainteresowania:
1. okres 1934-45 - neotomistyczny
2. okres 1945-55 - historyczno - logiczny
3. okres 1955-70 - sowietologiczny
4. okres 1970-90 - systematyczno-logiczny
336
Załączniki
Załączniki
337
Nie ma naturalnie ostrych granic pomiędzy nimi; np. w okresie pierwszym,
neotomistycznym, zajmowałem się także intensywnie historią logiki. Jak widać,
chodzi o bardzo różne dziedziny - trudno oprzeć się wrażeniu, że nie było w mojej
działalności naukowej jedności, jaką podziwiamy np. u Ingardena.
1.3 Państwo powiedzą mi może, że to jest moja sprawa osobista, nikogo nie
interesująca poza mną samym, ale obawiam się, że tak \ nie jest. After all
pozbierałem pewną ilość doktoratów h.c. i byłem j nieraz cytowany jako filozof.
Na domiar złego niektórzy życzliwi mi • ludzie wychwalali mnie niesłusznie, tak w
kraju, jak i za granicą. l Obawiam się bardzo, że jakiś historyk filozofii zajmie się
moim do- : robkiem, i widząc jego nikłość, powie to, co tak często o nas mówiono
improductivite slave.
Toteż ten rodzaj apologii, jaki chcę państwu przedstawić, nie jest być może całkiem
bez ogólniejszego znaczenia.
2. Przyczyny
'
Chcę zacząć od wyliczenia przyczyn tego stanu rzeczy. Dzielą się one na
podmiotowe i przedmiotowe.
2.1 Przyczyny podmiotowe są dwojakiego rodzaju. Jedne wrodzo- ', ne, jak
odziedziczony stopień inteligencji i siły woli. Te czynniki są \ od podmiotu
niezależne. Nie ma rady na to, że człowiek urodził się ; z taką, a nie większą
inteligencją i siłą woli. Inne są zależne od pod- \ miotu, który jest za nie
odpowiedzialny - na przykład lenistwo, albo \ zbytnie zajęcie się sprawami obcymi
nauce. O tych przyczynach nie ; będę ze zrozumiałych względów mówił. '.
2.2 Przyczyny przedmiotowe to okoliczności, w których danym mi było pracować.
Wspomnę tutaj o trzech: o szukaniu drogi w filozofii, o stanowisku, które przyszło
mi zająć u końca tego szukania, ,_ a mianowicie o analizie, wreszcie o walce z
okupantem mojego kraju. Nimi chciałbym Państwa zająć przez chwilę.
3. Szukanie drogi
3.1 Podczas gdy wielu moich nauczycieli i kolegów po fachu miało mistrzów i drogę
naukową przez nich wyznaczoną, u mnie złożyło się tak, że musiałem tej drogi
szukać sam. Myślę nieraz z zazdrością o takich myślicielach jak o. Jacek Woroniecki
albo Alfred Tarski, którzy obaj darzyli mnie przyjaźnią. Woroniecki wychował się
jako naukowiec w cieniu owego świetnego zespołu, jaki stanowili na początku wieku
dominikanie fryburscy, a Tarski pod kierownictwem Łukasiewicza i Leśniewskiego.
Ja nie miałem podobnego szczęścia, nikt spośród znakomitych ludzi, których
poznałem, nie zadowalał moich potrzeb jako racjonalisty. Jestem i zawsze byłem
racjonalistą. Pani Hersch, czołowy filozof szwajcarski, powiedziała nawet kiedyś, że
skrajniejszego racjonalisty ode mnie nie zna. Ale łatwiej jest sformułować samą
zasadę, niż znaleźć sposób myślenia w pełni jej odpowiadający.
3.2 Wskutek tego, razem z innymi okolicznościami, moja orientacja filozoficzna
zmieniała się. Byłem najpierw kantystą, następnie, pod wpływem ks. Kowalskiego,
neotomistą, aby pod wpływem odkrycia Principionim Mathematicarum i
Łukasiewicza, powoli, ale coraz bardziej, analitykiem.
4. Analiza
Jest także inny powód, który sprawił, że nie stworzyłem na wzór Hegla czy Comte'a
żadnego wielkiego, wszechogarniającego systemu, ani nawet owych głębokich
rozważań na tematy egzystencjalne i moralne.
4.1 Tym powodem jest powszechnie dziś przyjęte przez analityków rozróżnienie
między filozofią a światopoglądem. Filozofia jest dla nich nauką, nie może więc
odpowiadać na pytania dotyczące spraw moralnych czy egzystencjalnych. Nie może
też tworzyć wszechogarniających syntez. Jeszcze bardziej obca mi jest funkcja
prorocza, tak często wykonywana przez dawniejszych filozofów.
4.2 Na skutek przejęcia postawy analitycznej wielkiego systemu nie tylko nie
mogłem, ale i nie chciałem stworzyć. Jestem anality-
22 — Bocheński: Wspomnienia
338
Załączniki
Załączniki
339
kiem i w możność tworzenia takich systemów przez naukę nie wierzę.
5. Walka z okupantami.
5.1 Jak tylu innych Polaków nosiłem mundur przez pięć lat i wziąłem udział w
dwóch potrzebach: polskiej i włoskiej. Wynikło z tego nie tylko oderwanie młodego
profesora, w najbardziej twórczym okresie życia, od pracy naukowej i wydalenie ze
środowiska naukowego, ale, co bodaj gorsze, utrata katedry logiki. Po wojnie
musiałem wziąć inną, nie odpowiadającą moim zamiłowaniom. Przez dwadzieścia
siedem lat wykładałem historię filozofii nowożytnej, podczas gdy logikę wykładał, i
zazdrośnie pilnował, mój kolega metafizyk, notabene zupełny ignorant w logice 5.2
Po wojnie Polska została zajęta przez innego wroga, komunistyczną Moskwę. Wobec
niewiarygodnej wprost ignorancji na Zachodzie tego, czym ten okupant był, moim
obowiązkiem było informować, tym bardziej że filozofia sowiecka należała do
zleconej mi dziedziny. Założyłem Instytut Europy Wschodniej Uniwersytetu Frybur-
skiego - jedyny wówczas w świecie ośrodek badań nad filozofią sowiecką. Wyszła z
niego, jak oceniam, przeszło połowa specjalistów w tej dziedzinie. Skłoniłem rząd
niemiecki do założenia Ost-Kolleg w Kolonii i byłem w ciągu lat jego dyrektorem.
Byłem doradcą kilku rządów m.in. kanclerza Adenauera, w sprawach
komunistycznych. Stworzona przez mnie seria Sovietica obejmuje dotąd 53 tomy.
To wszystko nie przyszło mi ani lekko, ani za darmo, kosztowało mnie 15 lat
wytężonej pracy.
Tak więc udział w walce o niepodległość Polski i wolność Europy był jednym z
głównych powodów, dlaczego nie dałem więcej.
6. Statystyka
Kiedy studiowałem ekonomię polityczną, pracowałem wiele w instytucie
statystycznym, i zamiłowanie do statystyki pozostało mi do dziś dnia. Niech mi więc
Państwo darują parę danych statystycznych o mnie samym. Ogłosiłem łącznie 183
prace naukowe,
w tym 20 druków samodzielnych, razem około 6 600 stron druku. Nie ogłosiłem
natomiast niemal niczego z dziedziny historii filozofii, którą wykładałem we
Fryburgu i w kilku uniwersytetach amerykańskich w latach 1945-72. Skrypty tych
wykładów obejmują około 30 000 stron rękopisu, odpowiadających mniej więcej 10
000 stronom druku.
Reprezentacyjnymi osiągnięciami owych czterech okresów są następujące prace:
pierwszego - założenie i wydanie 3 zeszytów Polskiego Przeglądu Tomistycznego
drugiego - Formale Logik pierwsza obszerna historia logiki napisana ze
stanowiska współczesnego.
trzeciego - Handbuch des Weltkommunismus podręcznik uniwersytecki
obejmujący całość tej dziedziny, zredagowany przy współpracy 17 uczonych,
wydany w wielotysięcznym nakładzie. Instytut Europy Wschodniej.
czwartego - Logic ofReligion i Was ist Autoritdt?
1. Zagadnienia
To zestawienie i ocena mojego dorobku naukowgo nasuwa dwa pytania: dlaczego
moje wyniki są tak nikłe i dlaczego dotyczą tak różnych dziedzin.
Pierwsze jest pytaniem o charakterze poniekąd społecznym, bo może przyszli
historycy będą w mojej sprawie mówili o owej słynnej improductivite slave, i
dlatego mój rachunek sumienia będący także rodzajem apologii nie jest może
całkiem pozbawiony znaczenia ogólnego.
Drugie pytanie dotyczy tematyki moich badań i publikacji. Nie tylko nie ma w nich
jedynego wszystko ogarniającego systemu, ale nie ma nawet jedności tematycznej
poszczególnych przyczynków. Ten pluralizm, w złym tego słowa znaczeniu, uderzył
kilku autorów. Tak niejaki Tarnowski, względnie osoba podszywająca się pod to
340
Załączniki
Załączniki
341
zacne nazwisko, twierdził niedawno, że jestem tylko dość podłym wulgaryzatorem, a
jakiś felietonista, że w ogóle nie jestem filozofem.
Słowem, dwa pytania: dlaczego tak mało i dlaczego tak wielkie, pozornie
przynajmniej, rozstrzelenie?
8. Dwa motywy
Odpowiadając na pierwsze pytanie wypada przede wszystkim powiedzieć, że byłem
powodowany w mojej działalności przez dwa motywy: jeden filozoficzny, drugi
polityczny.
Motywem filozoficznym było moje szukanie myśli jak najbardziej racjonalnej.
Szukanie tego sposobu trwało u mnie długo - zanim doszedłem do obecnego
stanowiska, do filozofii analitycznej.
Motywem politycznym była moja wola walki z okupantem. Nosiłem mundur przez
pięć lat - najlepszych lat stosunkowo młodego naukowca. Wskutek długiej
nieobecności straciłem katedrę logiki w Rzymie. Następnie niemal 15 lat
poświęciłem studium komunizmu. Założyłem jedyny wówczas w świecie instytut
badania filozofii sowieckiej, z którego wyszła przeszło połowa specjalistów w tej
dziedzinie. Byłem doradcą kilku rządów, założyłem Ost-Kolleg w Kolonii itd.
To stwierdzenie wyda się wielu paradoksem i dlatego zasługuje na omówienie. Wyda
się mianowicie paradoksem dlatego, że w polskiej tradycji religia jest w swojej
istocie sprzeczna z rozumem, a więc z nauką, ze szkiełkiem i okiem mędrca, jak pisał
Mickiewicz. Polak wierzący może używać rozumu gdzie indziej, tylko broń Boże nie
w religii. Gdy się o nią otrze, kładzie uszy po sobie. Stąd duchowny jest w polskim
ujęciu osobą być może szanowaną, ale nie mającą nic wspólnego z rozumem i nauką.
Świadkiem niech mi będzie Miłosz, który niezmiernie się zdziwił, gdy natrafił na
polskiego księdza biblistę, autentycznego naukowca, zainteresowanego prawdą i
tylko prawdą. Dla Miłosza i większości Polaków taki stwór ma w sobie coś
nienormalnego. Jest żyjącą sprzecznością. Duchowny powiniem być od wzdychań i
apologetyki, broń Boże nie od nauki.
Otóż, i to jest najważniejsza rzecz, którą chciałbym Państwu powiedzieć, jeśli
zająłem się nauką, jeśli nawet wśród filozofów byłem zawsze obrońcą rozumu, to nie
mimo tego, że jestem zakonnikiem, a właśnie dlatego, że nim jestem. Nie miałem
zamiaru oddać się nauce. Gdy wstępowałem do zakonu, marzyłem o życiu
misjonarza, ale zostałem filozofem, bo tego sobie życzyli moi przełożeni. Niektórzy
łaskawi dla mnie dziennikarze pisali, że mam wiele różnych stron - jako filozof,
pisarz, kierowca samochodowy, pilot i Bóg wie co jeszcze, ale w moim własnym
rozumieniu jestem i od lat 50 byłem stale najpierw i przede wszystkim katolickim
zakonnikiem, dokładniej dominikaninem. Mojemu zakonowi zawdzięczam prawie
wszystko, co zdziałałem - między innymi ten drobny przyczynek, jaki zdołałem
wnieść do nauki.
342
Zalącznild
343
Załączniki
Tabele i spisy
Chronologia
1902 urodziny (30 VIII)
1920 matura, potrzeba bolszewicka
1920-22
student prawa na Uniwersytecie Lwowskim
1922-26
student ekonomii politycznej na Uniwersytecie Poznańskim
1926-27
kleryk seminarium poznańskiego (25 VI 1926 - 03 VIII 1927)
1927-28
nowicjusz w klasztorze oo.dominikanów w Krakowie
1928-31
student filozofii na Uniwersytecie we Fryburgu
1931 doktorat z filozofii (13 VI)
1931-34
student teologii w Angelicum, Rzym
1932 święcenia kapłańskie (20 VI)
1934 doktor teologii (21 III)
1934-40
profesor logiki w Angelicum, Rzym
1938 habilitacja z filozofii chrześcijańskiej na Wydziale Teologicz nym UJ (14 III)
1939 potrzeba niemiecka w Polsce
1940 Rzym, Francja, Anglia
1940-44
służba wojskowa w Szkocji
1944-45
potrzeba włoska
1945 mianowany profesorem nadzwyczajnym filozofii Uniwersytetu
we Fryburgu 1948 mianowany profesorem zwyczajnym filozofii Uniwersytetu
we
Fryburgu
1950/52
dziekan Wydziału Filozoficznego
1955/56
visiting professor University Notre Damę, Indiana
1958 założenie Instytutu Europy Wschodniej na Uniwersytecie Fry-
burskim
Afryka Południowa 1958/59
visiting professsor UCLA 1960 obywatelstwo
fryburskie (O l .07), Stanford 1960/61
visiting professor University of Kansas,
Lawrende 1961/62 CTeschaftsfuhrender Direktor, Ost Kolleg, Kolonia 1963
Chicago (03), Meksyk (09), Holandia (10) 1964-66
rektor Uniwersytetu
Fryburskiego 1966doktorat h.c. University of Notre Damę, Indiana
344
Zalącznild
1967 visiting professor River Forest (08-12)
1968 visiting professor University of Pittsburgh
1969 pierwszy lot (22.01)
1970 dyplom pilota (22.07)
visiting professor Boston College
1971 lot do Grecji,
visiting professor University of Alberta, Edmonton
1972 lot do Maroka
emerytura na Uniwersytecie Fryburskim (30.08) 1972/73 visiting professor Catholic
University of America, Waszyngton-
(04.09-02.05)
1973 Hawaje
1974 lotdoDakaru
odczyty na New York University
1975 Izrael, pobyt na zaproszenie rządu (10-18. 03)
1976 Gastprofessor Uniwersytetu w Salzburgu sympozjum w Sparcie visiting
professor Medellin, Kolumbii
1977 doktorat h.c. Universidat de Buenos Aires, Argentyna (07.11)
1978 operacja
1980 przestałem palić
1981 doktorat h.c. Universita del S. Cuore, Milano (20.05)
1982 sprawa ambasady berneńskiej
1983 podróż dookoła świata (02.03-17.04) ostatni lot jako pilot in command
(13.10)
1984 Egipt
1985 sympozjum w Miami 1985/86 Waszyngton (27.12-03.01)
1987 Polska, pierwsza podróż od 1939(18.10-12.11)
1988 doktorat h.c. Uniwersytetu Jagiellońskiego, doktorat h.c. Akademii
Teologii Katolickiej w Warszawie
1990 Izrael, odznaczenie mojej siostry Olgi
1991 ostatnie prowadzenie samochodu (14.06) ostatnia praca naukowa wysiana
(24.11)
345
Zalącznild
Statystyka
Mam ponad 80 lat świadomego życia za sobą. W ciągu tych lat:
• służyłem w trzech potrzebach wojennych na froncie
• studiowałem w ciągu 13 lat na czterech wydziałach uniwersyteckich
• uzyskałem dwa doktoraty i habilitację
• wykładałem co najmniej jeden semestr na 12 uniwersytetach w Europie, Ameryce
Północnej, Ameryce Południowej i w Afryce
• byłem profesorem Angelicum w ciągu 5 lat i Uniwersytetu Fryburskiego w ciągu
27 lat
• byłem dwa razy dziekanem wydziału, następnie rektorem Uniwersytetu
• otrzymałem 5 doktoratów honorowych
• ogłosiłem 31 książek i 219 artykułów naukowych
• odbyłem 35 podróży międzykontynentalnych przelatując 53 razy oceany
• wykonałem w ciągu 14 lat 2 053 loty (765 godz 40 min.) jako pilot in command
346
Załączniki
347
Załączniki
Książki
i samodzielne druki (oznaczone*)
1932 Die Lehre vom Ding an sich bei M. von Straszewski
1936 De cognitione existentiae Dei per viam causalitatis relate ad fidem
catholicam
1937 Elementa logicae graecae
1938 Z historii logiki zdań raodalnych
1938 Nove lezioni di logica simbolica
1939 De virtute militari
1940* S. Thomae Aąuinatis de modalibus opusculum et doctrina
1947 La logiąue de Theophraste
1947 Petri Hispaui Summulae loogicales
1947 Europaische Philosophie der Gegenwart
1949 Precis de logiąue mathematiąue
1949/51
Bibliographische Eiufuhrungen in das Studium der Philosophie
1950 Diamat
1951 Ancient Formal Logic
1953 Szkice etyczne
1954 Die zeitgenoessischen denkmethoden
1956 Formale Logik
1958 Handbuch des Weltkommunismus (red.)
1959 Wege zmn philosophischen Denken
1960 Die dogmatischen Grundlagen der sowjetischen Philosophie
1965 Logic of Religion
1973 Marxismus - Leninismus
1974 Guide to Mandst Philosophy (ed.)
1974 Was ist Autoritat?
1985* Żur Philosophie der industriellen Unternehmung
1987 Sto zabobonów
1987 Ober den Sinn des Lebens und iiber die Philosophie
1988 Między logiką i wiarą z J.M.Bocheńskim rozmawia J.Parys
1988 Autoritat, Freiheit, Glaube
1992 Podręcznik mądrości tego świata
1993 Religia w Trylogii
1994 Sens życia
Marks, marksizm, filozofia sowiecka (w druku) Gottes Dasein und Wesen
(w druku)
Doktoraty
rozprawy doktorskie napisane pod moim kierownictwem
A. w Rzymie
Roy, Ch. E. (Cnd) Les fondemends philosophiąues et historiąues de la
methode pedagogique du catechisme (1935) Schachinger, H. (D) Herakleitos von
Ephesos (1936) Stakelum, J.W. (USA) Galen's Introduction to Dialectic (1937)
Berliński, R. (PL) De unitate quoad doctrinam et litteraria Aristotelis
Analyticomm Prionan libri l (1939)
B. we Fryburgu
van den Driesche, R. (B) Le "De syllogismo hypothetico " de Boece 1949 Battle, J.
(USA) The Metaphysical Presuppositions of the Philosophy of
John Dewey (1952) Pierre, M. (Cnd) Le neopositivisme et la theorie emotive des
jugements
moraux (1952) Tymieniecka A.T. (PL) Uessence et l'existence cliez Nikolai
Hartmann et
Roman Ingarden (1952) Bonę J.Th. (USA) the Naturę of "Principia Mathematica"
front the
Yiewpoint ofThomistic Philosophy (1953) Raeber, Th. (CH) Das Dasein in der
"Philosophie" von Karl Jaspers
(1954)
Beatson, R. (USA) The Aestethics ofBenedetto Croce (1957) Lobkowicz, N. (CS)
Das "dialektische" Wahrheitssein. Ein Yersuch tiber
die Yoraussetzungen der Philosophie M. Heidegger (1961) Blakeley Th. J. (USA)
Soviet Scholasticism (1960) Wall, K. (USA) Tlie Doctrine ofRelation in Hegel
(1961) Lamb, B. (USA) The Origine and Development of Contemporary Theories
ofProbability (1961) Kiing, G. (CH) Ontologie und logische Analyse der Sprache
(1962)
348
Załączniki
Haas, W.P. (USA) The Conception of Law and Unity of Peirce's
Philosophy (1962) Hund, W. (USA) Tlie Tlieory of Goodness In the Writing of G.E.
Moore
1873-1958 (1965)
Anzenbacher, A. (CH) Die Philosophie Martin Bubers 1964 Angelelli, I. (ARO)
Studies on Gottloeb Frege and the Philosophical
Tradition (1965) Ballestrem, K. Graf (D) Die sowjetische Erkenntnismetaphysik und
ilir
Yerhaltnis zu Hegel (1965) Payne, R. (IRL) S.L Rubinstein and the Theoretical
Foundations ofSoviet
Psychology (1965)
Miiller, A. (D) Ontologie in Wittgensteins "Tractatus" (1966) Yrtacic, L. (YU)
Jugoslawische Philosophie der Gegenwart (1966) Rapp, Fr. (D) Gesetz und
Determination in der Sovjetphilosophie (1967) Pereboom, M.D. (NL) The
Soteriological Implications of Heidegger's
Concept ofBeing (1967) Kirschernmann, P. (D) Information und Widerspiegellung
(Dialektisch
Materialistische Beitrage zu einem philosophischen Problem der
Kybernetik 1967 von Gaggern, M. I. (D) Philosophiekritik und Religionskritik:
Die
Antropologie Ludwig Feuerbachs 1969 Saarlemijn, A. (NL) Hegelsche Dialektik
1969 Weisenbeck, J. (USA) A.N. Wliitehead's Philosophy ofYalues Hanggi, J. (CH)
Formule und dialektische Logik in der Sowjet Philosophie
1970
Lara, B. (E) The Boundaries of Machinę Inteligence 1970 Boeselager, W.R. (D) Die
sowjetische Neupositivismuskritik 1970 Rutz, P. (CH) Zweiwertige und Mehrwertige
Logik 1970 Barczyk M.Wł. Sowjetische Historiosophie der Philosophie 1972
Brander, M. (CH) Die Entstehung der formatem Semantik 1972 Paisseran, E. (F) La
logique de relation et son histoire 1972 Burkchardt, H. (D) Logik und Semantik in
der Philosophie von G.W.
Leibniz 1972 O'Rourke, J. (USA) The Problem of Freedom in Classical and Soviet
Mamsm (1972)
349
Załączniki
Sovietica
1. Bocheński J.M. i Blakeley Th.J. (wyd.) Bibliographie der sowjetischen
Philosophie, 1: Die "Yoprosy filosofil"1947-1956, 1959, ss.VIl+75
1. Bocheński J.M. i Blakeley Th.J. (wyd.) Bibliographie der sowjetischen
Philosophie, II: Bucher 1947-1956, Bucher und Aufsdtze 1957-1958;
Namenverzeiclmis 1947-1958, 1959, ss.VUl+109
3. Bocheński J.M. Die dogmatischen Grundlagen der sowjetischen Philosophie
(Stand 1958). Zusammenfassung der "Osnowy Marksistskoj Filosofii" mit Register
1959, ss.XII+84
4. Lobkowicz N. (wyd.) Das Widerspruchprinzip in der neueren sowjetischen
Philosophie, 1960, ss.VI+89
5. Miiller - Markus, S. Einstein und die Sowjetphilosophie. Krisis einer Lehre, I: Die
Grundlagen. Die spezielle Relativitatstheorie, 1960
6. Blakeley Th.J. Soviet Scholasticism, 1961, ss.XIIl+176
7. Bocheński J.M. i Blakeley Th.J. (wyd.) Studies in Soviet Thought, I, 1961,
ss.IX+144
8. Lobkowicz N. Marxismus - Leninismus in der CSRS. Die tchechoslowaldsche
Philosophie seit 1945, 1962, ss.XIV+268
9. Bocheński J.M. i Blakeley Th.J. (wyd.) Bibliographie der sowjetischen
Philosophie, III: Bucher und Aufsdtze 1959-1960, 1962, ss.X+ 73
10. Bocheński J.M. i Blakeley Th.J. (wyd.) Bibliographie der sowjetischen
Philosophie, IV: Erganzungen 1947-1960, 1963, ss.Xll+158
11. Fleischer, H. Kleines Textbuch der kommunistischen Ideologie. Auszuge aus
dem LehrbuchOsnovy Maksizma - Leninizma " mit Register ", 1963, A7//+ /16
12. Jordan, Z.A. Philosophy and Ideology. The Development of Philosophy and
Marxism - Leninism in Poland sińce the Second World War", 1963, ss.XIl+600
13. Yrtacic, L. Einfiiltrung in den jugoslawischen Marxismus - Leninismus
Organisation. Bibliographie, 1963, ss.X+208
14. Bocheński, J.M. The dogmatic Principles ofSoviet Philosophy (as to 1958).
Synopsis of the "Osnowy Marsistskoj Filosofii" with Complete Index, 1963, ss.XII+
78
15. Birkujov, B.V. Two Soviet Studies on Frege Translated from the Russian and
edited by Ignazio Angelelli, 1964, ss.XXIl+101
16. Blakeley, Th.J. Soviet Theory ofKnowledge, 1964, ss. VII+203
17. Bocheński J.M. i Blakeley Th.J. (wyd.) Bibliographie der sowjetischen
Philosophie, V: Register 1947-1960, 1964, ss.Vl+143
18. Blakeley Th.J. Soviet Philosophy. A General Introduction to Contemporary
Soviet Thought, 1964, ss.Vl+8I
350
351
Załączniki
Załączniki
19. Ballestrem, K.G. Russian Philosophical Terminology (in Russian, English,
German andFrench), 1964, ss.VIII+116
20. Fleiseher, H. Short Handbook of Communist Ideology. Synopsis of the "Osnovy
Marsizma - Leninisma" with Complete lndex, 1965, ss. XXUI+97
21. Planty - Bonjour, G. Les categories du materialisme dialectiąue. L'ontologie
sovietique contemporaine, 1965, ss.VI+206
22. Miiller - Markus, S. Einstein und Sowjetphilosophie. Krisis einer Lehre, U: Die
allgemeine RelatMtatstheorie, 1966, ss.X+509
23. Laszlo, E. The Communist Ideology m Hungary. Handbook for Basic Research,
1966, ss.VJIl+351
24. Planty - Bonjour, G. The Categories of Dialectical Materializm.
ContemporarySoviet Ontology, 1967, ss.VI+182
25. Laszlo, E. Philosophy in the Soviet Union. A Survey ofthe Mid-sixties, 1967,
ss.VI+182
26. Rapp, F. Gesetz und Determination in der Sowjetphilosophie, 1968, ss.Xl+474
27. Ballestrem, K.G. Die sowjetische Erkenntnismetaphysik und ihr Verhdltnis zu
Hegel, 1968, ss.IX+189
28. Bocheński J.M. i Blakeley Th.J. (wyd.) Bibliographie der sowjetischen
Pliilosophie, VI: Biicher und Aufsatze 1961-1963, 1968, ss.XI+195
29. Bocheński J.M. i Blakeley Th.J. (wyd.) Bibliographie der sowjetischen
Pliilosophie, VII: Biicher und Aufsatze 1964-1966. Register, 1968, ss.X+311
30. Payne, T.R. S.L. Rubinstein and the Philosophical Foundation of Soviet
Psychology, 1968, ss.X+184
31. Kirschenmann, P.P. Information and Reflection. On Some Problems of
Cybernetics and How Contemporary Dialectical Materialism Copes with Them,
1970, ss.XV+255
32. O'Rourke, J.J. The Problem of Freedom in Marxist Thought, 1974, ss.Xll+231
33. Saarlemijn, A. Hegel's Dialectic, 1975, ss.XUI+189
34. Dahm, H. Vladimir Solovyev and Max Scheler: Attempt at a Comparative
Interpretation. A Contribution to the History of Phaemonenology, 1975, ss.XI+324
35. Boeselager, W.F. The Soviet Critiąue ofNeopositivism, 1965, ss. VU+157
36. De George, R.T. i Scanlan, J.P. (wyd.) Marxism and Religion in Eastern Europę,
1976, ss.XVI+182
37. Blakeley, Th.J. (wyd.) Themes in Soviet Marxist Philosophy. Selected Articles
from the Filosofskaja Enciklopedija, 1975, XII+224
38. Gavin, W.J. i Blakeley Th.J. Russia and America: a Philosophical Comparison.
Development and Change of Outlook from 19th to the 2 Ot h Century, 1976,
ss.X+114
39. Liebich, A. Between Ideology and Utopia. The Politics and Philosophy of August
Cieszkowski 1978, ss.VIIJ+390
40. Grier, P.T. Marxist Ethical Theory in the Soviet Union, 1978, ss.XVIU+271
41. Jensen, K.M. Beyond Marx and Mach. Alexander Bogdanov's Philosophy of
Living Experience, 1978, ss.IX+189
42. Świderski, E.M. The Philosophical Foundation of Soviet Aesthetics, 1979,
ss.XVIII+225
43. Henry, M. the Intoxication of Power. Ań Analysis of dvii Religion in Relation to
Ideology, 1979, ss.XHl+23I
44. Soo F.Y.K. Mao Tse - Tung's Theory of Dialectic
352
Załączniki
Wędrówki
Miejsca postoju Ks. biskupa polowego WP 20.03 - 30.06.1954 (r.VII)
20.03 Londyn
21.03 Gibraltar
22-25.03
Algier
26-27.03
Brindisi
28-31.03
Campobasso, Carpihone
01-12.04
Boiano
06.04 Campobasso
13-18.04
Bari - Mottola - Palagiano - S. Basilio - Barlettas - Ostuni Pasano
Latiano 19-20.04 Aliano - Galio - Fontegregaca - Pratella - Valle Agricolla
21-24.04
Yeiiafro
22-23.04
Castelpetroso - Caprano Macchia Godena - S. Petro in Yalle
Spessaiio - Civita Nova 25.04 Napoli 26-28.04 Bari 29.04 Castel Benito
30.04-06.05 Kair 07-09.05
Napoli 10-31.06 Yenafro 01-02.06 Campobasso
03-04.06
Cava di Tirreni 05-06.06 Campobasso 10-24.06
Rzym 25.06
Campobasso 26.06
Capra Marina 27-30.06 Porto S. Giorgio
353
Załączniki
Podróże interkontynentalne (r.XI)
1. 1944 IV Algier, lot wojskową Dakotą „Duch Ostrej Bramy"
2. 1944Y
Egipt, lot wojskowy małym dwumotorowcem
3.1955/56 Notre Damę. DC6
4. 1958
Johannesburg, lot liniowy DC6
5.1958
Los Angeles z Johannesburga DC6
6. 1959
L. A. - Zurich, DC6
7.1960/61 Stanford, Kansas
8. 1962
Notre Damę
9. 1963
Chicago 10.1964 Meksyk, kongres filozoficzny 11.1966
Izrael, jako gość rządu izraelskiego 12. 1966 Seattle, cykl odczytów
13.1966 Notre Damę, doktorat h.c.
14. 1967
Chicago
15. 1968
Pittsburgh
16. 1969
Chicago
17. 1970
Boston
18. 1971
Ottawa
19. 1971
Edmonton, University of Alberta
20. 1972. III Maroko, Cesna 172
21.1972. LX-XII Waszyngton, Catholic University of America
22. 1973. I-IV
Waszyngton, Catholic University of America
23. 1973 VI-VII Hawaje
24. 1974.V Dakar, Cesna 172
25. 1975.III Izrael
26. 1976. V Kolumbia, Uniwersytet katolicki
27. 1977.III Argentyna, Uniwersytet państwowy, doktorat h.c.
28. 1980.II-III
Floryda, trening lotniczy w Vero Beach
29. 1983.II-IV
podróż dookoła świata: Nowy Jork, Hawaje, Sydney, Bombay
Egipt
Miami, sympozjum o społeczeństwie Luxor
Waszyngton
Johannesburg, University of South Africa, Kapstadt, Zambia Nowy Jork (Queen
Elisabeth II & Concord)
30. 1984.X
31. 1985.IV
32. 1985.X-XI
33. 1986.XII / 87.1
34. 1988
35. 1990
23 — Bocheński: Wspomnienia
354
Spis alfabetyczny
355
Spis alfabetyczny
Spis alfabetyczny
Adamski bp. 148
Adenauer247,251,252
adriatyckie wybrzeże 182
Aebi 234
Afryka 257, 264
Afryka Południowa 256
Ajdukiewicz 324
Alexander S. 88
Albert Wielki św. 97, 98, 127
Albertinum 71, 79, 207, 209, 226
Alexander 169, 179, 180
Alpy 279
ambasada w Bernie 260
Ameryka 264, 291
Ameryka Południowa 296
Anders 151, 167, 169, 179, 181, 182,
187, 188, 189,
Anderson 237, 239
Angelicum 63, 71, 85, 93, 123, 131,
207, 208, 320, 326
Aiigelli 268
Anglia 27, 155, 158,291
Ankona 182,, 184
Anstett 296
Apeniny 168
Aąuito 182
Argentyna 266, 288
Arizona 274
Armia Krajowa 193
Arystoteles 63, 80,93, 193, 202, 208, 220,
221,224,230,259,310,316,319,323
Ateneum Kapłańskie 317
Attine 173, 177 Augsburg301,301,305 Augustyn 316 Austin (Texas) 267 Australia
268 Austria 240, 260 Austriacy 27, 30, 37 Avanche 283 Awicenna 79 Axensstrasse
281 Azja 264 Azory 40 Babbit 239 Bajonne 154 Bank Polski 133 Bantu 256 Barbado
72, 87 Barbonesy 290 Bari 166, 182,291 Barletta 164 „Batory" 155, 156 Bazylea 195
Bączkiewicz 188 Becker 126,323 Bendiek 125 Bendix 276 Benedykt św. 70
Berezyna 10
Bergson81,195,267,312 Berkeley 226, 228, 275 Berlin 147, 249 BernaysP. 117,237
Berno 260, 294, 300, 301 Berthier 206 Bethll9, 237, 242 Beverly Hills 228
Biernacka 24
Biliński 4
Binfeld 305
Blakeley 233, 259, 297
BIanshard241
Bleriot 288
Bloomingtou 222
Bniński 54
Bocheniec 9
Bocheńska Olga. (Olusia) 16, 19, 33, 147,
270
Bocheński Adolf 10, 11, 12
Bocheński Adolf (Adzio) 16,31,184
Bocheński Aleksander. (Olo) 9, 16
Bocheński Antoni 10
Bocheński Franciszek 10
Bocheński Izydor Franciszek l O
Bocheński Maciej 268
Bocheński Mikołaj 10
Bocheński Tadeusz l O
Bogota 296
Bolonia 189
Bonanza 302
Boniecki 9
Bonn 255
Boratyna 27
Bordeaux 320
Borghini 395
Borkowski 135
Boston 240, 297, 302
Botteghe Oscure 96
Botterens 22
Boyer 90
Braun 208
Brazylia 81
Brentano 116
Brindisi 163
Brody 20, 29, 30, 33,48 Bronarski 215 Bronowski 150 Browne 131 Brunschvicg
102 Brytyjczycy 154 Bucharin 244 Budapeszt 27 Budjonny 48,49 Buenos Aires 240,
266, 267 Bujak 14 Bukareszt 27 Burgdorf301 Bulletin Thomiste 122 Bundeszentrale
fur Heimatdienst 253 Bunge 324 Burowie 255, 256 Buzułaki 177 Caccia -
Dominioni 100 Cadillac 233
Campobasso 164, 177, 182 Cano 88
Carnap 119, 225, 226, 231, 265, 275 Carpiagne 153 Carpinone 164 Casilina 168
CastelBenito 166,292 Cat - Mackiewicz 152 Catania 292 Cava de i Tirreni 180
Cavendish Road 170 Chechelski 121 Chojnacki 121 Cecylia św. 146 Cervaro 177
Cessna-150 296 Cessna-172 290, 296 Chenu 152 Cherokee-6 300 Chicago 241,
268,276 Chiny 262 Chrostowski 137, 153, 155
356
Spis alfabetyczny
Spis alfabetyczny
357
Church 223, 225, 320
Churchil 153
Cieński 162, 163, 177, 181, 189
Clark 125
Clemente S. 85
Cleverie81
Cluny 159
Colorado 274
College Boston 259
Comandini 185
Como 189
Congar 131
Contini 193
Coolaiigata 268
Cordoba 267
Corso Umbero 185
C:rawford 158
Croce 193
Curry 222
Cyrenajka 292
Czarkowski - Golejowski 49
Czartoryski 76„ 131
Czechosłowacja 259
Czechy 44
Częstochowa 25
Czuszów 19,43, 148
Dachau 147
Dakar 296
Dakota 287
Dalbor kard. 57
Dante 17
Deillon 294
Deman 206, 208, 209
Denervaud 296
Deiwer 268, 277, 278
Devaud 296
Devonia Road 161 Dewey 229 Difunta Corea 267 Dilthey314
Diodoros z Kronos 238, 239 Dmowski 23, 30 Dniepr 33
Dobrzyńska Ziemia 9 Dolina Śmierci 286 Dolina Yosemity 274 Domenico e Sisto
SS. 85 Dominik o. 24 Dominik św. 73
Drewnowski 121, 122, 123, 126, Driesch 101
Droga do Słońca 274, 281 Droga milionowa 274 Dubendorf 262 Dubrawka 186
Duch 170 Dulska 106
Dunin Borkowska 11, 22 Dupraz 195,206 Durango 282 Dzieduszycka 11
Dzieduszycki 11,83 Eaton 193
Ecole Normale Superiere 154 Ecuvillens 294, 295, 305 Eddleston 161 Edynburg 158,
160 Egipt 166,291,292 Eichstat 197, 262 Eidechsenbund 9 Einstein 259, 259 El-
Adam 292 E1-A1212 Emnien 298 Engels 246 Espana 295 Estreicher 217 Fabro 90
185
Pasano 164
Fernandez 131
Fiesole 64
Filipiny 86
Filon 239
Finlandia 35
FlagstafF282
la Fleche 240
Flint 226
Florencja 63
Floryda 294
Fontegreca 164
Forum Ronianum 85
Foundation Ford 259
Foundation Rockefeller 259
Franciszek św. 71,73,76, 111
Francja 43,49, 152, 153, 192
Frankfurt 213
Freud 87
Freymiond210
Friedrichshafen 303, 305
Fryburg szwajcarski 63, 77, 189, 232,
244, 248, 277, 281, 294, 297, 311
Fugler260, 261
Gale 239
Galicja 35, 133
Galicja Wschodnia 19, 37
Galileusz 240
Gallup 284
GauDavid212
Ganszyniec 36, 40
Garrigou - Lagrange 65, 72, 86, 87, 88,
90,92,94,98,310
deGaulle 157
Gawlina 136, 161,166, 179, 184,217,253
Gawroński 150
Gazeta Żołnierska 161, 185
Genewa 79, 210
de George 232
Getynga 12
Gibraltar 162
Giedroyć 17
Gigon 193, 194, 195,206,238
Gillet 132
Gilson310
Głazewski 76
Gmurowski 318
Gniewosz 27
Godlewski217
Goedel 222
Goethe 17
Goetz 206
Goodman 223, 225, 225
Gorajek 217
Górski 35
Grabmann 321
Grabski 83
Grand Fey 204
Grecja 296
Gredt 61,93, 128
Gregorovius 17
Gubałówka 282
Gunnison 279
Gutzwiller 195
Harvard 213
Hawaje 265
HB.CRT 296
HB.CSE 296
HB.CSM 296
Hegel 25,320
heglista 87
Heidegger235
Heliopolis 293
Henry 272, 278, 283, 284
Hering 208
Hersch 79
Hesburgh 220
Hiszpania 154,310
358
Spis alfabetyczny
Spis alfabetyczny
359
Hitler 149, 153,248
Hlond 23
Hoenen 89
Holywood 229
Hook241
Hopf248
Horvat 82
Hugh 276
Hurst 126
Huuserl 324
Huxley 87
Huzarski 76
IlGesu 186
Indiana 220
Inferno Track 174,
Ingarden 101,324
Instytut Europy Wschodniej 246
Isabelita 266
Iwaszkiewicz 38
Izrael 30, 211
Jacek św. 76
Jaguar 270
Jałta 185
James 41
Jan XXIII 252
Jan od Krzyża 16
Janasik 66, 96
Japonia 43, 76
Jar Czarny 274, 279
Jar Wielki 274, 275, 284, 285
Jar Brice 274, 275, 285
Jaroszewicz 146
Jełowicka Bożeniec 11
Jezioro Bodeńskie 298, 303
Jezioro czterech kantonów 281
Jeziora Zurychskie 298
Jeżowszczyzna 44
Johannesburg 255, 258, 288
Joniec 163, 178
Jordan 259
Józef II 132
Judin 244
Judycki 163, 175, 177
Jugosławia 260
Juin 170, 172
Jungfraujoch 278, 301
Kaczmarek 216
Kair 167, 283, 291,293
Kajetan de Vio 307
Kakowski 120
Kalifornia 119,228
kampania norweska 153
Kanada 221
Kano 256
Kant 61, 93, 280, 313, 318, 320
Kansas 232
Kapsztad 256
kapucyni 208
Karger 23
Karlson 34
Karlsruhe 244, 246, 248, 252,
Kartezjusz 82, 93, 240, 320
Kasjan217
Katarzyna Sienneńska św. 85
Katowice 147, 148,212,277
von Kani 246
Kemeny 225
Kempten 298, 301
Kennedy 241
Kielce 146
Kielenkiewicz 185
Kiereński 33
Kijów 33, 50
Kirckcaldy 159
Klawek 147
Kleeberg 143
Klemens św. 146
Kleugten 80
Kneale 239 Kobzdaj 36 Kock 12, 143 Kochanowski 24, 155 Kolbe 104 nn Koliba 27
Kolonia 250, Koloseum 85, 95 Komarów 47,48,49 Kotlarski 32 Konfucjusz 229
deKoningh 120,222 Konstancja 304 Kopański 162 Kopernik 147 Korcik 120, 122
Koraiłowicz 59, 78 Korosteń 42
kościół św Stanisława 96 kościół św. Trójcy 76 Kot 152 Kotkowski 185 Kowalski
59, 67, 68,311 Kraków 19, 46, 76, 120, 147, 287 Krąpiec 80 Kruger 256
Krzeczimowicz 42, 46, 52 Krzyżacy 10
Kuczyński 91, 220, 221, 268, 276 Kuiper87, 192,208 Kukieł 162 Kurek 155, 173
Labourdette 81 Lafrank 159 Lagerlóf 34 Lakatos 232
Lansdorff 9 Larson 34 Las Skamieniały 284 Las Yegas 274, 285 Lasek 17 Laupheim
303 Laval221 Lavell317 Lawrence 232 Leese 170, 172 Lehmann 130 Leibniz 313
Leipheim 302 Lenin 246
Leśniewski 116, 118, 119, 223, 324 Lewis 239 von Lex 248 Lichtarowicz 154 Lido
weneckie 26 Lieber 249 Liechtenstein 211 Liri 168, 172 Litwa 129 Litwini 40, 129
Lobkowicz 197,205,259,297,327 Lobond 276 Longmont 268 Loreto 150, 183
Los Angeles 225,226, 229, 258, 272, 275, 288
Louvain 197 Louvre 179 Loyolas 220, 227 Lublin 271 Lubowidzka 10 Lucerna 190
Luftwaffe 293 Luksemburg 128 Lustiger 31 Luter 57
Luyten 195,206,208 Lwowska Ziemia 39
360
361
Spis alfabetyczny
Spis alfabetyczny
Lwów 13, 20, 27, 33, 35, 38,48,49, 270
Łanocha 83
Łapot 83
Łazienki 44
Łukasiewicz J. 116, 118, 119, 121, 124,
138,222,231,319
Łuszczka 175, 188
Madonet 192
Madryt 249
Maestrovich 276
Maieli 181
Maier 238
Majer 23
Malcolm 159
Małgorzata Szkocka bt. 159, 160
Malth 208
Manser 72, 79, 195
Marin Solą 86, 94
Maritainól, 310
Marks 31,259
Marksizm - leninizm 314
Maltańczycy 18
Małopolska Wschodnia 37
Manser 80, 310
Maria sopra Minerva S. 85, 96
Markiewicz 73
Marks 246, 252
Marły 217
Marsylia 153, 154
Martinez 88
Mazik218
Mclntyre 227
Medellin 240, 265
Meisiiel 257
Meissner 249
Meksyk 231, 236, 265
de Menasce 194, 208 Mercedes 56,270 Mesa Yerde 275, 280, 282 Mexico City 265
Meysztowicz 98, 149, 150, 253 Miami 268, 274
Michalski 120, 121, 127, 147, 244 Michalowski 150 Michę 244 Middle West 228
Mikojan 252 Miodowski 140 Missisipi 278 MIT 221 Modou 294 Monachium 297
Monod 294
Monaster Westfalski 115 Montaąue 230 Monte Cairo 154, 170, 174 Monte Cassino
155, 169, 170 Montini 98, 187 Moody 126, 226 Moraczewski 43 Morard 207
Morawski 122 Morkowski 262 Moskale 10, 140 Moskwa 19,243 Mościcki 79
Moulin 70 Mullan 160 Miiller Marcus 259 de Miinnynck 72, 80, 84, 195 Murzyni
153 Muskatine 278 Mussolini96, 151, 152 Nagel 265
Nato Defense College 250 Nauka Chrystusowa 160, 185 Neapol 163, 165, 170
Neuchatel 327
Neumann 38
Nevada 274
Niemcy 10,30,43,49,61, 149
Niemeyer 253, 272
Niepokalanów 104
Niesiecki 9
Nieznański 77
Nordman211,212
Notre Danie (Indiana) 123, 220, 232, 253,
272, 276
Nowy Jork 226, 234, 240, 242, 249,274
Obertyński 150
Ocean Spokojny 275
Odrodzenie 312
Oehl 193
Ojców 58
Ołomuniec 85
Ost Kolleg 246,
Oxford 194
Owidiusz 27
Pacelli 67,97
Park Gór Skalistych 278, 279
Park Lodowcowy 274, 275, 281
Park Yellowstone 275, 286
Park Yosemita 275
Park Żółtego kamienia 274
Paryż 152,213,320
Pastuszka 122
Paszcza Smoka 274, 275
Patagonia 94, 209
Paweł VI 98, 187
Paweł św. 65
PAX 136,216
Pedimonte 177
Peenles 160
Peirce319
Pelc 185
Pelletier 74, 132
Penido81,312, 310
Perdissat 294
Perdue 222
Perolles 79
Pescara 177
Petersburg 34
PhilippeSl, 195, 196,209
Piasecki 216
Piazza di Spagna 186
Piazza Yenezia 185
Pietrograd 34
Pillerl96, 208
Piłsudski 43, 55, 136, 152
Pińsk211
Piotr Hiszpan 320
Pittsburgh 236
Pius XII 67, 97
Platon 62, 317, 223
Podkamień 20
Podlasie 145, 154
Polska 42, 55, 66,160, 259, 327
Poniatowski J. 46
Ponikwa 19,27
Popkis Private Army 182
Popper 232, 324
PortRoyal93, 125, 196
Port Vila 268
Porto San Giorgio 182, 189
Poznań 12,66
Predappio 151
Presyna 10
Pretoria 254, 256, 257,
Pręgowski218
Prior 238
Prusy 50
Prasy Książęce 9
362
363
Spis alfabetyczny
Spis alfabetyczny
Pruszyński Mieczysław 17, 140, 141, 143,
144
Pruszyński Ksawery 17
Pueblos 283
Pustynia Malowana 284
Putrament 215
Python78, 191, 195
Quine 223, 230, 231
Radoński bp. 161, 161
Radziszewski 63
Raeber 323
Rainers 276
Rakowice 288
Rakowski 170
Ramirez 72, 82
Ramzesy 177
Rapacki 189
Rapido 170, 174
Raysky 25
Regamey 193, 194
Reo 180
Rescher 238, 239
Rickert 17
Riemami 237
River Forest 240
Rodos 18
RohnerSO, 196
Roseuthal 244
Rosja 49
Rosjanie 30
Ross 80
Rossi 99
Roty Świętej trybunat 66, 97
de Roy 72
Rozkaz Wewti. Biskupa Polowego 185
Ruda Mazowiecka 11
Russel 226, 255
Rzym 17,63,64,67, 182,208,256,283, 291
Sachsenhausen 147 Sahara 296
Salamucha 120,121,122,123,126,147, 311
San Angelo 171 San Diego 228
San Francisco 226, 228, 272, 275, San Piętro Infine 170 Santa Monica 228 Sapieha
43, 148 Sapiehowie 40 Saraceni 18 Scheler 194 Schmidt 13 Scholz 138 Schróder 248
Scheler 313 Sellars 240
Seminarium Poznańskie 66 Sienkiewicz 52, 138, 184 Sikorski 152 Simon 282
Simonin94, 318 Siwek 150 Skowroński 189 Skrzyński 98 Skylane 268, 296 Slawik
185
Służew 122, 131, 132, 214 Smith41, 193 „Sobieski" 155
Sobociński 116, 119, 122, 123, 222 sobór watykański II 24 Sofokles 283 Sokrates
40, 230 Sosnkowski 162 South Bend 268, 272, 276, 279 Spatocco - Łagowska 185
Spinoza284, 313
Spicq 3
St. Hyacinthe 206
St. JeandeLuz 155
St. Louis 220, 296
St. Paul 119
St. Thomas College 119, 222
Stahl 187
Stakelum 95
Stalin 49, 246
Staiiek 83
Stany Zjednoczone 150, 274
Staockl 249
Stefan de Monte 321, 322
Stępa 122
stoicy 319
Straszewski 84
Stróżewski 3
Strzelecki 165
Studebaker 276
Studia Cmesnensiaiia 68
Studziński 137, 170
Suarez 209
Sulik 170
Sustenstrasse 279
Sycylia 95, 283
Sydney 268
Szefed 30
Szekspir 17, 284
Szela31
Szeliski 83
Szkocja 157, 158
Sztokholm 34
Szwajcaria 95, 189, 265, 266, 279, 300
Szwecja 33
Szyszko - Bohusz 168
Tagliaferro 222
Tarnów 35, 55
Tarski 116, 119,225,230,276
Tarvisio 149
Tatarkiewicz 140
Teksas 226 Tell 190
Teofrast 126, 138,322
Teresa z Awilli św. 16
Termy Caracalli 95
Thomas 122, 222
Tillich241
Times 138
Tomasz z Akwinu św. 60, 63, 68, 73, 75, 79, 86, 88, 93, 120, 125, 182, 208, 222,
309,318,325
Tomicht 279
Torneo - Haparanda 34
Tow. Filozoficzne Krakowskie 244
traktat wersalski 149 Trasadingen 305
Tschudi214 Turyn 149
Twardowski 116
Tymieniecka 235, 236 UCLA119,226, 227, 230
Ukraina 34, 42, 44, 45, 53 Ukraińcy 30, 37, 38, 132
Underwood 23
Uniwersytet Alberta 240
Uniwersytet Berkeley 277
Uniwersytet Belgradzki 221
Uniwersytet Catholic of America 240
Uniwersytet Columbia 277
Uniwersytet Cornell 277
Uniwersytet Fryburski 146 Uniwersytet Harvard 277
Uniwersytet Lubelski 63
Uniwersytet Jagielloński 12,85, 145, 147 364
Spis alfabetyczny
Notatki
Uniwersytet John Hopkins 242
Uniwersytet Monachijski 197
Uniwersytet New York 240
Uniwersytet Ohio State (Columbus) 277
Uniwersytet Princeton 277
Uniwersytet Salzburski 240
Uniwersytet Warszawski 139
Uniwersytet Wileński 149
Uniwersytet Yale 238
Yanautu 268
Yenafro 167, 168, 178, 182
Verdim 170
Veritas215,217
Vero Beach 294
Yicaire 206, 208
Yiucenz 286
Yitale 85
Voste72,86, 91
W imię Boże 185
Walczak 186
Wallace 240
Warszawa 12, 35, 48, 116, 138, 144, 255,
271,289
Wasmer 195
Watykan 179
Wawrzyńczak 217
Weber211
Weingartner 126
Weiss 192,238
Weizmann 211
Wenecja 26, 268, 300
West F. 29
Wezuwiusz 163
Węgry 158,259
White 170
Whitehead 119
Wieczorek 142, 143
Wiedeń 27, 77, 148
Wielka Brytania 49, 153
Wiener Kreis 100
Wieniawa - Długoszewski 150
Wierzyński 180
Wilhelm Zdobywca 159
Willisau 298
Wilno 129
Winkelried 190
Wisła 42
Wiśniewski 168, 189
Witos 42
Włochy 88, 158,291,293
Włosi 61, 255
Wodzicki 150
Wojciechowski 185
Wojtczak 83
Wolf 192
Wołochy 24
Wołodyjowski 52, 181
Woroniecki 57, 73, 78, 100, 128, 131,
132
Wójcik 83
yonWright 95,242
Wronka 68
Wyoming 274
Wyszyński317
Wzajemcew 26, 28
Wyserl95,208
Zakopane 27, 271
Zawirski 36, 40, 127
ZBOWID215
Złota ul. 30
Zurych 117, 196,260,297
Żerniccy 9
Żołędziowski 28
Żółkiewicz. 46
Żychliński 58,67,68
Żydzi30,31,211
Żytomierz38