404 Morgan Sarah Zimowy wieczor


Sarah Morgan

Zimowy wieczór

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Sama skomplikowała sobie życie.

Miranda siedziała na skale, pogrążona w niewesołych myślach. Wpatrywała się w oblodzone jezioro, obojętna na fakt, że palce rąk i nóg drętwieją jej z zimna.

Wokół niej wznosiły się góry otulone śmiertelnym całunem lodu i śniegu, ale pozostawała obojętna na ich piękno. Ważniejsze było, że mogła się tu schronić przed błyszczącymi świątecznymi dekoracjami i innymi oznakami powszechnej radości.

Tutaj, w lodowej głuszy Krainy Jezior, Boże Narodzenie oznacza kilka godzin dziennego światła bez żadnego symbolicznego znaczenia.

Nie powinna płakać.

Minęło sześć miesięcy. Sześć długich miesięcy. To wystarczająco dużo czasu, by przestać opłakiwać przeszłość i zacząć żyć na nowo. Najwyższa pora, aby się rozgrzeszyć za niewybaczalną głupotę i naiwność.

Wydawało jej się, że świetnie sobie radzi. Jest niezależna, dobrze zorientowana w ciemnych stronach ludzkiej natury. Najwyraźniej się myliła. Zaśmiała się gorzko. Została oszukana i porzucona. Była tak niemądra i łatwowierna! A teraz nienawidzi samej siebie za to, że dała się nabrać.

Pociągnęła nosem i roztarta lodowate policzki przemarzniętymi palcami. Rozczulanie się nic nie da. Rzadko sobie pozwalała na momenty słabości. Usiłowała powstrzymać płacz, ale nie mogła odnaleźć w sobie zawziętej woli walki. Z jej oczu popłynęły łzy.

Na miłość boską! Niecierpliwie otarła je ręką. Co się z nią dzieje? Zazwyczaj się nie rozkleja. Może Boże Narodzenie sprawiło, że widzi wszystko z innej perspektywy. Cała ta afirmacja szczęśliwej rodziny! Śmieszne, że ją to wzrusza. Ona przecież dobrze wie, że prawdziwe rodziny nigdy nie bywają idealne.

Nie chciała mieć rodziny!

Lepiej jej było samej.

Zapomniała o tym, na krótką chwilę straciła zdrowy rozsądek. I to ona, choć lepiej niż inni zdawała sobie sprawę, że w życiu można liczyć tylko na siebie. Nigdy nie uzależniała się od innych ludzi. Nigdy. A jednak...

Zacisnęła zęby. Nie będzie o tym myślała. Przeszłość nie ma znaczenia. Czyjej się to podoba, czy nie, przeszłość nie ma już znaczenia. Liczy się tylko przyszłość. Nie wolno drugi raz popełnić tego samego błędu.

Wyprostowała się i wyzywająco podniosła głowę.

Czas dorosnąć. Koniec z romantycznymi mrzonkami, trzeba się trzymać ziemi. To będzie jej noworoczne postanowienie. W życiu nie ma książąt nadjeżdżających na ratunek na białym koniu. Zwykli ludzie nie wygrywają milionów w totka. Normalne rodziny nie różnią się od patologicznych i lepiej im się nie przyglądać z bliska. Boże Narodzenie to tylko jeden z trzystu sześćdziesięciu pięciu dni roku i wkrótce minie.

Nie ma najmniejszego sensu siedzieć na skale na kompletnym pustkowiu i żałować czegoś, co już nie istnieje. Musi się pozbierać i znaleźć lepsze strony swojej sytuacji.

Coś zimnego musnęło jej rękę. Ze zdziwieniem zauważyła padający śnieg. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że przemarzła do szpiku kości. Kiedy podniosła głowę, ogarnął ją nagły niepokój. Szczyty gór spowijała gęsta mgła.

Kiedy wychodziła ze swojego ciasnego, nieprzytulnego, wynajętego niedawno mieszkanka, pogoda była znakomita.

Gdzie się podziało błękitne niebo i słońce?

W nagłym przypływie paniki uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Tak rozpaczliwie pragnęła się wyrwać na otwartą przestrzeń, zostawić daleko za sobą rzędy domków z choinkami, ulice z bajkową świąteczną dekoracją, niemiły jej widok radosnych rodzinnych spotkań, że po prostu wsiadła na odrapany używany rower i jechała tak długo, aż pozostawiła miasteczko za sobą i znalazła się u stóp majestatycznych gór. Nie znała tej okolicy, sprowadziła się tu zaledwie tydzień temu.

Zostawiła rower na opustoszałym parkingu i ruszyła szlakiem prosto przed siebie, zwiedziona złudną obietnicą świeżego powietrza i błękitnego nieba. Tu, pośród szczytów, nic nie przypominało jej o Bożym Narodzeniu. Nie czuła się jak jedyna na świecie osoba, która musi samotnie przeżyć święta. Tutaj był to dzień jak każdy inny.

Pomijając fakt, że jej życie znalazło się w punkcie zwrotnym i musi je na nowo przemyśleć.

Ale czas na refleksje minął. Stanęła się w obliczu bardziej palących problemów. Musi dotrzeć na parking. Jeśli ma znaleźć drogę powrotną, nie ma ani chwili do stracenia.

Wstała i strząsnęła śnieg z adidasów. Uświadomiła sobie, że jej lekkie sportowe obuwie jest w najwyższym stopniu nieodpowiednie.

Przez parę minut szła, usiłując odnaleźć szlak, jednak ścieżka zniknęła pod świeżą warstwą śnieżnego puchu, który z minuty na minutę przykrywał ziemię coraz grubszym kobiercem. Zdradziecka biel pochłonęła drogę do domu.

Jak mogła być tak nieodpowiedzialna?

Oczywiście, zna odpowiedź. Nie myślała o niczym innym, tylko o własnych kłopotach. Tymczasem wyrósł przed nią prawdziwy problem - jak przeżyć. Temperatura wyraźnie spadła, a ona zgubiła się w kompletnej dziczy i nie miała jak wezwać pomocy. Nikt nie wie, dokąd poszła.

W tym momencie dotarła do niej cała groza sytuacji. Strach ścisnął jej serce i pozbawił zdolności logicznego myślenia.

Pogoda pogarszała się, a ona nie miała pojęcia, jak przetrwać na bezludziu w zimowych warunkach.

Jeśli będzie szła przed siebie, równie dobrze może trafić na skraj przepaści, prosto w objęcia śmierci. Pozostanie w miejscu nie jest żadną alternatywą. Nie ma też ekwipunku potrzebnego do wykopania jamy w śniegu, nie ma ze sobą nic ciepłego.

Wewnętrzny głos doradzał jej, by po prostu usiąść i się poddać. Ale coś się w niej poruszyło. Coś jej przypomniało, że nie ma mowy o kapitulacji. Śmierć nie wchodzi w rachubę. Musi żyć. Musi znaleźć drogę powrotną.

Przeżyje. A kiedy tego dokona, jeszcze raz przemyśli własne życie.

Jake szedł równym krokiem. Nagłe załamanie pogody skwitował uśmieszkiem rozbawienia. Góry. Są jak kobiety - pomyślał, poprawiając plecak - nieprzewidywalne i wymagające stałej uwagi i szacunku.

Pod wieloma względami wolał nieprzewidywalną surową pogodę niż słoneczne ciepło i bezchmurne niebo. Piesze wędrówki i wspinaczka przedstawiały wtedy większe wyzwanie: walkę ludzkiego rozumu z potęgą przyrody.

Śnieg chrzęścił pod jego butami, powietrze tamowało oddech w piersi, mróz szczypał w policzki. W oddali słyszał bicie dzwonów na kościelnej wieży.

Boże Narodzenie.

Powinien być szczęśliwy.

Kiedy wychodził, jasno świeciło słońce. Zjadł świątecznego indyka w towarzystwie swoich serdecznych przyjaciół. Widział, jak ich dzieci z piskiem radości otwierają prezenty wyciągane spod ozdobionej świecidełkami choinki.

Dom promieniował radością i ciepłem. Alessandro i Christy wreszcie pokonali kryzys, który zagroził ich małżeństwu.

Czuł ulgę. Cieszył się ich szczęściem. Jednak kiedy zamknął drzwi i odszedł, pozostawiając za sobą ten sielankowy obrazek, dokuczało mu uczucie pustki. Nic tak skutecznie nie przypomina człowiekowi o jego samotności jak Boże Narodzenie.

Nie brakowało wokół niego stosownych kandydatek. Nie był próżny, ale dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele znajomych lekarek i pielęgniarek chciałoby wyzwolić go z okowów starokawalerstwa. Ale żadna z nich nie była tą wybraną. Oczywiście, umawiał się na randki. Był zdrowym, młodym mężczyzną i nikt nie oczekiwał od niego, że będzie żył w celibacie. Jednak niezależnie od tego, ile kobiet przewinęło się przez jego życie w ciągu minionego roku, kolejne święta spędzał samotnie. Żadna z nich nie znalazła drogi do jego serca.

Żadna poza Christy, ale ona wyszła za mąż za jego najlepszego przyjaciela i od tej pory skutecznie wybił ją sobie z głowy. Alessandro ma niebywałe szczęście. Christy jest nadzwyczajną kobietą, a ich dzieci są takie ładne...

Zaklął pod nosem i przyspieszył kroku.

Co złego w tym, że jest sam? Nic. To święta Bożego Narodzenia z ich rodzinną tradycją wywoływały niepożądane myśli. Dlatego właśnie wybrał się na długi spacer, zamiast wrócić do swojego pustego domu. Mógłby pojechać na resztę dnia do szpitala, ale i tak spędzał tam większość czasu. Trudno prowadzić jakiekolwiek życie towarzyskie, jeśli świątek piątek człowiek tkwi na posterunku.

Szybki marsz poprawił mu nastrój. Wyliczał sobie w myślach powody, dla których powinien czuć się szczęśliwy. Jest okazem zdrowia, ma świetną pracę w szpitalu, współpraca z górskim ochotniczym pogotowiem ratunkowym przynosi mu satysfakcję. Nie powinien narzekać.

Widoczność stale się pogarszała. Wiedział, że pora zawrócić. Dobrze znał okoliczne szlaki i miał ze sobą cały potrzebny ekwipunek, ale wyprawy ratownicze nauczyły go respektu do gór. Nie chciał, by koledzy pędzili mu na ratunek, oderwani od rodzinnej biesiady przy świątecznym drzewku.

Już miał zawrócić, kiedy jego uwagę przykuło coś pod grubą warstwą śniegu. Kolorowy błysk. Zmrużył oczy, ale nie mógł niczego wypatrzeć w śnieżnej bieli.

Mógł uznać, że ma do czynienia z wytworem wyobraźni, ale dwanaście lat praktyki w ratownictwie górskim wyostrzyło jego czujność. Podszedł bliżej i stanął jak wryty.

Nieduża postać, zupełnie przysypana śniegiem, kuliła się w skalnej szczelinie. Dziecko?

Nagle podniosła głowę, a wtedy Jake dojrzał, że to była kobieta. W dodatku bardzo piękna.

Nie pamiętał, aby kiedykolwiek widział tak niezwykłe, egzotyczne oczy. Ciemne jak owoc tarniny, ukryte pod długimi rzęsami podkreślającymi bladość skóry. Kosmyki wilgotnych czarnych włosów otaczały twarz, której owal i wyraziste kości policzkowe wydały mu się zbliżone do ideału. W tej twarzy przykuwały uwagę usta, pełne i wyraziste. Ich kształt i intensywny jasnoróżowy kolor mógł doprowadzić do szaleństwa każdego mężczyznę.

Wyglądała delikatnie i kobieco. Była ostatnią osobą, którą spodziewałby się znaleźć podczas zamieci w górach.

Śnieg przyklejał się jej do włosów, a całe ciało dygotało. Wystarczyło jedno spojrzenie, by pojąć grozę sytuacji. Kobieta z pewnością nie była doświadczoną turystką, przygotowaną do wyprawy w góry. To było ostatnie miejsce, w jakim powinna się teraz znajdować.

Dreszcze są dobrym znakiem, powtarzał sobie, zrzucając plecak i wyciągając z niego potrzebny ekwipunek. Kiedy ustają, ludzkie ciało nie jest w stanie dłużej wytwarzać ciepła. Nie potrzebował lekarskiego dyplomu i praktyki ratownika, by zdawać sobie sprawę, że dziewczyna jest ofiarą hipotermii.

Musi ją rozgrzać, zbadać i zdecydować, czy sam da radę ją sprowadzić, czy będzie potrzebował pomocy ratowników.

- Co tu robisz sama? Gdzie reszta? - Nie było czasu na wymianę uprzejmości i formalne prezentacje. Po odpowiedziach dziewczyny będzie mógł ocenić, na ile jest świadoma tego, co się dzieje.

Czyjej znajomi zostawili ją i poszli po pomoc? Czy nie pomyśleli, że ktoś powinien z nią zostać? A może i oni są w tarapatach? Przez dłuższy czas nie otrzymał żadnej odpowiedzi i zaczął się obawiać, że jej stan jest dużo gorszy, niż mu się na początku wydawało.

- Jak masz na imię? - Przykucnął przy dziewczynie i ujął jej twarz w dłonie, zmuszając, aby na niego spojrzała. - Powiedz, jak ci na imię.

Utkwiła w nim ciemne oczy, a on dostrzegł w ich głębi coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Pustkę i brak nadziei.

- Miranda. - Jej głos wydawał się cieniutki i bezradny, zanikał w zimowym pustkowiu. - Jestem sama.

- Proszę, usiądź na tym. - Jake rzucił na śnieg grube ochraniacze. - Dobrze izolują. Ubranie nie będzie nasiąkać wilgocią. Musisz coś zjeść.

Wiedział, że najważniejsze jest rozgrzać ją od środka. Musi jej podać glukozę i gorący płyn oraz zapobiec dalszej utracie ciepła. Wcisnął jej do ręki batonik i włożył na głowę wełnianą czapkę. Czekolada wyśliznęła się z jej palców, dziewczyna zamknęła oczy.

- Nie jestem głodna. Zmęczona... - wyszeptała.

- Musisz zjeść, Mirando. To cię rozgrzeje. Otworzyła oczy i spojrzała na czekoladę, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Niechętnie ugryzła kawałek.

Jake zdjął z niej nasiąkniętą wilgocią kurtkę. Stanowiła wątpliwą ochronę przed deszczem w mieście, a co dopiero przed śnieżną nawałnicą w górach.

- Nie zabieraj mi - wymamrotała w bezsilnym proteście, ale mokre okrycie leżało już na ziemi, a on wyjmował kolejne rzeczy z plecaka.

- Musisz się cieplej ubrać, w suche rzeczy. Włóż na siebie polar, a na wierzch kurtkę przeciwdeszczową.

Spojrzała na ubrania, które rzucił jej na kolana, ale się nie poruszyła. Pozbierał je z westchnieniem i zdecydował, że nie będzie czekał, aż ubierze się sama. Wciągnął jej bluzę przez głowę, włożył ręce w rękawy, powtórzył tę czynność z kolejnym polarem i wreszcie zapiął zamek błyskawiczny zapasowej kurtki.

Przypominało to ubieranie szmacianej lalki. Była zupełnie bezwładna, nie stawiała oporu. Jego kurtka, choć o wiele za duża, była przynajmniej sucha i chroniła przed przejmującym wiatrem. Owinął jej szalik wysoko wokół nosa, by ogrzać powietrze, którym oddychała. Zastanawiał się, co dalej. Ewakuacja helikopterem? Nie wchodzi w grę przy tej pogodzie. Wezwać ekipę ratunkową? Dotarcie na miejsce zajmie im parę godzin, a w tym czasie Miranda zziębnie jeszcze bardziej.

- Dobrze - pochwalił ją, zadowolony, że zjadła batonik. Podał jej następny i sięgnął do plecaka po termos. - Mamy następujący wybór. Możemy wezwać ekipę ratunkową, wygrzebać dół w śniegu, rozebrać się i zaszyć się w jednym śpiworze, a potem czekać na pomoc.

- Czy to ma być nieprzyzwoita propozycja? - spytała z nieoczekiwanym przebłyskiem humoru.

Coś w jej z lekka cynicznym tonie wywołało jego uśmiech. Zażartowała, a to dobry znak.

- Wierz lub nie, nie ma w niej nic nieprzyzwoitego. Przemarzniętą ofiarę najszybciej można rozgrzać, jeśli się ją rozbierze i przytuli do nagiego człowieka. Ludzkie ciepło działa lepiej niż kaloryfer.

Zęby jej szczękały, gdy z wysiłkiem przeżuwała drugi batonik.

- To najbardziej oryginalny sposób podrywania, jaki zdarzyło mi się usłyszeć, a wierz mi, mam pewne doświadczenie. - Głos miała słaby i chrapliwy. - I nie jestem żadną ofiarą.

Nie pora teraz na przekonywanie, że niewiele brakowało, aby się nią stała.

- Druga opcja to marsz w dół. Musiałabyś wstać i iść. Dasz radę?

- Oczywiście - odparła i wierzchem dłoni odgarnęła śnieg z twarzy. - Co ty sobie myślisz? Że jestem całkiem do niczego?

Z ulgą pomyślał, że wyraźnie wraca do życia.

- Wyjaśnij w takim razie, co tu właściwie robisz w taki dzień? Szukasz śmierci?

- Nie. Rano było słońce. - Mimo kilku warstw ubrania nadal szczękała zębami. - Wyszłam na przechadzkę, jak ty.

- Nie jak ja. - Spojrzał wymownie na jej stopy w lekkich sportowych półbutach.

- Nie mam innych. Myślałam, że mi wystarczą.

- Na szlaku przysypanym świeżym śniegiem? Rękawiczek też nie masz? - Z westchnieniem sięgnął do plecaka. - Bez górskich butów nie należy wybierać się w góry, zwłaszcza w środku zimy. Co właściwie sobie myślałaś?

Coś w wyrazie jej twarzy prowokowało go do dalszych pytań, ale przypomniał sobie, że chwila zwłoki może drogo kosztować. Nie było czasu na grzecznościowe konwersacje. Podał jej ciepłe rękawiczki.

- Włóż, zanim odmrozisz sobie palce. Czy wiesz, jaka jest dziś temperatura?

- Nie, ale na pewno nie są to Bahamy. Chociaż kiedy wychodziłam, świeciło słońce.

To często popełniany błąd, pomyślał Jake. Wiara, że bezchmurne niebo zapowiada piękną pogodę na cały dzień.

- Jest Boże Narodzenie. Powinnaś siedzieć przy kominku razem z rodziną i jeść indyka. - Miał ochotę ugryźć się w język, ale było już za późno. Zachował się jak słoń w składzie porcelany. Jej słowa tylko to potwierdziły.

- Nie mam rodziny - oznajmiła, jakby nie stanowiło to większego problemu. - Ale oczywiście masz rację. Nie powinnam wychodzić w góry. Zachowałam się głupio. Jednak było tak pięknie i chciałam spokojnie pomyśleć...

- I nie chciałaś być sama w Boże Narodzenie. Nie musisz mi tego tłumaczyć. - Uśmiechnął się krzywo. - Ludzie odpakowują prezenty, których wcale nie chcieli, od krewnych, których nie widzieli przez okrągły rok i objadają się, by potem przez następne miesiące pozbywać się zbędnych kilogramów.

- To właśnie tu robisz? Unikasz otwierania prezentów i przybrania na wadze? - Spojrzała mu prosto w oczy.

Przez chwilę chęć zamknięcia jej ust pocałunkiem była tak przemożna, że zrobił krok do tyłu. To nie jest właściwy czas ani miejsce. A może niewłaściwa kobieta. Nie wiedział, co ją gnębi, ale wyraźnie ma problemy.

- Tak się składa, że kocham góry. To moje ulubione miejsce.

Wstała z trudem i mocno objęła się ramionami, żeby stłumić dygot.

- Miałam szczęście, że tędy przechodziłeś. Jeśli wskażesz mi kierunek, poradzę sobie. Przepraszam, że sprawiłam ci kłopot i zjadłam całą czekoladę. Może znajdziesz jej więcej pod choinką.

Był rozdarty między uczuciem podziwu i politowania. Wiedział, że jest krańcowo przemarznięta i zmęczona. Znane mu kobiety wpadłyby w histerię. Miranda była wyjątkowo spokojna. Zbyt spokojna.

- To nie centrum handlowe. Czy zdajesz sobie sprawę, co może ci grozić?

- Tak. Wystarczająco dobrze. Zakładam, że panikowanie mi nie pomoże. Lepiej coś postanowić i trzymać się planu.

- I właśnie to robiłaś, gdy znalazłem cię przy skale? Snułaś plany?

- Zastanawiałam się, która droga prowadzi w górę, a która w dół. Nie chciałam się pomylić, a w tej bieli wszystko się zlewało. Nie było różnicy między niebem a ziemią.

- Zamieć i mgła. W górach to niebezpieczne połączenie. - Podał jej kubek i nalał z termosu kremowy płyn. - Wypij.

- Co to jest? Nie pijam alkoholu, - A ja nie daję alkoholu ofiarom hipotermii. Mógłby je zabić.

- Nie jestem żadną ofiarą. - Spojrzała na niego z gniewem. - Nie nazywaj mnie tak.

Zastanowiło go, dlaczego to jedno słowo wyprowadzają z równowagi bardziej niż sytuacja, w której się znalazła.

- Będziesz ofiarą, jeśli się prędko nie rozgrzejesz. To gorąca czekolada. Dodaje energii. Przestań gadać i Pij- Gorąca czekolada? Masz w plecaku niezwykle rzeczy. - Mocno trzymała kubek i szczękała zębami. - Ubrania i gorące napoje. Kim jesteś? Świętym Mikołajem?

- Dobrze wyposażonym alpinistą.

- Nie wszystkich stać na drogi sprzęt - wymamrotała.

- Nie chodzi o drogi sprzęt, tylko o bezpieczeństwo. Jeśli nie jesteś właściwie wyposażona, nie powinnaś tu być. - Usłyszał ostre tony w swoim głosie i zamilkł. Co się z nim dzieje? Każdy jest panem własnego losu. Ale to nie zmniejszało jego troski o Mirandę.

Otrząsnął się i pomyślał, że właściwie nie rozumie, skąd się wzięło nagłe poczucie odpowiedzialności za zupełnie nieznajomą osobę.

- Och... - Przymknęła oczy i oblizała się. - Wspaniałe. Nigdy nie miałam w ustach czegoś równie pysznego.

Widok jej długich rzęs i pięknych wydatnych ust podziałał na niego jak afrodyzjak. Stanowczo powinien częściej umawiać się na randki. Jest żałosny, skoro odczuwa pożądanie na widok półżywej kobiety.

Wypiła czekoladę, a on wyciągnął z plecaka linę i uprząż.

- Będziesz mnie opuszczał w dół? - spytała zaskoczona.

- Przywiążę cię, bo twoje buty nie mają kolców, a ziemia jest śliska. Jeśli się pośliźniesz, to cię złapię.

- Mogę cię pociągnąć za sobą. Powstrzymał się od uwagi, że ma więcej mięśni w jednym ramieniu, niż ona w całym ciele.

- To wykluczone.

Nabrała powietrza i uśmiechnęła się do niego w wymuszony, sztuczny sposób.

- Dziękuję za czekoladę i okrycia. Czuję się dobrze. Dam sobie radę sama. Jeśli podasz mi adres, dostarczę ci rzeczy zaraz po świętach.

Patrzył na nią, nie wierząc własnym uszom.

- Dasz sobie radę sama?

Powinna czepiać się go kurczowo, błagając, by jej nie zostawiał. Tymczasem ona odprawia go z kwitkiem. Widać, że przepełnia ją determinacja, by nie okazać najmniejszej słabości.

- Jest mi już ciepło i nie potrzebuję pomocy, choć z przyjemnością pożyczyłabym czapkę. Przepraszam za kłopot.

- Kłopot? - Z trudem nadążał za tokiem jej myśli. - Mirando, nie masz pojęcia, gdzie się w tej chwili znajdujesz. Nie masz nic, co pozwoliłoby ci przetrwać kolejną godzinę przy tej pogodzie. Jak sobie wyobrażasz schodzenie w dół o własnych siłach?

- Bądź tak miły i pokaż mi szlak. Powiedz, czy mam skręcić w lewo, czy w prawo. Reszta będzie prosta.

- Szlak - rzekł łagodnie - jest pod kilkunastocentymetrową warstwą śniegu. Nie idzie ani w lewo, ani w prawo, tylko zakosami. Jeśli zrobisz parę zbędnych kroków w lewo, znajdziesz się na dnie doliny szybciej, niż planowałaś. Zboczysz ze szlaku z prawej strony, spadniesz w przepaść.

- Jestem przekonana, że dam radę - upierała się, alę uśmiech znikł jej z twarzy.

- Ciekaw jestem, w jaki sposób. - Z trudem krył ironię.

- Umiem sobie radzić. I zawsze spadam na cztery łapy. - Coś w jej głosie zwróciło uwagę Jake'a.

Czy stara się przekonać jego, czy samą siebie? Zaintrygowany i zbity z tropu potrząsnął głową. Raz jest rozmowna, to znowu nieobecna duchem. Jakby przetrwanie nie było sprawą najważniejszą.

Zignorował jej protesty i zapiął pas uprzęży w talii.

- Nie chcę, żebyś dla mnie rezygnował ze spaceru! Była nieustępliwa w swojej potrzebie niezależności.

Potarł ręką brodę i odwołał się do innych argumentów.

- Schodzę już w dół. Chcesz czy nie, idziemy w jedną stronę.

- Jeśli rzeczywiście tak jest... - Ustąpiła. - Po co ci całe to wyposażenie?

- Zawodowe przyzwyczajenie.

- Jak to?

- Należę do górskiego pogotowia ratunkowego. Jeśli w tej chwili nie ruszymy w dół, będziemy musieli wzywać ekipę, a dla mnie będzie to niebywale krępujące. Możesz iść?

Spojrzała z niechęcią na mgłę i śnieg przed nimi.

- Naturalnie. Jestem tylko przemarznięta. - Potupała nogami, by udowodnić, że nadal jej służą. - Daleko do miasteczka?

- Nie zauważyłaś?

- Byłam zamyślona i po prostu szłam przed siebie. Coś w jej głosie znowu obudziło jego czujność. Co ją tak zaabsorbowało, że straciła poczucie czasu i nie zauważyła załamania pogody? Ale nie skomentował, tylko wskazał głową kierunek.

Dostosował do niej krok. Na trasie obserwował ją uważnie. Nie była już bliska śmierci z przemarznięcia, jak wtedy, gdy ją znalazł. Znajdowali się w pobliżu parkingu. Nie ma powodu do zmartwienia. Niepokoił go jednak pusty, nieobecny wyraz jej wielkich ciemnych oczu. Kiedy ruszyli, pogrążyła się w milczeniu, patrzyła przed siebie i posłusznie szła tam, gdzie jej wskazał. Intuicja mówiła mu, że coś jest nie w porządku. Czemu nie lubi świąt? Czy stara się uniknąć widoku cudzego szczęścia?

Bez problemów dotarli na parking. Mgła podniosła się na tyle, że widać było pojedynczy samochód. Jego własny.

- Gdzie stanęłaś?

- Tutaj. - Wskazała ręką.

- Ukradli ci auto! - wykrzyknął, gdy we wskazanym miejscu nie zauważył niczego. Na opuszczonych parkingach takie sytuacje się zdarzają.

- Nie mam samochodu. Mam rower.

Teraz dostrzegł stary, przerdzewiały wehikuł oparty o drzewo. Zdjęła z głowy czapkę.

- Co robisz?

- Oddaję ci ubranie. Dziękuję za pomoc.

- Poczekaj. - Wcisnął jej czapkę na głowę i drgnął, gdy jedwabiste pasmo zawinęło się wokół jego palca. - Nie możesz wracać na rowerze. Jesteś przemarznięta.

- Rozgrzeję się w... - zawahała się lekko - w domu.

Czy tylko wyobrażał sobie, że jej głos zadrżał, gdy wymówiła słowo „dom”? Wyłapywał różne niepokojące sygnały i nie był pewien, co właściwie znaczą. Ale miał zamiar się dowiedzieć.

- Jakie masz plany? Spędzasz resztę dnia z przyjaciółmi?

- Nie. Ale to bez znaczenia. Poradzę sobie. Dlaczego ktoś taki jak ona spędza święta samotnie?

Nagle z całych sił zapragnął wyjaśnić, co się stało i dlaczego ma taki bezbrzeżny smutek w oczach. A jeszcze bardziej pragnął wziąć ją w ramiona i całować te białe policzki, aż się zaróżowią.

Nie pamiętał już, kiedy ostatnio tak silnie podziałała na niego jakaś kobieta. Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

- Idziemy. - Otworzył przed nią drzwi samochodu. - Wskakuj. Przyniosę twój rower.

Popatrzyła na niego niepewnie, z wyraźnym oporem, ale on uśmiechnął się do niej zniewalająco.

- To Boże Narodzenie, Mirando. Jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, którzy nie mają dziś towarzystwa. Proponuję, żebyśmy spędzili święta razem. Rozgrzejesz się, wyciągniemy się na miękkiej kanapie i przez cały wieczór będziemy oglądać romantyczne komedie.

Spojrzała na niego chłodno i pokręciła głową.

- To nie jest nieprzyzwoita propozycja - zapewnił ją - tylko przyjacielska. Bez ukrytych motywów.

- Każdy ma ukryte motywy.

- W porządku. Przyłapałaś mnie. Powody są czysto egoistyczne. Nie chcę sam spędzać świąt. To mnie przygnębia. Uratowałem cię, teraz sam proszę o pomoc. Dotrzymaj mi towarzystwa.

Jej opór wyraźnie osłabł. Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić niepożądaną pokusę.

- To głupie. Ja...

Przekonanie jej wydało mu się teraz najważniejszą rzeczą na świecie. Nie pozwoli jej odejść.

- Czy masz jakieś inne zobowiązania?

- Nie. - Piękne ciemne oczy zachmurzyły się. Utkwiła wzrok w oddali, a potem nagle podjęła decyzję. - Dobrze. Na kilka godzin.

Reszta świąt wydała mu się nagle bardzo atrakcyjna.

ROZDZIAŁ DRUGI

Leżała w wannie wypełnionej gorącą wodą i rozkoszowała się ciepłem docierającym do każdego zakamarka jej przemarzniętego ciała. Na krześle po drugiej stronie wielkiej łazienki leżał stosik suchych ubrań przygotowanych przez tego mężczyznę.

Ten mężczyzna...

Świadomość, że do tej pory nie spytała go o imię, wywołała tylko lekki uśmiech na jej twarzy. Pewnie powinno ją to martwić, ale tak nie było.

Nie bała się obcych. Z doświadczenia wiedziała, że ból zadają najbliżsi. Czyż policja nie szuka sprawców morderstwa przede wszystkim wśród krewnych ofiary?

Nie czuła lęku przed obcymi, a zwłaszcza przed mężczyzną, który ją uratował.

Dobrze, że uległa niespodziewanemu impulsowi i przyjęła jego zaproszenie. Jest pierwszy dzień świąt, a ona nienawidzi Bożego Narodzenia. Nie miała najmniejszego powodu, by wracać do swojego pustego, nieprzytulnego mieszkania.

Nie rezygnowała z samowystarczalności. Zaproszenie jest tylko na jeden dzień. Zniknie wraz z nadejściem zmierzchu i nigdy już tego mężczyzny nie zobaczy. Nie będzie mieć najmniejszych wyrzutów sumienia, bo to on uparł się, że pragnie jej towarzystwa, gdyż nienawidzi samotnych świąt.

Dlaczego tak atrakcyjny mężczyzna uskarża się na samotność? Już raczej by się spodziewała, że kobiety będą się bić o jego towarzystwo.

Zycie nie zawsze sprawiedliwie rozdaje ludziom to, na co zasługują. Należy jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę. W tym momencie postępowała zgodnie z tą zasadą.

Kiedy już usprawiedliwiła we własnych oczach swoje postępowanie, mogła cieszyć się luksusem pachnącej olejkami kąpieli. Nuciła pod nosem, by nie zapaść w drzemkę, ale powieki jej same opadały.

Głupio by było uniknąć śmierci z wychłodzenia tylko po to, by utopić się w gorącej kąpieli. Wyjęła korek i niechętnie wyszła z wanny. To jedyny sposób, by nie zasnąć.

Sięgnęła po pozostawiony na oparciu krzesła puszysty ręcznik. Jak cudowne jest uczucie rozleniwiającego ciepła. Przyjrzała się przygotowanym ubraniom. Zdecydowała się na wełniane spodnie od dresów i luźny sweter. Na swój widok w lustrze zaczęła się śmiać. Wygląda jak kot w butach. Spodnie są o ćwierć metra za długie, a rękawy swetra zwisają luźno za koniuszki palców.

To ją otrzeźwiło.

Co właściwie tu robi? Dlaczego przyjęła zaproszenie? Miała zamiar odmówić, ale w mężczyźnie było coś, co sprawiło, że mu uległa.

Przetarła zaparowaną powierzchnię lustra i przyjrzała się krytycznie swojemu odbiciu. Pod oczami miała podkówki. Źle sypia i powinna coś z tym zrobić. Potrzebuje odpoczynku. Musi przemyśleć...

- Mirando?

Jego głos po drugiej stronie drzwi wyrwał ją z zamyślenia tak nagle, że aż podskoczyła.

- Mogę wejść?

- Tak. Już się ubrałam.

Na jego widok serce jej podskoczyło. Taki mężczyzna musi przykuwać uwagę wszystkich kobiet, i to nie tylko ze względu na widoczną siłę i sprawność fizyczną. Przebrał się w obcisłe czarne dżinsy i niebieski sweter podkreślający błękit oczu. Wilgotne włosy świadczą o tym, że wziął prysznic. Widocznie w domu jest jeszcze jedna łazienka.

Spojrzał na nią taksująco, a ona poczuła, że się czerwieni. Potem stwierdziła pulsowanie płynnego ciepła gdzieś wewnątrz swojego ciała. Nigdy jeszcze nie doświadczyła czegoś podobnego.

Mężczyzna przejechał dłonią po karku i zauważył z lekkim rozbawieniem:

- Nie mamy takiego samego rozmiaru.

- Nie szkodzi. - Podciągnęła rękawy. Ubranie ukrywa przed jego wzrokiem wszystko, co chciała schować.

Nie miała ochoty na tłumaczenia.

- Podwiń nogawki, żebyś nie skręciła karku na schodach - poradził jej, wyciągając kolejny ręcznik ze stosu czystych rzeczy. - Chodźmy. W salonie pali się ogień w kominku. Będziesz mogła wysuszyć włosy.

Posłusznie poszła za nim, rozglądając się ciekawie. Dom jest ogromny, pomyślała z zazdrością. Przestronny i piękny. Lśniące parkiety, puszyste dywany, wielkie okna. Całość była stylowa i przyjazna.

- Moja siostra jest dekoratorką wnętrz - wyjaśnił, podchwytując jej spojrzenie. - Nie mogła się oprzeć pokusie i urządziła mój dom. To się nazywa nadopiekuńczość.

- Masz szczęście. - Wiele by dała za to, by mieć równie troskliwe rodzeństwo, nawet gdyby oznaczało to wtrącanie się do jej życia.

Okna salonu wychodziły na ogród i trawnik opadający aź do brzegu jeziora. Mgła podniosła się, śnieg przestał prószyć i w oddali widać było góry, śnieżne i majestatycznie piękne.

W kominku trzaskał ogień. Miranda poczuła nieodpartą pokusę, by położyć się przed nim na puszystym owalnym dywaniku i mruczeć z ukontentowania jak kot.

Trudno było uwierzyć, że ludzie żyją w takich bajkowych warunkach, pomyślała, skierowując uwagę na obrazy zawieszone na ścianie. Wszystko to wydawało się nierealne. Przeciwieństwo jej normalnego życia.

Jedna z fotografii na kominku przedstawiała młodego mężczyznę tarzającego się w śniegu z dwójką rozbawionych chłopców. Trudno było nie rozpoznać jej gospodarza po figlarnym uśmiechu, błękitnych oczach i ciemnej czuprynie. Z trudem wydobyła z siebie głos:

- Jesteś żonaty? To twoje dzieci? - Nie chciała usłyszeć odpowiedzi. Dlaczego przyszło jej do głowy, że mężczyzna taki jak on jest wolny?

- To moi siostrzeńcy. Nie jestem żonaty. - Utkwił w niej wzrok, czujny i surowy. - Jak mogłaś pomyśleć, że zaprosiłbym cię tutaj, gdybym miał rodzinę? Czy wyglądam na żonatego?

- Pozory mylą. - Miała nadzieję, że nie zauważy nagłego drżenia jej rąk, gdy odstawiała zdjęcie na kominek.

Powinnam natychmiast wyjść, pomyślała, zbita z tropu nieoczekiwaną huśtawką nastrojów. Ale sama myśl o powrocie do lodowatej sypialni z gołymi ścianami, z których obłazi farba, wystarczyła, aby odebrać jej wszelką ochotę do ruszenia się stąd. Nie spieszyło jej się, by wracać do siebie.

Skoro nie jest żonaty, nic nie szkodzi zostać. Nie robi nikomu krzywdy.

Tylko na jeden dzień, obiecała sobie. Potem wróci do twardej rzeczywistości.

Sofa, na której usiadła, była miękka i wygodna, człowiek zapadał się w nią z przyjemnym uczuciem, że może zwinąć się w kłębek i zasnąć.

- To piękny pokój.

- Dziękuję. Czego się napijesz? Wina? Szampana?

- Proszę o coś bez alkoholu. Sok, może tonik.

- To przecież święta. Naprawdę nie masz ochoty na coś mocniejszego?

- Dziękuję. Czeka mnie jeszcze jazda do domu. Piłeś, nie jedź. Nawet jeśli jest to zardzewiały przedpotopowy rower.

Uśmiechnął się i podał jej pełną szklankę.

- Gdzie jest twój dom, Mirando, i dlaczego nie świętujesz Bożego Narodzenia?

- To nie jest moja ulubiona pora roku - wykręciła się i oboje wymienili nieśmiałe porozumiewawcze uśmieszki.

- Za dużo rodzinnego szczęścia w medialnej propagandzie?

- To nonsens. Wszystko po to, żeby ludzie uwierzyli w mit rodzinnej sielanki wymyślony przez specjalistów od reklamy. Wystarczy poskrobać po tej błyszczącej powierzchni, a ukazuje się zupełnie inny obraz.

- Jaki?

- Każda rodzina ukrywa swój mroczny sekret. - Sączyła napój w zamyśleniu. - Weźmy typową familię z reklamy jogurtu.

- Zdrowi, szczęśliwi i uśmiechnięci. Dwoje dzieci i pies. Słońce zawsze świeci nad ich głowami, a nieba nie przykrywa najmniejsza chmurka.

- Właśnie. A chcesz znać prawdę? Ojciec rodziny najprawdopodobniej ma romans z najlepszą przyjaciółką swojej żony. Ona jeszcze o tym nie wie albo jej to nie interesuje, bo sama prowadzi podwójne życie. Pod nieobecność męża pracuje w agencji towarzyskiej i sypia z przygodnymi mężczyznami. Przebywanie z nim nie sprawia jej przyjemności. Wyjątkiem są chwile, kiedy razem jedzą jogurt przed całą ekipą filmową.

W jego oczach zamigotało rozbawienie. Przechylił głowę na bok i spojrzał na nią przekornie.

- A dzieci?

Usadowiła się wygodniej na kanapie, zastanawiając się, dlaczego tak dobrze im się rozmawia.

- Córka jest tak nieszczęśliwa z powodu braku zainteresowania ze strony rodziców, że regularnie wyprawia się z bandą podobnych sobie wyrostków na drobne sklepowe kradzieże. Pali papierosy w szkolnej toalecie i zaczyna eksperymentować z narkotykami. Jej młodszy brat jest ofiarą okrucieństwa szkolnych kolegów, ale nie zwierzył się nikomu. Nikt z bliskich tego nie zauważył, bo są zbyt zajęci ignorowaniem się nawzajem.

Zatrzymała się, by nabrać powietrza, a on uniósł brwi pytająco. Rozbawienie ustąpiło miejsca skupieniu.

- A pies? Wygląda jak poczciwy, dobrze ułożony labrador. Chcesz powiedzieć, że pogryzł sąsiadkę i potrzebuje konsultacji psiego psychiatry?

- Otrzymali niejedno oficjalne upomnienie od policji, bo zanieczyścił chodnik i w nocy szczeka głośno, budząc sąsiadów. To, że sprawia wrażenie przyjacielskiego zwierzaka, nie znaczy, że taki jest. Psy, tak jak ludzie, potrafią cię zaskoczyć.

- To prawda. - Przyjrzał jej się badawczo. - Nakreśliłaś portret prawdziwie piekielnej rodzinki.

- Wydaje mi się, że raczej typowej rodziny z sąsiedztwa. - Przestała się uśmiechać. - Chciałam tylko udowodnić, że medialny obrazek rozmija się z rzeczywistością. Rodzina rzadko bywa idealna.

- Mówisz tak z doświadczenia?

Nagle uświadomiła sobie, że powiedziała za dużo. Odsłoniła się bardziej, niż zamierzała.

Powoli obracał szklankę w palcach, wpatrując się w wirujący płyn.

- Zgadzam się, że życie rodzinne nie jest proste i łatwe - rzekł z namysłem. - Zgadzam się też, że niełatwo znaleźć właściwego partnera i wspólnie pokonywać trudności. Sporo ich piętrzy się przed ludźmi w dzisiejszym zabieganym, nastawionym na sukces i konsumpcję świecie. Myślę też, że każdy ma trochę inną definicję szczęścia i czego innego poszukuje. Dlatego tak ważne jest znaleźć drugą osobę, która podzielałaby twój sposób myślenia i z którą można by wspólnie odnaleźć szczęście.

- Naprawdę sądzisz, że to możliwe? - Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Dlaczego nie?

- To romantyczna wizja związku.

- Nie zgadzam się. Myślę, że bardzo realistyczna.

- Wiara w rodzinne szczęście nie jest realistyczna.

- Najwyraźniej nie spotkałaś nigdy szczęśliwych par.

- Ty też. Nie możesz sądzić po pozorach. Musisz być w środku, żeby poznać prawdę. Masz pewnie przyjaciół, którzy sprawiają wrażenie szczęśliwych. To nic nie znaczy.

Zmarszczył lekko brwi i dziwny cień przemknął po jego twarzy.

- Mam przyjaciół, którzy są szczęśliwi. I wiem o tym dobrze.

- Skąd ta pewność? Nie jesteś z nimi, kiedy zostają sam na sam. Co możesz wiedzieć o kłótniach, które toczą w zaciszu sypialni?

- Nic, ale wiem wiele na temat kłótni, które toczą publicznie - zauważył sucho i sięgnął po butelkę, żeby sobie dolać. - Ona jest Irlandką, a on Hiszpanem. Powiedzieć, że ich małżeństwo jest burzliwe, i tak będzie eufemizmem. Ale uwierz mi, trudno o szczęśliwszych ludzi. To, co innych by wystraszyło, znakomicie zdaje egzamin w przypadku tej pary. Właśnie to miałem na myśli, kiedy mówiłem o konieczności znalezienia swojej połówki, człowieka, który podobnie jak my rozumie i przeżywa świat. Szczęście jednej pary jest piekłem innej.

Miranda poczuła zimny dreszcz. Wiedziała wystarczająco dużo o piekle. Zapadła cisza, a potem sprężyny kanapy ugięły się, gdy usiadł obok.

- Opowiedz mi o sobie. O czym w tej chwili myślisz?

- O niczym szczególnym. - Powiedziała już wystarczająco dużo. Podała mu pustą szklankę. - Jeśli jesteś takim romantykiem, czemu się do tej pory nie ożeniłeś?

- Nie jestem pewien, czy naprawdę jestem romantyczny. Nie mam żony, bo jestem bardzo wybredny, jeśli chodzi o osobę, z którą miałbym dzielić życie.

Mgiełka w jego oczach na chwilę odebrała jej dech. Ze złością przywołała się do porządku. Już raz straciła głowę dla człowieka z uroczym uśmiechem i gładką wymową. Nie zamierzała ponawiać tego błędu.

- W moim odczuciu największym problemem jest rozziew między oczekiwaniami a rzeczywistością. Wszyscy ludzie mają wady. Jeśli się spodziewasz, że twoja rodzina będzie ich pozbawiona, jesteś skazana na rozczarowanie.

- Możliwe. - Przypomniała sobie nagle, że nic o nim nie wie. - Czy zdajesz sobie sprawę, że nawet nie spytałam o twoje imię?

- Jake. Jake Blackwell. - Uśmiechnął się. Pasuje do niego, pomyślała z aprobatą.

- Nie podziękowałam ci jeszcze za uratowanie mnie w górach, Jake.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Dobrze jest mieć towarzystwo w czasie świąt. Obiecaj mi tylko, że nie wybierzesz się więcej w góry bez odpowiedniego wyposażenia i samotnie.

- Mogę coś zrobić w sprawie ekwipunku, jednak nie mam wpływu na znalezienie doświadczonego przewodnika. Niedawno się tu przeniosłam i nikogo jeszcze nie znam.

- Znasz mnie. - Ciche stwierdzenie zawisło w powietrzu.

Coś w jego oczach spowodowało, że serce jej zadrżało. Opanuj się, upomniała sama siebie. Zdrowy rozsądek jest ważniejszy niż wzajemna chemia.

- Jestem pewna, że masz lepsze rzeczy do roboty niż holowanie po górach kompletnej nowicjuszki.

- Niezupełnie. - Zaśmiał się. - Ilekroć będziesz miała ochotę na górską wędrówkę, chętnie będę twoim przewodnikiem.

- Dziękuję - odparła, nie patrząc mu w oczy. Nie chciała przyznać, że już się więcej nie spotkają.

Jest to zupełnie wykluczone. Jej życie wystarczająco się skomplikowało i do tej pory nie wie, czy uda się poskładać je w zborną całość. Zresztą z jego strony były to tylko grzecznościowe deklaracje wobec świątecznego gościa.

- Czas na posiłek - zadeklarował. - Pobuszuję w kuchni i przygotuję coś na ząb, a potem wyciągniemy się na kanapie i będziemy oglądać usypiająco nudny program telewizyjny.

Wkrótce przyniósł świąteczne dania i włączył telewizor. Więcej jednak rozmawiali, niż oglądali. Miranda nie mogła się nadziwić, jak szybko mija czas.

Powinna już pójść, myślała niechętnie, ale jakoś trudno jej było się do tego zebrać. Nie miała ochoty wracać do zimnego łóżka w wynajmowanym mieszkanku, w którym czuła się źle i samotnie. Jedyną zaletą był niski czynsz, a w tej chwili to jest dla niej najważniejsze.

Kiedy Jake poszedł do kuchni po dokładkę różnych specjałów, przerzucała bezmyślnie kanały, aż trafiła na ogłoszenie fundacji organizującej pomoc dla sierot. Z ekranu patrzyły na telewidzów smutne oczy, a głos narratora informował, że to jedno z wielu dzieci czekających na adopcję, które kolejną Gwiazdkę spędza bez rodziców.

Łzy zapiekły ją w oczach. Zamrugała ze złością powiekami. Co u licha się z nią dzieje? Doskonale zna odpowiedź. Wie, jaki jest powód niestabilności emocjonalnej, która ją tak denerwowała, ale wcale nie było jej z tym łatwiej.

- Płakałaś. Wyglądasz tak smutno. Coś się stało? - spytał z niepokojem Jake. Postawił na stole tacę z ciastkami bakaliowymi i przysiadł obok niej.

Zawstydziła się swojego braku samokontroli i zmusiła do uśmiechu, niezadowolona, że zobaczył ją w tym stanie.

- Nie płakałam. Jestem tylko zmęczona. - Po części było to prawdą. - Powinnam pójść do domu.

- Z pewnością nie wyjdziesz stąd, zanim nie skosztujesz tych babeczek. A jeśli myślisz, że wypuszczę cię w tym stanie, to mnie jeszcze nie znasz. Jest wcześnie. Mamy mnóstwo czasu. Bardzo bym chciał, abyś mi szczerze powiedziała, co ci jest. Czy to świąteczna depresja, czy coś innego?

- Nie. To zwykła głupota. - Mimo jej wysiłków z oczu znowu poleciały łzy. Przyciągnął ją do siebie i przytulił.

Miał twarde mięśnie i emanował siłą i bezpieczeństwem. Trochę mimowolnie Miranda pozwoliła sobie na moment słabości i luksus wsparcia się na cudzym ramieniu. Tylko na chwilę, obiecała sobie. Nic złego się nie stanie.

Odsunął ją delikatnie i podniósł palcami jej brodę.

- Jesteś niewiarygodnie piękna.

Niski, zachrypnięty głos przejął ją dreszczem. Serce waliło jej w piersiach, gdy zatopiła wzrok w błękicie jego oczu.

Uciekaj, Mirando, powtarzał jej wewnętrzny głos, ale nie była w stanie się ruszyć.

Jego wzrok osunął się na jej wargi. Jack wolno pochylił nad nią głowę, po czym ją pocałował. Najpierw delikatnie, muskając tylko usta, później odważniej, smakując ją i kusząc. Zamknęła oczy. Świat wirował wokół, a potem miała wrażenie, że spada i nie może się zatrzymać. Słyszała tylko pulsowanie własnej krwi.

W całym dorosłym życiu nie czuła się tak jak w tej chwili. Nie pamiętała już, dlaczego płakała. Nie pamiętała o niczym innym.

- Och. Co ty... Powinnam już iść - mamrotała w złudnej próbie odzyskania kontroli nad sytuacją.

- Zostań. - Jego oddech musnął jej policzek. - Zostań na noc. Spędźmy razem jutrzejszy dzień. Nie musisz nigdzie iść.

Odbierała go wszystkimi zmysłami. Nie chciała tego czuć. Uczucia oznaczają, że jest bezbronna, a to prowadzi tylko do bólu.

- Jutro pracuję. Muszę wracać do domu - broniła się bez przekonania.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby domem koszmarnej nory z wilgotnymi zaciekami na ścianach i zadeptanym chodnikiem na podłodze.

- Jutro - szeptał, szukając znowu jej ust. - Wrócisz do domu jutro.

Gdzie nauczył się całować tak, jakby świat miał się skończyć? Jego pocałunki przenosiły ją w zupełnie inne miejsce. Znikały czynszowe kamienice z chodnikami zamiast dywanów i ich gburowaci właściciele. Spowijał ją zmysłowy obłok erotycznej obietnicy. Wszystko nagle wydawało się idealne, nawet jeśli rzeczywistość jest najdalsza od ideału.

- Na górę - poprosił Jake, próbując ściągnąć z niej sweter. Nagle zamarła i pokręciła głową. Nie może mu na to pozwolić. Nie chce, by się zorientował.

- Nie możemy.

- Dlaczego? Przecież nikt na ciebie nie czeka. Jego ręce były takie ciepłe, gdy pieścił delikatnie jej plecy. Odepchnęła go od siebie.

Chciało jej się śmiać i płakać jednocześnie. Dlaczego pojawił się w jej życiu teraz, kiedy absolutnie nie ma dla niego miejsca?

- Zapewne powinienem cię przeprosić - wyszeptał jej do ucha. - Ale nie będę tłumaczył się z czegoś, co było dobre i właściwe.

Przygryzła wargi i czekała, aż serce przestanie jej walić w piersiach.

- Przyniosłeś przed chwilą ciastka, czy mi się tylko wydawało?

- Chcesz zmienić temat? - spytał z niedowierzaniem.

- Tak. - Mogła sobie tylko życzyć, żeby nie patrzył na nią tak prowokująco, bo gubiła wątek. - Jestem głodna.

- Jak na drobną kobietkę masz monstrualny apetyt - skomentował, podając jej talerz. - Można by pomyśleć, że nie jadłaś od miesiąca. Zaśmiała się i wzięła dokładkę.

- Pyszne. Sam piekłeś?

- Nie żartuj. Jestem tylko mężczyzną. Radzę sobie w kuchni, ale pieczenie ciastek z bakaliowym nadzieniem przerasta moje możliwości. Zawdzięczamy to danie uprzejmości mojej siostry. Podczas ostatniej wizyty napełniła lodówkę w kuchni.

- To ta, która jest matką dzieci z fotografii?

- Tak. Ma na imię Jessica.

Miranda westchnęła. Wiele by dała za siostrę, która przed świętami przywozi smakołyki własnej roboty.

Zjadła kolejne dwie babeczki i zdecydowała, że następna dokładka stanowiłaby grzech obżarstwa, więc opadła na kanapę, rozkosznie przejedzona i rozleniwiona.

- Pięć minut - zdecydowała, przymykając oczy. - Polezę pięć minut i pójdę do domu.

Ale zanim skończyła mówić, zapadła w głęboki sen.

ROZDZIAŁ TRZECI

Telefon wyrwał go z cudownego snu, w którym miękkie usta darzyły go pocałunkami, a jedwabiste włosy przysłaniały świat. Protestując pod nosem, sięgnął po słuchawkę.

- Doktor Blackwell?

Rozpoznał głos starszej położnej z porodówki i z miejsca oprzytomniał.

- Ruth?

Rozejrzał się wokół i w tym momencie uświadomił sobie, że jest sam. Gdzie się podziała Miranda? Zasnęła na kanapie, więc przykrył ją kocem i sam także się zdrzemnął. Ale teraz nie było po niej śladu. Słabe zimowe słońce prześwitywało przez okna, a on uświadomił sobie, że jest już ranek.

- Jestem, jestem - odrzekł, gdy ze słuchawki popłynął potok słów. - Co się dzieje?

- Mamy tu zupełny koszmar. Przed chwilą przyjęliśmy kobietę, która zamierzała rodzić w domu. To jej piąte dziecko. Poprzednie urodziła przez cesarskie cięcie.

- Piąte dziecko? Cesarskie? - upewniał się, jeszcze zaspany. Przeciągnął się, by rozprostować nogi. Od studenckich czasów nie spał na kanapie. - To nie jest dobra kandydatka do porodu domowego.

- W dodatku nie zarejestrowała się u żadnej położnej - powiedziała Ruth wyraźnie zdegustowana. - Przyjechała na święta do rodziców męża i teściowa zmusiła ją do zgłoszenia się na oddział położniczy. Strasznie trudna pacjentka. Rozhisteryzowana. Nienawidzi szpitali. Nie ufa lekarzom. Udało mi się namówić ją na zbadanie rytmu serca płodu i jestem zaniepokojona lekką arytmią. Wesołych świąt, Jake.

- Coś jeszcze?

- Ale to ci się nie spodoba.

- Pierwsza wiadomość też mi się nie spodobała. Mów.

- Lucy Knight odeszły wody.

- Do diabła, to dopiero trzydziesty czwarty tydzień. Kiedy to się stało?

- Zadzwoniła rano. Jest już na miejscu. Doktor Hilton robił obchód i chciał ją obejrzeć, ale powiedziałam, że jesteś w drodze.

- Dziękuję. Jesteś nieoceniona.

Taki kolega jak Edgar Hilton to wątpliwa korzyść. Był szanowanym położnikiem i autorem licznych publikacji, ale znany był też z ingerowania w proces porodu niezależnie od tego, czy istniała taka potrzeba, czy nie. Jake często spierał się z nim na ten temat.

- Ma skurcze? - Z telefonem przy uchu poszedł do kuchni, słuchając wyjaśnień położnej. - Proszę ją monitorować. Będę tak szybko, jak to tylko możliwe.

Nigdzie nie było śladu Mirandy. Kiedy wyszła? W nocy czy rano? Ta kobieta zaintrygowała go bardziej niż jakakolwiek inna. A teraz zniknęła jak sen. Czy był zbyt natarczywy? Nie miał pojęcia, gdzie jej szukać. Nie wziął adresu i telefonu, przekonany, że będzie na to czas. Nie przewidział, że odejdzie bez słowa.

Niech to diabli!

Teraz musi pojechać do szpitala, by nie zostawiać swojej pacjentki na łasce Edgara Hiltona. Nie podobała mu się też historia o wieloródce, która po cesarskim cięciu planowała poród domowy. Zapowiadał się męczący dzień.

Przed domem stwierdził, że zardzewiały rower zniknął, a za wycieraczką jego samochodu była zatknięta kartka z jednym słowem: „Dziękuję”.

Dziękuję za co? Za ratunek? Za pocałunki?

Żadnego nazwiska, telefonu, adresu.

Miranda.

Drugi raz w życiu zdarzyła mu się taka spontaniczna i silna fascynacja kobietą. Pierwszą, wiele lat temu, była Christy. Stracił już nadzieję, że ponownie przeżyje oszałamiające i cudowne uczucie zauroczenia. Do wczoraj.

Wszystko w Mirandzie go pociągało. Chodziło nie tylko o erotyczną atrakcyjność. Zawsze uważał, że rozumie kobiety, tymczasem ona była zupełnie nieprzewidywalna. Okazała siłę i odwagę w sytuacji, w której inne kobiety wpadłyby w panikę. Wygłaszała cyniczne opinie o sprawach, które inne kobiety prowokują do demonstrowania ich wrażliwości i uczuciowości. Rozmowa w górach świadczyła o tym, że nie ma bliskiej rodziny, ale ludzie na ogół mają krewnych. Czyżby się z nimi pokłóciła? Zmarszczył brwi, zgniótł kartkę i schował ją do kieszeni.

Postanowił odnaleźć Mirandę. Wyjaśnić źródło jej tajemniczości. Co skrywa i przed czym się ukrywa? Czego się boi?

Odnajdzie ją, obiecał sobie, gdy zatrzymał samochód na szpitalnym parkingu.

Jest skomplikowaną osobą, ale między nimi nawiązało się coś silnego i spontanicznego. Nie zamierzał tak łatwo zrezygnować.

Kilka minut później był już na oddziale położniczym. Ruth uśmiechnęła się na powitanie.

- Nowa fryzura? - zapytał, wskazując na błyszczącą zapinkę we włosach.

- Odświętna. I nie zamierzam się przejmować sarkastycznymi uwagami. Macie szczęście, że staram się przynajmniej wyglądać uroczyście, zamiast siąść i płakać nad tym pandemonium, z jakim mamy do czynienia.

- Czy ja bywam sarkastyczny? - zdziwił się Jake. Podniósł brwi na widok sterty papierów na swoim biurku. Nie było go tylko jeden dzień. Skąd się wzięła taka masa formularzy do wypełnienia? - Jak się czuje Lucy?

- Jest przerażona. Jej poprzednia ciąża zakończyła się urodzeniem martwego dziecka. Długo nie mogła dojść do siebie. Boi się powtórki.

- Skoro odeszły wody, należy się spodziewać, że rozpocznie się poród. Jaka jest sytuacja z łóżkami?

- Mam gotowy pokój. Sprawdziłam wcześniej, bo wiedziałam, że o to spytasz.

- Jestem taki przewidywalny?

- Jesteś taki przewidujący. Dlatego jesteś świetnym położnikiem. Każdą kobietę traktujesz jak osobę, nie jak przypadek.

- Miejmy nadzieję, że i tym razem tak będzie. Jak sytuacja z personelem? - Wiedział, że cały szpital został zdziesiątkowany przez grypę i oddział położniczy nie różnił się pod tym względem od innych.

- Panujemy nad sytuacją. Mamy nową położną na zastępstwo. Przemiła dziewczyna. Uśmiechnięta i spokojna. Zostanie z nami jakiś czas.

- To dobrze. Lucy potrzebuje zrównoważonej położnej.

- Chciałaby, aby poród odbył się siłami natury.

- Wszyscy tego chcemy - westchnął Jake. - Uważam zresztą, że każde dziecko powinno przychodzić na świat w ten sposób.

- To odkrywcze w ustach położnika - uśmiechnęła się Ruth.

- Nie wiem, czemu oczekujesz, że będziemy sobie przysparzać roboty - odrzekł.

- Chciałam tylko powiedzieć, że świetnie się pracuje z kimś, kto nadaje na tych samych falach. Lucy też to czuje. Wystarczyła informacja, że wkrótce będziesz, by ją uspokoić. Umieściłam ją w jedynce, bo są tam najbardziej domowe warunki. Nie krwawi, ale ma niepokojące skurcze i bóle.

- Mąż jest z nią?

- Oczywiście. I denerwuje się bardziej niż żona.

- To zrozumiałe.

- A przy okazji, jak minęły ci święta?

Przez moment Jake widział przed sobą piękną tajemniczą nieznajomą z burzą ciemnych włosów i delikatnymi wargami, które smakowały równie słodko, jak wyglądały.

- Interesująco.

- To znaczy? - spytała zdziwiona Ruth.

- Interesująco - powtórzył, pchnął drzwi do porodówki i stanął w miejscu, nie wierząc własnym oczom. Przy łóżku siedziała Miranda i mówiła coś do Lucy.

Jego Miranda.

Przez chwilę myślał, że padł ofiarą halucynacji. Te same hebanowe włosy, blade policzki i różowe usta.

Usta, które zdążył tak dobrze poznać.

Przez chwilę patrzył na nią bezmyślnie, starając się pojąć, skąd się tu wzięła. Nie mówił jej, gdzie pracuje, więc nie mogła przyjść w ślad za nim.

- Oto Miranda Harding. - Wyraz twarzy Ruth świadczył o tym, że zarejestrowała szok odbity na jego twarzy. - Jest położną i zastępuje nieobecny personel.

Położną? Miranda jest położną?

- Witaj, Mirando. - Udało mu się powstrzymać od zgryźliwego komentarza i z satysfakcją zauważył rumieniec na jej policzkach. Nie jest zadowolona z tego spotkania.

Przygryzł wargi. Oczywiście, nie spodziewała się go tutaj spotkać. Gdyby wiedziała, pewnie nie zadałaby sobie tyle trudu, by wymknąć się po kryjomu, nie zostawiając nawet numeru telefonu. Będą musieli porozmawiać, obiecał sobie w duchu. Im szybciej, tym lepiej.

- Mirando, doktor Blackwell jest jednym z naszych lekarzy - przedstawiła go Ruth, bacznie obserwując jego twarz. - Prowadzi ciążę Lucy.

Miranda odchrząknęła, ale to Lucy zaczęła mówić i napięcie między nimi stało się sprawą drugorzędną.

- Panie doktorze, przykro mi, że wyciągnęłam pana z domu w czasie świąt. Na pewno chciał pan być z rodziną.

- Niech się pani nie przejmuje, Lucy. Zjadłem swój świąteczny obiad i zrealizowałem plan na ten rok. W zeszłym tygodniu czuła się pani świetnie. Kiedy zaczęły się problemy?

- W Wigilię robiłam jeszcze ostatnie zakupy w towarzystwie mojej mamy i miałam lekkie bóle, ale nie przywiązywałam do nich wagi. Natomiast dziś rano odeszły mi wody.

- Były skurcze?

- Żadnych od Wigilii. Wczoraj leniuchowaliśmy, zjadłam za dużo indyka i wcześnie położyłam się spać. Dzisiaj rano w łazience nagle trysnęło ze mnie na podłogę. Czułam się taka bezradna i zakłopotana. - Przygryzła wargę i spojrzała na niego przerażonymi oczami. - To niedobrze, prawda? Dziecko będzie wcześniakiem?

- Prawdopodobnie. Spróbujemy przetrzymać je w macicy, dopóki się da. Tymczasem zrobimy zastrzyk, który powinien ułatwić dziecku oddychanie, jeśli urodzi się przedwcześnie. Obawiam się, że będzie pani musiała zostać w szpitalu, żebyśmy mogli przeprowadzić konieczne badania. - Zwrócił się do Mirandy sucho i oficjalnie. - Proszę zaraz zrobić zastrzyk dwunastu miligramów betametazonu. Zatrzymamy pacjentkę na oddziale.

Unikała patrzenia mu prosto w oczy.

- Oczywiście. Czy mogę prosić o wpisanie polecenia do karty pacjentki?

Dlaczego na niego nie patrzy? Nie zrobili nic poza pocałunkami. Czy to tłumaczy jej wyraźne zakłopotanie? Wpisał nazwę leku i podał kartkę Mirandzie.

- Nie będzie pan wywoływał porodu? - spytała Lucy.

- Na razie nie - odrzekł Jake. - Jeśli przetrzymamy jeszcze tydzień, będzie to z korzyścią dla dziecka. Lepszy tydzień w łonie matki niż w inkubatorze.

Lucy kiwnęła głową z wymuszoną odwagą.

- Dobrze.

Usłyszał drżenie w je} głosie i przysiadł obok niej. Ręce miała kurczowo zaciśnięte. Delikatnie zamknął je w swoich dłoniach.

- Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Wiem, że się pani martwi, ale nie spuszczę z pani oka, póki się nie upewnię, że nic złego się nie stanie. Tymczasem proszę odpoczywać. - Ponownie zwrócił się do Mirandy, która stała, odwrócona do niego plecami. - Chciałbym jeszcze zrobić USG.

- Chodź, Mirando, pokażę ci, gdzie mamy ultrasonograf - poleciła Ruth.

Jake obserwował Mirandę, zaskoczony, dlaczego odwróciła się do niego plecami. Gdy w końcu stanęli twarzą w twarz, powód okazał się całkowicie oczywisty. Spojrzał na jej zaokrąglony brzuch i z wysiłkiem wciągnął powietrze.

- Położne też bywają w ciąży. Przyszłe matki uwielbiają to. Mogą się wymieniać doświadczeniami. Miranda jest w szóstym miesiącu, ale zgodziła się pracować w pełnym wymiarze - wtrąciła Ruth.

Jake poczuł, że twarz mu kamienieje.

Jego Miranda jest w ciąży.

Jakim cudem niczego nie zauważył? Przecież jest ginekologiem położnikiem. Codziennie ma do czynienia z ciężarnymi kobietami. Gościł we własnym domu dziewczynę w szóstym miesiącu i nawet tego nie spostrzegł?

Dobra robota, Jake. Tak trzymać. Wszystkie objawy miał jak na tacy. Jej nadmierny apetyt, wyraźne zmęczenie i senność, niespodziewany płacz bez wyraźnego powodu...

Ale co właściwie robiła sama w górach w Boże Narodzenie? I dlaczego się z nim całowała, skoro nosiła pod sercem dziecko innego mężczyzny?

Był wściekły na siebie, a jeszcze bardziej na nią. Myślał, że jest piękna, tajemnicza i pociągająca. Okazała się uwodzicielką bez skrupułów. To tłumaczyło cyniczne uwagi na temat rodzinnego życia. Najwyraźniej pojęcie odpowiedzialności jest jej obce.

- Czy myśli pan, że dziecku nic nie będzie? Niespokojny głos Lucy wyrwał go z zamyślenia.

Jake wziął się w garść i uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Sprawdzimy wszystko i będziemy monitorować panią i dziecko. Dobrze będzie, jeśli zmartwienia zostawi pani mnie. W końcu za to mi płacą.

Miranda wróciła z ultrasonografem. Na jej widok Jake odczul nagłą potrzebę, by wyciągnąć ją na korytarz i natychmiast zażądać wyjaśnień. Niestety, trzeba z tym poczekać na stosowną okazję. Musi z nią porozmawiać, czy jej się to będzie podobało, czy nie.

Gdzie był ojciec jej dziecka, kiedy spędzała z nim Boże Narodzenie? Pokłócili się? Musiał umierać ze zdenerwowania. Przynajmniej on nie mógłby znaleźć sobie miejsca, gdyby jego dziewczyna czy żona zniknęła bez uprzedzenia.

Oczy Jake'a ześliznęły się na jej kształtny okrągły brzuszek i znowu zadał sobie pytanie, jakim cudem nie zauważył go wcześniej. Kiedy zobaczył ją pierwszy raz, miała na sobie luźną kurtkę, którą zmieniła szybko na obszerną bluzę, przynajmniej sześć numerów za dużą. Wystarczająco obszerną, by ukryć ciążę. Dlaczego kryła się ze swoim stanem?

Jake z wysiłkiem skoncentrował się na badaniu. Posmarował skórę śliskim fizjologicznym żelem i przesunął przetwornikiem po zaokrąglonym brzuchu pacjentki. Przyjrzał się uważnie obrazowi na ekranie.

- Nie ma powodu do obaw. Dziecko jest w dobrym stanie, ale i tak chcę mieć na panią baczenie - oznajmił i wytarł jej brzuch papierowym ręcznikiem.

- To świetnie. Bo najchętniej zatrzymałabym pana do porodu w tym pokoju - wyznała Lucy.

Jake przykrył pacjentkę kołdrą.

- Proszę się nie martwić - powiedział serdecznie i zwrócił się do Mirandy. - Chcę być informowany, gdyby coś się zmieniło w odczytach. Wrócę tutaj, ale teraz muszę zobaczyć drugą pacjentkę.

- Ulokowałam Gail pod dwójką - oznajmiła Ruth. Jake widział po zachowaniu położnej, że spodziewa się problemów w trakcie tego badania. W chwili, gdy wszedł do gabinetu, jego przypuszczenia się potwierdziły. Mężczyzna i kobieta siedzieli w milczeniu, ale atmosfera była ciężka. Mąż kręcił się bezsilnie, a pacjentka opierała się o poduszkę, blada i spocona. Na widok Jake'a wyraźnie zesztywniała.

- Chcę jasno powiedzieć, że jestem tu wbrew mojej woli i nie życzę sobie lekarskiej interwencji.

- Nazywam się Jake Blackwell i jestem lekarzem położnikiem - odrzekł spokojnie. - Słyszałem, że planowała pani poród domowy. Rozumiem, że pobyt w szpitalu jest dla pani nieprzyjemnym szokiem.

- Urodziłam troje dzieci w domu i jedno w szpitalu. - Nagły grymas na jej twarzy świadczył o bolesnym skurczu. Po chwili podjęła wątek. - Nie chcę powtarzać tego doświadczenia. Wszędzie ekrany i mechaniczne odgłosy maszyn. Natura tak tego nie zaplanowała.

- Zgadzam się z panią - potwierdził Jake. - Należy pozwolić działać siłom natury, chyba że dzieje się coś, co zagraża życiu matki lub dziecka. Czasem niestety interwencja lekarza jest konieczna. - Odwrócił się do Ruth i spojrzał pytająco. - Chciałbym zobaczyć wszystkie wyniki badań.

- Dostałam je z rejonowego szpitala - szepnęła Ruth. - Przyślę tu Mirandę. Myślę, że jej obecność dobrze wpłynie na pacjentkę.

Jake uważnie przyjrzał się podanym wydrukom. Odłożył je i z uwagą spojrzał na Gail, wiedząc, że musi taktownie przeprowadzić tę rozmowę.

- Uważam, że moim pacjentkom należy się uczciwa i pełna informacja, więc nie będę niczego przed panią ukrywał.

- Chce pan wywołać poród, żeby zwolnić łóżko dla kolejnej nieszczęsnej kobiety - rzekła z otwartą wrogością.

- Nigdy nie przyspieszałem porodu sztucznie, jeśli życie dziecka nie było zagrożone - odparł spokojnie. W tym momencie do pokoju weszła Miranda. - Z pewnością nigdy nie posunąłbym się do tego, bo tak jest wygodniej personelowi albo potrzebne jest łóżko. Nie zamierzam tego robić teraz ani nigdy.

- Mam w domu troje dzieci, które urodziłam bez lekarza. - Jej głos był na pograniczu histerii, a mąż położył jej rękę na plecach, by się uspokoiła. - Przy czwartym miałam przodujące łożysko i zrobili mi cesarskie cięcie. Co za partacze! Przyplątało się zakażenie i ciężko to odchorowałam.

- Biedactwo! - Miranda pospiesznie przeszła przez pokój. - Świetnie rozumiem, czemu tym razem chciała pani uniknąć szpitala. Musi się pani bardzo bać.

Jake spojrzał na nią z uznaniem. Pod pozorami kłótliwości i trudnego charakteru zobaczyła przerażoną kobietę.

- Rozumiemy, że złe doświadczenia spowodowały uraz do porodu w szpitalu. Bardzo mi przykro. To duża trauma.

- To był koszmar. - Gail spojrzała na swojego męża. - Nie powinnam być w szpitalu. I nie byłabym, gdyby moja teściowa mnie do tego nie zmusiła.

- Nie chciała, żebyś rodziła w kuchni na podłodze - tłumaczył cierpliwie mąż, z zakłopotaniem skubiąc sweter, jakby go uwierał pod szyją.

- Doprawdy bardzo mi przykro, że sprawiam wam wszystkim kłopot, ale teraz chcę już iść do domu!

Miranda objęła ją za ramiona.

- Proszę, Gail, niech pani wysłucha doktora Blackwella. Obejrzy panią i przedstawi swoje propozycje. Nikt nie będzie podejmował decyzji wbrew pani woli.

- Urodziłam troje dzieci w domu. Proszę podać mi jeden powód, dla którego powinnam tu zostać! - GJos kobiety znowu podniósł się histerycznie.

- Cesarskie cięcie wykonane przy ostatniej ciąży stwarza niebezpieczeństwo, że blizna się rozejdzie. To pierwszy powód. Drugim jest arytmia serca pani dziecka. Tutaj możemy wam w każdej chwili pomóc.

- Nierównomierności w pracy serca pewnie występują często - odparowała Gail wyzywająco - tylko przy porodach domowych nie widać ich na monitorze. A dziecko i tak rodzi się zdrowe.

- Czasem tak jest - potwierdził Jake - ale nie zawsze. Chce pani wziąć na siebie ryzyko? Proszę tylko, żeby pozwoliła pani Mirandzie na monitorowanie pracy serca płodu, żebym upewnił się, jak reaguje na skurcze porodowe.

- A potem przy pierwszej sposobności zawleczecie mnie do sali operacyjnej i pokroicie, bo tak wam wygodniej!

- Dużo rzadziej uciekam się do cesarskiego cięcia niż statystyczny położnik w naszym kraju. Ale ja też nie będę narażał dziecka tylko po to, by mieć wyższy wskaźnik naturalnych porodów. Nie mogę pani obiecać, że nie wykonam operacji, jeśli uznam ją za niezbędną. Ale z pewnością skonsultuję z panią tę decyzję. Jeśli nie będzie żadnych przeszkód, poród może się odbyć w tym pokoju. To nie jest dom, ale z pewnością zrobimy wszystko, żeby mogła się pani zrelaksować.

Gail zawahała się. Popatrzyła na niego, potem na swojego męża, zmęczonego, zdenerwowanego i całkowicie wytrąconego z równowagi.

- Sama już nie wiem - powiedziała niepewnie. - Czy rzeczywiście coś może dziecku grozić?

- Nie mogę tego rozstrzygnąć bez dalszej obserwacji.

- Zostanę. Przynajmniej na razie - zgodziła się niechętnie. - Ale nie chcę, żeby się tu kręciły tłumy praktykantów, którzy będą patrzeć na mnie jak na królika doświadczalnego.

- Będę tylko ja. Może pani na mnie liczyć przez cały czas - zapewniła uspokajająco Miranda.

- Już to słyszałam - odparła Gail z goryczą. - Obie wiemy, że jeśli mój poród będzie trwał dłużej niż pani zmiana, przyjdzie tu inna położna. W poprzednim szpitalu zmieniły się aż trzy.

- Tym razem tak nie będzie. Nie odejdę od pani, dopóki dziecko nie przyjdzie na świat. Obiecuję.

Gail zaśmiała się z niedowierzaniem.

- Jest pani w ciąży. To drugi dzień świąt. Na pewno czeka na panią rodzina. Wystarczy, że ma pani dyżur, a co dopiero godziny nadliczbowe.

- Obiecałam, że zostanę z panią do końca porodu. A teraz chciałabym, żeby się pani wygodnie ułożyła i pozwoliła mi na monitorowanie serca dziecka.

Jake żałował, że Gail nie była bardziej obcesowa w swoich pytaniach. Może usłyszałby coś na temat ojca dziecka i rodziny Mirandy. Może padłyby odpowiedzi na pytania, które kłębiły mu się w głowie.

- Gdybym był potrzebny, jestem na oddziale - rzucił, wychodząc z pokoju. Poszedł sprawdzić, jak się czuje Lucy, a potem zbadał kolejną pacjentkę przyjętą na porodówkę.

Kiedy znowu zobaczył Mirandę, przyszła do niego zaniepokojona pewnymi objawami u Gail.

- Akcja porodowa rozwija się bardzo wolno. Jak rozumiem, nie będziemy przyspieszać porodu zastrzykiem oksytocyny?

- Chcę tego uniknąć. Jak serce płodu?

- Wykazuje wyraźne spowolnienie. - Miranda podała mu wydruki. - Martwi mnie, że Gail skarży się na bóle. Mogą to być normalne skurcze, ale mam złe przeczucia.

Nigdy nie lekceważył instynktownych obaw położnych.

- Miała poprzeczne cięcie w dolnym odcinku macicy. Nie powinno być powikłań.

- Bóle, na które się skarży, brzmią niepokojąco. Nie przypominają skurczów porodowych. Poród postępuje bardzo wolno, a serce dziecka nie pracuje prawidłowo.

- Zaraz do niej przyjdę. Obawiam się, że będzie się broniła przed moją interwencją. Czy wciąż jest wrogo nastawiona?

- Myślę, że jest bardziej wystraszona niż niechętna.

- Trudno sądzić po pozorach, prawda?

- Prawdopodobnie. - Zarumieniła się mimo woli.

- Czeka nas długa rozmowa.

- Nie ma o czym mówić.

- Zapewniam cię, że jest, ale najpierw trzeba się zająć Gail.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Miranda zastanawiała się, dlaczego wszystko zawsze obraca się przeciwko niej.

Kiedy pod wpływem nagłej zachcianki poszła do domu Jake'a, nie spodziewała się, że go jeszcze kiedykolwiek zobaczy, a co dopiero, że będzie z nim pracować.

Teraz już wie o jej ciąży i, jak mogła się spodziewać, wyciągnął fałszywe wnioski.

Nie mogła go za to winić. Nie znał prawdy, bo mu nic nie powiedziała. Ale też nie miała zamiaru przed nim się tłumaczyć.

Przyjęcie jego zaproszenia było błędem. Nie powinna sobie pozwalać na luksus cieszenia się życiem. Naiwnością było myśleć, że nie trzeba za to później płacić. Na szczęście opieka nad Gail pochłaniała teraz całą jej uwagę.

- Nie jestem zadowolony. - Jake pokręcił głową. - Puls dziecka słabnie, a pęknięcie macicy jest realnym zagrożeniem.

- Nic mi nie będzie - odrzekła Gail defensywnie, choć krople potu i wyraz oczu zdradzały, że bardzo ją boli. - Czytałam dużo na ten temat i wiem, że zagrożenie jest minimalne. W żadnym wypadku nie zgadzam się na kolejne cesarskie cięcie.

- To prawda, że takie powikłania są rzadkie, ale jednak się zdarzają. Niebezpieczeństwo grozi nie tylko pani, ale także dziecku.

Gail spojrzała na niego z nieukrywanym lękiem. Jej oczy napełniły się łzami.

- Powinnam była zostać w domu - wymamrotała. - Wszystko byłoby w porządku, gdybym im nie uległa.

- Nie, Gail. Nic nie byłoby w porządku. - Miranda zdecydowała się dołączyć do perswazji Jake'a. - Jestem zwolenniczką porodów domowych, ale w tym wypadku jest zbyt wiele przeciwwskazań. I myślę, że w głębi duszy sama pani o tym wie.

- Gdzie będzie pani rodziła? - chlipnęła Gail.

- Jeszcze nie zdecydowałam. - Miranda poczuła, że oblewa się rumieńcem. - Dopiero się tu przeprowadziłam i nie miałam czasu się nad tym zastanowić.

Nie chciała mówić o tych sprawach przy Jake'u. To było dla niej zbyt intymne.

Gail nie zdążyła kontynuować tematu, bo nagle złapała się za brzuch.

- Oj, bardzo boli!

- Skurcz?

- Nie. To zupełnie inny ból. - Kobieta była śmiertelnie blada.

- Gail, wiem, że to ostatnia rzecz, której by pani chciała, ale muszę panią zabrać na salę operacyjną. Nie możemy ryzykować - oświadczył Jake.

Miranda pochwyciła jego spojrzenie i zdała sobie sprawę, że jest naprawdę zaniepokojony.

- Rozwarcie ma tylko trzy centymetry - poinformowała go cicho.

- Wiem. Przenosimy pacjentkę na salę.

- Sama nie wiem. - Gail ciągle nie była przekonana.

- Chcę, aby zdrowa matka urodziła zdrowe dziecko. Utrudnia mi pani. Rozumiem pani obiekcje, ale proszę mi zaufać.

- Ja tylko... - zaczęła, po czym znowu złapała się za brzuch. - Dlaczego tak boli?

- Nastąpiło wyraźne spowolnienie tętna dziecka - szepnęła Miranda.

- Nie możemy dłużej czekać - zadecydował Jake. - Poród będzie pod narkozą.

Ruth wybiegła, żeby wezwać anestezjologa.

- Co się dzieje? - dociekała przerażona Gail.

- Dziecko czuje się dobrze - oznajmił Jake - ale obawiam się, że są problemy z macicą. Podejrzewam, że to ona jest źródłem bólu. Przykro mi, ale nie widzę innego wyjścia. Nie mogę narażać dziecka ani pani.

- Nie chcę operacji. Śmiertelnie się boję znieczulenia zewnątrzoponowego. - Gail z trudem kontrolowała emocje.

- Zostanie pani uśpiona. Obiecuję, że wszystko będzie w porządku, gdy się pani obudzi - uspokajał ją Jake.

Gail trzymała go kurczowo za rękę.

- Bardzo się boję.

- Ma pani prawo się bać, ale proszę mi zaufać. Zaopiekuję się panią.

Miranda podziwiała jego spokój i emanującą z niego życzliwość. Nie miała dobrych doświadczeń z mężczyznami, ale w tym momencie mogłaby powierzyć Jake'owi własne życie. Najwyraźniej rodząca odczuła to także, bo bez dalszych protestów kiwnęła głową i pozwoliła się wywieźć z pokoju. Mąż Gail zachowywał się spokojnie, choć był blady ze zdenerwowania. Ruth zaprowadziła go do poczekalni.

Miranda trzymała Gail za rękę, kiedy anestezjolog usypiał ją do operacji. Wkrótce stała się nieświadoma gorączkowych działań całego zespołu.

Jake zdążył się przebrać i umyć ręce.

- Musimy teraz działać szybko. Czy zamówiliśmy krew?

- Tak, sześć pełnych jednostek. Aparat do transfuzji już podłączony. Hematolog zaraz do nas dołączy.

- Ciśnienie wyraźnie spada. Jest jakieś wewnętrzne krwawienie - stwierdził anestezjolog.

Miranda patrzyła zafascynowana na szybkie i precyzyjne cięcia, którymi Jake otworzył brzuch kobiety.

- Kleszcze - powiedział krótko i nie patrząc, wyciągnął rękę. Instrumentariuszka podała mu kleszcze, a następnie lancet, którym poszerzył cięcie. Uważnie obejrzał macicę. - Bardzo krwawi, ale nie widzę skąd. Ssak, proszę. - Usunął skrzepy. - Pęknięcia macicy są niezwykle rzadkie. Dlaczego musiało się zdarzyć akurat na mojej zmianie i akurat z pacjentką, która nie pozwalała się dotknąć! Dobrze, już jest lepiej. Wreszcie widzę, co się dzieje.

Miranda nie spotkała do tej pory chirurga tak szybkiego i pewnego jak Jake. Był całkowicie skoncentrowany. Nie wykonywał niepotrzebnych ruchów. W następnej chwili wyjął już dziecko i łożysko z brzucha matki. Odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała skrzekliwy płacz noworodka. Jake nie oderwał wzroku od wykonywanej operacji. Odpowiedzialność za dziecko przejął już pediatra.

On koncentrował się na matce.

- Duża strata krwi - zauważył, badając macicę, by ocenić stopień jej uszkodzenia. - Dwadzieścia jednostek oksytocyny w litrze soli fizjologicznej. Sześćdziesiąt kropli na minutę do momentu obkurczenia się macicy. Kleszczyki.

Pielęgniarka podawała mu instrumenty, a on sprawnie zakładał szwy i tamował krwawienie.

- Poprzednie cesarskie cięcie zostało zszyte pojedynczą warstwą szwów. To skróciło czas zabiegu, ale zwiększyło ryzyko pęknięcia macicy. Tym razem założymy podwójny szew. Więcej światła, proszę. Siostro, proszę osuszyć ranę. Jestem gotowy do zakładania zewnętrznych szwów. Macica się zwija. Proszę zmniejszyć kroplówkę do dwudziestu kropli na minutę. Jak dziecko? Proszę o dobre informacje, Howard - zwrócił się do pediatry, spokojny, że położnicy już nic nie grozi.

- To dziewczynka. Dziesięć punktów w skali Apgar.

Miranda uśmiechnęła się z ulgą. Skala Apgar służy do oceny pracy serca, oddechu i odruchów noworodka zaraz po urodzeniu. Dziesięć punktów jest wartością maksymalną.

- Dziękuję wszystkim. - Jake skończył i zwrócił się do zespołu. - Możemy sobie pogratulować. Ruth, przekaż pielęgniarkom, że proszę o ściągnięcie mnie o każdej porze dnia i nocy, gdyby był najmniejszy ślad infekcji. Gail miała wystarczająco ciężki poród. Musimy poprawić jej zdanie o naszej profesji.

Był tak spokojny i zrównoważony, jakby nie przeprowadził przed chwilą poważnej operacji. Zupełnie jak wtedy, gdy ratował ją w górach. Ocenił sytuację i zrobił wszystko, co uznał za konieczne. Panika i Jake Blackwell najwyraźniej do siebie nie pasują.

Jest świetnym lekarzem, ale nie trzeba specjalnej spostrzegawczości, by zauważyć, że jest na nią wściekły. Nie może mieć do niego o to pretensji.

Miranda obawiała się konfrontacji, więc zwlekała, pomagając Ruth w porządkowaniu sali operacyjnej. Siadła potem przy Gail, by upewnić się, czy można ją już przenieść na normalny oddział.

Pod koniec zmiany wróciła na porodówkę, ale po Jake'u nie było ani śladu. Odczuła ulgę na myśl, że przynajmniej na razie los zaoszczędził jej trudnej rozmowy.

- Coś jeszcze mam zrobić? - zapytała.

- Chyba żartujesz - odparła Ruth. - I tak siedziałaś dłużej, niż powinnaś. Jestem pewna, że drugiego dnia świąt masz przyjemniejsze rzeczy do zrobienia. Powinnaś odpocząć.

- Czuję się świetnie. - Słowo „wykończona” lepiej opisywałoby jej samopoczucie, ale ostatnio przyzwyczaiła się już do uczucia zmęczenia. Pracowała bardzo intensywnie, by jak najwięcej zaoszczędzić.

- Dziękuję. Jesteś prawdziwym gwiazdkowym prezentem - westchnęła z ulgą Ruth. - Bałam się, że zostanę na święta bez pielęgniarek, a tu agencja zaproponowała mi położną.

- Ucieszyłam się, że dostałam tę pracę - zwierzyła się Miranda. - Obawiałam się trudności ze względu na mój stan. - Pogłaskała się ręką po brzuchu.

- Jesteś zdrowa i kompetentna. Tylko to się liczy. Do zobaczenia jutro.

Miranda ubrała się i poszła wolnym krokiem na parking. Była tak zmęczona, że chciało jej się płakać. Bolały ją nogi i głowa, powieki jej opadały. Nagle usłyszała za sobą znajomy głos.

- Uciekasz, Mirando?

Jake opierał się o barierkę. Miał surowy wyraz twarzy.

- Przestraszyłeś mnie.

- Dlaczego? Spodziewałaś się tu kogoś innego? Może męża?

Wysoki i barczysty, spoglądał na nią nieprzyjaźnie. Trudno było nie zauważyć, że jest zły. Na nią. Nie przypominał już ciepłego i wyrozumiałego lekarza.

Nie przypuszczała, że widok jej ciąży tak go rozgniewa. Ale przecież w ogóle nie przypuszczała, że jeszcze go zobaczy. Wygląda na to, że drobne grzeszki rzucają długie cienie.

Nie powinna była z nim iść i z pewnością nie powinna była go całować. Zignorowała oczywiste napięcie i spróbowała zmienić temat.

- Byłeś wspaniały w sali operacyjnej. - Miała nadzieję, że przypomnienie o wspólnej pracy zmusi go do zmiany tonu, ale jej taktyka nie poskutkowała.

- Nie chcę rozmawiać o szpitalu, Mirando. Chciałbym wiedzieć, dlaczego spędziłaś ze mną Boże Narodzenie i całowałaś się ze mną, skoro jesteś w ciąży z innym mężczyzną.

Nie miała siły się bronić. Powiał mroźny wiatr, a ona poczuła, że ledwo stoi. Czeka ją jeszcze trzykilometrowa przejażdżka rowerowa. Utarczka z nim to ostatnia rzecz, na jaką miałaby ochotę.

- Możemy o tym porozmawiać innym razem?

- Nie.

- Dobrze. - Poczuła, że w niej także narasta gniew.

- Po pierwsze, to ty mnie pocałowałeś.

- Więc to moja wina?

Skąd jej przyszło do głowy, że jest miły? Był szorstki, nieprzyjemny i1 budził strach. Jestem kiepskim sędzią ludzkich charakterów, pomyślała ironicznie. Beznadziejnym.

- Nie powiedziałam, że to twoja wina.

- Ustalmy fakty. Pocałowałem cię, ale odpowiedziałaś mi tym samym. Jaką masz wymówkę? Atmosfera temu sprzyjała? Zaszumiało ci w głowie od alkoholu, którego nie wypiłaś? Czy przynajmniej pomyślałaś w tym czasie o ojcu dziecka?

- Do diabla, Jake! - Zmęczenie i rozczarowanie spowodowały, że nie zamierzała dłużej się hamować.

- Nie masz zielonego pojęcia o mnie i moim życiu! Jeden pocałunek nie daje ci prawa do prawienia mi morałów.

Zachwiała się, ale to wystarczyło, by przytrzymał ją za ramiona.

- Jesteś przemęczona. Co ty wyprawiasz, Mirando? Wczoraj o mało nie wyprawiłaś się na tamten świat, a dzisiaj usiłujesz zapracować się na śmierć. Jesteś w ciąży. Powinnaś dbać o dziecko.

Te słowa były kroplą przepełniającą czarę. Ona troszczy się o dziecko. Musi, bo nie robi tego nikt inny.

- Nie potrzebuję pouczeń, jakie mam obowiązki względem mojego dziecka - parsknęła jak wściekła kotka, wyrywając się z jego objęć. - Pracuję dla jego dobra. Nie każdy może przez całą ciążę leniuchować w łóżku. Nie wtykaj nosa do moich spraw.

- Sama mnie prowokujesz - odpowiedział z równą pasją. - Musiałem się wtrącić wczoraj w górach, kiedy znalazłem cię prawie zamarzniętą na pustkowiu. Muszę się wtrącić dzisiaj, skoro pracujesz na moim oddziale.

Odskoczyła i mocno objęła się ramionami, by powstrzymać dygotanie całego ciała. Musi poszukać innej pracy. Pokojowa koegzystencja im nie wyjdzie.

- Popełniłam błąd, wychodząc na spacer w niepewną pogodę. I popełniłam błąd, przyjmując zaproszenie nieznajomego. Wtedy uważałam, że jesteś nieszkodliwy, ale jak widać, pomyliłam się. Teraz jadę do domu.

- Tym? - Patrzył z niedowierzaniem na jej stary rower.

- Nie każdy jest szczęśliwym posiadaczem porsche. Do zobaczenia jutro. - Niestety, dodała w myślach. Miała ochotę zadzwonić do agencji pośrednictwa pracy i poprosić o inną ofertę, ale wiedziała, że w promieniu wielu kilometrów jest to jedyna klinika położnicza. Nie stać jej na kolejną przeprowadzkę. Musi myśleć o sobie i dziecku. Musi stworzyć dom dla nich obojga.

Wzmocnił ją nagły przypływ odwagi i instynktu macierzyńskiego. Towarzyszyły jej od momentu odkrycia, że jest w ciąży. Zważywszy na okoliczności, powinna odczuwać przygnębienie i lęk, ale w rzeczywistości była podniecona i szczęśliwa. Wielu rzeczy w życiu żałowała, ale zajście w ciążę nie było jedną z nich.

- Czy to wszystko, co chcesz mi powiedzieć? - Przytrzymał kierownicę, żeby nie mogła odjechać.

- Co chcesz usłyszeć? - zapytała zmęczonym głosem. - Że jestem nimfomanką, która rzuca się na mężczyzn, choć jest w ciąży? Że jestem kobietą lekkich obyczajów? Nie powinnam była w ogóle korzystać z twojego zaproszenia.

- Ale to zrobiłaś.

- Bo się upierałeś. Poza tym - urwała, po czym przyznała się z oporem - nie chciałam siedzieć sama w Boże Narodzenie. Czułam się taka samotna.

- Pokłóciłaś się z mężem?

Mężem? Nie chciała kontynuować tej farsy.

- Nie jestem mężatką.

- Partnerem, chłopakiem, ukochanym, czy jak tam go chcesz nazwać.

Dobry żart.

- Jestem wdzięczna za pomoc w górach. Wspólny dzień też był bardzo miły. Ale to przeszłość. W święta wszyscy jesteśmy trochę wytrąceni z równowagi. Pomyśl o statystykach samobójstw albo tych wszystkich ludziach, którzy robią z siebie głupków na firmowych przyjęciach. Zapomnijmy o całej sprawie. Muszę wracać do domu.

- Czy on na ciebie czeka? - zapytał z uporem.

- Jakie to ma znaczenie? - westchnęła.

- Chcę wiedzieć, co za mężczyzna pozwala swojej dziewczynie na niebezpieczne górskie wędrówki i nie zawiadamia policji, gdy ta nie wraca do domu!

Ten sam mężczyzna, który nie dba o to, że zrobił dziewczynie dziecko, przemknęło jej przez myśl. Zagryzła wargi. Nie będzie o nim myślała. Nie jest tego wart. Nie potrzebuje go w swoim życiu ani jako partnera, ani jako ojca.

- To nie twoja sprawa.

- Powiedzmy, że stało się to moją sprawą od momentu, kiedy ci ocaliłem życie, albo od chwili, gdy mnie pocałowałaś. Nie możesz jechać do domu na rowerze. Czemu nie przyjechał cię odebrać z pracy?

- Na miłość boską, co cię to obchodzi? Dobranoc, doktorze Blackwell.

Starała się utorować sobie drogę, ale blokował jej przejście.

- Podwiozę cię. Rower zmieści się z tyłu, to już nie pierwszy raz. - Oddalił się w kierunku swojego samochodu, a ona patrzyła na niego z mieszaniną irytacji, bezsilnej frustracji i osłupienia.

Nie chciała jego troski. Nie prosiła o podwiezienie. Nie życzyła sobie, by wypytywał o jej życie.

- Mirando! - zawołał, gdy schował rower do samochodu. - Wskakuj do auta, zanim tu zamarzniemy.

Nie miała wyboru. Poszła za nim i wsiadła do samochodu. Musi szybko znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji. Jeśli zobaczy, gdzie mieszka, zaczną się dalsze pytania.

- Dokąd? - Zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik.

- Niedaleko. Najpierw w prawo, a potem skręć w pierwszą przecznicę w lewo. - Poczuła, jak dziecko rozpycha się w jej ciele i położyła dłoń na brzuchu. Jakby jej przypominało, że to ich tajemnica. - Teraz druga w lewo. Tutaj na rogu wysiądę. - Nie mieszkała w tej okolicy, ale nie zamierzała się do tego przyznawać.

Stali przed rzędem wysokich wiktoriańskich domów.

- Tutaj mieszkasz? - spytał, wyjmując rower.

- Dziękuję za podwiezienie. I będę wdzięczna, jeśli zapomnisz o wszystkim. Do zobaczenia w szpitalu - odparła, ignorując pytanie.

Jego gwałtowne protesty przerwał dźwięk telefonu. Wdzięczna, że w tym właśnie momencie jest potrzebny na oddziale, Miranda szybko wskoczyła na rower i zniknęła w ciemności. Piętnaście minut później, w innej dzielnicy, weszła do maleńkiego mieszkanka i oparła rower o ścianę. Na szczęście zajęty rozmową Jake nie pojechał za nią.

Starannie zamknęła drzwi i wolno podeszła do łóżka. Z rezygnacją popatrzyła na wilgotny zaciek na ścianie.

- Dobrze, że cię jeszcze nie ma na świecie, maluszku. - Starała się często rozmawiać ze swoim dzieckiem. - Na szczęście nie wiesz, w jakiej norze teraz mieszkamy. Przed twoim urodzeniem znajdę coś lepszego. Na razie oszczędzamy.

Przyszedł jej na myśl przestronny salon u Jake'a. Nie będzie już marzyła o tej wielkiej wannie i ogniu płonącym w kominku. A już na pewno nie o pocałunkach Jake'a. To była chwila zapomnienia i nigdy się nie powtórzy.

Nie powinna mieć do niego pretensji. Ocenił ją po pozorach, ale ona sama często pochopnie wyciąga wnioski. Fakty, które znał, świadczyły o tym, że rozmyślnie go oszukała. Bardzo dobrze wiedziała, jak bolesne jest odkrycie, że było się obiektem manipulacji i oszustwa.

Chciała się bronić, wyrzucić z siebie całą prawdę, ale nie miałoby to najmniejszego sensu. Nieważne, co Jake o niej myśli. A nawet - im gorzej, tym lepiej. Jeśli uzna ją za niewiele wartą, nie będzie się starał do niej zbliżyć.

Szyderstwo wykrzywiło jej twarz. Cóż za żałosna myśl. Żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie mógłby na serio zainteresować się kobietą w szóstym miesiącu ciąży. Zwłaszcza Jake Blackwell. Przez moment przypomniała sobie jego delikatność i serdeczność wobec pacjentek. Potem ciepło, które ją ogarnęło, kiedy ją po raz pierwszy pocałował. Przykryła głowę poduszką, by stłumić głośny jęk.

Ten pocałunek! Płaciła za niego wysoką cenę. Jej długo uśpione ciało przebudziło się. Chciała rzeczy całkowicie nieosiągalnych.

Zdecydowanym ruchem odgarnęła włosy z twarzy i usiadła. Nie będzie myśleć o Jake'u. W pracy dopilnuje, aby ich stosunki ograniczały się do spraw zawodowych. Bez wątpienia on również zmieni swoje zachowanie.

Poczuł się oszukany i to podrażniło jego ambicję. Jutro zobaczy wszystko we właściwych proporcjach i będzie ją traktował jak każdą inną położną. I o to jej chodziło. Wyłącznie o to.

Opadła na poduszkę. Nie zawracając sobie głowy rozbieraniem się, naciągnęła na siebie koc i zapadła w sen.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kiedy dotarła na oddział następnego dnia rano, wszyscy byli zabiegani.

- To niewiarygodne, ile kobiet zgłosiło ale ostatniej nocy - rzuciła jej w przelocie Ruth, zajęta dopisywaniem kolejnego nazwiska. - Chciałabym, żebyś poszła pod trójkę. Daisy Priest. Bardzo miła osoba, ale to jej pierwsze dziecko i trochę się denerwuje. Wody odeszły, rozwarcie dwa centymetry. Myślę, że będzie długo trwało. Jej lekarzem jest doktor Hardwick, ale na razie nie będziemy go wzywać.

Coś w tonie Ruth spowodowało, że Miranda chciała zapytać o położnika, ale starsza pielęgniarka zajęła się już innymi sprawami. Miranda poczuła ulgę. To nie Jake prowadzi tę pacjentkę. Jego pomoc przy normalnie przebiegającym porodzie nie jest konieczna, ale i tak wolała wiedzieć, że nie będzie na niego wpadała na każdym kroku. Ten dzień przerwy był jej potrzebny, by się pozbierać po wczorajszej konfrontacji.

- Zawołaj mnie, jeśli będziesz miała jakieś problemy. I jeszcze jedno. Pacjentce towarzyszy do ula, kobieta opiekująca się rodzącymi. Ma na imię Annie. Była już przy innych porodach. Bardzo miła i spokojna osoba.

Miranda kiwnęła głową. Wiedziała z doświadczenia, że obecność zrównoważonej, opiekuńczej starszej kobiety dobrze wpływa na pacjentki.

Kiedy Ruth oddaliła się, wyraźnie zaaferowana nadmiarem obowiązków i niedostatkiem personelu, Miranda skierowała się do wyznaczonego pokoju. Daisy miała dwadzieścia parę lat i była blondynką z gęstymi kręconymi włosami. Rozmawiała ze starszą kobietą, sprawiającą wrażenie solidnej i opanowanej.

Miranda przedstawiła się, a pacjentka spojrzała wyczekująco.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani obecność mojej towarzyszki. Co prawda niewiele kobiet korzysta z takiej pomocy...

- Zostałam uprzedzona - zapewniła ją Miranda. - Na praktykach w Londynie stwierdziłam, że wiele kobiet woli mieć przy sobie przyjaciółkę lub doulę. Rodząca potrzebuje emocjonalnego wsparcia.

- Chciałam widzieć znajomą twarz, a mój mąż Callum jest beznadziejny, jeśli chodzi o opiekę nad chorym. Poszedł do kiosku po gazety, bo przestraszył się skurczów. To żałosne.

- Wielu mężczyzn nie wie, jak się zachować, gdy ich żona cierpi - potwierdziła Miranda, biorąc do ręki kartę zdrowia pacjentki.

- Przeczytałam wszystkie możliwe podręczniki i obejrzałam liczne filmy instruktażowe - przyznała Daisy z uśmiechem. - I dowiedziałam się, że poród rzadko przebiega zgodnie z planem. Annie powtarza mi, żebym się odprężyła i współpracowała z naturą. Dobrze, że tu jest, bo, szczerze mówiąc, doktor Hardwick mnie przeraża. Zawsze jest zirytowany.

- Jeszcze go nie spotkałam, ale jestem pewna, że nie gniewa się na panią. Może jest tylko zbyt poważny. Widzę, że chciałaby pani odbyć poród w wodzie.

- Przez całą ciążę codziennie pływałam. Bardzo lubię być w wodzie. Moja przyjaciółka rodziła w ten sposób i mówiła mi, że jej się podobało. Czy to będzie możliwe?

- Oczywiście, choć nie na początku. To mogłoby spowolnić poród. - Miranda postanowiła zasięgnąć informacji, jaka jest polityka szpitala w sprawie porodów w wodzie.

- W porządku. Nie spieszy mi się. - W tym momencie Daisy zagryzła wargi. - Oj! Zaczyna boleć.

- Pamiętaj o oddychaniu. - Annie masowała plecy młodszej kobiety. - Nie wolno wstrzymywać oddechu.

Miranda przyłożyła rękę do brzucha Daisy, by ocenić siłę skurczu. Przemawiała do niej kojącym tonem, gdy tamta pojękiwała i zaciskała pięści. Wreszcie kobieta odprężyła się.

- Minęło. - Daisy odetchnęła. - Ciekawa jestem, czemu w szkole rodzenia przekonują, że wszystko jest takie proste. Tymczasem ból paraliżuje i zapomina się wówczas o dobrych radach.

- Wiele kobiet to mówi. - Miranda wyprostowała się. - Skurcz był bardzo silny. Woda rzeczywiście może przynieść ulgę. Czy zastanawiała się pani nad środkami przeciwbólowymi?

- Zacznę od wody - odparła Daisy z przekonaniem, szukając wsparcia w Annie. - Może będę potrzebowała znieczulenia, ale chcę się przekonać, jak długo dam sobie radę o własnych siłach. Boję się, że znieczulenie utrudni mi aktywną współpracę przy porodzie.

- Pokój dziecinny już gotowy? - spytała Miranda, żeby odwrócić uwagę Daisy.

- Jest prześliczny. - Kobieta rozpromieniła się. - Jasnożółty, z firankami w tym samym kolorze.

Miranda zbadała pacjentkę, po czym wymknęła się porozmawiać z Ruth.

- Rozwarcie pięć centymetrów, skurcze silne i regularne. Można ją umieścić w wannie, jeśli szpital to aprobuje.

- Nie widzę żadnego problemu - odrzekła Ruth bez wahania. - Daisy jest idealną kandydatką. Niestety, nasi lekarze nie lubią porodów w wodzie. Uczciwie mówiąc, doktor Hardwick jest im przeciwny, ale musiał się przystosować, bo pacjentki się tego domagały.

- A doktor Blackwell? - zapytała Miranda i zaraz ugryzła się w język, widząc pytające spojrzenie Ruth.

- Jake? On nie ma z tym żadnych problemów. Nigdy nie spotkałam lepszego położnika, a pracowałam z różnymi. Jake uważa, że kobieta najlepiej wie, czego jej potrzeba. Co za kontrast w porównaniu ze zwyczajami niektórych jego kolegów, którzy tylko patrzą na zegarek i najchętniej sięgnęliby po kleszcze.

- Chcieliby skończyć jak najszybciej?

- Chodzi im o kontrolę nad przebiegiem porodu. Szybko i bez komplikacji. Niektórzy boją się, że w przypadku urazów okołoporodowych zostaną oskarżeni o błędy w sztuce lekarskiej.

- Doktor Blackwell nie boi się ryzyka?

- Z pewnością nie ryzykuje bez potrzeby. Jest bardzo dobrym specjalistą i zależy mu na dobru przyszłych matek. Pozwala kobietom na rodzenie, siłami natury. Szczerze, mówiąc, gdybym była w ciąży, wybrałabym właśnie jego na swojego lekarza. A skoro już o tym mowa, gdzie urodzisz?

Miranda zarumieniła się i półświadomym gestem położyła rękę na brzuchu.

- Uczciwie mówiąc, nie wiem. Zapewne tutaj, skoro jest to jedyny w okolicy oddział położniczy.

- Powinnaś się zapisać do któregoś z naszych lekarzy.

- Wiem. - Wykrzywiła się zabawnie. - Mam to na liście spraw do załatwienia. Nie zdecydowałam jeszcze, do kogo.

- Poproś Jake'a. Moim zdaniem jest tu najlepszy. Tom Hunter jest także dobrym lekarzem, popularnym wśród pacjentek, choć nie jest tak przystępny. Na twoim miejscu poszłabym do Jake'a.

- W żadnym wypadku! - wykrzyknęła, a Ruth spojrzała na nią badawczo.

- Tak czy owak, nie odkładaj tego. Masz przy sobie wyniki badań?

- Tak. To podręcznikowa ciąża. Żadnych problemów.

Tylko jej życie jest pasmem problemów i niepowodzeń. Ale to nie ma wpływu na ciążę, pocieszała się. Fizycznie jest okazem zdrowia, a lekarzy interesuje tylko to.

Razem z Ruth przygotowały kąpiel. Annie pomogła Daisy wejść do wanny. Napięcie ustąpiło z jej twarzy, przymknęła oczy.

- Czuję się fantastycznie - oznajmiła.

Miranda przez cały dzień siedziała przy Daisy, monitorując pracę serca płodu ręcznym wodoodpornym aparatem Dopplera. Pod koniec zmiany wyszła na chwilę, by zamienić parę słów z Ruth. Znalazła ją w towarzystwie starszego mężczyzny w garniturze.

- Doktor Hardwick, Miranda, nasza nowa położna - przedstawiła ich sobie Ruth. - Zajmuje się Daisy.

Lekarz odchrząknął z dezaprobatą.

- Mam nadzieję, że zbliżamy się do końca drugiego etapu. Wychodzę wieczorem na proszoną kolację i nie chciałbym być wzywany z powrotem do szpitala.

Miranda miała ochotę na ostrą ripostę, ale ugryzła się w język i zapewniła:

- Pacjentka czuje się dobrze. Teraz jest w wannie...

- Chcę, żeby z niej wyszła na czas porodu - zarządził lekarz ostro. - W sześciuset litrach wody nie sposób ocenić utraty krwi.

- Oczywiście. - Miranda postanowiła, że nie da się wyprowadzić z równowagi, choć była tego bliska.

- Wszystko zapowiada prawidłowy poród. Puls płodu...

- Położnictwo jest nieprzewidywalne, proszę pani - przerwał jej ostro doktor Hardwick i zwrócił się do Ruth. - Przez najbliższą godzinę będę w gabinecie. Później przyjeżdża po mnie samochód.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł.

- Przepraszam - powiedziała Ruth. - Kontakty z ludźmi nie są jego najmocniejszą stroną.

- Współczuję jego paegentkom. Teraz rozumiem, czemu Daisy się go boi.

- Na szczęście wieczorem będzie Jake. Wezwiemy go w razie potrzeby, a Hardwicka zostawimy z jego przystawkami.

- Nie będzie żadnych problemów. Miranda miała jeszcze pożałować tych słów. Kiedy pomogły Daisy wyjść z wanny, kobieta jęknęła i oparła się ramionami o wielką poduchę.

- Teraz będę klęczała. Tak mi najwygodniej.

- Już niedługo - powiedziała Miranda, badając położnicę. - Widzę główkę, Daisy.

Po jednym silnym parciu pokazała się główka noworodka i natychmiast się cofnęła. Miranda znała ten objaw z literatury i dobrze wiedziała, jakie im grozi niebezpieczeństwo. Oblał ją zimny pot. Bez wahania wcisnęła przycisk alarmowy.

- Daisy, jesteś bardzo dzielna, ale bark dziecka utknął. Potrzebujemy pomocy lekarza.

Nie było czasu na odrywanie doktora Hardwicka od kolacji. Pomoc musiała być natychmiastowa.

- Chciałabym, żebyś się przewróciła na plecy i z powrotem na czworaka. Pomożemy ci z Annie.

Ten ruch mógł spowodować, że dziecko zmieni pozycję, ale w tym wypadku nie odniósł skutku. Chwilę potem do pokoju wpadła Ruth, a zaraz za nią Jake.

- Dwa parcia bez postępów. Objaw żółwia. Pozycja na czworaka nie pomogła - zrelacjonowała jednym tchem Miranda.

Jake naciągnął rękawiczki. Natychmiast zdał sobie sprawę z powagi sytuacji.

- Proszę pomóc pacjentce ułożyć się na łóżku, na plecach. Daisy, niech pani nie prze. Spróbujemy manewru McRobertsa.

Położne z obu stron zgięły i przytrzymały uda rodzącej, a Jake zastosował ucisk nadłonowy i wtedy, jak pod wpływem zaklęcia, wyskoczył mu na ręce zanoszący się krzykiem noworodek.

- Ma pani dziewczynkę, Daisy - oznajmił Jake, odcinając pępowinę i podając dziecko matce, zupełnie spokojny, jakby to był najzwyklejszy poród pod słońcem. - Wszystko w porządku. Dobra robota, Mirando. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że instynktownie wstrzymywała oddech, i ugięły się pod nią kolana. Była mu wdzięczna za pochwałę, choć nie miała pewności, czy na nią zasłużyła. To Jake odebrał dziecko, spokojnie i bez alarmowania matki. Daisy nie zorientowała się nawet, jak dramatyczna była sytuacja. Nagle ogarnęły ją wątpliwości co do własnych kwalifikacji. Co by było, gdyby Jake nie znajdował się w pobliżu? Jak zareagowałby oderwany do kolacji doktor Hardwick? Nie zdążyłby przecież na czas.

- Jaka piękna - wyszeptała Daisy, niechętnie oddając noworodka pediatrze, który właśnie wszedł do pokoju.

Kiedy wreszcie matka i dziecko znalazły się w swoim pokoju, Miranda stwierdziła, że znowu pracowała trzy godziny dłużej. Była wykończona fizycznie i psychicznie. Zastanawiała się, skąd wziąć siły na dojechanie rowerem do domu.

Pchnęła drzwi i zatrzymała się w miejscu. Jake stał oparty o ścianę.

- Czekałem. Znowu pracowałaś za długo. Czy dobrze się czujesz?

Nie czuła się dobrze, ale co innego mogła mu odpowiedzieć?

- W porządku.

- Kłamczucha.

- Jeśli chcesz powtórzyć scenę z ostatniego wieczoru, to nie mam siły. Wiem, że jesteś na mnie wściekły, ale...

- Gniewałem się, to prawda. Ale przemyślałem to, co powiedziałaś, i przyznaję ci rację. Twoje życie jest tylko twoją sprawą, choć z niewyjaśnionych dla mnie powodów zależy mi, żeby mieć w nim swój udział. Martwię się o ciebie. Nie powinnaś tak ciężko pracować w szóstym miesiącu ciąży. Mam nadzieję, że twój mężczyzna czeka z ciepłymi bamboszami i rozpieszcza cię tak, jak na to zasługujesz.

Miranda pomyślała o zimnym pokoju i pustej lodówce. Uśmiechnęła się krzywo.

- Podrzucę cię do domu.

Nie chciała się przyznać, że wczoraj wcale nie podwiózł jej do domu, ale nie miała siły na dalsze spory. Poszła za nim do samochodu i w milczeniu patrzyła, jak przymocowywał z tyłu rower. Bez słowa jechał tą samą trasą, co poprzedniego dnia. Zatrzymał się na tym samym rogu i spojrzał na nią z dziwnym błyskiem w oku.

- Czy wreszcie powiesz mi prawdę?

- O czym?

- Na przykład o tym, gdzie właściwie mieszkasz, • bo przecież nie tutaj.

Wyprostowała się, zaskoczona.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Myślę, że wiesz. Kiedy skończyłem wczoraj rozmawiać przez telefon, zastukałem do każdego domu po kolei, pytając o położną o imieniu Miranda. I wiesz co? Nikt o niej nie słyszał. Zabawne, prawda?

Przełknęła z wysiłkiem i próbowała mu przerwać.

- Jake, ja...

- Zacząłem się zastanawiać, dlaczego kłamiesz w tak prostej sprawie - rzekł spokojnym głosem. - To oczywiste, że jesteś z kimś związana, ale nie rozumiem, czemu mnie ciągle okłamujesz. Dlaczego po prostu nie powiesz prawdy?

- Ani razu nie skłamałam! - Gorączkowo myślała, jak się bronić.

- Siedzimy przed domem, w którym nie mieszkasz. Czy to nie było kłamstwo?

- Nie mam zwyczaju zwierzać się ludziom.

- Podanie adresu uznajesz za zwierzanie się? - Jego ton nadal był łagodny.

- Dobrze, zawieź mnie do domu. Ale potem odjedź. Nie mam powodu tłumaczyć się przed tobą.

Jake zatrzymał się przez źle oświetlonym budynkiem z mieszkaniami na wynajem. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Lepiej było się tu nie zapuszczać po ciemku, a i za dnia okolica nie wyglądała lepiej. Co u licha Miranda robi w takim miejscu? Im więcej czasu z nią spędzał, tym mniej ją rozumiał.

- Dziękuję za podwiezienie. - Odpięła pas, ale przytrzymał ją za rękę, zanim zdążyła się wymknąć.

- Nie tak szybko. - Ręce miała szczupłe i chłodne. Lekko drżały. Nagle zrozumiał, że coś przed nim ukrywa. Coś istotnego. - Odprowadzę cię do drzwi.

- Nie ma potrzeby. Poradzę sobie.

- Powiedziałem, że cię odprowadzę. - Na jego twarzy malował się upór. - Boisz się, że twój chłopak podbije mi oko?

Sprawdzał tylko jej reakcję. Wczoraj doszedł do wniosku, że nie ma partnera i teraz jego podejrzenia potwierdziły się. Zawahała się i odparła z rezygnacją:

- Mieszkam sama. Nikt ci nie podbije oka. Ale i tak nie ma powodu, żebyś mnie odprowadzał.

- Zrób to dla mnie.

- Tu mieszkam. - Przystanęła przy drzwiach na piętrze. - Do zobac2enia.

Pchnęła je, a Jake kątem oka zobaczył puste wnętrze z zaciekami na ścianach i łysym chodnikiem na podłodze.

W mgnieniu oka podjął decyzję. Nie ma mowy, by ją tu zostawił. Wszedł za nią do pokoju, ignorując próbę zamknięcia mu drzwi przed nosem. Rozejrzał się wokoło z niedowierzaniem.

- Co u licha robisz w takiej norze? - Uświadomił sobie, że jego słowa są zbyt ostre, ale na pewno Miranda zdaje sobie sprawę z tego, że mieszka w okropnych warunkach.

To wiele wyjaśnia. Na przykład, dlaczego zawahała się, gdy mówiła o „domu”. Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby tak tego miejsca.

- Oszczędzam. Teraz już idź.

- Nie zamierzam. - Dokonując oględzin ponurego wnętrza Jake zauważył, że w pokoju było równie zimno, jak na schodach. - Wyjaśnij mi, dlaczego mieszkasz w takich warunkach.

- Już powiedziałam. Jest tanio.

- To mnie nie dziwi. Czy naprawdę jesteś w tak dramatycznej sytuacji? On ci nie pomaga?

- Kto?

- Ojciec twojego dziecka. Nawet jeśli nie jesteście już razem, nadal ma obowiązki wobec niego. - Poczuł, że narasta w nim gniew na nieznanego mężczyznę. Miał ochotę walnąć pięścią w wilgotną ścianę.

- Nie potrzebuję wsparcia, Jake, radzę sobie sama - oświadczyła z irytacją.

- Nie chodzi tylko o ciebie, Mirando. - Spojrzał wymownie na jej brzuch.

- Dziecko ma się dobrze. Nie sądź mnie. Nic o mnie nie wiesz.

- Chcę wiedzieć. Chcę zrozumieć. Zostawił cię? - Nie powinien być wścibski, ale nie mógł się oprzeć.

Rzuciła płaszcz na łóżko.

- Co cię to obchodzi?

Miała prawo zadać to pytanie, lecz on nie znał na nie odpowiedzi. Wiedział tylko, że nie może jej tak zostawić.

Przez moment mierzyła go wzrokiem, wreszcie spuściła oczy.

- Odszedł, kiedy dowiedział się o dziecku.

- Honorowy gość. - Nie mógł pohamować się od ironii, ale chętnie odgryzłby sobie język na widok bólu w jej oczach. - Przepraszam, nie powinienem był... - Miał ochotę objąć ją mocno i zabrać w bezpieczne miejsce.

- To już nie ma znaczenia. Dobranoc, Jake. Do jutra.

Weszła do maleńkiej kuchenki, w której z trudem mieściły się dwie osoby. Projektant budynku powinien zostać skazany na mieszkanie w nim. Włączyła czajnik i otworzyła lodówkę. Były tam tylko jajka i jogurt.

To przeważyło szalę.

- Idź, spakuj się.

Na dźwięk tych słów zatrzymała się z jogurtem w dłoni.

- Słucham?

Jeszcze żadna kobieta nie wydała mu się tak intrygująca i niedostępna. Był gotów zapłacić każdą cenę za zbliżenie się do niej. Do tej pory dbał o swą prywatność. Niezależnie od tego, z kim się aktualnie umawiał i jak bliska była to znajomość, nigdy nie zaprosił żadnej kobiety, by się do niego wprowadziła. Sam nie rozumiał, skąd przyszła ta nagła decyzja. Zwariowana czy nie, zamierzał się jej trzymać.

- Spakuj rzeczy. Zabieram cię do siebie.

- Nie bądź śmieszny.

- Kochanie, jesteś jedyną kobietą, której kiedykolwiek złożyłem taką propozycję, więc przemyśl to raz jeszcze.

Lekkie rozbawienie, z jakim przyjęła tę ripostę, świadczyło o tym, że nie straciła poczucia humoru.

- Jeśli chcesz mnie uwieść, źle wybrałeś.

Sam nie wiedział, czego chce, poza jednym. Nie wyjdzie stąd bez niej. Postanowione.

- Proszę, pojedź ze mną.

- Zawsze jesteś taki uparty? - westchnęła.

- Tak - przyznał. - Gdzie jest twoja walizka? Sam cię spakuję.

- Jake - zaprotestowała słabiej.

- Zabiorę cię stąd, Mirando, i od ciebie tylko zależy, czy weźmiesz swoje rzeczy, czy wyniosę cię stąd, jak stoisz. A oboje wiemy, że moje ciuchy są na ciebie za duże.

- Czy ktoś ci już powiedział, że jesteś tyranem?

- Nie jestem. Po prostu dobrze wiem, czego chcę i jestem przyzwyczajony, że to osiągam.

- Ja też wiem, czego chcę.

- Jesteś zbyt zmęczona, żeby myśleć rozsądnie.

- Chyba masz rację. Muszę się położyć choć na pięć minut. - Obdarzyła go przepraszającym uśmiechem.

- Spakuj się, Mirando. Za pół godziny będziesz leżała w pachnącej pianie, a miękkie łóżko będzie na ciebie czekało.

- Trudno jest ci odmówić. - Wyraz rozmarzenia pojawił się w jej oczach. - Zejdź mi z drogi. Muszę przygotować rzeczy na zmianę.

Sięgała mu zaledwie do ramienia, była krucha i delikatna, a jednak w tej dziewczynie kryła się stalowa wola i odwaga. Była najbardziej niezależną przedstawicielką swojej płci, jaką kiedykolwiek spotkał.

- Weź więcej ubrań. Nie wrócisz tu, dopóki to miejsce nie zacznie przypominać mieszkania. Dziwne, że się nie rozchorowałaś.

- Jestem silniejsza, niż myślisz - odparła wyzywająco. Wrzuciła do torby potrzebne rzeczy. - Jestem gotowa. Ale nadal myślę, że twoje zachowanie jest idiotyczne.

- Nie idiotyczne. Rozsądne. - Wziął od niej torbę i pospiesznie otworzył przed nią drzwi, jakby w obawie, że może jeszcze zmienić zdanie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Po raz drugi w tym tygodniu Miranda leżała w dużej wannie wypełnionej ciepłą, pieniącą się, pachnącą wodą.

W głębi serca wiedziała, że nie powinna korzystać z gościnności Jake'a. Mogła okazać większą stanowczość. Tupnąć nogą i powiedzieć „nie”. Jednak Jake był przyzwyczajony do stawiania na swoim, a ona nie miała siły na dalsze protesty.

Która kobieta dobrowolnie wybrałaby nędzę, skoro może przez chwilę pławić się w luksusie? Była tak zmęczona, że jej mięśnie zastrajkowały. Wątpiła, czy znajdzie dosyć energii, by wyjść z wanny o własnych siłach.

W myślach przebiegała jeszcze raz dzisiejsze wydarzenia na porodówce. Czy to była jej wina? Czy powinna była przewidzieć, że noworodek ułoży się nieprawidłowo?

Stukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia. Jake wkroczył do środka z dwoma parującymi kubkami.

- Przyniosłem coś na wzmocnienie. Zawstydzona schowała się głębiej w pianie. Dlaczego nie pamiętała, żeby zamknąć drzwi!

- Nie możesz wchodzić bez zaproszenia! Pchnął drzwi ramieniem.

- Dlaczego? Chciałem sprawdzić, czy nie zasnęłaś.

Bez cienia skrępowania postawił oba kubki na koszu z bielizną do prania i sięgnął po czysty ręcznik.

- Wychodź, dopóki jesteś przytomna i możesz wypić gorącą czekoladę, którą dla ciebie przygotowałem.

- Gorącą czekoladę? - Popatrzyła łakomie na kubki. - Tę samą, którą dałeś mi w górach?

- Właśnie tę. - Przebrał się już w dżinsy i sportową koszulę, chyba ulubioną, bo wyraźnie spraną. Podwinął rękawy do łokcia, odsłaniając silne przedramiona. - Zanim się ubierzesz, kolacja będzie gotowa.

- Ugotowałeś?

- Niezupełnie. Skorzystałem z pomocy lokalnej pizzerii. Dużo kalorii, ale przydadzą ci się. - Przyjrzał się jej uważniej. - Czy dobrze się czujesz? Mam wrażenie, że coś cię gnębi.

Był spostrzegawczy, musiała mu to przyznać.

- Martwię się, że zawiodłam w czasie porodu Daisy. Czy powinnam wcześniej zauważyć jakieś symptomy?

- Z całą pewnością nie była to twoja wina.

- Nigdy do tej pory nie widziałam dystocji barkowej. Oczywiście, wiele słyszałam na ten temat. Znam konieczne procedury postępowania. Ale nigdy nie spotkałam się z nią w praktyce. Zastanawiam się, czy przeoczyłam jakieś objawy. Być może, gdybym wychwyciła je wcześniej, dziecko by się nie zaklinowało.

- Nie zadręczaj się - odrzekł zdecydowanie. - Znacząca część przypadków nie ma żadnych identyfikowalnych wcześniej czynników ryzyka. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.

- Kiedy zobaczyłam, że główka się cofa, próbowałam zmiany pozycji, ale nie poskutkowało.

- Zachowałaś się prawidłowo. Natychmiast wezwałaś położnika na pomoc, a to było najważniejsze.

- Może powinnam ją od razu położyć w pozycji McRobertsa? Czy leżenie na plecach nie zmniejsza ujścia macicy?

- Koryguje lordozę kości krzyżowej i eliminuje jedną z przeszkód.

- Co by się stało, gdyby zabieg McRobertsa nie poskutkował?

- Nacięcie krocza pozwala na zmniejszenie ucisku na główkę i zwiększenie pola manewru. Starałbym się wyciągnąć dziecko za drugie ramię, ale istnieje spore ryzyko powikłań. Przestań się już martwić i pij czekoladę. Wszystko się dobrze skończyło.

Wzięła kubek, zadowolona, że śnieżnobiała piana zapewnia jej skuteczną zasłonę.

- Poznałam doktora Hardwicka.

- Z pewnością było to budujące doświadczenie - powiedział Jake przeciągle.

Zastanowiła się, jak dwóch tak różnych ludzi może ze sobą współpracować, skoro ich podejście do położnictwa jest diametralnie różne.

- Był bardzo nieuprzejmy.

- To do niego podobne. Pochodzi z czasów, gdy lekarz był bogiem wydającym polecenia, które inni posłusznie wykonywali. Obecnie wolimy rozmawiać z pacjentkami i wyjaśniać im, co robimy.

- Co by się stało z Daisy, gdyby cię nie było?

- Mówiąc szczerze, Hardwick skończył dyżur, więc nie musiał siedzieć w szpitalu. Zawsze jest na dyżurze jakiś położnik. Wszystko sprowadza się do tego, czy lekarz czuje się odpowiedzialny za pacjentkę i chce sam odebrać dziecko. Hardwick nie zaniedbuje prywatnych pacjentów, a lekceważy tych, którzy trafiają do niego z ubezpieczalni.

- To okropne.

- Doprawdy? - Jake uśmiechnął się ironicznie. - Chciałabyś mieć przy sobie doktora Hardwicka w czasie porodu?

- Zdecydowanie nie.

- Nie mam nic więcej do dodania. A jeśli rozmawiamy o położnikach, powinnaś pogadać z Tomem Hunterem. Jest znakomity. Zaraz będzie pizza. Radzę, żebyś wyszła z wanny, jeśli nie chcesz jeść mozarelli z mydlaną pianą.

- Nie mogę się ubierać, gdy tu stoisz.

- Mirando, jestem ginekologiem. Widziałem niejedną ciężarną kobietę.

- Ale nie mnie.

Krew napłynęła jej do policzków. To gorąca woda, przekonywała sama siebie. Nie ulegnie urokowi kolejnego mężczyzny, a szczególnie tak niebezpiecznego jak Jake. Z jakiegoś powodu ciągle jest kawalerem, ale ona nie chce zostać jego zdobyczą.

Chciało jej się śmiać nad własną głupotą. Jake nie zainteresowałby się kobietą, która wkrótce urodzi dziecko innego mężczyzny. Ona nie pasuje do kategorii związków bez komplikacji. W dodatku mało który mężczyzna uważa kobietę w ciąży za atrakcyjną.

Powiedział jej, że jest piękna i pocałował ją, ale to było, zanim dowiedział się o ciąży. Wszystko uległo zmianie.

- Zostaw mnie w spokoju, a za chwilę będę na dole - prychnęła zirytowana jego obecnością i własnymi myślami.

- Jeśli nie zejdziesz w ciągu pięciu minut, wrócę tu.

- Ktoś ci mówił, że strasznie się rządzisz?

- Słyszę to przez cały czas. Ale to wina mojej profesji. W pracy muszę podejmować błyskawiczne, arbitralne decyzje. Czasem przenoszę to na życie prywatne.

Popatrzyła za nim, gdy zamykał za sobą drzwi. Jake jest niesamowicie atrakcyjnym mężczyzną, nie tylko ze względu na swój wygląd. Jego siła i pewność siebie działały na nią równie mocno. Naprawdę powinna uczyć się na błędach. Nie należy poświęcać tyle uwagi komuś, kto jest całkowicie nieosiągalny. Z mocnym postanowieniem, że będzie rozsądna, owinęła się w wielki puszysty ręcznik.

Zaróżowiona po kąpieli, z rozchylonymi różowymi ustami, w nocnej piżamie, z włosami spiętymi klamrą na czubku głowy stanęła w drzwiach kuchni. Poczuł, że coś go ściska w dołku.

- Nie wiedziałem, co lubisz, więc zamówiłem wszystkie możliwe dodatki.

Zerknęła do pudełka i zaśmiała się.

- Jako lekarz powinieneś raczej wygłaszać kazania na temat zdrowego żywienia.

- Uznałem, że najbardziej potrzebujesz kalorii i komfortu. Jedz. Podać ci talerz?

- To jest pyszne. - Poczuła nagle wilczy głód. Obserwował mały różowy język zlizujący okruszki z kącika ust i miał ochotę natychmiast ją pocałować.

- Opowiedz mi historię swojego życia.

- Słucham? - Zatrzymała się w pół kęsa, zaskoczona.

Jake był zły na siebie, że przerwał jej jedzenie, ale postanowił pójść za ciosem.

- Chciałbym usłyszeć, co się stało z ojcem twojego dziecka. Oskarżyłaś mnie o pochopne wyciąganie wniosków i z pewnością miałaś rację. Jeśli podasz mi fakty, nie zrobię tego po raz drugi.

- Jesteś bardzo obcesowy.

- Myślę, że tak jest lepiej. Unikniemy nieporozumień.

- Jestem ci winna wyjaśnienia, wiec umówmy się tak. Opowiem ci o wszystkim, ale potem nie chcę już wracać do tego tematu.

- Nie jesteś mi nic winna, ale i tak chcę wiedzieć.

- Dlaczego? Dobre pytanie.

- Bo wyglądasz jak ktoś, kto potrzebuje przyjaciela. Może odnajdę twojego byłego i skarcę go za to, że pozwala ci borykać się ze wszystkim samej.

- Nie borykam się. - Spojrzała na niego wyzywająco.

Uśmiechnął się, przypominając sobie jej upór i niezależność w górach. Najwyraźniej musiała stale udowadniać wszystkim, że potrafi dbać o siebie. A jednak z mokrymi włosami i kawałkiem pizzy wygląda tak krucho i niewinnie...

- Kim on jest, Mirando?

- To głupie, ale poznałam go przez internet. Taka piękna dziewczyna zawiera znajomości przez internet?

- Miał na imię Peter. Wydał mi się bardzo miły. Byliśmy jak pokrewne dusze. Mieliśmy identyczne zdanie na różne tematy, interesowaliśmy się podobnymi rzeczami, czasem wydawało się to aż niesamowite. Coraz częściej pisywaliśmy do siebie. Potem kilka razy rozmawialiśmy przez telefon, aż wreszcie zdecydowaliśmy się spotkać. Powiedział, że ma trzydzieści osiem lat. Był znacznie starszy niż ja, ale wtedy się tym nie przejmowałam.

- Spotkaliście się?

- W pubie. Był świetnym kompanem, a ja... Prawda jest taka, że czułam się wtedy straszliwie samotna i nie zawracałam sobie głowy pytaniami, które powinnam była zadać od razu. Zaczęliśmy się umawiać. Po miesiącu przyznał się, że ma czterdzieści osiem, a nie trzydzieści osiem lat. Byłam w szoku. Nie z powodu jego wieku, nie przywiązywałam do tego wielkiego znaczenia, ale nie rozumiałam, dlaczego mnie oszukał w tej sprawie. Dlaczego nie powiedział mi prawdy.

- Jak się tłumaczył?

- Obawiał się, że gdyby się przyznał, nie chciałabym się z nim spotkać.

- Zjedz jeszcze kawałek, zanim przejdziesz do dalszego ciągu.

- Skąd wiesz, że mam jeszcze coś do powiedzenia?

- Masz to wypisane na twarzy.

Wolno przeżuwała pizzę, a potem oblizała palce.

- Po kilku tygodniach namówił mnie... Właściwie nie musiał mnie namawiać, sama tego chciałam.

- Poszliście do łóżka - skończył za nią Jake i nagle stracił apetyt.

- Chciałabym móc powiedzieć, że byłam nieprzytomnie zakochana, ale, mówiąc uczciwie, byłam przede wszystkim bardzo samotna. Dlatego nie zauważałam różnych drobnych znaków, które powinny obudzić moją czujność. To on dzwonił do mnie. Ja nie mogłam, chyba że na komórkę, która i tak często była wyłączona. Spotykaliśmy się w porach dogodnych dla niego.

- Był żonaty?

- To takie oczywiste? - Wyglądała na zaskoczoną.

- Namiętność zaślepia.

- To nie była taka wielka namiętność. - Zaczerwieniła się. - Reszta jest banalna. Zaszłam w ciążę. On był przerażony. Nagle wyciągnął zdjęcie żony i czwórki dzieci. I koniec historii. - Powiedziała to lekko, ale widać było, że nadal ją to boli.

- A jak przyjęłaś wiadomość o dziecku?

- Najpierw się przestraszyłam i uświadomiłam sobie, że jestem zdana sama na siebie. Potem się ucieszyłam. - Uśmiechnęła się ciepło. - Wiem, że w tych okolicznościach to brzmi dziwnie, ale naprawdę się ucieszyłam. Poczułam, że wszystko jest na swoim miejscu.

- Powinien ci płacić alimenty.

- Nie chcę od niego nic. Przywykłam sama dbać o siebie. Teraz będę dbała o dwie osoby.

- Dlaczego wybrałaś Krainę Jezior? Co z twoją rodziną?

- Nie mam rodziny - odparła. Wstała szybko i nalała sobie szklankę wody. Wypiła ją odwrócona plecami. - Zdecydowałam się wyjechać z Londynu i wybrałam Krainę Jezior, bo odkąd pamiętam, miałam w głowie jej poetyckie krajobrazy. W szkole uwielbiałam literaturę.

- Poetyckie? - Nie zrozumiał, bo jego uwagę przykuły raczej niedopowiedzenia niż odpowiedź. Brzmiała fałszywie. Instynktownie poczuł, że skłamała. Ale dlaczego kłamie na temat rodziny? Czyżby pokłóciła się z nimi z powodu ciąży? Czy się ich wstydziła?

- Wordsworth. Mieszkał w tej okolicy. Chyba o tym wiesz?

- Oczywiście. - Uśmiechnął się. - Urodziłem się tutaj. Dla tutejszych mieszkańców jest to element lokalnej tradycji. Coś tak oczywistego, że przestaje się o tym pamiętać.

- Uważałam, że to piękne, sielskie miejsce. Idealne do wychowywania dziecka. I tańsze niż Londyn.

Chciał się dowiedzieć czegoś o jej rodzinie. Było oczywiste, że jeśli żyją, zerwali z nią kontakty. Albo ona z nimi. Jake starał się wyobrazić sobie siebie w takiej sytuacji. Na oślep wskazać palcem punkt na mapie i od nowa budować swoje życie w tym obcym miejscu. Zerwać wszystkie więzy, oderwać się od korzeni.

- Rozumiem, czemu tu przyjechałaś, ale skąd to ohydne mieszkanie?

- Było dostępne od zaraz i bardzo tanie. Muszę się utrzymywać sama. Kiedy dziecko przyjdzie na świat, przez pewien czas nie będę mogła pracować.

- Ile płacisz za wynajem?

Wymieniła kwotę, która wydawała mu się absurdalnie wysoka jak za taka norę, ale powstrzymał się od komentarza.

- Przeprowadź się do mnie, a będziesz płaciła jeszcze mniej.

- Nie mówisz poważnie.

- Dlaczego nie? - Machnął ręką w kierunku innych pokoi. - Ten dom jest dla mnie za duży, a tobie byłoby tu wygodniej.

- Nie. - Coś niebezpiecznie zamigotało w jej oczach. - Nie potrzebuję niczyjej łaski. Radzę sobie. Nie lubię być od nikogo zależna.

Jeśli nie przeprowadzi tej rozmowy dyplomatycznie, Miranda wróci do siebie, zanim on zdąży wyrzucić pudełko po pizzy. Oparł się o krzesło i wyciągnął nogi.

- To dobrze, bo nie mam zamiaru cię uzależniać. Proponuję, żebyś się wprowadziła do pokoju, którego nie używam. Możesz mi płacić tyle, ile obecnemu gospodarzowi.

- Absolutnie nie.

Zauważył, że się zawahała, i z miejsca to wykorzystał.

- Dlaczego wolisz płacić za pokój kompletnie obcemu człowiekowi, a nie mnie?

- To duża różnica.

- Jaka? Z powodu jednego pocałunku?

- To nie był prawdziwy pocałunek. Było Boże Narodzenie, czuliśmy się samotni i... - Widać było, że najchętniej udawałaby, że taka sytuacja w ogóle nie miała miejsca.

- Poczuliśmy wzajemne zauroczenie?

- Nie mogłeś do mnie niczego poczuć.

- Nie? - Fakt, że nie zaprzeczyła własnemu zainteresowaniu jego osobą, napełnił go niespodziewaną radością. Miał ochotę przysunąć się do niej, ale bał się ją spłoszyć. - Dlaczego nie miałbym się tobą zainteresować?

- Jestem w zaawansowanej ciąży - Z innym mężczyzną. Te niewypowiedziane słowa zawisły w powietrzu.

- Ciąża nie sprawiła, że stałaś się kimś innym. Nadal jesteś sobą.

- Bardzo grubą sobą.

Miał ochotę się roześmiać, słysząc w jej ustach obiekcje tak typowe dla wielu ciężarnych kobiet.

- Większość mężczyzn uważa, że ciąża przydaje ich żonom urody i atrakcyjności.

- Nie jestem twoją żoną.

Powinien przyjąć to z ulgą. Zamiast tego poczuł żal, że ta piękna kobieta nie jest jego żoną. Mógłby ją przytulić i pocałunkami rozjaśnić jej smutne oczy.

- Nie jestem niczyją żoną i nie zamierzam być - zapewniła z ogniem w oczach. - Nie zamierzam mieć rodziny.

Czy chodzi tylko o ukochanego, który ją oszukał, czy coś jeszcze kryje się za tym tak zdecydowanym stwierdzeniem? Spojrzał wymownie na jej brzuch.

- Kochanie, czy tego chcesz, czy nie, już masz rodzinę.

- Dziecko to zupełnie inna sprawa. - Osłoniła brzuch rękami.

- Nie ma czegoś takiego jak typowa rodzina, Mirando. - Spróbował delikatnie podjąć temat jej lęków i uprzedzeń. - Każdy tworzy ją po swojemu. Rodzina oznacza ludzi, którzy mieszkają razem i starają się, by wspólne życie było jak najlepsze.

- Doprawdy? - Gorycz w jej głosie była trudna do przeoczenia. Nie wiedział, skąd brał się cynizm i ból, ale nie powinno ich być. Postanowił zmienić temat.

- Zamierzasz nadal wspierać swojego gospodarza oszusta czy będziesz płaciła mnie?

- Mówisz poważnie o wynajęciu pokoju?

- Najzupełniej. - Nie chciał brać od niej pieniędzy, ale świetnie wiedział, że w przeciwnym wypadku odmówiłaby mu bez wahania.

- Dobrze - zadeklarowała po chwili zastanowienia. - Jeden warunek. Wyprowadzę się po urodzeniu dziecka.

- Dlaczego?

- Nie potrzebujesz pod swoim dachem noworodka, który będzie cię budził w nocy swoim płaczem. Nie mogę tu pomieszkiwać w nieskończoność. Muszę sobie znaleźć coś na stałe. Miejsce, które mogłabym zamienić w dom.

Uświadomił sobie, że chce, by założyła swój dom tutaj. Razem z nim. Zupełnie zaskoczony swoimi reakcjami i myślami, potarł dłonią czoło. Co za ironia losu. Znają zaledwie parę dni. Wiele kobiet, z którymi miał romanse, robiło aluzje na temat wspólnego mieszkania. Wypracował sobie różne strategie ignorowania lub odrzucania ich propozycji. Trzymał kobiety na zewnątrz swojego domu. Dlaczego nagle za wszelką cenę chciałby zatrzymać Mirandę w środku?

- Dobrze. - Wiedział, że nie może się zdradzić ze swoimi pragnieniami, bo dziewczyna ucieknie bez oglądania się za siebie. - Traktuj mój dom jako swój, dopóki nie znajdziesz czegoś lepszego.

- To bardzo szlachetnie z twojej strony. - Nerwowo przebierała palcami, wyraźnie zakłopotana. - Nadal nie rozumiem, dlaczego chcesz to dla mnie zrobić?

- Czy musi być jakiś powód?

- A czy nie jest to regułą? - Zaśmiała się szyderczo. - Stawiałabym na aspekt seksualny, gdyby nie moja zaawansowana ciąża.

- Moja motywacja zdecydowanie wykracza poza seksualną atrakcyjność. Nie zamierzam owijać w bawełnę, Mirando, bo słyszałaś dosyć kłamstw. Sam nie wiem, dlaczego mi tak zależy, żebyś tu zamieszkała. Od pierwszej chwili między nami zaiskrzyło. Kiedy się obudziłem i stwierdziłem, że zniknęłaś, poczułem się zawiedziony i zrozpaczony. Potem spotkałem cię na oddziale i byłem w siódmym niebie do odkrycia, że jesteś w ciąży. Mam żelazną zasadę: nigdy nie rozbijam cudzych związków. Byłem gotów zrezygnować, ale czułem, że tracę coś niezwykle ważnego.

Jej oczy były wielkie i czujne.

- Jake...

- Pozwól mi skończyć. Potem odkryłem, że nie masz nikogo. Nikomu nie wchodzę w paradę. To wszystko zmienia. Dlaczego chcę, żebyś tu zamieszkała? Bo nie mogę pozwolić ci odejść. Nie wiem, co to znaczy, ale chcę się dowiedzieć.

- To zupełne szaleństwo.

- Naprawdę? - Zazwyczaj umykał przed kobietami, nie chciał dać się schwytać. Cóż za złośliwy los, że kiedy spotkał kobietę, na której mu zależy, ona jest w ciąży, boi się mężczyzn i koniecznie chce być niezależna. Niektóre z jego wcześniejszych znajomych uznałyby to za sprawiedliwość losu.

- Nie wiem, czy cię dobrze rozumiem, Jake, ale ja nie szukam związku. Nie chcę zakładać rodziny.

- Mówiłem ci, że już ją masz.

- Tylko ja i dziecko. Na tym koniec.

- Jesteś zmęczona - stwierdził łagodnie. Nie był to dobry moment na dopytywanie się o przyczyny jej fobii. - Idź do łóżka. Porozmawiamy o tym innym razem.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Nie powinieneś mnie odwozić do pracy - westchnęła Miranda, popijając przygotowaną przez Jake'a poranną kawę. - Ludzie zauważą i zaczną plotkować.

Większość nocy przeleżała bezsennie, myśląc nad jego słowami. Chce ją zatrzymać. Czuła się tym zaniepokojona, ale jednocześnie przepełniona szczęściem.

- W ustach kobiety, która przyjeżdża do pracy kupą złomu, brzmi to nieszczerze. Nie wierzę, żebyś się przejmowała tym, co pomyślą ludzie. - Powiedział to żartobliwie, a Miranda mimo woli odwzajemniła się uśmiechem.

Jest pogodny z natury, pomyślała. Zapewne każdy jego rozmówca ma wrażenie, że uśmiecha się tylko do niego. Nie powinna doszukiwać się ukrytych znaczeń tam, gdzie ich nie ma. Musi być ostrożna. Bardzo ostrożna. Nie wolno dać się ponieść marzeniom.

- Jestem w ciąży, Jake. Ludzie zaczną mieć te same podejrzenia, które zaświtały w twojej głowie. Nie chcę, żeby utarła się opinia, że jestem niewierna, nieuczciwa czy pozbawiona zasad. Wiesz, co ludzie gadają na widok ciężarnej kobiety, która zadaje się z mężczyzną, który nie jest jej mężem.

- Sama powiedziałaś w czasie świąt, że pozory mylą, więc jakie to może mieć znaczenie? Niech sobie plotkują - odrzekł niefrasobliwie. - Chodźmy już.

Popatrzyła na niego z rosnącą desperacją. Jest przyzwyczajona do robienia wszystkiego po swojemu. Nie wiedziała, jak poradzić sobie z jego niewzruszonym uporem.

Nie chciała kłócić się o głupstwa, więc dała za wygraną. Wśliznęła się posłusznie do ciepłego i wygodnego samochodu, ale dręczyła ją niepewność. Czego właściwie Jake od niej oczekuje? A czego ona spodziewa się po nim?

Niczego, brzmiała odpowiedź. Nie może być mowy o poważnym związku, a przelotne romanse nie są w jej stylu.

W pracy nie miała okazji zastanawiać się nad prywatnymi problemami. Przez cały dzień była na nogach, a po dyżurze z ulgą spostrzegła, że Jake także już skończył i jest gotów zabrać ją do domu.

Nie miała siły na spory, wsiadła do samochodu i postanowiła zignorować nieprzyjemne uczucie, że ludzie ich obserwują i zaczynają snuć podejrzenia.

W starym mieszkaniu spakowała resztę rzeczy. Załadowali je do bagażnika. Wyciągnęła z kieszeni klucze.

- Muszę je oddać właścicielowi.

- Powiedz, gdzie mieszka. Ja to zrobię.

- Piętro niżej, pode mną. Pójdę sama. Muszę wypowiedzieć najem i wyjaśnić, dlaczego rezygnuję bez uprzedzenia.

- Ja to zrobię - uparł się Jake. Wyjął klucze z jej ręki i wszedł do budynku.

Nie powinna była na to pozwolić, jednak nie miała siły. Oparła się wygodniej i sen ją zmorzył, zanim się obejrzała.

Obudziła się, kiedy Jake wsiadał do samochodu. Rzucił jej na kolana kopertę z pieniędzmi.

- Co to jest? - spytała, nie wierząc własnym oczom.

- Twoje pieniądze. - Jake uruchomił silnik i ruszył. - Gospodarz przeprasza za skandaliczny stan wynajmowanego mieszkania i jako rekompensatę zwraca ci zaliczkę i czynsz za ten miesiąc.

- Rozmawiałeś z nim?

- Tak. Przemówiłem mu do rozumu..

W tym momencie jej wzrok padł na starte do krwi kostki jego ręki.

- Uderzyłeś go? Coś ty zrobił, Jake!

- Wpadł mi na rękę.

- Co w ciebie wstąpiło? - Jej oburzenie i odraza były niekłamane.

- Nie lubię ludzi, którzy pasożytują na innych. - Oczy zabłysły mu niebezpiecznie. Po raz pierwszy nie było w nich śladu wesołości, tylko twarda determinacja. - Porozmawialiśmy po męsku i przyznał mi rację.

- Jak śmiesz się wtrącać! - Była naprawdę wściekła. - Jake, nie prosiłam cię, żebyś odzyskiwał pieniądze.

Zaparkował samochód pod domem.

- Mirando, ten facet jest oszustem.

- To ci nie daje prawa do rękoczynów. Jak mogłeś go pobić!

- Nikogo nie pobiłem. Powiedział parę słów za dużo. Takich, które mi się nie podobały. To niebezpieczny brutal.

- Uderzyłeś go.

- Broniłem się. Zaatakował mnie. Oskarżył mnie, że chcę go zrujnować.

Działał w obronie własnej? Zawstydziła się nagle i powiedziała innym tonem:

- Przykro mi, że próbował cię pobić. Nie powinnam cię puścić samego.

- Dobrze, że spotkało to mnie, a nie ciebie. Następnym razem lepiej wybieraj właściciela domu.

Bez słowa przytrzymał jej drzwi samochodu i poszedł przodem do kuchni. Obserwowała jego nieruchomy profil, rozdarta między poczuciem winy i wdzięcznością. Nikt jeszcze nie występował w jej obronie z takim oddaniem. Starał się pomóc, a ona okazała mu skrajną niewdzięczność. Zamiast podziękować, napadła na niego.

- Przepraszam - powiedziała skruszonym tonem.

- To ja przepraszam. Myślałem, że robię ci przysługę.

- I tak było. Nie znoszę tego typa. Na sam jego widok dostaję gęsiej skórki. Po prostu nie chcę, żebyś się nade mną litował.

- Przyjaciele powinni sobie pomagać, chyba się z tym zgadzasz?

- Nie wiem. Uczciwie mówiąc, nigdy nie miałam bliskich przyjaciół. Zawsze z trudem nawiązywałam kontakty.

Minął miesiąc. Miranda była zadowolona, że zgodziła się na przeprowadzkę. Spała lepiej w ciepłym i wygodnym domu. Kilka razy Jake musiał ją budzić, by nie spóźniła się do pracy.

Wiedziała, że powinna rozglądać się za mieszkaniem, do którego przeprowadzi się po urodzeniu dziecka, ale miała nawal pracy, a po powrocie do domu kładła się i zasypiała kamiennym snem.

Jake bardzo pilnował, by nie przekraczać subtelnej granicy przyjacielskich relacji, nie starał się wplatać do rozmów bardziej personalnych wątków. Zabrał ją za to do siedziby górskiego ochotniczego pogotowia ratunkowego, gdzie pokazał jej cały ekwipunek, którego używali w czasie akcji i wyjaśnił zasady bezpiecznego zachowania się w górach. Miała szczęście, że w Boże Narodzenie odnalazł ją, zanim zdążyła zamienić się w sopel sodu.

- Masz ochotę na spacer? - zaproponował któregoś sobotniego poranka w czasie wspólnego śniadania.

- Ma pan zamiar przyjmować poród w kompletnej głuszy, doktorze Blackwell? - spytała zadziornie.

- Znasz mnie. Uwielbiam wyzwania. - Zaśmiał się, dokładając jej na talerz podsmażone plasterki bekonu i nalewając kawę do kubka.

- Nie musisz mnie obsługiwać. Potrafię sobie przygotować śniadanie.

- I tak robiłem dla siebie. Dorzucenie na patelnię kilku plasterków więcej wydało mi się rozsądne.

- Będę gruba jak szafa. A ty będziesz musiał poszerzać wszystkie drzwi, żebym się w nich zmieściła.

- Nie masz na sobie grama tłuszczu. Ten brzuszek to tylko dziecko.

- Wielkie dziecko.

- Martwisz się tym?

Nie pierwszy raz zauważyła, jak czujnie wyłapywał sygnały świadczące o złym samopoczuciu innych ludzi. Nic nie uchodziło jego uwadze i naprawdę go za to lubiła. Mężczyźni na ogół są mało spostrzegawczy i niezbyt domyślni w takich sprawach.

- Szczerze? Trochę się obawiam. Pewnie wszystkie kobiety w ciąży lękają się porodu. Skorzystałam z twojej rady i zgłosiłam się do Toma Huntera. Jest miły.

- Wszystko w porządku?

- Jestem zdrowa. Niskie ciśnienie, wyraźne i częste ruchy płodu. Lekarz nie przewiduje żadnych powikłań.

- Jest dobrym położnikiem. Nie tak błyskotliwym jak ja, ale nie mogłabyś być moją pacjentką.

- Dlaczego?

- Jestem zaangażowany emocjonalnie, a to utrudnia zachowanie pełnego profesjonalizmu.

- Dlaczego tak mówisz? Przecież jestem tylko twoją lokatorką? - Niespodziewane wyznanie zaalarmowało ją.

Przyjrzał się jej z namysłem, ale jego niebieskie oczy nie ujawniały uczuć.

- Skoro już skończyłaś, możemy wybrać się na spacer. Trochę wysiłku fizycznego na powietrzu dobrze ci zrobi. Jeśli Tom ci tego nie powiedział, na pewno to jeszcze zrobi.

- Jake. - Nie zamierzała tak łatwo porzucić poprzedniego tematu. - Mieszkamy razem już od miesiąca i zauważyłeś chyba, że daleko mi do ideału. Jestem uparta, niezależna i poza pracą bez przerwy śpię.

- Senność minie po urodzeniu dziecka, a jeśli chodzi o twoją niezależność, to tak się składa, że bardzo mi się ta cecha podoba. - Poderwał się od stołu. - Zostawmy sprzątanie na potem. W lutym pogoda często się zmienia. Teraz świeci słońce, wykorzystajmy je.

Poszła za nim, świadoma, że rozmowa nie została zakończona.

- Jake - zaczęła znowu.

- Mirando, jesteś pewna, że chcesz to kontynuować? Jeśli zadasz mi pewne pytania, udzielę na nie uczciwej odpowiedzi. Wtedy zaczniesz udowadniać, że nasz związek nie ma szans, a ja będę się z tobą spierać i w rezultacie stracimy szansę na miły spacer. Zostawmy to. Na razie.

Na razie? Wyraźnie zasugeruje, że nadal żywi do niej jakieś uczucia...

Przygryzła wargi. Miał rację, powinna unikać niebezpiecznych tematów.

- Włóż buty. Zawiążę ci sznurowadła.

- Poradzę sobie sama. - Włożyła sweter, na to bluzę i kurtkę. - Zaraz się upiekę.

- Tylko w domu. Na dworze jest mróz. Wybierzemy płaski teren, żebyś się nie przemęczyła.

- Uważasz mnie za słabeusza?

- Nie, za kobietę w siódmym miesiącu ciąży. - Zapiął jej kurtkę pod szyją i podał czapkę.

- Zniszczę sobie fryzurę.

- Kobiety! - Teatralnie przewrócił oczami. - Lepsze przyklepane włosy niż hipotermia, moja droga.

Pojechali nad jezioro, którego jeszcze nie widziała, i zaparkowali samochód. Dzień był piękny, świetna widoczność, mroźne, ale orzeźwiające powietrze. Śnieg chrzęścił im pod nogami. Nie mogła się powstrzymać, by z dziecinną radością nie wydeptać świeżego szlaku w dziewiczej bieli.

- Wiem, że zaraz wygłosisz uwagę na temat swojej niezależnej natury, ale bezpieczniej będzie, jeśli się mnie przytrzymasz, zanim upadniesz i coś sobie złamiesz - ostrzegł, biorąc ją pod ramię.

- To tylko pretekst, aby mnie dotknąć - zażartowała.

- Kiedy uznam, że nadszedł właściwy czas, nic mnie nie powstrzyma przed dotknięciem ciebie, i nie będzie to nad pokrytym lodem jeziorem - zapowiedział miękko.

Patrzyła na niego zahipnotyzowana wyrazem jego oczu. Był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego znała, wręcz nieprzyzwoicie atrakcyjnym. Nogi się pod nią ugięły, a serce trzepotało w piersi. Ich głowy zbliżyły się do siebie. Ostatnią rzeczą, którą zarejestrowała, zanim zamknęła oczy, były jego wargi. Pocałował ją, a ona przyjęła to tak naturalnie jak pierwszego dnia, w czasie świąt Bożego Narodzenia.

Nikt nie mógłby mu się oprzeć, pomyślała leniwie. Ma takie ciepłe i pociągające wargi. Całował ją bez pośpiechu, uwodzicielsko. Zachwiała się i mocno chwyciła jego kurtki, a on objął ją i przytulił.

Cały świąt wirował wokół nich. Zagubiła się w krainie nieznanych jej dotąd doznań. Dopiero kiedy wypuścił ją z objęć, uświadomiła sobie, że ciszę przerywa ostry dźwięk dzwonka telefonu komórkowego.

Jake zaklął pod nosem, przytrzymał Mirandę jednym ramieniem i sięgnął drugą ręką do kieszeni.

Miała ochotę udusić osobę, która przerwała im w takim momencie. Może powinna być jej wdzięczna, powiedziała sobie, kiedy udało jej się odzyskać panowanie nad sobą. Zbyt łatwo traci głowę dla Jake'a. Niezależnie od lekcji, jaką dało jej życie, jej siła woli rozpływała się pod wpływem jego magnetycznego uroku.

- Mamy problem. - Jake rozłączył się i schował komórkę do kieszeni. - Jakaś kobieta pośliznęła się gdzieś nad jeziorem i zwichnęła nogę w kostce. Wygląda na to, że jesteśmy najbliżej. Musimy ruszać na pomoc.

- Mam ci pomóc w górskiej akcji ratunkowej? - W jej głosie zabrzmiało niedowierzanie.

Odwrócił się i spojrzał na nią z uznaniem.

- Zawsze wiedziałem, że kobieta w zaawansowanej ciąży będzie świetnym nabytkiem dla naszej ekipy. - Pieszczotliwym gestem pogładził jej policzek. - Nie jesteśmy w górach i nie będzie to zbyt trudne, ale nie zostawię cię tu ani nie pozwolę ci samej wracać do samochodu. To oznacza, że oboje idziemy na poszukiwanie naszej zbłąkanej turystki. Zadzwoniła na telefon alarmowy kilka minut temu. Jeśli szef ratowników ma rację, powinna się znajdować niedaleko stąd. Przeniesiemy ją na noszach do szosy, a tam będzie już czekała karetka.

- Nie mamy noszy. Chyba że ukrywasz je w swoim magicznym plecaku, razem z termosem z gorącą czekoladą.

- Moi koledzy przywiozą ze sobą nosze. - Roześmiał się. - My tylko udzielimy tej pani pierwszej pomocy i upewnimy się, że nic jej nie grozi.

Po piętnastu minutach Jake zamachał ręką.

- Widzę ją. Tam, pod drzewem.

- Jest skulona na ziemi. Mam nadzieję, że nie stało się nic poważnego.

Kobieta uśmiechnęła się blado na powitanie.

- Myślałam, że nikt inny nie będzie tak niemądry, by wybrać się dziś na przechadzkę, ale na szczęście się pomyliłam.

- Nazywam się Jake Blackwell, jestem z górskiego pogotowia ratunkowego. - Przykucnął przy niefortunnej turystce, by obejrzeć jej nogę. - Niedługo panią stąd zabierzemy. Koledzy są już w drodze. Jak się pani nazywa?

- Verity Williams. Tak mi wstyd. Zawsze sarkałam na ludzi, którzy potrzebowali w górach pomocy. Uważałam ich za lekkomyślnych i źle przygotowanych.

- Wypadki zdarzają się nawet najostrożniejszym. Chciałbym przyjrzeć się skręconej kostce. - Rozwiązał sznurowadła i ostrożnie zsunął z nogi zimowy trzewik.

- Strasznie boli - jęknęła Verity i kurczowo ścisnęła rękę Mirandy. Jej stopa była sina i opuchnięta.

- Jestem pewien, że to tylko zwichnięcie, a nie złamanie - orzekł Jake po dokładniejszych oględzinach.

Wyjął z plecaka opatrunek, linę i nóż i zaczął przygotowywać prowizoryczną szynę. Działał szybko i pewnie.

- Mirando, sprawdź puls w stopie. Wygląda na to, że ruch i czucie są zachowane. Sądzę, że krążenie też jest prawidłowe, ale chciałbym się upewnić. - Przyłożył telefon do ucha i przekazał innym ratownikom wskazówki, jak najszybciej dostać się na miejsce.

- Verity, będą tu za kwadrans. Proszę jeszcze trochę wytrzymać.

- Kwadrans? - zdziwiła się Miranda. - Nam dotarcie tutaj zajęło blisko godzinę.

- Ratownicy górscy nie są w ciąży - przypomniał jej- Będziecie mieli dziecko? - rozpromieniła się Verity. - Och, szczęściarze. To cudownie.

- Niezupełnie, dziecko jest... - zaczęła Mirandą, ale nie zdążyła skończyć.

- Nie możemy się doczekać - wtrącił Jake i przykrył ramiona Verity swetrem wyciągniętym z plecaka. - To najlepsze, co mogło nam się przydarzyć.

Miranda nie rozumiała, dlaczego nie sprostował tego oczywistego nieporozumienia. Otworzyła usta, ale Jake zamknął je pocałunkiem.

- Zbieram się na odwagę, żeby się jej oświadczyć, ale wciąż z tym zwlekam w obawie, że da mi kosza.

Wyjść za mąż za Jake'a? Mirandzie odebrało mowę, a Verity westchnęła wzruszona.

- Nie chcesz zostać jego żoną? - zapytała ciekawie.

- Nie znamy się wystarczająco długo - odparła. Uświadomiła sobie, jak głupio to brzmi w ustach ciężarnej kobiety i zawstydziła się. Przecież nie może wyjaśniać, że ojcem dziecka jest ktoś inny.

- Kiedy poznałam mojego męża, już po pięciu minutach znajomości wiedziałam, że wyjdę tylko za niego. Kiedy się spotka tę właściwą osobę, nie ma sensu czekać - zwierzyła się Verity.

- Też tak uważam - uśmiechnął się Jake. Spojrzała na niego, jakby mogła zajrzeć w głąb najskrytszych myśli. Dlaczego wszystko, co dla niej jest tak skomplikowane, jemu wydaje się takie proste?

Czy rzeczywiście chciałby się z nią ożenić?

Jake był pogrążony w rozmowie z Verity. Dyskutowali na temat małżeństwa, dzieci i życia generalnie. Kiedy zaczął jej opowiadać na temat technik wspinaczkowych, uświadomiła sobie, że chce odwrócić uwagę rannej kobiety od bolącej nogi.

Radość uszła z niej jak powietrze z przekłutego balonika. Zupełnie nie rozumiała swojej reakcji. Przecież nie chce za niego wyjść. Dlaczego więc myśl, że oświadczyny były przedstawieniem odegranym dla rannej turystki, tak bardzo ją przybiła?

- Nadchodzi odsiecz - zażartował Jake na widok kolegów, którzy dotarli właśnie na miejsce.

Ze sprawnością świadczącą o długoletnim stażu złożyli nosze i w mgnieniu oka byli już gotowi do przetransportowania Verity do karetki.

- Nie nadążę za nimi - stwierdziła Miranda - więc już teraz się pożegnam. Mam nadzieję, że pani noga szybko wydobrzeje.

- A ja mam nadzieję, że przyjmie pani oświadczyny tego młodego człowieka. Nieczęsto spotyka się mężczyzn takich jak on. Nie powinna go pani wypuszczać z rąk.

- Zgadzam się. Zdecydowanie powinna się mnie trzymać. - Jake, ignorując ciekawskie spojrzenia kolegów, pożegnał się z nimi i teraz zbierał swoje rzeczy.

- Nie przeszkadza ci, że zaczną plotkować? - spytała z marsem na twarzy. - Pozwoliłeś, aby Verity myślała, że dziecko jest twoje i chcemy się pobrać. Jak daleko chciałeś się posunąć, żeby odwrócić jej uwagę od wypadku?

- Mówiłem prawdę. Szaleję za tobą, Mirando, a dziecko jest częścią ciebie. Przestań się łudzić, że ciąża zmienia cokolwiek w moim stosunku do ciebie.

Szaleje na jej punkcie? Poczuła, że znowu ma głowę w chmurach. Wróciło uczucie podniecenia i szczęścia, ale je brutalnie stłumiła.

- Może ci się wydawać, że dziecko nie robi różnicy, ale to złudzenie, które niewiele ma wspólnego z rzeczywistością.

- Myślisz, że nie znam się na dzieciach?

- Znasz się na odbieraniu porodów. Poród to nie to samo co opieka nad niemowlęciem. - Szczególnie wtedy, gdy niemowlak jest cudzy.

- Mam chrześniaków i siostrzeńców. Jestem bardzo doświadczonym wujkiem i ojcem chrzestnym.

- Ale potem wracasz do swojego idealnego, zacisznego domu. To nie to samo! Czy masz pojęcie, co małe dziecko zrobiłoby z twoją kremową kanapą?

- Tak. - Zdecydowanie zbagatelizował jej obiekcje. - Mój chrześniak Ben stale rozlewa na nią jakieś picie.

- Zawsze chcesz mieć ostatnie słowo - westchnęła.

- Jestem uparty, to prawda. Ale jestem również bardzo cierpliwy. - Spoważniał nagle. - Nie chcę na ciebie naciskać. Będę czekał, aż sama zrobisz pierwszy krok.

- Z pewnością go nie zrobię - ostrzegła. Otworzył przed nią drzwi samochodu.

- W takim razie, aniele, przed nami kilka frustrujących miesięcy. Na szczęście wokół pełno jest zamarzniętych jezior, do których mogę się rzucić w desperacji.

Dotrzymał słowa, ich stosunki wróciły na przyjacielską stopę. Przez następne dwa tygodnie razem pracowali, razem jedli kolacje, gawędzili o wszystkim, ale ani razu jej nie pocałował. Ona też go nie pocałowała.

Po co, skoro to do niczego nie prowadzi.

Niezależnie od palącej pokusy, nie chciała się narażać na cierpienie i rozczarowanie, gdy ten związek się skończy, a to nieuchronne. Zawzięła się i udawała, że nie odczuwa dreszczu podniecenia na jego widok, odwracała od niego wzrok, kiedy jedli razem posiłki i ani razu nie dotknęła go, choć potrzeba fizycznego kontaktu była niemal bolesna.

Jake pracował bez przerwy. Wracał do domu tylko po to, by wziąć prysznic i ogolić się przed powrotem do szpitala. Nieustannie zachwycała ją jego cierpliwość i serdeczność wobec pacjentek, połączone z imponującą wiedzą. Stale uczyła się od niego nowych rzeczy i stwierdziła, że nabrała pewności siebie. Bardziej też ufała własnym instynktom i szybciej podejmowała decyzje.

Pewnego dnia przywieziono na oddział młodą kobietę w ciąży z objawami podobnymi do grypy. Miranda pomagała jej się rozebrać przed badaniem.

- Nigdy w życiu nie miałam tak strasznego bólu głowy - skarżyła się pacjentka, kuląc się na łóżku. - Czuję się paskudnie.

- Zaraz przyjdzie lekarz - uspokajała ją Miranda, dotykając delikatnie czoła kobiety.

Zaniepokoiło ją, że była rozpalona i miała szkliste oczy. Zamierzała właśnie nacisnąć przycisk wzywający dyżurnego położnika, kiedy do pokoju weszła stażystka, doktor Belinda Morris.

- Biedactwo - skomentowała współczująco. - Przeziębienie jest zawsze męczące, a już szczególnie dla kobiety w ciąży.

Najwyraźniej lekarka nie była zaniepokojona stanem Cathy. Miranda z wysiłkiem odpędzała narastający w niej lęk. Być może jest po prostu przeczulona i w każdej nietypowej sytuacji włącza jej się dzwonek alarmowy. Teraz jej uwagę zwróciła czerwona wysypka na ciele kobiety.

- Od jak dawna ma pani tę wysypkę, Cathy?

- Nie pamiętam - wymamrotała pacjentka z trudem. Oddychała płytko, z wyraźnym wysiłkiem.

- Wirusowe wysypki często towarzyszą grypie - stwierdziła krótko Belinda. - Z czasem ustąpi.

Miranda pomyślała, że chciałaby mieć tę pewność. Nagle niepokój wrócił wzmożoną falą.

- Chyba powinnyśmy wezwać doktora Blackwella na konsultację.

- Jest teraz na zebraniu. Zatrzymamy pacjentkę na obserwacji i zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja. Dam Jake'owi znać - oznajmiła młoda lekarka z lekko protekcjonalną miną.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Miranda jeszcze raz uważnie obejrzała skórę Cathy. Wirusy powodują wysypkę, powtarzała sobie. Pod wpływem nagłego impulsu wzięła szklankę z nocnego stolika i przycisnęła denko do skóry. Wysypka nie zbladła.

Bez chwili wahania przycisnęła dzwonek alarmowy. Jeszcze raz zmierzyła temperaturę pacjentki.

- Zadzwoń natychmiast po doktora Blackwella. Trzeba jej podać dożylnie penicylinę. To sprawa nie cierpiąca zwłoki - zwróciła się do Ruth, która wpadła do pokoju.

Chwilę później dołączył do nich Jake. Dawno nie poczuła takiej ulgi na czyjś widok. Emanowały z niego siła i spokój. Zdała mu sprawozdanie z objawów. Nie wymówiła słów „zapalenie opon mózgowych”, by nie przestraszyć pacjentki.

- Mamy pod ręką penicylinę? - Jake wyciągnął rękę po strzykawkę i sprawdził zawartość ampułki.

- Cathy, podamy pani antybiotyk, a potem pobierzemy krew do analizy. Czy jest pani uczulona na penicylinę?

Chora wolno pokręciła głową. Jake skończył robić zastrzyk, kiedy do pokoju weszła Belinda.

- Proszę zrobić posiew i przygotować kroplówkę - polecił jej sucho. - Ruth, połącz mnie z Geoffem Mastersem, naszym specjalistą od chorób zakaźnych. Muszę się z nim skonsultować.

- Nie mieliśmy jeszcze przypadku ciężarnej pacjentki z zapaleniem opon - opowiadała później Mirandzie Ruth, kiedy przebierały się przed wyjściem do domu. - Na zakaźnym zebrało się całe konsylium. Stan pacjentki wyraźnie się poprawił. Wszystko dzięki błyskotliwości pewnej położnej. To słowa Jake'a, nie moje. Dał niezłą burę doktor Morris. Chciał wiedzieć, czemu nie wezwała go od razu.

Miranda wyjęła z szafki swoją torebkę.

- Może bała się wywołać go w trakcie zebrania.

- Ty nie miałaś takich obiekcji.

- I dzięki Bogu - odezwał się od drzwi Jake.

- Nie powinieneś tu wchodzić! To szatnia położnych - zbeształa go Ruth. - Mógłbyś tu zastać jakieś rozebrane kobiety.

- Nie tracę nadziei! - Jake uśmiechnął się szeroko.

- Jak się czuje Cathy? - spytała Miranda.

- Dużo lepiej. I to dzięki tobie. Gdyby nie twoja błyskawiczna interwencja, choroba mogłaby mieć dużo groźniejszy przebieg.

- Czy Miranda nie powinna dostać antybiotyku? Miała kontakt z chorą - zaniepokoiła się Ruth.

- Ryzyko jest minimalne. Zmierzyłam jej tylko temperaturę. Zresztą prawie od razu została przeniesiona na zakaźny - zauważyła rozsądnie Miranda.

- Ze względu na ciążę nie chcę podawać ci antybiotyków. Geoff Masters zgadza się ze mną - uspokoił ją Jake. - Chodźmy już do domu, Mirando.

- Jake niezwykle szlachetnie udostępnił mi pokój w swoim domu do czasu, kiedy znajdę coś na stałe - wyjaśniła Miranda w odpowiedzi na nieme pytanie w oczach Ruth.

- Co u licha sprawiło, że pomyślałaś o zapaleniu opon? - spytał Jake w drodze do domu. - Ani lekarz rodzinny, ani nasza stażystka nie rozpoznali choroby.

- Widziałam już podobną wysypkę u małego pacjenta na pediatrycznym.

- Szczęśliwie się złożyło. - Zaparkował na podjeździe. - Weź kąpiel, a ja w tym czasie coś upitraszę.

- Dzisiaj ja gotuję. - Miranda odpięła pasy i z trudem wysiadła z samochodu. Brzuch z każdym dniem stawał się większy. - Ty się przebiegnij. Weź prysznic. Zanim skończysz, będę gotowa.

Kuchnia była piękna i przestronna. Miranda z zazdrością przejechała dłonią po kuchennym blacie. W takim otoczeniu pitraszenie sprawiało jej przyjemność. Otworzyła lodówkę, wyjęła kurczaka i warzywa i zaczęła je kroić na małe kawałki. Kiedy Jake wrócił z dwora, podsmażała na patelni czosnek z imbirem, a reszta składników była przygotowana do rzucenia na gorący olej.

- Cudownie pachnie. - Z wyraźną przyjemnością nachylił się nad kuchenką. - Chińszczyzna?

- Mam nadzieję, że będzie ci smakowało. Szybko się to robi.

- W takim razie wezmę tylko prysznic i nie będę się golił. Wrócę za trzy minuty.

Kiedy stanął w drzwiach z jeszcze mokrymi włosami i wyraźnym cieniem zarostu na twarzy, nie wyglądał jak powszechnie szanowany lekarz. Wydal jej się bardziej nieobliczalny, niebezpieczny... i atrakcyjny.

- Uwielbiam obserwować, jak przygotowujesz posiłki. Jesteś taka pomysłowa. Czy to matka nauczyła cię gotować?

Miranda wyraźnie zesztywniała.

- Nie. Nauczyłam się sama. - W milczeniu nałożyła mu na talerz dużą porcję.

- Mówiłaś, że nie masz rodziny. Co się z nimi stało?

Odłożyła widelec, jakby nagle straciła apetyt.

- Prawdę mówiąc, mam rodzinę. - Dławiło ją to słowo, ale nie chciała go okłamywać. - Po prostu nie utrzymujemy ze sobą kontaktu.

- Nie chcesz o tym mówić - skomentował łagodnie. - Dobrze, zmienimy temat. Mnie nauczyła gotować moją siostra. Powiedziała, że nie może już patrzeć, jak rujnuję sobie żołądek.

- Mówiłeś o siostrzenicy i siostrzeńcach. To znaczy, że jest mężatką?

- Wyszła za architekta. Pracowali nad jednym projektem, tak się poznali.

- Mieszkają daleko?

- Wystarczająco daleko. - Pochylił się, sięgnął po widelec i podał jej. - Jeśli nie zaczniesz jeść, nakarmię cię siłą.

- Dlaczego tak powiedziałeś? Przecież jesteście sobie bardzo bliscy? - zapytała, powoli skubiąc kawałek kurczaka.

- Jesteśmy bliźniętami. To prawda, jesteśmy sobie bliscy. Czasem za bardzo. Lubi się wtrącać do mojego życia.

- Na przykład urządzając twój dom?

- Ten rodzaj wtrącania się świetnie znoszę. Nie lubię, kiedy próbuje organizować moje życie prywatne. Często zaprasza mnie na kolację tylko po to, żeby mnie poznać ze swoją niezamężną lub aktualnie rozwiedzioną znajomą.

Miranda nie mogła się powstrzymać od uśmiechu.

- Trudno jest zawrzeć nowe znajomości. To taki sam dobry sposób, jak każdy inny.

- Nie znasz mojej siostry. Jej wyobrażenie o idealnej kobiecie niezupełnie pokrywa się z moim.

- Jaki jest twój ideał kobiety? - spytała i natychmiast pożałowała tego pytania, kiedy zobaczyła utkwione w niej niebieskie oczy.

- Siedzi przede mną.

- Jake... - Zawstydzona, spuściła wzrok.

- Wiem, co chcesz mi powiedzieć. Znamy się za krótko, jesteś w ciąży i nie interesują cię mężczyźni, bo związki zawsze źle się kończą.

- Czytasz w moich myślach? - Była zaskoczona, że trafił tak bezbłędnie.

- Myślę, że rozumiem kobiety lepiej niż większość mężczyzn. Nie tylko mam siostrę bliźniaczkę, ale w moim zawodzie stale rozmawiam z kobietami, które są w ciąży, a tym samym ich emocje bywają bardzo rozhuśtane. Mam niezłe wyobrażenie o argumentach, których używasz, choć nie rozumiem ich do końca, bo ciągle nie ufasz mi na tyle, żeby opowiedzieć mi o swojej rodzinie. Mam nadzieję, że to się z czasem zmieni.

- To niemądre. Co może ci się we mnie podobać?

- Nie masz o sobie zbyt wysokiego mniemania, prawda?

- Dlaczego mężczyzna taki jak ty miałby się interesować kobietą taką jak ja? To nie ma sensu.

- A jaki niby jestem? Powiedz, to interesujące.

- Jesteś mądry i bardzo przystojny. Dobrze o tym wiesz. Wiele kobiet marzy o takim partnerze. Nie potrzebujesz kogoś tak... - przerwała i zawahała się nad właściwym słowem - skomplikowanego.

- Wiesz, że nie lubię rutyny i przewidywalności. Interesuje mnie wszystko, co skomplikowane.

- Musisz sobie uświadomić, że do niczego między nami nie dojdzie. Nigdy.

- Już doszło - odrzekł. - Jest między nami silna więź. Nie możesz temu zaprzeczyć. Rozumiem, że dla ciebie to trudna decyzja, więc zamierzam cierpliwie czekać.

- Cierpliwość nas do niczego nie doprowadzi. Nie tylko dla mnie to trudna decyzja. A ty? Masz ponad trzydzieści lat i jesteś samotny. Sądzę, że również boisz się stałego związku.

- Nie boję się poważnie zaangażować i chcę małżeństwa na całe życie. Jestem po prostu bardzo, ale to bardzo wybredny.

- Byłeś kiedyś zakochany? - zapytała, zanim zdążyła się zastanowić.

- Tak. Jeden jedyny raz - odparł prosto.

- I co się stało? Zawahał się na chwilę.

- Zanim zdążyłem jej wyznać miłość, zakochała się w innym. Być może nie zmieniłoby to niczego, ale przyrzekłem sobie wtedy, że jeśli kiedykolwiek spotkam kobietę, na której będzie mi tak nieprzytomnie zależało, powiem jej o tym natychmiast.

Nałożył parę kęsów na widelec i podniósł do jej ust.

- Jedz, kochanie. To dla dziecka, jeśli nie dla ciebie.

Dlaczego ten moment był tak niesamowicie intymny? Ton jego głosu, spojrzenie niebieskich oczu. Czułość, z jaką karmił ją własnym widelcem. Wszystko razem spowodowało, że oblała się rumieńcem.

Jeśli jest taki wybredny, dlaczego wybrał właśnie ją? Nie miała cech charakteru, których poszukuje się w kobiecie. Chciała wiedzieć więcej o jego pierwszej miłości. Ale nie miała prawa wypytywać, skoro nie zamierzała ujawnić swoich tajemnic. Zresztą nie może z nim być. To bez znaczenia, że jest cierpliwy, że nie boi się komplikacji. Nawet to, że szczerze mówi o swoich uczuciach. Ich związek nie ma przyszłości.

Nie narazi swojego dziecka na coś, co musi się źle skończyć. Nawet dla tak nieodparcie atrakcyjnego mężczyzny jak Jake Blackwell.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Dlaczego zawsze zakochuje się w nieosiągalnych kobietach? Nigdy nie spotkał kogoś tak skomplikowanego i nieufnego jak Miranda. Jakim cudem jest pełna energii i zawzięcie niezależna, a jednocześnie wzruszająco wrażliwa i delikatna? Co w przeszłości zdruzgotało jej poczucie własnej wartości? Jakie były źródła żelaznej determinacji, by polegać tylko na sobie? Cecha genetyczna czy może wpływ rodziny?

W jej przeszłości kryły się tajemnice, których nie chciała ujawnić. Trudno jest rozwiać lęki i obawy, skoro się nie zna ich przyczyny. Ale jeszcze zdobędzie jej zaufanie. Cierpliwość jest kluczem, który otworzy zamknięte drzwi.

Został wezwany na oddział położniczy do Pauli Webb, przyjętej dwa dni wcześniej z powodu przedwczesnego pęknięcia pęcherza płodowego.

- Skurcze zaczęły się przed godziną. To dopiero trzydzieści pięć tygodni ciąży, panie doktorze - wyszeptała zdenerwowana pacjentka.

- Wszystko będzie w porządku. Serce dziecka bije mocno i równo. Proszę zmartwienia zostawić mnie. Mówiłem już, po to tu jestem.

- Chcę rodzić naturalnie.

- Ja też tego chcę. - Spojrzał na Mirandę. - Jest sześciocentymetrowe rozwarcie. Nie powinno być problemów.

- O której kończy pan dyżur? - spytała z niepokojem pacjentka.

- Na pewno nie wyjdę, dopóki pani nie urodzi. Jake opuścił pokój, a pacjentka spojrzała za nim z wdzięcznością.

- To taki miły człowiek. Jedna z moich przyjaciółek zapisała się do doktora Hardwicka. W czasie całej ciąży nie widziała go ani razu. Doktor Blackwelł przyjmował mnie zawsze, kiedy tego potrzebowałam, a teraz zapewnił, że zostanie do końca porodu.

- Jest świetnym położnikiem - potwierdziła Miranda.

Przez całe popołudnie monitorowała postępy akcji porodowej u pacjentki. O piątej zaczęły się bóle parte. Miranda wcisnęła brzęczyk, by wezwać pomoc na końcówkę porodu.

- Wszystko w porządku? - spytał Jake, który pojawił się bez zwłoki.

- Widzę główkę - oznajmiła Miranda. - Jeszcze jedno parcie i nowy człowiek będzie na świecie.

Pediatra przyszedł, gdy dziecko opadło prosto na jej ręce. Noworodek zaniósł się płaczem, a Miranda umieściła go w ramionach matki.

- Oto pani synek, Paulo - powiedziała, a oczy młodej matki wypełniły się łzami.

- Jest taki śliczny - szepnęła do męża, który obejmował ich ramieniem. - Kocham cię, Mikę.

- Też cię kocham, dziecinko. Jesteśmy teraz prawdziwą rodziną. - Głos męża łamał się za wzruszenia.

Miranda poczuła dławienie w gardle. Co się z nią dzieje? Nigdy nie była sentymentalna, ale trudno oprzeć się wzruszeniu na widok młodej, kochającej się pary.

W drodze na parking wyznała Jake'owi:

- Cieszę się, że wszystko poszło gładko. To taka przemiła rodzina.

- Żadnych cynicznych komentarzy? - droczył się z nią. - Nie powiesz mi, że on ją zdradza, a ona go nienawidzi?

- Nie. Myślę, że są szczęśliwi i cieszę się z tego. Bałam się, czy wszystko pójdzie gładko. Skąd wiedziałeś, że nie będzie komplikacji?

- Nigdy nie można mieć pewności, ale miałem dobre przeczucia.

- Dlaczego? Mam wrażenie, że zawsze wiesz z góry, kiedy sprawy mogą przybrać zły obrót i reagujesz z wyprzedzeniem, żeby do tego nie dopuścić.

- To doświadczenie.

- Nie panikujesz? Przecież w mgnieniu oka sytuacja może się zmienić, a nigdy nie straciłeś zimnej krwi.

- Widzę problem i staram się go rozwiązać. Włóż moją kurtkę, trzęsiesz się z zimna.

- Innym kobietom w ciąży zawsze jest ciepło. Tylko ja bez przerwy marznę.

- Może dlatego, że mamy środek zimy, a od lunchu nic nie jadłaś. Mam nadzieję, że jesteś głodna, bo zabieram cię na prawdziwą ucztę.

- Wychodzimy do restauracji?

- Jedziemy na kolację do moich przyjaciół. Christy wspaniale gotuje.

- Nie mogę się u nich pojawić ni stąd, ni zowąd. Nie znam ich.

- Ja ich znam.

- Jak mnie przedstawisz?

- Jako przyjaciółkę? Lokatorkę? A jak byś chciała? - Zatrzymał samochód, posłał jej ten łagodny uśmiech, który doprowadzał ją do szaleństwa, i wysiadł.

Wlokła się za nim niechętnie, na usta cisnęły jej się setki pytań, ale żadnego nie zadała, bo drzwi otworzyły się i stanęła w nich piękna rudowłosa kobieta.

- Mam nadzieję, że jesteście głodni, bo zaszalałam kulinarnie.

- To chciałem usłyszeć. Żadnego lunchu, nienasycony apetyt. , Witaj, aniele, jak się miewasz? - Pocałował kobietę w policzek. Miranda zatrzymała się w miejscu, nagle ogarnięta burzą emocji, których wcale nie chciała odczuwać.

Kim jest ta rudowłosa piękność?

Dlaczego ją to tak wzburzyło? Jake ma prawo mieć przyjaciółkę czy dziewczynę.

Starała się zracjonalizować swoje odczucia, gdy za plecami kobiety pojawił się przystojny brunet i powiedział głosem żartobliwym, ale nie uznającym sprzeciwu.

- Blackwell, ręce z daleka od mojej żony. Żony? Napięcie nagle opuściło Mirandę. Wieczór był przemiły. Ożywiona konwersacja i wyrafinowane potrawy. Po zjedzeniu łososia w kremowym ziołowym sosie Miranda odniosła do kuchni naczynia i tam przyparła ją do ściany Christy.

- Gdzie poznałaś Jake'a?

- Pracujemy razem - odparła, zachowując dla siebie historię ich pierwszego spotkania w górach.

- Mieszkam u niego. Jesteśmy przyjaciółmi, nic więcej - wyjaśniła pospiesznie. Christy spojrzała na nią badawczo. Potem odwróciła się, by wyjąć z lodówki szklaną misę z sałatką owocową.

- Czy mogę zapytać o dziecko, czy jest to temat tabu? - Balansując z misą na jednej ręce, otworzyła szufladę i wyjęła dużą łyżkę. - Jeśli grzeszę brakiem taktu, zignoruj pytanie.

- To siódmy miesiąc, ale nic mnie już nie łączy z ojcem dziecka - wyjaśniła Miranda, machinalnie głaszcząc się po brzuchu. - Nasz związek był krótki, bo mój ukochany okazał się żonaty. Nie wiedziałam o tym na początku znajomości. - Zależało jej, by Christy znała prawdę.

- Biedactwo. To musiało być straszne. Na szczęście teraz masz Jake'a.

- Nie mam Jake'a. Nie jest tak, jak myślisz. On tylko...

- Nie może oderwać od ciebie oczu - skończyła za nią Christy. - Nigdy nie widziałam, żeby był kimś tak oczarowany, a znam go od dawna. Bardzo się cieszę. Alessandro i ja nie mogliśmy się doczekać, kiedy pojawi się w jego życiu kobieta.

- Jestem tylko jego lokatorką.

- O ile wiem, Jake nie ma żadnych problemów finansowych, więc musi mieć ważniejsze motywy, skoro zaprosił cię, żebyś z nim zamieszkała. Jesteś też pierwszą kobietą, którą przyprowadził do nas na kolację, a to wiele mówi. - Wychodząc z kuchni, Christy rzuciła na zakończenie: - Jake miał wiele dziewczyn, ale żadnego poważnego związku. Pamiętaj o tym.

1 bądź dla niego dobra.

Nagle, bez cienia wątpliwości, Miranda już wiedziała. To Christy była pierwszą miłością Jake'a. Kiedy? Nie uganiałby się za mężatką. W salonie powitało je uważne spojrzenie Jake'a.

- Długo was nie było. Wszystko w porządku?

- To moja wina. Zadawałam jej niedyskretne pytania. Jak to między nami kobietami - odrzekła Christy.

Już w samochodzie, podczas powrotnej drogi do domu, Jake usprawiedliwił się:

- Przepraszam, jeśli Christy była zbyt obcesowa. Nie przyszło mi do głowy, że zacznie ci zadawać pytania o ciążę, ale pewnie ten temat musiał wypłynąć.

- Jest bardzo miła i nie była wścibska.

- A jak ci się podobał Alessandro?

- Trochę mnie onieśmielał - przyznała szczerze, myśląc, jak często otwarcie spierał się ze swoją żoną.

- Większość kobiet uważa, że trudno mu się oprzeć. Śródziemnomorski typ i te rzeczy.

- To była ona, prawda? Twoja pierwsza miłość?

- Dlaczego tak myślisz?

- Powiedziała w kuchni coś, co świadczy o autentycznej trosce o ciebie.

- Po to sie ma przyjaciół. Byłem po uszy zakochany w Christy, ale to było wiele lat temu.

- Czy ona o tym wie?

- Tak. I co zabawne, powiedziałem jej o tym stosunkowo niedawno, tuż przed świętami. Ona i Aleksandro przechodzili trudne chwile. Chciałem jej przypomnieć, że łączy ich coś wyjątkowego. Coś, o co warto walczyć. Zrezygnowałem z niej, bo widziałem, że są dla siebie stworzeni.

- Wierzysz w ideały? Czy nie jest to zbyt romantyczne podejście do życia? Większość związków nie wytrzymuje próby czasu.

- Nie powiedziałem, że są idealni, ale że są dla siebie stworzeni. To dwie różne rzeczy. To ich wady sprawiają, że pasują do siebie tak dobrze.

- Przyznaję, że nic nie rozumiem - zaśmiała się Miranda.

- Oboje mają ogniste temperamenty i czasem ciskają w siebie talerzami. Ale świetnie się rozumieją. Kochają się szczerze i w ich przypadku wybuchowy związek świetnie się sprawdza.

- Nie myślałeś nigdy o tym, żeby zostać terapeutą małżeńskim?

- Nie. To przygnębiające zajęcie. Zbyt wiele par nigdy nie powinno było się pobrać. Zrobili to ze złych powodów. Ich małżeństw nie da się uratować.

Miranda w pewnej chwili rozpoznała okolicę.

- Czy to nie jest mój stary dom? Zapomniałam oddać właścicielowi zapasowe klucze. Zatrzymajmy się na chwilę.

- Nie możesz wysłać ich pocztą?

- To nam zajmie minutę.

W mieszkaniu właściciela nie było nikogo. Bez problemu wrzucili klucze do skrzynki na drzwiach. Wracali już do samochodu, gdy Miranda zatrzymała się w pół kroku.

- Co to było? Ten dziwny dźwięk? Słyszysz?

- Pewnie szczękanie moich zębów. Chodźmy już, Mirando. Jest strasznie zimno.

- Poczekaj. Słyszę to znowu. - Nadstawiła uszu i wydało jej się, że dochodzi do niej ciche miauczenie.

- To kot. Zdecydowanie kot.

- Nie wiem. Brzmi jakoś dziwnie.

- Mirando, na miłość boską. Zamarzniemy tutaj.

- Poczekaj minutkę. - Bez dalszej zwłoki skierowała się do bocznego wejścia. Na ziemi leżała porzucona reklamówka. Miranda rozejrzała się wokół, szukając zwierzęcia, które wydawało ten dziwny odgłos, ale nic nie dostrzegła. Pomyślała, że kot zdążył schronić się w ciepłym miejscu i odwróciła się, by wrócić do samochodu, gdy ponownie usłyszała kwilenie.

Tym razem bez wątpliwości zidentyfikowała źródło dźwięku. Na widok zawartości reklamówki wydała z siebie okrzyk zgrozy.

- Och, nie! Jake, chodź tu szybko!

Protesty zamarły mu na ustach na widok czegoś, co trzymała w dłoniach.

- Mój Boże! - wykrzyknął z niedowierzaniem. - Oddycha?

Miranda przytulała do siebie sinego z zimna noworodka.

- Tak, ale ledwo, ledwo. To dziewczynka. Ktoś ją tutaj przed chwilą zostawił. Trzeba znaleźć matkę.

- Musimy natychmiast zawieźć dziecko do szpitala - orzekł Jake. W biegu wybierał numer na swoim telefonie. - Schowaj ją pod ubraniem, Mirando, tak by się grzała o twoje ciało. Włączę ogrzewanie w samochodzie. Zadzwoniłem na oddział. Będą już przygotowani.

Miranda odwróciła się w kierunku ciemnej klatki schodowej.

- Ale gdzieś jest jej matka...

- Dziecko ma w tej chwili pierwszeństwo. Wrócimy tutaj, obiecuję.

Wkrótce noworodek został bezpiecznie umieszczony w inkubatorze, pod opieką pediatrów, a Miranda i Jake udzielali informacji policjantom, którzy zostali wezwani do szpitala.

- Dziecko jest bardzo przemarznięte i odwodnione - stwierdził dyżurny lekarz. - To cud, że znaleźliście je w porę. Jeszcze trochę, a umarłoby z powodu hipotermii.

- Nie było owinięte w nic ciepłego? - zdziwił się policjant.

- Nie. - Miranda pokręciła głową. - Zostało włożone do reklamówki.

- W taką noc jak dzisiejsza? Co sobie myślała ta wyrodna matka!

- Jestem pewna, że w ogóle nie myślała - zauważyła Miranda drżącym głosem. - Działała pod wpływem szoku.

- Miranda ma rację - potwierdził Jake. - Kobieta jest najprawdopodobniej przerażona i kompletnie sama. Myślę, że mamy do czynienia z nastolatką, która potrzebuje pomocy. Im prędzej ją znajdziemy, tym lepiej.

Policjant zamrugał oczami i odchrząknął.

- Mają państwo rację. Natychmiast rozpoczniemy poszukiwania w okolicznych domach, skontaktujemy się z lokalnymi rozgłośniami radiowymi i stacją telewizyjną.

- Pielęgniarki zastanawiały się, czy nie chciałaby pani nadać jej imienia - zaproponował pediatra Mirandzie. - To pani ją znalazła.

- Bonnie. To takie śliczne małe stworzonko - odrzekła Miranda z lekkim uśmiechem.

- Będziemy w kontakcie. Jeśli stan dziecka się pogorszy, proszę nas informować - rzekł policjant i opuścił szpital.

- Musimy ją znaleźć, Jake. Matkę dziecka.

- Ależ Mirando, jesteś zmęczona, a policja i tak będzie indagować mieszkańców okolicznych domów - zaprotestował słabo, ale przerwał na widok jej pełnej determinacji twarzy.

- Policja nie ma pojęcia, co to znaczy być przerażoną nastolatką. Ona kryje się gdzieś, umiera ze strachu i pewnie potrzebuje pomocy lekarza. - Wiedziała, że Jake zastanawia się, dlaczego jej reakcja jest tak ekstremalna, ale było jej wszystko jedno. Nie zamierzała się tłumaczyć.

- Dobrze. - Z desperacją przejechał ręką po włosach. - Wrócimy tam i rozejrzymy się. Ale tylko na godzinę.

Na miejscu stały już dwa radiowozy. Miranda podniosła kołnierz i szczelniej zawiązała szalik.

- Gdzie jest latarka?

- W schowku.

Wysiadła z samochodu i poszła w przeciwną stronę niż bloki mieszkalne, oświetlając sobie drogę latarką.

- Dokąd idziemy? - zawołał za nią Jake. - Czy nie powinniśmy zapukać do lokatorów najbliższych domów?

- To robią w tej chwili policjanci. Myślę, że bez skutku.

- Dlaczego? Przecież tutaj porzuciła dziecko.

- Chciała, żeby je znaleziono! To nie znaczy, że sama chce być odnaleziona. Pomyśl, Jake. Gdyby nie ukrywała ciąży, zgłosiłaby się do szpitala czy domu samotnej matki. Pewnie unika ludzi. Może nawet mieszka w okolicy, może mieszkają tu jej rodzice, ale w tej chwili jest ukryta gdzieś w parkowej alejce i zastanawia się, co ma ze sobą zrobić.

- Rozminęłaś się z powołaniem - uznał Jake. - Lubisz oglądać programy kryminalne w wolnych chwilach? Skąd wiesz, że jest w parku?

- To miejsce, gdzie zwykle przesiaduje młodzież. - Popchnęła półotwartą bramę i zatrzymała się, oświetlając przestrzeń przed sobą. - Tu z brzegu jest plac zabaw dla najmłodszych. Głębiej są kępy krzaków i drzew. Nastolatki ukrywają się tam, kiedy w tajemnicy przed dorosłymi palą papierosy.

- Skąd wiesz? - zapytał Jake, ale nagle urwał. - Popatrz tam, na prawo. Widzisz?

- Ktoś siedzi na ziemi. Och, Jake! Jestem przekonana, że to ona! - wykrzyknęła Miranda, wpatrując się we wskazanym kierunku. Podbiegła szybko do samotnej postaci. Światło latarki padło na mokrą od łez, zapuchniętą twarz.

- Zostaw mnie. Chcę być sama - wyszlochała dziewczyna.

Miranda przyklękła przy niej bez wahania.

- Nie bój się. Jestem położną. Ze szpitala. Znaleźliśmy tu w okolicy noworodka. Czy to twoje dziecko, skarbie?

Jakby w odpowiedzi na serdeczne słowa dziewczyna rozpłakała się rozpaczliwie.

- Nie płacz - pocieszała ja Miranda, przytulając mocno. - Proszę, nie plącz. Pomożemy ci. Nie zostawimy cię samej.

- Nie wiedziałam, co się dzieje. - Dziewczyna łkała, krztusiła się, więc trudno było zrozumieć, co mówi. - Tak strasznie bolało. A teraz przyjechała policja. Dziecko nie żyje, a mnie wsadzą do więzienia. Zabiłam je.

- Twoja córeczka żyje. Nie pójdziesz do więzienia. Nikogo nie zabiłaś.

- Była zakrwawiona i sina. Nie ruszała się. Wiedziałam, że nie żyje. Zostawiłam ją w torbie - mówiła nastolatka, do której wciąż nie dotarły słowa Mirandy.

- Noworodki czasem tak wyglądają - uspokajała ją Miranda. - Masz śliczną córeczkę. Jest w szpitalu, pod dobrą opieką. Zabierzemy cię tam. Lekarz musi cię obejrzeć. Potrzebujesz pomocy.

Jake przykucnął obok nich, a dziewczyna, która nie widziała go do tej pory, cofnęła się gwałtownie.

- To policjant?

- Nie, lekarz. Jak ci na imię? - spytała Miranda.

- Angie - wychlipała nastolatka. - Czy dziecko naprawdę czuje się dobrze? Nie chciałam, żeby mu się stało coś złego. Umierałam z przerażenia, kiedy stwierdziłam, że umarło.

- Pojedziemy do szpitala i sprawdzimy, czy nie grożą ci powikłania poporodowe. Później przyjdzie pracownik socjalny, żeby z tobą porozmawiać o dziecku. Wtedy postanowisz, co chcesz zrobić.

- Nie mogę jej zatrzymać.

- W tym stanie nie powinnaś podejmować żadnych decyzji. Ile masz lat?

- Szesnaście. Nie chcę iść do szpitala. Zawiadomią mojego ojca.

- To coś złego?

- Nie wiem. Chciałam powiedzieć mamie, ale się bałam. Ale teraz już nie dbam, że będzie krzyczała. Zadzwoni pani po nią?

- Chodźmy do szpitala. Obiecuję, że ci pomogę - zapewniła Miranda.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Miranda została przy Angie podczas wszystkich badań i czekała z nią na przyjazd rodziców.

- Proszę mnie nie zostawiać - błagała Angie i trzymała jej rękę tak kurczowo, że trudno by ją było wyrwać.

Jake upominał Mirandę, że jest już późno, że powinna odpocząć i że zrobiła już wszystko, by pomóc dziewczynie. Ona jednak nie była w stanie wyjść i zostawić nastolatki samej, bez opieki osoby, która się nią troskliwie zajmie. Siedziała przy niej wytrwale, pocieszała ją i zapewniała, że wszystko się jeszcze ułoży. Kiedy wreszcie młoda pacjentka trochę się uspokoiła, do pokoju weszła położna, prowadząc matkę Angie. Kobieta najwyraźniej została wyrwana ze snu i zarzuciła na siebie to, co miała pod ręką. Była zatroskana i zdenerwowana.

- Córciu?

Miranda poczuła, że wzruszenie ściskają za gardło. Co przyniesie przyszłość? Co się stanie z Bonnie, która śpi cichutko w łóżeczku w sali noworodków, nieświadoma, że najbliższe godziny rozstrzygną o całym jej życiu?

- Mamusiu? - Głos dziewczyny zabrzmiał cienko i dziecinnie. - Jest mi bardzo, bardzo przykro.

- Nie wierzę własnym oczom! Co ty najlepszego zrobiłaś, dziewczyno? - Matka zakryła usta ręką, a Angie przestała panować nad łzami.

- Przepraszam, nie gniewaj się. Nie krzycz na mnie. Naprawdę nie chciałam. Nie wiedziałam, że tak się stanie - szlochała tak rozpaczliwie, że oczy Mirandy napełniły się łzami i objęła ją opiekuńczo.

Ale to nie było potrzebne. Matka Angie w mgnieniu oka znalazła się przy córce.

- Nie płacz, aniołeczku. Mamusia jest tutaj i wszystko będzie dobrze. Poradzimy sobie. Powinnaś była mi o wszystkim powiedzieć, głuptasku.

Annie zanosiła się płaczem.

- Nie wiedziałam jak. Myślałam, że się rozzłościsz. Ojciec mnie zabije. - Tuliła się do matki, a ta kręciła głową.

- Twój ojciec nikogo nie zabije. Martwi się o ciebie, kwiatuszku. Żałuję, że nam nic nie powiedziałaś. Jak ja mogłam nie zauważyć? - Spojrzała bezradnie na Mirandę, wyraźnie zszokowana przebiegiem wydarzeń. - Myślałam, że przytyła i strofowałam ją, że nie powinna być takim łakomczuchem, ale nie przyszło mi do głowy... - Głaskała córkę po włosach. Miranda instynktownie wyczuła, o czym kobieta myśli. Jej mała dziewczynka jest już matką.

- Co ja mam robić, mamusiu?

- Zastanów się, czego byś chciała, kochanie. Niezależnie od tego, jaką podejmiesz decyzję, będziemy cię wspierać.

Angie miała szczęście. Matka nie starała się dyktować jej, co ma robić, nie zmuszała do niczego. Chciała pomóc córce, aby ona sama podjęła odpowiedzialną, dorosłą decyzję.

- Chcę ją zatrzymać. - Dziewczyna popatrzyła na matkę niepewnie. - To niemądre, prawda? Nie widziałam jej jeszcze, ale chciałabym ją zatrzymać. Nie mogłam przestać płakać, kiedy myślałam, że umarła, a teraz, skoro żyje...

- Dlaczego niemądre? - Kobieta wyprostowała się. - To nasza krew. Oczywiście, że ją zatrzymamy. Jesteśmy rodziną.

Była druga w nocy, gdy Jake w końcu namówił Mirandę na powrót do domu. Martwił się o nią. Była wyraźnie wyczerpana. Przygotował jej kubek gorącej czekolady.

- Wypij i połóż się. Ustaliłem już z Ruth, że jutro masz wolne. Muszę dopilnować, żebyś nie kiwnęła nawet palcem, więc ja też zostanę jutro w domu. Oboje na to zasługujemy.

- Dobrze. - Wydawało się, że go nie słucha. Nie tknęła czekolady, wpatrywała się tylko w trzymane w ręku naczynie i kożuszek formujący się na mleku.

Delikatnie wyjął kubek z jej dłoni. Sen jest najważniejszy. Zaprowadził ją na górę, pod drzwi jej sypialni.

- Podziwiałem twoje podejście do Angie. Wygląda na to, że ta historia dzięki tobie skończyła się dobrze.

- A mała? Jakie życie ją czeka? - Miranda spojrzała na niego smutnymi wielkimi oczami - Dobranoc, Jake.

Kiedy zatrzasnęła drzwi, z trudem opanował odruch, by wedrzeć się do jej pokoju i porwać ją w ramiona. Patrzył na zamknięte drzwi i zastanawiał się, co się z nią dzieje. Dlaczego z takim smutkiem mówiła o nowo narodzonej dziewczynce?

Nie wiedział, co powinien zrobić. Może po prostu jest zmęczona. Ciężarne kobiety mają prawo być przeczulone.

Niech się prześpi. Porozmawiają rano.

Nad ranem obudziły go niespodziewane hałasy dochodzące z kuchni. Wciągał dżinsy na schodach, potykając się o nogawki. Miranda siedziała przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie widział jej oczu, ale po drganiu ramion odgadł, że płacze.

- Mirando? Kochanie moje, co się stało?

Nie odpowiedziała, ale gdy po dłuższej chwili podniosła głowę, zaskoczył go bolesny wyraz jej oczu.

- Nie mogę przestać myśleć o Bonnie. Ma matkę, która jest za młoda, żeby się nią opiekować, i nie ma ojca. Jak będzie wyglądało jej życie?

- Angie wydała mi się na bardzo miłą dziewczyną, a jej matka... - zaczął zakłopotany, niepewny, co chciałaby usłyszeć.

- Angie sama jest jeszcze dzieckiem, Jake! - wykrzyczała. - Dzieckiem! Powinna bawić się z przyjaciółkami, zdawać egzaminy w szkole, snuć marzenia o przyszłości. Zamiast tego będzie prowadziła życie dojrzałej kobiety! Czy ty w ogóle rozumiesz, co to znaczy mieć dziecko w wieku szesnastu lat? - Głos jej drżał. - Dziecko to wielka odpowiedzialność dla dorosłej osoby, a co dopiero dla nastolatki. Całe życie zmienia się nieodwracalnie. Nie możesz robić tego co rówieśnicy. Inni się uczą, ty zmieniasz pieluchy. Inni umawiają się na randki, ty popychasz wózek. Nikt cię nie rozumie. Twoi rówieśnicy chodzą do szkoły i na prywatki. Wszystkie matki, jakie znasz, są mężatkami z gromadką dzieci. Zostaje ci samotność.

Jej reakcje były zbyt emocjonalne, nawet jeśli się wzięło pod uwagę zmęczenie i ciążę.

- Nie mówisz o Angie i Bonnie, prawda? Podsunął jej pudełko chusteczek. Wytarła nos. Jej długie rzęsy były mokre. Miał ochotę ukołysać ją w ramionach.

- Nie zwracaj na mnie uwagi. To była wyjątkowo męcząca noc. Powinnam wrócić do łóżka.

- Nie zaśniesz w tym stanie. Wyrzuć to z siebie, Mirando. Powiedz mi, co cię dręczy. - Zawahał się na chwilę i zebrał się na odwagę. - Zastanawiam się, dlaczego ta historia tak bardzo cię wzburzyła? Skąd tyle na ten temat wiesz? Czy to samo przydarzyło się tobie? Byłaś młodocianą matką, której życie tak barwnie opisałaś?

- Matką? - Wyglądała na zaskoczoną jego domysłami. - Nie, Jake. Byłam tym dzieckiem.

Przez moment milczał ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy, całkiem osłupiały.

- Moja matka urodziła mnie, kiedy miała szesnaście lat - wyjaśniła, widząc, że ciągle nie dotarło to do niego.

Dopiero teraz zobaczył wszystkie sprawy we właściwym świetle. Zrozumiał, czemu tak rozpaczliwie usiłowała znaleźć matkę Bonnie.

- Porzuciła cię?

- Miałam więcej szczęścia niż Bonnie. Mama włożyła mnie do pudełka wyścielonego ręcznikiem. Byłam w całkiem dobrym stanie, kiedy mnie znaleziono. Napisała nawet list.

Ścisnęło go w dołku. Z trudem powstrzymał się, by jej nie przytulić. Dobrze rozumiał, że nie może zepsuć tego momentu szczerości. Miranda potrzebuje rozmowy, a nie pocieszenia.

- Znaleźli ją?

- Tak. Sytuacja była bardzo krępująca dla moich dziadków. Ich wypieszczona jedynaczka zeszła z drogi cnoty. A takie wiązali z nią nadzieje. Była najlepszą uczennicą w klasie i do tego śliczną dziewczyną. Świat stał przed nią otworem. Zrobiła jeden błąd i pojawiłam się ja. Ale postąpili tak, jak im nakazało sumienie. Przygarnęli mnie i wychowywali. Mieszkałam z nimi do chwili, kiedy moja matka wyszła za Keitha.

- To był twój ojciec?

- Nie. Mama nigdy mi nie powiedziała, kto nim był. Może zresztą jestem owocem jednej nocy. Czy wiesz, jakie to zostawia w człowieku ślady? Czasem patrzę na siebie w lustrze i zastanawiam się: Czy mam jego oczy? Czy to jego usta? To dziwne uczucie, jeśli nie masz pojęcia, jak wyglądał twój ojciec.

- Twoja mama wyszła za mąż.

- Tak, i znalazła znakomitą partię. Keith był wziętym adwokatem, postacią ogólnie znaną i szanowaną. Z zewnątrz wyglądaliśmy na szczęśliwą rodzinę. - Jej głos przesycony był goryczą. Jake spojrzał na nią pełen złych przeczuć.

- A naprawdę? Opowiedz mi o swoim ojczymie.

- Kochał moją matkę, a w każdym razie kochał ją po swojemu. Niestety, ta miłość nie obejmowała mnie. Byłam żywym dowodem jej błędu. Jedyną czarną plamą w jej idealnym życiorysie. Wszystko robiłam źle. Potrafił mi to okazać, a miewał paskudne napady gniewu.

- Krzyczał na ciebie? Czy on cię...

- Bił? O to chciałeś zapytać? Tak, i to często. Ale wszystkie kuksańce i razy nie bolały mnie tak bardzo, jak jego pogarda i złośliwość. Nie mógł znieść mojego widoku i to było bardzo bolesne.

- Czy ktoś o tym wiedział?

- Nie chciałam się skarżyć moim koleżankom. Zresztą nikt by mi nie uwierzył. Wszyscy mi zazdrościli. Wielki dom, wakacje w egzotycznych miejscach. Keith potrafił się dobrze maskować, ale był tak nieprzewidywalny, że bałam się zapraszać kogokolwiek do domu, w obawie przed jego złością. W gniewie potrafił być straszny. Stopniowo stawałam się coraz bardziej samotna. Wszyscy myśleli, że zadzieram nosa i jestem snobką. Nie wiedziałam, jak pozyskać względy rówieśników. Zresztą, mówiąc uczciwie, trudno było mnie lubić. Sama siebie nie lubiłam. Keith skutecznie podważył moją wiarę w siebie.

- To dlatego byłaś tak zbulwersowana faktem, że uderzyłem właściciela domu - uświadomił sobie nagle Jake, pocierając ręką czoło. Miranda była maltretowanym dzieckiem. Na myśl o tym krew się w nim zagotowała.

- Myślę, że tak. Nie znoszę przemocy pod żadną postacią.

- Twoja matka nie reagowała na to?

- Moja matka nie chciała, żeby cokolwiek zagroziło jej pozycji społecznej. Poruszała się w kręgach towarzyskich, które przed zamążpójściem były poza jej zasięgiem. Musiała opuścić szkolę jako szesnastolatka, miała nieślubne dziecko, a oto ożenił się z nią znakomicie sytuowany adwokat. Ogromne osiągnięcie. Moja matka była bardzo ambitna. Bardzo jej zależało na opinii innych ludzi. Małżeństwo z Keithem wymazało błędy przeszłości.

- Usprawiedliwiała jego zachowanie?

- Tłumaczyła, że ma bardzo stresującą pracę i nie powinnam go denerwować.

- Nigdy się nie skarżyłaś? Nauczycielom? Lekarzowi rodzinnemu?

- Nasz lekarz był jego partnerem do tenisa. - Miranda pokręciła bezradnie głową. - Starałam się go nie irytować. Niestety, irytowała go sama moja obecność. Schodziłam mu z drogi i próbowałam być niewidzialna. Nauczyłam się polegać tylko na sobie. - Wzruszyła ramionami. - Nie ma co wspominać. To już zamierzchła przeszłość. Nie myślę na ten temat. Nie mam ochoty być ofiarą.

- Zerwałaś z nimi kontakt?

- Wyprowadziłam się z domu, kiedy tylko mogłam. Nie starali się mnie zatrzymać. Oczywiście, dzieciństwo zostawiło ślady w mojej psychice. Psychoanalityk powiedziałby, że właśnie dlatego zakochałam się w Peterze. Podświadomie poszukiwałam w moim partnerze ojca. - Uśmiechnęła się gorzko. - Co za ironia losu. Zarówno Keith, jak Peter byli na swój sposób najdalsi od idealnej postaci, którą sobie wymyśliłam.

- Jaki jest twój wymarzony ojciec?

- Po prostu bez wad. Uwielbia swoje dzieci do tego stopnia, że są dla niego najważniejsze. Cieszy się ich osiągnięciami i chroni je przed złem. A kiedy na nie patrzy, w oczach ma miłość.

Tyle w niej było smutku, że Jake'a zakłuło w sercu. Najwyraźniej nigdy nie doznała wszechogarniającej i bezwarunkowej miłości rodziców.

- A co powiedziałby psychoterapeuta o naszym związku?

- Między nami nic nie ma.

- Cieszę się, że mi opowiedziałaś o swoim dzieciństwie, bo teraz lepiej rozumiem, czemu się ciągle wycofujesz. Boisz się, że nie będę w stanie pokochać twojego dziecka tak, jak kocham ciebie.

- Proszę, przestań. Wcale mnie nie kochasz. Nie jestem tego warta.

- Dlaczego? Bo nie kochał cię twój ojczym? Bo nie broniła cię własna matka? To nie znaczy, że nie da się ciebie pokochać, tylko że byłaś nieszczęśliwym dzieckiem. Ale zły los można odmienić i najwyższy czas, żeby się to zdarzyło tobie.

Bez chwili wahania pocałował ją, wlewając w ten gest całą czułość i współczucie. Słodkie i miękkie wargi ustąpiły pod naporem jego ust. Gorąca fala pożądania rozpaliła jego ciało, ale panował nad sobą, nie chcąc wykorzystywać momentu jej słabości. Była teraz taka bezbronna i krucha. Dlatego całował ją delikatnie i niespiesznie. Smakował jej obawę i lęk, jej opór. A potem zarzuciła mu ramiona na szyję i odpowiedziała śmiało i zdecydowanie. Jej pocałunek odbierał mu rozum i wolę.

- Nie powinniśmy tego robić - szepnęła. - Złożyłam przyrzeczenie noworoczne, że przestanę szukać miłości.

- Nowy Rok był wieki temu. Najwyższy czas złamać to postanowienie. - Od wczesnej młodości nie czuł tak nieprzepartego pociągu do kobiety. Stwierdził, że traci nad sobą kontrolę. - Chodźmy na górę, Mirando. - Wziął ją na ręce, ignorując jej protesty.

W sypialni zasłony były rozsunięte, przez okno wpadało światło księżyca. Całował ją powoli, w uniesieniu. Dotykał najdelikatniej, jak potrafił. Wiedział, że Miranda zasługuje na najpiękniejszą noc miłosną.

Jej piersi były idealnie pełne, jak soczyste owoce. Nie mógł powstrzymać okrzyku zachwytu.

- Jesteś taka piękna.

- Jestem taka gruba.

Chociaż pragnienie pulsowało w jego żyłach, jej nieśmiała prośba o miłosne zaklęcia, tak wzruszająco kobieca, wywołała uśmiech na twarzy Jake'a.

- Mój skarbie, czy jeszcze nie wiesz, jak bardzo cię pragnę? Od pierwszej chwili, od pierwszego spojrzenia. Zatraciłem się w twoich oczach.

Przywarła do niego. Usta miała wilgotne od pocałunków, włosy rozsypane na ramionach. Jej piękno odebrało mu mowę. Nie wiedział, jakimi słowami wyznawać miłość. Umiał tylko pokazać całym sobą, wielbiąc każdy skrawek ciała Mirandy wargami, językiem, palcami. Docierał do ukrytych zakamarków, których dotyk budził najpierw ciche protesty, a potem jęk ekstazy. Wciąż przekraczał nowe granice intymności, marząc tylko, aby te chwile zamieniły się w nieskończoność, tak były doskonałe.

Czuła jego napięte mięśnie, jego podniecenie i odpowiadała mu pieszczotami, poznając erotyczną mapę jego ciała.

- Jake, proszę. - Jego imię było w jej ustach jak szloch lub modlitwa. - Proszę...

Wiedział, czego chce Miranda, o co prosi, ale przedłużał miłosną torturę, aż doprowadził ją na szczyt ekstazy. Miał wrażenie, że sam za chwilę eksploduje, więc opadł na łóżko i starał się odzyskać resztki samokontroli.

Zarzuciła nogę na jego brzuch i wyprostowała się. Patrzyła na niego z góry. Jej policzki płonęły, włosy opadały gęstą zasłoną, w oczach był uwodzicielski błysk.

- Możemy to zrobić?

Miał przebłysk świadomości, że zadała to pytanie poważnie. Starał się myśleć jak lekarz, a nie jak kochanek.

- Będę delikatny. Obiecuję. Czy już ci powiedziałem, że jesteś niezwykła? I niewiarygodnie piękna?

- Potrzebujesz okularów.

- Potrzebuję ciebie. - Przytrzymał jej biodra i pomógł jej usadowić się wygodnie. Hamował gwałtowne ruchy wbrew wyraźnym zachętom.

Zdesperowana i niecierpliwa odepchnęła jego ręce, przytrzymała mu ramiona nad głową i przejęła inicjatywę. Z niecierpliwą desperacją opadła na niego, przyjmując go głęboko w siebie i rujnując jego plany, że wszystko odbędzie się łagodnie i powoli. Mógł tylko poddać się jej woli. Tańczyła nad nim swój erotyczny i uwodzicielski taniec, aż cały jego świat rozpadł się na atomy. Została tylko ona i niesamowite doznania, którym był poddany. Chciał prosić, by zwolniła, ale umiał wydać z siebie jedynie nieartykułowane jęki zachęty. Jego ciało przejęło kontrolę nad nim, mógł tylko ulec tej pierwotnej sile, która wyniosła go na orbitę. Towarzyszyły mu ciche krzyki jej triumfalnego spełnienia i spazmatyczne drżenie jej ciała.

Kiedy się obudziła, zobaczyła, że ją obserwuje.

- Dzień dobry - szepnął i nachylił się, by powitać ją pocałunkiem. - Dobrze spałaś? Czy wiesz, że cię kocham? Jesteś piękna, mądra i dobra i chciałbym, żebyś została moją żoną.

Jego żoną?

Nie wiedziała, czy to sen, czy jawa. Patrzyła w niebieskie oczy mężczyzny i pomyślała ze smutkiem, że w jej życiu nic nie przychodzi łatwo. Nieważne, jak bardzo go kocha i jak on kocha ją - nie ma prawa powiedzieć „tak”. Ze względu na dziecko musi mu odmówić.

- Nie, Jake.

- To nie jest trudne, Mirando. Zaufaj swemu sercu. Przecież mnie kochasz.

Tyle w nim było wiary i pewności siebie, a ona musi zadać mu cios.

- Zależy mi na tobie - powiedziała powoli. - Jesteś wspaniałym przyjacielem.

- Przyjacielem? Ostatnia noc niewiele miała wspólnego z przyjaźnią.

- Ostatnia noc nie powinna się zdarzyć. Wyjawiłam ci rzeczy, jakimi się nigdy i z nikim nie dzieliłam. Byłam zmęczona i roztrzęsiona.

- Chcesz powiedzieć, że cię wykorzystałem? - spytał z niedowierzaniem.

- Nie, chcę powiedzieć, że potrzebowałam pocieszenia i wsparcia. - Zamilkła, a on westchnął.

- Mirando, przyjacielskim gestem pocieszenia było podanie ci chusteczek do nosa w kuchni i gorąca czekolada przed snem, której zresztą nie wypiłaś. To, co nas połączyło minionej nocy, to był gorący seks i dobrze o tym wiesz.

Wspomnienia rozgrzały ją, więc zamknęła oczy, aby je zablokować, wrócić do twardej rzeczywistości. Jake położył jej palec na wargach.

- Przestań, Mirando. Nie chcę, abyś mi powtarzała, że nie możesz za mnie wyjść, bo jesteś w ciąży. Nie chcę o tym słuchać. Powitam twoje dziecko z radością. Zamierzam być dla niego tym idealnym tatusiem, o którym zawsze marzyłaś. Adoptuję je i będę kochał jak własne, jeśli tylko mi na to pozwolisz.

Miranda walczyła z pokusą. Kochała Jake'a, nie miała żadnej wątpliwości. Kochała go, bo był wyjątkowym człowiekiem. Ale nic nie mogło zmienić faktu, że nosiła w sobie dziecko innego mężczyzny i lepiej niż ktokolwiek inny rozumiała implikacje tej sytuacji.

- To zawsze będzie stało między nami - wyszeptała. - Jeśli nie teraz, to kiedyś w przyszłości. Jeśli dziecko będzie niegrzeczne, zaczniesz mieć nas dosyć.

Zobaczyła błysk gniewu w jego oczach.

- Chcę jedną rzecz ustalić raz na zawsze. Nie jestem twoim ojczymem i nigdy nim nie będę. Nie jestem też ojcem twojego dziecka, na szczęście, bo tego faceta nie lubię i nie szanuję. Kocham cię, Mirando, i kocham twoje dziecko, bo jest cząstką ciebie. Moja miłość jest bezwarunkowa. Nikt nie może zagwarantować, że w życiu rodzinnym nie pojawią się jakieś komplikacje. Dzieci bywają nieposłuszne i nie ma w tym niczego niezwykłego. Czasem będę zirytowany, bo jestem tylko człowiekiem, tak jak ty. Ale nigdy nie będę żałował, że jestem jego ojcem i nie przestanę go kochać. Nigdy też nie zazna mojej karzącej ręki. Jestem skłonny do rękoczynów tylko wtedy, gdy ktoś fizycznie zagraża członkom mojej rodziny.

- Wiem, że w twoich oczach wszystko jest proste, Jake, ale nie mogę ryzykować. Miniona noc nie powinna się zdarzyć. Wyprowadzę się.

Nie była w stanie patrzeć mu w oczy, tyle w nich było bólu. Powtarzała sobie w duchu, że podjęła słuszną decyzję. Jest odpowiedzialna za dobro trzech osób. Chce im oszczędzić rozczarowań i dramatów. Wielkim wysiłkiem woli wstała z łóżka i wyszła z pokoju.

Miała wrażenie, że przepłacze resztę życia. Nie mogła się uspokoić. Gdy zamknęła za sobą drzwi do łazienki, nie powstrzymywała już łez.

Wiedziała, że postępuje słusznie.

Ale jeśli ma rację, dlaczego jest jej tak ciężko?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W następnych tygodniach zima się nasiliła, a Miranda czuła się bez przerwy zmęczona i nieszczęśliwa.

Myślała, że wypocznie, kiedy przestanie pracować, ale stwierdziła tylko, jak bardzo brakuje jej przyjaźni okazywanej przez koleżanki i kolegów z oddziału położniczego. Miała wrażenie, że zna ich całe życie. Po raz pierwszy czuła się gdzieś jak w domu.

Nie mogła dłużej mieszkać u Jake'a i desperacko przeszukiwała rubryki ogłoszeń w lokalnych gazetach. Znalazła mieszkanko, które jej się podobało, ale było do wynajęcia dopiero od późnej wiosny, a ona nie mogła czekać tak długo. Musiała się gdzieś wyprowadzić.

Jake starał się jej niczego nie utrudniać. Był dla niej niezwykle miły, co sprawiało, że sytuacja stawała się jeszcze bardziej kłopotliwa.

Piła właśnie kawę i zbierała siły, by obejrzeć kolejne mieszkanie w okolicy, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Stała przed nimi Christy z koszyczkiem w ręku.

- Witaj, bawię się w Czerwonego Kapturka - powitała ją radośnie, wchodząc do środka. - Rano upiekłam ciasteczka z moją córeczką Kąty i pomyślałam sobie, że może miałabyś na nie ochotę. W ostatnim miesiącu ciąży byłam nieustannie głodna, a nie miałam siły na gotowanie. Znajdziesz też chleb, bułeczki i sery z delikatesów.

- Jak to miło z twojej strony.

- Jest też prawdziwy powód mojej wizyty. Mogę nastawić wodę na herbatę? - Christy zdjęła płaszcz i powiesiła go na krześle.

- Naturalnie. Jaki powód? - Miranda przyjrzała się drugiej kobiecie uważnie, ale nie była w stanie wyczytać z jej twarzy niczego.

- Martwię się o Jake'a.

- Dlaczego? Co się stało? - Nagle przeszył ją niepokój.

- Pojawiłaś się w jego życiu. Jest w tobie zakochany, a mam podstawy sądzić, że nie odwzajemniasz jego uczucia. Jest bardzo nieszczęśliwy. Drażliwy, marudny i wiecznie wściekły. Zupełnie nie przypomina naszego opanowanego i wyrozumiałego przyjaciela.

- Wydaje mu się, że jest we mnie zakochany, ale...

- Jeśli sugerujesz, że Jake ma problemy z rozpoznawaniem własnych uczuć, być może wcale go nie rozumiesz. On znakomicie wie, czego chce od życia i nigdy się nie myli. Podejmuje decyzję i nie zmienia zdania. Wiedział od początku studiów, że chce być położnikiem, i miał rację. Jest to specjalizacja dla niego stworzona. Tak samo jest z kobietami. Nie zakochuje się łatwo.

- Był zakochany w tobie.

- Myślę, że tak, przez krótki czas. - Christy przekroiła bułeczkę i posmarowała obie części masłem. - To jeden z największych komplementów, jakie kiedykolwiek usłyszałam, bo Jake podchodzi do miłości serio i nie traci głowy na widok ładnej buzi. Kiedy się zakochuje, sprawa jest naprawdę poważna. A teraz zakochał się w tobie.

- Masz rację. Może tak jest. Ale ja mam dziecko z innym mężczyzną.

- Wiem. - Christy położyła posmarowaną bułeczkę na talerzu i podała jej. - Jedz. Jake ciągle się martwi, że nie odżywiasz się wystarczająco dobrze, więc obiecałam zadbać o to do porodu.

- Nigdy nikt nie okazał mi tyle życzliwości co Jake. - Miranda uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Nie? Więc korzystaj z tego. Bierz, ile możesz. On pragnie tego dziecka, Mirando. Pragnie go tak bardzo jak ciebie, czy jesteś w stanie w to uwierzyć?

- Myślę, że jest o tym przekonany, ale nikt nie potrafi przewidzieć własnych reakcji w przyszłości. Dziecko nie jest jego i nic nie może zmienić tego faktu.

- Jake jest najbardziej zrównoważonym i rozsądnym facetem, jakiego możesz spotkać. Czy kiedykolwiek widziałaś, żeby stracił głowę?

- Nie. Zawsze jest opanowany. Superman, można by rzec.

- Jake dobrze wie, kim jest i czego chce. A chce ciebie i dziecka. Przemyśl to jeszcze. Zastanów się, co odrzucasz.

- A co będzie, jeśli po pewnym czasie będzie zmęczony obecnością ruchliwego i pełnego życia stworzonka w swoim domu? Jeśli za dwa lata zmieni zdanie?

Christy przyglądała jej się uważnie przez dłuższą chwilę, jakby ważąc w głowie argumenty.

- Jeśli zadajesz mi to pytanie, najwyraźniej wcale nie znasz Jake'a - odparła wreszcie spokojnie i założyła płaszcz. - Jest dobrym człowiekiem. Między nami mówiąc, wiele kobiet próbowało go złowić. Ze wszystkich, z którymi się umawiał, wybrał ciebie. Powinno ci to pochlebiać. Muszę już jechać. Zaczyna padać śnieg, a Alessandro pewnie już się niepokoi. Nie odprowadzaj mnie.

Miranda siedziała w kuchni. Za oknem zapadał zmrok. Jake zadzwonił wcześniej i uprzedził, że będzie w domu bardzo późno. Brakowało jej go. Przywykła do jego stałej obecności. Lubiła jego towarzystwo w pracy i w domu. Ostatnie wspólne dni. Za dwa tygodnie miała się przeprowadzić do nowego mieszkania.

Wiatr gwizdał za oknem, a ona po raz kolejny rozważała wszystko, co Christy powiedziała jej o Jake?

Wiele kobiet próbowało go złowić.

Ze wszystkich wybrał ciebie.

Nagle dotarło do niej, że Christy miała rację. Każe mu płacić za grzechy innych mężczyzn. Tymczasem Jake nie jest taki jak jej ojczym. Nie jest taki jak Peter. Jest silny i przystojny, troskliwy i zdecydowany. A ona szaleje za nim. Dlaczego odrzuca szansę na szczęście, skoro jest w nim zakochana i nie wyobraża sobie życia bez niego?

Podjęła decyzję. Gdy tylko Jake wróci do domu, porozmawia z nim. Powie mu, że zmieniła zdanie. Nie zamierza dłużej uciekać przed miłością. Chce, żeby adoptował dziecko. Chce, żeby byli rodziną.

Nie mogła usiedzieć na miejscu. Nagle stało się bardzo ważne, by Jake dowiedział się, co do niego czuje. Kręciła się między salonem i kuchnią. Oglądała właśnie zdjęcia na półce nad kominkiem, gdy poczuła silny ból.

Było to tak niespodziewane, że krzyknęła zaskoczona. Starała się panować nad oddechem do ustąpienia bólu i udało jej się krok za krokiem dotrzeć do kanapy.

Termin ma dopiero za miesiąc. Może były to skurcze Braxton-Hicksa, symptom przygotowywania się organizmu do porodu. Odczuwała je już wcześniej, choć nigdy nie były tak silne. Dwie minuty później uświadomiła sobie, że się myli. Jej ciało przeszył kolejny bolesny skurcz. Nie była w stanie oddychać ani wydać z siebie głosu. Przyklękła i starała się opanować.

Czyżby zaczął się poród? Zachciało jej się śmiać. Przecież jest położną. Powinna wiedzieć, co się z nią dzieje.

Musi zadzwonić. Z trudem podeszła do telefonu, ale nie było sygnału. Połączenie zostało odcięte.

Uświadomiła sobie, że musi sobie poradzić sama. Rzuciła poduszki z kanapy na podłogę i usadowiła się na nich, by oczekiwać na kolejne skurcze.

Wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie. Kiedy poczuła pod palcami znajome napięcie macicy, była przygotowana i oddychała zgodnie z instrukcją, powtarzaną niezliczonym kobietom, które uczęszczały na jej kursy w szkole rodzenia.

Intensywność bólu odebrała jej dech w piersi. Zrozumiała nagle, dlaczego rodzące potrzebują przy sobie kogoś przyjaznego. Kogoś, kto zapewnia miłość i psychiczne wsparcie.

- Mirando?

Otworzyła oczy i wtedy dostrzegła Jake'a stojącego w wejściu. Jego ciemne włosy przyprószone były śniegiem. Dotarł do niej powiew zimnego powietrza, zanim zamknął drzwi.

- Kiedy się zaczęło? - Już był przy niej. Bez zbędnych słów zorientował się, co się dzieje.

- Niedawno, ale bardzo intensywnie. Jeden skurcz przychodzi po drugim. To już poród, choć miesiąc za wcześnie.

- Czemu nie zadzwoniłaś?

- Telefon nie działał.

Zalała ją kolejna fala bólu. Tym razem nie była już sama. Jake podpierał ją silnym ramieniem, spokojnym głosem chwalił i przypominał o oddechu.

Ból minął. Odpoczywała. Jake sięgnął po telefon, ale nadal nie było sygnału. Również komórka nie działała normalnie.

- Co myślisz o porodzie domowym?

- Denerwuję się.

- Nie jest to zbyt pochlebne. Jestem położnikiem. To mój chleb powszedni.

- Nieprawda. Twoją domeną są komplikacje i powikłania, a nie naturalne porody. To położne się na nich znają. - Miranda usiłowała żartować, by rozładować atmosferę.

- Jestem pewien, że przebrnę jakoś przez zwykły poród. Muszę cię zbadać, żeby wiedzieć, jakie jest rozwarcie. Jeśli dziecko ma się wkrótce urodzić, powinienem nastawić kotły z wrzącą wodą, przynieść naręcza wykrochmalonych prześcieradeł i wykonać wiele innych bezsensownych czynności przedstawionych w filmach.

Jego dobry humor i pewność siebie bardzo ją pokrzepiły. Wyszedł umyć ręce i wrócił z zapowiedzianą stertą czystych ręczników i lekarską torbą.

- Jake! - jęknęła. - Czuję główkę! - Nagle gdzieś zniknął wstyd, chciała tylko, by jej pomógł. - Wszystko się dzieje za szybko. Ratuj dziecko. Co będzie, jeśli ma pępowinę zakręconą wokół szyi? - Potok słów przerwał jej kolejny atak i potrzeba parcia tak silna, że mogła jedynie dostosować się do tego, co podpowiadało jej własne ciało.

- Jest główka, Mirando. Nie przyj. Nie przyj teraz, aniele. Trzeba ziać. Moja dzielna dziewczynka. Wszystko będzie dobrze.

Nowy skurcz targnął jej ciałem, potem przyszła ulga, a w pokoju gniewnie wrzasnął noworodek. Miranda opadła na poduszki, ogarnięta porażającym szczęściem.

- Dziecko jest zdrowe? - Poród miał niezwykle szybkie tempo. Nie byłaby w stanie go kontrolować, gdyby nie obecność Jake'a.

- Dziewczynka. Maleńka, absolutnie śliczna. Jest zdrowa. - Podał jej dziecko i wydał polecenie głosem wypranym z emocji. - Przystaw ją do piersi, Mirando. Nie mam przy sobie żadnych leków. Nic, żeby wspomóc obkurczanie się macicy. Sięgniemy po sposób wymyślony przez naturę. Podaj jej pierś.

Miranda rozumiała jego intencje, ale uraziło ją, że prawie nie spojrzał na dziecko. Jake obawiał się, że dostanie krwotoku, a telefony nie działały i nie było możliwości, by ją szybko dostarczyć do szpitala.

Nie zachowywał się jak ojciec asystujący przy porodzie. Był lekarzem wykonującym swój zawód.

Dziecko bez żadnej zachęty łapczywie przyssało się do sutka. Miranda westchnęła uspokojona. Teraz wszystko już będzie dobrze. I było. Łożysko wyszło łatwo. Jake otarł czoło i po raz pierwszy się uśmiechnął.

- Nie wiem, czemu położne robią tyle szumu wokół siebie. To łatwizna. Umyję tylko ręce i wstawię tu dodatkowe kaloryfery. W pokoju jest za zimno.

Wrócił z komórką przy uchu.

- Telefon już działa. Obie na pierwszy rzut oka wyglądacie świetnie, ale i tak chcę was wyekspediować do szpitala. Tylko na dzisiejszą noc. A przy okazji... odsłuchałem wiadomość na automatycznej sekretarce. Właściciel mieszkania, które chcesz wynająć, informuje, że będzie dostępne wcześniej, niż się spodziewał. Możesz się tam wprowadzać, kiedy chcesz.

Czekała, że będzie kontynuował ten temat i powie jej, jak bardzo chce, by z nim została, ale znowu wyszedł. Przygotował w tym czasie rzeczy potrzebne jej w szpitalu.

Ani razu nie wziął dziecka na ręce.

To oznacza tylko jedno. Zmienił zdanie. Już jej nie chce. Na próżno walczyła z rozczarowaniem i przygnębieniem.

Było późne popołudnie, kiedy Jake wszedł na oddział z misiem i bukietem kwiatów.

Zebrał się na odwagę, by tu przyjść. Miał zamiar wręczyć Mirandzie kwiaty, pogratulować jej i wyjść, zanim po raz kolejny zrobi z siebie kompletnego idiotę.

Uśmiech zamarł na jego ustach, gdy zobaczył, że pokój jest pusty. W pierwszej chwili pomyślał, że przyszedł za późno, ale ziewnięcie z łóżeczka upewniło go, że leży w nim dziecko. Tylko po Mirandzie nie było śladu.

- Cześć, maluszku - szepnął, nachylając się nad noworodkiem. Dotknął policzka dziewczynki jednym palcem. - Czas, żebyśmy się wreszcie lepiej poznali.

Miranda zatrzymała się w drzwiach łazienki z oczami utkwionymi w Jake'u. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Przemawiał do dziecka. Dotykał je.

- Nie przyjrzałem ci się wczoraj dobrze, bo martwiłem się o twoją mamusię. Ale teraz wszystko jest dobrze. Na pewno ją uszczęśliwisz. To dobrze, bo na to zasługuje.

- Jake? - odezwała się nieśmiało, wychodząc z cienia. - Nie wiedziałam, że się o mnie niepokoiłeś.

- Podsłuchiwałaś, a to była rozmowa prywatna. - Uśmiechnął się blado.

- Czym się martwiłeś? Byłam pod opieką najlepszego położnika. Nic złego nie mogło mi się stać.

- Nigdy nie odbierałem porodu kobiety, którą kocham. Cały obiektywizm diabli wzięli. Balem się śmiertelnie.

- Kobiety, którą kochasz? - Serce w niej podskoczyło.

- Nie przyszedłem się spierać, Mirando. - Wręczył jej kwiaty i położył na łóżku pluszowego misia.

- Wiem, że niedługo będziesz w domu, ale kobiety w szpitalu powinny dostawać kwiaty. Pójdę już. Obowiązki czekają.

- Mogą poczekać jeszcze chwilę. - Przytuliła kwiaty do piersi i zapytała: - Od tej nocy, kiedy się kochaliśmy, nie powiedziałeś mi, że mnie kochasz. Wczoraj po narodzinach dziecka prawie na małą nie patrzyłeś. Myślałam, że zepsułam wszystko między nami. Że zmieniłeś zdanie. O dziecku i o mnie.

- Jakie to ma znaczenie, co czuję, Mirando? - zapytał przygnębiony.

- Dla mnie ma. - Głos jej się łamał. Miała nadzieję, że córeczka nie obudzi się i będzie mogła powiedzieć wszystko, co leży jej na sercu. Ale Jake odezwał się pierwszy.

- Nie miałem zamiaru nic mówić. Poród jest wielkim wysiłkiem, trzeba czasu, żeby kobieta doszła po nim do równowagi. Nie chciałem teraz poruszać tego tematu, ale skoro pytasz, będę szczery. Nie przyjrzałem się małej, to prawda. Nie miałem odwagi. Gdybym się roztkliwił, wszystkie moje próby, aby zachować zimną krew i dystans, diabli by wzięli. Urodziłaś bardzo szybko, Mirando. Wiem, ile powikłań mogło ci grozić. Chciałem mieć pewność, że jesteś bezpieczna. Musiałem być skoncentrowany.

- Dlatego sprawiałeś wrażenie takiego dalekiego i niezaangażowanego emocjonalnie?

- To była tylko samoobrona. Bałem się, że na widok słodkiej małej kruszyny zakocham się w niej i będzie mi jeszcze trudniej. Wystarczy, że stracę ciebie, nie chciałem stracić także jej. Wkrótce się wyprowadzisz i zabierzesz małą, a ja nie wiem, jak cię zatrzymać. Jak mam ci udowodnić, że kocham ciebie i twoją córeczkę?

- A ja myślałam, że jest za późno, że cię straciłam. Przez całą minioną noc nie przestawałam wyobrażać sobie, jak mówisz do mnie te słowa. Bałam się, że to już tylko marzenia.

- Nie musiałaś marzyć. Przecież dobrze wiesz, co do ciebie czuję.

- Bałam się, że zmieniłeś zdanie. Byłeś taki zimny i profesjonalny. Myślałam, że nie możesz się doczekać, kiedy pozbędziesz się nas z domu.

- W pewnym sensie tak było. Chciałem jak najszybciej dostarczyć ciebie i dziecko do szpitala. Zrobić badania, mieć pewność, że nic wam nie grozi. Poza tym wyraźnie powiedziałaś, dlaczego nie chcesz się ze mną wiązać.

- To nieprawda. - Pokręciła głową. - Powiedziałam ci o moich obawach i fobiach. Wmawiałam sobie, że muszę chronić dziecko za wszelką cenę. Nie powiedziałam ci tylko, że cię kocham. Wiedziałam o tym od wielu tygodni, ale nie chciałam się przyznać, bo wtedy nie zaakceptowałbyś mojej odmowy.

- Dlaczego, skoro mnie kochasz, nie chcesz za mnie wyjść?

- Moim obowiązkiem jest zapewnienie córce szczęśliwego życia. Dlatego obiecywałam sobie, że nigdy się z nikim nie zwiążę. Ale ostatnio uświadomiłam sobie, że popełniam błąd. Moja córka będzie szczęśliwa, jeśli będzie miała fantastycznego ojca. Ciebie. Chciałam ci to powiedzieć już wczoraj, ale zaczęłam rodzić.

Przez moment stał jak wmurowany. Potem jednym skokiem przemierzył pokój i porwał ją w ramiona.

- Nie wierzę własnym uszom! Planowałem kolejne posunięcia z precyzją kampanii napoleońskiej. Wymyślałem dziesiątki sposobów przekonania cię, że powinnaś za mnie wyjść.

- Nie potrzebujesz wytaczać armat. Poddaję się. - Zarzuciła mu ramiona na szyję. - Ufam ci, Jake. Kocham cię.

- A ja kocham ciebie. - Pocałował ją z pasją, jakby chciał ją o tym przekonać. - Jak mogłaś myśleć, że jestem niestały w uczuciach?

- Odepchnęłam cię. Uznałam, że dałeś za wygraną.

- Nie rezygnuję tak łatwo, kochanie. - Spoważniał nagle. - Musisz zrozumieć jedno. Niezależnie od tego, co się stanie, nigdy nie przestanę kochać ciebie i dziecka. Nigdy.

- Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy.

- Musisz się do tego przyzwyczaić, bo zamierzam w kółko powtarzać te wyznania. A jak to się stało, że zmieniłaś zdanie?

- Od początku wiedziałam, że cię kocham. Zmieniło się tylko tyle, że postanowiłam ci o tym powiedzieć. Wczoraj przyszła do mnie w odwiedziny Christy. Solidnie mi nagadała. Kiedy wyszła, przemyślałam wiele spraw.

- Jakich spraw?

- Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam. Jesteś silny i godny zaufania. Skoro chcesz być dobrym ojcem, zamierzasz podjąć ciężar odpowiedzialności, to mogę polegać na twoim słowie.

- Dziecko nie kojarzy mi się z ciężarem odpowiedzialności, Mirando. Uważam, że jest prawdziwym darem - oświadczył, patrząc w kierunku łóżeczka.

W tym momencie niemowlę, jakby czując, że o nim mowa, obudziło się i zaczęło kwilić. Miranda uśmiechnęła się.

- Będziesz jej ojcem. Najwyższy czas, żebyście się lepiej poznali.

- Jak chcesz ją nazwać? Nie możemy mówić o niej „dziecko”.

- Czy możemy nazwać ją Hope? Hope, czyli nadzieja.

- Hope Blackwell. - Wymówił to powoli i kiwnął głową. - Dobrze brzmi. Skąd ci przyszło to do głowy?

- Dałeś mi nadzieję. Kiedy spotkaliśmy się w dniu Bożego Narodzenia, byłam na dnie rozpaczy. Zmarznięta, zagubiona i kompletnie samotna. A wtedy z mgły wyłoniłeś się ty. Od tej pory, niezależnie od okoliczności, zawsze trwałeś przy mnie. Wszystko się odmieniło na lepsze. Przekonałeś mnie, że szczęśliwa rodzina to więcej niż iluzja.

Wyjął maleńką Hope z łóżeczka.

- Więc dałem ci nadzieję, a ty dajesz mi Hope? Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Patrzyła, z jaką czułością Jake piastuje dziecko. Jak mogła mieć wątpliwości? Chciało jej się śpiewać ze szczęścia. Wzięła córeczkę i zaczęła ją karmić.

- Zadzwoń do właściciela mieszkania i powiedz mu, że już nie chcę go wynająć.

- Nie ma potrzeby. Już to zrobiłem - przyznał się Jake. - Nie mogłem pozwolić na to, żebyś się wyr prowadziła.

- Czy wiesz, że jesteś manipulatorem? Można by nawet powiedzieć, aroganckim despotą - stwierdziła z rozbawieniem.

- Jestem stały w uczuciach. - Pocałował ją w czubek nosa. - Jestem w tobie zakochany, Mirando. Dziecko tylko wzmaga moją determinację, żeby się z tobą ożenić. Moje dwie dziewczyny. Kocham was.

- My ciebie też.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
404 Morgan Sarah Zimowy wieczór
Morgan Sarah Zimowy wieczór
Morgan Sarah Zimowy prezent
Morgan Sarah Zimowy prezent
Morgan Sarah Harlequin Medical 404 Zimowy wieczor
Sarah Morgan Zimowy wieczór
206 Morgan Sarah Wieczory we Florencji
ZIMOWY WIECZÓR (2)
Zimowy wieczór
068 Morgan Sarah Fortuna i milosc
01 09 Morgan Sarah Noworoczne życzenie Zatoka gorących serc2
371 Morgan Sarah Nowa sila
Morgan Sarah Sycylijski chirurg
Morgan Sarah Medical Duo 475 Ponowne zaręczyny
371 Morgan Sarah Nowa siła
215 Morgan Sarah Pocałunek księcia
Morgan Sarah Sycylijski chirurg 2
Morgan, Sarah Gestohlene Stunden des Gluecks
20 Romans z szejkiem Morgan Sarah Zbuntowana księżniczka

więcej podobnych podstron