Zeydler Zborowski Zygmunt Nieudany urlop majora Downara


Zygmunt Zeydler-Zborowski:

NIEUDANY URLOP MAJORA DOWNARA:

WIELKI SEN 2009

Redaktor serii

Grzegorz CIELECKI

Projekt okładki i logo serii

Rafał BARTLET

Skład i łamanie

Anna LEWANDOWSKA

Korekta

Aleksandra BIŁY

© Bimali HORSKA

ISBN 978-83-923649-5-5

Wydawnictwo WIELKI SEN

Al. Jana Pawła II 65/90, 01-038 Warszawa

tel. 0-502-322-705

www.klubmord.com, prezesikl3@wp.pl

ROZDZIAŁ I

Portier był krótkowidzem. Do czytania zdejmował oku-

lary.

Wieczorem, kiedy już nikt nie interesował się gazetami,

zasiadał w swojej dyżurce i uważnie studiował całą prasę.

Przede wszystkim kronikę sportową i wiadomości poli-

tyczne. Drzwi wejściowe zamykał o dziesiątej. Po tej godzi-

nie spóźnieni pensjonariusze musieli dzwonić.

Tuż nad sobą posłyszał przyspieszony oddech. Pod-

niósł głowę znad „Głosu Wybrzeża". Zobaczył bladą, prze-

rażoną twarz.

- Co się stało, panie profesorze?

- Pogotowie...! Natychmiast...!

- Ktoś zachorował?

- Proszę natychmiast wezwać pogotowie. Moja żona...

Lekarz, młody, szczupły blondyn o ascetycznej twarzy,

bezradnie pokręcił głową.

- Niestety, nic pomóc nie mogę. Nie żyje. Gdzie jest te-

lefon?

Połączył się z komendą milicji i czekał, paląc papiero-

sy. Był zdenerwowany.

Przyjechał radiowóz.

Porucznik Wojnar wbiegł do hallu. Średniego wzrostu,

ruchy miał szybkie, zdecydowane. Towarzyszył mu sier-

żant.

- Co tu się stało, panie doktorze?

- Morderstwo.

- Kto został zamordowany?

- Profesorowa Skoczyńska.

- Przyczyna zgonu?

- Silne uderzenie tępym narzędziem w tył głowy. Pęk-

nięcie podstawy czaszki.

- Chciałbym obejrzeć zwłoki.

- Drugie piętro. Pokój osiemnaście.

- Czas zgonu?

- To się stało niedawno. - Lekarz spojrzał na zegarek.

- W tej chwili jest dziesięć po jedenastej. Sądzę, że mor-

derstwa dokonano między dziewiątą a dziesiątą.

- Między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą -

skorygował go porucznik. - Czy napisał pan swoje orze-

czenie?

- Tak. Zostawiłem u portiera. Sądzę, że nie jestem już

panu potrzebny, panie poruczniku...

- Na razie nie. Dziękuję. Resztę załatwi nasz lekarz

z zakładu medycyny sądowej.

Porucznik skinął głową na pożegnanie i zwrócił się do

sierżanta.

- Połączcie się z komendą. Ja skoczę na górę.

Downar dowiedział się o wszystkim dopiero na drugi

dzień.

Przyszedł na obiad jak zwykle około trzeciej. Od razu

wyczuł jakieś niecodzienne podniecenie. Nie zwracał na to

jednak specjalnej uwagi i o nic nie pytał. Z apetytem zjadł

zupę owocową i potężny befsztyk. Przy deserze spostrzegł

wchodzącego na salę Sarneckiego.

- Cześć, Michał. Ty także na obiadek?

Sarnecki usiadł i wyjął z kieszeni papierosy.

- Paskudna sprawa - powiedział.

- Jaka sprawa?

- To ty nic nie wiesz?

- Co mam wiedzieć?

- Wczoraj wieczorem zamordowano tu jedną babkę.

Downar z niedowierzaniem spojrzał na przyjaciela.

- Co ty wygadujesz?

- To co słyszysz. Wczoraj wieczorem zamordowano pro-

fesorową Skoczyńską.

- Żonę tego archeologa?

- Tak. Znałeś ją?

- Poznałem ją tutaj. Przystojna babka. Nieprawdopo-

dobne...

- A jednak to fakt. Prowadzę dochodzenie w tej spra-

wie. Nie wyobrażasz sobie jak się cieszę, że cię spotkałem.

Chyba nie odmówisz mi swojej pomocy?

Downar potrząsnął głową.

- Nic z tego, kochany. Przyjechałem na urlop i nie

mam zamiaru wdawać się w żadne dochodzenia. Dlate-

go nie wziąłem skierowania do żadnego z naszych do-

mów, żeby zupełnie oderwać się od kryminalnych

spraw. Chcę wreszcie odpocząć. Mam dosyć trupów,

sekcji, przesłuchań...

Sarnecki westchnął.

- Szkoda. Liczyłem na twoją pomoc. No cóż... trudno.

Nie to nie. Nie mogę cię przecież zmusić.

- Kiedy została zamordowana? - spytał Downar.

- Wczoraj wieczorem. Między dwudziestą pierwszą

a dwudziestą drugą. Uderzenie w tył głowy.

- Gdzie ją znaleziono?

- W jej pokoju na łóżku, a raczej na tapczanie.

Downar w zamyśleniu mieszał cukier w herbacie.

- Cholerna lura - mruknął.

- Co mówisz? - spytał Sarnecki.

- Nie, nic. Więc powiadasz, że znaleziono ją na tapczanie?

- Tak. Mąż ją znalazł.

- Podejrzewasz go?

Sarnecki wzruszył ramionami.

- Boja wiem. W tej chwili to jest jedyny podejrzany, ale...

- Ale nie musiał tego robić akurat tutaj - dokończył Dow-

nar.

- Właśnie. Jeżeli nawet chciał pozbyć się babki, to miał

przecież tysiąc innych możliwości, żeby to zrobić. Nie mu-

siał jej mordować w ich wspólnym pokoju.

Downar zapalił papierosa.

- Popełniamy obaj pewien błąd - powiedział.

- Mianowicie?

- To jest przecież najbardziej logiczna linia obrony. Mo-

gę ci zaręczyć, że przy najbliższej okazji profesor Skoczyń-

ski powie nam: „Ależ panowie, nie jestem głupcem, żeby

popełniać zbrodnię w takich okolicznościach. Stać mnie

chyba na to, żeby wymyślić coś inteligentniejszego". Po-

wiedz, mi gdzie znajdował się Skoczyński w chwili popeł-

nienia morderstwa?

- Grał w brydża. Tu, w jadalni. Właśnie przy tym stoli-

ku, przy którym teraz siedzimy.

- Więc na werandzie?

-Tak.

- Wobec tego ma alibi.

- Niezupełnie. Podczas, gdy partner rozgrywał, poszedł

do swego pokoju.

- Po co?

- Twierdzi, że po chusteczkę.

- Czy jego żona była wtedy w pokoju?

- Mówi, że nie.

- A czy pokój był zamknięty na klucz?

- Nie pytałem go o to.

- Szkoda. To dosyć istotne.

Sarnecki był zdziwiony.

- Tak sądzisz?

- Sądzę, że tego rodzaju szczegóły mają znaczenie.

Chyba dobrze by było porozmawiać jeszcze z profesorem.

- Chciałbyś wziąć udział w takiej rozmowie? - ożywił

się Sarnecki.

- Nie wiem.

- Byłbym ci niesłychanie wdzięczny. Zrób to dla mnie,

Stefan. Pomóż mi. Widzisz... Będę z tobą szczery. Staram

się o przeniesienie do Warszawy. Gdyby mi się udało roz-

szyfrować taką sprawę, to... Rozumiesz chyba?

- Przyjechałem do Sopotu żeby odpocząć - mruknął

Downar.

- Jeszcze odpoczniesz. Zdążysz. No co? Zgadzasz się?

Porozmawiasz z profesorem?

- A co mam robić?

Sarnecki promieniał.

- Jesteś porządny chłop. Dziękuję ci.

8

„Bardzo młodo został profesorem - myślał Downar. -

Chyba nie ma jeszcze czterdziestu lat. Przystojny facet...

Bardzo przystojny. Rasowa twarz. Musi mieć powodzenie

u kobiet".

- Czy pan pozwoli, panie profesorze, że zadam panu

kilka pytań?

Skoczyński zwrócił spojrzenie ku mówiącemu.

- Wydaje mi się, że powiedziałem pańskiemu koledze

wszystko, co miałem do powiedzenia w tej sprawie. Ale

proszę, niech pan pyta.

- Z kim pan grał wczoraj wieczorem w brydża?

- Już mówiłem. Z panem Zanderem, z panem Wysz-

kowskim i z panią Trzebińską.

- Często państwo grywali?

- Przez ostatnich parę dni codziennie po kolacji.

- Zawsze w tym samym składzie?

- Przeważnie.

- O której zaczęli państwo wczoraj grę?

- Po kolacji. Przypuszczam, że było koło ósmej.

- Wspominał mi kolega Sarnecki, że pan w trakcie gry

chodził do swego pokoju.

- Tak. Zapomniałem chusteczki do nosa i poszedłem

na górę.

- O której to mogło być godzinie?

- Dokładnie nie pamiętam. Chyba parę minut po dzie-

siątej. Po pierwszym robrze.

- W pokoju żony nie było?

- Nie.

- Czy drzwi od pokoju zastał pan otwarte?

-Tak.

- A światło się w pokoju paliło?

- Tak. Paliło się. Sądziłem, że żona wyszła gdzieś na

chwilę, może do łazienki...

- Czy żona pańska gdzieś się wybierała?

- Raczej nie. Powiedziała mi, że czuje się zmęczona i że

chce się wcześniej położyć.

- Czy wrócił pan do pokoju po skończonej grze?

- Nie. Mieliśmy jeszcze kończyć robra. Mój partner roz-

grywał, a ja poszedłem do pokoju po pieniądze.

- O której godzinie?

- Nie było jeszcze jedenastej. Może wcześniej. Może po

dziesiątej...

- I wtedy znalazł pan żonę...

- Tak. Nie żyła.

- Czy pan się od razu zorientował, że żona nie żyje?

- Nie mogłem w to uwierzyć, ale...

- I zszedł pan na dół, do portierni?

- Tak. Żeby sprowadzić pogotowie.

- Czy próbował pan żonę ratować?

Skoczyński jakby się trochę zmieszał.

- Nie. To znaczy... To było beznadziejne.

- Więc pan był zupełnie przekonany, że żona już nie żyje?

- Raczej tak.

- Wobec tego po co pan wzywał pogotowie?

- Wiem, że w takich wypadkach tak należy postąpić.

Poza tym miałem nadzieję, że może...

Downar z ogromnym zainteresowaniem oglądał paz-

nokcie.

- Hm. Chciałbym jeszcze panu zadać, panie profesorze,

trochę intymne pytanie. Czy pańskie współżycie z żoną

układało się pomyślnie?

Skoczyński poruszył się niecierpliwie.

- To są moje prywatne sprawy, proszę pana. I nie

mam najmniejszego zamiaru rozmawiać na ten temat.

Z tego wszystkiego wnioskuję, że panowie podejrzewają

mnie o popełnienie tej zbrodni. Nie wydaje się panom, że

to śmieszne? Czy rzeczywiście robię wrażenie takiego

głupca, który mordowałby żonę w tego rodzaju okolicz-

nościach? Sądzę, że potrafiłbym obmyślić coś inteligent-

niejszego.

Downar rzucił Sarneckiemu szybkie, wesołe spojrzenie.

- Zgadzam się z panem, panie profesorze. To nie byłoby

zbyt pomysłowe. Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy w chwi-

li, kiedy pan wszedł do pokoju, paliło się tam światło?

- Nie. W pokoju było ciemno.

- Jest pan tego pewien?

- Zupełnie. Dokładnie pamiętam, że zobaczyłem żonę

leżącą na tapczanie. Myślałem, że śpi i dlatego zapaliłem

małą lampkę przy łóżku.

- Z tego co pan mówi wynika, że kiedy pan po raz

pierwszy przyszedł do pokoju to światło się paliło, a kiedy

przyszedł pan powtórnie, w pokoju było ciemno.

-Tak.

- I pokój był ciągle otwarty?

-Tak.

- A gdzie znajdował się klucz?

- Wydaje mi się, że tkwił w zamku. Dobrze nie pamię-

tam.

- Jeszcze jedno pytanie, panie profesorze. Czy pan ma

tu znajomych? Chodzi mi o znajomych z Warszawy?

- Raczej nie. Moim dawnym znajomym jest tylko mece-

nas Zander. Poza tym to przygodne, wakacyjne znajomości.

- A czy pańska żona miała tu jakichś znajomych?

Skoczyński niechętnie wzruszył ramionami.

- Nie potrafię panu na to odpowiedzieć. Może i miała.

- Nie interesował się pan znajomymi żony?

- Nie.

Downar utkwił badawcze spojrzenie w twarzy profesora.

- Więc nic mi pan nie może powiedzieć na temat znajo-

mych żony?

- Nic.

- Z tego by wynikało, że niezbyt się pan żoną intereso-

wał.

- Powiedziałem już panu, że na te tematy nie będę z pa-

nem rozmawiał.

Downar uśmiechnął się przepraszająco.

- Proszę mi wybaczyć. Z panem już nie będę mówił

o tych sprawach. Poszukam innego źródła informacji.

Ciemne oczy Skoczyńskiego błysnęły gniewem.

- Co to znaczy?

- To znaczy - odparł spokojnie Downar - że musimy

zdobyć pewne dane, a kto nam ich dostarczy, to obojętne.

- Chce pan słuchać tych wszystkich plotek?

- Jakich plotek?

- No, o mnie i o mojej żonie.

Downar bezradnym ruchem rozłożył ręce.

- No cóż, panie profesorze. Jeżeli nie możemy zdobyć

informacji z pierwszego źródła, to musimy ich poszukać

gdzie indziej. Niechże pan sobie wreszcie zda sprawę, że

pańska żona została zamordowana i że my prowadzimy

śledztwo. Niezbędne nam są pewne dane, które rzuciłyby

trochę światła na podłoże tej zbrodni. Bez tego nie może-

my posunąć się naprzód w naszej pracy.

- Co pan chce wiedzieć? - spytał stłumionym głosem

Skoczyński.

- Czy mogę być zupełnie szczery?

-Tak.

- A więc interesuje mnie pańskie pożycie z żoną.

Skoczyński przygryzł wargę. Na jego pociągłej, opalonej

twarzy odmalowało się wahanie.

- Moje pożycie z żoną nie układało się dobrze - powie-

dział po chwili.

- Czy prowadzili państwo może sprawę rozwodową?

- Nie. Moja żona nie chciała zgodzić się na rozwód.

- Dlaczego?

- Nie wiem.

- Czy pańska żona była starsza od pana?

- Tak. O parę lat.

- Czy ma pan dzieci?

- Nie. Byliśmy bezdzietnym małżeństwem.

Downar zgasił niedopalonego papierosa.

- Dziękuję. Nie będę już pana dłużej zatrzymywał. Je-

szcze tylko ostatnie pytanie. Komu mogło zależeć na

śmierci pańskiej żony?

- Nie mam pojęcia. Ostatnio żyliśmy właściwie oddziel-

nie. Łączyło nas tylko wspólne mieszkanie.

- To dlaczego przyjechali państwo tutaj?

- Żona bardzo chciała. Prosiła mnie. Załatwiła pokój.

- I pan się zgodził?

- Zgodziłem się. Później nawet tego żałowałem, bo miesz-

kanie we wspólnym pokoju... Czy nie ma pan więcej pytań?

- Nie. Na razie to wszystko. Dziękuję.

Kiedy zostali sami, Sarnecki powiedział:

- Byłeś wspaniały.

Downar uśmiechnął się.

- Daj spokój.

- No jakże. Rozpracowałeś faceta. Powiedział tyle...

- Obawiam się, że nie powiedział wszystkiego.

- Podejrzewasz go?

- W tej chwili to jest nasz podejrzany numer jeden. In-

nych nie mamy.

- Jest trochę niewyraźny. To fakt - przyznał Sarnecki.

Downar zamyślił się.

- Miałbym ochotę przejść się do Orłowa na plażę - po-

wiedział po chwili.

- Co tam chcesz robić?

- Chciałbym odnaleźć sympatię pana profesora.

- Skąd wiesz o jej istnieniu?

- Widziałem ją. Ładna dziewczyna.

- Powiedziała ci, że jest przyjaciółką profesora?

- Nie potrzebowała mi mówić. Widziałem ich w zupeł-

nie niedwuznacznej sytuacji. To na pewno nie był wykład

o najnowszych wykopaliskach. Odprowadził ją do domu...

- To wiesz nawet gdzie ona mieszka?

-Tak.

- Szedłeś za nimi? - zdziwił się Sarnecki. - Dlaczego

wtedy tak cię to zainteresowało?

Downar trochę się zmieszał.

- No cóż... Muszę ci się przyznać. Próbowałem ją poder-

wać. Podobała mi się. Poszedłem któregoś dnia na plażę

do Orłowa i tam poznałem ją na molo. Śliczna dziewczy-

na. Wcale się nie dziwię profesorowi. Dała mi fałszywy ad-

res, więc potem, kiedy ją zobaczyłem ze Skoczyńskim...

- To znaczy, że ci z nią nie wyszło - uśmiechnął się Sar-

necki.

- Nie bardzo. Wiesz... Ja nie lubię zbyt długo chodzić

koło tych spraw. Z wiekiem zrobiłem się leniwy. Po prostu

nie chce mi się tracić zbyt dużo energii.

- Byłoby dobrze z nią porozmawiać.

Downar kiwnął głową.

- To na pewno.

Znaleźli ją na plaży. Błękitny elastyczny kostium efek-

townie podkreślał złotawą opaleniznę.

Downar spostrzegł ją z daleka i trącił przyjaciela.

- Widzisz ją? Wyciera się ręcznikiem. To ona. Ta z ja-

snymi włosami.

Sarnecki gwizdnął cicho.

- Ale babka...

Podeszli bliżej.

- Dzień dobry - powiedział Downar. Ucieszyła się.

- O, pan Stefan! Dzień dobry. Dawno pana nie widzia-

łam. Gdzie się pan podziewał?

- Szukałem pani, ale niestety na próżno. Ten adres,

który mi pani podała, był fałszywy. Mieszka tam jakaś

staruszka. Nie wiem dlaczego tak mnie pani nabrała.

Roześmiała się. Odgarnęła włosy z czoła i powiedziała:

- Bo pan z miejsca wziął trochę za ostre tempo, a ja te-

go nie lubię.

- A jakich mężczyzn pani lubi?

- Delikatnych i cierpliwych.

- O tak. Archeologia wymaga dużo cierpliwości.

Spojrzała na niego uważnie.

- Co pan chce przez to powiedzieć?

- Może byś mnie wreszcie przedstawił - wtrącił się do

rozmowy Sarnecki.

- Ach, prawda. Bardzo przepraszam. Pani pozwoli so-

bie przedstawić. To jest mój przyjaciel. Znakomity pływak.

Sarnecki mocno uścisnął dłoń dziewczyny.

- Miło mi panią poznać. Stefan dużo opowiadał mi o pani.

Uśmiechnęła się.

- O, tak dużo chyba nie mógł opowiadać. Widzieliśmy

się zaledwie dwa razy.

- Wystarczy raz panią zobaczyć, żeby mieć bardzo du-

żo do opowiadania - powiedział z galanterią Sarnecki. -

Dawno pani nad morzem?

- Już trzeci tydzień.

- A gdzie pani stale mieszka?

- W Warszawie. Dlaczego pan pyta?

- Tak sobie. Z przyzwyczajenia. Lubię wiedzieć gdzie

mieszkają najpiękniejsze kobiety.

Spojrzała na niego spod rzęs.

- Zdaje się, że ma pan zamiar zdobyć moje względy

komplementami nie pierwszej świeżości.

- Och, tak trudno teraz o świeży towar - roześmiał się

Sarnecki. - A co do moich zamiarów, to przede wszystkim

mam zamiar podziwiać pani urodę.

- Jest pan niemożliwy.

- Szukałem pani wczoraj i przedwczoraj - powiedział

Downar. - Byłem wczoraj wieczorem w Orłowie. Myślałem,

że panią spotkam.

- To mogło się łatwo zdarzyć, bo ja właśnie wczoraj wie-

czorem poszłam brzegiem morza na samotny spacer

w kierunku Sopotu.

- Żałuję, żeśmy się rozminęli. A o której godzinie tak

pani romantycznie spacerowała nad morzem?

- Nie pamiętam. Była chyba dziewiąta, a może później.

- No to ja właśnie o tej porze kręciłem się po Orłowie.

Tylko, że szedłem górą, nie plażą. Szkoda, żeśmy się nie

spotkali. Myślałem o pani.

- To bardzo miło z pana strony.

Downar utkwił uważne spojrzenie w niebieskich

oczach dziewczyny.

- Czy pani wie. że profesor Skoczyński przeżywa teraz

bardzo ciężkie chwile? - powiedział niespodziewanie.

- Dlaczego pan sądzi, że interesują mnie przeżycia pro-

fesora Skoczyńskiego? - spytała.

- Bo to pani przyjaciel.

- Skąd to przypuszczenie?

- Ja mam dobre informacje, panno Sabino.

- O, wcale w to nie wątpię. Milicja powinna być dobrze

poinformowana.

- Milicja?

Roześmiała się, może trochę zbyt hałaśliwie.

14

15

- Mam wrażenie, że pan mnie nie docenia. W związku

z zamordowaniem profesorowej Skoczyńskiej spodziewa-

łam się odwiedzin milicji. Nie wiedziałam tylko, czy to na-

stąpi dzisiaj czy jutro.

- Kto panią poinformował, że zostało popełnione mor-

derstwo? - spytał Sarnecki.

- O, to chyba nie jest żadna tajemnica. Na całym Wy-

brzeżu o niczym innym dzisiaj się nie mówi. Ludzie lubią

sensacje.

- To prawda. Ludzie lubią sensacje - przytaknął Dow-

nar. - Cieszę się, że wyjaśniliśmy sytuację. Mam nadzieję,

że już nie będzie żadnych niedomówień.

Podniosła wysoko brwi, nadając swej twarzy wyraz

dziecinnego zdziwienia.

- A jakież tu mogą być niedomówienia?

- Chciałem powiedzieć, że zależy mi na szczerej rozmowie.

- O, to pan doskonale trafił, bo właśnie ostatnio szcze-

rość to moje hobby.

- Hobby? - zdziwił się Downar.

- Tak. Urozmaicam sobie życie jak mogę. Postanowi-

łam, że przez kwiecień i maj nie powiem ani słowa praw-

dy. Teraz przyszła kolej na szczerość. Do pierwszego

września mówię tylko i wyłącznie prawdę albo nic nie

mówię.

- Widzę, że humor pani dopisuje.

- A dlaczegóż miałabym być w złym humorze?

- To prawda. Śmierć profesorowej Skoczyńskiej ułatwia

pani sytuację.

Uśmiechnęła się i skinęła głową.

- Niewątpliwie. Jeżeli jednak panowie sądzą, że to ja po-

pełniłam to morderstwo, to muszę panów rozczarować. Bar-

dzo żałuję, ale nie mam z tym absolutnie nic wspólnego.

- Dlaczego pani przypuszcza, że możemy panią podej-

rzewać? - spytał Downar.

Rzuciła mu wesołe spojrzenie.

- Zabawny pan jest. Albo pan udaje naiwnego, albo

uważa mnie pan za idiotkę. Jestem kochanką profesora

Skoczyńskiego i śmierć jego żony jest mi, oczywiście, na

rękę. Pani profesorowa nie chciała się zgodzić na rozwód,

a Robert ma w stosunku do mnie poważne zamiary. Mo-

tyw zbrodni więc już mamy. Cały feler polega na tym, że

to nie ja... Wiem, że panom bardzo by pasowała taka kon-

cepcja, ale ja jej nie zabiłam.

Downar uważnie przyglądał się dziewczynie.

- Gdzie pani była wczoraj wieczorem? - spytał.

- Mówiłam już panu. Chodziłam na samotny spacer.

- Nikt pani nie widział podczas tego spaceru?

- Zapewne ktoś mnie widział, ale nikt ze znajomych.

Niestety, nie mam alibi.

- Widzę, że pani ma sporo wiadomości z dziedziny kry-

minalistyki.

- Trochę. Czytuję wyłącznie powieści kryminalne. Lu-

bię także filmy o tej tematyce. Kiedyś nawet marzyłam

o tym, żeby pracować w milicji, ale się rozmyśliłam.

- I jaki zawód pani sobie wybrała?

- Jeszcze się nie zdecydowałam. Znam obce języki.

Czasem oprowadzam wycieczki. Pociąga mnie kariera ar-

tystki filmowej. Lubię także malować. Trudno jest powziąć

decyzję i poświęcić się czemuś jednemu.

- A można spytać z czego pani żyje?

- Tatuś mi pomaga. Od czasu do czasu także sama coś

zarobię.

- Jak dawno zna pani profesora Skoczyńskiego?

- O, już chyba ze dwa lata.

- Gdzie go pani poznała?

- W Zakopanem. Ściślej mówiąc na Kasprowym.

- Czy żonę profesora także pani znała?

- Tylko z widzenia.

- I zapewne ze słyszenia.

- Od czasu do czasu Robert rozmawiał ze mną o niej.

- Sądzę, że nie tylko z panem Skoczyńskim rozmawia-

ła pani na temat jego żony. Z różnymi znajomymi chyba

także. Z przyjaciółkami...

Uśmiechnęła się.

- To zupełnie możliwe. Chyba się pan orientuje, że ko-

biety lubią sobie poplotkować.

16

17

- Ciekaw jestem, co mówiono o pani Skoczyńskiej, ja-

ką miała opinię wśród kobiet?

- Niezbyt dobrą. Za bardzo uganiała się za mężczyzna-

mi. Uwodziła mężów, narzeczonych. Nie potrzebowała na

te rzeczy dużo czasu. To szło błyskawicznie.

- Czy miała ostatnio przyjaciela? Nie orientuje się pani?

- Tego nie wiem. Pewnie miała.

- Ciekawe dlaczego nie chciała dać mężowi rozwodu.

- To chyba jasne. Forsa. Robert jest dosyć zamożnym

człowiekiem. Niedawno otrzymał jakiś zagraniczny spa-

dek. Poza tym dobrze zarabia. Ma dom, samochód... Z ta-

kich rzeczy niełatwo się rezygnuje.

- Oczywiście. Teraz to wszystko stoi otworem przed panią.

- A pan swoje. Koniecznie chce mnie pan awansować

na morderczynię.

- Nie, niekoniecznie. Ciekaw jestem, kogo pani widzia-

łaby w tej roli. Jest pani taka otrzaskana z tematyką kry-

minalną, tyle pani czyta. Kto, według pani, mógł popełnić

tę zbrodnię?

Wzruszyła ramionami.

- Bo ja wiem. Za dużo pan ode mnie wymaga. Nie je-

stem detektywem.

- To prawda. Ale załóżmy, że pani pisze powieść krymi-

nalną i że w tej powieści stworzyła pani podobną sytuację.

Kogo typowałaby pani na mordercę?

- Osobę najmniej podejrzaną, oczywiście.

- Kochanka męża jest osobą zbyt podejrzaną. Prawda?

Przyjrzała mu się uważnie.

- Wydaje mi się, że tak - powiedziała wolno. - Zgodnie

z zasadami, którymi kierują się autorzy powieści krymi-

nalnych, to powinien być ktoś stojący poza wszelkimi

podejrzeniami. Listonosz, taksówkarz, ratownik, albo...

- Albo? - podchwycił Downar.

- Bo ja wiem... Albo kierowniczka pensjonatu...

*

Wypieki na tłustej twarzy wyglądały jak namalowane.

Była bardzo zdenerwowana. Co chwila podnosiła się

z krzesła, jakby chciała uciec. Zaraz jednak siadała z po-

wrotem. Oddychała z wysiłkiem.

- Ja naprawdę nic nie umiem powiedzieć w tej sprawie.

Ja... ja nic nie wiem.

- Proszę się uspokoić - powiedział łagodnie Downar. -

Przecież nikt do pani nie ma żadnej pretensji. Chodzi

o pewne informacje.

- Ja nic nie wiem, absolutnie nic.

- No, coś tam pani zawsze wie.

- Nic, zupełnie nic.

Downar zapalił papierosa i przez chwilę bawił się zwę-

gloną zapałką.

- Proszę mi powiedzieć od jak dawna prowadzi pani ten

dom?

- Od dziesięciu miesięcy.

- A przedtem?

- Przedtem był tutaj kierownik.

- Pytam co pani robiła, zanim objęła pani kierownictwo

tego domu?

- Byłam kierowniczką w Międzyzdrojach, w Ustroniu...

- Czy pani poznała już gdzieś profesora Skoczyńskiego

i jego żonę? Może w Ustroniu, czy w Międzyzdrojach?

- Nie. Zobaczyłam ich tutaj po raz pierwszy w życiu.

- Proszę mi powiedzieć kto tutaj dotrzymywał towarzy-

stwa pani Skoczyńskiej?

Poruszyła się niespokojnie.

- Ja się, proszę pana, nie interesuję tym, kto komu do-

trzymuje towarzystwa. To nie moja sprawa. Mam dosyć

swojej roboty.

- Czy pokojówki pani angażowała, czy też zastała je pa-

ni na miejscu?

- To nowe dziewczyny. Nic nie umieją. Powiadam panu,

że nieraz mi ręce opadają.

- Więc cały personel jest nowy?

- Tak. Tylko portier... Portier jest już tutaj parę lat.

- Zadowolona pani z niego?

- Bardzo. Na wszystkim się zna. Wszystko potrafi zro-

bić. W zeszłym tygodniu nawet telewizor zreperował.

18

19

Chętny, grzeczny. Goście także go chwalą. Teraz trudno

o takiego pracownika.

- Niech mi pani powie, z kim pani ostatnio widywała

profesorową Skoczyńską?

- Z różnymi ludźmi. Ja tam nie lubię robić plotek.

- My tu się nie bawimy w plotki, proszę pani - powie-

dział z naciskiem Downar. - To jest śledztwo w sprawie

popełnionego morderstwa. Mam wrażenie, że pani nie ro-

zumie powagi sytuacji. Profesorowa Skoczyńska została

zamordowana i pani, jako kierowniczka tego domu, jest

obowiązana powiedzieć wszystko, co może rzucić jakiekol-

wiek światło na tę zbrodnię.

Zrobiła przerażoną minę.

- Ależ... Ja nic nie wiem. Jak Boga kocham.

- Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. W czyim towa-

rzystwie najczęściej widywała pani profesorową Skoczyń-

ską?

- Zdaje się. że parę razy była na spacerze z panem Ter-

nerem.

- Kto to jest pan Terner?

- Reżyser filmowy. Podobno bardzo znany. Nie słyszał

pan o nim?

- Nie. Zresztą tylu jest znanych reżyserów filmowych,

że trudno spamiętać wszystkie nazwiska. Czy ten pan

Terner przyjechał tutaj sam?

- Tak. Zajmuje pojedynczy pokój.

- Na którym piętrze?

- Na drugim. Siedemnastka.

- To obok pokoju państwa Skoczyńskich?

- Tak. Oni mają osiemnastkę.

- I twierdzi pani, że profesorowa Skoczyńska chodziła

na spacery z panem Ternerem?

- Widywałam ich razem. Kiedyś nawet na molo... Aleja

nie mówię, że coś tam było.

Downar wyjął z kieszeni notes i coś w nim zapisał.

- Czy pan Terner długo tu już przebywa? - spytał.

- Chyba ze trzy tygodnie. Dokładnie nie pamiętam. Mu-

siałabym sprawdzić. Jeżeli pan sobie życzy, mogę zaraz...

- Nie, nie, to w tej chwili niepotrzebne. Chciałem je-

szcze zapytać, co się stało tej pokojówce?

- Której pokojówce?

- No tej, która chodzi z obwiązaną głową.

- Ach, Cesia! Uderzyła się.

- Jak to się stało?

- Zwyczajnie. Biegła przez korytarz, a że było ciemno...

- Ciemno? Dlaczego ciemno?

- Nawaliło światło w korytarzu na drugim piętrze. Do-

brze, że mi pan przypomniał. Muszę zaraz powiedzieć Le-

onowi, żeby zobaczył, co się tam stało. Nie może być ciem-

no w korytarzu. Goście mi się gotowi pozabijać.

- O, właśnie - powiedział Downar. - Na razie wystarczy

nam jeden trup. Chciałbym zamienić parę słów z tą dziew-

czyną. Może ją pani zawoła.

Cesia była trochę wystraszona, a trochę zaciekawiona.

Nie wiedziała czego od niej chcą. Już samo słowo „milicja"

budziło w niej zaniepokojenie.

- Gdzież to się pani tak urządziła? - spytał Downar,

wskazując zabandażowaną głowę.

- Pośliznęłam się, proszę pana i wyrżnęłam o klamkę.

O mało się nie zabiłam.

- Kiedy to się stało?

- Wczoraj wieczorem. Pobiegłam zawołać pana Ternera

do telefonu. W korytarzu było ciemno i tak jakoś...

- O której to było godzinie?

- Nie pamiętam. Może była dziewiąta. Chyba już po

dzienniku telewizyjnym.

- Czy spotkała pani kogoś na korytarzu?

- Nie, nikogo.

- Dziękuję. Jest pani wolna.

Dziewczyna zawahała się.

- Ja jeszcze tylko chciałam powiedzieć, pani kierow-

niczko, że zginęło prześcieradło. Żeby potem nie było na

mnie, jak z tym masłem.

- Jakie prześcieradło?

- Prześcieradło z pokoju pana Ternera.

- Z pokoju pana Ternera?

20

21

- Tak. Dzisiaj rano miałam mu zmienić pościel, bo to

już przeszło dwa tygodnie jak przyjechał. Szukam prze-

ścieradła, nie ma.

Kierowniczka zdumiona spojrzała na Downara, tak

jakby on był zamieszany w zniknięcie prześcieradła, na-

stępnie zaś przeniosła wzrok na pokojówkę.

- Co ty wygadujesz? Gdzieżby się mogło podziać prze-

ścieradło?

Cesia wzruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia, proszę pani. Sama byłam zdziwio-

na. Szukałam po całym pokoju, nawet na szafie.

- Czy pan Terner jest teraz u siebie? - spytał Downar.

- Nie. Widziałam jak wychodził.

- A pytała go pani o to prześcieradło?

- Nie.

- Dlaczego?

-Takjakoś... Wstydziłam się.

- Czego się tu wstydzić? - wybuchnęła kierowniczka. -

Nie ma prześcieradła, to rzecz zupełnie naturalna, że za-

pytasz gościa. Co za idiotka!

- Może zajrzymy do pokoju pana Ternera? - zapropo-

nował Downar.

Wzięli z dyżurki klucz i poszli na drugie piętro.

Kierowniczka, nie tracąc czasu, przystąpiła do facho-

wej inspekcji.

- Przecież jest prześcieradło - powiedziała surowo. - Co

to znaczy Cesiu? Co ty nam za bzdury opowiadasz?

Dziewczyna otworzyła usta. Spoglądała bezradnie to na

Downara, to na kierowniczkę.

- Rano nie było, jak Boga jedynego kocham, nie było.

- Głupie gadanie - ucięła kierowniczka.- Coś ci się

przywidziało. Chodźmy stąd.

- Chwileczkę. - Downar zbliżył się do łóżka i uważnie

obejrzał pościel. - Czy pani jest zupełnie pewna, że to jest

tutejsze prześcieradło?

- Czy tutejsze?

- No tak. Bo mnie się wydaje, że to jest zupełnie nowe

prześcieradło. Chyba jeszcze nawet nie prane.

Kierowniczka odsunęła go niecierpliwym ruchem.

- Przepraszam. Pan pozwoli. Dziwne, dziwne. Rzeczy-

wiście...

- Co? Co rzeczywiście...?

- No, rzeczywiście to nie jest nasze prześcieradło- My

mamy tylko lniane prześcieradła. A to... to jest... Pan ma

rację. To jest nowiutkie prześcieradło, jeszcze ani razu nie

prane.

- Jest pani tego zupełnie pewna? - spytał Downar-

- Jestem zupełnie pewna. Chyba wiem jakie mamy

prześcieradła.

- A nie mówiłam, że coś nie jest w porządku - ucie-

szyła się Cesia, która nabrała pewności siebie. - Rano,

jak przyszłam sprzątać, w ogóle nie było żadnego prze-

ścieradła.

Kierowniczka podniosła pytające spojrzenie na Downara.

- Co to znaczy, panie majorze?

Uśmiechnął się.

- W każdym razie lepiej, że jest prześcieradło. Nie bę-

dzie pani miała kłopotu z remanentem. Myślę, że możemy

na tym tę sprawę zakończyć. Chodźmy. Pan Terner nie

powinien nas tutaj zastać.

Portier zniósł walizki i postawił je koło wozu.

- Czy obie pójdą do bagażnika? - spytał.

- Tak. Jest dosyć miejsca.

W tej chwili po schodach zbiegł Downar.

- Przepraszam. Czy pan Terner?

- Tak. O co chodzi?

- Chciałbym z panem zamienić kilka słów.

- Bardzo żałuję, ale właśnie wyjeżdżam. Jak pan widzi,

pakuję się.

- Przykro mi, ale będzie pan musiał opóźnić swój wy-

jazd.

- A to dlaczego?

- Chyba panu wiadomo, że została zamordowana pani

Skoczyńska i że ja prowadzę dochodzenie w tej spraWie.

22

23

- Wiem, ale nie rozumiem co ja mam z tym wszystkim

wspólnego?

Downar spojrzał w duże, ciemne oczy, które w tym mo-

mencie nic nie wyrażały.

- Wcale nie twierdzę, że pan ma z tym coś wspólnego.

Sądzę jednak, że odłoży pan swój wyjazd i poświęci mi

chwilę czasu.

- Spieszę się. W Warszawie czekają na mnie ważne

sprawy. Przystępuję do kręcenia filmu.

- Rozumiem, ale mimo wszystko muszę z panem poro-

zmawiać - nastawał Downar. - Woli pan chyba uniknąć

oficjalnego przesłuchania w komendzie.

Opalona twarz Ternera pociemniała gniewem. Przez

chwilę wydawało się, że wybuchnie. Zapanował jednak

nad podnieceniem. Powiedział z pozornym spokojem:

- Jeżeli tak bardzo panu na tym zależy, to proszę. Je-

stem do pańskiej dyspozycji. Możemy porozmawiać. Co

prawda nie wiem o czym mamy rozmawiać, ale proszę...

- Może przejdziemy do pańskiego pokoju - zapropono-

wał Downar. - O ile się orientuję, jeszcze nie jest zajęty.

Poszli. Downar usiadł na krześle, a Terner na łóżku.

- Więc o czym pan chciał ze mną mówić? - spytał Ter-

ner. Jego głos ciągle brzmiał ostro, agresywnie.

Downar zdawał się tego nie dostrzegać. Uśmiechnął się

dobrotliwie.

- Chciałbym pomówić z panem o pani Skoczyńskiej.

- Niech się pan raczej zwróci do jej męża, a nie do mnie.

- Podobno dotrzymywał jej pan towarzystwa?

- Wszyscy tu sobie dotrzymujemy towarzystwa podczas

obiadu i kolacji.

- Ale nie wszyscy chodzą we dwoje na wieczorne spa-

cery.

- Co pan chce przez to powiedzieć?

- To, że pan emablował panią Skoczyńską.

- Nie więcej aniżeli inne panie.

- Gratuluję. Zasłużył pan sobie na miano sopockiego

Casanovy '67. Co mógłby mi pan powiedzieć o pani Sko-

czyńskiej?

24

- Nic ciekawego. To była bardzo przystojna kobieta.

Nie sądzę, żebym mógł powiedzieć coś więcej na jej te-

mat.

- Od jak dawna znał pan panią Skoczyńską?

- Poznałem ją tutaj, teraz, dwa tygodnie temu.

- A przedtem nigdy pan jej nie spotkał?

- Nie.

- A czy stykał się pan może z jej mężem?

- Profesora Skoczyńskiego także poznałem dopiero tu-

taj. Inna branża. Film... archeologia... Obracamy się w zu-

pełnie różnych środowiskach.

- Jakie jest pańskie zdanie o zamordowaniu pani Sko-

czyńskiej?

Terner zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał nad zna-

czeniem tego pytania.

- Moje zdanie...? No cóż... Bardzo przykra historia. To

wszystkim popsuło humory.

- I zapewne dlatego pan wyjeżdża. Bo mam wrażenie,

że miał pan dłużej tutaj pozostać.

- Tak. Miałem jeszcze tydzień posiedzieć. Otrzyma-

łem jednak telefon z Warszawy i muszę wracać. Okaza-

ło się, że musimy rozpocząć zdjęcia we wcześniejszym

terminie.

- Co pan robił wczoraj wieczorem? - spytał nagle Do-

wnar.

- Wczoraj wieczorem? Zaraz, zaraz... Niech sobie przy-

pomnę. Chyba nic specjalnego. Po kolacji oglądałem tele-

wizję, a potem poszedłem na spacer...

- Czy sam pan był na spacerze?

- Tak, sam.

- I o której wrócił pan do swojego pokoju?

- Pewnie około dziesiątej. Dokładnej godziny nie pa-

miętam.

Downar zapalił papierosa i rozejrzał się.

- Nie ma u pana popielniczki? - spytał.

- Właśnie nie wiem co się stało z moją popielniczką -

powiedział Terner i także się rozejrzał po pokoju. - Gdzieś

zniknęła. Widocznie pokojówka ją zabrała.

25

- Jaka to była popielniczka? - zainteresował się Dow-

nar.

- Taka duża, ciężka, z grubego szkła.

- Kiedy pan ją widział po raz ostatni?

- Bo ja wiem... Chyba wczoraj.

- Dużo pan pali papierosów?

- Ostatnio przerzuciłem się na fajkę. Podobno to zdrowiej.

- A jak to było z tym prześcieradłem? - rzucił szybkie

pytanie Downar.

Kąciki ust Ternera drgnęły leciutko. Był to ledwo do-

strzegalny skurcz mięśni. Tylko bardzo uważny obserwa-

tor mógł go zauważyć.

- O jakim prześcieradle pan mówi, panie majorze?

- O prześcieradle z pańskiego łóżka.

- Nie rozumiem...

- Pokojówka, która tu sprząta, twierdzi, że z pańskiego

łóżka zginęło prześcieradło.

Terner odsłonił kołdrę.

- Przecież jest prześcieradło.

- Tak, ale podobno tutejsze prześcieradła wyglądają

inaczej. Zarówno pokojówka, jak i kierowniczka twier-

dzą, że to jest nowe prześcieradło, nawet jeszcze

nieprane.

- Co za idiotki! - wybuchnął Terner. - Więc z tego wy-

nikałoby, że ja kupiłem nowe prześcieradło. A cóż wobec

tego zrobiłem z tamtym?

- Tego nie wiem - powiedział spokojnie Downar.

Twarz Ternera nabiegła krwią.

- Co to wszystko znaczy, do wszystkich diabłów? Chy-

ba pan nie ma zamiaru zwracać uwagi na to, co plotą te

kretynki. Ja naprawdę nie mam czasu na tego rodzaju

rozmowy. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie te-

go, że będę z panem rozmawiał o prześcieradłach. Przecież

to kompletny nonsens.

- Czy pan jest żonaty? - spytał pozornie bez związku

Downar.

- Tak, jestem żonaty.

- A dlaczego nie wyjechał pan z żoną na urlop?

26

- Tak się złożyło. Moja żona wybierała się od dawna

z koleżankami na plener, a ja chciałem odetchnąć mor-

skim powietrzem.

- Czy pańska żona jest malarką?

-Tak.

- Hm - Downar zgasił papierosa o podeszwę i wsunął

niedopałek do pudełka z zapałkami. - No tak... A wraca-

jąc do tego prześcieradła...

- Niechże pan wreszcie da spokój z prześcieradłami! -

żachnął się Terner. - To przecież nie ma najmniejszego

sensu.

- Ale jeżeli kierowniczka twierdzi, że to nie jest tutejsze

prześcieradło... - upierał się Downar.

Terner pogardliwie wzruszył ramionami.

- Chyba już się pan zdążył zorientować, z kim pan ma

do czynienia. Przecież to skończona idiotka.

- Mam wrażenie, że pan wydaje zbyt autorytatywne sądy

o swych bliźnich - uśmiechnął się Downar. - Więc pan sta-

nowczo twierdzi, że nie zamieniał pan tego prześcieradła?

- Oczywiście, że nie zamieniałem. Po jakiego diabła

miałbym to robić?

Downar zamyślił się.

- Tak. To byłoby rzeczywiście dosyć dziwne.

- Czy mogę uważać naszą rozmowę za skończoną? -

spytał Terner.

- Tak. Na razie dziękuję panu.

- I nie ma pan nic przeciwko temu, żebym wyjechał?

Downar miał zakłopotaną minę.

- Nie mogę pana zatrzymywać - powiedział - byłbym

jednak bardzo zobowiązany, gdyby pan zechciał zatrzy-

mać się do jutra. To przecież kwestia jednej nocy.

Terner wykonał niecierpliwy ruch ręką.

- Nie rozumiem o co panu chodzi. Czego pan się wła-

ściwie po mnie spodziewa? Bardzo żałuję, ale muszę być

w Warszawie. Czekają na mnie.

Downar rozłożył ręce.

- No cóż, trudno. Życzę szczęśliwej podróży. W razie po-

trzeby odnajdę pana w Warszawie.

27

Po kolacji Downar spotkał się z Sarneckim. Poszli na

molo.

Noc była ciemna. Chmury zasłoniły gwiazdy. Dął za-

chodni wiatr, zwiastując niepogodę.

Usiedli na ławce i wpatrywali się w migocące światła

dalekiego portu. Milczeli-

Pierwszy odezwał się Sarnecki:

- No i co?

Downar wzruszył ramionami.

- Ano nic. Niedaleko żeśmy ujechali.

- Co sądzisz o tym filmowcu?

- To dosyć podejrzana sprawa.

- Może nie trzeba było go wypuszczać?

- Nie było podstaw, żeby go zatrzymać. Co do tego

prześcieradła, to mogła się mylić zarówno pokojówka,

jak i kierowniczka. Wiesz przecież, że w takich sytua-

cjach ludzie wymyślają najrozmaitsze historyjki, nieraz

w najlepszej wierze. Powiedz mi, Michał, czyś ty przesłu-

chiwał portiera?

- Oczywiście. Jego przede wszystkim.

- Nie zauważył wczoraj na terenie kogoś podejrzanego?

- Mówi, że nie. Widzisz... Tam jest o tyle trudna sytua-

cja, że wieczorem przychodzą na telewizję różni ludzie

z zewnątrz, znajomi stałych pensjonariuszy. Portier nie

zna ich wszystkich.

Downar pokiwał głową.

- Tak. To bardzo utrudnia nam robotę. Zbrodni doko-

nano między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą.

Mordercą może być ktoś z zewnątrz. Wszedł, zaprawił

babkę czymś ciężkim i najspokojniej wyszedł.

- Ciekawe czym ją uderzył - powiedział Sarnecki.

- Bo ja wiem? Może popielniczką.

- Dlaczego sądzisz, że popielniczką?

- Dlatego, że taka duża, ciężka popielniczka zginęła z po-

koju Ternera.

- Popielniczka i prześcieradło. Ciekawe.

Downar chwycił Sarneckiego za ramię.

- Słuchaj. Jutro z samego rana trzeba będzie obsko-

czyć wszystkie sklepy z bielizną pościelową w Gdyni,

w Gdańsku, w Sopocie. Może gdzieś sobie przypomną

przystojnego filmowca, który kupił prześcieradło.

- Dobra. Spróbujemy. Może któraś z ekspedientek za-

pamiętała tego amanta. Jeżeli to w ogóle prawda, że ku-

pował to prześcieradło. Nie jest wykluczone, że pokojówka

coś kombinowała.

Downar potarł ręce.

- Chłodno się robi. Chodźmy. Jedziesz do Gdańska?

- Oczywiście. A gdzie chcesz, żebym nocował?

Downar był zmęczony. Kiedy znalazł się w swoim poko-

ju, poczuł, że na nic już nie ma siły. Nie chciało mu się na-

wet przeczytać gazety. Wziął prysznic i położył się do łóż-

ka. Był pewien, że zaśnie jak tylko przyłoży głowę do

poduszki, ale nic z tego. Zaledwie zgasił światło, mózg za-

czął pracować ze zdwojoną aktywnością. Kto zabił? Gdzie

szukać mordercy? Jaką obrać taktykę? Kto jest podejrza-

ny? Jakie poszlaki? Właściwie nic konkretnego. Profesor,

Sabina, Terner... A może jest w to zamieszany zupełnie

kto inny? Może tło zbrodni okaże się niezwykłe, zaskaku-

jące. Cóż on wie o profesorowej Skoczyńskiej? Nic, abso-

lutnie nic.

Zapadł w niespokojny, gorączkowy sen. Męczyły go po-

tworne zmory.

Zbudził się nagle i usiadł na łóżku. Początkowo nie wie-

dział co się dzieje. Słyszał tylko jakiś hałas. Dopiero po

chwili zorientował się, że ktoś się dobija. Wstał, narzucił

szlafrok i zszedł na dół. Po drodze zobaczył wystraszoną

twarz swojej gospodyni, która ostrożnie wyglądała przez

uchylone drzwi.

- Kto tam?

- Otwórz. To ja - zawołał Sarnecki.

- Co się stało?

- Ubieraj się. Jedziemy.

- Ale co się stało?

- Znaleziono trupa Ternerowej.

28

29

ROZDZIAŁ II

- Uderzenie w tył głowy - powiedział lekarz.

Downar przez chwilę rozglądał się po pokoju hotelo-

wym.

- Czas zgonu?

- To stało się niedawno. Między pierwszą a drugą.

- Czy przypuszcza pan, panie doktorze, że to uderzenie

było jedyną przyczyną zgonu?

- Chyba tak. W każdym razie najzupełniej wystarczają-

cą przyczyną. Ewentualną obecność trucizny w organi-

zmie może wykazać dopiero sekcja. W tej chwili nie mam

żadnych podstaw aby sądzić, że denatka została otruta.

- Czy można zabrać zwłoki? - spytał porucznik Mako-

wiak, młody rosły blondyn o pogodnej twarzy.

Downar skinął głową, schylił się i podniósł z podłogi

szeroki pasek do pończoch.

- Ale gorset babka nosiła - zdziwił się Makowiak.

- Macie nóż? - spytał Downar.

Porucznik wyjął scyzoryk.

- Mam.

- No to prujcie, tylko ostrożnie, żeby dolarów nie

uszkodzić.

- Dolarów?

- Prujcie, prujcie, nie namyślajcie się.

Po chwili z paska wysypały się zielone banknoty.

- Fakt, że dolary! - wykrzyknął Makowiak. - Same set-

ki. Kurczę pieczone! Będzie tego z parę tysięcy.

Tymczasem Sarnecki zajął się czarną plastikową toreb-

ką. Wyjął z niej pieniądze, paszport i bilet okrętowy.

- Widzisz? - zwrócił się do Downara. - Babka wybiera-

ła się w dalszą podróż. Olga Terner. Chyba żona tego fil-

mowca. Trzeba będzie ściągnąć go tutaj. Szkoda, żeś mu

pozwolił wyjechać.

Downar wzruszył ramionami.

— Skądże mogłem wiedzieć. Nie spodziewałem się takiej

komplikacji. Musimy jak najprędzej ustalić, czy to rzeczy-

wiście jego żona. Może ktoś z rodziny, bratowa, siostra...

Ale to potem. Na razie chodź, porozmawiamy z portierem.

Portier był bardzo podniecony. Co chwila wycierał chu-

stką tłustą spoconą twarz.

— To nie do wiary. To nie do wiary - powtarzał, sapiąc.

— Taka piękna kobieta. Od razu wydał mi się podejrzany.

— Kto się panu wydał podejrzany? - spytał Downar.

— Jak to kto? Morderca. Ten z brodą.

— To pan widział mordercę?

— No chyba, że widziałem. Paskudny typ.

— Niechże pan wyraźnie mówi o kogo chodzi.

— Przecież mówię wyraźnie, że miał brodę.

— Może nam pan dokładnie opowie jak to było - zapro-

ponował Sarnecki. - Wszystko od początku.

Portier odetchnął głębiej i znowu wytarł pot z twarzy.

— No więc, proszę panów, to było tak. Objąłem nocną

służbę i siedzę w recepcji. Wszystko normalnie. Dopiero

gdzieś około pierwszej przyszedł jakiś człowiek. Trochę

wydał mi się dziwny. Broda, ciemne okulary. Kto w nocy

nosi ciemne okulary? Spytał się, czy pani Terner mieszka

w naszym hotelu. Jak go poinformowałem, że mieszka, to

powiedział, że jest jej wujem i że musi się z nią zobaczyć

w ważnej sprawie rodzinnej. Co miałem robić? Podałem

mu numer pokoju i poszedł. Po jakimś czasie znowu go

zobaczyłem, jak wychodził z hotelu. Nawet coś do niego

powiedziałem, ale nic się nie odezwał.

— I przypuszcza pan, że to on dokonał morderstwa?

— A kto? Tylko on.

— Kto go widział oprócz pana?

— Nie wiem. Chyba nikt.

— A w jaki sposób dowiedział się pan o zbrodni?

— Poszedłem do pokoju pani Terner. Stukałem, nikt się

nie odzywał... Myślałem, że może zrobiło jej się słabo.

— A dlaczego w środku nocy poszedł pan do pokoju pa-

ni Terner?

— Bo prosiła, żebym ją o drugiej obudził.

- I wszedł pan do pokoju...

- Nie od razu. Drzwi były zamknięte.

- Zamknięte?

- Tak. Musiałem poszukać zapasowego klucza.

- To znaczy, że ten człowiek z brodą, wychodząc, za-

mknął drzwi na klucz.

- Ano tak.

- Czy znalazł pan ten klucz?

- Nie. Zresztą dokładnie nie szukałem. Zajęty byłem

czym innym. Natychmiast zatelefonowałem na milicję.

Downar zapalił papierosa.

- Kiedy pani Terner zamieszkała w tym hotelu? - spytał.

- Mówił mi kolega, że przyszła około piątej rano. Zre-

sztą zaraz możemy sprawdzić. - Przez chwilę szukał

w książce meldunkowej. - Dobrze mówię. O piątej piętna-

ście. Jest tu nawet jej dowód.

- Dowód? - zdziwił się Downar.

- No tak. Zostawiła dowód do zameldowania.

- Niech pan pokaże.

Przez chwilę obaj z Sarneckim oglądali dowód osobisty,

wystawiony na nazwisko Olgi Terner.

- Dziwne - mruknął Sarnecki.

- Bardzo dziwne - przytaknął Downar. Portier uważnie

przyglądał się oficerom.

- To jest, proszę panów, niesłychane, żeby w porząd-

nym hotelu, w nocy... Wierzyć mi się nie chce. Dawniej ta-

kie rzeczy nie zdarzały się. Piękna kobieta, młoda... Przy-

chodzi taki opryszek i... Gdybym był przewidział, to nigdy

bym go na górę nie puścił, ale myślałem, że to rzeczywi-

ście wuj. Do głowy mi nie przyszło...

- Czy nikt inny nie odwiedzał pani Terner? - spytał

Downar.

- Ja nikogo nie widziałem. Chyba, żeby w dzień... Ob-

jąłem służbę parę minut po godzinie dwudziestej.

Downara denerwowało to, że portier ciągle się pocił.

Czuł wstręt do tego baryłkowatego człowieka, którego gąb-

czaste ciało przypominało kauczukową, napompowaną

lalkę. Chciał jak najprędzej skończyć rozmowę.

32

- Wspomniał pan, że pański kolega mówił coś na temat

pani Terner.

- Tak. Rozmawialiśmy o niej.

- A dlaczego pański kolega zwrócił uwagę właśnie na

panią Terner? Przecież w hotelu jest dużo gości.

Portier wytarł spocony kark.

- Oczywiście, że jest dużo gości. Mamy komplet. Ani

jednego wolnego numeru. Ale mój kolega, Grabowski, po-

wiedział, że przyjechała taka dziwna kobieta.

- Dlaczego dziwna?

- Mówił, że była jakaś nerwowa, że nie wychodziła z po-

koju, nie poszła na obiad ani na kolację i prosiła, żeby jej

nie przeszkadzać. Prosiła także, żeby nikogo do niej nie

wpuszczać i żeby mówić, gdyby się ktoś o nią pytał, że jej

nie ma, że nie zatrzymała się w tym hotelu.

- A jak to się stało, że z taką łatwością dostała pokój

w przepełnionym hotelu? - spytał Downar.

- Bo miała zarezerwowany pokój.

- Zarezerwowany?

- Tak. Już chyba tydzień temu. Ja sam przyjmowałem

rezerwację.

- Czy to jakiś urząd rezerwował? A może któraś z re-

dakcji?

Portier pokręcił głową.

- Ale skąd. Żaden urząd... Osobiście jakiś pan...

Downar zdradzał coraz większe zainteresowanie słowa-

mi portiera.

- Więc pan twierdzi, że to jakiś mężczyzna rezerwował

pokój dla pani Terner?

-Tak.

- Czy poznałby pan tego człowieka?

- Bo ja wiem. Może bym i poznał. Ja mam, proszę pa-

na, pamięć do twarzy. Nieraz przypomnę sobie gościa,

który pięć lat temu u nas się zatrzymał.

- A jak wyglądał ten, który rezerwował pokój?

- Wysoki, postawny mężczyzna. Przystojny brunet. Pa-

sowałby na artystę filmowego.

- A jak się zachowywał?

33

- Bardzo elegancko. Miał szyk i gest miał także.

- Dużo panu odpalił?

Portier zmieszał się i znowu zaczął się pocić.

- Ależ, panie majorze, skądże... Ja bym...

- No, no - przerwał mu Downar. - Nie będziemy się cza-

rować. Ile dał za tę rezerwację pokoju?

- Wręczył mi dwie setki - powiedział cicho portier, skro-

mnie spuszczając oczy.

- I za pokój zapłacił z góry?

- Oczywiście.

- Za ile dni?

- Za trzy dni. Powiedział, że jak będzie trzeba, to się

przedłuży.

- Czy ten człowiek zatrzymywał się kiedyś w waszym

hotelu?

- Nie. Wtedy widziałem go po raz pierwszy.

- I pani Terner przyjechała teraz sama?

- Grabowski mówił, że była sama.

- I nie chciała, żeby się ktoś dowiedział o jej przyjeź-

dzie?

- Prosiła, żeby nikomu nie mówić.

- A pan jednak powiedział temu z brodą.

- Myślałem, że faktycznie wuj i że rzeczywiście jakaś

ważna sprawa rodzinna. Może tatuś zachorował albo ma-

musia. Tak o pierwszej w nocy nie przychodzi się bez waż-

nego powodu.

- Najwidoczniej miał ważny powód.

- Co za zbrodniarz! Co za straszny zbrodniarz! - wy-

krzyknął portier. - Trudno sobie wyobrazić, że w ogóle na

świecie istnieją tacy ludzie...

- Więc pan jest przekonany, że to ten brodacz jest mor-

dercą?

Portier zamrugał oczami.

- Jak to? Oczywiście, że jestem przekonany. A któż in-

ny mógł to zrobić?

- Ile czasu upłynęło od chwili wyjścia brodacza z hote-

lu do momentu, kiedy pan poszedł budzić panią Terner?

- spytał Downar.

— Trudno mi tak dokładnie powiedzieć. Może pół godzi-

ny, a może mniej, chyba mniej...

— Na to, żeby wejść do pokoju i uderzyć kogoś w głowę

wystarczą dwie minuty. Nie możemy mieć pewności czy

zbrodni dokonał ten z brodą, czy też ktoś z gości hotelo-

wych po wyjściu brodacza.

— Ależ... - próbował oponować portier. Downar podniósł

rękę.

— Chwileczkę. Istnieje jeszcze jedna możliwość. Brodacz

wszedł do pokoju pani Terner, zobaczył trupa i pośpie-

sznie się wycofał. Uciekł, bojąc się, żeby go nie podejrze-

wano o to morderstwo.

— To na pewno on zabił - powiedział z przekonaniem

portier.

— Skąd ta pewność?

— Bo... Bo wyglądał tak jakoś dziwnie.

— Może pan zechce jeszcze raz opisać dokładnie jego

wygląd - zaproponował Downar.

Portier westchnął.

— Dlaczego nie? Mogę. Więc był dosyć wysoki, ale nie

bardzo, raczej średniego wzrostu. Miał na sobie ciemny

płaszcz, kapelusz i przeciwsłoneczne okulary.

— A jaki miał głos?

— Zdaje się, że trochę chrypiał.

— A czy na rękach miał rękawiczki?

— Nie pamiętam. Może i miał.

— I co powiedział gdy wszedł?

— Powiedział, że jest wujem pani Terner i że musi się

z nią zaraz zobaczyć w ważnej sprawie rodzinnej.

— Czy to były jego pierwsze słowa?

— Tak. Nic więcej nie mówił.

— Na początku naszej rozmowy zrelacjonował nam to

pan trochę inaczej - zauważył Downar. - Powiedział pan,

że tajemniczy nieznajomy spytał czy pani Terner mieszka

w waszym hotelu, a dopiero po otrzymaniu twierdzącej

odpowiedzi zakomunikował, że jest jej wujem i że musi się

z; nią zobaczyć w ważnej sprawie rodzinnej. Która z tych

dwóch wersji jest prawdziwa?

34

35

Twarz portiera błyszczała od potu.

- Ależ, panie majorze, tak dokładnie każdego słowa nie

pamiętam. Być może, że coś mi się pomieszało. Jestem

bardzo zdenerwowany. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się,

żeby...

- Więc twierdzi pan, że tego człowieka, w ciemnych oku-

larach nikt poza panem tu nie widział? - przerwał mu Do-

wnar.

- Wydaje mi się, że nikt go nie widział. Byłem wtedy

sam w recepcji. Chyba, żeby jakaś pokojowa, ale wątpię...

- Niech pan się dokładnie zorientuje, czy rzeczywiście

nikt go nie widział. Zależy mi na tym. Zajrzymy tu jeszcze

do pana. Na razie do widzenia.

Śniadanie zjedli w barze mlecznym.

Downar przeżuwał swoje melancholijne myśli wraz

z przypaloną jajecznicą. Był wściekły na siebie, że dał się

wciągnąć w tę sprawę. Skończył się urlop, skończył się

wypoczynek, którego tak bardzo potrzebował. Akurat trze-

ba było pecha, że spotkał tu Michała. Jeszcze z dawnych

czasów miał w stosunku do niego pewne długi wdzięczno-

ści i nie bardzo mógł się wykręcić. Teraz już było za późno

się wycofywać. Zresztą, prawdę mówiąc, ta cała historia

zaczynała go interesować. To nie była banalna sprawa.

- No i co ty o tym myślisz? - spytał Sarnecki.

- Myślę, że ta jajecznica jest obrzydliwa i że śmierdzi tu

skisłym mlekiem.

- Nie mówię o jedzeniu.

Downar uśmiechnął się.

- Domyślam się. Cóż tu można myśleć, mój drogi? Ma-

my na rozkładzie dwa trupy kobiece, dwa morderstwa do-

konane w podobny sposób w stosunkowo bardzo krótkim

odstępie czasu.

- Czy jesteś skłonny połączyć ze sobą te dwie sprawy?

Downar wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. W tej chwili nie jestem skłonny wysnu-

wać żadnych wniosków. W każdym razie nie możemy wy-

36

kluczyć, że zabójstwo Ternerowej ma jakiś związek ze

śmiercią Skoczyńskiej, tym bardziej, że Skoczyńska coś

łączyło z Ternerem.

- A może Terner jest w obydwu wypadkach mordercą?

- powiedział Sarnecki. - Z tego co mówi portier wynika, że

ten facet był chyba ucharakteryzowany. Broda, ciemne

okulary, kapelusz, płaszcz... Więc może jednak Terner...

Downar odsunął od siebie talerz z resztkami jajecznicy

i wyjął papierosy.

- Zdaje się, że tu nie można palić. Chodź, idziemy. Pro-

ponuję, żebyśmy zajrzeli do komendy. Obejrzymy dokładnie

rzeczy tej babki. Chciałbym też zamienić parę słów z Mako-

wiakiem. On pierwszy przyjechał na miejsce zbrodni.

- Pomysł jest genialny - podchwycił entuzjastycznie

Sarnecki. - Nie traćmy czasu. - W tej chwili spojrzał

uważniej na przyjaciela i spochmurniał. - Przykro mi, Ste-

fan, że psuję ci urlop. Może wycofasz się z tej sprawy.

Przecież nie musisz... Spróbuję radzić sobie sam.

Downar położył mu rękę na ramieniu.

- Kiedy widzisz... Największy feler jest w tym, że mnie

ta historia zaczyna naprawdę interesować. Teoretycznie

niby jestem zły, że psuję sobie urlop, ale praktycznie... Po-

wiem ci w zaufaniu, że nawet gdybyś teraz chciał mnie

spławić, to bym się nie dał.

Sarnecki roześmiał się.

- Jesteś bardzo fajny. Rzadko się spotyka takich ludzi.

Ale powiedz mi tak zupełnie szczerze, czy ciebie to rzeczy-

wiście interesuje?

- A ciebie nie?

- Bardzo.

- No to nie powinieneś mi się dziwić. Jesteśmy trochę jak

nałogowi gracze. Dopóki nie zaczniemy, to wszystko w po-

rządku, ale z chwilą kiedy bezpośrednio stykamy się z za-

gadką kryminalną... To jednak pasjonuje, tak jak hazard.

- Czasami przegrana może kosztować życie - dodał

Sarnecki.

W komendzie czekał na nich porucznik Makowiak. We

trzech zasiedli w pokoju Sarneckiego, który czując się go-

37

spodarzem, postarał się o potężny dzbanek gorącej kawy

i wyjął z biurka paczkę reprezentacyjnych papierosów.

Downar odzyskał dobry humor. Zmęczenie i chwilowa

apatia zniknęły. Znowu był rześki, pogodny, pełen energii.

Z uśmiechem zwrócił się do Makowiaka.

- No więc, kolego, może sobie teraz spokojnie pogada-

my. Opowiedzcie nam od początku, jak to się wszystko

odbyło.

Makowiak chrząknął. Czuł się trochę zażenowany.

- To było tak, towarzyszu majorze - zaczął, zapiąwszy

pod szyją mundur. - Miałem akurat nocny dyżur. Nic spe-

cjalnie ciekawego się nie działo, aż tu nagle telefon z ho-

telu, że morderstwo, że ktoś jakąś babkę wykończył.

- O której godzinie otrzymaliście telefon? - spytał Do-

wnar.

- Było już po drugiej, jakieś piętnaście, dwadzieścia po

drugiej. No to pojechaliśmy na miejsce... Ściągnąłem leka-

rza i całą grupę operacyjną. Zawiadomiłem kapitana Sar-

neckiego i to wszystko. Potem kapitan Sarnecki przyje-

chał z towarzyszem majorem.

Downar podniósł do ust szklankę i pociągnął spory łyk

gorącej kawy.

- Kogo zastaliście w recepcji?

- Portiera.

- Był sam?

-Tak.

- Jak się zachowywał?

- Był ogromnie podniecony, dużo mówił, pocił się.

- To jego specjalność - mruknął Downar. - Więc poza

portierem nikogo nie było w hallu?

- Ja nikogo nie widziałem.

Downar spojrzał na Sarneckiego.

- Nie mamy narzędzia zbrodni - powiedział, dotykając

nieogolonych policzków. - Tak jak i w tamtym wypadku

brak narzędzia zbrodni. Szukaliście dokładnie?

- Przetrząsnęliśmy wszystko dookoła - pospiesznie wy-

jaśnił Makowiak. - Przeszukaliśmy śmietniki, piwnice,

ścieki. Musiał zabrać ze sobą.

Downar skinął głową.

- Tak. Musiał zabrać ze sobą. Można by z tego wnio-

skować, że to był fachowiec w tych sprawach. Na ogół po-

czątkujący morderca pozbywa się natychmiast narzędzia

zbrodni, nie chowa go do kieszeni. A w danym wypadku

najwidoczniej facet działał z zimnym wyrachowaniem.

Oczywiście, jeżeli przyjmiemy, że w ogóle istnieje.

Sarnecki i Makowiak spojrzeli zdumieni na mówiącego.

- Jak to? - wykrzyknęli prawie jednocześnie.

Downar uśmiechnął się.

- Przecież ja nie twierdzę, że ten facet z brodą, w ciem-

nych okularach nie przyszedł do hotelu. Rozważam tylko

wszystkie ewentualności. Weźcie pod uwagę, że nikt

oprócz portiera nie widział tego człowieka, a portier zacho-

wuje się dziwnie. Trochę za bardzo przejął się tą historią.

Pocił się tak, jakby to on był podejrzany i jakby się znaj-

dował na przesłuchaniu!

- Noc była cholernie parna - zauważył Makowiak.

Downar nie zwrócił uwagi na te słowa.

- Musimy natychmiast ściągnąć Ternera - powiedział

energicznie - i trzeba sprawdzić jego alibi.

Sarnecki pokręcił głową z powątpiewaniem.

-To nie będzie łatwe. Nie zapominaj o tym, że Terner na

noc wyjechał wozem do Warszawy. Jakież może mieć alibi?

- Nie wiem. Może zabrał kogoś po drodze, a może na-

walił mu wóz i zanocował. A może nawiał i tak łatwo go nie

znajdziemy. Połącz się natychmiast z Warszawą. Niech go

nam tu przyślą, jeżeli dojechał do Warszawy.

- Myślisz, że to on wykończył te babki? - spytał Sar-

necki. - Najpierw kochankę, a następnie żonę?

Downar machnął ręką niecierpliwie.

- Daj spokój. Nie mam zamiaru bawić się w jasnowi-

dza. Przede wszystkim musimy ustalić, czy to w ogóle by-

ła jego żona. Ciekawe, że miała przy sobie i paszport, i do-

wód osobisty. Przecież przy odbiorze paszportu zostawia

się dowód w biurze paszportowym. Wygląda na to, że

chciała ten wyjazd zachować w tajemnicy. Musiała mieć

dwa dowody.

38

39

Zadzwonił telefon.

Sarnecki podniósł słuchawkę. Powiedział:

- Tak, tak. Dobrze. Przynieście tutaj do mnie.

- Co się stało? - spytał Downar.

- Sierżant Wójcik melduje, że odebrał z przechowalni

dworcowej rzeczy Ternerowej. Znaleźliśmy kwit w jej tor-

bie. Może będzie tam coś ciekawego.

Po chwili wniesiono do pokoju cztery walizki. Dwie by-

ły eleganckie, nowe, z jasnej skóry, a dwie zwyczajne tek-

turowe, bardzo zniszczone. Sarnecki zwrócił się do po-

rucznika:

- Weźcie kawałek papieru i zapisujcie te ciuchy. Musi-

my zrobić inwentaryzację.

Sukienki, bielizna, buty, przybory toaletowe, najroz-

maitsze kobiece drobiazgi. Poza tym farby, pędzle, koloro-

we ołówki, szkicowniki, dwie palety - słowem wszystko, co

potrzebne jest do malowania i rysowania. Żaden jednak

z tych przedmiotów nie dawał choćby najwątlejszego

punktu zaczepienia, nie rzucał ani odrobiny światła na tło

zbrodni.

W pewnej chwili Downar pochylił się i wyjął ze skórza-

nej walizki granatowy, ortalionowy płaszcz.

- To jest męski płaszcz - powiedział.

- Na pewno męski - przytaknął Sarnecki. - Ogromny

rozmiar.

- Na cóż jej był męski płaszcz? - zdziwił się Makowiak.

Downar zaczął skrupulatnie przeszukiwać kieszenie

płaszcza. Nic w nich nie znalazł oprócz zmiętej kartki pa-

pieru. Już miał ją wrzucić do kosza, kiedy spostrzegł, że

to papier nutowy. Rozprostował kartkę i na jego twarzy

pojawił się wyraz zdziwienia.

- Który z was umie grać na fortepianie? - spytał.

- Ja kiedyś grywałem - odparł Sarnecki - ale to było

dawno.

- Chyba te nuty wystukasz jednym palcem.

- Pokaż.

Sarnecki przez chwilę przyglądał się kartce nutowego

papieru.

40

- To kawałek jakiejś piosenki. No pewnie, że jednym

palcem wystukam.

- Macie tu fortepian? - spytał Downar.

- Mamy w świetlicy pianino. Jeżeli chcesz, możemy za-

raz zejść.

Zeszli.

Pianino było bardzo rozstrojone, ale tym się nie znie-

chęcili.

Sarnecki usiadł i pracowicie wygrał jednym palcem

melodię.

- Nawet niebrzydka piosenka - powiedział z uznaniem.

- Sentymentalna. Gdyby to porządnie zagrać...

- Ale nieskończona.

- Oczywiście, że nieskończona. To zaledwie kilkanaście

początkowych taktów.

- Skąd ten płaszcz z piosenką w walizce Ternerowej? -

mruknął zamyślony Downar. - No nic. Zobaczymy. Słu-

chaj, Michał, ja mam taką propozycję. Nie możemy prze-

cież odłożyć na bok tamtego morderstwa i zająć się wy-

łącznie Ternerową. Jak byś się zapatrywał na to, żebym ja

wrócił do Sopotu i tam się jeszcze trochę rozejrzał po tym

domu wypoczynkowym, a ty powęszysz tutaj, w Gdańsku.

- Chyba to jest słuszna koncepcja - zgodził się Sarnec-

ki. - Z tym, że będziemy w stałym kontakcie.

- To zrozumiałe. Jak tylko wpadnie mi jakiś nowy

szczegół, to natychmiast do ciebie dzwonię.

Chwilowo wszystkie wozy były zajęte, więc Downar, nie

chcąc tracić czasu, pojechał do Sopotu pociągiem elek-

trycznym.

Siedząc w wagonie zastanawiał się nad tą dziwną i bar-

dzo skomplikowaną sprawą. Można się było oczywiście

dopatrzeć pewnej analogii pomiędzy tymi dwoma morder-

stwami. Wiedział jednak z doświadczenia, że w podobnych

wypadkach nie należy się sugerować. Zupełnie prawdopo-

dobne, iż zbrodnia dokonana na osobie profesorowej Sko-

czyńskiej nie ma nic wspólnego z zabójstwem Ternerowej.

Mogły to być dwie różne sprawy, zupełnie ze sobą nie

związane. A może jednak...? Może to ten sam człowiek...?

41

Może jakiś zboczeniec grasuje na Wybrzeżu? Może tym

zboczeńcem jest Terner? Co znaczy to zaginięcie przeście-

radła? Mało prawdopodobne, żeby kierowniczka nie znała

bielizny pościelowej. A pokojówka? Pokojówka także z ca-

łą stanowczością twierdziła, że to nie to prześcieradło. Ja-

ką rolę w tej tragedii odegrał Skoczyński?

W pensjonacie powitano go jak starego znajomego.

- Moje uszanowanie panu majorowi - zawołał radośnie

portier. - Czekaliśmy na pana ze śniadaniem. A ja mam

coś ciekawego dla pana majora.

- Co takiego?

- Znalazłem tę popielniczkę, która zginęła z pokoju pa-

na Ternera.

- Gdzie pan ją znalazł?

- W łazience na drugim piętrze, w koszu na śmieci.

U nas są takie metalowe z pedałem. Tam ktoś wrzucił tę

popielniczkę.

- Ma pan ją przy sobie?

- Tak. Schowałem ją tutaj.

Portier sięgnął pod ladę i wyjął starannie zapakowaną

w szary papier szklaną popielniczkę.

- Więc twierdzi pan, że znalazł pan to w łazience? -

spytał Downar.

- Tak. Na drugim piętrze. Przypadkowo zajrzałem do

śmieci, bo zginął mi długopis. Myślałem, że może poko-

jówka przez pomyłkę...

Downar uważnie oglądał popielniczkę. Na jednym rogu

były zupełnie wyraźne ślady zakrzepłej krwi. Z powrotem

zawinął ją w papier i wsunął do teczki.

- Dziękuję panu, panie Pawłowski. To mi się może

przydać. Czy jest pani kierowniczka?

- Jest w swoim pokoju. Zaraz jej powiem, że pan przyszedł.

- Za chwilę. Chciałem jeszcze zadać panu parę pytań.

Portier poprawił na nosie okulary.

- Proszę uprzejmie.

- Niech mi pan jeszcze raz opowie przebieg wypadków

tego wieczora, kiedy została zamordowana pani profesoro-

wa Skoczyńska.

- Siedziałem tutaj w dyżurce, jak zwykle. Goście roze-

szli się z jadalni po kolacji. Jedni poszli na spacer, inni na

telewizję. Parę osób grało w brydża. Ja przeglądałem gaze-

ty. Zawsze wieczorem lubię sobie poczytać.

- Czy wychodził pan wtedy gdzieś wieczorem?

- Nie. Cały czas siedziałem tutaj. Nigdzie nie wychodzi-

łem. Czytałem gazety. Nagle przybiegł do mnie pan profe-

sor Skoczyński. Był bardzo zdenerwowany. Prosił, żeby

natychmiast wezwać pogotowie, bo z jego żoną dzieje się

coś niedobrego. Więc oczywiście zadzwoniłem po pogoto-

wie. Przyjechał lekarz, ale nic nie mógł poradzić. Pani pro-

fesorowa już nie żyła.

- Czy tamtego wieczora widział pan pana Ternera?

- Oczywiście, że go widziałem. Widzę wszystkich gości

jak schodzą na kolację.

- A po kolacji?

Portier podrapał się za uchem. Miał zafrasowaną minę.

- Po kolacji? Nie pamiętam. Wszyscy się tutaj kręcą,

wychodzą, przychodzą. Nie zwracam specjalnie uwagi...

Ale zdaje mi się, że wtedy pan Terner poszedł po kola-

cji do siebie na górę, a może był na telewizji. Nie mam

pojęcia.

- Czy przedtem pan już kiedyś widział pana Ternera?

- Nie. Pan Terner przyjechał do nas pierwszy raz.

- A czy znał pan jego żonę, panią Ternerową?

- Pani Ternerowa nigdy tutaj nie była. Nie widziałem

jej.

Downar wyjął papierosy.

- Zapali pan?

- Nie, dziękuje serdecznie, panie majorze, ale ja nie pa-

lę. Odzwyczaiłem się. Bardzo szkodziło mi na gardło. Cią-

gle kaszlałem. Jeszcze do tej pory mam taką nikotynową

chrypkę, chociaż już prawie rok jak nie palę.

- Mądrze pan zrobił, że pan rzucił palenie - pochwa-

lił go Downar. - Ja sam chciałbym się odzwyczaić. Ale

to niełatwa sprawa. Praca nerwowa. No to niech pan

powie pani kierowniczce, że chciałbym z nią porozma-

wiać.

42

43

Wiadomość o zamordowaniu Ternerowej rozeszła się

błyskawicznie po całym pensjonacie. Nie mówiono o ni-

czym innym. Nowa zbrodnia zelektryzowała wszystkich.

Plotkom i domysłom nie było końca. Część wczasowi-

czów skróciła swój pobyt nad morzem. Inni, bardziej od-

porni i żądni sensacji, zostali, żeby śledzić dalszy rozwój

wypadków.

Przyszła wiadomość z Warszawy, że Terner wyjechał na

zdjęcia plenerowe i dlatego jego przyjazd do Sopotu trochę

się opóźni. Po prostu nie zdołano go natychmiast zawia-

domić. Porucznik Olszewski miał go odszukać i odwieźć

na Wybrzeże w celu zidentyfikowania zwłok.

Downar właśnie zjadł obiad i rozglądał się po pustej

W tej chwili werandzie, kiedy do jego stolika zbliżył się

szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy i ciemnych, zamy-

ślonych oczach. Wyglądał na poetę albo na muzyka.

- Pan pozwoli, że się przedstawię - powiedział z pewnym

onieśmieleniem. - Nazywam się Honer, Ludwik Honer.

Downar podniósł się i uścisnął długą, delikatną dłoń.

- Miło mi pana poznać. Proszę, niech pan siada.

- Właściwie to ja powinienem był już wczoraj nawiązać

z panem kontakt - uśmiechnął się przepraszająco Honer.

W uśmiechu tym było tyle dziecięcej bezradności, że Dow-

nar poczuł coś w rodzaju zażenowania.

- Dlaczego pan tak uważa? - spytał.

- Bo..., bo ja znam dobrze Ternerów.

- I panią Ternerową, żonę tego reżysera filmowego, tak-

że pan znał?

- Oczywiście.

- To bardzo istotne - powiedział z ożywieniem Downar.

- Czy mógłby pan zaraz pojechać ze mną do Gdańska?

Chodzi mi o zidentyfikowanie zwłok.

Honer zbladł.

- Ja bardzo źle znoszę takie rzeczy. Jestem bardzo

Wrażliwy.

- Będzie się pan musiał przez chwilę opanować. To nie

takie straszne. Jedziemy.

W drodze do Gdańska Downar spytał:

- Czym pan jest z zawodu?

- Piszę teksty do piosenek, a poza tym uprawiam no-

woczesną poezję.

- Piosenki to zdaje się intratne zajęcie.

- Tak, jeżeli która chwyci i staje się szlagierem... Ale

trzeba się sporo napracować. Nigdy nie wiadomo jaki tekst

będzie miał powodzenie. To zawsze jest los na loterii.

W Gdańsku zaraz pojechali do kostnicy. Czekał już na

nich Sarnecki.

Kiedy odkryto zwłoki, Honer zbladł, zachwiał się

i o mało nie upadł. Downar wziął go mocno pod rękę.

- No więc...?

Honer odwrócił się gwałtownie.

- To ona - powiedział bardzo cicho. - To Olga. Stra-

szne... Straszne.

Z kostnicy pojechali do komendy. Sarnecki przyjął ich

w swoim pokoju. Downar szepnął mu coś do ucha. Po

chwili pojawiła się butelka winiaku.

- Trzeba się trochę pokrzepić - uśmiechnął się Downar

i nalał pobladłemu poecie sporą porcję. - Niech pan pije.

To panu dobrze zrobi.

Honer jednym haustem połknął winiak, chuchnął i po-

godniej spojrzał na oficerów.

- Dziękuję.

Downar nie spieszył się. Zapalił papierosa, powiedział

parę obojętnych zdań na temat pogody i dopiero po dłuż-

szej chwili wrócił do tematu, który go interesował.

- Jak dawno pan zna pana Ternera i jego żonę?

- O, już kilka lat. Z Ternerem robiłem nawet kiedyś

scenariusz filmowy, ale nic z tego nie wyszło.

- Czy panu wiadomo coś o tym, że pani Ternerowa wy-

bierała się za granicę?

- Nie. Nic o tym nie wiem.

- Czy pan często widywał się z Ternerami?

- Niezbyt często. Ostatnio jakoś straciliśmy ze sobą

kontakt.

- Czy to było dobre małżeństwo?

44

45

Honer uśmiechnął się z zakłopotaniem.

- Bardzo żałuję, ale nie umiem panu odpowiedzieć na

to pytanie. A w ogóle wątpię, czy ktokolwiek się orientuje,

czy jakieś małżeństwo jest dobre czy złe. Sam byłem żona-

ty, ale tak naprawdę to nigdy nie wiedziałem jakie jest mo-

je małżeństwo. Dopiero jak żona wystąpiła o rozwód, to

doszedłem do wniosku, że zapewne złe.

Downar wyczuł, że poeta ma ochotę jeszcze dłuższy

czas się rozwodzić nad problemem małżeństwa. Żeby więc

nie ugrzęznąć w teoretycznej dyskusji, spytał:

- Czy w Sopocie dotrzymywał pan towarzystwa panu

Ternerowi?

- Tak. Byliśmy parę razy razem na plaży i na spacerze.

- Czy nie zdziwiło to pana, że przyjechał sam, bez żony?

- Nie. Oni często jeździli osobno. Olga twierdziła, że ta-

kie urlopy spędzane oddzielnie wpływają dodatnio na roz-

wój uczuć.

- Jak długo pan już jest w Sopocie?

- Około trzech tygodni. Przyjechaliśmy razem z Terne-

rem.

- Czy pan wie, komu mogło zależeć na śmierci pani

Ternerowej?

Honer energicznie potrząsnął głową.

- Nie mam pojęcia. Nie wyobrażam sobie, żeby Olga

w ogóle mogła mieć jakichś wrogów. To jest dla mnie coś

niewiarygodnego, przerażającego.

Downar pokiwał głową.

- Tak. To bardzo smutna historia. Taka młoda, ładna

kobieta. Trudno odgadnąć co było motywem tej zbrodni.

Nienawiść? Zazdrość? Zemsta? A może zupełnie coś inne-

go? Tajemnica niełatwa do rozszyfrowania. No, ale nie bę-

dziemy już chyba pana dłużej zatrzymywać. Odwiozę pa-

na wozem do Sopotu.

Honer nie poruszył się. Miał zakłopotaną minę. Robił

takie wrażenie jakby nie kwapił się do opuszczenia ko-

mendy.

- Czy pan chciałby nam jeszcze coś powiedzieć? - spy-

tał Downar.

46

W ciemnych oczach Honera pojawiło się wahanie.

- Właściwie... właściwie... ja chciałem... Bo myślę, że

jeżeli Olga nie żyje, jeżeli została zamordowana, to chyba

powinienem... Mam zupełny chaos w głowie. Sam nie

wiem co mówię... To wszystko zrobiło na mnie takie prze-

rażające wrażenie.

Downar z rosnącym zainteresowaniem przyglądał się

poecie.

- Jeżeli pan ma coś istotnego do zakomunikowania

nam, coś, co mogłoby dopomóc do schwytania mordercy,

to sądzę, że nie powinien pan się wahać.

- Mnie także tak się zdaje - przytaknął Honer. - Widzi

pan, jest taka sprawa, że tego wieczoru, kiedy została za-

mordowana pani Skoczyńska, Olga była w moim pokoju.

- W pańskim pokoju? - zdumiał się Sarnecki. - W jaki

sposób? Jak to się stało?

Honer przełknął ślinę.

- Normalnie to bym o tym oczywiście nie powiedział,

ale... Sytuacja jest tak niezwykła, tak tragiczna, że... Otóż,

proszę panów, to było tak. Henio Niewiarowski trochę źle

się czuł. Przeziębił się w morzu, czy złapał jakąś grypę...

Jednym słowem był niewyraźny. A że i mnie zbierało się

na katar, więc zdecydowaliśmy napić się czegoś. Wysko-

czyłem na miasto, kupiłem butelkę jałowcówki i butelkę

koniaku radzieckiego, trochę słonych paluszków, trochę

sera. Siedliśmy sobie u mnie w pokoju z Heniem i leczy-

my przeziębienie. W pewnym momencie poszedłem do ła-

zienki. Wracam, patrzę, a po schodach idzie Olga Terne-

rowa. Zdębiałem, bo wcale nie spodziewałem się, że przy-

jedzie. Powiedziałem, że Tomasza nie ma, że wyszedł na

spacer i zaproponowałem, żeby przyszła do nas na ko-

niak. Początkowo nie chciała wierzyć, bo portier powie-

dział, że klucz nie wisi w dyżurce na tablicy, ale wytłuma-

czyłem jej, że Tomasz często przez zapomnienie zabiera

klucz ze sobą, że widziałem jak wychodził. Zgodziła się za-

czekać na niego w moim pokoju. Popijaliśmy koniak we

troje. Heniowi zaraz grypa przeszła. On jak zobaczy ładną

babkę, to by z grobu wstał.

47

- Czy Ternera rzeczywiście nie było w pokoju? - spytał

Downar.

Honer zmieszał się.

- Właściwie był.

- Więc dlaczego wprowadził pan w błąd jego żonę?

- Panie majorze... - Honer dla dodania sobie animuszu,

zapalił pospiesznie papierosa. - Panie majorze, bywają ta-

kie momenty, że lepiej żony do pokoju męża nie wpuszczać.

Nie chciałem, żeby doszło do skandalu. Ostatecznie...

- Terner miał jakąś babkę u siebie, tak?

- No właśnie.

- Kto u niego był?

Honer potrząsnął głową.

- To niech już on sam panu powie. Ja nie chcę się

wtrącać.

- Byłbym panu wdzięczny, gdyby pan mi powiedział,

która z pań była wtedy u Ternera.

- Żałuję, ale tego panu nie powiem.

- Czy może profesorowa Skoczyńska?

- Nie wiem. Proszę spytać Ternera.

ROZDZIAŁ III

Terner przyjechał do Sopotu w towarzystwie poruczni-

ka Olszewskiego. Był tak roztrzęsiony, że nie mógł prowa-

dzić wozu.

- Nic nie rozumiem, absolutnie nic nie rozumiem - po-

wtarzał w kółko.

Downar, nie tracąc czasu, zabrał go do kostnicy.

- Tak. To moja żona. Jak to się stało?

Sarnecki zaproponował, żeby odbyć rozmowę w ko-

mendzie, ale Downar sprzeciwił się. Wolał nie stwarzać ta-

kiej oficjalnej atmosfery, a poza tym uważał, że przesłu-

chanie przeprowadzone na terenie domu wypoczynkowe-

go może dać lepsze rezultaty.

We trzech pojechali do Sopotu. Olszewski miał najbliż-

szym pociągiem wrócić do Warszawy.

W samochodzie nie rozmawiali. Terner pogrążył się

w ponurych rozmyślaniach. Sarnecki w milczeniu palił

papierosy, a Downar podziwiał krajobraz.

Pokój Ternera nie był jeszcze zajęty. Rozkwaterowali

się w nim i Downar zamówił kawę.

- Może nam pan powie, jak to się wszystko odbyło - po-

wiedział lekko, jak gdyby zaczynał grzecznościową rozmo-

wę na temat pogody.

Terner sięgnął po papierosy. Ręka mu drżała.

- Nie wiem co mam panu opowiedzieć?

- Chodzi nam przede wszystkim o ten wieczór, kiedy to

została zamordowana profesorowa Skoczyńska.

- Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.

- Doprawdy? - zdziwił się Downar. - A mnie się wyda-

je, że pan, przy odrobinie dobrej woli, mógłby nam dorzu-

cić sporo interesujących szczegółów.

- Co pan rozumie przez „interesujące szczegóły"?

Downar bliżej przysunął krzesło, na którym siedział

i spojrzał Ternerowi w oczy.

48

49

- Miałbym pewną propozycję - powiedział swobodnie. -

Jak by pan się zapatrywał na to, żebyśmy sobie zupełnie

szczerze pogawędzili, bez tych wszystkich retorycznych

zwrotów i dwuznacznych sformułowań?

Terner wzruszył ramionami.

- Proszę bardzo. Lubię szczere rozmowy.

- To świetnie. Niech nam pan wobec tego tak zupełnie

szczerze powie, kto pana odwiedzał w tym pokoju owego

wieczoru, kiedy została zamordowana pani Skoczyńska.

- Nikt mnie nie odwiedzał.

- No widzi pan - uśmiechnął się z ubolewaniem Dow-

nar. - Przed chwilą oświadczył nam pan, że pan lubi

szczere rozmowy, a tymczasem okazuje się, że wprost

przeciwnie, że jest pan wrogiem szczerych rozmów.

- Nie rozumiem.

- Chyba pan trochę udaje. Widzi pan... jest taka spra-

wa: otrzymaliśmy informację, że tamtego wieczora była

u pana kobieta. To zostało stwierdzone ponad wszelką

wątpliwość. Teraz chcieliśmy się od pana dowiedzieć, kim

była ta kobieta.

Terner milczał. Widać było, że jego umysł pracuje z wy-

siłkiem.

- Radziłbym panu nie mijać się z prawdą - mówił dalej

Downar. - Sprawa jest zbyt poważna, żeby ją jeszcze kom-

plikować niepotrzebnymi kłamstwami. Niech się pan nie

łudzi, że potrafi pan przed nami zataić prawdę, a wszelkie

tego rodzaju próby pogorszą jeszcze pańską sytuację. Pro-

szę lepiej od razu powiedzieć, czy to pani Skoczyńska by-

ła wtedy u pana w pokoju?

Terner skinął głową.

-Tak.

- No widzi pan. Jak to dobrze, że dochodzimy do poro-

zumienia. Nienajlepiej tylko się stało, że pan od razu nie

udzielił nam tej cennej informacji.

- Nie chciałem być w to wmieszany.

- Rozumiem. Ale nie jestem w stanie odgadnąć, dlacze-

go pan ją zabił.

Terner poderwał się ze swego miejsca.

50

- Ależ ja nie zabiłem!

- Może pan nie miał takiej intencji. Może za mocno pan

uderzył. To się czasem zdarza. Musieliście się solidnie po-

kłócić.

- Nie, nie... Nie uderzyłem jej... Wcaleśmy się nie kłóci-

li...! - krzyczał Terner. - Nie było powodu. Dlaczegóż miał-

bym się z nią kłócić?!

- A jednak uderzył ją pan w głowę z taką siłą, że ude-

rzenie to okazało się śmiertelne.

- To nie ja ją uderzyłem! Przysięgam!

Downar pochylił się do przodu i spytał:

- A kto?

- Nie wiem. Nie mam pojęcia. Jak wróciłem, to już nie

żyła. Myślałem, że..., że...

- Skąd pan wrócił?

- Z dołu. Z portierni.

- Co pan tam robił?

- Zawołano mnie do telefonu. Dzwonili do mnie z War-

szawy, z wytwórni, a raczej z zespołu.

- Może nam pan po kolei to wszystko opowie - zapro-

ponował Downar. - Chodzi o to, żebyśmy sobie chronolo-

gicznie uporządkowali fakty. Proszę się nie spieszyć i pro-

szę sobie dokładnie przypomnieć przebieg wypadków owe-

go wieczora.

- Przecież panowie już wszystko wiedzą.

Downar potrząsnął głową.

- Niezupełnie. Może zaczniemy od kolacji. O której

przyszedł pan do jadalni?

- Tak jak zwykle, o siódmej.

- A po kolacji?

- Po kolacji poszedłem do siebie na górę.

- O której godzinie?

- Było pewnie koło ósmej.

- I zaraz przyszła do pana pani Skoczyńska?

-Tak.

- Czy znał pan ją już przedtem?

- Nie. Poznałem ją tutaj.

- Następnie zawołano pana do telefonu.

51

- Tak.

- Kto przyszedł na górę?

- Pokojówka.

- I zszedł pan do telefonu?

- Tak.

- Czy na korytarzu było ciemno, kiedy pan schodził?

- Tak. Światło było popsute. Ale na schodach było widno.

- Jak długo rozmawiał pan przez telefon?

- Trudno mi dokładnie określić. Myślę, że jakieś dzie-

sięć minut. To była dosyć długa rozmowa.

- Jak pan był ubrany podczas telefonicznej rozmowy?

- Ubrany? - zdziwił się Terner. - Miałem na sobie nie-

bieski szlafrok kąpielowy.

- Kto pana widział jak pan rozmawiał przez telefon?

- Zapewne portier albo jego żona, która go czasem za-

stępuje. Nie pamiętam. Pewnie portier.

- I potem poszedł pan na górę do pokoju?

- Tak, oczywiście.

- I zobaczył pan, że profesorowa Skoczyńska nie żyje?

-Tak.

- I co pan zrobił?

- Przeraziłem się.

- To nie jest czynność. To jest stan ducha - sprostował

Downar. - Pytam co pan zrobił, co pan wykonał?

Terner zbladł, przypomniawszy sobie tamte chwile.

- To było straszne... Nie wiedziałem co robić... Bałem

się... Uświadomiłem sobie, że będę podejrzany o tę zbrod-

nię. Ogarnęła mnie rozpacz. Postanowiłem się ratować.

Mój pokój przylega do pokoju państwa Skoczyńskich. Ich

pokój nie był zamknięty na klucz. Otworzyłem go i prze-

niosłem zwłoki.

- Nie bał się pan, że ktoś pana zobaczy?

- Bałem się, ale co miałem robić? To była jedyna szansa.

- Czy kiedy pan szedł na górę po rozmowie telefonicz-

nej, nie spotkał pan kogoś na schodach?

- Spotkałem.

- Kogo?

- Profesora Skoczyńskiego.

- Schodził na dół, czy wchodził na górę?

- Schodził na dół.

- Rozmawiał pan z nim?

- Nie.

- I po przetransportowaniu zwłok do sąsiedniego poko-

ju wrócił pan do siebie?

- Tak, miałem ochotę wyjść na świeże powietrze, ale

bałem się, że kogoś spotkam i że moje podniecenie zwróci

uwagę. Wolałem zostać w pokoju.

Downar zapalił papierosa i głęboko zaciągnął się dymem.

- No tak... Mniej więcej wyjaśniliśmy sobie sytuację.

Chciałbym jeszcze pana zapytać: czym pan uderzył panią

Skoczyńską? Czy tą szklaną popielniczką?

Terner poderwał się jak smagnięty batem.

- Ależ ja jej nie uderzyłem! To kłamstwo! Ja jej nie ude-

rzyłem! Przecież już panu mówiłem, że to nie ja...!

- A prawda, prawda - uśmiechnął się przepraszająco

Downar. - Rzeczywiście, już pan mi mówił, że to nie pan

zabił panią Skoczyńską. Zapomniałem. Trochę mi się to

wszystko pomieszało. Przepraszam.

Terner patrzył na niego z nienawiścią.

- Pan mnie chce wrobić w to morderstwo. Pan myśli, że

to ja ją zabiłem?

- A cóż by pan myślał, będąc na moim miejscu? - spy-

tał spokojnie Downar. - Niech się pan wczuje w moją sy-

tuację. Pańskie opowiadanie jest ciekawe i nawet posiada

pewne cechy prawdopodobieństwa. Trochę trudno tylko

wyobrazić sobie, żeby przez te kilka minut, kiedy pan roz-

mawiał przez telefon, jakiś tajemniczy zbrodniarz zakradł

się do pańskiego pokoju i zamordował panią Skoczyńską.

Sądzę, że niewielu ludziom obwieścił pan, że ma pan za-

miar przespać się z nią. Kto wiedział, że profesorowa Sko-

czyńska jest u pana?

- Wiedział Honer.

- Jak to się stało, że pan Honer został poinformowany

o tak intymnych sprawach?

- Chcieli, żebym z nimi pił wódkę. Powiedziałem że nie

mogę, bo czekam na kogoś. Ludwik domyślił się. Zażarto-

wał, że czekam na Halszkę Skoczyńską, a ja nie zaprze-

czyłem.

- Rozumiem. A teraz chciałbym porozmawiać o pań-

skiej żonie.

- To straszne - Jęknął Terner. - To zupełnie niewiary-

godne.

- Przyznaję - przytaknął Downar - że sytuacja jest dość

niezwykła. Najpierw kochanka, zaraz potem żona... To za-

skakujące. Niech nam Pan powie, czy pan widział swoją

żonę tego wieczora kiedy została zamordowana pani Sko-

czyńską?

- Ależ skądże! Nie widziałem jej. Przecież jej tutaj nie było.

- Podobno jednak była. Tak twierdzą znajomi.

- Ja jej nie widziałem.

- Podczas pierwszej naszej rozmowy wspomniał pan, że

pańska żona miała zamiar gdzieś wyjechać.

- Tak. Miała wyjechać na plener z koleżankami, do Ka-

zimierza.

- A czy wybierała się także za granicę?

- Nie. W każdym razie ja nic o tym nie wiem.

- Czy pańska żona zwierzała się panu ze wszystkiego?

Terner zrobił jakiś nieokreślony ruch ręką.

- No... cóż... Czy ja wiem... Raczej sądzę, że była ze mną

szczera.

- Pańskie małżeństwo chyba nie należało do najlep-

szych - powiedział wolno Downar i sięgnął po nowego pa-

pierosa.

Terner uśmiechnął się melancholijnie.

- No wie pan.-- Po kilku latach... Ale na pewno bywają

jeszcze gorsze małżeństwa.

- Więc twierdzi pan, że coś się w waszym małżeństwie

jednak psuło?

- Chyba tak..-

- Czy pańska żona miała kogoś za granicą, kogoś z ro-

dziny czy z bliskich przyjaciół?

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- I naprawdę Pan nie wie, że starała się o paszport za-

graniczny?

54

- Nie wiem. Nic mi nie mówiła. Przecież gdyby chciała,

nie zabroniłbym jej wyjechać.

- Czy pańska żona zdradzała pana? Czy miała może

przyjaciela?

- Nie wiem.

- Wydaje mi się, że niezbyt interesował się pan życiem

i sprawami swojej żony - powiedział Downar. - Czy tak by-

ło rzeczywiście?

Terner zwrócił spojrzenie ku oknu.

- Moje sprawy zawodowe bardzo mnie absorbują -

mruknął niechętnie. - To prawda, że nie mogłem żonie po-

święcać zbyt dużo czasu.

- Ale dla cudzych żon jakoś pan czas znajdował - zau-

ważył Downar. - Mniejsza z tym zresztą. Czy pani Sko-

czyńską szantażowała pana?

- Szantażowała? A dlaczegóż miałaby mnie szantażo-

wać?

- Różne są powody szantażu.

Terner wzruszył ramionami.

- Jednak konsekwentnie dąży pan do tego, żeby zrobić

ze mnie mordercę.

- Dążę do poznania prawdy.

- Ja jej nie zabiłem.

- To jest zupełnie gołosłowne stwierdzenie. Może pan

nam powie, jak to było z tym prześcieradłem?

- Było powalane krwią.

- I dlatego kupił pan nowe?

-Tak.

- A co pan zrobił z tym powalanym?

- Obciążyłem kamieniami i wrzuciłem do morza.

- Bardzo pan się spieszył z wyjazdem. Szkoda, że się

pan nie zatrzymał wtedy do rana, tak jak pana prosiłem.

- Wie pan przecież, że czekano na mnie w Warszawie.

- Nigdzie się pan nie zatrzymywał po drodze?

- Nie.

- I nikogo pan nie spotkał ze znajomych?

- Nie.

- A może zatrzymała pana milicja drogowa?

55

- Także nie. Muszę pana rozczarować. Nie mam alibi.

Jechałem bezpośrednio do Warszawy, nigdzie się nie za-

trzymywałem, nikogo nie spotkałem, milicja nie miała do

mnie żadnych interesów.

- Szkoda - westchnął Downar. - Szkoda, że pan się tak

spieszył z tym wyjazdem- przez to sprawa diabelnie się

komplikuje. Bardzo żałuję, ale będę musiał zatrzymać pa-

na do dyspozycji prokuratora.

- Jestem aresztowany?

- Można to i tak określić.

Portier, z miną cierpiętnika, jeszcze raz opowiedział

przebieg wypadków owego wieczora.

- Czy to pan odbierał wtedy telefon z Warszawy do pa-

na Ternera? - spytał Downar.

- Tak, ja.

- I co pan zrobił po odebraniu telefonu?

- Posłałem na górę pokojówkę, żeby poprosiła pana

Ternera.

- I pan Terner zszedł na dół?

- Tak...

- Czy pan widział; jak Pan Terner rozmawiał przez te-

lefon?

- Oczywiście.

- Może pan sobie przypomina, jak był wtedy ubrany

pan Terner?

Portier zawahał się.

- Zdaje mi się, że był w szlafroku. Dokładnie nie pamiętam.

- Niech pan sobie przypomni - nalegał Downar.

- Tak, tak, teraz sobie przypominam, miał na sobie

szlafrok.

- Jakiego koloru był ten szlafrok?

- Czerwony, takii ciemnowiśniowy.

- Czy pan jest pewien, że to był czerwony szlafrok?

- Tak. Pan Terner nieraz schodził do telefonu w tym

szlafroku. Bardzo ładny szlafrok. Ciemnowiśniowy z czar-

nymi wyłogami i z czarnym kołnierzem.

- A jakiego koloru jest mój krawat? — spytał Downar.

Portier spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Krawat? Czerwony, ciemnoczerwony.

Downar wziął ze stolika „Sztandar Młodych".

- Ta winieta. Jaki to kolor?

- Niebieski.

- A pański długopis?

- Zielony.

- W porządku. Nie jest pan daltonistą.

- A dlaczego miałbym być daltonistą?

Downar uśmiechnął się.

- Tak mi się przez chwilę zdawało. Drobiazg. Nie ma

o czym mówić. Niech mi pan jeszcze powie, co zrobił pan

Terner po tej rozmowie telefonicznej?

- Poszedł na górę.

- Czy nie rozmawiał z panem?

- Nie.

- A czy pan wie, że wtedy na drugim piętrze w koryta-

rzu nie paliło się światło?

- Wiem.

- A skąd pan wie?

- Goście reklamowali.

- A czy tamtego wieczoru widział pan panią Ternerową?

- Nie znam pani Ternerowej.

- Przecież przyjechała. Przyszła tutaj, pytała o męża.

Pan powiedział, że pan Terner jest u siebie, bo klucza nie

zostawił.

Portier skinął głową.

- Tak. Jakaś pani pytała o pana Ternera, ale nie mówi-

ła, że jest jego żoną. Nie miała ze sobą żadnych walizek...

- Czy pani Ternerowa przyjechała przed tą rozmową te-

lefoniczną, czy po rozmowie?

Portier zawahał się.

- Głowy bym nie dał, ale zdaje mi się, że dopiero w ja-

kiś czas potem pan Terner zszedł do telefonu.

- W czerwonym szlafroku.

- Tak. W czerwonym szlafroku.

- A czy pan widział jak pani Ternerowa stąd wychodziła?

56

57

- Nie, nie widziałem. Nie zauważyłem. Potem takie się

zrobiło zamieszanie, przyjechało pogotowie, milicja. Nie

zwracałem uwagi kto wchodzi, kto wychodzi.

- I już pan jej nie widział?

- Nie.

- Czy wtedy dyżurował pan w portierni do rana?

- Nie. Poszedłem spać. A cóż bym ja tu do rana robił? Mam

tu służbowy pokoik. Jak ktoś zadzwoni w nocy, to wstaję

i otwieram drzwi, ale przez całą noc nie muszę siedzieć.

- A tamtej nocy, po odejściu milicji, nikomu pan nie

otwierał, nikogo pan nie wpuszczał ani nie wypuszczał?

- Nie.

Downar przeprowadził jeszcze krótką rozmowę z Ter-

nerem.

- Czy pan jest pewien, że wtedy, schodząc do telefonu,

włożył pan niebieski szlafrok?

- Tak. Doskonale pamiętam. To raczej płaszcz kąpielo-

wy a nie szlafrok.

- Ale niebieski?

- Tak, niebieski, z takiego materiału, z jakiego się robi

ręczniki.

- A czy ma pan także ciemnowiśniowy szlafrok?

- Tak. Mam taki szlafrok.

- Z czarnymi wyłogami i z czarnym kołnierzem?

- Tak. Dlaczego to pana interesuje?

Downar uśmiechnął się.

- Nic ważnego. Pytam przez zwykłą ciekawość. Czy ten

ciemnowiśniowy szlafrok miał pan tutaj ze sobą?

- Miałem.

- I chodził pan w nim?

- Oczywiście. Tego niebieskiego płaszcza używałem ra-

czej na plaży.

- A dlaczego włożył go pan wtedy, idąc do telefonu?

Terner wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. Pewnie spieszyłem się. Chwyciłem co

miałem pod ręką. Zresztą w pokoju było ciemno.

- A czy w tym czerwonym szlafroku często pan schodził

na dół, do portierni?

- Zdarzyło się na pewno kilka razy, że zszedłem do tele-

fonu w szlafroku. Kiedyś nawet byłem w nim na telewizji.

- Ale jest pan zupełnie pewien, że tamtego wieczoru

zszedł pan na dół w niebieskim płaszczu kąpielowym?

- Co do tego nie mam wątpliwości. Dokładnie pamiętam.

Downar wyjął notes i coś w nim zapisał.

- Niech mi pan jeszcze powie, kiedy pan po raz ostatni

widział swoją żonę?

- Przed moim wyjazdem do Sopotu, w Warszawie.

- Jak się pan rozstał z żoną?

- W jak najlepszej zgodzie. Ostatnio nie było między

nami żadnych nieporozumień.

- I pańska żona miała pojechać do Kazimierza nad

Wisłą?

- Tak.

- I nie wspominała panu, że wybiera się za granicę?

- Nie. Nigdy na ten temat nie było mowy.

- Czy pańska żona znała jakiegoś muzyka, kompozytora?

Terner zrobił zdziwioną minę.

- Kompozytora? Nic nie wiem o żadnym kompozytorze.

Ja się stykam z muzykami, którzy opracowują tło muzycz-

ne do filmów, ale moja żona... Nie mam pojęcia. Możliwe,

że poznała kogoś z tej branży, ale nic mi o tym nie wiado-

mo. Czy pan, panie majorze, ma zamiar rzeczywiście za-

aresztować mnie?

- Rzeczywiście mam taki zamiar - odparł Downar.

- Bardzo mi to nie na rękę.

- Wierzę.

Honer był trochę zdziwiony niespodziewanymi odwie-

dzinami. Nie dał jednak poznać po sobie, że jest mu to

w danej chwili niewygodne.

- Proszę, niech pan siada, panie majorze.

- Nie zajmę panu dużo czasu - zapewnił Downar, jak-

by wyczuwając, że poeta spieszy się na jakąś randkę. -

Chodzi mi o jeszcze kilka informacji odnośnie tamtego

wieczoru. Więc pan twierdzi, że zaprosił pan do swego po-

59

koju panią Ternerową i we trójkę z panem Niewiarowskim

popijaliście koniak.

-Tak.

- Czy pani Ternerowa wychodziła z pokoju?

- Nie, chyba nie. Nie przypominam sobie.

- Czy nie widziała się z mężem?

- Nie.

- Przecież po to przyszła, żeby się z nim zobaczyć.

- Tak, ale... Wyczuła, że coś jest nie w porządku, że jej

mąż ma kogoś u siebie i już nie chciała się z nim widzieć.

Zresztą potem zrobiło się to całe zamieszanie z milicją...

Prosiła, żebym jej pozwolił zostać w moim pokoju do cza-

su, aż się to wszystko uspokoi. Mówiła, że nie chciałaby

być zamieszana, że wyjeżdża za granicę, że ma już bilet

i że gdyby milicja ją zatrzymała na przesłuchanie...

- Dlaczego przypuszczała, że milicja akurat ją będzie

chciała przesłuchiwać? - spytał Downar.

- Nie wiem. W każdym razie prosiła, żeby mogła prze-

siedzieć u mnie w pokoju.

- I kiedy wyszła od pana?

- Już było widno. Chyba po czwartej. Dokładnie nie pa-

miętam. Byłem taki tym wszystkim zdenerwowany, że nie

patrzyłem na zegarek.

- Czy pan odprowadził panią Ternerową?

- Tak. Odprowadziłem ją do taksówki. Chciałem ją

odwieźć do Gdańska, ale się nie zgodziła.

- Kto panu otwierał tutaj drzwi wejściowe, jak pan od-

prowadzał Ternerową?

- Nikt nie otwierał. Drzwi były otwarte. Widocznie po

tym całym zamieszaniu portier zapomniał zamknąć.

- I nikt państwa nie widział gdy wychodziliście?

- Chyba nikt. Nie przypominam sobie, żebyśmy kogoś

spotkali.

- Czy pani Ternerowa opowiadała coś panu?

- Nic specjalnego mi nie opowiadała. Była bardzo zde-

nerwowana. Myślę, że jak się zorientowała, że mąż ją

zdradza...

- Czy mówiła coś na ten temat?

- Nie, nic nie mówiła.

- A czy nie zwierzała się panu, że grozi jej jakieś niebez-

pieczeństwo?

Honer zastanowił się przez chwilę. Zmarszczył brwi,

jakby usiłując sobie coś przypomnieć.

- Wie pan, że teraz, jak mnie pan o to pyta, to przypo-

minam sobie, że coś takiego mówiła, ale nie brałem tego

poważnie.

- Co powiedziała? - zainteresował się Downar. - Niech

się pan postara zrekonstruować dokładnie jej słowa. To

bardzo ważne.

Honer skinął głową.

- Zaraz, zaraz... Więc, Jak wyszliśmy, to postanowiła po-

jechać do Gdańska taksówką. Chciałem ją odwieźć, ale za-

protestowała energicznie: „Daj spokój, jeszcze i ciebie zabi-

je. Pojadę sama". „Kto ma mnie zabić? - spytałem. - Jeżeli

jacyś gangsterzy dybią na twoje życie, to cię obronię". Wte-

dy się roześmiała: „Nie potrafisz mnie obronić, Ludwiczku"

- powiedziała i wsiadła do taksówki. „Bądź zdrów. A gdybyś

przyszedł kiedyś na mój grób, to przynieś mi astry. Tak bar-

dzo lubię astry". To były jej ostatnie słowa. Uważałem to za

makabryczny żart. Do głowy mi nie przyszło, że...

- Nie lubię takich żartów - mruknął Downar.

Mecenas Zander był starszym eleganckim panem.

W latach młodości specjalizował się w sprawach karnych

i cieszył się zasłużoną sławą wśród różnego rodzaju kry-

minalistów. Mawiano, że niejednego ocalił od stryczka.

Z biegiem lat jednak zapragnął spokojniejszej egzystencji.

Przestawił się na intratne radcostwa i pędził wygodny ży-

wot sybaryty. Lubił dobrze zjeść, znał się na trunkach,

chętnie podróżował, a jeszcze chętniej grywał w brydża.

Była to chyba jego największa namiętność życiowa. Przy

zielonym stoliku niepostrzeżenie mijały mu dnie i noce.

Downar postanowił przeprowadzić rozmowę z ostatnim

partnerem owego niedokończonego robra. Tylko on pozo-

stał jeszcze na terenie.

60

61

Spotkali się w kawiarni. Bez trudu znaleźli wolny sto-

lik. Pierwsze podmuchy jesiennego wiatru wypłoszyły re-

sztki wczasowiczów. Morze pociemniało, a spienione, gro-

źnie szumiące fale nie zachęcały do kąpieli. Wyludnione

plaże wyglądały jak piaszczyste pobojowiska.

- Domyślam się, że pan chce ze mną mówić na temat

tej zbrodni - powiedział mecenas.

Downar skinął głową.

- Tak. Mam nadzieję, że dowiem się od pana czegoś cie-

kawego o profesorze Skoczyńskim i jego nieżyjącej żonie.

Słyszałem, że pan dobrze zna profesora. Czy to prawda?

- Znamy się dość dawno - odparł lakonicznie Zander. -

Nie wiem jednak, czy potrafię panu powiedzieć coś, co by

pana zainteresowało.

Downar przez chwilę mieszał w zamyśleniu kawę.

- Widzi pan, panie mecenasie - powiedział podnosząc

wzrok znad szklanki - myślę, że w obecnym stadium

śledztwa bardziej interesują mnie szczegóły dotyczące pa-

ni Skoczyńskiej. Z profesorem rozmawiałem i mam już

wyrobione zdanie co do jego osoby. Natomiast pani Sko-

czyńskiej nie znałem. Zamieniłem z nią zaledwie kilka

słów. Pierwsza koncepcja odnośnie tego morderstwa była

oczywiście taka, że to profesor zabił żonę, pragnąc w ten

sposób uwolnić się od więzów małżeńskich.

- To zupełny nonsens - powiedział zdecydowanie Zander.

- I ja tak sądzę - przytaknął Downar. - Mnie także wy-

daje się to mało prawdopodobne. Trudno mi sobie wyo-

brazić, żeby profesor Skoczyński czy też jego przyjaciół-

ka... Zresztą dotychczasowe rezultaty śledztwa przema-

wiają przeciwko takiej hipotezie. I właśnie dlatego, panie

mecenasie, szukam innego wytłumaczenia tej zbrodni. Bo

jeżeli nie mąż, nie kochanek i nie przyjaciółka męża, to

kto? Komu mogło zależeć na śmierci tej kobiety? Innymi

słowy jaki był przypuszczalny motyw zbrodni? Z chwilą

bowiem, gdy wykluczymy tło, nazwijmy to, romantyczne,

to co nam pozostaje? Rabunek, korzyści materialne? Wy-

kluczone. Więc? Ktoś zdecydował się na tego rodzaju

krok, mając przeświadczenie, że podejrzanym będzie pro-

62

fesor Skoczyński. Był to ktoś zorientowany w sytuacji,

w małżeńskich powikłaniach, w tym, że pani Skoczyńska

nie chciała dać mężowi rozwodu.

- Do czego pan zmierza, panie majorze? - spytał Zander.

- To wszystko, co pan mówi, jest oczywiście słuszne, ale...

Downar przerwał mu ruchem ręki.

- Chwileczkę. Proszę mi pozwolić skończyć. Otóż... wy-

daje się, że panią Skoczyńską zabił ktoś, kto się jej bał,

komu ona w jakiś sposób zagrażała. To nie było morder-

stwo w afekcie. To było morderstwo z premedytacją. I wła-

śnie dlatego zdecydowałem się na rozmowę z panem, pa-

nie mecenasie, żeby się czegoś dowiedzieć o pani Skoczyń-

skiej. Pan, jako przyjaciel domu...

- Ostatnio bywałem u nich dość rzadkim gościem - po-

wiedział Zander. - W domu, w którym panują nastroje

rozwodowe, nie jest zbyt wesoło i odwiedziny przyjaciół są

raczej nużące.

- Czy pan był raczej po stronie pani Skoczyńskiej, czy

po stronie profesora?

Zander roześmiał się.

- Powiem panu szczerze, że nie byłem po niczyjej stro-

nie. Od początku uważałem, że winę w równej mierze po-

noszą oboje. To nie było udane małżeństwo. Moim zda-

niem Robert powinien był już dawno sprawę postawić sta-

nowczo i jasno. Zupełnie nie rozumiem, po co on z nią tu-

taj przyjeżdżał.

- Może pomimo wszystko był zakochany we własnej żo-

nie - powiedział Downar. - To się czasem zdarza.

- Bardzo wątpię. Chociaż... - Zander zawahał się. - Czło-

wiek to skomplikowana istota. Ludzkie uczucia i ludzkie

postępki są nieraz tak zaskakujące. Wszystko wskazuje na

to, że Skoczyński jest zakochany w tej dziewczynie, ale...

Downar wypił zupełnie już zimną kawę i zapalił papie-

rosa.

- Niech mi pan powie, panie mecenasie, czy nie domy-

śla się pan komu mogła zagrażać pani Skoczyńska? Może

kiedyś w rozmowie coś napomknęła, coś, co by mogło nas

naprowadzić na ślad...?

63

Zander potarł dłonią czoło.

- Zaraz, zaraz... coś mi się w tej chwili przypomniało.

Byłem kiedyś na przyjęciu, na które przyszli także i Sko-

czyńscy. Robert wyszedł wcześniej, a Halszka została. Po-

tem odwiozłem ją do domu. Pamiętam, że prowadziła wte-

dy ze mną trochę dziwną rozmowę. Pytała mnie o truci-

zny. Interesowała ją trucizna nieposiadająca ani smaku

ani zapachu. Wszystko to mówiła oczywiście w formie żar-

tobliwej. Spytała mnie także, czy w mojej praktyce miałem

do czynienia z szantażami. Odpowiedziałem, że oczywi-

ście, miałem. Spytałem dlaczego ją to interesuje. Śmiała

się i nie dała żadnego wyjaśnienia. Sądziłem, że trochę za

dużo wypiła. Te dziwne pytania wydawały mi się wtedy

bez sensu. Teraz nabierają znaczenia. Kiedy zajechaliśmy

na Mokotów i zatrzymałem wóz przed ich domem, spytała

jeszcze, czy bywają wypadki, że szantażysta zostaje za-

mordowany przez swą ofiarę.

- To bardzo interesujące - powiedział Downar. - Czy

wymieniła wtedy jakieś nazwisko?

- Nie. Nie podała żadnych szczegółów. Zresztą, jak już

wspomniałem, nie brałem tej całej gadaniny na serio i nie

dopytywałem się specjalnie. Halszka sporo piła tego wie-

czoru i sądziłem, że tak plecie pod wpływem alkoholu. Po-

tem zmieniła temat. Zaczęła mi opowiadać o Ternerze...

- O Ternerze? - zdziwił się Downar. - To ona go już

dawniej znała?

- O tak. Znała go już chyba przed małżeństwem z Ro-

bertem. Kiedyś zwierzyła mi się, że to była jej jedyna

prawdziwa miłość. Dlaczego pan się tak zdziwił, panie ma-

jorze?

- Dlatego, że mi się zdawało, że pani Skoczyńska i pan

Terner poznali się tutaj, tego lata.

Zander potrząsnął głową.

- Nie, nie, to stara historia.

- To zapewne pani Skoczyńska znała także i Ternerową.

Oczywiście.

Downar z zapałem zabrał się do czyszczenia szklanej

cygarniczki.

- Czy sądzi pan, panie mecenasie, że profesor Skoczyń-

ski był zazdrosny o Ternera? - spytał po chwili.

- Bo ja wiem - Zander wykonał jakiś nieokreślony ruch

dłonią. - Trudno mi coś na ten temat powiedzieć. Sądzę,

że na początku małżeństwa z Halszką mógł być zazdro-

sny.

- Hm - Downar starannie osadził w cygarniczce gie-

wonta. - Niech mi pan powie, panie mecenasie, czy pan

znał Ternerową?

- Tak, oczywiście.

- A czy pan ją widywał tutaj w Sopocie, na terenie do-

mu wypoczynkowego?

- Nie.

- A może widział pan ją tamtego wieczoru, kiedy zosta-

ła zamordowana pani Skoczyńska?

- Nie, nie widziałem jej.

- A czy pan wtedy wstawał od brydża?

- O ile sobie przypominam, to tak. Raz chyba posze-

dłem do łazienki, żeby się napić wody. Coś słonego było

na kolację.

- O której to mogło być godzinie?

Zander uśmiechnął się.

- Za duże ma pan wymagania, panie majorze. Nie

wiem, o której godzinie piłem wodę. Pamiętam tylko, że

graliśmy wtedy pięć pików. Rozgrywał mój partner. A pan

lubi brydża?

- Może bym i lubił, tylko nie bardzo mam czas na karty.

- A szkoda. Brydż to doskonała gimnastyka umysłu.

Downar roześmiał się.

- Mogę pana zapewnić, panie mecenasie, że ja mam aż

za dużo tej umysłowej gimnastyki.

- Sprawdziłem wszystkie hotele - powiedział Sarnecki

- w Gdyni, w Gdańsku, w Sopocie. Wszędzie ta sama od-

powiedź. Telefonował jakiś mężczyzna i schrypniętym gło-

sem pytał o panią Olgę Terner. Nie ulega wątpliwości, że

morderca szukał jej. Nie wiedział, gdzie się zatrzymała.

65

- Schrypnięty męski głos? - spytał Downar.

- Tak przynajmniej mówili ci z recepcji. To by się zre-

sztą zgadzało. Portier w Gdańsku także przecież twierdził,

że ten tajemniczy facet z brodą miał schrypnięty głos.

- Mógł udawać.

Sarnecki potrząsnął głową.

- Nie sądzę. W tym jednym wypadku jest to oczywiście

możliwe, ale dzwoniąc do wszystkich hoteli, nie potrzebo-

wał się wysilać na udawanie chrypki. Raczej zupełnie po

prostu facet jest zachrypnięty. Ale gdzie go szukać?

Downar siedział zamyślony. Wyglądał na zmęczonego

i zniechęconego.

- Poza tym znalazłem w Gdańsku sklepik, w którym

Terner kupował prześcieradło - powiedział Sarnecki. -

Ekspedientka zapamiętała go sobie. Myślę jednak, że w tej

chwili to nie ma znaczenia. Terner przyznał się.

- Do czego się przyznał? - ocknął się z zadumy Downar.

- Do manipulacji z tym prześcieradłem.

- Ale nie do morderstwa.

- Jeszcze nie. Liczysz na to, że się przyzna?

Downar pokręcił głową.

- Bardzo wątpię.

ROZDZIAŁ IV

Downar wrócił do Warszawy. Doszedł do przekonania,

że przynajmniej na razie nic już na Wybrzeżu nie zwojuje.

Uzgodnił z Sarneckim plan działania na najbliższą przy-

szłość, sam zaś zamówił bilet na samolot.

Zaraz na drugi dzień po przyjeździe do stolicy zameldo-

wał się u pułkownika.

Leśniewski serdecznie przywitał przyjaciela.

- Widzę, że skróciłeś sobie urlop. Nie bardzo się opali-

łeś. Powiedziałbym nawet, że mizernie wyglądasz. Nie

chodziłeś na plażę?

- Na jaką tam plażę - skrzywił się Downar. - Częściej

odwiedzałem kostnicę. Niech to diabli. Mam dosyć. Obrzy-

dły mi te wszystkie morderstwa.

Leśniewski uśmiechnął się, podniósł słuchawkę i kazał

przynieść kawę.

- Mój drogi, ja cię nie prosiłem o to, żebyś się zajmował

tą sprawą. Nie możesz mieć do mnie pretensji, że ci po-

psułem urlop. Zacząłeś działać z własnej nieprzymuszonej

woli. Widocznie się nudziłeś. Jeżeli chcesz, możemy to tak

załatwić, żeby cię z tego interesu wycofać. Pojedziesz sobie

jeszcze na kilka dni do Kazimierza albo do Krynicy.

Downar poruszył się tak, jakby fotelik, na którym sie-

dział, stał się nagle bardzo niewygodny.

- Kiedy widzisz... Jak by ci tu powiedzieć? Nie chciał-

bym zrobić zawodu Sarneckiemu. Z nim już zacząłem tę

sprawę...

- O, o to się nie kłopocz - powiedział wesoło Leśniew-

ski udając, że nie domyśla się o co chodzi. - Damy Sar-

neckiemu do pomocy kogoś odpowiedniego, na przykład

Walczaka. A ty sobie jeszcze spokojnie odpoczniesz. Nale-

ży ci się odpoczynek.

Downar wyjął z kieszeni papierosy i przez chwilę stukał

palcem w zapieczętowaną paczkę.

67

- Tak, tak..., oczywiście, Walczak na pewno da sobie

radę, ale... No cóż... Będę z tobą szczery. Zainteresowała

mnie ta sprawa.

Leśniewski wybuchnął śmiechem.

- A więc tu jest pies pogrzebany. Wciągnąłeś się. Nie

masz najmniejszej ochoty wycofywać się z tego.

- Prawdę mówiąc - bąknął trochę speszony Downar -

miałbym ochotę doprowadzić to do końca. Jeżeli oczywi-

ście ty nie masz nic przeciwko temu.

- A cóż ja mógłbym mieć przeciwko temu? - oburzył się

Leśniewski. - W najbliższym moim zasięgu nie widzę niko-

go odpowiedniejszego do tej roboty. I tak musielibyśmy

dać jakąś pomoc Komendzie Wojewódzkiej. Nikt lepiej od

ciebie do tego się nie nadaje.

- Przestań mi prawić tyle komplementów - uśmiechnął

się Downar. - Gotów jestem uwierzyć w moją genialność.

To niebezpieczne.

Leśniewski poklepał go po ramieniu.

- O to się nie boję. Wiem dobrze, że ciebie żadne po-

chwały nie są w stanie zdemoralizować. Ponieważ chcesz

się zająć tą sprawą, to może pogadamy sobie teraz na ten

temat. Orientuję się w ogólnym zarysie, ale chciałbym po-

słyszeć, co ty myślisz o tych morderstwach.

- Dobrze - zgodził się Downar. - Opowiem ci w skrócie

całą historię, a potem przygotuję oczywiście oficjalny ra-

port, żebyś miał co czytać w bezsenne noce.

Leśniewski słuchał bardzo uważnie. Kiedy opowiadanie

dobiegło końca chrząknął, wypił spory łyk kawy i powie-

dział:

- No cóż... Sprawa jest rzeczywiście diabelnie zagma-

twana. Jeszcze za wcześnie wyciągać jakieś wnioski. Czy

ty obstajesz przy tym, że autorem tych obydwu zbrodni

jest jeden człowiek?

Downar miał zakłopotaną minę.

- Widzisz... W tego rodzaju sytuacjach nie mam zwy-

czaju przy czymkolwiek obstawać. Ale wydaje mi się, że

jednak w obydwu wypadkach to jeden i ten sam człowiek.

Oczywiście w tej chwili to są najzupełniej intuicyjne od-

czucia. Mam za mało konkretnego materiału, żeby je po-

przeć faktami.

- Radziłbym ci zbytnio się nie sugerować - powiedział

Leśniewski. W rezultacie może się okazać, że to są zupeł-

nie odrębne, równoległe sprawy, niemające ze sobą nic

wspólnego.

- Jasne - zgodził się Downar. - Nie mam najmniejsze-

go zamiaru sugerować się. Ale sam wiesz najlepiej, że

w naszej robocie tak zwany „nos" bardzo dużo nieraz zna-

czy. Tutaj osobą wiążącą obie zbrodnie jest Terner. Bo

najpierw kochanka, a zaraz potem żona. Plątał się pod-

czas przesłuchania. Usiłował ukryć wiele istotnych szcze-

gółów. Kłamał. Powiedział na przykład, że dopiero teraz

w Sopocie poznał Skoczyńską, a tymczasem okazało się,

że zna ją od dawna.

- Wspomniałeś, że siedzi.

- Oczywiście. W tej sytuacji musiałem go aresztować.

Prokurator bez żadnego sprzeciwu wydał nakaz.

- A co z profesorem Skoczyńskim?

- Jest w Warszawie. Właśnie mam ochotę w najbliż-

szym czasie złożyć mu wizytę. Chciałbym także otrzymać

nakaz przeprowadzenia rewizji w mieszkaniu Skoczyń-

skich i w mieszkaniu Ternerów.

Leśniewski skrzywił się.

- Jeśli chodzi o mieszkanie Ternerów, to chyba nie bę-

dzie trudności, ale co się tyczy profesora Skoczyńskiego...

Nie jestem pewien, czy dostaniesz od prokuratora nakaz

rewizji. Pogadaj z nim. Właściwie byłoby najlepiej, żebyś tę

sprawę załatwił nieoficjalnie z profesorem. Myślę, że pew-

ne rzeczy udostępni ci dobrowolnie, bez nakazu.

Jeszcze tego samego dnia Downar wybrał się na Mokotów.

Zadzwonił i czekał. Cisza. Znowu więc nacisnął bakeli-

towy guzik. Tym razem rozległy się ciężkie, powolne kro-

ki, szczęknęła zasuwa i na tle mrocznego hallu zobaczył

tęgą kobietę o bystrym, energicznym spojrzeniu. Poprawi-

ła czepek na siwych włosach i spytała ostrym, nieprzyjem-

nym głosem:

- Pan do kogo?

68

69

- Ja do profesora Skoczyńskiego.

- Nie ma pana profesora. Nie ma i nie będzie. Wyjechał.

Chciała zatrzasnąć drzwi, ale Downar przytrzymał je

dłonią.

- Chwileczkę. Proszę powiedzieć panu profesorowi, że

jestem z milicji. Pan profesor mnie zna. Moje nazwisko

Downar, major Downar.

- Niech pan zaczeka.

Na wszelki wypadek założyła łańcuch i odeszła w głąb

domu. Po chwili wróciła. Była najwyraźniej niezadowolo-

na. Pomrukując gniewnie wpuściła gościa do środka.

- Proszę, niech pan wejdzie. Pan profesor jest w gabinecie.

Pokój, do którego wprowadziła Downara niechętna sta-

ruszka, niczym nie przypominał pracowni uczonego. Lek-

kie, nowoczesne mebelki, jakby przed chwilą zdjęte z wy-

stawy „Ładu" czy „Cepelii", na podłodze kolorowy dywan,

a na ścianach parę abstrakcyjnych malowideł. Całe wnę-

trze było bardzo barwne, wesołe, pełne słońca. Przy oknie

wisiała klatka z papugami, a nieco dalej w rogu, na gru-

bym brzozowym pniu stało akwarium ze złotymi rybkami.

Skoczyński siedział przy filigranowym biureczku i z za-

pałem karmił chomika. Spostrzegłszy wchodzącego, po-

stawił zwierzątko na podłodze, wstał i wyciągnął rękę.

- Witam pana, majorze - powiedział wesoło. - Proszę mi

wybaczyć, że moja wierna Wiktoria trzymała pana za

drzwiami, ale nie mogę się opędzić od przeróżnych natrę-

tów, którzy mnie tu nachodzą. Szczególnie dziennikarze.

Dlatego kazałem mówić, że wyjechałem i prędko nie

wrócę. Szkoda, że pan nie zapowiedział telefonicznie swo-

jej wizyty. Byłbym się przygotował na przyjęcie pana.

A tak... Nie mam w domu nawet kropli alkoholu.

Skoczyński mówił to wszystko pogodnie, wesoło, usiłu-

jąc utrzymać beztroski ton. Bystry obserwator mógł jed-

nak wyczuć dobrze maskowany niepokój.

- Obejdziemy się bez alkoholu, panie profesorze -

uśmiechnął się Downar. - Dobrego koniaczku napijemy

się przy jakiejś innej okazji. Byłem w tych okolicach i po-

stanowiłem pana odwiedzić.

70

Skoczyński skłonił się.

- Bardzo to miło z pańskiej strony - powiedział z nieco

wymuszoną uprzejmością. - Sądzę jednak, że nie tylko

chęć zobaczenia mnie sprowadza pana tutaj.

Downar z taką uwagą przyjrzał się mówiącemu, jakby

chciał zapamiętać każdy rys jego twarzy.

- Podziwiam pańską domyślność, panie profesorze -

powiedział żartobliwie. - Rzeczywiście moje odwiedziny

nie mają charakteru wyłącznie towarzyskiego. Jestem tu

na wpół oficjalnie. Jak panu wiadomo, zajmuję się spra-

wą morderstwa dokonanego na osobie pańskiej żony,

a dochodzenie nie zostało jeszcze zakończone.

Skoczyński pokiwał głową.

- Tak, tak, oczywiście. Obawiam się jednak, że udzieli-

łem już panu wszystkich możliwych informacji. Nie widzę

nic takiego, co mógłbym dorzucić do tego, co wtedy powie-

działem.

- Może znajdzie się jeszcze jakiś ciekawy szczegół. Są-

dzę, że panu zależy na wykryciu mordercy swojej żony.

Chyba się nie mylę?

- Nie, nie myli się pan - odparł spokojnie Skoczyński.

- Nawet bardzo mi zależy na tym, żeby wyjaśnić tę ponu-

rą sprawę.

- To wspaniale - ucieszył się Downar. - Świetnie się

składa, że nam obu przyświeca ten sam cel. Mam nadzie-

ję, że wspólnymi siłami do czegoś dojdziemy. Liczę na

pańską pomoc, panie profesorze.

Skoczyński z pewnym wysiłkiem przełknął ślinę. Ten

nieco drwiący ton zaczynał działać mu na nerwy.

- Jestem do pańskiej dyspozycji.

- Chciałbym z panem porozmawiać na temat pana Ter-

nera.

- Na temat Ternera?

- Tak. Czy to prawda, że to dawny znajomy państwa?

- Ja znam go bardzo słabo - odparł niechętnie Sko-

czyński. - To był raczej znajomy mojej żony.

- Czy pańska żona często kontaktowała się z panem

Ternerem?

71

- Nie potrafię panu odpowiedzieć na to pytanie.

- A czy pańska żona znała panią Ternerową?

- Oczywiście. To były przyjaciółki, koleżanki ze szkoły.

- Czy zawsze się przyjaźniły, do ostatnich czasów?

- Potem chyba trochę osłabła ta przyjaźń. Ale wiem, że

były stale w kontakcie, widywały się, odwiedzały się wza-

jemnie.

Downar zapalił papierosa, zaciągnął się i wypuścił dym

nozdrzami.

- Wspomniał pan, że ta przyjaźń w pewnym momencie

osłabła. Od kiedy?

- Chyba od jakichś dwóch lat.

- Co było tego powodem?

- Nie wiem.

- Czy nie sądzi pan, panie profesorze, że pańska żona,

zanim wyszła za pana, liczyła na to, że Terner się z nią

ożeni?

Skoczyński z trudem opanował odruch niezadowolenia.

- To nie jest wykluczone - mruknął.

- I właśnie dlatego - powiedział Downar, wyraźnie ak-

centując każde słowo - dlatego jestem skłonny przypu-

szczać, że konflikt między pańską żoną a panią Ternero-

wą powstał o wiele wcześniej niż przed dwoma laty.

- Sądzi pan, że małżeństwo Ternera źle usposobiło mo-

ją żonę do przyjaciółki?

- To bardzo prawdopodobne. Tym bardziej, że Terner

ożenił się wcześniej niż pan.

Skoczyński uśmiechnął się kwaśno.

- Zdążył pan już to sprawdzić.

- Jedną z podstawowych zasad mojej działalności jest

sprawdzanie, czy pewne przypuszczenia, podejrzenia, hi-

potezy mają oparcie w konkretnych faktach. I właśnie

w związku z tą zasadą chciałbym o coś bardzo pana po-

prosić, panie profesorze.

- Słucham. Jeżeli tylko będę w stanie zadośćuczynić

pańskiej prośbie.

- Chciałbym, żeby mi pan pozwolił poszperać trochę

w rzeczach pańskiej żony.

Na twarzy Skoczyńskiego odmalowało się szczere zdu-

mienie.

- Poszperać w rzeczach mojej żony...?

- Proszę mnie źle nie zrozumieć - pospiesznie powiedział

Downar. - Chodzi mi o przejrzenie korespondencji, notatek,

może jakichś pamiętnikarskich zapisków pańskiej żony.

- Żąda pan ode mnie bardzo niemiłej rzeczy. Dopiero

skończyły się te wszystkie żałobne uroczystości... Nie zdą-

żyłem jeszcze zajrzeć do pokoju żony. Trzeba by tam to

wszystko trochę uporządkować. Przyznam się panu, że

zupełnie nie miałem do tego głowy.

Downar pomyślał, że pan profesor nie wyglądał na

przygnębionego tragiczną śmiercią żony. Powstrzymał się

jednak od jakichkolwiek komentarzy na ten temat.

- Rozumiem, że to są bardzo przykre sprawy - powie-

dział głosem pełnym współczucia - ale widzi pan, szukam

czegoś, co by rzuciło choć odrobinę światła na tę ponurą

zbrodnię. Bo dotychczas tylko śmierć pańskiej żony jest

realnym i konkretnym faktem. Reszta to domysły. Niech

się pan więc nie dziwi, że chcę zajrzeć do rzeczy pańskiej

żony. Może znajdę jakąś notatkę, która dopomogłaby mi

w odszyfrowaniu tej zagadki. Oczywiście nie ma mowy

o oficjalnej rewizji. Proszę pana jedynie o uprzejmość.

Skoczyński westchnął jak człowiek, który z rezygnacją

poddaje się swemu losowi.

- No cóż... Trudno. Nie mogę panu odmówić. Od czego

chciałby pan zacząć?

- Od książek, notatek i listów.

- Musi pan być przygotowany na rozczarowanie. O ile

mi wiadomo, moja żona miała zwyczaj niszczyć swoją ko-

respondencję.

- Ja zawsze jestem przygotowany na rozczarowania -

uśmiechnął się Downar.

Skoczyński zaprowadził swego gościa do pokoju żony.

Wbrew jego przewidywaniom panował tu wzorowy porzą-

dek. Najwidoczniej gosposia postarała się o to, żeby wszy-

stko znajdowało się na swoim miejscu. Kurze były starte,

podłoga wyfroterowana.

72

73

- Zostawię tu pana samego. To dla mnie zbyt przykre.

Zresztą muszę załatwić jeszcze parę telefonów.

Downar metodycznie zabrał się do roboty. Przejrzał

książki stojące na półce, przeszukał kieszenie płaszczy

i szlafroków, pootwierał torebki, wreszcie usiadł przy ma-

łym biureczku.

W szufladach były rachunki za światło, kwity z pralni

i karty od znajomych z pozdrowieniami z Bułgarii, z Jugo-

sławii, z Zakopanego. Poza tym trochę fotografii, koperta

ze znaczkami pocztowymi, kilka długopisów, papier listo-

wy. I nagle...

Nareszcie coś konkretnego. Niedokończony list. Na ko-

percie tylko nazwisko: Olga Ternerowa. Wewnątrz pół ar-

kusza papieru listowego. Parę zdań napisanych w pośpie-

chu. „Nie mogę dłużej czekać. Natychmiast potrzebuję

pieniędzy. Nie przychodź do mnie i nie telefonuj. Ja się

z tobą skontaktuję. Jeżeli możesz, to...". I nic więcej.

Downar schował kartkę do kieszeni i szukał dalej. Nic

już jednak ciekawego nie znalazł.

Kiedy wrócił do gabinetu, zastał profesora znowu zaję-

tego karmieniem chomika.

- No i co? Znalazł pan coś interesującego?

Downar potrząsnął głową.

- Niestety, nic. Niech mi pan powie, panie profesorze,

czy pańską żonę łączyły jakieś interesy handlowe z Terne-

rowa?

- Interesy handlowe? Nic mi o tym nie wiadomo. Dla-

czego pan o to pyta?

- Tak mi coś przyszło na myśl. Nieważne.

Rewizja w mieszkaniu Ternerów nie wymagała żadnych

dyplomatycznych posunięć. Po prostu prokurator wydał

nakaz i Downar, dobrawszy sobie do pomocy porucznika

Olszewskiego, pojechał na Wiejską.

Szukali bardzo dokładnie w pokojach, w łazience,

w kuchni, w przedpokoju. Przetrząsali szafy, walizki, szu-

flady. Przeglądali książki, notatki, listy, rachunki. Nic, ab-

solutnie nic takiego, co mogłoby naprowadzić na jakikol-

wiek ślad.

Usiedli zniechęceni i zapalili papierosy.

- A może by zajrzeć do tapczanów? — zaproponował

Olszewski.

Downar wzruszył ramionami.

- Nie wiem, co spodziewacie się znaleźć w tapczanach,

ale jeżeli chcecie...

Porucznik poszedł do sąsiedniego pokoju. Po chwili za-

wołał:

- Towarzyszu majorze!

- Co się stało?

- Zobaczcie co znalazłem.

- Taśmy magnetofonowe?

- Tak. Wetknięte były pod kołdrę. Może przesłuchamy?

- Oczywiście. Nie jest wykluczone, że znajdziemy to,

czego szukamy - powiedział Downar, któremu przypo-

mniała się niedokończona piosenka znaleziona w kieszeni

ortalionowego płaszcza.

Rozsiedli się więc wygodnie w głębokich fotelach i na-

stawili magnetofon.

Piosenki, arie operowe, nagrania z koncertów chopi-

nowskich. Żadnego komentarza, żadnych dialogów. Ani

śladu niedokończonej piosenki. Dopiero kiedy Olszewski

założył ostatnią taśmę...

Downar drgnął i począł uważniej słuchać.

- Tak, to jest głos Skoczyńskiej - powiedział cicho, jak-

by się bał spłoszyć płynące z magnetofonu słowa.

Muszę mieć te pieniądze. Rozumiesz? Przecież to

dzięki mnie, tylko dzięki mnie zarabiacie z Konradem ta-

ką forsę. Nie próbuj kombinować, bo o wszystkim zawia-

domię milicję...".

Drugi kobiecy głos był niższy, spokojniejszy:

„... Nie denerwuj się, Halszko. Błagam cię. Miej trochę

cierpliwości. Wiesz chyba, że to nie są takie proste spra-

wy. My także czekamy na pieniądze. Ten facet obiecał ure-

gulować wszystko w najbliższym czasie. Przecież nie chce-

my cię wykiwać".

74

75

I znowu głos Skoczyńskiej:

„Wcale nie jestem tego pewna. Słyszałam, że wybierasz się

za granicę. A jeżeli pojedziesz i nie wrócisz? To co? To kto mi

wtedy zapłaci? Konrad? Już ja jego znam. Powie, że o niczym

nie wie. Nie, nie, moja droga, żadnych takich numerów. Da-

ję ci tydzień na uregulowanie tego długu. Jeżeli do przyszłej

soboty nie dostanę pieniędzy, to nie licz na moją lojalność.

Milicja otrzyma dokładne informacje... Do widzenia".

Potem muzyka taneczna, piosenki, koncert skrzypcowy.

Olszewski zatrzymał magnetofon.

- No i co, towarzyszu majorze? Ciekawe, prawda?

- Mieliście nosa, że zajrzeliście do tapczanów - powie-

dział Downar. - Bardzo ciekawe, powiedziałbym nawet, że

niezwykłe.

- Nie mogę tylko zrozumieć... - mruknął porucznik,

drapiąc się w głowę. - Nie mogę zrozumieć po jaką chole-

rę ta babka nastawiała magnetofon? Dlaczego chciała za-

rejestrować na taśmie tę rozmowę...?

Downar wstał i przeszedł się po pokoju.

- Tego chyba można się dosyć łatwo domyślić. Przypu-

szczalnie ten jej Konrad nie wierzył, że tamta ją szantażu-

je. Nagrała tę rozmowę po to, żeby go o tym przekonać.

Zresztą nie mamy pewności, czy nie wchodzi tu w grę oso-

ba trzecia, która chciała wiedzieć o czym rozmawiała Ter-

nerowa ze Skoczyńską.

- Sądzicie, że ten drugi głos to Ter nero wej?

- Jestem prawie pewien. Zresztą można to łatwo

sprawdzić. Damy taśmę do przesłuchania Ternerowi. On

pozna głos żony.

- Warto by teraz odszukać tego jakiegoś Konrada - po-

wiedział Olszewski.

Downar skinął głową.

- Bardzo warto. Ale jak to zrobić? Ciekawe, co też Ter-

nerowa kombinowała z tym facetem?

- Może jakiś szmugiel, a może waluta albo narkotyki.

W każdym razie wygląda na jakiś większy interes.

- I mnie się tak zdaje - przytaknął Downar. - To musiał

być duży interes.

76

Nazajutrz z samego rana Downar zdał relację szefowi.

- To rzuca zupełnie nowe światło na całą sprawę - po-

wiedział Leśniewski. - Z tej taśmy magnetofonowej wyni-

ka, że Skoczyńska szantażowała Ternerową. Trudno w tej

chwili odgadnąć, co było przedmiotem szantażu, ale robi

to takie wrażenie, że chodziło o dużą stawkę.

- Sądzisz, że to morderstwo...? - spytał Downar.

- Właśnie. Teraz możemy wysunąć hipotezę, że Terne-

rowa, doprowadzona do ostateczności, zabiła Skoczyń-

ską...

Downar zapalił papierosa i zamyślił się. Dopiero po

dłuższej chwili znowu się odezwał.

- Teoretycznie byłoby to możliwe, ale mnie taka kon-

cepcja wydaje się mało prawdopodobna. Po pierwsze Ter-

nerowa nie mogła wiedzieć, że Skoczyńska znajduje się

w pokoju jej męża, a po drugie...

- Chwileczkę - przerwał mu Leśniewski. - Ternerowa

na pewno wiedziała, że Skoczyńska jest u jej męża. Je-

stem pewien, że ten poeta... Zapomniałem w tej chwili je-

go nazwiska.

- Honer.

- O właśnie, Honer. Jestem pewien, że Honer nie omie-

szkał dać jej tego do zrozumienia. Wyobraźmy sobie na

przykład taką sytuację: Ternerowa wychodzi na chwilę

z pokoju Honera, idzie na górę, chcąc zaskoczyć męża in

flagranti. Natrafia na moment, kiedy Terner zszedł na dół

do telefonu, otwiera drzwi, widzi na łóżku śpiącą Skoczyń-

ską i... Błyskawiczna decyzja. Za jednym zamachem uwol-

nić się od szantażu i pozbyć się rywalki. Chwyta ciężką

popielniczkę...

W miarę jak Leśniewski mówił, twarz Downara pokry-

wała się coraz głębszą zadumą.

- Tak, tak. Morderstwa dokonano w momencie, kiedy

Terner zszedł do telefonu - powiedział cicho, jakby do siebie.

- Nie odpowiada ci moja koncepcja? - spytał Leśniewski.

- Bo ja wiem... Tego rodzaju działanie wymagało dużej

precyzji. To była kwestia tylko kilku minut. Musiałby to być

77

wyjątkowy zbieg okoliczności, żeby tak wszystko zagrało.

A poza tym zapominasz, że następnie została zamordowa-

na Ternerową.

- Upierasz się przy tym, że jeden człowiek dokonał tych

dwóch zbrodni?

Downar poruszył się niecierpliwie.

- Powiedziałem ci już, że przy niczym się na razie nie

upieram, ale coraz bardziej skłonny jestem przypuszczać,

że w obydwu wypadkach mamy do czynienia z tym sa-

mym sprawcą.

- Masz już może jakąś koncepcję? Przyznaj się.

Downar uśmiechnął się.

- Nie, nie mam jeszcze żadnej sensownej koncepcji.

A to co mi chodzi po głowie jest tak fantastyczne, że nie

warto o tym mówić.

- Powiedz. Nie wstydź się - zachęcił go Leśniewski. -

Może akurat to coś genialnego.

- Nie, nie, to są takie zupełnie luźne skojarzenia. Nie lu-

bię gadać byle czego. Muszę sobie to jeszcze wszystko do-

kładnie przemyśleć. Na razie bardzo chciałbym znaleźć

człowieka, który ma na imię Konrad. To dosyć rzadkie imię.

- No, to życzę ci powodzenia - powiedział Leśniewski,

wyciągając rękę na pożegnanie.

*

Terner nie miał żadnych wątpliwości.

- Tak. To głos mojej żony. Na pewno.

Downar zatrzymał magnetofon.

- Z dialogu zarejestrowanego na tej taśmie wynika, że

pańska żona prowadziła jakieś niezbyt czyste interesy

handlowe do spółki z kimś, kto ma na imię Konrad. Czy

zna pan może kogoś o tym imieniu?

Terner potrząsnął głową.

- Nie. Nie znam i nigdy nie znałem żadnego Konrada.

- A o interesach prowadzonych przez pańską żonę tak-

że pan nic nie wie?

- Nie. Nie miałem pojęcia, że Olga prowadziła jakieś in-

teresy. Nigdy mi o tym nie wspominała. Niech mi pan po-

78

wie, panie majorze, czy długo będzie mnie pan trzymał

w tym pudle?

Downar zrobił niewyraźną minę.

- No cóż... To będzie zależało od różnych okoliczności.

Bardzo bym pana prosił, żeby się pan uzbroił w cierpli-

wość.

- Ale pan chyba nie przypuszcza, że to ja zamordowa-

łem moją żonę i Halszkę Skoczyńską?

- Ja nic nie przypuszczam - odparł Downar. - Ja tylko

proszę, żeby pan był cierpliwy.

- Łatwo powiedzieć - mruknął Terner. - Siedzenie

w kryminale nie należy do najweselszych rzeczy. Do

wszystkiego można się oczywiście przyzwyczaić, ale wo-

lałbym, żeby pan się pośpieszył z tym śledztwem.

Downar westchnął.

- To jest także i moim najgorętszym życzeniem. Nieste-

ty, tak się składa, że nikt mi nie potrafi powiedzieć nic

konkretnego. Stanowczo za mało pan się żoną interesował.

*

Porucznik Olszewski dostarczył Downarowi danych

z biura paszportowego i biura dowodów osobistych.

- W styczniu bieżącego roku obywatelka Olga Terner

zameldowała milicji, że skradziono jej torebkę, w której

znajdował się dowód osobisty. Nowy dowód wydano jej

siedemnastego lutego.

- To znaczy, że mogła mieć dwa dowody - powiedział

Downar.

- Ten nowy oddała przy odbiorze paszportu, a starym

posługiwała się w dalszym ciągu w hotelu, na poczcie przy

odbiorze pieniędzy i w podobnych okazjach. Powiedzcie

mi, kiedy otrzymała paszport?

- Paszport odebrała siódmego lipca.

- A kiedy złożyła podanie?

- Piętnastego kwietnia.

- Na czyje zaproszenie jechała?

- Zaproszenie przysłał jej jakiś facet, który nazywa się

Joachim van Reinbergen.

79

- Holender?

- Sądząc po nazwisku chyba tak. Ale jechała do Stanów Zjednoczonych, nie do Holandii.

- Tak. Miała bilet okrętowy do Nowego Jorku. Powiedzcie mi, kolego, czy ten Holender zaprosił do siebie jeszcze kogoś?

Olszewski nie potrafił ukryć zdziwienia.

- Jeszcze kogoś? Nie interesowałem się tym.

- Trzeba się tym koniecznie zainteresować i to jak najprędzej - powiedział energicznie Downar. - Sprawdźcie zaraz, czy ktoś u nas nie otrzymał zaproszenia od pana Re-inbergena. To mnie ogromnie interesuje. Poza tym chciałbym, żebyście się dowiedzieli, czy Joachim van Reinbergen przyjeżdżał kiedyś do Polski.

- Czy to wszystko?

- Prawie wszystko. Bardzo by mnie także zainteresowała informacja, czym zajmuje się ten amerykański Holender, jaki jest jego zawód? Ale to już trudniejsza sprawa. Trzeba by się porozumieć z naszą ambasadą. Spróbujcie pozałatwiać to wszystko, a ja zajmę się trochę muzyką.

Jeszcze tego samego wieczora Downar pojechał na Muranów. Wiedział, że w sprawach muzycznych nikt mu tak nie doradzi jak Walczak.

Zastał przyjaciela w nienajlepszym humorze. Helence zebrało się na moralizatorskie przemówienie i Karol siedział osowiały, przeżuwając gorzkie słowa, którymi nakarmiła go żona. Na widok gościa trochę się rozchmurzył.

- Dobrze, że przyszedłeś, Stefanku. Bardzo się cieszę. Siadaj. Zaraz zrobię herbatkę. Napijesz się, prawda?

- Coś ty taki niezadowolony z życia? - spytał Downar, który natychmiast wyczuł minorowy nastrój.

Walczak westchnął.

- Któż odgadnie duszę kobiety?

- Co się z tobą dzieje, Karolku? Od kiedy to awansowałeś na kobietę?

- Nie siebie miałem na myśli.

- Aha, rozumiem. To dlatego Helenki nie ma w domu. Walczak wykonał ruch, który miał oznaczać zupełne

zniechęcenie.

- Nasobaczyła mi i poszła. Pewnie siedzi teraz u jakiejś kumy i obie narzekają na mężczyzn. Masz, bracie, szczęście, żeś się nie ożenił.

- Nie jestem tego taki pewien - uśmiechnął się Downar. - Lata lecą. Człowiek się starzeje. Czasem chciałoby się mieć kogoś w domu.

- Czasem, ale nie zawsze! - wybuchnął Walczak. -Człowieku, sam nie wiesz, czegoś ty uniknął. Powinieneś Przynajmniej raz na tydzień na mszę dawać, dziękując Bozi za tę samotność.

Downar rozweselony poklepał przyjaciela po plecach.

- No, no, nie narzekaj. Helenka jeszcze nie jest taka najgorsza. Ma dużo zalet. Kocha cię, dba o ciebie, a że czasem zaleje ci sadła za skórę, to trudno. Podobno nie ma róży bez kolców.

- Moja różyczka posiada wyłącznie kolce - mruknął Walczak. - Ale dosyć o moich perypetiach małżeńskich. Powiedz co u ciebie? Dawno cię nie widziałem.

- To prawda - przytaknął Downar. - Jakoś ostatnio rozmijamy się. Jak ja siedzę w Warszawie, to ty na Wybrzeżu i odwrotnie. Dużo mam ostatnio roboty. Spasku-dziłem sobie urlop.

- Wpakowałeś się w jakieś śledztwo?

- Jakbyś zgadł. Na całego się wpakowałem.

- Ale przynajmniej coś ciekawego?

- Nawet bardzo. Ani rusz nie mogę ugryźć.

- Może puścisz farbę i powiesz, co to takiego? Downar skrzywił się.

- Przyznam ci się, że wszystkiego nie chce mi się opowiadać. To długa i skomplikowana historia. Może innym razem. Teraz chciałbym cię prosić o radę w sprawach muzycznych.

- W sprawach muzycznych? - zdumiał się Walczak. -Czyżby jakaś zbrodnia w konserwatorium?

80

81

J

- Niezupełnie. W walizce zamordowanej babki znalazłem płaszcz ortalionowy, a w tym płaszczu papier nutowy z zanotowaną piosenką.

- Masz te nuty przy sobie? - spytał Walczak. -Tak.

- No to dawaj.

Downar położył na stole kartkę papieru, Walczak zaś wyjął z szafy mandolinę i zaczął ją stroić. Następnie zagrał fragment melodii odłożył instrument i powiedział:

- Ładne, żywe, takie bojowe.

Downar popatrzył na niego z niedowierzaniem.

- A Sarnecki powiedział, że to sentymentalna piosenka. Jak ty to grasz, to rzeczywiście żwawo brzmi, coś jakby marsz.

Walczak uśmiechnął się.

- Nie wiem jak tam z uzdolnieniami muzycznymi Sarneckiego, ale każdą melodię, nawet najżywszą, można tak zagrać, że wyjdzie z tego sentymentalna dumka. Mnie się wydaje, że ja to zagrałem prawidłowo.

- Zagraj jeszcze raz - poprosił Downar. Słuchał uważnie ze zmarszczonymi brwiami.

Walczak skończył grać i znowu zaczął stroić mandolinę.

- Nad czym tak dumasz? - spytał.

- Ja to już gdzieś słyszałem - powiedział cicho Downar. - Na pewno już to gdzieś słyszałem. Ale zupełnie nie mogę sobie przypomnieć gdzie.

- Może ci się zdaje?

- Nic mi się nie zdaje. Jestem pewien, że gdzieś słyszałem już tę melodię. To wpada w ucho. Ale jak Sarnecki stukał jednym palcem na fortepianie, to niewiele mogłem z tego zrozumieć. Głowę dam, że słyszałem tę melodię. Tylko nie mam pojęcia, kiedy i w jakich okolicznościach. Poradź mi, Karolu, jak by można odszukać tego kogoś, kto napisał te nuty?

- A może to ta babka, którą zamordowano? Downar potrząsnął głową.

- Nie. To raczej wątpliwe. Ona była malarką.

- I znalazłeś te nuty w jej płaszczu ortalionowym?

82

- Płaszcz był męski, więc chyba nie jej. Ale zapakowała go do swojej walizki. W kieszeni płaszcza były te nuty.

- Hm - Walczak podrapał się za uchem. - Sądzisz, że to może mieć jakiś związek z morderstwem?

- Nie jest wykluczone. W każdym razie to jest ślad. Dotychczas poruszam się zupełnie po omacku. Nie mogę natrafić na jakieś powiązania tej babki, które pozwoliłyby mi stworzyć mniej więcej sensowną teorię.

- Nie mogę nic ci poradzić, bo nie znam sprawy - powiedział Walczak.

Downar roześmiał się.

- Widzę, Karolku, że nolens volens, muszę ci opowiedzieć tę historię. Inaczej się nie dogadamy. Więc słuchaj. Było tak...

Walczak w skupieniu wysłuchał rzeczowego streszczenia. Downar miał o tyle ułatwioną sytuację, że mógł operować dużymi skrótami, mając pewność, że będzie należycie zrozumiany. Kiedy skończył, zapadło milczenie. Obaj byli zamyśleni.

- No i co ty na to?

Walczak wyjął z kieszeni grzebień i usiłował doprowadzić do porządku sterczącą we wszystkich kierunkach czuprynę.

- Włosy mi dęba na głowie stanęły - powiedział z udaną powagą. - Rzeczywiście, masz twardy orzech do zgryzienia. Po diabła się w to wdałeś? Niechby się Komenda Wojewódzka w Gdańsku gimnastykowała.

Downar machnął ręką.

- I tak skończyłoby się na tym, że Leśniewski wydelegowałby któregoś z nas na Wybrzeże. To diabelnie skomplikowane.

- A czy nie sądzisz, że ta sprawa może mieć podłoże szpiegowskie?

- Wszystko jest możliwe, ale nie wydaje mi się. Gdzie ja, do cholery, słyszałem tę melodię?

- Co ty z tą melodią? Czy rzeczywiście sądzisz, że to może mieć jakieś znaczenie?

Downar potarł dłonią czoło.

83

- Nie wiem, nie wiem, ale męczy mnie to niesłychanie. Żeby można się w jakiś sposób dowiedzieć, kto pisał te nuty i dlaczego Ternerowa zapakowała do walizki męski płaszcz.

- Coś ci zaproponuję - powiedział Walczak. - Spróbuj przez radio i telewizję. Może za ich pośrednictwem znajdziesz faceta, który zapisał tę melodię.

- To jest myśl! - wykrzyknął Downar. - Karolku, jesteś genialny. Rzeczywiście tak zrobię. Dam anons do radia i telewizji. W telewizji mogą nawet pokazać te nuty. A nuż autor się zgłosi...

- Jest to możliwe pod warunkiem, że to nie on zamordował tę babkę - uśmiechnął się Walczak.

Dopiero około jedenastej Downar wrócił do siebie na Koszykową. Spotkał Olszewskiego, który właśnie wychodził z bramy.

- Byliście u mnie?

- Tak. Wiem, że u was telefon zepsuty, więc zaszedłem.

- Co się stało?

Porucznik wyjął z kieszeni pomiętą kartkę papieru.

- Sprawdziłem to, o coście mnie prosili. Mam ciekawe wiadomości.

- No to mówcie - przynaglił go Downar.

- Okazało się, że ten Reinbergen był półtora roku temu w Polsce. To historyk sztuki i antykwariusz. Ma w Nowym Jorku antykwariat. Zaproszenie przysłał nie tylko Terne-rowej. Zaprosił także niejakiego Konrada Siemiatyckiego z Warszawy.

ROZDZIAŁ V

- Czemu jesteś taki rozanielony? - spytał Leśniewski, patrząc ze zdziwieniem na rozpromienioną twarz Downa-ra. - Wygrałeś może w toto-lotka?

- Co mi tam toto-lotek! Podobno pieniądze nie dają szczęścia.

- Różne istnieją co do tego teorie - zauważył ostrożnie Leśniewski. - Ale może powiesz, co cię wprawiło w taki szampański humor?

Downar rozsiadł się wygodnie w fotelu i zapalił papierosa.

- Nareszcie zaczyna się coś klarować - powiedział z zadowoleniem. - Pierwsze konkretne zahaczenie w tej cholernej sprawie.

- Nie wiem o czym mówisz.

- Posłuchaj. Zaraz się dowiesz. Otóż pan Joachim van Reinbergen, z pochodzenia Holender, mieszka stale w Nowym Jorku, gdzie prowadzi antykwariat. W Polsce był dwa razy w charakterze turysty. Pięć lat temu przyjechał do nas na zaproszenie pani Sabiny Wołczewskiej.

- Zdaje się, że to przyjaciółka Skoczyńskiego.

- Tak. Masz dobrą pamięć. Sabina jest kochanką profesora. Śliczna dziewczyna.

- Nie musisz mi zachwalać jej urody - powiedział Leśniewski. - Mów dalej.

- Więc pięć lat temu przyjechał na zaproszenie Sabiny, a półtora roku temu był w Warszawie na zaproszenie profesora Skoczyńskiego. W tym roku amerykański Holender przysłał dwa zaproszenia, jedno dla Ternerowej, a drugie dla Konrada Siemiatyckiego. Czy nic ci to nie mówi?

Leśniewski pokiwał głową.

- Tak, to bardzo interesujące. Zapewne masz ochotę kojarzyć sobie tego Konrada Siemiatyckiego z tym Konradem, o którym rozmawiały Ternerowa ze Skoczyńską.

84

85

- Uważasz, że to nie jest logiczne? Leśniewski zawahał się.

- No cóż... Uważam, że to ma pewne cechy prawdopodobieństwa. Nie zapominaj tylko o ludowym powiedzonku, że niejednemu psu Burek. Nie możemy zakładać, że nie ma w Polsce drugiego człowieka, który miałby na imię Konrad.

Downar roześmiał się.

- Mam nadzieję, że nie uważasz mnie za tak mało rozgarniętego. Musisz jednak przyznać, że zbieżność tych imion jest zastanawiająca.

- Dowiedziałeś się, kto to jest ten Konrad Siemiatycki? - spytał Leśniewski.

- Tak. To artysta malarz. Nie wiem czy pamiętasz, że Ternerowa także była malarką.

- Doskonale pamiętam. Jaki masz plan działania? Downar nie od razu odpowiedział. Zapalił papierosa

i przez chwilę bawił się zwęgloną zapałką.

- Właśnie się zastanawiam. Bo albo metoda uderzeniowa, to znaczy pójść na całego i zastraszyć tego malarza, albo...

- Nie radziłbym ci odkrywać od razu wszystkich kart -powiedział Leśniewski. - Kiedy ten facet ma wyjechać?

- O, jeszcze nie tak zaraz. Dopiero dwa tygodnie temu złożył podanie o paszport.

- No to mamy kupę czasu. Nie musisz się śpieszyć. Możesz go sobie spokojnie, dyplomatycznie rozpracować.

- Masz rację - przytaknął Downar. - Ja także właściwie od samego początku skłaniam się do ostrożnego działania. Czy uważasz za wskazane, żebym porozmawiał jeszcze ze Skoczyńskim?

- Oczywiście. Tylko nie daj mu do zrozumienia, jakimi drogami dowiedziałeś się o istnieniu tego Holendra. Dobrze by też było, żebyś się zajął panią Sabiną Wołczewską.

- O, bardzo chętnie. Nie musisz mnie namawiać. W oczach Leśniewskiego pojawił się niepokój.

- Słuchaj Stefan, czy tobie nie za bardzo podoba się ta babka?

- Coś ty?

- Wolałbym, żebyś się nie zaangażował w jakiś poważniejszy flirt. Stracisz możliwość obiektywnego rozumowania.

Downar poruszył się niecierpliwie.

- Ale dajże spokój. Nie w głowie mi flirty.

*

Skoczyński był niemile zdziwiony ponownymi odwiedzinami Downara. Nie umiał ukryć niezadowolenia, które łączyło się z łatwym do zauważenia niepokojem. Sam otworzył drzwi, spodziewając się prawdopodobnie kogoś innego. Miał bardzo zakłopotaną minę.

- Proszę, proszę, panie majorze, niech pan wejdzie. Nie spodziewałem się pana. Szkoda, że pan do mnie nie zadzwonił. Mógł mnie pan nie zastać w domu.

- Taki już mój los, że pojawiam się niespodziewanie i zawsze nie w porę - uśmiechnął się Downar.

- Ale skądże znowu... - próbował uprzejmie protestować Skoczyński. Nie zabrzmiało to jednak zbyt przekonywająco. - Pan pozwoli, panie majorze, do gabinetu.

Downar wszedł do pokoju, w którym wisiała klatka z papugami. Od razu poczuł zapach perfum. „Widocznie Sabina krąży gdzieś w pobliżu" - pomyślał.

Skoczyński podsunął wyściełane krzesło.

- Proszę, niech pan siada. Napije się pan czegoś?

- Nie, dziękuję bardzo. Wpadłem tylko na chwilę. Chciałbym panu jeszcze zadać parę pytań. Nie wszystko jest dla mnie jasne i dlatego...

- Gdyby wszystko dla pana było jasne, to zapewne do tej pory zaaresztowałby pan mordercę mojej żony - zauważył Skoczyński.

Downar roześmiał się.

- Bardzo słuszna uwaga. Być może niezbyt ściśle się wyraziłem. Chciałem powiedzieć, że widzę pewne niejasności w tym, co od pana usłyszałem, panie profesorze.

Twarz Skoczyńskiego pokryła się szarością. Nerwowo drgała mu lewa powieka.

- Nie wiem o jakich niejasnościach pan mówi.

86

87

- Widzi pan, panie profesorze... jedna sprawa ogromnie mnie intryguje. Dlaczego pojechał pan razem z żoną do Sopotu. Na ogół małżeństwa, które chcą się rozejść, unikają tego rodzaju wspólnych wyjazdów. To utrudnia sprawę rozwodową. A przecież pan chciał przeprowadzić rozwód.

- Tak, chciałem.

- No właśnie. Więc dlaczego wyjechał pan z żoną i zamieszkał pan we wspólnym pokoju?

- Żona mnie prosiła - odparł cicho Skoczyński.

- I pan tak łatwo dał się namówić? Dziwne.

- Nie chciałem żonie robić przykrości. Powiedziała, że to będzie nasz ostatni wspólny wyjazd, że chce zachować wspomnienia...

- A mnie się zdaje, że to wyglądało trochę mniej sentymentalnie - powiedział z uśmiechem Downar. - Pańskiej żonie zależało na tym, żeby się z panem pokazać i żeby rozpowszechnić wersję, że pogodziliście się i że nie ma mowy o rozwodzie. Zmusiła pana do tego wyjazdu. Nie wiem tylko jakim sposobem.

- Poprosiła mnie. Po prostu. Downar skrzywił się z powątpiewaniem.

- Nie sądzę, żeby to wystarczyło, aby pana nakłonić do wspólnej wycieczki nad morze.

- Dla mnie wystarczyło. Czy panu nigdy nie zdarzyło się zrobić czegoś na prośbę kobiety?

- Na prośbę żony - poprawił Downar. - Nigdy nie byłem żonaty i nigdy się nie rozwodziłem. Te sprawy są mi znane wyłącznie z teorii i z obserwacji innych ludzi. Mniejsza z tym zresztą. Czy pan był w Stanach Zjednoczonych?

- Tak. Sześć lat temu. Zostałem zaproszony przez uniwersytet w Filadelfii.

- Jakie jeszcze miasta pan zwiedził?

- Byłem w Chicago, w Bostonie, w Nowym Jorku.

- Sam pan pojechał na tę wycieczkę, czy z żoną?

- Z żoną.

Downar wyjął z kieszeni duży notes i coś w nim zapisał. Nie śpieszył się z podjęciem przerwanej rozmowy. Wiedział, że takie chwile są nieraz bardziej wymowne od słów.

88

Dyskretnie obserwował Skoczyńskiego, którego twarz wyrażała napięcie nerwowe.

- Niech mi pan powie, panie profesorze, dlaczego jest pan niespokojny?

- Ja? Niespokojny? Nic podobnego. Zdaje się panu.

- Nie sądzę, żeby mi się zdawało. Zachowuje się pan jak człowiek, który z trudem panuje nad nerwami. Dlaczego?

- Chyba mam powody, żeby być zdenerwowany - wybuchnął Skoczyński. - Zamordowanie żony nie należy do rzeczy najprzyjemniejszych. Jak się panu zdaje? A poza tym te wszystkie przesłuchania... To się chyba nigdy nie skończy. Nie może się pan dziwić, że jestem wyprowadzony z równowagi.

- Podczas pierwszej mojej bytności nie robił pan wrażenia zdenerwowanego - powiedział Downar - wprost przeciwnie, był pan w doskonałym nastroju. O ile pamiętam, karmił pan chomika.

- Czy karmienie chomika jest dowodem doskonałego nastroju?

- Nie mam zamiaru szerzej dyskutować na ten temat — uśmiechnął się pojednawczo Downar. - Dajmy temu spokój. Chciałbym jeszcze z panem porozmawiać o pańskiej żonie.

- Wydaje mi się, że wszystko już powiedziałem. Nie rozumiem o co panu jeszcze chodzi.

- Proszę mi powiedzieć, czy pańska żona znała Konrada Siemiatyckiego?

- Konrada Siemiatyckiego? Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Kto to jest?

- Jest pan pewien, że pan nigdy nie słyszał tego nazwiska?

- Jestem najzupełniej pewien. Mam jeszcze bardzo dobrą pamięć.

- To świetnie - Downar zatarł ręce, jakby wiadomość, że Skoczyński ma dobrą pamięć, napełniła go nową otuchą. - I jeszcze jedna sprawa, panie profesorze. Przeglądając korespondencję pańskiej żony znalazłem kopertę lotniczą zaadresowaną do niejakiego Joachima van Reinber-gena, zamieszkałego w Nowym Jorku. Czy wie pan coś o tym człowieku?

89

- Tak. To nasz znajomy. Poznaliśmy go podczas naszej podróży po Stanach Zjednoczonych. Półtora roku temu był w Warszawie. Zaprosiłem go. Mieszkał nawet u nas przez kilka dni. Potem przeniósł się do hotelu.

- Dlaczego pan się nim tak zainteresował, że aż go pan do siebie zaprosił?

- To bardzo kulturalny, wykształcony człowiek. Zaprzyjaźniliśmy się. Joachim interesuje się archeologią, jest historykiem sztuki. W Nowym Jorku cenią go jako eksperta w dziedzinie malarstwa i rysunku. Prowadzi własny antykwariat.

- Czy w Nowym Jorku poznał go pan za pośrednictwem jakichś swoich znajomych?

Skoczyński zmarszczył brwi.

- Dobrze nie pamiętam, ale zdaje mi się, że to moja żona zapoznała mnie z nim. Tak, tak..., teraz sobie przypominam. To Halszka poszła do tego antykwariatu i poznała Joachima. Potem mnie tam zaprowadziła.

- I tak panu przypadł do gustu ten amerykański Holender?

- Niezmiernie sympatyczny.

- Czy to była inicjatywa pańskiej żony, żeby go tu zaprosić?

- Tak. Halszka mnie na to namówiła. Mnie samemu takie rzeczy nie przychodzą do głowy. Tyle mam różnych spraw. Nie mam czasu myśleć o kontaktach towarzyskich. Tym zawsze zajmowała się moja żona.

- Czy często pańska żona organizowała przyjęcia?

- Niezbyt często, ale raz w miesiącu przychodzili do nas znajomi i przyjaciele.

- Czy jest pan pewien, że pośród gości nigdy nie było Konrada Siemiatyckiego?

- Już mnie pan o to pytał - odparł niecierpliwie Skoczyński. - Nie znam pana Siemiatyckiego i nigdy nie znałem.

- A czy w ogóle zna pan kogoś, kto ma na imię Konrad?

- Nie znam żadnego Konrada. Niech mnie pan już nie męczy pytaniami. To mnie naprawdę wyprowadza z równowagi.

- Zrobił się pan nazbyt nerwowy - powiedział Downar i wstał. - Powinien pan być dla mnie bardziej wyrozumiały. Przecież w naszym wspólnym interesie leży zdemaskowanie mordercy. Pan także do tego dąży. Chyba się nie mylę?

Skoczyński zmieszał się.

- Proszę mi wybaczyć, ale nie panuję nad nerwami. Jestem bardzo wyczerpany. Do widzenia, panie majorze.

Downar wrócił do komendy. Postanowił uporządkować zdobyte materiały, porównać notatki, porobić streszczenia z odbytych rozmów, zestawić fakty i wreszcie stworzyć sobie wyraźny plan działania. Był w dobrym nastroju. Czuł, że wreszcie przełamał złą passę i że teraz ostateczne wyjaśnienie zamordowania profesorowej Skoczyńskiej jest tylko kwestią czasu. Skoczyńska. A co z Ternerową? Czy rzeczywiście należało łączyć ze sobą te dwie zbrodnie? W pierwszym stadium śledztwa był prawie pewien, że ma do czynienia z jednym mordercą, ale obecnie... Pojawiły się wątpliwości, które nie dawały mu spokoju. A może się sugeruje? Może ulegał sugestii od samego początku? Pewne zbieżności mogły być przecież tylko dziełem przypadku. Osoba Skoczyńskiego łączyła te dwie kobiety. Czy nie był to tylko zwykły zbieg okoliczności?

- Ano cóż... Zobaczymy - mruknął i wyjął z kasy ogniotrwałej akta sprawy.

Zaledwie jednak rozłożył na biurku notatki, gdy rozległo się pukanie i do pokoju wszedł Walczak.

- Cześć. Nie przeszkadzam ci?

- Owszem, przeszkadzasz - powiedział Downar, ściskając dłoń przyjaciela. - Ale co robić? Siadaj. Zapalisz?

Walczak potrząsnął energicznie głową.

- Wiesz przecież, że się odzwyczajam i tobie także radzę rzucić palenie. Zobaczysz jak odmłodniejesz.

- Ale brzuch mi urośnie tak jak tobie.

- Mnie nic na to nie pomaga palenie - uśmiechnął się Walczak. - W żaden sposób nie mogę stracić nadwagi. A to wyłącznie wina Helenki. Za dobrze gotuje.

- Pogodziliście się? - spytał Downar.

90

91

- Już dawno. To były takie przelotne zachmurzenia horyzontu małżeńskiego. Kto się lubi ten się czubi. Ale nie przyszedłem do ciebie, żeby rozmawiać o Helence.

- Domyślam się.

- Zajmowałem się ostatnio tą twoją piosenką.

- No i co... i co? - ożywił się Downar.

- No i... szukałem, pytałem, ale z niewielkim rezultatem.

- Czego się konkretnie dowiedziałeś?

- Rozmawiałem z różnymi znajomymi, którzy się znają na muzyce. Nikt nie słyszał tej melodii i nikt nie umiał mi powiedzieć komu ewentualnie można by przypisać autorstwo. Wszyscy natomiast są zgodni co do jednego. Jest to utwór o charakterze piosenki żołnierskiej. Prawdopodobnie powstał podczas okupacji. Może to jakaś partyzancka melodia. Może śpiewali ją chłopcy w lesie. A może przyszła do nas z żołnierzami radzieckimi. Typowo bojowa pieśń, taka, co to podnosi ducha i dodaje odwagi.

- To wszystko bardzo pięknie - powiedział Downar. Ale mnie jest potrzebny facet, który zapisał tę melodię na papierze nutowym. Jego muszę znaleźć.

Walczak pokręcił głową.

- Nie myśl, że to będzie takie proste.

- Wcale nie myślę. Muszę go jednak znaleźć. To może być klucz do rozszyfrowania całej zagadki.

- Tak, tak - mruknął Walczak. - Możliwe, bardzo możliwe. Wiesz co mi się zdaje?

- Co takiego?

- Mam wrażenie, że ten ktoś przypomniał sobie melodię z dawnych lat i próbował ją zrekonstruować.

Downar uderzył pięścią w biurko.

- Muszę go znaleźć, psiakrew. Za wszelką cenę.

ROZDZIAŁ VI

Downar długo nie mógł się zdecydować na rozmowę z Sabiną Wołczewską. Wyczuwał, że kochanka profesora gra jedną z głównych ról w tej dziwnej historii i bał się ją spłoszyć jakimś niezręcznym posunięciem. Wiedział, że dziewczyna jest bardzo sprytna, a poza tym... Do tego nie chciał się przyznać nawet sam przed sobą, ale... Po co tu owijać w bawełnę? Diabelnie mu się podobała i nie był pewien, czy potrafi się zdobyć na całkowity obiektywizm. Dlatego zwlekał.

Wreszcie doszedł do wniosku, że spotkanie to jest nieuniknione. Postanowił jednak tak je zaaranżować, żeby ich rozmowa nie miała charakteru oficjalnego przesłuchania.

Korzystając z pomocy wywiadowców, zapoznał się ze zwyczajami Sabiny i wiedział, że przeważnie wychodzi z domu około południa, żeby spotkać się ze znajomymi w jakiejś kawiarni. Najchętniej bywała w Grand Hotelu albo w Nowym Świecie.

Któregoś dnia wziął wóz i pojechał na Mokotów. Zaparkował służbową wołgę w pobliżu willi profesora i, uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał.

Czas mijał, a Sabina się nie pokazywała. Minuty zmieniły się w kwadranse, a kwadranse w godziny.

„Akurat dzisiaj nie wyjdzie" mruczał Downar. „Niepotrzebnie tu sterczę jak idiota". Już miał włączyć motor i wrócić do komendy, kiedy posłyszał trzask zamykanej furtki i odgłos kroków.

Poznał ją od razu, chociaż była do niego odwrócona plecami. Ten sam szybki, sprężysty krok, te same jasne włosy spięte w gruby węzeł, ten sam rysunek pleców.

Żeby spotkanie wyglądało naturalnie, rozwinął odpowiednią szybkość i dopiero mijając ją zahamował gwałtownie.

- Dzień dobry.

92

93

Odwróciła się.

- A, to pan. Dzień dobry. Co pan tu robi?

- Mam zamiar porwać Sabinkę.

- To nie będzie takie proste. Jestem bardzo silna.

- Czyżby pani miała zamiar stawiać czynny opór?

- To nie jest wykluczone. Otworzył drzwiczki wozu.

- Proszę, niech pani siada.

- Kiedy ja miałam zamiar przejść się.

- To pani zmieni zamiar. Najpierw przejedzie się pani, a potem będzie jeszcze dość czasu na pieszą przechadzkę.

- Nie jestem pewna czy...

Wykorzystał moment wahania, wciągnął ją do środka i nacisnął gaz.

- Poczyna pan sobie zbyt obcesowo, panie Stefanie. Nie uważa pan?

- Przecież na wstępie zaznaczyłem, że to będzie porwanie Sabinki.

- Dokąd mnie pan wiezie?

- W siną dal.

- To znaczy?

- Choćby nawet i do „Krokodyla" na Stare Miasto.

- Jeżeli już na Stare Miasto, to wolałabym pojechać tam, gdzie dają kaczki pieczone. Był pan kiedy w prywatnej knajpce przy Kamiennych Schodkach?

- Jeszcze nie byłem, ale słyszałem o tych kaczkach. Podobno wino tam się pije olbrzymimi pucharami. No to jedźmy.

W niewielkiej salce panował nastrojowy półmrok. W migotliwym blasku świec amatorzy drobiu ogryzali z zapałem kacze udka. Kielichy, do których nalewano czerwone wino, były rzeczywiście imponujące.

Znaleźli przytulny stolik pod ścianą i Downar zamówił podwójne porcje i butelkę wina.

- Widzę, że postanowił się pan intensywnie dożywiać -powiedziała wesoło Sabina. - Pewnie zasłabł pan z głodu czekając na mnie.

Downar spojrzał na nią zdziwiony.

- Czekając na panią? Roześmiała się.

- Niech pan nie udaje. Wiem przecież doskonale, że pan siedział w wozie i czekał aż wyjdę z domu. Akurat dzisiaj myłam głowę i musiałam wysuszyć włosy. Bardzo mi przykro, że pan się tak wynudził, ale w każdym razie mniej niż ci wywiadowcy, którzy mnie śledzili. Bardzo tajemniczy młodzi ludzie.

Downar nie mógł ukryć wesołości.

- Pani jest kapitalna. Daję słowo. Zaraz jutro składam wniosek, żeby panią zaangażowano do naszej komendy.

- Dziękuję za zaufanie, ale z propozycji nie skorzystam. Mam inne plany. Czy pan zawsze zmierza do celu taką okrężną drogą? Czy nie prościej było zatelefonować do mnie i umówić się w kawiarni?

- Chciałem, żeby to wypadło naturalnie. Potrząsnęła głową tak gwałtownie, że włosy związane

w węzeł rozsypały się i spłynęły jasną falą na ramiona.

- Ze mną najlepiej bez tych wszystkich kombinacji. Ja tego nie znoszę. Lubię ludzi, którzy mówią od razu prosto z mostu o co im chodzi. Niech pan je tę kaczkę, bo wystygnie i niech mi pan naleje wina.

Downar sięgnął po butelkę i napełnił kieliszki. Uważnie obserwował dziewczynę. Wydało mu się, że to co mówiła brzmiało szczerze.

- Czy ciągle jeszcze podejrzewa mnie pan o zamordowanie Skoczyńskiej? - spytała, patrząc na niego z drwiącym uśmieszkiem.

- Dlaczego pani przypuszcza, że kiedykolwiek panią o to podejrzewałem?

- Tak mi się wydawało wtedy na plaży.

- To było pierwsze stadium śledztwa. W takich sytuacjach bierze się pod uwagę wszystkie możliwe ewentualności.

- Więc teraz nie uważa mnie pan za morderczynię? Uśmiechnął się i podniósł pełny kieliszek.

- Pani zdrowie.

- Nie odpowiedział mi pan na pytanie.

94

95

- W pewnych okolicznościach nie lubię zbytnio sprecyzowanych pytań i unikam wiążących odpowiedzi.

- Więc jednak nie jest pan pewien mojej niewinności.

- Wina czasami bywa pośrednia. Zdarzają się grzesznicy, którzy są nieświadomi swoich czynów, nie zdają sobie sprawy, że pewne działanie pociąga za sobą konkretną i nieuchronną konsekwencję.

Postawiła pełny kieliszek na stole i spojrzała zaciekawiona.

- Mówi pan tak jakoś mądrze, że nie mogę się zorientować o co chodzi. Czy czasami nie usiłuje się pan wymigać od odpowiedzi?

- Jak zawsze jest pani bardzo domyślna.

- Właściwie kto kogo zaprosił na tę kaczkę? - spytała niespodziewanie. - Pan mnie, czy ja pana?

- Ja panią oczywiście. Przecież to ja zamówiłem podwójne porcje.

- Będzie to pana słono kosztować. Uśmiechnął się ubawiony.

- Bardzo to miło z pani strony, że pani się troszczy o moje finanse, ale mogę panią zapewnić, że jeszcze nigdy tak mi nie smakowała pieczona kaczka jak w pani towarzystwie. A to warte na pewno więcej niż wyniesie rachunek.

Pokiwała głową.

- Tak, tak... Od razu widać, że prawienie kobietom komplementów to nie jest pana specjalność. Może jednak przejdziemy do konkretnych spraw. Niech mi pan zupełnie szczerze powie, czego pan się chce ode mnie dowiedzieć.

Downar wypił wino i znowu wyciągnął rękę w kierunku butelki.

- Wydaje mi się, że teraz pani zaczyna prowadzić śledztwo. Może to i dobrze, że inicjatywa przechodzi w pani ręce.

- Muszę przejąć inicjatywę - powiedziała z przekonaniem - bo w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Pan za bardzo kołuje. A w ogóle to dziwny z pana oficer milicji. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby przesłuchiwanie podejrzanej było przeprowadzane przy pieczonych kaczkach.

- Czyżby taka forma pani nie odpowiadała?

96

- Ależ wprost przeciwnie, jestem zachwycona.

- To doskonale. Właśnie przypuszczałem, że będzie się pani lepiej czuła w takiej nieoficjalnej atmosferze.

Zasłoniła dłonią kieliszek.

- Niech mi pan już nie dolewa wina, bo atmosfera może się stać nie tylko nieoficjalna, ale i nieobyczajna. A teraz niech mi pan powie o co panu właściwie chodzi, co pan chce wiedzieć?

„Śliczna dziewczyna" pomyślał mimo woli Downar. Miał ogromną ochotę zwekslować rozmowę na zupełnie prywatny tor, ale w ostatnim momencie zwalczył pokusę.

- Czy mogę z panią być zupełnie szczery?

- Oczywiście. Proszę o to.

- Widzi pani... Interesuje mnie pewna osoba, o której chciałbym się czegoś od pani dowiedzieć.

- Jeżeli tylko będę mogła udzielić panu jakichś informacji, to bardzo chętnie. Ta kaczka była tak soczysta, że jakiś ekwiwalent się panu należy.

Downar udał, że nie dosłyszał ostatnich słów.

- Chodzi mi o pana van Reinbergena z Nowego Jorku.

- A cóż panu biedny Joachim zawinił? - zdziwiła się szczerze.

- Nie powiedziałem, że coś zawinił. Chciałbym się tylko czegoś o nim dowiedzieć.

- A dlaczego pan przypuszcza, że ja coś wiem na jego temat?

- Ponieważ pani zapraszała go do Warszawy. Zmrużyła oczy.

- O, widzę, że pan starannie węszy wokół mojej skromnej osoby. To prawda, zaprosiłam Joachima do Warszawy, ale to było dawno.

- Gdzie go pani poznała?

- W Paryżu.

- Kiedy pani jeździła do Paryża?

- Kilka lat temu. Ojciec mój stale mieszka w Paryżu.

- Czy można wiedzieć czym zajmuje się pani ojciec?

- Ma antykwariat. Handluje starymi obrazami, rzeźbami.

- W jakim celu zaprosiła pani Reinbergena?

97

Wzruszyła ramionami.

- W jakim celu? Jak by to określić? W celu romantycznym. Spodobał mi się, a że miał ochotę zobaczyć Warszawę...

- Czym zajmuje się w Nowym Jorku pan Reinbergen?

- Prowadzi antykwariat, tak jak mój tatuś.

- A więc koledzy po fachu. -Tak.

- Czy pan Reinbergen przyjechał do Polski w interesach? Czy załatwiał coś tutaj?

Tylko tak czujny obserwator jak Downar mógł dostrzec w oczach dziewczyny błysk niepokoju połączonego z ciekawością.

- O ile wiem, to pobyt Joachima posiadał charakter wybitnie rozrywkowy - odparła z uśmiechem. - Nic mi nie wspominał o żadnych interesach handlowych.

- Ale zapewne interesował się naszymi dziełami sztuki?

- Tak. Oczywiście. Był w muzeach, odwiedzał wystawy obrazów, chodziliśmy po sklepach „Desy"...

- A czy odwiedzał także pracownie prywatnych malarzy? Znowu niepokój w oczach.

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- Gdzie wtedy mieszkał pan Reinbergen?

- Trochę u mnie, a trochę w hotelu. Ja mam ciasne mieszkanie.

- Jak długo trwała wtedy jego wizyta w Polsce?

- Był chyba trzy tygodnie, a może trochę dłużej.

- Następnie wrócił do Nowego Jorku?

- Oczywiście.

- A po jakimś czasie znowu przyjechał do Warszawy. Tym razem na zaproszenie profesora Skoczyńskiego.

- Jest pan znakomicie poinformowany. Downar skrzywił się sceptycznie.

- Nie sądzę. Gdybym był znakomicie poinformowany, to do tej pory już bym wiedział kto zamordował panią Sko-czyńską. A propos. Czy pani zna pana Ternera?

- Tego reżysera filmowego? -Tak.

- Nie, nigdy go nie spotkałam.

- A może poznała pani kiedyś jego żonę?

- Nie.

- Jest pani tego pewna?

- Najzupełniej.

Siedzieli pod ścianą koło siebie tak blisko, że Downar dotykał ramieniem ramienia dziewczyny. Wyczuł w niej napięcie i czujność. Pozornie była beztroska, wesoła, ale...

- Naprawdę nie chce pani wina?

- Nie. Dziękuję. I tak już za dużo wypiłam.

- W takim razie samotnie będę musiał wysączyć tę butelczynę. Szkoda zostawiać. - Napełnił swój kieliszek i z pogodnym uśmiechem spojrzał na Sabinę. - Przyjemnie tu, prawda?

- Bardzo przyjemnie. Panuje tu trochę średniowieczny nastrój. Świece, pieczone kaczki, wino w ogromnych kielichach. Przypominają się dawne czasy. Brak tylko rycerzy w zbrojach.

- Zadowolony jestem, że zbroje wyszły z mody - powiedział Downar. - To musiało być bardzo niewygodne. A jak się człowiek pocił w takim żelastwie. Stanowczo wolę dżinsy. Aha, coś mi się przypomniało. Czy pani zna malarza, który nazywa się Konrad Siemiatycki?

- Nie - odparła stanowczo. - Nie znam człowieka o tym nazwisku. Nigdy nawet nie słyszałam o takim malarzu.

Downar nie miał żadnej wątpliwości, że nie tylko słyszała o Konradzie Siemiatyckim, ale nawet dobrze go znała. Nie nalegał jednak. Wolał utrzymać ją w przekonaniu, że bierze za dobrą monetę jej słowa.

- Może pani ma już dosyć tych średniowiecznych nastrojów?

- Tak. Wyjdźmy na powietrze. Trochę tu duszno.

Zeszli w dół po Kamiennych Schodkach, żeby popatrzeć na Wisłę. Na Brzozowej minęli mały ogródek, który wśród staromiejskich domków płonął czerwienią ogromnych kwiatów.

„Szkoda" - pomyślał melancholijnie Downar. - „Szkoda, że nie mogę sobie pochodzić z tą dziewczyną po Starym Mieście niesłużbowo".

98

99

- O czym pan myśli? - spytała, podnosząc na niego wzrok.

Uśmiechnął się smutnie.

- Myślę o tym, że ludzie często niepotrzebnie komplikują sobie życie. Zastanawiam się także nad tym, dlaczego pani naopowiadała mi tyle kłamstw. Podobno in vino ve-ritas. Może dlatego nie chciała pani, żebym jej dolał wina.

W komendzie Downar wezwał do siebie Olszewskiego. Poczęstował go papierosem i powiedział:

- Mam dla was, kolego, bojowe zadanie.

- Uwielbiam bojowe zadania - uśmiechnął się porucznik.

- To świetnie. Musicie zdobyć dobre zdjęcie tego artysty malarza Konrada Siemiatyckiego.

- Już mam jego fotografie. Kazałem zrobić kilkanaście odbitek.

Downar zdumiał się.

- Macie już jego zdjęcia? Skądżeście je wytrzasnęli?

- Z biura paszportowego. To nie takie skomplikowane. Sądziłem, że podobizna pana Konrada może się nam przydać.

- Jesteście genialni - powiedział z uznaniem Downar. -A teraz zrobimy tak: pojedziecie, a nawet lepiej, polecicie do Gdańska. Skontaktujecie się z kapitanem Sarneckim. Dacie mu te fotografie i poprosicie, żeby poszedł do hotelu, w którym mieszkała Ternerowa i spytał tego tłustego portiera, czy to ten facet rezerwował pokój dla Ternerowej. To bardzo ważne. Chciałbym, żebyście to błyskawicznie załatwili. Zadzwonicie do mnie z Gdańska jak sprawa wygląda.

ROZDZIAŁ VII

Apel telewizyjno-radiowy dał rezultaty. Któregoś dnia Downar otrzymał z Radia wiadomość telefoniczną, że zgłosił się autor niedokończonej piosenki. Nie tracąc czasu pojechał na Myśliwiecką.

Przypuszczał, że zobaczy młodego człowieka z bujną czupryną i z rozmarzonym spojrzeniem. Tymczasem przedstawiono mu zupełnie łysego starszego pana, cieszącego się niewątpliwie dobrym apetytem. Potężny brzuch i trzy sfałdowane podbródki świadczyły o tym wymownie.

Teodor Koźmicki trochę się speszył, zorientowawszy się, że ma do czynienia z milicją. Był przekonany, że Radio chciało z nim nawiązać kontakt w celu zorganizowania jakiejś audycji muzycznej.

- Bardzo się cieszę, że wreszcie się z panem spotkałem - powiedział wesoło Downar.

- Ja również się cieszę - bąknął Koźmicki. Nie był pewien, czy rzeczywiście będzie miał powód do radości. - Miło mi pana poznać, panie majorze.

„Ludzie ciągle jeszcze boją się milicji" - pomyślał ze złością Downar. Głośno zaś powiedział:

- Mam do pana wielką prośbę.

- Słucham.

- Chodzi właśnie o tę piosenkę. Czy pan ją skomponował?

-Tak.

- Dawno?

- O, bardzo dawno. Jeszcze w czasie okupacji. W obozie.

- W obozie komponował pan piosenki?

- Tak. Niedużo. Dwie czy trzy. Nie miałem papieru nutowego ani żadnego instrumentu. To nie było łatwe.

- Może przegrałby mi pan tę melodię - zaproponował Downar.

- Bardzo chętnie.

100

101

Akurat studio było wolne. Koźmicki siadł przy fortepianie, odchrząknął, jakby chciał sobie tym dodać odwagi i zaczął grać. Tłuste palce biegały po klawiszach z ogromną wprawą.

Downar zamknął oczy, pochylił głowę i słuchał w skupieniu.

- Gdzie ja to słyszałem? Gdzie ja to już słyszałem? - powtarzał pocierając dłonią czoło.

- No i jak się panu podoba? - spytał Koźmicki. Zdjął ręce z klawiatury i wycierał chustką spocony kark.

- Bojowa melodia - powiedział Downar. - Bardzo mi się podoba. Pierwsza klasa.

Nalana twarz Koźmickiego promieniała zadowoleniem.

- Śpiewaliśmy to w obozie. Ta piosenka podtrzymywała nas na duchu. Nie muszę panu tłumaczyć, że niełatwo było przetrwać. Ktoś nawet ułożył do tego słowa, ale już ich nie pamiętam... Ale o co właściwie chodzi, panie majorze? Bo ja do tej pory nie wiem...

- Niech pan jeszcze raz to zagra - poprosił Downar.

- Bardzo chętnie.

I znowu popłynęły tony bojowego, dziarskiego marsza. Koźmicki grał z ogromną werwą, z młodzieńczym temperamentem.

Kiedy skończył, Downar powiedział cicho:

- Nie mogę sobie przypomnieć. W żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć gdzie ja słyszałem tę melodię. A przecież słyszałem ją niedawno. Głowę dam.

- Może ktoś to nucił na ulicy czy w tramwaju - podsunął Koźmicki. - Tak czasem bywa, że człowiekowi wpadnie w ucho jakaś piosenka i nawet nie wie gdzie i kto ją śpiewał.

- Nie, nie, to nie było ani na ulicy, ani w tramwaju.

- Tę piosenkę śpiewał na pewno ktoś, kto był w obozie razem z nami.

- Tak. Tę piosenkę śpiewał ktoś, kto był w obozie - powtórzył w zamyśleniu Downar. - Czy pan mógłby mi napisać te nuty?

- Oczywiście. Czy chciałby pan to mieć razem z akompaniamentem, czy tylko prym?

- Wolałbym mieć całość z akompaniamentem.

- Na poczekaniu tego nie zrobię. Może pan do mnie zadzwoni jutro czy pojutrze. Dam panu mój telefon.

- Doskonale. Bardzo dziękuję. Czy zna pan może pana Ternera?

- Znam, oczywiście. Ale jeszcze lepiej znam Olgę, jego żonę. Byliśmy razem w obozie. Uratowała mi życie.

- A czy pan wie, że pani Ternerowa została zamordowana? Twarz starego muzyka zbladła gwałtownie.

- Zamordowana? Olga? Niemożliwe. Przecież... Nie, nie, to nie może być prawda.

- Niestety, to prawda - powiedział Downar. - Olga Ternerowa została zamordowana w hotelu w Gdańsku. W jej walizce znalazłem męski płaszcz ortalionowy, a w kieszeni tego płaszcza kawałek nutowego papieru z kilkoma taktami tej piosenki.

Koźmicki chwycił się oburącz za głowę.

- Straszne, straszne - powtarzał oszołomiony. Downar obserwował go uważnie.

- Czy to pan napisał kilka taktów tej piosenki? - spytał po chwili.

-Tak.

- A czy ten płaszcz, który znalazłem w walizce Ternero-wej, to pańska własność?

- Na pewno tak. Mieliśmy identyczne płaszcze, musieliśmy je w szatni zamienić. Ja mam teraz damski płaszcz.

- Pan napisał początek tej melodii i wsunął pan kartkę do kieszeni swego płaszcza?

- Tak jest.

- Pisał pan te nuty w jakimś lokalu, prawda?

- Nie. Potem poszliśmy do „Kameralnej", a pisałem to u Konrada.

- U jakiego Konrada? - spytał z dobrze udaną obojętnością Downar.

- U Siemiatyckiego, tego malarza. Nie zna go pan?

- Jeszcze nie.

- Fantastyczny człowiek. Nie wyobraża pan sobie nawet. Jaki talent, jaki rozmach, jaki gest. Rzadko się już te-

102

103

raz spotyka takich ludzi. Przyjaźnili się z Olgą. Powinna była wyjść za niego, a nie za tego błazna. Nie znoszę Ternera. Bufon, zarozumialec, dziwkarz. Nie rozumiem, co ona w nim zobaczyła. Dlaczego nie wyszła za Konrada? Może nie stałoby się to nieszczęście. Kto mógł się dopuścić takiej potwornej zbrodni?

- Właśnie usiłuję się tego dowiedzieć - powiedział Downar. - Czy rzeczywiście Ternerowa była z panem w obozie hitlerowskim?

- Ależ tak. Tam ją poznałem.

- Więc mówi pan, że pisał pan te nuty u pana Siemia-tyckiego?

- Tak. To było w przeddzień wyjazdu Olgi. Miała jechać na dłuższy czas do Ameryki. Urządziliśmy pożegnalny wieczór. Najpierw posiedzieliśmy u Konrada w pracowni. Wspominaliśmy dawne czasy. Oldze przypomniała się ta nasza piosenka obozowa. Poprosiła, żebym jej zanotował melodię. Zacząłem pisać, ale nie skończyłem, nie wiem nawet dlaczego. Zaczęliśmy widocznie mówić o czym innym. Trochę się wypiło. Wie pan jak to bywa w takich wypadkach. Potem ktoś rzucił projekt, żeby pójść do „Kameralnej". Miałem zamiar tam skończyć pisać. Wsunąłem więc tę kartkę do kieszeni płaszcza...

- A w szatni zamieniliście płaszcze - powiedział Downar.

- No właśnie. Musiało tak się stać. Ja zabrałem płaszcz Olgi, a ona mój płaszcz do walizki.

- Kto z wami był w „Kameralnej"?

- Byliśmy tylko we troje, Olga, Konrad i ja.

- I nikt się do państwa nie przysiadał? Koźmicki pomyślał chwilę.

- Zaraz, zaraz... Muszę się zastanowić. Tak, tak, przypominam sobie. Przysiadł się do naszego stolika jakiś znajomy Konrada. Niezbyt miły typ.

- Jak wyglądał?

- Miał brodę. I co mnie najbardziej irytowało to to, że nie zdejmował ciemnych okularów. Nie znoszę rozmawiać z człowiekiem, którego oczu nie widzę. A w ogóle co to te-

104

raz za idiotyczne zwyczaje, żeby w nocy, w lokalu, nosić przeciwsłoneczne okulary.

- Nie pamięta pan przypadkiem jak się nazywa ten facet?

- Pojęcia nie mam. Mruknął jakieś nazwisko, ale oczywiście nie dosłyszałem. Ludzie się tak przedstawiają, jakby się wstydzili swojego nazwiska. Ale Konrad będzie wiedział. To przecież jakiś jego kumpel.

- Czy w „Kameralnej" rozmawialiście na temat tej piosenki?

- Nie. Na ten temat nie było już mowy.

- A pani Ternerowa znała tego jegomościa w ciemnych okularach?

- Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że poznała go dopiero wtedy.

- Jak się do niego odnosiła?

- Dosyć niechętnie. Zresztą ten typ krótko siedział przy naszym stoliku. Wyczuł widocznie, że nie jesteśmy nim zachwyceni. Pożegnał się i poszedł.

- Czy często pan widuje pana Siemiatyckiego? - spytał Downar, wyjmując papierosy i częstując muzyka.

Koźmicki potrząsnął głową.

- Dziękuję. Nie palę. Pytał pan czy często widuję Konrada. Dawno go już nie widziałem. Siedziałem w Krynicy. Trzeba się trochę na stare lata podleczyć. Ostatni raz widzieliśmy się chyba właśnie wtedy w „Kameralnej".

- Kiedy pan mógłby mi napisać te nuty?

- Powiedziałem już. Niech pan do mnie zadzwoni jutro albo pojutrze. Może nawet przygotuję to panu na jutro, ale po południu.

- Byłbym panu niesłychanie wdzięczny, gdybym mógł to mieć jutro. I jeszcze jedno pytanie. Czy słyszał pan kiedyś o człowieku, który nazywa się Joachim van Reinbergen?

- Nie. Nigdy o kimś takim nie słyszałem. To chyba Holender.

- Prawdopodobnie. A czy pana Siemiatyckiego dawno pan zna?

- O, kawał czasu. Poznaliśmy się zaraz po wojnie. Mieszkałem wtedy w Wałbrzychu. Konrad szabrował na tam-

105

tym terenie dzieła sztuki. Przepraszam. Źle się wyraziłem. Nie szabrował, a ratował przed zniszczeniem. Downar pokiwał głową.

- Rozumiem. Każdy wtedy starał się przysłużyć ojczyźnie. Niech mi pan jeszcze powie, czy panu i Siemiatyckie-mu dobrze się powodzi materialnie?

Koźmicki nie ukrywał zdziwienia.

- A co mnie do tego, jak jemu się powodzi? Nie mam zwyczaju zaglądać znajomym do kieszeni. Konrad żyje jak każdy inny człowiek w naszym kraju. Luksusu tam u niego nie widać, ale z głodu nie umiera. Radzi sobie. Ma głowę na karku.

Downar umówił się z muzykiem na następny dzień, podziękował mu za cenne informacje i pojechał do komendy. Na korytarzu spotkał Olszewskiego.

- Już wróciliście?

- Ano już. Przecież miało być załatwione piorunem -uśmiechnął się porucznik.

- Przyznaję, że tempo imponujące. Polecieliście samolotem?

- Tak. W obydwie strony. Inaczej nie dałoby rady.

- Widzieliście się z Sarneckim?

- Oczywiście. Poszliśmy razem do tego hotelu, pokazaliśmy portierowi powiększone zdjęcia.

- No i co? Poznał tego faceta?

- Nie był zupełnie pewien, ale mówił, że chyba to ten. Tłumaczył się, że widział go tylko raz w życiu i że nie może ręczyć...

- Wobec tego nie mamy stuprocentowej pewności, że to Siemiatycki zamawiał pokój dla Ternerowej.

Olszewski podrapał się za uchem.

- A gdyby tak Siemiatyckiego zawieźć do Gdańska, towarzyszu majorze? Z fotografii trudniej kogoś poznać. Ale gdyby ten portier zobaczył żywego człowieka...

- Pomysł jest dobry. Ale jak to zrobić, żeby facet pojechał z własnej, nieprzymuszonej woli do Gdańska? Nie chciałbym go taszczyć na siłę.

- A może by wykombinować jakąś mistyfikację?

106

Downar strzelił w palce.

- Czekajcie. To jest myśl. Musimy go jakoś zwabić do tego hotelu. Bo jeżeli on zamawiał pokój dla Ternerowej...

- To wiedział gdzie jej szukać - dokończył Olszewski.

- Właśnie. Wiedział gdzie jej szukać, a poza tym... Chwileczkę... Jak by to zaaranżować? Zaraz... zaraz... Aha, już wiem!

- No jak? - zniecierpliwił się Olszewski.

- Przecież mamy ten męski płaszcz, który znaleźliśmy w rzeczach Ternerowej. Mogła go zapakować i zostawić paczkę u portiera, żeby ją wysłał Siemiatyckiemu. Zorientowała się, że to płaszcz Siemiatyckiego albo tego muzyka.

- Jakiego muzyka? - spytał Olszewski.

- A prawda, że wy nic nie wiecie. Znalazł się kompozytor, który napisał tę piosenkę. Później dokładniej wam to opowiem. Tak, tak, to niezły pomysł. Trzeba namówić portiera, żeby napisał kartkę do Siemiatyckiego, że jest dla niego paczka od Ternerowej. Sądzę, że Siemiatycki pojedzie po nią. Nic nie wie o tym płaszczu. Będzie zaintrygowany.

- A jeżeli odpisze portierowi, prosząc żeby mu pocztą przysłać tę paczkę?

- No cóż... To jest prawdopodobne. W takim razie portiera przywieziemy do Warszawy. Nie widzę innego wyjścia.

- Czuję, że znowu będę musiał lecieć do Gdańska - powiedział Olszewski.

Downar skinął głową.

- I ja tak myślę. Bez tego chyba się nie obejdzie... I jeszcze jedna sprawa. Postarajcie się błyskawicznie zebrać trochę informacji o Teodorze Koźmickim. To właśnie ten muzyk. Twierdzi, że siedział w obozie razem z Ternero-wą. Sprawdźcie to. A do Gdańska ostatecznie może pojechać ktoś inny. Chodzi przecież tylko o zawiezienie tego płaszcza. Zadzwonię do Sarneckiego i uzgodnię z nim jak ma rozmawiać z portierem. Tak, tak, wolałbym, żebyście się teraz zajęli Koźmickim. Musimy zebrać o nim szczegółowe dane.

107

ROZDZIAŁ VIII

Nie było windy.

Downar pracowicie wspiął się na szóste piętro. Trochę zasapany zatrzymał się przed odrapanymi drzwiami, pochlapanymi niedbale niebieską farbą. Na potężnym haku wisiał kawał szarej tektury, na której ktoś napisał węglem: KONRAD SIEMIATYCKI. Zamiast normalnego dzwonka zwieszał się od górnej framugi gruby sznur, zakończony ciężką, metalową rękojeścią.

Downar parę razy wciągnął głęboko w płuca powietrze, a przekonawszy się, że oddech ma już spokojny, szarpnął sznur.

Gdzieś w głębi, daleko rozległo się dzwonienie, przypominające dawne furty klasztorne. Potem zupełna cisza. Nic nie wskazywało na to, że ktoś ma zamiar zainteresować się przybyszem.

Downar jednak nie rezygnował. Sześć pięter po stromych, niewygodnych schodach i teraz miałby zawracać z niczym? Przecież telefonował, umówił się. Mało prawdopodobne, żeby facet tak go zlekceważył. Poczekał chwilę i znowu pociągnął za metalową rączkę. „Zaraz wyjdzie tu do mnie brat gwardian" pomyślał z uśmiechem, wsłuchując się w dźwięk dzwonu.

I rzeczywiście. Tym razem za drzwiami rozległy się ciężkie, flegmatyczne kroki, które zbliżały się z oddali. Trwało to dosyć długo. Wreszcie zabrzmiał mocny, energiczny głos:

- Kto tam?

- Ja do pana Siemiatyckiego - powiedział Downar. - Jestem z nim umówiony.

Zgrzytnęły zasuwy, zadźwięczał łańcuch i otworzyły się drzwi, jakby wrota średniowiecznej warowni.

- To pan się umówił z panem Siemiatyckim? Downarowi wydało się, że naprawdę stanął przed nim

zakonnik, była to jednak kobieta, ale ogromny wzrost, po-

tężna tusza i dotykający ziemi, brązowy fartuch upodabniały ją do brata furtiana. Na głowie miała zawiązaną ciemną chustkę, a w ręku trzymała szczotkę, osadzoną na długim kiju.

- Tak. Ja właśnie jestem umówiony z panem Siemiatyckim.

- Musiał na chwilę wyjść - powiedziała olbrzymka. -Prosił, żeby pan zaczekał. Niech pan wejdzie.

Przeszli przez obszerny strych, w końcu którego czerwieniła się ściana, wzniesiona z nowej cegły. Za tą ścianą była pracownia malarska.

Downar zdumiał się, zobaczywszy jak wspaniale została wykorzystana ta część strychu.

Wielkie półkoliste okno zapewniało wystarczającą ilość światła do pracy. Ściany były przyozdobione słomianymi matami, na których wisiały obrazy, szkice, rysunki, a nawet puste ramy. Na podłodze leżały jednobarwne, szerokie chodniki. Lampy zawieszone na długich sznurach, ożywiały wnętrze kolorowymi abażurami. Przestrzeń ogromna. Ginęły w niej meble, sprzęty, przybory malarskie.

Downar pomyślał, że można by tu z powodzeniem jeździć na rowerze albo na wrotkach.

- Niech pan siada - powiedziała autorytatywnie okazała gosposia, wskazując szeroki tapczan przykryty futrzaną narzutą. - Tu będzie panu wygodnie. Ja kończę sprzątać i zaraz idę. Nie lubię nikomu przeszkadzać. Pana Siemiatyckiego tylko patrzeć.

Downar uważnie rozglądał się po pracowni. Właściwie było mu to dosyć na rękę, że Siemiatycki spóźnił się na spotkanie. Mógł swobodnie zapoznać się z terenem.

Przyjrzał się sztalugom, pędzlom, farbom. Obejrzał jakieś stare poczerniałe deski, zainteresował się książkami stojącymi na półkach, wreszcie jego uwagę przyciągnęła dubeltówka wisząca nad tapczanem.

Podszedł bliżej i zdjął broń z gwoździa. Szesnastka. Zajrzał do lufy. Niedawno ktoś z niej strzelał, pomyślał.

108

109

Ciekawe. Powiesił strzelbę na miejsce i zwrócił się do gosposi, która była zajęta wydobywaniem śmieci z odkurzacza.

- Widzę, że pan Siemiatycki jest myśliwym. Wzruszyła pogardliwie ramionami.

- E, jaki tam z niego myśliwy.

- Ma dubeltówkę. Dlatego myślałem...

- To co z tego, że ma dubeltówkę. Ja mam w domu skrzypce, a wcale na nich grać nie umiem. Pamiątka po tatusiu. Różne rzeczy ludzie mają i nie wiedzą jak je zużytkować.

- To mówi pani, że pan Siemiatycki nie jeździ na polowania?

- Nic o tym nie wiem. Nigdy nie słyszałam, żeby się wybierał na polowanie.

- Pani tu na przychodnią, prawda?

- Tak. Trzy razy w tygodniu przychodzę sprzątać. Czasem coś przepiorę jak trzeba.

- Dawno pani pracuje u pana Siemiatyckiego?

- Kupę czasu. Będzie już z osiem lat albo i więcej. Ale co to pan taki ciekawy? Tak się mnie pan wypytuje jak jaki milicjant.

Downar roześmiał się.

- E, co też pani. Tak sobie chciałem z panią trochę pogadać, z nudów. Nie mogę się doczekać pana Siemiatyckiego.

- Zaraz powinien przyjść. Sama nie wiem czemu tak długo tam siedzi.

- A gdzie poszedł?

- Miał skoczyć do jakiegoś kolegi, tu blisko, na Poznańską. Przecie wiedział, że pan przyjdzie, bo kazał mi pana zatrzymać. O, chyba idzie.

Na strychu zadudniły pośpieszne kroki. Drzwi do pracowni otworzyły się z rozmachem i wszedł Konrad Siemiatycki.

Wysoki, chudy, z ostro zarysowanym nosem, podobny był do ogromnego ptaka z gatunku brodzących. Na szerokich, kościstych ramionach za duża marynarka wisiała jak na wieszadle. Oczy niebieskie o przekrwionych białkach miały wyraz tęsknego rozmarzenia i pa-

110

trzyły gdzieś daleko, jakby szukając czegoś ponad głowami ludzi.

Z roztargnieniem spojrzał na swego gościa.

- A, pan już tutaj? Przepraszam, że dałem panu na siebie czekać. Nie zorientowałem się, że to już tak późno. Proszę, niech pan siada.

Downar uścisnął dużą, suchą dłoń, powiedział swoje nazwisko i usiadł. Z zainteresowaniem przyglądał się malarzowi.

- To ja już idę - zakomunikowała donośnym głosem krzepka gosposia. - Do widzenia. - Zdjęła fartuch i zamaszystym krokiem ruszyła ku drzwiom.

Zostali sami. Przez chwilę siedzieli naprzeciwko siebie w zupełnym milczeniu. Badali się wzrokiem tak, jakby jeden drugiego chciał przeniknąć na wylot, poznać myśli, zajrzeć do duszy.

Pierwszy odezwał się Downar:

- Zdziwił pana zapewne mój telefon. Siemiatycki wzruszył ramionami.

- Nie. Ja się tak łatwo nie dziwię, chociaż nie wiem czego milicja może ode mnie chcieć. Jestem lojalnym obywatelem Polski Ludowej i nic nie mam na sumieniu. Nie kradnę ani nikogo nie zamordowałem.

- Czy słyszał pan o zamordowaniu pani Olgi Ternero-wej? - spytał Downar.

- Słyszałem. To jakaś ponura historia.

- Znał pan panią Ternerową?

- Tak, oczywiście. Ale chyba pan nie przypuszcza, że to ja dopuściłem się tej zbrodni.

- Jeszcze nie wiem - powiedział spokojnie Downar, zapalając papierosa.

Siemiatycki poruszył się nerwowo.

- Jak to pan nie wie?

- Nie wiem kto zamordował Ternerową. Właśnie staram się dowiedzieć. Prowadzę śledztwo.

- Czyżby pan mnie podejrzewał?

- W takiej sytuacji wszyscy znajomi denatki mogą być podejrzani.

- Ależ to śmieszne, panie majorze.

111

- To wcale nie jest takie śmieszne. Zresztą nie o tym chciałem z panem mówić. Chodzi mi o ustalenie pewnych faktów.

Siemiatycki z wysiłkiem zdobył się na uprzejmy uśmiech.

- Jeżeli tylko będę mógł być panu w czymś pomocny, to chętnie służę.

- Chciałbym wiedzieć od jak dawna znał pan panią Ternerową.

- O, to bardzo stara znajomość. Poznaliśmy się zaraz po wojnie.

- I często się pan z nią kontaktował?

- Od czasu do czasu.

- A czy prowadził pan z Ternerową jakieś interesy handlowe?

- Interesy handlowe? - zdziwił się Siemiatycki. - Jakież ja mógłbym prowadzić interesy handlowe? Jestem malarzem a nie handlowcem.

- Malarz także potrzebuje coś zjeść, w coś się ubrać -powiedział Downar - Samą sztuką trudno żyć. Niech mi pan powie z czego właściwie utrzymują się malarze?

- Jakoś sobie radzimy - odparł wymijająco Siemiatycki.

- Ale konkretnie jak? - nastawał Downar.

- Hm. No cóż... - Siemiatyckiemu najwyraźniej nie w smak była ta rozmowa. - Bardzo różnie to bywa. Czasem dostanie się stypendium, czasem Ministerstwo Kultury zakupi jakiś obraz... Zrobi się jakąś okładkę, ilustrację, wpadnie praca zlecona. Bardzo niepewne zarobki, panie majorze, bardzo niepewne.

- A czy zdarza się, żeby obcokrajowiec zakupił obraz w pracowni malarskiej? - spytał Downar. - Tylu teraz do nas przyjeżdża turystów.

W niebieskich oczach błysnął niepokój.

- Może się i zdarza. Ja nie słyszałem o takim wypadku. Mnie żadni cudzoziemcy nie odwiedzają.

- Czy na pewno pana nie odwiedzają cudzoziemcy?

- Chyba ja wiem najlepiej, kto mnie odwiedza, a kto nie - żachnął się Siemiatycki.

112

- No dobrze, ale zdaje się, że pan zapomniał o Joachimie van Reinbergenie.

Cios był dobrze wymierzony. Siemiatycki zmieszał się widocznie.

- Ach tak. Rzeczywiście. Rzeczywiście, zapomniałem o tym Holendrze. Ale tak jakoś...

- Więc Joachim van Reinbergen odwiedzał pańską pracownię?

- Tak. Był u mnie nawet parę razy.

- I zaprzyjaźnili się panowie?

- Trudno mówić o przyjaźni. To byłaby lekka przesada. Widziałem go trzy, może cztery razy w życiu.

- To w takim razie jak to się stało, że przysłał panu zaproszenie do Nowego Jorku?

- O, widzę, że pan jest świetnie zorientowany - zaśmiał się niezbyt szczerze Siemiatycki. - A czy można wiedzieć dlaczego milicja interesuje się moją skromną osobą?

- Może pan być pewien, że w odpowiednim czasie dowie się pan „dlaczego" - zapewnił go Downar. - A teraz wróćmy do mojego pytania. Jak to się stało, że prawie nieznajomy człowiek przysłał panu zaproszenie?

Siemiatycki miał zakłopotaną minę.

- Chciał się zrewanżować...

- Zrewanżować?

- Tak. Kiedy był w Warszawie, pożyczyłem mu trochę pieniędzy.

- To dziwne. O ile się orientuję, pan Reinbergen jest zamożnym człowiekiem. Na ogół amerykańscy turyści przyjeżdżają do nas z dolarami. Rzadko się zdarza, żeby któryś pożyczał tutaj forsę.

- Okradziono go - wyjaśnił Siemiatycki.

- Czy zawiadomił milicję?

- O ile mi wiadomo, nie.

- Dlaczego?

- Tego nie wiem.

Downar zamyślił się. Nie miał wątpliwości, że to wszystko było kłamstwem, że Siemiatycki łże jak najęty i że

113

wymyślił na poczekaniu tę historyjkę z kradzieżą dolarów. Nie wiedział tylko po co.

- Czy pan Reinbergen znał panią Ternerową? - spytał.

- Tak - padła lakoniczna odpowiedź.

- Czy poznali się za pańskim pośrednictwem?

- Nie. To Olga poznała mnie z tym facetem. Przyszli kiedyś razem do mojej pracowni...

- A w jaki sposób Ternerowa poznała pana Reinbergena?

- Tego nie wiem.

- Kiedy ostatni raz widział pan panią Ternerową?

- O, dosyć dawno. Jeszcze chyba w zimie, a może wczesną wiosną.

- Jest pan tego zupełnie pewien?

- Najzupełniej. Ostatnio straciłem z nią kontakt.

- Czy pan często poluje? - spytał niespodziewanie Do-wnar.

Malarz spojrzał na niego ze zdziwieniem. Był wyraźnie zaskoczony tą nagłą zmianą tematu.

- Czy ja często poluję?

- Tak. Widzę tu na ścianie dubeltówkę i dlatego...

- O, bardzo dawno nie byłem na polowaniu. Nie mam czasu, a poza tym to dosyć kosztowna rozrywka.

- Ale pozwolenie na broń pan ma?

- Tak, oczywiście.

- Jak dawno strzelał pan z tej strzelby?

- Dość dawno. Chyba ze dwa lata nie używałem jej. Downar pokiwał głową.

- Ciekawe, bardzo ciekawe...

- Co pan w tym widzi ciekawego? - spytał Siemiatycki.

- Ciekawe dlaczego pan tak kłamie?

- Ja? Kłamię? Wypraszam sobie. Mam wrażenie, że pan zaczyna być nieuprzejmy.

- Proszę się nie unosić - powiedział z łagodnym uśmiechem Downar. - Być może, że pan jest znakomitym malarzem, ale kłamać pan zupełnie nie umie. To jest sztuka, której się trzeba uczyć długie lata i nie każdy może ją posiąść. Trzeba mieć wrodzony talent.

- Nie rozumiem...! Jak pan śmie zarzucać mi...

114

Downar energicznym ruchem ręki przerwał ten wybuch.

- Chwileczkę. Niech się pan nie wysila na scenę oburzenia. Zaraz panu wszystko wyjaśnię. Nie zwykłem rzucać słów na wiatr. Jeżeli coś mówię, to zawsze potrafię to udowodnić. Powiedział pan, że Joachim van Reinbergen został w Polsce okradziony i że musiał od pana pożyczyć pieniędzy. Otóż pan Reinbergen był dwa razy w Polsce i za każdym razem wyjeżdżał stąd z dolarami, które zgłaszał celnikom. Nie potrzebował więc szukać pożyczek. Następnie stwierdził pan z całą stanowczością, że z panią Ternerową widzieliście się bardzo dawno, a tymczasem jadł pan w jej towarzystwie kolację w „Kameralnej" parę tygodni temu. Dokładną datę mogę w każdej chwili ustalić. To było przed odjazdem pani Ternerowej. Na drugi dzień wyjechała na Wybrzeże i zatrzymała się w Gdańsku, w hotelu. Czekała na statek. I jeszcze jedna sprawa. Utrzymuje pan, że ta dubeltówka nie była używana od dwóch lat. Przez ciekawość zajrzałem w lufy. Strzelano z niej bardzo niedawno, kilka dni temu. Uzasadniłem więc chyba dość jasno swoje twierdzenie, że pan kłamie.

Siemiatycki siedział nadęty. Przypominał teraz niezadowolonego marabuta.

- A czy pan zawsze mówi prawdę? - mruknął niechętnie. Downar uśmiechnął się, ubawiony reakcją malarza.

- Nie mogę się tym poszczycić - powiedział wesoło. -Niestety, mój zawód jest dość ściśle związany z niemówie-niem prawdy. Jeżeli natomiast chodzi o malarzy, to nie sądzę, żeby ich praca wymagała tego. Mam wrażenie, że pan dość naiwnie ustosunkował się do moich odwiedzin. Nie przypuszczał pan, że wiem aż tak dużo. Mogę pana zapewnić, że wiem jeszcze więcej. Gdybym w ogóle nie miał żadnych informacji, to nie przyszedłbym tutaj.

Siemiatycki wpatrywał się tępo w przeciwległą ścianę.

- Czego pan chce ode mnie?

- Chcę wiedzieć, co łączyło Joachima van Reinbergena z panem i z panią Ternerową. Oboje otrzymaliście od niego zaproszenie do Nowego Jorku. Co się za tym kryje?

115

Siemiatycki skierował zmęczony wzrok na mówiącego. Nieznacznie wzruszył ramionami.

- A co się ma kryć? Nic. Po prostu... Poznaliśmy tego jegomościa, wywiązała się pewna zażyłość, sympatia. Popił z nami parę razy, byliśmy razem w Krakowie, w Zakopanem. Spytał, czy nie mielibyśmy ochoty odwiedzić go w Nowym Jorku. Przyjęliśmy chętnie zaproszenie. To wszystko. Wy, z milicji, zawsze podejrzewacie jakieś nadzwyczajności.

Downar nie zwrócił uwagi na ostatnie słowa.

- No dobrze, a dlaczego pan mówił, że Ternerową widział pan ostatni raz w zimie czy na wiosnę?

- Wiedziałem, że została zamordowana. Nie chciałem być w to zamieszany.

- Dlaczego pan przypuszczał, że mógłby pan być zamieszany?

- Sam nie wiem. Tak mi się zdawało, że jeśli powiem, że byłem jednym z ostatnich, którzy ją widzieli...

- Więc to prawda, że był pan z nią na kolacji w „Kameralnej"?

- Prawda.

- I był też z wami niejaki Teodor Koźmicki. Muzyk. -Tak.

- Pan Teodor Koźmicki zeznał, że podczas kolacji przysiadł się do waszego stolika jakiś jegomość z brodą, w ciemnych okularach. Kto to taki?

-To taki jeden... Znajomy.

- Czyj znajomy?

- To był znajomy Olgi Ternerowej - odparł z wahaniem Siemiatycki.

- Jak się nazywa?

- Nie pamiętam.

Downar zaczynał tracić cierpliwość. Zgniótł w palcach papierosa.

- Proszę pana - powiedział wolno, usiłując zapanować nad ogarniającą go wściekłością. - Mam wrażenie, że pan sobie z pewnych rzeczy nie zdaje sprawy. Została popełniona zbrodnia. Zamordowano Olgę Ternerową. Ja prowadzę

śledztwo, a pan, zamiast mi dopomóc, nieustannie usiłuje mnie wprowadzić w błąd. Jeżeli panu nie odpowiada ta towarzyska pogawędka, to ja natychmiast zabieram pana do komendy i tam przeprowadzimy oficjalne przesłuchanie. Jeżeli pan się będzie w ten sposób plątał w zeznaniach, to nie tylko, że przesłuchanie może potrwać czterdzieści osiem godzin i dłużej, ale zostanie pan zatrzymany.

- Chce mnie pan zaaresztować?

- A pan myśli, że to żarty?

- Nie ma pan żadnych podstaw do aresztowania mnie.

- To się okaże. Już sama chęć wprowadzenia mnie w błąd świadczy bardzo poważnie na pańską niekorzyść. Poza tym był pan jedynym człowiekiem, który wiedział, gdzie w Gdańsku zatrzymała się Ternerowa. Rezerwował pan dla niej pokój w hotelu.

-I to także pan wie? - zaśmiał się nieszczerze Siemiatycki.

- Wiem. Pokazaliśmy portierowi pańską fotografię. Poznał pana.

- Ho, ho, widzę, że nasza milicja pracuje na medal -powiedział z uznaniem malarz. - Nie spodziewałem się. To dla mnie prawdziwa niespodzianka.

Downar spojrzał na niego spod oka.

- Mam wrażenie, że czekają pana jeszcze inne niespodzianki. Ale o tym potem. Na razie wracamy do tematu. Więc jak? Powie mi pan nazwisko tego człowieka, czy mam pana zabrać do komendy?

- Powiem, powiem. Chciałem facetowi oszczędzić przykrych rozmów, ale jak mnie pan tak straszy, to już powiem. Nazywa się Wiktor Tymotycki.

- Mieszka w Warszawie?

- Nie, w Gdyni.

- Czym się zajmuje?

- Prywatna inicjatywa. Ma jakiś kantor przewozów czy coś takiego. Bliżej się tym nie interesowałem.

- Zna pan jego adres?

- Nie. Ale znajdzie pan go w książce telefonicznej. Wiem, że ma telefon.

- A jak to było z tą dubeltówką? - spytał Downar.

116

117

- Co z dubeltówką?

- No bo powiedział pan, że nie używa pan jej od bardzo dawna, a tymczasem w lufach widziałem świeże ślady prochu.

- I w lufy pan musiał zajrzeć? - jęknął Siemiatycki.

- Zupełnie przypadkowo. Więc jednak pan strzelał?

- Ja nie strzelałem.

- A kto?

- Bo ja wiem. Może któryś z moich kumpli. Urządziliśmy sobie niedawno małą popijawę. Możliwe, że któryś strzelił. Nie pamiętam. Taki był hałas, że nawet gdyby z armaty strzelił, to mógłbym nie zauważyć. Oblewaliśmy urodziny Zdzisia.

Wydawało się, że Downara zadowoliło to wyjaśnienie. Przestał się interesować dubeltówką. Wskazał ręką kilka dużych skrzyń, stojących w drugim końcu pracowni.

- Przeprowadza się pan? Siemiatycki potrząsnął głową.

- Nie, skądże. Zaopatruję się w opał na zimę. Nie mam tu centralnego. Skombinowałem sobie piec amerykański na koks. Ale trochę drzewa na rozpałkę muszę mieć.

- I nie szkoda takich porządnych skrzyń? - zdziwił się Downar.

- Może i szkoda. Dostałem w prezencie. Nie zapłaciłem za nie ani złotówki.

Downar wstał, przeszedł się szerokimi krokami po pracowni, jakby się zastanawiając nad tym, czy nie zakończyć już tej rozmowy. Wziął do ręki pociemniałą ze starości deskę stojącą pod ścianą, obejrzał ją uważnie, postawił na miejsce i znowu zaczął chodzić.

- Czy zna pan profesora Skoczyńskiego? - spytał, zatrzymując się przed Siemiatyckim.

- Nie. Słyszałem o nim, ale go nie znam.

- A może poznał pan kiedyś jego żonę?

- To dziwne. Profesorowa Skoczyńska przyjaźniła się z panią Ternerową. Dziwne, że nigdy pan ich razem nie spotkał.

- Tak się złożyło.

118

- A czy pan wie, że pani Skoczyńska także została zamordowana?

- Słyszałem.

- Dziwny zbieg okoliczności. Prawda?

- Bardzo dziwny.

Downar usiadł na dawnym miejscu, założył nogę na nogę i zapalił papierosa.

- Zapewne zmęczyła już pana nasza rozmowa - powiedział.

- Nie, skądże - zaprzeczył niezbyt przekonywająco Siemiatycki. - Tak się mile z panem gawędzi.

Downar uśmiechnął się.

- Jest pan ogromnie uprzejmy. Ale mogę pana pocieszyć, że już niedługo sobie pójdę. Chciałbym jeszcze dowiedzieć się, jaki jest pański pogląd na tę sprawę?

- Mój pogląd?... - zdziwił się Siemiatycki. - Nie bardzo rozumiem.

- Przypuszczam, że tragiczna śmierć Ternerowej wywarła na panu wrażenie.

- No tak, oczywiście. Byłem wstrząśnięty.

- No więc właśnie. Musiał się pan przecież zastanawiać nad tym, kto mógł popełnić tę zbrodnię. Chciałbym wiedzieć do jakich wniosków pan doszedł?

Siemiatycki wyglądał na oszołomionego.

- Do wniosków...? Do żadnych wniosków nie doszedłem. Skąd mam wiedzieć kto zamordował Ternerową?

- Nie podejrzewa pan nikogo?

- Absolutnie nikogo. Pojęcia nie mam.

- Może miała jakichś wrogów?

- Nic o tym nie wiem. To była raczej spokojna, miła kobieta, bardzo zdolna malarka.

- Jakiego rodzaju malarstwo uprawiała?

- Przeważnie sztalugowe. Jej specjalnością były portrety. Robiła także grafiki. Właściwie skończyła na Akademii grafikę. Później przerzuciła się na malarstwo.

- Akademię kończyła już po wojnie?

- Tak. Była na pierwszym roku kiedy wybuchła wojna. Potem te wszystkie straszne przeżycia, obóz... To okropne, że właśnie teraz...

119

- Przy pani Ternerowej znaleźliśmy tysiąc pięćset dolarów w studolarowych banknotach. Jak pan sądzi, skąd mogła mieć tyle obcej waluty?

- Nie mam pojęcia. Może kupiła na czarnym rynku?

- Nic panu nie wspomniała o tych dolarach?

- Absolutnie nic.

- Pan wiedział, że ona wyjeżdża do Ameryki?

- Tak, naturalnie, że wiedziałem.

- Ciekawe. Pan wiedział, a mąż nic o tym nie wiedział. Tak przynajmniej twierdzi.

- Widocznie miała jakieś powody, żeby nie mówić mężowi.

- Przepraszam, że zadam panu niedyskretne pytanie. Czy pani Ternerowa była pańską przyjaciółką?

Siemiatycki skrzywił się.

- Nie lubię rozmawiać na takie tematy.

- Chciałbym jednak to wiedzieć - nastawał Downar. -Jeżeli nie od pana, to dowiem się o tym od kogo innego. Choćby od pańskiej gosposi.

- Tak, Olga była moją przyjaciółką - powiedział cicho Siemiatycki.

- Czy przypuszcza pan, że nie miała już zamiaru wrócić do Polski?

- Nie wiem...

- Jak to? Nie rozmawialiście na ten temat?

- Rozmawialiśmy. Ja jej odradzałem. Uważałem, że powinna wrócić. Była trochę dziecinna.

- Pod jakim względem dziecinna?

- No wie pan... jak to niektórzy ludzie u nas wyobrażają sobie ten dolarowy raj. A przecież tam wcale nie jest tak łatwo zarobić. Tutaj człowiek jest na swoim terenie.

- Na długo wybiera się pan do Stanów?

- Na kilka tygodni. Nie wiem jak długo tam posiedzę. To będzie zależało...

Downar wstał.

- No, nie będę już pana dłużej męczył. Dziękuję za rozmowę i proszę się nie gniewać, jeżeli to trochę zbyt długo trwało, ale musiałem się dowiedzieć pewnych rzeczy.

- Ależ to zupełnie zrozumiałe, panie majorze - wykrzyknął Siemiatycki. W jego głosie czuć było prawdziwą ulgę.

W komendzie Downar odbył krótką rozmowę z porucznikiem Olszewskim.

- Wracam od tego artysty.

- No i co?

- Nie podoba mi się facet. Za bardzo kręci. Ma coś na sumieniu.

- Czyżby to on wykończył tę babkę?

- Może nie on, ale... - Downar z zapałem zaczął się drapać w ucho. Mogło się zdawać, że czynność ta pochłania go całkowicie. - Wiecie co? - powiedział po chwili.

- Nie wiem.

- Trzeba go wziąć pod ścisłą obserwację. Dzień i noc musi go ktoś pilnować. Napędziłem mu porządnego stracha. Według mnie powinien teraz wpaść w panikę i zrobić jakieś głupstwo. Musimy się także zająć Wiktorem Tymo-tyckim, który mieszka w Gdyni.

- Kto to taki?

- Podobno pracuje w transporcie. Nosi brodę i ciemne okulary.

120

121

ROZDZIAŁ IX

Był wieczór.

Po pogodnym ciepłym dniu niebo zasnuło się chmurami i począł padać drobny deszcz. Gęste krople wystukiwały na szybach rytm monotonnej melodii. Od Wisły powiał chłodny wiatr.

Downar wstał, zamknął okno i wrócił do przerwanej lektury, która go pasjonowała. Zaledwie jednak zdołał przebiec wzrokiem parę stron, gdy w przedpokoju rozległ się natarczywy dźwięk dzwonka.

- Kogóż tam znowu diabli niosą? - mruknął niechętnie i poszedł otworzyć.

W drzwiach stał ociekający wodą Walczak.

- Karol! A ty co tu robisz?

- Byłem w tych stronach i postanowiłem cię odwiedzić. Nie szalejesz z zachwytu?

- Taki jestem zachwycony, że słów mi brak - uśmiechnął się Downar. - Chodź, chodź, zdejmij płaszcz i nogi sobie porządnie wytrzyj, bo dzisiaj u mnie pastowana podłoga, a z moją pomocą domową nie ma żartów.

- To może ja w ogóle zdejmę buty? W skarpetkach mogę posiedzieć.

- Nie, nie, nie przesadzaj. Wystarczy jak skorzystasz z tej słomianki i wejdziesz na suknach. Widzę, że nieźle leje.

- No cóż... jesień się zbliża - westchnął melancholijnie Walczak - lato minęło jak z bicza strzelił. Zmarzłem trochę. Masz coś na rozgrzewkę?

- Jak byś się zapatrywał na herbatę z rumem?

- Genialna myśl. A masz rum?

- Gdybym nie miał, to bym ci nie proponował. Walczak skrzywił się sceptycznie.

- Mój drogi. Z tyloma teraz spotyka się człowiek nierealnymi propozycjami, że zawsze wolę się upewnić.

- Jakież to nierealne propozycje masz na myśli?

122

- Ano, nie dalej jak wczoraj Helenka pyta się po obiedzie: „Zjadłbyś śliwek?" Ja mówię: „Zjadłbym". A ona na to: ,,To idź kup, tylko uważaj, żeby nie były robaczywe."

Downar parsknął śmiechem.

- Dobre. Nie bój się. Nie poślę cię po rum do „Delikatesów". Siadaj. Zaraz nastawię wodę na herbatę.

Dopiero teraz Walczak zwrócił uwagę na leżącą na stole otwartą książkę.

- Widzę, że ci przerwałem lekturę. Co czytasz?

- Ciekawa rzecz. „Sztuka fałszerzy - Fałszywe sztuki". Bardzo pożyteczne książki publikują teraz nasze wydawnictwa. Można się dokształcić za jedne dziewięćdziesiąt złotych.

- Nie tak znowu bardzo tanio - powiedział Walczak. -No i co? Dowiedziałeś się czegoś interesującego?

- Oczywiście. Na pewno nie wiesz po co się strzela ku-ropatwianym śrutem do starych desek.

- Śrutem? Do desek? No dla rozrywki, do celu. Downar potrząsnął głową.

- Nic podobnego. To jest jeden z tricków fałszerzy sztuki. W ten sposób fabrykuje się ślady po kornikach.

- Po kornikach?! - zawołał coraz bardziej zdziwiony Walczak.

Downar postawił na stole dwie dymiące szklanki i opróżnioną do połowy butelkę rumu.

- O, widzę, że ty dosyć często stosujesz taką rozgrzewkę - uśmiechnął się Walczak. - No więc jak to jest z tymi kornikami?

- Tak jak ci mówię. Bardzo stare malowidła wykonywane na deskach mają zazwyczaj takie drobne dziurki, wydrążone przez korniki. Fałszerz strzela do deski, żeby stworzyć mistyfikację.

- No dobrze..., ale przecież śruciny zostają w drewnie i przy dokładnej ekspertyzie można je czymś wydłubać -powiedział Walczak.

- Bardzo słuszna uwaga. Naturalnie, że to jest dość prymitywny sposób i takie fałszerstwo jest obliczone na niezbyt wyrafinowanych odbiorców. Jest jednak bardzo

123

wielu ludzi, którzy się dają nabrać na tego rodzaju numery. Mało to było amatorów kupna klejnotów z carskiej korony! A dzisiaj jakie mają powodzenie fałszywe dolary... Walczak głośno siorbnął gorący płyn.

- Widzę, Stefanku, że zdobywasz nową specjalizację -powiedział. - Czuję, że to ma związek z tymi dwoma morderstwami. Ta jedna babka zdaje się była malarką.

- Zgadza się.

- I myślisz, że brała udział w jakichś fałszerstwach?

- Tak myślę, a nawet powiem ci więcej: jestem pewien.

- I to było podłożem tej zbrodni? Downar uderzył dłonią o blat stołu.

- Psiakrew. Właśnie tu tkwi jakiś błąd w rozumowaniu. W żaden sposób nie mogę znaleźć związku pomiędzy tymi dwoma sprawami. Fałszerstwo tak, ale dlaczego morderstwo? Ba, dwa morderstwa.

- Może nie mają ze sobą nic wspólnego - podsunął Walczak.

- Nie wydaje mi się. Za dużo tu wspólnych elementów. Diabelnie zawikłana historia. Sporo już zrobiłem, ale w dalszym ciągu nie widzę zakończenia sprawy.

- Brak ci motywu zbrodni.

- No właśnie. Absolutnie nie mogę wydedukować na jakim tle zostały dokonane te morderstwa. Mogę oczywiście stworzyć szereg najrozmaitszych teorii, ale nie będzie się to wszystko za bardzo trzymało kupy. Chodzi o to, że do żadnej z tych teorii nie mam prawdziwego przekonania.

- A co z tą niedokończoną piosenką? - spytał Walczak.

- Znalazłem muzyka, który ją skomponował.

- Teraz?

- Nie. Twierdzi, że podczas okupacji, w obozie.

- Czy Ternerowa także była w obozie?

- Tak. Przed wyjazdem prosiła, żeby jej zapisał te nuty. Zaczął pisać, ale nie skończył, wsunął kartkę do kieszeni płaszcza. Potem płaszcze zamienili i w ten sposób płaszcz Koźmickiego znalazł się w walizce Ternerowej.

Walczak pokiwał głową.

124

- Rozumiem. To brzmi dosyć przekonywająco. Czy nie sądzisz, że kryje się za tym jakaś dawna sprawa obozowa?

- Myślałem już o tym - powiedział Downar i dolał rumu do herbaty. - Ale w żaden sposób nie mogę do tego doczepić zabójstwa Skoczyńskiej.

- Więc jednak upierasz się przy tym, żeby łączyć te dwie sprawy?

- Tak. Od początku byłem przekonany, że mają ze sobą coś wspólnego. No, zastanów się. Skoczyńska była przyjaciółką Ternerowej. Potem ta przyjaźń popsuła się z powodu mężczyzny. W dalszym ciągu jednak kontaktowały się ze sobą, co więcej, prowadziły wspólnie jakieś interesy. Dałem tę taśmę do przesłuchania nie tylko Ternerowi, ale także i Skoczyńskiemu. Poznał bez zastrzeżeń głos żony. Ja mogłem się mylić. Rozmawiałem z nią zaledwie parę razy, ale on... Szantażowała czymś Ternerową. Nie wiem czym. Chodziło o pieniądze. Ternerowa miała zamiar wyjechać zabierając ze sobą tysiąc pięćset dolarów.

- Jak na nasze stosunki to spora suma - powiedział Walczak. - Czy sądzisz, że miała zamiar już nie wrócić do kraju?

- Trudno mi coś konkretnego powiedzieć na ten temat, ale wydaje mi się, że raczej tak.

- Dziwne, że jej mąż nic o tym nie wiedział, a może tylko udaje.

- Możliwe, ale w rozmowie z nim odniosłem wrażenie, że rzeczywiście nie wiedział. To było luźno związane małżeństwo. Żyli raczej oddzielnie.

- A jak ci się zarysowuje sylwetka profesora Skoczyń-skiego?

- Dziwny facet. Właściwie nie mam o nim sprecyzowanej opinii. Wiem tylko tyle, że usiłuje coś ukryć.

- Nie podejrzewasz go o zabicie żony?

- W tej chwili już nie. Wydaje mi się, że jest raczej zamieszany w te tajemnicze interesy handlowe.

- Nie domyślasz się jakiego rodzaju to mogły być interesy?

125

- Może się i domyślam - odparł wolno Downar. - Widzisz... tamte sprawy zaczynają się trochę krystalizować. Ten amerykański Holender jest właścicielem antykwariatu w Nowym Jorku. Ojciec Sabiny Wołczewskiej także ma antykwariat w Paryżu. Ternerowa była utalentowaną malarką. Jej przyjacielem był malarz, Konrad Siemiatycki. I ją, i jego zaprosił Reinbergen do Nowego Jorku. Przy Ternerowej znalazłem te dolary. Jestem przekonany, że Woł-czewska znała i Ternerową, i Siemiatyckiego, chociaż nie chce się do tej znajomości przyznać, a jeżeli nawet nie znała ich osobiście, to doskonale wiedziała o ich istnieniu i o ich wzajemnych powiązaniach. Wplątana w ten interes była także Skoczyńska. Skoczyński chyba nie, ale coś tam o tych sprawach wiedział i teraz ma porządnego stracha. Jak widzisz ta sprawa zaczyna mi się klarować.

- Nawet dosyć wyraźnie - przyznał Walczak.

- No dobrze..., ale ciągle nie mogę wpaść na to dlaczego te dwie babki zostały zamordowane i kto to mógł zrobić. Nie mam żadnego sensownego wyjaśnienia tej sprawy. Gdyby tylko jedna z nich padła ofiarą mordercy, to można by do tego coś dopasować. Ale dwie...

- Nie upieraj się przy tym, że te zbrodnie mają ze sobą jakiś związek - powiedział Walczak. - Może to tylko zbieg okoliczności. Rozdziel je, zrób z tego dwie zupełnie oddzielne sprawy. Zobaczysz, że będziesz miał łatwiejsze zadanie. To jest w twojej robocie niedobre, że jak sobie coś wbijesz do głowy, to nie chcesz z tego zrezygnować. Musisz być bardziej elastyczny, Stefanku. Nie wolno ci się tak upierać przy jakiejś koncepcji. Spróbuj inaczej.

Zadzwonił telefon. Downar posłyszał zdenerwowany głos Olszewskiego.

- Towarzyszu majorze... Ten malarz załadował do taksówki bagażowej kilka drewnianych skrzyń i odwiózł je na Wschodni Dworzec. Nadał na bagaż na pociąg odchodzący do Gdyni. Co mam robić?

- Czy on także jedzie?

- Chyba tak. Kupił bilet.

- Gdzie wy jesteście?

126

- Na dworcu. Dzwonię z automatu.

- Dobrze. Zaczekajcie na mnie przed dworcem. Zaraz przyjeżdżam.

Stuknęła odkładana słuchawka.

- Co się stało? - spytał Walczak.

- Jadę do Gdyni.

- Teraz?

- Tak. Muszę zdążyć na pociąg.

- Ale co się właściwie stało?

- Później ci opowiem. Nie gniewaj się, ale nie mam teraz czasu. Powiedz jutro w komendzie, że musiałem nagle wyjechać do Gdyni. Nie wiem kiedy wrócę. Zadzwonię do Leśniewskiego. Cześć.

Dworzec tonął w ciemnościach. Samochody wpadały w źle oświetlone kałuże, rozpryskując szerokim strumieniem deszczową wodę. Przechodnie uskakiwali w bok, usiłując uniknąć niepożądanego prysznicu. Anemiczny blask rzadko ustawionych latarń padał na zmęczone, smutne twarze.

Downar bez trudu znalazł porucznika.

- No i co?

- Nic. Siedzi w poczekalni. Nadał te skrzynki na bagaż i czeka na pociąg.

- Jest sam? -Tak.

- Jesteście pewni, że jedzie do Gdyni?

- Bilet kupił do Gdyni. Stałem za nim w kolejce. Nigdy mnie nie widział. Mogłem zaryzykować.

- Ile tych skrzynek załadował?

- Będzie chyba z osiem. Wszystkie puste.

- Puste? - zdziwił się Downar. - Skąd wiecie, że puste?

- Bo jak je ładował do taksówki bagażowej, to wieko z jednej odleciało. Zobaczyłem, że pusta. Zresztą ludzie bez wysiłku znosili je z góry.

- Nikt nie zauważył, że ich obserwujecie?

- Skądże. Zajęci byli robotą. Na nic nie zwracali uwagi. Downar w zamyśleniu potarł dłonią kark.

- No cóż... Nie ma rady. Trzeba jechać.

127

"li

- Do Gdyni?

- Tak. Pojedziecie ze mną. Możecie?

- Jak trzeba, to mogę. Nie wiem tyko jak z komendą załatwić.

- O to się nie martwcie. Powiedziałem Walczakowi, że jadę do Gdyni. Domyśli się, że zabrałem was ze sobą. Zresztą jutro zadzwonimy do komendy.

- Nie mam nawet szczoteczki do zębów - uśmiechnął się Olszewski. - Nie spodziewałem się, że wyruszę w podróż.

- Nic nie szkodzi. W Gdyni zdobędziemy przybory toaletowe. Idźcie kupić bilety. Ja muszę tak lawirować, żeby mnie Siemiatycki nie spostrzegł.

Olszewski odszedł i nie było go dłuższą chwilę. Wrócił zadyszany.

- Nie ma go w poczekalni - powiedział. - Musiał wyjść na peron.

- A bilety macie?

- Mam.

- No to skoczcie na peron. Pociąg powinien już być podstawiony. Zorientujcie się, w którym siedzi wagonie i dajcie mi znać.

Okazało się jednak, że pociągu jeszcze nie było. Olszewski z daleka dojrzał Siemiatyckiego, który spokojnie przechadzał się po peronie, paląc papierosa. Nie rozglądał się. Nie robił wrażenia człowieka, który podejrzewa, że ktoś go śledzi.

Porucznik zaczekał, aż podstawią pociąg. Zobaczył do którego wagonu wsiadł Siemiatycki i biegiem wrócił przed dworzec.

- Zasuwamy, towarzyszu majorze. Wiem gdzie on siedzi. Niewiele brakowało, a pociąg byłby im uciekł. W ostatnim momencie wskoczyli do wagonu.

Na korytarzu Downar pochylił się do ucha swego towarzysza.

- Dobrze uważajcie. Może będzie chciał się przesiąść. Nie powinien mnie zobaczyć.

- Po jakiego diabła ten facet wiezie do Gdyni puste skrzynki? - zapytał cicho Olszewski.

- Niedługo się dowiemy. A teraz ani słowa na ten temat. Możemy rozmawiać wyłącznie o pogodzie.

W pociągu było dosyć tłoczno, ale znaleźli dwa wolne miejsca w przedziale dla niepalących.

Downar szybkim spojrzeniem obrzucił dwie starsze panie, kolejarza i pogrążonego w lekturze młodzieńca. Usiadł koło drzwi, powiesił płaszcz i na wszelki wypadek zakrył nim twarz, udając że śpi.

Nie spał jednak. Gromady natrętnych myśli nie dawały mu spokoju. A jeżeli Walczak ma rację? Jeżeli to są rzeczywiście dwie oddzielne sprawy? Może to wszystko wygląda zupełnie inaczej? Może Terner zabił niewierną żonę. Uciekała przed nim do Ameryki. Czy to możliwe, żeby nic o tym nie wiedział? A może nie Terner jest mordercą, ale Siemiatycki? Zdradzony kochanek. Może Ternerowa zakochała się w tym Holendrze i jechała do niego, pragnąc się pozbyć i męża i Siemiatyckiego? Przecież takiej ewentualności nie można wykluczyć. Zabójstwo w afekcie? Nie bardzo to pasuje. Jeżeli ten człowiek z brodą i w ciemnych okularach jest mordercą... To raczej wygląda na zbrodnię z premedytacją... Facet był najwyraźniej ucharakteryzo-wany. A te telefony do wszystkich hoteli na Wybrzeżu? Szukał jej bardzo systematycznie. To nie wskazuje na działanie w afekcie. Morderstwo na tle rabunkowym także nie wchodzi w rachubę. Zbrodniarz zostawił pieniądze, zegarek, pierścionki, paszport, bilet okrętowy. Jeżeli więc nie afekt, nie rabunek, to co? Zemsta? Czyż są dzisiaj w Polsce ludzie, którzy kierowaliby się prawami wendetty?

Może i są, ale to mało prawdopodobna hipoteza. Chyba jednak popełnił tę zbrodnię człowiek, któremu Ternerowa w jakiś sposób zagrażała, którego mogła skompromitować. Skompromitować gdzie? Za granicą? W Ameryce? A może afera szpiegowska? Może Ternerowa była agentką obcego wywiadu? Może to jakieś porachunki na tym tle? Nie, nie, to także nie bardzo pasuje. A co z zabójstwem Skoczyńskiej? Zazdrosny mąż? Ternerowa? Sabina? A może ktoś zupełnie nieznany, ktoś spoza kręgu tych wszystkich ludzi?

128

129

Dziesiątki koncepcji, przypuszczeń, możliwości... Wszystkie te teorie prawdopodobne, ale jednocześnie mało przekonywające. Która jest prawdziwa? Którą wybrać? W głowie chaos, zamęt...

Pociąg gnał dalej w ciemność. Oświetlone okna wagonów rzucały jasne plamy na nocny krajobraz. Rytmiczne kołysanie działało jak środek nasenny. Koła stukały... Stukały.

Zmęczenie zwyciężyło i Downar zasnął naprawdę.

Obudził się, kiedy już nowy dzień szarzał na szybach. „Zaraz będziemy w Gdyni" pomyślał i spojrzał na śpiącego obok porucznika. Trącił go delikatnie, potem trochę mocniej, a potem jeszcze mocniej. To ostatnie szturchnięcie poskutkowało. Olszewski zerwał się na równe nogi.

- Co? Co się stało? Uciekł?

- Nic się nie stało - uspokoił go Downar. - Dojeżdżamy do Gdyni.

- Już?

- Ano już. Zdaje się, żeście się nieźle wyspali. Olszewski ziewnął.

- Tak mnie zmorzyło, nie mogłem sobie dać rady. Pociąg zwolnił i po chwili zatrzymał się na stacji. Wysiedli.

- Ostrożnie - szepnął Downar. - Nie powinien nas zobaczyć. Nie podchodźmy za blisko.

Ale Siemiatycki nie oglądał się. Szedł szybkim energicznym krokiem. Nagle zatrzymał się i wyciągnął rękę na powitanie.

Downar dotknął ramienia Olszewskiego.

- To on. Człowiek z brodą. Byłem pewny, że będzie na niego czekał w Gdyni.

- Może go zatrzymać - zaproponował porucznik.

- Nie. Jeszcze nie teraz. Zobaczymy co zrobią. Na pewno odbiorą te skrzynki z bagażu. Chodźmy.

Jednakże Siemiatycki i brodacz w ciemnych okularach nie interesowali się bagażem. Poszli do hotelu „Dworcowego".

- Co robimy? - spytał Olszewski. Downar pomyślał chwilę.

130

- Chyba będzie najlepiej, jeżeli wy ich przypilnujecie, a ja wezmę taksówkę i pojadę do tutejszej komendy. Zadzwonię do Gdańska, do Sarneckiego. Jeżeli byłoby coś nagłego, to telefonujcie z automatu do komendy. Uprzedzę ich i poproszę, żeby mieli dla nas jakiś wóz w pogotowiu.

- Dobra - powiedział Olszewski. - Mnie się zdaje, że oni tych skrzynek przed wieczorem nie ruszą, ale przypilnować ich trzeba.

Okazało się, że Olszewski miał rację. Dopiero późnym popołudniem Siemiatycki wraz ze swoim brodatym towarzyszem podjechali starą ciężarówką pod budynek stacyjny. Szybko załadowali puste skrzynki.

Pojechali w kierunku portu. W ślad za nimi ruszyli Downar, Olszewski i Sarnecki, który służbową wołgą przyjechał z Gdańska.

- Powiadacie, że te skrzynki są puste? - spytał Sarnecki. Downar skinął głową.

- Puste.

- To po jaką cholerę taszczą je do portu?

- Szmugiel.

- Szmuglują puste skrzynki? Zwariowałeś?

- Zaczekaj. Zobaczymy co będzie dalej.

Ściemniło się już, kiedy ciężarówka zatrzymała się przed dużym budynkiem. Magazyny. Downar trącił szofera w ramię.

- Stańcie gdzieś z boku, tak żeby na nas nie zwrócili uwagi.

Wysiedli.

- Masz broń? - spytał cicho Downar, zwracając się do Sarneckiego.

- Mam. Myślisz, że dojdzie do strzelaniny?

- Nie sądzę, ale na wszelki wypadek... Idziemy.

Przy ciężarówce nie było nikogo. Widocznie kierowcę zabrali do pomocy.

Szli ostrożnie, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Wreszcie dotarli do drzwi magazynów i tu się zatrzymali.

- Wchodzimy - powiedział Downar.

131

Ogromna hala pogrążona była w ciemnościach. W słabym świetle ręcznych latarek widać było sylwetki czterech mężczyzn. Pośpiesznie odbijali łomami stojące pod ścianą skrzynki.

- A czego to obywatele szukają? - spytał Downar. Rzucili się do ucieczki.

- Stać! - krzyknął Sarnecki i wystrzelił w górę z pistoletu.

Sarnecki proponował, żeby zaczekać do rana, ale Downar postanowił nie tracąc czasu, przesłuchać zatrzymanych.

- Nazwisko i imię?

- Tymotycki Wiktor.

- Czy mieszka pan stale w Gdyni?

- Tak. Od pięćdziesiątego roku.

- Czym się pan zajmuje?

- Mam mały interes przewozowy. Prywatna inicjatywa.

- Jak dawno zna pan Siemiatyckiego?

- O, to bardzo dawna znajomość. Poznaliśmy się zaraz po wojnie w czterdziestym szóstym roku.

Głos jasny, czysty, o wysokim, tenorowym brzmieniu.

,,To chyba nie ten" pomyślał Downar, przyglądając się brodaczowi. „Tamten był podobno zachrypnięty. Mogła to być oczywiście przejściowa chrypka, albo symulowanie".

- Dawno pan nosi brodę?

- Brodę? - zdziwił się Tymotycki. - Już chyba z piętnaście lat mam brodę.

- Czy pan nie będzie miał nic przeciwko temu, że obejrzę pańską brodę?

- Proszę bardzo.

Downar wstał, obszedł naokoło biurko i uważnie przyjrzał się brodzie. Następnie wrócił na swoje miejsce.

- Coś nie w porządku? - spytał zdenerwowany Tymotycki.

- Nie, nie, wszystko w porządku. Dlaczego pan nosi ciemne okulary nawet wieczorem?

- Mam chore oczy. Lekarz zalecił mi unikać światła.

- Więc pan zna pana Siemiatyckiego od czterdziestego szóstego roku?

-Tak

- A kiedy pan poznał panią Ternerową?

- Ternerową? Nie znam takiej pani. Pierwszy raz słyszę to nazwisko.

Downar poruszył się niecierpliwie.

- Dajmy spokój tym kłamstwom. Czy pan nie rozumie, że tymi wszystkimi krętactwami nic pan nie zwojuje. Pogorszy pan tylko swoją sytuację. Otrzyma pan wyższy wymiar kary.

- A za cóż ja miałbym być karany? Nic złego nie zrobiłem.

- Jak to nic? A te kombinacje ze skrzynkami?

- Nie ma w tym nic złego - powiedział Tymotycki. - Po prostu przekładaliśmy porcelanę z jednych skrzynek do drugich. To żadne nadużycie. Nic nie zginęło. Nie było żadnej kradzieży.

- No i po cóż przekładaliście towar z jednych skrzynek do drugich? Tak dla zabawy, dla rozrywki?

- Nie wiem... Pan Siemiatycki prosił mnie, żebym mu pomógł...

- I naprawdę pan nie wie po co?

- Nie mam pojęcia. Słowo honoru.

- To jest taka sama prawda jak i to, że pan nigdy nie widział pani Ternerowej.

- Nie znam takiej osoby. Jak Boga kocham.

- Niech pan zostawi i honor, i Boga w spokoju - żachnął się Downar. - Wiem, że pan doskonale znał panią Ternerową. Niedawno jadł pan w jej towarzystwie kolację w „Kameralnej".

- Ach, to ta pani co była z Siemiatyckim i z tym grubym muzykiem. No, to ja ją dopiero wtedy poznałem. Na chwilę przysiadłem się do ich stolika. Nie miałem pojęcia, że nazywa się Ternerowa.

- No dobrze, a jak z tymi skrzynkami? - spytał Downar.

- Ze skrzynkami? Zwyczajnie. Prosił mnie pan Siemiatycki, żeby odebrać z bagażu skrzynki i zawieźć je do tego magazynu. Bo widzi pan... Ja mam dwie takie stare cięża-

132

133

rówki. Szmelc. Kupiłem je za grosze, wyremontowałem i tak wożę różne towary. Trzeba jakoś zarobić na życie. Panu Siemiatyckiemu, po starej znajomości, chciałem zrobić przysługę, a tu masz... Milicja mnie zatrzymała. Nie warto być za bardzo uczynnym.

- Często pan woził skrzynki pana Siemiatyckiego?

- Skąd często? Pierwszy raz się zdarzyło.

- I nie zainteresował się pan, co to wszystko znaczy? Dlaczego wieziecie puste skrzynki do magazynu i tam do nich przeładowujecie towar?

- Ja się, panie majorze, cudzymi sprawami nie interesuję. Co mnie to obchodzi, czy pan Siemiatycki ładuje towar do skrzynek, czy wyładowuje? Nie lubię się wtrącać do tego, co do mnie nie należy.

- I nie zauważył pan, że te skrzynki mają podwójne ściany?

- Nie zauważyłem. Widziałem, że trochę grubsze, solidniejsze, ale żeby podwójne...

Downar zapalił papierosa.

- No dobrze. Posiedzi pan jakiś czas w samotności, to pan sobie wszystko powoli przypomni. Jeszcze porozmawiamy na ten temat.

- To pan major chce mnie wsadzić do kryminału? -spytał przerażony Tymotycki.

- A pan myślał, że wyślę pana na wczasy do Zakopanego?

- Ależ ja nic nie zrobiłem. Jestem niewinny. Nic nie ukradłem.

- Toteż nikt pana nie oskarża o kradzież. Istnieją jeszcze innego rodzaju przestępstwa.

- Czego pan chce ode mnie? Ja nic nie wiem, nic nie zrobiłem...

- Czy jest pan skłonny mówić wreszcie prawdę? - spytał spokojnie Downar.

- Powiem, powiem wszystko, ale niech mnie pan nie zamyka w więzieniu. Ja tego nie zniosę.

- Zobaczymy. Proszę mi powiedzieć, czy pan Siemiatycki często za pana pośrednictwem przewoził te puste skrzynki?

134

- Dosyć często. Już od paru lat...

- I zawsze ładował do nich jakiś towar? To znaczy przeładowywał towar z innych skrzynek do swoich?

- Tak. Ale zawsze bardzo porządnie to było załatwiane. Nic się nie stłukło, nic nie zginęło. Ja się znam na pakowaniu. Kiedyś pracowałem u Hartwiga.

- Jak często odbierał pan te skrzynki?

- Co jakiś czas. Trudno mi powiedzieć. Raz na kilka tygodni...

- I zawsze ładowaliście do nich towar, który miał iść do Stanów Zjednoczonych?

- Tak. Zawsze to szło do Ameryki.

- I skrzynki specjalnie znaczyliście.

- Tak. Czerwoną farbą. Taki mały stempelek z syreną.

- Żeby w Nowym Jorku można było odnaleźć te skrzynki?

- Właśnie.

- I co pan Siemiatycki szmugluje w tych skrzynkach do Ameryki?

Tymotycki poruszył się niespokojnie.

- Dokładnie nie wiem. Zdaje się, że jakieś malowidła. Specjalnie się tym nie interesowałem... Co mnie to obchodzi. Niech się malarze zajmują obrazami. Mnie nic do tego. Chyba mnie pan nie zamknie, panie majorze. Bardzo pana proszę. Powiedziałem wszystko, co wiedziałem. No, wysyłał Siemiatycki jakieś tam malunki, ale to znowu nie taki straszny grzech. Pewnie potrzeba mu było paru dolarów. Niech pan będzie człowiekiem, panie majorze. Niech mnie pan nie pakuje do więzienia, bo ja tam oszaleję.

- Na razie muszę pana zatrzymać - powiedział Downar. - Do czasu ukończenia śledztwa. Potem zobaczymy.

Siemiatycki był blady, ale zupełnie opanowany. Usiadł, założył nogę na nogę i wyjął z kieszeni pudełko papierosów. Wyglądał na człowieka zrezygnowanego.

„Z tym chyba nie będzie większych trudności" - pomyślał Downar. Posunął po blacie biurka szklankę z kawą i cukiernicę.

135

- Proszę. Niech pan pije póki gorąca. To panu dobrze zrobi.

- Dziękuję.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem, jakby każdy z nich chciał odgadnąć taktykę przeciwnika. Pierwszy odezwał się Downar.

- Chciałbym panu zaproponować, żebyśmy sobie zupełnie szczerze porozmawiali. Oszczędzi to dużo czasu i przykrości zarówno mnie, jak i panu. Sądzę, że w tej sytuacji nie warto się wysilać na niepotrzebne kłamstwa.

- Nie mam zamiaru kłamać - powiedział Siemiatycki, nie patrząc na Downara.

- Bardzo się cieszę. To nam ułatwi całą sprawę. Może zaczniemy od początku. Niech mi pan powie, jak to się stało, że zaczął pan, do spółki z Ternerową, produkować te falsyfikaty? Kto był inicjatorem tej afery?

- Pani Skoczyńska, a właściwie ta druga... Kochanka profesora Skoczyńskiego.

- Sabina Wołczewska - podpowiedział Downar.

- O właśnie. Wołczewska. Ona przez swego ojca poznała w Paryżu Joachima van Reinbergena, antykwariusza z Nowego Jorku. Któregoś dnia rozmowa zeszła na tematy handlowe i Reinbergen powiedział, że na terenie Stanów Zjednoczonych doskonale poszłyby stare ikony. Pani Wołczewska jest osobą przedsiębiorczą. Porozumiała się z profesorową Skoczyńską, która postanowiła zmontować ten interes i skontaktowała się z Ternerową, a Ternerowa mnie wciągnęła do spółki.

- I rozpoczęliście produkcję masową „starych" ikon.

- Tak. Początkowo nie chciałem wierzyć, że Amerykanie będą kupować te falsyfikaty, ale potem okazało się, że interes świetnie się rozwija. Nie nadążaliśmy malować. Amerykanie mieli ikony, a my dolary.

- Te dolary, które znaleźliśmy przy Ternerowej, zapewne dostała od tego Holendra?

- Tak. On chciał jej wypłacić na miejscu w Nowym Jorku, ale Olga wolała mieć je przy sobie. Nie miała zaufania.

Bała się, że jak przyjedzie do Nowego Jorku, to mogą być jakieś trudności...

- Czy nie chciała już wracać do Polski?

- Raczej nie. Ostatnio była bardzo zdenerwowana, wpadła w panikę. Ciągle jej się zdawało, że milicja po nią idzie.

- A może bała się jeszcze kogoś, nie tylko milicji?

- Tego nie wiem.

- Czy Skoczyńska otrzymywała od Ternerowej jakąś prowizję za zorganizowanie tego interesu?

- O ile się orientuję, to tak. Wiem, że jakiś procent Olga jej odpalała. To już między nimi były rachunki. Ja się do tego nie wtrącałem.

Downar pokiwał głową.

- Rozumiem. Teraz wiele spraw jest dla mnie zupełnie jasnych. Ciągle tylko nie mogę wpaść na to, kto zabił Ternerową? Czy naprawdę nie podejrzewa pan nikogo?

- Absolutnie nikogo. To jest dla mnie jakąś tragiczną tajemnicą. Nie wyobrażam sobie, komu mogło zależeć na śmierci tej kobiety.

- A wie pan kogo w pewnym momencie podejrzewałem

o popełnienie tej zbrodni?

- Kogo?

- Pana.

Siemiatycki osłupiał.

- Mnie? -Tak.

- Ależ to kompletny nonsens. Dlaczego miałbym zabijać Olgę? Przecież ja ją kochałem.

- Właśnie dlatego mógł ją pan zabić.

- Nie rozumiem.

- Zaraz to panu wytłumaczę. Po prostu wziąłem pod uwagę możliwość zabójstwa w afekcie. Stworzyłem sobie taką teorię, że Ternerowa zakochała się w tym Holendrze

i chciała uciec do niego, zostawiając pana.

- Nonsens. Przecież ja także otrzymałem zaproszenie od Reinbergena. Za parę miesięcy miałem się spotkać z Olgą w Nowym Jorku. Chyba pan mnie już nie podejrzewa o to, że ją zabiłem?

136

137

- Nie, teraz już pana nie podejrzewam. To była tylko jedna z moich zupełnie luźnych teorii, że pan z zazdrości...

Siemiatycki gwałtownie potrząsnął głową.

- Nie, nie, nigdy bym tego nie zrobił. Gdyby nawet chciała mnie porzucić...

- A Terner? Nie sądzi pan, że Terner mógł zamordować żonę, która od niego uciekła?

- Wykluczone. To nie jest typ człowieka zdolnego do tego rodzaju czynów. Zresztą oni się nie kochali. Każde żyło oddzielnie. Nie, nie, Ternera z czystym sumieniem może pan skreślić z listy podejrzanych.

- Nie mam tak wielu kandydatów - uśmiechnął się Downar. - Zresztą nie o tym miałem z panem mówić. Wróćmy jeszcze do sprawy tych fałszywych ikon.

- Wydaje mi się, że wszystko już powiedziałem.

- Prawie wszystko. Chodzi mi jeszcze o pewne szczegóły. Chciałbym się od pana dowiedzieć, czy profesor Sko-czyński wiedział o tym waszym interesie?

- Sądzę, że coś musiał wiedzieć. Dokładnie się nie orientuję. Nigdy nie rozmawiałem na ten temat ani z Olgą, ani z nikim innym.

- A kto panu przygotowywał skrzynki z podwójnymi ścianami?

- Sam je robiłem. Nie przypuszcza pan chyba, że wtajemniczałem w to jakiegoś stolarza?

- I wszystkie transporty ikon były w ten sposób przekazywane?

- Tak. Po cóż miałbym szukać innych sposobów. Ten był bardzo praktyczny.

- Tak - przyznał Downar. - To było pomysłowe. Przesłuchanie przeciągnęło się do późna. Zostali na noc

w Gdyni. Rano poszli na śniadanie do małej, zacisznej kawiarenki. Było tu zupełnie pusto i mogli swobodnie rozmawiać.

- No tak - powiedział Downar, smarując masłem świeżutką bułeczkę. - Wszystko to bardzo pięknie. Nakryliśmy fałszerzy sztuki, ale tajemnica tych morderstw w dalszym ciągu zostaje niewyjaśniona. Żaden z nas nie ma zielonego pojęcia kto zabił Skoczyńską i Ternerową.

138

- Cholerna sprawa - mruknął Sarnecki. - Właściwie nic nam nie dało aresztowanie tych ludzi. A może szmu-giel ikon nie ma nic wspólnego z tamtą historią?

Olszewski jadł z zapałem. Miał pełne usta chleba z kiełbasą i nie mógł mówić. Odezwał się dopiero po chwili.

- Mnie się także zdaje, że tamte zbrodnie nie mają związku z tymi ikonami. Bo to się w ogóle kupy nie trzyma. Dlaczego Siemiatycki miałby mordować? Skoczyń-skiej nie znał, a w Ternerowej był zakochany, i przecież za parę miesięcy miał za nią jechać do Nowego Jorku. Poza tym sprawdziłem jego alibi. Był w Warszawie, kiedy Ternerowa została zamordowana.

- Alibi zawsze można jakoś sobie spreparować - powiedział Downar - ale macie rację, że Siemiatycki nie bardzo nam pasuje.

Sarnecki skończył pić herbatę i wyjął papierosy.

- Jeżeli oddzielimy te sprawy, to wszystko trzeba zaczynać od początku. Sprawa ikon jest zamknięta, a sprawę morderstw musimy inaczej ustawić. Musimy znaleźć zupełnie nowe powiązania Skoczyńskiej i Ternerowej .

Downar roześmiał się.

- Bardzo jestem ciekaw, jak ty to sobie wyobrażasz? To łatwo powiedzieć: „musimy znaleźć zupełnie nowe powiązania Skoczyńskiej i Ternerowej". Myślisz, że co ja robiłem przez cały ten czas? Właśnie szukałem tych powiązań. I nic nie znalazłem, absolutnie nic.

- Do wszystkich diabłów - zaklął Sarnecki. - Czyż to możliwe, żeby zamordowano dwie babki i żebyśmy byli zupełnie bezsilni. Czy mamy odłożyć sprawę ad acta?

Downar wzruszył ramionami.

- Wymyśl coś. Bardzo cię proszę. Wpadnij na jakiś genialny pomysł. Ostatecznie to na twoim terenie popełniono te zbrodnie. My tu jesteśmy tylko w charakterze siły pomocniczej.

- Czy wracamy do Warszawy, towarzyszu majorze? -spytał Olszewski, który już zaspokoił pierwszy głód i zabrał się do ciastek.

139

- Oczywiście. Nie widzę, żebyśmy tu mieli coś do roboty.

- Może pojedziecie do mnie, do Gdańska - zaproponował Sarnecki. - Tam się naradzimy. Trzeba coś postanowić.

- Chciałbym jeszcze zamienić parę słów z Siemiatyckim - powiedział Downar.

Ponowna rozmowa z malarzem nie dała jednak żadnych konkretnych rezultatów i około południa wszyscy trzej wsiedli do służbowej wołgi. Kiedy dojeżdżali do Sopotu, Sarnecki spytał:

- Byliście kiedy w smażalni ryb?

- Nie. A gdzie to jest? - zainteresował się Olszewski.

- Niedaleko Grand Hotelu. Dają świetne flądry i śledzie smażone. Możemy wskoczyć na małą przekąskę.

- Jak chcecie - mruknął zniechęcony Downar.

Woń smażonych ryb szeroką falą rozchodziła się po szosie i pobliskim parku.

Usiedli pod drzewami i Sarnecki przyniósł śledzie na tekturowych talerzykach. Olszewski szedł za nim z bułkami.

Downar wziął do ręki widelec i nagle zerwał się.

- Już wiem! - krzyknął. - Już wiem kto gwizdał tę melodię - i nie zwracając uwagi na swych towarzyszy wybiegł na szosę.

ROZDZIAŁ X

Olszewski wysiadł z samolotu w towarzystwie Koźmic-kiego. Downar i Sarnecki oczekiwali ich na lotnisku.

- Co się stało, panie majorze, co się stało? - denerwował się stary muzyk. - Ten pan wyrwał mnie z łóżka. Nie wiem o co chodzi. Ja nic złego nie zrobiłem.

- Niech się pan nie denerwuje - uspokoił go Downar. - Nikt do pana nie ma żadnej pretensji. Później panu dokładnie wytłumaczę o co chodzi. Musi pan nam pomóc. Jedziemy.

- Dokąd?

- Do Sopotu. Zarezerwowałem dla pana pokój w Grand Hotelu.

- Ależ to drogo kosztuje!

- Proszę się nie martwić o wydatki.

Zanim wsiedli do wozu, Downar odprowadził na bok Olszewskiego i powiedział, zniżając głos do szeptu:

- Dotrzymajcie mu towarzystwa. Zjecie razem z nim obiad w Grand Hotelu i nie pozwolicie mu się nigdzie ruszyć. Do wieczora musi posiedzieć w numerze.

- A jak będzie chciał wyjść na miasto?

- To go nie puścicie. Zresztą ja z nim jeszcze pogadam i powiem o co chodzi.

Wsiedli do czarnej wołgi. W drodze Koźmicki nie przestawał się wypytywać.

- Co się stało? O co chodzi? Może mi panowie wreszcie powiecie? Chcę wiedzieć...

- Cierpliwości - uśmiechnął się Downar. - Proszę się nie denerwować. Za chwilę wszystko panu wytłumaczę.

Kierowniczka przywitała Downara jak starego znajomego.

- A, pan major. Jakżeż się cieszę, że pan nas odwiedził. Czy znowu będzie pan do nas przychodził na obiadki?

140

141

- Bardzo możliwe. Potem pomówimy o obiadkach. Co u pani słychać?

-Ano cóż... Pustki. Jesienny sezon. Niewielu mamy gości.

- A jak radzi sobie pani z personelem? Są jakieś zmiany? Nie widziałem portiera.

- Pawłowski? Jest, jest. Poszedł po sprawunki. Tylko ta pokojówka Cesia odeszła.

- Mam do pani ogromną prośbę - powiedział Downar. Spojrzała na niego zaciekawiona.

- Słucham?

- Chodzi o to, żeby pani zebrała cały personel po kolacji w tym dużym pokoju, gdzie stoi telewizor.

- I co będziemy tam robić?

- Zobaczy pani. Czy fortepian stoi na swoim miejscu?

- Oczywiście.

- To dobrze. Chciałbym, żeby czymś zasłonić fortepian. Nie ma tu u pani jakiegoś parawanu?

- Parawanu? A skądże ja bym miała parawan? Do czego?

- Nic, nic. To już ja sam się postaram.

- Intryguje mnie pan, panie majorze. Co to się będzie działo? Jakieś przedstawienie?

- Coś w tym rodzaju. Proszę panią o całkowitą dyskrecję i o zebranie personelu przy telewizorze. Wolałbym, żeby pani na ten temat z nikim nie rozmawiała przed czasem.

- Jak pan sobie życzy.

Sala tonęła w półmroku. Tylko mała lampka umieszczona za telewizorem rozsiewała słabe żółtawe światło. Za oszklonymi drzwiami wychodzącymi na ogródek, jesienny wiatr kołysał latarnią, uderzał w krzaki dzikich róż, szeleścił zeschłymi liśćmi. Zaczął padać deszcz. Grube, ciężkie krople osiadły na szybach i toczyły się w dół, pozostawiając za sobą mokre bruzdy.

Było zimno. Ludzie siedzący przed telewizorem okrywali kocami nogi. Nadawano dziennik.

Nikt nie zwrócił uwagi na to, że fortepian stojący w drugim końcu sali zasłonięty był długim trzcinowym parawanem.

Dziennik telewizyjny dobiegł końca i spiker zapowiedział program rozrywkowy. Widzowie poruszyli się. Wtedy Downar wstał i wyłączył telewizor.

- Proszę państwa o chwilę uwagi - powiedział równym, spokojnym głosem. - Jestem z komendy milicji. Przed kilkoma tygodniami w tym domu zostało popełnione morderstwo. Zamordowano profesorową Skoczyńską. Prowadzę śledztwo w tej sprawie i jestem na tropie zbrodniarza. Niech nikt nie opuszcza tego pokoju. Morderca pani Sko-czyńskiej znajduje się tutaj, między wami.

Ogólne poruszenie.

- Co to znaczy? Kto? Dlaczego pan go nie aresztuje? -posypały się pytania.

- Cierpliwości - mówił dalej Downar. - Chciałbym, żeby morderca posłuchał dobrze mu znanej piosenki. Ta melodia powstała w ciężkich chwilach w obozie koncentracyjnym, w obozie śmierci. Proszę, mistrzu. Słuchamy.

Koźmicki uderzył w klawisze. I popłynęła melodia najpierw tęskna i pełna melancholii, a potem coraz żywsza, coraz bardziej bojowa. Wszyscy znieruchomieli. Siedzieli zasłuchani, zaskoczeni niespodziewanym koncertem.

Jakiś człowiek zerwał się z fotela i w panicznym strachu począł biec do drzwi. Sarnecki i Olszewski zastąpili mu drogę.

- Wolnego.

Uciekający rzucił się w bok ku drzwiom, wychodzącym do ogrodu, ale tu spotkał Downara.

- Stój!

Szczęknęły kajdanki.

Zebrali się w pokoju Sarneckiego. Downar czyścił paznokcie, Olszewski palił papierosa, a Sarnecki spacerował od drzwi do okna i z powrotem. Założył ręce w tył i kręcił głową, jakby się czemuś ogromnie dziwił.

142

143

- Nie do wiary, zupełnie nie do wiary. Muszę się wam przyznać, że to było dla mnie kompletne zaskoczenie.

- Ja także nie przypuszczałem, że to ten portier - powiedział Olszewski. - W ogóle go nie podejrzewałem.

- A ty go dawno podejrzewałeś? - spytał Sarnecki, zwracając się do Downara.

Downar schował pilnik do kieszeni i roztargnionym spojrzeniem obrzucił kolegów.

- Czy ja go dawno podejrzewałem? Prawdę mówiąc to ten facet od samego początku wydał mi się niewyraźny. Zeznał na przykład, że Terner tamtego wieczora zszedł do telefonu w czerwonym szlafroku, a tymczasem Terner miał na sobie niebieski płaszcz kąpielowy.

- To dlaczego Pawłowski, a raczej Bolner, utrzymywał, że to był czerwony szlafrok? - spytał Olszewski.

Downar uśmiechnął się.

- To bardzo proste. Bo on w ogóle nie widział jak Terner rozmawiał przez telefon. Posłał na górę pokojówkę i poszedł w ślad za nią. Ukrył się gdzieś na drugim piętrze, przypuszczalnie w łazience, i czekał aż Terner wyjdzie ze swojego pokoju. Nie zapominajcie o tym, że światło było wtedy na korytarzu zepsute. Zobaczył więc tylko sylwetkę Ternera w szlafroku, ale koloru nie mógł rozróżnić, a ponieważ wiele razy widział Ternera w czerwonym szlafroku, więc...

- Tak musiało być - przytaknął Sarnecki. - Wpadł do pokoju Ternera, zobaczył babkę leżącą na tapczanie i, myśląc, że to Ternerowa, rąbnął ją popielniczką w głowę. Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że facet jest krótkowidzem. Zresztą nie przyszło mu na myśl, że to Skoczyńska a nie Ternerowa.

Downar pokiwał głową.

- Oczywiście. Nawet gdyby nie był krótkowidzem, to także mógł popełnić taką omyłkę. W pokoju było ciemno, babka leżała zakryta, nie miał czasu tak bardzo jej się przyglądać. Był przecież pewien, że to Ternerowa, która przed chwilą pytała o numer pokoju męża.

- Ale że się nie bał potem zejść na dół - powiedział Olszewski. - Mógł przecież spotkać się na schodach z Ter-nerem wracającym od telefonu.

- Taki frajer to on znowu nie jest. Zaczekał na drugim piętrze, aż Terner wróci do pokoju i dopiero potem szybko zbiegł na dół.

Sarnecki przestał spacerować, usiadł i zapalił papierosa.

- Wyobrażam sobie jak facet zdębiał, kiedy się zorientował, że przez pomyłkę zabił Skoczyńską. Mógł go szlag trafić.

- Lepiej byłoby dla niego, żeby go trafił - mruknął Downar. - Niewesoło zapowiada mu się przyszłość.

- Myślisz, że dostanie w czapę?

- W każdym razie wyrok będzie surowy. Z tego, co mówi Koźmicki, Bolner wykazywał w obozie nie byle jaką aktywność. Zasłużył na to, żeby go żywcem obedrzeć ze skóry. To ohydny sadysta.

Sarnecki podniósł się z krzesła i znowu zaczął chodzić po pokoju. Widać było, że ciągle nie może się uspokoić.

- Tak, tak... Kawał łajdaka. Zdawało mu się, że już jest bezpieczny. Tyle lat minęło, operacja plastyczna udała się, dowód sobie skombinował na nazwisko Pawłowskiego. Wszystko grało. Nie spodziewał się spotkać znajomej z obozu. Wydał rozkaz zlikwidowania całej grupy. Był pewien, że nikt nie uszedł z życiem.

- Ale że go też pani Ternerowa poznała - zdziwił się Olszewski.

- Koźmicki poznał go po oczach - powiedział Downar -po tym schrypniętym głosie i po bliźnie na lewej dłoni. Pewnie po tym samym poznała go i Ternerowa.

- To dlaczego zaraz nie dała znać na milicję?

- Bała się, że ją zatrzymają jako świadka i że jej nie pozwolą zaraz wyjechać do Ameryki. A ona chciała uciekać jak najprędzej. Babka wpadła w panikę. Skoczyńskiej nie odpaliła prowizji i bała się, że pani profesorowa ją sypnie. Dlatego wolała nie zaczynać tej sprawy.

- I przypłaciła to życiem.

144

145

- Oczywiście. Gdyby natychmiast zawiadomiła milicję, to bandzior poszedłby pod klucz i nie zamordowałby jej w hotelu.

- Powiedz mi, Stefan, dlaczegoś ty się od razu za niego nie wziął, jeżeli go podejrzewałeś? - spytał Sarnecki.

Downar wzruszył ramionami.

- To nie było takie proste. Teraz wszyscy jesteśmy mądrzy, ale wtedy... Chodził mi po głowie ten portier, ale wydawało mi się to zupełnym nonsensem. Nie miałem właściwie żadnych podstaw, żeby go podejrzewać. Pokręcił coś z tym szlafrokiem Ternera, odnalazł niby narzędzie zbrodni, szklaną popielniczkę, miał chrypkę. To wszystko było stanowczo za mało. Zresztą jakiż motyw zbrodni? Dopiero kiedy znaleźliśmy te nuty i okazało się, że to jest piosenka, która powstała w obozie... Przypomniałem sobie, że gdzieś już słyszałem tę melodię, ale w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć gdzie i w jakich okolicznościach. I wreszcie kiedy...

- Kiedy siadłeś do smażonych śledzi - podpowiedział Sarnecki.

- Właśnie. Kiedy zaprowadziliście mnie na śledzie. Ten zapach, rozumiecie? Ten zapach... Od razu mi się skojarzyło. Przypomniałem sobie, że któregoś dnia spóźniłem się na kolację i pokojówka poprosiła mnie, żebym usiadł bliżej drzwi, bo na werandzie grali w brydża. Podano mi smażone śledzie i wtedy portier gwizdał tę piosenkę, która utkwiła mi w głowie. Kiedy się dowiedziałem, że to piosenka obozowa, zacząłem szukać w pamięci, ale nie mogłem sobie przypomnieć. Dopiero w tej smażalni ryb... Nigdy nie przypuszczałem, że śledzie mogą mi dopomóc w rozwiązaniu takiej skomplikowanej zagadki kryminalnej.

- Niech żyje Centrala Rybna! - zawołał wesoło Sarnecki. - A propos. Jak byście się zapatrywali na to, żebyśmy, korzystając z przerwy w przesłuchaniach, wyskoczyli gdzieś na maleńką rybkę?

KONIEC

Nota redakcyjna

Powieść Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego „Nieudany urlop majora Downara" jest szóstą pozycją, która ukazuje się w Serii z Warszawą. Jednocześnie jest to pierwsze wydanie tego dzieła w formie książkowej. Do tej pory utwór ten znany był jedynie z druku prasowego w odcinkach. „Nieudany urlop majora Downara" publikowano w „Dzienniku Łódzkim" na przełomie 1968 i 1969 roku.

Pomysł wydawania serii z Warszawą zrodził się na spotkaniach Klubu Miłośników Polskiej Powieści Milicyjnej Mord. Dotąd wydaliśmy:

1. Helena Sekuła - Tęczowy cocktail

2. Helena Sekuła - Kieliszek bordeaux

3. Helena Sekuła - Wstęga Kaina

4. Zygmunt Zeydler-Zborowski - Czwarty klucz

5. Piotr Kitrasiewicz - Sherlock Holmes i koledzy

Zapraszamy wszystkich zainteresowanych do naszego grona. Prowadzimy stronę internetową Klubu Mord www. klubmord. com

oraz na Forum Mordu

www. klubmord. fora. pl

Nasza inicjatywa ma charakter pasjonacki i skierowana jest do miłośników starych polskich kryminałów.

Pozdrawiam

Grzegorz Cielecki (prezesikl3@wp.pl) prezes Klubu Miłośników Polskiej Powieści Milicyjnej MOrd

146

147

Wykaz książek Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego

1. Piąta runda (1947)

2. Targ w Benevento (1955)

3. Spacer po suficie (1957) Klub Srebrnego Klucza

4. Czarny mercedes (1958) Klub Srebrnego Klucza

5. Akcja Rudolf (1963) Klub Srebrnego Klucza

6. Gość z Londynu (1968) Ewa wzywa 07...

7. Komisarz Bonetti szuka Magdaleny (pod pseudonimem Tomasz Helner) (1968) Klub Srebrnego Klucza

8. Złoty centaur (1969) Ewa wzywa 07...

9. Zbrodnia na Cyrhli Toporowej (1970) Jamnik

10. Czerwona nitka (1971) Jamnik

11. Nawet umarli kłamią (1971) Klub Srebrnego Klucza

12. Prawda rodzi nienawiść (1971) Ewa wzywa 07...

13. Czwartek, godzina 22 (1972) Ewa wzywa 07...

14. Dziewczyna w męskiej koszulce (1973) Ewa wzywa 07...

15. Pieczeń sarnia (1973) Jamnik

16. Brat Mikołaja (1974) Klub Srebrnego Klucza

17. Dżem z czarnych porzeczek (1974) Ewa wzywa 07...

18. Alicja nr 3 (1975, 1977) Czerwona Okładka

19. Bardzo dobry fachowiec (1975) Czerwona Okładka

20. Koty Leokadii Kościelnej (1975) Klub Srebrnego Klucza

21. Kukułka bez zegara (1975) Ewa wzywa 07...

22. W kręgu podejrzenia (1975) Jamnik

23. Dwie lewe nogi (1976) Ewa wzywa 07...

24. Inspektor ze Scotland Yardu (1976) Czerwona Okładka

25. Kardynalny błąd (1976) Ewa wzywa 07...

26. Krzyżówka z „Przekroju" (1976) Jamnik

27. Eliza nie zgadza się na rozwód (1977) Ewa wzywa 07...

28. Almiritis piją słoną wodę (1978) Jamnik

29. Pasta do zębów (1979) Klub Srebrnego Klucza

30. Człowiek o cętkowanej twarzy (1980) Czerwona Okładka

31. Śmierć grabarza (1980) Ewa wzywa 07...

32. Sekret Julii (1981) Klub Srebrnego Klucza

33. Major Downar przechodzi na emeryturę (1984) Klub Srebrnego Klucza

34. Jałowce jak cyprysy (1986) Czerwona Okładka

35. Czwarty klucz (2009) Seria z Warszawą

36. Szlafrok barona Boysta (2009) Kryminał

37. Wernisaż (2009) Kryminał

38. Nieudany urlop majora Downara (2009) Seria z Warszawą

148

Książki wydawnictwa WIELKI SEN do nabycia na stronie internetowej

www.klubmord.com

„Pierwsza seta* „Druga seta"

Pierwsza setka recenzji Druga setka recenzji

peerelowskich kryminałów, peerelowskich kryminałów

1 ¦

SERIĄ PO KRYMINAŁACH

czyli

KATALOG KONESERA KRYMINAŁÓW Z PRL

„Trzecia seta" „Serią po kryminałach''

Trzecia setka recenzji Katalog serii, w których

peerelowskich kryminałów, wydawano peerelowskie

kryminały.

SERIA Z WARSZAWĄ

Helena Sekuła „Tęczowy cocktail"

Pierwsza powieść kryminalna, nigdy dotąd niewznawiana.

Helena Sekuła „Kieliszek Bordeaux"

Pierwsze wydanie książkowe gazetowej powieści kryminalnej.

Helena Sekuła „Wstęga Kaina"

Pierwsze wydanie powieści obyczajowej z wątkiem sensacyjnym.

Zygmunt Zeydler-Zborowski „Czwarty klucz"

Pierwsze wydanie gazetowej powieści kryminalnej.

Piotr Kitrasiewicz „Sherlock Holmes i koledzy"

Monografia poświęcona wielkim detektywom.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zeydler Zborowski Zygmunt Nieudany urlop majora Downara
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę
Ewa wzywa 07 100 Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar zastawia pułapkę
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę
Zeydler Zborowski Zygmunt Ewa wzywa 07 100 Major Downar zastawia pułapkę
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryture
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę
Zeydler Zborowski Zygmunt Człowiek o cętkowanej twarzy
Zeydler Zborowski Zygmunt Sukces doktora Gordona
Zeydler Zborowski Zygmunt Bardzo dobry fachowiec
Zeydler Zborowski Zygmunt Czarny mercedes
Zeydler Zborowski Zygmunt Człowiek o cętkowanej twarzy
Zeydler Zborowski Zygmunt Brat Mikołaja
Pieczeń sarnia Zeydler Zborowski Zygmunt
Zeydler Zborowski Zygmunt Czarny mercedes
Zeydler Zborowski Zygmunt Goryl z Wołomina
Ewa wzywa 07 092 Zeydler Zborowski Zygmunt Kardynalny błąd
Zeydler Zborowski Zygmunt Za dużo kobiet
Zeydler Zborowski Zygmunt Laska dyrektora Osieckiego

więcej podobnych podstron