Alice Miller Bunt ciala


Alice Miller: BUNT CIAŁA (The Body Never Lies)

Emocje to nie luksus, lecz wielostrunowy instrument, wspierający nas w walce o przetrwanie

Antonio R. Damasio

Przedmowa

Głównym tematem wszystkich moich książek jest zaprzeczanie prawdzie o cierpieniach naszego dzieciństwa. Każda z nich koncentruje się na określonym aspekcie tego zjawiska i naświetla go szerzej niż pozostałe - w Am Anfang war Erziehung i Du sollst nicht merken omówiłam na przykład jego przyczyny i skutki. W późniejszych książkach zajęłam się wpływem, jaki zatarcie pamięci o krzywdach doznanych w dzieciństwie, ma na życie dorosłego człowieka, a za jego pośrednictwem na różne dziedziny życia społecznego (Der gemiedene Schlüssel omawia na przykład przeniesienie tego problemu na płaszczyznę sztuki i filozofii, Abbruch der Schweigemauer natomiast na płaszczyznę polityki i psychiatrii). Ponieważ poszczególne aspekty tego zjawiska wiążą się ze sobą, dlatego zdarza się, że ten sam problem omawiany jest w kolejnych książkach. Uważny czytelnik bez trudu jednak zauważy, że za każdym razem przedstawiony jest w innym kontekście i z innego punktu widzenia.

Pojęcia, którymi się posługuję, zachowują natomiast - niezależnie od kontekstu - zawsze takie samo znaczenie. Tak na przykład słowo „podświadomy” oznacza wyłącznie wyparte, odszczepione, nie dopuszczane do świadomości treści (wspomnienia, emocje, potrzeby). Składają się one na historię człowieka, która jest w całości zapisana w jego ciele, lecz tylko w niewielkim stopniu uświadamiana. Stosownie do tego pojęcia „prawda” używam nie w sensie metafizycznym, lecz wyłącznie w sensie subiektywnym, zawsze w odniesieniu do konkretnego człowieka. Często mówię o „jego” lub „jej” prawdzie, o historii określonej osoby, ujawnionej i poświadczonej przez jej emocje (por. np. s. 13 i 71n.). Słowo „emocja” oznacza dla mnie nie zawsze świadomą, ale niezmiernie istotną reakcję ciała na zdarzenia zewnętrzne lub wewnętrzne, np. strach przed burzą, wściekłość po stwierdzeniu, że padło się ofiarą oszustwa lub radość z upragnionego prezentu. Słowa „uczucie” używam natomiast raczej w odniesieniu do świadomie przeżytych emocji (por. np. s. 13, 52n. i 73n.). Zamykanie oczu na emocje uważam natomiast za luksus - niezmiernie kosztowny i najczęściej (auto)destrukcyjny (por. AM 2001).

Książka ta mówi o konsekwencjach, jakie ma dla naszego ciała zapieranie się autentycznych, silnych emocji. Żądają od nas tego między innymi również moralność i religia. Na podstawie doświadczeń zebranych przeze mnie w trakcie psychoterapii -zarówno mojej własnej, jak i wielu innych ludzi - stwierdziłam, że osoby maltretowane w dzieciństwie są w stanie zadośćuczynić czwartemu przykazaniu jedynie dzięki całkowitemu wyparciu i odszczepieniu swych autentycznych emocji. Nie mogą kochać i szanować rodziców, bo ciągle jeszcze się ich podświadomie boją. Nawet jeśli bardzo by tego chcieli, nie są w stanie nawiązać z nimi swobodnych, opartych na zaufaniu relacji. Zazwyczaj łączy ich z rodzicami chorobliwa więź, połączenie strachu i poczucia obowiązku, która w żadnym wypadku nie jest miłością, lecz tylko jej atrapą. Poza tym ludzie, którzy byli maltretowani w dzieciństwie, często przez całe życie czekają na to, że w końcu zostaną obdarzeni miłością, której dotychczas nie doświadczyli. Te oczekiwania umacniają ich przywiązanie do rodziców, które w religii określane jest jako miłość i uznawane za cnotę. Tak postępuje, niestety, również większość terapeutów, ponieważ pozostają oni wierni nakazom tradycyjnej moralności. Koszty tej moralności ponosi jednak ciało.

Jeżeli człowiek wmawia sobie, że czuje to, co czuć powinien i stara się usilnie nie czuć tego, co uważa za niestosowne, zaczyna chorować, chyba że każe za to płacić swoim dzieciom, wykorzystując je do projekcji własnych tłumionych emocji. Sądzę, że udało mi się odkryć tutaj pewną psychobiologiczną prawidłowość, którą przez długi, bardzo długi czas przesłaniały nakazy moralne i religijne.

W pierwszej części książki przedstawiam mechanizm działania tej prawidłowości na przykładzie kilku biografii sławnych ludzi. Kolejne części ukazują, jak autentyczny kontakt z drugim człowiekiem może pomóc wyjść z błędnego koła samooszukiwania i przezwyciężyć chorobę.

Wprowadzenie: ciało i moralność

Ciało często reaguje chorobą na długotrwałe lekceważenie jego ważnych funkcji życiowych. Należy do nich między innymi wierność naszej prawdziwej historii. Dlatego też książka ta zajmuje się przede wszystkim konfliktem między tym, co czujemy i wiemy, co pamięta nasze ciało, a tym, co czuć chcemy, aby zadośćuczynić normom moralnym, które przyswoiliśmy sobie we wczesnym dzieciństwie. Okazuje się, że między innymi także jedna z powszechnie uznanych norm, mianowicie nakaz bezwzględnego kochania i szanowania naszych rodziców, bardzo często nie pozwala nam na uświadomienie sobie prawdziwych emocji, a za ten kompromis nasze ciało płaci chorobą. Przytaczam tu wiele przykładów potwierdzających tę tezę, wiele życiorysów sławnych ludzi, przy czym koncentruję się nie na opisie ich całego życia, lecz przede wszystkim na problemie ich stosunku do rodziców, przez których byli krzywdzeni w dzieciństwie.

Z własnego doświadczenia wiem, że moje ciało jest dla mnie źródłem wszystkich informacji potrzebnych w drodze ku coraz większej samoświadomości i autonomicznej tożsamości. Dopiero wtedy, gdy pozwoliłam sobie na świadome odczucie i przeżycie tak długo tłumionych emocji, zaczęłam stopniowo wychodzić z cienia mojej przeszłości. Prawdziwych uczuć nie można wymusić. One po prostu są i zawsze mają jakąś przyczynę, nawet jeżeli bardzo często jej nie dostrzegamy. Nie mogę zmusić się do kochania czy choćby tylko szanowania moich rodziców, jeżeli buntuje się przeciwko temu moje ciało z powodów, które są mu dobrze znane. Jeżeli jednak mimo to chcę zadośćuczynić nakazowi kochania i szanowania rodziców, zaczynam żyć w stresie, jak zawsze wtedy, gdy wymagam od siebie czegoś niemożliwego. Z powodu tego stresu cierpiałam niemal przez całe moje życie. Próbowałam wmówić sobie pozytywne uczucia, a ignorować negatywne po to, by żyć w zgodzie z normami moralnymi, z systemem wartości, który akceptowałam, a właściwe dlatego, aby moi rodzice mnie kochali. Moje rachuby jednak zawiodły. W końcu musiałam zrozumieć, że miłości nie da się wymusić, jeżeli jej nie ma. Z drugiej strony jednak stwierdziłam, że jestem zdolna do całkowicie spontanicznego odczuwania miłości, na przykład do moich dzieci, do moich przyjaciół, choć nie wymagają tego ode mnie żadne normy moralne. Działo się tak wtedy, gdy czułam się całkowicie wolna i otwarta na wszystkie moje emocje, także negatywne.

Świadomość, że nie jestem w stanie manipulować moimi emocjami, że nie mogę udawać ani przed sobą, ani przed innymi, sprawiła mi dużą ulgę, przyniosła poczucie wyzwolenia. Dopiero wtedy zobaczyłam, ilu ludzi niemal zamęcza się na śmierć - tak jak ja to robiłam wcześniej - próbując zadośćuczynić nakazowi kochania i szanowania swoich rodziców i nie widzi, jaką cenę każą płacić za to swojemu ciału lub swoim dzieciom. Jeżeli odbywa się to kosztem dzieci, można żyć nawet sto lat, nie poznawszy prawdy o tym, że oszukujemy samych siebie, bo ciało nam tego nie powie.

Gdyby matka, która mimo usilnych starań nie potrafi pokochać swojego dziecka, ponieważ sama w dzieciństwie nie doświadczyła miłości, przyznała się do tego otwarcie, zostałaby z pewnością uznana za osobę niemoralną. Ja jednak uważam, że właśnie uznanie swych prawdziwych uczuć umożliwiłoby jej zbudowanie uczciwej, nieobciążonej kłamstwem relacji z dzieckiem i okazanie mu prawdziwego wsparcia.

Kiedy dziecko przychodzi na świat potrzebuje miłości rodziców, to znaczy uwagi, opieki, życzliwości, pielęgnacji i bliskiego kontaktu. Jeżeli tego wszystkiego doświadczy, jego ciało zachowa dobre wspomnienia, a człowiek dorosły będzie potrafił przekazać tę miłość własnym dzieciom. Jeżeli jednak tego wszystkiego zabrakło, w człowieku przez całe życie pozostaje tęsknota za zaspokojeniem jego pierwszych żywotnych potrzeb. Jako człowiek dorosły przenosi ją później na relacje z innymi ludźmi. Inaczej mówiąc, im mniej dziecko otrzymało miłości, im bardziej było odrzucane i maltretowane pod pozorem wychowania, tym bardziej człowiek dorosły przywiązany jest do rodziców i osób, na które przeniósł swoje oczekiwania, w nadziei, że kiedyś wreszcie zostaną spełnione. Jest to normalna reakcja ciała. Ono wie, czego mu brakuje, nie może o tym zapomnieć i czeka aż ta luka zostanie wypełniona.

Im człowiek jest starszy, tym trudniej mu otrzymać od innych ludzi miłość, której kiedyś odmówili mu rodzice. Jego oczekiwania jednak w żadnym razie nie maleją. Przenosi je jedynie na relacje z innymi ludźmi, przede wszystkim z własnymi dziećmi i wnukami, chyba że uda mu się zrozumieć zasadę działania tego mechanizmu. Jeżeli przestaniemy zapierać się własnych uczuć i je tłumić, spróbujemy uświadomić sobie, jakie naprawdę było nasze dzieciństwo, będziemy w stanie sami zadbać o swoje potrzeby, na których zaspokojenie czekamy od urodzenia lub nawet jeszcze dłużej. Możemy sami obdarzyć się uwagą, szacunkiem, zrozumieniem dla własnych emocji, potrzebną opieką, bezwarunkową miłością - wszystkim, czego nie dostaliśmy od rodziców.

Aby tak się stać mogło, musimy pokochać dziecko, którym kiedyś byliśmy, bo inaczej nie będziemy wiedzieć, na czym miłość polega. Jeżeli chcemy się tego nauczyć w trakcie terapii, potrzebujemy ludzi, którzy zaakceptują nas takimi, jakimi jesteśmy, obdarzą opieką, szacunkiem, sympatią i swoją autentyczną obecnością, którzy pomogą nam zrozumieć, jak staliśmy się takimi, jakimi jesteśmy. To podstawowe doświadczenie jest konieczne, abyśmy mogli stać się rodzicem dla tkwiącego w nas, dręczonego kiedyś dziecka. Nie może nas tego nauczyć terapeuta, chcący wtłoczyć nas w sztywne ramy teorii psychoterapeutycznej, której jest zwolennikiem, ani psychoanalityk, którego uczono, że wobec opowiadań pacjenta o traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa należy zachować postawę neutralną i interpretować je jako fantazje. My potrzebujemy terapeuty empatycznego, który podzieli nasze przerażenie i oburzenie, gdy krok po kroku odkrywać będziemy przed nim i przed sobą emocje, wywołane świadomością, jak bardzo cierpiało to małe dziecko, jak bardzo osamotnione było w swej rozpaczliwej walce o przetrwanie, którą zmuszone było toczyć tak długo. Potrzebujemy wsparcia takiej osoby (nazywam ją świadomym świadkiem), abyśmy sami mogli wspierać tkwiące w nas dziecko, to znaczy rozumieć mowę jego ciała i jego potrzeby, zamiast je ignorować tak, jak to czyniliśmy dotychczas na wzór naszych rodziców.

To, o czym tutaj mówię, jest całkowicie realistyczne. Dzięki wsparciu empatycznego, nie-neutralnego terapeuty możemy odnaleźć swoją prawdę. W trakcie tego procesu możemy uwolnić się od naszych dolegliwości psychosomatycznych, od depresji, odzyskać radość życia, wyjść ze stanu permanentnego wyczerpania, odczuć przypływ energii, bo nie musimy jej już zużywać na wypieranie naszej prawdy. Tak charakterystyczne dla depresji uczucie zmęczenie pojawia się mianowicie zawsze wtedy, gdy tłumimy nasze silne emocje, kiedy bagatelizujemy i ignorujemy zapisane w naszym ciele wspomnienia.

Dlaczego więc tak rzadko terapie kończą się sukcesem? Dlaczego większość ludzi, łącznie ze specjalistami, woli raczej wierzyć w siłę działania leków niż zaufać temu, co mówi ciało? Ono wie przecież najlepiej, czego nam brakuje, czego potrzebujemy, co nie wychodzi nam na dobre, na co reagujemy alergicznie. Wielu ludzi woli jednak raczej sięgnąć po środki farmakologiczne, narkotyki, alkohol niż wsłuchać się w mowę ciała, przez co jeszcze bardziej odgradzają się oni od swojej prawdy. Dlaczego? Bo prawda jest bardzo bolesna? Tak niewątpliwie jest. Ból jednak z czasem mija, a wsparcie ze strony drugiej osoby pomaga go znieść. Moim zdaniem problem polega właśnie na braku tego wsparcia, bowiem, jak się wydaje, nasza moralność uniemożliwia większości terapeutów okazanie pomocy maltretowanemu niegdyś dziecku i dostrzeżenie skutków doświadczeń urazowych z okresu wczesnodziecięcego. Są oni posłuszni przykazaniu, które nakazuje nam czcić naszych rodziców, „abyśmy długo żyli i dobrze nam się powodziło”.

Wniosek, że właśnie ten nakaz moralny uniemożliwia wyleczenie urazów z wczesnego dzieciństwa nasuwa się niejako sam. Nie jestem zdziwiona faktem, że problem ten nie stał się nigdy przedmiotem publicznej dyskusji. Siła i zasięg oddziaływania nakazu kochania i szanowania rodziców są tak wielkie, ponieważ opiera się on na naturalnej więzi małego dziecka z jego rodzicami. Nawet najwięksi filozofowie i pisarze nie odważyli się nigdy go zaatakować. Choć Nietzsche bardzo ostro krytykował chrześcijańską moralność, nigdy nie atakował swojej rodziny. W każdym maltretowanym w dzieciństwie człowieku drzemie bowiem strach małego dziecka, że zostanie ukarane, jeżeli zbuntuje się przeciw postępowaniu rodziców. Strach ten jednak jest obecny tylko tak długo, jak długo go sobie nie uświadamiamy. Kiedy go rozpoznamy i nazwiemy, zacznie z czasem ustępować.

Nakaz bezwzględnego kochania i szanowania rodziców połączony z oczekiwaniami wewnętrznego dziecka powoduje, że większość terapeutów opiera psychoterapię na tych samych zasadach wychowawczych, których skutki zmusiły ich pacjentów do szukania pomocy. Wielu terapeutów nadal związanych jest z własnym rodzicami pasmem niespełnionych dziecięcych oczekiwań. Nazywają oni to miłością i próbują ten rodzaj miłości zaoferować pacjentowi jako rozwiązanie jego problemu. Uważają, że warunkiem wyzdrowienia jest przebaczenie. Zdają się nie zauważać, że jest to pułapka, w której się sami znajdują. Samo przebaczenie bowiem nigdy jeszcze nie spowodowało wyzdrowienia (por. AM 1990/2003).

Siła oddziaływania tego nakazu, którego słuszności - co znamienne - nikt nigdy nie zakwestionował, wynika z faktu, że opiera się on na fizjologicznej więzi dziecka z rodzicami. Zachowujemy się więc tak, jak byśmy wszyscy byli ciągle jeszcze dziećmi, którym nie wolno kwestionować nakazów rodziców. Jednak jako osoby dorosłe mamy prawo do postawienia pewnych pytań, nawet jeżeli zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo byliby nimi zaszokowani nasi rodzice.

Mojżesz, który przekazał swemu ludowi w imieniu Boga Dziesięcioro Przykazań, sam był dzieckiem porzuconym, choć niewątpliwie stało się tak z uwagi na wyższą konieczność. Jak większość porzuconych dzieci miał nadzieję, że pewnego dnia jego rodzice jednak obdarzą go miłością, jeżeli będzie potrafił okazać wystarczające zrozumienie i głęboki szacunek. Rodzice porzucili go, aby ochronić go przed prześladowaniami, lecz niemowlę w wiklinowym koszyczku nie potrafiło tego z pewnością zrozumieć. Dorosły Mojżesz powiedziałby zapewne: moi rodzice porzucili mnie, aby mnie ochronić. Nie mogę przecież mieć im tego za złe, powinienem być im za to wdzięczny, uratowali mi życie. Odczucia dziecka były zapewne zupełnie inne: dlaczego moi rodzice mnie porzucili, dlaczego narazili na niebezpieczeństwo utonięcia? Czy mnie nie kochają? Rozpacz i śmiertelny strach, zapisane w pamięci ciała autentyczne emocje małego dziecka, żyły dalej w Mojżeszu i kierowały nim, gdy przekazywał swojemu ludowi Dziesięcioro Przykazań.

W przeszłości nakaz bezwzględnego kochania i szanowania rodziców stanowić mógł pewną formę zabezpieczenia ich losu na starość i z tego punktu widzenia mógł być wtedy konieczny. Dzisiaj już takiej potrzeby nie ma. Dlaczego więc ciągle ma on tak wielki wpływ na ludzi? Zawiera bowiem w sobie pewną groźbę czy nawet próbę szantażu - jeżeli chcesz długo żyć, musisz szanować swoich rodziców, nawet jeżeli oni na to nie zasługują, bo inaczej przedwcześnie umrzesz.

Większość ludzi zachowuje to przykazanie, chociaż wywołuje ono w nich zamęt i lęk. Myślę, że należy wreszcie potraktować poważnie doświadczenia urazowe z okresu wczesnego dzieciństwa i ich wpływ na życie człowieka, a co za tym idzie uwolnić się spod jego władzy. Nie oznacza to jednak w żadnym razie, że mamy potraktować naszych rodziców z takim samym okrucieństwem, z jakim oni nas traktowali. Chodzi o to, abyśmy potrafili zobaczyć, jacy oni byli naprawdę, jak obchodzili się z nami, gdy byliśmy małymi dziećmi, po to, abyśmy potrafili uwolnić nas samych i nasze dzieci od przymusu powtarzania tego samego wzorca zachowań. Musimy rozstać się z uwewnętrznionymi rodzicami, którzy w dalszym ciągu oddziałują na nas destrukcyjnie, bo tylko w ten sposób osiągniemy stan zgody na nasze życie i nauczymy się szanować siebie samych.

Nie możemy się nauczyć tego od Mojżesza, ponieważ przyjmując czwarte przykazanie, sprzeniewierzył się przesłaniu swego ciała. Nie potrafił postąpić inaczej, bowiem sobie go nie uświadamiał, jednak właśnie z tego powodu nie powinniśmy się zmuszać do jego przestrzegania.

We wszystkich moich książkach usiłuję, w różny sposób i w różnych kontekstach, pokazać, jak doświadczenie „czarnej pedagogiki” w dzieciństwie ogranicza później żywotność człowieka, jak osłabia lub nawet zabija poczucie własnej tożsamości, umiejętność rozpoznawania i nazywania własnych uczuć i potrzeb. „Czarna pedagogika” wychowuje posłusznych, dostosowanych ludzi, którzy nauczyli się ufać jedynie swojej masce, ponieważ jako dzieci żyli w ustawicznym strachu przed karą. Motywem przewodnim ich dzieciństwa było: „Wychowuję cię tak, bo chcę dla ciebie jak najlepiej. Nawet jeżeli cię biję lub dręczę słowami, robię to tylko dla twojego dobra.”

Węgierski pisarz, laureat nagrody Nobla, Imre Kertész opowiada w powieści Los utracony o swoim przyjeździe do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Był wtedy piętnastoletnim chłopcem i usiłował wmawiać sobie, że wszystko, z czym się tutaj zetknął, jest dla niego dobre i korzystne. Inaczej, jak pisze, pewnie umarłby ze strachu.

Przypuszczalnie tak samo zachowuje się każde maltretowane dziecko, chcąc przetrwać. Nadaje inny sens temu, czego doświadcza i usiłuje dopatrywać się korzyści tam, gdzie osoba postronna widzi tylko gwałt i nadużycie. Dziecko nie ma wyboru, musi zapierać się swoich przeżyć, jeżeli nie ma przy sobie osoby, która je wspiera, i zdane jest całkowicie na łaskę swych dręczycieli. Wybór ma dopiero człowiek dorosły, jeśli ma szczęście spotkać na swojej drodze osobę, która będzie mu towarzyszyła w jego historii, stanie się dla niego świadomym świadkiem. Może wtedy dopuścić swoją historię do świadomości, przestać okazywać zrozumienie i współczucie tym, którzy go skrzywdzili, świadomie przeżyć swoje wyparte i odszczepione emocje, które były reakcją na tę krzywdę i jednoznacznie ocenić, jak bardzo go skrzywdzono. Ten krok przynosi ciału wielką ulgę. Kiedy człowiek dorosły decyduje się poznać całą swoją prawdę, jego ciało nie musi już bezustannie przypominać mu za pośrednictwem różnego rodzaju dolegliwości o tragicznej historii tkwiącego w nim dziecka, czuje się przez niego rozumiane, szanowane, chronione.

„Wychowanie” oparte na przemocy jest dla mnie równoznaczne ze znęcaniem się, ponieważ nie tylko odmawia ono dziecku prawa do godności i szacunku, należnych mu jako istocie ludzkiej, ale stanowi swego rodzaju system totalitarny, uniemożliwiający świadome przeżycie doświadczanych krzywd i upokorzeń, nie wspominając już o możliwości obrony. Człowiek dorosły powiela potem ten wzorzec wychowania w odniesieniu do własnych dzieci, do partnerów, w miejscu pracy, w polityce; zawsze wtedy, gdy próbuje on z pozycji siły bronić się przed lękiem tkwiącego w nim zdezorientowanego dziecka. Stąd biorą się dyktatorzy i ludobójcy, starający się przy użyciu siły wymusić szacunek, którego odmówiono im w dzieciństwie.

W polityce właśnie widać najlepiej, jak bezgraniczna może być żądza władzy i uznania. Im więcej władzy mają tacy ludzie, tym bardziej kieruje nimi przymus powtarzania pewnych działań, których destrukcyjności nie dostrzegają, co w rezultacie nieuchronnie prowadzi ich do katastrofy, do stanu bezsilności, od której właśnie próbowali uciec. Tak było z siedzącym w bunkrze Hitlerem, owładniętym paranoicznym lękiem Stalinem, odrzuconym u schyłku życia przez naród Mao, wygnanym Napoleonem, uwięzionym Miloszewiczem oraz próżnym i chełpliwym Saddamem Hussainem, ukrywającym się w ziemiance. Co skłoniło tych ludzi do tak wielkiego nadużycia zdobytej władzy, że w końcu zmieniła się ona w niemoc? Myślę, że to ich ciała, w których pamięci zapisana została cała bezsilność ich dzieciństwa, próbowały skłonić ich do tego, aby ją sobie uświadomili. Oni jednak tak bardzo obawiali się prawdy o swoim dzieciństwie, że woleli raczej wyniszczyć całe narody, wymordować miliony ludzi, niż stawić jej czoło.

W książce tej nie będę omawiała szerzej motywów postępowania dyktatorów, chociaż uważam, że ich biografie są bardzo pouczające. Skoncentruję się tutaj na ludziach, którzy wprawdzie również wychowani zostali w duchu „czarnej pedagogiki”, ale nie czuli potrzeby zdobycia nieograniczonej władzy. W przeciwieństwie do dyktatorów stłumione uczucia wściekłości i oburzenia skierowali nie przeciwko innym, lecz przeciw sobie. Chorowali, cierpieli z powodu różnych dolegliwości lub bardzo wcześnie umarli. Najzdolniejsi z nich zostali pisarzami lub artystami. Potrafili ukazać prawdę w literaturze i sztuce, lecz w izolacji od własnego życia. To odszczepienie własnej historii przypłacili chorobą. W pierwszej części tej książki przytaczam przykłady takich tragicznych biografii.

W San Diego w USA przeprowadzono ankietę, w której wzięło udział 17 000 ludzi w wieku około 57 lat. Pytano ich o to, jak oceniają swoje dzieciństwo i na co w swoim życiu chorowali. Okazało się, że ludzie maltretowani w dzieciństwie o wiele częściej zapadali na ciężkie choroby niż ci, którzy jako dzieci nie byli bici ani krzywdzeni w inny sposób. Ci ostatni jako ludzie dorośli prawie w ogóle nie chorowali. Tytuł krótkiego artykułu na ten temat brzmiał: Jak przemienić złoto w ołów. Autor przesłał mi ten artykuł z następującym komentarzem: wyniki badań są jednoznaczne, bardzo wymowne, ale utajnione.

Dlaczego utajnione? Ponieważ nie można było ich opublikować, nie oskarżając tym samym rodziców, a to jest w naszym społeczeństwie ciągle jeszcze zabronione. Obecnie specjaliści w coraz większym stopniu skłonni są twierdzić, że choroby psychiczne ludzi dorosłych uwarunkowane są genetycznie, nie zaś spowodowane na przykład konkretnymi doświadczeniami urazowymi lub błędami wychowawczymi rodziców w dzieciństwie. Także niezmiernie interesujące wyniki badań nad dzieciństwem schizofreników z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku nie zostały do dnia dzisiejszego udostępnione opinii publicznej, a jedynie opublikowane w czasopismach fachowych. Wspierana przez fundamentalizm wiara w nieograniczoną moc genetyki nadal triumfuje.

W Wielkiej Brytanii problemem tym zajmował się bardzo znany psycholog kliniczny Oliver James, który przedstawił go w swojej książce They F*** You Up (2003). Publikacja ta, ogólne rzecz biorąc, wywołuje mieszane uczucia, ponieważ można odnieść wrażenie, że autor sam się przestraszył konsekwencji własnych odkryć. Przestrzega nawet wyraźnie przed obarczaniem rodziców odpowiedzialnością za cierpienia ich dzieci. Książka przedstawia jednak wyniki wielu badań i studiów, które dowodzą, że czynniki genetyczne mają niewielki wpływ na rozwój chorób psychicznych.

Temat dzieciństwa unikany jest bardzo starannie przez wielu terapeutów (por. AM 2001). Wprawdzie początkowo zachęcają oni klientów do uświadomienia sobie tkwiących w nich silnych emocji, kiedy one jednak się budzą, a wraz z nimi wyparte wspomnienia z dzieciństwa o wykorzystywaniu, upokarzaniu, doświadczeniach urazowych w pierwszych latach życia, zdarza się często, że terapeuci nie potrafią sobie z tym poradzić, bo sami jeszcze nie przebyli tej drogi. Psychoterapeutów, którzy potrafili uporać się z traumatycznymi doświadczeniami własnego dzieciństwa, spotkać można raczej rzadko. Większość z nich proponuje swoim klientom reguły „czarnej pedagogiki”, tzn. wierność normom moralnym, które właśnie stały się powodem ich choroby. Ciało nie rozumie nakazów moralnych, nie da się oszukać słowami, tak jak się to dzieje z naszym umysłem. Ciało jest strażnikiem naszej historii, pamięta bowiem wszystkie nasze życiowe doświadczenia i troszczy się o to, abyśmy byli w stanie z naszą prawdą przeżyć. Stara się zmusić nas za pośrednictwem różnych dolegliwości do uświadomienia sobie naszej historii, byśmy potrafili zrozumieć tkwiące w nas wykorzystywane i upokarzane niegdyś dziecko.

Osobiście doświadczyłam bicia w celu wymuszenia posłuszeństwa już w pierwszych miesiącach mojego życia. Przez wiele lat oczywiście nie miałam o tym pojęcia. Zgodnie z tym, co mówiła moja matka, jako małe dziecko byłam taka grzeczna, że ona nie miała ze mną żadnych problemów. Zawdzięczała to, jak twierdziła, konsekwentnemu stosowaniu swoich metod wychowawczych w czasie, kiedy byłam jeszcze niemowlęciem. Dlatego tak długo nie miałam żadnych wspomnień z pierwszych lat życia. Dopiero w trakcie mojej ostatniej terapii powiedziały mi o tym moje silne emocje. Ujawniły się one wprawdzie w powiązaniu z innymi osobami, ale stopniowo udało mi się odkryć źródło ich pochodzenia, zintegrować je jako świadome, zrozumiałe uczucia i krok po kroku zrekonstruować historię mojego wczesnego dzieciństwa. W ten sposób uwolniłam się wreszcie od dręczących mnie tak długo lęków, których przyczyny nie rozumiałam, i dzięki wsparciu empatycznego terapeuty udało mi się zaleczyć dawne rany.

Lęki te związane były w pierwszym rzędzie z moją potrzebą bliskiego kontaktu, której moja matka nie tylko nie rozumiała i nie zaspokajała, ale wręcz traktowała jako występek i karała, ponieważ nie mieściła się ona w sztywnych ramach jej systemu wychowawczego. Tę potrzebę kontaktu okazywałam najpierw poprzez płacz, potem przez stawianie pytań oraz opowiadanie o własnych uczuciach i myślach. Na mój płacz moja matka odpowiadała jednak klapsami, na pytania kłamstwami, a wyrażania uczuć i myśli po prostu mi zabroniła. Karała mnie za to, nie odzywając się do mnie całymi dniami. Ponieważ nie interesowało jej to, jaka jestem naprawdę, musiałam stale ukrywać przed nią moje prawdziwe uczucia.

Moja matka była osobą bardzo wybuchową, ale nigdy nie zastanawiała się nad własnymi emocjami. Była sfrustrowana i niezadowolona z życia, a w związku z tym stale mnie za wszystko obwiniała. Kiedy broniłam się przed tą niesprawiedliwością lub usiłowałam dowieść własnej niewinności, odbierała to jako atak na siebie i często bardzo surowo karała. Ponieważ czuła się przeze mnie atakowana, uznawała, że tak właśnie jest. Aby móc stwierdzić, że jej emocje mają zupełnie inną przyczynę niż moje zachowanie, musiałaby się nad nimi zastanowić, a nie miała zwyczaju tego robić. Nigdy nie okazała mi, że jest jej przykro, że czegoś żałuje. Zawsze uważała, że „ma słuszność”. To powodowało, że moje dzieciństwo upłynęło w atmosferze reżimu totalitarnego.

Moją tezę o destrukcyjnym wpływie nakazu bezwzględnego kochania i szanowania rodziców próbowałam przedstawić w trzech różnych aspektach. Każdemu z nich poświęcona jest osobna część tej książki. W pierwszej części piszę o życiu pisarzy, którzy nieświadomie przedstawili w swych dziełach prawdę o własnym dzieciństwie. Nie dopuszczali jej do swej świadomości, ponieważ nie pozwalało im na to tkwiące w nich zalęknione dziecko, obawiające się, że grozi mu za to kara, a może nawet zagłada. Ponieważ strach ten był zbyt wielki, aby mogli go doświadczyć świadomie, trwał w nich w stanie odszczepienia. Cena, którą przyszło im zapłacić za ucieczkę od własnej prawdy w idealizację ojca i matki, była  jak to zobaczymy na przytoczonych przykładach  niezmiernie wysoka. Niestety, takich przykładów można by przytoczyć tutaj bardzo wiele. Jak widać wyraźnie, ludzie ci za przywiązanie do swoich rodziców zapłacili ciężką chorobą, przedwczesną śmiercią lub samobójstwem. Ubarwiana przez nich historia własnego dzieciństwie stanowiła skrajne przeciwieństwo prawdy zapamiętanej przez ich ciało. Prawdę tę odważyli się przedstawić w swoich dziełach, ale nie mieli odwagi jej sobie uświadomić. Dlatego ich ciało czuło, że nie jest ani rozumiane, ani szanowane. Z ciałem nie można sobie bowiem poradzić za pomocą norm etycznych. Jego funkcje, takie jak oddychanie, krążenie krwi czy trawienie reagują na to, co przeżywamy, nie zaś na nakazy moralne. Ciało trzyma się faktów.

Od czasu, kiedy zajmuję się wpływem dzieciństwa na późniejsze życie człowieka czytuję często dzienniki i listy pisarzy, którymi się szczególnie interesuję. Wielokrotnie znajdowałam w ich wypowiedziach klucz do zrozumienia ich utworów, ich poszukiwań, ich cierpienia, tkwiącego swymi korzeniami w dzieciństwie, którego tragizmu nie potrafili ani odczuć, ani sobie uświadomić. Nutę tego tragizmu udało mi się natomiast odnaleźć w ich dziełach, na przykład u Dostojewskiego, Nietzschego, Rimbauda. Sądziłam, że udało się to także innym czytelnikom. Kiedy zaczęłam jednak czytać biografie pisarzy stwierdziłam, że zawierają one bardzo wiele szczegółów na temat ich życia, ale nie ma w nich słowa o tym, jak radzili sobie z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa i jakie piętno wycisnęły one na ich życiu. Także podczas rozmów z badaczami literatury stwierdziłam, że są oni w najlepszym wypadku jedynie w bardzo niewielkim stopniu zainteresowani tym problemem. Większość z nich reagowała na moje pytania zażenowaniem, jakby dotyczyły one czegoś nieprzyzwoitego czy wręcz obscenicznego, i unikała dalszej rozmowy.

Jednak nie wszyscy. Niektórzy z nich wykazywali zainteresowanie tym aspektem życia pisarzy i dostarczyli mi niezwykle cennego materiału biograficznego. Był on im wprawdzie znany od dawna, lecz dotychczas uważali go za mało ważny.

Te właśnie powiązania, które większość biografów przeoczyła lub uznała za nieistotne, stanowią główny temat pierwszej części tej ksiązki. Siłą rzeczy ograniczyłam się tylko do tego właśnie aspektu życia pisarzy, o których tam mowa, pomijając inne, równie ważne. Zdaję sobie sprawę, że w związku z tym mogę się spotkać z zarzutem jednostronności lub nawet tendencyjności. Wezmę jednak na siebie to ryzyko, ponieważ nie chcę obarczać czytelnika zbyt wielką liczbą szczegółów, by nie odciągać go od głównego tematu książki, a mianowicie problemu: ciało i moralność.

Żaden z pisarzy, o których mówię, być może z wyjątkiem Kafki, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był w dzieciństwie krzywdzony przez rodziców i „nie miał im niczego za złe”, przynajmniej świadomie. Wszyscy oni idealizowali swych rodziców, nie mogli więc skonfrontować ich ze swoją prawdą, ponieważ wyparli ją ze świadomości i nie udało im się jej poznać nawet jako ludziom dorosłym.

Ta nieświadomość stanowi właśnie tragiczny rys ich najczęściej krótkiego życia. Moralność stanęła na przeszkodzie poznaniu rzeczywistości, uniemożliwiła tym zdolnym ponad miarę ludziom poznanie prawdy ich ciała. Mimo że byli orędownikami wolności (Schiller), próbowali przełamywać tabu obyczajowe (Rimbaud i Mishima) lub kanony literackie i estetyczne (Joyce), obowiązujące w ich czasach, nie umieli dostrzec, jakie więzy narzucili im ich rodzice. Także Marcel Proust, który potrafił na wskroś przejrzeć burżuazję, nie umiał dostrzec, jak bardzo cierpiał z powodu swej matki, tak silnie związanej ze swoją klasą. Skoncentrowałam się na tym właśnie aspekcie ich biografii, bo o ile mi wiadomo, nikt jeszcze nic na ten temat nie opublikował.

W książce tej powracam niekiedy do myśli zawartych w poprzednich moich publikacjach, próbując je tu naświetlić z nowego punktu widzenia i starając się odpowiedzieć na pytania, które dotychczas pozostawały bez odpowiedzi.

Wprawdzie już od czasów Wilhelma Reicha wiadomo, że silne emocje można podczas terapii przywrócić do świadomości, to jednak dopiero dzisiaj, dzięki wynikom badań neuropsychologów, takich jak Joseph Le-Doux, Antonio R. Damasio, Bruce D. Perry, zjawisko to można wytłumaczyć bardziej szczegółowo. Z jednej strony wiadomo, że w pamięci naszego ciała zapisane są wszystkie nasze przeszłe doświadczenia, z drugiej strony wiemy także, że jeśli uda nam się odbyć udaną psychoterapię nie będziemy już dłużej skazani na to, by nieświadomie, bezrefleksyjnie odreagowywać nasze emocje na własnych dzieciach lub kierować je przeciwko sobie. Dlatego też w drugiej części tej książki mówię o współczesnych ludziach, którzy zdecydowali się stawić czoło własnej historii i zobaczyć swoich rodziców w prawdziwym świetle. Niestety, często okazuje się, że choć terapia mogłaby zakończyć się sukcesem, tak się nie dzieje, ponieważ psychoterapeuta posłuszny jest nakazom tradycyjnej moralności i usiłuje narzucić je klientowi, co powoduje, że ten nie potrafi uwolnić się od przymusu okazywania miłości i wdzięczności swoim rodzicom. W ten sposób zapisane w jego ciele autentyczne emocje pozostają nadal stłumione, co powoduje, że dręczące go dolegliwości w dalszym ciągu się utrzymują. Sądzę, że wielu ludzi, którzy wielokrotnie poddawali się psychoterapii odnajdzie w tym, co tu napisałam odbicie własnych doświadczeń.

Snując rozważania na temat relacji: ciało i moralność dostrzegłam dwa jej aspekty, którymi, pomijając problem przebaczenia, dotychczas jeszcze się nie zajmowałam. Z jednej strony zaczęłam zastanawiać się nad tym, czym właściwie jest uczucie, które człowiek dorosły ciągle jeszcze nazywa miłością do rodziców? Z drugiej strony natomiast uzmysłowiłam sobie, że ciało człowieka przez całe życie szuka pokarmu, którego tak bardzo potrzebował on jako dziecko, lecz go nie otrzymał. To właśnie, moim zdaniem, stanowi źródło cierpienia wielu ludzi.

W trzeciej części książki pokazuję na przykładzie swego rodzaju „mówiącej choroby”, jak ciało broni się przed fałszywym pokarmem. Ciało potrzebuje przede wszystkim prawdy. Jak długo prawda ta pozostaje nieznana, jak długo prawdziwe uczucia człowieka do jego rodziców są ignorowane, ciało buntuje się przeciw temu poprzez różnego rodzaju dolegliwości. Moim zamierzeniem było pokazanie tragicznego losu pacjentów z zaburzeniami łaknienia, których potrzeba bliskiego kontaktu nie została zaspokojona ani w dzieciństwie, ani podczas późniejszej terapii. Cieszyłabym się bardzo, gdyby to, co tu napisałam, pomogło choćby kilku z nich w lepszym zrozumieniu samych siebie. Poza tym w fikcyjnym „Dzienniku Anity Fink” pokazuję, co stanowi o braku nadziei w życiu, nie tylko życiu osób z zaburzeniami łaknienia. Źródłem poczucia beznadziejności jest właśnie niezaspokojenie przez rodziców żywotnej potrzeby dziecka, potrzeby nawiązania i podtrzymania bliskiego kontaktu. Tę potrzebę swego wewnętrznego dziecka człowiek dorosły może zaspokoić, nawiązując autentyczny, oparty na zrozumieniu kontakt z innymi ludźmi.

Tradycja składania dzieci w ofierze stanowi trwały element większości kultur i religii, dlatego również w kulturze Zachodu jest przyjmowana i tolerowana jako rzecz zupełnie oczywista. Wprawdzie my już nie poświęcamy naszych córek i synów  jak Abraham Izaaka  na ołtarzu ofiarnym, ale niemal od chwili narodzin oczekujemy od nich, że będą nas kochać, szanować, obdarzać uwagą, że ich sukcesy wzmocnią nasze poczucie własnej wartości, krótko mówiąc, że dadzą nam wszystko to, czego nie dali nam nasi rodzice. Nazywamy to przyzwoitością i moralnością. Dziecko rzadko ma wybór. Niekiedy jego życie staje się jednym wielkim wysiłkiem, aby dać rodzicom to, czego nie ma i czego w ogóle nie zna, bo samo tego nigdy od nich nie otrzymało  prawdziwą, bezwarunkową miłość, a nie tylko jej fasadę. Nie ustaje jednak w swych wysiłkach, bo mimo że jest już dorosłe, nadal uważa, iż potrzebuje swych rodziców i na przekór wszystkim rozczarowaniom ciągle jeszcze wierzy, że w końcu doświadczy od nich czegoś dobrego.

Jeżeli człowiekowi dorosłemu nie uda się od tej postawy uwolnić, może stać się ona przekleństwem jego życia. Opiera się bowiem na pozorach, przymusie i samo-oszukiwaniu.

Owo silne pragnienie wielu rodziców, aby dzieci ich kochały i szanowały, ma rzekomo swą legitymizację w czwartym przykazaniu. W audycji telewizyjnej na ten temat, którą przypadkiem obejrzałam, brali udział duchowni różnych wyznań. Wszyscy oni zgodnym chórem twierdzili, że dzieci zawsze mają obowiązek czcić swoich rodziców, niezależnie od tego, jak oni się z nimi obchodzą czy też obchodzili. Dziecko sytuowane jest więc przez nich na pozycji zależnej. Osoby wierzące nie zdają sobie sprawy z tego, że jako ludzie dorośli mają pełne prawo tę zależną pozycję opuścić. W świetle obecnego stanu wiedzy czwarte przykazanie zawiera w sobie wewnętrzną sprzeczność. Nakaz moralny może bowiem dotyczyć jedynie naszego postępowania, a nie naszych uczuć. Nie możemy się zmusić do odczuwania tego, czego nie czujemy ani do nieodczuwania tego, co czujemy. Możemy jedynie odszczepić nasze emocje, okłamywać siebie samych i próbować oszukać nasze ciało. Jednak, jak już mówiłam, wszystkie nasze emocje zapisane są w mózgu. Można je przywołać do świadomości, świadomie je przeżyć i przemienić w uczucia, których sens i przyczyny są dla nas jasne. Uda nam się tego dokonać, jeżeli znajdziemy osobę, która będzie nam towarzyszyć w naszej historii  empatycznego, świadomego świadka.

Dziwaczny pomysł, że musimy kochać Boga, aby nas nie ukarał za nasz bunt i rozczarowanie, i obdarzył swą miłosierną miłością jest w takim samym stopniu wyrazem naszej dziecięcej zależności, jak uznanie, że Bóg podobnie jak nasi rodzice jest spragniony naszej miłości. Czyż nie jest to w gruncie rzeczy zupełnie groteskowa wizja? Najwyższa istota, która skazana jest na sztuczne, bo wymuszone przez nakazy moralne, uczucia przypomina bardzo naszych sfrustrowanych i zależnych rodziców. Tę istotę nazywać mogą Bogiem jedynie ci ludzie, którzy nigdy potrafili spojrzeć krytycznie na swoich rodziców i zakwestionować własnej zależności.

I. Mówić, lecz nie powiedzieć

Bo wolę już mieć napady duszności i być takim, jak Ci się podoba,

niż nie podobać się Tobie i nie cierpieć

Marcel Proust, List do matki

I.1. Głęboka część dla rodziców i jej tragiczne skutki

(Dostojewski, Czechow, Kafka, Nietzsche)

Kiedy zajęłam się studiami nad życiem i twórczością dwóch rosyjskich pisarzy, Czechowa i Dostojewskiego, których dzieła wywarły na mnie duże wrażenie w czasach mojej młodości, uświadomiłam sobie, jak doskonale funkcjonował mechanizm odszczepienia jeszcze w dziewiętnastym wieku. Kiedy udało mi się wreszcie odrzucić iluzje na temat moich rodziców i zobaczyć wyraźnie, jak krzywdzili mnie w dzieciństwie i jaki wpływ wywarło to na moje dalsze życie, zaczęłam dostrzegać fakty, które wcześniej uważałam za nieistotne. W biografii Dostojewskiego przeczytałam na przykład, że jego ojciec, który był z zawodu lekarzem odziedziczył w późniejszych latach majątek ziemski z setką chłopów pańszczyźnianych. Obchodził się z nimi jednak tak bardzo brutalnie, że pewnego dnia oni go po prostu zatłukli na śmierć. Swą brutalnością musiał znacznie przewyższać innych właścicieli majątków, bo inaczej jakżeby można wyjaśnić fakt, że ci zazwyczaj tak zalęknieni chłopi pańszczyźniani woleli raczej zsyłkę niż żyć dalej pod jego władzą? Uznałam za bardzo prawdopodobne, że także najstarszy syn tego człowieka doświadczył jego brutalności, chciałam więc dowiedzieć się, jak autor światowej sławy powieści poradził sobie z tym doświadczeniem. Oczywiście znana mi była postać niemiłosiernego ojca z powieści Bracia Karamazow, chciałam jednak poznać prawdziwy stosunek pisarza do jego ojca. Szukałam więc jakichś wskazówek w jego listach. Przeczytałam ich wiele, ale nie znalazłam wśród nich żadnego listu do ojca i tylko jedną jedyną wzmiankę, dotyczącą jego osoby, która świadczyć miała o wielkim szacunku i miłości syna do ojca. Prawie wszystkie listy Dostojewskiego zawierają natomiast skargi na jego trudną sytuację finansową i prośby o pożyczkę. Według mnie przebija z nich wyraźnie nieustanna obawa dziecka o przetrwanie oraz rozpaczliwa nadzieja na zrozumienie jego nędzy i przychylność adresata.

Jak wiadomo, stan zdrowia Dostojewskiego był bardzo zły. Cierpiał na chroniczną bezsenność, dręczyły go koszmary senne, w których przypuszczalnie ujawniały się traumatyczne przeżycia z jego dzieciństwa, choć on sam sobie tego nie uświadamiał. Oprócz tego przez wiele lat cierpiał na epilepsję. Żaden z jego biografów nie dostrzegł jednak związku między atakami epilepsji a doświadczeniami urazowymi z dzieciństwa. Biografowie nie dostrzegli także, że pociąg pisarza do ruletki był wyrazem jego rozpaczliwej nadziei na szczęśliwą odmianę losu. Wprawdzie żona pomogła mu wyjść z nałogu, ale nie mogła być dla niego empatycznym, świadomym świadkiem, ponieważ w tamtych czasach oskarżanie własnego ojca było po prostu nie do pomyślenia.

Z podobną sytuacją spotkałam się u Antoniego Czechowa, który w opowiadaniu Ojciec przedstawia, przypuszczalnie bardzo dokładnie, osobę swojego ojca-alkoholika, syna uwłaszczonego chłopa pańszczyźnianego. Opowiadanie mówi o człowieku, który żyje na koszt swoich synów, chełpi się ich sukcesami, próbując w ten sposób przysłonić wewnętrzną pustkę. Zupełnie jednak nie interesuje go to, kim naprawdę są jego synowie. To człowiek pozbawiony wszelkiej delikatności uczuć i poczucia własnej godności. Opowiadanie to uchodzi za majstersztyk, lecz pisząc je Czechow z pewnością nie był świadomy tego, że opisuje w nim realia własnego życia, bowiem zadziałał tu bezbłędnie mechanizm odszczepienia. Gdyby Czechow mógł uświadomić sobie, jak naprawdę był traktowany przez własnego ojca, zacząłby się zapewne wstydzić lub oburzać. Za jego czasów było to jednak nie do pomyślenia. Zamiast zbuntować się przeciwko ojcu, pisarz utrzymywał całą swą rodzinę, także wtedy, gdy zarabiał jeszcze bardzo niewiele. Opłacał mieszkanie rodziców w Moskwie, otaczał troskliwą opieką ich i swych braci. W jego listach odnalazłam jednak zaledwie kilka wzmianek o ojcu, za każdym razem syn pisze o nim z życzliwością i pełnym zrozumieniem. Nie ma w nich ani śladu rozgoryczenia z powodu straszliwych razów, które kiedyś niemal codziennie odbierał od ojca. W wieku trzydziestu kilku lat Czechow na kilka miesięcy opuścił Moskwę i udał się na wyspę Sachalin, która wówczas była kolonią karną, aby, jak sam się wyraził, opisać życie wyklętych, katowanych i bitych. Tego, że sam był jednym z nich, zapewne sobie nie uświadamiał . Biografowie wiążą jego wczesną śmierć w wieku czterdziestu dwóch lat z pobytem na Sachalinie, gdzie panowały straszliwe warunki. Prócz tego Czechow całe życie chorował na gruźlicę, podobnie jak jego brat Mikołaj, który umarł jeszcze wcześniej.

W książce Du sollst nicht merken usiłowałam pokazać, że dla Franza Kafki i innych pisarzy, o których tam mowa, pisarstwo było sposobem na przetrwanie. Nie było jednak w stanie pomóc im w całkowitym uwolnieniu tkwiącego w nich dziecka, w przywróceniu mu energii życiowej, wrażliwości na własne przeżycia i poczucia bezpieczeństwa. Stało się tak, ponieważ zabrakło im obecności empatycznego, świadomego świadka.

Świadkami cierpienia Kafki i jego powiernicami były wprawdzie Milena i przede wszystkim jego siostra Ottla, lęki Kafki z wczesnego dzieciństwa i cierpienia zadawane mu przez rodziców pozostały jednak tematem tabu. Co prawda Kafka napisał sławny List do ojca, ale nie miał odwagi mu go przesłać. Wysłał go do matki z prośbą, aby mu go przekazała. Miał nadzieję odnaleźć w niej świadomego świadka. Sądził, że dzięki temu listowi matka wreszcie potrafi zrozumieć jego cierpienie i zechce pośredniczyć między nim a ojcem. Tak się jednak nie stało. Matka list zatrzymała i nie próbowała nigdy rozmawiać z synem o jego treści. Bez wsparcia świadomego świadka Kafka nie był w stanie stanąć do konfrontacji ze swoim ojcem. Za bardzo bał się grożącej mu kary. Wystarczy tylko wspomnieć jego opowiadanie Wyrok, które właśnie o tym strachu mówi. Niestety, Kafka nie miał w swoim otoczeniu nikogo, kto by go wsparł i zachęcił do wysłania listu pomimo jego strachu. Być może byłby to dla niego ratunek. Sam jednak nie odważył się na ten krok, zamiast tego zapadł na gruźlicę i umarł ledwo przekroczywszy czterdziestkę.

Podobnie było z Nietzschem, którego tragiczny los przedstawiłam w książkach Der gemiedene Schlüssel i Abbruch der Schweigemauer. Uważam, że wspaniałe dzieło Nietzschego jest jednym wielkim krzykiem protestu przeciw kłamstwu, obłudzie, wykorzystywaniu przez innych i konieczności dostosowania się do cudzych oczekiwań. Nikt jednak, przede wszystkim on sam, nie był w stanie dostrzec, jak bardzo cierpiał z powodu tego wszystkiego już jako dziecko. Tylko jego ciało czuło bezustannie ciężar jego cierpienia. Jako mały chłopiec zmagał się z reumatyzmem, który podobnie jak silne bóle głowy, miał niewątpliwie swoje źródło w tłumionych przez niego, silnych emocjach. Bardzo często zapadał na różne choroby, podobno chorował do stu razy w ciągu jednego roku szkolnego. Tego, że cierpiał przede wszystkim z powodu fałszywej, zakłamanej moralności, z którą miał do czynienia na co dzień, nikt nie dostrzegał, bo wszyscy żyli w tej samej atmosferze. Jego ciało potrafiło jednak wyczuć kłamstwa lepiej niż to było w przypadku innych ludzi. Gdyby ktoś pomógł Nietzschemu uświadomić sobie przekaz jego ciała, nie musiałby on „tracić rozumu”, po to by do końca życia pozostać ślepym na własną prawdę.

I.2. Walka o wolność w dramatach i ignorowanie krzyku własnego ciała

(Friedrich Schiller)

Jeszcze dzisiaj często można spotkać się z twierdzeniem, że bicie dziecka nie wyrządza mu żadnej krzywdy. Wielu ludzi uważa, że ich życie jest najlepszym tego dowodem. Mogą oni wierzyć w to jednak tylko tak długo, jak długo nie dostrzegają związku pomiędzy chorobami, na które zapadali jako ludzie dorośli, a razami, które odbierali w dzieciństwie. Życie Friedricha Schillera jest według mnie jednym z wielu przykładów, świadczących dobitnie o istnieniu takiego związku, mimo że przez całe wieki nie chciano go dostrzec.

Trzy pierwsze, najważniejsze lata swego życia Friedrich Schiller spędził pod opieką kochającej matki, dzięki której mógł rozwijać w sposób nieskrępowany swą osobowość i nadzwyczajne uzdolnienia. Kiedy miał cztery lata z długiej wojny powrócił do domu jego despotyczny ojciec. Biograf Friedricha Schillera, Friedrich Burschell, przedstawia go jako surowego, niezmiernie wybuchowego człowieka, „bardzo zaciętego w swym uporze”. Celem wychowania ojca stało się ujarzmienie kreatywności i spontaniczności swego pełnego radości życia syna. Mimo to Schiller miał bardzo dobre wyniki w szkole. Zawdzięczał to swojej inteligencji i stabilności emocjonalnej, osiągniętej dzięki miłości i poczuciu bezpieczeństwa, którymi obdarzyła go matka w pierwszych latach jego życia. Kiedy miał trzynaście lat został jednak wysłany do akademii wojskowej. Bardzo cierpiał z powodu obowiązującej tam ostrej dyscypliny. Zaczął bezustannie  podobnie jak później młody Nietzsche  zapadać na różne choroby, miał poważne kłopoty z koncentracją, niekiedy całymi tygodniami leżał w izbie chorych, aż w końcu stał się jednym z najgorszych uczniów w szkole. Uważano, że przyczyną słabych wyników w nauce są jego częste choroby. Widocznie nikomu nawet do głowy nie przyszło, że ta nieludzka, doprowadzona do absurdu dyscyplina obowiązująca w internacie, w którym spędzić musiał osiem długich lat, osłabiła jego ciało i wyczerpała całkowicie jego wewnętrzną energię.

Nie potrafił inaczej wyrazić swego cierpienia, jak tylko przez chorobę, tę bezgłośną mowę ciała, całe wieki nie rozumianą przez nikogo.

Friedrich Burschell opisywał życie w akademii w sposób następujący:

Ten pełen patosu, spragniony wolności młody człowiek o niezwykle chłonnym umyśle musiał czuć się tam jak więzień, bo bramę tego zakładu otwierano tylko wówczas, gdy elewów wyprowadzano na obowiązkowy spacer pod czujnym okiem wychowawców. W ciągu tych ośmiu lat Schiller nie miał żadnego wolnego dnia, jedynie niekiedy parę wolnych godzin. Ferii szkolnych wówczas nie znano, urlopu nie udzielano. Porządek dnia był ściśle ustalony. Pobudka w wielkich salach sypialnych odbywała się latem o piątej, a zimą o szóstej rano. Podoficerowie nadzorowali ścielenie łóżek i toaletę wychowanków. Potem elewowie maszerowali na poranny apel, a po nim do jadalni na śniadanie, składające się nieodmiennie z chleba i mącznej zupy. Wszystko odbywało się na rozkaz. Składanie rąk do modlitwy, siadanie, wymarsz. Od siódmej rano do godziny dwunastej odbywały się lekcje. Następne pół godziny przeznaczone było na zajęcie, które ściągało na głowę elewa Schillera najwięcej słów nagany i obelg, tzw. propreté, czyli oporządzanie się. Wychowankowie zakładali paradny strój: stalowoniebieski surdut z czarnymi wyłogami, białą kamizelkę i spodnie, mankiety, buty z cholewami, szpadę i trójgraniasty kapelusz z lamówkami i pióropuszem. Ponieważ książę nie mógł znieść rudych włosów, Schiller musiał je posypywać pudrem. Poza tym nosił, jak inni, długi sztuczny warkocz, a na skroniach papiloty umocowane gipsem. Tak wystrojeni maszerowali elewowie na południowy apel, a potem do jadalni. Po jedzeniu udawali się na spacer, a potem na musztrę. Od godziny drugiej do szóstej odbywały się lekcje, a po nich znowu propreté. Reszta dnia przeznaczona była na naukę własną, której zakres był ściśle określony. Zaraz po kolacji wychowankowie szli spać. W tych sztywnych ramach regulaminu dusił się Schiller do dwudziestego pierwszego roku życia (Burschell 1958, s. 25)

Schiller cierpiał z powodu niezmiernie bolesnych kurczów różnych narządów wewnętrznych. Po przekroczeniu czterdziestego roku życia zaczął ciężko chorować; wielokrotnie balansował na granicy życia i śmierci, majaczył, tracił świadomość. Umarł w wieku czterdziestu sześciu lat.

Nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że przyczyną nękających go nieustannie silnych kurczów były częste kary cielesne, jakie w dzieciństwie wymierzał mu ojciec, i okrutna dyscyplina, której poddany był w latach młodzieńczych. Jego niewola rozpoczęła się właściwie jeszcze przed wstąpieniem do szkoły wojskowej. Ojciec Schillera był zagorzałym zwolennikiem samodyscypliny, przez którą rozumiał systematyczne zwalczanie u siebie każdego przejawu radości. Tego samego żądał od swoich dzieci. Nakazał im na przykład, aby natychmiast wstawały od stołu, kiedy tylko poczują, że jedzenie sprawia im przyjemność. On również tak postępował. Być może ta dziwaczna forma tłumienia każdego przejawu radości życia była wyjątkiem, ale system szkoły wojskowej był wówczas niewątpliwie bardzo rozpowszechniony. Stanowił podstawę tzw. drylu pruskiego, nad którego skutkami nikt się wtedy nie zastanawiał. Atmosfera panująca w szkole wojskowej może nasuwać pewne skojarzenia z obozem koncentracyjnym. Oczywiście zinstytucjonalizowany sadyzm obozów koncentracyjnych przewyższał znacznie pod względem swego okrucieństwa i wyrafinowania metody wychowawcze szkoły militarnej, lecz tkwił on niewątpliwie swymi korzeniami w systemie wychowawczym minionych wieków (por. AM 1980). Zarówno ci, którzy wydawali tam rozkazy, jak i ci, którzy je wypełniali, doświadczyli w dzieciństwie bicia lub byli upokarzani w inny sposób. Jako dzieci nauczyli się wystarczająco dobrze na własnej skórze, jak można upokarzać człowieka, dlatego później bez najmniejszych wyrzutów sumienia, bez cienia jakiejkolwiek refleksji „przekazywali” innym ludziom  słabszym, zależnym od siebie, więźniom i dzieciom  to, czego sami doświadczyli. Schiller nie był skłonny mścić się na innych za swoje upokorzenia. Jego ciało jednak cierpiało przez całe życie z powodu skutków brutalności, którą znosić musiał w dzieciństwie.

Oczywiście Schiller nie był w żadnym razie przypadkiem szczególnym. Miliony młodych mężczyzn przeszły przez takie szkoły. Musieli się oni w nich nauczyć okazywania bez słowa protestu posłuszeństwa swym przełożonym, jeżeli chcieli uniknąć kary czy nawet utraty życia. Te doświadczenia umocniły w nich przekonanie o konieczności szanowania rodziców, wpajali je więc z kolei własnym dzieciom, ucząc je, że autorytetu rodziców nie wolno kwestionować. Nic więc dziwnego, iż potomkowie ich wnuków dzisiaj jeszcze twierdzą, że bicie wyszło im tylko na dobre.

Pod pewnym względem jednak Schiller należy do wyjątków. We wszystkich swoich utworach, od Zbójców po Wilhelma Tella przeciwstawiał się nieustannie feudalnej tyranii. Jego wspaniałe dzieła wlewały w serca ludzi nadzieję, że pewnego dnia walka zostanie wygrana. Sam Schiller nie zdawał sobie jednak zapewne sprawy z tego, że źródłem tego buntu przeciw nieograniczonej władzy autorytetów, były zapisane w jego ciele upokarzające doświadczenia z dzieciństwa. Do pisania skłoniły go poniżające i budzące strach metody wychowawcze jego ojca, nie pozwolił sobie jednak na to, by swoją motywację sobie uświadomić. Chciał tworzyć wzniosłe i piękne dzieła literackie. Chciał mówić prawdę ustami postaci historycznych i udało mu się to znakomicie. Tylko cała prawda o tym, jak cierpiał przez swojego ojca, nie została nigdy wypowiedziana, ponieważ do końca swego życia Schiller jej sobie nie uświadamiał. Pozostała tajemnicą dla niego i dla ludzi, którzy od wieków go podziwiają i uznają za wzór, ponieważ jego dzieła przepojone są ideą walki o wolność i o prawdę. Lecz jest to tylko taka prawda, którą społeczeństwo gotowe jest zaakceptować. Jakże byłby przerażony odważny Friedrich Schiller, gdyby ktoś powiedział mu: nie musisz szanować swego ojca. Ludzi, którzy tak bardzo cię skrzywdzili, nie musisz ani kochać, ani szanować, nawet jeżeli są twoimi rodzicami. Za to, że zmuszasz się do okazywania im szacunku i miłości, płaci twoje ciało, które choruje i cierpi. Masz możliwość, żeby się od tego uwolnić. Co powiedziałby na to Schiller?

I.3. Zdrada wobec własnych wspomnień

( Wirginia Woolf)

Ponad dwadzieścia lat temu w książce Du sollst nicht merken pisałam o historii Wirginii Woolf, która podobnie jak jej siostra Vanessa, była w dzieciństwie wykorzystywana seksualnie przez dwóch przyrodnich braci. Według Louise DeSalvo (1990) pisarka powracała ciągle do tych strasznych przeżyć w swoich pamiętnikach, obejmujących łącznie dwadzieścia cztery tomy. Pisała tam, że nie odważyła się opowiedzieć o tym rodzicom, ponieważ była pewna, że nie otrzymałaby od nich żadnego wsparcia. Przez całe życie cierpiała na depresję, znalazła w sobie jednak dość siły, aby tworzyć. Miała nadzieję, że w utworach literackich uda jej się wyrazić własne uczucia i dzięki temu upora się w końcu z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa. Jednak w 1941 roku depresja zwyciężyła i Wirginia Woolf utopiła się.

Kiedy pisałam Du sollst nicht merken, brakowało mi pewnej ważnej informacji, na którą natknęłam się dopiero wiele lat później. Louise DeSalvo pisze, że po lekturze dzieł Freuda Wirginia Woolf zaczęła wątpić w prawdziwość swoich wspomnień, choć wiedziała przecież od swojej siostry Vanessy, że ona również była w dzieciństwie wykorzystywana seksualnie przez braci. DeSalvo pisze, że pod wpływem Freuda pisarka zaczęła traktować zachowanie człowieka jako wynik działania popędów, fantazji i podświadomych życzeń, nie zaś, jak dotychczas, jako logiczny skutek przeżyć z dzieciństwa. Dzieła Freuda wywołały w niej wielki zamęt. Z jednej strony wiedziała dokładnie, co się zdarzyło, z drugiej natomiast, jak niemal każda ofiara wykorzystywania seksualnego, życzyła sobie, aby te zdarzenia w rzeczywistości nie miały miejsca. W końcu uznała słuszność teorii Freuda, odrzucając to, co było zapisane w pamięci jej własnego ciała. Zaczęła idealizować swoich rodziców i przedstawiać całą rodzinę w bardzo pozytywnym świetle, czego wcześniej nigdy nie robiła. Wpływ Freuda sprawił, że czuła się zagubiona, zdezorientowana; uznała, że po prostu zwariowała. DeSalvo pisze:

Jestem przekonana, że utwierdziło ją to w postanowieniu, aby się zabić. Tezę tę jestem także w stanie udowodnić… Moim zdaniem, przyjmując poglądy Freuda i odrzucając zależność przyczynowo-skutkową pomiędzy własnym dzieciństwem a późniejszym życiem, Wirginia sama pozbawiła się płaszczyzny, która stanowiła wyjaśnienie dla jej depresji i stanu jej umysłu. Wcześniej zakładała, że powodem jej stanu są przypuszczalnie kazirodcze przeżycia z dzieciństwa. Przyjmując teorię Freuda musiała jednak wziąć pod uwagę również inne możliwości, mianowicie to, że jej wspomnienia mogą być zniekształcone, jeśli już nie całkowicie nieprawdziwe, że są raczej projekcją jej podświadomych życzeń, nie zaś realnymi przeżyciami, że stanowią jedynie produkt jej wyobraźni (DeSalvo 1990, s. 155).

Gdyby Wirginia Woolf miała przy sobie świadomego, empatycznego świadka, z którym mogłaby porozmawiać o swoich przeżyciach z dzieciństwa i związanych z nimi emocjach, być może nie popełniłaby samobójstwa. Nie było przy niej jednak nikogo, ona zaś uznała Freuda za eksperta. Pomyliła się bardzo, jego dzieła zasiały w niej zamęt i niepewność. Wolała jednak raczej zwątpić w siebie samą niż w wielkiego „ojca” psychoanalizy, którego poglądy zgodne były ze wzorcami obowiązującymi w ówczesnym społeczeństwie. Niestety, od tego czasu pozostały one prawie niezmienione. W 1987 roku dziennikarz Nikolaus Frank wywołał wielkie oburzenie, kiedy w wywiadzie dla Sterna powiedział, że nigdy nie wybaczy swemu ojcu jego okrucieństwa. W czasie drugiej wojny jego ojciec był gauleiterem w Krakowie i bardzo okrutnie obchodził się z ludźmi. Społeczeństwo jednak nie miało pretensji do niego, lecz do syna, za brak wyrozumiałości. O Franku pisano, że najgorszą rzeczą, którą zrobił jego ojciec, było spłodzenie takiego syna.

I.4. Nienawiść do samego siebie i niespełniona miłość

( Artur Rimbaud)

Artur Rimbaud urodził się w roku 1854, zmarł zaś w 1891 roku na raka. Miał wtedy, jak nietrudno obliczyć, trzydzieści siedem lat. Kilka miesięcy przed śmiercią amputowano mu prawą nogę. Yves Bonnefoy pisał o jego matce, że była bardzo twardą i brutalną kobietą, co potwierdzają zgodnie także inne źródła.

Matka Rimbauda była osobą niezmiernie ambitną, dumną, upartą, oschłą i pełną ukrytej nienawiści. Była wzorcowym przykładem człowieka, czerpiącego swą energię z zabarwionej bigoterią religijności. Z jej zdumiewających listów, napisanych około 1900 roku, wynika, że była po prostu zakochana w śmierci. Zachwycała się wszystkim, co związane było z cmentarzem. W wieku siedemdziesięciu pięciu lat kazała grabarzom, by opuścili ją do grobowca, w którym miała później zostać pochowana pomiędzy trumnami swych dzieci, Vitaliego i Artura, bo chciała w ten sposób zakosztować przedsmaku nocy

(Bonnefoy 1999, s. 17).

Co czuło to inteligentne i wrażliwe dziecko dorastając u boku takiej kobiety?

Odpowiedź odnaleźć można w jego poezji. Biograf Rimbauda pisze:

Wszelkimi sposobami próbowała przeszkodzić czemuś, czego i tak powstrzymać nie była w stanie. Dusiła w zarodku każde pragnienie wolności, każdy przejaw niezależności. Chłopiec czuł się jak sierota. Nienawidził matki, lecz był jej posłuszny. Ponieważ nie doświadczył jej miłości, uznał, że sam jest temu winien. Zbuntował się więc całą siłą swej

niewinności przeciwko temu, który go osądził (tamże).

Matka sprawowała nad swymi dziećmi ścisłą kuratelę i nazywała to matczyną miłością. Inteligentny chłopiec potrafił jednak przejrzeć jej kłamstwa, dostrzec, że ta nieustanna troska o pozory nie ma nic wspólnego z prawdziwą miłością. Nie mógł jednak dopuścić tego do swojej świadomości, ponieważ jako dziecko bezwzględnie potrzebował miłości lub choćby tylko jej iluzji. Nie mógł przecież nienawidzić matki, która z pozoru tak bardzo o niego dbała. Skierował więc swą nienawiść przeciwko samemu sobie, wierząc podświadomie, że zasługuje na kłamstwa i chłód. Obrzydzenie, które czuł, przeniósł na małomiasteczkową atmosferę, w której żył, na zakłamaną moralność (podobnie jak Nietzsche) i na siebie samego. Całe swe życie próbował uciec przed tymi uczuciami za pomocą absyntu, haszyszu, opium oraz dzięki licznym włóczęgom. Jako młody chłopak dwa razy uciekał z domu, za każdym razem go jednak tam na powrót sprowadzano. W jego poezji widoczna jest nienawiść do samego siebie, a także tęsknota za miłością, której nie doświadczył jako małe dziecko. Miał jednak szczęście, bo w czasach szkolnych spotkał na swej drodze pełnego miłości i życzliwości nauczyciela, który w tych niezmiernie ważnych latach dojrzewania stał się dla niego prawdziwym przyjacielem, towarzyszem i mecenasem. Dzięki temu Rimbaud zaczął pisać i oddawać się rozważaniom filozoficznym. Dzieciństwo trzymało go jednak nadal w swych okowach. Próbował dać upust swojej rozpaczy z powodu braku miłości w rozważaniach filozoficznych na temat istoty prawdziwej miłości. Utrzymał je jednak na poziomie abstrakcyjnym, bo mimo że intelektualnie odrzucał tradycyjną moralność, to emocjonalnie nadal pozostawał jej wiernym sługą. Wolno mu było czuć obrzydzenie do siebie, ale nie do swojej matki. Nie mógł dopuścić do swej świadomości bolesnych wspomnień z dzieciństwa, nie niszcząc przy tym nadziei, która pomogła mu przetrwać, kiedy był dzieckiem. Rimbaud pisał wielokrotnie, że może liczyć tylko sam na siebie. Czego mógł się nauczyć mały chłopiec żyjąc u boku matki, która zamiast szczerej miłości miała mu do zaoferowania tylko obłudę i ścisłą kontrolę? Całe jego życie było jednym wielkim wysiłkiem, aby na wszelkie możliwe sposoby ratować się przed destrukcyjnym wpływem matki.

Młodzi ludzie, których dzieciństwo upłynęło w podobnej atmosferze, są przypuszczalnie zafascynowani poezją Rimbaud także i z tego powodu, że wyczuwają w niej niejasno odbicie własnej historii.

Jak wiadomo Rimbaud przyjaźnił się z Paulem Verlaine. Wydaje się, że w początkowym okresie przyjaźń ta była w stanie zaspokoić tęsknotę Rimbauda za miłością, bliskim kontaktem i porozumieniem. Niestety, jego tkwiąca swymi korzeniami w okresie dzieciństwa nieufność, która przeszkodziła mu w nawiązaniu prawdziwie intymnej więzi z ukochanym człowiekiem, oraz przeszłość Paula Verlaine przyczyniły się do tego, że ta miłość nie przetrwała. Ucieczka w narkotyki spowodowała, że w ich związku zabrakło szczerości, której obaj tak bardzo poszukiwali. Zaczęli się wzajemnie ranić, aż w końcu Verlaine zaczął oddziaływać na Rimbauda tak samo destrukcyjnie, jak jego matka. Skończyło się na tym, że Verlaine po pijanemu dwa razy postrzelił Rimbauda i został za to skazany na dwa lata więzienia.

Ratunku dla „prawdziwej miłości”, której tak brakowało mu w dzieciństwie, zaczął Rimbaud poszukiwać w miłości bliźniego, w zrozumieniu, we współczuciu dla drugiego człowieka. Chciał mu dać to, czego sam nie doświadczył. Chciał zrozumieć swego przyjaciela, pomóc mu zrozumieć samego siebie, ale uniemożliwiały mu to stłumione w dzieciństwie emocje. Nie znalazł wyzwolenia w chrześcijańskiej miłości bliźniego, ponieważ nie potrafił już dłużej oszukiwać samego siebie. Tak więc całe swoje życie spędził na poszukiwaniu własnej prawdy, której nie potrafił odkryć, ponieważ bardzo wcześnie nauczył się nienawidzić siebie za krzywdy, które wyrządziła mu matka. Uważał się za potwora, swój homoseksualizm za przejaw zepsucia, swą rozpacz za grzech. Nigdy jednak nie pozwolił sobie na to, by skierować swoją uzasadnioną bezgraniczną wściekłość tam, skąd wzięła ona swój początek, na kobietę, która próbowała go więzić tak długo, jak długo to tylko było możliwe. Przez całe swoje życie próbował uwolnić się z tego więzienia za pomocą narkotyków, podróży, iluzji, ale nade wszystko za pomocą poezji. Mimo że rozpaczliwie starał się otwierać kolejne drzwi do wolności, to i tak te najważniejsze pozostały przed nim zamknięte  drzwi do emocjonalnej rzeczywistości jego dzieciństwa, do emocji małego dziecka, które pozbawione opieki ojca dorastać musiało u boku apodyktycznej, złośliwej kobiety.

Biografia Rimbauda pokazuje w sposób wprost modelowy, jak ciało człowieka poszukuje przez całe życie prawdziwego pokarmu, którego odmówiono mu w dzieciństwie. Rimbaud do końca życia próbował bezskutecznie zaspokoić ten głód, wypełnić tę lukę. Z tej perspektywy uznać można, że jego narkomania, liczne włóczęgi i podróże, przyjaźń z Paulem Verlaine to były nie tylko próby ucieczki od matki, lecz także

sposoby poszukiwania pokarmu, którego ona mu nie dała. Ponieważ Rimbaud nie potrafił sobie uświadomić tego, co naprawdę czuje, jego życie naznaczone było przymusem powtarzania. Po każdej nieudanej ucieczce powracał do matki, również po rozstaniu z Paulem Verlaine, a także u schyłku swego życia, kiedy w sposób pośredni spełnił żądania matki, zajmując się interesami, porzuciwszy znacznie wcześniej na zawsze poezję. Wprawdzie Rimbaud zmarł w szpitalu w Marsylii, przedtem jednak przebywał u matki i siostry w Roche, gdzie był przez nie pielęgnowany. Tak więc poszukiwanie matczynej miłości znalazło swój kres w więzieniu dzieciństwa.

I.5. Uwięzione dziecko i konieczność zapierania się bólu

(Yukio Mishima)

Yukio Mishima, sławny pisarz japoński, który w 1970 roku w wieku czterdziestu pięciu lat popełnił harakiri, często nazywał siebie potworem, ponieważ pociągała go perwersja. Jego wyobraźnię inspirowała śmierć, mroczne strony życia, przemoc seksualna. Z drugiej jednak strony utwory Mishimy świadczą o niezwykłej wrażliwości ich autora, któremu tragiczne doświadczenia z dzieciństwa przysporzyć musiały wiele bólu.

Yukio Mishima był pierwszym dzieckiem swoich rodziców, którzy, jak to wówczas było w Japonii przyjęte, zamieszkali po ślubie w domu rodziców pana młodego. Urodził się w 1925 roku. Jego babka miała wówczas pięćdziesiąt lat. Niemal od chwili swych narodzin Mishima mieszkał w pokoju babki, jego łóżeczko stało obok jej łóżka. Przez lata żył całkowicie odcięty od świata zewnętrznego, zdany wyłącznie na nią. Babka chorowała na ciężką depresję, miewała od czasu do czasu ataki histerii, które dziecko przerażały.

Pogardzała swoim mężem, a także swoim synem, ojcem chłopca. Wnuka natomiast na swój sposób uwielbiała i chciała zachować wyłącznie dla siebie. W zapiskach autobiograficznych pisarz wspomina, że w pokoju, w którym mieszkał z babką panował zaduch i przykry zapach. Nie mówi jednak nic o złości czy buncie przeciwko tej sytuacji. Uważał ją zapewne za normalną, bowiem innych doświadczeń po prostu nie miał. W wieku czterech lat zaczął ciężko chorować z powodu stanów autointoksynacji organizmu, które później przeszły w dolegliwość chroniczną. Kiedy w wieku sześciu lat poszedł do szkoły, pierwszy raz miał styczność z innymi dziećmi. Czuł się wśród nich dziwnie i obco. Trudno mu było nawiązać kontakt z innymi uczniami, ponieważ mieli oni odmienne doświadczenia rodzinne i byli emocjonalnie bardziej otwarci. Kiedy miał dziewięć lat jego rodzice przeprowadzili się do własnego mieszkania, dziecka jednak ze sobą nie zabrali. W tym czasie chłopiec zaczął pisać wiersze, co jego babka bardzo pochwalała. W wieku dwunastu lat przeprowadził się do rodziców. Jego matka była dumna z tego, co pisał jej syn, ojciec natomiast wpadł we wściekłość i podarł rękopisy, tak więc chłopiec zmuszony był odtąd pisać po kryjomu. Rodzice nie potrafili okazać mu ani zrozumienia, ani akceptacji. Przedtem babka chciała zrobić z niego dziewczynkę, a teraz ojciec próbował na powrót zrobić z niego chłopca, nie szczędząc przy tym razów. Aby uciec przed maltretowaniem Mishima bardzo często odwiedzał babkę, zwłaszcza że zaczęła go zabierać ze sobą do teatru. Teatr otworzył przed nim drzwi do zupełnie nieznanego mu świata  do świata uczuć.

Moim zdaniem powodem samobójstwa Mishimy było to, że nie był on w stanie poznać swojej prawdziwej historii. Nie pozwolił sobie na świadome przeżycie emocji z wczesnego dzieciństwa  buntu, gniewu i oburzenia z powodu postępowania babki, ponieważ był jej wdzięczny. Była jedyną towarzyszką w jego samotności, a potem dawała mu schronienie przed gwałtownością ojca. Jego prawdziwe emocje zostały stłumione przez przywiązanie do tej kobiety, która od samego początku wykorzystywała go do zaspokajania własnych potrzeb, przypuszczalnie także potrzeb seksualnych. Biografie jednak, jak zwykle, o tym nie wspominają. Sam Mishima także milczał na ten temat, do końca życia nie potrafił stawić czoła własnej prawdzie.

Harakiri Mishimy próbowano wytłumaczyć na bardzo różne sposoby. Rzadko jednak wymieniany jest powód, który mnie wydaje się najbardziej oczywisty. Nie jestem tym jednak w żadnym razie zdziwiona, bo okazywanie wdzięczności rodzicom, dziadkom czy opiekunom uważa się za rzecz zupełnie naturalną, nawet jeżeli dziecko było przez nich krzywdzone. Jest to ogólnie przyjęta norma moralna, która sprawia, że nasze prawdziwe emocje i przyrodzone potrzeby zostają zepchnięte w głąb naszej podświadomości. Ciężkie choroby, wczesna śmierć lub próby samobójcze są logicznym skutkiem ślepego posłuszeństwa prawom, które nazywamy moralnością. Jak długo cenić będziemy moralność wyżej niż życie, tak długo będzie ona stanowić dla niego zagrożenie. Ciału bowiem nie da się niczego wmówić, ono trzyma się faktów. Mówi do nas poprzez choroby, różnego rodzaju dolegliwości. Jego mowa nie może jednak zostać zrozumiana tak długo, jak długo człowiek nie dostrzega, że zapiera się prawdy o własnym dzieciństwie.

Norma moralna, nakazująca kochać i szanować rodziców bez względu na okoliczności jest sprzeczna z prawami psychologii. Wymuszona „miłość” może przynieść wiele szkody. Ludzie, którzy w dzieciństwie byli kochani, kochają swoich rodziców z potrzeby serca, nie zaś dlatego, aby zadośćuczynić nakazowi. Żadna norma moralna nie jest bowiem w stanie zmusić człowieka do tego, aby czuł to, czego nie czuje.

I.6. Miłość matczyna, która nie pozwala oddychać

(Marcel Proust)

Ten, kto choćby raz w życiu znalazł czas i chęć, aby zagłębić się w świat Marcela Prousta, wie, jakie bogactwo uczuć i wrażeń, obrazów i refleksji oferuje on swojemu czytelnikowi. Aby móc tak pisać Proust musiał sam doświadczać tego bogactwa w ciągu długich lat, gdy pracował nad swoim dziełem. Dlaczego doznania te nie dodały mu sił do życia? Dlaczego umarł już dwa miesiące po zakończeniu ostatniego tomu powieści? Dlaczego przyczyną śmierci było właśnie uduszenie? „Ponieważ cierpiał na astmę i do tego dostał jeszcze zapalenia płuc”, brzmi zwykle odpowiedź. Ale dlaczego chorował na astmę? Pierwszy atak choroby przeżył już jako dziewięcioletni chłopiec. Co wpędziło go w tę chorobę? Czyż nie był ukochanym synem swej matki? Czy naprawę czuł, że matka go kocha, czy też miał raczej co do tego wątpliwości?

Faktem jest, że świat swoich doznań, uczuć i myśli opisał dopiero po jej śmierci. Nie uczynił tego wcześniej, ponieważ sądził, że gdyby próbował się przed matką otworzyć, pokazać jej, jaki jest naprawdę, co myśli i czuje, ona z pewnością uznałaby to za impertynencję. Wynika to bardzo wyraźnie z jego listów do matki, których fragmenty cytuję poniżej. Na swój sposób matka go „kochała”. Bardzo się o syna troszczyła, próbowała jednak decydować za niego w najdrobniejszych sprawach. Nawet gdy miał już osiemnaście lat dobierała mu przyjaciół i zakazywała utrzymywania znajomości, których nie akceptowała. Chciała, aby był taki, jakim go chciała mieć: uległy i całkowicie od niej zależny. Proust próbował się przed tym bronić, rozpaczliwie się przy tym usprawiedliwiając, pełen lęku, że matka przestanie go kochać. Przez całe życie pragnął miłości swej matki, a jednocześnie zmuszony był do ucieczki w głąb siebie przed jej ustawiczną kuratelą i apodyktycznością.

Wyrazem tego rozpaczliwego rozdarcia Prousta była właśnie jego choroba. Wdychał zbyt wiele powietrza (=miłości), nie mógł jednak wydychać jego nadmiaru (=kontroli), bo oznaczałoby to bunt przeciwko matce. Wprawdzie za pośrednictwem swego wspaniałego dzieła udało mu się w końcu wyrazić własne doznania i obdarować jeszcze przy tym szczodrze innych, nie przyniosło mu to jednak ulgi w jego cierpieniach, ponieważ Proust nie był świadomy, że źródłem jego choroby była ograniczająca go relacja z matką. Najwidoczniej do końca swych dni, nawet po śmierci matki, Proust uważał, że musi oszczędzić jej i sobie samemu własnej prawdy. Tego kompromisu jego ciało nie mogło jednak zaakceptować. Ono było świadkiem tej prawdy od chwili jego narodzin. Ciału nie można wmówić, że manipulacja i troska są oznaką prawdziwej miłości. Ono bezbłędnie rozpoznało, że był to jedynie przejaw strachu; strachu kobiety uległej wobec konwenansów i zasad własnej sfery, uważającej niezwykłą kreatywność syna za zagrożenie. Jeannette Proust bardzo zależało na tym, aby dobrze odgrywać rolę żony uznanego lekarza i zdobyć poważanie towarzystwa, z którego opinią bardzo się liczyła. Uważała, że oryginalność i żywotność Marcela mogą zagrozić jej pozycji towarzyskiej, dlatego na wszelkie możliwe sposoby starała się je ograniczać. Wszystko to nie mogło ujść uwagi jej wrażliwego i inteligentnego syna, przez długi czas był on jednak zmuszony do milczenia. Dopiero po śmierci matki zdobył się na niezmiernie ostrą i przenikliwą krytykę wobec burżuazji, oszczędził jednak przy tym własną matkę, mimo że była ona nieodrodną córką swojej sfery.

W wieku trzydziestu czterech lat, bezpośrednio po śmierci matki, Proust pisał do Montesquiou:

Ona wie, że nie jestem w stanie bez niej żyć… Straciłem jedyny sens, jedyną osłodę, jedyną miłość, jedyną pociechę mojego życia. Straciłem tę, dzięki której nieustannej czujności spływały na mnie spokój i miłość, jedyna manna mego życia... Straszliwy ból przeszywa mnie na wskroś… Siostra, która ją pielęgnowała, miała rację: dla niej na zawsze pozostałem czterolatkiem (cyt. za: Mauriac 172000, s. 10).

W tym opisie synowskiej miłości uwidacznia się tragiczna zależność i ślepe przywiązanie Prousta do matki, które powodowały, że nie był on w stanie otwarcie zbuntować się przeciwko jej ścisłej kurateli. Tragizm tej sytuacji wyraził się właśnie poprzez jego chorobę. „Wdycham zbyt wiele powietrza, ale nie wolno mi wydychać jego nadmiaru, bo wszystko, co ona mi daje musi być dla mnie dobre, nawet jeżeli miałbym się z tego powodu udusić.”

Jeśli dokładnie przyjrzymy się wczesnemu dzieciństwu Prousta, dostrzeżemy przyczyny, które spowodowały, że tak długo i tak silnie był on przywiązany do swej matki i do końca życia nie potrafił się z tej zależności wyzwolić, mimo iż z jej powodu bardzo cierpiał.

Rodzice Prousta pobrali się 3 września 1870 roku, a 10 lipca 1871 roku urodził się ich pierwszy syn Marcel. Miało to miejsce w Auteuil, w nocy po zajęciu go przez wojska pruskie. W mieście panowało ogólne poruszenie i niepokój. Trudno sobie wyobrazić, aby młoda matka była w tej sytuacji zdolna do zachowania spokoju i zwrócenia się z pełnym oddaniem i miłością ku swemu nowonarodzonemu dziecku. Ciało dziecka z pewnością wyczuło jej niepokój, poczuło więc wątpliwości, czy jego przyjście na świat było pożądane. Zapewne z uwagi na okoliczności nie zostało uspokojone wystarczająco, by te wątpliwości rozwiać i przewrócić mu poczucie bezpieczeństwa .Taka sytuacja może wywołać u noworodka poczucie śmiertelnego zagrożenia, co stanowi wielkie obciążenie dla jego dalszego rozwoju. Tak było właśnie z Marcelem Proustem.

Przez całe dzieciństwo nie potrafił zasnąć, jeżeli matka nie ucałowała go na dobranoc. Bardzo tego potrzebował, choć przez rodziców i całe otoczenie było to uważane za przejaw złego zachowania. Jak każde dziecko chciał koniecznie wierzyć w miłość swojej matki. Jego ciało nie potrafiło się jednak uwolnić od zapisanych w jego pamięci pierwszych wspomnień, od wątpliwości, czy jest dzieckiem chcianym. Pocałunek na dobranoc rozwiewał te wątpliwości, ale już następnego dnia pojawiały się one na nowo, tym bardziej, że matka wieczorami bardzo często przyjmowała w salonie gości, ludzi z najlepszego towarzystwa, i mały Marcel mógł sądzić, że są oni dla niej o wiele ważniejsi niż on. W porównaniu z nimi był taki mały i tak niewiele znaczący. Leżał więc w swoim łóżku i czekał aż matka do niego przyjdzie i da mu znak, że go naprawdę kocha. Ona jednak najbardziej troszczyła się o to, aby dobrze się zachowywał, umiał się dostosować i spełniał normy jej „normalności”.

Jako człowiek dorosły Proust zaczął badać tajniki świata, który według jego odczuć skradł mu miłość matki. Najpierw robił to aktywnie, bywając często na salonach, po śmierci matki natomiast czynił to już tylko w wyobraźni, opisując świat burżuazji z niesłychaną wprost pasją, precyzją i wyczuciem. Była to swego rodzaju daleka podróż, w którą wyruszył, aby wreszcie otrzymać odpowiedź na dręczące go pytania: „Mamo, dlaczego interesujesz się tymi wszystkimi ludźmi bardziej niż mną? Czy nie widzisz, ilew nich obłudy, ile snobizmu? Dlaczego tak mało znaczy dla ciebie moje życie, moja tęsknota za tobą, moja miłość do ciebie? Dlaczego jestem dla ciebie ciężarem?”

Tak być może zapytałoby dziecko, gdyby było w stanie uświadomić sobie własne emocje. Marcel chciał być jednak grzecznym chłopcem i nie sprawiać żadnych kłopotów. Wszedł więc do świata matki i ten świat zaczął go fascynować. W swojej powieści mógł, zgodnie z prawem przysługującym artyście, kształtować go tak, jak chciał, mógł go też do woli krytykować. Wszystko to robił, leżąc w łóżku. Podróżował w wyobraźni tam, dokąd chciał, jak gdyby choroba mogła go ochronić przed konsekwencjami zdemaskowania tego świata, przed karą, której się obawiał.

Pisarz ma możliwość nakazać bohaterowi swojej powieści, aby wyraził on jego własne uczucia, o których w świecie realnym nigdy nie byłby w stanie powiedzieć rodzicom. W swojej młodzieńczej powieści zatytułowanej Jan Santeuil, zawierającej niewątpliwie bardzo wiele elementów autobiograficznych, która posłużyła biografowi Prousta Claude`owi Mauriac jako źródło informacji na temat czasów jego młodości, pisarz wyraźnie daje do zrozumienia, że jest świadomy braku akceptacji ze strony rodziców. O ojcu swego bohatera Jana, za którym się sam ukrywał, pisze, że:

(…) przewidywał przyszłe jego nieszczęścia, których liczne przyczyny upatrywał w charakterze Janka, w jego słabym zdrowiu, w jego melancholijnym usposobieniu, w jego rozrzutności, w jego niechęci do wyrobienia sobie jakiejś samodzielnej pozycji życiowej, w jego marnotrawstwie, z jakim szafował darami swego umysłu .

W tej samej powieści buntuje się też przeciwko swojej matce, kryjąc się jednak ciągle za swym bohaterem:

I złość, którą poczuł w tej chwili do siebie, spotęgowała jego złość do rodziców. A ponieważ to oni właśnie byli przyczyną jego strapienia, nieznośnej bezczynności, szlochów, migreny i czekającej go bezsennej nocy, więc pragnął wyrządzić im jakąś krzywdę lub móc przynajmniej na widok matki, wchodzącej do jego pokoju, nie tyle obrzucić ją wyzwiskami, co raczej powiedzieć jej, że przestaje się uczyć, że w ogóle nie będzie wracał na noc do domu, a ojciec jest zwykłym głupcem (…) odczuwał bowiem nieodpartą potrzebę sprawienia jej przykrości i odpłacenia bodaj cząstki tego zła, które mu wyrządziła, słowami, z których każde byłoby dla niej ciosem. Słowa te jednak, niewypowiedziane, wciąż w nim tkwiły i jak trucizna, która, nie usunięta z organizmu, przenika całe ciało, były przyczyną, że drżały mu nogi i ręce, a zaciśnięte konwulsyjnie dłonie na próżno szukały ofiary. 

Po śmierci matki natomiast mówi o niej już tylko z miłością. Gdzie właściwie podziało się prawdziwe życie, pełne wątpliwości i gwałtownych emocji? Zostało zastąpione kreacją, sztuką, a za tę ucieczkę od rzeczywistości Proust zapłacił zaostrzeniem się choroby.

W liście z 9 marca 1903 roku pisze on do swojej matki: „Lecz ja nie żądam radości, już dawno się jej wyrzekłem” (Proust 1970, s. 109). W grudniu 1903 roku pisze: „Lecz oto zaklinam się na tę noc, że chcę żyć tak, jak Ty tego chcesz…” (tamże, s. 122) i dalej: „Bo wolę już mieć napady duszności i być takim, jak Ci się podoba, niż nie podobać się Tobie i nie cierpieć” (tamże, s. 123). Konflikt pomiędzy ciałem i moralnością obrazuje bardzo dobitnie cytat z listu Prousta z początku grudnia 1902 roku:

Prawda jest taka, że kiedy tylko poczuję się lepiej, Ty zaczynasz to wszystko niszczyć, aż

znowu jest mi gorzej, bo nie możesz znieść takiego życia, które przynosi mi wyzdrowienie… To bardzo smutne, że nie mogę naraz cieszyć się Twoją przychylnością i własnym zdrowiem ” (tamże, s. 105).

Sławne wspomnienie Prousta o magdalenkach maczanych w herbacie jest właściwe wspomnieniem o krótkich chwilach szczęścia, gdy czuł się u boku swej matki spokojny i bezpieczny. Był wtedy jedenastoletnim chłopcem i wrócił właśnie ze spaceru  przemoczony i zziębnięty. Matka przytuliła go do siebie, dała mu gorącej herbaty i ciasteczko. Bez żadnych wyrzutów. To wystarczyło widocznie, żeby na chwilę uwolnić chłopca od lęku i poczucia zagrożenia, które tkwiły w nim od chwili urodzenia i związane były z brakiem pewności, czy był dzieckiem chcianym.

Ten ukryty lęk budziły w nim ciągle na nowo częste kary, nagany i napomnienia rodziców. To mądre dziecko mogło pomyśleć sobie: „Mamo, jestem dla ciebie ciężarem, ty chcesz, żebym był inny, tak często mi to przecież okazujesz i stale o tym mówisz.” Jako dziecko Marcel nie potrafił jednak wyrazić tego słowami, więc przyczyny jego lęków

nie poznał nikt. Chłopiec leżał sam w pokoju, czekał aż przyjdzie do niego matka, okaże mu swą miłość i wytłumaczy, dlaczego chce, żeby był inny, niż jest. Ten fakt był dla niego bardzo bolesny. Ból był widocznie zbyt wielki, aby go mógł świadomie odczuć. Swoje poszukiwania i dociekania przeniósł więc na bezpieczną płaszczyznę literatury, do królestwa sztuki. Marcelowi Proustowi nie było sądzone rozwiązać zagadkę swego życia. Myślę, że ów „stracony czas” oznacza po prostu życie, którego właściwie nie przeżył.

Matka Prousta nie była ani lepsza, ani gorsza niż większość ówczesnych matek. Na swój sposób bez wątpienia troszczyła się o dobro syna. Nie mam jednak zamiaru przyłączać się do chóru biografów, którzy wynoszą pod niebiosa jej matczyne cnoty, ponieważ mój system wartości jest zupełnie inny. Jeden z biografów napisał na przykład, że matka była dla syna wzorem poświęcenia. Przypuszczalnie to prawda, bo, jak się wydaje, to pod jej wpływem Proust „wyrzekł się radości”, ale ja nie uważam takiego podejścia do życia ani za godne pochwały, ani tym bardziej za cnotę.

Źródłem choroby Prousta było poczucie, że jest zobowiązany do bezgranicznej wdzięczności wobec swej matki i w związku z tym nie ma prawa przeciwstawiać się jej ścisłej kurateli. Zasady moralne, które wpojono mu w dzieciństwie, zmusiły Prousta do stłumienia uczucia buntu. Gdyby kiedykolwiek potrafił porozmawiać ze swoją matką otwarcie, nie zaś za pośrednictwem bohatera swojej powieści Jeana Santeuil, jego astma zapewne nie rozwinęłaby się tak bardzo, nie cierpiałby na ataki duszności, nie musiałby spędzić połowy życia leżąc w łóżku i nie umarłby tak wcześnie. Aprobata matki była jednak dla niego ważniejsza niż własne życie. Pisał przecież wyraźnie w liście do niej, że woli raczej chorować niż zaryzykować odrzucenie. Wypowiedzi tego typu nie są rzadkością także i dzisiaj. Mam więc nadzieję, że opisana tu historia Prousta pozwoli czytelnikowi uzmysłowić sobie, jak wielką cenę zapłacić można za zamykanie oczu na własne emocje.

I.7. Mistrz odszczepiania emocji

(James Joyce)

James Joyce musiał poddać się w Zurychu piętnastu operacjom oczu. Czego nie chciał zobaczyć i czego nie chciał czuć? Po śmierci swego ojca w liście z 17 stycznia 1932 roku do Harriet Shaw Weaver pisał, co następuje:

Ojciec niezwykle mnie kochał. Był najbardziej niemądrym człowiekiem, jakiego znałem, ale odznaczał się okrutną przebiegłością. Myślał i mówił o mnie aż do ostatniego tchnienia. Sam nie będąc wolnym od grzechów zawsze za nim przepadałem i lubiłem nawet jego wady. Zawdzięczam mu setki stron moich książek i dziesiątki występujących w nich postaci. Jego suchy (a raczej mokry) humor i wyraz twarzy często wywoływały u mnie paroksyzmy śmiechu.

Zupełnie odmienną wymowę ma list Joyce`a do jego żony z dnia 29 sierpnia 1904 roku, napisany po śmierci matki:

Jak mogę akceptować pojęcie domu? (…) Wydaje mi się, że matkę zabiły stopniowo wybryki ojca, lata trosk i moja cynicznie szczera postawa. Kiedy leżała w trumnie, przyjrzałem się jej szarej, wycieńczonej przez chorobę twarzy; zrozumiałem wtedy, że patrzę na twarz ofiary, i przekląłem system, który ofiarę z niej uczynił [system, ale nie wyidealizowany ojciec! AM]. Było nas w rodzinie siedemnaścioro. Moi bracia i siostry nic mnie nie obchodzą. Tylko jeden brat jest w stanie mnie pojąć.

Jak wiele cierpienia pierwszego syna matki siedemnaściorga dzieci i brutalnego ojca-pijaka kryje się w tych rzeczowych, beznamiętnych zdaniach? Tego cierpienia nie odnajdujemy w jego dziełach, zamiast tego dostrzegamy w nich próbę obrony przed nim za pomocą mistrzowskiej prowokacji. Maltretowane dziecko podziwia błazeństwa ojca, a kiedy dorasta stają się one inspiracją dla jego dzieł literackich. Przyczyny tak wielkiego sukcesu powieści Joyce`a osobiście upatruję również i w tym, że wielu ludzi ceni sobie szczególnie tę właśnie formę obrony przed uczuciami, zarówno w literaturze, jak i w życiu. Zjawiskiem tym zajęłam się w mojej książce Evas Erwachen przy okazji omawiania powieści autobiograficznej Franka McCourta Popiół i żar.

Komentarz do pierwszej części

Zapewne wielu ludzi mogłoby odnaleźć w przedstawionych przeze mnie historiach odbicie własnych przeżyć i doświadczeń. Być może jednak pozostanie to ich tajemnicą.

W przypadku sławnych autorów, o których pisałam, prawdziwość moich słów potwierdzają ich dzieła i biografie. Wszystkich tych pisarzy łączy fakt, że przez całe życie pozostali wierni nakazowi bezwzględnego kochania i szanowania rodziców, choć ich rodzice przysporzyli im wiele cierpienia. Poświęcili własne potrzeby  potrzebę odkrycia własnej prawdy, dochowania wierności sobie, bliskiego kontaktu, rozumienia i bycia rozumianym  w nadziei, że rodzice ich

wreszcie pokochają i przestaną odrzucać. Zapierali się swojej prawdy, odszczepiali ją projektując na płaszczyznę literatury.

Zapieranie się własnej prawdy wpędziło ich w ciężką chorobę i doprowadziło do przedwczesnej śmierci, co stanowi dobitny dowód na to, że szanowanie rodziców nie jest w żadnym razie gwarancją długiego, pełnego pomyślności życia, jak to sugeruje przykazanie.

Oczywiście nie każdy człowiek idealizujący rodziców, którzy krzywdzili go w dzieciństwie, przedwcześnie umiera. Jest wielu ludzi, którzy robią to przez całe życie, a mimo to dożywają sędziwego wieku. Nie wiemy jednak, jak radzą oni sobie z własną prawdą, której nie dopuszczają do świadomości. Większość z nich zapewne każe za to płacić swoim dzieciom, wykorzystując je nieświadomie do projekcji własnych tłumionych emocji. Pisarze, o których była tu mowa, zaczęli już do pewnego stopnia odczuwać własną historię. Ponieważ jednak byli samotni, nie było przy nich świadomego, empatycznego świadka, a społeczeństwo, w którym żyli, przyznawało rację ich rodzicom, nie znaleźli w sobie dość odwagi i siły, aby przestać się jej zapierać.

O tym, jak silna jest pod tym względem presja społeczna, każdy może przekonać się sam. Jeżeli człowiek dorosły uświadomi sobie na przykład, jak okrutnie traktowany był w dzieciństwie przez własną matkę i będzie mówił o tym otwarcie, usłyszy od innych, również od terapeutów, że: „jej też było ciężko, ale zrobiła przecież dla ciebie to i tamto. Nie powinieneś jej osądzać, patrzeć na nią tak subiektywnie, bo nie wszystko w życiu jest białe albo czarne. A rodziców idealnych po prostu nie ma.” Można przy tym odnieść wrażenie, że ci, którzy używają tych argumentów, bronią niejako za ich pomocą własnych matek, chociaż przecież ich nikt nie atakował, bo mowa była o matce konkretnego człowieka. Presja społeczna jest o wiele silniejsza, niż można sobie to wyobrazić, dlatego też mam nadzieję, że to, co napisałam o zachowaniu pisarzy, nie zostanie przyjęte jako ich osądzanie, jako krytyka z powodu braku odwagi, bo bynajmniej nie miałam takiego zamiaru. Chodziło mi o ukazanie tragicznego losu ludzi, którzy wprawdzie potrafili już odczuć własną prawdę, ale z powodu swej samotności, z braku wsparcia nie zdobyli się na to, by ją sobie w pełni uświadomić. Także dzisiaj często zdarza się, że tkwiące w człowieku dorosłym skrzywdzone dziecko pozostaje samotne, bo nie otrzymuje wsparcia nawet od osoby, jak się wydaje, najbardziej do tego odpowiedniej, czyli od terapeuty. Książkę tę piszę w nadziei, że przyczyni się ona, choćby w niewielkim tylko stopniu, do zmiany tej sytuacji na lepsze.

II. Terapia oparta na tradycyjnej moralności a wiedza ciała

Bez wspomnień z dzieciństwa czujesz się jak ktoś, kto zmuszony jest stale dźwigać ze sobą skrzynię, której zawartości nie zna. Im jesteś starszy, tym cięższa wydaje ci się ta skrzynia i tym bardziej chciałbyś ją wreszcie otworzyć.

Jurek Becker*

*Jurek Becker jako małe dziecko przebywał w obozie Ravensbrück i Sachsenhausen, lecz nie zachował z

stamtąd żadnych wspomnień. Przez całe swe życie próbował odnaleźć małego chłopca, który przetrwał

piekło obozu dzięki opiece swej matki.

Wprowadzenie do części drugiej

Pisarze, których losy opisałam w pierwszej części książki, żyli w odległej przeszłości. Co zmieniło się od tamtych czasów? Właściwie niewiele, z wyjątkiem tego, że dzisiaj część osób maltretowanych w dzieciństwie poddaje się terapii, próbując w ten sposób uwolnić się od skutków swych traumatycznych przeżyć. Niestety, często zdarza się jednak, że ich terapeuci sami nie uporali się jeszcze z własną historią, że sami boją się stawić czoło prawdzie o własnym dzieciństwie. Nie potrafią oni więc udzielić wsparcia skrzywdzonemu dziecku, tkwiącemu w ich kliencie. Dlatego też terapie rzadko kończą się sukcesem. Najczęściej dochodzi do krótkotrwałej poprawy dzięki temu, że klient ma możliwość przywołania do świadomości swoich emocji i ich przeżycia. Może je odczuć, wyrazić w obecności drugiej osoby, może więc zrobić coś, czego wcześniej nie było mu wolno. Jak długo jednak terapeuta sam jest niewolnikiem jakiejś teorii psychoterapeutycznej, ideologii lub systemu wartości, tak długo nie jest on w stanie wesprzeć swego klienta w drodze ku samoświadomości i autonomicznej tożsamości. Najczęściej obaj nie potrafią uwolnić się spod wpływu tradycyjnej moralności, a ciało płaci za to wysoką cenę.

Jestem przekonana, że tak być nie musi, że człowiek ma prawo wypowiedzieć posłuszeństwo tradycyjnej moralności i nie musi się przy tym obawiać, że spotka go za to kara lub że wyrządzi przez to komuś krzywdę. Być może zostanę z tego powodu uznana za naiwną optymistkę. Nie byłabym tym wcale zdziwiona. Jak bowiem można przekonać człowieka, który przez całe życie zmuszony był zapierać się swej prawdy, samego siebie, bo jedynie to dawało mu możliwość przetrwania, i który po prostu nie wyobraża sobie innego życia, że może jednak być wolny, może zacząć żyć świadomie i w zgodzie z samym sobą. Mnie dzięki poznaniu prawdy o własnym dzieciństwie udało się to osiągnąć. Sama muszę jednak przyznać, że nie jestem tutaj przykładem godnym naśladowania, ponieważ zabrało mi to ponad czterdzieści lat. Znam jednak wiele lepszych przykładów, znam ludzi, którym w czasie o wiele krótszym udało się przywołać do swej świadomości wspomnienia z dzieciństwa i dzięki poznaniu własnej prawdy uwolnić się od iluzji, które dotychczas były ich schronieniem. W moim przypadku podróż ta trwała tak długo, ponieważ przez wiele lat musiałam odbywać ją sama. Dopiero przy jej końcu znalazłam kogoś, kogo potrzebowałam, osobę która zaczęła mi towarzyszyć w mojej historii. Na mojej drodze spotkałam ludzi, którzy także bardzo chcieli poznać swoją historię. Chcieli zrozumieć, przed czym wcześniej uciekali, gdzie tkwiło źródło ich lęku oraz jaki wpływ ów lęk i traumatyczne przeżycia z pierwszych lat dzieciństwa miały na całe ich życie. Oni także, podobnie jak ja, musieli zbuntować się przeciw dyktaturze tradycyjnej moralności, lecz nie byli już w tym osamotnieni. Mieli do dyspozycji książki na ten temat, istniały grupy terapeutyczne, które mogły dać im wsparcie. Dzięki lekturze i rozmowom z innymi ludźmi mogli stwierdzić, że nie są w swoich odczuciach odosobnieni, że się nie mylą. Mogli więc pozwolić dojść do głosu swemu przerażeniu i oburzeniu, które tak długo w sobie nosili.

Henryk Ibsen napisał kiedyś dramat o podporach społeczeństwa. Myślał przy tym o ludziach skupiających w swych rękach władzę, którym zakłamanie ówczesnego społeczeństwa przynosiło duże korzyści. Mam nadzieję, że ludzie, którzy poznali swoją historię i uwolnili się spod władzy fałszywej moralności, staną się podporami nowego, świadomego społeczeństwa. Moim zdaniem, bez świadomości tego, co zdarzyło się na początku jego życia, człowiek nie może tworzyć autentycznej literatury czy sztuki.

Zazwyczaj jednak pisarze uprawiają literaturę, nie starając się przy tym odkryć źródła swej kreatywności, źródła potrzeby ekspresji, potrzeby wyrażania siebie. Większość z nich boi się zapewne, że prawda pozbawi ich mocy twórczej. Podobną obawę dostrzegam także u malarzy, nawet u tych, którzy, moim zdaniem, jednoznacznie przedstawiają w swych obrazach swoje nieuświadomione lęki, jak np. Francis Bacon, Hieronim Bosch, Salvador Dali oraz wielu innych surrealistów. Przenoszą oni wprawdzie swoje przeżycia z dzieciństwa na płaszczyznę sztuki, lecz nie próbują sobie ich uświadomić. Osobiste przeżycia twórców, zwłaszcza z okresu wczesnodziecięcego, należą ciągle jeszcze do tematów tabu, choć, moim zdaniem, właśnie one stanowią klucz do zrozumienia ich twórczości. To właśnie brak świadomości własnej historii skłania ich do poszukiwania coraz to nowych form wyrazu (por. np. AM 1998b). Społeczeństwo jednak woli uciekać od prawdy, zasłaniając się przy tym normą moralną.

W tej ucieczce od prawdy uczestniczy także wiele instytucji. Kierują nimi bowiem ludzie, a u większości ludzi już samo słowo dzieciństwo budzi lęk. Z tym lękiem można zetknąć się wszędzie  w gabinetach lekarzy, psychoterapeutów, adwokatów, na sali sądowej i w nie mniejszym stopniu także w mediach.

Niedawno właścicielka księgarni, do której chodzę, opowiedziała mi o audycji telewizyjnej, mówiącej o maltretowaniu dzieci. Przedstawiano w niej historie dzieci, nad którymi znęcano się w najokrutniejszy sposób. Mowa była między innymi o przypadku matki z tzw. zespołem Munchausena. Była to pielęgniarka, która w obecności lekarzy odgrywała rolę kochającej matki, bardzo zaniepokojonej stanem zdrowia swych dzieci, lecz po kryjomu aplikowała im środki farmakologiczne, które wpędziły dzieci w chorobę, a w końcu spowodowały ich śmierć. Jak zwykle w takich przypadkach, początkowo nikt nie podejrzewał, że matka z pełną premedytacją doprowadziła do śmierci własnych dzieci. Moja rozmówczyni była niezmiernie oburzona tym, że eksperci uczestniczący w dyskusji nie powiedzieli ani słowa na temat, skąd biorą się takie matki. Można było po prostu odnieść wrażenie, że zsyła je ślepy los, że to co robią, nie ma nic wspólnego z tym, co same przeżyły. „Dlaczego nie powiedzieli prawdy?”, pytała mnie ta kobieta, „Dlaczego nie powiedzieli, że te matki jako dzieci same były straszliwie maltretowane, że kieruje nimi przymus powtarzania destrukcyjnych wzorców i dlatego teraz one krzywdzą własne dzieci?” Odpowiedziałam jej, że gdyby o tym wiedzieli, to pewnie by powiedzieli, ale widocznie nie wiedzą. „Jak to możliwe”, zapytała, „skoro ja o tym wiem, a przecież nie jestem żadnym ekspertem? Wystarczy tylko przeczytać kilka książek. Od czasu, kiedy to robię, moje stosunki z dziećmi bardzo zmieniły się na lepsze. Jak taki ekspert może powiedzieć, że przypadki tak okrutnego maltretowania dzieci są na szczęście bardzo rzadkie, a ich przyczyny niezrozumiałe?”

Ta rozmowa uświadomiła mi, że muszę napisać jeszcze choćby jedną książkę. Być może upłynie dużo czasu, zanim zacznie ona być odbierana nie jako prowokacja, lecz jako drogowskaz na drodze ku własnej prawdzie. Mam jednak nadzieję, że dla wielu osób książka ta już dziś stanowić może potwierdzenie własnych odczuć i doświadczeń.

Na znaczenie wpływu traumatycznych doświadczeń z okresu wczesnodziecięcego na późniejsze życie człowieka usiłowałam także zwrócić uwagę Watykanu. Musiałam jednak stwierdzić, że wzbudzenie uczucia miłosierdzia w ludziach, którzy na początku swego życia nauczyli się tak silnie tłumić autentyczne, naturalne emocje, że najwidoczniej nie pozostało po nich ani śladu, jest po prostu niemożliwe. Los ludzi, których w dzieciństwie krzywdzono, widocznie zupełnie ich nie interesuje. Żyją jakby zamknięci w wewnętrznym bunkrze, w którym wolno im tylko modlić się do Boga. Na Boga przerzucają odpowiedzialność, a sami skupiają się na skrupulatnym przestrzeganiu kościelnych nakazów, w obawie przed wiecznym potępieniem.

Wkrótce po schwytaniu Saddama Hussaina na świecie rozległy się głosy, apelujące o okazanie miłosierdzia temu okrutnemu, pozbawionemu wszelkich skrupułów tyranowi, którego niedawno jeszcze cały świat tak bardzo się obawiał. Głos Watykanu należał wśród nich do najsilniejszych. Moim zdaniem, trudno jednak okazać zwykłe ludzkie współczucie dyktatorowi, który przysporzył tak wielkich cierpień tak wielu ludziom. Zapomnienie o jego zbrodniach, byłoby zdradą wobec wielu milionów ludzi.

Saddam Hussain urodził się 28 kwietnia 1937 roku. Wychowywał się w bardzo biednej rodzinie chłopskiej, która nie posiadała własnej ziemi. Mieszkał niedaleko Tikritu. Autorki biografii Hussaina Judith Miller i Laurie Mylroie (1990) podają, że jego biologiczny ojciec opuścił matkę krótko przed lub po narodzinach dziecka. Hussaina wychowywał ojczym, który był pasterzem. Na każdym kroku upokarzał on chłopca, obrzucał najgorszymi wyzwiskami, bił go niemiłosiernie, krótko mówiąc dręczył brutalnie na wszelkie możliwe sposoby. Do dziesiątego roku życia ojczym zabraniał Hussainowi chodzić do szkoły. Wykorzystywał go do granic wytrzymałości jako siłę roboczą, np. budził w środku nocy i kazał pilnować stada. Były to właśnie lata, gdy dziecko kształtuje system swych wartości i wyobrażeń o świecie. Kiedy zaczyna zastanawiać się na tym, kim chciałoby być, co chciałoby w życiu osiągnąć. Saddam Hussain, który był więźniem własnego ojczyma, mógł chcieć tylko jednego: nieograniczonej władzy nad innymi. Uznał przypuszczalnie, że tylko wtedy odzyska swą utraconą godność, jeżeli posiądzie taką władzę na innymi, jaką miał jego ojczym nad nim samym. W jego dzieciństwie nie było żadnych innych ideałów, żadnych innych wzorców. Był tylko wszechmocny ojczym i on, jego ofiara, zdany całkowicie na łaskę i niełaskę swego oprawcy, bezsilny wobec jego terroru. Według tego wzorca stworzył potem Hussain system totalitarny w swoim kraju. Jego ciało nie znało niczego innego niż przemoc.

Każdy dyktator zapiera się cierpień, których doświadczył w dzieciństwie i próbuje wymazać je z pamięci, kreując wizję własnej wielkości. Ponieważ jednak cała jego historia zapisana jest w pamięci ciała, pewnego dnia zmusza go ono do konfrontacji z własną prawdą. To znamienne, że mając do dyspozycji tak wielki majątek, Hussain szukał schronienia właśnie w pobliżu miejsca swojego urodzenia, w podejrzanej okolicy, gdzie i tak nie miał szans zbyt długo się ukrywać. Powodowany przymusem powtarzania odtworzył niejako sytuację ze swego dzieciństwa, w której był bezsilną ofiarą. I wtedy, i teraz nie miał żadnych szans na obronę lub ucieczkę.

Charakter dyktatora, co można udowodnić, nie ulega zmianie w ciągu całego jego życia.

W sposób destrukcyjny nadużywa on władzy tak długo, jak długo nikt mu w tym nie przeszkodzi. Prawdziwym i jedynym celem wszystkich jego świadomych działań, celem którego on sobie jednak absolutnie nie uświadamia, jest bowiem wymazanie przy użyciu posiadanej władzy wszelkich upokorzeń, których doświadczył w dzieciństwie i które wyparł ze swojej świadomości. Jest to oczywiście niemożliwe, bo przeszłości nie da się zmienić, nie można też się z nią uporać tak długo, jak długo człowiek zapiera się przeszłego cierpienia. Dyktator jednak wierzy we własną wszechmoc. Kierowany przymusem powtarzania podejmuje ciągle na nowo działania, których destrukcyjności nie dostrzega, co w rezultacie prowadzi go nieuchronnie do katastrofy. Dyktator skazany jest na klęskę, lecz nim do niej dojdzie, miliony ludzi cierpią i tracą życie.

Zachowanie Hitlera wobec świata było takie samo, jak kiedyś zachowanie jego ojca wobec niego samego  destrukcyjne, niemiłosierne, bezwzględne, perwersyjne, narcystyczne, pełne pychy, krótkowzroczne i głupie. Naśladując nieświadomie zachowanie ojca Hitler pozostał mu w ten sposób wierny. Z tego samego powodu podobnie zachowywali się inni dyktatorzy, np. Mussolini, Stalin, Ceauşescu, Idi Amin, Saddam Hussain. Życie Saddama Hussaina obrazuje w sposób wprost modelowy, jak straszliwie upokarzany w dzieciństwie człowiek bierze odwet na milionach niewinnych ludzi. Niechęć do wyciągnięcia wniosków z tych oczywistych faktów wydaje się czymś wręcz groteskowym, można ją jednak łatwo wytłumaczyć.

W bezwzględnym dyktatorze ludzie, którzy byli bici w dzieciństwie, widzą bowiem swego rodzaju odbicie własnego ojca, którego nie wolno im oskarżać, i któremu muszą dochować wierności, nawet jeżeli on przysparza im cierpień. Ten symboliczny ojciec budzi w nich stłumione lęki z dzieciństwa, co powoduje, że sami sytuują się na pozycji zależnego dziecka, przywiązanego do swego ojca w nadziei, że dzięki ich ślepemu oddaniu on pewnego dnia zmieni się i okaże im miłość.

Być może ta nadzieja skłoniła przedstawicieli kościoła katolickiego do okazania Hussainowi współczucia. Przeszło dwa lata temu wysłałam do Watykanu materiały dowodzące destrukcyjnego wpływu bicia dzieci na ich dalsze życie, z prośbą, aby Kościół mocą swego autorytetu zwrócił na to uwagę młodych rodziców. O pomoc w tej sprawie poprosiłam też kilku kardynałów. Jak już wspominałam, nie udało mi się, niestety, wzbudzić w żadnym z nich nawet krzty zainteresowania tym powszechnie lekceważonym, choć niezmiernie ważnym problemem. Nie okazali nawet śladu chrześcijańskiego miłosierdzia dla bitych dzieci. Teraz przekonujemy się, że są oni wprawdzie zdolni do okazania współczucia, ale, co znamienne, nie dla maltretowanych dzieci czy dla ofiar Saddama Hussaina, lecz dla niego samego, bezwzględnego despoty, symbolu okrutnego ojca.

Bite, upokarzane czy dręczone w inny sposób dzieci, które nie miały przy sobie empatycznego, świadomego świadka, z reguły wykazują w późniejszym czasie dużą tolerancję wobec okrucieństwa rodziców lub osób, które odbierają jako swego rodzaju symbolicznych rodziców, oraz niezwykłą wprost obojętność wobec cierpienia krzywdzonych dzieci. W żadnym wypadku nie chcą dopuścić do swej świadomości faktu, że jako dzieci sami byli krzywdzeni, a obojętność jest dla nich pancerzem, w którym czują się bezpiecznie. Ustawiają się więc na pozycji adwokata diabła, choć sami uważają się za osoby na wskroś humanitarne. Od najmłodszych lat zmuszeni byli do tłumienia i ignorowania własnych autentycznych emocji. Nauczono ich, że należy bezwzględnie ufać nakazom rodziców, nauczycieli i kościelnych autorytetów, lecz w żadnym razie własnym uczuciom. Jako ludzie dorośli nie mieli czasu, aby zajmować się własnymi emocjami, nie odczuwali też zazwyczaj takiej potrzeby, chyba że były to uczucia akceptowane w ramach patriarchalnego systemu wartości, w którym żyli, na przykład współczucie dla ojca, choćby był niewiadomo jak niebezpieczny czy destrukcyjny. Tak więc, im bardziej okrutny jest despota, tym na większą wyrozumiałość może liczyć ze strony ludzi, którzy całkowicie wyparli ze swej świadomości traumatyczne

doświadczenia z własnego dzieciństwa.

II.1. Maltretowanie dzieci jako rzecz oczywista

Od kilku lat czytuję wpisy uczestników forów internetowych Ourchildhood . W ciągu tego czasu udało mi się zaobserwować pewną prawidłowość. Otóż, większość nowych uczestników pisze, że przeglądając wpisy innych osób, które opowiadają o tym, jak wiele cierpienia zadawano im w dzieciństwie, dochodzą do wniosku, że problem maltretowania ich właściwe nie dotyczy. Wprawdzie sami byli niekiedy bici, okazywano im pogardę czy upokarzano w inny sposób, ale nigdy nie krzywdzono ich tak bardzo, jak wielu innych uczestników forum. Po pewnym czasie ludzie ci zaczynają jednak sami opowiadać o pewnych zachowaniach swych rodziców, które bez wątpienia uznać można za przejawy maltretowania i które tak właśnie odbierane są przez innych uczestników forum. Oni sami potrzebują jednak pewnego czasu, aby odczuć, że jednak także cierpieli w dzieciństwie i dzięki współczuciu innych uczestników forum stopniowo uświadomić sobie własne emocje.

Zjawisko to obrazuje bardzo rozpowszechnioną postawę ludzi wobec maltretowania dzieci. Wielu jego przejawów w ogóle się nie zauważa, inne traktowane są co najwyżej jako „wpadki wychowawcze”, nie zamierzone błędy rodziców, którzy mają wobec dziecka jak najlepsze zamiary, lecz po prostu nie dają sobie rady z jego wychowaniem. Bicie dziecka przez ojca usprawiedliwia się jego przepracowaniem lub wręcz przeciwnie, brakiem pracy, a to, że matka tak długo bije dziecko ramiączkiem, aż je na nim połamie, tłumaczy się po prostu jej problemami małżeńskimi. Takie absurdalne wyjaśnienia są owocem naszej moralności, która zawsze opowiada się po stronie dorosłych, a przeciwko dziecku. Z tej perspektywy trudno jest zauważyć, jak bardzo cierpieć może małe dziecko w swojej własnej rodzinie. Stąd wziął się mój pomysł stworzenia forów internetowych, na których ludzie mogą opowiadać o swoich urazowych doświadczeniach z dzieciństwa. Mam nadzieję, że z czasem przyczynią się one do upowszechnienia świadomości na temat tego, co znosić musi małe dziecko, którego nikt nie wspiera. Mam też nadzieję, że dzięki relacjom uczestników tych forów zrozumiany zostanie wreszcie mechanizm powstawania nienawiści, która doprowadzić może do tego, że bezbronne i niewinne dziecko jako osoba dorosła zdolne jest na przykład uczestniczyć w realizacji obłąkańczej wizji szaleńca, zorganizować gigantyczny holocaust, zinstytucjonalizowaną formę sadyzmu, całkowicie go aprobować, bronić, a potem bez trudu o nim zapomnieć.

Na razie jednak społeczeństwo nie chce nic wiedzieć o przyczynach, o tym, jakie urazy i upokorzenia z dzieciństwa spowodowały, że te zwyczajne, całkowicie normalne dzieci przemieniły się w sadystyczne potwory. Zarówno ludzie, którzy swą wściekłość i agresję

skierowali przeciwko innym, jak i ci, którzy skierowali je przeciwko sobie, za co zapłacili chorobą, bronią gorliwie swych rodziców przed wszelkimi zarzutami. Nie są świadomi ani wpływu, jaki maltretowanie w dzieciństwie wywarło na ich życie, ani też cierpień, których wtedy z jego powodu doświadczali. Nie są świadomi i wcale nie chcą tego wiedzieć. Uważają, że wszystko, czego doświadczyli od swoich rodziców wyszło im tylko na dobre.

W różnego rodzaju poradnikach autoterapii i w innej literaturze psychoterapeutycznej trudno znaleźć jednoznaczne zalecenie, by udzielić wsparcia tkwiącemu w człowieku dorosłym skrzywdzonemu dziecku. Czytelnikowi zaleca się, aby porzucił rolę ofiary, nikogo nie obwiniał za swoje życiowe problemy, pozostał wierny sobie i w ten sposób uwolnił się od przeszłości, a przy tym zachował dobre stosunki z rodzicami. W radach tych, zgodnych z duchem „czarnej pedagogiki” i tradycyjnej moralności, tkwi głęboka sprzeczność. Mogą one wywołać w człowieku tak wielki zamęt, że w niektórych okolicznościach do końca życia nie uda mu się opuścić pozycji zależnego dziecka, nie uda mu się dorosnąć.

Człowiek dorosły ma bowiem odwagę stawić czoło swej prawdzie, zamiast się jej zapierać, ma odwagę odczuć świadomie całe swoje przeszłe cierpienie, przywołać do świadomości swoje emocje, swoją historię zapisaną w pamięci ciała, zintegrować ją i przyjąć, zamiast ignorować. To, czy będzie on mógł utrzymywać stosunki z rodzicami, czy też nie, zależy od konkretnych okoliczności. Musi on jednak bezwzględnie uniezależnić się od nich emocjonalnie. Musi zerwać chorobliwą więź z uwewnętrznionymi rodzicami z dzieciństwa, którą nazywa się miłością, choć ona w żadnym wypadku miłością nie jest. Więź tę budują takie czynniki, jak wdzięczność, współczucie, oczekiwania, iluzje, zamykanie oczu na prawdę, posłuszeństwo, lęk i strach przed karą.

Przez długi czas zastanawiałam się, dlaczego dzieje się tak, że terapia pewnych ludzie czasami bardzo szybko kończy się sukcesem, a inni ludzie całymi latami poddają się psychoanalizie czy psychoterapii, a mimo to nie potrafią uwolnić się od swych dolegliwości. Doszłam do wniosku, że ludziom, których terapia zakończyła się sukcesem, udało się spotkać osobę, która towarzyszyła im w ich historii, stała się dla nich empatycznym świadkiem, podzielającym ich oburzenie z powodu zachowania rodziców. Pomogła im ona uniezależnić się emocjonalnie od rodziców, zerwać destrukcyjną więź, opuścić pozycję zależnego, krzywdzonego dziecka. Ludziom tym udało się dorosnąć, mogli zacząć żyć w zgodzie ze sobą, nie odczuwali więc potrzeby nienawidzenia swych rodziców. Inaczej było w przypadku ludzi, którym podczas terapii wmówiono, że samo przebaczenie przyniesie im wyzdrowienie. Zostali oni uwięzieni na pozycji małego dziecka, które wierzy, że kocha swoich rodziców, co wyraża się w zgodzie na to, aby uwewnętrznieni rodzice do końca życia ich kontrolowali i oddziaływali na nich destrukcyjnie, czego objawem są choroby. Taka zależność jest pożywką dla nienawiści, która wprawdzie zostaje stłumiona, lecz nie znika, aż w końcu przeradza się w agresję, kierowaną przeciwko słabszym. Człowiek nienawidzi tak długo, jak długo czuje się bezsilny.

Otrzymałam setki listów, które utwierdziły mnie co do słuszności moich wniosków. Pewna dwudziestosześcioletnia kobieta o imieniu Paula, cierpiąca z powodu alergii, napisała na przykład, że w dzieciństwie była molestowana seksualnie przez wuja. W czasie każdych odwiedzin w jej domu wuj dotykał bezczelnie w obecności innych członków rodziny jej piersi. Jednocześnie był on jedynym człowiekiem, który w dzieciństwie okazywał jej zainteresowanie i się nią w ogóle zajmował. Kiedy Paula skarżyła się na jego zachowanie swoim rodzicom, oni powiedzieli, żeby mu na to nie pozwalała. Nikt z dorosłych nawet nie próbował jej bronić. Zamiast chronić dziecko przed wujem, rodzice przerzucili na nie odpowiedzialność za jego zachowanie. Jako osoba dorosła Paula poddała się psychoterapii. Kiedy wuj zachorował na raka, Paula nie chciała go odwiedzić, ponieważ była na niego wściekła. Jej terapeutka powiedziała jednak, że powinna wziąć pod uwagę, że jest to stary, chory człowiek. Powiedziała też, że jeżeli go nie odwiedzi, będzie to potem miała sobie za złe, a poza tym nie powinna teraz narażać się na gniew rodziny, bo to nie przyniesie nic dobrego. Tak więc Paula poszła odwiedzić wuja, tłumiąc w sobie wściekłość i oburzenie, które czuła. Wkrótce po jego śmierci jej wspomnienia o molestowaniu przerodziły się w coś zupełnie innego. Zaczęła nawet czuć do zmarłego wuja coś na kształt miłości. Terapeutka była z niej bardzo zadowolona, ona sama z siebie też, bo wyglądało na to, że ta miłość uwolniła ją od nienawiści i wyleczyła z alergii. Ni stąd, ni zowąd pojawiła się u niej jednak silna astma, zaczęła cierpieć na ataki duszności. Paula nie potrafiła zupełnie zrozumieć, skąd wzięła się u niej ta choroba. Czuła się taka czysta, przebaczyła przecież wujowi i nie miała mu już niczego za złe. Dlaczego więc została ukarana? Uważała, że jej choroba jest karą za to, że wcześniej była na wuja wściekła i oburzona. Przeczytała jednak moją książkę i postanowiła do mnie napisać. Astma zniknęła, gdy tylko Paula przestała uważać, że czuje do swego wuja „miłość”. Nie była to bowiem w żadnym wypadu miłość, a jedynie posłuszeństwo.

Inna kobieta nie mogła zrozumieć, dlaczego po kilku latach poddawania się psychoanalizie pojawiły się u niej bóle w nogach, dla których lekarze nie potrafili znaleźć żadnej organicznej przyczyny. Dlatego też uznano, że jej dolegliwości mają podłoże psychiczne. Przedmiotem sesji psychoanalitycznych były jej rzekome fantazje na temat tego, że w dzieciństwa była seksualnie wykorzystywana przez swego ojca. Starała się uwierzyć swemu terapeucie, że nie chodzi tu w żadnym razie o wspomnienia realnych zdarzeń, lecz o jej wyobrażenia. Nie poczuła się jednak z tym lepiej i nadal nie potrafiła zrozumieć, skąd wzięły się u niej takie bóle w nogach. Kiedy w końcu przerwała terapię, ku swemu wielkiemu zdziwieniu stwierdziła, że bóle zniknęły. Były one sygnałem, że zamknięto ją w błędnym kole, z którego nie mogła wyjść. Z całych sił chciała uciec przed swym psychoanalitykiem i jego błędnymi interpretacjami, lecz przez długi czas nie miała odwagi tego zrobić. Tak więc bóle w nogach blokowały w niej to pragnienie ucieczki, do czasu aż zdecydowała się skończyć z sesjami psychoanalitycznymi i przestała oczekiwać, że one jej pomogą.

Człowiek , któremu nie udało się uwolnić emocjonalnie od rodziców, krzywdzących lub zaniedbujących go w dzieciństwie, przenosi ten rodzaj więzi na osoby, które traktowane są przez niego jak swego rodzaju symboliczni rodzice, np. na terapeutów. Jest to relacja, która go ogranicza i nie pozwala, by sam sobie pomógł. Niezaspokojone naturalne potrzeby i oczekiwania z dzieciństwa przenoszone są później na innych ludzi: partnerów, terapeutów, własne dzieci, ponieważ trudno nam uwierzyć, że nasi rodzice rzeczywiście zdolni byli do ignorowania lub nawet torpedowania tych potrzeb, co w rezultacie zmusiło nas do ich stłumienia. Mamy nadzieję, że inni ludzie, z którymi wchodzimy w relacje, spełnią wreszcie nasze oczekiwania, będą nas kochać, rozumieć, wspierać, szanować i podejmować za nas trudne życiowe decyzje. Jak długo zapieramy się prawdy o naszym dzieciństwie, tak długo nie potrafimy zrezygnować z tej nadziei, choćbyśmy nie wiadomo jak się starali. Jeżeli jednak potrafimy stawić czoło własnej prawdzie, nasze oczekiwania wobec innych ludzi będą się z czasem zmniejszać, bo będziemy w stanie sami zadbać o swoje potrzeby, na których zaspokojenie czekamy od urodzenia. Możemy sami obdarzyć się uwagą, szacunkiem, zrozumieniem dla własnych emocji, potrzebną opieką , bezwarunkową miłością - wszystkim, czego nie dostaliśmy od rodziców. Odkrywanie i przyjmowanie własnej prawdy nie jest proste i najczęściej bardzo bolesne. Jest jednak możliwe i przynosi nam wyzwolenie.

Na forach internetowych Ourchildhood zauważyć można pewną prawidłowość. Ludzie często reagują gniewem, jeżeli inni uczestnicy wyrażają oburzenie z powodu zachowania ich rodziców, chociaż przecież oni sami im właśnie o tym opowiedzieli. Jednak to, że ktoś skarży się na zachowanie rodziców, nie oznacza w żadnym razie, że potrafi on uznać fakty i wyciągnąć z nich odpowiednie wnioski. Budzi to bowiem lęk tkwiącego w nim dziecka przed karą rodziców. Dlatego tak wielu ludzi woli zamykać oczy na prawdę, upiększać fakty, głosić ideę przebaczenia, trwać na pozycji zależnego dziecka, które czeka, aż ktoś wreszcie spełni jego oczekiwania.

Po raz pierwszy poddałam się psychoanalizie w 1958 roku. Kiedy spoglądam dzisiaj wstecz widzę, pod jak wielkim wpływem tradycyjnej moralności była moja psychoanalityczka. Wtedy jednak nie byłam w stanie tego stwierdzić ani też ocenić, ponieważ dorastałam w świecie tych samych wartości. Dlatego też nie mogłam dostrzec, że byłam dzieckiem maltretowanym. Aby to odkryć, musiałabym mieć za terapeutkę osobę, która sama uporała się już z doświadczeniami własnego dzieciństwa i potrafiła, wbrew powszechnemu zwyczajowi, udzielić wsparcia tkwiącemu we mnie maltretowanemu dziecku, towarzyszyć mi jako empatyczny świadek w mojej historii, zamiast wmawiać, że są to tylko moje fantazje. Nawet dzisiaj, przeszło czterdzieści lat później, taka postawa terapeuty nie jest w żadnym razie oczywistością. Z publikacji terapeutów, którzy twierdzą, że stoją po stronie dziecka, przebija najczęściej ton moralizatorski, z czego oczywiście nie zdają sobie sprawy, bo się nad tym zapewne nigdy nie zastanawiają. Mimo że niektórzy z nich cytują moje książki i zachęcają klientów, by pozostali wierni sobie, zamiast spełniać oczekiwania innych, jako czytelniczka odnoszę wrażenie, że rad, których tak skwapliwie i w tak wielkiej ilości udzielają, nie da się właściwie wcielić w życie. Bowiem to, co ja uważam za rezultat splotu pewnych przeżyć i doświadczeń, rezultat własnej historii człowieka, oni traktują jako swego rodzaju przejaw złego zachowania, które należy samemu skorygować. „Trzeba nauczyć się szanować samego siebie, trzeba umieć docenić własne zalety, trzeba to, trzeba tamto.” Jest tam mnóstwo informacji, które mają pomóc człowiekowi odbudować poczucie własnej wartości, nie ma jednak ani słowa o konieczności i sposobach usunięcia blokad, które mu w tym przeszkadzają. Moim zdaniem, człowiek, który nie potrafi siebie cenić i szanować, który sam ogranicza swoją kreatywność, nie robi tego na własne życzenie. Tkwiące w nim blokady powstały w wyniku przeszłych doświadczeń, jego historii. Musi on tę historię bardzo dokładnie poznać, musi ją odczuć, żeby móc zrozumieć, jak stał się tym, kim jest. Jeżeli potrafi poznać swoje emocje i je zrozumieć, nie będzie już potrzebował żadnych rad. Będzie potrzebował jedynie świadomego, empatycznego świadka, który towarzyszyć mu będzie w drodze do jego prawdy, w drodze, na której odnajdzie on wszystko to, czego dotychczas bezskutecznie pragnął: zaufanie, szacunek i miłość do siebie samego. Żeby pójść tą drogą człowiek musi jednak porzucić nadzieję, że pewnego dnia jego rodzice dadzą mu to, czego mu w dzieciństwie odmówili.

Niewielu jest ludzi, którym udało się pójść tą drogą, większość zadowala się radami swych terapeutów lub z powodów religijnych rezygnuje z poszukiwania własnej prawdy. Jak już wspominałam wyżej, decydującą rolę odgrywa przy tym strach. Strach ten byłby znacznie mniejszy, gdyby problem znęcania się nad dziećmi, nie był w naszym społeczeństwie tematem tabu. Ludzie, którzy byli maltretowani w dzieciństwie, boją się o tym mówić. Gdyby jednak przełamali swój strach, strach tkwiącego w nich maltretowanego niegdyś dziecka i zaczęli o tym opowiadać, również publicznie, terapeuci zmuszeni byliby uznać fakty. Niedawno słyszałam wypowiedź pewnego niemieckiego psychoterapeuty, który publicznie stwierdził, że w swojej praktyce bardzo rzadko ma do czynienia z ludźmi, którzy w dzieciństwie byli ofiarami znęcania się.

Tę wypowiedź uważam za zdumiewającą, ponieważ ja osobiście nie znam ani jednego człowieka z problemami natury psychicznej, poddającego się z tego powodu terapii, który nie był bity w dzieciństwie. Bicie dziecka jest dla mnie równoznaczne z jego maltretowaniem, choć ten rodzaj upokarzania uchodzi od wieków za środek wychowawczy. Być może jest to tylko kwestia definicji, ale w tym wypadku ma to, moim zdaniem, znaczenie rozstrzygające.

II.2. Na karuzeli uczuć

Jakiś czas temu przechodziłam obok karuzeli dla dzieci. Zatrzymałam się tam na chwilę, żeby popatrzeć na radość maluchów. Rzeczywiście na twarzach tych dzieci, przeważnie dwulatków, malowała się przede wszystkim radość. Ale nie tylko. U niektórych widać było też wyraźnie trochę strachu, że oto same, bez mamy i taty, tak szybko kręcą się wkoło. Strach, ale też dumę, że są już takie duże i potrafią same kręcić kierownicą. Także ciekawość, co będzie dalej, i niepokój o to, gdzie stoją teraz ich rodzice. Na twarzach dzieci widać było wyraźnie, jak te uczucia się zmieniają. Po chwili poszłam dalej, rozmyślając o tym, co może odczuwać małe dziecko, roczne czy dwuletnie, gdy jego ciało wykorzystywane jest przez dorosłych do zaspokajania ich potrzeb seksualnych. Dlaczego przyszło mi to właśnie do głowy? Być może dlatego, że w radości, jaka malowała się na twarzach dzieci, widoczne było też pewne napięcie, pewna nieufność. Pomyślałam sobie, że to szybkie kręcenie się wkoło mogło być odbierane przez ich ciała jak coś obcego, niezwykłego, zatrważającego. Kiedy dzieci zeszły z karuzeli robiły wrażenie nieco przestraszonych i zdezorientowanych. Kurczowo uczepiły się swych rodziców. Być może, pomyślałam sobie, to wcale nie jest prawda, że małe dzieci lubią jeździć na karuzeli, może nie sprawia im to żadnej przyjemności. Po prostu ktoś kiedyś wymyślił sobie takie urządzenie, dzięki któremu można zarobić pieniądze. I znowu powróciłam myślą do mojego tematu. Co czuje mała dziewczynka, wykorzystywana seksualnie przez ojca, jeżeli na przykład jej matka unika z nią bliskiego kontaktu, bo jej nie akceptuje, i z powodu złych doświadczeń z własnego dzieciństwa nie jest zdolna do okazania jej ani odrobiny serdeczności? Ta dziewczynka jest tak bardzo spragniona dotyku, że niemal każdy przejaw fizycznego kontaktu przyjmie z wdzięcznością jako spełnienie swych życzeń, lecz w pewnym momencie zacznie niejasno wyczuwać, że ona sama, jej tęsknota za bliskim kontaktem, za czułym dotykiem w gruncie rzeczy wykorzystywana jest przez ojca wyłącznie do zaspokajania jego własnych potrzeb, że jej ciało służy mu jedynie jako podnieta do masturbacji lub do utwierdzenia się w poczuciu własnej siły.

Może się zdarzyć, że to dziecko stłumi w sobie głęboko uczucie rozczarowania, smutku i wściekłości z powodu nadużycia, które popełnił wobec niej ojciec, i nadal będzie lgnąć do niego, ponieważ ciągle ma nadzieję, że pewnego dnia on dotrzyma wreszcie obietnicy, którą dał jej wraz z pierwszym dotykiem, przywróci ich bliskości wymiar, którego ona pragnie, zwróci jej odebraną godność i okaże miłość. Nikt inny z jej otoczenia bowiem nawet nie obiecał jej miłości. Ta nadzieja jednak może mieć destrukcyjny wpływ na jej życie.

Może zdarzyć się na przykład, że ta dziewczynka jako dorosła kobieta będzie cierpiała z powodu przymusu samookaleczenia i będzie musiała poddać się terapii, ponieważ zdolna będzie do przeżywania pewnego rodzaju rozkoszy jedynie wówczas, gdy zada sobie ból. Dzieje się tak, ponieważ wykorzystywanie jej przez ojca doprowadziło do tak silnego stłumienia przez nią własnych uczuć, że teraz niemal nic nie czuje i reaguje jedynie na bardzo silne bodźce. Lub może zdarzyć się, że jako dorosła kobieta cierpieć będzie z powodu egzemy na narządach płciowych, jak Kristina Meyer, autorka książki Das doppelte Geheimnis , która opisuje w niej własną historię. Kiedy poddała się terapii miała wiele symptomów, wskazujących jednoznacznie na to, że jako małe dziecko była wykorzystywana seksualnie przez ojca. Początkowo jej psychoanalityczka tego nie podejrzewała. Towarzyszyła jednak Kristinie w jej historii na tyle, na ile pozwalała jej na to własna wiedza i sumienie. Dzięki temu Kristinie udało się samej krok po kroku wydobyć z pamięci swego ciała wypartą ze świadomości prawdę o okrutnych i brutalnych gwałtach, których dopuszczał się na niej w dzieciństwie jej własny ojciec. Proces ten trwał sześć lat, w ciągu których uczestniczyła ona w bardzo wielu sesjach psychoanalitycznych, następnie w terapii grupowej i różnych formach pracy z ciałem. Przypuszczalnie mogłoby to trwać znacznie krócej, gdyby psychoanalityczka na początku terapii zinterpretowała egzemę na narządach płciowych jako jednoznaczną wskazówkę, że Kristina jako dziecko była wykorzystywana seksualnie.

Szesnaście lat temu nie było to jednak widocznie jeszcze możliwe. Zapytana o powody swego postępowania, terapeutka odpowiedziała, że jej pacjentka nie byłaby zapewne w stanie udźwignąć ciężaru tej wiedzy, gdyby została z nią skonfrontowana, zanim udało im się nawiązać dobrą, opartą na zaufaniu relację.

Być może dawniej ja uważałabym podobnie, lecz na podstawie doświadczeń z mojej praktyki skłonna jestem zakładać, że nigdy nie jest zbyt wcześnie na to, by powiedzieć klientowi o tym, że był maltretowany w dzieciństwie, jeżeli istnieją ku tego wyraźne przesłanki. Należy mu jednak towarzyszyć od początku w jego historii, stać się dla niego empatycznym, świadomym świadkiem. Kirstina Meyer walczyła o swoją prawdę z niesłychaną wprost odwagą i zasłużyła sobie na to, by od początku ktoś ją w tej niezmiernie trudnej drodze wspierał. Ciągle marzyła o tym, że psychoanalityczka przytuli ją do siebie i pocieszy, ale ta pozostała wierna regułom własnej szkoły. terapeutycznej i nigdy tego nie zrobiła. A przecież Kristina oczekiwała tak niewiele. Gdyby terapeutka zachowała się inaczej, pokazałaby jej, że można objąć człowieka z miłością, szanując przy tym jego granice i okazać mu w ten sposób, że nie jest sam na tym świecie. To uparte trwanie terapeutki na pozycji neutralnej, odmawianie pacjentce nawet jednego niewinnego uścisku, choć przecież jej tragiczna historia mocno nią wstrząsnęła, może dzisiaj, gdy znanych i stosowanych jest tyle form pracy z ciałem, wydawać się bardzo dziwne, dla zwolenników psychoterapii analitycznej jest jednak całkowicie zrozumiałe i uzasadnione.

Powrócę teraz do widoku, który stał się punktem wyjścia tego rozdziału, do małych dzieci kręcących się na karuzeli, na których twarzach, moim zdaniem, widoczna była nie tylko radość, ale również strach i dezorientacja. To, że widok ten skłonił mnie do snucia refleksji na temat kazirodztwa nie oznacza bynajmniej, że pomiędzy tymi dwiema sytuacjami istnieje jakikolwiek inny związek, oprócz tego, że w obu przypadkach mamy do czynienia z całą gamą sprzecznych emocji. W życiu jest jednak dużo takich sytuacji, w których zarówno dzieci, jak i ludzie dorośli doświadczają naraz wielu sprzecznych uczuć. Kiedy jako małe dzieci mamy do czynienia z ludźmi dorosłymi, którzy nie próbowali nigdy poznać i nazwać swoich emocji, często stykamy się z emocjonalnym chaosem, wywołującym w nas wielki zamęt i niepokój. Aby sobie z tym poradzić zaczynamy wypierać i odszczepiać nasze emocje. Nie odczuwamy lęku, kochamy naszych rodziców, mamy do nich zaufanie i próbujemy spełnić każde ich życzenie w taki sposób, aby byli z nas zadowoleni. Dopiero później, gdy jesteśmy już dorośli, ten lęk się w nas odzywa. Najczęściej ma on związek z naszym partnerem, a my nie potrafimy zrozumieć jego przyczyny. Próbujemy także teraz postępować zgodne ze wzorcem naszego dzieciństwa, akceptować bez słowa sprzeciwu sprzeczne emocje naszego partnera, ponieważ chcemy być przez niego kochani. Nasze ciało domaga się jednak prawdy i daje nam to poznać poprzez różnego rodzaju dolegliwości, żądając od nas w ten sposób, abyśmy wreszcie uświadomili sobie emocje, tkwiące w nas głęboko od dzieciństwa: strach, wściekłość, oburzenie i przerażenie, a także spróbowali odkryć ich przyczynę.

Nie uda nam się to jednak w żadnym razie, jeżeli nie rozpoznamy właściwie naszej obecnej sytuacji i nie wyciągniemy z niej wniosków. Jeżeli nie dostrzeżemy, że nadal ustawiamy się na pozycji zależnego, posłusznego dziecka, zdradzając w ten sposób siebie samych. Jedynie opuszczając tę zależną pozycję będziemy wreszcie mogli dostrzec, jak bardzo zostaliśmy w dzieciństwie skrzywdzeni i uporać się z tego skutkami. Ilustruje to bardzo dobrze opisana niżej historia. Andreas, człowiek w średnim wieku, od wielu lat nie potrafił poradzić sobie ze swoją nadwagą. Podejrzewał, że ta niezmiernie uciążliwa dla niego przypadłość, jest w jakiś sposób uwarunkowana jego relacją z despotycznym ojcem, przez którego był źle traktowany. Nie potrafił jednak tej sytuacji zmienić. Robił natomiast wszystko, co tylko było możliwe, żeby zmniejszyć swoją wagę. Wypełniał skrupulatnie zalecenia lekarzy, stosował różne diety. Dzięki terapii, której się poddał, potrafił już także odczuć, że jest wściekły na swojego ojca za to, jak ten traktował go w dzieciństwie. Nic to jednak nie pomogło. Od czasu do czasu Andreas wpadał we wściekłość, obrzucał wtedy wyzwiskami swoje dzieci, chociaż wcale tego nie chciał, i krzyczał na swoją żonę, chociaż także tego nie chciał. Uspokajał się pijąc alkohol, lecz nie uważał się za alkoholika. Chciał traktować członków swojej rodziny uprzejmie i miło, a wino pomagało mu opanować gwałtowne przypływy gniewu i pozwalało mu także doświadczyć przyjemnych uczuć.

W trakcie naszej rozmowy Andreas powiedział mimochodem, że nie może skłonić swoich rodziców do tego, aby uprzedzali go telefonicznie o swoich odwiedzinach, zamiast zawsze przychodzić bez zapowiedzi. Zapytałam go, czy powiedział rodzicom wyraźnie, że sobie tego życzy. Odpowiedział, że mówi im o tym za każdym razem, ale oni to całkowicie ignorują. Rodzice uważają bowiem, że mają prawo przychodzić, kiedy chcą, bo w końcu dom należy do nich. Zdziwiłam się bardzo i zapytałam, dlaczego oni tak mówią. Wtedy Andreas powiedział mi, że rzeczywiście dom należy do jego rodziców, a on go tylko od nich wynajmuje. Zapytałam go, czy naprawdę nie ma już na całym świecie innego domu, który mógłby wynająć za taki sam lub nieco wyższy czynsz, i nie narażać się więcej na to, że rodzice będą go zaskakiwać swymi odwiedzinami, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota, dowolnie dysponując jego czasem. Wtedy Andreas szeroko otworzył oczy ze zdumienia i odpowiedział, że dotychczas w ogóle się nad tym nie zastanawiał.

Sytuacja ta może wydawać się bardzo dziwna. Staje się jednak całkowicie zrozumiała, gdy weźmie się pod uwagę, że Andreas ciągle jeszcze tkwi na pozycji zależnego dziecka, które musi poddać się autorytetowi, woli i władzy swych rodziców, ponieważ boi się, że w przeciwnym razie oni go odtrącą. Z tej perspektywy Andreas nie widzi żadnego innego wyjścia, ciągle jeszcze bowiem czuje w sobie lęk przed odrzuceniem. Dlatego nadal je zbyt wiele, mimo że stara się stosować różne diety. Rozpaczliwie szuka bowiem „prawdziwego pokarmu”, którym jest dla niego: niezależność emocjonalna od rodziców, pozbycie się lęku przed odrzuceniem, możliwość stanowienia o sobie samym, lecz nie wie, jak go odnaleźć. Jedząc i pijąc tyle, ile chce stwarza sobie iluzję wolności, której tak bardzo pragnie. Głodu wolności, pragnienia życia w zgodzie z sobą samym nigdy jednak w ten sposób nie zaspokoi, bowiem ta wolność nie jest prawdziwa.

Na koniec rozmowy Andreas powiedział do mnie zdecydowanym tonem, że jeszcze dzisiaj da ogłoszenie do gazety w sprawie mieszkania i że z pewnością uda mu się w krótkim czasie znaleźć coś odpowiedniego. Po kilku dniach poinformował mnie, że znalazł dom do wynajęcia, który podoba mu się bardziej niż dom jego rodziców, a na dodatek będzie za niego płacił niższy czynsz. Dlaczego tak długo nie przychodziło mu do głowy to proste rozwiązanie? Ponieważ mieszkając w domu rodziców Andreas miał ciągle jeszcze nadzieję, że jego matka i jego ojciec dadzą mu wreszcie to, czego tak bardzo brakowało mu w dzieciństwie. Jego rachuby go jednak zawiodły. Także teraz rodzice nie potrafili mu dać tego, czego mu odmawiali, kiedy był dzieckiem. Nadal traktowali go jak swoją własność, ignorowali jego życzenia i zupełnie się z nim nie liczyli. Uważali za rzecz zupełnie oczywistą, że remontuje ich dom, inwestuje w niego swoje pieniądze. Nie przyszło im do głowy, aby pokryć chociaż część wydatków, ponieważ uważali, że jako rodzicom im się to należy. Tak samo uważał dotąd także Andreas. W czasie naszej rozmowy starałam się być dla niego świadomym świadkiem. Ta rozmowa otworzyła mu oczy na to, jak naprawdę wygląda jego sytuacja. Zrozumiał, że tak, jak w dzieciństwie, teraz nadal pozwala się wykorzystywać swoim rodzicom i uważa, że powinien jeszcze być im za to wdzięczny. Teraz wreszcie zdobył się na porzucenie iluzorycznej nadziei, że rodzice pewnego dnia zmienią swój stosunek do niego. Kilka miesięcy później napisał do mnie:

Kiedy powiedziałem rodzicom, że nie chcę dłużej mieszkać w ich domu, próbowali wpędzić mnie w poczucie winy. Nie chcieli pozwolić mi odejść. Kiedy stwierdzili, że nie są już w stanie mnie do niczego zmusić, zaproponowali, że obniżą czynsz i oddadzą mi część pieniędzy, które zainwestowałem w ich dom. Stwierdziłem jednak, że ten układ nie jest korzystny dla mnie, tylko dla nich. Odrzuciłem więc wszystkie ich propozycje.

Nie odbyło się to jednak zupełnie bezboleśnie, bo musiałem sobie przy tym uświadomić całą prawdę o sobie i moich rodzicach. Ta świadomość sprawiła mi ból. Odczułem cierpienie małego dziecka, które nigdy nie było kochane, nigdy nie zostało wysłuchane i nigdy nie było szanowane. Cierpienie dziecka, które pozwalało się wykorzystywać przez rodziców w nadziei, że pewnego dnia będzie inaczej. I wtedy zdarzył się cud. Im lepiej uświadamiałem sobie swoje emocje , tym bardziej zacząłem tracić na wadze. Nie muszę teraz już usypiać alkoholem moich uczuć, zacząłem myśleć bardzo trzeźwo, a gdy czasem jeszcze wybucham gniewem, to wiem z całą pewnością, że nie dotyczy on ani mojej żony, ani moich dzieci, lecz mojej matki i ojca, od których udało mi się wreszcie emocjonalnie uniezależnić. Wiem teraz, że to, co nazywałem miłością do rodziców, było jedynie pragnieniem, aby być przez nich kochanym. Tego pragnienia oni nigdy nie zaspokoili, musiałem więc z niego ostatecznie zrezygnować. Nagle okazało się, że nie potrzebuję już tyle jedzenia, co dawniej, nie czuję się już stale taki zmęczony, poczułem w sobie dużo energii , zacząłem więcej i chętniej pracować. Z czasem moja wściekłość na rodziców, zaczęła słabnąć, bo teraz sam dbam o to, by moje potrzeby zostały zaspokojone, zamiast bezskutecznie oczekiwać, że oni to zrobią. Nie zmuszam się już do tego, aby ich kochać, bo nie wiem, dlaczego miałbym to robić, za co miałbym ich kochać. Nie boję się też, że po ich śmierci będę odczuwał wyrzuty sumienia, jak mi to próbuje wmówić moja siostra. Czasami myślę nawet, że zamiast wyrzutów sumienia odczuję ulgę, bo wtedy nie będę się już musiał zmuszać do udawania, choć i teraz staram się tego więcej nie robić.

Moja siostra powiedziała mi, że rodzicom jest bardzo przykro, bo moje listy do nich są teraz takie oschłe i rzeczowe, brak w nich dawnej serdeczności. Bardzo chcieliby, żebym był taki, jak dawniej. Ja już jednak taki być nie mogę , a przede wszystkim już nie chcę. Nie chcę dłużej grać roli, którą mi narzucili. Po długich poszukiwaniach znalazłem wreszcie terapeutę, który bardzo mi odpowiada i z którym mogę rozmawiać tak otwarcie, jak z Panią. Mogę mówić szczerze o moich rodzicach, bez upiększania faktów. Potrafię się przed nim zupełnie otworzyć i bardzo mi to pomaga. Przede wszystkim cieszę się jednak, że zdecydowałem się wreszcie opuścić ten dom, z którym nieświadomie wiązałem tyle nadziei, nadziei , które nigdy nie mogły się urzeczywistnić.

Prowadziłam kiedyś dyskusję na temat czwartego przykazania, które nakazuje nam czcić naszych rodziców, „abyśmy długo żyli i dobrze nam się powodziło”. Na początku zapytałam jej uczestników o to, czym według nich jest miłość dziecka do rodziców, przez których było maltretowane w dzieciństwie. Ze wszystkich stron posypały się natychmiast spontaniczne odpowiedzi. Wymieniane były różne uczucia  współczucie dla starych i często chorych ludzi; wdzięczność za dar życia i za dobre dni bez bicia; lęk przed tym, żeby nie okazać się złym człowiekiem; przekonanie, że należy wybaczyć rodzicom, bo bez tego nie można stać się dorosłym. Wywiązała się bardzo gwałtowna dyskusja, w której trakcie jej uczestnicy kwestionowali nawzajem swoje poglądy. Pewna kobieta o imieniu Ruth powiedziała z nieoczekiwaną stanowczością:

Jestem żywym dowodem na to, że to przykazanie nie jest zgodne z rzeczywistością, bo od kiedy przestałam wreszcie pozwalać moim rodzicom na to, by mną swobodnie dysponowali, przestałam spełniać ich wypowiedziane i nie wypowiedziane życzenia, czuję się zdrowsza niż kiedykolwiek wcześniej. Nie cierpię już z powodu moich dawnych dolegliwości, jestem spokojniejsza i bardziej cierpliwa wobec moich własnych dzieci. Myślę, że wcześniej czułam się źle, bo, aby zadośćuczynić nakazowi kochania rodziców, usiłowałam zmuszać się do zachowań, wobec których buntowało się moje ciało.

Na moje pytanie, dlaczego ten nakaz ma nad nami tak wielką władzę, Ruth odpowiedziała, że budzi on w nas lęk i poczucie winy, które zaszczepili w nas w pierwszych latach życia nasi rodzice. Ona sama cierpiała z powodu silnego lęku, zanim nie zrozumiała, że wcale nie czuje miłości do swoich rodziców, a jedynie chce ją czuć, że udaje miłość przed sobą samą i przed rodzicami. Kiedy zrozumiała, jak wygląda prawda, jej lęki zniknęły.

Myślę, że wielu ludzi poczułoby się lepiej, gdyby ktoś powiedział im: „Nie musisz kochać i szanować swoich rodziców, ponieważ oni cię krzywdzili. Nie musisz zmuszać się, aby odczuwać coś, czego nie czujesz, ponieważ z przymusu nie rodzi się nigdy nic dobrego. W twoim przypadku ten przymus może oddziaływać destrukcyjnie, bo za to, że mu się poddasz, zapłaci twoje ciało.”

Dyskusja ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że czasami przez całe nasze życie posłuszni jesteśmy fantomowi, który w imię wychowania, moralności czy religii zmusza nas do ignorowania, tłumienia i zwalczania naszych naturalnych potrzeb, za co w końcu płacimy chorobą, której istoty i przyczyny nie dostrzegamy ani też dostrzec nie chcemy. Próbujemy zwalczyć ją za pomocą leków, co z góry skazane jest na niepowodzenie.

Nawet jeżeli w trakcie terapii klientowi uda się, dzięki przywołaniu do świadomości własnych stłumionych emocji, odnaleźć drogę do samego siebie, do swej autonomicznej tożsamości, to w bardzo wielu przypadkach zdarza się, że terapeuta zaczyna mówić mu wtedy o sile wyższej (tak się dzieje na przykład w grupach terapeutycznych dla Anonimowych Alkoholików), zamiast o tym, by zaufał on sobie, swojej przyrodzonej zdolności instynktownego wyczuwania, co dla niego jest dobre, a co złe, aby zawierzył własnym uczuciom.

Moja matka i mój ojciec niszczyli we mnie to zaufanie do własnych odczuć bardzo skutecznie już od najmłodszych lat. Doprowadziło to do tak silnego stłumienia przeze mnie własnych uczuć i potrzeb, że w końcu już prawie nic nie czułam. Nauczyłam się patrzyć na siebie jakby „z zewnątrz”, oczami mojej matki i oceniać siebie samą tak, jak ona mnie oceniała. Moich własnych potrzeb prawie nie czułam, więc nie mogłam ich zaspokoić. Dopiero w czterdziestym ósmym roku życia odkryłam w sobie na przykład potrzebę malowania. Trwało to bardzo długo, ale w końcu jednak potrzeba ta ujawniła się, a ja uznałam, że mam prawo ją zaspokoić. Jeszcze dłużej trwało, zanim przyznałam sobie prawo do tego, by nie zmuszać się do kochania mych rodziców. Z biegiem czasu zaczęłam coraz wyraźniej zauważać, ile wysiłku kosztuje mnie okazywanie miłości komuś, kto wywarł tak destrukcyjny wpływ na moje życie, i jak bardzo wysiłek ten szkodzi memu ciału. Była to bowiem zdrada wobec mojej własnej prawdy, oszukiwanie samej siebie, zmuszanie się do odgrywania narzuconej mi roli, roli grzecznej dziewczynki, uleganie emocjonalnemu szantażowi, stosowanemu pod pozorem wychowania i moralności. Im bardziej jednak starałam się być wierna samej sobie, im lepiej potrafiłam uświadomić sobie własne emocje, tym wyraźniej przemawiało do mnie moje ciało i dzięki temu skłaniało mnie do podejmowania decyzji, które zgodne były z jego naturalnymi potrzebami. Przestałam odgrywać narzuconą mi rolę, przestałam wmawiać sobie, że moi rodzice nie są przecież tacy źli i chcą tylko mojego dobra, jak to robiłam w dzieciństwie. Uświadomiłam sobie do końca moją prawdę, uniezależniłam się emocjonalnie od moich rodziców i dzięki temu wreszcie stałam się dorosła.

Nie muszę być wdzięczna moim rodzicom za dar życia, ponieważ im wcale nie zależało na tym, żebym się urodziła. Oboje zostali do małżeństwa zmuszeni przez swych rodziców. Zostałam spłodzona bez miłości przez parę grzecznych dzieci, która w imię posłuszeństwa wobec swych rodziców sprowadziła na świat dziecko, którego właściwie wcale nie chciała, zwłaszcza, że byłam dziewczynką, a nie chłopcem, jak tego życzyli sobie dziadkowie. Przez wiele lat próbowałam robić wszystko, co tylko było możliwe, aby ich w końcu uszczęśliwić, choć, o czym wtedy nie wiedziałam, moje starania i tak z góry skazane były na niepowodzenie. Ale jako dziecko nie miałam innego wyboru, jak tylko się starać. Niemal od chwili moich narodzin rodzice oczekiwali ode mnie, że dam im wszystko to, czego nie dostali od swoich rodziców, to znaczy miłość, szacunek, uznanie, zainteresowanie. Bardzo starałam się sprostać temu zadaniu, poświęcając przy tym własną prawdę i własne uczucia. Mimo że nie ustawałam w swoich wysiłkach, przez długi czas towarzyszyło mi ogromne poczucie winy, czułam się winna, że nie potrafię poradzić sobie z tym zadaniem, bo o tym, że jest ono po prostu niewykonalne, wtedy jeszcze nie wiedziałam. Oprócz tego, byłam też winna coś samej sobie, a mianowicie własną prawdę. Zaczęłam sobie to powoli uświadamiać podczas pisania książki Das Drama des begabten Kindes , w której wielu czytelników odnalazło odbicie własnych losów. Poza tym jako dorosła kobieta przez wiele lat powielałam mój wzorzec zachowania wobec rodziców w relacjach z innymi osobami, z moimi partnerami, przyjaciółmi, dziećmi, wydawało mi się bowiem, że jestem zobowiązana do ratowania całego świata, a jeżeli tego nie robiłam, miałam straszliwe poczucie winy. Od tego wzorca udało mi się uwolnić dopiero znacznie później.

Wyzbycie się poczucia winy i uczucia wdzięczności stanowiło bardzo ważny krok na mojej drodze ku uniezależnieniu się od uwewnętrznionych rodziców. Musiałam jednak uczynić oprócz tego jeszcze inne kroki, przede wszystkim porzucić moje oczekiwania, nadzieję, że pewnego dnia stanie się możliwe wszystko to, czego rodzice odmówili mi w dzieciństwie, to znaczy bliski, autentyczny kontakt, porozumienie, szczere wyrażanie myśli i uczuć. Stało się to rzeczywiście możliwe dzięki innym ludziom, ale dopiero znacznie później, gdy uświadomiłam sobie całą prawdę o moim dzieciństwie i zrozumiałam, że moi rodzice wcale nie chcieli znać moich myśli i uczuć, nie chcieli wcale wiedzieć, jaka jestem naprawdę, że po prostu nie byli zdolni do nawiązania bliskiego kontaktu. Uświadomiłam sobie też, jak bardzo z tego powodu cierpiałam.

Dopiero, kiedy to zrozumiałam, udało mi się spotkać ludzi, którzy potrafili mnie zrozumieć i w których obecności mogłam otwarcie i swobodnie wyrażać swoje myśli i odczucia. Moi rodzice umarli dawno temu, mogę sobie jednak wyobrazić, że dla wielu ludzi, których rodzice jeszcze żyją, przejście tej drogi jest o wiele trudniejsze. Pragnienie, aby spełniły się wreszcie nadzieje z dzieciństwa może być jeszcze tak silne, że człowiek zrezygnuje ze wszystkiego, co jest dla niego dobre, aby dopasować się do oczekiwań swych rodziców i nie utracić iluzji ich miłości. Niekiedy całymi latami żyje w stanie emocjonalnego chaosu. Tak było na przykład w przypadku Karola, który napisał do mnie:

Kocham moją matkę, ale ona nie chce w to uwierzyć, ponieważ twierdzi, że jestem taki sam, jak mój ojciec, który ją przez wiele lat maltretował. Ale ja nie jestem taki, jak ojciec. Jestem wściekły na matkę, że tak mówi, ale nie chcę jej tego okazać, bo byłby to dla niej dowód, że jestem podobny do ojca, a tak przecież nie jest. Muszę więc opanować mój gniew, żeby nie mogła powiedzieć, że miała rację. Wtedy nie czuję już do niej miłości tylko nienawiść. Ja nie chcę czuć tej nienawiści. Bardzo chcę tego, żeby wreszcie matka zobaczyła, jaki jestem naprawdę i mnie pokochała, zamiast nienawidzić, tak jak ojca. Ale co ja mam zrobić?

Prawda jest taka, że człowiek nigdy nie zrobi niczego dobrze, jeżeli będzie starał się być taki, jak oczekują tego od niego inni ludzie. Można być tylko tym, kim się jest. Nie można też zmusić rodziców do tego, by nas kochali. Zdarza się, że rodzice kochają nie swoje dziecko, lecz tylko jego maskę, a kiedy dziecko ją zdejmie i spróbuje pokazać rodzicom, kim jest naprawdę, oni mówią wtedy, tak jak rodzice Andreasa: „Chcemy tylko, żebyś był taki, jak dawniej.”

Iluzoryczną nadzieję, że w końcu „zasłużymy” sobie jednak na miłość naszych rodziców,

możemy utrzymywać jedynie dzięki wyparciu ze świadomości naszych przeszłych doświadczeń, zapieraniu się naszej historii, oszukiwaniu samych siebie. Bardzo często zdarza się, że wspomagamy się przy tym alkoholem, narkotykami i środkami farmakologicznymi. Uda nam się uwolnić od iluzji dopiero wtedy, gdy stawimy czoło naszej prawdzie.

Anna, trzydziestopięcioletnia matka dwójki dzieci, zapytała mnie: „Co mam odpowiedzieć mojej matce, która ciągle mówi do mnie: ` Ja chcę tylko, żebyś mnie kochała, żebyś okazała mi swoją miłość. Dawniej przecież to robiłaś, a teraz tak bardzo się zmieniłaś.' Chciałabym jej odpowiedzieć: ` To prawda, ale teraz zdaję sobie sprawę z tego, że czasami po prostu udawałam, że nie zawsze było to szczere, a ja chciałabym być w stosunku do ciebie zupełnie szczera. `” „A dlaczego nie może pani tak powiedzieć?”, zapytałam. „Ja wiem, że mam prawo do mojej prawdy.”, odpowiedziała Anna, „I w gruncie rzeczy, moja matka też ma prawo do tego, aby usłyszeć, że to, co wyczuwa, jest prawdą. Właściwie wydaje się to bardzo proste. Myślę, że to współczucie nie pozwala mi porozmawiać z nią o tym zupełnie otwarcie. Jest mi jej po prostu żal. Jako dziecko nie była przez nikogo kochana, jej matka oddała ją zaraz po urodzeniu. Teraz uchwyciła się kurczowo mojej miłości, jak mam więc ją jej pozbawić?” „Czy jest pani jedynym dzieckiem?”, zapytałam. „Jest nas pięcioro i każde z nas służy jej, jak tylko może. Ale widocznie to nie wystarczy, aby wypełnić lukę, którą pozostawiło w niej dzieciństwo.” „Myśli pani, że tę lukę da się wypełnić za pomocą kłamstwa?” „Nie, na pewno nie. Ciągle pytam samą siebie: dlaczego kierując się współczuciem usiłuję obdarzyć moją matkę miłością, której przecież we mnie nie ma? Dlaczego chcę ją oszukiwać? Komu może to wyjść na dobre? Przez całe życie cierpiałam z powodu różnych dolegliwości, które ustąpiły stopniowo, kiedy przyznałam się sama przed sobą do tego, że właściwie nigdy nie kochałam mojej matki, bo była bardzo zaborcza i stosowała wobec mnie szantaż emocjonalny. Bałam się jednak jej to powiedzieć. Teraz zastanawiam się, co właściwie miało jej dać moje współczucie, moja udawana miłość. Przecież to kłamstwo, które ona zresztą zaczyna wyczuwać. Muszę wreszcie z tym skończyć, jestem to winna mojemu ciału.”

Co pozostanie z uczucia, które nazywamy miłością, kiedy poddamy je dokładnej analizie, tak jak ja to zrobiłam? Zostanie wdzięczność, współczucie, iluzja, zapieranie się

prawdy, poczucie winy, udawanie  oto elementy budujące więź, która tak często wpędza nas w chorobę. To chorobliwe przywiązanie uznawane jest powszechnie za miłość. Kiedy w ten sposób formułuję mój pogląd publicznie, spotykam się zawsze z protestami lub reakcjami lękowymi. Kiedy jednak w czasie dyskusji uda mi się wyjaśnić dokładniej, co mam na myśli, opór szybko słabnie, a niektórzy ludzie reagują zdziwieniem. Jeden z moich rozmówców powiedział kiedyś do mnie: „Przecież to prawda, więc dlaczego boję się, że to zabije moich rodziców, jeżeli powiem im, co naprawdę do nich czuję? Mam pełne prawo czuć to, co czuję. Nie chodzi tu przecież o żaden odwet, lecz o uczciwość. Dlaczego na lekcjach religii ceni się uczciwość jako pojęcie abstrakcyjne, ale w stosunkach z rodzicami uważa się ją za coś wysoce nagannego?”

Tak, to byłoby wspaniałe, gdybyśmy mogli szczerze porozmawiać z naszymi rodzicami,

gdybyśmy mogli im powiedzieć, co naprawdę czujemy i myślimy. Na to, co oni zrobiliby

z tą wiedzą , nie mamy wprawdzie wpływu, ale byłaby to przynajmniej jakaś szansa dla naszych dzieci, dla nas samych, dla naszego ciała, dzięki któremu dotarliśmy w końcu do naszej prawdy.

Ciągle na nowo zadziwia mnie upór, z jakim nasze ciało prowadzi nas ku naszej prawdzie. Walczy przeciwko kłamstwu ze zdumiewającą wprost wytrwałością i mądrością. Nie daje się omamić nakazami moralnymi czy religijnymi. Małe dziecko karmione jest niemal od chwili swych narodzin przy każdej okazji naukami moralnymi. Chętnie przyjmuje ten „pokarm”, ponieważ kocha swoich rodziców. W czasach szkolnych cierpi jednak z powodu niezliczonych chorób. Kiedy dorośnie zostaje na przykład poetą lub filozofem, występuje przeciwko krępującym go zasadom moralnym, wykorzystując przy tym swój wybitny intelekt. Nie atakuje jednak nigdy własnej rodziny, nie chce uświadomić sobie, jakie uczucia naprawdę żywi wobec swoich rodziców. Przeciw temu buntuje się nieustannie jego ciało, co znajduje swój wyraz w różnego rodzaju dolegliwościach. Niekiedy stłumione autentyczne emocje mogą spowodować blokadę mięśni, jak to było na przykład w przypadku Schillera i Nietzschego. W końcu taki człowiek staje się ofiarą swych rodziców, ich zasad moralnych i religijnych. Chociaż bez trudu potrafił zdemaskować zakłamanie „społeczeństwa”, nie udało mu się jednak dostrzec, że on okłamuje samego siebie, że sam stał się ofiarą tej moralności, przeciwko której występował w swoich odważnych dramatach czy traktatach filozoficznych. Mentalność człowieka nie zmieni się bowiem dlatego, że wyczuwając niejasno własną prawdę przedstawi ją w swoich dziełach w całkowitej izolacji od własnego życia. Zmieni się ona tylko wówczas, gdy do końca pozna on swoją historię i ją przyjmie.

Ludzie, którzy w dzieciństwie doświadczyli miłości i zrozumienia bez trudu odnajdują swoją prawdę. Potrafią żyć w zgodzie ze sobą i rozwijać swoje zdolności. Dają swoim dzieciom miłość, oparcie i poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem tylko, ilu takich ludzi jest na świecie. Wiem natomiast, że bicie dzieci uważane jest nadal za jeden z najskuteczniejszych środków „wychowawczych”. Wiem także, że w Stanach Zjednoczonych, uchodzących za wzór demokracji i postępu, w dwudziestu dwóch stanach nadal dozwolone jest bicie uczniów przez nauczycieli i że słychać tam coraz więcej głosów, broniących „prawa” rodziców i wychowawców do bicia dzieci. Założenie, że dzieci można nauczyć demokracji posługując się przy tym przemocą jest po prostu absurdalne. Myślę, że ludzi, którzy w dzieciństwie nie doświadczyli przemocy nie ma, niestety, zbyt wielu. Wszyscy ci, którzy jej doświadczyli, musieli stłumić w sobie bunt wobec doznawanego okrucieństwa i dorastać oszukując samych siebie. Ze skutkami tego można spotkać się na każdym kroku. Jeżeli w rozmowie ktoś powie: „Nie kocham moich rodziców, bo bez przerwy mnie upokarzali”, z pewnością natychmiast usłyszy ze wszystkich stron głosy, że postępuje bardzo źle. Że powinien koniecznie zmienić swoją postawę wobec rodziców, jeżeli chce uważać się za osobę dorosłą. Że nie powinien trwać w nienawiści, jeżeli chce być zdrowy i że uwolnić się od niej może tylko wówczas, gdy rodzicom przebaczy. Że rodziców idealnych po prostu nie ma, że wszyscy rodzice popełniają od czasu do czasu błędy, że trzeba okazać tolerancję i że człowiek dorosły może się tego nauczyć. Te rady mogą brzmieć przekonywająco wyłącznie z tego powodu, że słyszeliśmy je już wielokrotnie i być może uważaliśmy za zupełnie rozsądne. One jednak wcale takie nie są. Wiele z nich opiera się na fałszywych przesłankach, bowiem to nieprawda, że przebaczenie uwalnia nas od nienawiści. Powoduje jedynie, że nienawiść spychana jest w głąb naszej podświadomości i tam się potęguje. To nieprawda, że z wiekiem stajemy się bardziej tolerancyjni. Wprost przeciwnie, to właśnie dziecko toleruje absurdalne zachowania rodziców, bo uważa je za normalne i nie jest w stanie się przed nimi bronić. Człowiek dorosły cierpi natomiast z tego powodu, lecz projektuje to cierpienie na swoje relacje z innymi osobami, partnerami lub dziećmi. Jego dziecinny strach przed uwewnętrznionymi rodzicami nie pozwala mu uświadomić sobie prawdy. To nieprawda, że odczuwanie nienawiści wpędza człowieka w chorobę. Może ją spowodować nienawiść stłumiona, odszczepiona, tkwiąca głęboko w człowieku, nie zaś świadomie przeżyte i nazwane uczucie (por. AM 1998, ostatni rozdział). Osoba dorosła odczuwa nienawiść jedynie wówczas, gdy nie ma możliwości swobodnego wyrażania swoich uczuć, jeżeli w relacji z innymi ludźmi czuje się zmuszona do zajmowania pozycji zależnej. Kiedy tylko się jednak od takiej niewolniczej zależności uwolni, a w przypadku człowieka dorosłego jest to zazwyczaj możliwe, chyba że jest on więźniem systemu totalitarnego, przestaje czuć nienawiść (piszę o tym więcej w następnym rozdziale). Dopóki jednak nienawiść tkwi w człowieku, nie jest on w stanie zmusić się do tego, by jej nie odczuwać, po prostu zakazać sobie jej odczuwania, jak nakazują zgodnie wszystkie religie. Akt woli nie zda się tu na nic. Człowiek musi zrozumieć istotę swej nienawiści, aby móc świadomie wybrać zachowanie, które pomoże mu się od tej destrukcyjnej, budzącej nienawiść zależności uwolnić.

Oczywiście jest wielu ludzi, którzy od najmłodszych lat nauczyli się odszczepiać swoje emocje. Pozwalają oni by inni  ludzie czy instytucje  dyktowali im, w jakim zakresie wolno im je sobie uświadamiać. W większości przypadków zakres ten jest bardzo niewielki. Nie dopuszczam jednak do siebie myśli, że mogłoby tak być już zawsze. Kiedyś, gdzieś dojdzie w końcu do buntu. Kiedy ludzie odnajdą w sobie odwagę, by mimo strachu odczuć i wyrazić swoją prawdę, opowiedzieć o niej otwarcie innym ludziom i z empatią wysłuchać ich prawdy, przestaną wreszcie oszukiwać siebie nawzajem i siebie samych.

Gdyby ktoś spróbował dowiedzieć się, ile energii zużywać musi dziecko, aby przetrwać w warunkach okrucieństwa i sadyzmu, posuniętego niejednokrotnie do granic wytrzymałości, stałby się z pewnością optymistą. Można sobie bowiem bez trudu wyobrazić, że nasz świat mógłby stać się o wiele lepszy, gdyby takie dzieci (np. Rimbaud, Schiller, Dostojewski, Nietzsche) mogły wykorzystać swą niemal bezgraniczną energię do innych, bardziej produktywnych celów niż walka o przetrwanie.

II.3. Ciało jako strażnik prawdy

Dwudziestoośmioletnia Elżbieta napisała do mnie:

Moja matka straszliwie maltretowała mnie w dzieciństwie. Kiedy tylko coś jej się nie spodobało, zaczynała bić mnie pięściami po głowie, waliła moją głową o ścianę lub ciągnęła za włosy. Nie miałam żadnej możliwości, żeby tego uniknąć, bo nie rozumiałam, jaka jest prawdziwa przyczyna tych wybuchów wściekłości. Starałam się więc śledzić z uwagą jej zachowanie, aby dojrzeć najdrobniejsze choćby oznaki zmiany jej nastroju, w nadziei, że dzięki mojej całkowitej uległości, uda mi się zapobiec jej kolejnemu wybuchowi. Niekiedy mi się to udawało, przeważnie jednak moje starania były daremne. Kilka lat temu zaczęłam cierpieć z powodu depresji. Postanowiłam poddać się psychoterapii. Początkowo wszystko szło bardzo dobrze. Opowiadałam mojej terapeutce bardzo wiele o moim dzieciństwie i wydawało mi się, że ona mnie słucha ze zrozumieniem. Odczułam wielką ulgę. Wprawdzie od czasu do czasu terapeutka mówiła coś, co mi się nie podobało, ale mnie to nie przeszkadzało, bo w dzieciństwie nauczyłam się tłumić własne odczucia i dopasowywać się perfekcyjnie do mentalności innych ludzi. Moja terapeutka była pod dużym wpływem filozofii Wschodu. Początkowo mi to jednak zupełnie nie przeszkadzało. Najważniejsze było dla mnie to, że znalazłam kogoś,kto mnie wysłucha. Wkrótce jednak zaczęła mnie przekonywać, że powinnam pogodzić się z moją matką, bo inaczej do końca życia nie uwolnię się od nienawiści. Wtedy się po prostu wściekłam i przerwałam terapię. Przedtem jednak powiedziałam terapeutce, że jeżeli chodzi o moje uczucia do matki, to w końcu ja sama jestem tutaj osobą najlepiej poinformowaną. Wystarczy, że wsłucham się w to, co mówi mi moje ciało. Każde spotkanie z matką zmusza mnie do tłumienia moich autentycznych emocji, a to sprawia, że zaczynam się czuć bardzo źle. Wydaje mi się, że ciała nie da się oszukać, ono zna bardzo dokładnie moją prawdę, o wiele lepiej niż moje świadome Ja. Wie bardzo dobrze, czego w dzieciństwie doświadczyłam przez moją matkę. Ono nie pozwala mi poddać się

wbrew sobie nakazom moralnym czy obyczajowym, bo wie, że przyniesie mi to tylko szkodę. Bowiem jeżeli nie posłucham jego przesłania i im ulegnę, jeżeli zdradzę samą siebie, znowu zacznę cierpieć z powodu migreny, ischiaszu i poczucia osamotnienia. Udało mi się spotkać ludzi, z którymi mogę otwarcie rozmawiać o moim dzieciństwie, którzy potrafią mnie zrozumieć, bo sami mają za sobą podobne doświadczenia. Postanowiłam już więcej nie poddawać się terapii. Wspaniale byłoby znaleźć terapeutę, który zamiast karmić morałami, potrafiłby wysłuchać mnie z empatią i okazać mi wsparcie, który pomógłby mi znieść ból, jaki budzą we mnie doświadczenia z mojego dzieciństwa, pomógłby mi te bolesne wspomnienia zintegrować. Boję się jednak, że go nie znajdę. Na szczęście mam przy sobie moich przyjaciół, którzy okazują mi pomoc i wsparcie. Znam teraz moje uczucia o wiele lepiej niż dawniej. Chodzę na spotkania dwóch grup wsparcia. Te rozmowy bardzo mi pomagają, powodują , że czuję się wolna. Od czasu, kiedy tam chodzę, czuję się świetnie, właściwie nie choruję i nie mam już nastrojów depresyjnych.

To, co napisała Elżbieta brzmiało bardzo przekonująco. Nie zdziwiłam się zatem, gdy rok później otrzymałam od niej następny list, w którym pisała:

Nie poddałam się już więcej psychoterapii i czuję się z tym dobrze. W tym roku ani razu nie widziałam się z matką i nie odczuwam też żadnej potrzeby, żeby ją odwiedzić. Wspomnienia o tym, jak brutalnie traktowała mnie, kiedy byłam dzieckiem, są ciągle jeszcze tak żywe, że chronią mnie skutecznie przed wszelką iluzją, przed upiększaniem prawdy, przed nadzieją, że matka teraz da mi to, za czym tak bardzo tęskniłam w dzieciństwie. Chociaż zdarza mi się od czasu do czasu jeszcze za tym tęsknić, wiem dobrze, że ona z pewnością mi tego nie da. Wbrew temu, co przepowiadała mi moja terapeutka, nie ma we mnie nienawiści. Nie muszę nienawidzić mojej matki, bo nie jestem już od niej emocjonalnie zależna. Terapeutka widocznie tego nie potrafiła zrozumieć. Chciała uwolnić mnie od nienawiści, lecz nie potrafiła dostrzec, że sposób, w jaki to robiła, wywołałby wprost przeciwny skutek. Próbowała odtworzyć dawną relację między moją matką a mną, relację, w której ja miałam zajmować pozycję zależnego dziecka, a to właśnie wymuszona zależność stanowi najlepszą pożywkę dla nienawiści. Gdybym posłuchała rad mojej terapeutki, nigdy nie uwolniłabym się od nienawiści, wprost przeciwnie, ona by we mnie narastała. Dzisiaj nie muszę się już oszukiwać, jestem wierna sama sobie, czuję się wolna i dlatego nie ma we mnie nienawiści. Dobrze, że w porę przerwałam terapię, bo inaczej pewnie do dziś nie udałoby mi się wyjść z tego błędnego koła.

Byłam bardzo szczęśliwa, że Elżbiecie udało się znaleźć dobre wyjście ze swojej sytuacji. Znam jednak wielu ludzi, którym brak jest takiej przenikliwości i siły. Ci ludzie w drodze do samych siebie, do autentycznej tożsamości potrzebują wsparcia empatycznego terapeuty, który stanąłby po ich stronie zamiast prawić im morały. Być może przedstawione w tej książce wypowiedzi na temat psychoterapii zakończonych sukcesem i tych zakończonych fiaskiem, skłonią niektórych terapeutów do przemyśleń na temat negatywnego wpływu „czarnej pedagogiki” na nich samych i na przebieg prowadzonych przez nich terapii.

To, czy człowiek maltretowany w dzieciństwie przez swych rodziców będzie mógł utrzymywać z nimi kontakt w przyszłości czy nie, zależy od bardzo wielu czynników. Droga każdego człowieka od dziecka do dorosłego, droga, którą przebywa on w swym wnętrzu, jest bowiem inna. Czasami zerwanie wszelkich kontaktów z rodzicami stanowi jedyną możliwość zaspokojenia własnych potrzeb, dochowania wierności sobie. W niektórych przypadkach natomiast utrzymywanie kontaktu z rodzicami jest sensowne, jednak pod pewnymi warunkami. Przede wszystkim dorosły człowiek musi w relacji z rodzicami wyznaczyć własne granice, jasno powiedzieć sobie, jakie ich zachowania wobec niego może tolerować, a jakich nie. Musi on nie tylko uświadomić sobie, jak traktowali go oni w dzieciństwie, lecz umieć także dostrzec tego skutki, to znaczy ocenić, jak wielkie obciążenie stanowiło to dla jego dalszego życia. Każdy człowiek jest inny, dlatego też jego kontakty z rodzicami mogą przybierać różne formy. Istnieją tu jednak pewne bezwzględne prawidłowości:

I. Aby dawne rany z dzieciństwa mogły się zabliźnić, człowiek dorosły musi opuścić pozycję zależnego dziecka, zrezygnować ze swoich dziecięcych oczekiwań wobec rodziców i zacząć szanować samego siebie.

II. Rodzice nie zmienią się automatycznie z tego powodu, że dorosłe dziecko będzie starało się ich zrozumieć i przebaczyć. Mogą się oni zmienić tylko wówczas, gdy sami będą tego chcieli.

III. Jak długo człowiek maltretowany w dzieciństwie zapiera się swych przeszłych cierpień, odbywa się to kosztem zdrowia, zdrowia jego samego lub jego dzieci.

Dziecko maltretowane dzieciństwie, które nie miało możliwości dorosnąć, przez całe życie próbuje widzieć tylko „dobre strony” swych prześladowców i wiązać z nimi swe dziecięce oczekiwania. Pisała o tym w jednym ze swoich listów także Elżbieta:

Czasami moja matka czytała mi książkę i wtedy było wspaniale. Czasami okazywała mi zaufanie i opowiadała o swoich problemach. Wtedy czułam się, jak ktoś, kto dostąpił niezwykłego zaszczytu. W takich momentach nigdy mnie nie biła, a ja czułam się przy niej wyjątkowo bezpiecznie.

Przypomina mi to bardzo opowieść Imre Kertésza o jego przyjeździe do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. On także we wszystkim, z czym się tutaj zetknął, starał się dopatrywać pozytywnych stron, aby obronić się przed strachem, aby móc przeżyć. Nie zmieniło to jednak w żadnym razie realiów, w których żył, faktu, że był w obozie. Wpływ, jaki na jego psychikę wywarło życie w tych skrajnie upokarzających warunkach, był on w stanie rozpoznać i ocenić dopiero wiele lat później.

Wspominając o przeżyciach Imre Kertésza w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu nie chciałam w żadnym wypadku zasugerować, że rodzicom nie należy nigdy wybaczyć. Przeciwnie, należy to zrobić, jeżeli zrozumieją oni swoje błędy i za nie przeproszą. Może się to zdarzyć wówczas, gdy znajdą w sobie odwagę, by odczuć i zrozumieć cierpienie swego dziecka, którego sami byli sprawcami. Tak dzieje się jednak bardzo rzadko. Najczęściej mamy do czynienia z kontynuacją relacji zależności, choć przeważnie dochodzi w niej do zamiany pozycji. To starzy, słabi rodzice szukają opieki u swych dzieci, starając się wpędzić je w poczucie winy i wymusić w ten sposób na nich współczucie. Współczucie dla rodziców stanowi niejednokrotnie przeszkodę nie do przebycia w naturalnym rozwoju dziecka, w jego drodze do dorosłości. Okazując współczucie rodzicom dziecko stara się w ten sposób usprawiedliwić swoje istnienie. Potrzebuje tego usprawiedliwienia, bowiem brakuje mu odwagi, by przyznać sobie samemu prawo do życia, jeśli wyczuwa, że jego rodzice wcale sobie jego istnienia nie życzyli.

Poczucie bezustannego zagrożenia, zapisane w ciele niechcianego, dziecka stanowi dla niego wielkie obciążenie. Człowiek dorosły może się od niego uwolnić, musi je sobie jednak uświadomić i odczuć, to znaczy odczuć emocje tkwiącego w nim, drżącego o swe życie dziecka (strach, stres) i przekształcić je we wspomnienie, uświadamiając sobie, że jego życie było zagrożone w przeszłości, lecz teraz już tak nie jest. Jest to z pewnością doświadczenie bardzo bolesne, ale wyzwalające.

Gdybyśmy w przeszłości nauczyli się zawierzać naszym uczuciom, zamiast je zwalczać, potrafilibyśmy lepiej odczytywać przesłanie naszego ciała, które niestrudzenie stara się prowadzić nas ku naszej prawdzie.

II.4. Czy wolno mi to powiedzieć?

Pamiętam jeszcze dobrze obawy, które towarzyszyły mi przy pisaniu książki Du sollst nicht merken. Myślałam wówczas o tym, że z wyroku kościoła przez ponad trzysta lat odkrycie Galileusza pozostało tajemnicą dla opinii publicznej i że sam Galileusz zapłacił ślepotą za wyparcie się pod przymusem własnych poglądów, które kilka wieków później

uznane zostały za słuszne. Ogarnęło mnie poczucie bezsilności, bowiem temat książki, którą wtedy pisałam, traktowany był przez społeczeństwo jako temat tabu. Chodziło o problem wykorzystywania przez dorosłych dzieci do zaspokajania własnych potrzeb i o zmowę milczenia wokół tego zjawiska, swego rodzaju umowę społeczną pod hasłem: „Nie wolno nam tego widzieć!”.

Zastanawiałam się więc nad tym, co grozi mi za przełamanie tego społecznego tabu, w jaki sposób mogę zostać za to ukarana. Mój strach pozwolił mi jednak także wiele zrozumieć, między innymi to, że Freud z tego właśnie powodu odwołał swoje wcześniejsze teorie. Czy miałam postąpić tak jak on i zaprzeć się wiedzy na temat powszechności i destrukcyjnych skutków maltretowania dzieci, którą zgromadziłam dzięki mojej praktyce, by nie prowokować „filarów społeczeństwa”, by nie narażać się na ataki, na społeczne odium? Czy udało mi się dostrzec coś, co uszło uwagi ludzi, którzy nadal uważają Freuda za niepodważalny autorytet, a mianowicie to, że oszukiwał on samego siebie? Pamiętam dokładnie, że za każdym razem, kiedy próbowałam pertraktować sama ze sobą, kiedy zastanawiałam się, czy nie pójść na kompromis i nie opublikować jedynie części prawdy, moje ciało buntowało się przeciw temu. Miałam kłopoty z trawieniem, cierpiałam na bezsenność i stany depresyjne. Kiedy wreszcie zdecydowałam, że nie pójdę na żaden kompromis, wszystkie moje dolegliwości natychmiast zniknęły.

Po publikacji książki ze wszystkich stron odezwały się rzeczywiście głosy pełne oburzenia i potępienia. Zostałam odrzucona przez moje środowisko zawodowe, w którym dotychczas dobrze się czułam. Tak jest do dziś, jednak w przeciwieństwie do czasów mojego dzieciństwa, obecnie jakość mojego życia nie zależy już od tego, czy „rodzina” mnie akceptuje, czy też nie. Książka odegrała swoją rolę, a wiedza, którą zawiera, wtedy „zakazana”, jest dziś dobrze znana nie tylko specjalistom, ale również laikom.

Mój krytyczny stosunek do Freuda zaczyna podzielać obecnie coraz więcej osób, a destrukcyjny wpływ maltretowania dzieci na ich dalsze życie uwzględniany jest w coraz większym stopniu przez większość specjalistów, przynajmniej teoretycznie. Tak więc nie tylko nie zostałam uśmiercona, ale też doczekałam się tego, że moje poglądy zaczęły zdobywać uznanie. To doświadczenie pozwala mi mieć nadzieję, że również ta książka zostanie kiedyś dobrze zrozumiana, nawet jeżeli może ona wywołać w pierwszym momencie szok. Większość ludzi wierzy bowiem w miłość swych rodziców lub nie traci nadziei, że pewnego dnia zostaną oni nią obdarzeni. Zrozumie tę książkę z pewnością ten, kto zechce zrozumieć samego siebie. Szok minie, gdy ludzie dostrzegą, że podobne doświadczenia są także udziałem innych, że nie są w swej wiedzy odosobnieni i że nie muszą całego swego życia spędzić na pozycji zależnego dziecka.

Judyta, obecnie kobieta czterdziestoletnia, była jako dziecko w bardzo brutalny sposób wykorzystywana seksualnie przez swego ojca. Matka nigdy jej przed nim nie broniła. Jako osoba dorosła Judyta zerwała stosunki ze swymi rodzicami i zdecydowała się poddać psychoterapii, w trakcie której udało jej się przywołać do świadomości swoje dawne, wyparte emocje, co przyniosło jej pewną ulgę. Jednak strach przed karą, który do czasu poddania się terapii odszczepiała i który uświadomiła sobie dopiero w jej trakcie, nie ustępował bardzo długo. Działo się tak przede wszystkim dlatego, że jej terapeutka była zdania, iż człowiek nie może być zupełnie zdrowy, jeżeli całkowicie zerwie kontakt ze swoimi rodzicami. Dlatego Judyta próbowała kilkakrotnie porozmawiać z matką o swoim dzieciństwie. Za każdym razem jednak spotykała się z jej strony z niechęcią i potępieniem, bo „nie wiedziała, że są sprawy, o których dziecku nigdy nie wolno rozmawiać z rodzicami”. Nie wolno też robić rodzicom wyrzutów, bo to jest sprzeczne z przykazaniem „Czcij ojca swego i matkę swoją” i obraża Boga, twierdziła matka.

Reakcja matki spowodowała, że Judyta zmieniła stosunek do swojej terapeutki. Zobaczyła, że tkwi ona w sztywnych ramach teorii psychoterapeutycznej, której jest zwolenniczką i że uzurpuje sobie prawo do rozstrzygania o tym, jak inni ludzie powinni postępować. Przy pomocy innej terapeutki, z którą pracowała jeszcze przez pewien czas, Judyta zauważyła, jak bardzo wdzięczne jest jej ciało, jeżeli ona nie zmusza się do utrzymywania tej destrukcyjnej relacji. Jako dziecko nie miała wyboru. Musiała żyć u boku matki, która obojętnie patrzyła na cierpienia swojego dziecka i zdolna była w stosunku do niego wyłącznie do schematycznych zachowań. Jeżeli Judyta powiedziała coś, co nie mieściło się w ramach jej schematu, coś autentycznego, prawdziwego, spotykała się z odrzuceniem. Przez dziecko odrzucenie ze strony matki traktowane jest niemal na równi z jej utratą, jak sytuacja zagrożenia życia, jak najokrutniejsza kara. Judyta nie mogła uwolnić się od strachu w trakcie swojej pierwszej terapii, ponieważ sposób postępowania, który narzuciła jej terapeutka w imię moralności, spowodował wręcz jego nasilenie. Początkowo Judyta była jednak posłuszna swojej terapeutce, ponieważ takie postępowanie zgodne było z systemem wartości, które wpajano jej od najmłodszych lat. W czasach jej dzieciństwa panowało powszechne przekonanie, że wszyscy rodzice zasługują na szacunek, bez względu na to, jak traktują oni własne dzieci. Dziecko miało szanować swoich rodziców, choćby ich zachowania wobec niego były jak najbardziej destrukcyjne. Także dzisiaj wielu ludzi jeszcze tak uważa. Być może

tym ludziom to, że dorosła kobieta powinna szanować rodziców, którzy w dzieciństwie brutalnie ją maltretowali lub też bez słowa protestu się temu przyglądali, nie wydaje się groteskowe ani absurdalne.

Bardzo często ta absurdalna sytuacja uważana jest za zupełnie normalną. Nawet powszechnie szanowani psychoterapeuci i autorzy książek twierdzą nadal, że przebaczenie rodzicom wyrządzonych krzywd stanowi ukoronowanie każdej udanej terapii. Wprawdzie są oni zdania, że nie należy się z tym spieszyć, że przebaczenie nie powinno nastąpić przedwcześnie i z pewnością nie na początku terapii, że najpierw trzeba dopuścić do świadomości stłumione emocje z dzieciństwa, poczuć je i zintegrować. Kiedyś jednak powinien przyjść taki moment, w którym człowiek dojrzeje do przebaczenia, co do tego większość psychoterapeutów jest zgodna. Uważają oni za rzecz zupełnie oczywistą, że każdy człowiek zdolny jest w końcu do tego, by przebaczyć swym rodzicom z głębi serca wszystkie wyrządzone mu krzywdy. Twierdzą, że ma to dla człowieka wielkie znaczenie i przynosi mu korzyść. Osobiście uważam, że jest to zupełnie mylny pogląd, ponieważ nasze ciało nie składa się wyłącznie z serca, a nasz mózg nie jest pojemnikiem, do którego można wtłoczyć normy moralne i religijne i zabezpieczyć raz na zawsze przykrywką. Nasze ciało jest żywym organizmem, w którego pamięci zapisane są wszystkie nasze przeszłe doświadczenia. Człowiek, który do końca sobie to uświadamia, powie zapewne: Bóg nie może wymagać ode mnie, abym wierzył w coś, co moim zdaniem zawiera wewnętrzną sprzeczność i zagraża mojemu zdrowiu.

Czy można oczekiwać od psychoterapeutów, że przeciwstawią się systemowi wartości naszych rodziców po to, by towarzyszyć nam w drodze ku naszej prawdzie, jeśli jest to konieczne? Jestem zdania, że nie tylko można, ale nawet należy to robić, zwłaszcza jeśli ktoś sam doszedł już tak daleko, że potrafi odczytać i potraktować poważnie, to co chce przekazać mu jego ciało. Napisała do mnie na przykład młoda kobieta o imieniu Dagmara:

Moja matka choruje na serce. Chciałabym być dla niej miła, posiedzieć przy jej łóżku i z nią porozmawiać. Staram się więc odwiedzać ją tak często, jak to tylko jest możliwe. Kiedy tam jestem za każdym razem dostaję jednak strasznego bólu głowy. Po każdej wizycie u matki zaczynam popadać w depresję, prześladują mnie myśli samobójcze, budzę się w nocy zlana potem z koszmarów sennych. Śni mi się, że jestem dzieckiem, a moja matka znowu ciągnie mnie za włosy po podłodze i wrzeszczy na mnie, straszliwie wrzeszczy. Jak ja mam to wszystko ze sobą pogodzić? Muszę tam chodzić, bo to jest moja matka. Nie chcę się jednak przez to wpędzić w chorobę. Potrzebuję kogoś, kto udzieli mi wsparcia i powie, co mam w tej sytuacji zrobić, jak osiągnąć wreszcie spokój. Nie chcę okłamywać samej siebie, nie chcę też oszukiwać mojej matki i odgrywać roli miłej córeczki. Nie chcę jednak być bez serca i pozostawić jej samej w chorobie.

Dagmara kilka lat temu przeszła terapię, podczas której wybaczyła matce jej okrutne traktowanie. Z powodu choroby matki w Dagmarze odezwały się jednak dawne emocje małego dziecka, wobec których jest zupełnie bezradna. Woli raczej ryzykować własne zdrowie czy nawet życie, niż zawieść oczekiwania matki, terapeuty, społeczeństwa. Chciałaby teraz jako kochająca córka towarzyszyć swej matce w chorobie, lecz nie może tego zrobić, jeśli nie chce oszukiwać samej siebie. Takie jest jednoznaczne przesłanie jej ciała.

Przytaczając ten przykład nie opowiadam się bynajmniej przeciwko okazaniu rodzicom przed śmiercią troski i miłości. Każdy człowiek musi tu podjąć taką decyzję, jaką sam uważa za słuszną. Kiedy jednak nasze ciało tak wyraźnie się przeciw temu buntuje, przypominając nam historię naszych przeszłych cierpień, nie wolno nam tego w żadnym razie lekceważyć. Niekiedy najlepszym wyjściem z tej sytuacji jest zapewnie matce czy ojcu opieki obcych ludzi, ponieważ oni nie doznali od nich żadnej krzywdy i nie mają powodu, aby zmuszać się do kłamstwa, za które płaci się depresją. Mogą okazać im współczucie i nie muszą przy tym udawać. Syn czy córka natomiast mogą się niekiedy bezskutecznie zmuszać do okazania umierającym rodzicom cieplejszych uczuć, w skrajnym przypadku może się okazać, że po prostu nie są w stanie tego zrobić. Dorosłe dzieci, którym w dzieciństwie rodzice odmówili swej miłości, czekają bowiem niekiedy całe życie na to, że stosunek rodziców do nich ulegnie poprawie. Mają nadzieję, że umierający rodzice chociaż w ostatnich chwilach swego życia okażą im akceptację, której dotychczas z ich strony nigdy nie doświadczyli. Dagmara pisze:

Za każdym razem, gdy rozmawiam z moją matką, czuję się tak, jak gdyby do mojego ciała przenikała trucizna i tworzył się wrzód, ale staram się tego nie dostrzegać, bo inaczej mam poczucie winy. Potem wrzód zaczyna ropieć, a ja popadam w depresję. Wtedy próbuję uświadomić sobie moje emocje i zaczynam myśleć, że mam prawo do tego, by je czuć, by poznać, jak wielki jest mój gniew. Kiedy to robię, kiedy pozwalam sobie na odczucie moich emocji, zaczynam znowu swobodnie oddychać, mimo że te emocje rzadko są pozytywne. W końcu przyznaję sobie prawo do tego, by dochować wierności moim prawdziwym uczuciom. Kiedy mi się to udaje, zaczynam czuć się lepiej, mam więcej siły do życia, a depresja znika. Lecz po jakimś czasie próbuję znowu zrozumieć moją matkę, zaakceptować ją taką, jaka jest i wybaczyć jej wszystkie moje krzywdy. I za każdym razem płacę za to depresją. Teraz jednak chciałabym wreszcie wyjść z tego błędnego koła. Nie wiem, czy uda mi się to od razu, ale zaczęłam traktować bardzo poważnie to, co mówi do mnie moje ciało. W przeciwieństwie do mojej pierwszej terapeutki, która koniecznie chciała poprawić stosunki między mną a moją matką. Uważała, że nie można zaakceptować tego stanu, który jest. Ja też go nie akceptuję. Ale jak mogę szanować samą siebie, jeżeli nie będę wierna moim prawdziwym uczuciom? Jeżeli je zdradzę, nie będę już wiedziała, kim jestem i kogo szanuję.

Pragnienie, aby być innym, niż się jest, i w ten sposób ułatwić życie swym starym rodzicom, w nadziei, że nas może jednak w końcu pokochają , jest zrozumiałe, ale przeważnie stoi w sprzeczności z naszą przyrodzoną potrzebą pozostania wiernym samemu sobie. O tej potrzebie przypomina nam nieustannie nasze ciało. Sądzę, że jeżeli jej zadośćuczynimy, nauczymy się bez trudu szanować siebie samych.

II.5. Morderstwo jako sposób ucieczki od własnej prawdy

Osobowością seryjnego mordercy zajmowali się do niedawna przede wszystkim psychiatrzy. Nie interesowało ich jednak w żadnym razie dzieciństwo delikwentów, uważani byli oni bowiem za osobników wyposażonych genetycznie w zbrodnicze instynkty. Wydaje się jednak, że także w tej dziedzinie zaczyna się coś zmieniać. W wydaniu Le Monde z 8 czerwca 2003 roku ukazał się artykuł, omawiający w sposób niezwykle wyczerpujący dzieciństwo seryjnego mordercy Patrice`a Alègre . Podaje on pewne szczegóły wyjaśniające powody, które popchnęły tego człowieka do zbrodni, do zgwałcenia i uduszenia wielu kobiet. Aby zrozumieć motywy tych okrutnych aktów przemocy, wystarczy przyjrzeć się bliżej atmosferze rodzinnej, w której dorastał zabójca, zamiast odwoływać się do niezmiernie skomplikowanych teorii psychologicznych lub mówić o genetycznym defekcie. Niestety, bardzo rzadko mamy okazję poznać otoczenie rodzinne przestępcy, bo jego rodzice są najczęściej chronieni i nikomu nie przychodzi do głowy, że są oni współwinni zbrodni swego dziecka.

Całkowicie odmienna jest jednak wymowa artykułu zamieszczonego w Le Monde. Przedstawia on takie szczegóły z dzieciństwa Patrice`a Alègre, które nie pozostawiają

ani cienia wątpliwości co do tego, dlaczego stał się on przestępcą. Patrice Alègre był najstarszym dzieckiem bardzo młodej pary małżeńskiej, która w ogóle nie chciała mieć dzieci. Jego ojciec był policjantem. Podczas procesu sądowego Patrice opowiadał, że ojciec przychodził do domu tylko po to, by go bić i obrzucać wyzwiskami. Nienawidził swego ojca i szukał schronienia u swej matki, która podobno go kochała. On starał się we wszystkim jej pomagać, być na każde jej skinienie. Matka była prostytutką. Zdaniem biegłych wykorzystywała prawdopodobnie dziecko także do zaspokajania własnych potrzeb seksualnych. Przede wszystkim jednak chłopiec musiał pełnić straż, gdy byli u niej klienci. Musiał stać przy drzwiach i ostrzegać przed ewentualnym niebezpieczeństwem, przypuszczalnie przed nadejściem gwałtownego ojca. Patrice opowiadał, że wprawdzie nie musiał zawsze przyglądać się temu, co działo się w pokoju obok, ale słyszał dokładnie wszystkie odgłosy, które stamtąd dochodziły.

Nie mógł znieść tych ciągłych jęków i westchnień swojej matki. Jako małe dziecko był świadkiem uprawiania przez nią seksu oralnego, co wzbudziło w nim paniczny strach. Być może taki los był udziałem wielu dzieci, które mimo to nie zostały później przestępcami. W dziecku tkwi bowiem często nieograniczony wprost potencjał. Może ono zostać później kimś sławnym, jak na przykład Edgar Allan Poe, który w końcu zapił się na śmierć, lub jak Guy de Maupassant, który próbował uporać się ze swym tragicznym, pełnym niepokoju dzieciństwem pisząc niezliczone opowiadania. Nie udało mu się jednak chyba z tym problemem poradzić, bo, podobnie jak wcześniej jego młodszy brat, zaczął cierpieć z powodu zaburzeń psychicznych i w wieku czterdziestu dwóch lat zmarł w szpitalu psychiatrycznym.

Patrice`owi Alègre nie było sądzone znaleźć choćby tylko jednego jedynego człowieka, który udzieliłby mu wsparcia i pomógł dostrzec, jak bardzo destrukcyjne było zachowanie rodziców wobec niego. Uważał więc, że cały świat wygląda tak, jak środowisko, w którym żył, i robił wszystko, żeby w nim przetrwać. Za pomocą kradzieży, narkotyków i aktów przemocy próbował uciec przed wszechwładzą swych rodziców. Przed sądem powiedział, zapewne zgodnie z prawdą, że gwałcił swoje ofiary nie po to, by zaspokoić swoje potrzeby seksualne, lecz by poczuć nad nimi nieograniczoną władzę. Należy mieć tylko nadzieję, że jego zeznania uświadomią wymiarowi sprawiedliwości prawdziwe powody tego typu przestępstw. Trzydzieści lat wcześniej niemiecki sąd uznał bowiem, że motywem działania mordercy dzieci, Jurgena Bartscha, który sam był ofiarą przemocy ze strony swej matki, był jego nadmierny pociąg seksualny do dzieci i nakazał wykastrowanie go, w nadziei, że ta operacja położy temu kres. Wyrok ten uważam za groteskowy, nieludzki i świadczący o wielkiej ignorancji sądu (por. AM 1980).

Sądy muszą wreszcie przyjąć do wiadomości, że to właśnie pragnienie posiadania nieograniczonej władzy nad swymi ofiarami kieruje seryjnym mordercą kobiet i dzieci, który sam jako dziecko był bezsilną ofiarą przemocy ze strony swych rodziców. Morderstwa te nie mają w większości przypadków podłoża seksualnego, chyba że ich sprawca był w dzieciństwie także ofiarą nadużyć seksualnych.

Mimo wszystko należy jednak postawić sobie pytanie, czy Patrice Alègre nie miał innego wyjścia, jak tylko zabijać swoje ofiary w trakcie aktu seksualnego? Bezstronny obserwator uświadomi sobie bez trudu, że w każdej z zamordowanych kobiet widział swą matkę i to ją właśnie dusił, aby zagłuszyć w sobie dźwięki, do których wysłuchiwania zmuszała go, kiedy był dzieckiem. On sam nie potrafił jednak tego dostrzec. Dlatego potrzebował swoich ofiar. Ciągle jeszcze uważa, że kocha swą matkę.

Nikt mu nie pomógł, nie znalazł żadnej osoby, która mogłaby być dla niego empatycznym świadkiem, która pomogłaby mu uświadomić sobie, że pragnie śmierci swojej matki, zrozumieć tego przyczynę i w ten sposób się od tego pragnienia uwolnić. Dlatego pragnienie to tkwiło w nim nadal, popychając do zabijania kolejnych kobiet.

Wielu psychiatrów stwierdziłoby zapewne, że jest to zbyt wielkie uproszczenie sprawy,

że jest ona o wiele bardziej skomplikowana niż się mi wydaje. Ja jednak tak nie uważam. Gdyby Patrice Alègre uświadomił sobie, że nie tylko nie kocha, ale wprost nienawidzi własnej matki, gdyby uświadomił sobie tkwiącą w nim nienawiść, świadomie ją odczuł, zrozumiał, że matka sama sobie na nią zasłużyła, nie wyrządziłby tym nikomu żadnej szkody. Jego więź z matką, choć tak bardzo destrukcyjna, była jednak zbyt silna, by był w stanie ją zerwać i w końcu popchnęła go do zbrodni. Matka bowiem była jedyną osobą, u której mógł jako dziecko szukać ratunku przed ojcem, stanowiącym bezustannie zagrożenie dla jego życia. Jak mógł więc sobie w tej sytuacji pozwolić na to, by matki nienawidzić lub choćby tylko dostrzec, że ona nie tylko mu nie pomaga, ale przede wszystkim go wykorzystuje? Musiał stworzyć więc sobie iluzję i wierzyć, że jest to prawda, a za tę iluzję zapłaciły potem jego liczne ofiary. Uczucia nie są w stanie nikogo zabić. Gdyby Patrice Alègre uświadomił sobie, jak bardzo zawiódł się na własnej matce, a nawet to, że pragnie jej śmierci, to ta świadomość nie odebrałaby nikomu życia. Do jego zbrodniczych czynów popchnął go właśnie lęk przed tą świadomością, zapieranie się własnych potrzeb i odszczepianie negatywnych uczuć, które żywił wobec swej matki.

II.6. Narkotyki jako sposób na oszukiwanie ciała

W dzieciństwie zmuszona byłam tłumić moje najbardziej naturalne reakcje na doznawane cierpienia. Nie wolno mi było okazywać złości, gniewu, bólu i lęku, bo groziła mi za to kara. Później, w latach szkolnych, byłam nawet dumna z powodu mojego opanowania i mojej powściągliwości. Uważałam, że są to zalety i oczekiwałam, że tak samo zachowywać będzie się moje pierwsze dziecko. Dopiero później, gdy mój pogląd w tej sprawie krańcowo się zmienił, zaczęłam rozumieć, jak bardzo cierpi dziecko, któremu zabrania się reagowania w odpowiedni sposób na swoje doświadczenia. Pozbawia się je w ten sposób możliwości poznania  w życzliwym mu środowisku  swych autentycznych emocji, a tym samym pozbawia się je szansy na to, by w swym późniejszym życiu potrafiło ono je właściwie rozpoznawać i nimi „zarządzać”, zamiast się ich obawiać.

Niestety, taki jest los bardzo wielu ludzi. Jako dzieciom nie wolno im było okazywać swych autentycznych emocji, nie mieli więc także możliwości ich doświadczyć. W późniejszym życiu bardzo często im tego brakowało. Niektórym udało się dzięki terapii, której się poddali, odnaleźć swoje wyparte emocje, świadomie je odczuć i zintegrować, przekształcając je w ten sposób w świadome uczucia, całkowicie dla nich zrozumiałe w kontekście ich własnej historii. Ponieważ dobrze je poznali, nie muszą się już ich obawiać. Są jednak ludzie, którzy zdecydowanie odrzucają możliwość terapii, ponieważ nie chcą lub nie są w stanie zaufać komuś tak bardzo, by się przed nim całkowicie otworzyć i opowiedzieć mu o swych tragicznych doświadczeniach. W obecnym społeczeństwie konsumpcyjnym takich ludzi jest bardzo wielu. Do dobrego tonu należy nieokazywanie swych uczuć, wyjątkiem są sytuacje, w których ludzie otwierają się nagle po wypiciu większej ilości alkoholu lub po zażyciu narkotyków. Najchętniej jednak ludzie wyśmiewają się z uczuć, własnych i cudzych. W show-biznesie i dziennikarstwie sztuka ironizowania jest często wysoko ceniona i dobrze opłacana, tak więc okazuje się, że na skutecznym tłumieniu uczuć da się nawet zarobić dużo pieniędzy. A jeżeli nawet w końcu człowiek traci całkowicie zdolność kontaktu z własnymi uczuciami, z samym sobą, jeżeli jest w stanie funkcjonować wyłącznie dzięki swojej masce i sam już nie wie, kim naprawdę jest, zawsze może sięgnąć po alkohol, narkotyki czy środki farmakologiczne, które dostępne są w każdej ilości dla tych, którzy tak dobrze zarabiają na wyśmiewaniu się z uczuć. Alkohol pozwala utrzymać dobry nastrój, jeszcze skuteczniejsze są pod tym względem silne narkotyki. Ponieważ jednak „wyprodukowane” w ten sposób emocje nie są autentyczne, nie mają żadnego związku z prawdziwą historią ciała, trwają zazwyczaj bardzo krótko. Trzeba więc zażywać coraz większe dawki, by wypełnić powstałą w dzieciństwie lukę.

W artykule, który ukazał się w tygodniku Der Spiegel z 7 lipca 2003 roku, młody człowiek, świetny dziennikarz, opowiadał o swoim wieloletnim uzależnieniu od heroiny. Poniżej cytuję kilka fragmentów jego relacji, która bardzo mnie poruszyła ze względu na jej niezwykłą szczerość i otwartość.

Zażywanie narkotyków w celu zwiększenia kreatywności uważane jest w niektórych zawodach za sposób na rozwój własnej kariery. Alkoholem, kokainą czy heroiną wspomagają się menadżerowie, muzycy i inne gwiazdy mediów. O swoim nałogu i podwójnym życiu, które przez wiele lat prowadził, pisze znakomity dziennikarz i nałogowy narkoman.

Dwa dni przed Bożym Narodzeniem próbowałem udusić moją przyjaciółkę. Od kilku lat powtarza się ta sama sytuacja, w ostatnich tygodniach roku moje życie staje się jednym wielkim szaleństwem. Od piętnastu lat próbuję skończyć z nałogiem, z heroiną, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem. Dziesiątki razy byłem na detoksie, dwa razy w klinice na odwyku. Od kilku miesięcy szprycuję się znowu codziennie heroiną, często zmieszaną z kokainą.

W ten sposób niektórzy ludzie próbują osiągnąć stan równowagi.

Tym razem wszystko szło dobrze przez prawie dwa lata. Pracowałem dla najlepszych i najbardziej interesujących gazet w kraju, zarabiałem zupełnie przyzwoicie. Latem wprowadziłem się do dużego mieszkania w starej kamienicy . I, co najważniejsze, znowu się zakochałem. A tego wieczoru, krótko przed Bożym Narodzeniem, ciało mojej przyjaciółki leżało na drewnianej podłodze w przedpokoju i wiło się w konwulsjach, a moje dłonie zaciśnięte były na jej szyi.

Jeszcze kilka godzin wcześniej starałem się na wszelkie sposoby ukryć moje dłonie. Siedziałem w apartamencie hotelowym i przeprowadzałem wywiad z jednym z najsławniejszych niemieckich reżyserów. Od niedawna musiałem zacząć wstrzykiwać sobie heroinę w małe żyły na grzbietach dłoni i na palcach. Żyły na rękach były już zupełnie zniszczone. Moje dłonie wyglądały niczym szpony potwora z horroru  opuchnięte, pokłute, zaczerwienione. Nosiłem jedynie swetry z bardzo długimi rękawami.

Całe szczęście, że była zima. Reżyser miał piękne, szczupłe dłonie. Dłonie, które były w ciągłym ruchu, które bawiły się moim magnetofonem, kiedy się zastanawiał. Dłonie, którymi zdawał się kształtować swój świat.

Trudno było mi się skupić na naszej rozmowie. Musiałem podróżować samolotem, a od czasu, kiedy ostatni raz wstrzyknąłem sobie heroinę minęło wiele godzin, to było jeszczeprzed odlotem. Wydawało mi się, że zabranie ze sobą heroiny, wniesienie jej na pokład samolotu, jest zbyt ryzykowne. Poza tym starałem się utrzymać pod kontrolą ilość przyjmowanych narkotyków i codziennie kupowałem tylko określoną dawkę. Dlatego pod koniec dnia często bywało bardzo trudno. Rozmawiałem z reżyserem i czułem się coraz bardziej niespokojny. Zacząłem się oblewać potem. Chciałem koniecznie do domu, teraz, zaraz. Każda próba skupienia uwagi na czymś innym wiązała się z wielkim wysiłkiem fizycznym. Udało mi się jednak przeprowadzić wywiad do końca. Jeżeli było coś trudniejszego dla mnie do zniesienia niż męka głodu narkotykowego, była to myśl o utracie pracy. Od siedemnastego roku życia marzyłem o tym, żeby pisaniem zarabiać na życie. Mniej więcej dziesięć lat temu to marzenie się spełniło. Czasami myślałem sobie, że moja praca to jedyna rzecz, która mi w życiu pozostała.

Jedyna rzecz, która pozostała w życiu, to praca, a praca to konieczność panowania nad sobą. A gdzie jest prawdziwe życie? Gdzie są uczucia?

Skupiłem się więc na pracy. Przy każdym nowym zleceniu czułem paraliżujący strach, bałem się potwornie, że sobie nie poradzę. Sam nie wiem, jak udawało mi się znosić te wszystkie podróże, przeprowadzać wywiady, pisać teksty.

Siedziałem więc w pokoju hotelowym i rozmawiałem, czując jak zżera mnie strach przed porażką, pełen wstydu i nienawiści do samego siebie, marząc o heroinie. To tylko cholerne 45 minut, a potem już koniec, udało się. Patrzyłem przy tym na dłonie reżysera, na to, jak tworzy on nimi oprawę, dla każdego wypowiadanego przez siebie zdania. Kilka godzin później patrzyłem na własne dłonie, które ściskały szyję mojej przyjaciółki i ją dusiły.

Być może za pomocą narkotyków udaje się tak bardzo stłumić strach i ból, że ten kto je zażywa, nie czuje swoich prawdziwych emocji  tak długo, jak długo narkotyk działa. Kiedy jednak przestaje działać, stłumione emocje wracają ze zdwojoną siłą. Tak było także i w tym przypadku:

Podróż powrotna była jedną wielką torturą. W taksówce zdrzemnąłem się, to był płytki, gorączkowy sen z wyczerpania, z którego ciągle podrywałem się z lękiem. Całe moje ciało zlane było zimnym potem. Wyglądało na to, że spóźnię się na samolot. Perspektywa czekania półtorej godziny dużej na następną dawkę była dla mnie nie do zniesienia. Co 90 sekund spoglądałem na zegarek.

Kiedy jesteś narkomanem, czas jest twoim wrogiem. Czekasz. Stale czekasz, czekasz bez końca, ciągle na nowo. Na to, żeby cię już nie bolało, na twojego dilera, na następne pieniądze, na miejsce na detoksie albo po prostu na to, żeby dzień się wreszcie skończył. Żeby wszystko się skończyło. Po wzięciu każdej dawki czas zaczyna znowu pędzić nieubłaganie, przeciwko tobie. Być może w nałogu to właśnie jest najgorsze  sprawia, że wszystko i wszyscy stają się twoimi wrogami. Czas, twoje ciało, które ciągle się od ciebie czegoś domaga, przyjaciele i rodzina, którzy się o ciebie stale martwią, świat, który stawia ci ciągle nowe wymagania, o których myślisz, że im nie sprostasz. Nic tak nie upraszcza struktury życia, jak nałóg. Nie pozostawia miejsca na wątpliwości, nawet na decyzje. Zadowolenie mierzy się wielkością posiadanej dawki narkotyków. Nałóg porządkuje świat.

Tego popołudnia znajdowałem się tylko kilkaset kilometrów od mojego domu, ale mnie wydawało się, że to koniec świata. Dom to było miejsce, gdzie czekały na mnie narkotyki.

Udało mi się jednak zdążyć na samolot i na chwilę się uspokoiłem. Start samolotu przeciągał się. Znowu zacząłem drzemać. Za każdym razem, gdy otwierałem oczy i widziałem, że maszyna nadal stoi na pasie startowym, chciało mi się wyć. Czułem jak głód narkotykowy powoli ogarnia całe moje ciało, wgryza się w nie aż do kości. Czułem rwanie w rękach i nogach, moje żyły i ścięgna zrobiły się nagle za krótkie.

Wyparte emocje doszły znowu do głosu i zaczęły bombardować ciało.

W moim mieszkaniu czekała na mnie Monika. Po południu była u naszego dilera, młodego Murzyna. Kupiła heroinę i kokainę. Pieniądze dałem jej przed wyjazdem. Tak się umówiliśmy  ja zarabiam pieniądze, a ona idzie kupować narkotyki.

Nienawidziłem wszystkich narkomanów. W ogóle chciałem mieć ze światem zewnętrznym do czynienia najmniej, jak to było możliwe. W mojej pracy, jeśli się tylko dało, ograniczałem kontakty z redaktorami, z którymi musiałem współpracować, do e-maili i faksów, telefon odbierałem tylko wtedy, gdy wiadomość nagrana na automatycznej sekretarce była tak ważna, że nie można było z tym zwlekać. Z moimi przyjaciółmi nie rozmawiałem od dawna, bo i tak nie miałem im nic do powiedzenia.

Tak, jak to się często zdarzało w ostatnich tygodniach, siedziałem przez wiele godzin w wannie i próbowałem znaleźć jakąś żyłę, która nie była zupełnie zniszczona. Żyły niszczy przede wszystkim sama kokaina, a do tego dochodzą niezliczone ukłucia nie wysterylizowaną igłą. W mojej łazience wyglądało jak w rzeźni, ślady krwi były wszędzie  na umywalni i na podłodze, na ścianach i na suficie. Głód narkotykowy uśmierzyłem nieco wdychając przedtem około grama heroiny. Brązowy proszek rozsypuje się na płytce aluminiowej, którą podgrzewa się od dołu. Wtedy heroina paruje. Trzeba wdychać opary najgłębiej, jak to tylko możliwe. Ponieważ narkotyk działa wtedy poprzez płuca, na skutek trzeba poczekać kilka minut, a więc całą wieczność. Rausz narasta bardzo powoli, bez tego kopa, który daje uczucie wyzwolenia. Przypomina to trochę seks bez orgazmu.

Poza tym wdychanie oparów było dla mnie torturą. Jestem astmatykiem, więc po krótkim czasie po prostu zaczynam rzęzić. Każde zaciągnięcie się sprawia mi ogromny ból, który przeszywa mnie niczym nóż, zaczyna mnie mdlić i mam ochotę wymiotować. Każda kolejna nieudana próba wstrzyknięcia narkotyku powodowała, że mój niepokój narastał. Moją głowę wypełniały obrazy, wspomnienia chwil pełnych zachwytu i niezmiernie intensywnych przeżyć. Wspomnienia o tym, jak jako czternastolatek doceniłem działanie haszyszu, który sprawiał, że nie tylko mogłem usłyszeć muzykę, ale także poczuć ją całym sobą, całym moim ciałem. O tym, jak po zażyciu LSD stałem z otwartymi ze zdumienia ustami przed światłami na przejściu dla pieszych, a każda zmiana ich koloru wywoływała w moim mózgu małą eksplozję światła. Obok mnie moi przyjaciele, związani ze mną w magiczny sposób. Wspomnienia o tym, jak pierwszy raz wstrzyknąłem sobie narkotyk, że czułem się tak samo jak wtedy, gdy pierwszy raz uprawiałem seks. O tym, jak heroina zmieszana z kokainą wprawiła w drżenie wszystkie moje komórki nerwowe, jak cały zacząłem wibrować, niczym wielki chiński gong, gong złożony z ciała i kości. Wspomnienia o łagodzącym działaniu heroiny, która, niczym balsam Lenor dla duszy, otula cię łagodnie i czujesz się wtedy jak płód w pęcherzu płodowym.

Relacja tego człowieka obrazuje w bardzo dobitny sposób, z jaką siłą dochodzą do głosu autentyczne potrzeby i uczucia, gdy narkotyk nie jest dostępny. Poczucie pustki i opuszczenia oraz wściekłość powodują, że człowiek wpada w panikę, którą znowu musi zwalczać za pomocą heroiny. Oprócz tego narkotyk ma zmusić ciało do „produkowania na żądanie” pozytywnych doznań. Podobny jest mechanizm działania legalnych narkotyków, takich jak leki psychotropowe.

Uzależnienie od narkotyków czy środków farmakologicznych może mieć katastrofalne skutki właśnie dlatego, że odcina ono człowieka od jego autentycznych emocji i odczuć. Wprawdzie działanie narkotyku może wywołać w człowieku uczucie euforii, pobudzić jego kreatywność, stłumioną na skutek okrutnego wychowania, jednak ciało nie jest w stanie tolerować na dłuższą metę tego stanu permanentnego wyobcowania, życia w stanie totalnego odszczepienia uczuć. Życie Franza Kafki i innych twórców pokazuje dobitnie, że uprawianie literatury czy sztuki może pomóc człowiekowi przetrwać, lecz nie pozwoli mu odkryć jego prawdziwej istoty, autentycznych emocji i potrzeb, tak długo, jak długo obawia się on poznać własną historię, historię własnego dzieciństwa, historię własnych cierpień.

Jako bardzo wymowny przykład może tu posłużyć Artur Rimbaud. Narkotyki nie mogły zastąpić mu pokarmu duchowego, którego on naprawdę potrzebował, jego ciało nie pozwoliło się oszukać, nie pozwoliło wmówić sobie, że są to jego autentyczne uczucia. Gdyby jednak spotkał człowieka, który pomógłby mu w pełni uświadomić sobie, że to nie on sam ponosi winę za to, kim jest, lecz destrukcyjny wpływ jego matki, więc nie powinien siebie za to karać, jego życie potoczyłoby się zapewne zupełnie innym torem. A tak, każda próba ucieczki kończyła się fiaskiem, a on zmuszony był ciągle wracać do matki.

Także życie Paula Verlaine było krótkie. Umarł w biedzie, mając pięćdziesiąt jeden lat. Na pozór przyczyną jego śmierci były narkotyki i alkohol, na które wydał wszystkie swoje pieniądze. Istniały jednak jeszcze inne, mniej widoczne powody, mające odniesienie także do wielu innych ludzi, mianowicie brak świadomości oraz pokorne poddanie się powszechnie obowiązującemu nakazowi znoszenia bez słowa protestu matczynej kontroli i manipulacji, dokonywanej często za pomocą pieniędzy. Verlaine zamieszkał w końcu u kobiet, które go utrzymywały, przypuszczalnie u prostytutek, chociaż za swoich młodych lat tak bardzo marzył o wolności i miał nadzieję, że to właśnie manipulowanie samym sobą za pomocą alkoholu i narkotyków przyniesie mu wyzwolenie.

Nie w każdym przypadku środki odurzające zażywane są po to, by pomóc człowiekowi uwolnić się od poczucia przymusu i zależności od matki. Czasami ludzie piją alkohol, palą papierosy i zażywają środki farmakologicznymi po to, by wypełnić lukę, którą pozostawił w nich brak matczynej miłości. Dziecko nie dostało od matki pokarmu, którego tak bardzo potrzebowało i potem stale go bezskutecznie szuka. Nie potrafi go znaleźć, ponieważ go nie zna. Jeżeli człowiek nie „znieczula się” za pomocą narkotyków czy innych środków, luka ta odczuwana jest dosłownie jako fizyczny głód, jako skurcz żołądka, od dawna pozbawionego pokarmu. Przypuszczalnie początkowy okres życia człowieka decyduje o tym, czy będzie on miał w przyszłości skłonność do uzależnień, a także do zaburzeń łaknienia, bulimii lub anoreksji. Ciało próbuje zasygnalizować, że w przeszłości bardzo czegoś potrzebowało, lecz jego przesłanie nie może zostać zrozumiane tak długo, jak długo człowiek nie ma świadomości własnych emocji. Z tego też powodu ta dawna, niezaspokojona potrzeba małego dziecka jest całkowicie mylnie interpretowana jako aktualna potrzeba dorosłego człowieka, dlatego też wszystkie próby zaspokojenia jej w teraźniejszości muszą zakończyć się fiaskiem. Człowiek dorosły ma bowiem zupełnie inne potrzeby niż dziecko, a wiele z nich potrafi zaspokoić, jeżeli tylko potrafi je właściwie rozpoznać i oddzielić swoje aktualne potrzeby od dawnych, niezaspokojonych potrzeb tkwiącego w nim dziecka.

II.7. Mamy prawo to zrozumieć

Pewna kobieta napisała do mnie, że podczas terapii, której poddawała się przez wiele lat, próbowała wybaczyć swej matce to, że w dzieciństwie biła ją tak bardzo, iż niejednokrotnie spowodowała niebezpieczne uszkodzenia jej ciała. Matka cierpiała bowiem na zaburzenia psychiczne. Im bardziej starała się jednak okazać wobec matki wyrozumiałość, tym bardziej pogrążała się w depresji. Czuła się jak w więzieniu, miewała myśli samobójcze. Przy życiu trzymało ją tylko zamiłowanie do malowania. Udało jej się w końcu zorganizować wystawę własnych prac, nieźle sprzedać kilka obrazów i porozmawiać z paroma agentami, którzy robili jej wielkie nadzieje. Pełna radości opowiedziała o tym matce, która również się ucieszyła i powiedziała: „Teraz zarobisz dużo pieniędzy i będziesz mogła się o mnie zatroszczyć.”

Kiedy czytałam ten list przypomniała mi się historia pewnej mojej znajomej imieniem Klara. W trakcie jednej z naszych rozmów Klara powiedziała mimochodem, że w dniu jej przejścia na emeryturę, na którą cieszyła się jak „na drugie życie”, jej owdowiały, lecz całkowicie zdrowy ojciec, który nadal prowadził własną firmę, powiedział do niej: „Teraz będziesz miała wreszcie dosyć czasu, żeby pomóc mi w moich interesach.” Klara, która przez całe życie więcej troszczyła się o innych niż o siebie, nie zauważyła nawet, jak bardzo była rozczarowana tym, co powiedział jej ojciec, i jak wielkie stanowiło to dla niej obciążenie. Opowiadała mi o tym z uśmiechem, niemal pogodnie. Również inni członkowie jej rodziny uważali, że teraz rzeczywiście nadszedł czas, żeby pomogła ojcu w firmie i zastąpiła pracującą tam przez wiele lat zaufaną sekretarkę, która właśnie niedawno umarła, bo przecież w końcu i tak nie ma co robić. To, że biedna Klara mogła mieć własne plany, które chciała teraz realizować, zamiast poświęcać się dla ojca, nikomu nawet nie przyszło do głowy. Po kilku tygodniach dowiedziałam się, że Klara zachorowała na raka trzustki. Przez cały czas cierpiała z powodu strasznych boleści. Próbowałam uświadomić jej, jak wielkie obciążenie dla niej stanowi to, co powiedział jej ojciec, ale całkowicie bezskuteczne. Klara ubolewała, że z powodu swej choroby nie jest w stanie ojcu pomóc, bo przecież chętnie by to zrobiła, ponieważ go bardzo kocha. Nie potrafiła tylko zrozumieć, skąd wzięła się u niej ta choroba, bo przecież dotąd prawie nie chorowała, wszyscy naokoło zazdrościli jej zdrowia. Przez całe swoje życie Klara ulegała oczekiwaniom innych i nakazom obyczajowym. Swych prawdziwych uczuć nie była świadoma. W końcu jej ciało się zbuntowało, lecz w rodzinie nie było nikogo, kto pomógłby jej zrozumieć jego przesłanie, nawet jej własne dorosłe dzieci nie były skłonne lub też nie potrafiły tego zrobić. Po krótkim czasie Klara umarła. Zupełnie inaczej potoczyły się losy malarki. Ona odczuła wyraźnie, jak bardzo rozgniewała ją reakcja matki na wiadomość o sprzedaży obrazów. Przez kilka miesięcy cierpiała znowu na depresję, przestała się cieszyć swym sukcesem, nie była zdolna do tego, by malować. W końcu jednak postanowiła, że nie będzie już odwiedzać matki ani przyjaciół, którzy uważali, że matka ma rację. Przestała ukrywać przed znajomymi, jaki jest naprawdę stan jej matki, zaczęła się im zwierzać, powróciła jej dawna energia życiowa i radość z malowania. Przypływ energii spowodowany był tym, że nie musiała jej już zużywać do tłumienia prawdy o swojej matce, ponieważ do końca sobie ją uświadomiła i stopniowo zerwała wszystkie nici, które ją z nią wiązały. Przestała matce współczuć i porzuciła nadzieję, że potrafi ją uszczęśliwić, a dzięki temu zostanie pewnego dnia obdarzona przez matkę miłością. Zaakceptowała fakt, że nie może kochać swej matki i wiedziała dokładnie, dlaczego tak jest.

Historie tego rodzaju z pozytywnym zakończeniem usłyszeć można raczej rzadko, sądzę jednak, że z biegiem czasu będzie ich coraz więcej, o ile potrafimy zrozumieć, że

rodzicom, którzy maltretowali nas w dzieciństwie nie jesteśmy winni wdzięczności, a tym bardziej nie musimy się dla nich poświęcać. Poświęcamy się bowiem dla fantomów, wyidealizowanych rodziców, którzy naprawdę nie istnieją. Dlaczego więc nie przestajemy się dla nich poświęcać? Dlaczego trwamy nadal w relacji, która przypomina nam o naszych dawnych cierpieniach? Dzieje się tak, ponieważ mamy nadzieję, że pewnego dnia wszystko się zmieni, jeżeli tylko odnajdziemy odpowiednie słowo, odpowiednio się zachowamy i potrafimy okazać odpowiednie zrozumienie. Oznacza to jednak, że nadal skłonni jesteśmy dostosować się do cudzych oczekiwań, tak jak to robiliśmy w dzieciństwie, aby zasłużyć sobie na miłość naszych rodziców. Jako ludzie dorośli wiemy, że nasze starania były wykorzystywane i że to nie była miłość. Dlaczego więc oczekujemy od ludzi, którzy wszystko jedno z jakich powodów nie potrafili nas pokochać, że w końcu to uczynią?

Jeżeli zrezygnujemy z tej nadziei, jeżeli zrezygnujemy z naszych dziecinnych oczekiwań, przestaniemy oszukiwać samych siebie, jak to robiliśmy dotąd przez całe nasze życie. Nie będziemy uważać, że nie zasługujemy na miłość i przestaniemy udowadniać na każdym kroku, że jest inaczej. Zachowanie naszych rodziców nie ma żadnego związku z nami, lecz z ich sytuacją, z tym, jak poradzili sobie z urazowymi doświadczeniami z własnego dzieciństwa, w jakim stopniu się z nimi uporali. My na tę sytuację nie mamy żadnego wpływu, możemy jedynie żyć naszym życiem i zmienić naszą własną postawę.

Większość terapeutów uważa, że w ten sposób zmienić możemy nasze stosunki z rodzicami, bo dojrzalsza postawa dorosłych dzieci powoduje, że rodzice zaczynają okazywać im więcej szacunku. Niestety, niezupełnie mogę to potwierdzić, z doświadczeń z mojej praktyki wynika, że pozytywna zmiana u dorosłych dzieci rzadko budzi w rodzicach, którzy je kiedyś maltretowali, pozytywne uczucia i podziw. Wręcz przeciwnie, reagują oni raczej zazdrością, niepokojem, życzeniem, żeby córka czy syn znowu byli tacy, jak dawniej, to znaczy ulegli, wierni, znoszący z pokorą złe traktowanie,

a w gruncie rzeczy depresyjni i nieszczęśliwi. Przebudzona świadomość dorosłych dzieci budzi w wielu rodzicach lęk, nie może więc być wtedy mowy o poprawie stosunków. Znane są mi jednak także przykłady pozytywne. Pewna młoda kobieta dręczyła się przez długi czas z powodu nienawiści, którą czuła do swojej matki. W końcu jednak zdobyła się na odwagę i ze ściśniętym gardłem powiedziała do niej: „Ja nie chcę takiej matki, jaką byłaś dla mnie w dzieciństwie. Nienawidziłam cię i nawet nie wolno mi było tego wiedzieć.” Była zdumiona, gdy przekonała się, jaką ulgę przyniosło to wyznanie nie tylko jej samej, ale także matce, która była świadoma swojej winy. W głębi serca obie wiedziały, co czują, a teraz wreszcie prawda została wypowiedziana na głos. Od tej chwili obie mogły zacząć budować nową relację, opartą na szczerości.

Wymuszona miłość nie jest miłością, może się ona stać co najwyżej podstawą pozorowanej relacji, w której nie ma miejsca na bliskość, a jedynie na udawaną serdeczność, która jest maską, zakrywającą urazę lub nienawiść. Jedno z dzieł japońskiego pisarza Yukio Mishimy nosi tytuł Wyznanie maski. Czy maska może rzeczywiście opowiedzieć o uczuciach człowieka? Maska nie zna żadnych uczuć, więc jej wyznanie ma charakter wyłącznie intelektualny. Jest w stanie pokazać jedynie skutki

faktów, a nie same fakty i towarzyszące im emocje. Skutki te przejawiają się w chorobliwych, perwersyjnych wizjach, w swego rodzaju abstrakcyjnym pragnieniu śmierci, bowiem prawdziwe uczucia małego dziecka, więzionego latami w pokoju babki nie były świadomości dorosłego Mishimy dostępne.

Relacja, w której obie strony trwają przy swoich maskach, nie daje się kształtować, zmieniać i pozostaje zawsze tym, czym jest, to znaczy pozorną relacją opartą na pozornym porozumieniu. Dopiero, gdy obu jej stronom uda się uświadomić sobie własne uczucia, odczuć je i bez lęku wyrazić, możliwe będzie nawiązanie autentycznej relacji, której podstawą jest prawdziwe porozumienie i poczucie bliskości. Nie zdarza się to jednak zbyt często, bo zazwyczaj obie strony boją się odrzucić swe maski, za którymi czują się bezpiecznie.

Dlaczego jednak dorośli ludzie mają szukać prawdziwego porozumienia właśnie ze swymi starymi rodzicami? Rodzice nie są przecież już ich partnerami w pełnym tego słowa znaczeniu. Ich rola w historii dzieci skończyła się wtedy, gdy zaczęły one budować związki ze swoimi partnerami i same stały się rodzicami. Spokój, który jest pragnieniem tak wielu ludzi, nie pochodzi z zewnątrz, nie może nam go nikt podarować. Wielu terapeutów jest zdania, że spokój udaje się odnaleźć dzięki przebaczeniu, lecz słuszność tego poglądu jest podważana przez coraz to liczniejsze fakty. Jak wiemy, kapłani odmawiają każdego dnia modlitwę „Ojcze nasz”, prosząc Boga o wybaczenie słowami: „…i przebacz nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…”. Mimo to jednak niektórzy z nich, ulegając przymusowi powtarzania zachowań destrukcyjnych, molestują dzieci i młodzież i wypierają ze świadomości fakt, że popełniają przestępstwo. W ten sposób chronią również swoich rodziców i nie przyjmują do wiadomości tego, że sami byli obiektami przestępstwa. W tym kontekście nawoływanie do wybaczenia jest nie tylko obłudne i daremne, lecz także niebezpieczne. Sprzyja bowiem sytuacji powtarzania zachowań destrukcyjnych.

Przed przymusem powtarzania zachowań destrukcyjnych, których sami doświadczyliśmy od innych, chroni nas uświadomienie sobie naszej prawdy, całej prawdy, we wszystkich jej aspektach. Jeżeli wiemy tak dokładnie, jak to tylko możliwe, co zrobili nam nasi rodzice, nie grozi nam to, że w taki sam sposób zachowamy się wobec własnych dzieci czy kogoś innego. Bez tej świadomości czynimy to automatycznie i protestujemy gwałtownie, gdy ktoś powie nam, że musimy bezwzględnie uniezależnić się emocjonalnie od naszych rodziców, jeżeli chcemy dorosnąć i budować w spokoju nasze własne życie. Musimy wreszcie wyjść ze stanu emocjonalnego chaosu, w którym żyjemy od dzieciństwa, od czasu, gdy staraliśmy się ze wszystkich sił wybaczyć rodzicom, że nas maltretowali i nadać temu maltretowaniu jakiś sens. Jako ludzie dorośli nie musimy już tego robić. Możemy także zrozumieć, w jaki sposób narzucanie przez terapeutę postaw zgodnych z przyjętymi powszechnie normami moralnymi może utrudnić wyleczenie urazów w trakcie psychoterapii. Poniżej przedstawiam przykłady, które ilustrują, to co powiedziałam. Pewna kobieta uważała, że zupełnie nie radzi sobie ani w życiu zawodowym, ani w sprawach osobistych. Napisała:

Im częściej moja matka mówi do mnie, że jestem kompletnym zerem, że niczego w życiu nie osiągnę, tym gorzej radzę sobie ze wszystkimi moimi sprawami. A ja nie chcę przecież nienawidzić mojej matki, chcę być z nią w dobrych stosunkach, chcę jej wybaczyć, żeby móc się wreszcie uwolnić od mojej nienawiści. To mi się jednak nie udaje. Wydaje mi się, jakby moja matka dawała mi do zrozumienia, że nawet nienawidzić nie potrafię jak należy, że ona robi to lepiej ode mnie. To jednak nie może być prawda. Co ja robię źle? Wiem, że jeżeli nie uda mi się jej wybaczyć, będę z tego powodu nieszczęśliwa. Bo moja terapeutka powiedziała, że kiedy ktoś walczy ze swoimi rodzicami, to tak, jakby walczył sam ze sobą. Wiem oczywiście, że człowiek nie powinien wybaczać, jeżeli nie może tego zrobić z głębi swego serca. Czuję w sobie straszliwy zamęt, bo są chwile, w których potrafię wybaczyć i współczuć moim rodzicom, a potem nagle czuję w sobie wielką wściekłość i buntuję się przeciw temu, co mi zrobili. Wtedy nie chcę ich więcej widzieć na oczy. Chcę żyć moim własnym życiem, osiągnąć spokój i nie myśleć ciągle o tym, jak straszliwie mnie bili, upokarzali, niemal torturowali.

Ta kobieta jest przekonana, że jeżeli potraktuje poważnie swoje wspomnienia i pozostanie wierna swemu ciału, to tym samym zacznie walczyć z rodzicami, a co za tym idzie sama ze sobą. Tak właśnie powiedziała jej terapeutka. Konsekwencją tego jest, że

ta kobieta zupełnie nie potrafi oddzielić swego życia od życia rodziców, że nie ma poczucia własnej tożsamości i odbiera siebie jedynie jako część swych rodziców. Co skłoniło terapeutkę do sformułowania takiego poglądu? Naprawdę trudno mi powiedzieć. Myślę jednak, że powodował nią lęk przed jej własnymi rodzicami. Nic dziwnego, że zaszczepiła ona w swej klientce zarówno ten lęk, jak i zamęt emocjonalny, którego sama doświadczała. Z tego powodu klientka nie znalazła w sobie dość odwagi, by odkrywać historię swego dzieciństwa, zapisaną w pamięci ciała.

Inna, bardzo inteligentna, kobieta napisała do mnie, że nie chce osądzać jednostronnie swoich rodziców, lecz oddzielić to, co dobre, od tego, co złe. Bowiem chociaż w dzieciństwie była bita i wykorzystywana seksualnie, to jednak przeżyła z rodzicami także dobre chwile. Jej terapeutka utwierdziła ją w przekonaniu, że właśnie tak powinna postąpić, bo przecież jako osoba dorosła powinna rozumieć, że rodziców idealnych po prostu nie ma, że wszyscy rodzice popełniają błędy. To zrozumienie nie zda się jednak na nic. Ta kobieta powinna przede wszystkim wzbudzić w sobie uczucie empatii dla małej dziewczynki, którą kiedyś była. Dla małej dziewczynki, wykorzystywanej przez rodziców do zaspokajania ich własnych potrzeb, której cierpienia nikt nie zauważał, bo dzięki swej nieprzeciętnej inteligencji potrafiła się perfekcyjnie maskować. A kiedy ta dorosła kobieta będzie gotowa na to, by towarzyszyć temu dziecku w jego historii, nie powinna już starać się wyważać sprawiedliwie dobrych i złych momentów ze swego dzieciństwa, bo w ten sposób na powrót wejdzie w rolę małej dziewczynki, która za wszelką cenę chce spełniać życzenia swych rodziców: chce ich kochać, im wybaczać, wspominać dobre chwile itd. Jako dziecko próbowała robić to bezustannie, w nadziei, że zrozumie dzięki temu sprzeczność pomiędzy tym, co mówią i tym, co robią, której na każdym kroku doświadczała. Niestety, wszystkie jej wysiłki były bezowocne, wywoływały w niej tylko coraz większy emocjonalny zamęt. Jako dziecko nie była bowiem w stanie zrozumieć, że jej matka zupełnie nie była świadoma własnych emocji i potrzeb. Kiedy jako osoba dorosła będzie potrafiła już to zrozumieć, nie powinna w żadnym razie postępować nadal jak ta mała dziewczynka i starać się obiektywnie ocenić swych rodziców, oddzielać to, co dobre, od tego, co złe. Powinna zawierzyć swoim własnym odczuciom, które, jak cała strefa emocjonalna, są zawsze subiektywne. Powinna zapytać samą siebie o to, jak była krzywdzona w dzieciństwie przez rodziców i czego nie wolno jej było czuć.

Nie chodzi tu bynajmniej o jednostronną, krytyczną ocenę rodziców, lecz o odnalezienie perspektywy cierpiącego, milczącego dziecka, o przerwanie więzi, którą uważam za destrukcyjną. Jak już powiedziałam, na więź tę składają się wdzięczność, współczucie, zapieranie się własnego cierpienia, tęsknota, iluzje i liczne oczekiwania, które nie są zaspokajane, bo ich zaspokoić nie sposób. Droga do dorosłości nie prowadzi bynajmniej poprzez tolerancję dla okrucieństwa, którego doświadczyliśmy, lecz przez poznanie własnej prawdy, przez coraz większą empatię dla bitego i dręczonego dziecka oraz rozpoznanie, jak wielkie obciążenie dla naszego dalszego życia stanowiły traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa, jakie możliwości straciliśmy bezpowrotnie z tego powodu oraz jakie piętno nasze dzieciństwo wycisnęło na życiu naszych dzieci, to znaczy w jakim stopniu my sami je nieświadomie skrzywdziliśmy.

Dokonanie tego tragicznego obrachunku możliwe jest tylko wówczas, jeżeli człowiek maltretowany w dzieciństwie przestanie starać się o to, by wyważać sprawiedliwie dobre i złe strony swoich rodziców, bo w ten sposób znowu zacznie im współczuć, zapierać się swego cierpienia i twierdzić, że nie można patrzeć na tę sprawę tak jednostronnie. Uważam, że człowiek dorosły powinien przestać doszukiwać się za wszelką cenę w swym dzieciństwie dobrych doświadczeń, bo wtedy postępuje nadal jak małe dziecko i żyje w stanie permanentnego chaosu emocjonalnego, który negatywnie odbija się na jego życiu. Oczywiście ludzie, którzy w dzieciństwie nie byli bici, wykorzystywani seksualnie czy też krzywdzeni w inny sposób, nie muszą dokonywać tego gorzkiego obrachunku. Nie muszą sobie wmawiać, że kochają swych rodziców, bo ich uczucia są całkowicie szczere. Nie muszą udawać miłości, bo naprawdę ją czują. Ludzie, których w dzieciństwie maltretowano, muszą jednak dokładnie poznać prawdę o swoim dzieciństwie, muszą skończyć z oszukiwaniem siebie samych, jeżeli nie chcą płacić za to chorobą lub krzywdą własnych dzieci.

Pewna uczestniczka forum internetowego Ourchildhood napisała, że przeczytała w Internecie, iż zerwanie wszelkich stosunków z rodzicami na niewiele się zdaje, bo wtedy myśl o nich prześladuje człowieka bezustannie. Ona sama jest tego najlepszym dowodem. Od kiedy nie widuje się z rodzicami, dzień i noc myśli o nich i czuje ogromny lęk. Jest to całkowicie zrozumiałe. Ta kobieta żyje w stanie paniki, ponieważ to, co napisali „eksperci” z Internetu spotęgowało jeszcze tkwiący w niej lęk przed rodzicami. Była to wypowiedź w duchu tradycyjnej moralności, która odmawia człowiekowi w zasadzie prawa do własnego życia, własnych uczuć i potrzeb. Nic dziwnego, że wypowiedzi tego typu spotkać można także w Internecie, w końcu tworzony jest on przez ludzi, stanowi więc odbicie ich mentalności, którą od tysięcy lat kształtował nakaz moralny, zgodnie z którym bez względu na okoliczności powinniśmy czcić naszych rodziców, bo to zapewni nam długie i pomyślne życie.

Biografie sławnych ludzi, o których była mowa w pierwszej części tej książki, pokazują, jednak, że nie zawsze tak się dzieje, zwłaszcza w przypadku ludzi, którzy byli dziećmi bardzo wrażliwymi i inteligentnymi. Poza tym długie życie nie jest bynajmniej wartością samą w sobie. Ważna jest przede wszystkim jego jakość. Chodzi o to, żeby dziadkowie i rodzice uświadomili sobie wreszcie, jak wielka spoczywa na nich odpowiedzialność. Żeby przestali czcić swych przodków kosztem wnuków i dzieci, przenosząc na nie bezrefleksyjnie zachowania destrukcyjne, których sami doświadczyli w dzieciństwie, takie jak bicie, upokarzanie czy maltretowanie w inny sposób, twierdząc przy tym, że robią to tylko i wyłącznie dla ich dobra. Bardzo często zdarza się, że ludzie to, co czują do swoich rodziców, projektują na własne dzieci. W ten sposób odciążają własne ciało i chronią siebie przed chorobą. Kiedy jednak dzieci ich opuszczają, choćby tylko fizycznie, ich ciało prędzej czy później zaczyna się buntować.

Chodzi też o to, by wnuki i dzieci przyznały sobie wreszcie prawo do tego, by widzieć swoje dzieciństwo w prawdziwym świetle, prawo do uświadomienia sobie emocji tkwiącego w nich skrzywdzonego dziecka, by przestały zamykać oczy na prawdę i zmuszać swe ciało do buntu przeciwko temu, że oszukują samych siebie. Jeżeli to się uda, uda się tym samym przerwać wreszcie łańcuch przemocy, w którym prześladowani z biegiem czasu stają się prześladowcami.

Niedawno oglądałam w telewizji audycję o dzieciach cierpiących na neurodermatozę, objawiającą się ciągłym swędzeniem całego ciała. Eksperci, którzy brali udział w tej audycji, twierdzili zgodnym chórem, że tej choroby nie da się wyleczyć. Żaden z nich nie powiedział, że może mieć ona podłoże psychiczne, mimo że była mowa o tym, iż stan dzieci leczonych w klinice razem z innymi dziećmi, cierpiącymi na tę dolegliwość, ulega znacznej poprawie, a czasami nawet dochodzi do ich wyleczenia. Osobiście uważam za bardzo prawdopodobne, iż kontakt z innymi dziećmi, świadomość, że nie jest się jedynym człowiekiem, cierpiącym z powodu tej niezrozumiałej dolegliwości, ma tu działanie uzdrawiające.

Wkrótce po obejrzeniu tej audycji poznałam Weronikę, u której neurodermatoza pojawiła się w trakcie psychoterapii. Dzięki tej dolegliwości Weronice udało się wreszcie rozpoznać i przerwać destrukcyjną więź z ojcem, która łączyła ją z nim od dzieciństwa. Weronika była najmłodsza z pięciu sióstr. Starsze siostry wykorzystywały ją seksualnie. Matka była alkoholiczką, od czasu do czasu wpadała w szał i biła dziecko, gdzie popadnie, uszkadzając niekiedy niebezpiecznie jego ciało. W tej sytuacji mała Weronika jedyną nadzieję widziała w swym ojcu, wierząc że pewnego dnia on ją uratuje przed samotnością i maltretowaniem ze strony matki i sióstr. Całe swoje życie idealizowała ojca, choć on nie dał jej ku temu nawet najmniejszego powodu, bo nigdy jej nie pomógł. Nie miała też żadnego dobrego wspomnienia, które się z nim wiązało. Ojciec również był alkoholikiem, a córka interesowała go wyłącznie jako obiekt seksualny. Iluzja Weroniki na temat ojca przetrwała jednak pięćdziesiąt lat. W czasie, kiedy poddawała się terapii, wystąpiło u niej bardzo silne swędzenie skóry na całym ciele. Pojawiało się ono zawsze wtedy, gdy miała kontakt z ludźmi, którzy nie potrafili jej zrozumieć i od których oczekiwała pomocy.

Weronika opowiadała mi, że przez długi czas nie mogła zrozumieć, z jakiego powodu pojawia się u niej nagle to okropne swędzenie i dlatego nie potrafiła nic z tym zrobić, mogła jedynie się drapać, co powodowało, że w końcu była na siebie wściekła. Z czasem okazało się, że ten „krzyk” skóry był wyrazem jej wściekłości, jaką czuła wobec swej rodziny, przede wszystkim wobec ojca, który nigdy tak naprawdę jej nie pomógł, choć ona chciała widzieć w nim swego wybawcę. Fakt, że ta iluzja przetrwała pięćdziesiąt lat, powodował, że jej wściekłość była ogromna. Z pomocą psychoterapeutki udało jej się dojść do tego, że swędzenie pojawia się zawsze wtedy, gdy próbuje stłumić w sobie jakąś emocję. Skóra swędzi ją tak długo, aż uświadomi sobie, co czuje i świadomie tej emocji doświadczy. Dzięki uświadomieniu sobie własnych uczuć Weronika zobaczyła wreszcie, że iluzja, którą stworzyła na temat swojego ojca, nie ma żadnych realnych podstaw. Iluzja ta odżywała we wszystkich jej związkach z mężczyznami. Ustawicznie oczekiwała, że jej ukochany ojciec obroni ją przed matką i siostrami, że w końcu ją zrozumie. To nigdy się nie zdarzyło, bo zdarzyć się nie mogło, co dla każdego postronnego obserwatora jest rzeczą całkowicie oczywistą. Tylko dla samej Weroniki ta realistyczna perspektywa była przez długi czas nie do przyjęcia, bo miała uczucie, że jeżeli pozna całą prawdę, to ta prawda ją zabije. Jest to całkowicie zrozumiałe, bo w jej ciele tkwiło nadal bezbronne dziecko, które bez iluzji na temat ojca-wybawiciela nie potrafiłoby przeżyć. Jako osoba dorosła Weronika mogła jednak bez obaw z tej iluzji zrezygnować, bowiem to dziecko nie było już teraz zupełnie samotne. Ona sama mogła je chronić, mogła zrobić dla niego to, czego nie zrobił nigdy jej ojciec. Mogła zrozumieć cierpienie tego dziecka i dać mu wsparcie. Z biegiem czasu udawało jej się to coraz lepiej. Zaczęła z uwagą wsłuchiwać się w sygnały, które wysyłało do niej jej ciało, zamiast je ignorować, jak to robiła dotychczas. Czasami zdarzało się jeszcze, że czuła lekkie swędzenie, wiedziała wtedy, że to tkwiące w niej dziecko potrzebuje wsparcia. Praca, którą wykonywała Weronika, była bardzo odpowiedzialna, a ona odnosiła w niej duże sukcesy. Mimo to miała skłonność do wiązania się z ludźmi, którym w gruncie rzeczy była zupełnie obojętna, i zachowywała się wobec nich bardzo ulegle. Działo się tak do czasu, gdy udało jej się wreszcie odrzucić iluzję na temat ojca. Potem jej postępowanie zmieniło się diametralnie.

Znalazła w swoim ciele sojusznika, pomagającego jej zawsze rozpoznać to, co dla niej jest dobre. Taki właśnie powinien być, moim zdaniem, rezultat każdej udanej terapii.

Opisana tutaj historia i wiele innych, jej podobnych, uświadomiła mi bardzo wyraźnie pewną zależność. Aby terapia mogła zakończyć się sukcesem terapeuta nie powinien w żadnym razie zmuszać klienta do tego, aby kształtował on swój stosunek do rodziców, którzy maltretowali go w dzieciństwie, w oparciu o przyjęte normy moralne. Niestety, zdarza się jeszcze bardzo często, że psychoterapeuci od początku opierają terapię na zasadach „czarnej pedagogiki” lub też włączają je do terapii w jej trakcie. Dzieje się tak, ponieważ bardzo wielu terapeutów ulega jeszcze wpływom tradycyjnej moralności, która nakazuje szanować rodziców bez względu na okoliczności. Bardzo często zasady te połączone zostają z zasadami psychoanalizy. Zdarza się, że terapia przez pewien czas przynosi klientowi ulgę dzięki temu, że umożliwia mu poznanie swojej historii, rozpoznanie doświadczonych urazów i krzywd. W pewnym momencie jednak, tak jak to opisuję powyżej, terapeuta zaczyna mówić mu o tym, że powinien dostrzec także dobre strony swych rodziców, bo jako dziecko otrzymał od nich również wiele dobrego, za co jako człowiek dorosły powinien być im wdzięczny. Tego typu wskazówki terapeuty wywołują w kliencie na nowo wielki zamęt emocjonalny, ponieważ nim poddał się terapii starał się usilnie widzieć dobre strony swych rodziców, co udawało mu się tylko wtedy, gdy tłumił swoje autentyczne emocje i usiłował nadać swym doświadczeniom urazowym pozytywny sens, tak jak to opisuje przejmująco w swojej książce Imre Kertèsz. To powodowało, że żył w stanie permanentnego chaosu emocjonalnego, który właśnie skłonił go w końcu do poddania się terapii.

Młoda kobieta imieniem Laura napisała do mnie, że kiedy poddała się psychoterapii, początkowo była ze swego psychoterapeuty bardzo zadowolona. Dzięki niemu po raz pierwszy w życiu odważyła się zdjąć swoją maskę i zrozumiała, że wcale nie jest taka twarda, jak dotychczas sądziła. Potrafiła się przed terapeutą całkowicie otworzyć, a on pomógł jej przywołać do świadomości autentyczne emocje, także emocje z dzieciństwa  jej dawną tęsknotę za czułością i bliskością. Matka Laury była osobą bardzo chłodną emocjonalnie. Mała Laura, podobnie jak Weronika, szukała ratunku u ojca, który w przeciwieństwie do ojca Weroniki, okazywał jej jednak o wiele więcej zainteresowania, często nawet się z nią bawił. Obudził tym samym w małej dziewczynce nadzieję, że ją kocha. Wiedział jednak doskonale, że Laura jest bita przez matkę, a mimo to pozwolił by nadal u niej mieszkała. Nie próbował jej w żaden sposób chronić, nie chciał wziąć za nią odpowiedzialności. A najgorsze było to, jak pisała Laura, że obudził w niej miłość, na którą w żadnym razie nie zasługiwał. Laura kochała ojca bardzo długo. W czasie, kiedy poddawała się terapii, dość poważnie zachorowała. Z pomocą terapeuty usiłowała zrozumieć sens swej choroby. Początkowo wyglądało to bardzo obiecująco. Dzięki pomocy terapeuty Laura poznawała krok po kroku coraz lepiej własną historię, docierała do swoich wspomnień. Po pewnym czasie zaczęła podejrzewać, że w dzieciństwie ojciec wykorzystywał ją seksualnie. Gdy powiedziała o tym terapeucie, on diametralnie zmienił swoją postawę. Zaczął mówić o zespole edypalnym, wywołując w niej tym samym wielki zamęt emocjonalny, tak jak kiedyś jej ojciec. Laura padła ofiarą jego słabości i stłumionych wspomnień z dzieciństwa, z którymi sam sobie dotychczas nie potrafił poradzić. Zamiast empatii świadomego świadka potrafił jej zaoferować jedynie psychoanalityczną teorię.

Wprawdzie Laura dzięki swemu oczytaniu i wiedzy potrafiła dostrzec, że terapeuta najwyraźniej ucieka od problemu, mimo to jednak przeniosła na tę relację swój model zachowania z dzieciństwa. Była wdzięczna terapeucie, tak samo jak ojcu, za to, co dla niej zrobił, sytuując się w obu relacjach na pozycji zależnego dziecka. W sumie terapia na niewiele się zdała, Laura nadal czuła się bardzo źle. W późniejszym czasie poddawała się jeszcze kilku terapiom oraz uczestniczyła w różnych formach pracy z ciałem. Za każdym razem ulga była krótkotrwała. W końcu Laura wzięła udział w terapii grupowej, podczas której udało jej się wreszcie wyzbyć nieuzasadnionej wdzięczności i zrozumieć, jak bardzo zawiódł ją ojciec, kiedy była dzieckiem, wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami. Młoda kobieta zrozumiała wreszcie, że musi się od ojca emocjonalnie uniezależnić, bo tylko wówczas potrafi wziąć na siebie odpowiedzialność za swoje życie.

Od czasu, gdy poznała całą swoją prawdę, zaczęła żyć zupełnie inaczej  świadomie i kreatywnie. Przyznała sobie prawo do tego, by ujrzeć wreszcie ojca w prawdziwym świetle, zobaczyć, że był człowiekiem bardzo słabym, pozbawionym charakteru, że nigdy jej nie pomógł, bo po prostu nie chciał tego zrobić; że potrzebował jej tylko po to, aby móc odreagować na niej swoje własne urazy z dzieciństwa, że po prostu ją wykorzystał. Odkrycie własnej prawdy przyniosło Laurze wyzwolenie. Jej ciało było jej za to najwidoczniej wdzięczne, bo guz, który lekarze koniecznie chcieli operować, zaczął się zmniejszać, a po pewnym czasie zupełnie zniknął.

Podczas jednej z wcześniejszych terapii Laurze zaproponowano zastosowanie metody wizualizacji, z którą wiązano wówczas wielkie nadzieje. Kiedyś Laura przypomniała sobie pewną scenę  miała wtedy siedemnaście lat, a jej uwielbiany ojciec po prostu pobił ją z zazdrości. Wtedy terapeutka powiedziała jej, że powinna ten negatywny wizerunek zastąpić innym, pozytywnym, bardziej przyjaznym. Laura posłuchała jej wskazówek, co spowodowało, że idealizowała ojca o kilka lat dłużej. W tym czasie guz w jej macicy powiększał się coraz bardziej, aż do chwili, gdy postanowiła stawić czoło swej prawdzie, uwierzyć we własne odczucia i wspomnienia.

Technikę wizualizacji oraz inne, podobne techniki stosuje się w terapiach, aby, jak się to zwykle mówi, przekształcać uczucia negatywne w pozytywne. Ta manipulacja służy zazwyczaj jeszcze silniejszemu stłumieniu autentycznych emocji, co ma na celu całkowite odcięcie klienta od jego własnej prawdy i tym samym zaoszczędzenie mu związanego z nią bólu. Dlatego też sukces stosowania technik tego rodzaju jest krótkotrwały i bardzo problematyczny. Bowiem pierwotne negatywne emocje są ważnym sygnałem wysyłanym przez ciało. Jeżeli ten sygnał zostanie zignorowany, ciało zmuszone będzie wysyłać nowe sygnały, po to, by któryś z nich został wreszcie wysłuchany.

Sztucznie wywołane pozytywne uczucia trwają zazwyczaj bardzo krótko. Poza tym, powodują one, że nadal tkwimy na pozycji dziecka w oczekiwaniu, iż nasi rodzice pewnego dnia pokażą się wyłącznie z dobrej strony i nie będziemy już musieli odczuwać na nich wściekłości lub się ich bać. Właśnie od tych iluzorycznych oczekiwań musimy się uwolnić, jeżeli chcemy stać się ludźmi dorosłymi i żyć w realnym świecie, tu i teraz. Aby tak się stać mogło, musimy dopuścić do świadomości tak zwane negatywne emocje, świadomie je odczuć i przekształcić w uczucia, których sens i przyczyny są dla nas całkowicie jasne. Musimy do końca zrozumieć te przyczyny, zamiast starać się ze wszystkich sił o nich zapomnieć. Świadomie przeżyte emocje nie trwają wiecznie. Jeżeli ich sobie jednak nie będziemy chcieli uświadomić, wtedy tkwić będą w naszym ciele czasem nawet przez całe życie, blokując w znacznym stopniu energię życiową. Dopiero kiedy je uwolnimy, zrozumiemy, ile energii zużywaliśmy na ich tłumienie.

Masaże relaksacyjne i inne formy pracy z ciałem przynoszą niekiedy wielką ulgę, ponieważ mogą one uwolnić mięśnie od ciśnienia stłumionych emocji, złagodzić napięcie i dzięki temu usunąć ból. Ulga ta jest jednak najczęściej krótkotrwała, bowiem jeżeli nie będziemy mieli tyle odwagi, aby uświadomić sobie przyczyny wywołujące w nas te emocje, prędzej czy później napięcie pojawi się ponownie.

Także często zalecane przez terapeutów ćwiczenia, których celem ma być „wypuszczenie” gniewu  od walenia pięściami w poduszki po uprawianie boksu  są mało skuteczne tak długo, jak długo człowiek nie chce uświadomić sobie, kto jest naprawdę adresatem jego gniewu. Laura wypróbowała wiele takich ćwiczeń, lecz ich efekt był zawsze krótkotrwały. Dopiero wówczas, gdy zdecydowała się stawić czoło własnej prawdzie, gdy potrafiła dostrzec, jak bardzo była w istocie rozczarowana postępowaniem swojego ojca, gdy odczuła świadomie nie tylko swoją wściekłość, ale także ból i lęk, uwolniła się od choroby. Guz, który tak długo w sobie nosiła, zniknął, choć nie stosowała już wówczas żadnych ćwiczeń relaksacyjnych.

Anoreksja: tęsknota za prawdziwym porozumieniem

„…ponieważ nie mogłem znaleźć pokarmu,

który by mi smakował. Gdybym go znalazł,

to, uwierz mi, nie robiłbym żadnej sensacji, tylko

najadłbym się do syta, jak ty i wszyscy inni.”

Franz Kafka, Głodomór

Wprowadzenie do części trzeciej

Polem, na którym tradycyjna moralność święci swoje największe triumfy, jest terapia osób z jadłowstrętem psychicznym, zwanym inaczej anoreksją. Jest niemal regułą, że poczucie winy młodych ludzi, cierpiących na anoreksję wzmaga się jeszcze bardziej pod wpływem mniej lub bardziej wyraźnych napomnień typu: „Zobacz, jak unieszczęśliwiasz tym swoich rodziców, jak oni muszą przez ciebie cierpieć.” Sens tego głodzenia się, jego właściwe przesłanie jest przy tym całkowicie ignorowane. A to właśnie anoreksja jest najbardziej dobitnym przejawem buntu ciała, któremu odmawia się prawa do jego prawdy.

Wielu anorektyków myśli: „Muszę kochać i szanować moich rodziców, wszystko im wybaczać, nauczyć się ich rozumieć, zapominać o krzywdach, myśleć pozytywnie, muszę to, muszę tamto, ale pod żadnym pozorem nie wolno mi pokazać, jak bardzo cierpię.” Krótko mówiąc, myślą oni, że powinni wyrzec się swoich autentycznych emocji. Jeżeli jednak będą starali się to zrobić, skąd będą wiedzieć, co naprawdę czują, czego potrzebują, czego chcą i z jakich powodów? Kim wtedy właściwie będą? Stracą całkowicie kontakt z własnymi uczuciami, ze sobą, będą w stanie funkcjonować jedynie dzięki swojej masce. Nie będą wiedzieć, kim są naprawdę. Mogą odnosić sukcesy w nauce, pracy, sporcie, w wielu innych dziedzinach, ale jeżeli będą starali się wzbudzić w sobie jakieś uczucia, na przykład za pomocą alkoholu, narkotyków czy środków farmakologicznych, prędzej czy później doświadczą skutków tego samooszukiwania.. Bowiem źródłem wiedzy człowieka o sobie samym są właśnie jego autentyczne emocje, które wypływają z jego własnych doświadczeń. A strażnikiem tych doświadczeń jest jego ciało, w którego pamięci są one zapisane.

Nie możemy siebie kochać, szanować ani rozumieć, jeżeli będziemy ignorować, to co usiłują nam zakomunikować nasze emocje, na przykład nasza złość. W terapiach stosuje się jednak wiele technik, które mają na celu manipulowanie emocjami. Całkowicie poważnie mówi się klientowi o tym, jak może powstrzymać smutek i wzbudzić w sobie radość. Ludzie cierpiący z powodu bardzo silnych dolegliwości psychosomatycznych poddają się w klinikach takim terapiom w nadziei, że w ten sposób uwolnią się od dręczącego ich żalu do rodziców.

Czasami taka terapia może nawet przynieść krótkotrwałą ulgę. Nie jest ona jednak spowodowana skutecznością stosowanej metody, lecz podświadomym dążeniem klienta do uzyskania aprobaty swego terapeuty. Klient powiela w tej relacji swój model postępowania z dzieciństwa. Zachowuje się jak grzeczne dziecko, które posłusznie poddaje się metodom wychowawczym swojej matki, bo chce się czuć akceptowany i kochany. Jego ciało nie daje się jednak oszukać i po pewnym czasie dolegliwości powracają ze zdwojoną siłą.

Podobnie dzieje się w terapii dzieci z zespołem nadpobudliwości psychoruchowej. Jak można nauczyć takie dziecko prawidłowego funkcjonowania w rodzinie, jeżeli uważa się, że jego nadmierna ruchliwość jest na przykład uwarunkowana genetycznie lub też stanowi przejaw złego zachowania, którego należy dziecko bezwzględnie oduczyć? Jeżeli zamyka się oczy na prawdziwe przyczyny? Gdy jednak zdobędziemy się na to, by dostrzec, że takim dzieckiem powodują emocje, które mają swoje źródło w rzeczywistości, w jakiej ono żyje, że są one reakcją na zaniedbanie, krzywdę, brak bliskiego kontaktu i poczucia bezpieczeństwa, nie będziemy już widzieli w nim kogoś, kto bezsensownie szaleje. Zobaczymy w tym dziecku kogoś, kto cierpi i nie może poznać przyczyn swego cierpienia. Gdyby nam wolno było poznać te przyczyny, moglibyśmy pomóc tym dzieciom i nam samym. Być może my (a także one) w mniejszym stopniu obawiamy się naszych emocji  bólu, lęku czy wściekłości, niż świadomości tego, jaką krzywdę wyrządzili nam naprawdę nasi rodzice.

Aprobowane przez większość terapeutów (moralne) zobowiązanie, by bez względu na okoliczności nie obarczać winą rodziców za cierpienia ich dzieci, prowadzi do dobrowolnej ignorancji, utrudniającej lub nawet niekiedy uniemożliwiającej prawidłowe zdiagnozowanie przyczyn choroby, a co za tym idzie dobór skutecznych metod terapii.

Wyniki najnowszych badań nad mózgiem człowieka dowodzą, że brak dobrej i opartej na zaufaniu więzi dziecka z matką w pierwszych trzech latach życia pozostawia w jego mózgu trwały ślad i prowadzi do poważnych zaburzeń. Najwyższy czas, aby wiedzę tę zaczęto upowszechniać w ramach studiów i szkoleń dla psychoterapeutów. Być może spowodowałaby ona, że terapeuci zaczęliby sobie uświadamiać destrukcyjny wpływ ich tradycyjnego wychowania w duchu „czarnej pedagogiki” na przebieg prowadzonych przez nich terapii i próbowali go ograniczyć. To właśnie wpływ „czarnej pedagogiki” najczęściej nie pozwala ludziom zobaczyć postępowania rodziców w prawdziwym świetle. Także tradycyjna moralność, nakazy religijne i w nie mniejszym stopniu pewne teorie psychoanalityczne powodują, że nawet terapeuci pracujący z dziećmi wzbraniają się przed tym, by dostrzec i jednoznacznie określić odpowiedzialność rodziców za zaburzone zachowania ich dziecka. Z obawy, aby nie wpędzić ich w poczucie winy twierdzą, że mogłoby to przynieść dziecku szkodę.

Ja jednak jestem zupełnie odmiennego zdania. Prawda może przynieść wyzwolenie, jeżeli dziecku zapewnione zostanie odpowiednie wsparcie. Oczywiście psychoterapeuta nie jest w stanie zmienić rodziców „zaburzonego” dziecka. Jeżeli jednak przekaże im konieczną wiedzę, może się tym samym w znacznej mierze przyczynić do poprawy ich relacji z dzieckiem. Może im na przykład uświadomić żywotne znaczenie bliskiego kontaktu dla rozwoju dziecka i nauczyć ich, jak taki kontakt utrzymać. Bardzo często zdarza się, że rodzice odmawiają dziecku bliskości nie ze złej woli, lecz dlatego, że sami nie doświadczyli jej w dzieciństwie i po prostu nie wiedzą, że coś takiego jest możliwe. Mogą się nauczyć bliskiego kontaktu z dzieckiem, pod warunkiem, że ono już się ich nie boi, to znaczy, jeżeli terapeuta staje się dla dziecka świadomym, empatycznym świadkiem, opowiada się jednoznacznie po jego stronie i udziela mu wszelkiego rodzaju wsparcia. Tak zachować się może jednak tylko wówczas, gdy sam zdołał się już uwolnić spod wpływu „czarnej pedagogiki”.

Wspierane przez takiego psychoterapeutę dziecko z zespołem nadpobudliwości psychoruchowej lub cierpiące z innego powodu może nauczyć się odczuwać swój niepokój, zamiast go po prostu odreagowywać. Może nauczyć się komunikować rodzicom swoje uczucia, zamiast się ich obawiać i je odszczepiać. W ten sposób rodzice mogą nauczyć się od dziecka, że świadomość własnych uczuć nie pociąga za sobą żadnej katastrofy, wprost przeciwnie czyni człowieka silniejszym i umożliwia budowanie dobrych relacji, opartych na obustronnym zaufaniu.

Znam pewną matkę, która właściwie własnemu dziecku zawdzięcza to, iż udało jej się w końcu uwolnić od destrukcyjnej więzi z własnymi rodzicami. Przez wiele lat poddawała się terapii, która w zasadzie nie dawała żadnych pozytywnych rezultatów. Cały czas próbowała dostrzegać dobre strony swych rodziców, przez których jako dziecko była strasznie maltretowana. Jej mała córeczka była dzieckiem nadpobudliwym ruchowo i bardzo agresywnym. Od urodzenia była pod stałą kontrolą lekarzy. Przez kilka lat sytuacja nie uległa zmianie. Matka chodziła z córeczką regularnie do lekarki, aplikowała jej zapisane leki, sama zaś uczęszczała na terapię i nie ustawała w wysiłkach, by usprawiedliwiać zachowanie swoich rodziców. Była przeświadczona o tym, że głównym jej problemem jest zachowanie dziecka, a nie doświadczenia z własnego dzieciństwa. Po pewnym czasie zdecydowała się jednak na zmianę terapeuty. Pewnego dnia w czasie sesji terapeutycznej coś w niej wreszcie pękło. Do głosu doszła z wielką siłą cała jej wściekłość na rodziców, którą tłumiła w sobie od trzydziestu lat. I wtedy zdarzył się cud, który właściwie żadnym cudem nie był. W ciągu kilku dni jej córeczka zaczęła się spokojnie bawić, zamiast biegać w kółko i stała się w ogóle o wiele spokojniejsza. Zaczęła stawiać matce różne pytania, a ona jej cierpliwie na nie odpowiadała. Było to tak, jak gdyby matka wynurzyła się z gęstej mgły i dopiero teraz naprawdę dostrzegła swoje dziecko. A dziecko, które nie jest wykorzystywane przez matkę do projekcji jej własnych emocji, może się spokojnie bawić, bo nie czuje w sobie niepokoju, który zmusza je do stałego bezładnego ruchu. Nie musi już ratować swej matki, co jest dla niego zadaniem ponad siły. Nie musi też pomagać matce za pośrednictwem własnych „zaburzeń” w odkrywaniu jej autentycznej historii.

Autentyczny, bliski kontakt opiera się na faktach i umożliwia swobodne komunikowanie własnych myśli i uczuć. Pozorny kontakt natomiast opiera się na fałszowaniu faktów i obwinianiu innych za własne niepożądane emocje, których adresatem są w gruncie rzeczy uwewnętrznieni rodzice z dzieciństwa. Jego celem jest w zasadzie manipulowanie drugim człowiekiem. „Czarna pedagogika” zna wyłącznie taki rodzaj kontaktu. Do niedawna model ten był wszechobecny. Dziś już można jednak spotkać coraz więcej wyjątków, jak choćby przykład, który opisuję poniżej.

Siedmioletnia Marysia powiedziała do matki, że więcej już do szkoły nie pójdzie, bo nauczycielka ją biła. Jej matka Flora była zrozpaczona, bo w żadnym razie nie chciała siłą zmuszać dziecka do chodzenia do szkoły. Sama nigdy małej nie uderzyła. Poszła więc do nauczycielki, przedstawiła jej fakty i poprosiła ją, żeby dziecko przeprosiła. Nauczycielka zareagowała oburzeniem. Dlaczego miałaby niby dziecko przepraszać? Uważała, że mała Marysia całkowicie zasłużyła sobie na to, by ją uderzyć, bo nie chciała słuchać, kiedy do niej mówiła. Flora odpowiedziała spokojnie: „Dziecko, które nie chce pani słuchać, zachowuje się tak być może dlatego, że boi się pani głosu albo wyrazu twarzy. Kiedy pani je bije, boi się jeszcze więcej. Zamiast bić, powinna pani z dzieckiem porozmawiać, starać się zdobyć jego zaufanie i w ten sposób złagodzić strach i napięcie.”

Wtedy w oczach nauczycielki pojawiły się łzy. Opadła na krzesło i powiedziała cicho: „Ja jako dziecko nie znałam niczego innego niż bicie. Nikt ze mną nie rozmawiał. Jeszcze dzisiaj słyszę krzyk mojej matki: `Nie wiem co ci zrobię, jak mnie nie będziesz słuchać!'”

Słowa nauczycielki wzruszyły Florę. Przyszła do szkoły z zamiarem poinformowania nauczycielki, że czuje się zmuszona do złożenia na nią skargi, bo bicie dzieci w szkole jest od dawna zabronione. Teraz zobaczyła jednak przed sobą prawdziwego, cierpiącego człowieka, z którym mogła się porozumieć. W końcu obie kobiety zaczęły się zastanawiać, co można zrobić, aby mała Marysia nabrała zaufania do swej nauczycielki. Teraz kobieta sama zaproponowała, że przeprosi dziecko i tak też zrobiła. Wytłumaczyła małej, że nie musi się już więcej bać, bo bicie dzieci w szkole jest zabronione, a ona sama zrobiła coś, czego jej robić nie wolno. Jeśli nauczyciel uderzy dziecko w szkole, to ma ono prawo do złożenia skargi, bo także nauczycielom zdarza się popełniać błędy.

Odtąd Marysia zaczęła chodzić chętnie do szkoły. Polubiła nawet tę nauczycielkę, która miała w sobie tyle odwagi, aby przyznać się przed nią do błędu. To dziecko z pewnością zapamięta, że emocje dorosłych nie zależą od zachowania dzieci, lecz od ich własnej historii. Że kiedy zachowanie i bezbronność dzieci budzą w dorosłych silne emocje, one nie muszą się czuć za to odpowiedzialne, nawet jeśli dorośli próbują je za to obarczyć winą („zbiłem cię, bo ty…”).

Dziecko, które ma takie doświadczenia jak Marysia, nie pozwoli obarczyć się odpowiedzialnością za emocje innych, tak jak czyni to wielu ludzi. Będzie wiedziało, że odpowiada jedynie za swoje własne emocje.

Fikcyjny dziennik Anity Fink

Wśród listów i dzienników, jakie często otrzymuję, jest bardzo wiele takich, które stanowią świadectwo straszliwego okrucieństwa wobec dzieci. Są jednak wśród nich także, choć bardzo nieliczne, opisy terapii zakończonych sukcesem, które pozwoliły ich autorom uporać się z doświadczeniami urazowymi z dzieciństwa. Niekiedy proszona jestem o ich przedstawienie w moich publikacjach. W większości przypadków jednak tego nie robię, bo nie wiem, czy za kilka lat dana osoba nadal będzie zadowolona z faktu, że historia jej życia zamieszczona została w obcej książce. Zdecydowałam się jednak napisać fikcyjny dziennik, który oparty jest na autentycznych faktach. Przypuszczam, że bardzo wielu ludzi nosi w sobie podobne źródło cierpienia, lecz nie mieli oni dotąd szansy poddać się terapii, która mogłaby zakończyć się sukcesem. Młoda kobieta, nazwana przeze mnie Anita Fink, opisuje w swym dzienniku przebieg terapii, dzięki której udało jej się uwolnić od jednej z najcięższych chorób, od anoreksji.

Obecnie nikt już nie kwestionuje faktu, że anoreksja jest chorobą o charakterze psychosomatycznym, że to dusza „dotknięta” jest cierpieniem, gdy człowiek, najczęściej młody, tak bardzo traci na wadze, że zaczyna to zagrażać jego życiu. Unika się jednak zbyt dokładnego zgłębiania przyczyn tego cierpienia duszy, moim zdaniem również dlatego, by chronić rodziców przed poczuciem winy.

Problem ten zasygnalizowałam już w mojej książce Evas Erwachen. Ograniczyłam się w niej jednak do zakwestionowania słuszności rozpowszechnionej praktyki w leczeniu anoreksji, polegającej na koncentrowaniu się na przyroście wagi chorego i poświęcaniu niewielkiej uwagi przyczynom, które mogły spowodować chorobę. W tej książce nie będę już kontynuować tej polemiki. Zamiast tego chciałabym ukazać na przykładzie niżej opisanej historii, jakie czynniki psychiczne mogą wywołać anoreksję i w jaki sposób można się od tej ciężkiej choroby uwolnić.

Głodomór Franza Kafki powiedział u schyłku swego życia, że głodował, ponieważ nie mógł znaleźć pokarmu, który by mu smakował. To samo mogłaby powiedzieć Anita, ale wówczas, gdy już wyzdrowiała, ponieważ dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, jakiego pokarmu potrzebowała i bezskutecznie poszukiwała od dzieciństwa: prawdziwego kontaktu emocjonalnego, autentycznej bliskości, bez kłamstw, fałszywej „troski”, poczucia winy, pretensji, wymówek, przestróg, straszenia, bez projekcji. Bliskiego kontaktu, jaki zaistnieć może w idealnym przypadku między matką i jej upragnionym dzieckiem w pierwszym okresie jego życia. Jeżeli jednak kontakt taki nie zaistniał, jeżeli dziecko karmione było kłamstwami, jeżeli słowa i gesty były jedynie przykrywką dla braku akceptacji, nienawiści, niechęci czy nawet wstrętu, wtedy dziecko buntuje się przeciwko temu „pokarmowi”, odrzuca go i może mieć w przyszłości skłonność do anoreksji. Kiedy dorośnie nie będzie wiedziało, jakiego pokarmu potrzebuje, ponieważ go nigdy nie poznało.

Niekiedy jednak człowiek dorosły ma niejasne przeczucie, że taki pokarm istnieje. Może się wtedy objadać bez opamiętania, pochłaniając wszystko, co popadnie, w poszukiwaniu tego, czego potrzebuje, lecz nie zna. Popada wtedy w bulimię, zwaną inaczej wilczym głodem. Chce jeść, jeść bez końca, bez żadnych ograniczeń. Ale ponieważ podobnie jak anorektyk nie wie, jakiego pokarmu potrzebuje, nie jest w stanie najeść się do syta. Chce być wolny, móc jeść wszystko, na co tylko przyjdzie mu ochota, nie poddawać się żadnym przymusom, ale w gruncie rzeczy jest niewolnikiem przymusu jedzenia. Aby się od niego uwolnić, musiałby doświadczyć sytuacji, w której mógłby powiedzieć komuś o swych uczuciach, zostać wysłuchany, zrozumiany, potraktowany z należytą uwagą. Musiałby spotkać kogoś, przed kim mógłby się całkowicie otworzyć. Wtedy dopiero dowiedziałby się, że pokarm, którego szukał przez całe życie, istnieje naprawdę.

Głodomór Kafki nie potrafił tego pokarmu odnaleźć, ponieważ nie znał go także sam Kafka. W dzieciństwie cierpiał niezmiernie z powodu braku bliskiego kontaktu i to cierpienie towarzyszyło mu właściwie przez całe życie. O braku prawdziwego kontaktu, niemożliwości porozumienia się pisze w swoich utworach, na przykład w Procesie, Zamku czy Przemianie. W opisywanych przez niego historiach pytań nikt nie słucha, udzielane odpowiedzi są wykrętne i całkowicie niezrozumiałe, człowiek jest totalnie osamotniony i bezradny.

Podobne doświadczenia miała przez długi czas Anita Fink. Źródłem jej choroby była niezaspokojona tęsknota za prawdziwym kontaktem z rodzicami i innymi osobami, które były dla niej ważne. Głodzenie się było sygnałem tego braku, a wyzdrowienie stało się możliwe wówczas, gdy Anita przekonała się, że są ludzie, którzy chcą i potrafią ją zrozumieć. Dziennik prowadzony był od września 1997 roku. Anita miała wówczas szesnaście lat i przebywała w klinice.

No, wreszcie im się udało, moja waga jest trochę lepsza, a we mnie wstąpił cień nadziei. Nie, tak właściwie to wcale im się nie udało, wszyscy w tej pieprzonej klinice od samego początku strasznie mnie wnerwiają. Jest jeszcze gorzej niż w domu: musisz to, musisz tamto, to możesz, a tego nie, co ty sobie myślisz, kim ty właściwie jesteś, pomożemy ci, ale musisz w to wierzyć i słuchać naszych zaleceń, bo inaczej nikt ci nie pomoże. Do licha, skąd się bierze ta wasza arogancja? Skąd ta pewność, że jeżeli podporządkuję się waszym durnym zasadom, jeżeli stanę się trybikiem w tej waszej maszynerii, to wyzdrowieję? Gdybym to zrobiła, to bym umarła, a ja nie chcę umierać! Wy uważacie, że ja chcę umrzeć, ale to kłamstwo, to jedna wielka bzdura. Ja chcę żyć, ale nie tak,

jak wy uważacie, że powinnam, bo inaczej umrę. Chcę żyć w zgodzie ze sobą, jako osoba, którą jestem. Ale wy mi na to nie pozwalacie. Nikt mi na to nie pozwala. Wszyscy mają wobec mnie jakieś zamiary i chcą, żebym się do nich dostosowała. To mi odbiera siłę do życia. Powinnam wam to powiedzieć, ale jak mam to zrobić? Jak mam to powiedzieć ludziom, którzy przychodzą do tej kliniki, bo po prostu mają tu etat i zależy im tylko na tym, żeby móc się w raporcie pochwalić szefowi swymi sukcesami („Anita, zjadłaś już połówkę bułki?”), a wieczorem są szczęśliwi, że mogą wreszcie zostawić tu te żywe szkielety, pójść do domu i posłuchać sobie dobrej muzyki.

Nikt mnie nie chce wysłuchać. Ten miły psychiatra udaje, że przychodzi do mnie tylko po to, aby mnie słuchać. W rzeczywistości jednak ma zupełnie inne cele, poznaję to wyraźnie po sposobie, w jaki ze mną rozmawia, próbuje dodać mi odwagi do życia, tłumaczy, że w klinice wszyscy chcą mi pomóc, wszyscy chcą tylko mojego dobra, że mój stan się z pewnością poprawi, jeżeli będę potrafiła zaufać. Tak, jestem chora właśnie dlatego, bo nie potrafię nikomu zaufać. Tutaj się tego nauczę. Potem spogląda na zegarek i przypuszczalnie myśli o tym, jak wspaniale zreferuje mój przypadek na seminarium dzisiaj wieczorem. Oto znalazł klucz do anoreksji  zaufanie. Co ty mi tutaj ośle jeden będziesz mówił o zaufaniu. Wszyscy mi mówią o zaufaniu, ale nikt na nie nie zasługuje! Udajesz, że chcesz mnie wysłuchać, ale chodzi ci tylko o to, żeby mi zaimponować. Chcesz mi się podobać, chcesz mnie olśnić, chcesz, żebym cię podziwiała, a wieczorem jeszcze zrobisz na mnie dobry interes, bo będziesz chwalił się swoim kolegom na seminarium, jak zręcznie udaje ci się w młodej, inteligentnej dziewczynie obudzić zaufanie. Ty zarozumiały dupku, przejrzałam cię na wylot, już nie dam się oszukać, nie tobie zawdzięczam, że przybrałam na wadzie, tylko Ninie, dziewczynie z Portugalii, która pracuje w klinice jako sprzątaczka. Nina przychodzi do mnie czasami wieczorem i naprawdę słucha tego, co mówię. Ona pierwsza zaczęła oburzać się na moją rodzinę, zanim jeszcze ja sama odważyłam się to zrobić. Dzięki reakcji Niny na to, co jej opowiadałam o mojej rodzinie, sama zaczęłam odczuwać, jak bardzo zimny jest mój dom rodzinny i jak bardzo byłam zawsze w nim samotna. Moi rodzice nigdy mnie nie rozumieli, skąd więc miałam się nauczyć zaufania? Rozmowy z Niną pobudziły najpierw mój apetyt, potem zaczęłam jeść, bo zrozumiałam, że życie ma mi jednak coś do zaoferowania  autentyczny, bliski kontakt z drugim człowiekiem, coś, za czym zawsze tęskniłam. Byłam zmuszona do przyjmowania pokarmu, którego nie chciałam, bo nie był on prawdziwym pokarmem. Był to chłód, głupota i lęki mojej matki. Moja choroba była ucieczką od tego fałszywego, zatrutego pokarmu. Ona uratowała mi życie, moje prawdziwe potrzeby, moją tęsknotę za ciepłem, zrozumieniem, autentyczną rozmową i bliskim kontaktem. Nina nie jest jedyną osobą na świecie, która może mi to zaoferować. Teraz wiem, że to, czego szukam, jednak istnieje naprawdę, tylko ja tak długo tego nie doświadczyłam.

Zanim poznałam Ninę nie wiedziałam, że są na świecie tacy ludzie, inni niż moja rodzina, koledzy ze szkoły. Wszyscy byli tacy normalni, tacy dalecy. Ja wydawałam się im wszystkim niezrozumiała i śmieszna. Ale Nina wcale nie uważa, że jestem śmieszna. Ona pracuje w Niemczech jako sprzątaczka, bo chce zarobić na studia. Zaczęła studiować w Portugalii, ale zabrakło jej pieniędzy, bo umarł jej ojciec, więc musiała iść do pracy. Nina potrafi mnie zrozumieć. Wcale nie dlatego, że studiowała, to nie ma tu nic do rzeczy. Kiedy była dzieckiem miała kuzynkę, która potrafiła jej wysłuchać i poważnie ją traktowała. Nina dużo mi o niej opowiadała. Dlatego ona sama potrafi teraz wysłuchać mnie i nie sprawia jej to żadnych trudności. Wcale nie uważa mnie za obcą, chociaż ona wychowała się w Portugalii, a ja w Niemczech. Czy to nie dziwne? W moim własnym kraju czułam się zawsze jak cudzoziemka, czasami nawet jak trędowata, a to tylko dlatego, że nie chcę być taka, jaką chcieliby mnie widzieć inni, że nie chcę spełniać ich oczekiwań.

Mogłam to zademonstrować za pomocą anoreksji. Zobaczcie, jak ja wyglądam. Czujecie obrzydzenie, kiedy na mnie patrzycie? Tym lepiej, bo zobaczycie, że coś jest nie w porządku albo ze mną, albo z wami. Nie chcecie na mnie patrzeć, odwracacie wzrok, uważacie, że jestem szurnięta? To wprawdzie sprawia mi ból, ale i tak wolę to, niż być jedną z was. Na swój sposób jestem szurnięta. Po prostu szurnęłam sobie daleko od was, bo nie chciałam się do was dopasować, nie chciałam zdradzić siebie samej. Chcę wiedzieć, kim jestem, po co się urodziłam, dlaczego właśnie teraz, dlaczego na południu Niemiec, dlaczego mam właśnie takich rodziców, którzy nie są w stanie mnie zrozumieć ani zaakceptować. Dlaczego przyszłam na świat? Co ja tu właściwie robię?

Jestem szczęśliwa, że od czasu rozmów z Niną mogę otwarcie stawiać wszystkie te pytania, nie muszę już uciekać przed nimi w anoreksję. Chcę poszukać mojej własnej drogi, która umożliwi mi odnalezienie odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Chcę żyć w taki sposób, jaki mi odpowiada.

3 listopad 1997r.

Wypisano mnie z kliniki, bo osiągnęłam dopuszczalną wagę. To wystarczyło. Dlaczego tak się stało, nie wie nikt oprócz Niny i mnie. Ludzie z kliniki są święcie przekonani, że to ich specjalna dieta spowodowała tak zwaną poprawę. A, niech sobie w to wierzą i niech się cieszą. Ja w każdym razie cieszę się, że mogłam opuścić klinikę. Tylko, co teraz? Muszę znaleźć sobie jakiś pokój, bo nie chcę już mieszkać w domu. Moja mama jest zatroskana jak zwykle. Wszystkie swoje siły witalne wkłada w to, by się o mnie martwić. A mnie to okropnie denerwuje. Boję się, że jeżeli dalej tak pójdzie, to przestanę jeść, bo sposób, w jaki ona ze mną rozmawia, zupełnie odbiera mi apetyt. Czuję jej strach , chcę jej pomóc, chcę jeść, żeby nie musiała się bać o to, że znowu schudnę, ale na dłuższą metę tego cyrku nie zniosę. Nie chcę jeść dlatego, żeby moja mama nie musiała się bać o to, że znowu stracę na wadze. Chcę jeść, bo jedzenie sprawia mi przyjemność. Ale sposób, w jaki ona się ze mną obchodzi, psuje mi całą przyjemność. Zresztą inne przyjemności mama także psuje mi systematycznie. Kiedy chcę się spotkać z Moniką, mówi mi, że ona ma kontakt z narkomanami. Kiedy rozmawiam przez telefon z Klausem, mówi mi, że jemu teraz tylko dziewczyny w głowie i ona nie ma do niego zaufania. Kiedy rozmawiam z ciocią Anną, jej siostrą, widzę, że jest o nią zazdrosna, ponieważ potrafię się przed nią o wiele bardziej otworzyć. Mam uczucie, że powinnam tak zorganizować i tak ograniczyć moje życie, żeby mama nie musiała się denerwować. Jeżeli jednak dostosuję moje życie do jej oczekiwań, nic ze mnie nie zostanie. Czyż nie byłaby to anoreksja w sensie duchowym? Czy naprawdę mam tak „odchudzić” własną duszę, żeby nic z niej już nie zostało, tylko dlatego, żeby matka była spokojna i nie musiała się bać?

20 styczeń 1998r.

Wynajęłam sobie wreszcie własny pokój. Ciągle się jeszcze dziwię, że rodzice się na to zgodzili. Nie obyło się wprawdzie bez protestów, ale dzięki pomocy cioci Anny udało mi się jakoś to przeprowadzić. Na początku byłam bardzo szczęśliwa, że mam wreszcie święty spokój, że matka mnie ciągle nie kontroluje i mogę sobie tak ustawić dzień, jak mi się podoba. Byłam bardzo szczęśliwa, ale nie trwało to długo. Nagle moja samotność zaczęła mi ciążyć, obojętność właścicielki mieszkania wydawała mi się jeszcze trudniejsza do zniesienia niż ciągła kuratela mojej mamy. Tak długo tęskniłam za wolnością, a teraz kiedy ją mam, zaczęłam się jej bać. Właścicielce mieszkania, pani Kort, jest wszystko jedno, kiedy i co jem. Jest jej wszystko jedno, czy w ogóle coś jem. Nie mogę niemal znieść tej jej obojętności. Ciągle robię sobie wyrzuty. Pytam siebie, czego ty, dziewczyno, właściwie chcesz? Sama nie wiesz, czego chcesz. Kiedy inni interesują się tym, czy jesz, jesteś niezadowolona, jeżeli jest im to obojętne, czegoś ci brakuje. Trudno ci dogodzić, bo sama nie wiesz, czego chcesz.

W ten sposób rozmawiałam ze sobą jakieś pół godziny. Nagle zrozumiałam, że przemawiam do siebie w taki sposób, jak moi rodzice. Czyżby oni mieli rację, zapytałam sama siebie, czy to prawda, że nie wiem, czego chcę? Tutaj, w tym pustym pokoju, gdzie nikt mi nie przeszkadzał, nie krytykował, nie przerywał, nie próbował zbić mnie z tropu, chciałam wreszcie poznać i zrozumieć moje pragnienia, uczucia i potrzeby. Początkowo jednak nic nie przychodziło mi do głowy. Miałam ściśnięte gardło, a w oczach łzy. Mogłam tylko płakać. Kiedy już sobie przez chwilę popłakałam, odpowiedź przyszła sama. Chcę tylko, żebyście mnie wysłuchali, potraktowali poważnie, to co mówię, zamiast mnie na każdym kroku pouczać, krytykować i odrzucać. Chcę czuć się w waszej obecności tak, jak czułam się z Niną. Ona mi nigdy nie powiedziała, że sama nie wiem, czego chcę. Kiedy byłam z nią, dobrze wiedziałam, czego chcę. Ale sposób, w jaki wy mnie ciągle pouczacie, onieśmiela mnie, blokuje całą moją wiedzę. Nie wiem już wtedy, co mam powiedzieć, jaka mam być, aby was zadowolić, abyście mogli mnie pokochać.

Jeżeli jednak tak się stanie, czy to uczucie, którym mnie obdarzycie, będzie można nazwać miłością?

14 luty 1998 r.

Kiedy widzę w telewizji rodziców, którzy krzyczą bez opamiętania z radości, bo ich dziecko zdobyło właśnie złoty medal olimpijski, mam gęsią skórkę. Myślę sobie, kogo właściwie kochali oni przez dwadzieścia lat? Chłopca, który cały swój wysiłek wkładał w treningi, żeby móc wreszcie doczekać tej chwili, kiedy rodzice będą z niego dumni? Żeby dzięki temu mógł się poczuć kochany? Czy ci rodzice mieliby w sobie tę niedorzeczną ambicję, gdyby go naprawdę kochali? Czy ten chłopak chciałby tak bardzo zdobyć złoty medal, gdyby był pewny ich miłości? Kogo kochali ci rodzice? Zdobywcę złotego medalu czy swoje dziecko, które cierpiało być może z powodu braku miłości?

Obserwowałam w telewizji takiego złotego medalistę w chwili, gdy dowiedział się on o swoim zwycięstwie. Płakał tak bardzo, że aż się cały trząsł. Nie były to z pewnością łzy radości, widać było jego cierpienie, choć on sam zapewne nie był świadomy tego, że cierpi.

5 marzec 1998

Nie chcę być taka, jak wy byście tego chcieli. Ale nie mam odwagi, być taka, jak bym sama tego chciała, bo ciągle jeszcze boję się odrzucenia i samotności. Ale czy i tak nie jestem samotna, nawet wtedy, gdy staram się was zadowolić? Wtedy zdradzam przecież samą siebie. Kiedy dwa tygodnie temu moja mama zachorowała i potrzebowała mojej pomocy, byłam niemal zadowolona, że mam pretekst, aby wrócić do domu. Lecz po krótkim czasie miałam już dosyć jej ciągłej troski. Nic na to nie poradzę, że stale wyczuwam w tym obłudę. Mama twierdzi, że się o mnie troszczy i tym samym stara się być dla mnie niezbędna. Uważam, że próbuje mnie w ten sposób przekonać o tym, że mnie kocha. Gdyby mnie jednak naprawdę kochała, czyż nie potrafiłabym tego odczuć? Przecież nie jestem zboczona, potrafię zauważyć, gdy ktoś mnie lubi, pozwala mi się wygadać, interesuje się tym, co mówię. Ale przypadku mojej mamy wyczuwam tylko tyle, że ona chce, żebym o nią dbała i ją kochała. Oprócz tego chce, żebym uwierzyła, iż jest zupełnie odwrotnie. To przecież jest po prostu szantaż! Być może czułam to już jako dziecko, ale nie potrafiłam tego powiedzieć, bo nie wiedziałam jak. Zrozumiałam to dopiero teraz.

Z drugiej strony jest mi jej żal, bo ona też potrzebuje bliskości. Nie potrafi jednak tego ani dostrzec, ani okazać. Z pewnością stanowi to dla niej swego rodzaju ograniczenie, które powoduje, że czuje się bezradna. Dlatego próbuje ciągle na nowo udowadniać swoją siłę, zwłaszcza wobec mnie.

Znowu próbuję ją zrozumieć. Kiedy wreszcie się od tego uwolnię? Kiedy nareszcie przestanę bawić się w psychoterapeutkę mojej własnej matki? Próbuję ją zrozumieć, usiłuję jej pomóc, ale wszystko na próżno. Ona nie chce pozwolić sobie pomóc, nie chce zrzucić swojej maski, wydaje się, że potrzebuje jedynie poczucia władzy. Ja już jednak w te klocki bawić się nie będę. Mam nadzieję, że mi się to uda.

Z tatą jest inaczej. Jest ciągle nieobecny, stale robi uniki. Trudno nawiązać z nim jakikolwiek kontakt. Także dawniej, kiedy byłam dzieckiem, a on zabawiał się z moim ciałem, nic do mnie nie mówił. Mama jest inna. Ona jest po prostu wszechobecna poprzez swe ustawiczne wymówki i skargi. Nie mogę uciec od jej obecności, której wcale nie potrzebuję. Nigdy nie daje mi pokarmu, którego ja potrzebuję. Działa na mnie destrukcyjnie. Także nieobecność mojego taty była dla mnie destrukcyjna, ponieważ jako dziecko potrzebowałam koniecznie pokarmu. Gdzie miałam go szukać, skoro moi rodzice mi go odmówili? Pokarmem, którego potrzebowałam była autentyczna bliskość, ale ani mama, ani tata nie wiedzieli, na czym ona polega, bo sami nigdy jej nie doświadczyli. Poza tym oboje bali się bliskiego kontaktu, bo jako dzieci byli wykorzystywani i nie mieli w nikim oparcia. No tak, ja znowu swoje. Teraz próbuję zrozumieć mojego tatę. Robiłam to zresztą nieustannie przez szesnaście lat, ale teraz chcę wreszcie z tym skończyć. Nawet jeżeli mój tata był w dzieciństwie bardzo samotny, to faktem jest, że pozwolił na to, żebym ja także dorastała w samotności. Kiedy byłam dzieckiem interesował się mną tylko wtedy, gdy mógł mnie wykorzystać. Później stale był nieobecny. Muszę się trzymać faktów. Nie będę już dłużej uciekała od rzeczywistości.

9 kwiecień 1998 r.

Znowu mocno schudłam. Psychiatra z kliniki dał nam adres pewnej psychoterapeutki. Ma na imię Zuzanna. Już dwa razy u niej byłam. Na razie wszystko wygląda dobrze. Jest zupełnie inna niż ten psychiatra z kliniki. Czuję, że ona mnie rozumie i to sprawia mi wielką ulgę. Nie próbuje mi niczego wmawiać, słucha mnie, czasami sama coś mówi, zachęca mnie, żebym mówiła jej o tym, co myślę i czuję, żebym zawierzyła swym własnym odczuciom. Opowiedziałam jej o Ninie i bardzo dużo płakałam. Nie mogę jeszcze jeść, ale za to o wiele lepiej rozumiem, dlaczego tak się dzieje. Przez szesnaście lat karmiona byłam fałszywym pokarmem i mam już go dosyć. Albo więc dzięki Zuzannie uda mi się odnaleźć właściwy pokarm, albo będę kontynuować mój strajk głodowy. Czy to naprawdę jest strajk głodowy? Ja tego bym tak nie nazwała. Po prostu nie mam ochoty na jedzenie, nie mam apetytu. Nie cierpię kłamstw, nie cierpię udawania, nie cierpię uników. Tak bardzo chciałabym porozmawiać z moimi rodzicami, opowiedzieć im o sobie i posłuchać ich wspomnień z dzieciństwa, dowiedzieć się od nich, co myślą o współczesnym świecie. Oni nigdy ze mną o tym nie rozmawiali. Ciągle próbowali mnie tylko uczyć dobrych manier i unikali wszelkich tematów osobistych. Ale teraz mam już tego dosyć. Dlaczego właściwie po prostu nie odejdę z domu? Dlaczego ciągle tutaj

Posłowie (Podsumowanie)

Bicie małego dziecka równoznaczne jest zawsze z jego maltretowaniem, ponieważ pociąga za sobą bardzo znaczące i długotrwałe skutki. Przemoc, której dziecko doświadczyło, zapisana jest w pamięci jego ciała, a człowiek dorosły kieruje ją potem przeciwko innym ludziom czy nawet całym narodom lub też przeciw sobie, co znajduje w swój wyraz w depresji, narkomanii, ciężkich chorobach, skłonnościach samobójczych czy nawet przedwczesnej śmierci. W pierwszej części tej książki pokazuję na kilku przykładach, jak zapieranie się własnej historii, prawdy o doświadczonych kiedyś okrucieństwach, blokuje żywotne funkcje ciała człowieka, co doprowadzić może do jego śmierci.

Przeświadczenie, że człowiek powinien bez względu na okoliczności przez całe życie szanować i kochać swych rodziców, opiera się na dwóch filarach. Pierwszy z nich stanowi (destrukcyjna) więź, łącząca maltretowane niegdyś dziecko z jego dręczycielami, która znajduje swe odbicie w zachowaniach dorosłego człowieka, często w zachowaniach dewiacyjnych, od masochistycznych po skrajnie perwersyjne. Drugi filar stanowi nakaz moralny, który rządzi nami od tysięcy lat, żądając pod groźbą przedwczesnej śmierci, abyśmy szanowali naszych rodziców, bez względu na to, jak bardzo oni nas skrzywdzili w dzieciństwie. Każdy człowiek, który był bity jako dziecko, nosi w sobie nadal dawny strach, a ten, komu rodzice w dzieciństwie odmówili miłości, tęskni za nią niekiedy przez całe życie. Ta tęsknota, zawierająca w sobie wiele oczekiwań, w połączeniu ze strachem powoduje, że wielu ludzi poddaje się bez słowa protestu władzy tego nakazu. Stanowi on gwarancję władzy dorosłych nad dziećmi, która jest elementem wielu religii.

Książka ta jest wyrazem nadziei, że dalszy rozwój wiedzy psychologicznej sprawi, iż ludzie przestaną cenić moralność wyżej niż życie, że z coraz większą uwagą traktować będą przesłanie własnego ciała i uwzględniać jego żywotne potrzeby, takie jak życie w prawdzie, dochowanie wierności sobie, że przyznają sobie wreszcie prawo do własnych odczuć, doznań i uczuć. Prawdziwej relacji z drugim człowiekiem nie można bowiem zbudować na obłudzie i kłamstwie. Nie można osiągnąć prawdziwego porozumienia, jeżeli człowiek zmuszony jest do udawania, że czuje to, czego nie czuje i że nie czuje tego, co czuje. Miłość, w której nie ma miejsca na szczerość, z pewnością nie jest miłością. Główne myśli mojej książki zebrałam w poniższych punktach:

1. „Miłość” dziecka do rodziców, którzy maltretowali je w dzieciństwie, nie jest w żadnym razie miłością. Jest destrukcyjną więzią, którą budują oczekiwania, iluzje i zapieranie się własnej historii. Koszty tej „miłości” są bardzo wysokie.

2. Utrzymywanie takiej więzi z rodzicami przez dorosłego człowieka odbywa się przede wszystkim kosztem jego własnych dzieci, na które bezrefleksyjnie, automatycznie przenosi on destrukcyjne wzorce zachowań, których sam doświadczył w dzieciństwie, w przekonaniu, że  tak samo jak jego rodzice  czyni to „dla ich dobra”. W konsekwencji jego własne dzieci mają także utrudnioną drogę ku własnej prawdzie. On sam płaci często za to własnym zdrowiem, bowiem jego ciało buntuje się przeciw tej wymuszonej „wdzięczności” wobec rodziców.

3. Fakt, że psychoterapie rzadko kończą się sukcesem, można wyjaśnić tym, że bardzo wielu terapeutów ulega jeszcze wpływom tradycyjnej moralności. Oczekują więc od swych klientów, że będą oni opierać swą relację z rodzicami również na tej płaszczyźnie, od początku ich niejako ograniczając. Jeżeli na przykład klient odnajdzie w sobie wspomnienia o tym, że był w dzieciństwie wykorzystywany seksualnie przez któregoś ze swych rodziców, terapeuta zaczyna interpretować to wspomnienie jako wyraz jego dziecięcych pragnień lub namawiać go do przebaczenia, które ma mu rzekomo przynieść wyzdrowienie. Dzieje się tak z pewnością dlatego, że terapeuci często sami z obawy przed karą rodziców boją się stawić czoło własnej prawdzie. Namawiają klienta do przebaczenia, ponieważ chcą uspokoić samych siebie, tak jak to robili także ich rodzice. Ponieważ jednak terapeuta często odbierany jest jako symboliczny rodzic, a przy tym jest on o wiele bardziej przyjazny, klient potrzebuje niejednokrotnie dużo czasu, zanim zorientuje się, że terapeuta chce mu pomóc uporać się ze skutkami „czarnej pedagogiki”, stosując właśnie jej zasady. Zdarza się jednak, że nawet wtedy nie potrafi on zmienić terapeuty, ponieważ w trakcie terapii zdążyła się między nimi już wytworzyć toksyczna więź, która nie pozwala mu go opuścić. Terapeuta jest teraz dla klienta niczym matka, bo dzięki niemu urodził się na nowo, to znaczy zaczął czuć. Oczekuje więc w dalszym ciągu od niego pomocy, zamiast wsłuchać się z uwagą w przesłanie swego ciała, w sygnały, które ono mu wysyła, starając się mu pomóc.

4. Jeżeli jednak ktoś będzie miał tyle szczęścia, by spotkać na swej drodze empatycznego świadka, który będzie mu towarzyszył w jego historii, z pewnością potrafi uświadomić sobie swój strach przed rodzicami (lub osobami ich symbolizującymi), odczuć go i zrozumieć. Umożliwi mu to stopniowe uwolnienie się od destrukcyjnych więzi, za co jego ciało z pewnością będzie mu wdzięczne. Pozwoli mu to lepiej poznać przesłanie swego ciała, lepiej rozumieć znaczenie sygnałów, które ono wysyła. Odkryje wtedy, jak bardzo mylili się jego terapeuci, choć z pewnością nie zdawali sobie z tego sprawy. Przebaczenie uniemożliwia zabliźnianie się dawnych ran, nie mówiąc już o ich wyleczeniu. Nie pozwala ono także człowiekowi na uwolnienie się od przymusu powtarzania destrukcyjnych zachowań. Sądzę, że moje słowa mogłoby potwierdzić bardzo wielu ludzi.

W mojej książce próbowałam pokazać, że niektóre poglądy, dawniej uważane za słuszne, straciły swoje uzasadnienie w świetle najnowszej wiedzy psychologicznej. Chodzi tu, na przykład, o przeświadczenie, że przebaczenie ma moc uleczania, że za pomocą nakazu moralnego można skłonić kogoś do miłości lub też, że udawanie uczuć można pogodzić z wymogiem szczerości. Krytykując te mylne moim zdaniem przekonania, nie chcę bynajmniej przez to powiedzieć, że nie uznaję żadnych wartości moralnych lub że odrzucam moralność w całości jako taką, jak to niekiedy czynią demonstracyjnie różnego rodzaju prowokatorzy, „adwokaci diabła” (por. np. artykuł Aleksandra Smoltczyka: Saddams Verteidiger. Tyranosaurus Lex [Obrońcy Saddama], w: Spiegel on-line z dn. 18.12.2003).

Wprost przeciwnie, właśnie dlatego, że wysoko cenię sobie pewne wartości, takie jak integralność, świadomość, odpowiedzialność i wierność sobie, nie potrafię zamykać oczu na fakty, które wydają mi się oczywiste i są potwierdzone empirycznie. Przed cierpieniem doświadczonym w dzieciństwie ludzie uciekają w bardzo różny sposób. Niektórym pomaga w tym wielka gorliwość religijna, innym cynizm lub ironia, jeszcze inni próbują natomiast przenieść swoje odszczepione emocje na płaszczyznę literatury czy filozofii. W końcu dochodzi jednak zawsze do buntu ciała. Nawet jeżeli uda nam się je przez pewien czas oszukiwać za pomocą narkotyków, alkoholu czy środków farmakologicznych, i tak zawsze ostatnie słowo należy do niego. Ciało bowiem potrafi szybciej poznać, że oszukujemy samych siebie, niż czyni to nasz umysł, zwłaszcza, jeżeli nie wiemy, kim naprawdę jesteśmy, bo tak właśnie nas wychowano.

Można oczywiście ignorować przesłanie ciała lub sobie z niego drwić, lecz potraktowanie z należytą uwagą jego buntu zawsze przyniesie nam korzyść. Jego mowa jest bowiem autentycznym wyrazem naszego prawdziwego Ja i przejawem naszych sił witalnych.

1

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bunt ciała, sajkolodży(3)
Odpowiada na pytania, Psychologia, Alice Miller
Bunt ciała, współczesne koncepcje i systemy edukacyjne
Prawda cię wyzwoli, Psychologia, Alice Miller
Rodzice Hitlera, Psychologia, Alice Miller
Panu Freudowi już dziękujemy, Psychologia, Alice Miller
Najdłuższa droga w moim życiu, Psychologia, Alice Miller
Dotrzeć do przyczyn cierpienia, Psychologia, Alice Miller
Bunt ciała, Bunt ciała
WYDZIAŁ PEDAGOGIKI, Alice Miller biografia
Najdłuższa droga Alice Miller
ojciec wg alice miller
Alice Miller Czym jest nienawiść
Alice Miller Zakazana wiedza, rozdział IV
Alice Miller Wyjście z więzienia samoobwiniania czyli o fałszywym poczuciu winy
Alice Miller Źródło horroru w kołysce(1)
Alice Miller Najdłuższa droga w moim życiu czyli czego należy oczekiwać od terapii
Alice Miller Zakazana wiedza (fragment)

więcej podobnych podstron