Muzyczne miraże
Andy Latimer to już mistrz. Na jego wpływ powołują się gitarzyści większości młodych zespołów, pragnących w dobie komercjalizacji rocka tworzyć muzykę, która ma źródło w twórczości pierwszej polowy lat siedemdziesiątych. Uwielbiają go miłośnicy naturalnego brzmienia gitary, która w ręku mistrza potrafi krzyczeć, śmiać się i łkać. Stawia się go obok Carlosa Santany, Davida Gilmoura, Steve'a Hacketta... Prawie każdy progresywny zespół lat osiemdziesiątych umieszczał jego nazwisko na okładce którejś z płyt w rubryce "podziękowania", nawet Marillion i Pendragon.
Andy Latimer może się kojarzyć z charakterystycznym wielbłądem zdobiącym pudełka papierosów Camel. Ale bynajmniej nie dlatego, że je pali. Od 1972 roku jest spiritus movens grupy Camel, która na okładce drugiego long-playa Mirage (Gama-Decca) umieściła znak firmowy wspomnianych papierosów, lecz trochę zniekształcony... rozmazany... jakby widziany przez pulsującą mgiełkę gorącego powietrza na spalonej słońcem pustyni.
Camel to żywa legenda, chociaż fanatycy brzmienia gitary Latimera spisali już zespół na straty. Po trwającej kilkanaście lat karierze Camel w 1985 roku zamilkł - po wydaniu najdoskonalszej płyty w swym dorobku Stationary Traveller (Gama-Decca) oraz wybornego albumu koncertowego Pressure Points (Gama-Decca), któremu towarzyszyła identycznie zatytułowana wideokaseta. Decyzja Latimera wydawała się słuszna: Camel osiągnął artystyczny szczyt. Pressure Points było ukoronowaniem wspólnej działalności, zapisem jakby pożegnalnego koncertu (choć była to wówczas tylko promocja wspomnianej płyty Stationary Traveller), epitafium dla Wielbłąda. Dalszy ciąg wydawał się niemożliwy. Dzieła genialnego nie sposób przeskoczyć, w każdym razie - nie od razu. Na to potrzeba czasu, dużo czasu...
Upłynęło prawie siedem lat i niestrudzony Wielbłąd znów pojawił się w pustynnym krajobrazie. W pierwszej chwili wydawało się, że to tylko fatamorgana, jakieś niezwykle, piękne, ale i smutne złudzenie optyczne. Dust And Dreams - Kurz i marzenia. Nijaka, czarno-biała okładka, przedstawiająca zakłopotanego chłopczyka stojącego na piasku, mogła zwiastować wszystko. Najważniejsze pytanie brzmiało: Czy to ten sam Camel? Ten sam Andy Latimer? Ta sama gitara o jedynym na świecie, niepowtarzalnym brzmieniu?
Podczas gdy dinozaury dawno minionej epoki progresywnego rocka zniknęły z powierzchni ziemi bądź zmieniły skórę, a tabuny naśladowców dwoją się i troją, żeby im dorównać splendorem - Andy Latimer po prostu nagrał następną płytę. Trudno powiedzieć, czy pracował nad nią siedem lat czy krócej. W tym czasie zdążył założyć własną firmę Camel Productions, która zajmuje się dystrybucją Dust And Dreams. Wziął więc losy Camel we własne ręce, najwyraźniej nieufnie nastawiony do poczynań koncernów. Trudno mu się dziwić. W obecnych czasach wysmakowane suity rockowe nie wzbudzają zainteresowania merkantylnie nastawionych bossów o słuchu przytępionym dyskotekową sieczką. Żeby ogarnąć całe piękno Dust And Dreams i zrozumieć wypełniającą płytę muzykę, trzeba uważnie słuchać przez prawie 48 minut. To zbyt długo dla kogoś, kto sukces finansowy szacuje miarą trzyminutowej mdłej rąbanki a la New Fucks On The Block, sorry, New Kids On The Block. Tak więc Camel żyje dalej wyłącznie dla oddanych fanów, dla istot wrażliwych, szukających w muzyce głębokich przeżyć. Dla ludzi, dla których ważne są nie tylko wrażenia estetyczne, ale także intelektualne. Wypełniająca album Dust And Dreams muzyka zainspirowana została powieścią Johna Steinbecka Grona gniewu.
Andy Latimer zakłada, że słuchacz zetknął się kiedyś z tą książką. Dlatego na płycie znajdują się tylko cztery utwory z tekstem. Pozostałe to niezwykle barwna, przejmująca i przemawiająca do wyobraźni muzyka instrumentalna, wykreowana głównie za pomocą gitary, a także instrumentów klawiszowych, nad którymi obok Latimera czuwał dawny przyjaciel, Tom Scherpenzeel. W nagraniach uczestniczyli też basista Colin Bass i perkusista Paul Burgess (znani ze Stationary Traveller), a obowiązki wokalistów wzięli na siebie sam Latimer, David Paton i Mae McKenna.
Camel debiutował co prawda w zupełnie innym składzie. Wraz z Latimerem powołał go do życia pianista Peter Bardens, ale odszedł po wydaniu płyty Breathless (Gama-Decca) z 1978 roku. Od tamtej pory Latimer jest niekwestionowanym liderem zespołu. Towarzyszyli mu różni muzycy. Jedni pojawili się w Camel na dłużej, inni na krócej: choćby dwie sławy - Phil Collins i Anthony Phillips. Ale zmiany te nie miały większego wpływu na muzykę. Warto może tylko dodać, że Bardens pojawił się znowu w zespole, tym razem jako gość. Podczas koncertu zorganizowanego 11 maja 1984 roku w Hammersmith Odeon. Został uwieczniony na płycie i wideokasecie Pressure Points. Polecam zwłaszcza kasetę. Jest to najpiękniejszy koncert sfilmowany i wydany na taśmie video. Gdy na scenie pojawia się Peter Bardens, witany głośnymi brawami, i wraz z zespołem przypomina dawne utwory - fragmenty suity The Snow Goose oraz kompozycje Lady Fantasy - Latimer nie może zapanować nad wzruszeniem. Widzimy, jak ukradkiem ociera łzę...
W dyskografii Camel przeważały płyty zawierające cykle utworów o wspólnej tematyce. O ile debiutancki album, Camel (1973 MCA), zawierał po prostu siedem krótkich, odrębnych kompozycji, już na następnym, Mirage (1974), pojawiły się utwory rozbudowane, wielowątkowe (Lady Fantasy, Nimrodel-Procession-White Rider), tworzące całość pachnącą piaskiem pustyni. Płytę The Snow Goose (1975, Gama-Decca) wypełniła instrumentalna suita ilustrująca wzruszające opowiadanie Paula Gallico o przyjaźni garbatego latarnika, małej dziewczynki i tytułowej, śnieżnej gęsi - przyjaźni zniszczonej przez okrucieństwo II wojny światowej.
Temat wojny powrócił później na albumach Nude (1981, Gama-Decca), opowiadającym o żołnierzu, który opuszczony na bezludnej wyspie - nie potrafi wrócić do cywilizacji, oraz na wspomnianym Stationary Traveller, przedstawiającym zakochaną parę, rozdzieloną murem berlińskim.
Dust And Dreams można śmiało postawić obok The Snow Goose i Stationary Traveller. Łączy bowiem malarskość i poetykę obydwu tych płyt, jest dziełem starego i nowego Camela zarazem. Upłynęło wiele lat, ale Andy Latimer pozostaje tym samym mistrzem co dawniej. Jego uczniowie tworzą płyty lepsze lub gorsze, on zaś wciąż potwierdza swą klasę. I z pewnością nieprędko ustąpi pola młodszym.
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Tylko Rock" nr 10 (14) październik 1992