Ryba w sosie własnym
Gdyby ktoś mnie spytał o dwie najlepsze rzeczy, jakie zrobiłem w życiu, odpowiedziałbym: pierwsza to przystąpienie do zespołu Marillion, a druga - odejście z niego.
Fish wygląda na znacznie spokojniejszego niż przed trzema laty i nieomal szczęśliwego. Siedzi uśmiechnięty, z córeczką na kolanach. Obejmując małżonkę, która bawi się z czarnym kocurem o białym brzuszku. Po długich zmaganiach uwolnił się wreszcie od wyjątkowo niewygodnego kontaktu z EMI i nagrał drugi solowy album "Internal Exile".
Zdążył też wystąpić w dwóch filmach nakręconych przez BBC - "ZORRO" i "Dark Wells". Zawsze chciałem być aktorem, ale kiedy byłem chłopakiem łatwiej było o wolny mikrofon niż o miejsce w szkole aktorskiej.
Derek William Dick stanął wreszcie na własnych nogach, trudno jednak przewidzieć, czy wszyscy fani zaakceptują kolejny krok w jego solowej karierze - album "Internal Exile". Notatka na okładce brzmi wprawdzie wyzywająco: Jester nie żyje, niech żyje Jester! Nie poddaję się! Ale muzyka niespecjalnie się broni. Po pierwszym, zapierającym dech w piersiach utworze Shadowplay napięcie dość raptownie spada i nawet niezła kompozycja Tongues, umieszczona pod koniec płyty, niewiele zmienia.
Sądzę, że za to, co teraz napiszę, jedynie Fish mógłby mnie ukrzyżować - jego odejście z Marillion było największym błędem dla jednej i drugiej strony. Grupie brakuje charyzmatycznego wokalisty, Fishowi dobrych kompozycji. Pamiętam długie dyskusje wielbicieli Fisha po ukazaniu się płyty "Vigil In A Wilderness Of Mirrors". Zdania były podzielone. Ja uważam, że "Vigil..." to longplay udany, zawierający wiele pięknych utworów, jak Vigil, Cliche, A Gentleman's Excuse Me czy The Company. Natomiast, "Internal Exile"... Kompozycja tak piękna jak Just Good Friends ma na przykład zaskakująco banalny refren i nie ratuje jej nawet gitarowe solo w stylu Steve'a Rothery'ego. Same teksty nie wystarczą. Nawet Fish powinien o tym wiedzieć. A producent Chris Kimsey z pustego nie naleje.
We wrześniu 1988 roku oszukiwaliśmy się, ze zamiast jednej płyty Marillion w roku otrzymamy też nagrania Fisha i w ten sposób radości będzie więcej. Teraz wiadomo już, ze przeszłość nigdy nie wróci.
"Internal Exile" obiektywnie rzecz biorąc słucha się przyjemniej niż "Holidays In Eden". Jednak, o ile album Marillion po prostu mierzi, o tyle płyta Fisha wywołuje ból serca. Przyjrzyjmy się jej bliżej. Shadowplay pozostaje poza dyskusją - to jedyna perła w tym zestawie. Credo brzmi interesująco i pozwala wypocząć po wielkim wprowadzeniu - ale trochę nudzi. Just Good Friends sprawia, że serce zaczyna znowu bić mocniej - ale pozostawia wrażenie niedosytu. Podobnie Favourite Stranger Lucky zwraca uwagę jedynie bardzo atrakcyjnym refrenem, a Dear Friend nuży podobnie jak Favourite Stranger. Tongues to osobna historia - o niej za chwilę. Potem kompozycja tytułowa - leciutka muzyka do tańca podlana obficie szkockim sosem, który miał chyba przykryć wszystkie niedoskonałości, ale niestety... Niemalże dyskotekowa pioseneczka Something In The Air, zamykająca całość, nie wyszła nawet spod pióra Fisha, więc mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest do niczego.
Utwór Tongues dedykowany Jest szefowi firmy EMI, z którym Fish darł koty przez ponad dwa lata. Jak się okazuje, przejście artysty do Polydoru nie było tylko kaprysem gwiazdy. Była to życiowa konieczność. EMI wypłaciła Fishowi za pierwszy album nędzne grosze, jednocześnie zmuszając go do wykonania za własne pieniądze przeróżnych akcji promocyjnych, z pokryciem trasy koncertowej włącznie...
Cóż nam pozostaje? Wierzyć, że dania rybne będą nam jeszcze kiedyś smakować.
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Tylko Rock" nr 1 styczeń 1992