Dick Philip K Zastępca(doc)


Dick Philips K - Zastępca

Na godzinę przed porannym programem na kanale szós-
tym Jim Briskin, czołowy błazen z wiadomości telewizyj-
nych, zasiadł w swoim biurze z ekipą produkcyjną i zaczął
naradę w sprawie relacji na temat nieznanej, przypuszczal-
nie wrogiej flotylli wykrytej w osiemsetnej jednostce
astronomicznej od Słońca. To był news. Ale jak go przeka-
zać kilku miliardom widzów rozproszonych na trzech pla-
netach i siedmiu księżycach?

Peggy Jones, jego sekretarka, zapaliła papierosa i po-
wiedziała:

— Tylko bez straszenia, Jim-Jam. Zrób to po swojsku.
Rozsiadła się, przerzuciła doniesienia, jakie wpłynęły do
ich komercyjnej stacji z dalekopisów Unicephalon 40-D.

Unicephalon 40-D był stałą komórką do rozwiązywa-
nia problemów w Białym Domu w Waszyngtonie i to wła-
śnie on wykrył potencjalnego wroga zagrażającego z ze-
wnątrz; w ramach kompetencji Prezydenta Stanów
Zjednoczonych z miejsca wysłał liniowce z zadaniem pa-
trolowania tamtego obszaru. Flotylla najwyraźniej nadcią-


gała od strony zupełnie innego systemu słonecznego, lecz
określenie kursu należało już do statków patrolowych.

Jeden news się wyróżniał; Jim z miejsca wiedział, gdy
tylko się na niego natknął, że jest w nim to, czego potrze-
bował, by złagodzić złowieszczy ton codziennego serwisu.
Na jego widok od razu się rozluźnił. Światy niezmiennie


zajmują się biznesem, pomimo takiej bomby w osiemset-
nej j. a.

Ed i Peggy kiwnęli głowami potakująco.

— No, do dzieła — ponaglała go sekretarka. — To mo-
że całkiem interesująco wypaść, Jim-Jam; zresztą, jak


wszystko, co robisz. Połączę się z Białym Dorrtem, może
ten nowy już tam jest?

— Przypuszczalnie nadal siedzi w głównej sied/Toie związ-
ku w Chicago — podpowiedział Ed. — Spróbuj pod tym ad-
resem: Rządowy Związek Służby Cywilnej, Oddział Wschodni.

Peggy podniosła słuchawkę i błyskawicznie wybrała
numer.

O godzinie siódmej rano do Maximiliana Fischera do-
biegł przez sen hałas. Uniósł głowę z poduszki i usłyszał
odgłosy coraz poważniejszego zamieszania w kuchni, ostry
ton gospodyni, potem nieznanych mu mężczyzn. Mimo że
był półprzytomny, usiadł, ostrożnie przemieszczając swoje
cielsko. Nie śpieszył się, lekarz zalecił, by się nie nadwe-
rężał, ze względu na ewentualne przeciążenie powiększo-
nego już mięśnia sercowego. Toteż ubierał się powoli.

„Pewnie z powodu przystąpienia do jednego z funduszy
— myślał sobie Max. — Wygląda na to, że faciów jest kilku.
Dość wcześnie". Nie miał powodu do niepokoju- „Pozycję
mam dobrą — upewniał się w myślach. — Nie ma strachu".

Ostrożnie zapinał guziki swej ulubionej jedwabnej ko-
szuli w różowo-zielone paski. „Będzie mnie taki uczył, jak
postępować — myślał, gdy z trudem udało mu się pochy-
lić na tyle, by włożyć oryginalne pantofle ze sztucznej skó-
ry z renifera. — Przygotuj się i rozmawiaj z nimi jak rów-
nym z równym. — Przygładził przed lustrem rzednące
włosy. — Jak mnie za bardzo przycisną, poskarżę się u sa-
mego Pata Noble'a w nowojorskiej centrali; znaczy się, nie
muszę się za nikim opowiadać. Zbyt długo jestem
w związku".


Z drugiego pokoju ktoś ryknął:

— Fischer, wkładaj ciuchy i wyłaź. Mamy dla ciebie ro-
botę, i to od dzisiaj.

Robota. Maxa ogarnęły mieszane uczucia; nie wiedział,
cieszyć się, czy płakać. Już od blisko roku korzystał z fun-
duszu związkowego, jak większość jego kolegów. Wiado-
mo, jak jest. „Szlag, a jak to ciężka robota — myślał — i na
przykład cały czas będę musiał ganiać albo pochylać się".
Czuł narastającą złość. Co za zasrany interes. Że nToy kim
oni są? Otworzył drzwi i stanął z nimi oko w oko.

Max z miejsca zapytał:

Urzędnicy związkowi zbierali po mieszkaniu rzeczy.

— Pomożemy ci się spakować. Pat chce cię widzieć
w Białym Domu o dziesiątej rano.


— Pat! — powtórzył Max. No tak, został sprzedany,
Związkowcy z uśmiechem na ustach wyciągnęli z szafy

walizki.

Niedługo potem mknęli koleją jednoszynową przez ni-
ziny Środkowego Zachodu. Maximilian Fischer patrzył ze
smutkiem na migający krajobraz; nie odzywał się do sie-
dzących po jego bokach związkowców, bo bez końca prze-
żuwał w myślach całą sprawę. Co wiedział o pracy zastęp-
cy numer jeden? Zaczynał o ósmej rano — przypomniał
sobie, że o tym czytał. I że po Białym Domu zawsze pałę-
ta się mnóstwo turystów, chcących choćby przelotnie zerk-
nąć na Unicephalona 40-D, zwłaszcza uczniaków... a on nie
lubił takich, bo zawsze wyśmiewali się z niego z powodu
jego tuszy. Zgodnie z prawem, musiał być przez cały czas,
we dnie i w nocy, w promieniu stu metrów od Unieepha-
lonu 40-D, a może i pięćdziesięciu? W każdym razie zna-
lazł się na samej górze, więc gdyby stały system rozwiązy-
wania problemów zawiódł... „Może już lepiej obkuję się
w tej dziedzinie. Zamówię telewizyjny kurs edukacyjny na
temat administracji rządowej, tak na wszelki wypadek".

Max zwrócił się do związkowca po prawej:

Wybuchnęli śmiechem. — Wiesz ty co, Fischer — powie-
dział przeciągle związkowiec — kiedy już się urządzisz
w tym Białym Domu, będziesz miał własny fotel i wyrko,
i jadalnię, i pralnię, i swój czas w telewizji, przejdź się no
do Unicephalona 40-D i powyj tam sobie, rozumiesz, wyj
i drap, to może cię zauważy.

-— Odwal się — mruknął Max.

Maximilian zaczerwienił się. Milczał. Wpatrywał się
drętwo w okno wagonu.

W Waszyngtonie, gdy znaleźli się już w Białym Domju,
Maximiliana Fischera zaprowadzono do małego pokoju.
Należał poprzednio do Gusa, i chociaż uprzątnięto już cza-
sopisma motoryzacyjne, na ścianach pozostało jeszcze kil-
ka fotografii: volvo S-122 z 1963 r., peugeot 403 z 1957 r.,
i innych klasycznych staroci z minionej epoki. A na regale
z książkami Max ujrzał ręcznie wykonany, plastikowy mo-
del studebakera starlight coupe z 1950 r., z idealnie odda-
nymi detalami.


— Akurat go robił, kiedy wykitował — powiedział je-
den ze związkowców, siadając na walizce Maxa. — O tych
starych samochodach z epoki przedturbinowej wiedział
wszystko — miał w głowie każdy bezużyteczny bit samo-
chodowej wiedzy.

Max kiwnął głową.

Nadal markotny wziął model studebakera i obejrzał go
od spodu. Nagle naszła go chęć, żeby auto roztrzaskać
w drobny mak.

Na korytarzu zapanowało poruszenie. Recepcjonistka
Białego Domu, z surową elegancją ubrana kobieta w śred-
nim wieku, zajrzała do pokoju i powiedziała:

przeprowadzić wywiad? — nie mieściło mu się w głowie,
co takiego Briskina mogło w nim zainteresować. Wyciągnął
rękę i dorzucił: — To mój pokój, ale te samochody i fotki
należały do Gusa. Nic nie mogę powiedzieć na ich temat.

Na głowie Briskina lśniła jaskrawą czerwienią błazeń-
ska czapka, nadając jej właścicielowi wygląd tak wyraźnie
eksponowany przez kamery telewizyjne. Wyglądał jednak
starzej niż na ekranie, choć miał ten słynny, przyjazny
uśmiech: był przecież oznaką jego bezpośredniości, gościa
naprawdę sympatycznego, zrównoważonego, który jednak
— gdy sytuacja tego wymagała — potrafił się wykazać zja-
dliwym dowcipem. „Briskin reprezentował gatunek ludzi,
którzy... no — pomyślał Max — rodzaj facetów, których
chciałoby się widzieć we własnej rodzinie".

Uścisnęli sobie dłonie.

— Jest pan na wizji, panie Fischer — zaczął Briskin
i zaraz się poprawił — a raczej, powinienem powiedzieć,
panie prezydencie. Tu mówi Jim-Jam. Pozwoli pan, że
w imieniu miliardów naszych widzów mieszkających do-
słownie w każdym zakątku i zakamarku naszego, jakże ob-
szernego systemu słonecznego, zadam następujące pyta-
nie: co pan czuje, wiedząc, że jeśli Unicephalon 4Q-D
zawiedzie, choćby na chwilę, z miejsca znajdzie się pan na
najważniejszym stanowisku, jakim w ogóle można obar-
czyć istotę ludzką, stanowisku faktycznego, a nie tylko re-
zerwowego prezydenta Stanów Zjednoczonych? Nie mę-
czy to pana po nocach? — uśmiechnął się. Za jego plecami
kamerzyści operowali obiektywami.

Światła raziły Maxa w oczy. Czuł, że zaczyna się pocić,
pod pachami, na karku i górnej wardze.


— Jakie uczucia pana ogarniają w tej chwili? — pytał
Briskin. — Gdy stoi pan u progu tego nowego zadania.
Może całkowicie zmieniającego pana życie? Jakie myśli
nawiedzają pana teraz, gdy faktycznie przebywa pan już
w Białym Domu?

Minęła chwila milczenia i Max odpowiedział:

Obok kamer przecisnął się mężczyzna w słuchawkach.

— Słuchaj na podglądzie. — Pospiesznie dał słuchawki
Briskinowi. — Ściągnął nas z anteny Unicephalon; to biu-
letyn rozgłośni.


Briskin przycisnął słuchawki do ucha. Przez twarz prze-
mknął mu skurcz.

— Te statki w odległości ośmiuset j. a. Okazało się, że
są wrogie. — Spojrzał ostro na techników, czerwona cza-
peczka zsunęła mu się na bakier. — Zaatakowały.

W ciągu następnej doby obcym udało się nie tylko
przeniknąć do systemu słonecznego, lecz także wyelimi-
nować Unicephalona 40-D.

Wiadomość ta zastała Maxa Fischera w bufecie przy ko-
lacji. Otrzymał ją bezpośrednio.

ny w poważnych rozważaniach, choć faktycznie miał
pustkę w głowie.

— Dowiedzieliśmy się — powiedział tajny pracownik
ochrony — że ma pan natychmiist stawić się w bunkrze
Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Chcą, żeby pan
uczestniczył w zakończeniu obrad strategicznych.

Ze stołówki przeszli do windy.

— Co do polityki strategicznej — rzucił Max, gdy zjeż-
dżali — mam pewne poglądy na ten temat. Chyba już czas
żeby się ostro zabrać za te obce statki, nieprawdaż?

Tajni pracownicy ochrony kiwnęli głowami.

— Tak, musimy pokazać, że się nie boimy — orzekł
Max. — Jasne, że będzie zakończenie; zmieciemy gnoj-
ków.

Tajni pracownicy ochrony roześmiali się głośno.
Max, zadowolony, dźgnął łokciem szefa grupy.

Przy wyjściu z windy zatrzymał ich wysoki, elegancko
ubrany mężczyzna.

— Panie prezydencie, jestem Jonathan Kirk, rzecznik
prasowy Białego Domu — powiedział naglącym tonem.
— Myślę, że w tej chwili najpoważniejszego niebezpie-
czeństwa, przed naradą, powinien pan zwrócić się do na-
rodu. Społeczeństwo chce wiedzieć, jak wygląda jego no-
wy przywódca. — Podał dokument. — To oświadczenie
przygotowane przez Polityczne Biuro Doradcze; ustala
pańskie...


Pojawiła się grupa ludzi z przenośnymi kamerami
i oświetleniem. Wśród nich Max dostrzegł Jim-Jama Bri-
skina z ekipą.

— Cześć, Jim-Jam — zawołał. — Jestem prezydentem!
Jim Briskin podszedł do niego z obojętną miną.

W korytarzu było już pełno: ekipy telewizyjne, perso-
nel Białego Domu, wojskowi i tajni pracownicy ochrony.

Oczy Briskina mówiły: zastanawiam się, czy sobie pora-
dzisz. Ciekawe, czy akurat ty udźwigniesz taką władzę.

Briskin nie odpowiedział, ale coś błysnęło mu
w oczach.

Parę godzin później, wczesnym rankiem Maximilian
Fischer przysypiał w podziemnym bunkrze Rady Bezpie-
czeństwa Narodowego i słyszał w tle biadolenie telewizji


emitującej najnowsze wiadomości. Tymczasem źródła wy-
wiadowcze doniosły o nadciągnięciu kolejnych trzydziestu
wrogich statków do systemu słonecznego. Oceniano, że
w sumie wtargnęło ich siedemdziesiąt. Śiedzono ruchy
każdego z nich.

Ale Max zdawał sobie sprawę, że nie koniec na tym.
Prędzej czy później będzie musiał wydać rozkaz zaatako-
wania przybyszy. Wahał się. Kim oni byli? Tego nie wie-
dział nikt, nawet CIA. Jaką dysponowali siłą? Tego też nikt
nie wiedział. Wobec tego, czy atak się powiedzie?

Poza tym wystąpiły problemy wewnętrzne. Unicepha-
lon zajmował się gospodarką, stymulując z konieczności
jej rozwój, tnąc podatki, obniżając stopy zysku... a to
skończyło się wraz z jego zniszczeniem. „Jezu — myślał
ponuro Max — nie mam pojęcia o bezrobociu. Skąd
mam wiedzieć, w których fabrykach i gdzie wznawiać
produkcję?"

— Czy rozlokowali już wszystkie statki? — zwrócił się
do generała Tompkinsa, dowódcy połączonych szefów
sztabu, który siedział obok niego i czytał raport o wystrze-
leniu taktycznych statków obronnych chroniących Ziemię.

— Tak, panie prezydencie — odpowiedział Tompkins.
Max skrzywił się. Lecz ton generała najwyraźniej był

pozbawiony ironii, tchnął szacunkiem.

Max jęknął i spytał:

0 podstawę prawną i tymczasem zgłosił własną kandydaturę.

1 uważa za oczywiste, że przy swojej popularności...

— Co za świr — powiedział zdesperowany Max. — I co
wy na to?

Bez odpowiedzi.

— No cóż... i tak wszystko postanowione. Wojaki do
boju i rozwalić te obce statki. A my tymczasem — Max
podjął natychmiastową decyzję — wywrzemy nacisk eko-
nomiczny na sponsorów Jim-Jama, na Reinllande Beer
i Calbest Klectronics, żeby nie startował.

Zgromadzeni przy długim stole mężczyźni przytaknęli
skinieniem głów. Dokumenty zniknęły wraz z teczkami
i narada — tymczasem — dobiegła końca.

„Nieuczciwie wykorzystuje swoją przewagę — myślał
Max. —Jak mam rywalizować przy takiej nierównowadze,
z nim, słynną osobistością telewizyjną; a ja co? To nie tak;
nie mogę do tego dopuścić.

Jim-Jam może sobie startować, ale to nie przyniesie mu
niczego dobrego. Nie pokona mnie, ponieważ i tak nie do-
żyje".

Na tydzień przed wyborami Telsca, międzyplanetarna
agencja badania opinii publicznej opublikowała najśwież-


sze wyniki. Po zapoznaniu się i nimi Maximilian Fischer
zrobił się bardziej ponury niż kiedykolwiek.

— No popatrz tylko — powiedział do swojego kuzyna,
Leona Lait, któremu niedawno powierzył obowiązki pro-
kuratora generalnego. Pokazał mu raport.

On sam oczywiście wypadł mizernie. W wyborach Bri-
skin bez trudu i zdecydowanie wygra.

Najgorsze miało dopiero nadejść.

O dziewiątej wieczorem Jim-Jam rozpoczął siedem-
dziesięciodwugodzinny maraton telewizyjny we wszyst-
kich swoich stacjach, z wielką akcją na finiszu, która mia-
ła wywindować jego popularność na szczyt i zapewnić mu
zwycięstwo.

Tymczasem Max Fischer leżał w łóżku w specjalnej sy-
pialni Białego Domu z tacą zastawioną jedzeniem. W po-
nurym nastroju patrzył w telewizor.


„Ten Briskin", pomyślał z furią milionowy raz z rzędu.
— No popatrz — powiedział do swojego kuzyna, prokura-
tora generalnego, który siedział na fotelu po przeciwnej
stronie — to dureń. — Wskazał na ekran.

— Nie chcem, ale muszę — powiedział Max.

Program zaczął się rozkręcać. Rozbłysły reflektory i na
scenę swobodnym krokiem weszła Peggy Jones w błysz-
czącej sukni z odsłoniętymi ramionami. Jej włosy lśniły.
„No to teraz będziemy mieli odjazdowy striptiz w wyko-
naniu naprawdę ślicznej dziewczyny", pomyślał Max. Aż
usiadł na łóżku. No, może nie striptiz, ale ten cały Briskin
nawet seksu nie waha się wykorzystywać dla swoich celów.
Po drugiej stronie pokoju prokurator generalny kończył
przeżuwanie cheeseburgera. Publiczność w telewizorze


umilkła, po czym znowu przypomniała o swoim istnieniu
gromkimi brawami. Na ekranie Peggy śpiewała:

To Jim-Jam, za nim jestem ja,
W Ameryce Najcudowniejszy,
To Jim-Jam najlepszy, jestem za,
Kandydat, jakiego masz ty i ja.

Dziewczyna w srebrzystej sukni znikła i zamiast niej
pojawił się Jim-Jam Briskin. Max odczekał jeszcze chwilę.

— Witam, kochani widzowie — powiedział Bris-
kin, gestem prosząc o ciszę. Brawa z taśmy — Max wie-
dział, że na rubieże Układu Słonecznego na pewno nie


sprowadzili prawdziwej publiczności — ucichły, a potem
znowu rozbrzmiały. Briskin wyczekiwał z uprzejmym
uśmiechem.

Max z ręką na czerwonym telefonie zastanawiał się, czy
czy Jim-Jam aby nie kłamie.

śnie chwili FBI na bezpośredni rozkaz Leona Laita, pro-
kuratora generalnego mianowanego przez Maxa Fischera,
próbuje zamknąć te stacje, żeby mnie uciszyć, t oto zno-
wu pan Fischer używa siły i policji dla swoich własnych ce-
lów, traktując je jak przedłużenie...

Max podniósł słuchawkę czerwonego telefonii. Od ra-
zu usłyszał w niej głos:

Jim Briskin kontynuował wypowiedź:

— Wcale niewykluczone, że przemawiając do was, ry-
zykuję życie, ale to właśnie musimy sobie uświadomić:
mamy prezydenta, który gotów jest zatrudnić nawet mor-
dercę, by osiągnąć swoje cele. To polityczna taktyka tyra-
nii i tego właśnie jesteśmy świadkami, tyranii rodzącej się
w naszym społeczeństwie, tyranii wypierającej racjonalne
reguły, jakimi kieruje się Unicephalon 40-D, zaprojekto-

wany, zbudowany i uruchomiony przez najświetniejsze
umysły, jakie dane nam było znać, umysły oddane sprawie
zachowania wszystkiego, co wartościowe w naszej tradycji.
Jakże przygnębia rugowanie tej tradycji przez tyranię jed-
nego człowieka.Przecież nie mogę — powiedział spokojnie Max.

„Ja wiem, że ma — myślał — ale czy oni o tym wiedzą?
Opinia publiczna wie? Nie mogę kazać im siebie osądzać.
Powinni podziwiać swojego prezydenta, szanować go.
Czcić. A ja... Nic dziwnego, że tak kiepsko wypadam
w sondażu. Nic dziwnego, że Jim Briskin postanowił wy-
startować przeciwko mnie, gdy tylko dowiedział się, że
obejmuję urząd. Dobrze wiedzą, kim jestem; wyczuwają,
że Jim-Jam nie kłamie. Po prostu nie mam prezydenckie-
go formatu.. Nie nadaję się na ten urząd".

— Posłuchaj, Leon — powiedział. — Zamierzam doło-
żyć temu całemu Briskinowi, a potem ustąpić. To będzie
mój ostatni urzędowy akt. —Jeszcze raz podniósł słuchaw-
kę czerwonego telefonu. — Wydam im rozkaz wykończe-
nia Briskina. A potem niech ktoś inny zostanie prezyden-
tem. Obojętnie, kogo ludzie zechcą. Choćby Pat Nobel
albo ty; mnie jest wszystko jedno. — Potrząsnął aparatem.

—- Max, no pewnie — odparł lojalnie I .eon.

— Nikogo tam nie ma? — krzyknął w słuchawkę i cze-
kał. Telefon nadal milczał. — Coś poszło nic tak. Łącza
siadły. To pewnie znowu ci obcy.

I wtedy spojrzał w stronę telewizora. Ekran był pusty

— Co się dzieje? — spytał Max. — Co oni ze mną wy-
prawiają? Kto to robi? — Rozglądał się przerażony. — Nic
zniosę tego.

Leon ze stoickim spokojem popijał mlecznego szejka.
Wzruszył ramionami na znak, że nie wie. ale jego mięsista
twarz zbladła.

— Za późno — powiedział Max. — Z pewnych powo-
dów już za późno. — Powoli odłożył słuchawkę. — Mam
wrogów, Leon. Są potężniejsi ode mnie. I nawet nie wiem.
kim są.

Usiadł w milczeniu przed ślepym i głuchym tclewizo-
rem. Czekał.

Nagle odezwał się spiker:

— Pseudoautonomiczny biuletyn informacyjny. Proszę
czekać. — Potem ponownie zapadła cisza.

Jim Briskin patrzył na Eda Fineberga i Peggy, wszyscy
trwali w oczekiwaniu.

— Obywatele Stanów Zjednoczonych — rozległ się na-
gle płaski, pozbawiony intonacji głos spikera — bezkróle-
wie skończone i sytuacja wraca do normy. — Mówił, a na
ekranie monitora powoli przesuwał się pasek z napisami —
Unicephalon 40-D przechwycił sygnał i w należny sobie
sposób wszedł w miejsce regularnego programu. To było
jego prawo.


Syntetyczny głos przekładał na słowa rozkazy struktury
rządzącej.

— Kampania wyborcza została anulowana — powie-
dział Unicephalon 40-D. — To punkt pierwszy. Zastępczy
prezydent, Maximilian Fischer, zostaje skasowany, to
punkt drugi. I punkt trzeci: jesteśmy w stanie wojny z ob-
cymi, którzy wtargnęli do naszego sytemu. Punkt czwarty:
James Briskin, który do was przemawiał...

„A więc to tak", pomyślał James Briskin. W słuchaw-
kach słyszał monotonny głos:

— Nie — mruknął. Na pewno nie. Ale przecież na-
prawdę nie mógł dać się skazać na polityczne milczenie
i zrobić tego, co nakazał Unicephalon 40-D. Takie ograni-
czenie w jego przypadku było niemożliwe; prędzej czy
później przemówi znowu, z lepszym czy gorszym skut-
kiem. „I Max też na pewno nie może tego zrobić... ani on,
ani ja. Może — zastanawiał się — powinienem odpowie-
dzieć na decyzję sądu, zaskarżyć ją. Pozwę Unicephalon
40-D przed trybunał. Uśmiechnął się. Przyda mi się do
tego dobry prawnik. Z tym, że trochę lepszy od Leona Ua-
ita, najtęższego prawniczego mózgu Maxa Fischera...

Podszedł do szafy w maleńkim studio, z którego nada-
wali, wziął płaszcz i zaczął go wkładać. Mieli przed sobą
długą podróż na Ziemię z tego odległego miejsca i chciał
już wyruszyć.

Peggy, która szła za nim, zapytała:

Zatrzymał się przed drzwiami studia.

ny. Pasek z napisami zniknął. Ekran znowu zgasł, nie było
na nim ani światła, ani ruchu. — To twój obowiązek i ty
o tym wiesz.

Jim Briskin, ciągle w płaszczu, podszedł. Z rękami
w kieszeniach ponownie wkroczył na plan, uśmiechnął się
i powiedział:

— Mam nadzieję, kochani, że przerwa się skończyła.
W każdym razie tymczasem. Więc... kontynuujmy.

Rozległ się sterowany przez Eda Feinberga odgłos na-
granej owacji i Jim Briskin uniósł ręce, prosząc nieobecną
w studio publiczność o ciszę.

— Czy ktoś z. was zna dobrego prawnika? — spytał
Jim-Jam zjadliwym tonem. — Bo jeśli tak, to natychmiast
zadzwońcie i powiedzcie, zanim FBI w końcu nas tu do-
padnie.

Maximilian Fischer, w sypialni w Białym Domu, po
wysłuchaniu komunikatu Unicephalona odwrócił się do
swojego kuzyna Leona i powiedział:

Ale nagle uznał, że podejmowanie decyzji poniekąd
sprawiało mu radość. „Znaczy się — szukał w myślach —
to było co innego niż bycie zastępcą czy siedzenie na bez-
robociu. To dawało... satysfakcję. Właśnie tak. Jakbym cze-
goś dokonał". Zaczynało mu tego brakować. Poczuł przy-
tłaczającą pustkę, nagle wszystko straciło sens.

— Leon — powiedział. — Jeszcze cały miesiąc mógł-
bym robić za prezydenta. I cieszyć się z pracy. Wiesz, co
mam na myśli?


— Teraz za późno na myślenie — rzekł Leon.
„Czyżby? — zastanowił się Max. — Przecież temu Uni-

cephalonowi 40-D coś mogłoby się przydarzyć. Jakiś wy-
padek".

Snuł tę myśl, zajadając szarlotkę z zielonego jabłuszka
z szerokim plastrem sera longhorn. Zna się kilka osób,
które mogłyby podjąć się takiego zadania... wiadomo, by-
wało.

„Poważny, tragiczny wypadek — zastanawiał się. —
Późna noc, wszyscy śpią, tylko ja i on w Białym Domu.
Znaczy się, należy spróbować, obcym się jakoś udało".

— Popatrz, Jim-Jam Briskin znowu na antenie — zawo-
łał Leon, wskazując na ekran. A jakże, i ta słynna czerwo-
na czapeczka, i Briskin mówiący rzeczy dowcipne, a jed-
nak głębokie, zmuszające do zastanowienia. — Posłuchaj,
on robi sobie jaja z FBI, no pomyśl, i to teraz. Nic a nic się
nie boi.

— Nie zawracaj głowy — burknął Max. — Myślę.
Wyciągnął rękę i wyłączył dźwięk telewizora. Nie

chciał bowiem, by cokolwiek go rozpraszało.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dick Philip K Niania(doc)
Dick Philip K Zastępca
Dick Philip K Małe co nieco dla nas temponautów(doc)
Dick Philip K Świat Jona(doc)
Dick Philip K Zautomatyzowana fabryka(doc)
Dick Philip K Śniadanie o zmierzchu(doc)
Dick Philip K W lepszym świecie(doc)
Dick Philip K Ojcowskie alter ego(doc)
Dick Philip K Epoka Beztroskiej Pat(doc)

więcej podobnych podstron