Dick Philip K W lepszym świecie(doc)


Dick Philips K - W lepszym świecie

Zbliżała się szósta, dzień pracy dobiegał końca. Mnóstwo
statków pasażerskich przypominających z wyglądu latające
talerze unosiło się w górę i odlatywało ze strefy przemysło-
wej ku rozciągającym się wokół miasta dzielnicom miesz-
kalnym. Flotylle tych pojazdów, niczym roje ciem, przesu-
wały się po wieczornym niebie. Lekko i bezszelestnie
przewoziły swych pasażerów w kierunku domów, gdzie
czekała rodzina, ciepła kolacja i łóżko.

Don Walsh wsiadł na statek jako trzeci. Pojazd miał
więc komplet. Gdy tylko mężczyzna wrzucił monetę do
automatu, latający talerz wzbił się w powietrze. Walsh usa-
dowił się wygodnie, oparł o niewidzialną barierkę bezpie-
czeństwa i rozwinął popołudniową gazetę. To samo zrobili
pozostali dwaj współpasażerowie, zajmujący miejsca na-
przeciwko.

POPRAWKA HORNEYA ZARZEWIEM
KONFLIKTU


Don zastanowił się przez chwilę nad wagą tej informa-
cji. Opuścił gazetę nieco niżej, żeby nie targały nią prądy
powietrzne opływające statek, i przeniósł wzrok na sąsied-
nią szpaltę.

PRZEWIDYWANA WYSOKA FREKWENCJA
WYBORCZA

W PONIEDZIAŁEK CAŁA PLANETA DO URN

Na odwrotnej stronie znajdowała się codzienna dawka
sensacji.

ŻONA ZABIJA MĘŻA W POLITYCZNEJ
SPRZECZCE

I kolejny komunikat, który sprawił, że przeszły go ciar-
ki. Mimo że takie wiadomości pojawiały się od czasu do
czasu i były mu znane, zawsze budziły w nim niepokój.

BOSTON — TŁUM PURYSTÓW LINCZUJE

NATURALISTĘ

WYBITE SZYBY, ZNACZNE STRATY

MATERIALNE

A zaraz obok następny nagłówek:

CHICAGO — TŁUM NATURALISTÓW

LINCZUJE PURYSTĘ

PODPALENIA I DUŻE STRATY MATERIALNE


Jeden ze współpasażerów mruczał coś pod nosem. Był
to krzepki, przysadzisty mężczyzna w średnim wieku,
o rudych włosach i pełnej, nalanej twarzy piwosza. Ni
stąd, ni zowąd zmiął gazetę i wyrzucił ją na zewnątrz.

— Nie uda się im tego przegłosować! — krzyknął. —
Zapłacą za to!

Walsh próbował koncentrować się na czytaniu, za
wszelką cenę nie chciał brać udziału w dyskusji. Znowu
wszystko zmierzało ku temu, czego najbardziej się oba-
wiał. Spory na tle politycznym. Trzeci towarzysz podróży
zmierzył rudego wzrokiem i kontynuował lekturę. Trwało
to jedynie krótką chwilę.

Rudzielec zwrócił się do Walsha:

— Podpisał pan petycję Butte'a?

Gwałtownym ruchem wyciągnął z kieszeni blok papie-
ru myślącego i podsunął go Donowi pod sam nos.

— Powinien pan opowiedzieć się za wolnością, śmiało,
proszę się nie bać i złożyć tu swój podpis.

Walsh ściskał gazetę i nerwowo spoglądał w dół. Poni-
żej ciągnęły się dzielnice mieszkaniowe Detroit — za
chwilę będzie w domu.

Przysunął się bliżej do Walsha i uparcie podtykał mu
petycję. Nastawiony był niezwykle wojowniczo.


— Posłuchaj, przyjacielu. Wiesz, co czeka ciebie i two-
ją rodzinę, gdy oni przeforsują ten swój projekt? Łudzisz
się, że będziesz bezpieczny? Obudź się, stary. Jeżeli Po-
prawka Horneya przejdzie, to po wolności i swobodach
obywatelskich nie zostanie ani śladu.

Szpakowaty jegomość, który do tej pory pochłonięty
był lekturą, odłożył na bok gazetę. Smukły, elegancko
ubrany, wyglądał na człowieka o szerokich horyzontach.

— Pan to chyba jest naturalistą, wystarczy powąchać —
wycedził, zdejmując okulary.

Rudy zmierzył go wzrokiem. Zauważył plutonowy ka-
stet na szczupłej dłoni mężczyzny. Taki drobiażdżek mógł-
by pogruchotać szczękę.

— A ty coś za jeden? Cacany purysta, co?

Udał, że spluwa z obrzydzeniem, a potem zwrócił się do
Dona.

— Posłuchaj, kochany, chyba wiesz, o co chodzi tym
purystom. Chcą z nas zrobić degeneratów. Zmienić w ban-
dę zniewieściałych bubków. Jeżeli Bóg stworzył świat ta-
kim, jakim go widzimy — mnie to całkowicie zadowala.
Występując przeciwko naturze, sprzeciwiają się również
Bogu. Ta planeta osiągnęła swoją świetność dzięki praw-
dziwym ludziom, z krwi i kości, którzy nie wstydzili się
swoich ciał i byli dumni z tego, jak wyglądają i pachną.

Grzmotnął dłonią w swoją zwalistą klatkę piersiową.

— Jak mi Bóg miły! Jestem naprawdę dumny ze swe-
go zapachu!

Zrozpaczony Walsh zaczął się plątać.

— Ja... — mamrotał pod nosem. — Niestety, nie mogę
tego podpisać.


Na nalanej twarzy rudowłosego pojawił się wyraz po-
dejrzliwości. Wzbierał w nim gniew.

W tym momencie szczupły, szpakowaty oponent rude-
go zdzielił go kastetem z plutonu, a wówczas uścisk krę-
pujący ramię Walsha zelżał. Petycja upadła na podłogę,
a dwóch zwolenników przeciwstawnych idei wszczęło za-
ciekłą walkę, zachowując całkowite milczenie.

Don odchylił barierkę i wyskoczył ze statku. Pokonał
trzy stopnie w dół i znalazł się na wyłożonym żużlobetonem
parkingu. W szarości zapadającego zmierzchu dostrzegł au-
to żony. Betty siedziała zapatrzona w ekran telewizorka
wbudowanego w deskę rozdzielczą, zupełnie nieświadoma
obecności męża i toczącej się tuż obok walki.


— Bydlę! — odezwał się w końcu szpakowaty mężczy-
zna. — Ty śmierdzący zwierzaku! — dorzucił jeszcze, pro-
stując się i ciężko dysząc.

Półprzytomny zwolennik naturalizmu leżał oparty o ba-
rierkę bezpieczeństwa.

— Przeklęty... zniewieściały bubek! — wystękał z tru-
dem.

Szpakowaty purysta włączył przycisk „start"; statek
oderwał się od ziemi i powoli unosił się w górę. Walsh stał
na dole i zadowolony machał ręką na pożegnanie.

Ale nikt go już nie słyszał.

— Nie jestem ani jednym, ani drugim — mamrotał pod
nosem Walsh, pałaszując żeberka z ziemniakami i gotowa-
ną kukurydzą. — Nie chcę się opowiedzieć za żadną z tych
możliwości. Dlaczego koniecznie muszę należeć do którejś
ze stron? To już nie można mieć własnych poglądów?

— Jedz, kochanie, bo obiad ci Stygnie — odezwała się
półgłosem Betty.

Przez cienkie ściany ich niewielkiej, jasno oświetlonej
jadalni słychać było szczęk naczyń kuchennych i odgłos>
rozmów dobiegające z sąsiednich mieszkań. Towarzyszy
temu ryk nastawionych na cały regulator telewizorów, gło-
śny szmer lodówek i kuchenek, a także brzęczenie klima-
tyzatorów i grzejników. Po drugiej stronie stołu siedziai
Carl — brat Betty, który pochłaniał drugą porcję dymiące-
go jeszcze jedzenia. Obok niego piętnastoletni Jimmy, syn
Walsha, przeglądał broszurowe wydanie Finnegans Wakt
Joyce'a, zakupione na dole, w sklepie, gdzie zaopatrywało
się całe osiedle.

— Nie czyta się przy stole — upomniał syna Walsh.
Jimmy podniósł wzrok znad lektury.

— Daj spokój, tato. Dobrze znam regulamin naszego
osiedla. Na sto procent nie ma tam żadnej wzmianki na ten
temat. A w ogóle, muszę zdążyć to przejrzeć jeszcze przed
wyjściem.

—- Dokąd się wybierasz, synku? — spytała Betty.

— Sprawy wewnątrzpartyjne — wymijająco odparł Jim-
my. — Więcej nie mogę wam zdradzić.

Don próbował zająć się jedzeniem i uspokoić myśli,
które kłębiły się w jego głowie.

Blask dumy opromienił oblicze chłopca. W Lidze Mło-
dych Purystów Jimmy doszedł bowiem do stopnia sierżanta,


Jimmy mówił prawdę. Walsh odwrócił od niego wzrok
i pełen najgorszych przeczuć pomyślał o przyszłości. Oczy-
ma wyobraźni widział siebie wmieszanego w kolejne, god-
ne pożałowania utarczki, podobne do dzisiejszej. Raz do-
padną go naturaliści, a kiedy indziej znów banda
rozwścieczonych purystów (jak to się zdarzyło w poprzed-
nim tygodniu).

— Zdajesz sobie sprawę — wtrącił szwagier — że za-
chowując pasywną postawę, chcąc nie chcąc, pomagasz pu-
rystom.

Odbiło mu się, po czym z zadowoleniem odsunął od
siebie pusty talerz i kontynuował:

Carl i Jimmy spojrzeli na siebie złowrogo i zachowując
czujność, powrócili do jedzenia.

— Powinieneś siedzieć w kuchni — odezwał się po-
nownie Jimmy. — Wśród garów. Tam jest twoje miejsce.
Popatrz na siebie — cały jesteś spocony. Jak już prze-


pchniemy tę poprawkę, będziesz musiał coś ze sobą zro-
bić, no chyba że wolisz trafić do pudła. — Uśmiechnął się
szyderczo.

Mężczyzna poczerwieniał na twarzy.

— Parszywe gnojki! Nigdy wam się nie uda jej przefor-
sować!

Napuszonej odzywce Carla brakowało jednak przeko-
nania. Naturaliści zaczynali się bać. Purystom udało się już
zdominować Radę Federalną. Jeżeli wybory poszłyby po
ich myśli, przestrzeganie pięciopunktowego kodeksu pu-
rystów dotyczyłoby wszystkich obywateli.

— Nikt nie ma prawa wycinać mi gruczołów potowych

— grzmiał Carl. — Nigdy nie zgodzę się, by kontrolowa-
no świeżość mojego oddechu, wybielano mi zęby czy za-
gęszczano owłosienie. Brudzenie się, łysienie, tycie i sta-
rzenie się to naturalne procesy nieodmiennie towarzyszące
ludzkiej egzystencji.

— Czy to prawda, że stałeś się biernym propurystą? —
zwróciła się Betty do męża.

Walsh ze złością wbił widelec w żeberka, których reszt-
ki pozostały mu jeszcze na talerzu.

— Nie należę do żadnej z dwóch partii, więc obie stro-
ny coś mi przypisują: jedna nazywa mnie biernym propu-
rystą, a druga biernym pronaturalistą. Oba te określenia
znoszą się wzajemnie. Jeżeli dwie przeciwstawne sobie
partie uważają mnie za swego wroga, to znaczy, że napraw-
dę nie jestem wrogiem żadnej z nich. Ani też przyjacielem

— dodał po chwili.

— Wy, naturaliści, nie potraficie podjąć wyzwań przy-
szłości, przed jakimi stoi nasza planeta — powiedział Jim-


my do wujka. — Co takiego możecie zaoferować młodzie-
ży, komuś takiemu jak ja? Zezwierzęcenie, życie w jaski-
niach i żywienie się surowym miechem? Tworzycie anty-
cywilizację.

Chłopiec zarechotał przeraźliwie.

— Tylko byś spróbował. Za napaść na nieletniego gro-
zi pięć lat więzienia. No, śmiało — wal!

Don Walsh z trudem wstał i ciężkim krokiem opuścił
jadalnię.

Don wyszedł z mieszkania i zdążał głównym koryta-
rzem w kierunku zejścia na niższą kondygnację. Po obu
stronach mijał rzędy zamkniętych drzwi. Zewsząd dobie-
gał go hałas, w mieszkaniach paliły się światła i toczyło się
normalne życie. Przemknął obok skrytej w ciemnościach
pary nastolatków zatraconych w miłosnym uniesieniu


i znalazł się przy schodach. Na moment zatrzymał się, a po
chwili zdecydowanym krokiem ruszył ku najniższemu po-
ziomowi budynku.

Na dole było pusto, wiało chłodem i wilgocią. Odgłosy
współmieszkańców ledwie tu dochodziły, odbijając się sła-
bym echem od betonowego sufitu. Walsh napawał się ci-
szą i samotnością. Zatopiony w myślach minął po drodze
sklep spożywczy i pasmanterię, w których wygaszono już
światła, drogerię i sklep z alkoholami, pralnię, aptekę, dwa
gabinety: dentystyczny oraz lekarski, aż wreszcie dotarł
pod przeszklone drzwi poczekalni osiedlowego psychoana-
lityka.

W półmroku dostrzegł jego nieruchomą sylwetkę. Psy-
choanalityk znajdował się w swoim gabinecie, nikomu nie
udzielał konsultacji, z nikim nie rozmawiał. Miał wyłączo-
ny obwód zasilania. Walsh zawahał się, po czym przeszedł
przez bramkę kontrolną odgradzającą poczekalnię od ga-
binetu i zapukał do drzwi. Natychmiast zapaliły się świa-
tła. Jego obecność spowodowała automatyczne uruchomie-
nie robota, który wyprostował się i uniósł z fotela. Na jego
twarzy pojawił się uśmiech.

— Don! — zawołała maszyna. — Zapraszam do środka.
Wszedł ciężkim krokiem i usiadł.

przednim razem... Przypominasz sobie, co mówiłem? Na
pewno wiesz, co mnie gnębi.

Walsh spojrzał w quasi-ludzką twarz psychoanalityka,
wykonaną z metalu i plastiku.

— Ty potrafisz ocenić wszystko obiektywnie. Czy
wstępowanie do którejś z tych partii ma ja-
kikolwiek sens? Te ich slogany i propagandowa wrza-
wa są takie beznadziejnie... głupie. Jak można, do diabła,
tak bardzo się ekscytować stanem swojego uzębienia albo
tym, czy się pocimy, czy też nie? Ludzie są skłonni zabijać
się z powodu takich błahostek... Przecież to absurd. Jeżeli
ta poprawka zostanie przyjęta, grozi nam samobójcza woj-
na domowa, a wszyscy chcą, bym się zdeklarował i przyłą-
czył do którejś ze stron.

Charley pokiwał głową.

Psychoanalityk uśmiechnął się wyrozumiale.


— Trochę przesadziłeś, Don. Izolujesz się od społe-
czeństwa, odżegnujesz od jego kultury, ignorujesz akcep-
towane w nim normy postępowania — wydają ci się błahe
i nieistotne. A przecież żyjesz wśród ludzi tworzących zor-
ganizowaną społeczność. Nie wolno doprowadzać do takiej
alienacji.

Walsh próbował rozluźnić zaciśnięte dłonie.

Głos robota był spokojny, pozbawiony emocji.

Walsh zamyślił się.

je stworzyłeś. Nie możesz nimi dowolnie żonglować, ile-
kroć przyjdzie ci na to ochota. Jesteś tylko ich przekazicie-
lem... a one wypadkową warunków, w jakich przychodzi
nam żyć. Ib, co uważasz za swoje przekonania, jest jedy-
nie odbiciem określonych procesów społecznych i rozmai-
tych tarć. W twoim wypadku dwa wykluczające się wza-
jemnie trendy doprowadziły do impasu. Utknąłeś
w martwym punkcie, walczysz sam ze sobą... Nic potrafisz
się zdecydować, kogo powinieneś poprzeć, bo każda z tych
ideologii wywarła na ciebie pewien wpływ. — Robot poki-
wał głową ze zrozumieniem. — W końcu jednak będziesz
musiał dokonać wyboru. Zażegnać ten wewnętrzny kon-
flikt i przystąpić do działania. Nie możesz pozostać bier-
nym widzem... trzeba włączyć się w bieg zdarzeń. Nie da
się przejść przez życic jedynie w charakterze obserwato-
ra... tak to już jest.

Don wstał.

zostałeś samolubnym dzieckiem. Nie potrafisz dorosnąć na
tyle, by móc stawić czoło rzeczywistości. Ale z czasem ci
się to uda — robot uśmiechnął się.

Walsh w nie najlepszym nastroju zbierał się do wyj-
ścia.

W drzwiach Walsh chciał się jeszcze odwrócić, aby coś
dodać, ale robot już nie działał. Zatopił się w milczeniu
i ciemnościach, wciąż oparty łokciami o biurko. W blasku
gasnących świateł Don dostrzegł jeszcze coś, czego wcze-
śniej nie zauważył. Do kabla zasilania, tej pępowiny ma-
szyny, przyczepiono kawałkiem drutu białą plakietkę.
W półmroku odczytał drukowany napis:

WŁASNOŚĆ RADY FEDERALNEJ
TYLKO DO UŻYTKU PUBLICZNEGO

Psychoanalityk, podobnie zresztą jak całe osiedle, sta-
nowił część ogólnospołecznego systemu kontroli. Był wy-
tworem państwa, biurokratą mającym własny gabinet i sta-
nowisko. Jego rola polegała na godzeniu ze światem
i społeczeństwem takich właśnie osób jak Don Walsh.

Jeżeli jednak nie chciał iść za radą osiedlowego psycho-
analityka, to do kogo powinien się zwrócić? Gdzie miałby
się udać?

Trzy dni później odbyły się wybory. Krzykliwe nagłów-
ki gazet obwieściły mu to, co i tak od dawna wiedział;
w biurze przez cały dzień aż huczało od nowin. Schował


gazetę do kieszeni płaszcza i nie sięgnął po nią aż do chwi-
li, gdy znalazł się w domu.

PRZYGNIATAJĄCE ZWYCIĘSTWO PARTII
PURYSTOWSKIEJ. POPRAWKA HORNEYA
NIEZAGROŻONA

Walsh ciężko opadł na krzesło. Zona uwijała się przy
obiedzie. W kuchni swojsko brzękały naczynia, a zapach
gotowanych potraw niósł się po niedużym, jasnym miesz-
kaniu, przyjemnie drażniąc nozdrza.

Drzwi do mieszkania otworzyły się i do środka wpadł
Carl, czerwony na twarzy, spoglądający wokół spode łba.


—Już to zrobiono — Carl wybuchnął nerwowym śmie-
chem.

Porwał z biurka stertę papierów i upchnął je wszystkie
w otworze zsypu na śmieci.

— W kwaterze głównej purystów mamy swoich infor-
matorów. Nowi członkowie Rady Federalnej zaraz po za-
przysiężeniu przegłosowali poprawkę. Chcą nas zaskoczyć,
ale my się nie damy.

Drzwi trzasnęły. Z korytarza dobiegał odgłos oddalają-
cych się pospiesznie kroków.

— Dotąd nigdy nie widziałam, żeby mój brat tak żwa-
wo się poruszał — zauważyła ze zdumieniem Betty.

Ciężki stukot butów, który wciąż dochodził z korytarza,
wprawił Walsha w przerażenie. Carl szybko wyszedł z bu-
dynku i wsiadł do auta. Silnik zaryczał i pojazd naziemny
szwagra natychmiast się oddalił.

Drżącymi dłońmi Walsh zapalił papierosa.

— Sądzę, że mimo wszystko może mieć problemy, i to
spore. Chociaż wydaje się to dość niewiarygodne, że pury-
ści skrupulatnie zaczną wypełniać wszystkie swoje postu-


laty. Jak można było przegłosować taką poprawkę, zmuszać
wszystkich do przyjęcia jednego, narzuconego punktu wi-
dzenia? No, ale z drugiej strony, od lat się na to zanosiło...
to tylko ostatni etap długiej drogi.

Betty nakryła do stołu i wniosła półmiski z jedzeniem.

trafili się mordować z powodu niedorzecznych haseł, któ-
re kładł im do głowy ktoś, kto stał z boku i czerpał z tego
wymierne korzyści.

Jasne, że wiedział. Kłopoty z trawieniem stwarzały ko-
lejne zagrożenie. Gdyby mu się odbiło w obecności pury-
sty, mógł to przypłacić życiem. Nic było już na świecie
miejsca dla tych, którym się odbija, i tych, którym takie
odgłosy przeszkadzają. Jedna ze stron musiała ustąpić...
i zrobiła to. Przyjęto poprawkę, a to oznaczało, że dni na-
turalistów są policzone.

— Jimmy wróci późno — oznajmiła Betty, nakładając
sobie na talerz porcję kotletów jagnięcych, zielonego
groszku i gotowanej kukurydzy. — Będą dzisiaj święto-
wać. Wygłoszą przemówienia, zorganizują wiece i marsze
z pochodniami. A może tak wyskoczymy popatrzeć? —
dodała z nadzieją. — Na pewno będzie pięknie. Jak po-


myślę o tych wszystkich światłach, przemówieniach i pa-
radach...

— Proszę cię, idź, skoro tak bardzo chcesz.

Walsh jadł zupełnie machinalnie, w ogóle nie czując
smaku potraw.

— Baw się dobrze — dodał.

Nie skończyli jeszcze kolacji, gdy drzwi otwarły się
z hukiem i do mieszkania wpadł Carl.

— Zostało coś dla mnie? — zapytał.

Betty aż wstała z krzesła, tak była zdziwiona.

— Carl, ty już nie pachniesz... brzydko.

Mężczyzna usiadł i łapczywie sięgnął po półmisek z ko-
tletami. Po chwili zreflektował się i wybrał dla siebie naj-
mniejszą porcję, dokładając odrobinę groszku.

— Jestem głodny — stwierdził — ale nie do przesady.
— Jadł w skupieniu i w ogóle nie mlaskał.

Walsh gapił się na niego w osłupieniu.

Pociągnął łyk letniej kawy.

— Ale gdzie tam. To byłoby samobójstwo. — Carl ro-
zejrzał się badawczo dookoła. — Zdradzę wam tajemnicę.
Całkowicie zastosowałem się do postanowień Poprawki


Horneya. Niczego nie można mi zarzucić. Jak gliny zaczną
węszyć, to nie puszczajcie pary z ust. Poprawka daje pra-
wo do zmiany przekonań, i to właśnie zrobiliśmy, dla nie-
poznaki. Poddaliśmy się puryfikacji i nie mogą nas teraz
tknąć. Ani słowa więcej na ten temat.
Pokazał im małą niebieską kartę.

Walsh nie odezwał się ani słowem.

— O co ci chodzi tym razem? — dopytywała się Betty.
— Przecież tego właśnie chciałeś. Zależało ci, żeby prze-
stali wreszcie walczyć i wyrzynać się nawzajem —głos ko-
biety stał się piskliwy. — Czy ciebie nic nie zdoła zadowo-
lić? Stało się to, o czym marzyłeś, a tobie ciągle mało.
Czego ty jeszcze, do licha, oczekujesz?

Z dołu dobiegł ich jakiś hałas. Carl wyprostował się
i zbladł. Jeśli byłoby to możliwe, w tym momencie oblał-
by się pewnie potem.

Gdy otworzyły się drzwi, zobaczyli rosłych policjan-
tów w zielonych mundurach, wraz z Jimmym, który wy-


dawał się przy nich znacznie niższy, niż był w rzeczywi-
stości.

— To on! — zapiszczał chłopiec, wskazując na Carla. —
To działacz naturalistowski! Powąchajcie go tylko!

Policjanci obstawili pomieszczenie. Przystąpili do znieru-
chomiałego w bezruchu Carla, skontrolowali go i odsunęli się.

— Żadnych woni osobniczych — oznajmił sierżant. —
Nie stwierdzam też cuchnącego oddechu. Włosy mocne
i wypielęgnowane. — Na jego znak Carl posłusznie otwo-
rzył usta. — Zęby białe, dokładnie wyczyszczone. Nie od-
notowuję żadnych uchybień, wszystko w porządku.

Jimmy spojrzał na wujka, nic kryjąc wściekłości.

— Sprytnie to urządziłeś.

Carl ze stoickim spokojem powrócił do kolacji i nie
zwracał najmniejszej uwagi ani na chłopca, ani na policję.

Jeden z policjantów zwrócił uwagę na Dona Walsha.
Nozdrza mu drgnęły, a twarz przybrała szorstki, oficjalny
wyraz.

— Nazwisko? — rzucił.
Walsh przedstawił się.

Policjanci otoczyli go, zachowując ostrożność. — Za-
pach osobniczy — zauważył jeden z nich. — Ale owłosie-
nie kompletne i zadbane. Otwórz usta.


Don zastosował się do polecenia.

Jimmy wysunął się do przodu.

Policjant robił notatki.

Walsh wymierzył policjantowi cios prosto w szczękę.
Sierżant wyłożył się jak długi i z rozrzuconymi ramionami
leżał, patrząc ogłupiałym wzrokiem. Policjanci wpadli
w panikę, wyciągnęli broń i zaczęli biegać po mieszkaniu,
wrzeszcząc i wpadając na siebie nawzajem. Betty przeraź-


liwie krzyczała. Piskliwy głos Jimmy'ego utonął w ogól-
nym zamieszaniu.

Don porwał ze stołu lampę i rzucił nią w policjanta, tra-
fiając go w głowę. Światła w mieszkaniu zamigotały i zgasły.
Pokój pogrążył się w chaosie i ciemności. Zewsząd dobiega-
ły krzyki. Walsh natknął się na kogoś. Uderzył z całej siły ko-
lanem i czyjeś ciało osunęło się na podłogę. Wrzawa i kotłu-
jący się tłum sprawiały, że Don na chwilę stracił orientację.
W końcu jego dłonie trafiły na klamkę. Gwałtownym ru-
chem otworzył drzwi i wybiegł na klatkę schodową.

Ktoś dogonił go w pobliżu windy.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zawodził niepocieszo-
ny Jimmy. —Wszystko było ukartowane, nie miałeś powo-
dów do obaw!

Jego cienki, piskliwy głos stawał się coraz słabiej sły-
szalny, w miarę jak winda przybliżała się do parteru. Poli-
cjanci, zachowując ostrożność, wybiegali na korytarz. Z od-
dali dobiegał Walsha groźny tupot ich butów.

Spojrzał na zegarek. Prawdopodobnie zostało mu jakieś
piętnaście, dwadzieścia minut. Potem wpadnie w ich łapy,
to nieuniknione. Wziął głęboki oddech i wyszedł z windy.
Starając się iść jak najciszej, przesuwał się mrocznym, zu-
pełnie opustoszałym korytarzem części usługowo-handlo-
wej. Sklepy były pozamykane, po drodze mijał rzędy
ciemnych, nie oświetlonych drzwi.

Charley pracował, gdy Walsh wkroczył do poczekalni.
Dwóch mężczyzn czekało w kolejce, a z trzecim robot od-


bywał właśnie rozmowę, ale na widok wyrazu twarzy Do-
m natychmiast przywołał go gestem.

— Czy coś się stało? — zapytała maszyna, przyjmując
poważny ton i wskazując mu krzesło. — Siadaj i mów, co
cię gnębi.

Walsh przystąpił do relacjonowania ostatnich wydarzeń.
Kiedy skończył, psychoanalityk odchylił się w fotelu i wy-
dał z siebie przeciągły, cichy gwizd.

Robot pokręcił głową.

Metalowe palce robota zabębniły nerwowo po blacie
dużego mahoniowego biurka.


— A mnie wcale nie jest przykro — powiedział Don. —
Nie mogłem inaczej postąpić. Dopiero teraz w pełni to ro-
zumiem. Niezdecydowana postawa niekoniecznie musi
być od razu czymś nagannym. To, że człowiek nie dowie-
rza hasłom i poglądom głoszonym przez oficjalne partie,
zachętom do oddania życia za ich sprawę — również jest
światopoglądem, systemem określonych wartości, dla któ-
rych warto nawet ponieść śmierć. Myślałem, że brak mi ży-
ciowego credo, ale teraz widzę, że je mam, i to bardzo
ugruntowane.

Robot nie słuchał. Pospiesznie gryzmolił coś w notesie,
w końcu złożył swój podpis i wprawnym ruchem wydarł
kartkę z bloczka.

Kartka była zaświadczeniem firmowanym przez Fede-
ralne Stowarzyszenie Psychoanalityków. Walsh obracał je
w dłoni bez przekonania.

wcześniej emocjom. Klasyczna manifestacja libido... bez
żadnych politycznych podtekstów.

— No tak, rozumiem — powiedział Walsh.
Maszyna popchnęła go delikatnie, lecz zdecydowanie

w kierunku wyjścia. — Idź już do nich i pokaż moje za-
świadczenie.

Ze skrytki ulokowanej w metalowej klatce piersiowej
Charley wydobył małą butelkę.

— Przed snem zażyj po jednej kapsułce. Nie są mocne.
To łagodny środek uspokajający, który pomoże ci ukoić
nerwy. Wszystko będzie dobrze. Wkrótce znowu się zoba-
czymy. I pamiętaj, że odniosłeś sukces — wreszcie zaczą-
łeś z tego wychodzić.

Walsh wymknął się na zewnątrz. Było już ciemno.
Przed budynkiem stała duża furgonetka policyjna. Jej czar-
ny kontur rysował się groźnie na tle zmatowiałego nieba.
Tłum ciekawskich zgromadził się w bezpiecznej odległo-
ści, próbując dowiedzieć się, o co chodzi.

Don machinalnie wsunął lekarstwo do kieszeni płaszcza.
Przez chwilę stał, rozkoszując się chłodem wieczoru. Nad je-
go głową świeciło w oddali zaledwie kilka bladych gwiazd.

Walsh wyjął zaświadczenie od psychoanalityka.

— Idę! — powiedział. — Po drodze starannie podarł
dokument na drobne kawałki, które następnie rozrzucił na
wietrze. Podmuch rozniósł strzępy papieru po okolicy.


Bezwładne ciało Walsha wrzucili do wnętrza ciężarów-
ki i zatrzasnęli klapę. Urządzenia utylizacyjne rozpoczęły
pracę. Rozkładały ciało Dona na podstawowe składniki mi-
neralne. Po chwili pojazd ruszył, udając się do miejsca ko-
lejnej interwencji.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dick Philip K W lepszym świecie
Dick Philip K Świat Jona(doc)
Dick Philip K Zautomatyzowana fabryka(doc)
Dick Philip K Śniadanie o zmierzchu(doc)
Dick Philip K Niania(doc)
Dick Philip K Małe co nieco dla nas temponautów(doc)
Dick Philip K Zastępca(doc)
Dick Philip K Ojcowskie alter ego(doc)
Dick Philip K Epoka Beztroskiej Pat(doc)
BEZPIECZNA EUROPA W LEPSZYM ŚWIECIE EUROPEJSKA STRATEGIA BEZPIECZEŃSTWA
Bezpieczna Europa w lepszym świecie. Europejska Strategia Bezpieczeństwa, strategia bezpieczeństwa n
Dick Philip K Simulakra
Dick Philip Dr Bluthgeld
Dick Philip K Paszcza wieloryba
Dick Philip K Dr Futurity
Dick Philip K Krótki szczęśliwy żywot brązowego Oxforda
Dick Philip K Roger Zelazny Deus Irae
Dick Philip Teraz czekaj na zeszły rok

więcej podobnych podstron