Autor: John Morressy
Tytul: Nic do stracenia
(Nothing to lose, nothing to kick)
Z "NF" 1/92
Michael McGuffey wszystko robił dość dobrze, ale w niczym
nie był dobry naprawdę i uważał to za przekleństwo swego
życia. Pragnął uznania, chwały i poklasku. Otrzymywał
uprzejme skinienia i uśmiechy zaabsorbowanych czym innym
ludzi. Pragnął słyszeć swoje imię wyrywające się z milionów
gardeł. Zamiast tego słyszał, jak mówiono o nim "ten Mike
Jakmutam..." Do bólu pragnął być kimś znanym, a z
każdym dniem stawał się coraz bardziej niezauważany.
W ponury wieczór trzydziestych czwartych urodzin siedział
samotnie w nędznym pokoju rozmyślając nad swym życiem.
Stwierdził, że można by je przedstawić na wykresie jako
stale opadającą krzywą. Był kumplem bohaterów, rozmazaną
twarzą w rogu fotografii wielkich ludzi, pomocnikiem
zwycięzców. Zawsze tak było i nic nie wskazywało, żeby teraz
nagle miało się coś zmienić.
Kiedy na studiach grał w szkolnej drużynie koszykówki,
zawsze siedział na ławce rezerwowych. Zarobił kilka punktów,
ale najlepszy był jako podający. Studiował prawo, ale nazwa
uniwersytetu, który skończył, nikomu nic nie mówiła. Po
dyplomie zaczął pracować w małej firmie "Baer, Barron, Withes
i Cyr", specjalizującej się w mozolnym zdobywaniu informacji
dla większych, lepiej znanych zespołów adwokackich. Ożenił
się z miłą, całkiem atrakcyjną dziewczyną i wynajęli skromne
mieszkanie. Po pewnym czasie pogodził się z faktem, że jego
życie najprawdopodobniej nie stanie się nagle szczególnie
widowiskowe. Ale również nie będzie beznadziejne. Po prostu
wielkość nie wchodziła w grę.
W trzecim roku małżeństwa żona odeszła od niego. Parę dni
później, w czasie gdy był w pracy, przyjechała dużym
samochodem bagażowym i zabrała wszystko, czego zdążyli się
dorobić.
McGuffey próbował zapomnieć. Zaczął chodzić do barów dla
samotnych, dużo pił i odstręczał każdą napotkaną kobietę
swymi rzewnymi monologami. "Bear, Barron, Withers i Cyr"
trezygnowali z jego usług. Zaczął pić jeszcze więcej.
Zaplątał się w pełen napięć związek z początkującą
aktorką i dzięki niej zainteresował się sceną. Po jakimś
czasie zaproponowano mu rólkę w purenonsensowym dramacie
wystawianym daleko od Broadwayu. Uwierzył, że wreszcie
przyszedł jego czas. Sztuka upadła podczas pierwszego
przedstawienia, kiedy żaden z widzów nie wrócił po przerwie.
McGuffey zacisnął zęby i postanowił szukać sławy w
pisaniu. Napisał powieść opowiadającą w żywy,
bezkompromisowy sposób o życiu jego pokolenia. Zaakceptowana
w trzydziestym siódmym wydawnictwie, do którego posłał
maszynopis, ukazała się podczas strajku księgarzy. Sprzedano
osiemdziesiąt jeden egzemplarzy. Kiedy McGuffey przesłał
maszynopis kolejnej książki: "Głos wołającego na puszczy",
otrzymał odmowę pocztą zwrotną. Wydawca nie odpowiadał na
jego szalone telefony i odsyłał listy nawet ich nie
otwierając.
To był kres jego możliwości. Wchodząc w trzydziesty
czwarty rok życia, czuł się podstarzałym nieudacznikiem i na
takiego też wyglądał. Miał bladą i obwisłą skórę, siwiejące
włosy, oczy bez wyrazu. Jeśli kiedykolwiek miał zostać kimś
wielkim i sławnym, na co czuł, że zasługiwał, powinno się to
stać niedługo. Bardzo niedługo. Tej właśnie nocy.
Wyjrzał w ciemne niebo przez pokryte warstwą brudu, mokre
od deszczu okno i zacisnął za złością pięści.
- Dlaczego mi to robisz? - jęknął. - Pragnę zostać kimś
znanym! Zasługuję na to.
Odwrócił się od okna i padł na twarde, wąskie łóżko.
- Oddam wszystko, co mam, żeby być sławny - łkał. - Oddam
wszystko każdemu, kto uczyni mnie sławnym. - Płakał we
wygniecioną poduszkę.
Usłyszał wewnątrz głowy zimny, bezosobowy głos:
- Wszystko, każdemu? Czy jesteś pewien? - zapytał głos.
- Tak! - krzyknął McGuffey.
W tym samym momencie usłyszał pukanie do drzwi.
Usiadł zdziwiony. Od tak dawna nikt go nie odwiedzał, że
zaczął zachowywać się ostrożnie jak zbieg. Wstał z łóżka i
skradając się podszedł do drzwi.
- Kto tam? - zawołał.
- Czy to mieszkanie pana Michaela Aloysiusa McGuffeya? -
zapytał zimny, bezosobowy i znajomy głos.
- Tak. Kim pan jest?
- Mam parę spraw do tego pana, ale nie można ich
załatwić, jeżeli stoi się po dwóch stronach drzwi. Czy mogę
wejść?
McGuffey zawahał się, po czym otworzył. Gość nie miał ani
głosu ani manier złodziejaszka. A gdyby nawet był nim,
w mieszkaniu nie znajdowało się nic interesującego.
Przybysz, wysoki, szczupły mężczyzna w
dopasowanym, prążkowanym garniturze, nosił melonik i trzymał
teczkę oraz cienki parasol. Włosy i wąsy miał rude, oczy
bladoniebieskie, nos wąski i garbaty. Jego wygląd odpowiadał
wyobrażeniu McGuffeya o londyńskim radcy prawnym.
Wszedł do środka i rozejrzał się, jakby oceniając
lokatora według jego mieszkania. McGuffey poczuł się nagle
nieswojo i jeszcze gorzej niż zwykle.
- Musi pan wybaczyć... nie oczekiwałem - mamrotał.
Jego gość usadowił się na najmniej zniszczonym krześle,
położył teczkę i parasol obok siebie, a kapelusz na oparciu.
Spoglądając na gospodarza odezwał się:
- Zakładam, że to pan jest Michael McGuffey. Zgadza się?
- Tak, panie...panie...
Sięgając w głąb wewnętrznej kieszeni marynarki, gość
wyciągnął karty wizytowe i wręczył jedną z nich
McGuffeyowi. Wypukłe, czarne litery głosiły: "Alistair
Burne-Brymstone. K.C.S.E." Papier był bardzo zimny w dotyku.
- Czego więc pan sobie życzy, panie Burne-Brymstone?
Jeżeli reprezentuje pan kogoś, kto chce wyciągnąć ode mnie
jakieś pieniądze, traci pan swój czas. Mam ubranie na
grzbiecie i niewiele więcej - apatycznie stwierdził
McGuffey.
Burne-Brymstone machnął na tę sugestię ręką i
zdecydowanie pokręcił głową.
- Orientujemy się bardzo dobrze, jaki jest pański status
materialny, panie McGuffey i to od jakiegoś już czasu. Nie
przyszedłem tu po to, żeby prosić o pieniądze - powiedział.
- Więc co? Spadek? - Na samo brzmienie tego słowa
McGuffeya przeszedł dreszcz. - Czy ktoś zostawił mi
pieniądze? Czy wujek Warren wreszcie...
Jego gość ponownie machnął tylko wymanikiurowaną dłonią.
- To jest spotkanie handlowe. Parę minut temu złożył pan
ofertę. Jestem tu, żeby przedyskutować warunki.
- Jaką ofertę?
- Powiedział pan, że odda wszystko każdemu kto uczyni
pana sławnym.
- Naprawdę? ...Tak, być może to właśnie powiedziałem.
- Owszem, panie McGuffey. Nawet na pewno pan to powiedział.
I to z dużym przejęciem. Czy oferta jest nadal aktualna?
McGuffey poczuł się nagle nieswojo. Przyjrzał się swojemu
gościowi uważniej. Wyglądał na człowieka godnego zaufania,
ale cała sytuacja była dość niepokojąca. Jak ktokolwiek
mógł usłyszeć jego zdławione poduszką słowa?
- Jeżeli zastanawia się pan skąd to wiem, zapewniam, że
posiadamy stały serwis informacyjny - powiedział
Burne-Brymstone z uspokajającym uśmiechem.
- Na mój temat?
- Na temat wszystkich ludzi.
McGuffey przez chwilę milczał przetrawiając tę
informację. Wiedział, że mafia rozporządza ogromnymi
środkami, ale nigdy nie spodziewał się, że na taką skalę.
To, w co się pakował, mogło byś śliskim interesem... ale oni
obiecywali sławę...
- Jaka jest wasza oferta?
- Proponujemy pięć lat sławy i powodzenia we
wskazanej przez pana dziedzinie w zamian za pańską duszę.
- Moją duszę? Czy pan jest?...
Głos McGuffeya załamał się. Był gotów na układ z
przestępcami. Diabeł to zupełnie inna sprawa.
- Jestem - przyznał Burne-Brymstone lekko skłaniając
głowę.
- Ależ pan jest przecież Anglikiem! - zaprotestował
McGuffey.
- Mój drogi przyjacielu, czyż nie tego się pan
spodziewał? Ostatecznie, pan jest Irlandczykiem.
McGuffey spojrzał na elegancką, uśmiechniętą i bardzo
anglosaską postać, i przypomniał sobie opowieści swojej
babki ze starego kraju o dniach przed Wiosennym Powstaniem.
- Ma pan rację, Burne-Brymstone. Nie zastanawiałem się
nad tym od dawna, ale ma pan rację.
- Oczywiście, że tak. A teraz czy jest jeszcze coś, co
chciałby pan przedyskutować przed złożeniem podpisu?
- Tak. Dlaczego dostaję tylko pięć lat. Ci wszyscy, o
których słyszałem, dostawali dwanaście, a niektórzy nawet
dwadzieścia cztery lata.
- Mój drogi przyjacielu, chyba zdaje pan sobie sprawę, jak
bardzo wzrosły koszty w ciągu ostatnich paru wieków. Po
prostu nie jesteśmy w stanie proponować warunków z tamtych
czasów. Z drugiej jednak strony, dzięki nowym technologiom
można osiągnąć więcej korzyści. Dziś w ciągu
pięciu lat można się naprawdę porządnie zdeprawować. Kiedyś
potrzeba było na to co najmniej pięćdziesięciu. W
rzeczywistości więc osiągnęliśmy postęp.
McGuffey potrząsnął głową.
- Technologia mnie nie obchodzi. Pięć lat to pięć lat, a
nie dwadzieścia cztery.
- Proszę tego nie brać do siebie, mój drogi, ale pan
także nie jest Faustem.
- Niech będzie dziesięć.
- Mogę zgodzić się na sześć, McGuffey, ale to moje
ostatnie słowo.
- Kiedy to się zacznie?
- Pan wyznacza termin. Zazwyczaj umowa zaczyna
obowiązywać natychmiast po podpisaniu.
McGuffey westchnął głęboko.
- Dobrze więc. Chwileczkę. Chcę, żeby wszystko było
zupełnie jasne. Jeżeli zaprzedam panu swoją duszę -
przyjmując, że ją posiadam - w momencie podpisywania stanę
się sławny. Zgadza się?
- Jeżeli takie jest pańskie życzenie. Uważam, że warunki
trzeba ustalać bardzo precyzyjnie. To zapobiega późniejszym
pretensjom.
- Czy myśli pan, że ja będę chciał oszukiwać?
- Mój drogi, każdy próbuje. Proszę więc wyrazić jasno
swoje pragnienia.
McGuffey kiwnął głową unosząc dłoń, jakby prosząc o
cierpliwość. Po chwili zastanowienia powiedział:
- Chcę międzynarodowej sławy i uznania dla moich
artystycznych osiągnięć, a także majątku i zdrowia, bym mógł
korzystać z nich w pełni.
- To wszystko? - zapytał rozmarzonym głosem
Burne-Brymstone.
- Jeszcze nie. Chcę odnosić olśniewające sukcesy w każdym
przedsięwzięciu, za które się wezmę. Chcę, by damy, których
widok zapiera dech w piersi, obdarzały mnie szczodrze swymi
uczuciami i to bez wahania. Chcę, by potężni tego świata
bali się mnie i poważali, a masy uwielbiały. Chcę, żeby w
momencie mojego wejścia do jakiegoś pokoju zapadała cisza, a
po chwili wybuchały wiwaty i wyrazy ślepego uwielbienia dla
mej wielkości. Tego chcę, Burne-Brymstone. I chcę tego od
chwili podpisania dokumentu.
- Rozumiem. To będzie formularz 12-A.
Burne-Brymstone wyciągnął odpowiednie papiery ze swej
teczki, uważnie przeczytał je, po czym dał do sprawdzenia
McGuffeyowi. McGuffey czytał powoli, niezwykle wnikliwie,
żałując, że od tak dawna wziął rozbrat z prawem. Nie mógł
powstrzymać podejrzeń, chociaż wszystko wyglądało absolutnie
w porządku. Firma, z którą miał do czynienia, nie cieszyła
się dobrą reputacją. Burne-Brymstone usiadł wygodnie w
fotelu niczym nie okazując zniecierpliwienia.
- Chciałbym tu wprowadzić pewną poprawkę. Niewielką -
powiedział McGuffey. Burne-Brymstone uniósł brew jakby
zaciekawiony, więc ciągnął dalej. - W artykule siódmym
chciałbym dodać słowa "jeżeli istnieje" po słowie "dusza".
- Panie McGuffey, zadziwia mnie pan. W naszych
kartotekach jest pan umieszczony w spisie katolików,
proszę więc wybaczyć, w tej kwestii nie powinien mieć pan
wątpliwości.
- Byłem wychowany w rodzinie katolickiej. Teraz jestem
czymś w rodzaju agnostyka.
Burne-Brymstone parsknął śmiechem.
- Nawet teraz?
- Cóż... wciąż nie mam pewności, jeżeli chodzi o duszę i
to wszystko.
- Ponieważ my mamy pewność, myślę, że taka poprawka jest
możliwa. Czy podpisze pan teraz?
- A co ze zmianą tekstu?
- Nie ma potrzeby nic dopisywać. Proszę spojrzeć i
sprawdzić, czy teraz zapis jest odpowiedni.
McGuffey spojrzał na artykuł siódmy. Zmienione słowa
widniały, jakby były tam zawsze. Poczuł chłód w żołądku i
nie chcąc dopuścić do głosu lęków, chwycił oferowane pióro i
złożył podpis powyżej wydrukowanego swego nazwiska. Kiedy
wykańczał ogonek od y w McGuffey, zadzwonił telefon.
- To do pana, panie McGuffey - powiedział Burne-Brymstone
wyjmując pióro spomiędzy palców swego klienta i sięgając po
kontrakt.
- Ależ ja nie mam telefonu.
- Teraz już tak. Dzwoni pański nowojorski agent.
- Ależ ja nie mam agenta.
- Teraz już tak. Ośmiu. I wszyscy są bardzo zapracowani.
McGuffey wstał i ruszył oszołomiony do zakurzonego
parapetu, gdzie dzwonił jaskrawoczerwony telefon.
Odwrócił się, żeby przeprosić i zdążył jeszcze zobaczyć
swego gościa w drzwiach. Uśmiechnięty Burne-Brymstone musnął
dłonią melonik.
- Au revoir, panie McGuffey. Do zobaczenia za sześć lat.
I już go nie było.
Od tej chwili życie Michaela McGuffeya nie przypominało w
niczym tego, co doświadczał wcześniej. Każdy dzień był
świętem.
Jego powieść "Głos wołającego na puszczy" została kupiona
na pniu, o czym poinformowały gazety na całym świecie. Na
jej kampanię reklamową przeznaczono pięć milionów dolarów.
McGuffey ledwie zakończył objazd po wszystkich
większych miastach, gdzie zorganizowano mu spotkania
autorskie, a już musiał zaczynać próby do
piętnastoodcinkowego miniserialu, którego scenariusz bazował
na jego książce. Grał w nim główną rolę. Miał tylko dwa dni
na odpoczynek, które spędził wysłuchując entuzjastycznych
recenzji, odczytywanych mu przez aktualną przyjaciółkę i już
trzeba było ruszać na Zachodnie Wybrzeże, by rozpocząć pracę nad
filmem. A ponieważ to on sam był autorem scenariusza i
ścieżki dźwiękowej, a także producentem i reżyserem, jego
dni były wypełnione pracą. Wieczory spędzał w
najelegantszych klubach, noce zaś w łóżkach kolejnych
piękności. Każdego ranka zrywał się tryskając energią, gotów
powitać czekający na niego z utęsknieniem świat.
Stał się idolem. Uwielbiali go wszyscy niezależnie od
wieku, płci, języka, kultury, rasy, narodowości. Eskimosi i
pigmeje, Ainowie i Lapończycy, Beduini - wszyscy oni
nazywali swoje dzieci, chłopców jak i dziewczynki, Michaelem
McGuffeyem. Zewsząd wyglądała uwieczniona na plakatach jego
uśmiechnięta twarz, od Wielkiego Muru w Chinach po Chichen
Itza, od Kremla do Timbuktu. Wszędzie również było go
słychać - w przejściach, poczekalniach, wielkich magazynach,
dyskotekach, na przyjęciach i w samolotach - śpiewającego
swe nagrodzone piosenki do muzycznej wersji swej nagrodzonej
powieści "Głos wołającego na puszczy". Był wszechobecny jak
pogoda.
Grywał w golfa z prezydentami, pokonał nawet pewnego
księcia dziewiętnastoma punktami. Śpiewał przed królową, a
po występie cała rodzina królewska urządziła mu owację na
stojąco. Spił dokumentnie całe Politbiuro, a kiedy wszyscy
leżeli już pod stołem, wychylił ostatni stakańczyk wódki i
poszedł prosto do teatru "Bolszoj", gdzie dla niego
dziewiętnaście razy podnoszono kurtynę.
Dzięki jego urokowi i talentowi film "Głos wołającego na
puszczy" otrzymał dziewiętnaście Oskarów, McGuffey został
więc od razu poproszony, by przez kilka najbliższych lat był
mistrzem ceremonii podczas rozdawania tej prestiżowej
nagrody. Mowa, którą wygłosił odbierając Nobla, natychmiast
przeszła do klasyki. W plebiscycie magazynu "Time" przez pięć
lat pod rząd był wybierany mężczyzną roku.
Przez wszystkich traktowany był jako największy
autorytet. I to w każdej dziedzinie. Wypowiadał się
publicznie na temat wyborów, zdrowia, ekologii, ekonomii,
Bliskiego Wschodu, bezpieczeństwa na drogach, praw
obywatelskich, sportu i programu kosmicznego - a ludzie
słuchali. W telewizji pojawiał się co najmniej cztery razy w
tygodniu. Czasami jako jedyny gość w najbardziej popularnych
programach publicystycznych. Niekiedy pozwalał przeprowadzić
ze sobą wywiad. Ale najczęściej wygłaszał memoranda w
sprawach najwyższej, światowej wagi.
W ciągu jednego tylko roku powstało siedemnaście nowych
organizacji artystycznych, kulturalnych czy literackich, po
to tylko, by przyznać jakąś nagrodę Michaelowi McGuffeyowi.
Jego obrazy zainicjowały nowy trend w malarstwie, nazwany
modą na nadmiar, która opanowała natychmiast Zachodnią
Europę i Japonię, a w Sowietach spowodowała kryzys.
Jego prace wystawiono w muzeum, którego budynek on sam
zaprojektował. Premiera jego "Wariacji na perkusję, cztery
głosy i orkiestrę" odbyła się w Centrum Kennedy'ego, a owacja
po prapremierze była większa od tych, jakie otrzymywał ten
prezydent.
McGuffey był stale w ruchu, a podróżował jak na
miliardera przystało. W limuzynie towarzyszyli mu fryzjer,
manikiurzystka, krawiec, charakteryzator, sekretarz, lekarz,
i instruktor gry w szachy. Za nimi podążał zespół do
kontaktów z mediami. A obstawa jechała z przodu, z tyłu i po
bokach. Nigdy nie był sam, zawsze towarzyszyli mu ludzie - a
on to uwielbiał, uwielbiał, uwielbiał.
Kiedy minęła połowa szóstego roku tej międzynarodowej
celebry na jego cześć Michael McGuffey zaczął poważniej
zastanawiać się nad swoją przyszłością. Podobało mu się
życie, jakie prowadził i nie chciał zamieniać go na wieczność,
która na pewno nie miała być przyjemna.
Zebrał zespół swoich doradców prawnych, zaprzysiągł ich i
zdradził warunki ugody z Burne-Brymstonem. Nikt nie wydawał
się szczególnie zaskoczony. Popatrzyli po sobie i poprosili,
by pokazał im kontrakt. Kiedy położył go przed nimi, uważnie
obejrzeli papiery. Przez jakiś czas w pokoju panowała absolutna
cisza.
Kilkenny, starszy partner firmy, spojrzał na Katza,
drugiego starszego partnera. Katz uniósł brwi i powoli
pokręcił głową.
- Bardzo interesujący dokument - stwierdził Kilkenny.
- Krótki, jasny i zwięzły... właśnie przed takimi
dokumentami zawsze pana przestrzegaliśmy - powiedział Kutz
patrząc na McGuffeya ze smutkiem i rezygnacją.
- Kiedy to podpisywałem, nie miał mnie kto ostrzec -
odpowiedział McGuffey poirytowanym głosem. - Teraz macie
mnie z tego wyciągnąć.
Katz odchrząknął, westchnął i wreszcie powiedział.
- Tak jak już mój partner zauważył, panie McGuffey, to
jest bardzo interesujący dokument.
- Co chce pan przez to powiedzieć, panie Katz?
- Jeśli wybaczy mi pan ten kolokwializm, powiem krótko.
Jest pan udupiony, panie McGuffey.
- Udupiony? - powtórzył McGuffey cichym, drżącym głosem.
Katz kiwnął głową. Kilkenny poprawił okulary, odkaszlnął
i z dodającym otuchy uśmiechem powiedział:
- Chyba że mógłby pan dowieść tym... ludziom, że nie ma
pan duszy, wtedy problem byłby rozwiązany. Zgodnie z
dokumentem, mógłby pan zatrzymać wszystko, bez żadnych
legalnych konsekwencji.
- Ale... przecież jesteśmy inteligentnymi ludźmi... to
jest dwudziesty wiek, a nie średniowiecze... nikt już w
takie rzeczy nie wierzy... prawda?
- Wszystko wskazuje na to, że Burne-Brymstone i jego
ludzie - tak. A oni wypełnili swoją część zobowiązania -
powiedział Kilkenny. - Jeżeli posiada pan duszę, należy ona
do nich.
- Wymyślcie coś! - głos McGuffeya wzniósł się do krzyku.
- Wyciągnijcie mnie z tego! Walczcie z nimi!
- Żadem sąd się tego nie podejmie - powiedział Katz
ponuro.
- Może więc ugoda?
- Z tymi ludźmi?
McGuffey złapał się za głowę. Spojrzał po siedzących
wokół stołu prawnikach. Dwieście lat doświadczenia,
ukończone najbardziej prestiżowe wydziały prawa, wpływy,
kontakty - musieli znaleźć jakieś rozwiązanie.
- Dobrze - powiedział z wysiłkiem kontrolując swój głos
- nie wystąpimy do sądu i nie mamy szans na ugodę. Jakie są
inne rozwiązania?
Z odległego końca stołu doszedł go cichy głos starego,
siwego Vikery.
- We wszystkich podobnych przypadkach, o jakich
słyszałem, stosowana była modlitwa i pokuta. Jak zapatruje
się pan na takie rozwiązanie, panie McGuffey?
McGuffey spojrzał na niego zaszokowany. Cisza przeciągała
się, atmosfera zrobiła się ciężka, przerwał ją wreszcie
młody Woodby, aplikant, odzywając się prawie szeptem.
- Jeżeli można coś zaproponować...
- Proponuj, proponuj! - wykrzyknął McGuffey.
- Rejestracja.
Dwadzieścia zebranych wokół stołu osób równocześnie
westchnęło, a potem wykrzyknęło.
- Właśnie to chciałem zaproponować!
- Czy to oznacza, że ja jestem niezarejestrowany? Każda
znakomita osobistość jest zarejestrowana. Jak to się stało,
żeście o tym zapomnieli?
- Kiedy Kongres w jawnym głosowaniu ustanowił, że nie
obowiązuje pana jurysdykcja kraju, wydawało się to zbędne.
Teraz oczywiście, jeżeli uważa pan...
McGuffey podniósł ręce prosząc o ciszę i zwrócił się do
Woodby'ego.
- Zarejestruję się więc. I co to dla mnie oznacza?
- Istnieje słynne postanowienie ogłoszone przez Sir
Edwarda Coke'a w sprawie szpitala w Sutton, którego
najważniejszy paragraf głosi, że podmioty zarejestrowane nie
mają dusz. Następnie Lord Thurlow potwierdził to bardziej
dosadnie, w słynnym zdaniu : "Nie mają duszy, którą by mogli
stracić, ani zadka, który by można kopnąć" - dodał Woodby ze
sztywnym, zawodowym uśmieszkiem.
- Jest pan pewien, Woodby?
- Absolutnie pewien, panie McGuffey.
- Jeżeli to jest takie proste, dlaczego Burne-Brymstone
nie wpadł na to? Jak mógł przeoczyć coś tak oczywistego,
panie Woodby?
- Każdy popełnia błędy, panie McGuffey.
- Myśli pan, że ci ludzie również? - zapytał McGuffey z
niewiarą.
- Zgodnie z moimi wiadomościami, w ten właśnie sposób
stali się nimi, panie McGuffey. Zawsze przeceniali
swoje możliwości.
McGuffey zapadł się głęboko w fotel i wreszcie odetchnął
z ulgą. Parsknął cicho, a potem roześmiał się na głos.
Pochylił się do przodu i z radości huknął pięścią w
wypoliturowany blat stołu, po czym krzyknął.
- Na co więc czekacie? Rejestrujcie mnie!
Burne-Brymstone zjawił się punktualnie. McGuffey przyjął
go w pokoju wielkości boiska do piłki nożnej swego pied a
terre w Palm Springs.
- Czy jest pan gotowy, McGuffey? - zapytał
Burne-Brymstone.
- Oczywiście.
- Muszę przyznać, że znosi to pan całkiem nieźle, stary
przyjacielu. Zadziwiająco nieźle.
McGuffey wzruszył ramionami i machnął lekceważąco ręką.
- Napije się pan czegoś? - zapytał szykując dwie
szklanki.
- Chyba mamy czas na strzemiennego. Zazwyczaj
zostawiam sobie parę minut na wysłuchanie lamentów i błagań,
wie pan, ale jak widać pan nie będzie tracił na nie
niepotrzebnie czasu.
- Nie - odpowiedział z uśmiechem McGuffey. Nalał do obu
szklanek pokaźną porcję pięcioletniej szkockiej whisky. Do
swojej szklanki wrzucił kostkę lodu, drugą wręczył swojemu
gościowi.
- Dziś nie będzie żadnych próśb i żadnych lamentów,
chyba że pańskie.
- Nie bardzo rozumiem.
- Nie wybieram się z panem nigdzie, panie
Burne-Brymstone. A jednocześnie nie zamierzam złamać naszej
umowy. Widzi pan, zostałem zarejestrowany.
- Co? - zapytał Burne-Brymstone nagle blednąc.
- Rejestracja. My, podmioty zarejestrowane, nie posiadamy
dusz, co najprawdopodobniej dobrze pan wie. Tu są papiery,
jeżeli chce pan coś sprawdzić, a tu odpowiednie przepisy -
powiedział McGuffey wskazując ręką w kierunku długiego
stołu, na którym leżał imponujący zbiór prawniczych tomów.
- Rejestracja. A niech to - powiedział głucho
Burne-Brymstone. - Zawsze o tym zapominam. A niech to. -
Wypił do dna i podał szklankę do kolejnego napełnienia.
- Czy to znaczy, że taka pomyłka zdarzyła się już panu
wcześniej?
- Tak - Burne-Brymstone skinął głową. - Już kilka razy
się o to potknąłem.
- To pech, kolego - stwierdził McGuffey. Nalał gościowi
ponownie, ale sobie wrzucił tylko kolejną kostkę lodu,
uważając, że powinien mieć się na baczności, zanim wszystko
zostanie omówione. Podając szklankę Burne-Brymstone'owi
powiedział:
- Muszę przyznać, że znosi to pan całkiem nieźle.
Przypuszczam, że zdaje sobie pan sprawę, iż zgodnie z
kontraktem musicie nadal wypełniać swoją część zobowiązania.
- Oczywiście, panie McGuffey. Będzie pan osobą słynną na
całym świecie do końca swego długiego, bardzo długiego
życia. Właściwie można powiedzieć, że będzie się pan robił
każdego dnia coraz sławniejszy. Tak jak tu jest
napisane.
- To bardzo ładnie z waszej strony.
Burne-Brymstone uśmiechnął się. Zdążył już odzyskać
poprzednią pewność siebie.
- Ależ skąd. I proszę pamiętać, że jeśli kiedykolwiek
poczułby pan gotowość, żeby jednak zjawić się u nas,
wystarczy tylko jedno pańskie słowo. Będziemy na podsłuchu.
- Doceniam propozycję, ale to chyba tylko strata czasu.
Podoba mi się takie życie.
Kiedy Burne-Brymstone nic na to nie odpowiedział, tylko
uśmiechnął się dziwnie, McGuffey spojrzał podejrzliwie. Nie
był już tak pewny siebie jak na początku rozmowy.
- Nie możecie mi nic odebrać. Kontrakt stwierdza to
zupełnie jasno. Nie próbujcie mnie oszukać.
- Oszukać takiego sprytnego faceta? Nawet mi to do głowy
nie przyszło, przyjacielu. Powiedziałem to zupełnie
poważnie. Z dnia na dzień pańska sława będzie rosła. Wszyscy
i wszędzie będą pana pożądać. Tylko...
- Co?...
- Tylko od tej chwili przestanie to być przyjemnością.
- Hej, poczekaj no chwilę, Burne-Brymstone - powiedział
drżącym głosem McGuffey. - Tylko jedną chwilę. Podpisaliśmy
umowę. Nie wolno jej zmieniać wstecz.
- Mój drogi przyjacielu - powiedział podnosząc się
Burne-Brymstone - obiecaliśmy ci sławę i daliśmy ci ją, nie
oszczędzając na niczym. Nigdy nie obiecywaliśmy, że będzie
ona pana cieszyć. Pewność, że tak się stanie, istniała tylko
w pańskiej wyobraźni. - Dokończył drinka, skinął zadowolony
głową i dodał. - Zjawię się na pierwsze wezwanie.
Przypuszczam, że będzie pan gotowy na nasze warunki nie
później niż za jakieś trzy tygodnie. Do zobaczenia,
McGuffey.
McGuffey znalazł się nagle zupełnie sam w pokoju. Nalał
sobie kolejnego, potężnego drinka i przełknął go jednym
haustem. W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon, gdzieś dalej
rozdzwonił się następny. Nagle przestraszył go dzwonek
aparatu na stole tuż obok. Wydawało się, że terkot dzwonków
otacza go ze wszystkich stron. Podbiegł do okna i zobaczył
nadjeżdżający właśnie autokar pełen reporterów, którzy
rzucili się w stronę jego domu. Widać też było zbliżające
się trzy kolejne autokary pełne turystów. Do dzwonka
telefonów dołączył się gong drzwi, frontowych i kuchennych.
Ktoś zaczął walić w nie pięścią, ktoś inny stukał w okno.
Słyszał wołających jego imię ludzi.
A z każdym dniem miał się stawać coraz sławniejszy.
Przełożyła Dorota Malinowska
JOHN MORRESSY
Urodził się w 1930 r. Amerykański pisarz SF i profesor
literatury angielskiej. Na początku swej kariery literackiej
opublikował dwie powieści obyczajowe, po czym zajął się SF.
Uważa, że jest to obecnie najciekawsza, dająca najwięcej
satysfakcji pisarskiej dziedzina. Filozoficzną podstawą
twórczości Morressy'ego stanowi twierdzenie, że ludzkość w
przyszłości będzie się zachowywała podobnie jak w
przeszłości. Jego nieco moralizatorska proza zawiera zawsze
dużo humoru.
Czytelnicy "Fantastyki" i "Małej Fantastyki" mieli okazję
zapoznać się z trzema opowiadaniami Johna Morressy'ego:
"Murphy pokazuje co potrafi" ("F" nr 3/89), "Moggropple po
tamtej stronie lustra" ("F" nr 7/89) i "Duchy z otchłannych
głębi" ("MF" nr 3/88).
D.M.