PS-39 TOMASZ OLSZAKOWSKI
PAN SAMOCHODZIK I...
WYNALAZEK INŻYNIERA RYCHNOWSKIEGO
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
WSTĘP
Do biura przepustek Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej wszedł wysoki, szczupły mężczyzna. Był ubrany w ciemny garnitur, a w dłoni trzymał cienką, stalową aktówkę. Była niewiele grubsza od bloku rysunkowego. Przy uchwycie miała szyfrowy zamek i dodatkowo szczelinę czytnika kart magnetycznych. Siedzący za biurkiem urzędnik uniósł lekko brwi ze zdziwienia. Widywał od czasu do czasu tego typu pudełka. Przeznaczano je do przechowywania najcenniejszych, ściśle tajnych dokumentów rządowych. Wszelkie próby manipulowania przy zamkach kończyły się jednakowo - specjalnie rozmieszczone ładunki zapalające momentalnie zmieniały zawartość w garstkę popiołu, zaś zabezpieczenia pirotechniczne zamków sprawiały, że intruz w najlepszym razie tracił palce.
Przybysz nie wyglądał jednak na członka rządu ani dyplomatę. Cóż, w dobie kapitalizmu takich teczek używały także najpoważniejsze kancelarie adwokackie oraz prezesi wielkich firm.
- Czym mogę służyć? - zapytał strażnik.
Przybysz skinął uprzejmie głową na powitanie.
- Mam taki problem - powiedział. - Jestem wykonawcą testamentu inżyniera Franciszka Rychnowskiego. Zgodnie z jego dyspozycją, depozytariuszem jego odkryć ma stać się cały naród, toteż pomyślałem, że najlepszym rozwiązaniem tego problemu będzie odczytanie testamentu z trybuny sejmowej - gość zadziwiająco sprawnie wyjaśnił swoją sprawę.
Urzędnik spojrzał w zadumie na dziwnego petenta.
- Wie pan, to jest sejm - powiedział wreszcie. - Tu nie można tak sobie wejść na trybunę i wygłosić orędzia do narodu... Wie pan, ilu wariatów by się pakowało...
Uśmiechnął się poważnie dając do zrozumienia petentowi, że jego akurat nie zalicza bynajmniej do grona szaleńców.
- Nie muszę odczytywać testamentu z trybuny - gość ochoczo zgodził się na ograniczenie warunków.
- Musi pan zrozumieć, że to zasadniczo miejsce, gdzie nie wpuszcza się nikogo. Oczywiście może pan uzyskać przepustkę, uprawniającą do wejścia na galerię, skąd można przysłuchiwać się obradom...
- Każdy może? - zdziwił się gość.
- Oczywiście. Teoretycznie uprawniony do tego jest każdy obywatel naszego kraju. W praktyce, aby uniknąć tłoku, powołano nasze biuro przepustek. Tak więc, mimo najszczerszych chęci, mogę zapewnić panu obecność w sejmie tylko w charakterze widza.
- Ale przecież papież przemawiał do polskich parlamentarzystów - zauważył nieznajomy.
- Tak. Ale z całym szacunkiem: po pierwsze, nie jest pan papieżem, po drugie, przemawiał on na ich zaproszenie... Mam dla pana radę. Niech pan poszuka jakiegoś posła, który zechce to przeczytać z trybuny. Choć nie wiem, czy marszałek pozwoli... Wie pan, to miejsce, gdzie tworzy się historię, teraźniejszość i przyszłość naszego kraju... Może prześle pan ten testament prezydentowi albo do telewizji?
- Jakoś nie mam zaufania ani do mediów, ani do polityków - westchnął przybysz. - Poproszę w takim razie przepustkę na galerię.
- A, to co innego - uśmiechnął się człowiek - Musi pan tylko okazać dwa dokumenty tożsamości...
Dowód osobisty i prawo jazdy nieznajomego wyglądały zupełnie zwyczajnie. Urzędnik na wszelki wypadek wpisał nazwisko do centralnego komputera połączonego z bazami danych policji, BOR-u, UOP-u i kilku innych służb. Sięgnął po blankiet i zaczął go wypełniać. Nim wpisał dane do pierwszej rubryki, na ekranie umieszczonym tak, by petenci nie mogli go widzieć, wyświetliło się wszystko. Człowiek w garniturze był synem znanego wrocławskiego notariusza, właścicielem maleńkiej firmy budowlanej. Nie był karany, nie należał do żadnej organizacji ani partii, w ubiegłym roku wlepiono mu dwa punkty karne za zaparkowanie w niedozwolonym miejscu. Kiedy pracownik sejmu wypełniał ostatnią rubrykę przepustki, pojawiła się informacja z ZUS-u. Tajemniczy przybysz zalegał od trzech dni ze składką na ubezpieczenie zdrowotne.
Tego dnia biuro odwiedziło jeszcze sześciu mężczyzn. Dziwnym trafem wszyscy byli zatrudnieni w firmie należącym do mężczyzny z aktówką. Jednak i oni nie wzbudzili żadnych podejrzeń. Cała siódemka otrzymała przepustki na piątek...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZMOWA Z WICEMINISTREM • ARESZTOWANY ZAMACHOWIEC • TAJEMNICZY TESTAMENT • KIM BYŁ INŻYNIER FRANCISZEK RYCHNOWSKI
Siedziałem wygodnie w swoim gabinecie i zgodnie z poleceniem szefa uzupełniałem wiedzę. Mokry lutowy śnieg cicho padał na parapet, a ja byłem nieco rozleniwiony. Jeszcze ze dwa tygodnie i nadejdzie wiosna... Z zadumania wyrwał mnie brzęczyk interkomu.
- Zamelduj się u mnie natychmiast - usłyszałem głos Pana Samochodzika.
Poderwałem się z miejsca i przeszedłszy przez sekretariat zapukałem w rzeźbione drzwi jego gabinetu.
- Zapraszam - dobiegło ze środka.
Przekroczyłem próg.
- Siadaj - pan Tomasz wskazał mi fotel.
Na drugim siedział wiceminister.
Usiadłem posłusznie i dałem znać, że jestem gotów wysłuchać poleceń.
- Wiedzą panowie, co się stało dziś rano? - zapytał urzędnik.
Pokręciliśmy przecząco głowami.
- Mieliśmy nieomal zamach stanu - wyjaśnił. - Wszystkie stacje telewizyjne w tej chwili o tym trąbią.
- Co się stało? - zapytał pan Tomasz.
- Dziś rano na galerię dla widzów w sejmie weszło siedmiu mężczyzn. Wywiesili anteny i uruchomili proste generatory zmodulowanej fali elektromagnetycznej, paraliżując całkowicie elektroniczne systemy sali sejmowej. Mówiąc obrazowo, odcięli posłom dźwięk. Następnie ich przywódca odczytał, nawiasem mówiąc stojąc w loży prezydenckiej, bardzo zaskakujący testament.
- A potem popełnił samobójstwo? - zaciekawił się szef.
- To nie był jego testament.
- I straż marszałkowska nic? - zdumiałem się.
- Ależ oczywiście, zareagowali natychmiast. Wystrzelili na galerię kilka granatów z gazem obezwładniającym, wysadzili drzwi i ujęli wszystkich uczestników zamachu, a przy okazji jeszcze kilkudziesięciu innych widzów...
- Jakim cudem ci spiskowcy wnieśli tam taką ilość aparatury?
- Ich przywódca jest niezłej klasy elektronikiem. Unieruchomił zdalnie bramkę do wykrywania metalu. Mieli przepustki, nie wzbudzali podejrzeń... Anteny wnieśli w nogawkach... W sumie nic się nie stało, po wyłączeniu generatorów udało się przywrócić łączność, salę trzeba było tylko wywietrzyć... Dwie godziny i obrady mogły być kontynuowane...
- Do czego my jesteśmy potrzebni? - zapytał szef.
- Organizatorowi całej tej szopki udało się osiągnąć cel. Sejm w natychmiastowym trybie zażądał powołania rządowej komisji dla zbadania sprawy testamentu. Tak się składa, ze kilku posłów w różny sposób otarło się w przeszłości o nasz resort.
- Innymi słowy? - zacząłem, choć domyślałem się, co chce powiedzieć.
- Poproszono ministra o oddelegowanie panów do tej sprawy. Nominacje są już podpisane. Jeśli panowie się zgadzają...
Podał mi sztywną, przezroczystą obwolutę. W rogu wytłoczony był srebrny orzełek.
- Z tego co wiem, komisje rządowe muszą liczyć minimum trzech członków? - zauważył Pan Samochodzik.
- To prawda.
- Wobec tego...
- Trzeci członek komisji pojawi się trochę później. Są problemy z wyciągnięciem go...
- Siedzi? - zainteresowałem się bystro.
- W zakładzie psychiatrycznym w Tworkach - wyjaśnił wiceminister z kamienną twarzą.
Pan Tomasz parsknął śmiechem.
- Dostaniemy wariata jako członka rządowej komisji szukającej... no właśnie, czego?
- Wynalazku, który ma odmienić losy świata - urzędnik nie tracił kamiennego spokoju. - Poza tym, to nie jest wariat. To znaczy, nie w naszym tego słowa rozumieniu... Owszem, wygaduje dziwne rzeczy, ale posiada naprawdę ogromną wiedzę... Jeśli panowie zgadzają się przyjąć nominacje, pojedziemy na Wiejską przesłuchać naszego ptaszka.
Westchnąłem ciężko. Szef w zadumie musnął opuszkami palców brzeg teczki z dokumentem.
- Czy to naprawdę takie ciekawe? - zapytał.
- Na to wygląda - powiedział urzędnik. - W każdym razie posłowie, mimo tak bezprecedensowego podeptania zasad pracy parlamentu, uznali, że coś w tym jest.
- No, to w drogę - szef podjął za mnie decyzję.
Dwadzieścia minut później rządowa lancia wysadziła nas przed budynkiem sejmu. Okolica wyglądała jak mrowisko, w które wdepnął jeleń. Wokoło uwijali się jacyś strażnicy, stało kilka podejrzanych półciężarówek, z których wnoszono i wynoszono skrzynki transportowe z jakąś aparaturą. Przy trawniku stała szara furgonetka Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji, którą, jeśli wierzyć krążącym po Warszawie plotkom, podróżują incognito agenci Biura Ochrony Rządu. Nasz przewodnik poprowadził nas prosto do głównego wejścia. Dwaj milczący faceci w garniturach obszukali nas pobieżnie i przepuścili.
Wewnątrz budynku sejmu było cicho i spokojnie. Szeroki hol, monumentalna klatka schodowa prowadząca do galerii na piętrze, skąd wiodą drzwi na salę obrad. Marmur, balustrada z poręczą w kształcie węża ze złoconego brązu. Grube dywany... Znałem to wnętrze z migawek w telewizyjnych programach informacyjnych. Pierwszy raz znalazłem się w tych korytarzach władzy.
Przeszliśmy szybko w bok. Za dębowymi drzwiami pilnowanymi przez dwu strażników, uzbrojonych w pistolety maszynowe, zaczynał się korytarz wiodący do jakichś pomieszczeń technicznych. Szliśmy nim dobrą chwilę. Wreszcie dotarliśmy do pomieszczeń, gdzie przetrzymywano zamachowców. Tu zatrzymał nas pułkownik UOP-u.
- Członkowie rządowej komisji poszukiwawczej - przedstawił nas wiceminister.
- W porządku - mruknął pułkownik. - Chcą panowie przesłuchać zatrzymanego?
- Od czegoś trzeba zacząć - westchnąłem.
Otworzył drzwi i weszliśmy do niedużego pomieszczenia. Za kwadratowym stolikiem siedział dwudziestoparoletni mężczyzna. Miał jasne włosy, oczy, ciągle jeszcze zaczerwienione od gazu obezwładniającego, łzawiły lekko. Nadgarstki skute kajdankami. Spojrzał na nas uważnie.
- Przesłuchiwali mnie już dobrzy i źli gliniarze, funkcjonariusze BOR-u, UOP-u, kontrwywiad, wywiad i chyba z dziesięć innych służb - powiedział cichym głosem. - Ale panowie, szczerze powiedziawszy, nie wyglądają na członków żadnej agendy... Chyba że do tych najpoważniejszych spraw kieruje się takich właśnie niepozornych...
- Tomasz N.N. i Paweł Daniec - przedstawił nas szef. - Ministerstwo Kultury i Sztuki.
- Tomasz Kowalski - odwzajemnił się zatrzymany. - To nawet wasze ministerstwo zainteresowało się moim wyczynem? To nie był happening artystyczny - dodał ze smętnym uśmiechem.
- Tak się składa, że jesteśmy detektywami specjalizującymi się w poszukiwaniach zbiorów muzealnych i dzieł sztuki, zarówno zaginionych jak i skradzionych - wyjaśniłem. - Oddelegowano nas do komisji rządowej powołanej dla zbadania sprawy,
Na twarzy aresztanta odmalowało się uczucie ulgi
- Nareszcie - mruknął.
- A więc do rzeczy - sprowadziłem go na ziemię.
Zajęliśmy miejsca przy biurku. Włączyłem dyktafon przezornie zabrany z biura.
- Po co była ta cała szopka?
- Mój dziadek prowadził kancelarię notarialna, we Lwowie - wyjaśnił spokojnie młody człowiek - Po wojnie przeniósł się do Wrocławia. Z czasów lwowskich pozostały mu dwa dokumenty w zapieczętowanych kopertach. W dawnych czasach deponowano u adwokatów lub notariuszy testamenty z zaleceniem, by otworzyć je w dziesiątki lat po śmierci donatorów...
- Rozumiem - powiedział szef.
- Jeden z tych dokumentów mamy oddać prezydentowi Polski w roku 2056, drugi miał być odczytany po roku 2000... Gdy nadszedł czas, otworzyłem kopertę... wprawdzie moja rodzina od dawna już nie prowadzi kancelarii, ale zobowiązania przodków postanowiłem respektować.
- Bardzo to chwalebnie z twojej strony - uśmiechnął się pan Tomasz.
- A więc wewnątrz był testament i zalecenie, że skierowany jest do narodu polskiego. Doszedłem do wniosku, że najlepszym sposobem przekazania go uprawnionym będzie odczytanie go z trybuny sejmowej Niestety, jak się okazało, nie ma takiej możliwości. Odrobinę nagiąłem wiec przepisy... Wziąłem sześciu budowlańców z naszej firmy, kupiłem odpowiedni sprzęt zagłuszający i odczytałem co trzeba...
- Odrobinę nagiąłeś - zakpiłem. - Przez twój wyczyn polecą ze stołków szefowie wszystkich chyba tajnych służb...
- Nie będę płakał nad ich losem - uśmiechnął się Kowalski.
- Co ci za to grozi? - zaniepokoił się szef.
- W zasadzie to tylko chuligański wybryk... niska społecznie szkodliwość czynu. Pewnie wlepią mi jakąś grzywnę i wypuszczą po kilku tygodniach - wyjaśnił. - Drobna ofiara w porównaniu z uratowaniem honoru rodziny.
- Przejdźmy do rzeczy - poprosiłem. - Moglibyśmy zobaczyć ten testament?
- Zabrał go ten facet z UOP-u, który mnie pilnuje. Ten wysoki brunet ze znudzoną miną.
Szef wyszedł na chwilę i zaraz wrócił z pożółkłą nieco kartką papieru. Na górze pysznił się herb Arma, poniżej czerniało kilka linijek tekstu zapisanego starannym, kaligraficznym pismem. W rogu odbito pieczęć notariusza, poświadczającą autentyczność dokumentu.
Ja, inżynier Franciszek Rychnowski de Welehrad, wobec zaszłych wypadków podjąłem decyzją nieodwołalną zniszczenia wszystkich egzemplarzy mojego wynalazku o nazwie eteroid. Aby jednak bezcenne odkrycie nie przepadło dla potomności, jeden egzemplarz wraz z dokumentacją ukryłem przed wrogami moimi w bezpiecznym miejscu. Jak przypuszczam, okres lat siedemdziesięciu wystarczy, by pamięć o nim przepadła, a polujący na moje tajemnice wymarli. Tedy zalecam, by w roku 2000 lub później, naród nasz ponownie doznał błogosławionego działania promieni eteroidu. W tym celu niech delegowani przedstawiciele ludu polskiego maszynę odnajdą i w ruch puszczą. A wszelki pożytek z jej działania niech przysparza sławy naszej Ojczyźnie.
Dan we Lwowie, 26 V1928 r.
Poniżej widniał podpis inżyniera oraz nieczytelne podpisy świadków.
- A więc inżynier zdeponował gdzieś jakąś maszynę - mruknął szef. - I my mamy ją odnaleźć?
- Na to wygląda - uśmiechnął się Kowalski. - Jak widzę, oddaję sprawę w dobre ręce.
- Tylko pytanie, jak tego dokonać? Nie mamy żadnych wskazówek...
- Jest wskazówka - powiedział spokojnie zamachowiec. - Po drugiej stronie dokumentu.
Odwróciłem pospiesznie kartkę.
Odnajdźcie szyfr. On doprowadzi was na miejsce, tam gdzie nie dotarł książę Trubecki...
- Szyfr - oznajmił szef w zadumie, ale z zadowoleniem w głosie. - I to chyba trudny do złamania... Nareszcie jakieś poważne wyzwanie.
- Wskazówka jest dość mętna - zauważyłem. - Mam znaleźć szyfr... Tylko gdzie?
- Zapewne we Lwowie - zastanowił się Pan Samochodzik. - No cóż, pora na nas...
Pożegnaliśmy zatrzymanego i ruszyliśmy do wyjścia.
- Od czego zaczniemy? - zapytałem, gdy sadowiliśmy się w samochodzie.
- Pojedziesz do Biblioteki Narodowej, sprawdzisz w “Polskim słowniku biograficznym”, kim był ten Rychnowski. Jeśli nic nie znajdziesz, pojedziesz do Instytutu Historii Techniki. O osiemnastej jesteś w ministerstwie ze zdobytymi materiałami.
- Tak jest.
- Przy okazji jak będziesz w instytucie, wpadnij na uniwersytet i spróbuj kupić jakieś dobre opracowanie, najlepiej skrypt akademicki, na temat literatury rosyjskiej.
Spojrzałem zaskoczony na szefa.
- Pawle, książę Trubeckoj, jeśli oczywiście chodzi o tego, był poetą. To może być ważne... Pamiętaj, że w pracy detektywa bardzo ważna jest interdyscyplinarność... Im więcej gałęzi ludzkiej wiedzy ogarniesz, tym lepsze uzyskasz efekty. Nawet znajomość rosyjskiej poezji, jak widzisz, może się w życiu przydać...
Rządowa lancia wysadziła mnie w Alejach Niepodległości przed Biblioteką Narodową, a szef pojechał dalej - do ministerstwa
***
Zapukałem i po chwili wszedłem do gabinetu szefa.
- I jak poszukiwania? - Zapytał z żywym zainteresowaniem.
Zauważyłem, że kartkuje jakąś opasłą monografię, ozdobioną na grzbiecie sygnaturami naszej ministerialnej biblioteki.
- Niestety, bez skutku - powiedziałem. - Przejrzałem “Polski słownik biograficzny”, potem także “Słownik polskich pionierów techniki” i “Słownik techników polskich”. Nigdzie nie trafiłem na żaden ślad Rychnowskiego. Na wszelki wypadek zajrzałem też do “Spisu szlachty Królestwa Polskiego”. Nie notuje on Rychnowskich... Zajrzałem do bibliografii czeskiej: skoro pisał się “de Welehrad”, pomyślałem, że mimo polskiego nazwiska mógł być Czechem. Tam jednak także nikogo takiego nie ma...
- Ciekawe - mruknął szef. - Encyklopedie?
- W żadnej współczesnej go nie znalazłem, więc zajrzałem do przedwojennych. I także nic.
- A Instytut Historii Techniki?
- Nawet o nim nie słyszeli. W ich bazie danych też nie występuje...
Szef zafrasował się.
- Zajrzałem też do monografii o obronie Lwowa w 1918 roku. Pomyślałem, że jeśli mieszkał w tym mieście, to może jakoś się zapisał. Ale i tam nic...
- Potrafisz wykazać się zdrowym pomyślunkiem. Myślę, że tu nasze drogi rozumowania są zbieżne. - powiedział spokojnie. - Skoro poszedł do lwowskiego notariusza, to musiał mieszkać w tym mieście lub jego okolicach około 1929 roku... Książka telefoniczna?
- W Bibliotece Narodowej nie mieli z tego okresu ani jednej.
Zamyślił się. Wreszcie otworzył książkę w miejscu założonym starym biletem autobusowym.
- Mam tu dwu książąt Trubeckich, w fachowym zapisie nazwisko to jest transliterowane jako Trubieckoj. Sergiej był znanym językoznawcą, po rewolucji osiadł w Wiedniu, gdzie wykładał na uniwersytecie filologię słowiańską, drugi, nawiasem mówiąc jego kuzyn Paweł, piszący się najchętniej Paolo, był rzeźbiarzem impresjonistą... Od 1914 roku przebywał na emigracji w USA. Obaj zmarli w 1938 roku...
- Rzeźbiarz mógł mieć coś wspólnego z naszym inżynierem... - zauważyłem - Metal, odlewnictwo, posągi...
- Tak, zwłaszcza że w notce biograficznej wspomina się, iż projektował posągi, miedzy innymi Aleksandra II i premiera Piotra Stołypina... Posąg Stołypina stał w Kijowie...
Spojrzał z ukosa na ekran monitora.
- Oho, zdaje się jest odpowiedź na mój list.
Podszedł i stuknął w klawisze.
- Jest. To od Michaiła Derekowicza - powiedział zadowolony. - Do licha... jeszcze dwaj...
Spojrzałem na niego zaciekawiony.
- Książę JoanTrubieckoj, poeta, zamordowany przez bolszewików na Ukrainie... Czyli dobrze mi się w głowie kołatało, że był taki poeta...
- A drugi? - zainteresowałem się.
- Jego wnuk Grigorij Trubieckoj, członek komisji zabezpieczenia mienia ruchomego we Lwowie w 1916 roku
- Wtedy Rosjanie przejściowo zajęli miasto - przypomniałem sobie ten mało znany epizod pierwszej wojny światowej.
- Szef wydziału zagranicznego w rządzie generała Piotra Wrangla na Krymie, w ostatnich miesiącach walk sił zbrojnych południa Rosji... Zmarł na emigracji w 1929 roku... - uzupełnił Pan Samochodzik.
- Grigorij? - zastanowiłem się. - Lwów?
- Zakładając, że to poszukiwany przez nas człowiek.
Wystukał na klawiaturze kolejne pytania i posłał w świat.
- Dobra - powiedział. - Na razie chyba nie posuniemy się dalej. Chyba że coś przychodzi ci do głowy?
- Może trzeba wybrać się do Lwowa? - zauważyłem. - Tam pogrzebiemy w archiwach. Jest szansa, że natrafimy na jakieś ślady.
- Owszem. Bo chwilowo mamy bardzo mało punktów zaczepienia... I żadnych wskazówek, jak odnaleźć szyfr...
- A zatem mamy poszukać tajemniczego urządzenia - mruknąłem. - A co w nim jest takiego ciekawego? Jeśli zbudowano je na przełomie XIX i XX wieku, to z pewnością jest w tej chwili bardzo przestarzałe... Może i ciekawe albo cenne, ale już tylko jako zabytek, który można postawić w muzeum techniki ku uciesze gawiedzi...
- Też mnie to zastanowiło - powiedział spokojnie Pan Samochodzik - i zwróciłem się wprost z takim zapytaniem do pana Nowaka - posła, który postulował stworzenie komisji poszukiwawczej.
- I co ciekawego powiedział? - zainteresowałem się.
- Widzisz, Pawle, inżynier Rychnowski twierdził, że odkrył nowy, nieznany stan materii. Jakieś promieniowanie, które potęguje żywotne siły człowieka...
- To brzmi niedorzecznie - mruknąłem. - A skąd poseł o tym wiedział?
- Jest historykiem medycyny. Natrafił na wzmianki o inżynierze Rychnowskim w pamiętnikach dwóch ludzi, których opinii nie należy lekceważyć. Jednym był doktor Jordan z Krakowa.
- Coś mi mówi to nazwisko - zmarszczyłem brwi. - zaraz, to ten słynny higienista, który wymyślił akcję budowy placów zabaw dla dzieci, nazwanych potem Ogródkami Jordanowskimi! Faktycznie, to był poważny człowiek i nie dałby się okantować byle hochsztaplerowi... A drugi?
- Jan Stella-Sawicki...
Zamyśliłem się na dłuższą chwilę.
- Pułkownik Struś - zidentyfikowałem wreszcie. - Jeden z ważniejszych uczestników powstania styczniowego. Zdezerterował z carskiej gwardii, by przyłączyć się do swoich rodaków. Ale jego dalsze losy nie są mi znane.
- A gdzieś o nim czytał? - zdziwił się szef.
- W książce “Zapiski o polskich buntach i powstaniach” rosyjskiego historyka profesora Mikołaja Berga.
Pan Samochodzik uniósł brwi z uznaniem.
- To bardzo cenne źródło historycznie - powiedział. - A więc Jan Stella-Sawicki ukrywał się w Szwajcarii, stąd zresztą drugi człon nazwiska, bo obawiając się szpiclów używał nazwiska Jean Stella. Tam ukończył studia medyczne. Był uczestnikiem wojny francusko-pruskiej, potem osiadł we Lwowie, gdzie został inspektorem szpitali galicyjskich...
- Jak zetknął się z naszym inżynierem?
- Po wstępnych eksperymentach, które inżynier przeprowadził na chorych Stella-Sawicki umożliwił mu dalsze doświadczenia w szpitalu miejskim. I przydzielił lekarzy, którzy mieli prowadzić obserwacje.
- I jakie uzyskali wyniki? - zainteresowałem się.
- Dość zaskakujące. Promienie Rychnowskiego niszczyły nowotwory, gruźlicę, a nawet syfilis...
- To ostatnie można wyjaśnić - mruknąłem. - Ta choroba łatwo przechodzi w postać utajnioną... Choremu wydaje się, że wyzdrowiał, a tymczasem toczy go przez parę lat i unicestwia.
- Rychnowski leczył też choroby wzroku, nadciśnienie, choroby serca, reumatyzm i głuchotę - powiedział szef z kamiennym wyrazem twarzy.
- To niemożliwe - zaprotestowałem. - Te choroby mają bardzo różną przyczynę, odmienną etiologię, nie może więc istnieć lekarstwo, które pomagałoby na wszystkie...
- Owszem - skinął głową. - Całkowicie zgadzam się z twoim zdaniem. Ale obserwacje lekarzy przeczą zdrowemu rozsądkowi.
- Może padli ofiarą złudzenia albo zostali przekupieni.
- Niewykluczone. Ale przyznasz, że cię to zaciekawiło.
- Owszem - potwierdziłem. - Wiadomo coś bliżej na temat tego wynalazku?
- Urządzenie było napędzane korbką, a promienie inżynier wydmuchiwał z gutaperkowej rurki - szef z trudem zachował powagę.
- O, do licha - mruknąłem. - Korbka, hm... - silne magnesy wirujące względem siebie, fale elektromagnetyczne mógł tym robić, ale rurka!? Fale radiowe przechodzą przez gumę... Chyba ze atomy helu, czyli cząsteczki beta... Nie, to też by przeszło na wylot przez gumę. Dopiero beton je zatrzymuje... Szefie, to jakaś bzdura... A ci lekarze przydzieleni do pomocy opublikowali coś na ten temat?
- Nie zdążyli, po kilku tygodniach wspólnych badań Rychnowski pokłócił się z nimi i wyprowadził ze szpitala razem ze swoim aparatem.
- A jaka była przyczyna konfliktu? Może go po prostu zdemaskowali?
- Nie. Widzisz, Pawle, inżynier utrzymywał konstrukcję w wielkiej tajemnicy. Urządzenia na noc zostawiał w szpitalu dokładnie zamknięte. I pewnego ranka stwierdził, że ktoś mu przy tym nocą pomajstrował. Przestraszył się, że wrogowie mogą poznać szczegóły konstrukcji i zabrał maszynę.
- Czy ktoś kiedykolwiek zajrzał pod obudowę?
- Nie mam pojęcia. W każdym razie ani Jordan, ani Stella-Sawicki o tym nie piszą.
- To wszystko brzmi bardzo dziwnie - zawyrokowałem - Nie wiem, czy warto w ogóle się tym zajmować... Boję się, że wyjdziemy na głupków...
- Owszem, istnieje takie ryzyko. Dlatego przydzielili mim fizyka. Nasze zadanie sprowadza się do odszukania urządzenia. Dla sprawdzenia, co też odkrył inżynier, mamy fachowca...
- To brzmi sensownie - powiedziałem z niejaką ulga. - Innymi słowy, my robimy to, na czym znamy się najlepiej...
- Właśnie - potwierdził szef.
Pożegnałem się i poszedłem do domu.
ROZDZIAŁ DRUGI
KOMISJA POSZUKIWAWCZA • SZALONY FIZYK • CZY ZIEMIA SIĘ OBRACA • PUNKTY ZACZEPIENIA • GRANICA • KARTKA ZA WYCIERACZKĄ • ZASADZKA W BRAMIE
W kiosku opodal domu kupiłem gazetę. Na pierwszej stronie pysznił się nagłówek: “Terrorysta z megafonem”. Przebiegłem tekst wzrokiem. Relacjonowano pokrótce fakt wdarcia się naszego przyjaciela na galerię sejmu oraz przytaczano treść testamentu inżyniera. Na szczęście nie było ani słowa na temat szyfru. Zamieszczono za to notkę, że rząd polski powołał specjalną komisję dla zbadania sprawy. Nie byliśmy wymienieni w tekście, najwidoczniej dziennikarzom nie udało się dotrzeć do tej informacji. I bardzo dobrze. Z zamyślenia wyrwał mnie brzęczyk telefonu komórkowego. Dzwonił szef.
- Czytałeś dzisiejsze gazety? - zapytał.
- Tak - potwierdziłem.
- Świetnie. Za dwie godziny bądź na dziedzińcu ministerstwa. Gotów do drogi oczywiście. Jedziemy do Lwowa.
Gwizdnąłem cicho przez zęby.
- Tak od razu? - zdziwiłem się.
- Nie od razu, bo czekam na trzeciego członka komisji - wyjaśnił. - Ma być za pół godziny. Leć do siebie, przygotuj się i daj znać, jak zajedziesz.
Co było robić? Spakowałem pospiesznie plecak, sprawdziłem samochód przed drogą i wyruszyłem. Szef zszedł po chwili na podwórze ministerstwa. Towarzyszył mu szczupły, wysoki, jasnowłosy młodzieniec, na oko sądząc, dwudziestoletni.
- Magister Marek Kościuszko - przedstawił się. - Nie z tych Kościuszków - uśmiechnął się, widząc moją zaskoczoną minę.
- Paweł Daniec - ścisnąłem jego dłoń.
Zapakowaliśmy się do Rosynanta. Silnik zagrał i ruszyliśmy w drogę.
- Kim pan jest z zawodu? - zagadnąłem, może odrobinę nietaktownie, ale ciekaw byłem, kogo nam dano do współpracy.
- Jestem fizykiem - powiedział dziwnie powoli. - A raczej pewnie byłym fizykiem. Po ostatniej awanturze na Politechnice Warszawskiej pewnie wyrzucili mnie z uczelni. Nie miałem czasu sprawdzić...
- Awanturze? - zdziwił się pan Tomasz - Zaraz, czy to w poniedziałek...
- Tak, to byłem ja - wyjaśnił z dumą.
- Nie słyszałem nic - poskarżyłem się.
- Och, drobiazg - uśmiechnął się gość. - Zażądałem podczas sesji naukowej poświęconej rocznicy publikacji dzieł Kopernika, aby prelegent udowodnił, że Ziemia się obraca.
Omal nie zjechałem do rowu z wrażenia.
- I co na to prelegent?
- Odbił mój zarzut żądając, żebym udowodnił, że się nie obraca - wyjaśnił nasz dziwny towarzysz. - Wobec tego wszedłem na katedrę i zacząłem udowadniać... Wtedy właśnie wyniknęła ta awantura - musnął opuszkami palców opuchnięty jeszcze łuk brwiowy. Nie przewidziałem, że moje wystąpienie wywoła tak silne emocje. Gdy przyjechała policja, nawiasem mówiąc, rektor chyba przekroczył uprawnienia wzywając ją, ostatecznie była to tylko drobna przepychanka... - zamyślił się, a po chwili podjął opowieść. - A więc policjanci zapytali, dlaczego doszło do tej utarczki. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że to na skutek mojego wywodu. Wtedy skuli mnie kajdankami i odstawili do wariatkowa. Tam taki sympatyczny lekarz poprosił o zreferowanie jeszcze raz mojej teorii... Zreferowałem, ale jego wiedza z. dziedziny fizyki i mechaniki brył była zbyt mała, by mógł zweryfikować moje twierdzenia. Uznał, że oszalałem i zatrzymał mnie trzy dni na obserwacji...
Wolałem nie kontynuować tej rozmowy, choć poglądy Marka były na swój sposób pasjonujące. On też po chwili wyciągnął z kieszeni kajet i zaczął skrobać w nim jakieś wzory.
- Jak sądzisz - zapytał mnie szef - gdzie szukać śladów Rychnowskiego?
- Myślę, że na Politechnice Lwowskiej - powiedziałem.
- Raczej w Lwowskim Towarzystwie Politechnicznym - odezwał się nasz milczący współpasażer.
- Słyszał pan o nim? - zdumiałem się.
- Oczywiście, to była swojego czasu bardzo głośna sprawa. W 1882 roku człowiek, którego śladów szukamy, obalił publicznie teorię Newtona. Zrobił to podczas wykładu, o który poprosiło go Towarzystwo Politechniczne. Było z grubsza tak, jak w moim przypadku. To, co napisał w postaci wzorów na tablicy, nie mieściło się uczonym w głowach do tego stopnia, że postanowili na miejscu ukamienować kacerza... W dodatku jego koncepcja była na tyle odkrywcza, że reszta uczestników spotkania zaczęła go bronić. Doszło do bójki na pięści, zdemolowano salkę, powyrywano ławki, interweniowała żandarmeria, a potem inżynierowi jeszcze dołożono w gazetach. Geniusze rzadko znajdują zrozumienie - uśmiechnął się smutno dając nam do zrozumienia, że do grona niedocenianych geniuszy zalicza także siebie.
- Mamy punkt zaczepienia - mruknął szef. - Rychnowski już w 1882 roku musiał przebywać we Lwowie.
- I cieszyć się jakim takim uznaniem, skoro go poproszono o wykład - uzupełniłem. - Czyli nie był taki młody... Wie pan o nim coś jeszcze? - zwróciłem się do naszego gościa.
Pokręcił przecząco głową.
- Znalazłem kiedyś w starych numerach tygodnika “Wszechświat” opis tej karczemnej awantury. Niestety, nikt nie zacytował dowodów Rychnowskiego. Nie przytaczano też jego wzorów...
- Przebywał w mieście około pięćdziesięciu lat - zauważyłem. - Musiał zostawić po sobie jakieś ślady.
- Znajdziemy je. W archiwach Lwowa coś się musiało zachować... Musimy się zastanowić, jak się do tego zabrać - powiedział w zadumie pan Tomasz. - Zwróćcie uwagę: Rychnowski zapisał swoje odkrycie narodowi, ale nie pozostawił żadnych wskazówek, jak ugryźć ten problem, poza enigmatyczną wzmianką, by odnaleźć szyfr...
- Przypuszczam, że Rychnowski ukrył urządzenie, ale dokonał tego tak, aby ewentualni przedstawiciele narodu byli w stanie je odszukać - odezwał się Marek. - Zresztą to panowie są detektywami.
- Odszukać - podchwyciłem. - Postawmy się na miejscu inżyniera. Musi coś ukryć, ale tak, żeby nie znaleźli tego oszuści, a jednocześnie, aby byli to w stanie znaleźć ludzie prawi i uczciwi, czyli my...
- Dobrze, uczciwy i prawy człowieku - Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko - masz jakąś koncepcję?
- Pamięta pan, jak szukaliśmy Rubinowej Tiary? Rozważaliśmy różne hipotetyczne lokalizacje skrytki, a okazało się, że klejnoty ukryto po prostu u ludzi godnych zaufania, którzy przez cztery pokolenia czekali, aż pojawi się człowiek znający hasło.
- Sądzisz więc, że gdzieś we Lwowie mieszka człowiek, który trzyma po prostu urządzenie na strychu i jeśli się do zgłosimy, wyda je nam natychmiast i bez mrugnięcia okiem? - zapytał Marek. - No, nie tak od razu, najpierw sprawdzi te pełnomocnictwa wystawione nam przez rząd...
- Być może. Teraz jeszcze jedno pytanie. Czy musimy go odszukać?
Pan Samochodzik spojrzał na niego uważnie
- A jak to sobie wyobrażasz? - spytał.
- Przybywamy do Lwowa i dajemy do miejscowych gazet ogłoszenie, że przybyliśmy do Lwowa jako przedstawiciele komisji i podejmujemy próby odszukania... Wówczas on zgłasza się po prostu do nas, wita się, sprawdza dokumenty i prowadzi do kryjówki - snuł wizję fizyk.
- To ma ręce i nogi - przyznałem. - Ale chyba bardziej prawdopodobne, że człowiek ten przyczai się i będzie czekał, czy sami zdołamy go odnaleźć... Poza tym może nie czytać gazet...
- Jest jeszcze jedna kwestia, powiedziałbym nawet, zasadnicza - wtrącił Pan Samochodzik. - Jak my to draństwo wywieziemy. Sądzicie że Ukraińcy będą się spokojnie przyglądać, jak szmuglujemy na naszą stronę bezcenny wynalazek?
Zamilkliśmy.
- Dobra. Tym problemem zajmiemy się później zakładając, że uda się odszukać tajemniczą maszynę. Przyjmijmy, że Rychnowski zdeponował ją u któregoś ze swoich przyjaciół. Kto wchodzi w grę?
Marek zamyślił się.
- Niewiele wiem o Rychnowskim - powiedział wreszcie. - Słyszałem tylko, że bardzo nie lubił się z lekarzami i z Lwowskim Towarzystwem Politechnicznym... Jego wynalazkiem zainteresowali się trzej ludzie. Jan Groszkowski, doktor nauk technicznych, napisał trzy artykuły do “Kuriera Warszawskiego”, “Tygodnika Ilustrowanego” i “Wędrowca”. Ukazały się wiosną 1899 roku, a więc około 30 lat przed datą ukrycia urządzenia.
- Trzydzieści lat to bardzo dużo - zauważyłem. - Czy ten doktor żył jeszcze w chwili śmierci inżyniera?
- Tego nie wiem - zafrasował się Marek. - Co więcej, nic wiem nawet, gdzie szukać informacji. Może w “Słowniku techników polskich”, ale ta księga nie wspomina nawet o Rychnowskim, więc trudno przypuszczać, aby notowała jakiegoś dziennikarza...
- Druga postać? - szef spojrzał uważnie.
- Henryk Sienkiewicz. We wspomnieniach pisze, że odwiedził wynalazcę przy okazji pobytu we Lwowie.
- Sienkiewicz zmarł w 1916 roku - pan Tomasz z naganą pokręcił głową. - Mamy jeszcze jakiegoś kandydata?
- Jan Szczepanik - oznajmił fizyk z triumfem w głosie.
- Kto to był? - zaciekawiłem się.
Tym razem obaj spojrzeli na mnie z miażdżącą naganą.
- Nie słyszałem nigdy tego nazwiska - szepnąłem z pokorą.
- Jan Szczepanik był najwybitniejszym polskim wynalazcą - wyjaśnił pan Tomasz z melancholią. - A ty nawet nie słyszałeś o nim... Ale cóż, tak skonstruowane programy nauczania...
- Czy naprawdę był taki wybitny? - zdziwiłem się. - Co takiego odkrył?
- W zasadzie nie ma dziedziny współczesnego życia, która nie bazowałaby na jego wynalazkach - powiedział poważnie Marek. - Lista jest długa... Zacznijmy chronologicznie. Szczepanik jako pierwszy uzyskał ogniwa fotoelektryczne.
- Czyli baterie słoneczne - popisałem się wiedzą.
- No, niezupełnie. Zauważył, że w czystym selenie światło wzbudza wydzielanie ładunków elektrycznych. Zbudował więc bardzo proste urządzenie. Zwykłą camera obscura -ciemnię fotograficzną, zaopatrzoną na jednej ze ścianek w płytkę pokrytą komórkami na kształt plastra miodu. Obraz wpadał przez soczewkę do wnętrza i kładł się na płytce. Komórki były wypełnione selenem i wybiegały z nich kable. Dzięki temu można było przekształcić obraz w ciąg impulsów elektrycznych. Bardzo podobny system jest stosowany po dziś dzień w kserokopiarkach, skanerach, kamerach telewizyjnych i cyfrowych...
- A Szczepanik do czego tego używał? - zapytałem.
- Widzisz, wynalazca mieszkał i pracował w Krośnie. W tamtych czasach była to stolica polskiego tkactwa. Wytwarzano tam zwłaszcza niezwykle popularną tkaninę żakardową według wynalazku Francuza Jacquesa Jackarda. W procesie tkania używano powszechnie tak zwanych patronów - płyt z grubej tektury, poznaczonych otworami. Maszyna tkająca miała specjalny wodzik, który przesuwał się wzdłuż rzędu dziurek i w zależności od ich kształtu przekazywał informacje do urządzenia sterującego przebiegiem nici.
- Wydaje mi się, że rozumiem - mruknąłem.
- Przy wykonywaniu kolorowych makatek żakardowych stosowano takich płyt nawet kilkadziesiąt. Ich wykonanie trwało kilkanaście dni - należało najpierw odwzorować obraz na tekturze, potem fachowiec wycinał dziurki... Szczepanik połączył swoją, nazwijmy to, kamerę ze specjalnym dziurkaczem, dzięki czemu mógł natychmiast z dostarczonej fotografii przygotować patron do wykonania tkaniny. Proces przygotowania nowego wzoru skrócił z piętnastu dni do około czterdziestu minut... Między innymi pokazał to amerykańskiemu pisarzowi, Markowi Twainowi. Aby udowodnić przydatność swojego wynalazku, sporządził makatkę według zdjęcia gościa. Oczywiście możliwości były znacznie większe. W początkach XIX wieku Szczepanik wysyłał za pomocą kabla telegraficznego zdjęcia prasowe z Europy do USA.
- Prekursor Internetu - pokiwałem głową z uznaniem.
- Poza tym jego najważniejszy wynalazek: system płowienia związków srebra.
- Czyli, mówiąc po ludzku, kolorowa fotografia - uzupełnił Pan Samochodzik.
- Jak to? - zdumiałem się. - To Polacy wynaleźli kolorową fotografię!?
- Mało kto dziś o tym pamięta - szef westchnął z melancholią. - A na patencie Szczepanika do dziś dzień pracują tacy potentaci, jak Kodak i Agfa...
- Do tego dodajmy fotokomórkę - podjął opowieść Marek. - Tu Szczepanik się nie popisał. Stwierdził, że to fajny wynalazek, ale bez zastosowania praktycznego. Pracował też nad żarówką, mniej więcej w tym samym czasie co Edison. Podobno nawet ją zbudował, tylko że za słabo świeciła...
- Może powinien był podłączyć silniejszy prąd - mruknął szef.
- Ponadto wykonał pierwszą skuteczną kamizelkę kuloodporną.
- Dobrze - machnąłem ręką. - Wróćmy do tematu. Czy Szczepanik mógł być powiernikiem Rychnowskiego?
- Wiem, że go odwiedził, czytałem o tym notkę prasową w “Kurierze Warszawskim” z czerwca 1899 roku - powiedział poważnie nasz towarzysz. - Napisał dla gazety, że odkrycie Rychnowskiego wydaje mu się niezwykle ciekawe. Wprawdzie zajmowali się bardzo równymi rzeczami, ale łączyło ich badanie elektryczności i jej praktycznych zastosowań. Myślę, że mogli korespondować.
- Czy mamy jakiś dostęp do archiwów Szczepanika? Może są tam listy od Rychnowskiego? - zaciekawił się szef.
- Niestety, cały dorobek naszego wynalazcy spalili podczas okupacji hitlerowcy. Zdaje się, że były pewne, nazwijmy to, problemy z patentami... Niemieckie koncerny, zarówno Kodak jak i IG-Farben, czyli dzisiejsza Agfa, nie zapłaciły za wykorzystanie patentu na kolorową fotografię... A w czasie wojny hitlerowcy starali się zlikwidować rodzinę wynalazcy. Niewykluczone, że po to, by raz na zawsze uniknąć procesów.
- A więc nie ma listów, jeśli kiedykolwiek były - szef kontynuował rozważania. - Kiedy zmarł Szczepanik?
- W 1926 roku w Tarnowie - wyjaśnił fizyk.
- Odpada - odparłem.
- Niekoniecznie. W tym czasie Rychnowski miał już problemy ze spółką, która usiłowała wydrzeć mu urządzenie - zaoponował Marek. - Nie możemy go wykluczyć.
- Tarnów jest dość daleko od Lwowa - zauważył łagodnie pan Tomasz. - Poszukaj raczej jakiegoś przyjaciela, który mieszkał w pobliżu...
Fizyk pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia - westchnął. - Wiem o inżynierze niewiele więcej niż wy... Kiedyś przez przypadek znalazłem informację, że obalił teorię Newtona, i przeczytałem kilka artykułów w prasie...
Zapadło milczenie.
- Nawet okruchy informacji są lepsze niż brak informacji - powiedział Pan Samochodzik. - Myślę, że we Lwowie zdołamy podjąć trop.
O siedemnastej zjedliśmy w Przemyślu spóźniony obiad. Niebawem dotarliśmy do przejścia granicznego w Medyce. Celnicy pobieżnie przejrzeli nasze dokumenty, zażądali opłat na ubezpieczenia zdrowotne, które okazały się nadspodziewanie słone, obejrzeli nasz samochód, po czym niedwuznacznie zażądali opłat nie ujętych w cenniku.
- Podatek wjazdowy - wyjaśnił jeden z celników. - Na ekologię.
Fizyk zagłębiony w swoich obliczeniach zamknął zeszyt i otworzył okienko.
- Dawniej przedstawiciele naszego dumnego narodu wstydzili się żebrać - warknął po ukraińsku.
Celnicy zbledli, po czym przepuścili nas bez słowa.
Marek znowu zatonął w notatkach.
- A jednak się nie obraca - mruknął zadowolony.
Szosa po ukraińskiej stronie granicy była znacznie gorsza. Pojawiły się w niej liczne dziury, niektóre załatane byle jak cementem. Bilboardy, hasła reklamowe pisane cyrylicą... Byliśmy już niedaleko. Przejechaliśmy przez pasmo wzgórz, potem otoczyły nas sypiące się poradzieckie bloki. Niebawem byliśmy w mieście. Kamienice pamiętające poprzednią epokę, gdy Lwów był jeszcze polski...
Minąłem prospekt Szewczenki i kierując się wskazówkami Marka wjechałem w wąskie uliczki starej części Lwowa. W zapadającym mroku trudno było ocenić wygląd miasta. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed niewielkim hotelem.
- Jesteśmy - oznajmił szef. - Tu mamy rezerwację.
- Mają tu parking? - zapytałem.
- Nie - odpowiedział fizyk. Widocznie bywał tu już wcześniej - Ale goście mogą parkować przed budynkiem. Hotelowa ochrona zwróci uwagę...
Niezbyt mi się to uśmiechało, ale cóż było robić. Weszliśmy do ciemnego holu. W recepcji odebraliśmy klucze i zostawiliśmy paszporty.
- Śniadania od ósmej do dziesiątej - poinformował nas recepcjonista. Mówił po polsku ze śpiewnym kresowym akcentem. Mimo woli przypomniałem sobie Michaiła Derekowicza. On też tak “zaciungał”.
Rzuciliśmy nasze bagaże w pokojach.
- Chodźmy na kolację - zaproponował Marek. - Znam tu opodal przyjemny lokal...
Faktycznie, po kilku minutach krążenia wąskimi zaułkami wyszliśmy na nieduży placyk. Stał tu drewniany baraczek, w którym serwowano pieczone kurczaki i golonkę.
- Obawiam się, że nie znajdziemy niczego lepszego - wyjaśnił Marek. - Lwów od strony gastronomicznej to pustynia...
Lokal był w środku urządzony zupełnie bez gustu, ale jedzenie serwowali niezłe.
- Świat nie jest taki zły - skonstatował szef pałaszując wieprzowinę. - Od czego jutro zaczniemy?
- Archiwa Politechniki Lwowskiej - zaproponował fizyk.
Wypiliśmy jeszcze po kuflu kwasu chlebowego.
- Niezły - mruknął pan Tomasz. - Już ze trzydzieści lat nie piłem...
- Sympatyczny napój - potwierdziłem.
- Z tego co pamiętam, to się go fermentuje - zastanawiał się szef. - Ale jest bezalkoholowy?
- Widocznie to fermentacja masłowa, a nie alkoholowa - popisałem się resztkami mądrości nabytej w liceum.
- Faktycznie - zmarszczył czoło usiłując przypomnieć sobie zapomniane wiadomości z chemii... - To co, chyba po takiej drodze należy nam się odpoczynek?
Wstaliśmy od stołu, zapłaciłem śmiesznie niski rachunek i ruszyliśmy w stronę hotelu. Sporo latarni nie świeciło. Pozostałe dawały światło żółte - pracowały chyba połową mocy, ale na ulicach ciągle było sporo ludzi.
- Ktoś przy samochodzie - zauważył Marek.
Spojrzałem. Faktycznie, jakaś postać w długim ciemnym płaszczu coś majstrowała przy przedniej szybie.
- Wtyka kartkę - powiedział szef. - Odchodzi.
- Pójdę za nim - zasugerowałem. - A pan niech zbada ten papier.
- Tylko uważaj na siebie.
Ruszyłem dość szybkim kokiem. Człowiek w płaszczu szedł niespiesznie, widać zatopiony w myślach. Bez większego trudu posuwałem się za nim. Nieoczekiwanie skręcił w bramę. Stanąłem przed nieco sypiącą się elewacją. Okna były ciemne, kamienica wyglądała na opuszczoną.
Wsłuchałem się w mrok panujący wewnątrz bramy. Kroki oddalały się. Po chwili wahania zagłębiłem się w trzewia budynku. Ciągnął się w głąb traktu, przy wąskim podwórzu znajdowała się spora jego część. Na wysokości pierwszego piętra biegła galeria, z której prowadziły wejścia do mieszkań. Na poziomie podwórza widać było masywne niegdyś drzwi, wiodące prawdopodobnie do pomieszczeń magazynowych. Kolejny budynek, znowu z potężną bramą, zamykał działkę. W niektórych oknach paliło się światło, inne były ciemne. Zawahałem się tylko chwilę. Ruszyłem wzdłuż muru w stronę przejścia. Mroczna sień, z boku majaczyły schody na piętro. Przede mną otwierał się ciemny pasaż, prowadzący gdzieś w głąb. Kroków już nie słyszałem, ale gdzieś z góry dobiegł mnie skrzyp drzwi. Po chwili namysłu wyjąłem z kieszeni cienką latarkę i zapaliłem ją.
Uderzenia w zasadzie nie poczułem. Żarówka zgasła, a ja rąbnąłem plecami o wydeptane przez miliony stóp kamienne płyty.
- Młody, głupi, koguta nie kupi - dobiegło mnie gdzieś ze schodów.
Ktoś oddalony o kilka metrów wypowiedział te słowa po polsku, choć przysłowie było rosyjskie. Sądząc z tembru głosu, w ciemności ukrywał się chłopiec lub młoda dziewczyna. Głos wydał mi się znajomy. Skrzypnęły deski. Przeturlałem się błyskawicznie w prawo i poderwałem z ziemi. Zamarłem w postawie obronnej gotów do natychmiastowego odparcia ataku. Nieoczekiwanie poczułem, jak uchodzi ze mnie napięcie. W ciemności sieni nie było już nikogo. Policzyłem powoli do stu, a potem zacząłem szukać latarki.
Natrafiłem na nią po chwili. Na szczęście nie uległa uszkodzeniu. Zapaliłem ją i rozejrzałem się wokoło. Kamienne płyty na posadzce były bardzo wyślizgane. Z murów sypał się tynk, z wysoko sklepionego sufitu odłaziła farba. Po lewej stronie monumentalne drewniane schody prowadziły gdzieś w górę, pewnie na wyższe kondygnacje kamienicy i na galerię obiegającą niczym krużganek podwórze. Ruszyłem naprzód odkrytym pasażem. W pewnej chwili stwierdziłem, że nad głową mam już tylko ciemne, wygwieżdżone lwowskie niebo. Błąkałem się przez dłuższą chwilę, nim nieoczekiwanie wyszedłem na prospekt Swobody. Sprawdziłem kompasem kierunki i po kilku minutach dotarłem do hotelu. Szef czekał na mnie w holu na dole.
- Wykołowali mnie - odpowiedziałem na niezadane pytanie.
Opisałem pokrótce przebieg pościgu.
- Najważniejsze, że nic ci się nie stało - powiedział.
- Wydaje mi się, że gdzieś słyszałem już ten głos - usiłowałem sobie przypomnieć.
- To rosyjskie przysłowie - zauważył. - Ktoś miejscowy? Wprawdzie to Ukraina, ale wielu mieszkańców Lwowa przybyło z centralnej Rosji...
- Więc dlaczego ten ktoś mówił po polsku?
- Może żebyś dobrze zrozumiał.
Milczeliśmy obaj przez chwilę.
- Co było na tej kartce? - zaciekawiłem się. - Zobacz - podał mija.
Stroniczka ręcznie czerpanego papieru, bardzo dobrej jakości, barwy kości słoniowej. Złożona w ćwiartkę. Rozprostowałem ją ostrożnie.
- Nie jesteście tu sami - odczytałem słowa naniesione po polsku pięknym, kaligraficznym charakterem pisma.
- Ciekawe. Pismo kobiece... - mruknął szef.
- Też tak sądzę.
- Nie bardzo rozumiem, co chciała przez to powiedzieć - przyznał się Pan Samochodzik. - Co to znaczy, że nie jesteśmy sami?
- Miała na myśli naszego pomocnika? - zastanawiałem się wchodząc po schodach na piętro. - Czy może w grę wchodzą jeszcze jakieś inne siły...
- Chcesz powiedzieć, że ktoś oprócz nas będzie usiłował odszukać wynalazek inżyniera Rychnowskiego?
- Ostatecznie o tym zagadkowym testamencie pisano w gazetach.
- Sądzisz, że ktoś jeszcze przyjechał do Lwowa? Musiałby działać tak szybko jak my...
- Możliwe, że to ktoś miejscowy - zastanawiałem się.
- Skąd by wziął polską gazetę? - powątpiewał Pan Samochodzik.
- Z Internetu. Większość gazet ma swoje strony, gdzie wrzucają niektóre artykuły. Można, siedząc we Lwowie, robić sobie co rano przegląd warszawskiej prasy. Zresztą nie tylko warszawskiej.
- O tym nie pomyślałem - mruknął. - Jak sądzisz, co ta kartka...
- Nie wiem. Może to zakamuflowane wypowiedzenie wojny, może przyjacielskie ostrzeżenie. Szczerze powiedziawszy, nie wygląda ani na jedno, ani na drugie... Czas pokaże. Ma pan przy sobie kartkę z testamentem?
- Zostawiłem w sejfie ministerstwa. Mam kserokopię.
- Trzeba jej na wszelki wypadek pilnować jak oka w głowie. Nasz przeciwnik może wydedukować z niej znacznie więcej niż my... Niech pan zwróci uwagę, że jest tam informacja o istnieniu szyfru... Nie wiem, kim są nasi wrogowie, ale jeśli nas obserwują, nie możemy dopuścić, by znaleźli to przed nami.
Wyjął z kieszeni papier. Podarł go na drobne kawałeczki i spuścił w hotelowej ubikacji. Jak się okazało, nie była to zbyteczna ostrożność...
ROZDZIAŁ TRZECI
PRACOWITY PORANEK • WYNIKI KWERENDY • STOWARZYSZENIE WYNALAZCÓW I RACJONALIZATORÓW • PORTRET INŻYNIERA • KONTRWYWIAD • SPOTKANIE Z “ALCHEMICZKAMI”
Ranek był bardzo pracowity. Pan Tomasz zdobył gdzieś wykaz adresów lwowskich instytucji i już przy śniadaniu rozdysponował zadania. Rozdzieliliśmy się. Każdy człowiek pozostawia za sobą papierowy ślad. W ciągu życia każdy z nas wyprodukuje co najmniej dziesięć kilogramów różnych, do niczego nieprzydatnych papierków. Niektóre z nich będą przechowywane przez pięć lat, inne przez dwadzieścia pięć, teki, które urzędnikom wydadzą się szczególnie ważne, poleżą w archiwach w nieskończoność. Sądziliśmy, że w przypadku inżyniera, który spędził we Lwowie kilkadziesiąt lat, szybko trafimy na trop. Spotkaliśmy się w kurczakowni. Tym razem zamówiliśmy po hot-dogu. Ku naszemu zdumieniu parówce w bułce towarzyszyła starta marchewka i majonez.
- Podsumujmy nasze osiągnięcia - powiedział Pan Samochodzik.
- A właściwie ich brak - mruknąłem.
- I co udało się wam ustalić? - zapytał szef surowo
- W archiwach Politechniki Lwowskiej i Lwowskiego Towarzystwa Politechnicznego nie ma prawie żadnych śladów - powiedział Marek. - Zupełnie jakby inżynier nigdy nie istniał... Ale trafiłem na jeden dokument...
Wyjął z kieszeni kserokopię jakiegoś wykazu.
- Proszę - wręczył panu Tomaszowi.
- Inżynier Franciszek Rychnowski, przyjęty w poczet członków Lwowskiego Towarzystwa Politechnicznego w maju 1878 roku - mruknął pan Tomasz.
- Właśnie. Jego podpisy są na protokołach zebrań, ale najwyraźniej nie zabierał głosu, bo nie odnotowano go jako wnioskodawcy. Tylko je podpisywał, jako jeden z prawie pięćdziesięciu członków stowarzyszenia. I proszę - w czerwcu 1882 roku został uroczyście wyrzucony. Zapewne po tym wykładzie, podczas którego obalał teorię Newtona...
- Wysoce prawdopodobne - przyznał szef. - Archiwa miejskie? - zwrócił się do mnie.
- Są nieskatalogowane, ale przejrzałem dokumentację komisji zakładającej we Lwowie tramwaj - powiedziałem. - Inżynier w 1900 roku zajmował się tym. To on wybrał tramwaje o napędzie elektrycznym. Był też udziałowcem spółki, która puściła je w ruch. Wyłożył sporą jak na owe czasy sumę prawie pół miliona złotych reńskich.
- A ja przeglądałem dokumenty z czasów pierwszej wojny światowej w archiwum wojskowym - rzekł Pan Samochodzik. - I dowiedziałem się ciekawej rzeczy. Inżynier był komendantem straży miejskiej w jednej z dzielnic. Rosjanie po wkroczeniu uznali jego kompetencje i przydzielili mu nawet dwudziestu kozaków. Zachowały się trzy jego wnioski o wykonanie wyroków śmierci. Jego ludzie złapali na gorącym uczynku kilkudziesięciu złodziei i na mocy obowiązujących przepisów wojennych posłano ich od razu pod ścianę...
- Ostry gość - mruknąłem z uznaniem.
- Problem w tym, że część zbiorów archiwalnych politechniki też nie doczekała się skatalogowania - westchnął fizyk. - Na razie nie mamy prawie nic. Ale trzeba będzie szukać dalej - spojrzał w zadumie na słońce widoczne ponad dachami budynków. - A jednak się obraca - powiedział cicho. - Tylko dlaczego z obliczeń wychodzi co innego?
- A może ziemia jest płaska? - podsunąłem złośliwie.
- Nie może być płaska - ostudził mnie. - Globusa nie widziałeś czy co?
- Na Politechnice Lwowskiej brakuje jakichkolwiek materiałów związanych z postacią inżyniera - mruknął szef. - Może trzeba poszukać we Wrocławiu albo w Szczecinie? A Lwowskie Towarzystwo Politechniczne?
- Walczyło z inżynierem, nie istnieje od 1941 roku. Jego dokumenty w sporej części się zachowały, ale niewiele z nich wynika - zameldował fizyk.
- Spora część archiwaliów z archiwum miejskiego została zniszczona po wkroczeniu hitlerowców, reszta podczas ich odwrotu - dodałem. - Zostało bardzo niewiele, głównie najstarsze papiery, które zostały ukryte w czasie wojny... Żadnych dokumentów osobistych, pamiętników, nic, gdzie mógłby zapisać szyfr...
- Fatalnie - mruknął Marek. - I co dalej? Wracamy do kraju? Na razie nie znaleźliśmy nawet tego tajemniczego szyfru wspomnianego w testamencie...
- Ech, ten brak zaufania do zwierzchnika - twarz pana Tomasza opromienił uśmiech. - Wobec niepowodzeń także moich poszukiwań, sięgnąłem po bardzo interesującą pozycję książkową...
Marek spojrzał z zaciekawieniem.
- Cóż to takiego? - zagadnął.
- Książka telefoniczna - oświadczył triumfalnie.
Palnąłem się w czoło.
- Rany, od tego trzeba było zacząć. Znalazł pan potomków inżyniera?
- Nie - szef pokręcił głową z pewnym smutkiem. - Los nie okazał się aż tak łaskawy. Za to natrafiłem na pewną organizację, która może nam pomóc...
- Co pan znalazł? - zapytał Marek.
- Wyobraźcie sobie, we Lwowie ma siedzibę Stowarzyszenie Wynalazców i Racjonalizatorów. Istnieje, jak mi się udało ustalić, od 1910 roku.
- O - mruknął Marek. - I gdzie się mieści?
- Przy ulicy Kiryła i Mefodija 18 - wyjaśnił. - Przed wojną ta ulica nosiła nazwę Długosza. Adres nie zmienił się od osiemdziesięciu lat.
- A zatem chyba trzeba złożyć im wizytę - spojrzałem na zegarek. - Jest trzynasta. To chyba najlepsza pora, żeby kogoś zastać...
- W drogę - szef wstał z krzesła.
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. Ulica Kiryła i Mefodija, czyli po polsku Cyryla i Metodego, znajdowała się w centrum miasta, o rzut kamieniem od prospektu Szewczenki. Niewysokie, kilkupiętrowe kamienice pamiętające czasy chyba jeszcze cesarsko-królewskie... W bok odchodził wąski zaułek wspinający się pod górę. Numery przy nim wskazywały, że administracyjnie także zaliczono go do ulicy. Zaparkowaliśmy na samej górze, koło rozsypującego się w oczach moskwicza. Weszliśmy przez pordzewiałą, zrujnowaną furtkę. Ładny, choć bardzo zapuszczony pałacyk otaczały nagie o tej porze roku krzaki. Zadzwoniłem do drzwi. Rozległ się brzęczyk domofonu. Weszliśmy do niedużego holu. Na wprost wejścia kręciła się skomplikowana konstrukcja z kółek, wahadeł, dźwigni i przeciwwag.
- Perpetuum mobile - szepnął z uznaniem Marek. - Bardzo ładny model... Jeszcze nie widziałem tak skomplikowanego...
- Działa nieprzerwanie od trzech lat - wyjaśnił po polsku wysoki siwowłosy mężczyzna.
- To jeszcze o niczym nie świadczy - odpowiedział poważnie fizyk. -W laboratorium w Argentynie perpetuum mobile stanęło po dwudziestu siedmiu latach działania...
- Stiepan Miedwied - przedstawił się siwy jegomość. - Czym możemy służyć?
- Szukamy śladów inżyniera Rychnowskiego - odparłem.
- Zapraszam - pchnął drzwi, z których wcześniej wyszedł.
Weszliśmy do sporego pomieszczenia, będącego przypuszczalnie podręcznym warsztatem. Wszędzie walały się kawałki jakichś urządzeń.
- Tu właśnie ożywiamy martwą tkankę i tworzymy dziury w czasie - zażartował widząc moje zaciekawienie. - A tak poważnie, to pracujemy nad ogniami galwanicznymi i bateriami słonecznymi. Na Ukrainie mamy kryzys paliwowy... to perpetuum mobile w holu, to tylko tak dla ozdoby...
Przeszliśmy przez warsztat i znaleźliśmy się w czymś w rodzaju biblioteki. Nasz przewodnik wyciągnął teczkę z rysunkami.
- Rychnowski - powiedział. - Mamy tu o nim trochę danych, choć nie tak dużo, jak byśmy chcieli. Proszę - rozłożył przed nami dokumentację.
Zasiedliśmy wygodnie na drewnianych krzesłach, pamiętających chyba epokę, gdy Lwów był polskim miastem.
- To model generatora o napędzie parowym, użytego do dostarczania elektryczności dla lamp łukowych - gospodarz postawił przed nami małe jak zabawka urządzenie. - Wyobraźcie sobie, panowie, że ciągle działa...
Dokumentów mieli całkiem sporo, ale niestety nie znaleźliśmy nic, co mogłoby być dla nas użyteczne. Plany budynków, notatki... Stacja dynamomaszyn wytwarzających prąd elektryczny, który napędzał tramwaje miejskie. Schemat generatorów. Wreszcie pan Tomasz zdecydował się zaatakować wprost.
- Słyszeli panowie o jego urządzeniu nazywanym eteroidem? - zapytał.
Stiepan kiwnął głową.
- Owszem. Dość głośna sprawa... Z tego co słyszałem, była to specjalna maszyna elektrostatyczna, która wytwarzała bardzo silny prąd... Inżynier przekształcał go następnie w jakiś rodzaj promieni, którymi naświetlał chorych na reumatyzm. Niestety, przepadła wiele lat temu...
- A skąd pochodzą te dokumenty? - zaciekawiłem się.
- Inżynier przed śmiercią przekazał je naszemu towarzystwu. Mamy jeszcze jego portret...
Z innej szafy wydobył duże zdjęcie oprawione w ramy i oszklone. Z fotografii spoglądał na nas przystojny mężczyzna z lekko odkręconym wąsem. Ponad jego głową biegł łukowato wygięty napis “Cogito ergo sum”.
- Myślę, więc jestem - mruknąłem. - To myśl filozofa Rene Descartesa, czyli Kartezjusza...
Pan Tomasz wpatrywał się w oblicze inżyniera. Wesołe oczy uwiecznione przed przeszło siedemdziesięciu laty przez bezimiennego fotografa spoglądały na nas jakby kpiąco. Teraz dopiero zauważyłem napis: “Verte” na dolnej części ramy.
Obróciliśmy portret. Na pociemniałej z upływem czasu tekturze było widać kilka linijek pisma.
- Szukacie szyfru? Naprawdę nie potraficie go odnaleźć? Pomyślcie, o czym zapomnieliście - odczytał ku swojemu zdumieniu Pan Samochodzik.
Spojrzeliśmy po sobie bezradnie.
- O czym mogliśmy zapomnieć? - zdziwiłem się. - Przecież nie mamy żadnych wskazówek...
- Niestety, nie mogę tu w niczym pomóc - powiedział gospodarz - ale może wyjmijmy zdjęcie z ram?
Podważyliśmy tekturę, odgięliśmy gwoździki i unieśliśmy ją. Na tylnej stronie zdjęcia widniała pieczątka zakładu fotograficznego i kolejny dopisek inżyniera.
- No nie, naprawdę nie potrafiliście wymyślić nic mądrzejszego? - przeczytałem. - A przecież jesteście na dobrym tropie
Zapanowała konsternacja.
- Inżynier nie dość, że był świetnym psychologiem, to jeszcze miał wybitne poczucie humoru - zauważył Marek. - Wolałbym chyba szukać depozytu ukrytego przez kogoś poważniejszego...
- Niestety, to wszystko co mamy - powiedział Stiepan
- Może gdzieś w tych murach ukrył szyfr - pan Tomasz w zadumie zabębnił placami po blacie. - Macie jeszcze jakieś pamiątki po nim?
- Kilka książek, głównie literatura piękna. Niestety, żadnych jego autorstwa. Ubolewamy nad tym...
- A może wiecie, gdzie mieszkał przed wojną? - podsunąłem.
Rozłożył bezradnie ręce.
- Macie jakąś listę członków z lat dwudziestych? - spytał szef. - Może tam odnotowano adres?
- Zaraz sprawdzę.
Wydobył opasłe tomisko oprawione w szare płótno. Kartkował je dłuższą chwilę.
- Niestety - pokręcił głową. - Jest odnotowany jako członek naszego stowarzyszenia... O, proszę, nawet więcej. Był członkiem założycielem, zwolnionym z konieczności opłacania składek, ale i tak płacił... Pewnie często siedział w tym pomieszczeniu, tu odbywały się posiedzenia... A mimo to niewiele o nim wiemy... Zaraz...
Wygrzebał protokoły posiedzeń. Tu nazwisko Rychnowskiego pojawiło się kilka razy. Przyznawał zapomogi ubogim wynalazcom, reprezentował kogoś w sporze z magistratem, występował z interpelacją w sprawie ochrony patentowej...
- Myślę, że musiał pokazywać kolegom swoje urządzenie - rzekł szef. - A skoro przekazał wam swoje archiwum... Nie macie gdzieś na strychu jego maszyny?
- Nie, na pewno nie - zapewnił Miedwied. - Robiliśmy tam w zeszłym roku inwentaryzację. Wtedy znaleźliśmy ten model maszyny elektrodynamicznej... I niestety nic więcej... Chciałbym pomóc, ale tu kończy się moja wiedza.
Uznaliśmy, że pora się zbierać.
***
Poszliśmy na podwieczorek do odwiedzonej poprzednio smażalni kurczaków. Ja z szefem jedliśmy pączki, a nasz znajomy fizyk skubał bez przekonania kawałek szarlotki. Widelec trzymał w jednej ręce, drugą ciągle pisał wzory w notesie.
- A jednak się nie obraca - stwierdził triumfalnie zamykając kajet.
Szef popatrzył na niego łagodnie.
- A jakie to ma znaczenie? - zapytał.
- Trzeba będzie zmieniać podręczniki - wyjaśnił z zadowoleniem Marek. - A dokładniej mówiąc, wiem, że się obraca, tylko że z wyliczeń wychodzi co innego... A nie ma w nich błędu. Sprawdzam już chyba dwudziesty raz. Świetna zabawa do wkurzania fizyków i matematyków...
W tym momencie do naszego stolika podszedł wysoki mężczyzna w ciemnym garniturze. Wyglądał na agenta.
- Można się dosiąść? - zapytał po polsku z prawie nienagannym akcentem.
Szef wskazał mu gestem krzesło.
- Nazywam się Bohdan Krawczuk - przedstawił się - Mam przyjemność z panem Tomaszem N.N., Pawłem Dańcem i panem Markiem Kościuszką?
- Czym możemy służyć? - zapytał Pan Samochodzik
- Jestem przedstawicielem kontrwywiadu Ukrainy - wyjaśnił spokojnie.
Na brzegu stolika położył legitymację. Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni.
- Wiem, że przybyli panowie szukać śladów wynalazku inżyniera Rychnowskiego.
Pan Tomasz zachował kamienną twarz.
- Skąd to przypuszczenie? - zapytał.
- Och, to proste - wyjął gazetę sprzed dwu dni. - Polski rząd powołał komisję do spraw odnalezienia dorobku inżyniera... Kogo mógł postawić na jej czele, jeśli nie najlepszego detektywa, wyspecjalizowanego w poszukiwaniach zaginionych dzieł sztuki, oraz jego podwładnego - skinął głową w moją stronę. - Oczywiście na wypadek, gdyby panowie coś znaleźli, do zabezpieczenia urządzeń i zrozumienia zasad ich działania dostaliście do pomocy błyskotliwego, choć znanego z ekscentrycznych wystąpień fizyka - skłonił się Markowi.
Uniosłem brwi z uznaniem. Niezły mają wywiad...
- Czego pan oczekuje? - zaciekawiłem się.
- Zasadniczo nie podoba nam się, że sąsiedni kraj przysyła na nasze ziemie swoich agentów - powiedział twardo. - Jesteśmy niepodległym państwem, które nie może pozwolić sobie na tego typu ustępstwa.
- Deportujecie nas? - zainteresowałem się.
- Nie. Nie mamy jednoznacznych dowodów, że faktycznie to wy jesteście członkami tej komisji. Ale będziemy wam deptać po piętach.
- Grzebanie w archiwach nie jest chyba zabronione? - zagadnął szef.
- Oczywiście że nie, to wolno każdemu - mruknął agent. - Ale będziemy wam patrzeć na ręce. Poza tym, żeby już grać w zupełnie otwarte karty, powiem, że nie wy jedni przejawiacie zainteresowanie inżynierem...
- Załóżmy, oczywiście hipotetycznie, że faktycznie interesujemy się wynalazkiem Rychnowskiego - szef gładko uniknął pułapki. Agent uśmiechnął się z uznaniem. - Kogo jeszcze może obchodzić sprawa sprzed siedemdziesięciu lat?
- Wedle naszych informacji, białoruskie KGB żywo się nią interesuje.
- A wasze służby? - zaryzykowałem pytanie.
- Nasze nie... Z opisów doświadczeń dawno już wiemy, o co chodziło w tym odkryciu. Zresztą jako fizyk z wykształcenia z grubsza jestem w stanie określić, jakiego typu zjawiska wytwarzał Rychnowski. I nie ma w nich nic tajemniczego.
- Fizyk z wykształcenia - uśmiechnął się Marek. W jego oczach zabłysły diabelskie ogniki. - Mam pewien problem, którego sam nie mogę rozgryźć...
Podsunął mu kajet. Bohdan spokojnie przeleciał wzrokiem wzory. Zrobił to z pozoru obojętnie, ale nieoczekiwanie drgnął.
- Wot te na! - mruknął.
Wziął długopis i zaczął obok wyprowadzać jakieś własne wyliczenia.
- Nie, niemożliwe - powiedział wreszcie odkładając zeszyt.
Na jego twarzy odmalowywało się kompletne zakłopotanie.
- A jednak - odrzekł nasz współpracownik. - Ona się nie obraca.
- Nie, niemożliwe, musi być błąd w założeniach... Jeśli pan pozwoli, pomyślę nad tym na spokojnie w domu...
- Proszę.
Agent kontrwywiadu szybko przepisał podstawowe wzory. Następnie pożegnał się i odszedł. Zapiszczał telefon komórkowy szefa. SMS. Odczytał wiadomość i zafrasował się.
- Co się stało? - zapytałem.
- Ktoś chce się z nami spotkać - powiedział.
- Oczywiście nie wiemy kto? - zaciekawił się fizyk.
- Tak bywa... O szesnastej na prospekcie Swobody... Gdzie to jest?
- Koło starego miasta - wyjaśnił nasz przyjaciel. - To coś w rodzaju krakowskich Plant, zadrzewiony deptak, z kilometr długości, w miejscu dawnych murów miejskich.
- Ta szeroka ulica - dodałem. - Jechaliśmy nią wczoraj.
- Panowie, niebawem pora na nasze spotkanie - szef poderwał się raźno. - Daleko to?
Ruszyliśmy prowadzeni przez fizyka. Widać było od razu, że zna tu każdy kąt. Niebawem dotarliśmy. W miejscu rozebranych murów obronnych i zasypanych fos ciągnął się długi, zadrzewiony deptak, W to ciepłe popołudnie wędrowały nim grupki spacerowiczów. Na ławeczkach pomiędzy drzewami wygrzewali się staruszkowie. Niektórzy grali w karty, inni w szachy. Grupka ulicznych grajków przygotowywała się do występu. Szliśmy powoli rozglądając się na boki.
- Ciekawe, czy nasi przyjaciele z ukraińskiego kontrwywiadu śledzą nas w tej chwili? - mruknąłem.
- Zapewne - odparł pogodnie Pan Samochodzik. - Nie ma to większego znaczenia, nie robimy nic nielegalnego...
Dotarliśmy do zamykającego pasaż budynku teatru. Na granitowych schodkach dwaj mężczyźni przebrani za Kozaków grali na bandurach. Zawróciliśmy. Usiedliśmy na ławeczce.
- Grzebanie w archiwach jak dotąd nic nam nie dało powiedział w zadumie pan Tomasz. - I wątpliwe żebyśmy znaleźli jeszcze jakieś interesujące dokumenty. A przecież Rychnowski wspominał w notatce po drugiej stronie zdjęcia, że jesteśmy w dobrym miejscu...
Zastanawialiśmy się we trójkę dłuższą chwilę.
- Jakiś ślad, na który powinien naprowadzić nas testament... - rozważałem. - To jedyne dane, którymi dysponowaliśmy... Co tam było na temat szyfru?
- Ja, Inżynier Franciszek Rychnowski de Welehrad, wobec zaszłych wypadków podjąłem decyzję nieodwołalną zniszczenia wszystkich egzemplarzy mojego wynalazku o nazwie eteroid. Aby jednak bezcenne odkrycie nie przepadło dla potomności, jeden egzemplarz wraz z dokumentacją ukryłem przed wrogami moimi w bezpiecznym miejscu. Jak przypuszczam, okres lat siedemdziesięciu wystarczy, by pamięć o nim przepadła, a polujący na moje tajemnice wymarli. Tedy zalecam, by w roku 2000 lub później, naród nasz ponownie doznał błogosławionego działania promieni eteroidu. W tym celu niech delegowani przedstawiciele ludu polskiego maszynę odnajdą i w ruch puszczą. A wszelki pożytek z jej działania niech przysparza sławy naszej Ojczyźnie - zacytowałem.
- Bezpieczne miejsce - pokręcił głową. - Nie, to do niczego nie prowadzi. De Welehrad...
- To miasto w Czechach - wyjaśniłem. - To też nic nam chyba nie da...
Marek przekartkował plan miasta.
- Ulicy Welehradzkiej tu nie ma i nie było dawniej - powiedział. - A ten dopisek po drugiej stronie?
- Odnajdźcie szyfr. On doprowadzi was na miejsce, tam gdzie nie dotarł książę Trubecki... - przypomniałem. - Czyli Trubeckoj.
Poskrobali się z frasunkiem po głowach.
- Do niczego..
Zaczął zapadać zmierzch. Dziesięć po szesnastej...
- A naszych rozmówców ani śladu - westchnąłem.
- Może ktoś chciał nas po prostu wywabić z hotelu, by na spokojnie przetrząsnąć nasze rzeczy - mruknął fizyk.
Ruszyliśmy. Skoro nikt nas nie znalazł, to może my powinniśmy byli poszukać? Przechodziliśmy koło niewielkiego stoiska z pamiątkami. Na nasz widok sprzedawca wyszedł zza lady.
- Nie mają panowie ochoty kupić zabytkowego banknotu? - zapytał nienaganną polszczyzną.
Jednocześnie puścił do mnie oko.
- Banknotu? - zdziwiłem się.
Podał mi plastykową koszulkę na dokumenty. Wewnątrz była przedwojenna polska dwudziestozłotówka ozdobiona portretem Emilii Plater. Obok tkwiła złożona karteczka.
Wysunąłem ją nieznacznie i wsadziłem w rękaw, co spotkało się z wyraźną aprobatą sprzedawcy.
Szef oglądał w tym czasie banknot.
- Jak ustalą w waszym kraju ciągłość prawną z II Rzeczpospolitą, to pewnie ten pieniądz odzyska wartość - powiedział sprzedawca. Jednocześnie wskazał mi leżące na stoisku zegarki. Zrozumiałem - trzeba było się pospieszyć.
Szef kupił dwudziestozłotówkę za jakąś śmieszną sumę i ruszyliśmy. Rozprostowałem papierek i rzuciłem nań okiem.
- Biały samochód po prawej - powiedziałem półgłosem.
Zakręciliśmy w stronę ulicy. Na chodniku stało sporo aut, w tym co najmniej kilka białych. Nieoczekiwanie ktoś pomachał nam zza szyby nieco zdezelowanego poloneza. Błyskawicznie wsiedliśmy do środka i pojazd ruszył. Teraz dopiero spojrzałem na dziewczynę siedzącą za kierownicą. Katarzyna Kruszewska, “alchemiczka”, którą poznaliśmy niegdyś w Krakowie.
- O rany - mruknąłem.
- A co, nie spodziewałeś się mnie tutaj? - uśmiechnęła się.
- Witaj, młoda damo - szef wyraźnie się ucieszył. - A cóż ty tu porabiasz?
- Studiuję - wyjaśniła z prostotą. - A przy okazji zajmuję się z moją kuzynką poszukiwaniami maszyny Rychnowskiego. A niech to, jadą za nami.
Zakręciła gwałtownie i w zupełnie nieprzepisowy sposób, po czym dodała gazu i wjechała w jakiś zaułek. Zakręciła ponownie, równie gwałtownie. Przejechaliśmy przez bramę, potem przez podwórze. Lawirowała zręcznie samochodem pomiędzy kubłami na śmieci, suszącym się praniem, umorusanymi dzieciakami. W następnej bramie ledwo się zmieściliśmy i po chwili pojazd wypadł na kolejną wąską uliczkę. Zapikał telefon komórkowy.
- No i dobrze, zgubiliśmy ich - mruknęła z zadowoleniem.
Dodała gazu i po kolejnych kilku minutach jazdy wjechała w inną bramę. Drewniane skrzydła zaraz się za nami zatrzasnęły.
- Słabi ci agenci - parsknęła. - No cóż, zapraszam.
Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy przez wąskie przejścia, zasłane odpadkami podwórka, przechodnie klatki schodowe Prowadziła nas dziwną, skomplikowaną trasą. Raz weszliśmy na piętro, by na okrążającym podwórze balkonie znaleźć przejście do kolejnej kamienicy.
- Jeśli ktoś dobrze zna ten labirynt, może godzinami włóczyć się w obrębie kwartałów zabudowy - wyjaśniła. - W czasie wojny to się przydawało. A i po wojnie...
Zeszliśmy po schodkach do kolejnej ciemnej bramy.
Wreszcie po skrzypiących schodach weszliśmy na strych jednej z kamienic. Szare odrapane drzwi wyglądały jak zrobione ze starej dykty, ale gdy zatrzasnęły się za nami, zrozumiałem, że wewnątrz kryją stalową płytę. Strych kamienicy został starannie zagospodarowany. Ściany i ukośny sufit obito nowymi, jasnymi deskami. Pośrodku piętrzył się stos zniszczonych mebli. Okna wychodzące na połać dachu też wymieniono. Minęliśmy stos gratów. Pan Tomasz posłał im tęskne spojrzenie. Sądząc po wyłaniających się spod wieloletniej warstwy brudu detalach, były to niegdyś naprawdę ładne sprzęty...
Za przepierzeniem zrobionym ze sklejki znajdowała się najwyraźniej pracownia konserwacji. Tu także leżało kilka mebli, ale zostały rozłożone na czynniki pierwsze. Osobno nóżki, osobno blaty, na regale stały dziesiątki słoików z chemikaliami, na stole w ponumerowanych przegródkach leżały płytki i paski fornirów z co najmniej trzydziestu różnych gatunków drewna.
- Z tego żyjemy - wyjaśniła. - Przywracamy przedmiotom ich dawny blask.
W kącie zauważyłem niedużą komorę gazową do trucia korników. Przez szklaną szybę było widać mocno zniszczoną barokową rzeźbę, która właśnie przechodziła proces trucia robaczków...
W kolejnym pomieszczeniu - ułożone były w amfiladzie - stało pięć ładnych foteli. Stasia ze słuchawkami na uszach siedziała przy sporej walizie. Na nasz widok przekręciła kluczyk i dziesiątki diod kryjących się we wnętrzu pudła powoli przygasły.
- Niezła zadyma - powiedziała po ukraińsku, ale zaraz przeszła na polski. - Ci, co was śledzili, latają jak koty z pęcherzem, zastanawiając się, gdzie was szukać... No cóż, witam w mojej norze.
Jej spojrzenie spoczęło na fizyku. Szef przedstawił go. Zajęliśmy miejsca w fotelach. Przedwojenne sprężyny jęknęły cicho.
- No i co tam u was słuchać? - zapytał Pan Samochodzik. - Tak się czasem zastanawiałem, co porabiacie...
- Ano, żyjemy sobie - uśmiechnęła się. - Jak pan widzi, wróciłyśmy na razie do domu.
- Ten kopniak w latarkę w bramie? - zagadnąłem.
Spojrzała na mnie spokojnie.
- Jaki kopniak?
- To ja - wyjaśniła Kasia przynosząc samowar. W polerowanym mosiężnym brzuścu odbijał się jej warkocz i jasne, zuchwałe oczy. - Musiałam zostawić kartkę i chwilowo unikać kontaktów w obawie, czy nie macie “ogona” - powiedziała nieomal radośnie.
- Dedukuję, że to nie jest przypadkowe spotkanie - zagadnął pan Tomasz.
- No cóż - westchnęła - z gazet wynika, że sprawa Rychnowskiego wreszcie ujrzała światło dzienne.
Na biureczku pod ścianą leżał “Dziennik Polski”, krakowska gazeta... Widać i tam o tym pisali...
- Owszem - potwierdziłem. - Wiecie coś na ten temat?
- Przypuszczam, że testament, poza tym co opublikowano, zawierał jakieś wskazówki - powiedziała spokojnie. - Inaczej nie przybyliby panowie tak szybko do Lwowa. Wskazówki nie mogą być specjalnie jasne, bo w takim wypadku już opuszczaliby panowie Ukrainę z łupem. Sądzę więc, że inżynier w jakiś sposób to zaszyfrował
- Przypuśćmy, że tak - zgodziłem się. - Ale nauczyliśmy się szyfru na pamięć, a potem zjedliśmy kartkę...
Uśmiechnęła się. Samowar napełniał powietrze delikatną wonią płonącego węgla drzewnego. Para zaczynała już śpiewać. Kasia przyniosła czajniczek z esencją. Nalaliśmy jej do szklanek.
- A jeśli nas otrujecie? - Marek z wyraźnym brakiem zaufania spoglądał na podaną mu herbatę.
- Same też nie przeżyłybyśmy - uświadomiła go Stasia
- Nie, one zawsze grają uczciwie - zapewnił go pan Tomasz.
Dziewczyny upiły po sporym łyku. To chyba ostatecznie uspokoiło fizyka. Pomyślałem, że mogły wcześniej zażyć jakieś antidotum, ale odrzuciłem zaraz tę niedorzeczną myśl.
- Zapewne przed zjedzeniem postarali się panowie o dokładne zapamiętanie szyfru? - zapytała Kasia.
- Tak się robi w takich wypadkach - powiedziałem ze sztuczną powagą.
Chyba uwierzyły, że mamy trop.
- Moja propozycja jest następująca - powiedziała spokojnie jej kuzynka. - Podacie nam ten szyfr. My w zamian przekażemy wam wszystkie materiały, które mamy na temat inżyniera. A potem zobaczymy, kto pierwszy rozwiąże zagadkę.
Na twarzy szefa odbiło się wahanie.
- Są trzy powody, dla których nie mogę przystać na ten układ powiedział wreszcie. - Po pierwsze, to nie jest moja prywatna sprawa. Wykonuję tu zlecenia naszego parlamentu, a więc pośrednio naszego narodu... Po drugie, jeśli jesteście ze Lwowa, to dysponujecie nad nami ogromną przewagą. Po prostu znacie to miasto jak własna, kieszeń. Co więcej, poznałyście też jego legendy, historię, architekturę... Przypuszczam, że gdybyście poznały szyfr, złamałybyście go w ciągu kilku godzin. Po trzecie wreszcie, my sami nie dysponujemy jeszcze szyfrem prowadzącym do skrytki. Choć jesteśmy na dobrym tropie...
Poczułem żal, że się wygadał. Kasia spojrzała na mnie z miażdżącą pogardą.
- Już w Krakowie doceniłyśmy pańską mądrość - w głosie Stasi zabrzmiał szacunek. - A gdybyśmy w takim razie zaproponowały zawiązanie spółki? Wy dajecie wiedzę, my dajemy wiedzę, znaleziskiem dzielimy się po połowie?
- Obawiam się, że to także jest niemożliwe - powiedział szef. W jego głosie usłyszałem smutek. - Zrozumcie, że dyspozycje inżyniera przewidują przekazanie odkrycia... narodowi. Osoby trzecie są wykluczone. Zresztą jak podzielić się prototypem urządzenia?
- Mogłybyśmy ewentualnie skopiować - westchnęła. - Ale jeśli sumienie panu nie pozwala, to trudno... Jeszcze jedna rzecz. Moja aparatura - wskazała na walizkę.
- Co to właściwie jest? - zainteresował się.
- Szpiegowska radiostacja wzór z 1975 roku - odpowiedziałem za nią. - Standartowe wyposażenie wojsk byłego Układu Warszawskiego. Umożliwia podsłuchanie każdej częstotliwości oraz nadawanie z mocą wystarczająca, by sygnał był odebrany nawet na Księżycu... Choć z tego co wiem, obecne urządzenia mają znacznie lepsze możliwości... Łamie większość prostych kodów niemal automatycznie...
- Gdy Armia Czerwona opuszczała Ukrainę, można było nabyć sporo ciekawych rzeczy - dopowiedziała. - A więc to cacko pozwoliło mi wczoraj rano dowiedzieć się, że przekroczyli panowie granicę. Dowiedziałam się także, co was tu sprowadza. A dziś posłuchałam sobie meldunków agentów kontrwywiadu... To zresztą nieistotne... Skoro nie możemy współpracować, będziemy konkurować.
- Z przyjemnością skrzyżuję szpady z tak uroczym i inteligentnym przeciwnikiem - pan Tomasz dostojnie skłonił głowę. - Gdybyście w przyszłości szukały pracy, to nasz departament...
- Może kiedyś - uśmiechnęła się. - Na razie na brak zajęcia nie narzekamy.
- Walizka poinformowała nas ustami naszego kontrwywiadu, że w tym samym celu co panowie przyjechał na Ukrainę człowiek z białoruskiego KGB - dodała Kasia. - Na razie nic o nim nie wiemy, ale w razie czego poinformujemy.
- Dobrze. Jeśli namierzymy kogoś takiego jak będzie za nami łaził, też wam powiemy - obiecał szef. - Jak się możemy skontaktować?
Stasia wręczyła nam wizytówkę.
Jej kuzynka odprowadziła nas do wyjścia. Znowu przeszliśmy labirynty klatek schodowych, pasaży i przechodnich kamienic. Czy chciała w ten sposób zamaskować ich kryjówkę przed nami, czy przed tymi, którzy mogliby nas śledzić? Wreszcie pożegnała nas na niedużym skwerku koło placu Halickiego.
Zostaliśmy sami. Nad miastem panował już zmrok.
- A więc mamy co najmniej dwie konkurencyjne grupy - zauważyłem.
Pan Samochodzik nagle zatrzymał się jak wryty.
- Bingo - powiedział cicho.
- Co się stało? - zaciekawił się Marek.
- Pędźmy do Stowarzyszenia Wynalazców i Racjonalizatorów - odparł szef. - Już wiem, gdzie inżynier zapisał hasło!
Spojrzeliśmy na niego zdumieni.
- Książki. Sprezentował towarzystwu część swojej biblioteki. Literatura piękna i poezja. Druga część testamentu, ten dopisek na odwrocie mówi o księciu Trubeckoju. Idę o zakład, że tu chodzi o jego dziadka, poetę.
Na miejsce dotarliśmy niemal w ostatniej chwili. Pan Stiepan właśnie zamykał drzwi frontowe.
- O, czym mogę jeszcze służyć? - zdziwił się na nasz, widok.
- Chcielibyśmy rzucić okiem na książki, które inżynier zapisał waszej bibliotece - powiedział pan Tomasz.
Zostaliśmy wpuszczeni do środka.
- Czy wśród tomików poezji sprezentowanych przez inżyniera są wiersze autorstwa księcia Joana Trubeckoja? - zapytałem
- Tak - wyjął nie wielką książeczkę oprawiona w skórę, a po chwili odnalazł jeszcze jeden tomik.
Zasiedliśmy i szybko przekartkowaliśmy je. Wyglądały na w ogóle nieczytane, ale po wewnętrznej stronie tylnej okładki trafiłem na napis wykonany ołówkiem.
Gratulacje O.23678. Szukacie dalej?
Charakter pisma też był znajomy. Pokazałem to Panu Samochodzikowi.
- Ja też coś mam - w egzemplarzu, który przeglądał, napis był inny:
Gratuluję - BUJK 25879/t. 4. Szukaj dalej.
Przepisaliśmy to pospiesznie i nie chcąc nadużywać gościnności gospodarza opuściliśmy pałacyk.
- Co to może oznaczać? - zamyślił się Marek.
- BUJK? - powtórzyłem dziwny zlepek liter. - Co to mogło być? Nazwa stowarzyszenia, skrót nazwy jakiegoś lokalu? Czy może budynku użyteczności publicznej?
- Numer jest pięciocyfrowy - zastanawiał się głośno Pan Samochodzik. - Coś mi świta. Ten twój zawiera jeden ciekawy element. Końcówka “t. 4”. Z czym ci się to kojarzy?
- Tom czwarty? - rzuciłem ostrożnie.
- Właśnie, Pawle. To mogą być sygnatury książek.
- Litera “O” wskazuje na Ossolineum - podsunął fizyk. - BUJK... Tutejszy uniwersytet nosi imię Iwana Franki, znanego uczonego, poety i powieściopisarza - Marek uśmiechnął się radośnie. - Zaraz, przecież przed wojną...
- Przed wojną jego patronem był król Jan Kazimierz! - wykrzyknąłem. - Biblioteka Uniwersytetu Jana Kazimierza... Musimy odnaleźć książki o tych sygnaturach.
- Inżynier nie przewidział jednego - westchnął szef. - Te księgozbiory po wojnie wywędrowały ze Lwowa... Księgozbiór Ossolineum jest zapewne we Wrocławiu, zaś uniwersytecki...
- Może w Szczecinie - podsunąłem.
- Niewykluczone. Już późno, ale zadzwonię zaraz do znajomego wrocławianina... Jutro rano nam to sprawdzi.
Wyjął telefon komórkowy i wystukał numer.
ROZDZIAŁ CZWARTY
TELEFON PRZY ŚNIADANIU • SZYFR INŻYNIERA RYCHNOWSKIEGO • JELEŃ W RYNKU? • DZIEJE SAMIŁŁY NIEMIRYCZA
Punktualnie piętnaście po ósmej na stoliku, przy którym jedliśmy śniadanie, zadzwonił telefon komórkowy Pana Samochodzika. Szef uniósł go do ucha.
- Witaj. Znalazłeś obie? Rewelacja. I co? Żadnych dopisków na marginesach? Ach! Dzięki wielkie. Podyktuj.
Zanotował długopisem na serwetce kilkanaście słów i wyłączył telefon.
- Panowie - powiedział. - Mamy szyfr.
- Niemożliwe? - zdumiałem się.
- A jednak. W obu książkach, w grzbietach, siedziały głęboko wetknięte karteczki... A na nich napisano coś takiego: Jeleń w Rynku ma Kłopot analogiczny jak ten, który w roku 1916 miał książę Trubecki. Przyjaciel Samuela dochowa wierności po raz drugi. W gmachu Sejmu Ziemskiego z winy stróża zalęgły się króliki. Kurz uliczny opada, powietrze świeże wskaże wam drogę. W książkach szukajcie wskazówki - odczytał z kartki.
- A sądziłem, że najgorsze już za nami - zafrasowałem się. - To co, próbujemy to łamać?
- Oczywiście. Przejdźmy się, świeże powietrze dobrze nam zrobi, jak to słusznie zauważył nasz drogi inżynier.
Ruszyliśmy spacerkiem przez miasto.
- Gryzie mnie jeden problem - powiedziałem.
- Tak? - szef przerwał rozmyślania.
- Nie sądzi pan, że ten Bohdan Krawczuk mógł kłamać, gdy mówił, że urządzenie inżyniera to lipa? Może teraz grupa agentów ukraińskiego kontrwywiadu przeczesuje miasto w poszukiwaniu maszyny Rychnowskiego?
- Mamy nad nimi przewagę - zmarszczył czoło. - Czy mogli podsłuchać moją rozmowę przez telefon komórkowy?
- Trudne, ale wykonalne. Jeśli znali pański numer...
- Zapamiętałeś dokładnie szyfr?
- Tak.
Wyjął z kieszeni serwetkę i starannie podarł ją na drobniutkie strzępki, które wsypał do mijanej kratki ściekowej.
- Może najlepszym sposobem byłoby ustalenie, gdzie Rychnowski mieszkał i potem przeczesanie jego domu? - zauważył Marek. - Nie jestem detektywem, ale tak mi się nasunęło...
- To miał być jeden z elementów poszukiwań - przyznał pan Tomasz. - Należy jednak sądzić, że nie schował tego w domu. Nie znamy jeszcze okoliczności ukrycia wynalazku... Jednak w testamencie wspomina jakieś “zaszłe wypadki”. Musiało stać się coś, co zmusiło go do schowania urządzenia... Czy ktoś ma jakieś pomysły? - spojrzał na nas bystro.
- Ktoś chciał wykraść maszynę - zaproponował rozwiązanie Marek. - Inżynier bał się i ją ukrył.
- Wydaje mi się, że w tym rozumowaniu jest luka - powiedziałem. - Bez obrazy - zastrzegłem widząc, że spochmurniał. - Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której inżynier nie może wynająć choćby skrytki bankowej albo ochrony laboratorium. Jego wrogowie musieli działać zupełnie jawnie, w biały dzień, posługując się jakąś sankcją prawną...
Szef milczał rozmyślając. Wreszcie odezwał się spokojnym, cichym głosem.
- W obu wypadkach raczej nie ukrywałby maszyny w swoim domu - powiedział. - Przypomnijcie sobie szyfr.
- Jeleń w Rynku ma Kłopot analogiczny jak ten, który w roku 1916 miał książę Trubecki. Przyjaciel Samuela dochowa wierności po raz drugi. W gmachu Sejmu Ziemskiego z winy stróża zalęgły się króliki. Kurz uliczny opada, powietrze świeże wskaże wam drogę. W książkach szukajcie wskazówki - wyrecytowałem.
Obok nas przejechał ze zgrzytem tramwaj. Być może jechał po szynach położonych na polecenie Rychnowskiego?
- Mamy więc księcia Trubeckoja, który walczył z bolszewikami na Krymie, a wcześniej był kimś ważnym w rosyjskiej komendanturze miasta... Podobnie jak Rychnowski... - rozważał pan Tomasz. - Kłopot miał ze złodziejami. Rychnowski ze swoją strażą miejską ich łapał, a książę słał pod ścianę.
- Człowiek, który chciał ukraść maszynę, mieszkał w którejś z kamienic otaczających lwowski rynek - zasugerował Marek.
Najwyraźniej zaczęło bawić go łamanie szyfru, choć dalekie to było od jego ukochanego rozwiązywania wzorów na ruch Ziemi wokół osi...
- Teoretycznie tak - powiedział Pan Samochodzik w zadumie. - Ale po co pisałby w szyfrze, gdzie mieszka jego ciemiężyciel? Zwłaszcza, że niszczył wszystkie egzemplarze urządzenia...
- Eteroidu - podpowiedziałem.
- Właśnie. Eteroidu. Dlatego sądzę, że Jeleń w Rynku i kłopoty tego zwierzęcia odnoszą się jakoś do miejsca ukrycia. Trzeba sprawdzić, co dokładnie robił we Lwowie książę Trubeckoj. Może gdzieś na rynku jego żołnierze musieli naprawić wodociąg...
- Tego na razie nie ugryziemy - zafrasowałem się.
- Za mało danych - pokiwał głową fizyk. - A może lepiej nam pójdzie z dalszym ciągiem szyfru? Jak to szło to z przyjacielem?
- Przyjaciel Samuela dochowa wierności po raz drugi - zacytował w zadumie pan Tomasz.
- Samuel to imię żydowskie - zamyśliłem się. - Testament zapieczętowano w 1929 roku, nie może być to więc żadne nawiązanie do drugiej wojny światowej i jakiegoś epizodu z ukrywaniem Żydów.
- Może w okresie walk o Lwów w 1918 roku - zastanawiał się Marek. - Zresztą imię Samuel mógł nosić Ormianin, Tatar, Kozak, a nawet Polak...
- Faktycznie, zasugerowaliśmy się - przyznał pan Tomasz.
- Tej części też nie odgadniemy - powiedziałem w zadumie.
- Czekaj - szef powstrzymał mnie gestem. - Zastanówmy się nad nią jeszcze raz. Może to jakieś odniesienie do lwowskich legend albo historii miasta? Czy kojarzycie jakiegoś Samuela?
Spojrzał uważnie na fizyka. Ten uśmiechnął się lekko.
- Owszem, byłem we Lwowie kilkakrotnie - wyjaśnił. - Moja babka tu mieszkała, gdy jeszcze byłem mały. Oczywiście, opowiadała mi lwowskie legendy... Ale nie kojarzę... Chyba że... - urwał tknięty jakąś myślą. - Samiłło Niemirycz, Samuel Niemirowski z Niemirowa.
- Kumpel Pilipa Semenowicza - mruknął szef. Jak mogliśmy o nim zapomnieć?
- Samiłło Niemirycz? - podchwyciłem. - Wspominał pan kiedyś to nazwisko, ale nigdy nie słyszałem żadnych szczegółów...
- Ukraiński poeta i pisarz, Jurij Andruchowicz, napisał o nim nowelkę “Samuel z Niemirowa - watażka doskonały” - powiedział Marek. - Miałem przyjemność ją czytać. Nie patrzcie tak na mnie, panowie, wprawdzie jestem fizykiem, ale książki też od czasu do czasu biorę do ręki....
Uśmiechnąłem się z zażenowaniem.
- A więc nasz drogi kozacki watażka pojawiał się w mieście, ku utrapieniu jego mieszkańców około 1610 roku. Kupił sobie kamienicę, w której urządził przytulisko dla podobnych sobie awanturników. Całe dnie pili i prowadzili dysputy teologiczne, bowiem udzielał schronienia także heretykom z połowy Europy. W wolnych chwilach warzyli kamień filozoficzny, bo na jego “dworze” oczywiście nie mogło zabraknąć także alchemików. W dodatku odurzali się opium, które wówczas było już w tej części Europy znane jako silny środek przeciwbólowy. Pod wieczór zaś ruszali do miasta szukając zwady. Wpadali do knajp, wypijali bywalcom piwo, przybijali im brody do stołów, rąbali meble szablami... Jednocześnie dyskutowali o teologii, magii i alchemii... Chyba usiłowali sprawiać wrażenie ludzi światłych i oczytanych.
- I straż miejska na to pozwalała?
- A cóż miała robić? Banda Niemirycza była liczniejsza i lepiej uzbrojona niż strażnicy - wyjaśnił nasz przyjaciel.
- To prawda - potwierdził pan Tomasz. - Sięgnij choćby do Łozińskiego; to były czasy okrutne i ponure. Z jednej strony nasi przodkowie dokonywali cudów walcząc z najazdami nękającymi ojczyznę z prawie wszystkich stron, a jednocześnie mordowali sąsiadów, urządzali zajazdy na folwarki, prowadzili wojny o miedze, wieloletnie procesy o przysłowiową gruszę, co ładnie opisał Sienkiewicz na kartach “Ogniem i mieczem”, tworząc postać Rzędziana... A ówczesne miasta to z jednej strony potężne dynastie kupieckie handlujące nawet z Chinami, z drugiej bandy pijanych szlachetków szukających zwady, i szubienice, na których co tydzień wieszano kolejnego złodziejaszka...
- Zwłaszcza, że ówczesne prawo, pomijając brak policjantów, było bardzo niedoskonałe - wyjaśnił fizyk. - Za zabójstwo, jeśli sprawa była pomiędzy dwoma szlachcicami, groziła kara zupełnie symboliczna: rok i sześć niedziel odsiadki, czyli trzynaście i pół miesiąca...
- A i to, jeśli udało się schwytać sprawcę - uzupełnił szef. - Poza tym istniały możliwości wcześniejszego zwolnienia.
- Samiłło siedział w więzieniu tylko raz - powiedział fizyk - Posadzono go za zgwałcenie kobiety sprzedającej placki. Za zabójstwo, jak już wspominałem, groził rok odsiadki, a za gwałt nawet kara śmierci. Sprawa była o tyle poważna, że Samuel zgwałcił ją w biały dzień, na środku placu targowego, na oczach całego nieomal miasta... oczywiście ludzie rzucili się ją ratować, więc było jeszcze sporo rannych. Watażka świetnie władał szablą... po tym zdarzeniu wygnano go z miasta. Po kilku latach jednak powrócił... Ukrywał się przez jakiś czas u kupca Grygiera Niewczasa, z którym prowadził jakieś mętne interesy, a potem wypełzł z kryjówki i znowu zaczął terroryzować Lwów.
- Popełnił też znacznie poważniejsze przestępstwa - dodał szef. - Na przykład porwał syna jednego z kupców i zdarł okup za jego zwolnienie. Napadł też na poselstwo hospodara mołdawskiego i zrabował skrzynię ściśle tajnych dokumentów dyplomatycznych.
- Po co? - zdumiałem się.
- Obiecał je zwrócić hospodarowi w zamian za dwanaście tysięcy dukatów - wyjaśnił Marek. - Ale hospodar nie w ciemnię bity wysłał okup w fałszywej monecie, bitej w swojej słynnej fałszerskiej mennicy w Suczawie.... Dobrze zrobił, bo Samuel okup przejął, a papierów oddać nie mógł, bo już sprzedał je za podobną sumę Polakom...
- Niezły ptaszek - mruknąłem z uznaniem. - Co jeszcze zmalował?
- W końcu rajcom znudziły się wyczyny sztachetki. Przypuszczono szturm do jego domu. W walce zginęła cała banda Niemirycza, sądzę, że po prostu nie brano jeńców... Przy okazji w piwnicy znaleziono pracownię alchemiczną, wspominano też o przedmiotach służących do uprawiania czarnej magii... Zabito najwierniejszych ludzi Samuela: karła zwanego Ptaszkiem, wielkiego fachowca od tortur, oraz Murzyna o imieniu Jersillo, który znany był we Lwowie z upodobania do własnej płci, a homoseksualizm karano wówczas bezwzględnie śmiercią...
- A co się stało z Niemiryczem? - zaciekawiłem się.
- Zniknął. Przypuszczalnie znowu ukrywał się u Niewczasa, a gdy sprawa nieco przyschła, opuścił miasto. Ponoć dokonał życia w klasztorze pokutując za swoje swawole...
- Piękna opowieść - westchnąłem wreszcie. - Ale do niczego nam się nie przyda... Niemirycz grasował tu trzysta lat przed Rychnowskim...
- Jutro pobuszujemy w archiwach - zadysponował szef. - A wieczorem znowu posiedzimy nad tym przeklętym szyfrem. I złamiemy go. Co jeden człowiek zakoduje, to drugi potrafi odgadnąć. Zwłaszcza, że to nie może być nic bardzo skomplikowanego.
Wyszliśmy na rynek. W cieniu ratusza ktoś stał.
- Witamy dzielnego przedstawiciela kontrwywiadu - uśmiechnąłem się na widok Bohdana Krawczuka.
- Witajcie, szpiedzy - odgryzł się. - I jak wyniki kwerendy archiwalnej?
- Szczerze powiedziawszy, średnio - przyznał Pan Samochodzik. - Na razie żaden ze śladów, które znaleźliśmy, nie ma większej wartości.
Agent pokiwał głową.
- Wasze poszukiwania są pozbawione głębszego sensu - powiedział. - Zresztą nie wymagam, abyście mi wierzyli na słowo... Sami się przekonacie, jak przy tym poważniej pogrzebiecie... Cóż, inżynier Rychnowski miał swoje osiągnięcia - rzekł poważnie - ale większość jego odkryć to zwykła błaga. Był dobrym elektrotechnikiem, ale naukowiec był z niego żaden.
- Pan coś wie? - szef przechylił głowę.
- Jak już wspomniałem, zajmowaliśmy się swojego czasu tą sprawą. Wcześniej jeszcze, za radzieckiej okupacji, badał ją pion naukowy KGB... Nawet hitlerowcy się tym interesowali. Jednak minęło wiele lat. Maszyny Rychnowskiego przepadły, a samo odkrycie, sądząc z zachowanych opisów, jest bezwartościowe... Naprawdę, szkoda waszego czasu. No cóż, pora na mnie.
Odszedł.
- Dziwny człowiek - mruknął milczący dotąd fizyk.
- A ja go rozumiem - westchnąłem. - Jego zadanie to wyłapywanie takich jak my. Ostatecznie wypełniamy tu misję, którą można z czystym sumieniem zaklasyfikować jako szpiegostwo przemysłowe...
- Fatalnie - zafrasował się szef.
- Niech się martwią ci, którzy nas tu wysłali - uspokoiłem go - My mamy czyste sumienia. Wykonujemy tylko polecenia naszego sejmu.
- Wykonywanie poleceń jawnie niezgodnych z prawem - zadumał się. - Będziemy się tłumaczyć, jak nas oskarżą... Zresztą nic nam nie grozi. Jako polscy szpiedzy w razie czego zostaniemy wymienieni na ukraińskich szpiegów złapanych w Polsce...
Parsknęliśmy śmiechem.
- Oglądałem sporo filmów o szpiegach i zawsze wyobrażałem ich sobie inaczej - powiedział pan Tomasz patrząc na nas znad okularów. - No i akcja tych filmów rozgrywała się w wykwintniej szych lokalach...
- Sądzicie, że ten człowiek mówił szczerze i badanie sprawy Rychnowskiego to strata czasu? - zapytał Marek.
- Na pewno zależy mu na tym, żebyśmy się wynieśli - powiedział pan Tomasz. - Nie może się nas pozbyć legalnie, bo nie ma dowodów, widać kultura nie pozwala mu na działania nielegalne... Co do wartości odkrycia Rychnowskiego, to po to przyjechał pan z nami, żeby ocenić je od naukowej strony - skłonił się fizykowi.
- Tylko na razie nie mamy czego oceniać - westchnął.
- A może... - zadumał się. - Krawczuk wspomniał, że interesowali się tym hitlerowcy.
- I co z tego? - Marek wzruszył ramionami. - Interesowali się też buddyzmem i podobno latającymi talerzami...
- Chyba wiem, gdzie tego szukać - powiedział poważnie Pan Samochodzik. - W Poznaniu, na skutek zawieruchy wojennej, utknęło archiwum Anhenerbe.
- A cóż to takiego?
- Tajny instytut Heinricha Himmlera - wyjaśniłem. - Zadziwiająca placówka badawcza, zbierająca relacje o procesach czarownic, duchach, odwiedzinach kosmitów, tajemniczych wynalazkach i całej masie podobnych rzeczy... Tak czy inaczej, jeśli zainteresowali się pracami inżyniera, to niewykluczone, że w archiwum są jakieś dokumenty na ten temat.
- Trzeba wysłać faks... Albo lepiej meila do Poznania i niech się tym zaraz zajmą.
- W hotelu mam laptopa. Podczepimy telefon komórkowy i powinno się udać - zaofiarowałem się.
- Świetnie. Ale przypomnijcie sobie jeszcze testament inżyniera, który użył sformułowania: “wobec zaszłych wypadków”. Przejrzymy stare roczniki lwowskich gazet! Powiedzmy z lat 1926-1929, może dowiemy się, co to były za “wypadki”...
Spojrzałem na szefa z podziwem.
- Zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek panu dorównam - westchnąłem.
- Głowa do góry - uśmiechnął się. - Dasz sobie radę...
ROZDZIAŁ PIĄTY
GRZEBIEMY W STARYCH GAZETACH • BUDYNEK SEJMU ZIEMSKIEGO • SALA GENERATORA • KRÓLIKI W WENTYLACJI • PRZEKUPUJĘ STRÓŻA • ŚLAD INŻYNIERA
Grzebanie w starych gazetach ma swój ogromny urok. Nawet jeśli możemy skorzystać tylko z mikrofilmów, jest to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Oto naszym oczom ukazują się sprawy dawno zapadłe w ludzką niepamięć. Zawsze lubiłem to robić. Odkurzać te zdarzenia i cieszyć oczy drobiazgami, o których nie wspominają podręczniki historii.
Każdy z nas dostał inną szpulę z mikrofilmem. Niewielka czytelnia w bibliotece Uniwersytetu Lwowskiego, przed wojną noszącego imię Jana Kazimierza, obecnie Iwana Franki, była pusta. Mogliśmy rozmawiać bez obaw.
- U mnie nic - powiedziałem wreszcie zwijając szpulę mikrofilmu.
- U mnie też... - mruknął fizyk.
Pan Samochodzik milczał przez chwilę przesuwając klisze.
- Niestety - westchnął. - Ani śladu. Bierzemy roczniki 1927 i 1928.
Bibliotekarz po chwili zrealizował nasze zamówienie. Ponownie wbiliśmy spojrzenia w ekrany. Mijały godziny. W zasadzie prześlizgiwaliśmy się tylko wzrokiem po kolejnych stronach, ale czasem coś przykuwało na kilka minut naszą uwagę i tempo pracy spadało.
- Mam - powiedział nieoczekiwanie pan Tomasz. - Czerwiec 1927...
- Sąd Okręgowy we Lwowie oddalił pozew inżyniera Franciszka Rychnowskiego wystosowany przeciwko Spółce Naukowej powołanej dla badania jego wynalazków - odczytałem mu przez ramię tekst króciutkiej notki w kronice sądowej.
- Skoro był jakiś pozew, to może doszło do procesu, a z jego akt, jeśli się zachowały, moglibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej - zasugerował Marek
- Nie sądzę - zafrasował się Pan Samochodzik. - Akta sądowe są niszczone najczęściej po dwudziestu pięciu latach... Czyli te poszły z dymem już w 1952 roku...
- Niekoniecznie - zaprotestowałem. - Jeśli archiwa sądowe przetrwały wojnę, to gdy przesunięto granicę, mogły pozostać tu lub być wywiezione do Polski. Rosjanie mogli zostawić archiwum w spokoju, zwłaszcza że po wysiedleniu sporej części mieszkających na kresach Polaków ta dokumentacja nie była im do niczego potrzebna...
- W takim wypadku raczej by ją wysłali na makulaturę...
- Wiem, gdzie jest budynek sądu okręgowego - powiedział spokojnie Marek. - Mogę tam skoczyć i zobaczyć, czy nie natrafię na jakiś ślad.
- Dobrze - zgodził się pan Tomasz - A my tymczasem zostaniemy tu.
Fizyk poszedł sobie. Wyszliśmy z czytelni i po chwili opuściliśmy ciepły budynek uniwersytecki.
- Dlaczego mamy tu zostać? - zapytałem.
- Przypomnij sobie drugą część szyfru.
Zmarszczyłem czoło.
- W gmachu Sejmu Ziemskiego z winy stróża zalęgły się króliki. Kurz uliczny opada, powietrze świeże wskaże wam drogę.
- Właśnie - potwierdził. - Co możesz powiedzieć na temat Sejmu Ziemskiego?
- Zakładam, że w czasie, gdy pod zaborem austriackim Galicja cieszyła się pewną autonomią, we Lwowie mógł istnieć, nazwijmy to, samorząd terytorialny.
- Gratuluję.
- Zgadłem?
- Tak. A ja to po prostu wiedziałem. A więc, drogi Pawle, stoimy przed siedzibą dawnego Sejmu Ziemskiego - wskazał główny budynek uniwersytetu.
- Tu był...
- Tak, teraz rozejrzyjmy się za królikami.
Popatrzyłem zdumiony na pana Tomasza.
- Jak to rozumieć? - zdziwiłem się.
- No cóż, możliwości jest kilka. Sądzę, że przesłanie jest dość jednoznaczne. Gdyby chodziło o żywe króliki, Rychnowski nie mógłby użyć ich jako wskazówki, przyjmijmy, że nawet jeśli w piwnicy się zaległy, to wykurzono je i na tym koniec. Po kilku latach nikt już o tym nie pamiętał. Świeże powietrze - przyjmijmy, że chodzi o okno.
- Kurz uliczny opada. Opada w dół. Okno od piwnicy - zasugerowałem. - Okno do piwnicy ozdobione rzeźbionymi na framudze królikami?
- Możliwe. W książkach szukajcie wskazówki. Okno przy ziemi ozdobione wyrzeźbionym królikiem, prowadzące do jakiegoś małego magazynku z książkami? - zadumał się pan Tomasz.
- Na przykład.
Ruszyliśmy wokoło budynku, niestety nigdzie nie widać było ani śladu królików.
- Pudło - mruknąłem. - Wchodzimy do środka?
Weszliśmy. Wewnątrz budynku snuły się grupki studentów; gdzieś z dołu dobiegał zapach frytek, widocznie była tam jadłodajnia. Monumentalne schody prowadziły na piętro. Ruszyliśmy po nich powoli. Oświetlenie stanowiły proste w formie duże kinkiety z brązu.
- A jednak był tu - mruknął szef.
Zatrzymałem się zaskoczony.
- Skąd pan wie? - zapytałem ze zdumieniem.
- Spójrz na to - pokazał mi dłonią podstawę kinkietu. Brąz poczerniał ze starości, ale ciągle przecież było widać wytłoczony w odlewie herb Arma i napis: “Richnowski - 1879”.
- A niech mnie - szepnąłem - Ale jedna litera się nie zgadza.
- Może to taka stylizacja na łacinę - podsunął szef. - To było dość częste w dawnych czasach, zwłaszcza przy upamiętnianiu czyichś czynów, nadawano imionom lub nazwiskom pseudorzymskie brzmienie.
- Cztery kinkiety - policzyłem szybko.
- Wyobraź sobie teraz, że jest to główny hol gmachu Sejmu Ziemskiego. Rychnowski projektuje oświetlenie... Zapewne elektryczne...
- Niemożliwe - zaprotestowałem. - W 1879 roku nie było jeszcze żarówek... Edison odkrył je dopiero w roku 1880...
- To mi nie wygląda na oświetlenie gazowe, a gdyby osadzono w tym świece, nawet bardzo grube, to byłoby ich za mało. Posłowie zęby by sobie wybili w ciemnościach.
- Zagadka.
- Może uda się ją rozwiązać. Na razie pomyślmy. Skoro wykonano tu oświetlenie...
- To zapewne znajdziemy je także wyżej.
Wspięliśmy się na górę. Z korytarza kilkoro par drzwi powadziło do sporej sali. Chyba jeszcze przed ostatnią wojną przebudowano ją na salę wykładową, ale coś z dawnego nastroju w niej zostało. Akurat trwała przerwa między wykładami. Weszliśmy do środka. Faktycznie, na ścianach znaleźliśmy kolejne cztery kinkiety.
- Rychnowski robił oświetlenie sali sejmowej - powiedział szef w zadumie. - Sądzisz, Pawle, że mógł coś ukryć właśnie tutaj?
Rozglądałem się po pomieszczeniu. Było świetnie przewietrzone, zupełnie jakby działała w nim klimatyzacja.
- Królicza nora... Króliki buszujące gdzieś w konstrukcji gmachu, - rozważałem. - Rychnowski chowa coś w króliczej norze wychodzącej na tą salę. Nie, to bzdura. Króliki kopią nory w miękkiej ziemi, a nie wygryzają ich w ceglanych murach. Szczury jeszcze ewentualnie mogą wchodzić w rachubę, ale króliki wykluczam.
- Zwłaszcza, że nora jednego gryzonia może łatwo posłużyć drugiemu - szef poskrobał się po głowie - wtedy papiery uległyby zniszczeniu. Zresztą w testamencie wspomina, że ukrył też maszynę. Nie wiemy, jakiej była wielkości, ale na pewno przewyższała rozmiarami pudełko papierosów...
- A może tu ukryta jest jakaś wskazówka - zastanawiałem się głośno.
Wyszliśmy na korytarz i omal nie wpadliśmy na... Kasię i Stasię. Obie dziewczyny szły obwieszone aparatami fotograficznymi. Stasia niosła na palcu metalowe kółeczko z kluczem. Na piersi miała przypiętą klipsem legitymację prasową.
- O - wyraziłem zdumienie.
Na nasz widok zatrzymały się.
- Co za miłe spotkanie - mruknęła Stasia. - Cóż tu panów sprowadza?
- A tak sobie łazimy - skłamałem.
- No, to chodźcie z nami - zdecydowała.
Wzruszyliśmy ramionami i podreptaliśmy. Obeszliśmy salę sejmową korytarzem naokoło. Stasia przekręciła klucz w zamku i otworzyła wejście do sporej pakamery. Przepuściła przodem kuzynkę, a potem zatrzasnęła za nami drzwi. Staliśmy w niewielkim pomieszczeniu. W powietrzu czuć było jeszcze ledwo wyczuwalny zapach benzyny. W suficie ział otwór zaczopowany drewnianym kołkiem. Jedyne oświetlenie stanowiło nieduże okienko, wychodzące na dziedziniec.
- Co to za miejsce? - zainteresował się pan Tomasz.
- Pomieszczenie techniczne - wyjaśniła Stasia. - Tu w 1879 roku stanął generator elektryczny Rychnowskiego. Silnik spalinowy napędzał pierwszy agregat prądotwórczy, jaki wykonano na ziemiach polskich.
Ze ściany zwisał jeszcze kawał kabla w ołowianej osłonie.
- To bardzo ciekawe - powiedziałem - ale po co była im elektryczność, skoro nie znali żarówek?
- Do lamp łukowych, nieuku - prychnęła Kasia z pogardą. - Było ich dwanaście. Sześć na sali obrad, cztery na schodach i dwie przed budynkiem... Niestety, po dziesięciu latach instalację zniszczono i zastąpiono generatorem niemieckim. Nawiasem mówiąc lwowski Sejm Ziemski był pierwszym w Europie parlamentem oświetlanym elektrycznością...
- Po co nas tu zaprowadziłyście? - zaciekawił się szef.
- Abyście mogli patrzeć i wyciągać wnioski, bo przypuszczamy, że sami nie popchniecie tej sprawy ani o cal - uśmiechnęła się starsza z dziewcząt.
Wyciągnęła z kieszeni licznik Geigera i powiodła czujnikiem po ścianach.
- Plamy przy parapecie - powiedziała spokojnie. - Pewnie po Czarnobylu.
- Może odkuję kawałek tynku i sprawdzimy, czy to widma strontu? - zaproponowała Kasia.
- Nie ma sensu. Gdyby miało to jakikolwiek związek z eteroidem, to plamy byłyby raczej w pobliżu generatora...
Kiwnęła głową.
- Dobra. Opór elektryczny ścian - poleciła Stasia.
Kuzynka podała jej z torby nieduży miernik.
- Nie odbiega od normy - mruknęła dziewczyna. - Pusto i cicho. Pomieszczenie stygło przez sto lat...
- Rozumiesz coś z tego? - zapytał mnie szef.
Pokręciłem przecząco głowa.
- Tu Rychnowski po raz pierwszy zauważył w ciemnościach tę zielona poświatę - wyjaśniła starsza. - Sądziłyśmy, że coś mogło się zachować w ścianach, ale to próżne nadzieje. Nawet jeśli promieniowanie zmieniło strukturę krystaliczną cegieł, to w tej chwili wszelkie odstępstwa od normy są nie wykrywalne...
- Znacie dobrze historię tego budynku? - zainteresował się pan Tomasz.
- O tyle o ile - odparła Stasia. - Studiuję tu, poczytałam kilka monografii o uniwersytecie... Mogę w czymś pomóc?
- Gdzie tu trzymali króliki? - zapytał z niewinną miną.
Na jej twarzy odmalowało się kompletne zaskoczenie. Ale jednocześnie w oczach pojawił się błysk.
- Tu nie było wydziału biologii - wyraźnie uniknęła odpowiedzi wprost.
Szef przeszył ją surowym spojrzeniem.
- Czekam - powiedział cicho.
- Zalęgły się w wentylacji - udzieliła informacji niechętnie. - Konkretnie stróż umieścił je w pomieszczeniu technicznym, które filtrowało powietrze i miało za zadanie wzmacniać jego cyrkulację. Przepraszam, muszę oddać klucz...
Wyszliśmy z pakamery. Dziewczęta pożegnały się i szybko znikły na schodach.
- Chyba za dużo wydedukowała z samego pytania - mruknął pan Tomasz.
- W wentylacji - powtórzyłem. - Sądzi pan, że ukrył maszynę w przewodach wentylacyjnych?
- A jak brzmi szyfr?
- W gmachu Sejmu Ziemskiego z winy stróża zalęgły się króliki. Kurz uliczny opada, powietrze świeże wskaże wam drogę. W książkach szukajcie wskazówki - zacytowałem posłusznie.
- A zatem mamy elementy pasujące do łamigłówki. Króliki hodowane w jakimś pomieszczeniu, uliczny pył opada, wlot do systemu wentylacji, czyli czerpanie powietrza musi być gdzieś na wysokości pierwszego piętra.
- Dlaczego?
- Och, to proste. Na takiej wysokości powietrze jest już wolne od kurzu ulicznego...
- Świeże wskaże nam drogę.
- Sadzę, iż należy to odczytać tak, że w poszukiwaniu maszyny należy pełznąć kanałem wentylacyjnym pod prąd, w stronę, z której wieje...A może wręcz przeciwnie, z wiatrem, do wnętrza gmachu? - zadumał się. - Teraz poszukajmy ciągów wentylacyjnych...
Przerwa skończyła się, korytarz nieco opustoszał.
- No, to szukajmy kratek - zaproponowałem ślizgając się wzrokiem po ścianach.
Pan Tomasz spojrzał na kartkę na drzwiach głównej auli.
- No, proszę - powiedział. - Wykład z historii sztuki...
Nieoczekiwanie zza zakrętu wyszedł potężny mężczyzna z długą siwą brodą. Na widok szefa stanął jak wryty.
- A niech mnie - wykrzyknął po ukraińsku - to przecież Pan Samochodzik.
Szef spojrzał na niego zdezorientowany.
- Polikarpow, Leningrad, kongres w osiemdziesiątym szóstym...
- Witalij Sergiejewicz? - rozpromienił się mój zwierzchnik. - A co ty tu porabiasz? - przeszedł na rosyjski.
- Ano, jestem tu profesorem historii sztuki nowożytnej... mam właśnie wykład, jeśli chcesz posłuchać... będę mówił o polskim portrecie trumiennym.
- Z przyjemnością - oczy szefa zalśniły. - Pawle, popracuj godzinkę sam. Spotkamy się tu o...
- O czternastej - dokończył za niego brodacz. - A potem zapraszam na poczęstunek do naszej kantyny.
Obaj zniknęli w drzwiach sali.
- No tak - westchnąłem nieco rozgoryczony. - I pracuj tu człowieku. Zaraz jednak usprawiedliwiłem szefa. Nie co dzień spotyka się starych znajomych. Obszedłem budynek od tyłu i odnalazłem wejście do kotłowni. Stary stróż, który na oko sądząc mógł mieć sto lat i niewykluczone, że to on osobiście hodował króliki w wentylacji, czyścił piec z niedopalonych resztek koksu. Sąsiedni, gazowy, właśnie pracował, zapewne podgrzewając kolektor z ciepłą wodą.
- Dobry den - zagadnąłem palacza po ukraińsku.
- Dobry - mruknął. - Papieroskiem poczęstujesz? - spojrzał na mnie spode łba.
- Nie palę, ale mam tytoń do fajki - wygrzebałem z kieszeni paczkę Amphory.
Dziadek powąchał nieufnie, a potem wziął szczyptę i włożywszy sobie do ust, zaczął ją przeżuwać.
- U, dobry - ocenił.
- Pan pozwoli jeszcze.
Dziadek poczęstował się skwapliwie. Sądząc po kolorze zębów, była to dla niego częsta rozrywka.
- No, bez powodu tu nie zaszedłeś - powiedział świdrując mnie wzrokiem. - Więc lepiej powiedz od razu, bez kręcenia.
- Chciałbym obejrzeć wentylację - powiedziałem. - Systemy pionowych ciągów...
- Mówisz po rosyjsku z polskim akcentem - mruknął. - To będzie kosztowało dziesięć dolarów - wypalił nagle i popatrzył na mnie przenikliwie.
- Aż dziesięć?
- Jasne. Polska to bogaty kraj.
Cóż było robić. Wygrzebałem z kieszeni banknot i wręczyłem mu. Na jego twarzy odmalowało się ogromne ukontentowanie, gdy chował go do wewnętrznej kieszeni.
- No, to za mną - powiedział.
Poszliśmy sklepionym z cegieł korytarzem technicznym. W pewnej chwili drogę przeciął nam drugi, znacznie węższy. Byliśmy gdzieś przy murze od strony ulicy. Dziadek otworzył ciężkie drzwi. Weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia.
- A, o - wskazał rząd otworów w ścianie - tędy wpada tu powietrze z zewnątrz. Tu robi obrót i ciągnie tam - wskazał trzy otwory w suficie.
- Dokąd powadzą te szyby? - zapytałem.
- Do dawnej sali obrad - odparł.
- Ma pan może drabinę?
- Może by się i znalazła - nadstawił dłoń.
Wręczyłem mu banknot pięciodolarowy. Westchnął głęboko, by mi unaocznić moją pazerność i poczłapał gdzieś w mrok. Oświetliłem latarką dziury w murach. Wykonano jeż ceglanych rurek, były bardzo długie. Na końcu prześwitywało światło dzienne. Sądząc po śladach na ścianach, pierwotnie na wysokości mniej więcej metra od podłogi, znajdował się jakiś podest, po którym zostały tylko plamy rdzy na ścianach.
Dziadek przyczłapał z całkiem porządną, aluminiową drabiną. Ustawiłem ją pod środkowym otworem i wsunąłem się doń. W zamierzchłej przeszłości w jego ścianę wmurowano metalowe uchwyty, umożliwiające zapewne dotarcie gdzieś w górę.
- Zwiedzania nie było w umowie - warknął palacz.
Wręczyłem mu jeszcze jeden banknot i uspokoił się. Szyb był wąski, ale od biedy można się było nim wspinać. Trzy metry w górę i znalazłem się w kolejnym małym pomieszczeniu. Stąd także można się było wydostać przez niewielkie drzwiczki, zarosłe całkowicie pajęczynami. Byłem gdzieś na wysokości pierwszego pietra. Podciągnąłem się do otworu w suficie i kontynuowałem wspinaczkę. Dziwny szyb miał miejscami w ścianach karby głębokie na dwie cegły, co upodobniało go nieco do wnętrza rury gigantycznego odkurzacza. Kolejną klitkę zbudowano znowu z cegieł, ale ułożonych w harmonijkę. Czułem wyraźnie podmuch biegnący z dołu. Był chłodny.
“Ki diabeł?” - pomyślałem. “Przecież chłodne powietrze zawsze opada na dół, a ciepłe wznosi się do góry...”
Z pomieszczenia wychodził w bok wąski ceglany chodnik. Można było się nim posuwać wyłącznie na czworaka. Ruszyłem nim. Nieoczekiwanie gdzieś przed sobą spostrzegłem słaby poblask. Zgasiłem natychmiast latarkę i przywarłem do cegieł stanowiących posadzkę. Ktoś lazł na czworakach w moją stronę. Wyobraziłem sobie nagłówki w jutrzejszych gazetach: “Muzealnik z Polski wydobyty z szybu wentylacyjnego”. Zacząłem ostrożnie czołgać się z powrotem.
Ktoś przede mną usłyszał najwyraźniej moje szuranie. Latarka zaświeciła mi prosto w twarz. Trzask repetowanej broni zabrzmiał jak wystrzał.
- Ach, to ty - usłyszałem znajomy głos.
Stasia.
- Co za miłe spotkanie - powiedziałem zapalając latarkę. - Czyżby na tym uniwersytecie używano studentek do czyszczenia wentylacji?
- Zgadnij - parsknęła. - I jak? - wskazała kierunek, z którego się przyczołgałem. - Co tam jest?
- Pusto - wyjaśniłem. - Królików w każdym razie już tu nie trzymają...
- Podzielimy się, jeśli znajdziemy, czy szukamy każde na własną rękę? - zapytała.
Zadumałem się.
- Podzielimy się - zdecydowałem. - Zawsze we dwójkę raźniej.
- No, to za mną.
Poczołgała się w tył i po chwili znaleźliśmy się w okrągłej salce. Jej sufit znaczyło kilkanaście krótkich, ślepych ceglanych kominów. W podłodze nawiercono kilkadziesiąt cienkich otworów, z dołu prześwitywało światło. Zajrzałem w jeden z nich. Byliśmy dokładnie nad aulą i patrzyliśmy przez otwory wentylacyjne ukryte wśród stiuków sufitu.
Przyłożyła palec do ust, następnie wskazała wylot korytarzyka na przeciwnym końcu pomieszczenia. Zrozumiałem, że stamtąd przyszła.
Kolejny pionowy szyb ział w suficie. Puściłem ją przodem. Wspinała się z kocią gracją, obcisły kombinezon ułatwiał jej zadanie. Nieoczekiwanie coś zgrzytnęło. Jak się okazało, podniosła ciężką, drewnianą klapę. Wyczołgała się na górę. Po chwili dołączyłem do niej. Z otworu buchał strumień chłodnego powietrza. Zamknęła pokrywę. Oświetliliśmy latarkami kolejną małą salkę, do której rzucił nas los. Miała może trzy metry średnicy i co najmniej pięć wysokości. Z góry, przez świetlik, wpadało jasne zimowe światło. Na jednej ze ścian ktoś namalował czarnym tuszem napis.
Jak na komendę oświetliliśmy go latarkami.
- Nie sądzicie, moi drodzy, że to by było za proste? Przypomnijcie sobie pierwszą część szyfru. Iks Won Chyr - odczytałem lekko pochyłe litery, które kpiły z nas w żywe oczy.
- Do czarta - sapnęła ze złością.
- Iks Won Chyr? - zdumiałem się. - Jakiś kumpel inżyniera?
Spojrzała na mnie ciężko.
- Jak będziesz tak wolno myślał, nigdy nie dorównasz Panu Samochodzikowi - powiedziała.
Milczałem patrząc na napis.
- Podacie nam pierwszą część szyfru? - zapytała. - Bo coś mi się zdaje, że dobrze wykorzystaliście noc. Macie go?
- Mamy - przyznałem.
- Podzielicie się?
Pokręciłem przecząco głową.
- Nie mamy prawa...
ROZDZIAŁ SZÓSTY
WBREW PRAWOM FIZYKI? • STARCIE Z KGB • PETARDA W SZYBIE • ROZMOWA W STOŁÓWCE • ZAGADNIENIE KRĄŻENIA KRWI
Milczeliśmy siedząc w półmroku na dnie studni. Nad naszymi głowami sunęły burzowe chmury widoczne przez brudne szyby świetlika. Odpoczywaliśmy. Przeciskanie się przez kręte szyby techniczne było wyczerpujące. Ostrożnie pociągnąłem do góry drewnianą klapę. Z dołu dmuchnęło chłodem.
- Ki diabeł? - mruknąłem.
- Co się stało?
- Coś mi się tu nie zgadza - wyjaśniłem. - Normalnie przecież powinno tu uchodzić ciepłe powietrze z sali pod nami, a tymczasem idzie chłodne.
- W pomieszczeniu z otworami jest nadciśnienie; jeśli otworzysz klapę, powietrze zassane z wewnątrz idzie do góry. Jeśli zamkniesz, jest wtłaczane do audytorium - powiedziała leniwie Stasia.
- Przecież to nie ma prawa działać! - wykrzyknąłem. - Po drodze nie ma żadnych pomp. Zimne musi opaść w dół, a ciepłe zawsze pójdzie w górę. Co oznacza, że powietrze z audytorium będzie wypełniać tę pakamerę z dziurami...
Oświetliła twarz latarką tylko po to, żebym mógł zobaczyć jej szyderczy uśmiech.
- Panie Daniec - powiedziała poważnie, choć nadal z uśmiechem - stanął pan przed jednym z wynalazków inżyniera - z szacunkiem wskazała napis na ścianie.
- On projektował tu wentylację - domyśliłem się wreszcie.
- Wentylację i oświetlenie - wyjaśniła spokojnie. - Może coś jeszcze... Był też specjalistą od ogrzewania, więc i piece w kotłowni mogły być jego pomysłu...
- Wynalazł sposób, aby ominąć podstawowe prawo fizyki?
- Tak. A raczej nie. Po prostu zastosował istniejące już prawa w zupełnie nowy sposób. Zapewne czołgając się widziałeś dziwne wnęki, pionowe pakamery i inne tego typu konstrukcje?
- Tak.
- To bardzo proste, po mistrzowsku rozplanował położenie krzywizn zakręcających strumień powietrza. Powstaje tu samoczynnie coś w rodzaju wiru, który ciągnie powietrze jednocześnie z dołu i z góry. Ciągnie je zgodnie z prawami fizyki, choć dla laika wygląda to na ich całkowite pogwałcenie.
- Genialne - mruknąłem.
- Owszem. On był geniuszem, dlatego też sądzę, że jego maszyna warta jest zainteresowania...
Milczeliśmy znowu przez chwilę.
- Szukałyście jej już wcześniej? - zaryzykowałem pytanie.
- Owszem. Mniej więcej dwa lata temu. Ale nie dałyśmy rady tego ugryźć... A teraz przybywacie wy. I macie jakiś szyfr... Szyfr, którego niewielki fragment doprowadził nas tutaj... Wcześniej czy później zorientujecie się, że bez naszej pomocy nie zdołacie go rozpracować...
- Iks Won Chyr... - odczytałem podpis ze ściany. - A, już rozumiem.
W tym momencie zapikał jej telefon komórkowy. Odebrała SMS-a. Jej twarz ściągnęła się.
- Do diabła - zaklęła.
- Co się stało?
- Mamy poważny kłopot. Białorusini lezą po dachu.
Widocznie zostawiła kuzynkę na czatach. Podnieśliśmy klapę. Ześlizgnęła się na dół. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy nie zetrzeć napisu ze ściany, ale w tym momencie na szyby świetlika padł jakiś cień. Dłoń w skórzanej rękawicy uderzyła w szkło. Wśliznąłem się do studni w ślad za dziewczyną. Kiedy zatrzaskiwałem klapę, zabębniły w nią odłamki szyb. Zaraz potem grube, dębowe drewno jęknęło i z trzaskiem wybrzuszyło się w jednym miejscu. Tajemniczy napastnik pewnie zrzucił na dół kawałek ramy.
Zeskoczyliśmy na podłogę salki z dziurami. Przyłożyła palec do ust. Usłyszałem szmery i dalekie echo jakiegoś pogłosu. Ktoś najwyraźniej czołgał się szybami wentylacyjnymi. Klapa nad nami drgnęła, gdy uderzyły w nią obute stopy. Stasia pociągnęła mnie w jeden z wąskich tuneli dochodzących do sali. Tunel zataczał łagodny łuk i opadał pionowym ciągiem. Nie było w nim klamer umożliwiających schodzenie. Nie mogliśmy się też cofnąć - sadząc z odgłosów, co najmniej dwie osoby dotarły do pomieszczenia wentylacyjnego.
Zgasiliśmy latarki, aby możliwie jak najdalej odsunąć chwilę wykrycia.
- Flop! - rozległ się odgłos odpalanego granatu gazowego.
Zacząłem schodzić w dół. Szyb był na tyle wąski, że dawałem radę posuwać się w dół zapierając się rękami i nogami.
- Chodź, ubezpieczę cię - szepnąłem do Stasi.
Podążyła za mną.
- Flop! Flop! - dobiegło z ciemności.
Usiłowałem sobie przypomnieć, ile szybów wychodziło z komory powietrznej. Najwyraźniej Białorusini wstrzeliwali ładunki po kolei do wszystkich.
- Flop!
Granat spadł mi prawie na głowę. Złapałem go ręką ryzykując upadek i zacisnąłem dyszę palcem. Skroplony gaz parzył rozprężając się, ale zdołałem zatrzymać jego wyciek. Stasia zapaliła latarkę. Oświetliła pocisk. Radziecki model, znałem je. Przekręciłem zawór, blokując wypływ gazu. Umieściłem zasobnik w kieszeni i ruszyliśmy w dół. Powietrze było przesycone paskudną wonią nitrochlorobenzenu, ale na szczęście z dołu wiało świeżością i gaz szybko się rozproszył.
Poza łzawieniem oczu i pieczeniem nosa nic się nam nie stało. Zeskoczyliśmy do niewielkiej pakamery. Nad nami ktoś przeciskał się przez chodnik prowadzący do szybu.
Stasia bez słowa wyciągnęła spod kurtki pistolet i nakręciła nasadkę do odpalania flar. Załadowała jedną i stanęła pod otworem celując w górę. Gdy przeciwnik zajrzał do szybu, wystrzeliła. Pakamerę zalało białe oślepiające światło. Systemem wentylacyjnym wstrząsnęło nieludzkie wycie.
- Fosforowa flara - jęknąłem. - Mogłaś go zabić albo oślepić...
- A on nas to niby nie? - prychnęła.
Z szybu w suficie nadleciał obły przedmiot. Górnicza petarda. Patrzyłem jak odskakuje łyżka. Iglica uderzyła w opóźniacz, śmiercionośny ładunek przeleciał przez pomieszczenie, w którym staliśmy i zniknął w szybie prowadzącym w dół. Padliśmy na ceglaną posadzkę. Jak na komendę otworzyliśmy szeroko usta i zatkaliśmy uszy.
Upiorna eksplozja wstrząsnęła stuletnim budynkiem. Spomiędzy cegieł posypał się kurz. Przez długie minuty walczyliśmy o każdy oddech, wybuch wypalił sporą część tlenu z powietrza. Wreszcie z szybu znowu powiał wiaterek wzbudzony przed ponad stu dwudziestu laty przez genialnego inżyniera. Pachniało spalonym trotylem.
Ściany wytrzymały. Dotknąłem ramienia dziewczyny.
- Oni nie żartują - powiedziałem. - Musimy natychmiast uciekać.
Ruszyliśmy szybem. Petarda wybuchła w pakamerze sześć metrów niżej. W ścianach ciągle jeszcze tkwiły odłamki rozerwanej wybuchem tektury. Pomieszczenie było ślepe - musieliśmy znajdować się już na poziomie ziemi. W murze widać było rząd otworów prowadzących na zewnątrz.
Podmuch wyrwał małe metalowe drzwiczki, odsłaniając niski korytarzyk. Ruszyliśmy nim i po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w piwnicy wypełnionej zwałami jakichś gratów. Połamane ławki, słoje z preparatami, zakurzone podręczniki akademickie z lat pięćdziesiątych, podarte mapy... Kościotrup w kącie skłaniał do refleksji.
Znaleźliśmy też solidne drewniane drzwi. Stasia podłubała przez chwilę w zamku i uchyliła je. Jak się okazało, prowadziły na korytarz. Byliśmy na poziomie suteren. Kilka sąsiednich pomieszczeń piwnicznych zaadaptowano na sale wykładowe. Studenci snuli się na korytarzu. Dziewczyna bez słowa ściągnęła kombinezon ochronny. Miała pod spodem dżinsy i haftowaną bluzkę. Otrzepałem się starannie z kurzu. Zdjąłem bluzę, koszula była prawie czysta. Gorzej wyglądały spodnie.
Wyszliśmy na korytarz i wmieszaliśmy się między studentów. Stasia pociągnęła mnie do łazienki. Tu do końca ucywilizowałem swój wygląd. Popatrzyłem na zegarek. Piętnaście po czternastej. Wykład już się skończył, a ja miałem przecież złapać szefa...
- Gdzie tu jest kantyna? - zapytałem dziewczynę.
Poszliśmy korytarzem i zaraz za rogiem trafiliśmy na sympatyczną stołówkę przesyconą zapachem frytek. Pan Tomasz i profesor Polikarpow siedzieli pałaszując frytki.
- O, jesteś nareszcie - powiedział szef. - Wyglądasz na nieco zmaltretowanego.
- A tak, trochę łaziłem - zgodziłem się.
- To mój współpracownik, Paweł Daniec - przedstawił mnie profesorowi.
- Widzę, że poznał już pan jedną z moich najlepszych studentek - profesor spostrzegł Stasię stojącą obok mnie. - Siadajcie...
Zasiedliśmy do stołu. Po chwili także przed nami stanęły kopiaste talerze frytek. Stasia postukała w klawiaturę swojego telefonu. Pewnie niepokoiła się o kuzynkę, ale niepotrzebnie. Kasia chwilę później stanęła w drzwiach stołówki. Dosiadła się do nas.
- A to jest panna Katarzyna Kruszewska - przedstawił ją profesor Witalij.
- Miałem już przyjemność poznać - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
- Słyszał pan ten wybuch w wentylacji? - zagadnąłem.
- A tak, pewnie studenci znowu się bawili wojskowymi petardami - uczony machnął ręką z lekceważeniem. - To dzikusy, bez przerwy odpalają fajerwerki...
Zdziwiłem się lekko. Ale może faktycznie eksplozja wytłumiona przez grube ściany nie była taka głośna?
- No, ale nie powiedziałeś mi jeszcze, co się sprowadza do Lwowa - Polikarpow zwrócił się do pana Tomasza.
- Tak sobie przyjechałem - szef chyba nie zdawał sobie sprawy, że nie umie kłamać. - To miasto niezwykle ważne dla polskiej kultury. Chciałem odetchnąć atmosferą dawnych wieków...
- Wybacz, stary, ale nie wmówisz mi, że ty, wielki tropiciel zagadek przeszłości, przyjechałeś do nas od tak, na wycieczkę... Pomyślmy, czego możesz poszukiwać. W grę wchodzi coś poważnego. Może zaginione łupy Samiłły Niemirycza?
Pan Tomasz uśmiechnął się lekko.
- Owszem, interesowaliśmy się także tą postacią - powiedział wykrętnie.
Polikarpow nachmurzył się lekko.
- Trudno, nie mów, jeśli nie chcesz lub nie możesz...
- Szukają maszyny Rychnowskiego - powiedziała Kasia z błyskiem w oku. - W dodatku nielegalnie, na polecenie polskich władz...
Profesor parsknął śmiechem.
- Maszyny Rychnowskiego? - najwyraźniej chciał się upewnić.
Pan Samochodzik skinął poważnie głową.
- Dajcie spokój, przecież ten człowiek był wariatem!
- Doprawdy? - miałem jeszcze świeżo przed oczyma tunele wentylacyjne, w których powietrze poruszało się jakby na przekór prawom fizyki.
- Jasne. Słyszeliście o numerze z krwią?
- Nie - szef potrząsnął głową.
Dziewczęta uśmiechnęły się szeroko. Widać poznały już kiedyś tę anegdotkę i teraz cieszyły się, że będą mogły posłuchać jej raz jeszcze.
- A więc gdzieś około 1875 roku miejscowi lekarze wiedli wielce naukowy spór - zaczął opowieść uczony. - Spór nie byle jaki. Zastanawiali się, czy serce człowieka to tylko pompa tłocząca krew, czy też raczej maszyna ssąco-tłocząca, która jednocześnie zasysa i pompuje...
- Przyznam, że medycyna nigdy nie była moją mocną stroną - szef pokręcił głową.
- A więc oni też nie mogli rozstrzygnąć tego problemu. I wtedy jeden z nich zaproponował, żeby z tym pójść do inżyniera. Ich wybór padł na Rychnowskiego, który był znanym specjalistą od pomp i urządzeń grzewczych. Rychnowski po przedstawieniu problemu zanalizował go jak inżynier. Poczytał literaturę, dowiedział się, że naczynia włosowate, dostarczające krew do tkanek, mają średnicę zaledwie cztery tysięczne milimetra... Wziął więc płytę stalową, nawiercił w niej taką dziurkę, a potem spróbował przetłoczyć przez nią wodę. Nie chciała płynąć, więc za pomocą tłoka zwiększył ciśnienie. Stwierdził, że woda przeciska się przez taką dziurkę dopiero pod ciśnieniem 20 atmosfer. Powtórzył eksperyment używając cielęcej krwi. Tym razem ciśnienie musiał zwiększyć do 35 atmosfer, a ponieważ w aorcie, głównej tętnicy wychodzącej z serca, ciśnienie wynosi tylko 1/3 atmosfery, wydedukował, że jest stukrotnie za małe, by wprawić krew w ruch...
Patrzyliśmy zdumieni.
- I jak się to skończyło? - zapytałem.
- Gdy lekarze przyszli po odpowiedź na swoje pytanie, poinformował ich, że rola serca w układzie krwionośnym jest zdecydowanie przeceniona...
- Chyba nawet wiem, gdzie popełnił błąd - mruknąłem. - Istnieje prawo sumowania się oporów... Gdyby nawiercił dziesięć dziurek, wystarczyłyby mu 3 atmosfery... Przy setce tylko 0,3... A przy tysiącu pociekłoby samo pod wpływem ciśnienia powietrza... Poza tym wiercił w stali, a naczynia włosowate są elastyczne...
- Słusznie, panie Pawle - uśmiechnął się historyk. - Ano, czas na mnie. Mam kolejne zajęcia - zgarnął z talerza ostatnie dwie frytki. - Wdepnij wieczorkiem - zaproponował szefowi. - Pogadamy sobie jeszcze.
- Koniecznie - ucieszył się pan Tomasz. - bo mam pewne wątpliwości co do twojej teorii o zastosowaniu srebrnego podkładu w barokowych portretach trumiennych...
- My też się pożegnamy - dziewczęta wstały. - I na nas pora.
Zostaliśmy sami.
- Referuj - polecił szef.
Streściłem nasze przygody w wentylacji. Zasępił się wyraźnie.
- Nie podoba mi się to... - mruknął.
Wyszliśmy przed budynek. Potężny granitowy posąg Iwana Franki spoglądał na nas groźnie. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie było widać nikogo podejrzanego... A mimo to czułem, że ktoś mnie obserwuje... Zadzwonił telefon. Marek. Nie znalazł nic, ale zaproponował, żebyśmy spotkali się na rynku.
- Dobry pomysł - powiedział Pan Samochodzik chowając telefon komórkowy do kieszeni. - Przy okazji obejrzymy sobie Stare Miasto...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
NA RYNKU • DZIEJE LWOWA • WIECZORNE SPOTKANIE • BÓJKA W BRAMIE • KAPITAN SIDOROW • SZYFR • RATUNEK
Rynek Starego Miasta we Lwowie jest znacznie mniejszy niż krakowski, otacza go jednak prawie pięćdziesiąt kamieniczek. Pośrodku wznosi się potężna bryła ratusza, co utrudnia ocenę jego wielkości. Niektóre kamienice doczekały się już renowacji, inne mają ją dopiero przed sobą...
Fizyk już na nas czekał.
- Niestety, nie ma żadnych dokumentów sądowych z tego okresu - powiedział.
- Zostały zniszczone? - zmartwił się pan Tomasz.
- Nie, przejęło je jeszcze w czasie pierwszej radzieckiej okupacji NKWD. Zapewne spoczywają gdzieś w archiwach FSB, ale dla nas równie dobrze mogłyby znajdować się na Księżycu...
- “Jeleń w Rynku” - powtórzył słowa szyfru pan Tomasz. - Jak to należy interpretować?
- Sądzę - powiedziałem ostrożnie - że inżynier Rychnowski miał na myśli figurę jelenia, rzeźbę, może płaskorzeźbę umieszczoną na elewacji którejś z kamieniczek.
- Nie możemy chyba wykluczyć fresku na murze - dodał poważnie Marek. - Taka rzeźba mogła się też znajdować gdzieś w podwórzu...
- Sądzisz, że aż tak skomplikował nam zadanie? - zafrasował się Pan Samochodzik.
- Większość podwórek jest niedostępna - zauważyłem - można na nie wejść jedynie poprzez kamienice...
- Mogą być tu prowadzące od tyłu wąskie zaułki, tak zwane uliczki zatylne - wyjaśnił szef. - Ale faktycznie, to cenna uwaga. Teraz zastanówmy się, czy inżynier Rychnowski mógł tak po prostu prześlizgnąć się na podwórze?
- Czasy były nieco inne, ludzie mniej obawiali się złodziei - westchnąłem kontemplując zupełnie współczesne kraty w oknach niektórych budynków.
- Możliwe też, że któraś z tych kamienic należała do przyjaciół Rychnowskiego - dopowiedział nasz towarzysz. - Może nawet kilka. Jeśli wykonał skrytkę pod jeleniem, musiało mu to zająć dużo czasu i raczej nie zdołałby zachować tego w tajemnicy przed właścicielem...
- Brawo, punkt dla ciebie.
- Pod jeleniem? Nie wiemy, czy skrytka jest zasłonięta właśnie jeleniem - zaprotestowałem. - “Jeleń w Rynku” to raczej bardzo ogólnikowa wskazówka. Zwróćcie uwagę, że to tylko niewielka część szyfru... Jeleń w Rynku ma Kłopot analogiczny jak ten, który w roku 1916 miał książę Trubecki. Przyjaciel Samuela dochowa wierności po raz drugi. W gmachu sejmu ziemskiego z winy stróża zalęgły się króliki. Kurz uliczny opada, powietrze świeże wskaże wam drogę. W książkach szukajcie wskazówki. - zadeklamowałem. - W dodatku ten Kłopot pisany wielką literą... Może to nazwisko?
- Skoncentrujmy się na jeleniu - zasugerował szef - potem zabierzemy się do dalszej części szyfru. Tego typu łamigłówki mają najczęściej sens tylko wtedy, gdy wskazówki odgaduje się jedną po drugiej. Ruszyliśmy wzdłuż rzędu domów... Wydaje się, że kamienice różnią się od siebie tylko kolorem, dopiero z bliska widać te wszystkie drobne ozdobniki, wykute w piaskowcu obramowania okien, ciężkie portale drzwi, schodki wydeptane przez miliony par butów. Widać nieduże, stalowe drzwiczki prowadzące do piwnic czy też, mówiąc po lwowsku - sklepów. Jedne elewacje osypują się ze starości, nieodnawiane przez ostatnie półwiecze, inne lśnią nowością świeżo położonych tynków. Witryny sklepowe, szerokie bramy, którymi kiedyś wjeżdżały do środka wozy wypakowane towarem... spod warstwy kurzu przebija blask wielu szczęśliwych stuleci.
- Lwów był kiedyś niemal centrum handlowym tej części świata - powiedział pan Tomasz, jakby odgadując moje myśli. - Mieszkali tu w zgodzie Polacy i Rusini, ale także dwie nacje zajmujące się od wieków handlem: Żydzi i Ormianie... Trafiali się też Tatarzy, Turcy, Wołosi, czyli mieszkańcy dzisiejszej Mołdawii, Niemcy, a nawet Szkoci...
- Interesująca mieszanka kultur - mruknąłem.
- Owszem. Widzisz, Pawle, mówiłem ci to już kiedyś w Krakowie, że takie miejsca na styku kultur, gdzie mieszają się elementy różnych tradycji, to wyjątkowy tygiel intelektualny regularnie wydający całe zastępy ludzi wybitnych. Szkoda tego miasta... Zawsze było niezwykle ważne dla polskiej kultury, a dziś pozostało za granicą. Zaledwie pięćdziesiąt kilometrów, ale jest już dla nas jakby stracone. Ciągle jeszcze widać tu ślady polskości - wskazał cienie łacińskich liter na brudnym tynku, będące zapewne resztkami przedwojennego szyldu sklepowego. - Ale już nie jesteśmy u siebie. Nie wiem, co zostało z dawnego polskiego folkloru Lwowa, ale obawiam się, że bardzo niewiele... Jeszcze tylko w Brazylii tamtejsza Polonia nosi stroje lwowskie i samborskie... A tu jest Ukraina...
- Teraz i tak nie jest źle - powiedział Marek. - Możemy tu przyjeżdżać na wycieczki. Wcześniej było dużo trudniej... Nawet ja, mając tu rodzinę, bywałem bardzo rzadko...
- Możesz nam coś opowiedzieć o tych kamienicach? - zapytał Pan Samochodzik. - Bo bywając tu poznałeś pewnie dobrze miasto.
- Cóż, zawsze bardziej interesowała mnie matematyka wyższa i fizyka, ale mogę spróbować... Ta pierwsza z brzegu ma numer administracyjny 2... pomijając osiemnastowieczną fasadę posiada w zasadzie niezmieniony gotycki układ pomieszczeń. W XVI wieku nazywano ją Mordochajoską - zapewne stanowiła własność jakiegoś Żyda. Później, w XVII wieku Włoch Robert Bandinelli rodem z Florencji założył tu kantor pocztowy.
- Do spółki z Montelupimi z Krakowa - uzupełnił pan Tomasz.
- Zapomniałem o tych Włochach, a przecież architekci wywodzący się z tego kraju bardzo przyczynili się do rozbudowy miasta... Warto tu wspomnieć przy okazji o Walerianie Montelupim, którego opodal Lwowa porwał polski szlachcic, Zygmunt Łaziński, i przetrzymywał żądając okupu...
- Jak właściwie działała taka poczta w tamtych czasach? - zainteresował się Marek.
Pan Tomasz zmarszczył czoło.
- Ze Lwowa wychodziły dwa szlaki pocztowe: pierwszy do Krakowa, drugi przez Warszawę do Gdańska. Dlatego też mówiło się: “poczta krakowska” i “poczta warszawska”. Kupiec, który chciał wysłać wiadomość, na przykład do rodziny lub wspólników, szedł na pocztę i wręczał urzędnikowi zapieczętowany list. Ten kładł go na wagę i obliczał należność. Listonosze, a raczej, jak się ich wówczas nazywało, kursorowie wyruszali w drogę dwa razy w tygodniu. Ponieważ na prowadzenie poczty trzeba było mieć przywilej królewski, posiadali coś na kształt immunitetu, w każdym razie napaść na pocztowca była bardzo surowo karana...
- A jak długo szedł list do Warszawy? - zaciekawił się fizyk.
- No cóż, nasza poczta była nieco wolniejsza od tej, którą miał w Mongolii Czyngis-chan, ale i tak szła dość szybko. Zmieniając konie robiono do 60 kilometrów dziennie.
- Sądząc po śladach dawnej świetności - zapatrzyłem się na rzeźbione detale kamienicy - musiało być to zajęcie dochodowe...
- Taksę obliczano w zależności od ciężaru przesyłki - wyjaśnił Pan Samochodzik - Na przykład wysłanie jednego łuta do Gdańska kosztowało 6 groszy, Do Warszawy o połowę mniej... Do Krakowa, który leży ostatecznie dość blisko, już tylko 3 grosze... Bandinelli w 1629 roku miał 21 kursorów... Każdy z nich był zaprzysiężony, głównie chodziło o to, żeby nie brali przesyłek na lewo.
- Sześć groszy - mruknął fizyk. - Ile to było?
- Na przykład pisarz przy kopalni soli dostawał około 90 groszy tygodniowo. Robotnik niewykwalifikowany około 10-12 groszy dziennie. Za jeden grosz można było kupić cztery jajka... Kura lub kaczka kosztowała około 3 groszy, ale już para butów ponad dwadzieścia.
Ponieważ nigdzie na fasadzie nie wypatrzyliśmy rzeźby jelenia, powędrowaliśmy dalej.
- Następny dom należał do rodu Wilczków. W 1580 oku odbył się tu słynny pojedynek o rękę panny Anny Wilczkówny...
- Warto tu wspomnieć o Janie Wilczku, rajcy lwowskim. Zapisał się w historii jako ten, który dzielnie przeciwstawił się znanemu warchołowi, Stanisławowi Stadnickiemu, zwanemu Diabłem Łańcuckim, gdy ten ze swoją prywatną armią usiłował zdobyć miasto - uzupełnił pan Tomasz. - W tym domu mieszkał także później Stanisław Skarbek, fundator starego teatru...
Czwarta z kolei kamienica odznaczała się ponurą, czarną elewacją. Obecnie kolor nieco wyblakł i zrobił się raczej szary, co tylko pogłębiało wrażenie smutku...
- Ktoś tu wyraźnie chorował na kliniczną depresję - mruknąłem patrząc na posępną budowlę.
- Pierwszy murowany budynek postawił w tym miejscu Grek Tomasz de Alberti z wyspy Chios - rzekł Marek. - celnik ziem ruskich...
- Czyli naczelny poborca podatków - dodał szef. - Jednak obecny posępny wygląd nadał temu budynkowi trzeci z kolei właściciel, doktor Marcin Nikafor Anczkowski, pod koniec XVII wieku...
- Wewnątrz jest bardzo bogato przystrojona stiukami - dorzucił Marek. - Od czasów międzywojennych mieści się tu Muzeum Historyczne.
- Niestety, dzisiaj nieczynne - odczytałem tabliczkę.
Ruszyliśmy dalej, Fizyk i szef przerzucali się faktami o kolejnych właścicielach, a ja słuchałem, oczarowany ich głęboką wiedzą. Pod numerem szóstym, zajmując kilka działek miejskich znajdowała się kamienica zwana królewską - pałac właściwe, w którym przebywał od czasu do czasu król Jan III Sobieski. Tu także mieściło się muzeum, oczywiście zamknięte... Ósmy dom - niegdyś siedziba znanego ormiańskiego rodu kupieckiego Bernatowiczów, Pałac Arcybiskupi, pałac Lubomirskich, w których podczas zaborów rezydowali austriaccy namiestnicy Galicji... Kolejna pierzeja, Kamienica Wenecka, ongiś siedziba konsula Republiki Weneckiej, do dziś ozdobiona kamienną płaskorzeźbą lwa trzymającego księgę. Znak ten symbolizuje ewangelistę świętego Marka - patrona tego nadmorskiego miasta... Lew z księgą jest herbem Wenecji, a w dawnych czasach umieszczany był na fladze miejskiej.
Mijaliśmy domy należące do najważniejszych rodzin kupieckich i patrycjuszowskich: Mieszkowskich, Gutterów, Jelonków, Korytkowskich... Padały nazwiska polskie, niemieckie, ormiańskie, włoskie... Tu żyli i umierali ludzie, którzy niejednokrotnie mocno odcisnęli swe piętno na dziejach Rzeczypospolitej... Obchód rynku zajął nam przeszło dwie godziny. Na fasadach nie znaleźliśmy nigdzie interesującego nas motywu jelenia.
- A zatem - mruknął Pan Samochodzik - przyglądnijmy się środkowi rynku.
Wokoło ratusza umieszczono cztery fontanny ozdobione rzeźbami mitologicznymi przedstawiającymi Amfitrydę, Adonisa, Dianę i Neptuna.
Adonis dumnie wspierał się na włóczni, przygważdżając nią do ziemi powalonego dzika. Dianę wyobrażono z pieskami...
Kontemplowaliśmy ten posąg przez dłuższą chwilę.
- Jelenia jako żywo tu nie ma - mruknął szef rozczarowany. - A szkoda, bo tę boginię zazwyczaj przedstawiano jako trzymającą upolowaną łanię lub stojącą nad powalonym jeleniem...
- Rychnowski był inżynierem - zauważyłem - może to on ustawiał te figury i podłączał wodę? Choć są starsze. Datowałbym je na ostatnią ćwierć XVIII stulecia...
- Stoją tu przynajmniej od 1793 roku i przypisuje się je Hartmanowi Witwerowi... - potwierdził moje przypuszczenia pan Tomasz. - Może i coś tu poprawiano w czasach Rychnowskiego, ale szczerze mówiąc nie sądzę...
Na zakończenie zostawiliśmy sobie ratusz. Obecny pochodzi z połowy XIX wieku i zastąpił średniowieczny budynek. Stary rozebrano po katastrofie, jaką było runięcie ratuszowej wieży w 1826 roku. Za równowartość 50 groszy można było wdrapać się na nową wieżę. Nie odmówiliśmy sobie tej przyjemności. Ze szczytu rozciągał się piękny widok na miasto i widniejącą nad nim górę zamkową.
- A więc obeszliśmy rynek i nie znaleźliśmy jelenia - westchnąłem. - Może zniknął już po wojnie?
- Jest na to rada - odezwał się pan Tomasz. - Z pewnością istniało tu w przeszłości jakieś towarzystwo przyjaciół starego Lwowa albo podobne stowarzyszenie. Myślę, że oni zadbali o to, by wykonać dokładną dokumentację fotograficzną. Musimy dotrzeć do rysunków i zdjęć z dwudziestolecia międzywojennego. Być może znajdziemy też informacje o wnętrzu kamienic i ozdobach tam umieszczonych.
Dołem przejechał ze zgrzytem tramwaj. Był czerwony, zupełnie jak w Warszawie. Wystawiłem twarz na lodowaty wiosenny wiatr. Zmęczenie odpływało, znowu byłem gotów do działania.
- Znajdziemy - powiedziałem z niezachwianą pewnością. - Rychnowski tak ułożył swój szyfr, by można go było przy odrobinie zdrowego pomyślunku złamać...
- Przede wszystkim musimy dowiedzieć się więcej o inżynierze. Sprawdzić, z kim się przyjaźnił, jakie inwestycje miejskie są jego dziełem...
Siedzieliśmy właśnie przy podwieczorku, gdy zapikał mój telefon komórkowy. SMS od Katarzyny Kruszewskiej.
Mamy zdjęcia Białorusinów. Spotkajmy się na podwórzu. Uważaj na ogony.
- Coś poważnego? - zapytał Marek widząc moje zamyślenie.
- Dziewczyny zdobyły dla nas fotografie Białorusinów z KGB, którzy szukają tego co my - powiedziałem. - Muszę je odebrać...
- Iść z tobą? - zaofiarował się.
Pokręciłem przecząco głową.
- Nie, uważają, że ktoś może nas śledzić, jeden człowiek łatwiej się przemknie.
- Uważaj na siebie - poprosił Pan Samochodzik.
- Spokojna głowa, szefie. Będę pewnie za godzinę... Jakbym był potrzebny, mam telefon...
Zostawiłem ich przy kolacji i wyszedłem w mrok. Najpierw sprawdziłem, czy ktoś mnie nie obserwuje. Ulica wydawała się jednak zupełnie spokojna. Idąc założyłem specjalne okulary, których kiedyś używałem w Krakowie. Ich szkła były od środka napylone do połowy srebrem, co pozwalało, przy odrobinie treningu, patrzeć do tyłu. Kilka osób w zapadającym zmierzchu wędrowało w tym samym kierunku co ja, ale nikt mi nie towarzyszył. Jeden mężczyzna szedł dłuższą chwilę za mną, ale wreszcie i on skręcił w jakąś przecznicę. Na wszelki wypadek zapadłem w jedną z bram i poczekałem dziesięć minut. Nikogo. Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie pierwszego dnia pobytu trafiłem śledząc Katarzynę. Ulica była zupełnie spokojna. Na minutę zatrzymałem się lustrując ją wzrokiem. Pusto... zanurkowałem w sień, przeciąłem podwórze i wszedłem do drugiej bramy. Czekała już na mnie w półmroku.
- Dobrze, że jesteś - powiedziała bez wstępów. - Mam fotografie - podała mi plik wydruków. - Zrobiłyśmy cyfrowym aparatem. Musicie to sprawdzić, pewnie macie jakieś dojścia...
- Spróbujemy - odparłem.
- Dobra, nie przeciągajmy - podjęła. - Zgubiłam ich wprawdzie, ale...
- Akurat - zaśmiał się ktoś wrednie w ciemności. - Nas nie tak łatwo się pozbyć.
Nieoczekiwanie zapłonęło jasne światło, ktoś po prostu przekręcił przełącznik. Nie spodziewałem się wcześniej, że pod sklepieniem bramy zainstalowana jest stuwatowa żarówka.
Otaczało nas sześciu facetów w kominiarkach.
- To oni? - zapytałem.
- Jasne, że my - powiedział ten najniższy i najszczuplejszy. Wyglądał na inteligenta. - Kapitan Sidorow, pion badawczy białoruskiego KGB - przedstawił się. - Szczerze odradzam stawianie oporu, jesteście nam potrzebni w jednym kawałku.
Stanęliśmy plecami do siebie, bo wrogowie otaczali nas coraz ciaśniej.
- Biorę trzech - oznajmiła spokojnie.
- Czekamy? - zapytałem półgłosem.
- Nie ma sensu. Naprzód.
Wyskoczyliśmy jednocześnie odbijając się od kamiennych płyt bramy. Wykonałem w powietrzu salto, trafiając kapitana obiema stopami w pierś. Padając na chwilę zamortyzował mój upadek. Odbiłem się od ziemi. Tuż nad głową świsnęła mi noga jednego z agentów. Wyprowadziłem z przysiadu kopniaka nieco w górę i trafiłem go stopą między nogi. Miał bokserski ochraniacz, ale i tak zawył jak syrena przeciwmgielna. Niestety, jego towarzysz nie czekał na wynik walki. Skoczył na mnie. Siła uderzenia zniosła mnie aż pod ścianę. Szedł za mną zadając straszliwe ciosy, na przemian lewe i prawe sierpowe. Udało mi się sparować tylko kilka. Nieoczekiwanie poczułem za plecami mur. Gdy zamierzał się kolejny raz, wykonałem przysiad, wyrzucając jednocześnie stopy do przodu. Jego pięść zaszorowała po ścianie. Chropawy mur zdarł mu skórę pewnie do kości. Jednocześnie kopniak odrzucił go do tyłu. Po drodze zawadził jeszcze brodą o moje kolano. Zerwałem się na równe nogi. Spostrzegłem, jak słodkie dziewczę chwytem ze szkoły sambo łamie rękę jednemu z agentów, a potem przede mną pojawił się kapitan. Z kącika ust ciekła mu strużka krwi. Wycelował pistolet i pociągnął za spust. Na szczęście tylko gaz. Poczułem dziwny bezwład. Wszystko spowolniło. Padając spostrzegłem jeszcze, jak dziewczyna z nożem w dłoni biegnie w stronę kapitana. Zadziałał instynktownie odwracając się i od razu pociągnął kilka razy za spust. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma.
Światło cienkiej jak ołówek, lekarskiej latarki w otwartym przemocą oku.
- Budet żyw - powiedział ktoś.
Dziwne słowa, ni to rosyjskie, ni to ukraińskie. Potrząsnąłem zamroczoną głową.
- Oddychaj głęboko - padło polecenie.
Jednocześnie ktoś podsunął mi pod nos flaszkę z czymś upiornie cuchnącym. Oprzytomniałem momentalnie. Ktoś się nade mną pochylał. Rozejrzałem się wokoło. Jak mogłem stwierdzić, leżałem na cienkiej warstwie gruzu w wysokiej sklepionej piwnicy Sufit tonął w mroku. Jedynym źródłem oświetlenia były dwie elektryczne lampy turystyczne.
- I po co było się szarpać? - usłyszałem głos kapitana Sidorowa. - I tak was dorwaliśmy, a ludzi mi pobiliście... Trzeba teraz złamane kości nastawiać, łuki brwiowe szyć, zęby wstawiać... I po co nam to potrzebne?
- Że się tak wyrażę, zaczęliście pierwsi - warknąłem. - Gdybyście nas zostawili w spokoju, nie trzeba by było wam rąk łamać i zębów wybijać.
Kapitan westchnął ciężko. Poruszyłem rękami. Nadgarstki przykuto mi do solidnych haków, zapewne wbetonowanych w podłogę.
- Nie uciekniesz - rzekł z rozbawieniem. - A teraz powiedz nam, jaki jest szyfr.
Milczałem. Ale myśli jak szalone goniły pod moją czaszką. Skąd u licha wiedzieli o szyfrze?!
- Słuchaj - głos kapitana był nadal podejrzanie łagodny. - Jesteśmy agentami KGB. Należymy do organizacji, której nadrzędnym celem jest poszukiwanie prawdy wszelkimi dostępnymi metodami.
Poczułem się odrobinę niewyraźnie. Aluzja do tortur?
- Po prostu taka służba - powiedział. - Ty masz swoją robotę, a my swoją. Musieliśmy cię schwytać i schwytalibyśmy niezależnie od okoliczności. Gdybyś nas tam pobił, to po prostu odczekalibyśmy do następnej sprzyjającej okazji i uderzyli znowu. Nas nie można zniechęcić. Nawet gdybyś nas pozabijał, to nic by to nie zmieniło. Po prostu przybyliby nasi zastępcy... Mówiąc obrazowo, zadarłeś z siłą, która jak walec miażdży wszystko na swojej drodze, której działanie można jedynie opóźnić, ale nie zatrzymać... Zadarłeś z organizacją dysponująca nieskończonymi możliwościami technicznymi i nieskończoną cierpliwością w dążeniu do celu...
- I po co mi pan to wszystko mówi? - zaciekawiłem się.
- Och, tylko po to, żeby wyjaśnić ci, że wszelki opór jest całkowicie bezcelowy i od razu skazany na niepowodzenie... Jeśli nam powiesz, jaki jest szyfr, to pozwolimy wam obojgu odejść. Pal diabli, puścimy nawet w niepamięć te wybite zęby... Zostały pozbierane i dentysta spróbuje je wprawić moim ludziom na miejsce. To się udaje w trzech przypadkach na cztery... Powiesz?
- Pierwsze słyszę o jakimś szyfrze.
Pokiwał głową.
- Próbowałem rozmawiać z tobą po dobroci - stwierdził spokojnie - ale ty się głupio upierasz. My i tak będziemy to wiedzieli, po co mamy ci przedtem łamać palce? I tak powiesz, a przecież przyjemniej będzie, jeśli zostaniesz w jednym kawałku? Jesteśmy pionem badawczym, brzydzimy się nieuzasadnioną przemocą... Ale oczywiście jak mus, to mus... To z petardą w wentylacji to była nadgorliwość... Wybacz. Przesadziliśmy ździebko. A teraz mów.
- Sądzicie, że coś ze mnie wydusicie?
- My nie sądzimy, my wiemy... Powiedz. Gwarantujemy ci, że puścimy cię wolno. Nawet nie będziemy wam przeszkadzali w kontynuowaniu poszukiwań... Bo i po co? Wydobędziemy maszynę i tyle nas będziecie widzieli... To jak? Powiesz?
Pokręciłem przecząco głową... Westchnął z żalem, trudno ocenić, prawdziwym czy udawanym.
- Dawajcie ją - rzucił w ciemność.
Wykręciłem głowę. Dwaj agenci przywlekli Kasię. Jakoś dziwnie nie stawiała oporu, pewnie potraktowali ją porażaczem elektrycznym. W jedną ze ścian wbite były stalowe klamry. Przypętali ją za nadgarstki. Usta miała zaklejone plastrem.
- Najlepszą metodą walki z ludźmi posiadającymi honor jest stosowanie rozwiązań maksymalnie niehonorowych - powiedział Sidorow spokojnie. - To nic osobistego, po prostu w naszej robocie najważniejsza jest skuteczność...
Jeden z jego ludzi przywiózł na niedużym wózku butlę acetylenu i palnik. Agent zapalił błękitny płomień i ruszył w stronę dziewczyny. Szarpnęła się w więzach. Złapał koniec jej warkocza i przypalił go.
Woń zwęglonych włosów wypełniła powietrze. Odwrócił się w moją stronę. Jego twarz utraciła swój dobrotliwy wyraz. Oczy patrzyły zimno jak oczy gada. Wiedziałem, że nie żartuje. Etap perswazji skończył się.
- Powiem! - wrzasnąłem.
- Mów - rozkazał. - Jeśli skłamiesz, pożałujecie.
Czy mogłem zdradzić tajemnicę państwową, aby ratować dziewczynę? Nie miałem prawa, ale nie miałem też innego wyjścia... Gdyby chodziło o mnie, przez jakiś czas pewnie oparłbym się torturom, ale tu wchodziło w grę nie tylko moje życie... I czy jakaś maszyna była warta tego, by za nią ginąć?
- Jeleń w Rynku ma Kłopot analogiczny jak ten, który w roku 1916 miał książę Trubecki. Przyjaciel Samuela dochowa wierności po raz drugi. W gmachu Sejmu Ziemskiego z winy stróża zalęgły się króliki. Kurz uliczny opada, powietrze świeże wskaże wam drogę. W książkach szukajcie wskazówki - wyrecytowałem.
- Kaseta - polecił komuś ukrytemu w sąsiedniej piwnicy.
Usłyszałem szum ulicy i siebie mówiącego pierwszą część szyfru. Tylko końcówkę zagłuszył huk i brzęk przejeżdżającego tramwaju. Skąd mogli to mieć? No tak, parę dni temu cytowałem szyfr na ulicy Panu Samochodzikowi. Wychwycili to widocznie mikrofonem kierunkowym... Musieli mieć naprawdę wysokiej klasy sprzęt...
- Widzisz - uśmiechnął się Sidorow gasząc palnik. - I po co było się upierać? My zawsze dostajemy to, co chcemy. Żałuję, ale muszę się na razie pożegnać. Wdepnę tu za jakieś dwadzieścia cztery godziny i uwolnię was. Zgodnie z obietnicą... Na razie jakoś wytrzymacie... O, nawet światło wam zostawię...
Jego ludzie sprawnie zwinęli wszystkie swoje graty i opuścili piwnicę. Gdzieś wysoko huknęły stalowe drzwi. Kasia spojrzała na mnie i wymamrotała coś przez plaster.
- Spokojnie - powiedziałem - Zaraz cię uwolnię...
Zzułem buty; na szczęście nie skrępowali mi nóg, więc mogłem upuścić prawy tuż koło przywiązanej ręki. Wyciągnąłem z niemałym trudem ukrytą w podeszwie piłkę i zabrałem się do przecinania haka tkwiącego w podłodze. Po mniej więcej czterdziestu minutach poradziłem sobie z nim. Lampa minimalnie przygasała. Z drugim rozprawiłem się znacznie szybciej. Podbiegłem do Kasi i odkleiłem jej plaster z ust.
- Dzięki - wyszeptała.
- Przy okazji ty także poznałaś szyfr - mruknąłem odcinając ją od klamry.
- Tak wyszło - powiedziała. - Chyba straciliście przewagę...
- W zasadzie nie powinnaś korzystać z informacji zdobytej w ten sposób...
- To skorzystają z niej Białorusini - westchnęła. - Istnieje metoda na pogodzenie zasad honoru i możliwości.
Spojrzałem na nią uważnie.
- Współpraca - wyjaśniła. - Mamy wszystko, co jest wam potrzebne. Książki Rychnowskiego, znamy miasto jak własną kieszeń. W razie odnalezienia zabierzecie eteroid do Polski. My tylko go sobie obejrzymy, może zrobimy trochę fotografii...
- Taką decyzję może podjąć wyłącznie pan Tomasz. Sądzisz, że teraz, gdy Sidorow zna hasło, pójdzie po prostu na miejsce i wydobędzie urządzenie?
- Nie - pokręciła głową. - Zwróć uwagę, że obiecał nas uwolnić po dwudziestu czterech godzinach. Sądzę, że jeszcze nie wie, gdzie jest urządzenie, ale liczy na to, że kilkanaście godzin przewagi pozwoli mu złamać szyfr...
- Wiesz coś o nim? - odczepiłem jej drugą dłoń.
Roztarła nadgarstki.
- Spotkaliśmy się kiedyś - powiedziała z namysłem. - Dziwny typek. Zazwyczaj stara się grać uczciwie, to znaczy swoimi metodami, ale słowa dotrzymuje...
Wdrapaliśmy się po schodach i stanęliśmy przed solidnymi stalowymi drzwiami.
- Tędy nie wyjdziemy - obmacałem je starannie.
Zawróciliśmy na dół. Z piwnicy przeszliśmy do sąsiedniej, a potem, wąskim korytarzykiem, do kolejnej. Jeszcze kilka kroków i następne pomieszczenie. W suficie ział otwór okrągłego szybu. Siedziały w nim nietoperze. Tędy zapewne spuszczano niegdyś towary.
Kasia wyjęła z kieszeni telefon komórkowy. Czyżby zapomnieli ją obszukać? Wystukała numer. O dziwo, złapała pole.
- Stasia?
Z drugiej strony rozległa się ożywiona paplanina jej kuzynki, najwyraźniej ucieszonej, że moja towarzyszka żyje.
- Siedzimy w jakiejś piwnicy. Możesz nas namierzyć i wyciągnąć? Dobrze. Czekam.
Wyłączyła telefon.
- Namierzy twój telefon? - upewniłem się.
- Tak. Nie wiem tylko, ile czasu jej to zajmie.
- Jak sądzisz, gdzie możemy być?
- Gdzieś na Starym Mieście - wyraziła przypuszczenie. - Tu jest sporo walących się kamienic, a piwnice są pod każdą... gorzej będzie, jeśli nie zdoła nas precyzyjnie namierzyć. Działki są raczej wąskie... Łatwo o pomyłkę.
- Zrujnowanych kamienic nie jest dużo - uspokoiłem ją. - Otaczają je nieco bardziej zadbane...
Minęła godzina, potem następna. Wreszcie usłyszeliśmy łomot otwieranej zasuwy.
- Jesteście tu? - zawołała Stasia.
- Tak - odkrzyknęła jej kuzynka.
Wyszliśmy z lochu i znaleźliśmy się wewnątrz opuszczonego sklepu. Dochodziła północ. Przez brudną szybę było widać pogrążony w mroku rynek. Kamienica numer dwa, stara poczta... Koło Stasi stał Pan Samochodzik.
- Uff, najedliśmy się strachu - powiedział. - A teraz opowiadajcie, co się stało.
ROZDZIAŁ ÓSMY
PANORAMA LWOWA • STARY POSĄG LWA • JELEŃ W RYNKU • FLASZKA W WENTYLACJI • NAJŚCIE • LWOWSCY KUPCY • HISTORIA TECHNIKI
Z Kopca Unii Lubelskiej, usypanego w drugiej połowie XIX wieku na szczycie Zamkowej Góry, rozciągał się wspaniały widok na miasto. Czerwone i szare dachy lwowskiej Starówki leżały nieomal u naszych stóp. Szarożółte ściany domów, zielone kopuły katedry ormiańskiej... Dzień był chłodny, wietrzny. Staliśmy i milcząc podziwialiśmy panoramę miasta. Przypomniałem sobie, jak kilka lat temu podobnie staliśmy na wieży strażniczej nad opuszczoną tresernią psów i obserwowaliśmy panoramę Tobolska. Pan Tomasz widocznie myślał o tym samym.
- Tak, Pawle - powiedział - gdzieś tam, w tym mieście ukryto to, po co przyjechaliśmy... Ukryto, gdy to miasto było jeszcze nasze...
Obok nas na maszcie dumnie łopotała ukraińska flaga.
- Nic na to nie poradzimy - mruknąłem...
- Wiem. Ale szkoda... - zasępił się. - Zresztą zostało tu może 5% Polaków... Znacznie mniej niż na przykład w Wilnie...
- Straciliśmy Lwów, dostaliśmy Wrocław - odezwał się Marek. - Ale chyba nie było warto...
Ruszyliśmy w dół. U podnóża kopca, opodal jedynej zachowanej ściany zamku, stała rzeźba lwa. Wiatry i deszcze zatarły szczegóły posągu. Wandale dawno temu urwali tarczę herbową, którą zwierzę pierwotnie trzymało w łapach.
- Co to za rzeźba? - zaciekawił się Marek.
- Wykonał ją w 1591 roku rzeźbiarz Bemer... Pierwotnie stała pod ratuszem, wiąże się z nią bardzo ciekawa anegdota historyczna.
Spojrzeliśmy zaciekawieni.
- A więc w 1619 roku, gdy Samiłłę Niemirycza definitywnie wygnano ze Lwowa, zaczaił się niedaleko miasta ze swoją bandą. Miał zamiar dopaść któregoś z rajców i porachować mu kości za swoje urojone krzywdy... Los padł na burmistrza Bartłomieja Uberowicza. Niemirycz porwał go z jego dworku w niedalekim Skniłówku, obrabował z wszystkiego, co burmistrz miał przy sobie, potem ze swoją bandą włóczył nieszczęśnika za koniem po wertepach... Na szczęście rajca miejski, Julian Lorencowicz, dowiedziawszy się o porwaniu ruszył w pościg i po potyczce z bandytami jeńca odbił. Wdzięczny dygnitarz, aby upamiętnić ten czyn, kupił i ustawił przed ratuszem tego właśnie kamiennego lwa... Po części jako pomnik Lorencowicza, a jednocześnie wotum za uratowanie życia... Niestety, władze miasta w 1845 roku przeniosły rzeźbę tutaj... Władysław Łoziński już w 1880 roku w swojej książce “Społeczeństwo lwowskie” postulował, aby tak ważny dla historii miasta zabytek przenieść w jakieś godniejsze miejsce, a przede wszystkim zabezpieczyć przed kaprysami pogody i wandalami...
Nieoczekiwanie zapikał telefon komórkowy szefa. Pan Tomasz przyłożył aparat do ucha.
- Pawle - powiedział cicho - Stasia sądzi, że złamała szyfr.
- Tak po prostu “złamała”? - zdziwiłem się.
- Właśnie. Chce, żebyśmy przyszli na rynek.
Ruszyliśmy rozmiękłą ścieżką w dół skarpy. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do celu. Obie dziewczyny czekały na schodkach ratusza.
- “Jeleń w Rynku” - powitała nas Stasia. - Szukałyśmy rzeźby jelenia na którejś z otaczających go kamienic.
- My też - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
- Tymczasem sądzimy, że ma to znaczenie symboliczne - wyjaśniła Kasia. - Jedna z rodzin patrycjuszowskich nosiła nazwisko Jelonek, stąd popularna nazwa jednego z domów - Kamienica Jelonków.
- Jelonek to samiec sarny - zaoponował Marek. - Sądzicie, że inżynier aż tak się pomylił?
- Kto wie - mruknąłem. - Był technikiem, a nie biologiem... To chyba jedyne sensowne przypuszczenie... Która to kamienica?
Stasia wskazała najbardziej odrapaną, walącą się ruderę.
- Jest od dawna opuszczona. Tym lepiej dla nas...
Rozejrzałem się wokoło. Nigdzie nie było widać ani śladu Białorusinów.
- No, to do ataku - zakomenderowałem.
Ciężka żelazna brama była zamknięta na głucho, ale deski zasłaniające wyrwane dawno temu okno bez trudu dały się usunąć. Po kolei wskakiwaliśmy do środka. Nikt nie zwracał uwagi na nasze poczynania.
- Jesteśmy w środku - rzuciła Stasia. - I co dalej?
- Jeleń w Rynku ma Kłopot analogiczny jak ten, który w roku 1916 miał książę Trubecki. Przyjaciel Samuela dochowa wierności po raz drugi. W gmachu Sejmu Ziemskiego z winy stróża zalęgły się króliki. Kurz uliczny opada, powietrze świeże wskaże wam drogę. W książkach szukajcie wskazówki - zacytowałem.
- “Jeleń w Rynku” to kamienica Jelonków. Prawdopodobnie... Książę Trubeckoj przybył do Rychnowskiego w 1916 roku, gdy Rosjanie zajęli Lwów - powiedział w zadumie szef. - I co dalej?
Stasia wyjęła z torby kartkę ksero.
- Odwiedził mię też w moim lokalu urzędowym P.T. książę Trubeckoj, który pragnął się zapoznać z moimi odkryciami elektrycznymi. Niestety, cały mój arsenał aparatów doświadczalnych bezpiecznie zamurowałem w moim domu mieszkalnym: wypadało je wydobyć ze schowka, co mogłem uczynić dopiero wówczas, jeżeli będę miał pewność, że miasto Lwów nie będzie bombardowane i oblegane - odczytała.
- Skąd to macie? - zapytałem.
- W jednym z antykwariatów znalazłyśmy książkę inżyniera “Epizod ze sławnego czasu” - uśmiechnęła się Kasia.
- Problem księcia polegał na tym, że nie mógł obejrzeć maszyny Rychnowskiego, gdyż ta została zamurowana w schowku - odgadł Pan Samochodzik. - Tak więc, jeśli dobrze rozumiem szyfr, w Kamienicy Jelonków znajduje się zamurowane pomieszczenie. Ten, kto chce, podobnie jak książę, obejrzeć urządzenie, ma kłopot, bo maszynę zamurowano.
Wszyscy kiwnęliśmy głowami na znak, że taka interpretacja wydaje nam się właściwa.
- Przyjaciel Samuela dochowa wierności po raz drugi - zacytował pan Tomasz. - Tego kawałka nie mogę przyłączyć do naszych rozważań... Ciąg dalszy jest jasny. Mowa o królikach w wentylacji, czyli i tutaj musimy szukać ciągów wentylacyjnych. Świeże powietrze wskazuje drogę, czyli musimy posuwać się od dolnego wlotu ku górze, bo jak już wiemy, u Rychnowskiego chłodne powietrze poprzez wymuszoną cyrkulację jest podciągane do góry. Książki to tylko wskazówka, gdzie szukać informacji o kłopotach Trubeckoja i o królikach.
- Szyfr Rychnowskiego został więc złamany - powiedziała Stasia uroczyście. - Pora przystąpić do poszukiwań...
Na parterze po obu stronach bramy znajdowały się spore pomieszczenia dawnego sklepu. W jednym z nich odkryliśmy w kącie nad podłogą kratkę wentylacyjną.
- Blisko, blisko - mruknęła dziewczyna podważając ją łomem. Wsunęła dłoń i macała w kanale.
- Jest coś? - zapytałem.
- Niestety... Pusto... Rura ma średnicę około dwudziestu centymetrów. Maszyna z pewnością była większa...
Weszliśmy na piętro. Tu także wszystkie drzwi zostały wyrwane i ukradzione dawno temu. Stasia ponownie zagłębiła dłoń w otwór szybu.
- Czuję lekki powiew z dołu do góry - stwierdziła. - Może na drugim piętrze?
Tam także przewód okazał się pusty.
- Dziwne - szef zafrasował się. - Zobaczmy jeszcze wyżej.
Na ostatnim piętrze kamienicy zachowało się kilka zniszczonych mebli. Kasia oglądała je w zadumie, jakby sprawdzając, czy da się je jeszcze uratować. Stasia włożyła dłoń w otwór.
- Nie ma ciągu. Kanał musi być zapchany - wsunęła rękę głębiej i macała.
- Coś tu jest - szepnęła.
Po chwili wydobyła butelkę z błękitnego szkła. Wewnątrz tkwił pożółkły papier.
- Mamy go - powiedziała z satysfakcją
Szyjka była starannie zalakowana. Pan Tomasz wyjął szwajcarski scyzoryk i zeskrobał warstwę zabezpieczenia. Poniżej błysnął szaro stary korek. Wyłuskał go za pomocą śrubokręta. Wytrząsnął zwitek na dłoń. Rozprostował. Poznałem pismo inżyniera.
- Nie sądzicie, że to by było zbyt łatwe? - przeczytałem.
Szef odwrócił kartkę na drugą stronę. Była czysta, żadnej dodatkowej wskazówki. W tym momencie ze schodów dobiegł nas narastający łomot wojskowych butów. Do wnętrza pokoju wpadło czterech Białorusinów w kominiarkach oraz kapitan Sidorow.
- Tak też myślałem, że wystarczy was poobserwować - odezwał się z mściwą satysfakcją w głosie. - “Jeleń w Rynku”, tak sądziłem, że chodzi o tę chałupę... O, widzę, że już nawet wybebeszyliście skrytkę... - spostrzegł butelkę i papier w ręce pana Tomasza. - Proszę mi to oddać albo użyjemy siły.
Pan Samochodzik spokojnie włożył kartkę w usta i zaczął ją przeżuwać. Czterej agenci skoczyli w jego stronę. W ciasnym pomieszczeniu wywiązała się walka wręcz, a raczej dzika bijatyka. Skontrowałem jednego z nacierających kopniakiem w kolano, drugiego prawym sierpowym posłałem na piec. Zachrupały pękające kafle. Kasia wysokim wykopem trafiła kapitana w nos, Stasia dusiła kolejnego napastnika kawałkiem linki hamulcowej. Pan Tomasz, nie przerywając żucia, odpierał starym krzesłem atak następnego KGB-isty. Kapitan cofnął się, po czym, wyjąwszy z kieszeni pistolet gazowy, zaczął odpalać kolejne pociski. W ciasnym wnętrzu była to jednak broń obosieczna. Gdy tracąc przytomność waliłem się na stół, spostrzegłem jeszcze, że dzielni agenci też padają jak podcięci na podłogę.
Kubeł lodowatej wody chluśnięty prosto w twarz otrzeźwił mnie. W pomieszczeniu unosiła się jeszcze jadowita woń nitrochlorobenzenu. Siedzieliśmy rzędem skuci kajdankami: ja, szef, Marek i dziewczęta. Agenci kaszląc dochodzili do siebie. Spoglądali na nas z satysfakcją, choć niektórym zdrowo się oberwało.
- Jak już wspomniałem, jesteśmy organizacją, której nie można powstrzymać - zaczął z nutką zawodowej dumy w głosie kapitan Sidorow układając na blacie mozaikę przeżutych i zaślinionych kawałków listu inżyniera. - Białoruskie KGB jest w stanie wykonać każde zadanie, zdobyć każdą informacje, pokonać wszelkie trudności...
- Nie byłbym taki pewien - głos dobiegał od drzwi.
Stał w nich Bohdan Krawczuk i kilku agentów ukraińskiego kontrwywiadu w kamizelkach kuloodpornych. Celowali w Białorusinów z pistoletów maszynowych.
- Nikt was nie może powstrzymać - zaśmiał się. - A teraz celuję ci w brzuch z mojego pistoletu i co ty, niemoto, możesz zrobić? - zapytał po rosyjsku.
Kapitan Sidorow wyglądał na kompletnie zbaraniałego.
- Pod ścianę - warknął Ukrainiec. - I rączki na kark. Nikt nie może was powstrzymać, śmiechu warte. Posiedzicie sobie w naszym więzieniu, to wam buńczuczne myśli z łbów wywietrzeją...
Po chwili jego ludzie wyprowadzili skutych KGB-istów. Pułkownik udał, że dopiero teraz nas zobaczył.
- O rany - mruknął - to przecież nasi drodzy goście... Oczywiście wasza obecność tutaj jest całkowicie przypadkowa?
- Chcieliśmy sobie zwiedzić ten piękny, stary budynek i wtedy nas napadli - wyjaśniłem z godnością...
Ignorując mnie pochylił się nad stołem.
- Jak widzę, wasz inżynierek nie był taki głupi. Który to już raz sobie zęby łamiecie?
Nie udzieliłem odpowiedzi.
- O, i panny Kruszewskie, jak widzę, tu siedzą... Ostatnio zachodziłem do waszej pracowni, żeby pogadać, a was nie było w domu... A tu widzę, zwąchałyście się z bandą polskich szpiegów...
- Wypraszam sobie - pan Tomasz poczerwieniał z oburzenia.
Bohdan ukucnął naprzeciw niego.
- Panie Samochodzik - powiedział - mam dla pana bardzo dużo szacunku, ale sam pan musi przyznać, że pańska misja we Lwowie jest całkowicie nielegalna... Prowadzi pan tu poszukiwania na zlecenie polskiego parlamentu, tymczasem Lwów jest miastem ukraińskim. Nawet jeśli kiedyś było inaczej... Żeby tu buszować, powinien pan uzyskać zgodę naszego ministerstwa, a właściwie to wasz sejm powinien wystosować notę dyplomatyczną do naszego rządu...
- Nie macie żadnych dowodów, że my tu czegoś szukamy - zauważył Marek.
- Oczywiście, znalezienie listu inżyniera Rychnowskiego to całkowity przypadek - agent uśmiechnął się lekko. - Nie jesteście szpiegami, niczego nie szukacie. Przypadkiem weszliście do opuszczonej kamienicy i zupełnie przez przypadek znaleźliście butelkę z listem człowieka, którego wynalazkiem tak bardzo zainteresowały się wasze władze... Naturalnie zupełnie przez przypadek depcze wam po piętach szef pionu badawczego białoruskiego KGB... Coś dużo tych zbiegów okoliczności. Przesłuchamy tamtych i będziemy mieli dowody. A potem was po prostu deportujemy.
Wszedł jeden z jego ludzi.
- Uwolnij ich - zwrócił się do niego.
- I co, wypuścić? - zainteresował się podwładny.
- Wypuścić... - westchnął. - Zawiadom policję, żeby wlepiła Kruszewskim mandat za wejście do budynku. Tu jest zakaz wstępu z uwagi na niebezpieczeństwo obwału - sprecyzował.
Opuściliśmy Kamienicę Jelonków. Spojrzałem na zegarek. Od wejścia do środka minęła zaledwie godzina... Sporo może się wydarzyć w tak krótkim czasie...
Ruszyliśmy wzdłuż pierzei rynkowej.
- Mógłby pan opowiedzieć nam jeszcze o przeszłości tego pięknego miasta? - poprosiłem przełożonego.
Szef uśmiechnął się, doceniając moją żądzę wiedzy.
- Lwów, jak już wspominałem, bardzo wiele zawdzięczał swojemu położeniu - powiedział. - Tu rozchodziły się szlaki prowadzące do Lublina i Krakowa oraz na wschód do Kijowa i południowy, który biegł przez Kamieniec Podolski w stronę Wołoszczyzny i dalej, aż do Stambułu... Początkowo handlowano tu nawet niewolnikami... Był to najpoważniejszy rynek towarów wschodnich. Kobierce, dywany z Afganistanu i z Persji, szlachetne kamienie z Indii, bliskowschodnie przyprawy, wina z Węgier... Można tu było kupić wszystko. Niestety, okresowo zdarzały się przerwy w handlu. Imperium Osmańskie podbijało nowe ziemie, przecinając lub przejmując dawne szlaki... Tureckie podboje doprowadziły wielu kupców do ruiny. Dość wspomnieć, że gdy poganie zajęli Kaffę, Kilię i Białogród, lwowscy kupcy oszacowali swoje straty na ćwierć miliona dukatów... Tyle były warte towary zgromadzone w tych portowych miastach oraz należności, których nie zapłacili zamordowani greccy kontrahenci...
- To faktycznie gigantyczna suma... - mruknąłem.
- Kupcy żalili się królowi na swoją niedolę, więc w 1476 władca wydał przywilej zwalniający ich na osiem lat z podatków... W 1497 roku Jan Olbracht dodatkowo pozwolił miastu zatrzymać dochody z wagi, czyli podatki, które normalnie spłynęłyby do skarbu koronnego. Stopniowo miasto stanęło na nogi, jednak w 1527 roku spustoszył je straszliwy pożar. W obrębie murów miejskich nie ocalał ani jeden budynek... Dziś jeszcze archeolodzy natrafiają na warstwę gruzów i węgli z tego czasu. Ma przeszło półtora metra grubości... Po pożarze miasto odbudowano jeszcze piękniejsze niż wcześniej. Niestety, epidemie dżumy powtarzające się w XVII wieku co kilkanaście lat i nieustanne niemal wojny przyczyniły się do znacznego upadku metropolii... W 1648 roku Kozacy pod wodzą Krzywonosa zdobyli i spalili zamek... Ostatnim poważnym osiągnięciem patrycjatu była nobilitacja miasta w 1659 roku.
- Co to oznaczało? - zainteresował się Marek.
- Lwów, obok Wilna i Krakowa, uzyskał prawo wysyłania swojej delegacji na elekcje królów, przy czym delegaci ci, mimo że nie byli szlachtą, mieli prawo głosu...
- O bogactwie miasta dobrze świadczy przypadek patrycjusza Marcina Anczewskiego, który zamówił i opłacił aż 1000 mszy za spokój swojej duszy - dodała Kasia.
- Musiał mieć coś poważnego na sumieniu... - pokręciłem głową
- O ile wiem - westchnął Marek - szlachta patrzyła z góry na mieszczan i nie mieli oni wielu praw...
- Mylisz się - zaprzeczyłem. - Stan mieszczański był w Polsce dość silny. Nie tak mocny, jak na przykład w Niemczech, ale wystarczająco, by zasłużyć sobie na powszechny szacunek. Kupcy czy rzemieślnicy dysponowali znacznymi majątkami, w obrębie miast obowiązywały oddzielne prawa, wreszcie dla szlachty nie było ujmą brać panny z rodzin mieszczańskich, zwłaszcza patrycjuszowskich...
- Dzieci z takiego związku nie miały chyba prawa do herbu? - Marek zmarszczył czoło.
- Owszem, ale w wielu przypadkach królowie nadawali to prawo ich potomstwu. Wreszcie synowie szlacheccy mogli przenosić się do miast i tu zażywać praw mieszczańskich - powiedział poważnie pan Tomasz. - Bycie mieszczaninem dawało większe możliwości niż bycie szlachcicem, mieszczanie mogli na przykład swobodnie kupować całe wsie i majątki ziemskie, a szlachcic mógł mieć dom w mieście tylko za zgodą rady...
- Znane rody lwowskich patrycjuszy posiadały nawet własne herby, a dokładniej mówiąc, gmerki - dodała Stasia. - Wprawdzie nie królowie je nadawali - uśmiechnęła się lekko - ale pieczętowano nimi listy, oznaczano towary i nawet kuto w kamieniu... na starym ratuszu znajdowały się liczne znaki mieszczańskie, na tarczach z kamienia, takich samych, jakich szlachta używała pod swoje herby.
- Ale szlachta miała przywileje, obowiązywał ją, na przykład, inny kodeks karny - zauważył fizyk. - Chłop za zabójstwo trafiał na szubienicę, a szlachcic na rok odsiadki...
- To nie do końca tak - pokręcił głową Pan Samochodzik. - Widzisz, na terenie miast obowiązywało prawo miejskie. Każdy, kto przekraczał bramę, był w razie wykroczenia sądzony wedle praw obowiązujących w mieście. Lwowskie ciemnice wielokrotnie zapełniały się szlachcicami-warchołami...
- Natomiast w samych miastach była jeszcze kategoria ludzi stojących niejako poza prawem - dodała Kasia. - Żydzi posiadali swoje dzielnice, zwane gettami, choć obecnie ta nazwa bardzo źle nam się kojarzy...
- I na terenie getta każdy mieszkaniec podlegał sądowi rabinackiemu - dopowiedziała Stasia. - Jeśli Żyd przyjął chrzest, przechodził pod prawo miejskie. Nie groziło mu już, na przykład, ukamienowanie za spożywanie wieprzowiny...
- A gdyby jakiś mieszczanin zechciał osiedlić się wśród Żydów i przyjąć ich prawa? - zaciekawił się Marek.
- Nie mam pojęcia - odparł szef. - Faktycznie, ciekawy problem.
- We Lwowie było kilka więzień - powiedziała Stasia - Najsłynniejsze było w lochach pod ratuszem, nazywano je Dorotką. Zlokalizowane było bardzo wygodnie, bowiem w ratuszu mieściła się sala tortur.
Mniej ważnych aresztantów trzymano w lochach pod basztami. Zachowały się nazwy tych ciemnic: Wesoła, Biała, Szkotka, Awendyczka, Giełżanka, Szala, Za Kratą. W XVII wieku powstało jeszcze więzienie w oddzielnym budynku. Nazywało się “Pod Aniołem”.
- Miasto miało też własną dynastię katowską - uśmiechnęła się Kasia. - Przez prawie dwieście lat kaci pochodzili z ruskiej rodziny Nieboraków... W sumie katom było najciężej - dodała po chwili. - Mogli się spowiadać tylko jednego dnia w roku, Do kościoła też było im wolno chodzić tylko w największe święta, a nawet wówczas zajmowali specjalne miejsca z dala od reszty wiernych. W statusach cechowych odnotowano, że ani członkom cechu, ani czeladnikom nie wolno biesiadować w karczmach przy jednym stole z katem, ani grać z nim w kości. Ten, kto złamał ten przepis, podlegał wysokiej grzywnie...
- A jak tu było z tolerancją religijną? - teraz ja się zainteresowałem. - Skoro mieszkali tu Polacy, Niemcy, Włosi, Ormianie, Żydzi, a pewnie i wyznawcy islamu...
- W zasadzie nie było z tym problemów. Choć wyjątki się zdarzały - powiedział Pan Samochodzik poważnie. - Kroniki miejskie notują, że w 1518 roku spalono na stosie Ormianina za to, że żył bez ślubu z katoliczką... Jednak królowi bardzo się to nie spodobało i nałożył na miasto wadium w wysokości 10 tysięcy dukatów na wypadek, gdyby coś takiego się powtórzyło...
- Ciekawe były niektóre przepisy miejskie - powiedziała Stasia.
- Na przykład w XV wieku wprowadzono tu wysoki podatek od bezdzietności, a ludzie nie posiadający potomstwa nie mogli uzyskać pełni praw miejskich...
Jej kuzynka zaprowadziła nas do niedużej kawiarni, położonej opodal uniwersyteckiego Ogrodu Botanicznego, nieco na pomoc od prospektu Szewczenki. Wnętrze było przyjemnie mroczne, pod szklanymi blatami stołów umieszczono stare polskie dokumenty, wycinki z międzywojennych gazet, banknoty z epoki pierwszego proklamowania niepodległości Ukrainy. Zamówiliśmy sobie po szklance herbaty. Kawiarnia ponadto serwowała sernik i pączki, na które jednak się nie odważyliśmy. Wyglądały bardzo dziwnie...
- Zupełnie jakby je ktoś zadusił gołymi rękami - mruknąłem.
Wczesny, zimowy wieczór nadszedł niepostrzeżenie. Kolejny dzień poszukiwań za nami...
***
- Jakie plany na dzisiaj? - zapytałem przy śniadaniu.
- Ruszamy do jaskini lwa - odezwał się Pan Samochodzik.
Poczułem ukłucie niepokoju.
- Niech zgadnę - uśmiechnął się fizyk. - Lwowskie Towarzystwo Politechniczne?
- Prawie - odpowiedział pan Tomasz. - Katedra Historii Techniki Politechniki Lwowskiej. Zdzwoniłem się z nimi wczoraj wieczorem...
Zaraz po śniadaniu złapaliśmy taksówkę.
- Oho - mruknąłem, gdy wysiadaliśmy przed wejściem - coś tu się działo...
Faktycznie, przed kolumnadą parkowały dwa radiowozy milicji oraz furgonetka bez oznaczeń. Ruszyliśmy w stronę drzwi. Wdrapaliśmy się po schodach, gdy spomiędzy kolumn wyszedł Bohdan Krawczuk.
- Witam - powiedział nieco sarkastycznie. - A cóż tu panów sprowadza?
- Podziwiamy zabytki dawnego Lwowa i nawiązujemy kontakty towarzyskie z miejscowymi uczonymi - wyjaśniłem z godnością
Pokiwał w zadumie głową.
- Ktoś tej nocy już próbował nawiązywać kontakty. I to bynajmniej nie towarzyskie.
- Coś się stało? - zaniepokoił się Pan Samochodzik.
- Właśnie. Wyobraźcie sobie, że w środku nocy zadzwonili na milicję zaniepokojeni mieszkańcy okolicznych domów. Donieśli, że rozgrywa się tu jakaś bitwa... I faktycznie. W archiwum starły się ze sobą dwie grupy włamywaczy... Nasza ekipa zabezpieczyła sporo interesujących śladów. Kilogramy wystrzelonych łusek, zagubiony kobiecy bucik... wprawdzie Białorusinów mamy pod kluczem, ale wydaje mi się, że nie wszystkich wczoraj złapaliśmy...
Agent na chwilę przymknął oczy.
- Panny Kruszewskie... Wprawdzie nikt ich tu nie widział, ale mamy co do nich pewne podejrzenia - powiedział spokojnie. - Wolelibyśmy, żeby się panowie z nimi nie zadawali...
A potem odszedł w stronę nieoznakowanej furgonetki.
Weszliśmy do budynku. Katedra Historii Techniki mieściła się w trzech ciasnych pokoikach na poddaszu. Zastukałem do drzwi. Otworzyła nam potężna herod-baba.
- Ach, to wy - huknęła głosem, jakiego nie powstydziłaby się zapewne legendarna Horpyna. - Zapraszam.
Weszliśmy.
- Oksana Żurawlewycz - przedstawiła się. - Siadajcie.
Zajęliśmy miejsca wokół stołu.
- A więc przygnała was tu sprawa maszyny Rychnowskiego - zaczęła bez wstępów. - Nie tylko was...
- Ktoś jeszcze usiłował się czegoś o nim dowiedzieć? - zaciekawił się szef.
- Dzisiaj w nocy mieliśmy włamanie do archiwum - odparła. - Ukradziono wszystkie jego książki. Nic więcej nie zginęło.
Gwizdnąłem przez zęby.
- Książki, broszurki z opisami doświadczeń, stenogramy z procesu, jakieś wspomnienia... - wyjaśniła. - Z dziesięć sztuk tego było.
- Co pani wie na jego temat? - zapytał Marek.
- Ta jego maszyna do skraplania eteru kosmicznego to bujda na resorach. Ale inżynier robił też inne rzeczy, nieco bardziej użyteczne...
Z daleka dobiegł nas zgrzyt tramwaju.
- Elektryfikacja tramwajów lwowskich - kontynuowała. - Lwów miał elektryczny tramwaj o dziesięć lat wcześniej niż Warszawa. Dynamomaszyny, pierwsze w Polsce generatory elektryczne. Nawiasem mówiąc, tramwaje chodziły na prąd z jego elektrowni... Poza tym elektryfikacja wszystkich naszych drukarń. Ogrzewanie gmachu uniwersyteckiego i kilku szkół. Nawet tutaj - wskazała kaloryfer pod oknem. Na żeliwie było widać niewyraźny kartusz herbowy.
- Czy mieliście w archiwum jakieś jego rysunki, notatki, ogólnie rzecz biorąc, papiery? - spytał szef.
- Nie, wprawdzie po śmierci inżyniera Politechnika Lwowska przejęła całe jego zbiory, ale ówczesny szef Towarzystwa Politechnicznego miał z inżynierem do tego stopnia na pieńku, że kazał to wszystko, a było tam kilka metrów sześciennych dokumentów, zwalić na stos na dziedzińcu i osobiście podpalił... Bóg raczy wiedzieć, co przy okazji przepadło, bo Rychnowski eksperymentował też z kolorową fotografią... I to prawdopodobnie w tym samym czasie, co jej wynalazca, Jan Szczepanik.
- Czyli nic się nie zachowało? - zmartwił się Marek.
- Nie tak znowu nic. Oto materiał na Nagrodę Nobla...
Wyjęła zza szafy pociemniałe ze starości sosnowe pudło. Musiała je, przygotowując się do rozmowy z nami, wyciągnąć z jakiegoś magazynu, mimo przetarcia mokrą szmatą ciągle bowiem było poważnie zakurzone. Otworzyła jedną ściankę i wydobyła ze środka nieduże urządzenie na korbkę. Stalowe ścianki były z dwu stron ażurowe. Ukazywały plątaninę jakichś kółek, szklanych baniek z drucikami (przypominały żarówki) oraz miedzianych drutów pociemniałych ze starości.
- Cóż to takiego? - zdumiał się szef.
Zamiast kobiety odezwał się Marek.
- Sądzę, że to prosty generator fal radiowych.
- Brawo, młody człowieku.
Włączyła tranzystorowe radio, a potem pokręciła korbką z boku urządzenia. Radio zatrzeszczało, zakłócenia występowały na wszystkich niemal częstotliwościach...
- Ciekawe - powiedziałem. - Ale dlaczego uważa pani, że to materiał na Nobla?
- Bo Hertz za to dostał - wyjaśniła. - Rychnowski po raz pierwszy pokazał to urządzenie na wystawie krajowej w Wiedniu w 1890 roku. Hertz, trzeba wam wiedzieć, mieszkał wówczas w tym mieście... W 1892 roku Rychnowski przekazał ten oto aparat gabinetowi fizycznemu Politechniki Lwowskiej. Dar przyjęto, po czym zapomniano o nim zupełnie. W 1896, a więc sześć lat po zaprezentowaniu generatora ludzkości, Hertz pokazał go ponownie, tym razem na wystawie w Paryżu. Ogłosił, że to jego wynalazek i niedługo później otrzymał Nagrodę Nobla za odkrycie i badanie fal radiowych. Rychnowski usiłował protestować, nawet wysłał do Komitetu Nagrody Nobla obszerne memorandum, ale jego racje nie doczekały się uznania...
- No cóż, naszym rodakom zawsze wiał wiatr w oczy - westchnął szef. - Podobnie było przecież z kolorową fotografią. System płowienia związków srebra opracował Jan Szczepanik, kolorową kliszę robił już w 1905 roku, a tymczasem IG-Farben i Kodak na jego patencie zbiły fortuny i stworzyły potężne konsorcja istniejące do dzisiaj.
- Szczepanik zbudował też prototyp kamery telewizyjnej i projektora już około 1900 roku... Rysunki opublikowało czasopismo “Wszechświat”... Tymczasem w każdym zachodnim podręczniku znajdziecie schemat tego urządzenia jako wynalazek belgijski z 1926 roku!.. - uzupełnił Marek.
- Albo radio Popowa - dorzuciła pani Oksana. - Dwa lata przed Marconim... No, ale takie to były czasy...
- Czy książki Rychnowskiego można jeszcze gdzieś znaleźć? - zwróciłem się do niej.
- Przypuszczam, że w co drugiej bibliotece - skinęła głową. - Nie wiem, dlaczego włamano się akurat do naszego, w sumie dobrze chronionego archiwum...
Pożegnaliśmy się i powędrowaliśmy spacerkiem w stronę Starego Miasta.
- Może trzeba się rozmówić ze Stasią? - mruknąłem.
- Sądzisz, że to ona? - zafrasował się pan Tomasz.
- W Krakowie nie miały specjalnych oporów - przypomniałem mu. - Aby zdobyć “Niemą księgę”, bez wahania wdarły się do domu Aulicha.
Pokiwał głową.
- A może ktoś się włamał, a one go nakryły? - zagadnął Marek. - I stąd ta nocna strzelanina?
- Możliwe - zamyśliłem się.
Pan Tomasz przystanął przed witryną antykwariatu.
- Zobaczcie - powiedział - ile polskich przedwojennych książek...
Tknięty nagłą myślą pociągnąłem ich do środka.
- Czy dostaniemy jakieś książki Franciszka Rychnowskiego? - zapytałem kobietę za ladą.
Zamyśliła się.
- To bardzo rzadki towar - odparła - choć oczywiście bywają... Rzecz dla koneserów...
Ruszyła między półki i po chwili wyszła rozczarowana.
- Nie, niestety nie mam w tej chwili nic. Dziwne, wydawało mi się, że mamy kilka...
- Kilka dni temu takie dwie dziewuszki kupiły wszystko - dobiegł nas głos starego człowieka ukrytego gdzieś między regałami. - A mieliśmy aż trzy tytuły.
Wyszliśmy na ulicę.
- Dwie dziewuszki - mruknął pan Tomasz. - Coś mi zaczyna świtać. Trzeba się z nimi skontaktować...
Szliśmy dalej, aż dotarliśmy do potężnego narożnego gmachu.
- Jeśli szukają panowie dobrej biblioteki - odezwał się milczący do tej pory fizyk - to stoimy przed Ossolineum.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W OSSOLINEUM • ANAGRAM • DZIEŁA INŻYNIERA • GDZIE MIESZKAŁ RYCHNOWSKI • EPIZOD Z WALK O LWÓW
Pierwotne zbiory Biblioteki Ossolińskich wywieziono po drugiej wojnie światowej do Wrocławia. Nie wszystkie jednak doczekały się ewakuacji. Na Ukrainie pozostał zbiór prasy - roczniki gazet poczynając od osiemnastowiecznego “Merkuriusza Polskiego” aż po komplet polskich gazet z okresu międzywojennego - oraz część kolekcji starodruków. W zbiorach, które zostały we Lwowie, znajdują się też pamiątki narodowe, na przykład medalion z puklem włosów Mickiewicza...
Polskie Ministerstwo Kultury i Sztuki od dawna prowadzi rozmowy w sprawie wymienienia resztek księgozbioru na znajdujące się w polskich rękach archiwum Tarasa Szewczenki - wielkiego ukraińskiego wieszcza... Niestety, rokowania te wobec niewymiernej wartości obu zbiorów co chwila utykają w martwym punkcie... Po drugiej wojnie światowej w gmachu Ossolineum zgromadzono książki z kilkunastu likwidowanych na kresach polskich bibliotek. Tak więc ponownie w budynku tym znalazł schronienie bogaty i różnorodny księgozbiór...
Zajrzeliśmy do katalogów.
- Nie ma żadnych książek Rychnowskiego - syknąłem ze złością zatrzaskując szufladkę.
- Może tak, a może nie - powiedział zagadkowo szef. - Pamiętasz napis z szybu wentylacyjnego?
- Oczywiście.
- Inżynier podpisał go anagramem swojego nazwiska, Iks Won Chyr.
Marek wyciągnął szufladkę z fiszkami.
- A niech mnie! - zamruczał.
- Podzielimy się pracą - zadysponował Pan Samochodzik wypisując rewersy...
Kolację zjedliśmy tym razem w hotelu. Fizyk, jak się okazało, świetnie umiał robić kanapki...
- Podsumujmy zdobyte informacje - zaproponował pan Tomasz. - A więc wiemy, że inżynier Rychnowski podczas pierwszej wojny światowej był szefem straży obywatelskiej tej części miasta - zacząłem. - Ile mógł mieć wówczas lat?
- Jeśli urodził się w 1850 roku, to w chwili wybuchu wojny w zasadzie był już emerytem. Jeżeli był w stanie dowodzić oddziałem straży, przypuszczam, że był krzepkim emerytem - uśmiechnął się Marek.
- Może to wpływ działania promieni eteroidu? - zauważyłem.
- Darujmy sobie - westchnął szef.
- Gdy Rosjanie wkraczali do miasta, Rychnowski niejako automatycznie przeszedł na ich służbę - kontynuował fizyk. - Dostał nawet dwudziestu kozaków do pomocy...
- To niezupełnie tak - zaprotestowałem. - Jako komendant straży miejskiej nie pracował dla kolejnego zaborcy, ale raczej wykonywał obowiązki na zlecenie magistratu miasta za zezwoleniem Rosjan...
- Pracował dla Rosjan i podlegał ich władzom wojskowym - uściślił szef. - Władze miejskie wraz z rządem Galicji uciekły jak zające. Rychnowski jako jedyny pozostał, by chronić ludność cywilną... Podczas rosyjskiej okupacji miasta odwiedził go książę. Wynalazki były zamurowane. To już wiemy. A więc po kilku miesiącach Rosjanie wycofali się ze Lwowa. To, zdaje się, była straszna noc, bo inżynier wspomina w swojej książce, że tylko w jego dzielnicy zastrzelono czterdziestu rabusiów należących do “lwowskiego konsorcjum złodziejskiego”...
- Konsorcjum złodziejskie - mruknął Marek - to brzmi jak nazwa jakiejś lokalnej mafii... Skasował im czterdziestu “żołnierzy”... Przydaliby się dziś tacy inżynierowie...
- Niestety, gdzieś nad ranem jego podkomendni zabrali złodziejom beczkę wódki i pochlali się na umór, a powracający rząd krajowy Rychnowski witał w katedrze tylko w otoczeniu czterech swoich podkomendnych - Żydów...
- Widocznie ta akurat beczka była niekoszerna - zażartowałem. - A co było dalej?
- Rychnowski zdał komendę. Zaraz po ogłoszeniu niepodległości zamknął dodatkowo swój zakład, bo coś mu się robotnicy strasznie buntowali, zapewne pod wpływem wiatrów rewolucji wiejących z Rosji. Później doszło do tej awantury o Lwów.
- Ładna mi awantura - powiedziałem ponuro - polskie powstanie w mieście... Ale mamy tu jeden element, nad którym warto się zastanowić. Inżynier miał jakiś zakład produkcyjny.
- Zapewne tam produkował generatory i inne urządzenia, z których sprzedaży żył - zasugerował fizyk.
- Na wszelki wypadek trzeba odszukać jego adres...
Kiwnęli głowami przyznając mi rację.
- Walki miedzy Polakami a Ukraińcami były krwawe i bezsensowne... - pan Tomasz podjął opowieść. - W każdym razie inżynier najwidoczniej uznał, że wiek, ponieważ w 1918 roku miał już prawie 70 lat, zwalnia go z konieczności służby na pierwszej linii frontu. I wtedy przydarzyła mu się ta przykra przygoda z Ukraińcami...
Nadstawiliśmy uszu.
- Ta część miasta, gdzie mieszkał była chyba dość spokojna. Albo zajmowali ją Ukraińcy, albo też stanowiła chwilowo ziemię niczyją, o którą nie toczyły się walki. Inżynier siedział w swoim laboratorium, gdy jego dom najechała ukraińska bojówka złożona z kilkunastu mołojców... towarzyszył im Żyd, który wskazał inżyniera jako przywódcę legii akademickiej. Oskarżył go też, że ukrywa w swoim domu bojówkę, która ma odciąć drogę Ukraińcom atakującym Ossolineum.
- To cenna informacja - ożywił się Marek. - Może w jakiś sposób pomóc nam w zlokalizowaniu domu inżyniera. Dajcie plan miasta...
Rozłożyłem na stoliku plan Lwowa.
- Ossolineum było tutaj - szef zakreślił odpowiednie miejsce palcem. - Ciężki, potężny budynek, świetny punkt oporu. Jeśli Ukraińcy zajmowali Przedmieście Halickie, cytadelę i okolice dzisiejszego prospektu Szewczenki, a Ossolineum było w rękach polskich, to mogli atakować tędy - wskazał ulicę Kopernika - albo tędy, na przykład ulicą Czajkowskiego, czyli dawniej Chorążczyzny, wbijając się klinem między cytadelę a Stare Miasto... Jeśli przypuszczali, że Rychnowski chce im ze swoim oddziałem odciąć drogę, to zasadzkę musiał urządzić w domu stojącym gdzieś między ulicami Akademicką a Ossolińskich. To zawęża pole poszukiwań...
- Tu stoi co najmniej czterdzieści kamienic - westchnąłem. - Gdyby chociaż inżynier szykował tę zasadzkę, to pewnie odnotowano by to we wspomnieniach uczestników walk.
- A nie odnotowano? - zmartwił się Marek.
- Nie odnotowano, bo nie było żadnej zasadzki! Żyd, który ich sprowadził pomylił się albo, co równie prawdopodobne, chciał wyrównać z Rychnowskim jakieś porachunki... - wyjaśnił szef. - Ukraińcy przetrząsnęli dom inżyniera i oczywiście nie znaleźli żadnych polskich żołnierzy ani akademików... Niestety, na tym się nie skończyło. Natknęli się tam przy okazji na zapas świec, które jak to zwykle podczas wojny były towarem niezwykle deficytowym. Rychnowski zaprotestował przeciw grabieży, co skończyło się wyjątkowo fatalnie. Bojówkarze wepchnęli go do laboratorium, postrzelili, a potem wrzucili za nim dwa granaty. Inżynier na skutek wybuchu doznał poważnych obrażeń, a do tego został przysypany gruzem walących się ścian. Eksplozja zniszczyła też większość urządzeń w laboratorium. Przy okazji przepadło też odkrycie, nad którym pracował - kolorowa fotografia metaliczna... Nie wiadomo, co też to było...
- Nie mam pojęcia - pokręcił głową Marek.
- Inżynier leżał przywalony gruzami przez dłuższy czas, aż Ukraińcy odeszli. Wtedy do laboratorium przybiegła jego córka i odkopała go. Już do końca życia niedomagał... Jednak dożył niespełna osiemdziesiątki. W swoich pracach twierdzi, że uratował się tylko dzięki temu, że zaraz po wybuchu uruchomił eteroid i poddał się działaniu jego promieni - dodał. - Wspomina też, że nie dostał od polskiego rządu żadnego odszkodowania za zniszczenia w laboratorium.
- Ciekawe - mruknąłem. - Na jakiej podstawie mógłby się domagać odszkodowań za szkody wyrządzone przez wrogów... I to w trakcie działań wojennych?
- Faktycznie, zagadkowe - przyznał szef. - Nie wydaje mi się, żeby mógł być do tego stopnia pazerny, by dochodzić jawnie nienależnych mu odszkodowań...
- Chyba że... - nasz przyjaciel zawiesił głos. - Chyba że w jego domu faktycznie miała być przygotowana zasadzka na Ukraińców, ale w ostatniej chwili nasi żołnierze wycofali się, zostawiając inżyniera bez opieki. Jeśli udostępnił swój dom na taki cel, mógł się potem czuć pokrzywdzony.
- Ale nie wspomina nic na ten temat - powiedział z powątpiewaniem pan Tomasz.
- Może dlatego, że był patriotą i nie chciał otwarcie pisać, że nasi żołnierze uciekli? - zamyśliłem się. - Z drugiej strony, ilu było tych Ukraińców?
- Pisze, że kilkunastu.
- To się nie trzyma kupy - westchnąłem. - Kilkunastu doraźnie uzbrojonych powstańców to siła niebezpieczna dla samotnego starca, ale nie dla oddziału wojska lub uzbrojonych akademików, ukrytych w kamienicy... No cóż, tego problemu, obawiam się, nie rozwiążemy... Pozostaje nam wierzyć, że miał jakieś powody, by domagać się odszkodowań...
- Warto odnotować, że inżynier we Lwowie oblężonym przez wojska atamana Petlury wydał swoją pierwszą książkę “Co będzie w roku 2913” - odezwał się Marek sięgając po plik kartek odbitych na ksero.
- A cóż to jest, chyba nie traktat naukowy? - spytałem.
- Nie, to powieść science fiction - odparł.
Przekartkowałem dzieło. W kilku miejscach dla lepszego odmalowania zdegenerowanego społeczeństwa odległej przyszłości inżynier zamieścił “teksty źródłowe” - rozporządzenia przyszłych władz. Utkwiło mi zwłaszcza jedno zatytułowane “Dziesięć przykazań plutokratyzmu niezbędnych dla uzyskania błogosławionego mamonu”.
- Rychnowski nie wierzył w przyszłe szczęście ludzkości - wyjaśnił widząc, jak przelatuję wzrokiem tekst. - Przewidywał raczej, że lichwiarstwo, wyzysk i obłąkane teorie społeczne wezmą górę...
- “Co będzie w roku 2913. Fantasmagoria Iksa Won Chyra” - szef zacytował tytuł. - Należy przypuszczać, że prace nad tą książką rozpoczął już w roku 1913... Chciał, by opisywała zdarzenia, które miały miejsce tysiąc lat później, a po napisaniu już nie korygował tytułu... Wydano w oblężonym przez Petlurowców Lwowie 21 kwietnia 1919 - zajrzał na ostatnią stronę. - Nie posuwa to do przodu naszych poszukiwań - odłożył książkę na stolik.
- A co się działo z inżynierem po wojnie? - zaciekawiłem się.
- No cóż, już wcześniej, jak pisze, odrzucił kilka intratnych propozycji sprzedaży swojego wynalazku. Jakieś amerykańskie konsorcjum oferowało mu 4,5 miliona dolarów za jego machinę...
- To, przeliczając siłę nabywczą, około 40 milionów dzisiejszych dolarów... - gwizdnąłem cicho przez zęby.
- Rychnowski odmówił argumentując, że wynalazek ten ma służyć naszemu narodowi. Potem jeszcze jakaś uzdrowiona jego promieniami hrabina proponowała mu urządzenie sanatorium w zamku Maria Serena we Włoszech. Zamek, zdaje się, miał inżynier otrzymać na własność. On jednak ponownie odmówił. Po odzyskaniu niepodległości zgłosiło się do niego kilku kombinatorów...
- Założyli spółkę naukową dla badań i eksploatacji wynalazków inżyniera Rychnowskiego - uzupełnił szef.
- Inżynier naświetlał chorych swoimi promieniami, potem robiła to spółka, wreszcie pokłócili się o podział dochodów, bo baron Hertel i jego wspólnicy chcieli ciągnąć główne zyski z zabiegów, a inżynier był im wyraźnie zawadą. Doszło do procesu, Rychnowski przegrał... wtedy też zniszczył wszystkie egzemplarze urządzenia z wyjątkiem jednego, który ukrył... Aby zachować wynalazek dla potomności, pozostawił testament i szyfr, który bezskutecznie usiłujemy złamać... - zakończył Marek.
Milczeliśmy dłuższą chwilę.
- Rychnowski miał córkę - powiedział wreszcie szef. - Tę, która odkopała go spod gruzów po wybuchu ukraińskich granatów... nie braliśmy dotąd tego pod uwagę, ale niewykluczone, że jacyś jego potomkowie żyją nadal...
- Tylko jak ich znaleźć - spytałem ponuro. - Córka z pewnością wyszła za mąż... Zmieniła nazwisko. Trzeba by przeszukać wszystkie księgi parafialne. To robota na lata. Nie wiemy nawet, ile mogła mieć lat... W chwili powstania i walk o Lwów mogła to być panienka piętnastoletnia lub nawet... sześćdziesięcioletnia. Wszystko zależy od tego, kiedy inżynier się ożenił...
Znów zamilkliśmy.
- Wynotuj nazwy ulic, które mogą wchodzić w grę - polecił Pan Samochodzik. - Część archiwów hipoteki istnieje. Sprawdzimy dom po domu, aż ustalimy jego adres.... Żmudna robota, ale nie ma innego wyjścia... Zajmiemy się tym jutro z rana.
W tym momencie w drzwiach stanęły nasze przyjaciółki.
- Widzę, że już po kolacji - uśmiechnęła się Stasia.
- I prawie po naradzie - westchnąłem.
- A nad czym tak radziliście? - zagadnęła Kasia.
- Zastanawiamy się, gdzie też mógł mieszkać Rychnowski - wyjaśnił szef. - Trochę udało nam się zawęzić obszar poszukiwań...
Rozłożył na stole plan Lwowa.
- Jakie macie tropy? - zapytała Kasia odrzucając warkocz na plecy.
- Tylko tyle, że jego dom musiał być gdzieś niedaleko Ossolineum - powiedziałem. - Przydałby nam się ktoś dobrze znający historię walk o miasto. Bo słyszeliśmy sporo: Orlęta Lwowskie, ciężkie walki uliczne, bohaterstwo obu stron, ale żadnych konkretów.
Stasia usiadła wygodnie,
- Mogę wam o tym opowiedzieć - zaproponowała.
- Rodowita lwowianka - szef westchnął cicho. - Jak mogłem o tym nie pomyśleć?
- Dziadek sporo nam opowiadał - wyjaśniła jej kuzynka - choć czasy były paskudne i bał się podsłuchu...
- A zatem prosimy - Pan Samochodzik też usiadł wygodnie.
- Sytuacja we Lwowie była pod koniec 1918 roku bardzo napięta. Teoretycznie ziemie te były zajęte przez wojska austro-węgierskie, w praktyce rozsypujące się imperium nie miało sił ani środków, by je trwale okupować. Swoje plany co to tych ziem mieli Ukraińcy i Austro-Węgry udzieliły im w tej kwestii nieformalnego poparcia... Arcyksiążę Wilhelm Habsburg był nawet typowany na przyszłego króla Ukrainy. Propaganda polska wyśmiała bezlitośnie ten pomysł, nazywając księcia Wasylem Wyszywanym.
- Jak tu wyglądała sytuacja etniczna? - zapytałem. - Przecież te ziemie należały do Polski od czasów Kazimierza Wielkiego...
- W miastach znaczną część ludności stanowili Polacy. Na wsiach było zazwyczaj odwrotnie, choć na przykład koło Sambora były zwarte tereny zamieszkane tylko przez naszych... - wyjaśniła. - We Lwowie Ukraińcy byli w większości. Mieszkało tu wielu Ormian, który przeważnie opowiadali się po stronie naszych, oraz Żydów, którzy obawiając się pogromów zarówno z jednej, jak i z drugiej strony, zachowywali raczej pozycję wyczekującą.
- Choć gdy doszło do walk, wielu z nich walczyło i poległo po stronie naszych organizacji wojskowych - uzupełniła jej kuzynka. - Nie wszyscy jednak... Gdy do miasta zbliżali się bolszewicy, niektórzy Żydzi przyłączyli się do nich... Nie było wśród nich jednomyślności. Polaków w mieście żyło wówczas wielu, zajmowali ważne stanowiska, tworzyli elitę intelektualną, ale stanowili zaledwie 25% mieszkańców... Ukraińców było ponad 50%... Mieli więc dwukrotną przewagę liczebną.
- Wieczorem 31 października 1918 roku odbył się wiec w domu Akademików przy ulicy Łozińskiego. Przyszło na niego około 400 Polaków należących do Polskiej Organizacji Wojskowej i wielu studentów, zwłaszcza z uczelni technicznych. Obawiano się, że w związku z faktem, iż wojska zachodniej Ukrainy znajdują się niedaleko miasta, może dojść do prób zbrojnego przewrotu. Wiec był burzliwy, ale zakończył się w zasadzie niczym. Uczestnicy pokrzyczeli kilka godzin i rozeszli się do domów.
- A co na to Ukraińcy? - zaciekawił się Marek.
- Owszem szykowali przewrót, ale prawdopodobnie dopiero 5 lub 6 listopada. Wiec wywołał panikę w ich szeregach... I postanowili za wszelką cenę przyspieszyć rozwój wypadków. Około dwudziestej drugiej zajęli puste koszary przy ulicy Kurkowej, obsadzili pocztę i stację telegrafów, bank, magazyny wojskowe i siedzibę namiestnika, czyli dzisiejszy uniwersytet...
- Telegraf - mruknąłem. - Sprytnie.
- Owszem, odcięli łączność miasta ze światem - dodała Kasia.
Jej kuzynka podjęła opowieść.
- Jeszcze tej samej nocy jeden z uczestników wiecu, niedoszły żołnierz Legionów Piłsudskiego, nieprzyjęty ze względów zdrowotnych, Andrzej Battaglia, na czele kilku ochotników poszedł na zwiad do koszar przy Kurkowej zaniepokojony przemieszczaniem się w tamtej okolicy sporych grup Ukraińców... Do koszar nie udało mu się dotrzeć, gdyż został postrzelony śmiertelnie w pobliżu ich bramy. Był pierwszą ofiarą walk. Na wszystkich ważniejszych budynkach 1 listopada zawisły żółto-błękitne flagi ukraińskie. Polacy byli sromotnie spóźnieni, dopiero organizowali grupy bojowe. Większe oddziały naszych ulokowały się w szkole imienia Sienkiewicza i w Domu Techników... Ukraińcy byli nieźle uzbrojeni, nasze oddziały znacznie gorzej. Komendę nad szkołą objął porucznik Felstyn. Jeszcze tego samego dnia późnym popołudniem na czele kilku ochotników, uzbrojony w rewolwer, zaatakował pobliski posterunek policji. Ukraińcy dali się wziąć z zaskoczenia, a tylko jeden z jego ludzi został ranny. Polacy zdobyli kilka karabinów, amunicję i nieco żywności. Wycofali się do szkoły. Reakcja Ukraińców była bardzo szybka: zaatakowali ten budynek. Przyciągnęli ze sobą nawet karabin maszynowy. Napotkali jednak silny opór i w końcu wycofali się, porzucając nawet ten “kulomiot”. W tym samym czasie grupa studentów zebranych w Domu Techników urządziła wypad na politechnikę i zdobyła tam dużą ilość karabinów, które przeciwnicy przygotowali sobie na wypadek walk. Uzbrojeni studenci wraz z ochotnikami zaatakowali dworzec kolejowy. Toczyły się tam przez wiele godzin bardzo ciężkie walki. Naszych bardzo to dziwiło, nie spodziewali się tak zaciętego oporu, ale po zajęciu dworca wszystko się wyjaśniło. Na jednej z bocznic odkryli cały pociąg sprzętu wojskowego, ściągnięty do miasta przez ukraińskich powstańców kilka dni wcześniej. Te zapasy pozwoliły prowadzić dalszą walkę...
- Bez nich nasi musieliby ulec, byli zbyt słabo uzbrojeni - dodała Kasia. - A tak można już było uzbroić wszystkich ochotników. Dowództwo nad oddziałami objął kapitan Czesław Mączyński. Walki były bardzo ciężkie. Polacy usiłowali zająć północną część miasta i łukiem otoczyć Ukraińców. Ci parokrotnie starali się odbić dworzec. Zażarte boje toczyły się o uniwersytet. Naszym udało się zdobyć Ossolineum. Był to ważny przyczółek, bo gmach biblioteki leży u stop wzgórza cytadeli, na którym w kilku austriackich fortach artyleryjskich bronili się Ukraińcy.
- Zaczekaj chwilę - powiedział Pan Samochodzik. Rozłożył mapę i popatrzył na nią uważnie. - Wzgórze cytadeli jest tutaj. Tu Ossolineum... Uniwersytet był w rękach polskich. Podobnie jak północna część miasta. Ci, którzy napadli na dom Rychnowskiego, nie mogli atakować od ulicy Słowackiego, bo ta była w rękach Polaków, musieli nacierać ulicami Chorążczyzny, Zimorowicza albo Frydrychów.
- Ta ostatnia mogła być pod ostrzałem, bo Polacy zajmowali też budynki uniwersyteckie przy Mochnackiego i Długosza - powiedziała Stasia. - Niemniej jednak Rychnowski musiał mieszkać gdzieś tutaj. Przy Chorążczyzny albo Zimorowicza... Może chcieli połączyć swoje siły stacjonujące w mieście i w cytadeli? Obrońcy Ossolineum rozdzielali bowiem obie części ukraińskich wojsk...
- A może usiłowali przedrzeć się na wzgórze? - zauważyłem. - Zwróćcie uwagę, że skoro po obu stronach były polskie punkty obrony, to Ukraińcy atakując budynek biblioteki którąś z tych dwu ulic, pakowali się prosto w pułapkę. Gdyby Rychnowski niespodziewanie wyprowadził ze swojej kamienicy większy oddział na ich tyły, byliby w kotle...
- I tak, i nie - powiedziała Stasia w zadumie. - Siły zajmujące budynki uniwersyteckie były chyba zbyt szczupłe, by zorganizować jakiś wypad. Broniły budynków; to stare austriackie budowle o grubych murach i wysoko umieszczonych oknach... Można nawet bardzo szczupłymi siłami odpierać natarcie znacznie liczniejszego przeciwnika... Zwróćcie uwagę na jeden fakt. Ukraińcy napastowali inżyniera przez kilka godzin, nie niepokojeni przez nikogo. Musieli czuć się w tym korytarzu pomiędzy naszymi wojskami dość pewnie...
- Potem jednak sytuacja się zmieniła i wycofali się - uzupełniłem.
- Owszem. Walki trwały do 18 listopada. Do samego końca Ukraińcy utrzymali obszar cytadeli, choć mój dziadek i grupka ochotników zdołała opanować jeden z fortów. Obie strony mocno się wykrwawiły, kończyły się zapasy. Ukraińcy liczyli, że ataman Petlura nadejdzie im z odsieczą, więc zaproponowali zawieszenie broni. Jednak zamiast Petlury 20 listopada do Lwowa dotarł idący z Krakowa przez Przemyśl podpułkownik Michał Karaszewicz-Tokarzewski na czele 140 oficerów i 1228 żołnierzy. Nie była to siła duża, ale natychmiast przechyliła szalę zwycięstwa na naszą stronę. Podpułkownik miał kilka ciężarówek uzbrojenia i amunicji, a jego żołnierze byli zaprawionymi w walkach weteranami. W warunkach anarchii i wojny domowej nawet kilka karabinów było w stanie zmienić wynik starcia... Ukraińcy wycofali się ze Lwowa następnego dnia. W czasie osiemnastu dni walk poległo 539 Polaków, w tym 12 kobiet i kilkanaścioro dzieci, poniżej piętnastego roku życia. Najmłodszy miał zaledwie 9 lat. Aż 162 obrońców otrzymało ordery Virtuti Militari...
- To dużo - zauważył szef.
- To bardzo dużo - wyjaśniłem. - Uczestnicy walk na pozostałych frontach, a nie zapominajmy, że na Śląsku wybuchły w tym czasie trzy powstania, otrzymali takich orderów zaledwie 45...
- Po wojnie urządzono Cmentarz Orląt, jako wydzielony fragment Cmentarza Łyczakowskiego - uzupełniła Stasia. - Pogrzebano tam większość poległych obrońców, w tym w centralnej części sześciu żołnierzy, których nie udało się zidentyfikować. Później jeden z nich ekshumowany spoczął w Warszawie w Grobie Nieznanego Żołnierza...
- O, nie wiedziałem - zdziwiłem się.
- A po drugiej wojnie światowej - wiadomo. Władza radziecka niemal zrównała Cmentarz Orląt z ziemią. Katakumby przebudowano na zakład kamieniarski, detale architektoniczne zdemontowano i poumieszczano w rozmaitych częściach miasta. W latach sześćdziesiątych XX wieku zburzono kolumnadę i urządzono wysypisko śmieci. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych Józef Bobrowski, szef Energopolu, budującego na Ukrainie gazociąg, na własną rękę przystąpił do odbudowy cmentarza.
- I ciągnie się ta odbudowa już kilkanaście lat - mruknęła młodsza z dziewcząt. - Ukraińcy ciągle starają się ją opóźniać... Poniekąd ich rozumiem, takie uhonorowanie bohaterów, którzy spuścili baty ich dziadom może być przykre, ale mimo wszystko takie przepychanki z grobami są haniebne...
- Ostatnio zbudowali obok swoją nekropolię wojskową - uzupełniła Stasia. - Memoriał poświęcony Strzelcom Siczowym i ukraińskim ochotnikom, którzy polegli w tej samej bratobójczej wojnie... Może wreszcie przyjdzie opamiętanie...
- A więc niewiele posunęliśmy się do przodu - powiedział szef. - Znamy w przybliżeniu miejsce, w którym mieszkał inżynier Rychnowski. - Mam nadzieję, że jutro w archiwach hipoteki ustalimy adres.
Jak się okazało, los oszczędził nam tego wysiłku.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
DOM INŻYNIERA • NA STRYCHU • OSTATNIA WSKAZÓWKA • TAJEMNICE KSIĄŻKI • SZUKAMY WZGÓRZA Z KRZYŻEM • NA CMENTARZU ŁYCZAKOWSKIM
Po obfitym śniadaniu wymaszerowaliśmy z hotelu.
- Hipoteka - mruknął pan Tomasz kartkując plan miasta w poszukiwaniu ulicy Piekarskiej, przy której miało się mieścić archiwum... W tym momencie zapikał mu w kieszeni telefon. Uniósł słuchawkę do ucha.
- O, to bardzo ciekawe - powiedział do nieznanego rozmówcy. - Dziękuję, zaraz tam będziemy!
- Coś się stało? - zaciekawiłem się.
- Nasze drogie “alchemiczki” znalazły w jakiejś starej gazecie reklamę gabinetu naświetlania promieniami, który prowadził w swojej kamienicy Rychnowski - wyjaśnił szef.
- Zaoszczędziły nam masę pracy - uśmiechnąłem się. - Daleko?
- Z grubsza tam, gdzie przypuszczaliśmy, tuż przy Ossolineum, u stóp wzgórza, na którym stoi cytadela...
Kamienica przy ulicy Chorążczyzny 15, czyli obecnie Czajkowskiego, nie wyróżniała się niczym specjalnym. Czterokondygnacyjna, pokryta żółtym lwowskim tynkiem. Elewacja, nieodnawiana od czasów międzywojennych, straszyła liszajami. Cuchnąca ciemna brama prowadziła na podwórze. Wyrwane okna zabito deskami. Tabliczka koło bramy informowała, że budynek grozi zawaleniem. Naprzeciwko rozciągał się mały sympatyczny skwerek, tuż obok lśnił świeżo odnowiony budynek mieszczący “Pierwszy Międzynarodowy Bank”.
- Aż żal patrzeć - powiedziałem w zadumie spoglądając na dom inżyniera. - Na całym świecie zabytki przeszłości otacza opieką, a tymczasem zarówno tutaj, jak i w Polsce dziesiątki pięknych dziewiętnastowiecznych domów skazuje się beztrosko na zagładę...
- Nic na to nie poradzimy - westchnął szef.
Przeszliśmy przez bramę i znaleźliśmy się na podwórzu. Odrapane mury wysokich oficyn, podwórko-studnia, nieduże i ciemne. Ktoś tu jeszcze mieszkał, bo w niektórych oknach były szyby, a wysoko na sznurze rozciągniętym w poprzek podwórza suszyło się pranie.
- Warsztaty Rychnowskiego? - zamyśliła się Stasia.
- Sądzę raczej - powiedziałem - że miał tu laboratorium, a warsztaty, może małą halę fabryczną, w której wytwarzał detale do swoich dynamomaszyn, gdzie indziej...
- Budynek jest na tyle duży - Marek przeskoczył stosik cegieł - by można było tu prowadzić produkcję na przykład silników elektrycznych.
Weszliśmy przez szerokie wyrwane drzwi do pomieszczeń na parterze. Marek parł naprzód jak czołg. Wlazłem za nim na gruzowisko. Sufit łuszczył się obłażącą farbą. Zburzona ścianka działowa, zdezelowana kanapa... Fizyk podniósł z ziemi kawałek szarobrunatnego kamienia.
- Szamot - wyjaśnił. - Inżynier mógł tu mieć nawet maleńki piec martenowski do topienia stali na jakieś wyjątkowo precyzyjne części.
W stary tynk wgryzło się tyle metalu, że teraz znaczyły go rdzawe wybroczyny. Czy to inżynier obrabiał tu jakieś detale, czy może później urządzono tu zakład ślusarski?
- A może było tak, że tu tylko pracował nad prototypami i modelami urządzeń - Marek schylił się i podniósł z ziemi zardzewiałego “konika” od tokarki. - Moglibyśmy przekopać to gruzowisko, ale w zasadzie nie ma po co... Zajmijmy się domem.
Z bramy weszliśmy do wnętrza kamienicy. Kilka mieszkań, ale które z nich mogło należeć do inżyniera? Czy był właścicielem domu czy tylko najemcą? Zza niektórych drzwi dobiegały pijackie okrzyki.
- Proponuję zbadać strych - powiedział poważnie szef - bo tu chyba nic już nie znajdziemy...
Faktycznie, sądząc po opuszczonych mieszkaniach dawni mieszkańcy zabrali wszystko, co mogło im się do czegoś przydać. W futrynach nie było drzwi, ze ścian wyrwano kable, odpiłowano kaloryfery - kto wie, może instalowane własnoręcznie przez Rychnowskiego. Z podłóg pozostały tylko podsypki z drobnego gruzu i pojedyncze klepki parkietu...
Schody szczęśliwie ocalały. Drzwi na strych wyłamała czyjaś chciwa ręka. Resztki kłódki leżały na podeście.
- Może Sidorow nas ubiegł? - mruknąłem.
- Możliwe... - kiwnął głową Pan Samochodzik.
Strych był rozległy, zakurzony i prawie pusty. Dziurawy dach przepuszczał tyle światła, że nawet nie potrzebowaliśmy latarek. Kasia pochyliła się nad podłogą i podniosła szklaną bańkę, a raczej jej fragment.
- Stary kondensator używany w latach międzywojennych do eksperymentów z elektrycznością - zidentyfikował Marek. - Niewykluczone, że po śmierci inżyniera wywalono na strych rzeczy po nim... Szukajmy przede wszystkim papierów.
- Brawo, moja szkoła - mruknął pan Tomasz z zadowoleniem.
Puste butelki, jakieś szmaty, kilka rozpadających się krzeseł, które jakimś cudem nie poszły na opał... Zatrzymałem się obok komina. Gdzieś, prawdopodobnie w piwnicy, znajdował się piec centralnego ogrzewania, a tędy uchodził dym... W kominie, pod cienką warstwą pobielenia, rysował się prostokąt.
- Drzwiczki rewizyjne do czyszczenia przewodu kominowego - Pan Samochodzik wpatrywał się w to samo miejsce. - Ale tu nie ma ciągów wentylacyjnych, dlatego sądzę, że warto to sprawdzić...
Stasia podała mi łom. Jak się okazało, klapę pokryto nie tynkiem, tylko warstwą białego cementu.
- Zaczyna być ciekawie - odezwała się jej kuzynka.
Wreszcie oskrobałem zardzewiały prostokąt. Niezależnie od zamurowania ktoś zamknął drzwiczki jeszcze na niewielką kłódkę.
- Nie ma wyjścia, rozwal to - polecił Marek.
Uderzyłem łomem i niemal od razu udało mi się przebić na wylot.
- Ostrożnie - syknął pan Tomasz.
Żeliwo drzwiczek popękało na długie, wąskie kliny. Wyłamałem je po jednym, aż wreszcie odsłoniłem wnętrze tajemniczej skrytki. Jak się okazało, schowek nie był połączony z resztą komina. Na dnie leżała gruba na kilka palców warstwa białej, jakby zeszklonej masy. Dotknąłem jej palcem, a potem ostrożnie polizałem go.
- Sól - zameldowałem.
- Inżynier nasypał jej dla zabezpieczenia przed ewentualną wilgocią - wysunął przypuszczenie szef. - Wyciągnij tę flaszkę...
Spod zaskorupiałego osadu wystawała szyjka butelki z cienkiego błękitnego szkła. Delikatnie obkopałem ją nożem i wydobyłem. Zacząłem grzebać ostrzem w soli.
- Czego szukasz? - zapytał fizyk.
Pan Samochodzik tymczasem z dziewczętami oglądał butelkę.
- Nasypał soli, by odprowadzić wilgoć, a tymczasem woda nie mogła zaszkodzić listowi w butelce - wyjaśniłem. - Tu musi być coś jeszcze.
Faktycznie, pod warstwą solnego pyłu błysnęło coś żółtego. Po chwili trzymałem w dłoni niewielki pakiet owinięty w stare, rozsypujące się gazety. Zasolony papier rozłaził się w palcach, zamieniając się w żółty pył.
- Co tam masz? - zaciekawiła się Kasia.
- Książkę - odparłem odpakowując delikatnie gazety. - Zachowała się w idealnym niemal stanie...
- Władysław Łoziński “Oko Proroka” - odczytała mi przez ramię tytuł.
Przekartkowałem tomik. Nigdzie nie natrafiłem na żaden ślad. Nigdzie nie było podkreśleń, uwag na marginesach, między kartki nie wsunięto ani kawałka papieru. Sprawdziłem też grzbiet.
Tymczasem pan Tomasz poradził sobie z lakowanym korkiem i wyciągnął list od inżyniera.
- Zawiodłem się na was, moi drodzy - odczytał. - Przecież szyfr w żaden sposób nie mógł was nakierować na mój dom... Skoro jednak nie radzicie sobie z jego złamaniem, zdecydowałem się, choć nie powinienem, udzielić wam dodatkowej wskazówki. Znajdziecie ją w schowku - spojrzał na mnie pytająco.
Przekopałem całą sól i dokładnie oświetliłem ścianki. Nigdzie jednak nie było widać żadnego napisu.
- Czyli wskazówką jest ta książka - mruknął w zadumie Pan Samochodzik. - Czytałem ją dawno, dawno temu... To opowieść o chłopcu z okolic Sambora, który przez przypadek stał się depozytariuszem bezcennego diamentu zrabowanego przez Kozaków... Jak niby może to nam pomóc w poszukiwaniach?
- A może... tylko to oczywiście bez sensu - zmarszczyła czoło Stasia - główny bohater mieszkał u jednego z lwowskich kupców, zaś sam kamień został zakopany niedaleko miasta...
- Tylko że to w żaden sposób nie popchnie do przodu naszych poszukiwań - zauważyła Kasia. - Zwróćcie uwagę, że Rychnowski udziela wskazówki, która ma nam ułatwić zrozumienie szyfru...
- Myślę, że nie możemy zaniedbać ani jednej ani drugiej ścieżki rozumowania - powiedział spokojnie szef. - Trzeba to na spokojnie przeczytać... Niedobrze, że mamy tylko jeden egzemplarz...
- Pożyczymy sobie z biblioteki - zaofiarowała się Stasia. - Bo chyba inżynierowi nie chodził o jakieś konkretne wydanie?
Otworzyłem książeczkę na karcie tytułowej.
- To jest z 1924 roku - wyszukałem informacje w stopce edytorskiej. - Poszedł do księgarni i kupił to, które wpadło mu w ręce...
Pan Tomasz zamyślił się.
- Przeczytajcie takie samo, jeśli uda wam się zdobyć - polecił. - A my przez noc zmęczymy ten egzemplarz i jutro się wymienimy.
Kiwnęły głowami na znak zgody.
- Wypiszcie wszystkie możliwe adresy, które wam się nasuną - polecił. - A jutro siądziemy i postaramy się poskładać to wszystko w jakąś logiczną całość.
Po obiedzie lał rzęsisty deszcz. Odpoczywaliśmy. Pan Tomasz studiował jakąś monografię kupioną w księgarni, Marek bawił się swoimi wzorami, a ja czytałem znalezioną książkę... Jednak jej treść w żaden sposób nie naprowadziła mnie na miejsce ukrycia maszyny...
***
Wstałem rano. Pan Tomasz już nie spał, słyszałem przez ścianę szum wody. “Oko Proroka” leżało na szafce. Przeczytałem książkę od deski do deski i wcale nie byłem od tego mądrzejszy. Umyłem się, ubrałem i zapukałem do jego pokoju. Otworzył.
- I jak lektura? - zapytał od razu.
- Nie wiem, szefie - westchnąłem. - Jest tam kawałek, który opisuje poszukiwania kamienia zakopanego w pobliżu miasta. Tyle tylko, że nie mogę tego powiązać z szyfrem Rychnowskiego.
- Śniadanie i w drogę - zadysponował.
Zaraz też wyjął z kieszeni telefon i zadzwonił do Stasi. Spotkaliśmy się w piątkę w hotelowej restauracji.
- Do jakich wniosków doszłyście? - zagadnął szef, gdy zasiedliśmy przy stole.
Kasia wydobyła z torby swój egzemplarz.
- W zasadzie do żadnych - powiedziała. - Łoziński mieszkał we Lwowie, Rychnowski mógł go nawet znać osobiście... Natomiast w książce właściwie nie ma wskazówek, które można by powiązać z szyfrem z testamentu inżyniera... Główny bohater chodzi z łukiem przewieszonym przez plecy, ale na jelenie nie poluje...
- A jego kłopoty wiążą się z porwaniem jego ojca przez Turków - uzupełniła Stasia - podczas gdy książę Trubeckoj został zamordowany, a nie porwany...
- Paweł ma teorię, że maszyna może być ukryta w miejscu opisanym jako skrytka tytułowego diamentu - wyjaśnił pan Tomasz. - Tylko że to znowu nie pasuje w żaden sposób do szyfru...
- Może inżynier liczył się z tym, że po upływie kilkudziesięciu lat odnalezienie skrytki będzie bardzo trudne i na przykład ukrył tam jakąś dodatkową wskazówkę? - podsunął Marek. - Książka nie wskazuje na jakiś dom we Lwowie? Ja widziałem tylko film nakręcony na jej podstawie...
- Łoziński opisał dokładniej trzy kamienice - odparłem. - A więc znajdującą się gdzieś przy rynku kamienicę kupca aromatariusza, czyli handlarza przyprawami i lekarstwami, który udzielił bohaterowi schronienia...
- Mamy szansę ją rozpoznać? - zapytał żywo pan Tomasz.
- Wiemy niewiele - westchnąłem otwierając swój egzemplarz w miejscu założonym zakładką. - Znajdowała się w pobliżu Rynku, miała bramę, była szeroka na trzy okna. Nad bramą były trzy głowy wyrzeźbione w kamieniu.
Rzucił uważne spojrzenie na nasze wspólniczki. Pokręciły przecząco głowami.
- Nie kojarzę takiej bramy - powiedziała Kasia - ani takiej rzeźby.
- Czy tego typu poszukiwania mają jakiś sens? - zirytował się fizyk.
- Niewykluczone - wyjaśniła Stasia. - Łoziński był najwybitniejszym lwowskim historykiem. Możemy podejrzewać, że historię opowiedzianą w książce osadził dobrze w realiach epoki...
- Właściciele kamienicy nazywali się Spytko i Heliasz - zauważyłem. - Może w ten sposób dojdziemy?
- Racja - uśmiechnęła się Kasia. - Jest przecież książka tegoż Łozińskiego o mieszczaństwie lwowskim w XVII wieku...
- Fachowcy - fizyk z uznaniem pokręcił głową.
- Drugim dobrze opisanym budynkiem jest Kamienica Fatrowska przy ulicy Ruskiej, własność Josta Foka. Bohater książki został tam uwięziony. Siedział w piwnicy...
- I wymknął się przez okienko - uzupełniła Stasia. - Świeże powietrze wskaże drogę?
- W książce jest też wspomniany krawiec i kupiec bławatny Grygier Niewczas, mieszkający w Kamienicy Kłopotowskiej na Przedmieściu Halickim... W jego córce zakochał się Hanusz, bohater tej książeczki...
- Zacznijmy od odnalezienia miejsca ukrycia kamienia - powiedział Pan Samochodzik. - Potem będziemy się zastanawiali, co dalej. Co wiemy o skrytce?
- Hanusz poszedł do Kozaków popasających za murami w karczmie, gdzieś po stronie Przedmieścia Halickiego - powiedziałem. - Potem udali się na miejsce kaźni, gdzie stała szubienica. Stamtąd do starego drewnianego krzyża, koło którego zakopano mieszek z klejnotem. Na twarzach moich słuchaczy odmalowało się powątpiewanie. - Brama miejska wychodząca na Przedmieście Halickie była z grubsza w miejscu obecnego placu Halickiego - dodała Kasia. - Może weźmy samochód i rozejrzyjmy się?
- Sądzisz, że krzyż z XVII wieku stał jeszcze w latach międzywojennych? - zapytał Marek.
- To niewykluczone. Łoziński go zobaczył, zafascynował się i opisał w książce jako miejsce ukrycia depozytu. Rychnowski przeczytał książkę, odnalazł krzyż i tam ukrył maszynę. A potomnym zostawił szyfr...
- Naciągane - mruknąłem. - Ale sprawdzić trzeba.
W tym momencie ktoś stanął w drzwiach. Bohdan Krawczuk. Dosiadł się do naszego stolika.
- I jak tam idą wasze nielegalne poszukiwania? - spytał z fałszywą serdecznością
- Jakie poszukiwania? - pan Tomasz udał zdziwienie.
Agent machnął ręką.
- Musiałem wypuścić Białorusinów - westchnął. - Były naciski z góry. Nasze władze negocjują z Rosją dostawy gazu, Białoruś... Zresztą, co będę tłumaczył...
Rozumieliśmy, co chce powiedzieć. Ścisła unia Rosji i Białorusi wymusiła ostrożność władz. Nie był to dobry moment na zatargi dyplomatyczne...
- To fatalnie - pokiwałem głową. - Będą nam znowu wchodzić w drogę...
- W drogę? - zagadnął czujnie.
Milczałem.
- Słuchajcie, poszukiwanie maszyny Rychnowskiego jest bez sensu - powiedział. - To była jedna wielka lipa...
- To dlaczego tamci się tak nią zainteresowali? - szef popatrzył na naszego gościa przechylając głowę.
- Tego nie wiem. Białoruskie KGB robi dziwne rzeczy... No cóż, nie będę zajmował cennego czasu...
Pożegnał się i poszedł. Zapakowaliśmy się do samochodu. Po kilku minutach byliśmy na placu Halickim.
- Sięgnijmy do źródeł - rzekł szef otwierając książkę Łozińskiego w miejscu, w którym założyłem. - Od szubienicy ruszyli w prawo, przeszli las i na pagórku za polem zobaczyli krzyż...
W prawo? Uruchomiłem silnik i pojechałem ulicą Łyczakowską. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do starego polskiego cmentarza na Łyczakowie.
- Chyba pudło... - skrzywiłem się.
- Niekoniecznie - zastanowił się pan Tomasz. - Cmentarz leży na wzgórzu, nie możemy wykluczyć, że Rychnowski i to przewidział...
Zaparkowaliśmy przed bramą i wkroczyliśmy do środka.
Cmentarz Łyczakowski jest jedną z największych polskich nekropolii. Rozciąga się na obszarze przeszło czterdziestu hektarów. Trudno na pierwszy rzut oka ogarnąć jakiś większy jego wycinek. Gęsto rosnące drzewa oraz pagórki skutecznie kryją całe kwartały przed wzrokiem zwiedzających. Od 1786 pogrzebano na tych wzgórzach ponad pół miliona zmarłych... Wspinaliśmy się na kolejne wzniesienia szukając wzrokiem krzyża na szczytach. Setki kamiennych nagrobków przypominały o ludziach, którzy odeszli. Obok starych polskich pomników nagrobnych pojawiały się także płyty pokryte zawijasami ormiańskiego alfabetu oraz cyrylicy, zarówno rosyjskiej, jak i ukraińskiej. Tu i ówdzie widać było nowe grobowce, płyty z czarnego bazaltu z wytrawionymi kwasem fotografiami.
- I pomyśleć, że spoczywa tu co najmniej dwadzieścia tysięcy zasłużonych Polaków - mruknął nieco zasapany fizyk. - A tu trzeba pochylić czoło... - wskazał jeden z grobowców.
- Stefan Banach - odcyfrowałem. - Słyszałem o nim... To był matematyk..
- Nie jakiś tam matematyk, tylko prawdziwy geniusz - powiedział szef. - Ale o tym chyba lepiej opowie nasz przyjaciel...
Marek pokraśniał z dumy.
- Stefan Banach był cudownym dzieckiem, ale już w szkole miał kłopoty. W zasadzie poza matematyką niewiele go interesowało - powiedział. - Studiował na Politechnice Lwowskiej, ale przerwał naukę i wyjechał do Krakowa... Nie na długo. Pewnego razu, gdy przechadzał się po krakowskich Plantach dyskutując z przyjaciółmi o jakimś problemie ze swojej ulubionej dziedziny, spotkał Hugona Steinhausa, wówczas wykładowcę na Politechnice Lwowskiej. Wypowiedź młodzieńca do tego stopnia wstrząsnęła uczonym, że zabrał go do Lwowa. Tu Banach uzupełnił wykształcenie... Wspólnie założyli tak zwaną lwowską szkołę matematyki. Przyłączyło się do nich kilku innych, nieco już dziś zapomnianych geniuszy... Stefan Banach i Alfred Farski opracowali, na przykład, pewne nader interesujące twierdzenie, dziś zwane paradoksalnym podziałem kuli...
- Na czym polega? - zaciekawiła się Stasia.
- Opracowali wzory udowadniające, że kulę da się podzielić na wiele kawałków, z których następnie można skonstruować dwie kule takiej samej wielkości - wyjaśnił. - Wyliczyć wyliczyli, tylko w żaden sposób nie można tego rozgryźć... Lwowscy matematycy zbierali się w kawiarni “Szkockiej”. Tam spisali słynną “Księgę szkocką” - fantastyczny zbiór niesamowitych zadań matematycznych, przez wiele lat nie do rozwiązania... Ostatnie rozwikłano dopiero w latach siedemdziesiątych... Po wkroczeniu hitlerowców genialny matematyk zajmował się karmieniem wszy...
- Czym? - zdziwiłem się.
- To taka przenośnia - odparł szef. - Tak w czasach mojej młodości nazywano ludzi klepiących biedę...
- Nie - zaprotestowała Kasia. - We Lwowie pracował słynny mikrobiolog Rudolf Weigel. Hitlerowcy zrobili go szefem laboratorium produkującego szczepionki przeciw tyfusowi. Do prac nad surowicą potrzebował żywych wszy. Dlatego też spora grupa ludzi, przy czym do pracy tej kwalifikowali się tylko ci, którzy przeszli wcześniej tyfus, pracowała w ten oto sposób, że przystawiano im do nóg klatki z żywymi wszami...
- Brrr - wzdrygnąłem się.
- Praca mocno nieciekawa - powiedział Marek. - Ale dzięki zatrudnieniu w instytucie Weigla wielu polskich uczonych przetrwało wojnę...
- Kto jeszcze tu spoczywa? - rozejrzałem się po wzgórzach.
- Na przykład Maria Konopnicka, Seweryn Goszczyński, botanik Benedykt Dybowski, Władysław Łoziński, malarz Artur Grottger... można wymieniać w nieskończoność - powiedziała Stasia.
Wędrowaliśmy i wędrowaliśmy, w górę i w dół..
- Nie, to na nic - mruknąłem. - Możemy szukać do końca życia...
- A może... - szef spojrzał na południe.
Zeszliśmy na dół. Prace nad rekonstrukcją przedwojennego mauzoleum Orląt Lwowskich utknęły ponownie w martwym punkcie jakiś czas temu. Widać było jednak, że większa część założenia została uporządkowana. Kaplica w kształcie rotundy lśniła bielą, Łuk Chwały częściowo odszlifowano.
- To też kawał historii - powiedział w zadumie Pan Samochodzik.
- Walczyli i zginęli za swoje miasto... wielu nie miało nawet szesnastu lat...
Setki krzyży znaczyły miejsca spoczynku tych, którzy oddali życie za polskość tego miasta. Wielu było bezimiennych... Poczułem żal. Ich ofiara zaledwie o dwadzieścia lat odsunęła utratę Lwowa...
- Może tam, pasuje do opisu... - szef wskazał wzgórze coraz wyraźniej majaczące przed nami. Było porośnięte drzewami.
- Pohulanka - zidentyfikowałem patrząc na plan. - Tu obok jest boczna brama...
Dotarliśmy do niej po chwili. Była zamknięta na kłódkę, ale kręcił się koło niej jakiś kaprawy typ.
- Chcielibyśmy wyjść - zagadnąłem.
Spojrzał na nas spode łba.
- Nie da rady - powiedział po polsku. - Dyrekcja się gniewa.
Pan Samochodzik wyjął legitymację.
- Jesteśmy pracownikami polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki - oznajmił.
Facet wzruszył ramionami.
Stasia wręczyła mu pięciodolarowy banknot. Człowiek zgiął się w ukłonie, otwierając błyskawicznie bramę. Wyszliśmy na ulicę.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
WZGÓRZE POHULANKA • ZASADZKA • W RĘKACH KGB • DYSONANSE KULTUROWE • EPOKA SZKŁA ŁUPANEGO • SZYBEM DO GÓRY • NOCNA NARADA • ZŁAMANIE SZYFRU
Minęliśmy pętlę tramwajową i jakieś ohydne betonowe budynki. Ścieżką wspięliśmy się na szczyt. Wzgórze zarosło drzewami, tylko szczyt był łysy.
- Oho - ożywiła się Kasia.
Na niewielkiej polanie poniewierały się resztki gruzu, tworzące pośrodku nieduży kopczyk.
- Mógł stać tutaj krzyż otoczony murkiem - zauważyła Stasia. - Mniej więcej w tym miejscu... - przystanęła i rozejrzała się
- Teraz odmierzmy dziewięć kroków - no właśnie, w którą stronę? - zamyśliłem się. - W książce nie mieli problemu, popatrzyli na figurę Chrystusa, stanęli do niej twarzą i poszli w prawo...
- Taśma miernicza - polecił szef. - Odmierz osiem metrów i zatocz krąg wokoło. Zbadamy obwód.
Wyciągnąłem z torby taśmę. Stasia trzymała jeden koniec, a ja poszedłem zataczając okrąg. Kasia i Marek zaznaczyli obwód kawałkami gruzu.
- A teraz co, przekopiemy to wszystko? - zmartwiła się starsza z dziewcząt.
- Nie - pokręcił głową Pan Samochodzik. - W Rosynancie mamy metrową szpilę z grubego drutu. Ponakłuwamy ziemię, aż znajdziemy...
Poszedłem do samochodu. Był niedaleko, jakieś trzy kilometry przed główną bramą... Podjechałem tym razem do stóp wzgórza. Przyniosłem szpilę, saperkę i wykrywacz metali. Przeszedłem cały okrąg.
- Niestety, maszyny tu nie ma - zaraportowałem. - Żadnych części metalowych...
- Trudno. Sprawdzamy tradycyjnie - mruknął szef.
Minęła godzina, potem druga... Kilka razy drut trafiał w ziemi na coś twardego, ale za każdym razem okazywało się, że to kawałek cegły lub kamień...
- Beznadziejna robota - powiedziała pod nosem Stasia kłując ziemię długą szpilą. Nieoczekiwanie trafiła na coś twardego.
Bez przekonania ująłem łopatkę i wgryzłem się w glebę. Pokrywka słoika typu wek, nie, cały słoik. Wydobyłem go ostrożnie z ziemi. Był oblepiony resztkami wosku. Wewnątrz było widać coś białego. Kawałek papieru, ciasno zwinięty.
- Mamy to - ucieszyłem się.
- A my was - dobiegło z zagajnika.
Wynurzyło się z niego ośmiu białoruskich agentów pod wodzą Sidorowa. Otaczali nas! Trzej nieśli coś w rodzaju gaśnic. Miotacze gazu używane na Białorusi do rozpędzania demonstracji. Jakby na potwierdzenie mojego przypuszczenia jednocześnie przekręcili zawory. Strumienie białej pary miały co najmniej pięć metrów długości. Padłem na ziemię i roztrzaskałem słoik. Ściągnąłem gumkę z rulonika. Gaz miał paskudny gryzący zapach, momentalnie zaczęły mi łzawić oczy. Mrugając szybko przeczytałem naniesioną wyblakłym atramentem informację. A potem poleciałem w ciemność.
***
Doszedłem do siebie w znajomej piwnicy, pod remontowanym budynkiem poczty. Zakląłem. Trzeba było powiedzieć Krawczukowi o tym miejscu! Siedziałem przykuty do ściany. Obok spoczywał szef, nieco dalej fizyk i dziewczęta.
Wszyscy powoli dochodziliśmy do siebie. Oddychało mi się podejrzanie lekko. Z boku coś delikatnie syczało. Odwróciłem głowę. Sidorow dmuchał w naszą stronę tlenem z butli.
- Widzę, że doszliście do siebie - ucieszył się. - Znakomicie. A zatem odpowiecie mi na kilka pytań...
Zamknąłem oczy i policzyłem do dziesięciu. Otworzyłem. Agent KGB nie znikał, a więc nie był to koszmarny sen.
- Znowu? - jęknąłem.
- Tym razem postanowiłem załatwić to w sposób nieco bardziej cywilizowany - mówił spokojnie kapitan. - Żadnych lamp lutowniczych... Oczywiście najlepiej byłoby, gdybyście się od razu przyznali do wszystkiego, co wiecie. My, białoruskie KGB...
- Wiem - mruknąłem. - Jesteście potęgą, która przełamuje wszystkie bariery i zdobywa odpowiedzi na wszystkie pytania...
- No właśnie - zgodził się pogodnie. Wyłączył dopływ tlenu. - A zatem trafiliście na kolej na wskazówkę inżyniera...
Na stole leżały odebrane nam przedmioty: wykrywacz, szpila, zgnieciony słoik i list wynalazcy. Sidorow wziął go spokojnie do ręki.
- Jesteście głupsi niż myślałem - odczytał po polsku. - Czy w moim szyfrze choć w jednym miejscu wspominałem o krzyżu na wzgórzu za miastem? Przeczytajcie uważnie książkę. To ostatnia wskazówka, jakiej wam udzielam. Z pozdrowieniami. Inż. Franciszek Rychnowski.
- O kurczę - zdumiała się Stasia.
- O jaką książkę chodzi? - zapytał Sidorow mrużąc oczy.
Milczeliśmy.
- Nie ma ich znowu tak wiele - zastanowił się. - Kilkanaście prac Rychnowskiego, ale tu chyba nie o to chodzi... Wprawdzie znaleźliśmy w nich garść ciekawych drobiazgów, lecz nic sensownego...
Jeden z jego podwładnych przyniósł sporą walizkę. Otworzył ją i położył na stole. Wewnątrz błysnęły narzędzia lekarskie: jakieś kleszcze, szczypce, piły, druty... Poczułem się niewyraźnie.
- Przyszlifuję wam ząbki pilnikiem, to staniecie się rozmowniejsi - warknął Sidorow. - Zacznę oczywiście od płci pięknej, u was w Polsce kultura wymaga, aby kobiety miały pierwszeństwo. Gdy spotykamy ludzi innych nacji, warto zawsze dobrze poznać ich zwyczaje, aby uniknąć dysonansów kulturowych...
- “Skarb watażki” Władysława Łozińskiego - powiedział Pan Samochodzik.
Kapitan spojrzał na nas uważnie. Zrobiłem przygnębioną minę i powoli kiwnąłem głowa.
- I po co było się upierać? My zawsze zdobywamy informacje, o które nam chodziło...
“Akurat” - pomyślałem.
Jego pomagier zabrał walizkę z narzędziami. Agent przeszedł się po pomieszczeniu.
- A zatem “Skarb watażki” - mruknął. - I zapewne nie zdołaliście odgadnąć?
Pokręciliśmy w milczeniu głowami.
- Nic nie szkodzi. Mamy czas. Niniejszym mianuję was członkami zespołu roboczego do spraw złamania szyfru inżyniera Rychnowskiego. Mówiąc obrazowo, posiedzicie w piwnicy, aż znajdziecie rozwiązanie. Zapewnić warunki do pracy - polecił podwładnym.
Warunki do pracy. Sucha piwnica, szeroka na dwa metry, długa na co najmniej dwadzieścia. Półkoliste sklepienie, cegły o gotyckim układzie, poczerniałe ze starości, noszące jeszcze ślady palców ludzi sprzed wieków... Stół i pięć krzeseł, zgrzewka kwasu chlebowego, który, jak powszechnie wiadomo, jest znakomitym napojem chłodzącym dla ludzi pracujących umysłowo. Pod ścianą materace i koce oraz blaszany kubełek we wnęce, który ma zastąpić ubikację... Mniej więcej po godzinie dostarczono nam ryzę papieru, długopisy oraz pięć egzemplarzy “Skarbu watażki”, w tym dwa po ukraińsku.
- Wyjdziecie, jak złamiecie szyfr - zapowiedział agent - choćby to miało trwać latami. My jesteśmy cierpliwi. Nieskończenie cierpliwi... Ale jak nie uporacie się w dwa dni, obetniemy wam racje żywnościowe.
Zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Siedliśmy przy stole i popatrzyliśmy po sobie bezradnie. Sprawdziłem, czy pod blatem nie ma podczepionej “pluskwy”, ale nic takiego nie znalazłem.
- Co robimy? O czym właściwie jest ta książka? - zwróciłem się do pana Tomasza.
- Za dobrze to już nawet nie pamiętam - przyznał się. - Opowiada o tym, jak porucznik dragonów szuka skarbów ukrytych przez jednego z uczestników powstania hajdamaków... Łup Kozaka zagrzebano gdzieś w grotach opodal Lwowa...
- Świetnie - mruknąłem. - Tu są lessy na podłożu wapiennym. Zjawiska krasowe widać gołym okiem... Jaskiń może być nawet parę tysięcy...
- Możemy szukać w nieskończoność - powiedział szef z zadowoleniem w głosie.
Podszedłem do drzwi i załomotałem w nie pięścią. Po kilku minutach przyszedł jeden ze strażników.
- Czego chcecie? - zapytał przez drzwi.
- Będą nam potrzebne plany miasta, aktualne, przedwojenne i co najmniej jeden z XVIII wieku, do tego polskie mapy sztabówki okolic miasta, najlepiej przedwojenne, w skali l :25 000 - wyliczałem.
- Zobaczę, co da się zrobić - warknął.
Usłyszałem jego oddalające się kroki.
- Chyba się gdzieś powlekli całą bandą - wysunąłem hipotezę - a ten co nas pilnuje prawdopodobnie uwierzył w wytrzymałość tych drzwi.
- Dasz radę je sforsować? - zainteresowała się Kasia.
- Pod klamką jest zwykły zamek typu Yale, można go pokonać w dziesięć sekund. No, może trochę dłużej. Niestety, do tego są dwa rygle po drugiej stronie.
- Czy uda się je przepiłować żydowskim włosem? - spytał szef.
- Nie da rady, szefie - pokręciłem głową. - Z drugiej strony drzwi są obite blachą... Gdyby była choćby niewielka dziurka, przesunąłbym przez nią piłę i spróbował wyciąć otwór, który dawni złodzieje nazywali filongiem. Potem przesunąłbym przez niego rękę i odciągnął rygle... A tak, niestety...
- Wniosek: na przyszłość trzeba nosić ze sobą piłę ultradźwiękową, a dodatkowo na wszelki wypadek miniaturową wiertarkę... - powiedział dziwnie pogodnie.
Obszedł pomieszczenie uważnie przyglądając się ścianom.
- Czego pan szuka? - zagadnąłem.
- Pamiętasz zapewne nasz pobyt w Krakowie, Pawle?
- Oczywiście.
- Tamtejsze piwnice, podobnie jak tu czy w Lublinie, były magazynami kupieckimi.
Kiwnąłem głową.
- Do czego pan zmierza? - zaciekawiła się Stasia.
- A ja chyba wiem - odezwała się Kasia. - To proste. Zejście na dół, jedna piwnica, druga, trzecia, ułożone w amfiladzie. Aby znieść na przykład tutaj worki z towarem albo dotoczyć beczki, trzeba byłoby pokonać kilkadziesiąt metrów, schody i jeszcze w dodatku dwa zakręty... Wniosek jest taki, że gdzieś tu powinno być drugie wejście.
- Raczej szyb, którym spuszczano towary na bloczkach - uściślił pan Tomasz. - Obecnie zamurowany i to dość starannie, skoro nie widać go na pierwszy rzut oka...
Kasia podeszła do ściany i w kiepskim świetle przesuwała palcami po cegłach.
- To miejsce wydaje mi się podejrzane - powiedziała. - Te cegły mają chyba identyczny rozmiar, ale ich powierzchnia jest bardziej gładka.
Pan Samochodzik przesunął opuszkami palców po wozówkach.
- Tak - mruknął - i zaprawa jest chyba trochę inna... Gdybyśmy mieli lepsze światło, zauważylibyśmy to od razu... Mamy jakieś narzędzia?
Przegrzebaliśmy kieszenie. Były puste. Widocznie nasi prześladowcy przeszukali nas starannie.
- A zatem łyknijmy sobie kwasu chlebowego na poprawę samopoczucia - zaproponowała Stasia z błyskiem w oku.
- Nie wypalimy nim dziury w murze - westchnąłem. - To nawet nie jest prawdziwy kwas...
Szef uśmiechnął się.
- Sprytnie - zwrócił się do niej. - Tylko czym okręcimy?
Kasia zdjęła dżinsową kurtkę.
- Chyba będzie odpowiedniej grubości - oceniła.
Patrzyłem na nich zaskoczony. Także Marek najwyraźniej nic nie rozumiał. Starsza z dziewcząt przelała zawartość butelki do szklanek. Wypiliśmy. Kwas był znakomity, ale nie rozjaśnił mi w głowie.
Stasia podniosła butelkę i uderzyła z rozmachem w kant stołu. Szkło popękało na długie ostre drzazgi. Kasia ujęła ostrożnie jedną w dłoń. Odcięła od kurtki kaptur i szybko pociachała go na długie, dość szerokie pasy. Potem okręciła kilka drzazg szmatkami. Zrozumiałem...
Pan Tomasz uzbroił się w szklany rylec.
- Ktoś musi stanąć na czatach - powiedział.
Stasia przyłożyła ucho do drzwi, my zaś we czwórkę zabraliśmy się do wyskrobywania zaprawy spomiędzy cegieł. Przypomniałem sobie, jak dawno temu, w tunelu łączącym Fort Legionów z Cytadelą Warszawską, przedzieraliśmy się w ten sposób przez ścianę, tylko że wówczas mieliśmy metalową szpachelkę.
Próbowaliście kiedyś przebić kawałkiem butelki siedemnastowieczną zaprawę? Ja wcześniej też nie miałem okazji... Wapno po czterech stuleciach stwardniało na kamień pod wpływem ciśnienia warstw cegieł i wilgoci, przerosły je kryształki soli i kalcytu... Szkło ścierało się, tępiło, pękało. Po godzinie byliśmy już mocno zmęczeni, a jeszcze nie wyrwaliśmy nawet jednej cegły. Stasia zamieniła się z kuzynką. Wreszcie przebiliśmy się na wylot. W otworze było ciemno i wiało wilgocią. Kolejna cegła poddała się szybciej. Stasia rozbiła następną flaszkę. Długi, szklany wiór wyszczerbiła zręcznie lekkimi uderzeniami, tworząc coś w rodzaju prymitywnej piły.
- Powracamy do epoki kamienia łupanego - zażartował pan Tomasz.
- To przecież szkło, nie kamień - zauważyłem.
- Tak - wyjaśniła dziewczyna - ale obecne społeczeństwa pierwotne go używają. Z Australii są znane dziewiętnastowieczne groty do strzał i oszczepów wykonane przez Aborygenów z butelek po alkoholu... Szkło okazało się dla nich lepszym materiałem niż krzemień...
- Ja słyszałem, że jeden z naszych archeologów znalazł w Iranie piękne ostrze kultury oryniackiej, a więc z epoki paleolitu. Na oko sądząc mogło liczyć około czterdziestu tysięcy lat - szef z zainteresowaniem patrzył, jak piła przegryza się przez zaprawę. - Zastanowił go tylko dziwny materiał, z którego zostało wykonane. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że jest z porcelanki od transformatora.
- Uwaga - szepnęła Kasia.
Porzuciliśmy narzędzia. Szef szybko wetknął wyrwana cegłę na miejsce. Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy bazgrać na kartkach. Drzwi uchyliły się lekko. Trzej strażnicy. Jeden niósł papierową kopertę, dwaj pozostali najwyraźniej go ubezpieczali na wypadek, gdybyśmy spróbowali ich zaskoczyć.
- Macie tu swoje plany - powiedział po białorusku i rzucił teczkę na ziemię. - Mapy spróbujemy zdobyć, ale będą najwcześniej jutro.
Wycofał się. Na szczęście miejsce naszej pracy znajdowało się chyba w najciemniejszym kącie piwnicy. Nic nie zauważył. Gdy tylko upewniliśmy się, że odszedł, powróciliśmy do gorączkowego wydłubywania zaprawy. Wreszcie po dalszych trzech godzinach i wyrwaniu dziesięciu cegieł uzyskaliśmy otwór na tyle duży, by można się było doń ostrożnie wczołgać.
Stasia, jako najszczuplejsza, ruszyła pierwsza. Po chwili wyjrzała.
- Szyb do góry, wąski, jakieś cztery metry - zaraportowała - nakryty betonową płytą..
- Zobacz, czy da się podnieść - polecił Pan Samochodzik. - Tylko ostrożnie.
Usłyszałem, jak wspina się na górę. Po chwili wróciła.
- Za ciężka, ale jak mocno pcham, trochę trzeszczy... Może ktoś silniejszy...
Wczołgałem się do dziury. Studnia miała około siedemdziesięciu centymetrów przekroju. Na dnie znajdowała się warstwa paskudnie cuchnącego szlamu. Wyminąłem Stasię i ruszyłem w górę. Wspinaczka była dość trudna, ale na szczęście jakieś dwa i pół metra nad dnem w ścianie brakowało jednej cegły. Wsunąłem stopę w dziurę. Wygodnie oparty zbadałem płytę nad głową. Postukałem w nią dłonią. Głuchy odgłos. Nie mogła być więc gruba. Zmieniłem pozycję i oparłszy kark o przeszkodę naprężyłem się z całej siły.
Rozległ się głośny trzask. Parłem dalej, aż przeszkoda zaczęła ustępować. Pchnąłem mocno rękami i popękała promieniście. Owinąłem dłoń rękawem i uderzyłem silnie prawym prostym. I jeszcze raz. W suficie powstał trójkątny otwór. Z góry wpadło silne jaskrawe światło. Wyłamywałem kawałki betonu i zrzucałem na dół. Teraz wyraźnie słyszałem szum wody.. Wreszcie wyrwałem dziurę na tyle dużą, że mogłem wywindować się przez nią na górę. Odepchnąłem się i po chwili klęczałem na podłodze niedużej, gustownie urządzonej łazienki. Do wanny płynęła woda. Zaraz mogła się przelać. Zakręciłem odruchowo oba kurki, po czym wyłamałem jeszcze kilka płytek i kawałków betonowej wylewki zasłaniającej szyb.
- Partacze, a nie murarze - mruknąłem - przecież to mogło się w każdej chwili zapaść...
Szef gramolił się na górę. Podałem mu rękę i pomogłem wydostać się z szybu.
- Gdzie my jesteśmy? - zdziwił się rozglądając wokoło.
- Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Ale czy to ważne?
Wyciągnąłem najpierw Kasię, potem jej kuzynkę. Ostatni wygrzebał się z dziury fizyk. Pan Samochodzik odkręcił kran nad umywalką i umył ręce. W tym momencie otworzyły się drzwi. Stała w nich śliczna nastoletnia blondyneczka owinięta w szlafroczek. Na nasz widok zaczęła krzyczeć. No cóż, nie należy się dziwić. Widok trzech nieznajomych facetów w jej własnej łazience... W kilka sekund później zjawił się groźnie wyglądający mężczyzna z brodą, zapewne jej ojciec. W ręce trzymał solidny drewniany stołek.
- Kim jesteście? - ryknął po ukraińsku. - Sofia, dzwoń po milicję - krzyknął w głąb mieszkania.
- Jesteśmy polskimi szpiegami - powiedział szybko Pan Samochodzik - proszę zadzwonić po kontrwywiad - wręczył mu wizytówkę Bohdana Krawczuka.
Facet popatrzył na nas zaskoczony. Wreszcie cofnął się zamykając drzwi. Sądząc z odgłosu podparł klamkę miotłą. Popatrzyłem na nas. Wyglądaliśmy faktycznie nieszczególnie. Zabłoceni po kontakcie ze szlamem, zakurzeni pyłem minionych stuleci... Minęło może dwadzieścia minut, gdy drzwi otworzyły się z rozmachem. Stał w nich Bohdan.
- Sława Bohu - odezwał się na nasz widok. - Już się niepokoiłem, że was żywych nie zobaczę... - czyżby faktycznie martwił się o nas? Nie podejrzewałem go o to.
- Znaleźliśmy wasz samochód - dodał. - Cokolwiek uszkodzony. Ktoś usiłował dostać się do środka i porysował szybę waląc siekierą... Poza tym zaparkowaliście w niedozwolonym miejscu. Skąd się tu wzięliście?
Streściliśmy nasze przygody. Pokiwał w zadumie głową.
- Wracajcie do hotelu - rozkazał. - Przyślę później kogoś, kto spisze protokół. Mała prośba, możecie zostawić wasze kurtki?
Na zewnątrz była już ciemna noc. Spędziliśmy w lochach kilka godzin...
- Wpadnijcie do nas - zaproponowała Stasia - upiekłam sernik...
Przyjęliśmy jej zaproszenie, uprzednio jednak wdepnęliśmy do hotelu i ucywilizowaliśmy wygląd...
***
Kapitan Sidorow wrócił do kwatery w piwnicach zrujnowanej kamienicy o dwudziestej drugiej. Jego podwładni grali znudzeni w karty.
- Przywiozłem im te cholerne mapy - powiedział z zadowoleniem.
- Musieli mi je przefaksować z Mińska...
Ruszył w stronę piwnicy, gdzie trzymał więźniów. Dwaj jego ludzie uchylili ostrożnie drewniane, okute stalą drzwi. Więźniowie siedzieli przy stole i przy blasku czterdziestowatowej żarówki pracowali aż miło było popatrzeć. Rozłożyli plany Lwowa, obok spoczywały książki pozakładane w rożnych miejscach, piętrzyły się stosy kartek zapisanych notatkami. Kapitan zadowolony ruszył w ich stronę.
W tym momencie domniemany Pan Samochodzik, siedzący tyłem do wejścia odwrócił się, wyciągając spod swojej szarej kurtki pistolet maszynowy. Sidorow zobaczył przed sobą wykrzywione ze złośliwej uciechy oblicze szefa kontrwywiadu, Bohdana Krawczuka.
- Zdaje się, że kazałem ci wynosić się z Ukrainy - warknął.
- Darujte but'łaska, centrala się nie zgodziła - wyjąkał Sidorow.
Pozostali siedzący przy stole także wycelowali broń w agentów KGB.
Dwaj zdjęli peruki.
“Trzeba było wkręcić mocniejszą żarówkę” - pomyślał kapitan Sidorow, a potem wolnym ruchem uniósł ręce do góry. Jego ludzie nie ociągając się poszli za przykładem dowódcy.
- Białoruskie służby specjalne - prychnął oficer kontrwywiadu.
- Jak to mówicie, siła, która pokonuje wszelkie przeszkody na swojej drodze... No to wbijcie sobie do zakutych łbów, że istnieją na świecie tacy, których siła jest większa - pogroził Sidorowowi spluwą.
Białorusin schylił pokornie głowę.
- Tym razem nie wywiniesz się tak łatwo - powiedział Krawczuk.
- Ale damy ci szansę...
- Co mogę dla was zrobić?
- Potrzebuję materiałów na Pana Samochodzika i jego pomocników. Wszystko, co wiecie.
Sidorow uśmiechnął się z przymusem.
- Mam. Mam na wszystkich. Nawet na panny Kruszewskie - powiedział. - Ale w zamian...
***
Poddasze, na którym dziewczęta urządziły swoją pracownię konserwacji mebli, było cudownie przytulne. Siedzieliśmy przy stole. W szyby zacinał deszcz. Nad Lwowem przechodziła ulewa. Gdzieś pomiędzy kominami zawodził wiatr. Dochodziła północ. Na kominku płonęły drewniane szczapy, w samowarze śpiewała para. Przyjemnie było tak siedzieć i grzać dłonie o szklanki z gorącą herbatą. Węgiel drzewny nasycał powietrze swoją wonią, wypierając zapach kleju stolarskiego i lakieru.
- Wygodnie się tu urządziłyście - powiedział Pan Samochodzik z uśmiechem.
- No cóż - odparła Stasia stawiając na stole talerz z sernikiem - kupiłyśmy ten strych za grosze. Urządzenie wymagało przede wszystkim pracy, w mniejszym stopniu pieniędzy. Ze sprzedaży antykwariatu w Krakowie miałyśmy dość funduszy, by uruchomić tu nasz, nazwijmy to, punkt usługowy... Lwów był w niewielkim stopniu zniszczony podczas obu wojen, na strychach zachowały się różności. Jest tu paru przebiegłych typów, skupujących stare meble, ale po pierwsze, niezbyt się na tym znają, a po drugie, nie mają pojęcia o konserwacji.
- A nam się od czasu do czasu trafia coś ciekawego, na co oni nawet nie spojrzą - dodała Kasia. - Na przykład tamta barokowa szafa. Przed nami oglądało ją trzech handlarzy. Żaden nie odkrył, co to jest. Widzieli tylko połamane drzwi, konstrukcję zjedzoną przez korniki, odpadające intarsje... Nie powiem, męczyłyśmy się nad nią przez prawie trzy miesiące. Najpierw demontaż, potem gazowanie, żeby wytępić szkodniki, wtedy dopiero mogłyśmy ocenić zniszczenia.. Była bardzo zjedzona w środku. Zrobiłyśmy kilkaset zastrzyków z żywicy, żeby uzupełnić puste przestrzenie, potem poprzyklejałyśmy wszystkie elementy, które odpadły, scaliłyśmy pęknięcia desek, uzupełniłyśmy brakujące detale... Robota straszna, lecz teraz to cacko warte jest kilkanaście tysięcy dolarów... No i co najważniejsze, uratowałyśmy mebel dla przyszłych pokoleń...
- To, jak na tutejsze warunki, naprawdę spora suma - mruknąłem. - Znajdziecie na to kupca?
- Tak. Urzędnicy, członkowie rządu, biznesmeni bez mrugnięcia okiem wydają takie kwoty... A najładniejsze rzeczy zostawiamy sobie.
Pan Tomasz wolno spacerował oglądając kolejne meble.
- Bardzo ładnie zrobiona renowacja - ocenił. - A tak właściwie to w jakim celu nas wezwałyście?
- Rozwiązałam szyfr Rychnowskiego - rzuciła od niechcenia Kasia. - Pomyślałam, że wypada wam o tym powiedzieć.
Szef aż przysiadł z wrażenia.
- Tak po prostu “rozwiązałaś”? - zdumiał się.
Ugryzła koniec swojego jasnego warkocza.
- A nie wyglądam? - zapytała zaczepnie.
- I dopiero teraz o tym mówisz?
- Wpadłam na to przebijając się przez ścianę. A ściślej mówiąc dopiero wtedy dopasowałam wszystkie elementy... Potem nie było warunków, by wam o tym powiedzieć...
- W takim razie prosimy - pan Tomasz zajął miejsce przy stole.
- Szyfr, przypomnę, jest taki: Jeleń w Rynku ma Kłopot analogiczny jak ten, który w roku 1916 miał książę Trubecki. Przyjaciel Samuela dochowa wierności po raz drugi. W gmachu Sejmu Ziemskiego z winy stróża zalęgły się króliki. Kurz uliczny opada, powietrze świeże wskaże wam drogę. W książkach szukajcie wskazówki.
- Właśnie - przytaknąłem. - Niewiele z niego wynika. Choć w miejscach, które dzięki niemu odgadliśmy, znajdują się wskazówki Rychnowskiego.
- Faktycznie jest zaplątany - przytaknęła. - Elementy zostały starannie wymieszane, ale mimo wszystko da się je rozszyfrować. “Jeleń w Rynku” - to aluzja do Kamienicy Jelonków. A więc chodzi o kamienicę. Kłopot wielką literą to wskazówka końcowa; zostawimy ją sobie na deser. Książę Trubeckoj przybył do Lwowa w 1916 roku jako członek rosyjskiego zarządu miasta po wyparciu Austriaków z tej części Galicji. Odwiedził Rychnowskiego w jego domu. Rychnowski, jak już wiemy, nie był w stanie pokazać mu eteroidu, gdyż... Wszystkie swoje maszyny zamurował w skrytce w piwnicy, obawiając się bombardowania miasta przez niemieckie sterówce lub ostrzał artyleryjski...
- A więc kłopot księcia Trubeckoja odnosi się do nas - pan Tomasz poderwał się podniecony od stołu. - Książę nie mógł zobaczyć maszyny, my też nie możemy, ponieważ jest zamurowana w kamienicy. Jesteś genialna.
- Ale na pewno nie jest to Kamienica Jelonków - zauważyłem.
- Zaraz do tego dojdziemy - uśmiechnęła się Stasia.
- Właśnie - jej kuzynka skinęła kształtną główką. - Króliki w gmachu Sejmu Ziemskiego hodował stróż w pakamerze będącej częścią systemu wentylacyjnego, wykonanego przez inżyniera... Czyli w kamienicy, o którą chodzi, musimy odnaleźć wentylację. Sądzę, że ją także wykonał Rychnowski. Świeże powietrze wskaże nam drogę. Ponieważ u niego występuje odwrócony ciąg, należy przypuszczać, że musimy szukać na górnych piętrach u wylotu systemów wentylacyjnych.
- Jesteś genialna - powtórzył Pan Samochodzik. - Wywalam Pawła z roboty i zatrudniam ciebie.
Spojrzała na mnie triumfująco. Poczułem się niewyraźnie, ale zauważyłem uśmiech szefa. A więc jednak nie zamierzał mnie zwolnić...
- A jak znajdziemy kamienicę? - zapytał Marek.
- W szyfrze aż w dwu miejscach jest wskazówka. W dodatku książka Łozińskiego “Oko Proroka” dodatkowo ją potwierdza - odpowiedziała. - Jak brzmi zdanie, które ominęłam?
- Przyjaciel Samuela dochowa wierności po raz drugi - zacytował pan Tomasz.
- Wysunął pan przypuszczenie, że chodzi o Samuela z Niemirowa, czyli Samiłłę Niemirycza - jak go nazywają Ukraińcy.
- Właśnie - potwierdził szef - to chyba najbardziej znany Samuel w historii tego miasta.
- Uznałam pańskie rozumowanie za słuszne. Po ucieczce z więzienia watażka ukrywał się u swojego przyjaciela Grygiera Niewczasa... Ten nie wydał go straży miejskiej...
- Dochowa wierności po raz drugi. Niewczas nie wydal Niemirycza, a jego kamienica kryje schowek z maszyną Rychnowskiego zamurowaną gdzieś w systemie wentylacyjnym - pan Tomasz znowu zerwał się na równe nogi i przeszedł kilka kroków. - Musimy teraz ustalić, gdzie mieszkał Niewczas...
Spojrzała na niego filuternie.
- Nie trzeba - zaśmiała się. - Jego adres jest zarówno w szyfrze, jak i w książce Łozińskiego. Pamiętacie, bohater zakochał się w Marianeczce, córce tegoż Grygiera Niewczasa.
Wlepiłem w nią zdumione spojrzenie.
- Przecież czytałem o tym - jęknąłem. - A nie skojarzyłem...
- Czyli gdzie? - wyrwał się Marek.
- Grygier odziedziczył kamienicę w pobliżu bramy wychodzącej na Przedmieście Halickie, tuż przy murach. Testament jego krewnego został zaskarżony i musiał przez kilka lat procesować się o ten dom, potem spłacić pozostałych spadkobierców, a ściślej rzecz biorąc, wypłacić im tak zwany zachowek... Z tego też powodu kamienicę nazwano Kłopotowską...
- Kłopot - szepnąłem. - A niech mnie!
- Gratuluję - Pan Samochodzik pocałował dziewczynę w czoło. - Jesteś genialna - powtórzył po raz trzeci. - Jak znajdziemy ten dom?
- Nie trzeba - tym razem odpowiedziała nam Stasia.
Wyjęła plan Lwowa. Była to odbitka ze starych ksiąg miejskich, miasto z podziałem na działki i parcele, a na każdej osiemnastowieczny kartograf napisał nazwisko właściciela. Na jednej słabo widoczne widniało Gr. Niewcz. A więc Grygier Niewczas.
- Należy przypuścić, że to będzie gdzieś tutaj - położyła na stole współczesny plan lwowskiej Starówki. - Dziś jest już późno. Jutro przeprowadzimy poszukiwania.
Spojrzałem na nią bystro. Czy obie nie pobiegną tam jeszcze dzisiaj, by wydobyć maszynę? Odgadła znaczenie mojego spojrzenia.
- Zaufanie za zaufanie - warknęła.
Zrobiło mi się strasznie głupio... Ostatecznie mogły nas nie zapraszać, tylko od razu polecieć po urządzenie...
ROZDZIAŁ DWUNASTY
KAMIENICA KŁOPOTOWSKA • KOLEJNA BUTELKA • WSKAZÓWKA RYCHNOWSKIEGO • CZYTAJĄC Z OKRUCHÓW • KONTRATAK • LEGITYMACJA PARTYJNA
Kamienica Kłopotowska nie wyglądała specjalnie okazale. Na oko sądząc wzniesiono ją w XVII wieku, nosiła jednak piętno późniejszej przebudowy. Na parterze mieścił się sklepik, wyżej straszyły okna zabite deskami. Z dachu spadło kilka dachówek.
Weszliśmy przez bramę. Długa, szeroka sień biegła na przestrzał. Przez okienko nad drzwiami, na drugim końcu korytarza, wpadała odrobina światła. Sklepik był z boku. Drzwi prowadzące na schody spinała wielka kłódka.
- Otworzyć? - spytałem ochoczo.
- A fe, co za nielegalne metody - Kasia zmarszczyła nos.
Stasia weszła do sklepu. Usłyszałem, jak przez chwilę rozmawia po ukraińsku. Wreszcie wyszła ze sprzedawcą.
- Zrzutka po pięć dolarów - poleciła.
Trochę nas to zaskoczyło, ale wysupłaliśmy pieniądze. Sprzedawca z uśmiechem umieścił banknoty w przepastnej kieszeni, a potem wyciągnął z niej klucze i otworzył drzwi.
Ruszyliśmy po schodach.
- Coś tu mu nagadała? - szepnąłem.
- Że jesteśmy szabrownikami i chcemy się rozejrzeć, czy nie zostały jakieś meble - wyjaśniła.
- Nawet nie do końca będzie to łgarstwo, bo za mebelkami faktycznie przy okazji popatrzymy... - uśmiechnęła się Kasia. - Kamienica wysiedlona, bo grozi zawaleniem, ale kto wie, może coś zostało...
Na pierwszym piętrze pod sufitem spostrzegliśmy kratkę wentylacji.
- No, proszę - powiedział pan Tomasz. - Odpukać, ale zdaje się jesteśmy u celu...
Kasia szybko wyłamała kratę łomem. Wsunęła dłoń w otwór.
- W dół nic - westchnęła. - W górze też pusto...
W pomieszczeniach po drugiej stronie wentylacji nie było. Wdrapaliśmy się na drugie piętro. Tu było widać postępujące zniszczenie. Tynk odłaził od ściany, a podłoga zapleśniała. Sufit powybrzuszał się, groził zawaleniem. Kasia zbadała kolejny otwór.
- Nadal nic.
- Pozostał nam strych - zauważył Pan Samochodzik.
Klapa na strych była zamknięta na małą, nieco zaśniedziałą kłódeczkę. Stasia zbiegła po schodach i po chwili wróciła z kluczem. Otworzyliśmy. Strych był pusty, wysypany żużlem na wypadek pożaru. Więźba dachowa była mocno uszkodzona. Na podłodze stały tu i ówdzie miski, najwyraźniej podstawione w miejsca, gdzie w czasie deszczu kapała woda. Z podłogi sterczało kilka ceglanych filarów kryjących przewody kominowe. Jeden, na uboczu, musiał osłaniać szyb wentylacyjny.
Stasia otworzyła metalowe drzwiczki zabezpieczające otwór kontrolny. Wsadziłem dłoń do środka i wymacałem butelkę.
- Kolejna wskazówka - powiedziałem zadowolony.
Wyciągnąłem flaszkę i mina mi zrzedła. Butelka była nowa. Zupełnie nowa.
- Percowka z miedom - odczytał z etykietki Marek. - To miejscowa wódka, miodowa nalewka robiona na pieprzu... Podobno smaczna, nie wiem, nie piję... - wyjaśnił.
- My też nie pijemy - mruknął szef w zadumie. - Ale czy te dwie substancje do siebie pasują?!
Wewnątrz bielała kartka. Odkręciłem nakrętkę.
Witajcie, frajerzy!
Gratuluję złamania szyfru. Jak się zapewne domyślacie, byliśmy pierwsi. Może i jesteście od nas mądrzejsi, ale w tym starciu to my jesteśmy górą. Kiedy będziecie czytać te słowa, maszyna Rychnowskiego będzie już w Mińsku.
Pozdrawiam serdecznie
W.A. Sidorow
- Daliśmy się wyrolować! - stwierdziłem z żalem.
- Nie - pokręcił głową Pan Samochodzik. - To nie jest skrytka inżyniera.
- Faktycznie, komin jest za ciasny, żeby zmieściła się w nim maszyna Rychnowskiego - przyznała Kasia. - Ten papier miał nas zniechęcić do poszukiwań...
- Wtedy oni mieliby wolną rękę - uzupełniła jej kuzynka.
- Poza tym, w tej chwili pewnie siedzą w areszcie i spowiadają się Krawczukowi ze swoich brudnych sprawek... - dodał szef. - Kamienicę znaleźli po tym, jak pierwszy raz podałeś im szyfr. Wtedy zostawili tę butelkę. Dom znaleźli, ale widać nie stali się od tego mądrzejsi, bo złapali nas...
- Czyli gdzie powinniśmy szukać? - zapytałem. - Bo kamienicę chyba i my, i oni odnaleźliśmy prawidłowo?
- Gdzieś tutaj - Marek rozejrzał się wokoło - ale kując mury możemy stracić wiele tygodni...
Stasia zaświeciła do środka latarką i cicho gwizdnęła.
- Tu była kolejna wskazówka Rychnowskiego.
Spojrzałem i ja. Komin wentylacji od środka otynkowano gipsem. Jego kawałek, wielkości może dwu dłoni, został skuty czymś ostrym. Na jedynym ocalałym fragmencie czerniła się literka.
- No i przepadło - jęknął Pan Samochodzik.
- Niekoniecznie - zapaliłem się. - Niech pan spojrzy. Kuli tynk uderzając łomem. Jego kawałki pospadały gdzieś w dół... I pewnie nadal tam leżą. Może uda nam się zebrać ich wystarczająco dużo, by odczytać słowa inżyniera.
- Spoisty tynk - Stasia oderwała kawałek z literą. - wymieszany ze szkłem wodnym albo klejem kazeinowym. Pękał na duże fragmenty... to może się udać. Tylko dokąd prowadzi ten kanał?
Wyjąłem z kieszeni zwój sznurka i zawiesiwszy na końcu ciężarek spuściłem go w czeluść. Po chwili dotknął dna.
- Osiemnaście metrów - zameldowałem.
- Piwnica - stwierdził szef.
Zeszliśmy na dół. Drzwi do lochu spinała solidna kłóda. Na oko sądząc, jeszcze przedwojenna. Właściciel zainkasował ponownie dwadzieścia pięć dolarów i wpuścił nas do środka. W dawnych, dobrych, kupieckich czasach mieściły się tu magazyny. Skoro właścicielem kamienicy był krawiec i kupiec bławatny, prawdopodobnie trzymał tu bele sukna, może skóry, jedwabie zdobyte na wyprawach wojennych. Być może pod tymi wysoko sklepionymi sufitami wędrował ukrywający się przed sprawiedliwością kozacki watażka Samiłło Niemirycz? Dolny wylot szybu nie był niczym osłonięty. Zagłębienie w ścianie. Faktycznie, leżał tu spory stosik odłamków gipsowej gładzi. Na szczątkach było widać resztki liter. Stasia starannie pozbierała je do torebki.
- Posklejamy u mnie - zaproponowała.
Wsiedliśmy do Rosynanta i pojechaliśmy. Na poddaszu było ciepło i przytulnie. Deszcz, od rana wiszący nad miastem, uderzał w szyby. Kasia przyniosła dużą kuwetę z piaskiem. Dzięki temu mogliśmy układać nierówne kawałki tynku jeden obok drugiego. Większość była bardzo mała, spadając z wysokości kilkunastu metrów roztrzaskały się na okruchy wielkości ziarenek grochu. Dopasowywaliśmy je niezwykle powoli, z mozołem... Spód złożyliśmy prawie cały, ale od strony napisu ubytki były spore. Niektóre litery uległy zniszczeniu na skutek uderzeń łomu. Wreszcie poprosiliśmy szefa, aby obejrzał nasze dzieło.
- ...ukaj...w...d..u węg.a o...noc......ny - odczytał. - Niewiele tego, ale chyba da się odcyfrować.
- To “ukaj” na początku to prawdopodobnie “szukaj” albo “szukajcie” - podsunąłem.
- Tak, zapewne tak - zgodził się natychmiast.
- Raczej to drugie - podsunęła Kasia. - Tu jest odstęp na kilka liter.
- “W” jest samodzielne - dodała Stasia.
- “d..u”? - zamyśliłem się.
- “W domu” - podsunął Marek. - “Szukajcie w domu”.
- Rychnowskiemu trzeba przyznać jedno - powiedział w zadumie pan Tomasz - bardzo starannie zabezpieczył swoje odkrycie...
- “Węg.a” - próbowałem odgadnąć kolejne słowo. - W domu Węgra!
- Świetnie - westchnął szef. - Ciekawe, ile setek Węgrów żyło we Lwowie podczas zaborów... Ano, zastanówmy się, co dalej... “o” nie wiemy nawet, czy to spójnik, czy też początek kolejnego słowa... A wyrazów zaczynających się na tę literę jest pewnie kilkadziesiąt.
- “Noc” - zamyśliłem się.
- Po “o” jest miejsce na jakieś pięć liter - zauważyła Kasia. - Może to miało znaczyć “o północy”? Powiedzmy, że cień księżyca padający o północy na ścianę...
- Nie - pokręciła głową jej kuzynka. - Szyfr jest zbyt krótki. Myślę, że to może znaczyć nie “o północy”, ale “od północy”.
Poskrobałem się z frasunkiem po głowie.
- Tu po “o” faktycznie zmieściłoby się tyle liter...
- I wreszcie to “...ny” - dodał pan Tomasz. - Od północy czegoś...
- Brony - podsunąłem.
Spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
- Kratę w bramie nazywano we Lwowie broną - wyjaśniłem.
- Sądzisz, że mógł tu mieszkać Węgier, który miał kamienicę zabezpieczaną opuszczaną kratą?
- Wrony - podsunęła Stasia. - Na przykład na obramowaniu okna albo portalu jest rzeźba, wrony i na północ od niej trzeba szukać.
- Tego też nie możemy wykluczyć - szef był poważny.
- Ściany - zaproponowałem. - Od północy ściany.
- To nie brzmi naturalnie - zafrasował się szef. - Inżynier, sądząc po jego wspomnieniach, posługiwał się wyjątkowo piękną polszczyzną...
- “Godziny”... ale to nie pasuje - zastanawiał się głośno fizyk - Jednak sądzę, że z grubsza o to chodzi. Pasuje tu rzeczownik rodzaju żeńskiego...
- Kurtyny - zasugerowałem. - A ściślej, muru kurtynowego...
- Strony - powiedziała Kasia. - Szukajcie w domu Węgra od północnej strony.
- Jesteś genialna - ucieszył się Pan Samochodzik. - Teraz pytanie, o jakiego Węgra może chodzić? - spojrzał na dziewczyny.
Pokręciły przecząco głowami.
- Ormian było tu wielu - rzekła Stasia - Żydów cała masa, Niemcy, Włosi, nawet Turcy i Mołdawianie... Ale Węgrzy?
- A może to przenośnia? - zauważyłem - Może chodzi o skład węgrzyna, czyli wina marki tokaj?
Pan Tomasz popatrzył na mnie zaciekawiony.
- Tego też nie możemy wykluczyć - ożywił się. - Nie ma tu w mieście Kamienicy Węgierskiej? Albo, ja wiem, węgierskiej bramy, górki, studni, ulicy?
- O niczym takim nie słyszałam - wzruszyła ramionami Stasia. - A mieszkam tu prawie od urodzenia...
- Może któryś z namiestników w czasie rozbiorów był Węgrem? - zasugerowałem.
- To nic nie da - zaprotestowała Kasia. - Musimy przeczytać wspomnienia Rychnowskiego. Może tam trafimy na ślad jakiegoś jego przyjaciela noszącego węgierskie nazwisko. Pamiętacie ostatnią część hasła: “W książkach szukajcie wskazówki”? Prawdopodobnie z ich treści można wysnuć jakąś dodatkową informację.
- Tak, ale inżynier wydał ich kilka; nie wiemy, o którą chodzi... - mruknąłem...
- Trzeba się tym zająć - polecił szef. - Wracamy do biblioteki przeczytać to wszystko raz jeszcze... Jakie książki Rychnowskiego macie? - zwrócił się do Stasi.
Wymieniła kilka tytułów.
- Wobec tego wy sprawdzicie tamte - zadysponował. - A my pozostałe...
Ruszyliśmy do biblioteki. O osiemnastej poddałem się. Od długotrwałego czytania rozbolała mnie głowa. Pan Samochodzik kazał mi wracać do naszej kwatery i łyknąć jakiś proszek.
***
Zmierzchało się. Przyspieszyłem kroku. Oświetlenie wąskich lwowskich uliczek było raczej symboliczne. Wiele latarni nie świeciło w ogóle. Zapikał mi w kieszeni telefon komórkowy. SMS od Kasi.
- Przyjdź jak najszybciej na rynek. Posąg Diany - odczytałem.
Ruszyłem ostrym krokiem i po kilku minutach byłem na miejscu.
Czekała na mnie koło posągu.
- Co się stało? - zapytałem.
- Kapitan lezie za Stasią - wyjaśniła. - Zobacz - podała mi małą lornetkę.
- Znowu go wypuścili!? - wściekłem się.
Spojrzałem. Jej kuzynka wychodziła właśnie z jednego ze sklepów. Z bramy kilkadziesiąt metrów za nią wyślizgnął się cień.
- Faktycznie - mruknąłem - Chyba pójdziemy za nim.
- Właśnie - kiwnęła głową. - Jak zauważyłyśmy, że za nami lezie, wykołowałam go i przeszłyśmy do kontrataku. Same byśmy się z nimi policzyły, ale zawsze miło mieć ubezpieczenie - uśmiechnęła się do mnie.
Starsza z dziewcząt ruszyła w stronę dzielnicy ormiańskiej. Podążaliśmy jej tropem nie spuszczając kapitana z oka. Zachowywał się pewnie, nawet nie przypuszczał, że jest śledzony... Co nim kierowało? Arogancja. A może głupota? Szliśmy uparcie za nimi. Zauważyłem, że zaczął zmniejszać dystans dzielący go od dziewczyny. Czyżby zamierzał zaatakować? My także przyspieszyliśmy kroku. Stasia obejrzała się i udała, że dopiero w tej chwili go zauważyła. Ruszyła drobnym truchtem. Szedł zupełnie jawnie, nie spieszył się, najwyraźniej był gotów w razie czego rzucić się za nią biegiem. Na razie wykorzystywał psychologiczną przewagę, jaką zawsze myśliwy ma nad swoją ofiarą... Ani razu się nie obejrzał. Stasia w udawanej panice skręciła w bramę.
- Z tego podwórka nie ma wyjścia - szepnęła Kasia. - Jeśli Sidorow zna miasto, to o tym wie...
Kapitan wszedł w ślad za dziewczyną do kamienicy. Puściliśmy się biegiem i szybko byliśmy na miejscu. Wpadliśmy w bramę. Stasia stała pod ścianą. Agent zbliżał się do niej. Usłyszał nas, ale już było za późno.
- Dobranoc, robaczku - mruknąłem waląc go kantem dłoni w skroń.
Zwalił się jak podcięty na kamienne płytki podłogi.
- No i mamy go - powiedziała Kasia.
- Sprawdźmy, czy nie znajdziemy w jego kieszeniach czegoś, co nas zainteresuje - zasugerowała Stasia.
Obszukaliśmy przeciwnika szybko i sprawnie. Dochodził już do siebie, więc skułem mu kajdankami ręce na plecach.
- Telefon Nokia... Nie wiedziałem, że na Białorusi macie telefony komórkowe - pozwoliłem sobie okazać zdumienie.
Popatrzył na mnie ponuro, ale nic nie odpowiedział.
- Pistolet beretta - zaraportowała Kasia.
- Ciekawe, czy nostryfikował tu na Ukrainie swoje pozwolenie na broń? - zamyśliłem się.
W wewnętrznej kieszeni kurtki miał strzelający długopis oraz portfel. Przeglądałem go.
- Nieźle sobie żyją białoruscy szpiedzy - mruknąłem widząc pokaźną kolekcję kart kredytowych.
- Policzymy się za to - warknął.
W drugiej przegródce znajdowało się trochę banknotów o wysokich nominałach, a pomiędzy nimi kartka z jakimiś notatkami. Przeczytałem ją i lekko uniosłem brwi.
- Co robimy z tym ptaszkiem? - zamyśliłem się. - Przekazanie miejscowemu kontrwywiadowi nie dało rezultatu...
- Mój dziadek mawiał, że jeśli się chce, żeby robota była wykonana prawidłowo, to należy ją samemu wykonać... - westchnęła Stasia wyciągając zza cholewki kozaczka nóż...
- Ten miły człowiek powiedział kiedyś, że w kontaktach z innymi nacjami należy dostosowywać się do ich poziomu kultury, inaczej powstają dysonanse - rozważałem. - Ciekawe, czy na Białorusi stosuje się jeszcze skalpowanie...
- Dogadajmy się - zaproponował jeniec.
Spojrzałem na niego uważnie.
- A co proponujesz?
- Wy mnie puścicie, a ja powiem wam, jakie materiały Krawczuk ma na was.
- Chyba się domyślam, dlaczego cię puścił - powiedziałem. - Przekazałeś mu nasze teczki?
- Tak - spojrzał wyzywająco. - Mam na przykład kserokopie dokumentów czyniących was członkami rządowej komisji do spraw poszukiwań maszyny...
- Obrzydzenie mnie bierze na twój widok - powiedziałem. - Ale zastosujmy wasze standardy kultury - wyjąłem z jego portfela czerwoną książeczkę. - Należysz do Komunistycznej Partii Białorusi?
- Owszem - z dumą skinął głową.
Otworzyłem na przedostatniej stronie.
- Składki płacicie co miesiąc... - spojrzałem na pieczątki. - I do końca miesiąca zostało dwanaście dni... W takim razie zatrzymuję chwilowo twoją legitymację. Jeśli będziesz grzeczny, to w dniu naszego wyjazdu otrzymasz ją z powrotem. Jeśli nie, spuszczę ją w kiblu.
Sidorow zrobił się biały jak ściana.
- Oddaj - poprosił. - Zabierz karty kredytowe i pieniądze, ale oddaj legitymację.
- O nie - pokręciłem głową. - Będziesz grzeczny, to ją dostaniesz. Będziesz bruździł...
Rzuciłem mu klucz do kajdanek i wyszedłem z bramy.
- O co chodzi z tą legitymacja? - zapytała Stasia.
- Nie wiesz? - zdziwiłem się. - U nich za zgubienie legitymacji partyjnej automatycznie wylatuje się z partii... Za dopuszczenie, by wpadła w ręce wroga pewnie jeszcze gorzej... W czasie wojny wielu czerwonoarmistów przypłaciło ten przepis życiem. Za wszelką cenę próbowali ocalić legitymacje i niestety hitlerowcy je znajdowali... A potem - przesunąłem palcem po gardle. - Tak czy inaczej, przeciwnik chwilowo wyeliminowany.
Spojrzały na mnie z uznaniem. Ruszyliśmy do hotelu.
- Co było na tej kartce? - zagadnęła Stasia.
- Szyfr z wentylacji w Kamienicy Kłopotowskiej.
- To nam chyba nic nie da - zachmurzyła się. - Przecież go odczytaliśmy...
- Niedokładnie - uśmiechnąłem się.
Dotarliśmy do hotelu.
- O, sądziłem, że się położyłeś, bo boli cię głowa, a ty flirtujesz z lwowiankami - zdziwił się szef na mój widok. - Właśnie wybierałem się na kolację. Co macie takie tajemnicze miny?
- Dorwaliśmy Sidorowa - wyjaśniłem. - I przekonaliśmy, żeby nie wchodził nam w drogę. Bardzo pokojowymi metodami - uspokoiłem szefa.
- Coś ukrywacie - powiedział Marek patrząc na nas uważnie. - Macie podejrzanie rozradowane twarze...
- Zdobyliśmy bardzo ważną informację - powiedziałem patetycznie. - Ale faktycznie lepiej będzie o tym porozmawiać przy kolacji.
Po kilkunastu minutach siedzieliśmy już w zacisznej kurczakowni. Na talerzach dymiły golonki, w kuflach połyskiwał brązem kwas chlebowy.
- No, to opowiadaj - zażądał Pan Samochodzik - bo widzę, że zaraz pękniesz...
- Pamięta pan, co odczytaliśmy z odłamków gipsu wydobytych z szybu w domu kupca Niewczasa, w Kamienicy Kłopotowskiej?
- Szukajcie w domu Węgra od północnej strony - odparł.
- To niech pan teraz zobaczy, co tam było pierwotnie napisane - położyłem przed nim kartkę z portfela Sidorowa.
Szukajcie w domu węgla do północnej strony.
- Zamiana jednej litery i jak zmienił się sens - powiedział zaskoczony.
- Za to resztę odgadliśmy prawidłowo - ucieszyła się Stasia. - Tylko co to jest dom węgla?
- Węgiel znajduje się w kopalni - podsunął Marek. - Ale tu w okolicy nie ma chyba ani jednej... dopiero na północy za Rawą Ruską eksploatuje się złoża... Tu, na Ukrainie, węgiel występuje w Donbasie, ale to bardzo daleko na wschodzie...
- Więc nie chodzi o kopalnię - mruknął szef. - W grę może wchodzić skład węgla - hurtownia opału, mówiąc współczesnym językiem...
- A może kotłownia? - podsunąłem. - Tam też jest zawsze dużo tego surowca...
- W Kamienicy Kłopotowskiej widziałem resztki pieców... - przypomniał sobie. - Czyli kotłowni tam nie było...
- Rychnowski instalował piece w dwu szkołach i w siedzibie Sejmu Ziemskiego - zauważyłem. - Do budynku sejmowego miał dostęp przy okazji kontroli i konserwacji wentylacji...
- Był też szefem komisji elektryfikacji tramwajów - przypomniała Stasia. - Jeśli generatory były uruchamiane maszynami parowymi, jak się to wówczas praktykowało...
- Elektryfikował też wszystkie lwowskie drukarnie - powiedziała Kasia. - Na przykład Ossolineum.
- Nie - pokręciłem głową. - W 1928 roku, gdy ukrywał swoją maszynę, epoka pary już się kończyła. Sądzę, że Lwów miał wówczas własną elektrownię i drukarnie pobierały prąd z sieci, a nie z własnych generatorów i to jeszcze opalanych węglem.
- Chyba masz rację - zadumał się Pan Samochodzik. - To już faktycznie nie ta epoka. Gdy Rychnowski zaczynał swoje prace, Szczepanik i Edison budowali pierwsze na świecie żarówki. Pół wieku później w każdym lwowskim domu było światło elektryczne. W wielu grały radia... Postęp był ogromny... Nasz inżynier zbudował pierwszy na ziemiach polskich generator elektryczny, a pół wieku później można je było kupić bez najmniejszych problemów, ich produkcja odbywała się na taśmach montażowych napędzanych elektrycznością...
- Kto wie, może w latach trzydziestych była już we Lwowie elektrociepłownia i domy w sporej części ogrzewano centralnie? - zastanawiała się Stasia. - Nie, to musi być coś prostszego. Zwróćcie uwagę, że zagadki inżyniera są przerażająco proste i logiczne...
- No, nie powiedziałbym - mruknąłem.
- Nie są skomplikowane - rzekł szef. - Zwróć uwagę, że nasza droga przyjaciółka - skłonił się przed Kasią - złamała podstawowy szyfr w ciągu zaledwie kilku dni... Dom węgla... Gdy odgadniemy, o co chodzi, będziemy się dziwili, że tyle czasu zajęło nam rozwiązanie tak prostej zagadki...
Skończyliśmy kolację. Dziewczęta złapały taksówkę i pojechały do domu, a my wróciliśmy do hotelu.
“Trzeba będzie wziąć przedwojenną książkę telefoniczną i sprawdzić, czy przy ulicy Chorążczyzny nie było przypadkiem składu opałowego” - pomyślałem. “I sprawdzić, gdzie inżynier trzymał węgiel do opalania swojego domu...”
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
SKŁAD OPAŁU • O KROK OD SKRYTKI • MASZYNA INŻYNIERA • BADAMY URZĄDZENIE • NIEOCZEKIWANA WIZYTA • NOCNY POŚCIG
Siedzieliśmy właśnie przy śniadaniu, gdy nieoczekiwanie do restauracji weszła Stasia.
- Smacznego - powiedziała siadając przy naszym stoliku.
Uśmiechnęliśmy się do niej.
- Co dobrego? - zagadnął Pan Samochodzik.
- Zdaje się, że znalazłyśmy, zresztą popatrzcie sami.
Położyła przed nami kartkę ksero odbitą z jakiejś przedwojennej książki adresowej.
- Skład węgla, ulica Chorążczyzny 3 - mruknąłem. - Dom węgla wspomniany w szyfrze Rychnowskiego.
- Właśnie - uśmiechnęła się. - Od lat opuszczony... Wybierzemy się?
Szef skinął poważnie głową. Pół godziny później wjechałem jeepem na zaśmiecone podwórko. Główny budynek, zdewastowany kompletnie, czekał najwyraźniej na rozbiórkę. Ziemia była czarna - drobinki miału węglowego wymieszały się z piaskiem. Wszędzie poniewierały się kawałki blaszanych puszek, jakieś druty, rurki i odłamki cegieł. Wyjąłem z kieszeni kompas.
- Od północnej strony - zastanowiła się Kasia. - To chyba w tamtym kącie podwórza...
- Chyba tak - potwierdziłem.
Dwa mury otaczające działkę zbiegały się pod kątem prostym. Róg, który tworzyły, był faktycznie najdalej na północ wysuniętym fragmentem posesji. Marek wziął saperkę. Odgarnął nią kawałki cegieł i wgryzł się ostrożnie w glebę...
- To powinna być spora skrzynia - powiedział odrzucając kawałek zardzewiałej siatki.
Nieoczekiwanie coś chrupnęło pod saperką. Ostrożnie rozgarnął ziemię. Wydobył zalakowaną szyjkę, a po chwili resztę butelki. Ciasno zwinięty kawałek papieru... Rozprostował kartkę.
- No nie! - odczytałem mu przez ramię. - Wasze pomysły są żałosne. Byliście przecież o krok od skrytki. Zastanówcie się raz jeszcze. Gdzie mieszka węgiel? Pozdrawiam. Inż. Iks Won Chyr.
- Zaczynam mieć tego dosyć - syknąłem. - Bawi się z nami w kotka i myszkę... A w dodatku do tego stopnia przewidział nasze ruchy, że nie przeszkadza nawet to, iż od wielu lat spoczywa w grobie...
- Geniusz - Pan Tomasz z uznaniem pokręcił głową.
Milczeliśmy.
- Trzeba jednak przyznać, że inżynier był człowiekiem niezwykle domyślnym - odezwał się wreszcie Pan Samochodzik. - Ukrył maszynę, ale przewidział, że będziemy błądzić i nasiał całą masę tych butelek z kartkami, żeby nas informować o naszych fałszywych posunięciach...
- Rozwikłamy to - warknęła Stasia. - Jest nas pięcioro, głowy mamy nie od parady, a on był sam...
- Masz jakiś pomysł? - zapytała jej kuzynka.
- Niech no się chwilę zastanowię - wzięła kartkę do ręki. - Dom węgla... Gdzie mieszka węgiel? Tego akurat chwilowo nie możemy odgadnąć... ale jest informacja, że byliśmy blisko. Bardzo blisko... Pisze, że byliśmy o krok od skrytki. Krok to około siedemdziesięciu centymetrów, gdyby rozumieć to dokładnie... Ale to chyba tylko przenośnia.
- Napis w wentylacji brzmiał: “Szukajcie w domu węgla od północnej strony”. Sądzicie, że Rychnowskiemu mogło chodzić o jakiś składzik węgla w Kamienicy Kłopotowskiej?
- Gdzie mieszka węgiel? - zamyślił się szef. - W komórce, składziku, piwnicy, skrzyni pod schodami... Chyba powinniśmy tam wrócić i poszukać raz jeszcze.
Zapakowaliśmy się do wozu i pojechaliśmy. Przed kamieniczką byliśmy po kilkunastu minutach. Stasia poszła pogadać ze sklepikarzem i znowu kilka banknotów z amerykańskimi prezydentami znikło w jego przepastnych kieszeniach. Na podwórzu znajdowało się kilka zrujnowanych komórek, jednak mur za nimi wyznaczał południową pierzeję działki. Zeszliśmy zatem do piwnic. W glinianą polepę były wdeptane drobne okruchy “czarnego złota”. Minęliśmy wylot systemu wentylacyjnego, z którego zaledwie kilka dni temu wydobyliśmy fragmenty tynku z napisami. Północna ściana - szef wskazał dłonią odwieczny mur z cegły palcówki, pokryty liszajami wilgoci i wybroczynami soli. Miejscami woda, wypłukując wapno spomiędzy cegieł, utworzyła istne stalaktyty. Cztery kolejne piwnice kończyły się od północnej strony. Zamurowane ślady w suficie wskazywały, że w dawnych dobrych czasach prosperity spuszczano do nich towary wprost z ulicy.
- Zobaczcie to - Kasia oświetliła fragment siany. Na starej cegle, sparszywiałej od wilgoci, widać było niewyraźne kreski. Układały się w herb Arma.
- A więc Rychnowski - mruknąłem.
Pan Tomasz w zadumie oglądał ścianę.
- Lity mur - stwierdził - wątek cegieł nie jest nigdzie zakłócony...
- Sądzi pan zatem...
- Tak, za tą ścianą może być tylko ziemia... Natomiast podłogę trzeba sprawdzić.
Marek ujął saperkę. Pod warstwą gliny zarysowała się ceglana posadzka. Tu, pod ścianą, wyraźnie było widać, że zaprawa pomiędzy cegłami jest innego koloru. Była jaśniejsza i kruszyła się lekko, podczas gdy sąsiednie spojone były twardym wapnem.
- No, to z bożą pomocą - powiedziała Stasia wyjmując łom.
Pomalutku wykuliśmy dziurę. Poniżej bielał jasny, nieco zgliniony piasek. Po kilku minutach kopania odsłoniliśmy wierzch kwadratowej skrzyni. Miała siedemdziesiąt centymetrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Została starannie nasmołowana. Obkopywaliśmy ją ze wszystkich stron. Wreszcie zdecydowałem się ją ruszyć. Wsunąłem łom między bok a ziemię i nacisnąłem delikatnie. Nasmołowane deski pękły natychmiast z cichym trzaskiem. Wilgoć znalazła już dawno drogę do środka. Przegniłe drewno darło się jak mokra tektura. Unieśliśmy wieko i odłożywszy je na bok poświeciliśmy ciekawie latarkami.
Urządzenie przerdzewiało na wylot. Patrzyliśmy na metalowy stelaż, wyglądający jak podstawa maszyny do szycia. Do niego przytwierdzono tajemnicze koło obudowane cienką blachą. Z boku było widać jeszcze potężną korbę, służącą zapewne do wprawiania maszyny w ruch. Nachyliliśmy się z Markiem i ostrożnie wydobyliśmy urządzenie. Korozja zjadła niemal wszystko.
- No, nie popisał się inżynier - westchnął Pan Samochodzik zawiedziony. - I co my teraz z tym zrobimy?
- Może uda się coś wydedukować z tych szczątków? - zamyśliła się Kasia. - Wszystko jest na swoim miejscu... Zrekonstruujemy...
Pochyliłem się nad jamą. Na dnie skrzyni stała woda. Pogrzebałem w niej dłonią wyciągając kilka kawałków żelaza.
- To wszystko - pokręciłem głową.
- Zanieśmy to może do nas - podsunęła Stasia. - Tam sobie na spokojnie rozbierzemy...
Poszła do sklepu, skąd po chwili wróciła z kartonowym pudłem. Wstawiliśmy urządzenie do środka.
Czułem nieliche rozczarowanie, ale jednocześnie podniecenie. Może nie wszystko stracone?
Godzinę później tajemniczy złom stał na wyłożonym plastykową płachtą stole w pracowni naszych wspólniczek. Jedliśmy spóźniony obiad - odgrzewane w mikrofalówce ruskie pierogi... Za oknami zwolna zapadał zmrok. Dziewczęta przygotowały naftę i szmatki, a także preparat odrdzewiający, jednak od razu było widać, że urządzenia nie da się uratować. Metalowe części utleniły się aż do środka...
- Spróbujmy zastanowić się, jak też mogło to działać - mruknął Marek. - Konstrukcja wydaje się banalnie prosta... Mamy korbę, tu system przekładni... - porachował zardzewiałe tryby zębatek. Coś przez chwilę liczył na kartce.
- Jeden obrót korbą dawał około 120 obrotów tej środkowej osi - wskazał gruby, okrągły pręt znikający pod obudową. - Oś musiała napędzać coś wewnątrz...
Blacha była cienka, ale śrubki, które ją trzymały, choć całkiem zardzewiałe, okazały się nieoczekiwanie mocne. Powolutku odczepiliśmy obudowę. Naszym oczom ukazały się cztery tajemnicze dyski z ciemnej masy poznaczonej plamami rdzy. Były nieco większe niż stare winylowe płyty do gramofonu, a ich grubość wynosiła około centymetra, Oś przechodziła przez ich środek, a szczeliny pomiędzy nimi były nie grubsze niż na palec.
Marek zaświecił latarką w przerwy i spostrzegliśmy zardzewiałe blaszki przytwierdzone do powierzchni dysków.
Na jego twarzy pojawiło się rozczarowanie.
- Wiesz, co to mogło być? - zapytałem.
- Owszem. Te dyski to ebonit. To coś to zwykła maszyna elektrostatyczna... nie pokazywali wam tego w szkole?
Pokręciliśmy przecząco głowami.
- To taka zabawka do doświadczeń fizycznych - wyjaśnił. - Ten akurat model jest bardzo interesujący... Zazwyczaj używa się tylko jednej tarczy i szczotki do zbierania ładunków. Tu mamy aż cztery tarcze i sądząc z konstrukcji - oświetlił jeszcze raz szczelinę, oglądając widoczne fragmenty osi - mogły wirować parami odwrotnie... Tylko te zewnętrzne osadzono na stałe.. Jednak są i szczotki...
- Chcesz powiedzieć... - zaczął pan Tomasz.
- Tak. To takie samo urządzenie, jak używane do doświadczeń, może nieco wymyślniejsze. Skoro tarcza mogła robić, powiedzmy, około tysiąca obrotów na minutę, a były cztery...
Obliczał przez chwilę coś w pamięci.
- ...to oznacza, że inżynier mógł uzyskiwać bardzo wysokie napięcia - dokończyła za niego Stasia.
- Tak, przypuszczam, że kilkanaście, może kilkadziesiąt tysięcy woltów...
- O la, la - wyrwało mi się.
Marek oglądał tymczasem kable wybiegające z urządzenia.
- Ładunki trafiały tutaj - wskazał dziwny metalowy kolec. - przypomina mi to stary piorunochron. Sadząc po tym gwincie, był pierwotnie zabezpieczony... Innymi słowy, wyładowania następowały w szklanej butelce albo czymś takim.
- Wyładowania? - spytał szef.
- Oczywiście. Jeśli w tym sztyfcie gromadziła się taka ilość ładunków elektrycznych, wcześniej czy później musiało nastąpić gwałtowne wyładowanie, coś w rodzaju miniaturowego pioruna...
- I tym walił w chorych, żeby ich leczyć? - zdziwiłem się.
- Niemożliwe. Nikt by nie przeżył kilku takich uderzeń pod rząd... To chyba nie jest kompletny model...
Zapadło milczenie.
- Trzeba będzie jeszcze przy tym podłubać - powiedział cicho. - Ale nie widzę tu nic niezwykłego...
Cztery okna wprawione w połać dachu rozprysły się z trzaskiem. Podłoga jęknęła lekko, gdy wylądowało na niej jednocześnie kilkanaście par butów desantowych. Spore pomieszczenie wypełniło się nieoczekiwanie ludźmi w czarnych kombinezonach z maskami na twarzach. Nie zdążyliśmy nawet drgnąć. Trzask repetowanej broni... W naszą piątkę wycelowano co najmniej piętnaście pistoletów maszynowych. Przez wybite okna wskakiwali kolejni komandosi.
Drzwi zadrżały i drewno wokoło zamka rozprysło się na trociny. Ktoś wypalił pod klamkę z obrzyna nabitego specjalnym pociskiem ze sproszkowanego ołowiu. Otworzyły się szeroko i do środka wszedł... kapitan Sidorow. W ręku trzymał bukiet róż.
- Witajcie, poszukiwacze - jego oblicze wykrzywił radosny grymas. - Przepraszam za to najście... Gratuluję odnalezienia maszyny Rychnowskiego - czułym spojrzeniem objął stojący na stole złom. - Niech ta skromna wiązanka...
Potrząsnął bukietem, a potem odłożył go na blat sekretarzyka.
- Zabrać to - wskazał urządzenie.
Dwaj komandosi starannie okręcili znalezisko bawełniana szmatą i ostrożnie wstawili do aluminiowego kontenerka. Zasyczała pianka, gdy zabezpieczali je na czas transportu. Zamknęli wieko i opieczętowali.
- Łapcie tego - wskazał mnie gestem.
Czterech komandosów zręcznie rozciągnęło mnie na podłodze. Obszukał moje kieszenie i wydobył swoją legitymację partyjną.
- Dziękuję za przechowanie w idealnym stanie - powiedział poważnie. - No cóż, przepraszam raz jeszcze, że przeszkodziłem w tak miłym podwieczorku, ale sami rozumiecie, służba...
Jego ludzie wynieśli eteroid.
- Widzicie - uśmiechnął się czarująco. - I po co było się szarpać? Nasze na wierzchu. My zawsze dostajemy to, po co nas wysłano... A wszelki opór tylko by wam zaszkodził. Pozwólcie, że się pożegnam - skłonił się kurtuazyjnie.
Zniknęli. Tylko wybite szyby, rozwalone drzwi i ślady pianki montażowej na podłodze świadczyły, że ich wizyta nie była złym snem. Stasia wyciągnęła z kieszeni telefon komórkowy.
- Co jest? - zdziwiła się - Nie łapie pola!
- Zostawili gdzieś na dachu zagłuszacz sygnału - warknął Marek.
Usłyszeliśmy dźwięk zapalanego silnika i chwilę potem spod kamienicy odjechało kilka samochodów.
- Koniec - westchnąłem. - Idę o zakład, że przynajmniej jedna z tych limuzyn była na numerach dyplomatycznych. Za kilka minut eteroid będzie w ambasadzie Białorusi, a potem pocztą dyplomatyczną pojedzie do Mińska...
- Do diabła! - syknął ze złością szef waląc pięścią w stół. -Trzeba zawiadomić Krawczuka.
- To nic nie da - pokręciłem głową. - Poczta dyplomatyczna nie podlega kontroli. Przepadło...
- Nie dowiedzą się z tego więcej niż my - powiedział spokojnie Marek. - To wynalazek w zasadzie bez wartości...
Wyjął z kieszeni notatnik i zaczął szybko z pamięci rysować w nim schemat maszyny.
- Daliśmy się podejść - jęknął Pan Samochodzik. - Nasz rząd nam zaufał, a my...
- Nie - pokręcił głową fizyk. - Nie wszystko stracone. Zrekonstruujemy to...
- Je wolę jechać ich tropem - powiedziałem mściwie. - Może uda mi się odbić urządzenie...
Szef spojrzał na mnie uważnie.
- Skąd wiesz, dokąd pojechali? - zapytał zdumiony.
- Nadziałem maszynę “pluskwą” - powiedziałem z dumą. - Nie wymkną się... A do swojej granicy mają niezły kawałek...
- Ruszaj - przykazał - ale uważaj na siebie.
- Pojadę z tobą - zaofiarowała się Stasia. - Może ci się przydać pomoc...
Dwadzieścia minut później ruszaliśmy Rosynantem spod hotelu. Uruchomiłem namiernik “pluskwy” i obserwowałem przez chwilę wskazania.
- Jadą wprost na północ, są jakieś czterdzieści kilometrów od nas - zaraportowałem.
- W drogę... popilotuję cię przez miasto - powiedziała spokojnie.
Zmieniłem kolor nadwozia, a tablice przekręciłem na mołdawskie.
- Szosa na Żółkiew - mruknęła patrząc na wskazania “pluskwy”.
- Masz jakąś broń? - zapytała.
- Niestety - pokręciłem głową.
Z walizeczki, którą zabrała z domu wyjęła dwa pistolety maszynowe uzi.
- Rany - jęknąłem...
- To atrapy - wyjaśniła. - Ale żeby postraszyć...
Przejechaliśmy przez Żółkiew. Latarnie świeciły może połową mocy.
Światło było pomarańczowe, a nie - jak w Polsce - białe...
- S woj ą droga to trzeba przyznać im jedno - powiedziała.
Spojrzałem pytająco.
- Przebywanie w naszym towarzystwie dodatnio wpłynęło na kapitana... Okna wprawdzie wybił, ale za to kwiatki damom przyniósł... Doganiamy ich - mruknęła. - Jeszcze dwadzieścia, może dwadzieścia pięć kilometrów... Szosa na Kowel... A potem pewnie pojadana Brześć...
- Dopadniemy ich - syknąłem mściwie.
Nie wiedziałem, co zrobimy, gdy już dogonimy wroga. Byli przecież uzbrojeni...
Stasia włączyła odtwarzacz CD. Musiała włożyć własną płytę, bo z głośnika popłynęła nieznana mi melodia.
- Co to jest? - zapytałem.
Uśmiechnęła się w ciemności.
- Ciurlionis... Poemat symfoniczny “Morze”...
Dodałem gazu. Teren zrobił się lekko pagórkowaty. Nieoczekiwanie po wjechaniu na spore wzniesienie dostrzegłem tylne światła trzech samochodów.
- Dobra, robaczki...
Wyłączyłem światła i uruchomiłem noktowizor. Doganialiśmy ich powoli, utrzymywałem jednak stały dystans.
- Miejmy nadzieję, że zgłodnieją! zatrzymają się, żeby coś zjeść w przydrożnym barze - snułem wizje.
- Pawle, Pawle - westchnęła - To jest Ukraina. Może za pięć lat będą tu przydrożne bary... Poza tym nie sądzę, żeby zatrzymali się choć na moment lub zaryzykowali... - patrzyła przez małą lornetkę. - Przodem jedzie łada niwa - stwierdziła. - Za nią lanos - w nim pewnie jest nasze urządzenie. Trzeci to chyba volkswagen... Dziwnie zwalniają...
Przyhamowałem lekko.
- Widzą nas? - zaniepokoiłem się.
- Jeśli mają noktowizor, a w zasadzie dlaczego mieliby nie mieć...
Uniosła lornetkę do oczu. Musiała mieć iście koci wzrok, jeśli mogła coś wpatrzeć w blasku ich czerwonych świateł pozycyjnych.
- Padnij - wrzasnęła nieoczekiwanie uderzając mnie ramieniem.
Coś z tępym hukiem wbiło się w karoserię Rosynanta.
- Trafili nas - wycedziła.
- Nie celowali w szybę, to zresztą włókno poliwęglowe... - mruknąłem.
- Ostatni samochód stoi na wzgórzu; obserwują nas... Odjechali.
- Mamy problem - powiedziałem.
Spod maski wozu snuła się wyraźna smuga pary.
- Obawiam się, że to chłodnica - rzekła. - Czyli nie chcieli nas zabić, zadowolili się unieruchomieniem...
Spojrzałem na zegarek. Osiemnasta. Zjechaliśmy z szosy. Kłęby pary waliły na całego.
Wysiadłem i uniosłem maskę. Poświeciłem latarką.
Mleczny opar zasłonił niemal całe pole widzenia. Rozwiałem go dłonią.
- Musieli trafić gdzieś w korpus - oceniłem. - Powinienem to naprawić... Ale najpierw muszę wymontować uszkodzony element...
Po półgodzinie chłodnica Rosynanta wystygła na tyle, że można było dotknąć ją ręką... Trzymała się na czterech śrubach. Jedna dała się wykręcić bez większego problemu. Pozostałe były mocno zapieczone. Wyciągnąłem butelkę środka penetrującego i nakapałem solidnie pod łebki. Spróbowałem. Ani drgnęły. Nakapałem ponownie. Wreszcie jedna puściła. Stasia, nie mogąc mi pomóc, spacerowała nerwowo po poboczu.
- Może zadzwoń po pomoc drogową - zasugerowałem.
- O tej porze już nieczynna - ostudziła mnie. - Zresztą i tak nie mam tu zasięgu... To trochę inna rzeczywistość...
Następne dwie godziny spędziłem na próbach odkręcenia pozostałych śrubek. Wreszcie udało mi się ruszyć trzecią śrubę. W końcu poddała się ostatnia. Pociągnąłem chłodnicę. Drgnęła, ale nie ruszyła się. Coś ją jeszcze trzymało. Wczołgałem się pod samochód i odkręciłem wodoszczelną płytę, zabezpieczającą od dołu przedział silnikowy.
Co jakiś czas mijały nas samochody, ale żaden się nie zatrzymał. Stasia też nie machała. Ufałem jej - ona lepiej znała tutejsze zwyczaje i zagrożenia...
Latarka zgasła definitywnie. Chłodnicę od spodu trzymała piąta śruba. Najbardziej zardzewiała i zapieczona ze wszystkich. Była czwarta nad ranem, gdy wreszcie, przyświecając sobie zapałkami, zdołałem ją wykręcić. Ten, kto przez pięć godzin nie walczył z zapieczoną śrubą w chłodną, lutową noc na ukraińskim stepie nie zrozumie, co wtedy czułem. Wiatr przemroził mnie do szpiku kości, a przecież temperatura była wyższa od zera. Dopiero nad ranem szron pokrył przydrożne kamienie.
Zapaliłem reflektory Rosynanta i w ich świetle obejrzałem wymontowany detal. Kula z karabinu snajperskiego rozerwała rurkę niemal na strzępy i utkwiła w ściance oddzielającej przedział silnikowy.
Wyszukałem odpowiedni kawałek blachy w skrzynce narzędziowej. Wygiąłem go tak, aby dobrze objął uszkodzone miejsce. Zeszlifowałem jego wewnętrzną stronę i starannie wypolerowałem papierem ściernym. Przygotowałem sobie klej dwuskładnikowy i posmarowałem obie powierzchnie. Przyłożyłem i docisnąłem sznurkiem skręcając go ciasno za pomocą patyka. Teraz należało poczekać około czterdziestu minut. Dniało. Zszedłem z pobocza i z rowu melioracyjnego nabrałem lodowatej wody. Stasia drzemała na przednim siedzeniu.
- Znowu mamy dzień - powiedziałem. - Jak tu pięknie.
Słońce z każdą chwilą wyżej wspinało się na nieboskłon. Wokoło nas ciągnęły się stepy. Były puste, szare, pokryte zwiędniętą zimową trawą. Tu i ówdzie leżał na niej śnieg. Na wzgórzach ciemniały zagajniki.
Umyliśmy się w rowie. Woda parzyła chłodem. Ręce upaćkane smarem nie domyły mi się całkowicie. Mydło nie chciało się pienić. Przykręciłem chłodnicę na miejsce, podłączyłem wszystko i wypełniłem ją wodą. Uruchomiłem na próbę silnik. Wszystko grało.
- Co robimy? - zapytała Stasia. - Uciekli nam chyba definitywnie. O tej porze są już na Białorusi, chyba że na przejściu była długa kolejka. Wszystko przepadło...
Pokręciłem przecząco głową.
- Też mi się tak wydawało - powiedziałem - ale jak dłubałem pod samochodem, doszedłem do wniosku, że to jednak szyte zbyt grubymi nićmi... Porywają urządzenie i prują z nim prosto w stronę granicy... Idiotyzm.
- Dlaczego? - zdziwiła się. - Logiczne. Ulotnić się jak najszybciej, najkrótszą drogą do domu...
- Z bardzo prostej przyczyny, moja droga. Sidorow dał się poznać jako człowiek ostrożny. Z pewnością teraz, gdy udało mu się zdobyć urządzenie, nie będzie ryzykował jego utraty.
- Jeśli wiózł maszynę samochodem na rządowych numerach, w dodatku zapieczętowaną w kontenerze jako pocztę dyplomatyczną... Konwencja wiedeńska z 1812 roku wyłącza takie pakunki spod jakiejkolwiek kontroli.
- A gdyby było inaczej? Białorusini porywają maszynę. Dzwonimy do Krawczuka, on organizuje zasadzkę przy granicy. Jego ludzie oczywiście po cywilnemu napadają na konwój i grabią co się da, w tym kontener. Rząd Ukrainy wyraża ubolewanie z powodu napadu jakiegoś gangu na samochód dyplomatów zaprzyjaźnionego kraju, podejmuje energiczne działania, sprawców nie udaje się odszukać... Sidorow musiał uwzględnić taki wariant zdarzeń.
Zamyśliła się.
- On byłby chyba do tego zdolny. Ale “pluskwa” pokazywała, że mają maszynę ze sobą.
- No właśnie. To mnie natchnęło. “Pluskwę” znaleźli i zabrali ze sobą, żebyśmy pojechali za nimi. Żeby ludzie Krawczuka w razie czego byli w stanie szybko namierzyć ten niewielki konwój.
- Nie rozumiem.
- Spałaś na lekcjach fizyki - huknąłem. - W co wstawili urządzenie?
- W blaszany kontenerek - przekrzywiła głowę. - Jasne - prawie krzyknęła. - Klatka Faradaya!
- Właśnie. Blacha ze wszystkich stron odcina fale radiowe. Nie mielibyśmy najmniejszych szans odszukać sygnałów radiowych “pluskwy”, bo po prostu zostałyby w środku skrzynki... A blacha bagażnika dodatkowo wytłumia sygnał...
- Spryciarze. To gdzie są teraz?
Nie wiedziałem. Milczałem długo.
- Myślę, że maszyna i Sidorow zostali we Lwowie - powiedziałem wreszcie. - Pod latarnią najciemniej. Będą chcieli odczekać kilka dni. Ten czas z pewnością poświęcą na zapoznanie się z zasadami działania urządzenia.
- Było bardzo zniszczone, ale myślę, że mogliby je zrekonstruować na podstawie tego prototypu - rozważała.
- Na pewno białoruskie KGB dysponuje jakimiś mieszkaniami w mieście - powiedziałem w zadumie. - Mamy pewne szansę ich namierzyć... Ale będziemy potrzebowali pomocy Bohdana Krawczuka.
-Ten typ...
- Nie jest taki zły - zaprotestowałem. - Poza tym nasze cele są zbieżne. Powinien nam pomóc. Na pewno będzie chciał wykryć obcą agenturę na swoim podwórku. Ostatecznie to jego zawód.
Kiwnęła niechętnie głową.
- A zatem zawracamy - powiedziała.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
NEGOCJUJĘ Z KRAWCZUKIEM • SKĄD WZIĄĆ PIĘĆ KILOGRAMÓW EBONITU? • PONOWNIE STOWARZYSZENIE WYNALAZCÓW I RACJONALIZATORÓW • TAJEMNICE STAREGO FORTU • ODKRYCIE INŻYNIERA • CZY ZIEMIA SIĘ OBRACA?
Po całonocnej jeździe musiałem solidnie odespać. Dopiero koło południa zwlokłem się z łóżka. Pan Samochodzik i Marek gdzieś wybyli, zabierając Rosynanta. Stasia jeszcze spała; gdy zadzwoniłem, odebrała jej kuzynka.
- Mam plan - wyjaśniłem jej i zaproponowałem spotkanie o osiemnastej.
Wyszedłem z hotelu. Do tej pory Bohdan zawsze pierwszy nas znajdował, pojawiał się jak spod ziemi. Teraz ja musiałem go odszukać. Wysłałem mu SMS-a z propozycją spotkania. Po chwili odpowiedział. Spotkaliśmy się na szczycie Kopca Unii Lubelskiej. Siedliśmy na murowanym cokole pod masztem z flagą. U naszych stóp rozciągało się miasto.
- Wiem, że odnaleźliście i straciliście urządzenie - powiedział Krawczuk.
Zręcznie odkorkował dwie butelki kwasu chlebowego. Zerwał kapsle o betonowy stopień. Podał mi jedną, a sam przytknął do ust drugą. Kwas był bardzo smaczny.
- Skąd wiecie? - zdziwiłem się.
- Nie doceniasz nas. Moi ludzie zanotowali, że panna Kasia wezwała szklarzy do wprawienia szyb. Białorusini wskoczyli z dachu prosto do pracowni?
- Owszem - niechętnie kiwnąłem głową - gratuluję dedukcji.
- To mój zawód - komplement nie zrobił na nim wrażenia.
Człowiek wynajmujący lornetki podszedł do nas, ale widząc, że nie jesteśmy zainteresowani, wycofał się na swoje miejsce przy schodkach.
- Czego potrzebujecie? - odezwał się agent.
- Sądzę, że maszynę ukryli gdzieś w mieście. Chcemy ją odzyskać.
- To nie jest wasza własność - powiedział. - Zgodnie z prawem ukraińskim, to nasze...
- Chcemy tylko rozkręcić urządzenie i obejrzeć. Jeśli się da - skopiować, oryginał możecie sobie zatrzymać i postawić w muzeum. Zwłaszcza, że twierdzicie, iż nie ma większej wartości.
Kiwnął powoli głową.
- A zatem sądzę, że białoruskie KGB ma we Lwowie kilka konspiracyjnych mieszkań.
- Owszem - powiedział spokojnie. - Tylko że niezbyt wiemy gdzie. W zeszłym roku udało nam się trafić na jedno z nich. Stara część miasta to niestety wymarzone miejsce dla szpiegów. Przechodnie bramy, podwórka-studnie, od których odchodzą korytarze w zgoła niespodziewanych kierunkach. Przecież dlatego właśnie spuściliście nam takie baty w 1918 roku. Polacy byli właścicielami wielu kamienic. I znali przejścia pomiędzy nimi, o których nie wiedzieli nawet lokatorzy... Parę naszych oddziałów zaszliście dzięki temu od tyłu... Przechodnie kamienice, przejścia, zaułki, zakamarki... Można się nimi błąkać godzinami nie wychodząc na ulice... I można zgubić niemal każdego śledzącego.
- Zakładam, że w takim konspiracyjnym mieszkaniu nie można specjalnie szaleć - mruknąłem.
- Co sugerujesz? - zaciekawił się.
- Eteroid to dość skomplikowana konstrukcja. Sworznie, osie, łożyska, korby, obudowa...
Milcząc czekał na dalsze wyjaśnienia.
- Praca tokarki jest dość głośna, zwłaszcza jeśli obrabia się stal. Dlatego przypuszczam, że poszczególne części urządzenia zamówią u ślusarza. A na miejscu tylko skręcą.
- Myślę, że zdobędę wykaz wszystkich warsztatów ślusarskich w mieście. O ile oczywiście nie mają gdzieś zaprzyjaźnionego ślusarza albo domu na przedmieściach, gdzie można w piwnicy urządzić warsztat...
Wyjął z kieszeni telefon i dłuższą chwilę wydawał polecenia.
- Wyniesiecie się dopiero, jak skończycie? - zapytał ponuro.
- Taka praca - uśmiechnąłem się przepraszająco. - My mamy swoje polecenia, a pan ma swoje.
- Macie szczęście, że Białorusinów nie lubię bardziej niż was - powiedział. - Ale Kijów naciska, żeby was wreszcie pogonić. Zostały wam dwa lub trzy dni... Potem - uderzył się kantem dłoni po udzie - nie będę już w stanie was chronić.
Rozstaliśmy się w zgodzie. Poszedłem do pracowni Kruszewskich. Stasia już wstała.
- Jakie plany? - zapytała.
Streściłem moją rozmowę z Krawczukiem.
- Sprytne - mruknęła. - Odwalą za nas całą robotę.
- Tylko jeszcze pytanie, czy zechcą się podzielić wynikami? - dorzuciła Kasia.
- Przewidziałem to - powiedziałem spokojnie. - I zachowałem jeden trop, który musimy sprawdzić sami.
- Jaki trop? - zaciekawiła się jej starsza kuzynka.
- Ebonit. Tarcze wewnątrz były z ebonitu. Korozja części metalowych bardzo je uszkodziła, więc sądzę, że do rekonstruowanej maszyny będą potrzebowali nowych.
- Tarcze z ebonitu - pokręciła głową młodsza z dziewcząt - Czy to się w ogóle da kupić?
- Niewielkie tak - wyjaśniłem. - Używa się ich w szkole do demonstrowania doświadczeń z elektrycznością. Natomiast dużych się nie produkuje.
- Więc co zrobią? Zamówią, żeby im zrobili w Mińsku?
- Sądzę, że nie. Kupią gdzieś cztery, może pięć kilogramów ebonitowego granulatu i przetopią. To się da zrobić w zwykłym garnku.
- Ebonitowy granulat? - zdziwiła się. - Gdzie to się kupuje?
- Liczyłem na to, że wy będziecie wiedziały - westchnąłem. - Ostatecznie sporo grzebiecie się w chemikaliach - wskazałem gestem dziesiątki butelek odczynników, których używały do renowacji mebli.
Kasia bez słowa podniosła słuchawkę telefonu i wystukała numer. Rozmawiała dłuższą chwilę z kimś po drugiej stronie.
- Nasz dostawca nie ma tego na składzie - powiedziała. - Może sprowadzić, ale to potrwa minimum dziesięć dni.
- To dobra firma? - zainteresowałem się.
- Najlepsza. Jeśli oni mają takie problemy, to i Białorusini tego szybciej nie ugryzą... A sądzę, że będą się chcieli uwinąć jak najszybciej. Mińsk z pewnością czeka na wyniki...
- Zaraz - ocknęła się Stasia. - Powiedziałeś, że ebonit można stopić w zwyczajnym garnku?
- Owszem - kiwnąłem głową.
- Skoro małe tarcze można kupić w sklepach z pomocami naukowymi...
- To wystarczy kupić czterdzieści małych i wrzucić do kotła - dokończyła jej kuzynka.
Przez chwilę wertowała pospiesznie książkę telefoniczną. Zaraz potem zaczęła notować numery. Ponownie wzięła telefon do ręki. Tym razem rozmawiała dłuższą chwilę. Dla zabicia czasu spacerowałem oglądając meble.
- Mam ich - powiedziała wreszcie. - Tarcze z ebonitu prowadzi tylko centrala zaopatrzenia szkół. Ale chwilowo nie ma ich na składzie, bo ktoś dziś rano kupił czterdzieści sztuk. Cały ich zapas.
- Spóźniliśmy się - powiedziałem ze złością.
- Ależ nie - uśmiechnęła się lekko. - Udałam nauczycielkę fizyki, której pilnie jest potrzebna taka pomoc naukowa... Podali mi adres nabywcy i doradzili, żebym próbowała odkupić od niego.
- Genialne w swojej prostocie - ucieszyłem się.
- O ile kupujący podał prawdziwe dane - ostudziła nas Stasia. - Gdzie mieszka?
- Przy ulicy Kiryła i Mefodija.
- Cyryla i Metodego, czyli dawna Długosza - powiedziałem.
- Numer 20 - uzupełniła.
- A niech to...
- Co się stało?
- W tym budynku mieści się Stowarzyszenie Wynalazców i Racjonalizatorów - wyjaśniłem. - Byliśmy tam z szefem parę dni temu. Nie sądziliśmy, że pracują dla Białorusinów.
- Może to przypadkowa zbieżność? - zastanowiła się. - Jedziemy złożyć im wizytę?
- Oczywiście.
Stasia zaparkowała swojego poloneza przy ulicy Długosza i raźnym krokiem ruszyliśmy pod górę zaułkiem prowadzącym do siedziby Stowarzyszenia Wynalazców i Racjonalizatorów. Zmierzchało się już.
- Masz jakąś broń? - zapytała Stasia.
- Pistolet gazowy - wyjaśniłem.
Kiwnęła głową. Wyjęła z kieszeni rewolwer na naboje kabekaesowe. Słyszałem, że używali takich czeczeńscy bojownicy. Produkowane przez miejscowych ślusarzy ze stali narzędziowej nie miały imponującego kalibru, ale za to były aż dwunastostrzałowe. Jej kuzynka była wyposażona w jakąś straszną armatę. Ze zdumieniem rozpoznałem rewolwer nambu produkowany w latach trzydziestych w Japonii. Znałem tę broń, miała kaliber dziewięć milimetrów i potężnie kopała przy każdym strzale.
- Czy odrobinkę nie przesadzacie? - zaniepokoiłem się.
- To może być pułapka - wyjaśniła Stasia. - A dokładniej mówiąc, możemy im się wpakować prosto do warsztatu.
Miała rację! Podeszliśmy pod drzwi. Już miałem nacisnąć guzik domofonu, gdy spostrzegłem, że nie zatrzaśnięto ich.
- Wchodzimy - zaproponowałem.
Wśliznęliśmy się do środka. Hol był ciemny, ale z biblioteki padał na podłogę snop jasnego światła. Poblask wyławiał z mroku wirujące niezmordowanie detale perpetum mobile. Usłyszeliśmy głosy. Ostrożnie podkradłem się pod drzwi.
- Ebonit, który wykupiliście, jest nam na gwałt potrzebny - poznałem głos Sidorowa. - Rozumiem, że wam także...
- W zasadzie nasze doświadczenia mogą poczekać - poznałem głos naszego niedawnego rozmówcy. - Poza tym od biedy moglibyśmy przetopić tę odrobinę, którą mamy...
- W centrali zaopatrzenia szkół obiecali sprowadzić kolejną porcję tarcz za mniej więcej dwa tygodnie - kapitan jakby odzyskiwał pewność siebie. - Rozumiem, że dwa tygodnie to dla panów spore opóźnienie, ale może skromny datek na rozwój Stowarzyszenia Wynalazców i Racjonalizatorów pozwoli złagodzić tę uciążliwość.
- Co ty na to, Ihor? - bibliotekarz zapytał kogoś trzeciego.
- Myślę, że wszystko zależy od wysokości datku - głos wskazywał na człowieka mocno już posuniętego w latach.
Wycofaliśmy się przed budynek.
- My to mamy szczęście - powiedziała Kasia. - Co robimy?
- Przyszedł tu na piechotę - mruknąłem. - Nigdzie nie widać samochodu ani nie czeka na niego taksówka. Sądzę, że także na piechotę wróci do ich kwatery. Czyli muszą siedzieć niedaleko.
Przyczailiśmy się w bramie jednego z domów. Kapitan Sidorow niebawem wyszedł. Przez ramię miał przerzuconą ciężką torbę. Rozejrzał się uważnie na wszystkie strony, ale nas ukrytych w cieniu bramy nie zauważył. Ruszył w dół do ulicy, a potem skierował się na wschód. Ulicą Gruszewskiego dotarł do prospektu Szewczenki. Tu kręciło się sporo ludzi i można było śledzić go bez trudu. Wędrowaliśmy niestrudzenie jego tropem. Zaszedł na chwilę do sklepu rybnego, mieszczącego także stoisko monopolowe i kantor wymiany walut. Po chwili skręcił w ulicę Czajkowskiego, czyli przedwojenną Chorążczyzny.
- Robi się ciekawie - zauważyłem.
Agent minął dom inżyniera i zaczął wspinać się pod górę. Musieliśmy zwiększyć odstęp. Było już zupełnie ciemno, a magistrat Lwowa najwyraźniej oszczędzał na oświetleniu tej dzielnicy. Jednak podkute oficerki kapitana wybijały doskonale słyszalne werble na płytach chodnika. Minęliśmy restaurację obwieszoną polskimi tabliczkami. Czyżby kapitan kierował się któregoś z ostatnich domów przy ulicy? Odgłos kroków ucichł. Dobiegliśmy do ostatniego budynku i ostrożnie wyjrzałem zza węgła. Wąska ścieżka i schodki wyłożone drewnem wspinały się na szczyt wzgórza cytadeli. Kapitan drapał się po przegniłych dechach. Po chwili podążyliśmy jego śladem. Szczyt był porośnięty krzewami. Białorusin rozejrzał się raz jeszcze, ale na szczęście nie zdołał nas dojrzeć. Przyspieszył kroku i po chwili zakręcił w stronę starego budynku fortu artyleryjskiego. Zaskrzypiały wrota i niemal natychmiast zatrzasnęły się ze zgrzytem. Stasia zniknęła. Po kilku minutach wróciła.
- W środku mieści się magazyn ukraińsko-amerykańskiej firmy farmaceutycznej - poinformowała. - Ciekawe, co by powiedział mój dziadek, gdyby wiedział, że fort, który z takim trudem zdobyli, stał się gniazdem białoruskich szpiegów.
- Dziadek zdobył, ale my chyba nie damy rady - mruknąłem.
Budynek otaczała dość głęboka fosa przyporowa. Ze strzelnic koło bramy padało światło, widocznie znajdowała się tam stróżówka. To zrozumiałe, magazynu leków nie zostawia się bez nadzoru. Ruszyliśmy wokoło usiłując wypatrzyć jakiś słaby punkt, miejsce, którędy by można wtargnąć do środka.
- Wleziemy na drzewo i z góry rzucimy kotwiczkę - zaproponowałem. - Przeleziemy po linie i zakradniemy się z góry na dziedziniec...
W tym momencie nadepnąłem na coś miękkiego. To coś wydało zduszony jęk.
- Ech, Polacy, zawsze musicie deptać Kozaków - tajemnicza przeszkoda odezwała się głosem Krawczuka. - A co do waszego błyskotliwego planu, górą się nie da, bo zainstalowali czujniki ruchu.
Agent kontrwywiadu podniósł się ze ścieżki, na której leżał nakryty płachtą maskującą.
- Wybaczcie - zreflektowałem się.
- Nic nie szkodzi - przyjął przeprosiny.
- To co robimy? - zapytała Stasia. - Sądzę, że mają tam eteroid...
- I chcecie go im wykraść - uzupełnił. - Rozumiem, a nawet popieram. Ale nie bardzo wiem, jak moglibyście tego dokonać...
- A legalnie się nie da? Pan ze swoimi uprawnieniami...
- Są wysoko kryci, udziałowcami jest kilku wpływowych polityków. Wykurzymy oczywiście to szpiegowskie gniazdo, ale po wyborach, jak ich protektorów zdejmą ze stanowisk... Dlatego jestem za podjęciem nielegalnej inicjatywy - dokończył prawie wesoło.
- Ilu jest w środku?
- O tej porze, gdy personel magazynu poszedł do domu, sądzę, że pięciu-sześciu ludzi: dwu lub trzech ochroniarzy, dwaj laboranci, którzy przygotowują zamówione na jutro leki, oraz Sidorow ze swoją, to znaczy waszą, a właściwie naszą, maszyną.
- A skąd tak dokładne dane? - zaciekawiłem się.
- Rozpracowujemy ich od dawna... Proszę się nie obrażać, wy też nie powiedzieliście nam wszystkiego.
Obeszliśmy fort dookoła.
- Nie do ugryzienia - mruknąłem. - Jakim cudem wasz dziadek i jego ludzie wdarli się do środka? Bo przecież kiepsko uzbrojeni polscy powstańcy, nie dysponujący artylerią, nie mogli tak po prostu zdobyć fortu?
Milczała przez chwilę marszcząc czoło.
- Wleźli tam podstępem, przez jakiś tunel czy coś takiego...
- Eureka - powiedziała Kasia. - Pewnie przez tunel minerski przekradli się do niestrzeżonych kazamatów i wzięli Ukraińców z zaskoczenia.
- Tylko gdzie szukać takich tuneli? - mruknął Krawczuk. - O ile oczywiście jeszcze są.
Przymknąłem oczy usiłując sobie przypomnieć nasze wcześniejsze przygody.
- To forty austriackie - powiedziałem niepewnie - budowane inaczej niż rosyjskie, które miałem okazję poznać. Nie wiem, czy są tu w ogóle chodniki minerskie... Natomiast myślę, że istniały pod ziemią połączenia z cytadelą i sąsiednimi fortami.
- W cytadeli powstaje centrum biznesu - mruknął agent. - Ale tu niedaleko jest jeszcze jeden taki fort, tylko że opuszczony.
- Będziemy potrzebowali jednego drobiazgu - mruknąłem.
- A ja bym ściągnął jeszcze dwóch swoich ludzi - dodał Krawczuk.
- W takim razie połączmy przyjemne z pożytecznym - zadzwoniłem do Pana Samochodzika.
Był już w hotelu i poinformował mnie, że razem z Markiem szykują drobną niespodziankę na jutro. Wyjaśniłem, że też szykujemy małą niespodziankę i poprosiłem, żeby wydał pewną rzecz ukraińskim agentom, którzy na chwilę przyjdą do niego. Dwadzieścia minut później na drewnianych schodkach pojawili się dwa rośli ludzie Krawczuka. Postawa zdradzała byłych komandosów. Jeden z nich przyniósł mi niedużą walizeczkę. Z takimi siłami mogliśmy już iść na Białorusinów. Bohdan poprowadził nas ścieżką przez chaszcze i po kilku minutach pokonywania jakichś wądołów i stosów śmieci znaleźliśmy się przed drugim fortem artyleryjskim. Stał na krawędzi wzgórza. Gdyby z pustych strzelnic wycelować armaty, w kilka minut można by zbombardować pół miasta... Przeszliśmy wyrwaną bramę. Ukraińcy zapalili solidne reflektorki. Zeszliśmy do piwnic. Latem musieli się tu gnieździć jacyś przedstawiciele subkultur, gdyż na murach było widać wymalowane sprayem napisy. Byłem ciekaw, co oznaczają zupełnie nieznane mi słowa, ale dziewczęta krztusząc się ze śmiechu odmówiły tłumaczenia. Ciąg piwnic bardzo przypominał te pod Fortem Legionów w Warszawie. W podłodze ziało kilka jakby studni. Poświeciliśmy do środka. Wychodziły z nich tunele minerskie. Wybraliśmy jeden skierowany dokładnie w stronę fortu, w którym mieściła się hurtownia leków. Zjechaliśmy po lince desantowej na dno. Korytarz był dość wysoki, a sklepienie na szczęście trzymało się mocno. Ruszyliśmy tunelem. Po kilku minutach dalszą drogę zablokował mur. Cegły były dość nowe, zaprawa pomiędzy nimi kłuła w oczy bielą. Jeden z komandosów uderzył łomem, po czym starannie dobierając słowa, powiedział po polsku:
- Solidna ciesiołka.
Wprawdzie określenie “ciesiołka” pasowało raczej do ściany z desek, ale nie poprawiałem go. Otworzyłem walizeczkę i wyjąłem piłę ultradźwiękową. Przyłożyłem ostrze do muru i wyciąłem prostokąt sto na sześćdziesiąt centymetrów. Kopnąłem i kawał muru przewrócił się w ciemność.
Krawczuk przesunął opuszkami palców po linii cięcia.
- Jasny gwint - powiedział. - Skąd to masz?
- Pewien Rosjanin podarował - wyjaśniłem.
- Nasz wydział techniczny dałby niezły grosz za takie cacko - westchnął. - Jak widzę, nasze służby znowu zapóźnione...
Korytarz po kilkudziesięciu metrach przegrodziła kolejna zapora. Przebiłem ją. Niestety, dalej przejście aż po sufit wypełniał piasek. Ukraińcy złapali saperki i zaczęli się przekopywać. Metr piachu, kolejny mur i znowu piasek. Solidnie zabezpieczono to przejście. Wreszcie po przebiciu kolejnego muru trafiliśmy na drewniane, okute zardzewiałą blachą drzwi. Od tyłu były zaspawane. Dwaj komandosi prawie położyli się na przeszkodzie, by stłumić drgania, a ja przeciachałem wibrującą, blachę wiązką ultradźwięków. Kolejny mur.
- Jesteśmy pod hurtownią - mruknął Krawczuk rozglądając się wkoło.
Faktycznie, mur nosił ślady osuszania metodą termoinjekcji. Jeszcze kilka kroków i znaleźliśmy się w studni analogicznej jak ta, którą zeszliśmy na dół, do korytarza. Od góry była nakryta metalową klapą.
Agenci wyjęli z plecaków klamry i pistolet do wstrzeliwywania kołków, po czym szybko zaimprowizowali drabinkę. Bohdan wdrapał się do klapy.
- Pewnie ma założony alarm - powiedział spokojnie.
Jeden z jego ludzi podał mu nieduże pudełeczko. Ukrainiec przesunął nim po powierzchni blachy patrząc na wyświetlacz.
- Jest ptaszyna - mruknął. - Naciskowe, z głośnikiem...
Drugi z agentów podał mu dziwny przedmiot podobny do latarki. Bohdan wycelował w niewidoczne urządzenie i wcisnął guzik. Blacha cicho brzęknęła i przebiegły po niej błękitne nitki wyładowań.
- A cóż to jest takiego? - zdumiałem się.
- Laser mikrofalowy - wyjaśnił. - My też mamy swoje osiągnięcia.
Podniósł klapę. W powietrzu unosiła się jeszcze woń stopionego plastyku. Na powierzchni klapy i obok poniewierały się jakieś szczątki urządzeń elektronicznych zwęglonych i zniekształconych wysoką temperaturą. Kazamaty wyglądały podobnie jak pod opuszczonym fortem, ale wypełniały je paczki z lekarstwami. Były też osuszone i dobrze przewietrzane. Doszliśmy do zakrętu. Jeden z ludzi Krawczuka wyjął z kieszeni mały czujnik i ostrożnie wysunął go za węgieł.
- Czujnik na podczerwień - zameldował.
- Nieźle, nieźle - mruknął jego szef. - Pora wypróbować płaszcz. Z plecaka wydobył coś w rodzaju kombinezonu z folii. Ubrał się w to i zniknął za zakrętem.
- W porządku, wyłączyłem - powiedział.
- To ekranuje ciepło? - zdziwiłem się. - Czujnik reaguje na zmiany temperatury rzędu zaledwie kilku stopni Celsjusza...
- Na krótką metę - wyjaśnił. - To specjalny plastyk. Zatrzymuje ciepło, ale nie dłużej niż dwadzieścia - trzydzieści sekund. Potem nagrzewa się i zaczyna reagować...
Obeszliśmy kazamaty wokoło, ale nie natrafiliśmy na żaden ślad Sidorowa ani maszyny Rychnowskiego. Weszliśmy piętro wyżej.
Strażnicy siedzieli w swojej dyżurce, dziedziniec jasno oświetlały reflektory. Drzwi prowadzące do kolejnych pomieszczeń obiegających fort wokoło były zaopatrzone w małe okrągłe okienka, więc bez trudu mogliśmy dyskretnie zaglądać do środka. Większość była ciemna. Światło latarki wyławiało z mroku pudła z medykamentami i urządzenia do paczkowania tabletek. W jednej z sal urządzono laboratorium. Dwaj technicy w nieskazitelnie białych fartuchach obsługiwali skomplikowaną aparaturę. W kolejnym pomieszczeniu kapitan Sidorow w sporym kotle gotował ebonit.
Bohdan zawahał się na moment.
- Chyba lepiej, żebyśmy nie byli w to zamieszani - powiedział w imieniu swoich ludzi.
Kiwnąłem głową. Wyjąłem z kieszeni pistolet gazowy i położyłem dłoń na klamce.
Stasia powstrzymała mnie. Wyjęła z torebki zbiorniczek z gazem usypiającym. Wsunęła rurkę pod drzwiami i przekręciła zaworek.
- Jest bezwonny - szepnęła.
Obserwowaliśmy wnętrze laboratorium przez okienko w drzwiach. Kapitan siedział przy stole. W oczach zaczął przysypiać. Wstrząsnął lekko głową, ale zaraz opadła mu znowu. Podparł się na rękach i chwilę potem zasnął słodko wspierając brodę na blacie. Stasia wyjęła małą maskę przeciwgazową i weszła śmiało do środka. Wynalazek Rychnowskiego stał na stole pod ścianą. Zapakowała go do pudła i podała mi. Chciała chyba też zabrać ebonit, ale gar był bardzo rozgrzany. Zgasiła więc tylko ogień, żeby zawartość nie wykipiała, zanim kapitan się obudzi.
- Tu jest jeszcze zeszyt z notatkami - powiedziała. - Pomierzył wszystko, rozrysował schemat, są też zdjęcia z polaroidu...
- Zostaw mu to - poleciłem. - Wprawdzie to wróg, ale grajmy czysto...
Wycofała się na korytarz. Odeszliśmy tę samą drogą, którą przyszliśmy. Spojrzałem na zegarek. Czwarta rano. Ta noc była pracowita...
- Pora się pożegnać - powiedział Bohdan lekko ziewając. - Mam prośbę. Można pożyczyć tę piłę ultradźwiękową? Tylko do jutra. Nasz pion badawczy obejrzy szczegóły konstrukcji i zwrócimy.
- Jasne. I dzięki za pomoc - wręczyłem mu urządzenie.
Rozstaliśmy się. Wróciliśmy na ulicę Długosza, gdzie zostawiliśmy samochód. Dziewczęta odwiozły mnie do hotelu i pojechały do siebie. Umieściłem maszynę Rychnowskiego pod łóżkiem. Sen zmorzył mnie natychmiast.
Obudziło mnie pukanie. Spojrzałem półprzytomnie na zegarek. Jedenasta. A więc spałem ledwie kilka godzin. Otworzyłem drzwi. Pan Tomasz.
- Odpocząłeś?
- Tak - kiwnąłem głową.
- Umyj się, przebierz i jedziemy do “alchemiczek”. Zapraszają nas...
- Co? - wyrwało mi się.
- Kąpiel - zaordynował. - I ogól się, bo idziemy z wizytą do dam...
- Ale ja... - wyciągnąłem spod łóżka pudło z zardzewiałym wrakiem maszyny. - Odzyskaliśmy to w nocy...
- Gratuluję - Pan Samochodzik odniósł się do mojego wyczynu z dziwnym brakiem entuzjazmu. - A teraz kąpiel.
Zastosowałem się do jego poleceń. Godzinę później pukaliśmy do drzwi pracowni. Otworzył nam Marek. W powietrzu unosiła się ciężka woń jakby rozgrzanego plastyku.
- O, jesteście - ucieszył się.
- Mam maszynę - wysunąłem w jego stronę pudło.
Stasia i Kasia miały podejrzanie rozradowane miny.
- Fajnie - ucieszył się. - Zaraz obejrzymy.
- Co knujesz? - pociągnąłem nosem. - Ten zapach... to przecież ebonit.
Uśmiechnął się lekko i przepuścił nas do środka. W pierwszym pomieszczeniu na starym stole stały cztery miski, w których stygło jakieś paskudztwo. Kasia na małej tokarce szlifowała stalowy walec.
- Co to? - zdumiałem się.
- Tarcze - wyjaśnił ochoczo Marek. - Zrekonstruujemy maszynę Rychnowskiego...
Na solidnej drewnianej ramie były już osadzone sworznie. Dziewczyna wyłączyła tokarkę i rękawicą ujęła obrabiany detal. Fizyk zaczął wyjmować ebonitowe tarcze... Spojrzał na jakiś schemat.
- Skąd to masz? - zdumiałem się. - Co tu jest grane?
Spojrzałem na pana Tomasza. Uśmiechał się szeroko.
- Przypomnij sobie, o co procesował się Rychnowski ze spółką.
- Oszukali go - wytężyłem mózg.
- Tak. A na czym polegało oszustwo? Nie pamiętasz? Opatentowali jego urządzenie...
- Patent...
- Właśnie, panowie muzealnicy - uśmiechnął się z udawaną wyższością fizyk. - Zadzwoniłem do Urzędu Patentowego i przefaksowali mi schemat i opis urządzenia...
- To my od tygodnia zdzieramy nogi po Lwowie szukając maszyny, a tymczasem...
- Tymczasem wystarczyło ruszyć głową - pogodził nas szef. - Nawet fizycy mogą czegoś nauczyć nas, humanistów. Wczoraj nie było nas cały dzień, bo wyskoczyliśmy do Przemyśla po granulat... A oryginalne urządzenie Rychnowskiego, które zdobyłeś, też się przyda. Po pierwsze, porównamy, czy rekonstrukcja jest dokładna, po drugie zaś lepiej, żeby taki zabytek stał w miejscowym muzeum, a nie rdzewiał w magazynach KGB...
Nie sposób było się z tym nie zgodzić... Metalowe obejmy wyszlifowane przez młodszą dziewczynę, wykonane z metalowego płaskownika, były zaopatrzone w otworki. Szybko i zręcznie montowali maszynę. Dwie nieruchome tarcze, pomiędzy nimi dwie ruchome, dalej szczotki, druty, stalowy sztyft zamknięty w szklanej bańce. Bańka miała dwa otwory - jeden skierowany do dołu, drugi do góry...
- To według opisu z pewnego starego artykułu - wyjaśnił Marek.
Kasia ustawiła na kuchence elektrycznej szybkowar. Spust pary połączyła gumową rurką z dolną częścią cylindra...
Pokręciłem w zadumie głową.
- Cuda i dziwy - powiedziałem.
Marek zainstalował solidną korbę, chyba od starej wyżymaczki. Korba przez system przekładni - poznałem detale wykręcone z lewarka samochodowego - napędzała trzpień przechodzący przez środek urządzenia. Na nim obracały się wewnętrzne tarcze...
- A więc, wedle opisu patentowego, uzyskamy elektryczność w postaci zielonych kuleczek - stwierdził Marek z zadowoleniem.
Gdzieś z głębi mieszkania nadeszła Stasia.
- Skończyliście? - zapytała.
Marek kiwnął uroczyście głową.
- Zanim para osiągnie odpowiednie do doświadczenia ciśnienie, minie co najmniej kwadrans - jej kuzynka gestem zaprosiła nas w głąb pracowni.
Stolik nakryty na pięć osób. Haftowany krzyżykami ukraiński obrus i szarlotka z kruszonką i cynamonem. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo jestem głodny...
Kończyliśmy już jeść, gdy ktoś zapukał do drzwi. Stasia poszła otworzyć. Bohdan Krawczuk.
- Witam - uśmiechnął się. - Czy przypadkiem nie zastałem tu trzech polskich szpiegów?
- Są - odpowiedziała obojętnie. - Proszę. Właśnie przygotowujemy drobne doświadczenie naukowe...
Szef kontrwywiadu wszedł i w zdumieniu wpatrywał się w odtworzone urządzenie.
- Ślicznie zrobione... - powiedział.
- Zrekonstruowaliśmy - wyjaśniła Kasia.
- Mam dla panów dokumenty ekstradycyjne - zwrócił się do nas. - Niestety, nie dało się już nic zrobić... Pańska piła ultradźwiękowa - podał mi futerał.
- Doprawdy? - zdziwił się szef. - A niby co takiego zrobiliśmy? Odbudowa urządzeń technicznych według przedwojennych schematów nie jest chyba karalna? Zresztą już dziś sami wyjedziemy...
Bohdan Krawczuk popatrzył mu prosto w oczy, a potem wyjął z aktówki trzy szare koperty i wrzucił je do kubła na papiery, stojącego koło drzwi.
- Owszem - odparł - to nie jest karalne... Poza tym skoro faktycznie wyjeżdżacie... Powiem, że nie zdołałem was odszukać, bo już jechaliście w stronę granicy. A więc chcecie puścić to w ruch?
Dziewczyny uroczyście kiwnęły głowami.
- Pan, jako fizyk, domyśla się, co to jest? - zwrócił się do Marka.
- Tak, ale na wszelki wypadek chcę sprawdzić.
- W takim razie pożegnam się - agent ruszył w stronę drzwi. - Gdy przyjedziecie następnym razem czegoś szukać - na odchodnym odwrócił się w naszą stronę - załatwcie to zgodnie z przepisami. Tak będzie milej...
- Zaraz - powiedział szef. - Mamy maszynę inżyniera... Chcielibyśmy ją oficjalnie przekazać...
Zawahał się.
- Może panie jutro zaniosą ją do muzeum miejskiego? - zwrócił się do Kruszewskich.
- Dobrze - Stasia kiwnęła głową.
Wyszedł.
- Dziwny gość - zauważyłem. - Nie chciał zobaczyć, jak to działa?
- Nieważne - wzruszyła ramionami Stasia. - Puszczamy parę.
Mleczny obłoczek wypełnił szklaną bańkę.
- Może po starszeństwie - fizyk skłonisz się przed szefem.
- Damy mają pierwszeństwo - pan Tomasz gestem ustąpił miejsca Kasi.
Ujęła korbę i zakręciła nią. Zrazu powoli, potem coraz szybciej tarcze zaczęły się obracać. Wreszcie ich ruch był tak szybki, że ich kontury zatarły się lekko. Z końca przewodnika zanurzonego w szklanym naczyniu wystrzeliło piękne wyładowanie miotełkowe. Jej kuzynka puściła więcej pary. Z górnego otworu wyleciał rój zielonych kuleczek. Były wielkości ziarenek grochu. Zapachniało ozonem i jakby fiołkami.
- Eteroid - powiedziała młodsza z dziewcząt nie przestając kręcić. - Łapcie to...
Kulki dały się chwytać w butelkę po mleku. Powoli zlepiały się w większą, wielkości piłeczki pingpongowej. Dziewczyna zaprzestała kręcenia i tarcze powoli wyhamowały. Jej kuzynka zatkała butelkę gumowym korkiem. Potrząsnęła i kulka uderzyła o ścianę. Była dość elastyczna, ale po drugim potrząśnięciu rozsypała się ponownie na roje małych kuleczek.
- Trzeba sprawdzić, czy odbarwia negatywy fotograficzne i jak oddziałuje z metalami - powiedziała Stasia. - Powinno wzbudzać ładunki elektryczne w płycie miedzianej i oddziaływać mechanicznie na luźno zawieszone przedmioty...
- Oczywiście - przyznał Marek. - Fajnie nam wyszło, no nie?
Spojrzeliśmy na niego we czwórkę.
- Coś wiesz? - zmrużyłem oczy.
- Oczywiście. To, co tu widzimy - teraz on potrząsnął butelką - to po prostu silnie zjonizowana para wodna... Nie ma w tym nic niezwykłego, choć w czasach Rychnowskiego, gdy badania elektryczności i jej oddziaływań nie były jeszcze tak zaawansowane, mogło to budzić pewne emocje...
- Ale on naświetlał tym chorych - jęknął szef.
- No cóż, ujemna jonizacja powietrza dobrze robi na samopoczucie - uśmiechnął się. - A zresztą, może to był efekt placebo?
Posmutnieliśmy. Zjedliśmy jeszcze po kawałku ciasta, a potem zaczęliśmy układać raport dla parlamentu. Podpisaliśmy go z ciężkimi sercami.
- Pora ruszać do domu - powiedział wreszcie pan Tomasz.
- Zostańcie jeszcze kilka dni - zaproponowała Kasia.
- Mamy dużo pracy - wyjaśnił Pan Samochodzik. - Poza tym jeśli zostaniemy do jutra, czeka nas uroczysta ekstradycja. Niedawno mieliśmy okazję przeżyć tę wątpliwą przyjemność.
Pożegnaliśmy się i już w godzinę później prowadziłem samochód przez otaczające Lwów blokowiska.
- Jeszcze jedna pomyślnie zakończona sprawa - w głosie szefa usłyszałem zadowolenie. - Rozwikłaliśmy zagadkę, zdobycie maszyny wprawdzie nam się nie powiodło, ale skoro była bezwartościowa...
- Podejrzewałem to już wcześniej - napuszył się fizyk.
- To dlaczegoś nie powiedział? - jęknąłem.
- Na wypadek, gdybym się mylił.
Wygodna postawa. Z całego serca zapragnąłem mu jakoś dokuczyć.
- A jak tam twoje wzory na obracanie się Ziemi? - zapytałem złośliwie.
Ugodziłem go celnie. Spuścił głowę.
- Ciągle nic z tego nie rozumiem - powiedział. - Wychodzi mi, że się nie obraca...
- Matematyki uczyłem się w gimnazjum zaraz po wojnie - rzekł powoli szef. - Ale daj mi ten kajet...
- To jest wzór podstawowy... A to przekształcenia - Marek pokazywał kolejne strony. - Widzi pan, tu w ostatnim działaniu wychodzi -2, a powinno być +2...
Pan Samochodzik wyjął z kieszeni długopis i zaczął bazgrać na wolnej stronie. Mruczał przy tym pod nosem jakieś melodie. Skoncentrowałem się na dziurawej szosie. Niebawem przed nami pojawił się długachny rząd samochodów - kolejka oczekujących na odprawę graniczną... Zatrzymałem się na końcu. Obok kolejki stał mercedes z przyciemnianymi szybami. Wysiadł z niego kapitan Sidorow. Zasalutował zamaszyście szefowi, a potem wsiadł do samochodu i odjechał. A więc w końcu uznał w nas godnych przeciwników...
Pan Samochodzik zapisywał kolejne kartki przekształceniami wzoru. Coś wyprowadzał, liczył na kalkulatorze.
- Ziemia obraca się - oświadczył spiżowym głosem.
Podkreślił wynik. Spojrzałem. Wynosił +2.
- Niemożliwe! - wykrzyknął Marek. - Jak pan do tego doszedł?
- Zobacz w tym miejscu - Pan Samochodzik postukał długopisem we fragment równania. - Źle postawiłeś granicę całkowania...
A potem, widząc zdumioną minę pechowego fizyka, parsknął serdecznym śmiechem i śmiał się jeszcze, gdy wjechałem na punkt odprawy paszportowej.
POSŁOWIE
Inżynier Franciszek Dionizjusz Rychnowski urodził się 3 października 1850 roku w Welehradzie na Morawach. W dzieciństwie mieszkał na terenie zaboru rosyjskiego, następnie w zaborze austriackim.
Podczas powstania styczniowego, mając zaledwie dwanaście lat, ukrył przed carskimi siepaczami kilku członków Rządu Narodowego. Uczęszczał do szkoły w konwikcie pijarów w Lipniku. Ukończył studia inżynierskie w Wiedniu. Po krótkim okresie pracy w górach Tyrolu osiadł ostatecznie we Lwowie, gdzie zamieszkiwał aż do śmierci.
Inżynier, wynalazca, pionier techniki, był autorem licznych patentów i innowacji technicznych. Między innymi zbudował pierwszy na ziemiach polskich generator elektryczny (1879), zajmował się badaniem fal elektromagnetycznych (1890) na sześć lat przed odkryciami Hertza. Jako pierwszy skonstruował urządzenia wykorzystujące prąd zmienny - dziś przypisywane wynalazcom włoskim. Był twórcą unikalnego systemu lamp łukowych znacznie wydajniejszych niż konstrukcje Jabłoczkowa. Projektował systemy wentylacyjne i centralnego ogrzewania w szkołach lwowskich, a także w zamkach królewskich na Węgrzech i w Rumunii. Dokonał elektryfikacji tramwajów we Lwowie oraz licznych galicyjskich drukarni, w tym słynnego Ossolineum. Z jego inicjatywy w gmachu Sejmu Ziemskiego we Lwowie zainstalowano oświetlenie elektryczne sali obrad. Był to pierwszy przypadek elektryfikacji parlamentu w Europie. Zajmował się także badaniem promieniowania tajemniczego “eteroidu” odkrytego około 1879 roku. Istota tego odkrycia nie jest całkowicie jasna. Przypuszcza się, że chodziło o silnie zjonizowaną parę wodną. Spektakularne przypadki powrotu do zdrowia chorych napromieniowanych tą substancją nie zostały po dziś dzień wyjaśnione.
Podczas pierwszej wojny światowej pełnił funkcję komendanta straży obywatelskiej. Jako jej dowódca witał wkraczające wojska rosyjskie (1916) oraz powracający rząd galicyjski. Wielokrotnie osobiście patrolował miasto strzegąc mienia i spokoju mieszkańców. Po zdaniu tej funkcji mimo podeszłego wieku zajmował się działalnością społeczną oraz filantropią, zaopatrując głodujących mieszkańców w podstawowe produkty oraz pracując przy rozdzielaniu żywności. W jego kamienicy przy ulicy Chorążczyzny 15 (dziś Czajkowskiego) znalazło własny kąt Żeńskie Seminarium Nauczycielskie, prowadzone przez adoptowaną córkę Rychnowskiego - Annę.
Po wojnie wdał się w wieloletni proces ze “spółką naukową” powołaną rzekomo dla badania jego wynalazków.
Inżynier, niedoceniony w rodzinnym mieście, zdobył znaczny rozgłos poza granicami kraju. Jego urządzenia prezentowano na wystawie światowej w Paryżu (1878) oraz wystawach krajowych we Lwowie (1877, 1892) i Wiedniu (1890). Został odznaczony między innymi złotym medalem Francuskiej Akademii Nauk oraz rumuńskim złotym medalem zasługi Serviciu Credinciosu. Zmarł w 1929 roku, został pochowany w Krakowie.
Opublikowany dorobek inżyniera Franciszka Rychnowskiego to jedna powieść SF i 13 książek i broszur, w tym dwie w języku niemieckim, w których opisuje swoje życie i doświadczenia naukowe. Zachowały się one w zbiorach Biblioteki Narodowej w Warszawie, Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie oraz Biblioteki Stefanyka (dawne polskie Ossolineum) we Lwowie. W archiwum Urzędu Patentowego RP w Warszawie jest przechowywany opis patentowy maszyny elektrostatycznej.
128