Alessandro Pronzato
Rozważania na piasku
„W drodze”
Poznań 1989
Moim wspaniałym towarzyszom przygody
Od wydawcy
„Rozważania na piasku” powstały pod wpływem pielgrzymki Autora na Saharę, do grobu brata Karola de Foucauld w Tamanrasset. Jest to cykl refleksji na tematy dziś bardzo aktualne: pustynia jako źródło istnienia, kontemplacja jako dusza działania, milczenie jako gleba dla słowa, a także uwielbienie, bezinteresowność i odrzucenie jako obszary działania Bożego. Jest to pójście w poszukiwaniu mistycznego sensu pustyni śladem jej pokornego mieszkańca, brata Karola, który pisał niegdyś: „Trzeba przejść przez pustynię i przebywać na niej, by otrzymać łaskę Bożą. Tu można się uwolnić od siebie, tu można odsunąć od siebie wszystko, co nie jest Bogiem, tu się opróżnia całkowicie mały domek swej duszy, aby w nim pozostawić miejsce wyłącznie Bogu Samemu”.
Łącząc własne doświadczenia z odwołaniami do biblijnego Wyjścia, wydarzenia pustyni piaszczystej i pustyni wewnętrznej, przeżycia osobiste z pytaniami szczególnie dziś istotnymi dla chrześcijaństwa, Autor proponuje czytelnikowi książkę łatwą w odbiorze, a zarazem zobowiązującą, która czasem jest przypomnieniem, czasem jest przypomnieniem, czasem wyznaniem, zachętą, pociechą, przewodnikiem i rachunkiem sumienia.
Alessandro Pronzato, kapłan diecezjalny, dziennikarz, nauczyciel i od wielu lat kierownik duchowy domu rekolekcyjnego Pineta di Sorenna w Lombardii, jest autorem licznych książek z zakresu duchowości, w tym kilku wznawianych wielokrotnie we Włoszech i tłumaczonych na języki obce. Dzięki swym różnorodnym zaangażowaniom zgromadził doświadczenia duchowe, pozwalające mu odpowiedzieć na potrzeby wielu. Dowodem są właśnie „Rozważania na piasku”. Głęboka prostota duchowa przeradza się tu w przyjacielski, ciepły i przekonywujący dialog z kimś, kto pragnie uczynić ze swej pustyni Pustynię, na której spotyka się Boga twarzą w twarz.
Wstęp
Pustynia: piasek skłaniający do modlitwy
Stronice te zrodziły się na pustyni. Mogę jednak zapewnić, że nie narodziły się jako książka.
Wracając z Sahary nie miałem przy sobie nawet jednej notatki. Zawsze też oświadczałem tym, którzy zachęcali mnie do pisania na temat pustyni, że nie zrobię tego, ponieważ miałem wrażenie, iż pustynia staje się tematem zanadto zużytym.
Chciałem, by ta niezwykła podróż znalazła się wyłącznie w poufnym notatniku najgłębszych doświadczeń. Co najwyżej czerpałem z archiwum pamięci, by przeżyć powtórnie niektóre epizody z towarzyszami tej przygody.
Nieoczekiwanie po upływie trzech lat moje przejście przez pustynię zaczęło ujawniać się w refleksjach, intuicyjnych odczuciach, w obrazach coraz to bardziej przynaglających.
Przede wszystkim odczułem gwałtowną potrzebę przekazania innym tego, co tam odkryłem, ale dopiero po oczyszczeniu, po przefiltrowaniu wszystkiego przez szeroki kontakt z rzeczywistością.
Poza tym moja obecność w ośrodku życia wewnętrznego, gdzie mam szczęście spotkać bardzo wiele osób, które odczuwają potrzebę „pustyni”, ale są zmuszone liczyć się z nieubłaganym asfaltem miejskim, pozwoliła mi zweryfikować autentyczność tego doświadczenia. Zweryfikować możliwości przeniesienia go daleko od wydm piaskowych, tysiące kilometrów od Sahary, w ogłuszający zgiełk miast, w wir naszego codziennego zabiegania.
A więc pustynia - nie jako miejsce geograficzne - ale jako konieczny punkt odniesienia dla zdezorientowanego życia, któremu zagraża rozpad, zagłada, którego jałowy niepokój pozbawia treści.
Pustynia to wielki temat ukazujący nieomal naocznie, jaka powinna być egzystencja, by można było odnaleźć jedność, jaka winna być droga, by nie spowodowała śmierci z pragnienia.
Gdy człowiek zrozumie tę lekcję pustyni, zaczyna zdawać sobie sprawę, że można być pustelnikiem, koczownikiem również bez pustyni.
Dlatego nie szukam już pustyni na mapie.
Bezkresna Sahara (jej nazwa pochodzi od czasownika sahira, który oznacza:
być koloru płowego, rdzawego) przygarnia mnie w jakimś kącie domu, nawet na autostradzie, na placu, na zatłoczonej ulicy, ilekroć postanawiam wyrwać się z niewoli tego, co przypadkowe, iluzoryczne, z szantażu konieczności, z uwarunkowań pozorów, z totalitaryzmu czynności, z dyktatury zewnętrzności.
Pustynia nie jest już rzeczywistością zbudowaną z piasku, ale przestrzenią życiową, w której „oddycha się Duchem”.
W książce tej - rzecz jasna - często mowa będzie o pustyni.
Trzeba jednak pamiętać, że nie istnieje tylko jedna pustynia. Istnieją nieskończone pustynie i nieskończone oblicza tej samej pustyni.
Pustynia jest miejscem przeraźliwym, jałowym, suchym, gdzie wszystko mówi o śmierci. I jest równocześnie miejscem odpoczynku, słodyczy, życia.
Intymność i wrogość. Udręka i szczęśliwość. Łzy i olśnienie. Szczęście i doświadczenie.
Ziemia błogosławieństwa i ziemia przekleństwa.
„Tremendum et fascinans”.
Pustynia jest twarda, bezlitosna.
Możesz na niej zginąć z pragnienia. Ale ryzykujesz również śmierć topielca, jeżeli przypadkiem zacznie padać.
Przyroda tutaj składa się ze skrajności. Nieprawdopodobna żyzność i okrutna jałowość.
Możesz całymi latami oczekiwać na kroplę deszczu i gdy nagle nadchodzi potop, „wadi” (suche łożyska rzek) w zastraszający sposób zmieniają wszystko.
Spotykasz oazy pełne tryumfu zieleni i życia, i tuż tuż - zapuszczasz się w opustoszałe obszary, gdzie wydaje ci się, że jesteś skazany na szaleństwo.
Pustynia może być grobem i kołyską. Miejscem zatracenia i wyzwolenia. Śmiercią i zmartwychwstaniem. Wyjałowionym terenem i ogrodem. Przedsionkiem piekła i odbiciem nieba.
Rozumiesz więc teraz, dlaczego w języku arabskim istnieje około czterystu określeń, które mogą posiadać znaczenie przeciwstawne albo dwojakie. Na przykład to samo słowo może oznaczać dalekość i bliskość, to co odkryte i to co zasłonięte.
Tak więc na pustyni znajdujesz Boga obecnego-nieobecnego, bliskiego-dalekiego, widzialnego-niewidzialnego, jawnego-ukrytego. Boga najczulszych spotkań i Boga, który doświadcza cię ukrzyżowującą samotnością. Boga, który pociesza i Boga, który cię dręczy. Boga uzdrawiającego i torturującego. Boga, który przemawia do ciebie i który nie udziela ci odpowiedzi.
Do pustyni można odnieść również to, co Nicolao di Flue mówił o modlitwie: „Bóg może sprawić, że modlitwa jest tak miłą dla człowieka, iż idzie on na nią jak na tańce. A może sprawić, że będzie dla niego walką”.
Taniec i walka równocześnie.
Ta właśnie dwoistość pustyni pozwala zdefiniować to doświadczenie, doprowadzane aż do końca, jako sprawę nadzwyczaj „poważną”.
Mogę oświadczyć z całym spokojem, że nie miałem żadnych romantycznych wizji pustyni.
Nie była ona dla mnie ucieczką od rzeczywistości ani rodzajem oazy intymności, schronieniem w indywidualizm czy powrotem do prywatności. Przeciwnie, stała się dla mnie szkołą świadomości, odpowiedzialności, wspólnoty.
I jeszcze jedna obserwacja. Spostrzegam, że rozważając to doświadczenie, wiele stron pozostawiłem poza książką. Nie chciałem, by była ona zbyt obszerna, ale by stała się rodzajem kieszonkowego, dyskretnego przewodnika. Wiele spraw pozostaje jeszcze do powiedzenia. Przede wszystkim o pustyni, jaką starałem się sobie stworzyć wśród asfaltu po powrocie z Sahary.
Myślę więc, by podjąć ten temat w dwóch dalszych seriach refleksji:
„Rozważania na krawędzi studni” i „Rozważania na asfalcie”.
Życzyłbym sobie naturalnie, by przyłączyć w drodze, poza tymi trzema, którzy towarzyszyli mi na Saharze, wielu jeszcze przyjaciół.
Mogę zapewnić, że się nie rozczarują.
Pustynia bowiem nie rozczarowuje. Szczególnie jeżeli ją zaakceptujesz w jej podwójnej rzeczywistości: śmierci i życia, nieobecności i obecności.
I nie rozczarowuje Ten, który wzywa cię na pustynię, byś mógł zawołać: „O beata solitudo!” - O błogosławiona samotności! - i który nie pozwala, byś był samotny.
Niektórzy twierdzą, że doświadczenie pustyni jest „propedeutyką Spotkania”.
Rzeczywiście, urok tej przygody jest urokiem Obecności.
Pustynia jest miejscem wyjścia.
Nie jest stworzona po to, by w niej zamieszkać, by tam się zadomowić.
Przechodzi się przez pustynię, by pójść dalej.
Człowiek ryzykuje podjęcie tej drogi, gdyż Duch Święty popycha go ku Ziemi obiecanej temu, kto gotowy jest mieć w ustach piasek przez czterdzieści lat, nie zapominając, że jest wezwany na święto.
„Nie zabraknie nigdy bezkresnej przestrzeni dla tego, który biegnie do Pana” (Grzegorz z Nyssy).
Pineta di Sorenna
26 stycznia 1981
Pustynia otwiera się jedynie przed tym, kto rezygnuje z jej zdobycia.
Pierwszym słowem, które usłyszałem u progu pustyni było: „Attendez!” - Czekaj!
Od razu pojąłem, że muszę zdjąć nogę z pedału gazu.
Nie ma sensu śpieszyć się, protestować, krzyczeć, że jeżeli przyjdziesz za późno, nie znajdziesz miejsca do spania w oazie.
- Attendez!
Musisz poczekać. Paszport może zostanie ci zwrócony za dziesięć sekund lub za dwie godziny, za pół dnia czy nawet dopiero jutro.
A jeżeli jest piątek, święty dzień muzułmanów - jesteś zmuszony podporządkować twoje plany wymogom religijnym innych.
- Attendez!
Setki razy słyszeć będę jeszcze to słowo. Na placówkach policji. W hotelach. Nawet u pasterzy wielbłądów, których pytałem o informację.
Najpilniejszą sprawą na pustyni jest... oczekiwanie.
Nic nie załatwia się tu natychmiast. Nic nie przychodzi na czas. Mam tu na myśli czas przez ciebie określony.
Jedynie co masz do dyspozycji - to możliwość oczekiwania.
Zostaniesz przyjęty przez pustynię, jeżeli nie potrafisz czekać.
Zdjąłem z ręki zegarek. Dla kogoś jak ja, udręczonego mentalnością zachodnią, stałby się narzędziem tortur.
Zdecydowałem, że nie ma sensu przestrzeganie programów i planów wyprawy.
Pierwszą praktyką ascetyczną, jaką nakłada pustynia, jest oczyszczenie siebie z pośpiechu, niepokoju, niecierpliwości, tyranii terminów.
Tutaj musisz koniecznie odrzucić „kompleks kapitana statku”.
W trakcie oczekiwania czujesz się mały, nie znaczący, skulony na jakimś stołku, gdy tymczasem nikt nie martwi się o twe sprawy. Twoje nazwisko nic nikomu nie mówi. Twoje pilne obowiązki nie mają tu znaczenia. I zdajesz sobie sprawę, że świat idzie naprzód nawet bez twego mozolnego pośpiechu.
Twój niepokój tyle samo znaczy, co ich spokój, raczej nawet trochę mniej.
Możesz coś uzyskać nie tyle waląc pięściami czy depcząc po nogach, ale okazując to, co w tych stronach ma ogromną wartość: umiejętność wyczekiwania.
Na pustyni wkraczasz w inny wymiar czasu, gdzie na miejscu wskazówek zegara znajdują się cierpliwość i kamienny spokój.
Twój organizm musi przystosować się nie tyle do innego rozkładu czasu, ile do innego rytmu, wręcz do innego sensu życia.
Jeżeli się nie przystosujesz - czeka cię wyczerpanie nerwowe. Jeżeli natomiast uda ci się włączyć do tego nowego wymiaru, znajdziesz w sobie nieoczekiwany spokój, poczucie wolności nigdy przedtem nie doświadczane, zadziwiającą umiejętność zdumiewania się.
Pustynia nie lubi ludzi, którzy podchodzą do niej gwałtownie, narzucając własne terminy i naginając ją do własnych programów. Szybko mści się i każe sobie drogo płacić za zarozumiałość.
Pustynia otwiera się dla tych, którzy zzuwają sandały pośpiechu i boso wędrują powoli, pozwalając, by piasek parzył i gładził ich stopy.
Jeżeli rezygnujesz ze zdobycia pustyni, jeżeli nie czujesz się jej panem, jeżeli umiesz spokojnie oczekiwać na coś, co ci się należy - wówczas pustynia nie będzie traktować cię jako intruza i dopuści cię do swych tajemnic.
- Attendez!
Musisz udowodnić, że niepokój podyktowany myślą o osiągnięciu celu zastąpiła umiejętność czekania.
W przeciwnym razie nie otrzymasz wizy wjazdowej.
Gdy przestajesz nerwowo spoglądać na zegarek, zaczynasz coś dostrzegać...
Modlitwa jako forma czasownika „oczekiwać”
Nauczyłem się również osobiście odmieniać czasownik „oczekiwać”.
Ćwiczenie to jest bardzo trudne.
Rozpocząłem je już pierwszego dnia, w Beni Abbes.
Wyjazd nastąpił wcześnie rano. Bochenek chleba pod pachą (zdobyty w męczącej kolejce - w tych stronach łatwiej jest dostać benzynę niż chleb), manierka z wodą. Trzech kwadransów potrzeba na dojazd do wydm Wielkiego Ergu.
Łatwo to powiedzieć. Spróbujcie jednak wyobrazić sobie dzień, spędzony na górze piachu, gdy smaga cię wiatr, w słońcu. które niczym młot mogący ogłuszyć bizona wali cię w głowę pośród naprzykrzających się much.
Bez książki, bez ołówka, bez kogokolwiek, z kim można by się porozumieć.
Mózg jeszcze bardziej pusty niż zazwyczaj.
Co mam robić? Nic. Czekać i koniec.
Brat Ermete przed wyjazdem powtarzał mi nieustannie: modlitwa jest stanem oczekiwania.
I trwałem tam jak kamień. Oschły, obojętny.
Wystawiony na słońce i wiatr.
Nie doświadczałem niczego. Nic nie czułem, poza coraz bardziej nasilającymi się mdłościami.
Miałem wrażenie, że oszaleję.
Czas był okrutnie powolny. Nie mijał. Co więcej, wydawało się, że przykleił się do mnie, że mnie miażdży z zamiarem zadręczenia.
Podejrzenie, że wszystko jest pomyłką.
Czy warto było zrobić sześć tysięcy kilometrów, by znaleźć się w tym stanie rozpaczliwego ubóstwa, ogłupienia, bezwładu?
Modlitwa wydawała mi się niemożliwa. A jeżeli to jednak było modlitwą, to modlitwą skamieniałą.
Po co dalej tracić czas?
Trwałem jednak z uporem, jakby chodziło o zakład. Trudno przyznać się przed wszystkimi do fiaska, stwierdzić, że to była kolosalna pomyłka.
Potem, dzień po dniu, zacząłem odczuwać, że ogarnia mnie pewien spokój, zacząłem doświadczać dziwnej ciszy.
Nie, nie miałem wizji dających pewność. Nie odczuwałem pociechy. Nadal pozostawał niepokojący lęk, że nic tu nie wykombinuję.
A jednak zdawałem sobie sprawę, że coś się działo. Nie potrafiłbym powiedzieć dokładnie, co. Pewnych zjawisk nie da się opisać, a nawet wytłumaczyć.
Było to jednak coś więcej niż tylko wrażenie. Była to pewność, że w moim wnętrzu powstała równowaga. Drogę torował sobie odmienny sposób widzenia rzeczywistości. Nie byłem już tym, co poprzednio, chociaż na zewnątrz nic nie można było dostrzeć. Chociaż nie odczuwałem też żadnej satysfakcji.
Ta modlitwa niemocy miała może na celu doprowadzenie mnie, pozbawionego wszelkiej pomocy, gotowego jedynie do udostępnienia sobie nieznanej sile - do krańcowego punktu mej słabości.
Trzeba wypalać się w oczekiwaniu. Trzeba nie tylko wyeliminować obronę, ale zniszczyć również warty i wieże obserwacyjne.
Zaiste bowiem siła, która wyzwala się z modlitwy niemocy, ujawnia się wówczas dopiero, gdy nie ma innych sił w akcji, a przede wszystkim gdy wyeliminuje się chęć kontroli nad tym, co się dokonuje.
Dopiero wówczas, gdy nie masz już nawet chęci, by spytać siebie, co właściwie kombinujesz, możesz być pewien, że wewnątrz ciebie Ktoś dokonuje decydujących operacji. I być może najtrudniejsze do pokonania są właśnie nasze pretensje, by móc zmierzyć działanie Ducha.
Trzeba przestać zastanawiać się nad tym, do jakiego punktu się doszło.
Skulony na czerwonawej wydmie piaskowej - nie martwiłem się już więcej o to, dokąd doszedłem. Byłoby nawet śmieszne zamartwiać się tym. Trwałem tam niezmiennie nieruchomo.
Ważne było, by czekać na Kogoś, kto nadchodzi z daleka. By oddać Mu cały swój czas.
Oczekiwanie nie jest czymś pustym. Oznacza skierowanie się ku czemuś. Jest to postawa dynamiczna, której nie charakteryzuje ani obojętność, ani zachłanność, ale miłość...
Przeczytałem z księgi rodzaju w tłumaczeniu A. Chouraqui epizod z Noem i powracającej do arki gołębicy wysłanej na zwiady - znak ewidentny, że woda jeszcze nie ustąpiła na ziemi. „Przeczekawszy jeszcze siedem dni znów wypuścił gołębicę” - czytamy w naszych tłumaczeniach. Chouraqui tłumaczy zadziwiająco: „Il espere encore sept autres jours” (8,10). Ma nadzieję jeszcze na dalszych siedem dni.
Zatem oczekiwać to mieć nadzieję.
Oczekiwanie mierzy wielkość naszej nadziei.
Jedynie wówczas potrafię długo oczekiwać w modlitwie, nie ulegając zniechęceniu czy rozczarowaniu, gdy spodziewam się czegoś ważnego. Gdy spodziewam się Kogoś.
Nie porzucaj swego zydla, nie dezerteruj z twej góry piachu. Wytrzymaj jak najdłużej. Znoś upał zewnętrzny i chłód wewnętrzny, trud bezczynności i gorycz wywołaną brakiem jakiegokolwiek rezultatu, który mógłbyś zapisać na twoim koncie.
Nie pytaj siebie, co właściwie tu robisz. Nie jest ważne, co ty robisz.
Zdaj sobie sprawę, że twoja najbardziej niezwykła czynność - to pozwolić przemijać czasowi, który jakby nigdy nie upływał, gdy się modlisz. Tak. Zmuś go do „przemijania” w nadziei. Tam jest jego prawdziwe miejsce.
Również czas musi brać udział w „wyjściu”.
Trzeba przechodzić z niewolnictwa pośpiechu i monotonii do Ziemi Obiecanej nadziei.
Oto cel modlitwy. Opróżnić czas z nadmiaru spraw, z przesadnej ruchliwości, z szału skuteczności, z manii czynu, z niecierpliwości - i wypełnić go oczekiwaniem.
Niebezpieczeństwo! Modlitwa
Gdy po raz pierwszy zauważyłem ten napis, szybko go sfotografowałem. To dziwne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, napisane w języku francuskim i arabskim brzmiało: „danger! sable” (Niebezpieczeństwo! piasek).
Piach leżał posłusznie po obu stronach traktu. Płaski obszar, niczym spokojne morze wstrząsane jedynie lekkimi dreszczami. Tu i tam wydmy, znajdujące się w należytej odległości, jako element dekoracyjny tego specyficznego pejzażu.
Zebrało mi się nawet na żartobliwe uwagi pod adresem moich towarzyszy przygody. wyobraźcie sobie wiadomość w gazetach: „Nieszczęśliwy wypadek na saharyjskim trakcie. Kilka ziarenek piasku uderza w samochód i przewraca go...”
A był to powód do żartów. Przyzwyczajony do górskich dróg, do napisów ostrzegających przed lawinami czy przed osuwaniem się kamieni, nie potrafiłem sobie wyobrazić „niebezpieczeństwa piaskowego”.
Odechciało mi się żartów na tych dwustu siedemdziesięciu kilometrach między Ghardaia i El Golea.
Ołowiane, przytłaczające niebo o słońcu, które nagle zostało przyćmione, nie lunęło na nas deszczem, tak jak tego spodziewaliśmy się i pragnęli.
Pierwszy silny powiew wiatru uderzył w auto z nagłą furią. Nie wiem, jak udało mu się pozostać na trakcie.
Podmuchy stawały się coraz natarczywsze, gwałtowniejsze, i zarzucały nas zabójczymi masami piasku. Wydawało się, że o szyby uderza grad.
Przywarłem ze wszystkich sił do kierownicy, aby w jakiś sposób zapanować nad złoszczącą się maszyną, którą zarzucało to tu, to tam, niczym jakąś kartkę papieru, i która stawała w poprzek w najbardziej nieoczekiwanych pozycjach.
Wydawało się, że człowiek pędzi na łyżwach. Przed oczyma czarny, nieprzenikniony mur. Po obu stronach dwie ciemne ściany. Orientacja niemożliwa. W porównaniu z tą sytuacją najgęstsza mgła nad doliną Padu wydawała się zabawką.
To nie był już strach. Byliśmy dosłownie sterroryzowani. Nie myśleliśmy już o wiadomościach w gazetach. każdy w duchu wzywał swych świętych od nieustającej pomocy.
Trudno ustalić, czy bardziej przerażało rozdzierające wycie wiatru, czy czarny tuman, czy też bezlitosne uderzenia piasku o szybę.
Zatrzymanie się było niemożliwe. Groziło zmiażdżeniem przez ciężarówkę (w tym rejonie istnieją szyby naftowe) lub zasypaniem wędrującą wydmą piaskową.
Trzeba było pośród tej apokalipsy posuwać się naprzód, na oślep, i znosić wściekły atak oszalałej nawałnicy piaskowej.
Miało się wrażenie, że pustynia wypluwa na intruza całą swą wściekłość, że policzkuje cię za zniewagę, że każe ci płacić za zuchwałość, że uświadamia ci, iż nie ujdziesz stąd z życiem.
Pustynia ukazała się nam w swym najbardziej przerażającym aspekcie.
Trwało to całymi godzinami.
Gdy wreszcie furia cichnie, zatrzymujesz się. Nogi ci drżą. Patrzysz wokoło z uczuciem przerażenia.
Wszystko się zmieniło. Wydmy znajdują się tam, gdzie ich być nie powinno.
Te poprzednie są spłaszczone, bezkształtne lub w ogóle nie istnieją.
Nic nie wygląda tak jak poprzednio. Można by powiedzieć, że nawałnica przeprowadziła korektę mapy. Straciłeś orientację. Droga zawalona jest górami piachu. Trzeba wytyczyć nową drogę.
Było to przerażające doświadczenie.
Również i tutaj pustynia służy jako „ilustracja”.
Ilustracja niebezpieczeństwa modlitwy.
Wydaje ci się, że przejdziesz spokojnie „poprzez”... Że modlitwa, która ci towarzyszy, wyznaczy ci drogę. Że istnieją dobroczynne przystanki. Możliwość podziwiania uspokajającego, duchowego pejzażu. Programy ściśle określone. Jakaś wycieczka w rejony jeszcze nie odwiedzane, ale z dokładnymi punktami odniesienia i z obozem-bazą, który przyjmuje cię po powrocie i pozwala odnaleźć się pośród zwykłych spraw.
Widocznie nie na serio przyjąłeś ostrzeżenie: „Niebezpieczeństwo!
Modlitwa”.
Gdy tylko opuszczasz spokojną oazę, nieuchronnie wpadasz w nawałnicę.
Modlitwa nie oszczędza cię.
To nie ty przechodzisz przez jej środek. To modlitwa brutalnie przechodzi przez twoją drogę, wstrząsa tobą, powoduje, że się zataczasz, przesuwa cię.
Spostrzegasz, że to już nie ty trzymasz w ręku kierownicę. Twoje życie wydane jest na działanie siły, której nie potrafisz się oprzeć.
Modlitwa gmatwa twoje sprawy, przekreśla twoje plany, niweczy spotkania, uniemożliwia realizację uprzednich zamiarów, niszczy twój obóz-bazę.
Modlitwa nim stanie się światłem, jest zamętem, siłą druzgocącą, gęstą ciemnością.
Nie możesz się odnaleźć. Zgubiłeś zwykłe punkty odniesienia. Nie wiesz już nic. („Nie wiem już, co wiem” - mawiał św. Jan od Krzyża.) Nic nie rozumiesz. Czujesz się dosłownie „zdezorientowany”. Mapy wyznaczone przez najbardziej miarodajnych mistrzów duchowych okazują się nieprzydatne.
Modlitwa przekreśla twoją poprzednią wiedzę. Kontestuje twoje doświadczenie. Ośmiesza książki, bez których nie umiałeś się obyć.
Zauważasz, że wszystko po takiej modlitwie ulega zmianie. Musisz zgodzić się z tym, że sytuacja się odmieniła. Musisz zacząć liczyć się z rzeczywistością, z którą nie miałeś dotąd do czynienia. Jesteś zmuszony odnaleźć inną równowagę.
Gdy mija lęk wywołany zagubieniem drogi - wpadasz w popłoch, ponieważ stwierdzasz, że znana ci droga jest nieprzejezdna.
Nie. Modlitwa nie wskazuje ci drogi.
Ona zmusza cię do poszukiwań.
Dobrze będzie, jeżeli ustawisz na widoku, w różnych miejscach modlitwy, to ostrzeżenie: „Niebezpieczeństwo! Modlitwa”.
Gdy drapieżnik dostrzega zdobycz...
Przeczytałem na jakiejś kartce dziwne sformułowanie: „muśnięcie Ducha Świętego”.
Na pustyni nie dane mi było doświadczyć tego właśnie „muśnięcia”.
Duch Święty już przed dwoma tysiącami lat miał zwyczaj pojawiać się nagle, zapowiadany szumem, „jakby uderzeniem gwałtownego wichru” (Dz 2,2).
Jeden z uczestników tej przygody, gdy dziki świst huraganu ranił nasze uszy, wyznał niewinnie: „I pomyśleć, że gdy znajdowałem się bezpieczny w celi, słysząc, jak na zewnątrz wył wiatr, oddawałem się poetyckim wyobrażeniom... Wmawiałem sobie, że jest to muzyka... Naprawdę dopatrywałem się w tym muzycznej frazy...”
Tymczasem gdy znajdujesz się bezbronny pośrodku nawałnicy, wiatr sugeruje ci zgoła inne obrazy.
Doświadczenia pustynne zmuszają cię do skontrolowania własnych opinii na temat Ducha Świętego.
Duch Święty nie muska ciebie, nie dokonuje efektownych przesunięć na twoim horyzoncie duchowym. Nie prowadzi ćwiczeń z pięknej kaligrafii w dzienniku twej podróży.
Duch jest wichrem, ogniem, a nie jakimś ozdobnikiem. Jego działanie w żadnym wypadku nie jest obojętne. Przewraca, rozdziera, rozwiewa twoje starannie złożone karteczki, gubi je gdzieś daleko. Twe notatki pozostawia w strzępach, nie stawia na nich wykrzykników...
Gdy wieje wiatr, skóra ci cierpnie, masz ochotę krzyczeć, a nie wzdychać.
Stajemy się świadkami najbrutalniejszej ruiny, a nie estetycznych przeżyć. Zapowiada się przełom.
„Głos się rozlega: „Drogę dla Pana
przygotujcie na pustyni,
wyrównajcie na pustkowiu
gościniec naszemu Bogu!
Niech się podniosą wszystkie doliny,
a wszystkie góry i wzgórza obniżą;
równiną niechaj się staną urwiska,
a strome zbocza niziną gładką”” (Iz 40,3-4).
Ktoś kto ma zamiar modlić się, akceptuje ten radykalny kataklizm na ziemi, po której się porusza.
Ktoś kto się modli, nie odnajduje już własnej pewności w znanych dobrze formułkach, w skodyfikowanych zwyczajach, w mechanicznym powtarzaniu. Znajduje ją w głębi własnego bycia w Duchu.
Gdy Duch Święty wtargnie do naszego życia, nie respektuje niczego, zmienia wszystko, przewraca ustalony porządek, rozbija ukochane przez nas schematy.
Cała bieda polega na tym, że często tracimy czas, by zatykać szpary, poprzez które ten orzeźwiający wicher mógłby się przecisnąć...
Nie. Nie potrafię wyobrazić sobie Ducha Świętego dotykającego muśnięciem mojej głowy.
Widzę go w postawie drapieżnej - i muszę wyznać - boję się tego.
Orzeł, gdy zauważy łup, nie rozpościera skrzydeł. Wprost przeciwnie, nabiera kulistego kształtu i spada jak kamień, mając szpony skulone pod ogonem, zgodnie z wymogami aerodynamiki.
„Wpierw pikuje, potem atakuje w locie koszącym. A wszystko dokonuje się, jakby w ogóle nie mijał czas, jakby czas został zniesiony. Orzeł nie spada wprost na zdobycz, spada w pewnej odległości od niej. Jego spadanie dokonuje się w mgnieniu oka. Składa skrzydła i pędzi w dół ze świstem, podobnym do świstu kuli; jeśli obraz ten zdąży dotrzeć do oczu ofiary, nie dotrze już do jej mózgu, by mogła pojąć, co się dzieje. Potem drapieżnik jak błyskawica muskając ziemię spada na zdobycz i porywa ją...”
A gdy podrywa się ku górze, mocno trzyma ofiarę w pazurach.
Powracam też myślą do klasycznego obrazu św. Hieronima: „Słuchać Słowa - to wystawiać żagle na wiatr Ducha, nie wiedząc, do jakich brzegów człowiek dobije”.
Jedno jest pewne: wiatr ten nie ogranicza się jedynie do muskania żagli. Straszliwy jest jego pęd. Jeżeli nie uczepię się poręczy - znajdę się w głębinach morza.
„Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd pochodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha” (J 3,8).
Gdy do akcji wkracza Duch-wicher gwałtowny, nie masz nawet czasu zapytać siebie, co się dzieje. Nie rozumiesz już nic.
Zdajesz sobie po prostu sprawę, że coś się wydarzyło, gdyż zostajesz siłą wyrzucony...
Duch przeciera pustynne szlaki
Czułem się ważny.
Udało mi się - nie bez trudności - dotrzeć do malutkiej oazy, która nie była nawet oznaczona na mapie. Wprost idealne miejsce na modlitwę.
Zacząłem wędrować pośród pogmatwanych zarysów czerwonych wydm Wielkiego Ergu. Towarzyszył temu ogromny wysiłek, niekiedy lęk, błądzenie, momenty zniechęcenia, a nawet pokusa zaniechania wszystkiego.
Teraz w drodze powrotnej pouczyłem dwie francuskie dziewczyny, które też pragnęły tam dotrzeć.
Ponad godzinę szczegółowych informacji.
Nie mogły zabłądzić. Wystarczyło pójść po moich śladach, by dotrzeć do niedostępnej oazy.
Czekałem na nie z pewną niecierpliwością.
- Był to niewiarygodny wprost dzień modlitwy. Cudowna sprawa. Dzięki za skierowanie nas właśnie tam... - zakomunikowały mi z radością.
Ale okazało się, że dotarły do oazy zupełnie inną drogą.
Ślady pozostawione przez moje stopy, zawiał nocny wiatr. Musiały więc radzić sobie same.
Znalazły miejsce do kontemplacji jeszcze bardziej odpowiednie od mojego.
Było mi głupio.
Trudno jest pozbyć się chęci górowania, kontrolowania innych, również w modlitwie.
Nie brak nam tupetu, by nauczać bliźniego, jak się ma modlić.
Chcielibyśmy, by wszyscy trzymali się naszych schematów, by naśladowali nasze drogi, nasze czasy i nasze postawy.
Na szczęście „podmuch Ducha” bierze na siebie zadanie zasypania śladów.
Zaprasza każdego do przeżycia przygody, do dokonania odkrycia, wynalazku.
Nie można nauczyć modlitwy.
Można jedynie ukazać jej sens, urok, smak, zasygnalizować ryzyko, wskazać na możliwości, zachowując przy tym maksymalną dyskrecję.
Nikt nie może powiedzieć drugiemu: „Módl się tak jak ja, a będzie ci dobrze”.
Można jedynie oświadczyć: „Ja tam byłem...” I dodać po cichu: „Warto próbować”.
Osobiście chętnie czytam książki na temat modlitwy. Napisane przez tych, którzy często przemierzają ten niezmierzony kontynent. Interesują mnie różne drogi. Entuzjazmują się nowymi odkryciami.
Są to jednak jedynie książki, z których nie robię żadnych notatek. Nie zdałyby się na nic.
By upewnić się o przydatności tych książek, wystarcza mi odczuwanie dziwnej niecierpliwości, chęci popróbowania.
Zdaję sobie sprawę, że aby zaspokoić głód, nie wystarcza przeczytanie spisu potraw na karcie.
Wiem też, że gdy tylko rozpocznę wędrówkę, Ktoś weźmie na siebie trud ukazania mi drogi, nie zapisanej w żadnej książce.
Tak. Coraz bardziej przekonuję się o tym, że książki, że mistrzowie nie mogą nauczyć modlitwy. Mogą poinformować, że istnieje oaza, gdzie wody jest pod dostatkiem. Ale oaza ta staje się nieosiągalna, jeżeli postanawiasz iść po śladach innych.
Zgadzam się z alpinistami, którzy pokonując ścianę wyciągają za sobą wszystkie haki, aby uniemożliwić innym wykorzystanie ich trudu.
To nie jest egoizm. To jest szacunek dla twórczych możliwości innych.
Również w modlitwie powinno być tak.
Wystarcza wiedzieć, że ktoś tam dociera... I że powraca odmienny.
Jedynie wówczas, gdy człowiek nie rości sobie pretensji do ułatwiania drogi innym, umożliwia im dokonanie odkryć.
Tylko wówczas, gdy usuwamy się w cień sami, do akcji wkracza Duch.
Nie izolacja - ale współuczestnictwo
Przed wyjazdem zdawałem sobie sprawę, w przybliżeniu przynajmniej, z ryzyka. Wziąłem pod uwagę również korzyści. Wśród tych ostatnich była jedna, nie wyznana, którą mógłbym określić następująco: „Wreszcie przez kilka tygodni nikt nie będzie mi się plątał pod nogami...”
Z pewnością nie była to myśl szlachetna, nawet nie usprawiedliwiały jej mordercze obowiązki ostatniego okresu, które doprowadziły mnie do granic wytrzymałości.
Pustynia już od pierwszego z nią kontaktu postarała się o to, bym zmienił zdanie i bym uświadomił sobie zasadniczą różnicę istniejącą pomiędzy samotnością a izolacją.
Stało się to po straszliwej burzy, w czasie której znów rozszalał się „simoun”.
Po wąskiej wstędze traktu nacierała na mnie ogromna chmura piachu, która znajdowała się tam, gdzie być nie powinna. Wydawało mi się, że z lewej strony powinno mi się udać przejechać. Nacisnąłem na gaz, by przedrzeć się przez pozornie cienką warstwę piasku.
Gdy już wydawało się, że pokonałem przeszkodę, rozwścieczone koła zaczęły się ślizgać, a auto, zrobiwszy mrożący krew w żyłach piruet, zaryło w sam środek wydmy.
Zabraliśmy się do odkopywania pojazdu. Podobni byliśmy do czterech kretów. Co jakiś czas wynurzaliśmy się, mając twarze oblepione piachem i olejem, by odetchnąć trochę i otrzeć sobie pot.
Co najmniej dziesięć razy próbowałem uruchomić wóz. Na próżno. Maszyna nie chciała mnie słuchać. Trzeba było znów zabierać się do odkopywania.
W pewnym momencie zrozpaczony zawołałem: „Czy to możliwe, żeby nikt nie przejeżdżał tą nieszczęsną drogą?”
Musiałem przyznać w głębi duszy, że urzeczywistniało się właśnie pragnienie z okresu wyjazdu, by nikt mi się nie plątał pod nogami.
Pustynia od razu zmusiła mnie do wyrzeczenia się tej niecnej myśli.
Musiałem przyznać, że również na pustyni człowiek potrzebuje innych ludzi, że nie można obyć się bez bliźnich.
Gdy już pogodziliśmy się z myślą, że trzeba będzie czekać - może nawet kilka dni - na przyjazd pługu piaskowego (będącego saharyjskim odpowiednikiem pługu śnieżnego), nadjechała z chałasem wielka ciężarówka. Zeszło z niej kilku robotników, którzy zdążali do jednego z szybów naftowych. Zjawili się również, nie wiadomo skąd, dwaj pasterze.
Nie zapomnę nigdy tej sceny: peugeot został przez tych ludzi uniesiony w górę i przeniesiony na odległość wielu metrów, gdy tymczasem dromadery ciekawie obserwowały niezwykłe widowisko.
Gdy operacja dobiegła końca, zacząłem wyciągać z kieszeni portfel. Ludzie zareagowali gwałtownie, jak gdyby ujrzeli coś bezwstydnego i zakryli sobie ręką oczy.
Nie znałem jeszcze wówczas prawa pustyni, które jest prawem solidarności. Dzisiaj ty potrzebujesz pomocy, jutro ja mogę znaleźć się w biedzie i ty mi pomożesz wydostać się z tarapatów. A pieniądze nie powinny kalać tych prostych stosunków międzyludzkich.
Gdy ruszyliśmy, przez ponad godzinę w aucie panowało milczenie.
Starałem się rozwikłać kłębek pogmatwanych myśli. Miałem wrażenie, że to ja - a nie auto - zaryłem się w wydmę. Teraz dopiero, dzięki opatrznościowemu zbiegowi okoliczności, zacząłem korygować swe pojęcia.
Tak, samotność jest słusznym wymogiem.
Izolacja natomiast oznacza egoistyczną ucieczkę.
Dzięki samotności znajdujesz się w łączności z ludźmi.
Izolacja jest zamknięciem się, odrzuceniem łączności.
Mnisi idą na pustynię nie dlatego, by odseparować się od bliźnich, ale by złączyć się z Bogiem.
Stara formuła zachowuje swą ważność: solidarny samotnik.
Brat Daniel Ange wymyślił znaczące określenie: „Samotność oddziela od innych, by człowiek mógł się stać bratem każdego”.
Izaak Syryjski nie przestawał napominać pustelników, by byli uwrażliwieni na krzyk cierpiących. I nie wahał się twierdzić, że „wielkie słowo samotność” zostaje zniesławione, sprofanowane zlekceważeniem nieszczęścia bliźniego.
Opowiada się, że pewien stary mnich, po wielu latach zupełnej samotności, zdecydował się udać do miasta, by błagać księcia o łaskę uwolnienia opryszków, którzy splądrowali jego pustelnię.
A inny samotnik, gdy udał się na targ, by sprzedać owoce pracy swych rąk, natknął się na cudzoziemca poważnie chorego i opuszczonego przez wszystkich. Wynajął dla niego pokój i przez cztery miesiące opiekował się nim. Dopiero gdy chory wyzdrowiał, samotnik powrócił do swej groty.
Pustelnicy odkryli, że jedynym sposobem rzeczywistej obecności w świecie jest trwanie w Bogu.
Dzięki temu mnisi są rzeczywiście oczyma Kościoła. I jego sercem.
„Można by sądzić, że zakonnicy z powodu klauzury są oddzieleni od świata, że są poza Kościołem. W rzeczywistości znajdują się w centrum Kościoła” (Paweł VI).
Samotnik nie odseparowuje się, nie jest kimś, kto postanowił żyć osobno. Jest natomiast współuczestnikiem. Albo lepiej: jest człowiekiem, który żyje w odosobnieniu, by lepiej współuczestniczyć.
Ewagriusz pozostawił nam taką definicję: „Mnich to człowiek, który odseparował się od wszystkiego, by być złączonym ze wszystkimi”.
Mnich ucieka od tłumu, by stać się darem dla wielu.
Realizuje wezwanie Izajasza:
„Rozszerz przestrzeń twego namiotu, rozciągnij płótna twego mieszkania, nie krępuj się, wydłuż twe sznury, wbij mocno twe paliki! Bo się rozprzestrzenisz na prawo i lewo...” (54,2-3).
Serafin z Sarowa był świadom tej „publicznej funkcji” kontemplacji:
„Posiądź Pokój Wewnętrzny - a tysiące dusz znajdą przy tobie Zbawienie”.
Wtóruje mu współczesna nam zakonnica: „Zapuścisz twe korzenie w milczeniu. I to milczenie zwiąże cię z braćmi w sposób o wiele silniejszy od słów”.
Jedną sprawą jest ucieczka od świata, od jego ducha (raczej od braku tego ducha), od jego idoli, od jego mody. A zupełnie inną sprawą jest ucieczka od konfliktów, trosk i cierpień ludzkich. W tym wypadku pustynia staje się pewnego rodzaju alibi, wymówką.
Thomas Merton przestrzegał przed niebezpieczeństwem szukania samotności jedynie po to, by być samym.
M. Carrouge powiedział o Karolu de Foucauld, że jego klauzura stanowiła „barierę przed światem, ale nie przed miłością”.
Cela mnisza musi być wypełniona po brzegi. Musi w niej znaleźć miejsce zdeformowana twarz dziecka, na której nikt nie złożył pocałunku; lodowata samotność starca, który w hałasie miasta skazany jest na milczenie; rozpacz wdowy patrzącej na ciało męża, przeszyte kulami przed bramą własnego domu; gwałtowny kryzys narkomana; zalęknione spojrzenie człowieka zagrożonego rakiem; rozpadające się ciało trędowatego; krzyk torturowanego...
Cela nie zapełniona po brzegi obliczami cierpienia ludzkiego nie jest pusta. Człowiek się w niej dusi.
Jeżeli serce samotnika nie jest wystarczająco wielkie, by pomieścić w sobie łzy i krew świata, nie zdoła otworzyć się też dla Boga. Będzie sercem nieczułym, zbezczeszczonym.
Jeżeli spojrzenie mnicha nie wyraża współczucia na widok ludzkiej nędzy, można być pewnym, że jego oczy nie kontemplują Boga.
Bez względu na to, jak mała byłaby cela, musi w niej się znaleźć miejsce na spotkanie, musi się stać możliwa powszechna koncelebra.
Najbardziej ścisła klauzura jest klauzurą najbardziej otwartą na cierpienia braci.
Samotność jest wówczas prawdziwa, gdy jest „zamieszkana”.
Istnieje jeden tylko sposób, by „ludzie nie plątali się pod nogami”.
Wystarcza przesunąć ich do serca.
Prawdziwy zakonnik nie jest wyłącznie fanatykiem pokory i ukrycia. Jest również fanatykiem braterstwa.
Pustynia i nadzy ludzie
Tak na oko było tego chyba ze 100 kg różnych rzeczy. Czy starczy nam na miesiąc?
Byliśmy spokojni, choć ładunek zmniejszał się w mgnieniu oka, a torby opróżniały się.
Nie. Niczego nam nie zabrakło. Nie mieliśmy wprawdzie doświadczenia, ale przewidzieliśmy wszystko.
Nie przewidzieliśmy jedynie, że wiele z tych „nieodzownych” rzeczy służyć będzie innym.
Wszystko się przydawało. Żywność i lekarstwa. Plastry i cukierki. Keksy i strzykawki. Wszystko okazywało się przydatne. Ale nie dla nas.
Po kilku dniach ten kwintal zapasów prawie że „wyparował”. Dzięki temu nie trzeba było już zostawiać jednego z nas w charakterze strażnika, gdy zatrzymywaliśmy się w jakiejś oazie. Teraz, gdy wszystko rozdaliśmy, żaden chłopak nie myślał już o dobraniu się do bagaży w aucie i mogliśmy spokojnie wędrować po okolicy.
Zapomnieliśmy jedynie o papierosach. Nikt z naszej grupy nie palił.
Nie mogliśmy przewidzieć, że w środku pustyni niektórzy pasterze, o ciałach wysuszonych przez słońce, ubrani w ciężkie opończe, cierpliwie stanąwszy przy wielbłądach, cichym głosem zapytają nas błagalnie:
- Tabac?
Dziś jeszcze prześladuje mnie jakieś uczucie winy, wywołane spojrzeniem niektórych beduinów, szczególnie młodych, gdy usłyszeli naszą negatywną odpowiedź.
Pomijając te papierosy, doświadczyliśmy pierwszego paradoksu pustyni:
poczucie bezpieczeństwa jest odwrotnie proporcjonalne do stanu posiadania. Możesz przeżyć, jeśli radośnie wyrzekniesz się czegoś, co uznawałeś za niezbędne. Zauważasz, że nie zbywa ci na niczym, jeżeli starasz się dzielić z tymi, których napotykasz na twej drodze.
Być może jest to po prostu prawo życia.
Tego rzeczywiście nie przewidzieliśmy, że na pustyni przyjdzie nam powtórzyć podstawowe, elementarne, a często zapomniane lekcje życia.
W każdym razie faktem jest, że pustynia narzuca ci ubóstwo. Jeżeli nie zgodzisz się na to zubożenie, czujesz się tam nie na miejscu, niechciany, czujesz się gościem niepożądanym, wprost śmiesznym.
Rację miał św. Hieronim: „Nudos amat eremus”. Pustynia miłuje ludzi nagich. Wymaga ogołocenia.
Gdy pozbędziesz się wszystkiego, gdy nie będziesz posiadał już nic do dania, zrozumiesz, że osiągnąłeś dopiero pierwszą fazę tego ogołocenia. Musisz posunąć się dalej. Musisz ogołocić się z siebie samego, z twej woli, z twych programów, z własnych punktów widzenia. Wówczas będziesz mógł darować własne życie. Zamiast rzeczy ofiarujesz twoje jestestwo na pokarm.
Tak. „Nudos amat eremus”.
Nie wolno ci pomylić „exodusu” z wycieczką.
„Nie takiego ograbienia pragnę...”
„A jednak jest to naród złupiony i ograbiony” (Iz 42,22).
Zawsze istnieje ryzyko, że pozwolimy się ograbić w sposób niewłaściwy.
Wielu ludzi pozwoliło się ograbić nie z tego, co posiadali, ale z tego, czym byli.
W zamian za władzę pozwolili się ograbić z wolności i z sumienia.
W zamian za twarz pozwolili urwać sobie głowę.
Ma się wrażenie, że Bóg protestuje: „Nie takiego ograbienia pragnę”.
Widzi bowiem przed sobą jednostki objuczone rzeczami, ale okradzione z wartości.
Często takie ograbienie leczy się innym ogołoceniem.
Na pustyni Bóg czeka na człowieka, by go ogołocić.
Zrywa z niego niepotrzebne rzeczy i odsyła go ubogaconego w wartości, o których braku zainteresowany nawet nie wiedział.
Człowiek jednak musi wyrazić zgodę na taką zamianę.
Jedynie wówczas, gdy zgodzi się na odrzucenie wszystkiego, co rzeczywiście go zuboża, w całkowitym ogołoceniu znajdzie Boga, który nie potrafi oprzeć się sercu czystemu i dwojgu pustych rąk.
Bóg pomaga nieść ciężar, ale nie śmieci
„Słyszę język nieznany:
„Uwolniłem od brzemienia jego barki:
jego ręce porzuciły kosze”” (Ps 81,6-7).
Dotąd interpretowałem ten „język nieznany” w jednej tylko perspektywie:
kosze zawierały moje nieszczęścia, przeciwności, rzeczy nieprzyjemne. Ciężar - według mnie - wywołany był tylko krzyżem codziennym, który niekiedy wydawał mi się nie do zniesienia.
Nie wymagałem, by Bóg uwolnił mnie od niego całkowicie. Wystarczało, by mi pomagał go nieść.
Na pustyni zdałem sobie sprawę, że taka interpretacja jest zbyt uproszczona.
W rzeczywistości do tego kosza napchałem mnóstwo rzeczy niepotrzebnych. Jest tak ciężki, gdyż znalazło się w nim wiele objętościowych pakunków, które upierałem się wlec za sobą.
Adam wypędzony z Raju wędruje i zbiera wszystko, na co natrafia. Łudzi się, że gromadząc marność, zrekompensuje zasadniczg wartość, której się pozbawił.
Nie zdaje sobie sprawy z tego, że gromadzi niepotrzebne ciężary.
Złudzenie trwa. Człowiek zgubił Kogoś i stara się zaradzić temu, gromadząc coś. Wierzy, że wypełni pustkę istnienia mnogością rzeczy.
Otóż właśnie. W modlitwie przychodzi do mnie Bóg i spogląda na mój kosz. Chce zrobić „inwenturę” tych wszystkich świecidełek, które do niego wrzuciłem.
Aby modlić się, trzeba poddać się temu wstępnemu, kłopotliwemu oszacowaniu dóbr „nie nadających się do niesienia”.
Bóg interesuje się wpierw moimi śmieciami, a potem dopiero moimi darami. Interesuje się moimi niepotrzebnymi, głupimi rzeczami, aby je wyrzucić daleko, by mnie od nich uwolnić.
Modlitwa staje się w ten sposób operacją ogołocenia.
Człowiek modlitwy nie jest człowiekiem, który pragnie „mieć”. Jest skłonny tracić.
Bóg ukazuje mi nie to, czego mi brak, ale to, czego mam w nadmiarze.
Gdy modlę się, staję się świadom tego, czego nie potrzebuję.
Ręce, nim staną się zdolne do otrzymywania, muszą współpracować z Bogiem w opróżnianiu koszyka. „Jego ręce porzuciły kosze”. I opróżniły je, by uczynić je „pojemnymi”.
Gdy rankiem opuszczałem Beni Abbes, by dotrzeć w okolice wydm piaskowych, mijałem przeraźliwe cmentarzysko żelastwa, wraków ciężarówek, opon, różnych puszek, przedziurawionych i zgniecionych blaszanych pojemników. Był to nieomylny przedsionek pustyni.
Brutalna „pamięć” codzienna o tym wszystkim, co już nie jest przydatne, o tych wszystkich rupieciach, które trzeba porzucić.
Zbyt często wędrujemy zgarbieni pod ciężarem rzeczy nieprzydatnych.
Kosz, z którym najtrudniej jest nam się rozstać, to właśnie kosz wypełniony po brzegi rzeczami niepotrzebnymi i przytłaczającymi.
Mamy wrodzony kult rzeczy nieprzydatnych.
Dobrze będzie rozwiać iluzje. W modlitwie człowiek odnajduje siebie samego, to jest uświadamia sobie, jaki jest, za cenę wyzbycia się tego, co posiada, tego co czyni z niego niewolnika.
Jeżeli zabrniesz na pustynię z koszem wypełnionym, musisz przeżyć napaść Bożego Gwałtownika, który pozbawi cię twych zdobyczy.
„Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko, że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli” (Łk 10,30).
Jeżeli niezupełnie „na wpół umarły”, na pewno czujesz się wytrącony z równowagi.
Potem z wolna zdajesz sobie sprawę, że zaczynasz żyć pełnią życia, właśnie dzięki temu, co straciłeś. Ten pusty kosz staje się twoim wielkim bogactwem.
A Gwałtownik nie ucieka. Stoi przy tobie. Gotów jest oddać ci wszystko to, co wziął od ciebie, ale przemienione. Zamiast ciężaru daje ci pełnię, zamiast niewolnictwa - wolność, zamiast pożądania - dar.
Teraz posiadam rzeczywiście ten kosz, „oddany” mi jako dar. Właściwie, pierwotnie tego kosza nie posiadałem. To on mnie posiadał.
Ruchome góry
Mówią, że piasek jest „chorobą pustyni”. Dla mnie był najwspanialszym odkryciem, jakiego kiedykolwiek dokonałem.
Nie przeczę, piasek jest również chorobą, z gwałtownymi kryzysami. Wystarczy pomyśleć o burzach, gdy rozszalałe wiry pyłu i kolumny piachu wznoszą się na dziesiątki metrów. Chmury koloru brudnopomarańczowego łączą się i tworzą kurtynę, która w miarę jak się przybliża, staje się coraz ciemniejsza i coraz bardziej przytłaczająca.
Beduini wśród szalonego ryku grzmotów biedzą się nad umacnianiem kołków namiotów.
Zalęknione zwierzęta stają jak skamieniałe. Beczenie i ryk wtórują grzmotom.
Nad obozowiskiem nagle opada czarna kurtyna. Zapanowuje całkowita ciemność, nawet w samo południe. Podmuchy wichru rozdzierają zasłony.
Te burze weszły już do legendy Sahary. Opowiada się nie tylko o stadach zwierząt, ale o całych oddziałach wojska zasypanych przez piasek.
W czasie tych burz zawsze kilka studzien ulega zasypaniu, a niektóre trakty przestają istnieć.
Gdy burza ustaje, ukazuje się zadziwiający widok.
Pustynia staje się przedziwnym morzem piasku o falistych zakolach („ripple”). Przygodę saharyjską można wyrazić terminami marynarskimi. Nieprzypadkowo wielbłądy nazywa się „okrętami pustyni”. A ktoś, kto wędruje z jednej oazy do drugiej, ma wrażenie, że podnosi kotwicę z zacisznego portu i wezwawszy pomocy Boga udaje się w niebezpieczny rejs.
Wydmy zaskakują cię swym kolorytem. Istnieją wydmy bielusieńkie, szare, różowe, fioletowe, niebieskawe, czerwone...
Zadziwiają cię swym kształtem, swymi wężowymi wygięciami, eleganckimi parabolami, regularnymi formami»geometrycznymi, harmonijnymi liniami.
Niewiarygodnym wprost następowaniem po sobie grzyw i wklęsłości, stromych ścian i lekkich zboczy, zawrotnych pochyłości i łagodnych stoków.
Wielki Erg Zachodni upodabnia się do księżycowego krajobrazu.
Szczególnie rano i wieczorem cienie nadają mu tonację, wprowadzającą w zachwyt każdego artystę.
Wydmy mogą wydawać się komuś, kto po raz pierwszy się z nimi styka, po prostu zwałami piasku, podobnymi do tych, jakie tworzy sól czy węgiel.
Ale to nieprawda. Wydmy mają swoją historię, swoje życie, swój ruch.
Badanie ich intryguje fachowca (...) i entuzjazmuje dyletanta.
Wydmy są owocem współpracy dwóch potężnych sprzymierzeńców: czasu i wiatru.
Wiatr wyrywa z dna osuszonych jezior ziarnka piasku i miota nimi niczym pociskami w skały piaskowca, które poddane temu długotrwałemu bombardowaniu, bezlitosnemu łomotaniu, powoli się rozsypują.
Ten proces rozpadu, roztarcia, oczyszczenia trwa wieki całe.
A jego rezultatem jest ten miałki, ruchliwy piasek, który zachęca do zdjęcia obuwia.
Nie wszystkie wydmy są identyczne. Istnieją „barcane” w kształcie półksiężyca. Następnie „sif” czyli wydmy przypominające szpadę. Potem te o rybiej łusce („akle”) i jeszcze formacje gwiaździste („rhourds”). W końcu najsłynniejsze: „draha”, które mogą osiągnąć nawet trzysta metrów wysokości.
Wydmy pożerają wszystko: skórę, kamienie, drewno, żelazo, skorupy. Pochłaniają wszystko, na co natrafiają. Mają straszny żołądek. Wszystko trawią, przerabiają, przemieniają w piasek.
Wydmy rodzą się, wzrastają powoli, asymilują napotkane rzeczy, nawet wydają odgłosy.
Tak. Istnieje głos wydm.
Czasem nocami, gdy cichnie wiatr i powraca spokój, daje się słyszeć jakiś uporczywy szmer, nieustanne skrzypienie.
Według legend beduinów jest to dźwięk dzwonów klasztoru, zasypanego przez piasek.
W rzeczywistości ten chrzęst to odgłos selekcji dokonującej się wewnątrz wydmy. To wydma porządkuje się sama. Selekcjonuje różnej wielkości ziarenka. Najtwardsze pozostają na powierzchni, inne, mniej wytrzymałe i lżejsze przesypują się w dół, wzdłuż wewnętrznej osi wydmy.
Przede wszystkim jednak wydmy przesuwają się przy współudziale swego wiernego sprzymierzeńca - wiatru.
Pustynny piasek przyrównać można do niezmierzonego, ruchomego dywanu.
W ruchu tym uczestniczą w różny sposób, spełniając różną rolę, różnorodne ziarenka.
Najbardziej aktywne są te średniej wielkości, nazywane „skoczkami”; mają one za zadanie odbijanie się od twardej powierzchni i unoszenie w powietrze cząstek lżejszych, które zostają zawieszone i z góry śledzą dynamizm towarzyszek.
Ale również ziarnka większe nie są oszczędzane przez kolegów „skoczków” i są popychane do przodu tuż przy ziemi. Naukowcy nazywają to „ślizganiem się powierzchni”.
W ten sposób powstają następujące po sobie fale cząsteczek, z których jedne szybują w powietrzu, inne ślizgają się, a jeszcze inne nie dają nikomu spokoju i odbijając się działają jak kolce.
Prędkość jest oczywiście różna. „Barcane” przemieszczają się średnio z prędkością dwudziestu metrów w ciągu roku. Majestatyczna „draha” posuwa się pięć centymetrów rocznie. Nie śpieszą się.
Gdy wydmy napotykają doły wypełnione piaskiem, ziarenka „skaczące” nie mogą już odbijać się dobrze. I zaczynają się gromadzić.
Ale nie trzeba zapominać o piasku, który tworzy cieńsze warstwy. Jest to prawdziwy „ruchomy dywan” pustyni. Tu prędkość jest znaczna. Możesz nagle ugrzęznąć w takiej piaskowej rzece.
Z pewnością jest czymś przerażającym, pominąwszy element widowiskowy, obserwowanie pejzażu, który się przesuwa, łańcucha „barcane”, które potrafią zablokować jakieś wadi, tworząc rodzaj wału nie do przebycia, lub przeciąć trakt.
Znany uczony Ralph Bagnold zauważa: „W niektórych miejscach ogromne zwały piasku o ciężarze milionów ton posuwają się naprzód nieubłaganie i w porządku po terenie, rosnąc, zachowując swój kształt, nawet pewien charakter i groteskowe pozory życia, które wstrząsają”.
Wydmy powstają z ruchu i wzrastają dzięki ruchowi.
Nie są bezwładnymi masami.
Jeżeli istnieją i są tym czym są, dzieje się tak, ponieważ tworzą je cząsteczki, które nie przestają się poruszać, ślizgać, skakać.
Również wydmy w pewnym sensie są nieustannie „zasiewane” malutkimi ziarenkami, które nie potrafią stać w miejscu.
Zastanówmy się nad pierwszym wielkim sprzymierzeńcem wydm: czasem.
Życie wewnętrzne, by być rzeczywiście wewnętrznym, musi odznaczać się dwoma cechami charakterystycznymi. Głębią i cierpliwością.
Wszystko, co podporządkowuje się zmianom zewnętrznym, powierzchownym doświadczeniom, błyskotliwości form, jest - używając określenia J. Sulivana - cyrkiem, a nie przemianą.
Życie wewnętrzne to przede wszystkim schodzenie w głąb, to upodobanie do usilnych wierceń poprzez twarde warstwy kamieni, niekończące się strefy ciemności, pokłady milczenia. Nie wystarczają zadrapania powierzchni paznokciem, by przy pierwszej rysie zrezygnować z najmniejszego wysiłku.
Konieczna jest cierpliwość, zgoda na długie okresy pracy. Pozwalają one na uporczywe atakowanie naszej najbardziej zacietrzewionej obrony, na nieustanne niwelowanie naszych niebotycznych konstrukcji, na nieuniknioną erozję naszych zuchwałych pewności, na rozwianie naszych nieustępliwych przyzwyczajeń.
Modlitwa jest powolnym procesem proszkowania, rozbijania, selekcji.
Modlitwa nie zmienia od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, twego życia. Wywołuje przesunięcia niezauważalne, zmienia po cichu równowagę, cierpliwie modyfikuje struktury.
A wszystko zaczyna się od tego pierwszego ziarenka, rzuconego przez wiatr o twą kamienistą powierzchnię.
Jeżeli pozwolisz się uderzyć tym maleńkim pociskiem, twoja góra znajdzie się w niebezpieczeństwie, straci swą twardość.
Pierwszy fragment, który odpada, nie jest widoczny gołym okiem. Jest pyłkiem.
A jednak to on właśnie jest początkiem czegoś nowego.
Uległość
Twierdzi się, że wydma jest kapryśna, chwiejna. Zmienia się bowiem nieustannie. Przyjmuje nowe kształty. Przybiera coraz to inne postaci.
Wydma nie poddaje się monotonii pustyni.
Dzięki temu że jest rodzaju żeńskiego, reprezentuje... „stałą zmienną”.
Nie zdołałaby jednak zaspokoić własnych kaprysów, gdyby nie poddawała się działaniu wiatru.
Również życie duchowe przebiega w pogoni za nieustanną odnową. I to nie tylko form zewnętrznych.
Wydaje mi się, że wydmy ujawniają nam tajemnicę, dzięki której możliwa jest ta radykalna przemiana.
- Chodzi o to, by być na wzór najbardziej miałkiego piasku. Piasku, który nie stawia oporu, który jest uległy, który pozwala się rozbijać, ścierać. Który godzi się stawać coraz drobniejszy. Który traci swą twardość, by pozyskać miałkość. Który zdecydowany jest zniknąć.
- Chodzi przede wszystkim o to, by poddać się tchnieniu Ducha Świętego.
Gwałtownemu, nieprzewidzianemu.
Piasek nie ma własnej siły, własnego planu. Zawierza dynamizmowi wiatru, towarzyszy jego trajektoriom.
Nie narzuca się. Wystawia się na działanie.
Wydma nie tworzy się sama. Ona pozwala się tworzyć.
Miliony ton piasku stają się masą, której nie można zatrzymać, która burzy swym ruchem - a wszystko to dzięki temu, że jest uległa wiatrowi.
Na pustyni, w kontakcie z życiem wydm, z ich zaskakującymi przemianami, odkryłem element bierności w poszukiwaniu duchowym.
Tak. Nauczyłem się odmieniać wszystkie czasowniki w stronie biernej:
- być znalezionym
- być dawanym
- być pouczonym
- być przenoszonym.
- Przede wszystkim: być uległym.
To nie ja jestem protagonistą. Życie w Duchu musi mieć jako jedynego mistrza - protagonistę absolutnego - Ducha Bożego. Muszę być po prostu do dyspozycji.
To nie ja jestem twórcą mej osobowości. Muszę raczej ofiarować Duchowi możliwość kształtowania mnie według Jego projektu. Moja osobowość należy do mnie dzięki temu, że ją przyjmuję.
Bierność, o której mówię, prowadzi mnie do ufnego oddania się w ręce Boga i do otrzymywania siebie od Niego, dzień po dniu. Prowadzi do przyzwolenia, by Duch mną zawładnął.
Na tym polega według mnie ubóstwo. Na tym polega posłuszeństwo.
Zbyt wiele formacji duchowych kładzie nacisk na czyn i podkreśla prawie wyłącznie wysiłek ludzki. Ryzykuje się tym samym ukształtowanie osób napiętych, ogarniętych obsesją własnej doskonałości. Jednostek traktujących się straszliwie „na serio” i to w sposób śmieszny, ciągle zatroskanych odmierzaniem, do jakiego punktu doszły w swym „wspinaniu się” na wyżyny (nigdy nie mówią one o schodzeniu, zawsze o wchodzeniu do góry, o zdobywaniu, o osiąganiu szczytów; język kenotyczny, który wyraża opróżnianie, stratę, nie mieści się w ich słowniku); jednostek zajętych odważaniem osiągnięć, kontrolowaniem zrealizowanych spraw.
Nieuchronnie stawiają ci pytanie: „Wobec tego co mam czynić?”
I są zawiedzeni, gdy mówisz im, że to ich zatroskanie jest niewłaściwe, odwrócili bowiem role.
Brak im zupełnie wymiaru bierności, która równoznaczna jest z umiejętnością przyjmowania.
Cokolwiek by się powiedziało, łatwiej jest dawać niż „pozwolić darować sobie”. Łatwiej coś poruszyć, niż pozwolić poruszyć sobą. Łatwiej coś robić, niż tylko zostawiać drzwi otworem.
Wiem, że niektórzy nie omieszkają tu postraszyć mnie kwietyzmem. Nie robi on na mnie wrażenia. Wydaje mi się, że ich znam. Przeczytałem tysiące mądrych stron na ten temat.
Osobiście nie znam osób bardziej obojętnych, bezwładnych, wygodnych i ociężałych niż te, które próbują zastąpić moc Ducha Świętego własnym podnieceniem.
Gdy jakaś osoba w modlitwie odkrywa, że podstawowym problemem jest „pozwolić działać” Duchowi, „pozwolić ukształtować się” Jego przynaglającym działaniem, zostaje wyrwana z bezwładu własnego działania i jako bezbronna - „wystawiona” na działanie nie dające spokoju. Staje się „skazana” na ruch. Staje się synem wiatru.
Trzeba przeżyć choć kilka tygodni w kontakcie z wydmami, by przekonać się, jak aktywna jest bierność.
Uczyńmy człowieka?
Ponoć Bóg, radził się aniołów w związku z projektem pt. „człowiek i prosił o zaopiniowanie go. (A więc to nie my wynaleźliśmy kolegialność...)
Mówią nam o tym „Midraszim”, w sugestywnym opowiadaniu. Sprawy miały podobno wyglądać mniej więcej tak:
Anioły Miłości („hesed”) bez najmniejszego wahania wydały opinię przychylną. Człowiek miał być zdolny do miłości. Należało więc go stworzyć.
Zupełnie innego zdania były anioły Prawdy („emet”):
- Człowiek będzie tylko fabryką kłamstw i fałszerstw wprowadzi zamęt w świecie. Lepiej więc zaniechać tej idei.
Anioły Sprawiedliwości („cedeq”) powiedziały tymczasem, że byłoby dobrze umieścić w świecie istotę, która miałaby zamiłowanie do sprawiedliwości i która byłaby w stanie ją realizować.
Ale anioły Pokoju („szalom”) pospieszyły z wyrażeniem swej dezaprobaty:
- Stworzenie to będzie kłótliwe i zasmakuje w sianiu niezgody i rozpętywaniu wojen.
Podsumujmy: dwa głosy za i dwa przeciwne.
Miłość i Sprawiedliwość nalegają na stworzenie człowieka.
Prawda i Pokój zdecydowanie przeciwstawiają się, podkreślając, że ryzyko jest zbyt poważne i że skończy się na zakłóceniu harmonii całego świata.
Pomiędzy aniołami wybucha bardzo długa i ożywiona dyskusja. Zostają wysunięte liczne argumenty, tak pozytywne, jak i negatywne.
W pewnym momencie Bóg wydaje się zmęczony tą debatą, grożącą przeciąganiem się w nieskończoność, i oddala się zamyślony. Gdy powraca, Jego doradcy nie doszli jeszcze do porozumienia i dokładnie rozważają wszystkie „pro” i „contra”. Bóg nakazuje więc milczenie i obwieszcza:
- Dalsza dyskusja nie ma sensu. Człowiek został już stworzony. Adam jest tutaj.
Bóg więc osobiście przyjął odpowiedzialność za stworzenie człowieka.
Pewien pisarz żydowski tak komentuje:
„Tak, człowiek jest istotą niemożliwą, niewytłumaczalną. A jednak ta istota niemożliwa istnieje. Znajduje się oto tutaj, podczas gdy ja zastanawiam się, czy zasługuje na istnienie. Jeżeli chodzi o człowieka, jego istnienie wyprzedza udowodnienie słuszności tego istnienia. Jestem tu i nie wiem dlaczego ani dla czyjej zasługi. Znaczenie mojego istnienia zamiast wyprzedzić mnie, ujawni się później”.
To właściwie ja sam muszę usprawiedliwić własną egzystencję. Muszę wykazać, czy Bóg uczynił dobrze czy źle, stwarzając człowieka. To ja muszę uwierzytelnić ryzyko Boże.
To ja jestem powołany do przyznania Bogu racji.
Wiąże się z tym przepiękna interpretacja rabinacka, która tłumaczy, że liczba mnoga „uczyńmy człowieka” (Rdz 1,26) nie jest ani „pluralis maiestatis”, ani też nie dotyczy aniołów doradców - których poglądy nie były zgodne - ale że dotyczy samego człowieka. Bóg mówi jakby do niego: pomóż mi w realizacji tego projektu. Współpracuj. Uda się nam zatem wykazać niesłuszność opinii ekspertów, którzy snuli ponure prognozy.
Człowiek staje się zatem współpracownikiem Boga przy realizacji projektu, który dotyczy jego samego.
W pewnym sensie Stwórca musi wspólnie z człowiekiem pracować nad nim, by arcydzieło się udało.
Rozmyślałem nad tymi sprawami, gdy grzęzłem w piasku wydm.
Badając siebie, nie znajdywałem przekonywających motywów, by przyznać rację Bogu. Nie, nie mogłem uczciwie przyznać, że dzieło się udało.
Ale zawsze istniała pewna możliwość.
Tam przed sobą miałem ogromną ilość oryginalnego materiału budowlanego.
Marcel Jousse po omówieniu antropologii prochu, szkicuje jego teologię.
Pustynia jest miejscem najbardziej właściwym, by pojąć to wszystko.
Tam właśnie nietrudno było mi wykonywać wielokrotnie „metanie” - to jest głębokie, aż do ziemi, pokłony.
Nie oznaczały jednak one dla mnie wyłącznie gestów pokory, uznania, że sam jestem prochem.
W moim rozumieniu te „metanie” - to zbieranie ziemi i powierzanie jej Twórcy z błaganiem:
„Panie, na wieki trwa Twoja łaska, nie porzucaj dzieła rąk Twoich” (Ps 138,8).
Dziewica prostaczków
Modlitwa Shantidasa (sługi pokoju) Lanza del Vastolo jest dla mnie zawsze wstrząsającym przeżyciem.
„Umęczona światłem, Dziewico myślicieli,
miej litość nad ich oczyma, wypalonymi
w pogoni za mirażami, przez kamieniste ścieżki
i jałowe stronice.
Miej litość nad nimi.
Wywołaj zamęt na ich drodze. Zawstydź ich.
Zaprowadź do „oazy autentycznej ignorancji”.
Spraw, by zapłakali. Maryjo, spraw, by zapłakali!”
Modlitwa ta nie daje mi spokoju.
A jednak boję się tej „autentycznej ignorancji”.
Pustynia nie nauczyła mnie jeszcze wszystkiego. Nie potrafię pozwolić, by kurz pokrył moje książki.
Trudno mi oderwać oczy od jałowych kart, by przyłożyć głowę i przytknąć ucho - jak mówi Jacques Maritain - „do ziemi, by móc usłyszeć szmer ukrytych źródeł i niewidocznego kiełkowania”.
Kto jest osobą „otwartą”?
„To jest ksiądz otwarty...” By powiedzieć nowoczesny, przystępny, nadążający za dniem dzisiejszym, nonkonformista, zdolny do zrozumienia problemów współczesnego człowieka i umiejący zaproponować rozwiązania „do przyjęcia”.
Niekiedy etykietką „otwarty” obdarzano również i mnie wywołując tym pewne zadowolenie.
Na pustyni jednak odkryłem, jacy ludzie są rzeczywiście ludźmi otwartymi.
Sądzę, że zrozumiałem, czym jest prawdziwe otwarcie.
Nazywa się ono ubóstwem. Albo pokorą. Ubóstwem i pokorą, które stawiają stworzenie przed Bogiem w postawie otwarcia”.
Pokorna nie jest ta osoba, która mówi: „jestem pustym workiem”. Nie interesuje mnie, czy jesteś pustym workiem. Problem polega na tym, czy ten worek jest zapieczętowany, zamknięty w sobie samym (zamknięty i zadowolony ze swej własnej pokory), czy też jest otwarty - na oścież ku niebu.
Biedny to ten, kto godząc się wpierw na ogołocenie, jest potem skłonny pozwolić na wzbogacenie siebie.
Na pustyni człowiek uczy się stawać prawdziwym, uczy się wzbogacać, idąc drogą ogołocenia, zubożenia, rozłąki.
„Od czego jednak mamy się uwolnić, z czego ogołocić? Z pewnością nie z Twoich darów, o Panie, ale z naszej zachłanności, która powoduje, że korzystamy z nich powierzchownie, nie angażując się w pełni, nie idąc na całego. Ogołocić się trzeba z próżności, z marnotrawstwa, z alienacji. Ogołocić z pustki, gdyż Ty nie ehcesz, byśmy byli puści, ale wypełnieni Tobą, Twoimi darami, wypełnieni Tobą i sobą, tym prawdziwym, głębokim „ja”, które osiąga się jedynie na drodze ogołocenia, przy równoczesnym ubogaceniu. Ogołoceni z pustki, by móc napełnić się pełnią.
Gdy mówimy, że stałeś się podobny do nas we wszystkim z wyjątkiem grzechu, mówimy, że stałeś się podobny do nas we wszystkim z wyjątkiem nicości, gdyż grzech jest miarą naszego nieistnienia, naszej rezygnacji z życia. Jest ubóstwem pustym, którego Ty nie chcesz. Ty pragniesz ubóstwa pełnego, które ogołaca z nicości, by wypełnić się Tobą, a wypełnia się Tobą, by wypełnić się wszystkim.”
W modlitwie staję się biedny w takim stopniu, w jakim rezygnując ze wszystkiego, tworząc próżnię w sobie - nie potrafię już jednak znieść tej próżni ani nie zamierzam wypełnić jej moimi rzeczami, ale otrzymuję siebie, minuta po minucie, od Boga.
I wszystko otrzymuję od Niego.
Rozłąka stanowi jedynie pierwszy etap, nie jest punktem docelowym.
Punktem docelowym jest ubogacenie się, odbiór.
Nie. Nie chodzi o „odebranie” tego, czego się przedtem człowiek wyrzekł. Chodzi o „otrzymanie siebie” od Boga. Trzeba zagubić się, by odnaleźć się w Nim. „Kto straci swe życie z powodu Mnie... zachowa je” (Mk 8,35).
Teraz, gdy słyszę, że ktoś mówi mi o „osobie otwartej”, staję się podejrzliwy, bardziej wymagający. Pragnę upewnić się wpierw, z czego dana osoba się ogołociła.
Jedynie od kogoś, kto ogołocił się ze wszystkiego, kto oderwał się od samego siebie - mogę oczekiwać wszystkiego.
Jedynie osoba, która ogołociła się z próżności, pychy (również z próżności i pychy z powodu postu, pokuty, wyrzeczenia się, ubóstwa, cnoty, własnej inności) ma prawo nazywać się osobą otwartą.
Chciałbym powiedzieć - brzmi to jak paradoks - że pragnę jedynie spotkać osobę, która zgodziła się „zniknąć”.
Nie. Nie zwracam się do faryzeusza, który przelicza swoje dokonania religijne (Łk18,9 i nast.). Zbliżam się natomiast do celnika, który „otwiera się” na dar.
Na dobrą sprawę modlitwa staje się zamknięciem - zwłaszcza wtedy, gdy człowiek wylicza swe zasługi, ale i wówczas, gdy ciągle wylicza grzechy. (Istnieje sposób nieustannego liczenia grzechów, który może być pochylaniem się nad sobą - a więc zamknięciem. Celnik nie liczy własnych grzechów, uznaje się po prostu za grzesznika, a więc otwiera się na przebaczenie.)
Modlitwa staje się natomiast otwarciem, gdy uczy mnie zliczania darów Bożych.
Modlitwa zmusza do śmiechu
Jednym z owoców modlitwy, nie wymienianym, jak mi się wydaje, w tekstach oficjalnych, jest śmiech. Osobiście wielokrotnie się z nim zetknąłem.
Moja modlitwa często kończy się śmiechem. Nie, nie chodzi tu o zwykły uśmiech, opanowany, pobożnie ekstatyczny. Chodzi o prawdziwy, głośny wybuch śmiechu.
Modlitwa jest lustrem ukazującym mi mój własny obraz, wobec którego bardziej niż uczucie niesmaku opanowuje mnie uczucie śmieszności.
Śmieję się, gdyż traktuję siebie zbyt serio.
Śmieję się, gdyż uważam siebie za centrum świata.
Ponieważ myślę, że wszystko zależy od mojego działania.
Ponieważ jestem pijany niestałością.
Śmieję się z mojej domyślności, z mojej czelności dawania rad nawet Najwyższemu, z mojego zatroskania o opinii innych o mnie samym.
Śmieję się, ponieważ mam wrażenie, że należy mi się świadectwo ważności.
Śmieję się wreszcie, ponieważ odkrywam, że na szczęście tak nie jest.
Na szczęście nie jestem ośrodkiem świata.
Na szczęście B6g nie potrzebuje moich wskazówek.
Na szczęście nikt nie uważa mnie za kogoś ważnego.
Na szczęście ziemia sama nadal się porusza i nie potrzebuje mojej pomocy.
Na szczęście Królestwo Boże trwa pomimo mojego działania.
Nie niszczę tego lustra. Wydaje mi się, że gdzieś z jego głębi Ktoś uśmiecha się do mnie. Uśmiecha się z czułością i zrozumieniem, ponieważ wreszcie widzi, iż ja sam śmieję się z mych śmiesznostek. Ponieważ udało mi się uwolnić śmieszność od powagi, w jaką ją ubierałem.
Mam wrażenie, że dzięki tym przerywnikom wywołanym śmiechem modlitwa zaczyna stawać się poważną sprawą w moim życiu.
Śmiech likwiduje bowiem scenę mych występów. Powoduje zawalenie się wszystkich „monumentalnych” rusztowań, na które się wdrapałem.
Po takim gwałtownym zawaleniu się można zacząć tworzyć coś, co nie jest prowizorką. I to dzięki uśmiechowi Tego, Który od tak dawna oczekiwał na ten moment.
Panie, na szczęście Ty mnie rozumiesz.
I kiedy nagle w czasie modlitwy słyszysz mój śmiech, nie gorszysz się nim.
Wiesz bowiem, że wreszcie zaczynam i ja coś rozumieć.
W krainie pragnienia wody jest pod dostatkiem, ale wszystko zależy od korzeni...
Pustynia jest krainą pragnienia.
Na pustyni człowiek uczy się pragnąć.
Najbardziej naturalną postawę opisuje Psalm 143,6: „moja dusza pragnie Ciebie jak zeschła ziemia”.
O wodę mogę prosić jedynie Boga.
Przysłowie koczowników powiada: „Domagaj się mleka od swej wielbłądzicy, syna od swej kobiety, ale o wodę proś tylko Boga”. Rzekła do Niego niewiasta: „Daj mi tej wody, abym już nie pragnęła” (J 4,15).
Nie chodzi o to, by po prostu prosić Boga o wodę. Trzeba, by Bóg stał się wodą, która gasi nasze pragnienie. Trzeba „zabiegać” o wodę, która jest Bogiem.
„Ciebie pragnie moja dusza, za Tobą tęskni moje ciało, jak ziemia zeschła, spragniona, bez wody”. (Ps 63,2)
Powszechnie twierdzi się, że na pustyni brakuje wody.
Na pustyni wody nie brakuje, jest ona jedynie ukryta.
Po deszczach woda wnika, wciska się w teren, toruje sobie nieoczekiwanie drogi, organizuje sobie pomieszczenia, by uciec przed skwarem słonecznym, by nie zostać wysuszona przez wiatr.
Nawet gdy wadi (sucha dolina) jest pozbawiona wody - a tak przez setki kilometrów wyglądała właśnie Saoura, „szkielet rzek” - woda znajduje się jednak pod powierzchnią.
O tym, że wody nie brakuje, wiedzą doskonale rośliny. Rzeczywiście szukają jej tam, gdzie jest ukryta.
Korzenie niektórych krzewów kolczastych przenikają w głąb na ponad 3 metry. Najbardziej znany jest przykład drzewa w Tenere, na „pustyni pustyń”, na absolutnej pustyni: jest to unikatowy egzemplarz akacji, którą spotkał zaszczyt odnotowania na mapach. Drzewo to, mające odwagę żyć w regionie najbardziej niemożliwym, korzeniami dociera na głębokość 36 metrów i tam czerpie wodę!
Inne rośliny natomiast rozwijają swe korzenie horyzontalnie, tworząc niewiarygodną gmatwaninę, niezwykle gęstą sieć na dość dużej powierzchni i dzięki temu zawiadują całym terenem i wyłapują każdy ślad wilgoci. Obliczono, że korzenie niektórych roślin osiągają w sumie 80 kilometrów długości.
A poza tym istnieją studnie. Niektóre mają nawet 60 metrów głębokości. W Ouargla znajduje się studnia artezyjska, która czerpie wodę z głębokości 1250 metrów. Nie dziwi więc nas, że w tej oazie naliczyć można pięćset tysięcy palm daktylowych.
W okolicach Beni Abbes lubiłem wsłuchiwać się w muzykę licznych studzien, mających długą żerdź z głazem na jednym końcu, z wiadrem skórzanym na drugim.
Otóż to: Na pustyni odkrywasz elementarną dla przetrwania prawdę. Woda istnieje i to nawet w dużych ilościach, ale jest ukryta.
Ty umierasz z pragnienia, ale powinieneś wiedzieć, że woda gdzieś istnieje. W każdym razie nie ma jej na powierzchni.
Wiedzą o tym rośliny. One to podpowiadają ci, że twoim, że ich własnym również problemem jest problem korzeni.
Mycie się piaskiem
Arabowie, gdy brakuje wody, myją się piaskiem.
Również i ja stwierdziłem, że piasek jest czynnikiem oczyszczenia. Może właściwiej byłoby powiedzieć: piasek poddawał mnie przymusowej kąpieli oczyszczającej. Był to pewnego rodzaju chrzest piaskowy.
To nie ja go wybierałem. Osaczał mnie bezlitośnie. Nie mogłem go dozować, jak płynu do kąpieli z pomocą zakrętki od butelki. Piasek wchodził mi do oczu, przenikał do kieszeni, wkręcał się do uszu, drapał gardło, szorował mój kark. Czułem, jak przeoruje mi plecy i jak bezlitośnie oczyszcza mi ręce i nogi. Nie oszczędzał niczego.
Miałem wrażenie, że poddawano mnie energicznemu i całościowemu działaniu papieru ściernego. Czemuś przykremu, a zarazem nieodzownemu, nieuniknionemu.
Na myśl przychodziła przepowiednia Malachiasza:
„Albowiem On jest jak ogień złotnika i jak ług farbiarzy. Usiądzie więc, jakby miał przetapiać i oczyszczać srebro, i oczyści synów Lewiego, i przecedzi ich jak złoto i srebro, a wtedy będą składać Panu ofiary sprawiedliwe. Wtedy będzie miła Panu ofiara Judy i Jeruzalem...” (M13,2-4).
Na pustyni Pan posługuje się w swym dziele oczyszczenia piaskiem.
Zostajesz zmuszony do czystości.
Zmuszony do najbardziej bezlitosnej szczerości wobec siebie.
Po umyciu się piaskiem, który ściera wszelkie naleciałości, który zdrapuje blichtr, ukazujesz się taki, jakim jesteś naprawdę, oczyszczony ze wszystkich konwenansów, obmyty z ról przyklejonych zazwyczaj do twej twarzy.
Również ojcowie pustyni mówią o autentyzmie, ale nie w znaczeniu psychologicznym. Jeżeli już, to - jak zobaczymy - w znaczeniu... ubioru. Dla nich pustynia jest najmozolniejszą szkołą autentyzmu.
Sylwanus mawiał: „Biada człowiekowi, który nosi imię większe od własnych dzieł”.
Trzeba wyeliminować fałsz.
Nowy Adam rodzi się w prawdzie.
Istnieją jedynie dwie możliwości dla człowieka przechodzącego przez chrzest piasku. Wychodzi z niego - albo jako „nosiciel Boga” - albo jako nosiciel stroju.
Piasek jest okrutny. Nie uznaje innych alternatyw.
Muzułmanie mają rację
Mają rację mistycy muzułmańscy, którzy twierdzą, że pustynia stwarza możliwości rozwoju „kultu własnego jestestwa wewnętrznego”.
Przemierzanie tych obszarów samotności uwalnia człowieka od chęci przypodobania się ludziom, od dostosowywania własnego oblicza i własnych gestów do gustów widowni.
W zwyczajnym życiu człowiek nie może uniknąć obłudnego popisywania się sobą samym („ri'a'”). Często dostosowuje się do tej roli, odgrywa fikcyjną aktywność społeczną, wystawia na pokaz swe „ja” iluzoryczne.
Zbyt często zamiast żyć autentycznie, człowiek przepędza swe życie „wystawiając się na pokaz”.
Pustynia stanowi antyscenę.
Na pustynię wkracza się wówczas, gdy kończy się gra.
Pustynia jest miejscem, w którym odrzuca się maski. Człowiek odnajduje najbardziej przezroczystą szczerość („ikhlas”). Odnajduje radość bycia prawdziwym.
A jest to radość zmuszająca do krzyku.
Maski tak silnie były przyklejone, że aby je usunąć, zedrzeć również trzeba strzępy ciała. Gesty „obowiązkowe”, zwyczaje konwencjonalne tak bardzo stały się codzienne, że zaniechanie ich wywołuje wrażenie szoku.
Przy braku samotności operacja ta jest prawie niemożliwa do przeprowadzenia.
Przed publicznością wkłada się maskę bez trudu, ale jedynie w ciemności człowiek ma odwagę zedrzeć ją z siebie.
Stojąc przed widownią człowiek wydaje się swobodny, pewny siebie, cyniczny. Ale jedynie w samotności potrafi zaczerwienić się ze wstydu.
W każdym razie są to operacje, które wymagają czasu.
Mniej czasu potrzeba na opanowanie swej roli niż na jej zapomnienie.
Szybciej można ucharakteryzować się niż odzyskać własne oblicze.
Łatwiej coś naśladować, zrobić karykaturę czegoś, niż postępować spontanicznie.
Obcowanie z głębią
W czasie nie kończących się dni, spędzanych na wydmach piaskowych, wzrok prawie że instynktownie biegł daleko i ogarniał jak najszerszy krąg horyzontu. Był to widok niewiarygodny: zwielokrotnianie się w nieskończoność doskonałych form, zawrotne następstwo różnorodnej tonacji kolorów o najdziwniejszych kombinacjach od błękitu nieba po płomienną czerwień piasku.
Ale chwilowy stan zachwytu ustępował szybko miejsca znudzeniu, wobec monotonii tego piękna, które nie ma sobie równego. I tak oczy powoli były zmuszone do zmniejszenia pola widzenia, do skoncentrowania uwagi na przestrzeni bardziej ograniczonej. Do porzucenia powierzchni i do wnikania w głąb.
Panorama zewnętrzna olśniewa cię, a nawet cię rani. W pewnym momencie nie możesz już jej znieść. Zaczynasz podejrzewać, że to co znajduje się pod powierzchnią jest bardziej interesujące od tego, co jest widoczne. Że to prawdziwe poszukiwanie jest poszukiwaniem głębinowym. Że we wnętrzu tego bajecznego, wyschłego obszaru, znajdują się skarby, nie wykorzystane pokłady, życie, które czeka na ujawnienie i „wyzwolenie”.
Otóż modlitwa jest zaproszeniem do zejścia do głębin własnego jestestwa.
Modlitwa jest poszukiwaniem tej cząstki samego siebie, której jeszcze nie znasz. Jest umiejętnością spoglądania w głąb, by zauważyć rzeczywistość i wartości, których istnienia nie podejrzewałeś. Jest śledzeniem zlekceważonego obszaru twego jestestwa, obszaru, który może kryć w sobie najbardziej zadziwające niespodzianki.
J. Sulivan pisał na krótko przed swą śmiercią: „Tragiczne jest nie to, że jakiś człowiek umiera, że noc pochłania jakieś jedyne spojrzenie, jakieś słowo wykarmione doświadczeniem życiowym. Tragiczny jest fakt, że człowiek może umrzeć nie zaznawszy, nie doświadczywszy, w najmniejszym nawet stopniu, niesłychanych bogactw nieskończoności swego wnętrza”.
Na pustyni możesz zdeptać sobie nogi chodząc po piasku, możesz pokaleczyć je o kamienie. Ale „człowiekiem pustyni” stajesz się dopiero wtedy, gdy zaczynasz obcować z głębią.
Monotonia ustępuje wówczas miejsca zdziwieniu. Nieobecność ludzi przygotowuje spotkanie.
Tak. Spotkanie z sobą samym. Zniknąłeś bowiem sobie z oczu, nie podejrzewasz, że taki możesz być.
Pustynia zmusza ciebie do zejścia do dziewiczych otchłani twego serca, gdzie jedynym ryzykiem jest żyć prawdziwie.
Kto porusza się na powierzchni siebie samego, muska tylko życie, czasem je depcze. Z pewnością nie zauważa, że prawdziwe życie znajduje się gdzie indziej.
Ale komu chce się „zdjąć sandały z nóg” (Wj 3,5), gdyż miejsce, na którym stoi, jest święte - i zacząć wreszcie wiercenie głębinowe?
Osiągnięcia astronautów są podniecające.
Ale to „intronauci”, to jest ludzie badający głębiny własnego jestestwa, wykrywają wielkie obszary, w których możliwe jest życie.
Studnia jest głęboka, a ty nie posiadasz sznura
Ktoś skarży się: nie umiem się modlić. Albo: teraz nie jestem w stanie się modlić.
Uspokajam go: Nie martw się. Doprowadź do ostateczności tę nieumiejętność, niech stanie się niemożnością.
Św. Paweł używa określenia lekarskiego: „astheneia” (dosłownie: „bez sił”), z którego wywodzi się „astenia”, słowo oznaczające właśnie krańcowe wyczerpanie, bezsilność.
Człowiek sam nie jest w stanie modlić się.
Otóż wtedy właśnie „...Duch przychodzi z pomocą naszej słabości („astheneia”). Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami” (Rz 8,26).
Jeżeli chodzi o modlitwę, człowiek jest istotą, która nie wie.
Nie wie, o co prosić.
Nie wie też, jak prosić.
I gdy doświadcza tej swojej „niewiedzy”, Duch Święty wkracza, by nim kierować, oświecać, podpowiadać, podtrzymywać.
Duch Święty „stwarza” modlitwę w sercu wierzącego.
Modlitwa wtedy jest chrześcijańska, gdy wypływa i zostaje ukształtowana przez Ducha Bożego.
Św. Paweł stwierdza kategorycznie: „nikt... nie może powiedzieć bez pomocy Ducha Świętego: „Panem jest Jezus”” (1 Kor 12,3).
Na pustyni spotkałem się z takim powiedzeniem arabskim: „Woda śpi na dnie bardzo głębokiej studni. Nieszczęsny, kto nie ma wystarczająco długiego sznura”.
Chrześcijanin nie twierdzi, iż ma „sznur” potrzebny do zaczerpnięcia wody z głębokiej studni modlitwy, ten sznur zostaje mu podarowany.
Duch Święty nie ogranicza się jedynie do dostarczenia tego „sznura”. Nie ogranicza się do spowodowania, podpowiedzenia modlitwy. Modli się w nas, „w błaganiach, których nie można wyrazić słowami” (Rz 8,26). Św. Paweł mówi jeszcze: „Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: „Abba”, Ojcze!” (Ga 4,6).
Człowiek wówczas odkrywa modlitwę, gdy uznaje swą niemożność modlenia się.
Ośmieliłbym się powiedzieć, że trzeba tak długo się modlić, aż nie dojdzie się do uświadomienia sobie swej niezdolności do modlitwy.
Modlitwa jest nie tyle osiągnięciem, co raczej umożliwieniem Duchowi Świętemu modlenia się w nas, ludziach dotkniętych „astheneia”.
Jasne, modlę się. A jednak to już nie ja się modlę. To Duch modli się we mnie.
Gdy Bogu mówi się „Ty”
W związku z powszechnymi przejawami „zwrotu ku Wschodowi” - a z tym wiążą się konsekwencje pozytywne, ale i wątpliwe, sprawy poważne i ezoteryzmy wątpliwej wartości - warto podkreślić specyfikę modlitwy chrześcijańskiej.
W przeciwieństwie do różnych mistycyzmów, które wyrzucają cię w rozrzedzoną atmosferę, modlitwa chrześcijańska przygważdża twe nogi do ziemi. Nie pozwala, byś odrywał się od rzeczywistych problemów, od konkretnych sytuacji, od ludzkich uwarunkowań.
Człowiek oddany kontemplacji mieszka „w niebie na ziemi” (tak twierdzi św. Jan Klimak), a jego głowa nie znajduje się w chmurach. Raczej zmusza on niebo do zniżenia się aż do naszej skorupy ziemskiej (dlatego laury - z grec. zaułek, przejście, stąd nazwa osiedli mnichów w kościele wschodnim; por. ros. ławra - mają kopuły pomalowane na niebiesko!).
Kontemplatyk to człowiek, który umieszcza swe serce w sercu świata.
W odróżnieniu od rozmaitych mistycyzmów, które niszczą osobowość, modlitwa chrześcijańska jest osobista i na wskroś osobowa.
Jest dialogiem syna z Ojcem. Jest komunią.
Modlitwa wówczas jest chrześcijańska, gdy wzywając Boga mówi do Niego - Ty.
Właściwa postawa
Nie jest wcale sprawą drugorzędną przyjęcie właściwej postawy w czasie modlitwy.
Postawa ciała ujawnia bowiem postawę wewnętrzną.
Przypominam sobie Siostry z Betlejem w Notre Dame des Voirons. Na „Chwała Ojcu” wstawały bezszelestnie następnie pochylały się głęboko, prawie dotykając czołem posadzki. „Pamiętały” w dobitny sposób o wielkości Boga.
Również postawa klęcząca albo leżenie na ziemi wydają mi się właściwą formą wyrażania uwielbienia. W obliczu Absolutu Bożego są uznaniem małości, ale również wolności stworzenia.
Peguy uważa, że nic na świecie nie dorównuje wolnemu człowiekowi, klęczącemu na ziemi.
Nie potrafię wznosić rąk pionowo ku górze. Może się mylę, ale widzę w tym geście żądanie wydarcia czegoś niebu. Nie potrzeba nic wydzierać niebu od chwili, gdy Dawca pragnie jedynie znajdować ludzi zdecydowanych na przyjęcie Jego darów.
Wolę już ręce opuszczone równolegle do ciała, o dłoniach otwartych na zewnątrz, na wysokości kolan. Albo też gdy ramiona zgięte są pod kątem prostym, a dłonie otwarte ku górze.
W tym geście widzę gotowość i to w dwojakim aspekcie: gotowość do przyjęcia i gotowość do czynu. Rodzaj poddania się ufnego i czujnego.
Lubię wyobrażać sobie Maryję w takiej właśnie postawie w momencie Zwiastowania.
Ufność pozbawiona domyślności. Gotowość, ale bez niepokoju. Pokora, a zarazem godność.
Stworzenie otwarte ku górze. Pojemne. To jest mogące w sobie wiele pomieścić. Gotowe do przyjęcia.
Nie podoba mi się natomiast, co więcej, rozśmiesza mnie trochę, postawa osoby, która modli się trzymając głowę w dłoniach. Wydawać by się mogło, że ta głowa jest jakimś globem, wewnątrz którego nagromadzone są wszystkie problemy ludzkości i że człowiek musi je rozwiązać.
Wydaje mi się, że taka osoba bierze siebie zbyt na serio. I boję się wręcz takiej ofiary, która rodzi się w tej myślącej głowie, w tej zasępionej twarzy.
Głowa jest jakimś ograniczeniem. Nie można zmuszać Boga, by wszystko w niej zmieścił.
Lepsza jest postawa, która wyraża obok świadomości i odpowiedzialności, również pogodę ducha.
O wiele lepiej wyrażają to ręce niż głowa.
Głowa dąży do zamknięcia w sobie, do administrowania darami Bożymi, to jest do zubożenia ich. Ręce tymczasem pozostawiają otwartą przestrzeń, dar nie jest „wymuszony”, zobligowany, ale pozostaje nienaruszony we wszystkich swych możliwościach, zawarty w nieograniczonej przestrzeni wspaniałomyślności.
Ci, którzy modlą się ukrywając głowę w dłoniach, wywołują we mnie podejrzenie. Jestem przekonany, że większa część, wszystko co lepsze, pozostaje poza tą obręczą-globem. A to co trafia do wewnątrz, zostaje potem przedestylowane przez alembiki, które powodują zanik oryginalnego zapachu.
Wolę ręce o otwartych dłoniach. One to składają w ofierze świat Temu, który zna tajemnicę tworzenia.
Za ich pośrednictwem człowiek otrzymuje siebie z wysokości, dzień po dniu, chwila po chwili.
A więc nie głowa-laboratorium, ale ręce-miejsce wymiany.
Nie trzeba rękoma „podtrzymywać” głowy-globu. Im bardziej je otwieram w geście przyjęcia, tym bardziej głowa zajmuje bezpieczne miejsce.
Gdy ktoś mówi, że pragnie modlić się za mnie, ogarnia mnie niepokój. Zawsze się boję, że prosić będzie o rzeczy, których sam pragnie, a nie o to, czego Bóg pragnie dla mnie.
Gdy ktoś twierdzi, że modli się w intencji rozwikłania problemów światowych, czuję się nieswojo. Boję się, że żąda rozwiązań, które wypływają z jego głowy-globu.
Ufam raczej rękom. Są bardziej podatne na poddanie się szczodrobliwości Boga.
Modlitwa zagubionego
Pustynia zmusza człowieka do przeżywania sytuacji krańcowych. Dochodzi on do miejsc, które graniczą z rozpaczą.
Grozi mu śmierć głodowa lub z pragnienia. Może oszaleć z powodu samotności.
Nie chodzi tu tylko o przeciwności, związane z brakiem różnych rzeczy, o to że człowiek pozbawiony jest komfortu, że ma trudności, że piasek przeszkadza mu w widzeniu.
Czuje się dosłownie - zagubiony.
W takim to ekstremalnym stanie i jedynie w takiej krańcowej sytuacji modlitwa staje się prośbą o niemożliwe.
Aż do ostatniej kropli
Nie mam więcej złudzeń. Na próżno by ktoś przychodził i opowiadał mi pocieszające historie.
Istnieje modlitwa, która domaga się cudu i wymusza go. I jest też modlitwa, która boi się cudu i zawraca, gdy tylko coś uzyskuje.
Istnieje modlitwa-krzyk. I istnieje modlitwa jęk.
Istnieje modlitwa, która dociera do granic niemożliwości, paląc za sobą wszystko. I modlitwa, która przedostaje się zuchwale do rejonu niebezpieczeństwa, ale zawsze ma na oku drogę powrotną w przypadku gdyby...
Słowem, istnieje modlitwa będąca poważną, dramatyczną przygodą wiary.
I modlitwa symulująca tę przygodę, pozbawiona poważnego ryzyka. Trochę na wzór manewrów wojskowych. Albo pewnych pielgrzymek, w których turystyka miesza się z pobożnością, a zabawa z religią.
Odczytuję wstrząsającą stronicę powtórnego wypędzenia Hagar: „Nazajutrz rano wziął Abraham chleb oraz bukłak z wodą i dał Hagar, wkładając jej na barki, i wydalił ją wraz z dzieckiem. Ona zaś poszła i błąkała się po pustyni Beer-Szeby. A gdy zabrakło wody w bukłaku, ułożyła dziecko pod jednym krzewem, po czym odeszła i usiadła opodal tak daleko, jak łuk doniesie, mówiąc: „Nie będę patrzała na śmierć dziecka”. I tak siedząc opodal, zaczęła głośno płakać. Ale Bóg usłyszał jęk chłopca... Bóg otworzył jej oczy i ujrzała studnię z wodą...” (Rdz 21,14-19)
Panie, zbyt często w mojej modlitwie udawałem rolę Hagar. Podobała mi się ta rola, podniecała mnie. Rola osoby porzuconej, niezrozumianej, ofiary najokrutniejszej niesprawiedliwości, rola osoby usuniętej, pomimo wielu zasług, wymanewrowanej w sposób najbardziej nędzny i obrzydliwy.
By móc uczepić się Ciebie. Jedynie Ciebie. Nie posiadać innego wsparcia.
Nie oczekiwać nic więcej od nikogo. „Wystarczy, że Ty mnie rozumiesz”. „Potrzebuję Twego potwierdzenia, zrozumienia, a wdzięczność innych mnie nic nie obchodzi”. „Ufam wyłącznie Tobie”. „Wiem, że mnie nie zawiedziesz, nie opuścisz mnie”. I tak dalej...
Niestety nigdy nie dotarłem do granic wytrzymałości, jak Hagar.
Czułem się zagubiony, ale w kieszeni miałem mapę na wszelki wypadek...
Uciekałem na pustynię pozbawiony wszystkiego, ale byłem zaopatrzony w pewne rezerwy, na wypadek gdyby...
Zbliżałem się do Ciebie, ale nie omieszkałem odmierzać odległości do najbliższego szałasu, na wypadek gdyby...
Słowem nigdy nie widziałem ostatniej kropli wody w bukłakach. Nie dopuściłem do tego. Podświadomie wiedziałem, że gdyby obniżył się poziom poza granicę rozsądku, udałbym się na poszukiwanie jakiejś studni, którą dostrzegałem z daleka.
Samotność, zgoda. Ale gdyby stała się nie do zniesienia, aby nie ulec udręce, wykręciłbym znane numery telefonów i przyjaciele postaraliby się o dostarczenie mi nieodzownych słów pociechy.
Otóż to. Moja modlitwa była rodzajem „rozrywki turystycznej”, symulowaną niebezpieczną sytuacją.
Moja pustynia była bez wątpienia otwarta na Spotkanie, ale nie była też zamknięta z tyłu na inne spotkania. Zgoda na Ziemię Obiecaną, nie pomijając ewentualnie Egiptu. Byłem skłonny odżywiać się mlekiem i miodem, ale nie zapomniałem o rozwiązaniu dodatkowym (może jakiś garnek z mięsem, wiszący nad ogniem).
Oczekiwałem wszystkiego od Ciebie, ale gdybyś spóźniał się z odpowiedzią, wiedziałem, gdzie mógłbym sobie zapewnić minimum konieczne do przeżycia.
Alternatywa istniała nie pomiędzy Spotkaniem a śmiercią, a między Spotkaniem a odwrotem ku pewnym pociechom, będącym w zasięgu ręki.
Moja wiara doszła nawet do tego, że nie miałem grosza w kieszeni. Że porzuciłem rzeczy, do których byłem przywiązany, aby udowodnić, że Ty stanowisz jedyne zabezpieczenie finansowe. Och, pozostawiłem wprawdzie skromne konto w banku, jednak szczerze mówiąc - pragnąłem gorąco, bym nie musiał uciekać się do niego i bym mógł liczyć wyłącznie na Opatrzność.
Co za fikcja!
Hagar, ale z bukłakiem zawsze (lub prawie zawsze) pełnym wody... I z lekarzem w pobliżu, dla dziecka...
W takiej sytuacji modlitwa może być szeptem, skargą, gadaniną, westchnieniem. Ale nie krzykiem.
Modlitwa staje się krzykiem, jedynie wówczas gdy bukłak jest pusty i gdy zostały zerwane za tobą wszystkie mosty.
Oczy stają się zdolne do zauważenia cudu (studni, którą Ty wskażesz) jedynie wówczas gdy potrafiły znieść widok ostatniej kropli na dnie dzbana.
Panie, wstydzę się mojej obłudy.
Czuję się winnym doświadczania pustyni jako wycieczki - może trochę niebezpiecznej, o pewnym ryzyku, z dreszczykiem - ale brak mi było odwagi, by doświadczyć zasadniczego ryzyka: ostatniej kropli wody.
Rozumiem, dlaczego moja modlitwa nie dotrze nigdy do cudu.
Chyba że zdecyduję się na przeżycie zaniku ostatniej kropli wody. Albo wprost na rozbicie nieszczęsnego bukłaka niezawodnych rezerw.
Gdy nie pozostanie mi nic poza głosem, by móc krzyczeć (a może nawet i jego zabraknie, gdyż uwięźnie w gardle) lub poza ciszą, byś zauważył tę moją rozpaczliwą sytuację - jedynie wówczas dokonam poważnego doświadczenia. Tego które daje prawo do oczekiwania niemożliwego.
Bóg staje się wszystkim, jedynie wówczas gdy człowiek nie posiada nic, nawet łez, które by „stały się dla mnie chlebem we dnie i w nocy” (Ps 42,4).
Panie, przypominaj mi nieustannie, że Ty znajdujesz się na ostatnim krańcu pustyni, w rejonie, z którego nie ma powrotu.
Nie dozwól, bym jeszcze raz wybrał się na przechadzkę po pustyni, zaopatrzony w koszyk podróżny własnych zasobów.
Pozwól mi zrozumieć, że doświadczenie niemożliwego rozpoczyna się dokładnie w minutę po zaniku ostatniej kropli moich możliwości.
Jeżeli w modlitwie nie pokonam tej bariery, pozostanę człowiekiem wyrachowania, a nie wiary.
Przyszłość znajduje się poza biwakiem
„Odezwał się znowu Pan do Mojżesza tymi słowami: „Poślij ludzi, aby zbadali kraj Kanaan, który chcę dać synom Izraela...” Mojżesz posłał ich celem zbadania ziemi Kanaan, rzekł do nich: „Idźcie przez Negeb, a następnie wstąpcie na góry. Zobaczcie, jaki jest kraj, a mianowicie jaki lud w nim mieszka, czy jest silny czy też słaby, czy jest liczny czy też jest go mało. Jaki jest kraj, w którym on mieszka: dobry czy zły, i jakie miasta, w których on mieszka: obronne czy bez murów? Dalej, jaka jest ziemia: urodzajna czy nie, zalesiona czy bez drzew? Bądźcie odważni i przynieście coś z owoców tej ziemi”. A był to właśnie czas dojrzewania winogron” (Lb 13,1-20).
Motyw „zbadania” albo równoznaczny z nim motyw „wywiadowców” doskonale wiąże się z dynamiką modlitwy.
Pomiędzy wyjściem z Egiptu a wejściem do Ziemi Obiecanej znajduje się pustynia nie zamieszkana, wroga. Aby przezwyciężyć tę przeszkodę, potrzebne były wieści z Ziemi Obiecanej. Miały wstrząsnąć bezwładem, egzorcyzmować nieufność i przywrócić odwagę.
Iskra decyzji zostaje rozniecona urokiem celu, „pamięcią” wyprzedzającą.
Meta, choć odległa, może zostać przybliżona dzięki rozpoznaniu. Dane zebrane przez wywiadowców przygotowują zdobycie.
Coś podobnego zdarza się w modlitwie.
Ciągle jest to sprawa spojrzenia.
Tym razem oczy, poza penetrowaniem głębi własnego jestestwa, są zobowiązane do spoglądania ponad wszystko, do zobaczenia tego, co znajduje się ponad.
Modlitwa nie pozwala mi zamknąć się w teraźniejszości, wędrować wśród granic horyzontu rodzinnego, obozować w przestrzeni przyzwyczajenia.
Modlitwa jest jakby szczeliną w wieży-więzieniu aktualnej sytuacji, szparą, poprzez którą mogę dostrzec horyzonty, nieznane tereny, przyobiecane mojej śmiałości.
Mam przyjaciela, który z maniakalnym uporem chce zawsze wiedzieć, „co znajduje się poza...” Towarzyszenie mu w wędrówce po górach staje się dla mnie wymagającą próbą. Gdy docieramy do końca jakiejś doliny, on pragnie wspiąć się na szczyt pagórka, gdyż ciekaw jest, co kryje się „poza nim”. Nieuchronnie, ponieważ horyzont zatarasowany jest jakąś górą czy grzbietem górskim, on znów nie może oprzeć się pokusie pójścia dalej, by stwierdzić, co znajduje się „tam dalej”.
Na szczęście nie towarzyszył mi na pustyni. To niesłychane powtarzanie się wydm piaskowych przyciągałoby go niczym potężny magnes i nie zobaczyłbym go więcej...
A więc modlitwa daje mi możność zapuszczenia się w przyszłość. Zachęca mnie, bym porzucił obozowisko i bym wtargnął do tajemniczego obszaru moich możliwości.
Modlitwa jest nieustannym przesuwaniem granic. Nieustannym „wyjściem” z opłotków niewolnictwa w kierunku „ziemi żyznej i przestronnej” (Wj 3,8).
Modlitwa nie pozwala ani na nostalgiczne pochylanie się nad przeszłością, ani na zadowalanie się teraźniejszością. Jest napięciem „ukierunkowanym”. Jest antybezwładem. Jest drogą wolności, gdyż człowiek w zgodzie ze swą wolą może iść tam, dokąd jest wezwany. Dzięki temu modlitwa sprzęga się z dynamicznym sensem powołania.
Na pustyni grozi człowiekowi niebezpieczeństwo obracania się za siebie i opłakiwania tego, co pozostawił. Ale istnieje też niebezpieczeństwo o wiele poważniejsze, że uzna tymczasowe obozowisko za definitywne mieszkanie. Czyli że uzna pustynię (choćby to była pustynia dosyć wygodna) za Ziemię Obiecaną.
Modlitwa dzięki swej przemożnej pokusie poszukiwania tego, co znajduje się poza ową dobrze strzeżoną fosą, przekreśla tę ewentualność i przywraca życiu duchowemu jego pęd do posuwania się naprzód.
Mogą istnieć dwa rodzaje modlitwy.
Modlitwa na kształt patrolu. Regularny i dokładny przegląd podbitej ziemi. Kroki miarowe, gesty łatwe do przewidzenia i trochę niezdarne, z lekka znudzone spojrzenia... Upewnianie siebie, że wszystko jest w porządku, że wszystko funkcjonuje regularnie. Ważne jest, by nie wychylić się poza normę, by nie wystawić się na niebezpieczeństwo, by nie przekroczyć zasieków, by unikać ryzykownych przygód.
W sumie postawa obronna. Podejrzliwość wobec tego, co się porusza.
Cenzura wobec tego, co nie posiada normalnej przepustki.
Takiej modlitwy nie wahałbym się nazwać duchową łazęgą.
Ale istnieje też inny typ modlitwy. Modlitwa - zwiadowca. Kroki lekkie, gesty szybkie. Odwaga polegająca na porzucaniu zwykłych tras „normalnego obchodu”, ognia na biwaku, zabezpieczeń przed słotą.
Konieczność unikania wytyczonych dróg, a „wymyślanie” nowych szlaków.
Żadnej ochrony. Człowiek zdaje się na busolę nadziei.
Brak wszelkich listów uwierzytelniających.
Nikt nigdzie na niego nie czeka. Trudno liczyć na ugoszczenie.
Niczym nieprzyjaciel szpiegujesz krainę, która do ciebie należy, która tobie została przyobiecana. Ale wiesz dobrze, że musisz ją zdobywać piędź po piędzi.
Badanie czegokolwiek nie oznacza jeszcze posiadania.
Służy - można by powiedzieć - jako przedsmak posiadania, zachęca do zdobycia.
Zwiadowca ma za zadanie umożliwić ci poznanie kraju, który należy do ciebie, ale o którym nic nie wiesz, od którego dzieliła cię duża odległość.
Również i ta modlitwa jest naznaczona nieufnością.
Nie chodzi tu jednak o obawę przed czymś, co grozi ustalonemu porządkowi. Chodzi o obawę, że stojąc w miejscu nie dojdzie się... A przypuszcza się, że coś wspaniałego znajduje się poza...
Zwiadowca wyrusza w drogę właśnie dlatego, że podejrzewa istnienie rzeczywistości, która nie pokrywa się z domowym horyzontem, co więcej, zaczyna się właśnie tam, gdzie kończy się ogrodzenie.
Powracający patrol zapewnia: „Wszystko jest w porządku”. Można spać spokojnie.
Zwiadowcy po powrocie sieją niepokój: „Tutaj nie jest nasze miejsce”. I sen staje się winą.
Modlitwa, rzecz jasna, nie jest odrzuceniem teraźniejszości, ucieczką przed teraźniejszością. Stwarza raczej świadomość, że teraźniejszość nie wystarcza.
Teraźniejszość musi jeszcze zostać zapłodniona nasieniem przyszłości.
A wszystko to nie stwarza „stanu oczekiwania”.
Osoba, która się modli rzeczywiście (modlitwą rozpoznania), nie zadowala się oczekiwaniem.
Zdobywa pewność, że gdzieś dalej jest Ziemia, że jest tam Ktoś, Kto czeka.
Odpowiedź staje się tylko kwestią kroków.
Niestrawność z braku pożywienia
„Przybyli aż do doliny Eszkol. Tam odcięli gałąź krzewu winnego razem z winogronami i ponieśli ją we dwóch na drągu; do tego (zabrali) jeszcze nieco jabłek granatu i fig” (Lb 13,23).
Co za tortura. Czuli się już źle, gdyż brakowało im pożywienia, które pozostawili w Egipcie: brakowało ryb, ogórków, melonów, porów, cebuli i czosnku (Lb 11,5). Z żalem wspominali czasy, gdy „zasiadali przed garnkami mięsa i jadali chleb do sytości” (Wj 16,3).
A teraz przychodzą zwiadowcy, przynosząc winogrona, jabłka granatu i figi. W efekcie straszna niestrawność wywołana brakiem odpowiedniego pożywienia.
Izraelici cierpią, gdyż nie mają. żywności egipskiej, z której zrezygnowali, a czują się też niedobrze z powodu owoców przyniesionych z Ziemi Obiecanej, której jeszcze nie posiedli. I nie wiadomo, co jest powodem najboleśniejszych skurczów żołądka.
Na pustyni przeżywasz podobną sytuację.
Pozostawiłeś za sobą coś, co dotąd trzymało cię przy życiu, bez czego nie mogłeś się obyć. Zdecydowany skosztować i zobaczyć, jak dobry jest Pan (Ps34,9). Wybrałeś owoce Ziemi Obiecanej.
Może się jednak zdarzyć, że trafisz na rejon ogołocony, na opuszczoną, piaszczystą równinę, gdzie zauważysz jedynie braki. Brak tego, czego już nie posiadasz. I brak tego, czego jeszcze nie osiągnąłeś.
Jest to okrutne, a równocześnie zbawcze działanie Boga. On to pozwala ci zrozumieć, że twoje złe samopoczucie spowodowane jest zbyt wielką... pustką, wywołaną tym, czego nie posiadasz, czym nie jesteś.
Zachorowałeś z powodu wyrzeczenia się. Wyrzekłeś się jednak również tego, co znajduje się „poza”.
Modlitwa nie przynosi ci do domu owoców. Uczy cię jedynie pragnąć tego, co ci się należy, tego co Bóg przyrzekł ci, przekreślając definitywnie pamięć o sprawach, które pozostawiłeś.
Modlitwa, podobnie jak wywiadowcy, przynosi ci wieść: owoce istnieją. Pokój jest możliwy. Możliwa jest radość, prostota, wolność. A winogrona zaczynają właśnie dojrzewać (Lb 13,20), właśnie w chwili, w której zaczynasz ich szukać.
Zbyt często w modlitwie tracę czas żaląc się, że dary Boże opóźniają się.
I nie zdaję sobie sprawy, że to ja opóźniam moje wyjście.
Gdy powrócili zwiadowcy i gdy pokazali przepiękne owoce tego kraju, Izraelici zaczęli gorąco dyskutować. Potem „płakał lud owej nocy” (Lb 14,1).
Obie postawy są błędne.
Należało uczynić tylko jedno: wyruszyć w drogę.
Po modlitwie-rozpoznaniu nie interesuje mnie już, czy udziałem moim będzie pociecha czy lęk, euforia czy przygnębienie. To co liczy się naprawdę, to podjęcie zasadniczej decyzji: decyzji o wymarszu.
Kiedy wreszcie przestanę się wyrzekać darów przyobiecanych mi przez Boga?
Szarańcza pożera olbrzymów?
„Wtedy próbował Kaleb uspokoić lud, który szemrał przeciw Mojżeszowi, i rzekł: „Trzeba ruszyć i zdobyć kraj - na pewno zdołamy go zająć”. Lecz mężowie, którzy razem z nim byli, rzekli: „Nie możemy wyruszyć przeciw temu ludowi, bo jest silniejszy od nas”, (...) „Widzieliśmy tam nawet olbrzymów (...) - a w porównaniu z nimi wydaliśmy się sobie jak szarańcza i takimi byliśmy w ich oczach”” (Lb 13,30 i nast.).
Zbadali ten sam kraj, zaobserwowali te same rzeczy, poznali te same osoby, ale ich wnioski są zupełnie różne: natychmiastowa mobilizacja, a z drugiej strony - rezygnacja.
Uwaga: nie wystarcza uwolnienie się od Egiptu. Teraz należy uwolnić również Ziemię Obiecaną od ludzi silnych, którzy ją zajmują.
Wyjście, przejście przez pustynię jest w gruncie rzeczy doświadczaniem wolności. Ale również przygotowaniem do zdobycia.
Istnieją jednak dwa sprzeczne świadectwa. Jedno oparte na ogromnym gronie winnym. Drugie na obecności straszliwych olbrzymów.
Jedni twierdzą, że warto spróbować, drudzy, że jest to przedsięwzięcie niemożliwe. Lepiej porzucić ten zamiar.
W każdym z nas współistnieją te dwa rodzaje zwiadowców. I ten, który zachęca do walki, i niestety również ten który namawia cię do rezygnacji. Ten ostatni ukazuje ci twój obraz: przypominasz wędrowną szarańczę i nie ma sensu, byś napadał na olbrzymów, ryzykując zmiażdżenie.
Zgódź się być szarańczą. Nie brak jej małych perspektyw: piękne, beztroskie skoki, bezmyślna zabawa i łatwo dostępne pożywienie. Nie warto wędrować tak daleko, by w końcu dojść do przerażającego kraju. Zadowól się malutkimi, codziennymi napadami.
Bieda polega na tym, że olbrzymy nie znajdują się daleko. Znajdują się w tobie. Oto ich imiona: pycha, chciwość, kłamstwo, egoizm, podłość...
Dzięki modlitwie te olbrzymy oczywiście nie znikają, nie stają się mniejsze, zdatne do pożarcia przez szarańczę.
Ty też nie zmienisz się w olbrzyma dzięki intensywnej kuracji przy pomocy hormonów duchowych.
W modlitwie pozostajesz małym, kruchym stworzeniem, ze swymi lękami i ograniczeniami.
W modlitwie nieprzyjaciele, których gościsz od dawna, pozostają twymi nieprzyjaciółmi. Nie stają się osobnikami mile widzianymi.
Jednak dociera do ciebie wołanie: „Ruszajmy natychmiast... uda nam się na pewno”.
Dopóki nie zdecydujemy się zaatakować olbrzymów, którzy pragnęliby widzieć nas zawsze małymi, biednymi, zrezygnowanymi - nie zdołamy nigdy przekonać się, że „u Boga wszystko jest możliwe” (Mk 10,27).
Powrót do Egiptu
Dziwna ta moja przygoda pustynna.
Również i ja, podobnie jak Izraelici, zostałem wydarty wielu sprawom, które mnie zniewalały (zajęcia, pośpiech, niepokój, posiadanie, rozproszenie, bałwochwalcze podchodzenie do wielu nieważnych spraw, powierzchowność), by móc potem przejść do Ziemi Obiecanej.
I zaczynam podejrzewać, że punktem końcowym tej męczącej wędrówki jest...
Egipt, który porzuciłem.
Egipt uwolniony od tych nieprzyjaciół, którzy przekreślali moją wolność:
oto moja Ziemia Obiecana.
Nieprzyjaciele ci nie utonęli w odmętach Morza Sitowia. Po powrocie, nie mam złudzeń, odnajdę ich znowu. I będę musiał walczyć. Tym razem nie po to, by móc „wyjść”, ale by „wejść” i zawładnąć tym, co do mnie należy.
Pustynia nie zapewnia odpoczynku. Przygotowuje cię do walki. Ziemia Obiecana jest miejscem spoczynku („menuah”), ale i walki. Osoba, która się modli, nie zaznaje wyłącznie pokoju. Uświadamia sobie, że życie chrześcijańskie jest walką.
Pustynia w tej perspektywie jest wędrówką ciągle naprzód, aż człowiek dojdzie do punktu wyjścia, do zwykłych spraw, do normalnej pracy, do swego środowiska. Ale tym razem jako człowiek wolny.
Jordan staje się synonimem Morza Sitowia. Człowiek przeprawia się już nie jako uciekinier, ale jako zdobywca.
Pustynia nie obdarowuje mnie idealną Ziemią Obiecaną.
Zwraca mnie mojemu staremu krajowi. Ale w inny sposób. Pustynia godzi mnie z Egiptem, który nie jest już odtąd ziemią niewoli.
Ode mnie wyłącznie zależy, by ponownie nią nie został.
Człowiek czuje się źle we „własnej skórze”
Myślę o tytule pewnej książki, która zawiera rady, jak urządzić własne życie w sposób przyjemny: „Jak czuć się dobrze we własnej skórze”.
Nic z tych przyjemności na pustyni. Wprost przeciwnie, tam raczej człowiek uświadamia sobie, że czuje się źle, strasznie źle we własnej skórze.
Uczy mnie tego właśnie modlitwa. Co więcej, wydaje mi się, że to ona zmusza mnie do odczuwania tego stanu. I nie tylko w odniesieniu do skóry.
Czują się równie podle moje serce, oczy, głowa, nogi, ręce. Nie mogę już znieść siebie. Wszystko co moje sprawia mi przykrość.
Dokuczają mi moje myśli, uczucia, idee, projekty, sprawy, którymi normalnie się zajmuję.
Jestem stłoczony w sobie, duszę się.
Boję się, że gdy będę się dalej modlił, ta moja sztywna powłoka pęknie. Dlaczego do niedawna jeszcze ta właśnie powłoka wydawała mi się wystarczająco obszerna i umożliwiała mi swobodę ruchów?
Może w miarę, jak zapuszczam się coraz dalej, rośnie coś „wewnątrz”? I ta pierwotna powłoka nie tylko mi zawadza ale staje się przyczyną bólu, wywołuje uczucie duszenia się.
Albo może niezgodność pomiędzy tymi dwoma powłokami - dawną i obecną - istniała zawsze, ale nie dawała znać o sobie w formie niewygody, cierpienia, złego samopoczucia. Była może odpowiednio znieczulona brakiem modlitwy, to jest brakiem świadomości.
Twierdzi się, że modlitwa działa jak narkotyk. Któż wymyślił takie brednie?
To właśnie wówczas, gdy zaczynasz modlić się, kończy się narkotyczne działanie życia roztrwonionego, życia nie na miarę pierwotnego planu, i zaczynasz odczuwać wszystkie te cierpienia, konwulsje sytuacji nie do zniesienia.
Dopóki się nie modlisz, każdy może wydrzeć pazurami z twego wnętrza najcenniejsze wartości. Co więcej, czujesz się nawet wówczas dobrze we własnej skórze, opróżnionej »z zawartości.
Spróbuj stanąć przed Nim. Poczujesz szarpnięcia. Każdy ruch wywoła rozdzierający krzyk i łzy.
Będziesz zmuszony zawołać: „Boże mój, jaką krzywdę mi wyrządzasz!”
Dobrze to sobie zapamiętaj: nie można równocześnie rozkoszować się Bogiem i sobą samym (to jest czuć się dobrze we własnej skórze).
Bóg nim umożliwi ci „wyjście” (tak zdarzyło się Abramowi) z twojej ziemi, sprawia, że twoja powłoka staje się dla ciebie nie do zniesienia.
Gdy tylko odbierzesz pierwszy promyk światła Bożego, zauważasz rany, siniaki, coś co się w tobie załamuje. Bóg pozwala ci zrozumieć, że dopóki tkwisz w tym więzieniu, musi ci brakować powietrza, światła. To naturalne, że się dusisz.
Musisz wyjść na zewnątrz. Rozwalić te mury.
Człowiek nie może poprzestać na byciu tylko człowiekiem.
Człowiek jest większy od człowieka.
Dopóki jest zamknięty w sobie, dopóki przylega do własnej skóry, musi cierpieć, brak mu tchu.
Rozwiązanie tego problemu nie polega na stosowaniu»środków uspokajających, rozrywek, jak to się często zdarza. Polega na odwadze wyjścia. Na rozerwaniu skorupy (podobnej do pancerza żółwia), która bezprawnie ogranicza człowieka.
Wybawienie osiąga się nie tyle dzięki wstrzymywaniu oddechu, ile dzięki zwielokrotnieniu go.
Jedynie wchodząc w Boga człowiek może czuć się całkowicie dobrze.
Bóg jest jedyną Wielkością godną człowieka.
Teraz rozumiem św. Pawła: „Boście zwlekli z siebie dawnego człowieka z jego uczynkami, a przyoblekli nowego, który wciąż się odnawia ku głębszemu poznaniu (Boga) według obrazu tego, który go stworzył” (Kol 3,9-10).
Stary człowiek to ten, który cię uwiera, który wywołuje duszności, nie pozwala się poruszać.
Nowy człowiek wcale nie jest większy. Po prostu jest „oryginalnym” obrazem, wreszcie odnalezionym.
Jeżeli Bóg nie daje ci odczuć trudności z dawną skórą, należy wątpić, czy rzeczywiście spotkałeś Go w czasie swej modlitwy.
Na pustyni człowiek nie posiada lustra, by się sobie przyjrzeć (by zacząć podziwiać siebie czy się znienawidzić - obie postawy jednako niewłaściwe).
Może najwyżej znaleźć pierwotny „obraz i podobieństwo”.
I od tego momentu, przyjacielu, nie miej złudzeń. Będziesz stykał się nie z pociechami, ale z udręką Bożą.
Zresztą dobrze, że tak właśnie jest.
Przecież dotychczas to On był zmuszony żyć w tym dławiącym piasku, podczas gdy ty czułeś się dobrze w twej skórze...
Pustynia i chęć powtórnych narodzin
Na pustyni niemożliwe jest rutyniarstwo.
Każdy gest jest zupełnie czymś innym.
Wędrujesz przez wydmy piaskowe i na przestrzeni dziesięciu kroków twoje nogi natrafiają na twardy grunt. Potem nagle zapadasz się aż po pas.
Wytyczasz szlak, pozostawiając dobrze widoczne ślady na piasku. Ale następnego dnia już tej drogi nie odnajdujesz. Wiatr zatarł wszelki ślad.
Zapalasz ogień w miejscu osłoniętym, po uprzednim uważnym zbadaniu kierunku wiatru. Po kilku minutach wiatr zmienia się i dmucha wprost w twoje zacisze.
Znasz dobrze pewien trakt. Poruszasz się po nim pewnie, ale po burzy piaskowej napotykasz ruchome wydmy, które przekreślają twój plan wędrówki i zupełnie nie możesz się połapać w sytuacji.
Spało ci się dość dobrze w tym szałasie. Następnej nocy zmuszony jesteś go opuścić albo się zgodzić na towarzystwo nie bardzo sympatycznych zwierzątek.
Wydawać by się mogło, że nic tu się nie dzieje. Ciągle ta sama panorama. Żadnego wydarzenia godnego uwagi. Ten sam chleb, ten sam kubek mleka, ten sam kurz.
A jednak każdego dnia jesteś zmuszony do improwizowania drogi, do podjęcia ryzykownej, zupełnie nowej decyzji, do wypełnienia innego zadania, do zastosowania właściwego rozwiązania nowego zagadnienia. Chciałoby się powiedzieć, że każdego dnia zmuszony jesteś do wymyślania na nowo swego życia.
Podobnie sprawa przedstawia się z modlitwą.
Ciągła walka z przyzwyczajeniem, z rutyniarstwem.
Ktoś powiedział, że „modlitwa nas odzwyczaja. Faktycznie.
Człowiek modlitwy nie jest człowiekiem torów kolejowych. Jest człowiekiem improwizacji, odkryć. Jest człowiekiem skazanym na wymyślanie dla siebie nowego mózgu, nowego serca. Albo lepiej: jest skazany na przyjmowanie ich ciągle na nowo.
Na pustyni wyżyje ten, kto potrafi stawić czoło najrozmaitszym i zmieniającym się ciągle sytuacjom. Jedynym ratunkiem przed popadnięciem w rutynę jest ciągła nowość.
Pewien zakonnik - G. Lafont - wyznaje w jednej ze swych książek, że zachował się wobec współbrata w określonej sytuacji zupełnie tak samo, jak zachował się jako dziecko w podobnych okolicznościach. W murach klasztoru zareagował po wielu latach w identyczny sposób, niejako naśladując postawę dziecka.
Przywiązani jesteśmy rzeczywiście do naszych powtórek. Zależy nam na powrocie do nich. Czujemy potrzebę poruszania się zawsze w tej samej scenerii, powtarzania identycznego scenariusza, wykorzystywania tych samych gestów.
Bronimy się wszelkimi sposobami przed podjęciem ryzyka innego życia.
Na pustyni wszystko to jest niemożliwe. Znika znana sceneria. Sufler zaczyna się jąkać.
Ogarnia cię chęć... narodzenia się na nowo.
Być dziećmi
„...Czyż brakowało grobów w Egipcie, że nas tu przyprowadziłeś, abyśmy pomarli na pustyni?” (Wj 14,11)
Powinni byli o tym wiedzieć. Na pustynię wyrusza się, aby umrzeć.
Wszyscy chcielibyśmy spróbować „niemożliwych narodzin”. Ale nie zawsze skłonni jesteśmy przejść przez konieczną śmierć.
Pustynia każe ci umrzeć.
Umrzeć dla różnych form niewolnictwa. Dla konformizmu. Dla próżności. Dla błahostek.
Na pustyni umiera człowiek dawny (Rz 6,6) i rodzi się człowiek nowy, stworzony według Boga (Ef 4,24). Człowiek który wyrzekł się powierzchowności, pozorów, pustki, aby mocą Ducha Świętego stać się człowiekiem wewnętrznym (Ef 3,16).
Pewien ceniony i uznany autorytet współczesny twierdzi: „Głównym zadaniem człowieka jest wydać na świat siebie samego” (E. Fromm).
Człowiek wierzący wie, że jest to niemożliwe. Zrozumiał to też Nikodem:
„Jakżeż może się człowiek narodzić, będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej matki i narodzić się?” (J 3,4)
Człowiek sam nie jest w stanie wydać siebie na świat. Musi zgodzić się na „narodziny z Ducha” (J 3,5).
Ludzie pustyni nie boją się umrzeć, aby w zamian otrzymać „niemożliwe narodziny” z Ducha.
Na pustyni umiera człowiek ekonomii, a rodzi się poeta. Umiera człowiek rozsądny - a rodzi się szaleniec. Umiera człowiek zakotwiczony w przyzwyczajeniach, a rodzi się koczownik, gotowy na każdą przygodę. Umiera wykorzystywacz, człowiek wyrachowany, a rodzi się człowiek pieśni, uwielbienia, zdumienia.
Umiera człowiek majątku, agresywności, bezprawnego przywłaszczania - a rodzi się brat, człowiek daru i współudziału, istota żyjąca w harmonii ze wszystkim i z wszystkimi. Umiera profanator, uporczywie gromadzący wszystko - a rodzi się człowiek kontemplacji, wolny wędrowiec.
Umiera chciwiec, który ciągle coś sobie przywłaszcza i pozostaje, na powierzchni wszystkiego - a rodzi się człowiek komunii i porozumienia, który odkrywa w ubóstwie głęboką prawdę, który nie dysponuje bogactwami, ale w zamian za to jest panem siebie samego. Umiera człowiek, który zestarzał się w rutynie, a rodzi się dziecko, gotowe do pójścia drogami serca swego i za tym, co oczy jego pociąga (Koh 11, 9). Umiera człowiek strachu i rodzi się „syn”, który ośmiela się wyjąkać: „”Abba!” Ojcze!” (Rz 8,15)
Miałem szczęście spotkać kilku autentycznych mnichów (tych pozornych rozpoznasz od razu, gdyż nie przestają podkreślać, że są mnichami). Nikt bardziej od nich nie ukazał mi postawy „dziecka”, zaproponowanej przez Chrystusa, jako wzoru przyjęcia Królestwa (Mk 10,14).
Nikt lepiej od nich nie wytłumaczył mi, bez słów, co oznacza „duch dziecięctwa”, będący i przeciwieństwem infantylizmu i szczytem dojrzałości chrześcijańskiej.
Naprawdę ludziom tym „udało się” być dziećmi, dzięki cierpliwej pracy, mającej na celu prostotę i zjednoczenie.
Brak w nich jakichkolwiek żądań. Brak pragnienia zwrócenia na siebie uwagi.
Tak jak dzieci. Nie mają nic do zaprezentowania, nic do odzyskania, nie mogą pochwalić się żadnym spektakularnym dokonaniem. „Podobni do pustej dłoni żebraka” (E. Schweizer).
Nie dążą do zdobycia siłą tego, co otrzymują w darze. Wiedzą, że Królestwo jest darem i jako dar musi być przyjęte, a nie zdobywane. Są. gwałtownikami nieprzywłaszczania sobie.
Łatwo można stwierdzić, że pozbawieni są wielu rzeczy. W ich życiu brak obliczenia, komplikacji, prestiżu, przywilejów, błazeństwa, podejrzliwej ostrożności, chytrych pretensji do manipulowania innymi, do ich kontrolowania, brak dwuznaczności, interesu.
Za to w ich domu spotkać można wiele spontaniczności, naturalności, uległości, bezpośredniości, wolności, poczucia wspólnoty, pokoju, wrażliwości.
I gdy skierowują na ciebie swe łagodne oczy, gdy patrzą na ciebie bezbronnym wzrokiem, ogarnia cię dziwne pragnienie czystości, autentyczności.
Oni nie przyzwyczaili się do życia.
Zachowali uczucie zadziwienia, zdumienia.
Są przeciwieństwem pewnych „dorosłych” (nieuleczalnych dzieci), którzy wszystko już wiedzą, wszystko widzieli, niczego nie muszą się uczyć od nikogo.
Człowiek zaczyna starzeć się nie wtedy, gdy zaczyna łysieć (lub gdy jego włosy stają się siwe), nawet nie wtedy, gdy traci pamięć, ale w dniu, w którym traci zdolność zdumiewania się.
Patrząc na tych mnichów ma się wrażenie, że każdego dnia podchodzą do życia jako debiutanci. Jeszcze nie przyzwyczaili się do życia, mimo upływu tylu lat. Zachowali nienaruszoną zdolność zdumiewania się.
Istnieje oczywista więź pomiędzy otwartością na dar, uczuciem zdumienia i działaniem łaski.
Z tego punktu widzenia modlitwa (śpiew, uwielbienie adoracja) jest przeciwieństwem starości.
Im udało się być dziećmi. Odzyskali podstawowe wartości dzieciństwa. Wartości, które nie pozwalają człowiekowi stać się karykaturą siebie samego.
Oni nie cofnęli się. Oni poszli naprzód, aby w końcu dotknąć... narodzin.
„Prawdziwy początek znajduje się na końcu” (E. Bloch).
Ktoś żartobliwie żalił się: szkoda bardzo, że młodość znajduje się na początku życia, a nie na końcu. (Dzięki temu mogliby ją zniszczyć po raz drugi...)
Mnisi, zamiast się żalić, pomyśleli o tym, by żyć młodością aż do końca.
Pustynia oczekuje również ciebie. Chce ofiarować ci możliwość odrzucenia starości.
Uciekinierzy czy znalazcy?
„Mnisi uciekają na pustynię”.
Zdanie, które weszło już do potocznego języka.
Trzeba wreszcie odwrócić pytanie: kto właściwie ucieka? Mnisi czy ci, którzy pozostają w świecie?
Czy przypadkiem to nie my uciekamy nieustannie od centrum naszego jestestwa, czy to nie my porzucamy naszą głębię, wyprowadzamy się z autentyzmu, by schronić się w pozory, czy to nie my oddalamy się od nas samych?
To właśnie my jesteśmy prawdziwymi „uciekinierami”.
Mnisi też uciekają, ma się rozumieć, uciekają od rozproszenia, odurzenia, od błazenady i udawania, od pustki.
Uciekają od tego, co nie jest.
W rzeczywistości ludzie pustyni są naprawdę obecni.
Obecni dla Boga, ale i dla siebie.
Są tymi, którzy znaleźli.
Tymi, którzy odnaleźli siebie.
Iść krokiem Bożym
Niektórzy mają czelność upierać się, że ludzie pustyni uchylają się od pełnienia obowiązków apostolskich.
Osobiście nigdy nie poznałem osób bardziej od nich aktywnych.
Idą na pustynię, aby działać, pracować, tworzyć.
Zrezygnowali z efektów. Postawili na skuteczność.
Samotnik bowiem nie odrzuca obowiązków apostolskich.
Jest jak najbardziej „zaangażowany”.
Zdał sobie bowiem sprawę, że „apostołować” oznacza „zanosić Boga”, „dawać Boga” innym. Zrozumiał, że jedynie Bóg może dawać Boga i wyciągnął z tego właściwe wnioski.
Człowiek nie jest w stanie sam zanosić Boga, udzielać Go.
Samotnik więc, aby uniknąć zbędnych prób, poddaje się bezpośredniemu działaniu samego Boga.
Jego aktywność jest tym bardziej skuteczna, im mniej jest jego własna.
Spośród dwóch osób - nowoczesnego apostoła, zapracowanego, niespokojnego, który nie może zatrzymać się ani na chwilę, gdyż światu groziłoby zawalenie się - i samotnika, który spędza długie godziny w swej celi - nie mam wątpliwości, że ten ostatni jest bardziej aktywny.
Gdy widzę zabieganego apostoła, zawsze boję się.
Podejrzewam, że w wirze wszystkich swoich dzieł i realizacji, w swym niepokoju, pozostawił w domu Dar, na który czekam i który mi się należy.
Człowiek Boży nie spieszy się. On idzie krokiem Bożym.
Gdy dociera do mnie, nie przychodzi sam.
Rozłąka czy przywiązanie
Nazywają ich ludźmi wyrzeczenia.
A są tymczasem ludźmi, którzy wiele posiadają.
Pozostawiają coś, by otrzymać Wszystko.
Porzucają to, co przemija, by osiągnąć to, co jest wieczne.
Nazywają ich ludźmi rozłąki. A są ludźmi najbardziej zaciętego przywiązania.
Odrywają się od czegoś czy kogoś, by silniej przylgnąć do Absolutu.
Nikt bardziej od nich nie jest przywiązany do Jedynej Konieczności.
Wydaje się, że są dalecy, a tymczasem są blisko źródła.
Uważa się ich za dezerterów. A tymczasem są pionierami dla dobra wszystkich:
Twierdzi się, że żyją „w ciemności”.
A groty ich są pełne światłości.
Uważamy ich za ludzi niepotrzebnych.
A tymczasem bez nich świat by się zatracił.
Mówi się o nich jako o ludziach postu. Postu słów, obecności, pożywienia.
A są tymczasem biesiadnikami, którzy spożywają chleb w radości.
I nigdy nie są sami.
Surowi? Być może. Grecki odpowiednik tego słowa oznacza coś twardego, szorstkiego, chropowatego.
Surowość sugeruje ograniczenia, które zostają nałożone.
W tym sensie eremici są surowi. Szorstcy, twardzi. Bezlitośni, jeżeli chodzi o porzucanie spraw ubocznych, by ograniczyć się do spraw zasadniczych.
My tymczasem nie wybieramy surowości. Nie tolerujemy ograniczeń. Jesteśmy osobami „otwartymi”, nie ograniczonymi.
Chcemy posiadać wszystkie rzeczy niepotrzebne, które nam się należą.
Człowiek modlitwy - człowiek niepoznawalny
Na pustyni znajdujesz Boga początków, a nie Boga dokonań czy upiększeń.
Aby dobrze się zrozumieć: znajdujesz Boga Stwórcę, a nie dekoratora.
Sądziłem przez długi czas, że modlitwa jest pewnego rodzaju kosmetyką duchową, uporządkowaniem najlepszej części mojego jestestwa.
Myślałem, że wyjdę z niej przypudrowany kontemplacją, natłuszczony dobrymi uczuciami, pokryty pyłem światła nadprzyrodzonego.
Trochę lepszy, trochę pokorniejszy, posłuszniejszy, czystszy, wrażliwszy, szlachetniejszy. Trochę bardziej chrześcijański. Z twarzą oczyszczoną z wad - a więc sympatyczniejszy dla innych.
Zrozumiałem tymczasem, że prawdziwa modlitwa nie ma nigdy charakteru retuszu, politury, odrestaurowania.
Jeżeli poddajesz się oczyszczającemu działaniu modlitwy, musisz zgodzić się na działanie niszczące, na okrutną akcję burzenia.
Jeżeli pozwolisz działać Bogu w modlitwie, kończy się to tym, że wychodzisz z niej wcale nie upiększony, bardziej reprezentatywny, ale dosłownie „nie do poznania”.
Chcę powiedzieć, że z rąk Boskiego Chirurga nie wychodzi ulepszona kopia dotychczasowego osobnika.
Wyłania się nowy zupełnie egzemplarz, nigdy dotąd nie widziany.
Twoje „ja” nie zostaje poprawione. Znika.
Nie zostaje nic z tego, na czym ci zależało.
Bóg nie ma w ręce stiuku czy lakieru. Czeka na ciebie z dłutem i ogniem.
Będziesz potrzebował trochę czasu, by oswoić się z nową istotą. Bieda polega na tym, że taka operacja powtórzy się już następnego dnia. Zawsze trzeba zaczynać wszystko „da capo”.
Stwierdzam, że zbyt długo moja modlitwa była próbą własnej obrony przed Bogiem, aby zmusić Go do działań estetycznych, do wyposażenia mojego sztucznego gmachu duchowego.
Może wreszcie zrozumiałem (choć częściowo), że Bóg nie nadaje się do tych upiększających operacji. On nie godzi się pracować nad „konstrukcjami duchowymi”. Pracuje nad człowiekiem i nie zaczyna swej pracy od twarzy. Chyba że twarz dostosuje się do tego przeorania, „przeistoczenia”, jakie dokonuje się wewnątrz.
Jasne, że i teraz Jego uderzenia napawają mnie lękiem. Ale przynajmniej wiążę modlitwę z tymi oschłymi i przeszywającymi uderzeniami - a nie z głaskaniem czy słodkimi lamentami.
Zdaję sobie sprawę, że z modlitwy nie wychodzi człowiek oczyszczony i uperfumowany duchowo, wzmocniony witaminami niebieskimi.
Musi wyjść inny.
Komentarzem nie może być stwierdzenie: „Jak on się poprawił!” Ale: „Któż to jest?”
Sukces modlitwy polega właśnie na tym, że człowiek staje się „nie do poznania”.
Gdy ktoś zawierza dynamizmowi modlitwy, godzi się na to, że nie zostanie rozpoznany przez ludzi. Ale to jedyny sposób uznania przez Boga i udowodnienia sukcesu Jego dzieła.
Jeżeli wychodzisz z modlitwy zadowolony, odświeżony, różowy niczym dziecko z kąpieli, należy przypuszczać, że Bóg nie był zatrudniony w tej akcji.
Panie, pozwól mi zrozumieć, że pewne plamy w moim życiu są brzydkie. Ale gdy pragnę „upiększyć” je, polakierować w modlitwie, stają się wręcz wstrętne.
Człowiek modlitwy jest ekscentrykiem
Dzisiaj mówi się o „odkrywaniu własnej tożsamości”.
Od dawna H. Cox ostrzegał przed niebezpieczeństwem tej operacji twierdząc, że „tak zwana tożsamość może zredukować się do zestawu elementów, których jednostka uczy się od kultury, w jakiej żyje i które sobie przyswaja. Staje się w ten sposób produktem końcowym całej seru trudnych rokowań pomiędzy małym ja, które próbuje potwierdzić się i które nienawidzi wszelkich form kontroli, a formami społecznymi, narzuconymi przez instytucje społeczeństwa temu, kto osiągnął pewien etap rozwoju. Tożsamość jest tylko samozrozumieniem się społeczeństwa. Jest stworzona i uwieczniona przez swoje grupy uprzywilejowanych i mieści się faktycznie tylko w ich głowie.
Teologia opierająca się na poszukiwaniu tożsamości może być tylko zachowawcza. Brakuje jej bowiem elementu śmieszności, nowości, czegoś nieoczekiwanego, wywodzącego się ze świata transcendentnego. Wiara nie ukazuje nam Boga, który chroni hierarchie społeczne, ale Boga, który czasami je druzgocze i przewraca...”
Tożsamość tego rodzaju jest tożsamością narzuconą z zewnątrz. Jest czymś prefabrykowanym, stałym, do czego musisz się dostosować.
Znajdujesz swą tożsamość, jeżeli „upodabniasz się” do modelu, który został już przygotowany dla ciebie.
W tym przypadku poszukiwanie własnej tożsamości kończy się nie wyzwoleniem, ale przymusem niewolnictwa.
Stajesz się nie tym, czym masz być, nie tym czym możesz być, nie tym, do czego zostałeś powołany, ale tym, o czym zadecydowało plemię.
Nie znalazłeś swej tożsamości. Znalazłeś jedynie twoją przegródkę, miejsce, w którym umieścili cię inni.
Modlitwa z punktu widzenia poszukiwania tożsamości nie jest siłą integrującą, ale przewrotną.
W modlitwie jednostka, aby posłużyć się jeszcze sformułowaniem H. Coxa przechodzi od sposobu życia koncentrycznego, wyznaczonego wysiłkiem, by upodobnić się coraz bardziej do siebie samego i do modelu albo definicji narzuconych z zewnątrz (stąd gesty, które sprowadzają się do pozy, działania możliwe do przewidzenia, sztywność i skleroza, „rodzaj ekwiwalentu duchowego wczesnej starości”), do sposobu życia ekscentrycznego, nie w sensie dziwnego, kapryśnego (choć w odczuciu niektórych osób może pojawić się to określenie), ale „czegoś, co posiada centrum poza sobą”.
Człowiek modlitwy jest stworzeniem ekscentrycznym, gdyż pozwala, by dotknął go element nowy, nieoczekiwany, coś, co pochodzi nie z zewnątrz, ale z Góry.
Człowiek modlitwy dopuszcza się wykroczenia, gdyż pokonuje krąg konformizmów, uwarunkowań. Przerywa linię, która go zamyka w świecie jego możliwości, schematów prefabrykowanych, aby wejść do świata transcendencji. Poprzez wyrwę uczynioną w tym kręgu wchodzi świat łaski, zaskoczenia nieoczekiwanego.
Takie prawdziwe nawrócenie wywołuje modlitwa.
Mówi o tym w swej książce wydanej pośmiertnie, a zatytułowanej proroczo Wyjście J. Sulivan: „Każde wsłuchanie się, każda przemiana, zakładają pewne odkrycie: dramat sfabrykowanego sumienia. Sumienie sfabrykowane jest owocem kompromisu pomiędzy Słowem a światem. Wychowanie, które winno prowadzić każdą istotę ludzką do odkrycia własnej tożsamości i suwerenności, staje się formacją, poprzez którą sumienie zostaje poddane sumieniu zbiorowemu i ostatecznie wiedzy instytucjonalnej, która dąży do funkcjonowania poza życiem wewnętrznym ludzi wolnych”.
Również i dla tego prawdziwego poszukiwania tożsamości wkracza się na pole spraw niewyobrażalnych, nieprzewidywalnych, na uprzywilejowane miejsca działania Ducha.
Wszystko to jednak nie dokonuje się z pominięciem „przejścia bolesnego”. Jest to właśnie Wyjście. Jest to pustynia, równocześnie fascynująca i straszliwa, ze swymi nocami zmysłów i ducha, ze swą obietnicą Ziemi, która zostanie dana wyłącznie ludziom zdolnym do „wyjścia”.
Tak jak mówią mistycy muzułmańscy: Od Wyjścia do Ekstazy.
Ludzie światła
Na pustyni zdobywa się zmysł orientacji.
Chodzi o to, by zwrócić się ku wschodowi, tam gdzie rodzi się światło.
Chodzi o to, by zwrócić się ku Jerozolimie, w kierunku owego grobu, gdzie ciemności zostały definitywnie pokonane.
Chodzi o zwrócenie się ku własnemu wschodowi wewnętrznemu.
Na pustyni rodzą się w ten sposób ludzie światła.
Stworzenia, w których Duch dokonał wyłomu. I teraz promieniują Bożym światłem i wszystkich mogą nim obdarzać.
Przeszedłszy przez jasność Boga, przechodzą pośród ludzi jako świadkowie światła, niczym Jan, który przyszedł, „aby zaświadczyć o światłości” (J 1,7).
„Istnieje światło wewnątrz człowieka światła i oświeca cały świat” (Ewangelia wg Tomasza, log. 23).
Człowiekiem światła jest ten, kto porzuciwszy pozory, stał się przejrzysty.
Podczas gdy ludzie rozsiewają nieuchronnie wokół siebie cień ciała i swego ciężaru, stworzenia światła rozsiewają blask Ducha.
Przechodząc zostawiają bruzdy światła. I każdy może w tych bruzdach zasiewać nadzieję.
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa niezliczona ilość ludzi światła zaludniała pustynie, groty. Sama ich obecność wyrwała innych ludzi z ich ciemności. Napawała tęsknotą za światłem. Rodziła inne dzieci światła.
Wędrując zboczami góry Synaj, Tabor czy Qaf lub Athos, ludzie światła ofiarują wszystkim dar swego przemienienia. Gotowi są na każde, najbardziej bolesne oczyszczenie, byle tylko otrzymać światło, pochodzące od Boga.
Ubrani w „lśniące tuniki” - dar Ducha, mieszkają w domu Boga, ale czują potrzebę wskazywania innym światłości niedostępnej, w której zamieszkuje Bóg” (por. 1 Tm 6,16).
Są biedni. Ich bogactwem jest jedynie blask. Ale mogą dzielić się tym darem światła, będącym „uczestnictwem w Zmartwychwstaniu Chrystusa, w świętości Kościoła, w świętości każdego człowieka „szalonego Bogiem”” (J.-P. Renneteau).
Są milczący. A jednak masz wrażenie, że to światło, którego są nosicielami, posiada głos.
Tak. Jeżeli chodzi o tych ludzi, światło obdarzone jest głosem. A słowo pełne jest światła. I ty słuchasz światła i widzisz światło.
Gdy istnieje światło, każda rzecz staje się nowa.
Ludzie światła. Przechodzą obok ciebie nic nie mówiąc. Ale dzięki nim rozumiesz, że najbardziej absurdalną rzeczą jest taki sposób życia, który gasi światło, będące w tobie.
Niemożność ucieczki
Dialektyka „szukania-znalezienia” na pustyni jest rozwiązana w sposób szczególny.
Poszukiwanie posiada wyjście zaskakujące. Nie umiałbym powiedzieć uczciwie, czy znalazłem. Mogę jedynie zaświadczyć, że zostałem dosięgnięty.
Dosięgnięty przez głos, dotknięty Słowem, otoczony Obecnością.
Nie mogę udokumentować tego, co osiągnąłem, co zdobyłem. Mam tylko świadomość, że zostałem dosięgnięty przez Kogoś.
Patrząc na te niezmierzone przestrzenie, początkowo masz wrażenie, że możesz iść, gdzie chcesz. Ale od momentu, gdy pozwoliłeś się znaleźć, intuicyjnie czujesz, że Ktoś „poprowadzi cię, dokąd nie chcesz” (J 21,18).
Pustynia stanowi najbardziej paradoksalne wyzwanie.
Ukazuje ci niezmierzone terytorium, z możliwością ucieczki prawie że nieograniczonej, aby wystawić na próbę twoją odwagę: odwagę przyzwolenia na pojmanie i heroizm poddania się bezwarunkowego.
Wydaje mi się, że modlitwa jest właśnie przedziwnym obdarowaniem przestrzenią.
Nikt nie ma tyle terenu do dyspozycji, co człowiek modlitwy. Ale ta przestrzeń ofiarowana jest po to, by człowiek nie uciekał, by uniemożliwić mu ucieczkę.
Nie pytajcie się człowieka modlitwy o to, co znalazł. Nie umiałby na to pytanie odpowiedzieć. Mógłby powiedzieć wam co najwyżej, że odczuwa „niemożność ucieczki”.
A wy powinniście uwierzyć, że to jest właśnie najszczęśliwsze rozwiązanie. I że on nigdy nie czuł się tak wolny jak wówczas, gdy poczuł, że Czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu i przygwoździła go.
„Ty ogarniasz mnie zewsząd i kładziesz na mnie swą rękę” (Ps 139,5).
Oto obraz ryzyka modlitwy: nie posiadać już drogi odwrotu.
Tak. Modlitwa jest wolnością w momencie, w którym spostrzegasz z radością, że zostałeś wykryty.
I uznajesz, że pięknie jest „wpaść w ręce Boga żyjącego” (Hbr 10,31).
Ludzie, którzy pragną
Bóg nie udziela się doskonałym, „czystym”.
Nie daje się znaleźć tym, którzy mają papiery w porządku.
Nie ofiaruje swej obecności jako nagrody dla zasługującego.
Bóg pozwala się znaleźć wyłącznie tym, którzy są głodni i spragnieni.
Jego dar jest proporcjonalny do intensywności pragnienia.
Odzyskanie pamięci
Nazywają ich „ludźmi pamięci” albo „przestrogi”.
Człowiek udaje się na pustynię nie po to, by zapomnieć, ale by odzyskać pamięć.
Tłum narzuca ci krótką pamięć, ograniczoną do ostatnich wiadomości, do hasła dnia. Pamięć typu „listy codziennych zakupów”.
Na pustyni pamięć uwolniona od natłoku kroniki bieżącej, od sensacji, praktycznych zastosowań, powraca do źródła, do wydarzeń zamierzchłych, do zasadniczych wartości.
Na publicznym placu stajesz się obiektem propagandy, reklamy, pouczania.
Na pustyni dosięga cię „wspomnienie”.
Człowiek speszony tłumem staje się nieuchronnie człowiekiem roztargnionym. Jest dobrze poinformowany, ale łatwo zapomina. Zna wszystkie nowości, ale nić jego pamięci zrywa się, gdy tylko przekracza granicę dnia wczorajszego. Wie, gdzie się znajduje, ale nie wie, skąd przychodzi, dokąd idzie i dlaczego idzie.
Człowiek pustyni jest pozbawiony informacji, nie zależy mu też na ostatnich wiadomościach. Wystarcza mu powrócić do pierwszych, gdyż te właśnie pozwalają mu zorientować się w dniu dzisiejszym. Pozornie jest spóźniony, ale zawsze obecny.
Wyrzucony za burtę? Nie. Po prostu znajduje się gdzie indziej.
Nie musi biec. Znajduje się we właściwym miejscu.
Jest człowiekiem prawdy, a nie nowości.
W zgiełku targowiska możesz sobie przypomnieć to, co masz czynić. Ale jedynie na pustyni odzyskujesz pamięć o tym, czym masz być.
Gdy jesteś w tłumie, stajesz się numerem. Służysz do odliczania. Na pustyni odnajdujesz imię (Ap 2,17). Możesz zostać wezwany.
Biurokracja jest opanowana przez komputer, który nie potrzebuje twojego imienia, ale jedynie numer twego kodu. Wydruk przypomina ci o tym, co musisz zapłacić, zużyć, wyprodukować, to wszystko, czego oczekują od ciebie. Przedstawia ci cyfry, terminy płatności. Na pustyni biurokracja ustępuje miejsca wezwaniu.
I gdy zabrzmi twoje imię, odzyskujesz pamięć o tym, kim jesteś.
Wydruk mówi ci o tym, co musisz zrobić.
Imię sugeruje ci to, co możesz zrobić.
Ma się rozumieć, że o wiele niebezpieczniejsze jest imię.
Ważna jest ich nieobecność
Obserwuję tych, którzy się modlą. Którzy czynią z modlitwy cel swego życia.
I życzyłbym sobie nie zobaczyć ich nigdy przed mikrofonem czy w świetle reflektorów telewizyjnych.
Mam nadzieję, że nie dadzą się skusić przez nikogo do uczestniczenia w jakichś obradach, do zabrania głosu w jakiejś dyskusji, nawet na temat modlitwy.
Ich zadaniem bowiem jest oświecać, nie błyszczeć.
Znają sprawy, które można przekazywać jedynie w ciszy i nie za pomocą słów.
Znajdują się pośrodku życia, zagłębieni w historii, w centrum Kościoła i nie mogą wejść na scenę próżności, zamaskowanej „problematyką religijną”.
Wiedzą tylko jedno. Są ludźmi tylko jednej prawdy. I nie wolno ich mylić z tymi, którzy wiedzą wszystko o wszystkim.
Budują Królestwo. I biada jeżeli przerywają swą pracę, aby ukazać się w towarzystwie osób ważnych, które spędzają swój czas, zabawiając się pseudoproblemami.
Posiadają bezcenną perłę i nie mogą być wykorzystywani dla reklamy i propagandy. Nie są ludźmi nowoczesnymi (dnia bieżącego), gdyż włączeni są w wieczność.
Nie znają ostatniego prawa wypoconego przez uczonych, gdyż rozważają Słowo, zawsze to samo i zawsze nowe.
Nie byłoby właściwe zaproszenie ich do okrągłych stołów, na zjazdy. Nie należą do kategorii ekspertów. Brak im specjalizacji z wyjątkiem pewnej zażyłości ze sprawami nieba, która pozwala im jasno widzieć sprawy ziemi, ale przecież ludziom potrzeba czegoś więcej, zagadnienia nie są takie proste, problemy należy ująć w odpowiednie ramy, włączyć do pewnego kontekstu, rozwiązać - i tak dalej, i tak dalej...
Cóż wiedzą oni o złożoności aktualnych problemów? Oni, którzy zadowalają się prostotą?
Są naiwni. Pozbawieni wszystkiego. Nie martwią się nawet tym, że pomijają ideologie, mody, porządek dnia, grupy działania. Nie mają poparcia, nie należą do „kręgu”.
A jednak jest mi potrzebne ich milczenie. Nie mogę obyć się bez ich ukrycia.
Jeżeli nie rozumiem ich milczenia, nie mogę łudzić się, że rozumiem ich słowa. Jeżeli nie doceniam ich ukrywania się, na nic zdadzą mi się ich wystąpienia publiczne.
Są ludźmi kontemplacji, wystawionymi na światło Boże. I nie mogą być wystawiani na podziw i ciekawość publiczności, ogarniętej manią egzotyki duchowej.
Mnie wystarcza, że tam są. Tam, gdzie na szczęście nie docierają mikrofony, kamery telewizyjne, notesy reporterów.
Wystarcza mi, że istnieją. Nieosiągalni, nie zgadzający się na udział w widowisku.
I gdy włączam telewizor lub gdy wchodzę na salę konferencyjną, oddycham z ulgą, nie widząc ich przy stole uczonych.
Potrafię śledzić z wystarczającą rezerwą te dyskusje. Mogę nawet zdrzemnąć się. Są to bowiem tylko polemiki pozwalające uciec od zagadnienia zasadniczego.
Skąd o tym wiem?
Po prostu „oni” są tam nieobecni.
Pozwólmy, by uczeni dyskutowali, by swoją wiedzę ofiarowali widowni, by dostarczali nam najbardziej skomplikowane recepty, pisane językiem wtajemniczonych.
Zaczekajmy, aż kamery telewizyjne skończą rejestrować pierwszoplanowe oblicza, ręce wymachujące w geście upominania i osądzania, usta ziejące doktryną.
Gdy wreszcie zgasną światła, gdy zapragniemy ozdrowieć, zwrócimy się do tych, których tu nie było.
Dokąd dociera człowiek kontemplacji?
Ktoś zapewnia, że w Alpach Szwajcarskich znaleziono czerwony piasek saharyjski, przygnany aż tutaj przez wiatr.
Ja sam widziałem którejś zimy w Valmalenco nad jeziorem Palu, w okolicy zasypanej śniegiem, widoczne ślady żółtego pustynnego piasku.
Zjawisko wprawdzie zaskakujące, jest jednak całkowicie naturalne.
Tak jak naturalnym jest, że dzięki modlitwie przebiega się niewyobrażalne przestrzenie.
Znam osoby, które chciałyby osiągnąć wszystko. Znam też inne, które łudzą się, że mogą dotrzeć wszędzie.
I na szczęście spotykam jednostki, które nie ruszają się ze swej małej powierzchni adoracji, ze swej chusty kontemplacyjnej.
Ci ostatni nie marzą nawet o dojściu do wszystkiego.
Zadowalają się dotarciem do stołka, do usypiska piachu i tam klękają. I stamtąd starają się przekazać coś bardzo daleko.
Gdy widzę „zadufanego w sobie”, mam ochotę zapytać:
- Dokąd chcesz dotrzeć?
Ale gdy widzę człowieka kontemplacji, zatopionego w Bogu, mam pewność, że i mnie coś się dostanie.
Myślę o ojcach pustyni.
Myślę o drodze brata Karola de Foucauld poprzez przerażające odludzia Hoggaru.
Nie wystarczy powiedzieć, że jego kroki pozostawiły ślad.
Z tych kroków wszyscyśmy czerpali siły.
Pochwała prostoty
„Ukrywasz ich pod osłoną Twego oblicza od spisku mężów...” (Ps 31,21)
Również wydmy stanowią osłonę. Przeszukując je uważnie, odkrywa się rodzaj kraterów, w których można ukryć się przed wzrokiem innych.
Nigdy nie starałem się ukrywać. Wprost przeciwnie, z reguły sadowiłem się w miejscach najwyższych, dobrze widocznych.
A jednak w pewnych momentach miałem wrażenie, że jestem osłonięty, że znajduję się w jakichś okopach lub wręcz w schronie opancerzonym.
Doświadczałem słuszności tego wersetu, który dawniej zawsze wydawał mi się nieprawdopodobny: „Ukrywasz ich pod osłoną Twego oblicza”.
Nie ma rzeczywiście nic bardziej nieosłoniętego od twarzy. Nic bardziej bezbronnego. A tymczasem gdy stajesz w świetle oblicza Boga, czujesz się osłonięty. Jesteś pod ochroną i pod opieką. Z dala od intryg, od wszystkiego, co stanowi zagrożenie.
Pokonujesz odległości, choć najbardziej podstępne zasadzki są tuż, tuż.
Bezbronny, a jednak nietykalny.
Gdy modlitwa stawia cię w zasięgu światła Bożego, staje się ono twoją najpewniejszą kryjówką.
Tam, w strefie otwartej, nieosłoniętej nic i nikt nie może cię dosięgnąć.
Pod warunkiem, że masz odwagę pozostać nieosłonięty i zaufasz tej pozycji.
Człowiek modlitwy, pod osłoną oblicza Boga, odnajduje zasadniczą cechę:
prostotę.
W rozumieniu ludzkim staje się ogołocony.
Wyzwala się z wszelkiej przebiegłości, z wszelkich chytrych kalkulacji, z taktyk, z przymilania się możnym, ze sztucznego ukrywania wad, z ulegania modom dnia, ze zmowy z mamoną.
Wychodzi bezbronny, nieczuły na obmowy, „daleki” od intryg. Z absurdalną czelnością określania rzeczy i osób, z pominięciem istniejących już etykietek.
Bezpieczny w świetle oblicza Boga, nie martwi się o ocalenie własnej twarzy.
Jest przezorny, ale nie bojaźliwy.
Szczery, ale nie głupi.
Daleki od intryg.
Odporny na pochlebstwa.
Naturalny w ruchach.
Wolny w działaniu.
Pełen szacunku dla wszystkich, nie wyróżnia „wielkich”.
Nie traci czasu na szukanie kontaktów z tymi, którzy mogliby go wprowadzić do określonych środowisk, gdyż nie ma najmniejszego zamiaru się tam dostać.
Gotów jest spotkać się z każdym, ale nie szuka ludzi liczących się.
Trzyma się z dala od miejsc, w których celebruje się rytuał bez wartości.
Nie interesuje go, by być „w kręgu”, gdyż zależy mu bardzo, by móc się poruszać po szerokim terytorium.
Jeżeli pewne drogi są zbyt zatłoczone lub gdy trzeba zdobywać sobie miejsce za cenę pokłonów, wybiera raczej ścieżki dzikie i opustoszałe. I zaczyna śpiewać. Pochyla się pokornie, adorując Jedynego, który obdarzył go smakiem wolności i radością śpiewu.
Jest łagodny - a więc nie wysuwa żądań, nie konkuruje z nikim, nie domaga się niczego, nikogo nie próbuje prześcignąć. Nie wysuwa pretensji, nie zagarnia miejsc, nie ubiega się o przywileje. Nie prosi o względy. Nie szuka poparcia, nie żebrze o wyróżnienia. Nie zabiega o to, by o nim mówiono. Co więcej - cieszy się, gdy może przejść niezauważony. Raduje się, gdy się o nim zapomina. Nie dba o zrozumienie. Obojętny jest na podziw innych. Nic nie robi sobie z poklasku „ważnych”. Gdy ktoś prosi, by przemówił, nie ubiera się w togę upstrzoną mądrymi cytatami. Nie chodzi mu o to, by inni dowiedzieli się, że on wie, że jest na bieżąco, że znajduje się w centrum debaty kulturalnej.
Ma odwagę własnego nagiego słowa, pozbawionego szat ideologii, dalekiego od skrzących się konstrukcji teoretycznych.
Ma odwagę posługiwać się słowami ubogimi, które nie wchodzą do żadnego schematu, wymyślonego przez mistrzów chwili, ale wywodzą się z jego ciała, z jego krwi, z jego milczenia. Biedne słowo, równie jak on bezbronne, wszyscy mogą wyśmiać, ale jego własne, dojrzałe w owej smudze światła, z dala od intelektualnych pracowni.
Pod osłoną oblicza Boga jego głowa zaczyna pracować samodzielnie, nie martwiąc się o dostrojenie się do innych.
Człowiek prosty, naiwny.
Dziecko.
Niepokojące intrygantów, gdyż stanowi zbyt łatwy cel.
Gdyż nie zachowuje ostrożności, nie ucieka się do obronnych posunięć, nie liczy się z...
Czyż jest sens zastawiać pułapkę na człowieka ogołoconego, idącego w świetle słońca przez otwartą przestrzeń?
Trzeba zrezygnować z werbowania do wielkiej orkiestry jednostki, która posłuszna jest wyłącznie własnej wewnętrznej muzyce i nie respektuje partytury rozdzielonej wszystkim uczestnikom.
Człowiek, który się modli, nigdy nie może stać się przebiegły. Gdyby był chytry, nie byłby człowiekiem modlitwy.
Modlitwa jest szkołą mądrości, a nie przebiegłości.
Modlitwa uczy pokonywania każdej przeszkody, zrównywania z ziemią murów obronnych, wprowadza ludzi zdumionych i szczęśliwych w światłość oblicza Boga. W miejsce najbezpieczniejsze, gdyż najbardziej odsłonięte.
Pochwała bezinteresowności
Na świecie istnieją również istoty bezinteresowne.
Jedną z najwymowniejszych pochwał tych osób wypowiedział Rene Habachi, kierujący działem filozofii UNESCO, w przemówieniu do przełożonych zakonów we Francji. Warto przytoczyć tu jego słowa: „Trzeba, by te bezinteresowne istoty spalały się za darmo, by płonęły za piękno świata, za wejrzenie Boga. Muszą istnieć rezerwy milczenia, wzajemnej, bezinteresownej pomocy, całkowitego wyzwolenia, solidarności w Cierpieniu i śpiewów dziękczynnych.
Najbardziej palącą potrzebą dnia dzisiejszego jest bezinteresowność. Okaże się ona skuteczniejsza od zobowiązań politycznych, od przewidywań ekonomicznych, od rewolucji strukturalnych. Skuteczniejsza, gdyż leży u podstaw wszystkich innych przejawów działania i rodzi się z ogołocenia najuboższych istot ziemi.
Bezinteresowność zaopatrzy ludzi w jedyne zwierciadło w którym będą mogli rozpoznać się i za jego pośrednictwem odcyfrować transcendencję, zdolną oświecić ich oblicze.
Nie chodzi o mówienie o Bogu. Trzeba Nim żyć.”
W świecie zdominowanym ilością, produkcją, wydajnością oni wybrali bezinteresowność.
Wszyscy pytają: „Do czego to służy?”, albo „Co to daje?”
Oni wybrali działalność nieproduktywną.
Ich egzystencja jest czystą stratą.
Wszyscy pragną coś osiągnąć, być użytecznymi. Niektórzy nawet uważają się za niezastąpionych. Oni zaakceptowali nieprzydatność.
Wszyscy mówią o dziełach, o realizacjach. Oni nie mają nic do zaofiarowania światu poza własną obecnością.
Wszyscy pchają się naprzód. Oni stoją na uboczu.
Mają nawet patronkę w Ewangelii. Kobietę, ze sceny namaszczenia w Betanii (por. Mk 14,3-9). Kobietę, której imię nie zostało zapisane i której ani jednego słowa nie uwieczniono. Widzowie ówcześni oburzają się na ten „flakonik alabastrowy prawdziwego olejku nardowego, bardzo drogiego”, który zostaje rozbity, by namaścić głowę Jezusa. Obliczają, oskarżają o marnotrawstwo, odwołują się do potrzeb społecznych.
Jezus zabiera głos, by stanąć w obronie kobiety, sprawczyni tego marnotrawstwa. „Dobry uczynek („kalon ergon”) spełniła względem Mnie”.
Jezus staje w obronie nierozsądnego gestu. Docenia czyn niepotrzebny.
Wychwala bezinteresowność. Cieszy się z daru całkowitego.
Jezus kocha te istoty „niepotrzebne”, które rezygnują z własnego życia, które nie są zdolne do słusznych obliczeń i nieroztropnie administrują własnym darem.
Biada, gdyby w świecie miało zabraknąć tych niepotrzebnych jednostek, które nie są wydajne, które nie produkują, nie konsumują.
Gdyby zanikli ci specjaliści od trwonienia, ci marnotrawcy olejków, wszyscy umarlibyśmy z głodu.
Gdyby zagasł ich niepotrzebny płomień, na ziemię spłynąłby mrok i wszyscy szczękaliby z zimna.
Gdyby zamarł śpiew i gdyby słychać było jedynie tykanie kalkulatorów - nastąpiłby naprawdę koniec świata.
(Również i moje życie dopóty jest bezpieczne, dopóki wartości bezinteresowne będą miały przewagę nad wartościami skalkulowanymi.)
Zapomnieć o chlebie, ale pamiętać o śpiewie
„Miriam prorokini, siostra Aarona, wzięła bębenek do ręki, a wszystkie kobiety szły za nią w pląsach i uderzały w bębenki. A Miriam przyśpiewywała im: „Śpiewajmy pieśń chwał, na cześć Pana, bo swą potęgę okazał”” (Wj 15,20-21).
Wszyscy myśleli o rzeczach nieodzownych dla przeżycia na pustyni. Wloką więc za sobą trzodę i stada. Zgromadzili znaczne ilości srebra i złota. Pomyślano również o ubraniu. Niektórzy nawet wędrowali uginając się pod ciężarem dzieży wypełnionej ciastem (por. Wj 12).
A ta trzpiotka zatroszczyła się o rzecz zbędną.
Wzięła ze sobą instrument muzyczny, gdy pozostali zachowali się przezornie.
Nierozważna Miriam, bujająca w obłokach, zrobiła spis rzeczy niepotrzebnych. I to nie po to, by zostawić je w Egipcie, ale by wlec je ze sobą w czasie wędrówki.
Realiści wiedzą, że na pustyni trzeba uwolnić się od tłumoków i nieść jedynie rzeczy konieczne.
Tymczasem naiwna Miriam nie omieszkała zaopatrzyć się w... bębenki.
Osoby rozsądne uważają, że na pustyni artykułami pierwszej potrzeby są chleb i woda.
Naiwna Miriam uważa, że na pustyni przede wszystkim ważny jest śpiew.
I rację ma właśnie ona. Wyczuła, że w czasie tej przygody będzie wiele powodów do dziękczynienia.
Oto zaraz potem, gdy wędrowcy stali się świadkami działania Jahwe w czasie przejścia przez Morze Sitowia, przedmioty, które wydawały się zawadą - stają się przydatne. Właśnie bębenki.
Śpiew pochwalny staje się artykułem pierwszej potrzeby.
Na pustyni nie może zabraknąć dziękczynienia.
Jasne, marsz nie może być utrudniony zbytnimi i nadmiernymi ciężarami. Trzeba mieć odwagę zredukować je do zasadniczych rzeczy. Ale do nich należy koniecznie zaliczyć dziękczynny śpiew.
Gdy czujesz na karku oddech nieprzyjaciół, musisz stać się „nierozważny”, wyciągając bębenek.
Gdy gardło masz spieczone pragnieniem, gdy opadasz z sił, nie uratujesz się oszczędzając energię, ale właśnie trwoniąc ją w tańcu.
„Pan jest moją mocą i źródłem męstwa” (Wj 15,2).
Można by spokojnie dodać: moim pokarmem jest uwielbienie.
Rabini mówią o „owocu warg otwartych na chwałę Pana”. Ten owoc warg jednak nie tylko jest miły Temu, do którego jest adresowany. Staje się pożywieniem ust, które go wydają.
Na pustyni może zabraknąć wszystkiego. Nigdy jednak nie może zabraknąć chęci zaintonowania hymnu pochwalnego na cześć Boga.
Nie chodzi tylko o „dziękczynienie” po zakosztowaniu „cudownych rzeczy”, dokonanych przez Jahwe.
Pochwała może również uprzedzać wydarzenia.
Zdumienie wcale nie musi objawić się jedynie wobec faktu dokonanego. Może wyprzedzać interwencję Bożą, sprowokować fakty nieoczekiwane.
„Dobrze jest dziękować Panu i śpiewać imieniu Twemu, o Najwyższy: głosić z rana Twoją łaskawość, a wierność Twoją nocami” (Ps 92,2-3).
Warto podkreślić to głoszenie. Ośmieliłbym się zmienić je na „przepowiadanie” z rana miłości Boga. Na „opowiadanie” - nim zaistnieją - o cudach, które Pan uczyni dla swych stworzeń.
„Zaśpiewam i zagram.
Zbudź się, duszo moja,
zbudź, harfo i cytro!
Chcę obudzić jutrzenkę” (Ps 57,8-9).
Zawsze napawał mnie otuchą śpiew mnichów w nocy. Ta ich naiwna próba przebudzenia jutrzenki (po zbudzeniu własnego serca), „wymuszenia” dnia, uprzedzenia światła!
Muszę i ja nauczyć się cudownej nieprzezorności Miriam.
Muszę czuwać w ciemności, uzbrojony jedynie w harfę, cytrę i bębenek.
Bóg nie może oprzeć się temu wyzwaniu nieprzezorności.
Nie może dopuścić do niewykorzystania moich instrumentów muzycznych. Nie może przekreślić mojej potrzeby dziękczynienia.
Bez wątpienia Bóg nie poskąpi sercu, które pragnie Go wielbić, powodów do pieśni pochwalnych.
Pozwól, by zawładnęło tobą Słowo
Zdaję sobie sprawę z tego, że w moim życiu duchowym popełniłem mnóstwo błędów, będąc niewolnikiem pewnej iluzji, pewnej obsesji: manii „wyciągania wniosków”.
Nie było kazania bez praktycznych wniosków. Rozważania bez postanowień.
Lektury jakiejś stronicy bez konkretnych zastosowań.
A wynikiem tego nieporozumienia - cały łańcuch przeświadczeń:
- że każdy dobry uczynek musi mieć natychmiastowy odzew,
- że gorliwe zaangażowanie musi dawać widoczne rezultaty,
- że działanie apostolskie musi zaowocować obficie.
Stąd dwie negatywne konsekwencje. Zniechęcenie, gdy coś nie udaje się, a przede wszystkim słabość, niepewność, brak szerokiego oddechu.
Smutek ogarnia, gdy przegląda się pewne „programy życia” czy „projekty odnowy”. Iskrzące się formułki, skrupulatne podziały, dokładne definicje, cytaty, które przekreślają każdą trudność, zdecydowane konkluzje. Ma się wrażenie, że chodzi o „matematykę duchową”.
Wydaje się, że pewne dokumenty zostały opracowane przez jakiegoś „managera”, zobowiązanego do uzyskania maksymalnej wydajności z duchowego przemysłu, którym kieruje.
Nie znam nic bardziej odległego od ewangelicznego obrazu ziarna niż te papierowe dokumenty.
Czyta się w nich między wersami przysłówek „niezawodnie”. Albo „koniecznie”. Wystarczy postępować, myśleć w określony sposób, mówić, posługując się taką właśnie terminologią, realizować określone dyspozycje, stosować skrupulatnie takie wypróbowane techniki - a rezultat jest pewny, Niezawodny.
Chciałoby się w ten sposób przeskoczyć podziemną fazę głębi, powolnego upływu czasu, spraw nieprzewidzianych, jednym słowem: fazę braku konkluzji.
Niestety (albo na szczęście) papier nie staje się życiem.
Dokumenty nie rodzą ducha religijnego ani postępowania chrześcijańskiego.
Formułki nie produkują osób.
A to z tej prostej przyczyny, że nie można zasiewać papieru.
Słowo tak. Słowo można posiać.
Ale trzeba mu pozwolić, by odbyło swą wędrówkę, by zagubiło się w ciemności, by wędrowało nieprzewidzianymi drogami, by nie musiało docierać do celów uprzednio przez nas ustalonych.
Na pustyni odkryłem ważność pracy ukrytej. Jakiś głos własnych korzeni, mieszaninę nastrojów, współdziałania ukrytych ofiar, decydujące oddziaływanie niepowodzeń, wzrost tego, co jest słabe, ważność tego, co się nie liczy, znaczenie tego, co jest mało ważne.
Obserwujesz kroplę, która spada i zostaje wchłonięta przez nienasyconą suchość. Nie ma znaczenia, jaki był jej koniec. Wiesz, że skorupa ziemi w jakimś miejscu pękła, iskra życia została rozniecona w tej panoramie śmierci.
Na pustyni jesteś powołany do wyboru pomiędzy tym, co widoczne jest na zewnątrz, a tym co dzieje się w głębi.
Pomiędzy rachunkowością a życiem przenikniętym nadzieją.
Pomiędzy ustawianiem w kolumny cyfr a upieraniem się przy cierpliwości.
(Arabowie mówią dosadnie, że trzeba „umrzeć z cierpliwości”.)
Na pustyni nie są możliwe statystyki.
Można jedynie obserwować to, co powierzono głębiom.
Spojrzenie nie kieruje się ku temu, co jest widoczne na powierzchni i w całej swej rozciągłości, ale ku temu, co znika.
Może wydać się to dziwne. Ale najprawdziwszy obraz żywotności znalazłem w El Golea, w postaci grobu Karola de Foucauld. Ten samotny grób, przy którym nie czuwali „synowie”, zagubiony w bezmiarze pustyni, napastowany przez wiatr, dał mi najbardziej namacalny obraz życia.
Pozwól, że powiem ci to, przyjacielu. Nie śpiesz się z „wyciąganiem wniosków”.
Pozwól, by Słowo przeniknęło w głąb ciebie.
Nie przywołuj go natychmiast, by wyrzucić na stacji twych pospiesznych konkluzji i niespokojnych postanowień, twych wygodnych przeznaczeń.
Nie wykorzystuj go natychmiast w praktycznych zastosowaniach.
Przestań dopytywać siebie: „Na co mi się ono przyda?”
Często Słowo pochłonięte z wielkim pośpiechem, nagięte do natychmiastowych wymogów, zużytkowane w sposób pragmatyczny, jest słowem o wartości obniżonej, wykorzystanym jedynie w malutkim stopniu w stosunku do swych możliwości. Chciałoby się powiedzieć, że zamiast wydać owoce, obumiera.
Pozwól, by ziarno przeszło swoją drogę. Nie przeszkadzaj mu, nie zwielokrotniaj kontroli, pomiarów. Pozwól, by Słowo znikło ci z oczu. Nie narzucaj mu twoich rytmów i twoich terminów, wymogów chwili. Zrozum, że nie należy do ciebie. Nie musisz go sobie „na nowo przywłaszczać” - jak to się dziś mówi. To Ono ciebie posiada.
Pozwól więc, by swobodnie zarzuciło sieci swego działania tam gdzie zechce, jak zechce, w czasie, który nie jest twoim czasem.
Być może właśnie wówczas, gdy o nim zapomnisz, gdy uznasz, że nie posłużyło ci do niczego, że nic się nie zmieniło, w jałowym i kamienistym zakątku utworzy się szczelina „niewytłumaczalna”, zwiastun kiełka...
Otóż to. Nie śpiesz się z uzyskaniem wyników.
Zawierz Słowu.
To nie ty musisz dojść do wyników. To słowo musi „spełnić” posłannictwo, dla którego Bóg je posłał. („Tak słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa” (Iz 55,11).)
Człowiek pustyni nie jest człowiekiem niecierpliwym, człowiekiem szybkich wyników. Jest człowiekiem umiejącym „umrzeć z cierpliwości”. Jest człowiekiem posługującym się mapą życia podziemnego.
To nieprawda, że jego orientację wyznaczają wyłącznie gwiazdy. On potrafi również odgadnąć to, co znajduje się we wnętrznościach ziemi.
Nie gubi się, chociaż na powierzchni brak znaków „pocieszenia”.
Nie uspokaja go to, co zbiera. Czuje się natomiast w porządku, spokojny, myśląc o tym, co zasiał, co przeniknęło w głąb, co znikło w ciemności.
Nie buduje spichrzów. Nie żyje z procentów. Żyje oczekiwaniem.
Gdy mówią mu, że wyrósł kwiat w miejscu, w którym nikt się tego nie spodziewał, nie musi biec, by to sprawdzić.
Wiedział o tym.
Ziarno „obumarłe” nie mogło zawieść.
Zaczynam wątpić, że...
Dziś rano na wydmach nie mogę uwolnić się od całej serii pytań, które mnie zdradziecko osaczyły. Teraz znajduję je w sobie, intrygują mnie.
Rozumiem, że nie mogę uwolnić się od nich z łatwością. Muszę stanąć z nimi oko w oko.
Trzy słowa dręczą mnie usilnie. Trzy rzeczywistości, które widzę stąd w świetle zupełnie innym niż zazwyczaj. I ogarniają mnie wątpliwości. Zakradają się podejrzenia coraz bardziej uzasadnione.
1. Wspólnota.
Zapytuję siebie, czy w pewnych społecznościach może dlatego brak porozumienia, że zbyt wiele tam słów, a nie umie się przemawiać milczeniem. Nie ma się zaufania do milczenia jako do środka porozumiewania się. Człowiek łudzi się, że wystarczy zbliżyć namioty, umieścić osoby obok siebie, by przybliżyć serca.
Nie podejrzewa się, że jedynie stwarzając pewien dystans, zapewniając przestrzeń intymności dla jednostek, gwarantując wymiar samotności, ludzie zaczynają tworzyć wspólnotę.
Chodzi o doświadczenie wspólnoty poprzez głębię.
Ta inna, powierzchowna nie jest wspólnotą. Jest obcością.
Leonardo mawiał: „Jeżeli będziesz samotny, będziesz cały twój”. Ja dodałbym jeszcze: Poza tym, że będziesz cały twój, będziesz również cały innych.
Samotność stwarza osoby rzeczywiście zdolne do nienależenia do siebie.
Zdolne do dawania siebie.
2. Autorealizacja.
Podejrzewam, że pewne formy autorealizacji, dziś tak okrzyczane, zdradzają nieuświadomioną formę egoizmu. I to właśnie wówczas, gdy autorealizacja dokonuje się poprzez otwarcie się na innych, poprzez wymianę, stosunki międzyosobowe. Znaczy to, że autorealizacja jest celem sama w sobie. Inni stają się narzędziem, a więc zostają uprzedmiotowieni.
Ja inwestuję kapitał miłości, dobroci, szlachetności, ale roszczę sobie prawo do uzyskania procentu, do zainkasowania dywidendy od tej operacji: do samorealizacji właśnie.
Wydaje mi się, że na pustyni odkryłem, iż miłość do drugiej osoby przechodzi drogę wyrzeczenia, ofiary, a nie autorealizacji.
Człowiek troszcząc się o realizację własnej osobowości jest jeszcze człowiekiem „pochylonym nad sobą”, o jakim mówi Luter, a więc nie umiejącym otworzyć się rzeczywiście na innych. Jest człowiekiem, który pomimo deklarowanego otwarcia się w rzeczywistości nie wychodzi poza siebie. Nie wchodzi w świat innych. Ale zmusza innych, by stali się częścią jego własnego świata.
To jedynie poprzez „ofiarę z siebie”, poprzez afirmację nie-siebie jednostka staje się zdolna do darowania. Co więcej, sama się staje darem.
Ewangelia, wydaje mi się, uczy „zaparcia się siebie”, to jest dosłownie niepoznawania siebie, by nie mieć do czynienia z własnym ja-władcą i ja-handlarzem.
Inni mogą wszystko uzyskać od osób, które nie martwią się o swą autorealizację.
Nikt, sądzę, nie chce stać się cegłą w konstrukcji mojej ludzkiej i duchowej osobowości.
Ten, kto burzy gmach własnego ja, zapominając o sobie, jest w stanie oddać własne życie w darze.
3. Medytacja.
Uczono mnie zawsze uznawać medytację za praktykę, która ma na celu gromadzenie idei, rozwinięcie myśli. Tutaj zaczynam podejrzewać, że medytacja polega na wyeliminowaniu myśli. Na obdarzeniu umysłu wolnością, na opróżnieniu go, a więc na przygotowaniu na przyjęcie nie nowej idei, ale czegoś całkowicie innego.
Medytacja na pustyni przypomina sobotę. Medytować znaczy „święcić sobotę”, czyli według etymologii słowa - zaniechać, przerwać nić rozumowania. Przestać myśleć. Zaprzestać pracy umysłowej. Nie robić nic.
Medytacja nie jest kluczem, wprowadzającym mnie do bogatej biblioteki. Jest kluczem, który otwiera drzwi prowadzące do nowego sposobu bycia. Do nowego nieoczekiwanego wymiaru życia.
Medytacja nie napełnia mi mózgu, nie wyposaża umysłu do zmierzenia się ze światem.
Opróżnia natomiast moje walizki. Czyni mnie ogołoconym.
Medytacja czyni mnie nieprzygotowanym na sprawy nieoczekiwane.
Jedynie wówczas, gdy medytacja pozwoli ci ogołocić się ze wszystkich idei na temat Boga, może wydarzyć się rzecz najbardziej niewiarygodna.
Tak. Może zdarzyć ci się Bóg.
Poddanie się rzeczom nieprawdopodobnym
„I przemówił Pan do Mojżesza: „...Wyprowadź wodę ze skały i daj pić ludowi oraz jego bydłu”” (Lb 20,7-8).
Pustynia, miejsce paradoksu. Miejsce, gdzie Bóg nakazuje rzeczy nieprawdopodobne. Masz wrażenie, że naigrawa się z ciebie.
Zachęca cię do szukania owoców na terenach najbardziej nieurodzajnych.
Przyrzeka, że cię ubogaci. A tymczasem ogołaca cię, nie pozostawia ci nic.
Zaprasza cię do swej bliskości. A natrafiasz na przerażającą rozpacz. Być może po to, byś zdał sobie sprawę, że ta intymna więź wiąże się z wiarą, a nie z wrażliwością.
Zapewnia ci życie. A tymczasem ciągle poruszasz się w miejscach, w których króluje śmierć.
Gwarantuje ci światło, ale każe ci zgasić twoją zakurzoną lampę.
Ukazuje się jako Bóg zbawienia. A wyrzuca cię na miejsca najbardziej przerażające, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Mówi o stole zastawionym. A doprowadza cię do głodu.
Nic dziwnego, że lud czuje się oszukany i szemrze. Nie akceptuje rzeczy nieprawdopodobnych. Uważa je za makabryczny żart.
„Mówili przeciw Bogu, rzekli:
„Czyż Bóg potrafi nakryć stół w pustyni?”” (Ps 78,19)
Szemranie jest odmową na wejście do krainy obietnic nieprawdopodobnych.
Błogosławieństwo interpretuje się jako przekleństwo.
Słusznie powiedziano, że „szemranie przygotowuje antywyjście”.
Panie, dlaczego z uporem domagasz się rzeczy absurdalnych?
Również i ja mam pragnienie, chcę wody. Ale nie ryzykuję i nie szukam jej w posusze. A Ty chcesz, bym uderzył w kamień.
Również i ja jestem głodny, chcę chleba. Ale nie czuję się na siłach, by szukać go tam, gdzie nie rośnie nawet źdźbło trawy.
Również i ja potrzebuję światła. Ale chciałbym zgasić moją lampkę dopiero wtedy, gdy rozbłyśnie na moim horyzoncie Twoje światło, nie prędzej.
Również i ja pragnę mądrości z nieba. Ale nie chcę szukać jej tam, gdzie nie ma książek i nauczycieli.
Panie, bądź rozsądny, poślij mnie na poszukiwanie wody tam, gdzie istnieją źródła, gdzie istnieje możliwość znalezienia jej.
„Przemów (...) do skały, a ona wyda z siebie wodę” (Lb 20,8).
Z Tobą nie można rozmawiać rozsądnie. Któż widział, by głaz dostarczył wody?
„Rozłupał skały w pustyni i jak wielką otchłanią obficie ich napoił.
Wydobył ze skały strumienie i wylał wodę jak rzekę” (Pa 78,15-16).
Nie ma innej drogi wyjścia. Na pustyni żyć mogą jedynie ludzie wiary, którzy akceptują nieprawdopodobieństwo.
Dziewięćdziesiąt dziewięć imion to za mało
Podczas gdy spożywam codzienną dawkę piasku i modlitwy, staram się powtórnie przebiec myślą niektóre z owych 99 „wspaniałych Imion Boga”, strzeżonych przez tradycję muzułmańską.
Mawiał mistyk al-Gunayd: „Boga zna tylko Bóg Wspaniały. Dlatego nie dał On najwyższemu ze swych stworzeń nic poza imionami, za którymi się ukrył...”
Pozostaje problem, czy 99 wspaniałych Imion służy do odkrycia Boga czy do osłonięcia Go. A może służy jednemu i drugiemu.
Oczywiście nie mogę przytoczyć ich wszystkich.
Powtarzam kilka z nich, które podobają mi się w szczególny sposób:
Łaskawy, Miłosierny, Pełen Pokoju, Wierny, Twórca, Najpobłażliwszy, Żywiciel, Wysłuchujący, Obecny, Żyjący.
Podoba mi się przede wszystkim ostatnie imię: Najcierpliwszy.
A jednak wydaje mi się, że żadne z tych 99 wspaniałych Imion nie odpowiada sytuacji, jaką przeżywam na pustyni.
Musi istnieć jeszcze jedno imię i wydaje mi się, że wynalazłem je:
Trudny.
Na pustyni, nie wiadomo dlaczego, ciągle mam do czynienia z Bogiem Trudnym.
Choć Abu Hurayra twierdzi, że „ktokolwiek pozna 99 wspaniałych Imion, wejdzie do raju”, podejrzewam, że do raju wejdzie ten, kto zna imię setne.
Do raju dostaje się człowiek poprzez „wąską bramę” Trudnego.
Muszę zostać niezrównoważony
Nie przyszedłem na pustynię, by szukać równowagi. Łatwiej ją można znaleźć przebywając między ludźmi.
Równowaga, jak zauważa G. Thibon, jest sprawą ciężaru. Czasami ociężałości. Przywołuje obraz dwóch szalek wagi.
Równowaga dotyczy ilości, stosunku siły. Natomiast harmonia „dotyczy jakości i zbieżności tych jakości ku jednemu wspólnemu celowi. Nawet zło może stanowić element równowagi, pod warunkiem, że zostaje zrównoważone obecnością podobnego zła o przeciwnym działaniu. Nigdy nie mogłoby się coś podobnego przydarzyć z dobrem. Mówi się o równowadze terroru. Ale któż ośmieliłby się mówić o harmonii terroru?”
Już V. Hugo twierdził: „Ponad równowagą istnieje harmonia. Ponad wagą jest cytra”.
Na pustyni nie szukam więc równowagi. Nie chcę o niej słyszeć. Nie chcę absolutnie być poddany działaniu dwóch sił, które się wzajemnie znoszą.
Szukam raczej braku równowagi.
Muszę być pozbawiony równowagi. Jedna z szalek wagi musi opaść pod ciężarem adoracji, kontemplacji, samotności, milczenia, poszukiwania Boga.
Muszę koniecznie dostosować się do pustyni, na której nic nie jest zrównoważone. Wszystko jest nadmierne, bezgraniczne, nieproporcjonalne, nienormalne.
Na pustyni bezmiar jest wielkością zwykłą. Niezwykłą jest normalność.
Również i ja chcę być przesadny, chcę zakłócić równowagę, która mnie paraliżuje.
Chcę być przesadny, jeżeli chodzi o czas poświęcony modlitwie. Przesadny w słuchaniu, czuwaniu, zagłębianiu się. Przesadny w zakorzenianiu się. Przesadny w sprawach istotnych. Przesadny wiarą. Przesadny przejrzystością.
Jeżeli odważę się na brak równowagi, jeżeli porzucę mądre dozowanie, by kultywować nierówność (to jest wolność), jeżeli przestanę kalkulować, pozwalając kierować się bezinteresownością, wtedy jedynie mam szansę znalezienia harmonii.
Ludzie pustyni nie są ludźmi równowagi. Są artystami harmonii.
Nie można odważyć ich rezultatów. Chodzi o pracę, która przypomina symfonię. Jedność w wielości. Różne dźwięki, które nie przeszkadzają sobie, ale przyczyniają się do stworzenia niepowtarzalnej frazy muzycznej.
Dzięki równowadze znajdujesz miejsce w świecie, zostajesz zaakceptowany przez podobnych tobie, za skromną cenę amputacji twoich „nierówności”.
Z harmonią prawdopodobnie będziesz zawsze kimś „nie na miejscu”, kimś, kogo nie wiadomo gdzie ulokować. W zamian za to twoje życie staje się dziełem sztuki.
Poszukiwanie równowagi przekształca cię w końcu w ekwilibrystę. Harmonia daje ci smak wolności.
Dzięki równowadze stajesz się w świecie numerem, znakiem, pionkiem.
Dzięki harmonii - posiadasz twarz, jesteś osobą, duszą.
Zachowując równowagę - nie przeszkadzasz. Ale jeżeli odnajdziesz harmonię, akord w sobie samym, obdarujesz innych pięknem twej niepowtarzalności.
Oczy sowy...
Pewien samotnik, przeszukując grotę, która wydawała mu się odpowiednia dla życia ukrytego, znajduje w niej lwa. Ten nie jest absolutnie rad z obecności człowieka i wyraża swoje niezadowolenie rykiem mrożącym krew w żyłach.
Pustelnik, wcale nie zalękniony, tak mówi do niego:
- Niepotrzebnie tak się wściekasz, zgrzytasz zębami i robisz tyle hałasu.
Wydaje mi się, że jest tu miejsce i dla ciebie, i dla mnie. Ale jeżeli jesteś niezadowolony, możesz również wstać i pójść sobie... Wynocha!
Bestia onieśmielona zbliża się do wyjścia i znika.
Dla ojców pustyni takie epizody były raczej normalne.
Istniało przeświadczenie, że życie pustelnicze w poszukiwaniu wierności, zapału i czystości serca jest jakby powrotem do warunków rajskich, gdy Adam żył w zgodzie również ze zwierzętami.
Byłoby rzeczą interesującą opisać zwierzyniec mnichów: pantery, lwy, krokodyle, węże, skorpiony, żmije... Wszystkie nieszkodliwe, co więcej, w wielu wypadkach stawały się przyjaciółmi mnichów i nierzadko świadczyły im usługi.
Wydaje się jednak, że mnisi szczególnie upodobali sobie sowy i puchacze. W tych ptakach, które w nas wywołują jakąś odrazę, a których nocny krzyk przeszywa nieprzyjemnym dreszczem, ludzie oddający się kontemplacji dopatrują się symbolu własnego życia. Przede wszystkim z powodu oczu, ogromnych, zdolnych do przewiercenia muru nocy.
Zwierzęta te nie tylko mają wielkie oczy, ale zdają się być samymi oczyma.
Sowa widzi przy świetle sto razy słabszym od światła potrzebnego człowiekowi.
„...Czy nie widzicie, o mędrcy, czy nie widzicie, o roztropni, o oczach kaprawych, wy, mężczyźni i kobiety o oczkach wąskich i półprzymkniętych, że Bóg stworzył oczy sów i puchaczów tak ogromnymi, aby widziały w nocy, gdy rzeczy są tym czym są i niczym innym? Aby przeniknąć ciemność, trzeba posiadać oczy przeogromne, oczy Boga samego. Wówczas noc staje się światłem”. Tego doświadczają kontemplatycy. „Popatrzcie na nich: upierają się, by swymi okrągłymi oczyma przeniknąć noc, noc rzeczy, noc Boga, obłok Niepoznawalnego, który pozwala wreszcie się poznać. Trwają tam niczym wartownicy na czatach, cierpliwie przykucnięci na swych kruchych nogach, dopóki nie wzejdzie inne Słońce. Jedynie oni mogą nas wyrwać z udręk naszej złej nocy, którą z uporem chcemy nazywać dniem i którą czynimy jeszcze bardziej nieprzeniknioną, posługując się naszymi neonami i innymi fałszywymi światłami.
Oczy nasze zafascynowane rzeczami bliskimi, widocznymi, błyszczącymi, narzucającymi się uwadze, zamykają się powoli i zmniejszają do wymiarów nędznych przedmiotów, które znajdują się w zasięgu dłoni.
Oczy samotników, podobnie jak oczy sów, nie boją się nocy. Roszczą sobie prawo do patrzenia poprzez noc. Pragną uchwycić rzeczywistości okryte tajemnicą, rzeczy, które się nie narzucają. Dlatego oczy te powiększają się i stają się ogromne, zdolne do zobaczenia Piękna i Prawdy, znajdujących się poza wymiarem rzeczy.
Gdy się modlisz, nie lękaj się i pozwól otworzyć sobie oczy. Stań się samymi oczyma.
W ten sposób noc nawet najciemniejsza może stać się źródłem twego oświecenia.
Światło zasiane w nocy
A kto powiedział, że światło musi zrodzić się ze światła?
Oto inne złudzenie, rozwiane bezlitośnie przez pustynię: że trzeba czekać i szukać światła w świetle.
Bóg często udziela tym, których kocha, łaskę pozbawienia ich światła.
„Zostawia ich w nocy. I to noc staje się światłem. „Et nox illuminatio mea in deliciis meis”.
Prawdziwe światło świeci w ciemnościach. Ale trzeba przyzwyczaić się do znajdywania go tam. Początkowo człowiek jest przerażony: światło jest czymś tak przyjemnym i koniecznym! Potem z wolna wstaje dzień...”
„Wschodzi w ciemności jako światło dla prawych” (Ps 112,4).
Ale przez długi czas światło pozostaje pogrzebane w nocy.
Psalm 97,11 zapewnia: „Światło wschodzi dla sprawiedliwego”. Werset ten jednak dosłownie powinien być przetłumaczony następująco: „Światło zasiane jest dla sprawiedliwego”.
Chcielibyśmy mieć światło natychmiast, w pełnym wymiarze, definitywnie.
I trudno nam przyjąć światło „zasiane” w nocy, nie wiadomo gdzie.
Światło, które wzejdzie nie wiadomo kiedy.
Trudno nam uznać, że nie jest to jeszcze „czas światła”, gdyż nie zagłębiliśmy się jeszcze wystarczająco w ciemności nocy.
Niełatwo nam zgodzić się, że dar światła nie nadejdzie dopóty, dopóki nie będziemy mieli odwagi prosić o łaskę ciemności.
Kiedy zdołam wreszcie powtórzyć z przekonaniem:
„Niech mnie przynajmniej ciemności okryją i noc mnie otoczy jak światło” (Ps 139,11).
„Niech się staną ciemności...”
Doświadczenie modlitwy na pustyni pozwala ci zrozumieć, że to co nazywasz zazwyczaj światłem i co przyzywasz, jest twoim światłem i nie ma nic wspólnego ze światłem Bożym.
Gdy Bóg rozświetla światłością swe oblicze, Jego światło nie może rozjarzyć naszych opłakanych świateł, ale rozjaśnia nasze ciemności.
Na pustyni musi właśnie zaniknąć twoje światło, musi zgasnąć twój wyblakły płomyczek.
Oko twoje staje się bezużyteczne.
„Niech się staną ciemności!” Również i to jest „przejściem” przez pustynię.
Nie możesz wymagać, by mieć światło, jeżeli wpierw nie nauczysz się dostrzegać go, chciałbym powiedzieć znosić go (gdyż światło Boże, podobnie jak blask Jego chwały, jest „przytłaczające”) spojrzeniem nowym, które rodzi się w mroku i przyzwyczaja się do niego, to jest do braku wszelkiego światła ludzkiego.
„W Twej światłości oglądamy światłość” (Ps 36,10).
Mniemanie, że widzi się Jego światłość przy naszym świetle, oznacza właśnie wyrzeczenie się światła.
Wszyscy jesteśmy skłonni wołać: „Rabbuni, żebym przejrzał!” (Mk 10,51)
Nikt jednak nie chciałby przygotować się do przyjęcia światła poprzez bolesną drogę oślepienia.
„Szaweł podniósł się z ziemi, a kiedy otworzył oczy, nic nie widział” (Dz 9,8).
Tak człowiek przygotowuje się do zobaczenia Boga.
W Ewangelii to ślepi widzą. Ci natomiast, co posiadają sprawne oczy, nie widzą nic.
Jezus mówi wyraźnie: „Przyszedłem na ten świat... aby ci, którzy nie widzą, przejrzeli, a ci, którzy widzą, stali się niewidomymi” (J 9,39).
Już Izajasz powiedział: „Niewidomi, natężcie wzrok, by widzieć!” (Iz 42,18)
Światło jest możliwością ofiarowaną temu, kto godzi się być doprowadzony do ciemności.
Teraz dotknie cię ręka Pańska: będziesz niewidomy...” (Dz 13,11)
Niekoniecznie jest to kara.
Może to być początek uzdrowienia.
Bóg przychodzi poprzez nieprzydatność zmysłów
Nie jest to wyłącznie kwestia oczu.
Muszą stać się „nieprzydatne” również inne zmysły.
„Zatwardź serce tego ludu, znieczul jego uszy, zaślep jego oczy, iżby oczami nie widział ani uszami nie słyszał, i serce jego by nie pojęło...” (Iz 6,10)
Dziwne. Bóg powierza swój przekaz prorokowi. I wydaje się, że ten ma spowodować oślepienie, głuchotę, nieczułość audytorium.
Sądzę, że teraz rozumiem.
Sprawą najpilniejszą jest uniemożliwienie normalnego funkcjonowania oczu, uszu, serca, umysłu.
Zmysły wobec Słowa i Spotkania muszą przestać działać normalnie.
Chodzi o to, by widzieć, słyszeć, rozumieć „inaczej”.
Zbyt często próbujemy nawiązywać rozmowy z Bogiem nacechowane mądrością ludzką.
Wówczas Bóg nie ma nam nic do powiedzenia. Nie umożliwia nam zrozumienia czegokolwiek.
Trzeba tymczasem dojść do nieprzydatności.
Dzięki nieprzydatności normalnych środków zrozumienia można ufać, że przekaz dotrze aż do nas.
Zresztą wiara jest najwyższym wyrazem nieprzydatności zmysłów. I właśnie dlatego pozwala nam dotrzeć do tajemnicy.
Gdy nic już nie funkcjonuje tak jak dawniej, gdy oczy, uszy, serce, inteligencja nie służą do niczego, wówczas otwieramy się na objawienie.
Pustynia bezradności
Pewien mistyk muzułmański mówi o „pustyni bezradności”. Opisuje ją na przykładzie przygody pewnego podróżnika, który się zagubił. Po wyczerpaniu zapasów traci nawet muła. Nie jest w stanie zorientować się w rozpaczliwej piaszczystej równinie. Nie wie, dokąd zdąża. Zagubiony właśnie w pustyni bezradności.
Jest to doświadczenie znane wszystkim mistykom. Noc ciemna. Chwila, w której człowieka dopada udręka, poczucie przerażenia bliskie rozpaczy. Człowiek nie wie, gdzie się znajduje. Czy idzie ku Bogu, czy od Niego się oddala. Czy postępuje naprzód, czy też uderza o nieprzebyty mur. Czy modli się, czy też traci czas. Czy otwiera sobie przejście, czy też kręci się w kółko. Czy to poszukiwanie ma jakiś sens, czy jest absurdalne. Czy to jest życie, czy śmierć...
A jednak to właśnie ten człowiek, zagubiony, zrozpaczony jest przedmiotem uwagi Boga, Jego daru miłosierdzia.
Ale tymczasem Bóg przeprowadza cię przez pustynię bezradności. Przez wzbudzający lęk obszar wrogości, gdzie jedynym znakiem Jego obecności jest nieobecność.
Aby dostrzegać to, co się widzi
Nasze spojrzenie, poprzez zażyłość z Jego „światłością niedostępną” (1 Tm 6,16), nabywa zdolności widzenia, „zbliżenia się” do światła.
Nie chodzi jednak o umiejętność przenikania jedynie wymiaru nadprzyrodzonego.
Wydaje mi się, że w modlitwie realizuje się dziwny paradoks: przebywając w świecie niewidzialnym, oko potrafi stać się przydatne w świecie widzialnym.
Pozostając długo w przestrzeni transcendencji, człowiek oddający się kontemplacji „wypróbowuje” niejako własny wzrok, aby potem umiał on zmierzyć się z przestrzenią tymczasowości.
Musimy zdać sobie sprawę, że najtrudniej jest zobaczyć rzeczy, które mamy przed oczyma, te które nas dotykają, które potrącają nas.
Samotnik przyzwyczaja się do „znoszenia” światła Bożego, nie tylko jako zadatku i zapowiedzi wieczności, ale jako odkrycia współczesnych rzeczywistości.
Powiedziano słusznie, że „trudno zobaczyć tłum, stojąc pośrodku niego”.
Samotnik ucieka od tłumu nie dlatego, że nie chce go już więcej widzieć, ale by go lepiej widzieć.
Prawdziwy kontemplatyk pragnie widzieć jedynie Boga, nic poza Bogiem, gdyż chce nauczyć się dostrzegać brata, skupiać się na jego twarzy.
Mistyk nie waha się skierować oczu ku „światłości niedostępnej”, by pozwolić je sobie oślepić przed najbardziej niewygodną rzeczywistością ziemi.
Mistyk nie grymasi, nie jest estetą piękności niebieskich. Jest z pewnością zakochany w pięknie, które jednak otwiera oczy na wszystko, co jest odrażające, nie do przyjęcia, zniekształcone, niesprawiedliwe, nieprzyjemne, co przedstawia życie na tej „kuli łachmanów i grzechów”.
Jeżeli ktoś idzie na pustynię, by nie widzieć więcej nikogo, by nie mieć do czynienia ciągle z tymi samymi nieznośnymi osobami, z tymi samymi nieprzyjemnymi problemami, z tymi samymi banalnymi sprawami codziennymi, musi liczyć się z oślepnięciem.
Na pustynię idzie się, by widzieć więcej, by widzieć lepiej. Przede wszystkim by skierować nasze oczy ku rzeczom i osobom, których wolelibyśmy nie widzieć, by spojrzeć na sytuacje, w których wolelibyśmy nie uczestniczyć, na zagadnienia, których pragnęlibyśmy uniknąć, na spotkania, które chcielibyśmy ominąć.
Kontemplatyk to taki człowiek, który zdał sobie sprawę, że aby „dostrzec” brata, którego... widzi, który przechodzi obok, który może nawet depcze po nogach lub uderza łokciem w autobusie, musi wpierw poszukać Boga niewidzialnego.
Nie wchodzi do rzeczywistości niebieskich, wychodząc od rzeczywistości wyczuwanych zmysłami. Postępuje odwrotnie. Od niewidzialnego do widzialnego. Od Boga do brata.
Aby. dotrzeć do bliźniego, idzie wpierw do Boga. Jest pewien, że stamtąd dojdzie do brata. A jeżeli nie dochodzi, to dlatego, że nie zbliżył się wystarczająco do Boga.
Zatrzymuje się w „innym świecie” na tyle, na ile potrzeba, by odkryć „tutejszy świat”.
Pragnie usilnie tak długo szukać oblicza Boga, dopóki nie objawi mu się oblicze człowiecze.
A jeżeli Bóg pozwoli mu osiągnąć szczyt przemienienia, wie, że łaska ta zostaje mu udzielona, by mógł na powrót bez zwłoki zejść na nizinę, gdzie czeka go ktoś zeszpecony.
Mam zaufanie do wzroku człowieka modlitwy. Nie ośmielam się przeszkadzać mu, gdy trwa w kontemplacji Jedynego. Wiem, że gdy przechodzi obok mnie pogrążony w myślach, jednak mnie widzi.
Boję się raczej człowieka zabieganego, wszędobylskiego, człowieka, który poklepuje mnie po ramieniu, przygląda się szczegółom mego ubioru, stwierdza, że dobrze wyglądam. Człowieka, którego uwadze nic nie uchodzi. Ale jestem pewien, że ten człowiek mnie nie widzi.
Miałbym ochotę powiedzieć mu:
- Jak możesz dostrzegać mnie, jeżeli nigdy nie zamykasz oczu? Jak możesz nie spuszczać mnie z oczu, jeżeli nigdy nie odchodzisz? Jak to możliwe, byś interesował się mną, jeżeli Bóg nie pochłania ciebie całkowicie?
Uszy lisa
Na pustyni nie spotkałem ani lwów, ani panter, ani nawet sów.
Za to widziałem z bliska „fennec” - małego lisa pustynnego. Złapało go, nie wiem jak, kilku chłopców ze wsi w okolicach Beni Abbes. Chodzili z nim tryumfalnie dokoła, prowadząc na sznurku.
Obserwowałem go uważnie. Biały, wydłużony pyszczek, orzechowa sierść, szczupła budowa ciała, ruchy szybkie i zwinne. Ale to co uderzało przede wszystkim, to jego uszy. Szerokie, długie, bardzo ruchliwe.
„Fennec” posługuje się nimi również jako wentylatorami, poruszając w sposób wirowy. Broni się nimi przed straszliwym upałem.
Ale uszy służą małemu liskowi szczególnie do wychwycenia, na odległość kilometrów, kroku zbliżającego się nieprzyjaciela.
Są one nadzwyczajnymi antenami, które słyszą niewyczuwalny szmer.
Zawierzając swym uszom, „fennec” wychodzi przede wszystkim w nocy i wsłuchuje się w ciszę pustyni.
Można by powiedzieć, że bardziej mu służą uszy niż oczy.
Bez wahania obrałem sobie małego liska za ulubione zwierzę na okres mego pobytu na pustyni.
Modlitwa nie tyle polega na mówieniu, ile na trwaniu i wsłuchiwaniu się.
Trzeba rejestrować kroki przychodzące z daleka.
Domyślać się obecności, głosu.
I opierać się pokusie ucieczki.
Głos pozwala zobaczyć
Pustynia kształtuje widzenie, a przede wszystkim słuchanie.
Wzrok zostaje oczyszczony z matowości, a słuch z ogłuszenia.
Oba zmysły wyzwalają się z zamieszania i skierowują się ku Temu, który jest Wizerunkiem Ojca i Jego Słowem.
Oczy i uszy nawracają się więc. Skierowują się w jedną stronę.
Rzekłbym, że na pustyni większe znaczenie ma przygotowanie do wsłuchiwania się.
Chodzi o wychwycenie głosu, który jest zaproszeniem, rozkazem, wezwaniem, wyznaniem miłości, propozycją przyjaźni.
A to zakłada pogłębienie więzów łączących Tego, który wzywa i tego, który jest wzywany. Im silniejsza i bardziej wyłączna jest więź, tym łatwiejsze staje się „rozpoznanie” głosu.
Ukochana ż Pieśni nad Pieśniami we wszystkim słyszy głos „umiłowanego”.
„Cicho! Ukochany mój!
Oto on! Oto nadchodzi!
Biegnie przez góry,
skacze po pagórkach” (Pnp 2,8).
Głos nieuchwytny, który jednak zostaje zarejestrowany przez serce, również podczas snu:
„Ja śpię, lecz serce me czuwa.
Cicho! Oto miły mój puka!” (Pnp 5,2)
Gdy pyta się strażników, czy widzieli „miłego mej duszy” (Pnp 3,3) spotyka ją rozczarowanie. Oczy nie są w stanie dostarczyć upragnionej informacji.
Lepiej zawierzyć głosowi:
„O daj mi usłyszeć twój głos!” (Pnp 8,13)
W nocy owcom w zagrodzie może się wydawać, że zgubiły pasterza. Odnajdują go rano, nie wtedy, gdy go widzą, ale gdy „słuchają jego głosu” (J 10,3).
Wówczas następuje spotkanie, wzajemne poznanie dzięki tej specjalnej „liturgii głosu”.
„Woła on swoje owce po imieniu i wyprowadza je... staje na ich czele, a owce postępują za nim, ponieważ głos jego znają” (J 10,3-4).
To głos pozwala odróżnić pasterza od obcych. Głos zwraca to, co zostało zabrane oczom.
Maria Magdalena w poranek Wielkanocny, gdy zawierza „wzrokowi”, zaczyna płakać, zdaje sobie bowiem sprawę, co jej zabrano. „Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono” (J 20,13).
Odnajduje Go na dźwięk głosu:
- „Mario!”
- „Rabbuni!”
Oczy nie pozwoliły jej rozpoznać Pana. Wzięła Go bowiem za ogrodnika. Ale głos nie zwodzi. Barwa, ton, imię wypowiedziane w szczególny sposób wzniecają iskrę „rozpoznania”.
Również i ona, jak owce w zagrodzie, rozpoznaje Pasterza. „Woła on swoje owce po imieniu” (J 10,3).
Trzeba mieć odwagę, by pójść za Janem Chrzcicielem na pustynię, na miejsca, gdzie nie widzi się nigdy nikogo.
Samotnik zgadza się na zamknięcie oczu. Odrzuca poznanie, które przychodzi od strony oczu.
Ale nagle „doznaje najwyższej radości na głos oblubieńca” (J 3,29).
Człowiek pustyni, który zmusił siebie do milczenia, odnajduje w sobie własny głos, wydobywający się gwałtownie na zewnątrz. Głos odważnie odpowiada na wezwanie innego głosu i biegnie naprzeciw szybciej od kroków:
„Przyjdź, Panie Jezu!” (Ap 22,20)
Jest to więc głos, który umożliwia objawienie.
Ustanawia kontakt.
Uprzedza spotkanie.
Sławi posiadanie.
Chleb, który staje się kamieniem
Dziś rano zaopatrzony w zwykłą rację chleba, skuliłem się na wierzchołku jakiejś wydmy piaskowej, upatrzonej od dawna i przebadanej na wszelkie sposoby.
Wziąłem ze sobą wiersz 11 Psalmu 81:
„Ja jestem Pan, twój Bóg,
który cię wyprowadził z ziemi egipskiej;
otwórz szeroko usta, abym je napełnił”.
Staram się czytać go powoli, jeden, dziesięć razy.
Potem ograniczam się do powtarzania:
„Otwórz szeroko usta, abym je napełnił”.
Czuję się nieswojo. Zaczynam wątpić, czuję się zakłopotany. Coś nie funkcjonuje. Dziś rano nie mogę przełknąć kawałka chleba. Mam wrażenie, że zęby natrafiają na kamień. Próbuję jeszcze raz. Słyszę jakiś zgrzyt. To jest żwir, a nie Słowo.
Otóż to. Niełatwo jest otworzyć usta i pozwolić je sobie napełnić. Moje usta bowiem pełne są słów bezużytecznych, daremnej gadaniny, pustych przemówień, błyskotliwych zdań, interesujących wiadomości.
A nie są to tylko moje słowa. Są tam również słowa innych. Moje usta mają bowiem zwyczaj gościć, a przede wszystkim powtarzać również i to, co mówią inni: pochwały i krytyki, pochlebne sądy i złośliwe obserwacje, zachęty i straszliwe potępienia.
Jak trudno jest mieć usta otwarte, przygotowane na dar.
A poza tym, muszę wyznać, boję się. Tak. Boję się chleba. Zbyt przyzwyczajony do pojadania apetycznych okruchów, słodyczy, wiem, że Bóg ma mi do zaofiarowania jedynie chleb. I boję się żyć jedynie chlebem.
Co najwyżej więc udaje mi się rozchylić na chwilę usta, zostawiając szparkę.
Gotów jestem przyjąć pożywienie, ale w ilościach odmierzonych, określonych przeze mnie.
A Bóg tymczasem wymaga ust szeroko otwartych. Opróżnionych, oczyszczonych. Wolnych.
Jego Słowo pragnie wypełnić moje usta, posiąść je całkowicie. Nie zamierza czekać na swą kolejkę, tym bardziej nie zadowala się wspólnym zamieszkaniem.
Jego Słowo, będące chlebem, staje się kamieniem, gdy wchodzi do ust, w których rozbrzmiewają wszystkie odgłosy placu targowego.
Jest to Słowo, które nie lubi słów.
Gdy jednak napełni twoje usta, możesz powiedzieć rzecz najważniejszą:
„Jestem Panem, Twoim Bogiem”. W ustach-targowisku to zdanie byłoby bluźnierstwem.
Słuchać milczenia Boga
Nie śpiesz się.
Gdy przychodzisz na pustynię, nie wymagaj natychmiastowego zrozumienia Słowa.
Musisz milczeć. Nadsłuchuj. To słuchanie nie jest wyłącznie sprawą słuchu. Całe twoje jestestwo musi być w stanie nasłuchiwania.
Na pustyni nie są potrzebne książki. Co więcej, lepiej zostawić je daleko.
Chodzi o to, by - jak mówią Arabowie - „czytać przy pomocy uszu”.
Przygotuj się więc do słuchania.
Ale miej na uwadze, że „aby zrozumieć głos Słowa, trzeba umieć słuchać Jego milczenia” (P. Evdokimov).
Na pustyni Bóg przemawia swym milczeniem, tak jak swym Słowem.
W każdym razie musisz uciszyć inne głosy. Głosy, które rozbrzmiewają w tobie: głos pychy, chciwości, łatwizny, hipokryzji, zysków, egoizmu, próżności.
Ale muszą zamilknąć również głosy wewnętrzne.
Pamiętaj o ostrzeżeniu J. Sulivana: „Gdy ludzie z Waszego klanu nie mają wam już nic do powiedzenia, gdy nic już nie mówi wam niczego, wtedy właśnie, wierzący wszelkich ras, agnostycy, ateiści: inne słowo szuka drogi do Was”.
Milczenie jest światłem
Słowa autentyczne, prawdziwe rzadko słyszy się na placach.
Tam rozbrzmiewają słowa hałaśliwe. Na pustyni tymczasem wychwytuje się słowa, które po cichu zmieniają ciebie.
Słowa, które słyszysz na placach, działają podniecająco, entuzjazmują, zachęcają do mówienia, komentowania, dyskutowania. Słowo, które rozbrzmiewa na pustyni, zmusza cię do milczenia.
W obliczu doświadczania Boga i Jego chwały Izajasz wypowiada niezapomniane zdanie: „Biada mi! Jestem zgubiony! Wszak jestem mężem o nieczystych wargach” (Iz 6,5).
Niektórzy uczeni utrzymują, że wołanie: „Jestem zgubiony” równoznaczne jest z jestem zmuszony do milczenia.
Prorok zostaje zmuszony do milczenia w związku z tym, co widział, słyszał, doświadczył, przeczuł. Uznaje, że nie może więcej mówić, gdy tymczasem jego misja polegała właśnie na mówieniu.
Izajasz spotkał „Boga, o którym nigdy nie mówi się tak dobrze, jak wówczas, gdy się milczy. Boga, o którego istnieniu nigdy nie jest się tak przekonanym jak wówczas, gdy wszystkie argumenty wypadają z rąk, gdyż nic nie znaczą” (E. Balducci).
Prorok jest wielki przede wszystkim swym milczeniem, którym adoruje tajemnicę Boga, wyraża Jego niedosięgłość, inność, świętość.
Milczenie jest prawdziwym oczyszczeniem.
Istnieje słowo, które wyraża pustkę.
Istnieje milczenie, które wyraża pełnię.
Niektórzy stali się wielkimi mówcami, przezwyciężając jąkanie za pomocą kamyków, które wkładali sobie do ust.
Abba Agaton przez trzy lata trzymał kamyki w ustach nie po to, by zostać mówcą, ale by nauczyć się milczenia.
Słowo często nie pozwala widzieć.
Milczenie jest światłem.
Tyle potrzeba słów, by nic nie powiedzieć lub by powiedzieć akurat odwrotność tego, co się myśli. Ale wystarcza milczenie, by wyrazić wszystko.
Prawdziwy kontemplatyk nie jest nigdy gadatliwy. Zawierza milczeniu, by ułatwić spotkanie. I gdy usłyszy Słowo, nie znajduje już słów.
Milczenie więc stanowi warunek, ale również nieuniknioną konsekwencję Spotkania.
A wszystko dokonuje się w kontekście miłości.
To miłość tłumaczy milczenie, niemożność mówienia.
„Miłość jest słowem, które staje się milczeniem. Może lepiej: jest zjednoczeniem słowa z milczeniem, pocałunkiem, uściskiem, wzajemnym darem” (Dom A. Guillerand).
Powiedzieć sobie wszystko w milczeniu
Przeżyłem doświadczenie pustyni w grupie.
Gromadziliśmy się razem wieczorem, na mszy św.
Ale często odczuwaliśmy potrzebę bycia razem, by wspólnie milczeć.
Przychodziła wtedy na myśl średniowieczna sentencja: „Silentium pulcherrima caeremonia”. Milczenie jest wspaniałą ceremonią.
Nie zaznałem nigdy nic bardziej wymownego nad te godziny wspólnego milczenia.
Milczenie nie krępowało nas. Nie czuliśmy się zakłopotani. Co więcej, czuliśmy się doskonale właśnie milcząc.
A gdy podnosiliśmy się z klęczek, mieliśmy wrażenie, że powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia. W milczeniu.
Nie bolała już nas rozłąka.
Doświadczaliśmy słuszności arabskiego napomnienia: „Odsuńcie wasze namioty, zbliżcie wasze serca”.
Bóg oczekuje na twoją odpowiedź z pustyni
Przybyłem na pustynię nafaszerowany pytaniami. Może będę mógł o nich mówić, dyskutować ze spokojem. Może będę miał możność wreszcie wyjaśnić pewne kwestie.
Uparcie pokutuje w nas pojęcie Boga „Dawcy odpowiedzi”.
W rzeczywistości nie dał On nigdy możliwości wydobycia na światło dzienne pytań, które od dawna mnie dręczyły.
Powróciłem z pustyni z ogromną liczbą pytań. Ale to były Jego pytania. A moje? Zniknęły. Nawet ich sobie nie przypominam.
W każdym razie wydawały mi się dziecinnie proste w porównaniu z odpowiedziami, które teraz jestem zmuszony dawać.
Nie przychodzi się na Spotkanie z „platformą” dla rozmowy czy z opracowanym uprzednio schematem dyskusji. Nie można „ukierunkować” z góry rozmowy z Bogiem. On nie trzyma się tematu. Wysuwa prawdziwe problemy, te, których normalnie unikasz, gdyż zbyt jesteś pochłonięty sprawami drugorzędnymi.
Z Bogiem nie można ustalić „porządku dnia”. On nieuchronnie przesuwa cię na teren starannie unikany.
Role więc odwracają się. Teraz On oczekuje od ciebie odpowiedzi...
Panie, kiedy przekonam się wreszcie, że w moim życiu wszystko stanie się jaśniejsze, w miarę jak zdecyduję się udzielić Ci „wyjaśnień”, których żądasz ode mnie w czasie modlitwy? Że mam prawo do światła jedynie w takim stopniu, w jakim pozwalam Tobie „uczynić światłość” w chaosie mego życia?
Pozwól sobie coś powiedzieć
Również i ja niestety zachowuję się często jak faryzeusz Szymon (por. Łk 7,36 i nast.). Ciągłe zagłębianie się w wątpliwościach, bezradności i pytaniach, wywołanych Twym dziwnym zachowaniem się, Panie.
Wydaje mi się, że Ty, który prowadzisz mnie na ubocze, gotów jesteś udzielić mi wszelkich odpowiedzi, rozwiać nieporozumienia:
- Szymonie, mam ci coś powiedzieć.
- Powiedz, Nauczycielu.
Niestety, Twoje słowa nie są odpowiedzią. Są serią naglących pytań. Moje zachowanie się wobec Ciebie zostaje poddane dyskusji.
Teraz Ty masz coś do powiedzenia (i to jakie rzeczy!) na mój temat.
Zaczynam rozumieć. Jeżeli ja zadaję pytania, zmuszam Ciebie do wejścia w moje schematy.
Jeśli natomiast pozwalam ci „coś” powiedzieć, zostaję rzucony w Twoją perspektywę.
Panie, czyż modlitwa nie będzie zaniechaniem moich zarozumiałych pytań, abyś Ty mógł mi „coś” powiedzieć?
Bóg oczekuje na pustyni
Sahara jest największą pustynią świata. Stanowi jedną czwartą część Afryki. Ma powierzchnię 8 milionów km(2) i mniej niż 2 miliony mieszkańców.
Arabowie utrzymują, że „pustynia jest ogrodem Allaha. Pan Wiernych usunął stamtąd wszelkie zbędne zwierzęta i istoty ludzkie, aby mógł tam przechadzać się w pokoju”.
Ja sądzę natomiast, że Bóg stworzył pustynię, aby przywołać tam niektórych ludzi. Aby móc tam spotkać jednostki „niepotrzebne”, skłonne wyczekiwać, gotowe do oślepienia sobie oczu ciągłym spoglądaniem poza łańcuchy wydm.
Pustynia pozwala na podjęcie dialogu przerwanego w ogrodzie Edenu.
Po odejściu Adama Bóg nigdy nie zgodził się być tylko Bogiem kwiatów, nieba, gwiazd.
Pragnie być Bogiem człowieka.
...I daj nam chęć rozpoczynania od nowa
Było to pożegnanie, które wprowadziło mnie w osłupienie.
Brat Ermete długo wpatrywał się we mnie swoim dobrotliwym wzrokiem, a potem zarzuciwszy mi ręce na szyję (naturalnie jego ręce pozostawiły ślady zaprawy murarskiej), dodał głosem spokojnym, głębokim:
- Wracaj szybko... Byłoby pięknie, gdybyś mógł zatrzymać się na dłużej, by „być człowiekiem pustyni”... Teraz, gdy zdałeś sobie sprawę, czym jest pustynia, musisz się zdecydować... To będzie interesujące, zobaczysz.
I tak niekończące się dni samotności, ogromnie długie godziny modlitwy, tony, połkniętego piasku, czas spędzony na adoracji, były jedynie powierzchownym zetknięciem się, „próbą” nawet nie specjalnie zobowiązującą...
Musnąłem zaledwie pustynię. Po prostu ją zobaczyłem. A powinienem nią żyć.
Obnosiłem w sobie przez jakiś czas te surowe słowa z uczuciem jakiegoś gniewu, irytacji z powodu doznanej niesprawiedliwości.
Miałem ochotę powrócić. Wytłumaczyć, usprawiedliwić się, opowiedzieć, sprecyzować.
Jednak po ochłonięciu z pierwszego nieprzyjemnego wrażenia musiałem przyznać rację bratu Ermate.
Nie nauczyłem się jeszcze modlić. Udzielona mi została łaska zdania sobie sprawy, czym może być, czym musi być modlitwa, samotność, milczenie.
Pustynia była dla mnie jedynie „ilustracją”. Obrazem tego, co powinienem realizować w codziennym doświadczeniu.
Podejrzewam, że modlitwa w gruncie rzeczy nie jest nigdy czymś „dokonanym”. Człowiek odkrywa modlitwę, gdy dochodzi do stwierdzenia, może po latach wiernego modlenia się: „Muszę zacząć modlić się. Trzeba, bym nauczył się modlić”.
W wyniku pewnych zobowiązujących i prowadzonych raczej serio doświadczeń człowiek odkrywa pustynię jako możliwość, jako projekt do zrealizowania.
Oto rezultat najbardziej zaskakujący: odkryć we własnym życiu możliwość modlitwy.
I tym razem masz rację, drogi Ermete. Na pustyni nie istnieją punkty końcowe, ale jedynie punkty wyjściowe.
Jedynym punktem docelowym jest ten, który obliguje cię do ponownego wyruszenia.
Dom Boży jest jedynym miejscem zamieszkania człowieka
„Wtedy rzekł: „Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana!” A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały [szła] przed Panem; ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze - trzęsienie ziemi:
Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień: Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu - szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty...” (1 Krl 19,11-13)
Wszyscy wielcy poszukiwacze Boga zgodnie twierdzą, że Boga nie można znaleźć wśród hałasu, niepokoju i zamętu.
Ucieczka z miasta stanowi zerwanie ze wszystkim, co przeszkadza spotkaniu.
Trzeba więc zapuścić się w przestrzeń samotności, milczenia, spokoju. One to tworzą atmosferę spotkania.
Typową drogą jest droga mnicha Arseniusza, charakteryzująca się trzema etapami.
- „Arseniuszu, uciekaj od ludzi” (fuge);
- „Arseniuszu, milcz” (tace);
- „Arseniuszu, uspokój się” (quiesce - esychaze);
„Istnieje przesłanie od Boga, którego nie można przyjąć bez odizolowania się, istnieje łaska intymności udzielana jedynie tym, którzy milczą i rzeczywiście oddzielili się od świata na jakiś czas czy definitywnie” (Dom L. Leloir).
„Kto wstąpi na górę Pana,
kto stanie w Jego świętym miejscu?
Człowiek o rękach nieskalanych i o czystym sercu...” (Ps 24,3-4)
Chodzi o to, by mieć serce oczyszczone z gadulstwa, rozproszenia, mnogości, nawoływań z placów, głosów z targowisk.
Niestety musimy wyznać:
„Zbyt długo mieszkała moja dusza z tymi, co nienawidzą pokoju” (Ps 120,6).
Psalm 68,7 ukazuje nam Boga zatroskanego o mieszkanie dla człowieka samotnego:
„Bóg przygotowuje dom dla opuszczonych”.
Inne tłumaczenie mówi o „odizolowanych”. Jeszcze inne mówi o „porzuconych”. Nic nie przeszkadza wybrać tekst mówiący, że Bóg przyjmuje do domu tych, którzy odizolowali się dobrowolnie.
„Rabbi! - to znaczy: Nauczycielu - gdzie mieszkasz?” (J 1,38)
Aby tam dojść, trzeba zostawić za sobą zamęt, troski, hałasy.
Wydaje mi się, że niewystarczająco podkreślone jest to, co uznaję za sprawę zasadniczą. Nie wystarcza powiedzieć, gdzie Bóg się nie znajduje.
„Pan nie był w wichurze... Pan nie był w trzęsieniu ziemi... Pan nie był w ogniu...”
Trzeba sprecyzować, że tam, gdzie nie ma Boga, nie ma też człowieka. Albo znajduje się człowiek szalony, rozbity, robot.
Tam gdzie nie objawił się Bóg, również człowiek nie może się odnaleźć, rozpoznać siebie.
Wszystko to, co uniemożliwia spotkanie z Bogiem, uniemożliwia również spotkanie z sobą samym.
Atmosfera, nie nadająca się na rozmowę z Bogiem, jest również atmosferą, którą człowiek nie może oddychać.
I odwrotnie. Milczenie, samotność, pokój wewnętrzny, skupienie są nie tylko warunkiem spotkania Boga. Są nie tylko miejscem, w którym mieszka Bóg, a więc miejscem, gdzie można go spotkać.
Są również miejscem, gdzie człowiek znajduje siebie samego.
Milczenie i samotność, ubóstwo i pokora stają się domem, w którym może mieszkać człowiek. Atmosferą, która umożliwia życie.
Skorpion zakłóca spokój pustyni
Już w czasach seminarium zapisałem tę nazwę w notesie podróży nieprawdopodobnych. El Golea. Przeczytałem, że tam na straży pustyni znajduje się grób Karola de Foucauld.
Po przybyciu do Ghardaia nabrałem pewności, że dawne marzenie wreszcie się ziści.
Ale dzieliło mnie jeszcze 270 kilometrów. 270 kilometrów paniki wśród burzy piaskowej.
Przejechawszy bez uszczerbku przez apokalipsę, w pobliżu El Golea zatrzymałem wóz.
Wiedziałem, że w okolicy znajduje się mała wioska o nazwie Saint-Joseph i że właśnie tam znajduje się grób Karola de Foucauld.
W przewodniku była mowa o wspaniałej oazie, złożonej ze 180 000 palm i z niezliczonych drzew owocowych.
Historia przypominała, że tutaj właśnie komendant Laperrine na służbie francuskiej zwerbował pierwszych żołnierzy na dromaderach, aby podbić dumne ludy Sahary.
Podanie mówi również o studni, głębokiej na 120 metrów, gdzie ponoć wrzucono słynną kobietę-wojownika, Karkaoua, ludożerczynię, która sama odparła legendarne oblężenie Tuaregów.
Ale mnie interesował wyłącznie ten grób. Było to spotkanie upragnione, z którego nie mogłem zrezygnować.
Odszukanie grobu nie było jednak proste. Grupka chłopaków wskazała kierunek bliżej nieokreślonym gestem, zdziwiona moim zainteresowaniem.
Na kamienistym placu, który jednak nie pozbawiony był piaszczystych zasadzek, wóz odmówił mi posłuszeństwa. Idę więc dalej pieszo. Wydłużają się wieczorne cienie.
W pobliżu znajduje się kościół. Ważny - jest to bowiem pierwszy kościół na Saharze, konsekrowany w 1938 roku. Trochę dalej wreszcie spostrzegam grób brata Karola, za nim bezkresny horyzont pustyni.
De Foucauld został zamordowany 1 grudnia 1916 roku w Tamanrasset.
W 1929 roku, w przewidywaniu procesu beatyfikacyjnego, ciało „marabuta” (asceta mahometański), z wyjątkiem serca, które pozostało pośród iglic Hoggaru, zostało przewiezione do El-Golea. Podróż ta trwała cztery dni.
Rzucam się na kolana i modlę się, towarzyszy mi wycie wiatru i piasek, który drapie mnie po twarzy.
Nagle czuję szarpnięcie za koszulę. To jeden z chłopców przed chwilą spotkanych:
- Chodź do mojego domu. Pokażę ci skorpiona... Nie widziałeś nigdy skorpiona?... Mam jednego. Chodź. Masz pieniądze?
Staram się uwolnić od natręta. Ale nie ma rady. Wydaje mu się niemożliwe, bym tracił czas przy grobie i bym nie zainteresował się jego skorpionem.
Nadal zadręcza mnie, niewzruszony:
- Chodź do mojego domu. Jest blisko. Zobaczysz skorpiona. Ty mi dasz „de l'argent”, a ja ci pokażę skorpiona. „D'accord?”...
Epizod bez wątpienia spodobałby się bratu Karolowi.
Przecież on w swym życiu zgodził się, by mu przeszkadzał Inny i nieskończone zastępy innych.
Jego drogi prowadziły go z reguły... gdzie indziej.
Dlatego zawsze czuł się w centrum Świata. Również pośrodku Sahary.
Często wracam myślą do chłopaka, który mnie molestował przy grobie brata Karola. Przychodzi mi on na myśl przede wszystkim wtedy, gdy zdaje mi się, że w pewnych momentach mojego życia nie ma idealnych warunków, by „żyć pustynią”.
Muszę sobie wybić z głowy, że istnieją „idealne” warunki dla modlitwy.
Nawet na pustyni nie znalazłem warunków idealnych.
Trzeba było znosić wiatr, słońce, pragnienie i zmęczenie.
Trzeba było znosić muchy, które przyklejały się setkami do pleców i dawały ci krótkie wytchnienie jedynie w południe. (Nigdy nie zdołałem sobie wytłumaczyć tego dziwnego zjawiska...)
Trzeba było znosić piasek, który wciskał się między włosy, do nosa, gardła, wszędzie.
Na wydmach nigdy nie zdarzyło mi się zawołać jak Piotr: „Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy!” (Mk 9,5)
Natomiast nieraz protestowałem:
Jak trudno, o Panie, tu pozostać. Już nie mogę dłużej.
Nie. Pustynia nie jest miejscem chronionym, nie zakłócanym przez nikogo, przeznaczonym wyłącznie na spotkanie z Bogiem.
Istnieje wola pustyni, nieustępliwe zobowiązanie do samotności, oczekiwanie pełne uporu, zdolność znoszenia wszelkich opóźnień, namiętne poszukiwanie głębi duszy, pragnienie prawdy.
Jeżeli czekać będziesz, by zrealizowały się optymalne warunki dla modlitwy, nigdy nie będziesz się modlił.
Zamiast warunków idealnych, istnieją warunki realne dla modlitwy. Elementy konkretne, z którymi należy się liczyć, odrzucając niebezpieczne iluzje.
Miejsce musisz znaleźć sobie tam, gdzie się znajdujesz, gdzie pracujesz, gdzie normalnie żyjesz. Mając określony plan dnia, określone obowiązki, odpowiedzialność.
Miejsce to musisz wydrzeć hałasowi, roztargnieniom, sprawom pilnym, żądaniom targowisk.
Pustynia nie zostaje ci ofiarowana jak mata czy dywanik modlitewny.
Musisz się o nią postarać, musisz jej bronić, ciągle zdobywać na nowo.
Każda chwila może posiadać łaskę pustyni. Ale ty ze swej strony musisz zbuntować się przeciwko niewolnictwu zegarka, musisz wyrzec się próżności, musisz przebywać z dala od targowisk, wyrzec się powierzchowności, gadulstwa, musisz lękać się pustki.
Właściwie w El Golea miałem szczęście. Tylko jeden chłopczyk mi przeszkadzał.
Teraz jest nieskończenie wielu natrętów i to z argumentami ważniejszymi od skorpiona.
A jednak muszę być zawsze człowiekiem pustyni.
W zatłoczonym autobusie, w kolejce do wjazdu na autostradę, czekając na stacji metra, w chaosie miejskiego ruchu, a także w domu, gdy telewizor sąsiada nie daje ci spokoju, a nad głową u państwa z góry tańczy tabun dzieci, gdy na ulicy szaleją motocykle, a na parterze dwóch sportowców dyskutuje z zapałem, gdy telefon dzwoni, by powiadomić cię, że ktoś pomylił numer... A jednak uważaj, takie a nie inne są realne warunki twej pustyni.
Nie uciekaj. Nie denerwuj się. Nie przesuwaj na jutro.
Uklęknij.
Zagłęb się w tej samotności pełnej przeszkód.
Pozwól, by twoje milczenie oplecione zostało tym hałasem.
Pustynia wtedy się zaczyna, gdy pozostając na swoim miejscu, decydujesz się być gdzie indziej.
Pustynia nie tworzy pięknoduchów
„...Zaraz też Duch wyprowadził Go na pustynię” (Mk 1,12).
Zawsze robiły na mnie wrażenie słowa Marka, mówiące o działaniu Ducha Świętego po chrzcie Jezusa. Chrystus został wyprowadzony, wypchnięty na pustynię, by stoczyć walkę.
Duch nie trzyma wierzącego w cieple, nie zapewnia mu „sprzyjającego” klimatu, nie ochrania jego wiary.
Nie jest urządzeniem klimatyzacyjnym, jest podmuchem, który popycha ku światu, gdzie moce zła przeciwstawiają się planom Boga.
Wypędza z ciepełka wygodnej pobożności o wypróbowanych schematach, wykluczających jakąkolwiek przygodę, ze struktur, w których funkcjonowanie zajmuje miejsce życia - by wyrzucić na pustynię, gdzie przeżywa się ryzyko wiary i gdzie człowieka policzkuje surowość rzeczywistego życia.
Duch nie ochrania, każe wyjść na miejsce nie osłonięte. Nie zwalnia z trudności, ale rzuca cię właśnie w sam ich środek.
Po zanurzeniu w wodzie Duch zanurza nas w wątpliwościach, sprzecznościach, niebezpieczeństwach codziennego życia.
Jest to chrzest w człowieczeństwie.
Jest udziałem w walkach ludzi.
Sam Duch czyni nas dziećmi Boga i braćmi wszystkich ludzi, łączy nas z niebem i ziemią.
Pustynia - miejsce próby, walki, a nie ucieczki, staje się punktem spotkania dwóch wymiarów: boskiego i ludzkiego.
Życie w Duchu nie tworzy pięknoduchów, ale chrześcijan, którzy uczą się zawodu człowieczego pośród ludzi.
Życie w Duchu nie jest odpoczynkiem, nie jest gniazdem, ale wędrówką, drogą, którą trzeba wymyślać dzień po dniu.
Chrześcijanin, który „znajduje się pod osłoną”, wcale nie jest w bezpiecznym miejscu. Jest tym, który uciekł przed Duchem, uszedł przed „tchnieniem”.
Jakie piękne są ręce zabrudzone zaprawą murarską
Zawsze podziwiałem ręce brata Ermete.
Gdy powracał z pracy, utrudzony ponad siły, odurzony słońcem, z oczyma zaognionymi od kurzu, pozwalał sobie na godzinę odpoczynku, na odświeżenie.
Potem widywałem go w kościele, z głową pochyloną, klęczącego na piasku, który stanowił podłogę, zajętego przeżywaniem niekończących się godzin adoracji.
Obserwowałem jego ręce. Widać było jeszcze na nich ślady zaprawy. Również jego odzież (typowo arabska) przeniknięta była jej zapachem. Bo czym innym mógł pachnieć taki murarz jak on?
Dziś słusznie z różnych stron sygnalizuje się niebezpieczeństwo duchowości, będącej ucieczką od najbardziej niewygodnych obowiązków. Reprezentują ją ludzie delikatni, którzy lękają się ubrudzić sobie ręce i którzy używają ich jedynie do modlitwy, bojąc się zanurzyć je w rzeczywistości typowej dla większości ludzi.
Brat Ermete pozostaje dla mnie najlepszym przykładem właściwej proporcji pomiędzy modlitwą i pracą, pomiędzy pustynią a życiem.
On szedł modlić się z rękoma noszącymi jeszcze ślady twardego rzemiosła i w odzieży przesiąkniętej mozołem.
Przy końcu długiej adoracji miałem wrażenie, że tych plam od zaprawy już nie było.
Brat Ermete wstawał, uśmiechał się do mnie mile, choć uśmiech ten nie potrafił w pełni pokryć jego zmęczenia.
Był znów gotów do pracy.
Modlitwa przywróciła mu siły potrzebne do ponownego usmarowania sobie rąk.
Lubił nazywać siebie wyrobnikiem.
Nigdy nie doszedłem do tego, czy miał na myśli pracę murarza, czy też tę inną wykonywaną w kościele.
Dawać Bogu czas, którego się nie posiada
Mnich benedyktyński Ghislain Lafont utrzymuje, że modlić się oznacza głównie „dawać czas Bogu”. I dodaje: „czas, czyli trwanie odmierzane na zegarku, gdyż uważam, że czas jest życiem”.
Tłumacząc, że wykorzystanie czasu nie tylko wyraża osobowość, ale ją kształtuje, dochodzi do takiej konkluzji: gdy człowiek wykorzystuje czas na modlitwę, ofiarując Bogu cztery czy pięć godzin - otóż taki człowiek znalazł sposób na darowanie własnego życia, czyli utracenia go dla Boga.
Mówiąc potem o klasztorze wypowiada zaskakujące zdanie: „Tutaj modlitwa zjada człowieka.
Również i ja spędzałem całe godziny i dni na pustyni, nie wiedząc, co faktycznie robiłem.
Nie jestem pewien, czy to była modlitwa.
Zadowalałem się dawaniem Bogu mego czasu. Miałem go tam tyle. I sprawa ta choć trudna, nie wymagała szczególnych wyrzeczeń.
Teraz pogrążony w aktywności, przytłoczony obowiązkami i terminami, staram się przeżywać modlitwę w tej samej perspektywie: dawania Bogu czasu.
Na pustyni jednak ofiarowywałem czas, którego miałem w nadmiarze.
Tutaj muszę dawać czas, którego nie posiadam.
Prawdopodobnie jest to ubóstwo najtrudniejsze do zrealizowania w modlitwie.
Stanąć przed Nim i trwać długo, jako „ubogi w czas”.
Panie miałbym tyle innych rzeczy do ofiarowania Tobie.
Ale pragnę Ci dać to, czego nie mam, to, czego mi ciągle brakuje: czas.
Pustynia: asfalt skłaniający do modlitwy
Nie powróciłem na pustynię.
Ofiarowano mi tę możliwość po trzech latach.
Przyrzekłem ten powrót moim wspaniałym towarzyszom tej przygody. Pozwoliłem im jednak odjechać samym. Z bólem, z którego oni może nie zdawali sobie sprawy. Czułem się jak dezerter i w ich oczach musiałem za takiego uchodzić. Ale równocześnie nie mogłem postąpić inaczej.
Musiałem pozostać wierny sobie samemu oraz zobowiązaniu, które przyjąłem na siebie po powrocie z Sahary.
Czy było to zobowiązanie, czy zakład - nie jestem jeszcze w stanie tego określić.
W każdym razie postanowiłem stworzyć - jak to nazywa Caterina de Hueck Doherty i brat Carlo Canetto - pustynię w mieście, pustynię na placu publicznym.
Postanowiłem znaleźć samotność w tłumie. Otworzyć sobie schronisko milczenia wśród ogłuszającego bombardowania decybeli. Uciec nie oddalając się. Być gdzie indziej, choć pozostając na miejscu.
Oprzeć się tutaj pokusie zapełnienia pustki, utworzonej przez obniżenie poziomu bycia, przy pomocy posiadania.
Wyzwolić się tutaj z niewolnictwa aktywności, która ma mi wynagrodzić wywłaszczenie z istnienia.
Nie twierdzę, że mi się to udało.
Jednak teraz, gdy słyszę o pustyni, nie pokazuję jakiegoś miejsca na mapie. Oglądam się wokół siebie. Badam moje wnętrze.
Nie myślę o miejscu. Odnoszę się do podstawowego wymiaru życia, do stanu zwyczajnego dla chrześcijanina.
Odczuwam jeszcze bardziej nie dającą się zagłuszyć potrzebę modlitwy. Ale nie potrzebuję już piasku, aby się modlić. Tak jak nie potrzebuję już więcej wydm piaszczystych, by rozmyślać.
Nie mogę oczywiście nie oddychać. Ale zaczynam podejrzewać, że jest możliwe oddychanie również... przy pomocy rur wydechowych.
Jednym słowem pustynia pozostaje dla mnie czymś fascynującym i koniecznym. Ale to nie jest pustynia Saharyjska. Ale pustynia, którą trzeba codziennie sobie tworzyć czy poprawiać. Pustynia, w której cisza nie czeka już na ciebie, nie jest do twej dyspozycji. Ale gdzie trzeba wpierw wytłumić hałasy.
Wszystko to, co wydarte marnotrawstwu, rozrzutności, gadulstwu, niewoli aktywności, hałasowi, targowisku, bałwochwalstwu, a co zostaje poświęcone Jedynemu Panu - jest prawdziwą pustynią.
Gdy ktoś odnajduje sposób przeciwstawienia się błahostkom, skażeniu głupotą, truciznom kompromisu i rezygnacji, obrzędom próżności, szantażom wygody - staje się człowiekiem pustyni.
Tutaj, gdzie mieszkam, odległości wyrażone są w kilometrach, a nie jak na Saharze odstępem pomiędzy jedną a drugą studnią. A jednak i tutaj muszę respektować moje pragnienie.
Tutaj nigdy nie mam czasu na czekanie. Ale i tu muszę nauczyć się zatrzymywać.
Z utęsknieniem czekam na powrót przyjaciół z pustyni. Wiem, że przywiozą mi słoik czerwonego piasku. Tyle będziemy mieli sobie do powiedzenia, gładząc delikatnie cudowną różę pustyni.
Będę długo słuchał ich opowieści. Cierpieć będę z tęsknoty, słysząc pewne nazwiska, przypominając sobie pewne trakty.
Ze swej strony powiadomię ich tylko o moim projekcie utworzenia pustyni na asfalcie. O projekcie włączenia cel do banalnych mieszkań w blokach. Zrealizowania wewnętrznego stanu zakonnego. Zainstalowania pustyni pośrodku placu.
Może Bóg nie robi różnicy pomiędzy piaskiem a asfaltem. Pomiędzy szałasem a drapaczami chmur.
To co Jego interesuje, gdy „przechadza się po pustyni”, to znalezienie „miejsc głębi”. Wytropienie osób wolnych, które z uporem spoglądają poza kraty swych więzień. Jednostek, które noszą zegarek na ręce, ale nie potrzebują na niego spoglądać, gdy zbliżają się do nich znajome kroki.
Ludzi, którzy zastąpili pośpiech - czujnością. Niepokój - nadzieją.
Maskowanie się - własną twarzą.
„...Gdy zaś mężczyzna i jego żona usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie, w porze kiedy był powiew wiatru, skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu. Pan Bóg zawołał na mężczyznę i zapytał go: „Gdzie jesteś?” On odpowiedział: „Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się”” (Rdz 3,8-10).
Bóg Jahwe nie zatracił zwyczaju „przechadzania się”. I czy to będzie ogród, czy pustynia, piasek czy asfalt, gdy Bóg „przechadza się”, zawsze kogoś szuka.
Człowiek powołany jest do nieukrywania się.
Czyż pustynia nie jest przypadkiem miejscem, na którym uczę się nieukrywania się, znoszenia tak obecności, jak i nieobecności, wyzbywania się strachu przed odgłosem kroków, gdzie nie wstydzę się kochać?
Bóg nie zaskakuje Adama i Ewy „na gorącym uczynku”.
Przychodzi potem. Dyskretnie. Zapowiada się głosem.
Mieli czas, by zauważyć swą nagość i by zawstydzić się.
„Gdzie jesteś?” (Po hebrajsku mówi się jednym słowem: Ayeka.)
Nie pyta: „Co zrobiłeś?”, ale: „Gdzie jesteś?” Można by powiedzieć, że Bogu chodzi o to, przed stwierdzeniem faktów, by winny zdał sobie sprawę, dokąd zabrnął.
Również do Kaina zwróci się z podobnym pytaniem: „Gdzie jest brat twój, Abel?” (Rdz 4,9) Potem dopiero przygważdża go oskarżeniem: „Cóżeś uczynił?” (Rdz 4,10)
Otóż to. Na asfaltowej pustyni jestem powołany do określenia mego położenia, odpowiadając na te dwa najprostsze pytania:
- Gdzie jestem.
- Gdzie jest mój brat?
Gdzie jesteś?” (Ayeha) Nie zapominajmy, że jest to pierwsze pytanie, jakie Bóg stawia człowiekowi w jego historii...
Modlitwa jest zasadniczo przyzwoleniem na zadawanie sobie tego zasadniczego pytania.
Gdy Bóg pyta mnie: „Gdzie jesteś?” - niekoniecznie poddaje mnie przesłuchaniu.
„Gdzie jesteś?” - może znaczyć:
- Gdzie mieszkasz?
- Panie, jeżeli nie boisz się asfaltu, przyjdź i zobacz. Opowiem ci również o moim bracie.